WIELKIE SERIE FANTASY
HARRY HARRISON
cykl Młot i krzyż
Przełożył PIOTR SZAROTA
Tytuł oryginału THE HAMMER AND THE CROSS
1
Qui credit in Filium, habet vitam aeternam; qui autem incredulus est Filio, non videbit vitam, sed
ira Dei manet super eum.
Kto wierzy w Syna, ma żywot wieczny, kto zaś nie słucha Syna, nie ujrzy żywota, lecz
gniew Boży ciąży na nim.
— Ewangelia Św. Jana, 3:36
Angusta est domus: utrosąue tenere non poterit. Non vult rex celestis cum paganis et perditis
nominetenus regibus communionem habere; ąuia rex Ule aeternus regnat in caelis, Ule paganus
perditus plangit in inferno.
Domostwo jest wąskie; nie pomieści wszystkich. Król Niebieski nie ma życzenia wiązać się z
tymi, którzy sami mienią się królami; jeden tylko nieśmiertelny król włada w Niebiesiech,
pogańscy królowie niechaj jęczą w Piekle.
— Alcuin, diakon Yorku, A.D. 797
Gravissima calamitas umąuam supra Occidentem acci-dens erat religio Christiana.
Największą plagą, jaka spadła dotąd na Zachód, było chrześcijaństwo
.
— Gore Vidal, A.D. 1987
2
Część pierwsza
Thrall
Rozdział pierwszy
PÓŁNOCNE WYBRZEŻE ANGLII, A.D. 865
Wiosna. Początek wiosny na przylądku Flamborough, gdzie skały Yorkshire wcinają się w
morze, niczym harpun ważący miliony ton. Z przylądka rozciąga się widok na Morze Północne, skąd
nieustannie grozi atak wikingów. W obliczu tego zagrożenia władcy niewielkich królestw
anglosaskich zaczęli niechętnie jednoczyć swe siły. Niechęć brała początek w naznaczonej
zbrodniami i wzajemną nienawiścią historii Anglów i Sasów, którzy przybyli na Wyspy przed
kilkoma wiekami. Były to plemiona dumnych i szlachetnych wojowników, którzy pokonali wojska
walijskie i — jak powiedziałby poeta — zawładnęli tą ziemią.
Wielmożny Godwin zaklął cicho okrążając drewnianą palisadę otaczającą niewielki fort
wzniesiony na najdalej wysuniętym krańcu przylądka. Wiosna! Być może w innych rejonach tego
kraju wydłużające się dni i jasne wieczory to zieleń traw, kwitnienie jaskrów i krowy z
nabrzmiałymi mlekiem wymionami, jednak tu, na przylądku Flamborough, wiosna zwiastuje
wiatr. Oznacza towarzyszące zrównaniu dnia z nocą burze i wichury. Za plecami pozostawił
Godwin niskie i powykrzywiane drzewa, które stały w szeregu jak ludzie; te na samym początku
były najniższe, każde następne było o kilka cali wyższe. Wskazując w ten sposób kierunek
wiatru, wskazywały jednocześnie morze. Z trzech stron szara toń wznosiła się i opadała
powoli, żywa i groźna niczym olbrzymie zwierzę. Pojawiające się na powierzchni fale rozrywane
były po chwili gwałtownymi podmuchami wiatru, tak że toń znowu stawała się płaska. Szare morze,
szare niebo, szkwał zacierający linię horyzontu, cały ten świat pozbawiony był żywszego koloru,
nie licząc chwil, kiedy rozpędzone fale rozbijały się o skalne ściany przylądka wzbijając fontanny
rozpylonej wody. Godwin stal tam już tak długo, że nie zwracał uwagi na grzmot rozbryzgującej
się wody. W końcu poczuł jak woda, która zdążyła już zmoczyć jego płaszcz i kaptur, zaczyna
spływać po twarzy. Początkowe uczucie świeżości zastąpił teraz smak soli.
W sumie to bez różnicy — pomyślał zrezygnowany. Tak czy inaczej woda była jednakowo
zimna. Mógłby wrócić do szałasu, wyrzucić precz niewolników i ogrzać przy ogniu zmarznięte
stopy i dłonie. W taki dzień nie należało obawiać się najazdu. Wikingowie byli żeglarzami, mówiono
nawet, że najlepszymi na świecie, a nie trzeba być przecież wielkim żeglarzem, aby wiedzieć, że
wypływanie na morze w taki dzień nie ma sensu. Wiatr był wschodni, północno-wschodni — jak
zauważył Godwin, doskonały gdy płynęło się z Danii, jednak trudno wyobrazić sobie
manewrowanie na tak wzburzonym morzu. Niepodobna też myśleć o bezpiecznym przybiciu do
brzegu. Nie, to było zupełnie wykluczone. Równie dobrze mógłby wygrzewać się teraz przy ogniu.
Godwin popatrzył z tęsknotą w stronę szałasu i sączącego się stamtąd dymu rozwiewanego
wciąż przez wiatr, odwrócił się jednak i znów zaczął przechadzać się wzdłuż palisady. Tak jak
nauczył go jego władca. „Lepiej nic nie myśl, Godwin" — zwykł mawiać. „Nie myśl: może
przypłyną dzisiaj, może nie przypłyną. Nie myśl, że lepiej jest czuwać o pewnej porze dnia niż
o innej. Gdy jest widno, stój na skale. Obserwuj morze przez cały czas. W przeciwnym razie,
któregoś dnia będziesz myślał jedno, a jakiś Stein albo Olaf pomyśli sobie co innego i zdąży przybić
do brzegu i wedrzeć się dwadzieścia mil w głąb lądu, zanim zdołamy go zatrzymać, jeżeli w ogóle
nam się to uda. A będzie nas to kosztować sto istnień ludzkich i sto funtów w srebrze, naszą trzodę i
spalone obejścia. Potem przez lata całe ludzie nie będą płacić dzierżawy. Bądź więc czujny, mój
tanie, inaczej ucierpią twoje własne dobra".
Tak mówił jego władca, Ella, a czarny kruk Erkenbert pochylił się nad pergaminem i
3
skrzypiącym piórem począł wypisywać tajemne wersy, których Godwin lękał się bardziej niż
wikingów. „Dwa miesiące służby na przylądku Flamborough — odczytał w końcu — powierzam
mojemu tanowi Godwinowi. Ma czuwać aż do trzeciej niedzieli po Ramis Palmarum".
Kazali mu czuwać, więc będzie im posłuszny. Jednak nie musi się przy tym umartwiać. Godwin
wrzasnął na niewolników, aby przynieśli mu gorącego piwa z przyprawami, które kazał
wcześniej przygotować. Natychmiast pojawił się jeden z nich niosąc przed sobą kubek. Godwin
spojrzał na niewolnika z głęboką niechęcią. Przeklęty głupiec. Godwin trzymał go u siebie, miał
bowiem ostry wzrok, lecz był to powód jedyny. Zwał się Merla. Kiedyś był rybakiem. Raz
przyszła ciężka zima, Merla prawie nic nie łowił i popadł w długi u swoich dziedziców, mnichów
z opactwa Św. Jana w Beverley. Najpierw sprzedał łódź, aby spłacić długi i nakarmić żonę oraz
przychówek. Potem, kiedy pieniądze się skończyły i nie stać go już było na jedzenie, musiał
sprzedać swą rodzinę komuś bogatszemu. Na końcu sprzedał się sam swoim mnichom, a oni
oddali go na służbę Godwinowi. Przeklęty głupiec. Gdyby ten niewolnik był człowiekiem
honorowym, sprzedałby się na samym początku, a pieniądze oddał krewnym żony, tak że mogliby
przyjąć ją do swego domu. Gdyby był rozsądny, sprzedałby najpierw żonę i dzieci, a zatrzymał łódź,
wtedy miałby jeszcze szansę na ich wykupienie. Lecz Merla nie był ani rozsądny, ani honorowy.
Godwin odwrócił się plecami do wiatru i morza i pociągnął tęgi łyk z wypełnionego po brzegi
kubka. Przynajmniej widział, że nikt z niego nie pił. Można ich było wyszkolić jedynie porządnym
biciem.
Ale na co się teraz gapi ten żałosny rogacz? Na co wskazuje, rozdziawiając usta?
— Statki! — krzyknął wreszcie Merla. — Statki wikingów, dwie mile od brzegu! Są tam!
Spójrz, panie!
Godwin odwrócił się bez zastanowienia i zaklął, gdy gorące piwo przysnęło na dłoń. Usiłował
dojrzeć to, co wskazywał niewolnik. Czy to nie jakiś punkt, w miejscu, gdzie chmura styka się
prawie z falami? Nie, nic tam nie ma. Chociaż... Naprawdę trudno było dostrzec coś dokładnie,
wysokość fal dochodziła chyba do dwudziestu stóp, co wystarczyło, aby przesłonić praktycznie
każdy statek płynący ze zwiniętymi żaglami.
Znowu je widzę — krzyknął Merla. — Dwa statki, jeden niedaleko drugiego.
— Długie łodzie?
— Nie, panie, to knory.
Godwin cisnął za siebie kubek, chwycił rękę niewolnika swoim żelaznym uściskiem i
spoliczkował go dwukrotnie przemokniętą skórzaną rękawicą. Merla stracił oddech i skulił się z bólu,
lecz nie miał odwagi zasłonić się przed ciosem.
—
Mów po angielsku, ty sobacze pomiotło! I mów do rzeczy.
—
Knor, panie, to statek handlowy. Głęboko wydrą żony, do przewożenia towarów — zawahał
się przez chwilę, bojąc się ujawnić swoją wiedzę, a zarazem wystraszony konsekwencjami jej
zatajenia. — Mogę je rozpoznać dzięki... dzięki kształtowi ich dziobów. To muszą być
wikingowie. Nasze statki wyglądają inaczej.
Godwin spojrzał ponownie na morze, jego gniew zaczynał stopniowo ustępować wątpliwościom i
rosnącemu przerażeniu, które ścisnęło zimną obręczą żołądek.
— Merla, słuchaj co teraz powiem — szepnął. — Zastanów się dobrze. Jeżeli to wikingowie,
muszę postawić na nogi całą naszą straż przybrzeżną. Każdego, stąd aż do Bridlington. W gruncie
rzeczy to tylko nędzni kerlowie i niewolnicy. Nic się nie stanie, jeśli wyciągniemy ich teraz z wyrek
i odciągniemy od nie domytych małżonek. Ale będę musiał zrobić coś jeszcze. Jak tylko straże
zostaną zwołane, poślę posłańców do opactwa w Beverley, do mnichów od Św. Jana, twoich
panów, jak pewnie pamiętasz.
Urwał wpatrując się w rozszerzone przerażeniem oczy Merli, który pamiętał aż za dobrze swoich
opiekunów.
—...A oni wezwą tanów Elli i ogłoszą werbunek.
Nie będzie najlepiej, gdy przyjadą tutaj, a piraci zmylą nas i zamiast na Flamborough wylądują
na Spurn, dwadzieścia mil stąd. Wtedy będzie już za późno, lecz teraz możemy się jeszcze
namyślić, gdzie posłać oddziały. Jeśli przyjadą tu w taką pogodę, w deszcz, zupełnie na próżno, z
powodu fałszywego alarmu jakiegoś durnia, a na dodatek jeśli wikingowie zajdą ich od tyłu... Oj,
będę miał wtedy kłopoty, Merla — Godwin pchnął osłabionego z niedożywienia niewolnika na
ziemię, a jego głos stał się ostrzejszy. — Przysięgam jednak na wszechmogącego Boga, że ty,
4
Merla, będziesz tego żałował do końca życia. Zresztą po laniu, jakie ci sprawię, może nie będzie
to trwało tak długo. Wiedz jednak, że jeśli tam są naprawdę statki wikingów, a ty pozwolisz, żebym
nie wszczął alarmu, oddam cię z powrotem czarnym mnichom i powiem im, że nic mi po tobie.
Odetchnął głęboko i popatrzył na Merlę.
— A teraz, gadaj! Są tam statki wikingów, czy nie?
Niewolnik spojrzał badawczo na morze — na jego twarzy znać było napięcie. Pomyślał, że nie
powinien był w ogóle się odzywać. Co to dla niego za różnica, czy wikingowie zajmą
Flamborough, albo Bridlington, albo nawet samo opactwo Beverley? Nie wezmą go przecież w
gorszą niewolę, a może nawet ci obcy poganie okażą się lepszymi panami niż jego chrześcijańscy
władcy. Za późno już jednak na takie myśli. Niebo przejaśniło się na chwilę i raz jeszcze dostrzegł
statki, których Godwin, stary szczur lądowy, wciąż jeszcze nie widział. Merla skinął głową.
— Dwa statki wikingów. Dwie mile stąd na południowy wschód.
Po chwili Godwin był już daleko wykrzykując rozkazy, wołając pozostałych niewolników,
krzycząc aby przyprowadzić mu konia, przynieść róg. Zwoływał swój niewielki oddział rycerzy.
Merla wyprostował się i rozglądając się uważnie podszedł wolno do południowo-zachodniego naroża
palisady. Co jakiś czas niebo przejaśniało się. Merla widział rozbijające się na brzegu fale,
najbardziej nieprzyjazny, najniebezpieczniejszy dla statków odcinek angielskiego wybrzeża. Zebrał z
palisady kępkę mchu i patrzył jak ulatuje porwana wiatrem. Na jego zatroskanej twarzy pojawił się
ponury uśmiech.
Może i ci wikingowie to dobrzy żeglarze, ale znaleźli się w złym miejscu, z bardzo złym
wiatrem wiejącym im prosto w plecy. Jeżeli wiatr nie osłabnie, jeśli nie powstrzymają ich nagle
pogańskie bóstwa z Walhalli, nie ma dla nich ratunku. Nie zobaczą już nigdy swojej Jutlandii.
Dwie godziny później setka ludzi stała już wzdłuż piaszczystego wybrzeża na południe od
przylądka. Ubrani byli w grube kamizelki ze skóry i skórzane nakrycia głowy, uzbrojeni zaś we
włócznie i drewniane tarcze. Jedynie Godwin miał hełm z metalu, kolczugę i przypasany u boku
miecz z mosiężną rękojeścią. Ludzie ci byli wartownikami, strażą wybrzeża. Ich zadaniem nie
miało być odparcie wroga, gdyż nigdy nie byliby w stanie sprostać świetnie wyszkolonym wojow-
nikom z Danii i Norwegii. Gdyby pozostawić ich samych sobie, uciekliby niechybnie zabierając
ze sobą w pośpiechu dobytek i rodziny. Mieli jednak zostać wkrótce wsparci przez zwerbowanych
przez tanów Northumbrii rycerzy, dla których walka oznaczała możliwość powiększenia majątku.
Także wartownicy liczyli, że uda im się w odpowiednim momencie włączyć do potyczki i zebrać
łupy. Lecz ostatnie łupy wzięte zostały przez Anglików aż czternaście lat temu, a na dodatek miało
to miejsce w odległym królestwie Wessex, gdzie działy się różne cuda.
Przyznać jednak trzeba, że pośród wartowników brak było oznak trwogi, wydawali się nawet
pogodni. Byli to w przeważającej większości rybacy, których żywiołem stało się Morze Północne,
najgorszy zbiornik wodny na świecie, biorąc pod uwagę nawiedzające to miejsce mgły, sztormy,
olbrzymie fale i zdradzieckie prądy. Z biegiem czasu, kiedy statki stały się już bardziej widoczne,
wszyscy zaczęli myśleć podobnie jak Merla — wikingowie nie mieli szans. Wartownicy byli zgodni,
że szansę udanego ataku ze strony nieprzyjaciół były znikome.
—
Problem polega na tym — rzekł główny sędzia okręgu zwracając się do Godwina — że
jeśli postawią teraz żagiel, mogą pożeglować w trzy strony: na zachód, północ albo na
południe. Jeżeli popłyną na zachód — mężczyzna nakreślił linię na mokrym piasku — wpadną w
nasze ręce, jeśli popłyną na północ — rozbiją się o przylądek, biada jednak jeśli uda im się go
wyminąć, wtedy bowiem będą mieli wolną drogę aż do samego Cleveland. Ale na szczęście
wiemy coś, czego oni nie mogą wiedzieć. W okolicy przylądka jest silny prąd. Diabelnie silny
prąd. Będą mogli co najwyżej posterować swymi... — zawahał się, niepewny jak daleko może się
posunąć w obecności Godwina.
—
Dlaczego nie popłyną więc na południe? — wtrącił Godwin.
—
Tego właśnie będą próbować. Myślę, że ich przywódca, jarl, jak go nazywają, wie, że
jego ludzie są już wycieńczeni. Mają za sobą koszmarną noc i ponury poranek, kiedy zorientowali
się gdzie ich wiatry przywiodły — sędzia pokiwał głową jakby w geście zrozumienia.
___
A więc nie są tak wspaniałymi żeglarzami — wykrzyknął Godwin z satysfakcją. — A
poza tym Bóg jest po naszej stronie. Parszywi z nich poganie, wrogowie Kościoła.
Zamieszanie, jakie nagle wybuchło w szeregach wojowników, uwolniło sędziego od
5
konieczności repliki, na którą nie mógł się jakoś zdobyć. Obaj mężczyźni odwrócili się
automatycznie.
Na ścieżce biegnącej wzdłuż linii przypływu zatrzymała się grupka dwunastu mężczyzn. Właśnie
zsiadali z koni. Czyżby to pospolite ruszenie — pomyślał Godwin. Tanowie z Beverley? Nie,
przecież nie zdążyliby przyjechać w tak krótkim czasie. Pewnie dopiero dosiadają swych koni.
Mężczyzna kroczący na samym przedzie był z pewnością szlachcicem. Potężny i krzepki, miał
jasne włosy i jasnoniebieskie oczy oraz dumną postawę człowieka, który nigdy nie musiał trudnić
się orką i siewem. Jego szkarłatne nakrycie głowy ozdobione było złotem, złoto połyskiwało też
na rękojeści miecza. Za plecami mężczyzny kroczył młodzieniec, który wydawał się jego
mniejszą i młodszą kopią, z pewnością syn. Obok zaś szedł inny młodzian, wysoki i
wyprostowany jak wojownik, lecz o ciemnej karnacji, ubrany skromnie w tunikę i wełniane spodnie.
Parobkowie z trudem utrzymywali w miejscu wierzchowce Pozostałych sześciu dobrze uzbrojonych
wojowników, należących bez wątpienia do świty jakiegoś bogatego tana.
Idący na przedzie mężczyzna w geście powitania wzniósł otwartą dłoń.
— Nie znacie mnie — zaczął. — Jestem Wulfgar, tan króla Edmunda z East Anglii.
Przez oddział wartowników przeszedł szmer dezaprobaty.
— Zastanawiacie się, co tutaj robię. Zaraz wam wytłumaczę. Nienawidzę wikingów —
szerokim gestem wskazał wybrzeże. — Wiem o nich więcej niż niejeden człowiek. W moim kraju,
na północy, jestem strażnikiem wybrzeża z rozkazu króla Edmunda. Już dawno
zrozumiałem, że my Anglicy nigdy nie pozbędziemy się tego plugastwa, jeżeli walczyć będziemy
osobno. Przekonałem o tym swojego króla, a on wysłał poselstwo do waszego władcy. Obaj
postanowili, że powinienem po jechać na północ i porozmawiać z mądrymi ludźmi
z Beverley i Eoforwich, aby ustalić wspólne plany. Zeszłej nocy zmyliłem drogę i spotkałem
twoich ludzi niosących posłanie do Beverley. Przyjechałem więc na pomoc. Czy dasz mi swe
pozwolenie?
Godwin skinął głową. W końcu, któż może wiedzieć czy ten prostak sędzia nie gada bzdur,
pomyślał. Może tym psubratom uda się jednak tu wylądować, a wtedy parunastu rycerzy więcej
bardzo się przyda.
— Witaj i podejdź bliżej — rzekł po namyśle.
Wulfgar pokiwał głową z widoczną satysfakcją — Widzę, że zjawiam się w odpowiedniej chwili.
Na morzu miała rozegrać się za chwilę tragedia. Jeden ze statków wyprzedził drugi o jakieś
pięćdziesiąt jardów i nieuchronnie zbliżał się do brzegu. Wiatr i fale miotały nim na wszystkie
strony. Nagle wpłynął na mieliznę i przechylił na bok. Załoga zaczęła biegać w popłochu po
pokładzie próbując zepchnąć statek z powrotem na pełne morze.
Było już jednak za późno. W kierunku statku pędziła ogromna fala. Anglicy usłyszeli stłumiony
przez wiatr krzyk rozpaczy, który przywitali z entuzjazmem. Była to siódma fala, ta która
zawsze dochodzi najdalej w stronę lądu. W jednej chwili okręt znalazł się na jej wierzchołku, a
przez burty posypała się kaskada skrzyń i beczek. Potem ze straszliwą siłą statek rzucony został
o skaliste nabrzeże i oczom Anglików ukazały się walczące z żywiołem postacie, rozpaczliwie
chwytające się wyrzeźbionego w kształcie smoka dziobu. Wkrótce wszystko zakryła kolejna
fala, a kiedy opadła, widać już było tylko unoszące się na powierzchni deski.
Rybacy pokiwali głowami, kilku się przeżegnało. Jeżeli to dobry Bóg ocalił ich od wikingów, to
na chwilę tę czekali już od bardzo dawna.
Drugi statek musiał wybrać inną drogę, oznaczało to, że popłynie z wiatrem na południowy
wschód. Było jasne, że wikingowie nie zamierzają biernie czekać na śmierć. Za sterem pojawił się
potężny mężczyzna i zaczął pospiesznie wykrzykiwać rozkazy. Jego rudą brodę widać było nawet z
brzegu. Załoga zaczęła rozwijać żagiel, który natychmiast wypełnił się wiatrem. Statek pomknął
nowym kursem i nabierając coraz większej szybkości rozcinał teraz powierzchnię wody. Oddalał się
wyraźnie od Flamborough, kierując się w stronę przylądka Spurn.
— Uciekają nam! Za mną! Na konie! — krzyknął Godwin i odtrącając na bok swego
giermka ruszył galopem w pościg. Tuż za nim pogalopował Wulfgar i cała jego drużyna, z
wyjątkiem ciemnowłosego chłopca, który zwrócił się w stronę stojącego bez ruchu sędziego.
— Czemu zostałeś? Nie chcesz ich schwytać?
Sędzia uśmiechnął się szeroko i przysiadł na piasku.
6
— Musieli spróbować — rzekł wreszcie rzucając w powietrze garść piasku. — Nie
pozostało im nic innego. Lecz nie dopłyną daleko.
Rzekłszy to wstał i ruszył ku swoim ludziom. Podzielił ich na trzy oddziały. Pierwszy miał
zostać na plaży i czekać na ewentualnych rozbitków, drugi pogalopował w ślad za Godwinem i
drużyną Wulfgara, trzeci zaś zaczął przemierzać wybrzeże kłusem, śledząc kurs ocalałego statku.
Wkrótce nawet szczury lądowe zdały sobie sprawę z tego, co sędzia dostrzegł od razu. Okręt
wikingów skazany był na zagładę. Dwukrotnie załoga starała się obrócić go dziobem w stronę
pełnego morza. Dwóch mężczyzn pomagało rudobrodemu wodzowi przy sterze, pozostali mocowali
się z olinowaniem. Za każdym razem fale okazywały się silniejsze od ludzi i statek wciąż posuwał
się równolegle do linii wybrzeża.
Po kolejnym manewrze sytuacja wikingów uległa jeszcze pogorszeniu. Nawet dla
niedoświadczonych Godwina i Wulfgara różnica była zauważalna. Wiatr wydawał się teraz
silniejszy, morze bardziej wzburzone, a statek znoszony był wyraźnie przez silny prąd zatokowy.
Rudobrody mężczyzna wciąż stał u steru wykrzykując bez przerwy komendy. Lecz z każdą
chwilą, cal po calu, statek zbliżał się do żółtawej linii znaczącej początek mielizny. Było jasne, że
zaraz nastąpi katastrofa.
Płynąc całą naprzód okręt zarył się nagle w twardy żwir. Maszt pękł z trzaskiem i upadł
pociągając za sobą połowę załogi. W przeciągu jednej chwili statek rozpadł się jak łupina orzecha
i zniknął pod falami. Na powierzchni pozostało jedynie olinowanie i niewielkie kawałki
potrzaskanego drewna, które znaczyły miejsce katastrofy.
Pośród nich rybacy dostrzegli ludzką głowę. Rudą głowę wodza wikingów.
—
Jak sądzisz, uda mu się, czy nie? — spytał Wulfgar. Widzieli go teraz wyraźnie, jakieś
pięćdziesiąt jardów od brzegu. Utrzymywał się wciąż w tym samym miejscu, nie próbując płynąć
dalej, odkąd zobaczył zmierzające w swoim kierunku potężne fale.
—
Będzie próbował — odparł Godwin, nakazując swoim ludziom podejść bliżej do brzegu.
— Jeśli mu się powiedzie, schwytamy go.
Rudobrody zdecydował się wreszcie i zaczął płynąć rozcinając taflę wody potężnymi uderzeniami
ramion. Wiedział, że tuż za nim nadciąga wielka fala. Nagle uniosła go wysoko i poniosła do
przodu. Starał się utrzymać na szczycie, jakby chciał przy jej pomocy znaleźć się na samej plaży i
wylądować miękko niczym biała piana podchodząca pod podeszwy skórzanych butów Godwina i
Wulfgara. Prawie mu się udało, jednak tuż przed samym brzegiem fala załamała się z przerażającym
hukiem. Mężczyzna przygnieciony został jej ciężarem, przetoczony do przodu, a następnie uniesiony
z powrotem wraz z odpływem.
— Dalej, brać go — krzyknął Godwin. — Ruszajcie się, tchórze! Nic wam nie zrobi.
Dwóch rybaków wystąpiło naprzód i weszło pomiędzy fale. Wzięli rudobrodego pod ręce i zaczęli
ciągnąć do brzegu. Początkowo bezwładny, wyprostował się nagle.
— On żyje — wymamrotał Wulfgar w osłupieniu. — Ta fala była wystarczająco duża, aby złamać
mu kark.
Kiedy nogi rudobrodego dotknęły wreszcie stałego gruntu, rozejrzał się wokół i widząc przed
sobą osiemdziesięciu uzbrojonych ludzi wyszczerzył zęby w promiennym uśmiechu.
— Co za powitanie — mruknął pogardliwie.
W jednej chwili odwrócił się i zadał jednemu z trzymających go rybaków dotkliwy cios
krawędzią stopy. Anglik jęknął z bólu i uwolnił ramię wikinga, który wyprostował palce i wbił je w
oczy drugiego z nich. Tamten krzyknął przeraźliwe, zakrył twarz dłońmi i upadł na kolana.
Widać było krew spływającą po jego rękach. Teraz wiking wyciągnął zza pasa zakrzywiony nóż,
wychylił się w stronę tłumu, błyskawicznie złapał najbliżej stojącego rybaka i rozpłatał mu brzuch.
Kiedy reszta cofnęła się przerażona, odrzucił nóż i wyrwał z rąk trupa włócznię i topór. Minęła
zaledwie chwila odkąd zjawił się na lądzie, a powalił już trzech mężczyzn. Nikt nie zamierzał
pójść w ich ślady.
—
No dalej! — parsknął rubasznym śmiechem i odrzucił głowę do tyłu. — Ja jeden,
was wielu. Kto chce walczyć z Ragnarem — krzyknął gardłowym głosem. — Który z was jest
wielkim panem, który idzie pierwszy? Ty, czy ty? — wskazał włócznią Godwina i Wulfgara,
którzy stali teraz osamotnieni, podczas gdy ich ludzie nadal cofali się w popłochu.
—
Musimy go pojmać — mruknął Godwin dobywając miecza. — Szkoda, że nie mam
7
tarczy.
Wulfgar poszedł za nim, jednak wcześniej krzyknął jeszcze do jasnowłosego chłopca, który stał
o krok od niego.
— Wracaj, Alfgar. Spróbujemy go rozbroić, resztę zrobią kerlowie.
Dwóch Anglików zaczęło się zbliżać z obnażonymi mieczami, tymczasem wiking zdawał się
tylko na to czekać, potężny niczym niedźwiedź, i z pogardliwym uśmiechem na ustach.
Nagle wyskoczył do przodu z szybkością szarżującego dzika wprost na Wulfgara. Ten odskoczył
przerażony i pośliznąwszy się upadł niezgrabnie. Rudobrody zamachnął się toporem i chybił
przecinając powietrze, drugi cios wymierzył już jednak dokładnie. Lecz nim zdołał dosięgnąć
Wulfgara, coś pociągnęło go do tyłu i pozbawiło równowagi. Wiking upadł twardo na mokry
piasek, bezskutecznie próbując uwolnić ręce. Była to sieć, zwykła sieć rybacka. Przyniosło ją
dwóch ludzi pod wodzą sędziego, a teraz zaciskali ją coraz ciaśniej. Jeden z nich wyrwał z dłoni
wikinga topór, drugi przygwoździł do ziemi drugą rękę łamiąc za jednym zamachem drzewce
włóczni i trzymające je palce. Następnie, już bezbronnego, potoczyli po piasku, owijając w kolejne
zwoje jakby to był pies morski lub rekin.
Wulfgar zbliżył się do nich kulejąc i wymienił spojrzenia z Godwinem.
— Co my tu mamy? — mruknął. — Coś mi mówi, że nie jest to tylko zwykły kapitan
pechowego okrętu.
Następnie nachylił się, przyjrzał szatom wikinga i dotknął delikatnie materiału.
—
Kozia skóra, dobrze wyprawiona. Mówił o sobie Ragnar. Złapaliśmy samego Lothbroka.
Ragnara Lothbroka.
—
Nie nam więc decydować o jego losie — zauważył Godwin po chwili milczenia. — Musimy
go zabrać przed oblicze króla Elli.
Nagle przerwał mu głos młodego, ciemnowłosego chłopca, który przybył z Wulfgarem.
— Króla Elli? — spytał. — Myślałem, że królem Northumbrii jest Osbert.
— Nie wiem jak wychowujecie ludzi w waszym kraju -— Godwin zwrócił się do Wulfgara z
wymuszoną uprzejmością — wiem tylko, że jeśli mój człowiek powiedziałby coś takiego,
kazałbym mu wyrwać język. Chyba że jest to twój krewny.
Nikt nie mógł go zobaczyć w mroku stajni. Ciemnowłosy chłopiec oparł głowę o siodło i
wybuchnął płaczem. Plecy paliły go jak żywy ogień, a jego wełniana tunika lepiła się od krwi. Nikt
jeszcze nie wychłostał go tak dotkliwie, a zaznał już w swym życiu wiele cierpienia.
Wszystko przez tę wzmiankę, że są spokrewnieni, był tego pewien. Miał tylko nadzieję, że nie
płakał zbyt głośno i nikt obcy go nie usłyszał. Nie pamiętał już dobrze ostatnich wypełnionych
bólem godzin. Przypominał sobie, że długo jechał przez jakieś pustkowia starając się trzymać
prosto w siodle. Czy dotarli aż do Eoforwich? Nie pamiętał.
Teraz chciałby uciec jak najdalej. Kiedy wreszcie zdoła zmyć z siebie winę ojca? Kiedy uwolni
się w końcu od nienawiści ojczyma?
Gdy Shef uspokoił się trochę, zaczął rozpinać popręg mocując się z twardą skórą. Był pewien, że
Wulfgar uczyni z niego wkrótce swego niewolnika, założy na szyję żelazną obręcz i nie zważając
na nieśmiałe protesty matki sprzeda na jakimś targu, w Thetford, albo w Lincoln. Na pewno
weźmie za niego spore pieniądze. Przecież kręcił się często koło kuźni, gdzie ukrywał się przed
gniewem ojczyma, poza tym lubił ogień, pomagał kowalowi, dął w miechy, rozkuwał surowe
żelazo, z czasem zaczął nawet wyrabiać własne narzędzia. W końcu wykuł swój własny
miecz.
Kiedy zostanie niewolnikiem, nie będzie mu wolno go zatrzymać. Kto wie, może powinien już
teraz uciekać. Niewolnikom udaje się czasem zbiec, zazwyczaj jednak nawet nie próbują.
Zdjął siodło i rozejrzał się po obcej stajni w poszukiwaniu miejsca, gdzie mógłby je położyć.
Drzwi otworzyły się nagle wpuszczając do środka smugę światła i powiew zimna.
— Jeszcze nie skończyłeś? — spytał pogardliwie Alfgar. — Lepiej to już zostaw, przyślę
zaraz giermka. Mój ojciec wezwany został na naradę z królem i możnymi. Potrzebuje sługi, który
czuwałby za jego krzesłem i nalewałby mu piwa. Ja się do tego nie nadaję, ty pójdziesz. Czeka
już na ciebie jeden z tanów, żeby dać ci dokładne instrukcje.
Oto Shef, wychłostany tak, że ledwo trzymał się na nogach, posłany zostaje do zamku króla,
8
wzniesionego niedawno na ruinach rzymskich fortyfikacji. W sercu chłopca coś poruszyło się
gwałtownie, poczuł nagle przypływ podniecenia. Narada? Możni ludzie? Pewnie zadecydują o losie
jeńca, tego wielkiego wojownika. Będzie miał o czym opowiadać Godivie, żaden z mędrków w
Emneth nie wymyśli lepszej historii.
— I trzymaj język za zębami — ciągnął Alfgar — w przeciwnym razie, naprawdę wyrwą ci
język. I zapamiętaj raz na zawsze: to Ella jest teraz królem Northumbrii. Poza tym nie jesteś
krewnym mego ojca.
Rozdział drugi
— Sądzimy, że to Ragnar Lothbrok, ale skąd niby mamy to wiedzieć — spytał król Ella.
Dwunastu mężczyzn siedziało wokół okrągłego stołu, wszyscy na niskich taboretach, wszyscy z
wyjątkiem króla, który zasiadał na wielkim rzeźbionym tronie. Obecni w większości ubrani byli
jak król, bądź jak Wulfgar, który znajdował się po jego lewej stronie. Mieli na sobie płaszcze
skrojone z jaskrawej materii, których nie zdejmowali z uwagi na panujące w sali przeciągi oraz
ozdobione złotem i srebrem nadgarstki. Złotem połyskiwały także ich klamry, sprzączki i pasy.
Zebrał się tu kwiat rycerstwa Northumbrii, posiadacze wielkich obszarów ziemskich na południu i
wschodzie kraju, wierni stronnicy króla, którym udało się wynieść go na tron i obalić jego rywala
Osberta. Na swych taboretach czuli się nieswojo, jak przystało na ludzi, którzy większość życia
spędzili na własnych nogach, bądź w siodle.
Przy stole siedziało jeszcze czterech mężczyzn, którzy trzymali się razem, jakby celowo izolując
się od rycerstwa. Trzech z nich miało na sobie czarne szaty i kaptury mnichów od Św.
Benedykta, czwarty nosił strój biskupi. Siedzieli wygodnie rozparci, trzymając w pogotowiu
gliniane tabliczki i rylce, gotowi zapisać każde wypowiedziane przy stole słowo, przygotowani do
forsowania własnych opinii.
Jeden z mężczyzn zdecydował się odpowiedzieć na pytanie, zadane przez króla. Nazywał się
Cuthred i był kapitanem straży przybocznej.
— Nie możemy znaleźć nikogo, kto mógłby go rozpoznać — przyznał. — Wszyscy, którzy mieli
okazję zmierzyć się kiedyś w otwartej walce z Ragnarem, nie żyją. Wszyscy z wyjątkiem walecznego
tana króla Edmunda, który dziś tu z nami zasiada. Nawet to nie przesądza jednak, że człowiek ten
to rzeczywiście Ragnar Lothbrok. Myślę jednak, że to on. Po pierwsze dlatego, że nic nie mówi.
Nie chwaląc się, potrafię skłonić ludzi do mówienia, ten kto mi się opiera, nie może być
zwyczajnym piratem. To musi być człowiek, któremu się wydaje, że jest kimś. Po drugie: co robiły
tutaj te statki? Wiemy, że wracały z południa i zostały zepchnięte z kursu, tak że przez kilka dni
musiały walczyć z żywiołem. Wiemy też, że były to statki handlowe. Jakie towary wiezie się
zwykle na południe? Niewolników. Nie chcą tam wełny ani futer, nie chcą piwa. Ci ludzie na
statkach byli więc handlarzami niewolników wracającymi po załatwieniu transakcji. Ragnar jest
handlarzem niewolników i jest to na pewno ktoś, kto się liczy. Wszystko pasuje, nie mamy tylko
dowodów.
Cuthred pociągnął tęgi łyk piwa ze swojego kubka, wyczerpany nieco długą przemową.
—
Jest jednak coś, co mnie ostatecznie przekonało. Co wiemy o Ragnarze? — Cuthred
rozejrzał się po twarzach siedzących wokół stołu mężczyzn. — Z pewnością to, że jest łajdakiem.
—
Rabował kościoły i gwałcił zakonnice! — wykrzyknął arcybiskup Wulfhere siedzący po
przeciwnej stronie stołu. — Dopadły go wreszcie własne grzechy!
—
Ośmielam się jednak zauważyć — dodał Cuthred — że jest jedna rzecz, która odróżnia
Ragnara od pozostałych bezbożników i wrogów Kościoła. Ragnar posiada wiele cennych
informacji. Jest trochę podobny do mnie, potrafi zmusić ludzi do mówienia. Słyszałem,
że ma na to własny sposób — kapitan zniżył głos. — Jeżeli uda mu się kogoś schwytać,
pierwszą rzeczą, którą robi jest, bez żadnych wstępnych rozmów czy dyskusji, wyłupienie
9
ofierze oka. Potem wciąż milcząc znów sięga w stronę głowy tamtego człowieka gotowy wyłupić
mu drugie. Jeżeli człowiek ma do powiedzenia coś, co akurat interesuje Ragnara, jego szczęście.
Jeśli nie, trudno, już po nim. Mówią, że Ragnar krzywdzi wielu ludzi, lecz kerlowie nie są
przecież na ogół wiele warci. Mówią, że Ragnar bierze to pod uwagę i dzięki takiemu
przekonaniu oszczędza swój czas i energię.
—
Czy znaczy to, że nasz więzień zapoznał cię ze swoimi poglądami? — spytał jeden z
mnichów. — Czy wyjawił ci to w trakcie przyjacielskiej pogawędki o sprawach
zawodowych?
—
Nie — Cuthred wychylił kolejny łyk piwa — ale widziałem jego paznokcie. Wszystkie
krótko spiłowane, wszystkie z wyjątkiem prawego kciuka. Jest na cal długi i twardy jak stal.
Spójrzcie, przyniosłem go tu ze sobą — Cuthred rzucił na stół zakrwawiony szpon.
— A więc to Ragnar — rzekł król Ella przerywając milczenie. — Co z nim teraz zrobimy?
Wojownicy wymienili zdziwione spojrzenia.
— Myślisz, że nie zasługuje na ścięcie — odważył się spytać Cuthred. — Mamy go powiesić?
—
A może coś jeszcze gorszego? — włączył się jeden z rycerzy.
—
Może potraktujemy go jak zbiegłego niewolnika? A może zrobimy mu to, co poganie temu
świętemu, no, temu, co go żywcem przypiekali. Jak też on się nazywał...
—
Mam inny pomysł — przerwał mu Ella. — Możemy go po prostu wypuścić.
Na twarzach zebranych pojawiło się osłupienie. Król pochylił się nad stołem i przebiegł wzrokiem
po sali obdarzając każdego z podwładnych badawczym spojrzeniem.
— Pomyślcie, dlaczego jestem królem? Jestem królem, ponieważ Osbert — to zapomniane imię
wywołało wyraźne poruszenie wśród zebranych, a dla stojącego za plecami Wulfgara sługi było jak
ukłucie bólu — ponieważ Osbert nie był w stanie obronić królestwa przed najazdami wikingów.
Robił po prostu to, co czyniliśmy od wieków. Rozkazał każdemu z nas wystawić własne straże, a w
razie ataku organizować samoobronę. Było więc tak, że dziesięć okrętów uderzało na jakieś miasto
i grabiło je doszczętnie, podczas gdy ludzie w innych osadach nakładali na głowy koce i dziękowali
Bogu, że ich ten los ominął. Co ja w tej sytuacji uczyniłem?
Wiecie dobrze, jak było. Pozostawiłem na wybrzeżu tylko punkty obserwacyjne,
zorganizowałem system wczesnego ostrzegania, a w razie ataku z morza ogłaszałem pospolite
ruszenie. Teraz, gdy próbują nas atakować, odpowiadamy atakiem z naszej strony, zanim jeszcze
uda im się zagrozić naszym miastom. To są nowe idee. I sądzę, że tu także musimy wymyślić coś
nowego. Możemy pozwolić mu odejść. Możemy zawrzeć z nim układ. Będzie musiał pozostawić
Northumbrię w spokoju. Odda nam zakładników, a my będziemy traktować go jak naszego
honorowego gościa, a potem wyślemy go z powrotem z masą podarków. Nie będzie nas to drogo
kosztować, a może przynieść nam dużo pożytku. I darujemy mu dalsze rozmowy z Cuthredem. Co
wy na to?
Rycerze patrzyli po sobie, unosząc brwi i kręcąc z niedowierzania głowami.
— Mogłoby się to udać — mruknął Cuthred.
Wulfgar chrząknął przygotowując się do odpowiedzi, jego twarz było czerwona z gniewu.
Ubiegł go jeden z mnichów.
— Nie powinieneś tego czynić, mój panie.
— Nie powinienem?
—
Nie możesz. Musisz dbać nie tylko o sprawy tego świata. Arcybiskup, nasz ojciec i
niegdysiejszy brat, przypomniał nam o haniebnych czynach, jakich dopuścił się Ragnar na
szkodę Chrystusowego Kościoła. Czyny, które dotykały nas zarówno jako ludzi, jak i
chrześcijan — moglibyśmy wybaczyć. Jednak nie zbrodnie wymierzone w nasz Święty
Kościół. Te zbrodnie powinniśmy pomścić z całą stanowczością. Ile kościołów spalił Ragnar?
Ilu chrześcijan, kobiet
i mężczyzn, sprzedał poganom jako niewolników, ilu oddał wyznawcom Mahometa? Ile
cennych relikwii zostało zniszczonych? Ile skarbców ograbionych? Gdy wybaczysz mu to
wszystko, grzech ten ciążyć będzie na twoim sumieniu. Zagrozić to może także zbawieniu
wszystkich zebranych przy tym stole ludzi. Nie, królu, to nam powinieneś oddać Ragnara. Pozwól,
abyśmy pokazali, co spotka każdego kto wystąpi przeciw Kościołowi. A kiedy wieść ta dotrze do
pogan, do tych morskich rabusiów, niech wiedzą odtąd, że ramię Kościoła jest tak mocne, jak
nieskończone jego miłosierdzie. Pozwól, żebyśmy wtrącili go do kanału z wężami. Niech
10
ludzie opowiadają o wężach króla Elli.
Król zawahał się, widział jaki entuzjazm i podniecenie wzbudziły słowa mnicha u jego rycerzy.
— Nie widziałem dotąd człowieka rzucanego gadom na pożarcie — wykrzyknął z zapałem
Wulfgar — ale na to zasługuje każdy wiking. I to właśnie powiem mojemu królowi, chwaląc
mądrość króla Elli.
Mnich, którego przemowa tak się spodobała podniósł się, żeby podsumować dyskusję. Był to
archidiakon Erkenbert.
— Wszystko jest już przygotowane, czekamy tylko na twój rozkaz, aby przyprowadzić więźnia.
I pozwól, aby wszyscy, radni, rycerze i słudzy, zobaczyć mogli zemstę, jaką król Ella i Święty
Kościół zgotowali niewiernemu.
Wszyscy powstali, a między nimi Ella, którego twarz wciąż wyrażała niepewność. Rycerze
zaczęli już się rozchodzić, nawołując swoich służących, żony i przyjaciół, aby przyłączyli się
do towarzystwa. Shef Podążał za swoim ojczymem. Kiedy się odwrócił do-strzegł, że tylko mnisi
pozostali na swoich miejscach przy stole.
Dlaczego to powiedziałeś? — mruknął arcybiskup Wulfhere, zwracając się archidiakona. —
Mogliśmy wejść w pakt z wikingami, nie odbierając sobie szansy zbawienia. Dlaczego zmusiłeś
króla, żeby rzucił tego Ragnara wężom?
Mnich sięgnął do swej sakiewki i podobnie jak wcześniej Cuthred, rzucił na stół jakiś
przedmiot. Później dołożył jeszcze jeden.
—
Czy wiesz co to jest, mój panie? — spytał arcybiskupa.
—
To moneta. Złota. Z inskrypcją podłych czcicieli Mahometa!
— Została odebrana więźniowi.
—
Sądzisz więc, że jest tak zły, że nie można go puścić żywcem?
— Nie, mój panie. Spójrz teraz na to.
—
To pens. Pens z naszej własnej mennicy, tu w Eoforwich. Jest na niej moje imię, o tutaj:
Wulfhere. Srebrna jednopensówka.
Archidiakon zabrał ze stołu monety i schował je z powrotem do sakiewki.
— To bardzo marny pieniądz, mój panie. Mało srebra, dużo ołowiu. To wszystko, na co może
sobie obecnie pozwolić nasz Kościół. Nasi niewolnicy pouciekali, nasi kerlowie oszukują nas na
dziesięcinach. Nawet możni dają nam coraz mniej. Tymczasem sakwy bezbożników pęcznieją od
złota zrabowanego chrześcijanom. Kościół znajduje się w niebezpieczeństwie, mój panie. Nie dlatego,
że może zostać pokonany bądź doszczętnie ograbiony przez pogan, z tych ciężkich ran bowiem
Kościół na pewno się podźwignie. Groźne jest to, że poganie i chrześcijanie mogą się razem
pojednać. A wtedy zauważa z pewnością, że wcale nas już nie potrzebują. Nie można
więc dopuścić, żeby weszli ze sobą w układy.
Słuchacze pokiwali zgodnie głowami, arcybiskup został przekonany.
— A więc rzucimy go wężom.
Kanał z wężami był kamiennym zbiornikiem wodnym pochodzącym jeszcze z czasów rzymskich,
osłoniętym prowizorycznym dachem. Mnichowie z opactwa Św. Piotra w Eoforwich dumni byli ze
swoich ulubieńców: mieniących się w słońcu gadów. Zeszłego lata rozesłali wiadomość do swoich
poddanych z królestwa Northumbrii, aby przynosili do opactwa schwytane przez siebie żmije.
Nagrodą miało być zmniejszenie dziesięciny. Czym dłuższa żmija, tym większe ulgi. Nie było
tygodnia, żeby ktoś nie doręczył worka z wijącą się zawartością, która trafiała zaraz do opiekuna
węży, noszącego dumny tytuł custos viperarum. Gady otoczone były troskliwą pieczą, karmione
żabami i myszami, wszystko po to, żeby jak najszybciej rosły.
Nadszedł wieczór i bracia przynieśli pochodnie, aby ustawić je wokół zbiornika. Dno wyłożono
słomą i ciepłym piaskiem, który miał pobudzić węże do większej aktywności. Po chwili pojawił się sam
custos
i zaczął przywoływać z uśmiechem swoich pomocników — każdy niósł skórzany worek z żywą
zawartością. Opiekun podnosił po kolei worki, pokazywał je tłumowi, który tłoczył się już i przepychał
wokół krawędzi pustego zbiornika, Następnie rozwiązywał worki i wysypywał węże na piasek. Za
każdym razem opróżniał worek w innym miejscu, chciał bowiem, aby węże rozpełzły się po całym
11
placu. Na końcu zjawił się król w otoczeniu radnych i gwardii przybocznej. Przyprowadzono
więźnia. Pośród wojowników z dalekiej Północy było takie powiedzenie: „mężczyzna nie powinien
utykać, dopóki obie jego nogi są tej samej długości". Ragnar rzeczywiście nie utykał, choć z
trudem trzymał się na nogach. Przesłuchania prowadzone przez Cuthreda nie należały do
łagodnych.
Rycerze podeszli do krawędzi zbiornika, a następnie cofnęli się nieco, ustępując miejsca
więźniowi, żeby mógł zobaczyć co go wkrótce czeka. Ragnar uśmiechnął się szeroko, odsłaniając
połamane zęby. Miał związane z tyłu ręce, a na sobie kożuch z koziej skóry.
— Wiedz, że masz wybór — zaczął archidiakon Erkenbert starając się mówić prostą
handlową angielszczyzną. - Jeżeli przyjmiesz chrzest, będziesz żył. Żył jako niewolnik.
Wiking wydął pogardliwie wargi.
— Wy, księża. Znam ja waszą mowę. Mówicie: będę żył. Ale jak żył? Jako niewolnik,
mówicie. A ja wiem, jakie to życie. Bez oczu i języka. Obcięte nogi, podcięte ścięgna, nie można
chodzić. Wyprostował się i wziął głęboki oddech.
—
Walczę już od trzydziestu wiosen — głos Ragnara wznosił się teraz jak hymn — czterystu
mężczyzn zginęło z mej ręki, tysiąc kobiet zgwałciłem, spaliłem wiele opactw, sprzedawałem też
dzieci. Wielu płakało z mego powodu, ja nie płakałem za nikim. Teraz stoję przed wami, jak
Gunnar, bogiem urodzony. Czyńcie swą przeklętą powinność i niech błyszczący gad ugodzi
mnie w samo serce. Nie będę błagał o przebaczenie. Całe życie walczyłem mieczem!
—
Brać go — warknął Ella zza pleców wikinga i straże zaczęły ciągnąć Ragnara w stronę
krawędzi.
—
Zatrzymajcie się! — krzyknął Erkenbert. — Najpierw trzeba związać mu nogi.
Strażnicy związali więc Ragnara dokładnie; nie stawiał zresztą oporu. Potem ułożyli go na
krawędzi zbiornika i popchnęli w dół. Upadł w sam środek kłębowiska. Węże rzuciły się na niego.
Ubrany w swoje grube skórzane szaty wiking śmiał się jednak urągliwie.
— Nie mogą go ukąsić — zawołał ktoś z wyraźnym rozczarowaniem w głosie — jego ubranie
jest za grube.
— Mogą przecież ukąsić go w ręce albo w twarz — wyjaśnił opiekun węży, broniąc honoru swych
podopiecznych.
Jedna z największych żmij znalazła się rzeczywiście tuż koło twarzy Ragnara. Przez chwilę
wyglądało jakby patrzyli sobie w oczy, przy czym rozwidlony język gada dotykał prawie ludzkiego
policzka. Widzowie zamarli w oczekiwaniu.
Nagle głowa wikinga wyskoczyła do przodu z rozwartymi zębami. Trysnęła krew i wąż opadł
martwy z odgryzioną głową. Ragnar zaśmiał się tryumfalnie i zaczął toczyć się po wężach,
wciskając je w ziemię całym ciężarem swego potężnego ciała.
— On je pozabija! — krzyknął custos zdławionym głosem.
Ella z obrzydzeniem na twarzy podszedł do strażników i pstryknął palcami.
Ty i ty. Obaj macie porządne buty. Wyciągniecie go stamtąd i przyniesiecie na górę.
Zapamiętam to sobie — dodał głucho zwracając się do Erkenberta. — Zrobiłeś z nas wszystkich
durniów.
Przyglądał się chwilę w milczeniu. — A teraz uwolnijcie jego ręce i nogi — krzyknął
do powracających strażników — ściągnijcie z niego ubranie i zwiążcie na nowo. Ty i ty.
Przyniesiecie gorącej wody, węże lubią gorąco. Jeżeli rozgrzejemy mu skórę będą do niego lgnęły. I
jeszcze jedno: tym razem będzie starał się leżeć nieruchomo, aby popsuć nam szyki, więc
przywiążcie mu jedną rękę do ciała, a nadgarstek drugiej owińcie sznurem. Drugi koniec będziemy
trzymać na górze, w ten sposób zmusimy Ragnara, żeby się poruszył.
Więzień został znowu zepchnięty. Wciąż milczał, uśmiechał się tylko. Tym razem sam król
kierował całą akcją. Rozkazał, aby rzucić Ragnara w to miejsce, gdzie zebrały się największe węże. Po
kilku sekundach zaczęły one podpełzać do parującego w chłodnym powietrzu nagiego ciała, powoli
wślizgując się na nie. Przez tłum przeszedł pomruk obrzydzenia.
Nagle król pociągnął za sznur, raz i drugi. Ramię poruszyło się, a wystraszone węże zaczęły
syczeć i kąsać, jeden po drugim wypełniały ciało mężczyzny trucizną. Widzowie zauważyli, że twarz
wikinga zaczyna się powoli zmieniać, puchnąć i sinieć. Kiedy jego oczy zaczęły wychodzić z orbit, a
spuchnięty język sztywnieć Ragnar zakrzyknął po raz ostatni.
12
— Gnythja mundu grisir ef galtar hag vissi!
—
Co on tam gada? — mruczał tłum. — Co to
może znaczyć?
Nie znam wprawdzie norweskiego, pomyślał Shef, czuję jednak, że nie wróży to nic dobrego.
„Gnythja mundu grisir ef galtar hag vissi" — słowa te wciąż dźwięczały w uszach potężnego
mężczyzny, który stał wyprostowany na dziobie wojennego okrętu Statek znajdował się kilkaset mil
na wschód od wybrzeża Anglii i zbliżał się właśnie do duńskiego wybrzeża w okolicy Sjaelland.
Miał przecież tak znikome szansę, żeby je usłyszeć. Czy Ragnar mówił sam do siebie? A może
wiedział, że ktoś zrozumie i zapamięta jego słowa. Trudno jednak podejrzewać, że ktoś z kręgu
króla Elli mógłby znać norweski, albo przynajmniej zrozumieć te kilka słów, które wyrzekł Ragnar.
Jednakże mówi się czasem, że umierający miewają wizje. Ragnar wiedział, że słowa jego nie
pozostaną bez odpowiedzi.
Lecz jeśli były to słowa przeznaczenia, doprawdy przedziwną sobie obrały drogę, żeby do niego
dotrzeć! W tłumie otaczającym wypełniony wężami zbiornik znalazła się kobieta, konkubina jednego
z możnych Anglików, „lemman", jak je tam nazywają. Zanim jednak jej pan kupił ją na
londyńskim targowisku, kobieta ta służyła na dworze króla Maelsechnaill w Irlandii, gdzie często
mówiło się po norwesku. Zrozumiała słowa Ragnara i miała na tyle zdrowego rozsądku, żeby nie
powiedzieć o tym swemu panu. Cóż, pozbawione sprytu konkubiny nie dożywają zazwyczaj wieku, w
którym mogłyby oglądać zmierzch własnej urody. Zamiast swemu panu wyjawiła ten sekret swojemu
kochankowi, kupcowi, który wyruszał właśnie na południe, a on przekazał go swoim towarzyszom
podróży. Pomiędzy nimi znalazł się pewien zbiegły niewolnik, niegdyś rybak, któremu historia ta
wydała się szczególnie bliska, bowiem przypadkowo uczestniczył on w pojmaniu Ragnara. W
Londynie, gdzie poczuł się już zupełnie swobodny, niewolnik ten stworzył własną opowieść, którą
powtarzał w zamian za kubek piwa albo plaster bekonu. Opowiadał ją w gospodach, gdzie prze-
siadywali marynarze z różnych stron Europy: Fryzji, Danii i państwa Franków. Wszyscy byli tu
bowiem mile widziani, jeśli tylko mieli czym zapłacić. W ten właśnie sposób opowieść dotarła w
końcu do uszu przybysza z dalekiej Północy.
Niewolnik był głupcem, człowiekiem bez honoru. Opowieść o śmierci Ragnara była dla niego
tylko wesołą historią, służącą do rozbawienia słuchaczy.
Dla Branda — potężnego wojownika, który stał teraz na dziobie statku, opowieść ta
znaczyła dużo więcej. Dlatego właśnie chciał opowiedzieć ją swoim rodakom.
Okręt płynął teraz wzdłuż długiego fiordu, zbliżając się do płaskich terenów okolic
Sjaellandu, najdalej na wschód wysuniętych duńskich posiadłości. Nie było wiatru, żagiel
został zwinięty, a statek napędzała trzydziestoosobowa ekipa doświadczonych wioślarzy. Ich
zanurzające się rytmicznie wiosła tworzyły zmarszczki na wygładzonej niczym staw powierzch-
ni morza. Na brzegu dostrzec było można pasące się na rozległych pastwiskach krowy i pola
wschodzących bujnie zbóż.
Atmosfera spokoju była jednak pozorna, Brand dobrze o tym wiedział. Znajdował się w
centrum największej zawieruchy, jaka kiedykolwiek dosięgła Skandynawii. Na morzu trwała
wojna, a ogień spustoszył część wybrzeża. Statek Branda kontrolowany był już trzykrotnie przez
morskie patrole: potężne statki wojenne, które nigdy nie wypływały na pełne morze. Za każdym
razem puszczali go wolno, radzi zobaczyć człowieka, który próbuje swego szczęścia, przydzielo -
no mu jednak potężną eskortę dwóch okrętów, dwukrotnie przewyższających wielkość jego
statku. Nie było więc ucieczki. Brand wiedział jednak, a wiedzieli to także jego ludzie, że
najgorsze znajdowało się jeszcze przed nimi.
W pewnym momencie sternik powierzył ster komuś z załogi i udał się na dziób. Podszedł do
Branda tak blisko, że głową dotykał niemal jego łopatki. Przez chwilę stał w milczeniu, wreszcie
przemówił. Mówił cicho, starając się, aby słów jego nie usłyszeli nawet siedzący w pierwszym
rzędzie wioślarze.
—
Wiesz, że nie mnie podawać w wątpliwość twoje decyzje — wymamrotał — lecz jeśli
się już tu znaleźliśmy i wszyscy wsadzamy nasze tyłki w gniazdo os, może jednak nie miałbyś mi
za złe, gdybym spytał: po co?
13
—
Ponieważ przybyłeś tak daleko o nic nie pytając — odparł Brand szeptem — podam
ci teraz aż trzy powody i nie chcę niczego w zamian. Po pierwsze, to nasza szansa na zdobycie
wiecznej chwały. Naszą historię opisywać będą w sagach i poematach aż po sądny dzień, gdy
bogowie pokonają olbrzymów i plemię demona Lokiego na zawsze zniknie z powierzchni ziemi.
Sternik uśmiechnął się tylko.
—
Zdobyłeś już wystarczającą chwałę, rycerzu z Halogalandu, a ludzie powiadają, że ci,
których mamy spotkać, pochodzą od samego demona. Zwłaszcza jeden z nich.
—
Dam ci więc drugi powód. Ten angielski niewolnik, ten zbieg, który opowiedział nam
całą historię... czyś widział jego plecy? Jego panowie zasłużyli na najgorsze męki. Zamierzam
zesłać im je wkrótce.
Tym razem sternik wybuchnął głośnym, lecz serdecznym śmiechem.
—
Czy widziałeś kiedyś kogoś, z kim Ragnar kończył właśnie rozmowę? A ci, których mamy
odwiedzić, są jeszcze gorsi. Zwłaszcza jeden z nich. Myślę, że on i chrześcijańscy mnisi są
siebie warci. Ale co z całą resztą?
—
A więc, Steinulfie, przejdźmy do trzeciego powodu — Brand uniósł delikatnie wiszący na
szyi srebrny wisiorek i wyjął go spod swojej tuniki. Był to miniaturowy kowalski młot o
krótkim trzonku. — Proszono mnie, abym to zrobił, miała być to specjalna przysługa.
— Dla kogo?
—
Dla kogoś, kogo obaj znamy. W imię tego, który przyjechać ma z Północy.
—
Ach tak. To powinno nam obu wystarczyć. Powinno chyba wystarczyć wszystkim z nas.
Lecz zanim zbliżymy się zbytnio do brzegu, powinniśmy jednak coś zrobić.
Powoli, upewniając się, że wódz go obserwuje, sternik wziął w palce swój własny wisiorek i
umieścił go starannie pod tuniką, tak aby kołnierz przesłaniał widok łańcuszka.
Brand zszedł z dzioba w ślad za sternikiem i stanąwszy naprzeciw swoich ludzi powtórzył tę
samą czynność. Załoga odłożyła na moment wiosła i każdy z mężczyzn schował posłusznie
swój wisiorek. Po chwili znów rozległ się miarowy odgłos wiosłowania.
Na nabrzeżu, które widać było coraz dokładniej, ludzie siedzieli i przechadzali się nie
zwracając uwagi na zbliżający się okręt wojenny. Sprawiało to wrażenie zupełnej obojętności.
Wzdłuż brzegu ciągnęły się zabudowania: szopy, szałasy, młyny, kuźnie, sklepy i zagrody dla
bydła. Było to serce morskiego imperium, ojczyzna bezdomnych wojowników.
Człowiek, który siedział przy samym krańcu nabrzeża wstał, ziewnął i przeciągając się spojrzał
badawczo w ich kierunku. Niebezpieczeństwo. Brand zaczął pospiesznie wydawać rozkazy. Dwóch
z jego ludzi stojących koło fału wciągnęło na maszt biały znak pokoju. Dwaj inni pobiegli na
dziób i odciągnęli do tyłu rzeźbioną głowę smoka, którą następnie zasłonili jeszcze materiałem.
Na brzegu pojawiło się teraz więcej ludzi. Obserwowali uważnie nadpływający statek. Nie witali
go żadnym gestem ani okrzykiem, Brand wiedział jednak, że gdyby nie poczynił wcześniej
odpowiednich „pokojowych" przygotowań, powitanie to wyglądałoby znacznie gorzej. Na samą
myśl o tym, co mogło się zdarzyć i co wciąż może go tu spotkać, poczuł mocny ucisk w
żołądku, tak jakby cała jego męskość chciała się schować w trzewiach. Brand odwrócił na chwilę
twarz od nabrzeża, aby nikt nie mógł ujrzeć jej wyrazu. Odkąd tylko zaczął raczkować mówiono mu:
„nigdy nie okazuj strachu", „nigdy nie okazuj bólu". Te zasady stały się dla niego ważniejsze niż
samo życie.
Wiedział dobrze, że w grze, w której postanowił wziąć udział, nie można sobie wyobrazić nic
gorszego niż okazanie niepewności. Zamierzał zastawić przynętę na swych posępnych gospodarzy,
wciągnąć ich w swoje plany. Aby to osiągnąć musiał być nieustraszony, wyzywający, nie zaś błagać
potulnie o wysłuchanie.
Zamierzał rzucić im wyzwanie tak otwarcie i demonstracyjnie, że nie będą już mieli
możliwości go odrzucić. Nie był to plan, który dopuszczałby jakiekolwiek półśrodki.
Kiedy okręt przybijał do nabrzeża, załoga rzuciła liny, które zostały złapane przez Duńczyków
i przywiązane do pachołków z pozorną obojętnością. Stojący najbliżej statku mężczyzna przyjrzał
się Brandowi badawczo. Gdyby znajdowali się w porcie handlowym, spytałby pewnie o rodzaj
przewożonego ładunku i miejsce skąd jest on przewożony. Mężczyzna jednak nie spytał o nic,
podniósł tylko brew.
— Jestem Brand. Płynę z Anglii.
14
— Jest wielu, którzy zwą się Brand.
Na dany znak dwóch członków załogi spuściło ze statku kładkę. Brand zszedł po niej na
stały ląd i podparłszy się pod boki stanął naprzeciw komendanta portu. Mógł spoglądać
na niego z wysoka i z satysfakcją poczuł, że Duńczyk podziwia jego potężną sylwetkę.
—
Niektórzy nazywają mnie Viga-Brand. Pochodzę z Halogalandu w Norwegii, gdzie
mężczyźni są jeszcze potężniejsi niż Duńczycy.
—
Brand Zabójca. Tak, słyszałem o tobie. Mamy tu jednak niemało zabójców. Potrzeba
czegoś więcej niż samo imię, żeby zasłużyć sobie tu na powitanie.
— Mam wieści. Wieści dla możnych panów.
—
Lepiej, żeby było to wieści warte usłyszenia, jeżeli przybywasz bez glejtu i bez
zaproszenia.
—
Są to wieści godne usłyszenia — Brand spojrzał mężczyźnie prosto w oczy. — Ty także
możesz je poznać. Powiedz też swoim ludziom, aby przyszli i posłuchali. Każdy, komu nie będzie
się chciało wysłuchać, co mam do powiedzenia, będzie przeklinał swoje lenistwo do końca życia.
Rzecz jasna, jeśli macie teraz coś ważnego do załatwienia w wygódce, nie będę was
zmuszał.
Rzekłszy to, Brand zrobił sobie przejście wśród otaczających go ludzi i poszedł prosto do
wielkiej budowli, okazałego dworu panów tej ziemi: Braethraborgu. Za nim, w milczeniu, kroczyli
jego ludzie. Jak dotąd żaden wróg nie wyszedł stamtąd żywy. Żaden nie zdołał podzielić się ze
światem swymi wrażeniami.
Usta komendanta portu wykrzywił uśmiech. Dał znak swoim ludziom, którzy wyciągnęli z
ukrycia włócznie i ruszyli w głąb lądu.
Światło wpadało do wnętrza budowli przez uchylone okiennice, Brand zatrzymał się na samym
progu, chciał przyzwyczaić wzrok do półmroku i wczuć się w nastrój tego miejsca. Wiedział, że
jeśli dobrze to rozegra, scena ta zostanie unieśmiertelniona w sagach i pieśniach. Wiedział też, że
następne minuty zadecydują o tym, czy zasłuży na wieczną chwałę, czy na śmierć w męczarniach.
Wewnątrz dostrzegł wielu ludzi. Stali, siedzieli, przechadzali się, niektórzy zajęci byli grą, inni
rozmową. Nikt nie spojrzał nawet w jego stronę, Brand wiedział jednak, że jego obecność została
zauważona. Kiedy jego oczy przywykły do słabego oświetlenia dostrzegł, że chociaż w środku
panuje pozorny chaos, jest jednak miejsce, które wszyscy omijali z szacunkiem. Wojownicy,
którzy zasłużyli na miano „drengir" pozornie tylko byli sobie równi.
Przy niewielkim stole siedziało trzech mężczyzn. Wydawali się całkowicie pochłonięci
własnymi sprawami. Obok stał czwarty. Brand skierował się wprost ku nim.
— Przynoszę pozdrowienia! — rzekł głośno, tak, żeby jego głos słychać było w całym
pomieszczeniu. — Mam wieści. Wieści dla synów Ragnara.
Jeden z mężczyzn, który obcinał sobie nożem paznokcie, spojrzał przez ramię w jego
kierunku.
—
Muszą to być niezwykłe nowiny, skoro ktoś odważył się przybyć z nimi do
Braethraborgu bez zaproszenia.
—
Istotnie, wieści to niezwykłe — Brand wciągnął powietrze i starał się panować nad swym
oddechem. — Są to bowiem wieści o śmierci Ragnara.
W pomieszczeniu zapadła zupełna cisza. Mężczyzna nie przerwał swego zajęcia, lecz kiedy
nóż ślizgał się w okolicy wskazującego palca, nagle trysnęła krew. Ostrze wbiło się aż po
kość. Mężczyzna nie wydał z siebie żadnego odgłosu, nie poruszył się nawet.
Drugi z mężczyzn, o grubym, potężnym karku i posiwiałych włosach, podniósł kamienną figurę
z leżącej na stole szachownicy przygotowując się do wykonania ruchu.
—
Powiedz nam — zaczął po chwili opanowanym głosem, który skrywać miał niegodne
mężczyzny emocje — powiedz nam jak umarł Ragnar, nasz staruszek ojciec. To, że umarł, nie
dziwi nas wcale, wszak bardzo posunął się już w latach.
—
Wszystko zaczęło się na wybrzeżu Anglii, gdzie rozbił się jego okręt. Według historii, którą
słyszałem, schwytany został przez ludzi króla Elli. Nie sądzę, aby mieli jakieś problemy, skoro,
jak powiadacie sami, Ragnar posunął się już mocno w latach. Kto wie, może nie próbował się
nawet bronić — wypowiadając ostatnie zdanie Brand zmienił nieco ton swego głosu, chcąc
wystawić na próbę niewzruszoną obojętność mężczyzny?
15
Tamten wciąż trzymał w dłoni swój pionek, jednak jego palce zaczęły zaciskać się na nim
coraz mocniej i mocniej, aż spod paznokci trysnęła krew. W końcu mężczyzna postawił pionek z
powrotem na szachownicy i przeskoczył nim o dwa pola.
— Biorę, Ivar — mruknął i odłożył zbity pion obok szachownicy.
Teraz przyszła kolej na trzeciego mężczyznę, którego włosy były tak jasne, że niemal białe i
ściągnięte do tyłu lnianą przepaską, a twarz chorobliwie blada. Spojrzał na Branda oczami koloru
zamarzniętej wody, a jego powieki nie drgnęły ani razu.
— Co z nim zrobili, gdy dostał się w ich ręce?
Brand przypatrzył się mężczyźnie, wytrzymując jego badawcze spojrzenie. Wzruszył tylko
ramionami, wciąż nie okazując żadnych emocji.
— Zabrali go na dwór Elli w Eoforwich — zaczął Brand. — Niezbyt się nim przejmowali.
Sądzili chyba, że to zwykły pirat, ktoś bez znaczenia. Myślę, że zadali mu parę pytań, trochę się
nim pobawili, lecz później, zmęczeni tym wszystkim, zdecydowali, że równie dobrze mogą go
skazać na śmierć.
W ciszy, która po tych słowach zapadła Brand zaczął przyglądać się w skupieniu swoim
paznokciom. Zdawał sobie sprawę, że rozgrywka, którą toczy z Ragnarssonami, zbliża się do
niebezpiecznej kulminacji.
— Tak więc zdecydowali się, że oddadzą go mnichom. Myślę, że nie wydawał im się
godny śmierci z rąk rycerza.
Ciemny rumieniec zagościł nagle na twarzy bladego mężczyzny. Wydawało się, że wstrzymał
oddech, prawie się dusił. Rumieniec jeszcze się pogłębił, twarz zrobiła się szkarłatna, a potem
przybrała barwę ciemnego fioletu. Widać było, że mężczyzna walczy ze sobą.
Starał się miarowo oddychać, a krew wolno odpływała z jego twarzy.
Czwarty mężczyzna stał obok stołu wsparty na włóczni i obserwował braci. Dotąd się nie
poruszył, ani nie przemówił. Trzymał oczy spuszczone. Teraz podniósł je powoli i spojrzał na
Branda, który cofnął się odruchowo. Naprawdę było w nich coś niesamowitego, słyszał już o tym,
ale nie chciał uwierzyć. Źrenice były zdumiewająco czarne, wokół nich tęczówki, białe jak świeży
śnieg, zaś białka zupełnie sczerniałe. Oczy te lśniły jak metal oświetlony blaskiem księżyca.
— W jaki sposób mnisi i król Ella zdecydowali się zgładzić starca? — spytał czwarty z
Ragnarssonów cichym, niemal łagodnym głosem. — Pewnie nam powiesz, że nie mieli z tym
dużo kłopotów.
Brand odpowiedział szczerze, nic nie pomijając. Nie chciał już podejmować ryzyka.
— Wrzucili go do kanału z wężami. Z tego, co słyszałem, węże nie chciały go początkowo
kąsać i Ragnar rzucił się na nie pierwszy. W końcu jednak musiał ulec i umarł. To była powolna
śmierć, bez pomocy oręża. Żadnej rany po mieczu czy włóczni. Rany, którą
można by obnosić z dumą po Walhalli.
Ani jeden mięsień nie drgnął na twarzy wspartego na włóczni mężczyzny. Zapanowała długa
cisza. Wszyscy wpatrywali się w jego oblicze, myśleli, że podobnie jak jego braci, zdradzą go w
końcu emocje, czekali tylko na moment, kiedy przestanie nad sobą panować. On jednak pozostał
niewzruszony. Po chwili wyprostował się, przekazał włócznię stojącemu najbliżej rycerzowi i włożył
kciuki za pas. Widać było, że przygotowuje się do przemowy.
Ciszę przerwało westchnienie mężczyzny, który otrzymał od Ragnarssona włócznię. To
westchnienie zdumienia skupiło na nim od razu uwagę zebranych. W milczeniu podniósł do góry
jesionowe drzewce, na którym widać było odciśnięte ślady palców. W pomieszczeniu rozległ się
pomruk zadowolenia.
Zanim mężczyzna zdążył przemówić, przerwał mu Brand, zgrabnie wykorzystując moment
wahania.
—
Jest jeszcze coś, o czym chciałem powiedzieć — rzekł, podkręcając w zamyśleniu wąsa.
— Cóż to takiego?
—
Kiedy pokąsały go już węże i leżał umierający, Ragnar przemówił po raz ostatni. Nie
zrozumieli go oczywiście, mówił bowiem w naszym języku, w norroent mal, ktoś jednak usłyszał, ktoś
inny przekazał to dalej, a na końcu słowa te trafiły do mnie. Nie mam żadnego glejtu. Ani zaproszenia.
Ale wydawało mi się, że będziecie chcieli usłyszeć to z moich ust.
—
Cóż więc takiego powiedział nasz ojciec przed śmiercią?
Brand podniósł głos, żeby każdy kto znajdował się w pomieszczeniu mógł usłyszeć jego
16
słowa.
— Powiedział: „Gynthja mundu grisir ef galtar Hag vissi".
Tym razem nie trzeba było tego tłumaczyć. Wszyscy zrozumieli słowa Ragnara. „Gdyby moje
warchlaczki wiedziały, jak padł odyniec, jakże by kwiczały".
— Oto dlaczego przybyłem bez zaproszenia — rzekł Brand tym samym ostrym i donośnym
głosem. — Przybyłem tutaj, mimo że niejeden przestrzegał mnie przed niebezpieczeństwem.
Niosłem jednak posłanie, sądziłem bowiem, że właśnie do was może być ono skierowane.
Przyniosłem je tobie, Halvdanie Ragnarssonie — Brand zwrócił się do mężczyzny z nożem
— tobie, Ubbi Ragnarssonie — wskazał na jednego z graczy — tobie, Ivarze Ragnarssonie,
który słynny jesteś ze swych białych włosów oraz tobie, Sigurcie Ragnarssonie; teraz już wiem,
dlaczego ludzie zwą cię Orm-i-auga, Wężowe Oko. Nie spodziewałem się, że słowa te sprawią wam
przyjemność, jednak zgodzicie się chyba, że powinniście byli je usłyszeć.
Czterej mężczyźni stanęli na wprost Branda. Nie próbowali już udawać obojętności. Jego
przemowę powitali kiwając głowami, a na ich ustach pojawił się uśmiech. Po raz pierwszy ich
oblicza wydały się podobne, tak jakby byli braćmi, synami jednego człowieka.
W tamtych czasach popularna była modlitwa, którą mnichowie i księża odmawiali przy każdej
niemal okazji: Domine, libera nos a furore normannorum — „Boże, zbaw nas przed gniewem
Normanów". Lecz gdyby któryś z mnichów ujrzał te cztery twarze, dodałby natychmiast: Sed
praespe, Domine, a humore eorum — „zwłaszcza jednak przed ich wesołością".
— To są wieści, które powinniśmy byli usłyszeć — zaczął Wężowe Oko — i dlatego
dziękujemy ci za to, żeś je tu przywiózł. Na początku sądziliśmy, że nie mówisz nam całej
prawdy i był to powód, dla którego wyglądaliśmy na niezadowolonych. Lecz to, co powiedziałeś
na zakończenie... Do kroćset... To był głos naszego ojca! On wiedział, że ktoś go usłyszy.
Wiedział, że ktoś nam powtórzy. Wiedział też, co wtedy zrobimy. Dobrze mówię, chłopcy?
Na jego skinienie ktoś przytoczył do stołu potężny, obdarty z kory dębowy pieniek. Czterej
bracia wydali jednocześnie ciężkie westchnienie i pień rozpadł się nagle pod czterema ciosami
zgodnymi jak jeden cios.
Bracia zwrócili się teraz twarzami w kierunku swych ludzi i rozpoczęli rytuał.
—
Oto stoimy teraz na tym dębowym klocu i składamy uroczystą przysięgę... —
wyrecytowali chórem.
— Że najedziemy Anglię, aby pomścić śmierć naszego ojca — rzekł Halvdan.
— Schwytamy króla Ellę i zgładzimy go okrutnie za to, że zabił Ragnara — dodał Ubbi.
—
Pokonamy wszystkich angielskich władców i zawładniemy ich ziemią — przyłączył
się Sigurth, Wężowe Oko.
—
Zemścimy się też na czarnych krukach, Chrystusowych mnichach — zakończył Ivar.
—
A jeśli nie dotrzymamy naszej obietnicy — zaczęli znowu razem — niechaj bogowie z
Asgardy otoczą nas pogardą i napiętnują, tak że nigdy już nie będziemy mogli połączyć się z
naszym ojcem i przodkami.
Kiedy skończyli, poczerniałe od dymu drewniane ściany budowli zadrżały od radosnego ryku,
który wydobył się nagle z czterystu gardeł: jarlów, sterników, kapitanów i szlachty.
— A teraz — krzyknął Wężowe Oko, uciszając zgiełk — wynieście na zewnątrz stoły i
przygotujcie jadło. Nie można dziedziczyć spadku, dopóki nie wypije się piwa na stypie po
zmarłym ojcu. Musimy wypić za Ragnara, wypić jak bohaterowie. A rano wezwiemy
wszystkich ludzi i zbierzemy całą flotę i wyruszymy w drogę do Anglii. Tam nigdy już nie
zdołają o nas zapomnieć. Nigdy już się od nas nie uwolnią!
— Teraz pora się napić. Ty także usiądź z nami — Sigurth zwrócił się do Branda — może
opowiesz nam więcej o naszym ojcu. Znajdzie się też dla ciebie miejsce w Anglii, najpierw
musimy ją jednak podbić.
Daleko stamtąd, Shef, ciemnowłosy chłopak, pasierb Wulfgara, leżał na słomianej macie, okryty
tylko cienkim starym kocem. Nad wilgotną ziemią wciąż unosiła się mgła. Wulfgar leżał w zaciszu
drewnianego domostwa tuż obok matki chłopca, lady Thryth. W tym samym pokoju w swych
ciepłych łożach spoczywali Alfgar oraz córka Wulfgara i jego konkubiny, Godiva. Od czasu
17
powrotu Wulfgara do rodzinnego domu jadało się tu obficie jak nigdy dotąd. Pieczono i gotowano
upolowane na moczarach kaczki i gęsi, nie gardząc też rybami. Shef musiał zadowolić się jednak
owsianką. Teraz, gdy leżał tak z zamkniętymi oczami, znajdował się wciąż na krawędzi snu. Choć
może nie był to tylko sen.
Widział rozległe pole, gdzieś na krańcu świata, pole oświetlone tylko szkarłatnym niebem. Na
ziemi leżały bezkształtne stosy ludzkich kości. Widział białe czaszki i żebra, które wystawały spod
resztek wspaniałych strojów. Wokół stosów skakała cała armia ptaków — wielkich czarnych
ptaków z czarnymi dziobami, które szukały resztek ludzkiego mięsa i szpiku. Kości były już niemal
zupełnie oczyszczone i wyschnięte, przeto ptaki krakały tylko i dziobały się nawzajem.
Nagle uciszyły się wszystkie i wzbiły w powietrze. Na szkarłatnym niebie ptaki połączyły się
w wielkie stado i zaczęły krążyć nad łąką, niemal zespolone w jeden żywy organizm. Shef
zorientował się, że lecą prosto na niego. Widział dokładnie bezlitosne złote oczy ptaka,
który leciał
pierwszy. Dziób wycelowany był prosto w jego twarz, lecz chłopak nie mógł się cofnąć, stał
przykuty do ziemi. Jakaś siła przytrzymywała jego głowę. Nagle poczuł, jak ten czarny dziób wbija
się głęboko w jego oko.
Shef obudził się z krzykiem, drżąc jeszcze z przerażenia opasał się kocem i wyjrzał ze swego
szałasu.
— Co się stało, Shef? Co cię tak przeraziło? — zawołał Hund, przyjaciel chłopca.
Przez chwilę Shef nie był w stanie odpowiedzieć. Potem wykrzyknął gwałtownie, dziwnym,
zmienionym głosem, nie wiedząc nawet, co mówi.
— Kruki! Kruki są już w powietrzu!
Rozdział trzeci
Czy jesteś pewien, że wylądowała tam wielka armia? — głos Wulfgara był ostry, chociaż wyrażał nie-
pewność. Była to wiadomość, w którą naprawdę trudno uwierzyć, nie śmiał jej jednak otwarcie
kwestionować.
—
Nie ma wątpliwości — odparł Edrich, tan Edmunda, króla East Anglii.
—
I powiadasz, że tę armię prowadzą synowie Ragnara?
Rozmowie tej przysłuchiwał się także Shef. W domostwie Wulfgara zgromadzili się wszyscy
wolni obywatele osady Emneth, wezwani tam przez przybyłych wraz z Edrichem jeźdźców.
Gorliwość mieszkańców miała swoje uzasadnienie. Jeżeli nie posłuchaliby wezwania do
pospolitego ruszenia, to zgodnie z prawem mogli utracić wszystko: zarówno ziemię, jak i swoje
przywileje stanowe. Z tej samej przyczyny mieli jednak prawo uczestniczyć we wszystkich
naradach.
Czy Shef miał prawo, aby się do nich przyłączyć — to inna sprawa. Na razie nie został skuty
jak niewolnik, a obywatel, który sprawdzał wchodzących do budynku ludzi, miał u Shefa dług
wdzięczności za naprawiony lemiesz. Popatrzył więc tylko z powątpiewaniem na schowany w
zniszczonej pochwie miecz chłopca i wpuścił go do środka. Shef stanął w najdalszym kącie po-
mieszczenia wciśnięty pomiędzy ubogich kerlów, starając się słuchać nie będąc widzianym.
— Moi ludzie rozmawiali już z wieśniakami, którzy widzieli wikingów — rzekł Edrich. —
Mówią, że armię prowadzi czterech wielkich wojowników, synów Ragnara. Każdego dnia rycerze
zbierają się wokół wielkiego sztandaru z godłem czarnego kruka. Sztandar ten utkały podobno
córki Ragnara w jedną noc. Odtąd Czarny Kruk rozwijał swe skrzydła na znak zwycięstwa, a
zwijał je w obliczu klęski. Czyny synów Ragnara znane były w całej Północnej Europie i
wszędzie tam, gdzie przybijały dotychczas ich statki: w Anglii, w Irlandii, w kraju Franków i w
Królestwie Hiszpanii. Znano je nawet w bardziej odległych krajach nad Środkowym Morzem,
skąd powrócili przed laty obładowani łupami. Dlaczego więc teraz skierowali swój gniew na
ubogie i słabe królestwo East Anglii?
18
Na twarzy Wulfgara pojawił się wyraz niepokoju.
— A gdzie mają swoje obozowiska?
—
Na łąkach, nad rzeką Stour, na południe od Bedricsward.
Edrich zaczynał wyraźnie tracić cierpliwość. Opowiadał już o tym kilkanaście razy w niemal
każdej osadzie w okolicy. Za każdym razem miał podobną przeprawę. Nie chcieli informacji,
szukali tylko sposobu, żeby wymigać się od swego obowiązku. Tym razem spodziewał się, że
będzie inaczej, Wulfgar bowiem słynął ze swojej nienawiści do wikingów i chwalił się, że
walczył kiedyś oko w oko z samym Ragnarem.
— A więc co mamy teraz robić?
—
Zgodnie z rozkazem króla Edmunda każdy wolny obywatel East Anglii zdolny do
noszenia broni ma stawić się w Norwich. Każdy mężczyzna mający więcej niż piętnaście i mniej
niż pięćdziesiąt wiosen. W ten sposób będziemy mogli przeciwstawić im nasze siły.
—
A ilu ich tu przybyło? — spytał jeden z bogatych właścicieli ziemskich stojących w
pierwszym rzędzie.
— Trzy setki statków.
— Ilu to daje ludzi?
—
Na każdym statku mają zazwyczaj trzy tuziny wioślarzy — odparł niechętnie królewski
herold. Wie dział, że jest to sprawa drażliwa. Kiedy kmiotki zorientują się przeciw jakiej
potędze mają stanąć, ciężko będzie ich ruszyć z miejsca. Nie miał jednak wyboru, musiał
powiedzieć prawdę.
W pomieszczeniu zaległa cisza. Pierwszy odezwał się Shef.
—
Trzy setki statków i trzy tuziny wioślarzy to daje razem dziewięćset tuzinów. Dziesięć
tuzinów to ponad setka ludzi, musi więc tam być więcej niż dziesięć tysięcy wojowników —
skończył oszołomiony tym odkryciem.
—
Nie jesteśmy w stanie ich pokonać — rzekł Wulfgar stanowczo, odwracając wzrok od
swego pasierba. — Musimy złożyć im daninę.
Cierpliwość Edricha wyczerpała się nagle.
— To rzecz króla Edmunda podejmować decyzje. Poza tym zapłacimy mniej, jeśli zobaczą,
że możemy przeciwstawić im równe siły. Nie jestem tu jednak po to, aby słuchać waszych rad.
Przynoszę rozkazy, które macie wypełnić. Dotyczy to w równym stopniu was, co każdej osady od
Ely, aż po Wisbech. Z rozkazu króla wszyscy mają zebrać się tutaj, a jutro wyruszyć do Norwich.
Każdy obywatel Emneth zdolny do służby wojskowej powinien stawić się na rozkaz, w przeciw-
nym razie spotka go kara. To są rozkazy, którym podlegam na równi z wami — urwał i spojrzał w
stronę strapionych ludzi. — Obywatele Emneth, co wy na to?
—
Jesteśmy gotowi! — wykrzyknął Shef odruchowo.
—
On nie jest wolnym obywatelem — warknął stojący obok ojca Alfgar.
—
To jakim prawem tu się znalazł! Czy wam ludzie, nie brakuje czasem rozsądku?
Słowa Edricha zginęły w niechętnym pomruku, jaki wydarł się z sześćdziesięciu gardeł i
oznaczał podporządkowanie się rozkazom króla.
W obozie wikingów rzeczy miały się zupełnie inaczej. Tutaj decyzje podejmowali czterej
synowie Ragnara, a oni znali się tak dobrze, że nie potrzebowali długo dyskutować.
—
W końcu nam zapłacą — rzekł Ubbi. Zarówno on, jak Halvdan przypominali bardzo
swoich rycerzy, tak fizycznie, jak i z temperamentu. Choć Halvdan był młodszy od brata, obaj byli
jednakowo potężni i niebezpieczni. Z takimi ludźmi nie można żartować.
—
Musimy zadecydować teraz — mruknął Halvdan.
— Kogo więc wybieramy? — spytał Sigurth.
Mężczyźni zastanawiali się przez chwilę. Potrzebowali kogoś, kto sprostałby zadaniu, kogoś
doświadczonego, a jednocześnie kogoś, kogo mogliby utracić bez lęku o dalsze losy kampanii.
19
— Sigvarth — rzekł wreszcie Ivar. Jego twarz nawet się nie poruszyła a przeźroczyste oczy
nadal wpatrywały się w niebo. Wypowiedział tylko jedno słowo, nie była to jednak sugestia, lecz
odpowiedź na zadane pytanie. On, którego zwano Soplem Lodu, nigdy nie wysuwał sugestii.
Jego bracia rozważyli i zaakceptowali ten wybór.
— Sigvarth! — wykrzyknął Sigurth Wężowe Oko.
Sigvarth, jarl Małych Wysp, siedział kilka jardów dalej i grał w kości. Żeby zademonstrować
swoją niezależność najpierw wykonał rzut, później jednak podniósł się posłusznie i podszedł do
wodzów.
— Wywołałeś moje imię, Sigurcie.
— Masz pięć statków? Dobrze. Pomyśleliśmy, że Anglicy i ich mały król Edmund chcą
wciągnąć nas w głupie gierki. Opierają się, próbują targować. To niedobrze. Chcemy żebyś
pojechał i pokazał im, z kim mają do czynienia. Zabierz swoje statki i popłyń w górę, wzdłuż
wybrzeża, a dalej skieruj się na zachód. Wejdziesz w głąb lądu i narobisz tyle spustoszenia, ile
będziesz mógł, spal kilka wiosek. Pokaż im, co może się stać, kiedy nas sprowokują. Wiesz, co
masz robić.
—
Tak, robiłem to już nieraz — Sigvarth zawahał
się. — A co ze zdobyczami?
—
Wszystko, co zdobędziesz jest twoje. Ale wiedz, że nie chodzi tutaj o łupy. Masz zrobić
coś, co będą pamiętać. Postępuj tak, jak postąpiłby Ivar.
Jarl uśmiechnął się niepewnie, jak większość ludzi, kiedy słyszeli imię Ivara Ragnarssona.
Gdzie chcesz wylądować? — spytał Ubbi.
—
W miejscu zwanym Emneth. Byłem tam kiedyś. Znalazłem sobie miłą gąseczkę.
Uśmiech jarla zbladł pod spojrzeniem Ivara. Nie spodobała mu się odpowiedź Sigvartha. Nie po
to przydzielono mu misję, aby powtórzył młodzieńcze eskapady. To nie było godne wojownika. Ivar
nie myślał nawet z nim dyskutować.
Zapanowała chwila oczekiwania, wreszcie Ivar skierował wzrok na kogoś innego. Bracia
wiedzieli, że Sigvarth nie jest najlepszym wojownikiem, był to zresztą jeden z powodów, dla
którego właśnie jego wybrali.
— Wykonaj zadanie i nie zaprzątaj sobie głowy drobiem — rzekł w końcu Sigurth i dał
jarlowi znak, żeby się oddalił.
Trzeba jednak przyznać, że Sigvarth znał swe rzemiosło. Dwa dni później o samym świcie pięć
jego statków żeglowało już ostrożnie w kierunku ujścia rzeki Ouse. Po godzinie fala przypływu
zaniosła ich tak daleko w głąb lądu, jak tylko było to możliwe bez narażania kilów. Statki zostały
ukryte, a oddział wyruszył na rozpoznanie.
Najmłodszy i najszybszy z ludzi Sigvartha znalazł niewielką stadninę. Wikingowie
zaszlachtowali stajennego, zabrali konie i w blasku porannego słońca wjechali na bagnistą ścieżkę,
która miała ich doprowadzić do celu.
Stu dwudziestu wojowników jechało w zwartym szyku. Trzymali się razem, bez zwiadowców i
tylnej osłony. Wiedzieli, że sprzyja im zarówno niemała siła, jak i możliwość zaskoczenia
przeciwnika. Kiedy na ich drodze pojawiała się wioska albo jakieś zabudowania gospodarcze,
oddział zatrzymywał się na chwilę, a lżejsi jeźdźcy otaczali teren nie pozwalając wymknąć się
nikomu, kto mógłby podnieść alarm w całej okolicy. Potem oddział ruszał do ataku. Rozkaz był
ten sam za każdym razem, tak prosty, że Sigvarth nie trudził się nawet, żeby go powtarzać.
Zabijali każdą napotkaną osobę: mężczyzn, kobiety, dzieci, nawet niemowlęta w kołyskach.
Czynili to bez zadawania jakichkolwiek pytań, szybko i sprawnie. Potem znowu dosiadali koni i
jechali dalej, nie zabierając łupów. Zawsze jednak, trzymając się najsurowszego z rozkazów,
unikali ognia.
Nie minął dzień, a w środku spokojnej angielskiej okolicy wycięty został korytarz śmierci. Jeśli
ktoś trafił do jakiejś wioski po przejeździe wikingów, dziwił się, że nie widzi sąsiadów, że brakuje
koni, wreszcie odkrywał leżące w polu trupy. Wtedy dopiero zaczynały bić na alarm kościelne
dzwony. Lecz najeźdźcy byli już zazwyczaj daleko, a w kolejnych, leżących na ich szlaku
wioskach nikt nie miał najmniejszego pojęcia o nadciągającym niebezpieczeństwie.
20
Odział z Emneth wyruszył tamtego dnia znacznie później niż ludzie Sigvartha. Najpierw
czekano na ociągające się drużyny z Upwell i Outwell i kilku odleglejszych jeszcze rejonów.
Później zamożniejsi posiadacze ziemscy zaczęli się ze sobą witać i przekazywać sobie wyrazy
szacunku. Wreszcie Wulfgar zdecydował, że nie mogą wyruszyć z pustymi żołądkami i popisując
się hojnością zaprosił wszystkich na grzane wino. Tak więc, kiedy oddział liczący sobie stu
pięćdziesięciu uzbrojonych jeźdźców wyruszył w końcu w drogę, słońce stało już wysoko na
niebie. Nawet wtedy dołączali jednak do nich maruderzy, których zatrzymał bądź pęknięty popręg,
bądź chęć złożenia ostatniej wizyty ukochanej. Oddział jechał bez specjalnych środków
ostrożności, nie spodziewając się żadnych niebezpieczeństw. Obecności wikingów domyślili się
dopiero wtedy, gdy wyjeżdżając zza zakrętu zobaczyli przed sobą zwartą kolumnę wojowników.
Shef jechał zaraz za grupą dowodzących oddziałem możnych panów. Trzymał się tak blisko
Edricha, jak tylko się mógł odważyć. Fakt, że odważył się przemówić w trakcie narady zyskał mu
uznanie tego dostojnego rycerza. Wiedział, że dopóki Edrich jest blisko, nikt nie odeśle go na tył
kolumny.
Shef dostrzegł wikingów w tym samym momencie, co wszyscy i usłyszał przerażone okrzyki
wodzów.
— Kim są ci ludzie?
— To wikingowie!
— Nie, to niemożliwe. Przecież są teraz w Suffolk. Wciąż prowadzimy negocjacje.
—
A jednak to wikingowie! A teraz, baranie głowy, zdejmujcie z koni swoje grube tyłki i
przygotujcie się do bitwy. Wy także, zsiadać, zsiadać! Konie dawajcie
do tyłu. Zdejmujcie tarcze i formujcie szyk!
Edrich jeździł wokół przerażonych ludzi i wykrzykiwał głośno rozkazy. W końcu wszyscy zdali
sobie sprawę z powagi sytuacji. Zeskakiwali na ziemię i gorączkowo przygotowywali broń i tarcze.
Potem, w zależności od indywidualnych inklinacji, okazując tchórzostwo albo brawurę,
wojownicy kierowali się na przód, bądź na sam tył bojowego szyku.
Shef nie przygotowywał się zbyt długo, był najbiedniejszym wojownikiem w całej kolumnie.
Puścił wolno kuca, którego pożyczył mu ojczym, odpiął z pleców drewnianą tarczę i
przygotował swój jedyny oręż. Za zbroję służył mu skórzany, niemiłosiernie podziurawiony kaftan.
Zajął pozycję tuż za Edrichem. Jego gardło ścisnęło podniecenie, umysł zaś rozpalała ciekawość.
Jak walczą wikingowie? Co stanowi istotę walki?
Sigvarth ogarnął całą sytuację w tej samej chwili, kiedy ujrzał przed sobą pierwszych
jeźdźców. Unosząc się w siodle krzyknął komendę w stronę jadących za nim wojowników.
Kolumna rozsypała się natychmiast i wszyscy zeskoczyli z koni. Część ludzi odprowadziła
zwierzęta w bezpieczne miejsce i używając wodzy, przywiązała je do wbitych w ziemję kołków.
Kiedy rozkaz został wykonany, przyłączyli się do innych formując rezerwę.
Wojownicy, którzy pozostali na miejscu, zatrzymali się na krótką chwilę. Niektórzy stali w
milczeniu, inni ukucnęli, aby poprawić buty, jeszcze inni zaspokajali pragnienie. Nagle wszyscy
jednocześnie zaczęli wyjmować tarcze, mocować drzewca do włóczni i toporów, poluzowywać
miecze. Następnie na rozkaz Sigvartha utworzyli szyk bojowy w kształcie strzały wycelowanej
prosto w oddział Anglików. Na czele stanął sam Sig-varth, a za nim jego syn Hjorvarth.
Przewodził on grupie dwunastu zbrojnych, którzy mieli dostać się na tyły wroga w momencie,
kiedy linia obronna zostanie przerwana. Ich zadaniem było uniemożliwienie Anglikom odwrotu i
doszczętne rozgromienie ich oddziałów.
Naprzeciwko Anglicy ustawili się w poprzek drogi w potrójnym, miejscami poczwórnym
szyku. Problem, jaki stwarzały konie rozwiązali w ten sposób, że porzucili zwierzęta, pozwalając
aby na nich czekały bądź pokłusowały w nieznane. Pomiędzy końmi ukryło się też kilku
mężczyzn, którzy po cichu cofnęli się na koniec kolumny, ale tylko kilku. Po ciągnących się od
trzech pokoleń najazdach i wojnach, było wśród Anglików dużo wzajemnej urazy, którą odpłacali
sobie na różne sposoby, tak jednak, aby nie narazić przy tym na pośmiewisko sąsiadów. Ci, którzy
uważali, że pozycja ich do tego upoważnia, nie szczędzili pozostałym okrzyków zachęty,
21
zagrzewając wszystkich do walki. Nikt nie wydawał już jednak rozkazów. Rozglądając się wokół,
Shef, który znalazł się tuż za linią doskonale uzbrojonej szlachty, poczuł się osamotniony. Kiedy
ostrze bojowego szyku wikingów zbliżało się do angielskiej linii, rycerze nieświadomie
rozstąpili się nieco na obie strony. Pozostali tylko najbardziej zdecydowani i oni właśnie przyjęli na
siebie pierwsze uderzenie. Jeżeli Wulfgarowi i jego kompanom nie udałoby się powstrzymać
natarcia, oznaczałoby to rychły koniec bitwy. Szyk klinowy uważany był za wynalazek
skandynawskiego boga wojny.
Ze strony Anglików zaczęły sypać się włócznie. Niektóre spadały za blisko, inne zatrzymywały
się na tarczach wroga. Nagle wikingowie przyspieszyli gwałtownie i truchtem natarli na pierwszą
linię. Tym razem grad oszczepów posypał się w środek angielskiego szyku. Shef ujrzał, jak Edrich
zręcznie uchyla się przed nimi i broni tarczą. Kilka kroków dalej jeden z możnych osłaniał
właśnie tarczą brzuch, kiedy kolejny oszczep przeszył mu gardło. Inny z rycerzy klął głośno
próbując oswobodzić tarczę od tkwiących w niej trzech włóczni. Zanim mu się to udało, klin
przerwał angielską linię.
Przed sobą widział teraz Shef wodza wikingów, który wymierzał cios Wułfgarowi. Anglik
zdołał przyjąć uderzenie na tarczę, zadając jednocześnie cięcie pałaszem. Wiking uchylił się i
zaatakował ponownie wkładając w uderzenie całą siłę. Raz jeszcze Wulfgarowi udało się
odparować cios. Miecze z brzękiem zwarły się ze sobą, lecz Anglik stracił już równowagę.
Sigvarth, obracając ostrze, uderzył rękojeścią w twarz Wulfgara i pchnął go do tyłu nacierając
tarczą. Kiedy przygotowywał się do zadania ostatecznego cięcia, wyskoczył na niego Shef.
Mimo potężnych rozmiarów wiking był zaskakująco szybki. Uskoczył do tyłu i wymierzył cios w
pozbawioną hełmu głowę chłopca. Na podstawie krótkiej obserwacji przebiegu walki Shef zdał
sobie już sprawę z dwóch rzeczy. Po pierwsze, wszystkie czynności powinny być wykonywane
przy użyciu całej siły, nie ma tu miejsca na półśrodki. Chłopiec wziął to pod uwagę odparowując
cios Sigvartha. Po drugie, w walce nie ma miejsca na przerwy pomiędzy kolejnymi uderzeniami.
Kiedy wiking zaatakował ponownie, Shef był już na to przygotowany. Tym razem udało mu się
podbić miecz wroga do góry. Usłyszał przy tym brzęk i ostry trzask, kiedy ostrze pękło i jego
fragment poszybował nad głową chłopca. To nie moje! — pomyślał uradowany Shef i złożył się
do tryumfalnego ataku.
Ktoś pociągnął go jednak gwałtownie do tyłu. Był to Edrich, który krzyczał mu coś do ucha.
Shef rozejrzał się wokół i dostrzegł, że w czasie gdy walczył z ich wodzem, reszta wikingów
zdążyła już wedrzeć się głęboko w angielskie szyki. Pół tuzina angielskich wielmożów leżało na
ziemi, a Wulfgar cofał się w popłochu atakowany przez kilkunastu wikingów. W pewnej chwili
mężczyzna pochwycił spojrzenie chłopca.
—
Uciekaj! — krzyczał Edrich. — Jesteśmy pobici. Nic już się nie da zrobić. Uciekaj, może
uda nam się ocalić życie.
— Ale mój ojciec!... — krzyknął Shef.
— Za późno, już go powalili.
Była to prawda. Wulfgar otrzymał właśnie potężny cios w hełm i runął do przodu prosto pod
nadciągającą falę wikingów. Edrich wiedział, że za chwilę mogą odciąć im możliwość ucieczki.
Chwycił chłopca za kołnierz i pociągnął za sobą.
— Przeklęci głupcy. Niewyszkolona zgraja. Czego
się zresztą spodziewać? Bierz konia, chłopcze.
Wkrótce Shef cwałował już tą samą drogą, która przywiodła go do wikingów. Jego pierwsza
bitwa była skończona. Uciekał stamtąd niedługo po tym, jak zadany został pierwszy cios.
Rozdział czwarty
Rosnące na krawędzi mokradeł trzciny poruszały się delikatnie na porannym wietrze. Musieli
iść dalej, więc Shef usiłował rozeznać się w okolicy. Po wikingach nie było już śladu. Chłopak
wrócił na osłoniętą drzewami suchą wysepkę, gdzie obozowali ostatniej nocy. Edrich zajadał
22
właśnie zimne pozostałości ich wspólnej biesiady. Widząc chłopca wytarł zatłuszczone palce w
trawę i podniósł pytająco brwi.
— Nic nie widać — rzekł Shef. — Cisza. Żadnego dymu.
Opuścili pole bitwy, wiedząc, że jest już przegrana. Chcieli ocalić życie. Nie było pościgu,
ale dla pewności porzucili konie i na własnych nogach przedarli się przez mokradła. Ostatnia noc
była dla Shefa przyjemnym ukojeniem. Myślał o tym teraz z mieszanymi uczuciami. Po raz
pierwszy nie miał przed sobą żadnej pracy do wykonania, żadnych zobowiązań. Jego jedynym
obowiązkiem było ukrywać się, nie dać się odnaleźć.
Na wysepce udało im się wznieść trzcinowy szałas, a w zawiesistej wodzie łatwo było złapać
węgorze. Edrich, po chwili wahania zdecydował, że mogą rozpalić ognisko. Wikingowie mieli teraz
co innego do roboty niż przeszukiwać bagna z powodu jakiejś smużki dymu. Zresztą zanim
jeszcze zapadł zmierzch, można było i tak zobaczyć pełno dymów w różnych stronach okolicy.
—
Najeźdźcy wracają do siebie — rzekł Edrich. — Kiedy się wycofują, przestają zwracać
uwagę na ostrożność.
—
Panie, czy uciekałeś już kiedy z pola bitwy? — spytał Shef ostrożnie.
—
Wiele razy — odparł szczerze Edrich. — I nie nazywaj tego bitwą, to była zwykła
potyczka. Uciekałem często, a gdyby robili tak wszyscy, mielibyśmy mniej zabitych. Nie
tracimy tak wielu ludzi w równej walce, ale kiedy wikingom uda się przebić, zaczyna się
zwyczajna rzeź. Przez chwilę sam się nad tym zastanów. Każdy, kto ujdzie cało, może stanąć do
walki nawet następnego dnia. Kłopot w tym — Edrich uśmiechnął się kwaśno — że im częściej
się to zdarza, tym mniej ludzi ma ochotę spróbować po raz kolejny. Tracą ducha. Wczoraj
przegraliśmy, bowiem nikt nie był przygotowany, ani fizycznie, ani wewnętrznie. Jeżeli jedną
dziesiątą czasu, którą poświęcą teraz na rozpaczanie, poświęciliby wcześniej na przygotowania, nie
byłoby mowy o porażce. — Edrich zamyślił się na chwilę. — A teraz pokaż mi swój miecz.
Wygląda jak jakieś narzędzie rolnicze — zauważył obracając w dłoniach ostrze. —
W każdym razie nie jak prawdziwa broń. Widziałem jednak, jak pękło na tym ostrze wikinga.
Jak to możliwe?
—
To dobre ostrze — odparł Shef. — Może nawet najlepsze w Emneth. Zrobiłem je sam,
wykułem z żelaznych łup, które przywieźli nam z Południa. Lecz jest tam też warstwa twardej
stali. Pewien tan z March dał mi kilka grotów od włóczni jako zapłatę za robotę, którą dla niego
wykonałem. Przetopiłem je wszystkie, a potem połączyłem stal z żelazem i wykułem ostrze.
Żelazo jest jego spoiwem, a stal daje mu silę.
—
Lecz mimo całej tej pracy ostrze jest krótkie i jednosieczne, a rękojeść zrobiona ze
zwykłej kości. Poza tym pozwoliłeś, aby zamokło i rdzewiało.
—
Gdybym chodził po Emneth z prawdziwym połyskującym w słońcu orężem przy boku,
jak sądzisz, czy długo bym się nim cieszył? Rdzy jest tylko tyle, aby zmienić kolor ostrza,
postarałem się, by nie sięgnęła głębiej.
—
No właśnie, jest jeszcze jedno pytanie, które chciałbym ci zadać. Młody tan
powiedział, że nie jesteś wolnym człowiekiem. Wygląda jakbyś się ukrywał. W czasie
potyczki nazwałeś jednak Wulfgara ojcem. Jest w tym jakaś zagadka. Świat pełen jest
bękartów. Rzecz to wiadoma, że tanowie mają nieprawych synów, nikt jednak nie próbuje
uczynić z nich niewolników.
Shef spotykał się już z tym pytaniem wiele razy. W innych okolicznościach na pewno by na
nie odpowiedział, ale teraz, na tej wyspie wśród moczarów, gdy rozmawiał jak równy z równym z
tanem króla Edmunda, słowa popłynęły same.
— On nie jest mym ojcem, choć go tak nazywam. Osiemnaście wiosen temu wikingowie
najechali naszą osadę. Wulfgara nie było wtedy w domu, została tylko moja matka, lady Thryth, ze
swoim nowo narodzonym synem Alfgarem, moim przyrodnim bratem. W noc kiedy przybyli
wikingowie, służącemu udało się zabrać Alfgara w bezpieczne miejsce. Moja matka została jednak
pojmana.
Edrich pokiwał głową. Wszystko to znał aż za dobrze, znał cały mechanizm, przynajmniej
wtedy gdy w grę wchodził ktoś z pozycją. Mąż mógł się spodziewać, że po krótkim czasie dostanie
wiadomość z jakiegoś targu niewolników w Hedeby czy Kaupang, że taka a taka pani jest do
23
odkupienia za określoną sumę. Jeżeli takiej informacji nie otrzymał, mógł uznać się za wdowca i
ponownie ożenić, przekazując srebrne bransolety kolejnej kobiecie, która wychowa mu syna. Przy-
znać trzeba, że czasem taką sielankę przerywało po latach pojawienie się jakiejś zniszczonej
starowiny, której udało się wreszcie powrócić do domu. Rzadki to jednak przypadek, zresztą i tak
nie wyjaśniałby on wcale zagadki młodzieńca, którego Edrich miał przed sobą.
— Moja matka powróciła po kilku tygodniach. Była w ciąży. Przysięgała, że moim ojcem
jest sam jarl wikingów. Kiedy przyszedłem na świat chciała nazwać mnie Halfden, ponieważ
jestem w połowie Duńczykiem, lecz Wulfgar przeklął ją za to. Powiedział, że Halfden to imię
bohatera, króla, od którego wywodzi się ród Shieldingów, a oni z kolei dali początek panującym
dynastiom w Anglii i Danii. To nie było imię dla mnie, nazwali mnie więc Shef, tak jak zwykłego
psa.
Młodzieniec spuścił oczy.
— I dlatego właśnie mój ojczym tak mnie nienawidzi i chce uczynić niewolnikiem, dlatego mój
przyrodni brat, Alfgar, opływa we wszystko, podczas gdy ja jestem biedakiem.
Shef nie opowiedział jednak całej historii. Nie powiedział, że Wulfgar naciskał na żonę, aby
pozbyła się płodu i zabiła siedzące w jej łonie dziecko gwałciciela. Nie wspomniał, że dopiero
interwencja ojca Andreasa ocaliła mu życie, ksiądz bowiem ostro potępił grzech dzieciobójstwa,
nawet w przypadku dziecka wikinga. Nie powiedział także, że Wulfgar w przypływie gniewu i
zazdrości wziął sobie konkubinę i spłodził z nią piękną Godivę, tak że było ich w końcu troje:
Alfgar — syn prawowity, Godiva — córka Wulfgara i niewolnicy oraz Shef — syn lady Thryth i
wikinga.
Edrich oddał chłopcu miecz. Historia wciąż wydawała mu się tajemnicza. Jak to możliwe, że tej
kobiecie udało się uciec? Handlarze niewolników nie są zazwyczaj tak beztroscy.
—
Jak zwał się ten jarl? — spytał po chwili.— Twój...
—
Mój ojciec? Matka mówiła, że zwie się Sigvarth.
Jest jarlem Małych Wysp, gdziekolwiek się one znajdują.
Chwilę jeszcze siedzieli w milczeniu, a potem ułożyli się do snu.
Było już późno, kiedy Shef i Edrich wyszli ostrożnie z szuwarów, a przed ich oczami ukazały
się ruiny Emneth.
Wszystkie budynki zostały spalone, z niektórych zostały tylko stosy popiołów, z innych stosy
poczerniałych belek. Spłonęło domostwo Wulfgara, kościół, kuźnia, wszystko. Widać było
kilkoro ludzi, którzy chodzili bez celu wokół ruin, grzebiąc w popiołach.
Kiedy weszli do wioski, Shef zagadnął jedną z ocalałych, w której rozpoznał służącą swej
matki.
— Trudo, powiedz mi, co się tu stało.
Kobieta zadrżała na całym ciele i spojrzała na niego z przerażeniem. Przypatrywała się jego
tarczy i mieczowi dziwiąc się, że stoi przed nią żywy, nawet nie draśnięty.
— Lepiej... lepiej pójdź zobaczyć się z matką.
—
Czy ona wciąż tu jest? — Shef poczuł przypływ nadziei. Może odnajdzie także innych.
Czy udało się uciec Alfgarowi i Godivie?
Mężczyźni podążyli za kobietą, która utykała niezdarnie.
—
Dlaczego ona chodzi w ten sposób? — szepnął Shef.
— Zgwałcona... — odparł krótko Edrich.
— Ale... ale ona nie była dziewicą.
—
Gwałt to coś innego. Czterech mężczyzn ciągnie kobietę na wszystkie strony, a piąty
sobie dogadza. Wszyscy są podnieceni, zrywają ścięgna, czasem nawet łamią kości. Najgorzej,
kiedy kobieta próbuje się wyrywać.
Shef pomyślał znów o Godivie i zacisnął pieści tak mocno, aż zbielały palce. Zrozumiał, że nie
tylko mężczyznom przyszło płacić za przegraną bitwę.
Dalej szli już w milczeniu. Truda prowadziła ich do szałasu zbudowanego z nadpalonych belek i
przykrytego starymi deskami. Szepnęła coś zaglądając do środka, a po chwili zaprosiła ich, aby
24
weszli.
W środku, na posłaniu zrobionym ze starych worków, leżała lady Thryth. Wyraz cierpienia na
twarzy oraz dziwaczny sposób, w jaki była ułożona świadczyły o tym, że przeszła to samo, co
Truda. Shef ukląkł przy niej i dotknął ramienia.
— Nie było ostrzeżenia, nie mieliśmy czasu, aby się przygotować — wyszeptała zbolałym
głosem. — Nie wiedzieliśmy co robić. Te świnie przyjechały tu zaraz po bitwie. Otoczyli nas,
zanim ktokolwiek się zorientował.
Kobieta skręciła się z bólu i zamilkła. W jej oczach czaiła się pustka.
—
To bestie. Zabili każdego, kto próbował się bronić. Potem zebrali nas przed
kościołem. Wtedy zaczęło padać. Najpierw wybrali młode i ładne dziewczęta oraz niektórych
chłopców. Przeznaczyli ich na sprzedaż jako niewolników. A potem... Potem przyprowadzili
swoich jeńców i... — kobieta zasłoniła oczy, jej głos zaczął się załamywać.
— Kazali nam patrzeć...
Jej słowa utonęły w szlochu. Chwilę leżała bez ruchu, wreszcie drgnęła, jakby przypomniała
sobie nagle coś ważnego. Ścisnęła wtedy rękę chłopca i po raz pierwszy spojrzała mu prosto w
oczy.
— Wiesz, Shef, to był on! Ten sam, co poprzednio.
— Jarl Sigvarth? — spytał w napięciu Shef.
—
Tak. Twój... twój...
— Jak on wyglądał? Czy był wysoki i ciemnowłosy, z białymi zębami?
— Tak, miał złote bransolety na całym ramieniu.
Shef przywołał z pamięci obraz stoczonej na drodze walki, szczęk pękającego oręża i moment,
kiedy gotował się do decydującego pchnięcia. Czy to możliwe, że sam Bóg uchronił go przed
straszliwym grzechem? Lecz jeśli to prawda, co w takim razie Bóg porabiał potem?
— Czy on nie mógł cię obronić, matko?
— Nawet nie próbował — odparła Thryth panując nad swym głosem. — Kiedy złamali szereg
po tym... po tym przedstawieniu, powiedział im, że mogą do woli plądrować i używać życia,
mają jednak skończyć, gdy usłyszą głos rogu. Niewolnicy zostali związani i odprowadzeni na bok,
ale reszta z nas, Truda, ja i inne kobiety, byłyśmy po prostu podawane z rąk do rąk.
—
Shef, ja wiem, że on mnie rozpoznał! I pamiętał kim jestem. Lecz kiedy go błagałam, żeby
przynajmniej zostawił mnie dla siebie, zaśmiał się tylko. Powiedział... powiedział, że teraz już
jestem starą gęsią, nie żadną gąską, a gęsi powinny sobie same radzić. Zwłaszcza gęsi, które
kiedyś miały ochotę sobie odfrunąć. Tak więc potraktowali mnie jak Trudę, gorzej nawet, gdyż
byłam damą, a dla niektórych z nich stanowiło to dodatkową rozrywkę — jej twarz wykrzywił
grymas gniewu i nienawiści, przez chwilę zapomniała nawet o bólu. — Ale zdążyłam mu
powiedzieć, Shef. Powiedziałam, że ma syna i że ten syn kiedyś go odnajdzie i zabije!
—
Prawie mi się to udało, matko — odparł Shef
i zawahał się. Dręczyło go jeszcze jedno pytanie, lecz ubiegł go Edrich.
— A co właściwie mieliście oglądać, pani?
Oczy Thryth znowu wypełniły się łzami. Nie mogąc wydobyć głosu przywołała ręką swoją
służącą.
— Chodźcie za mną — rzekła Truda — pokażę wam jak wygląda miłosierdzie wikingów.
Mężczyźni wyszli z szałasu i podążyli za nią w poprzek pogorzeliska w stronę kolejnego
naprędce zbitego szałasu. Przy wejściu stała niewielka grupka ludzi. Co pewien czas ktoś wchodził
do środka, a po chwili wychodził pospiesznie. Trudno było odczytać rysujące się na twarzach
tych ludzi uczucia. Smutek? Gniew? W większości przypadków był to chyba po prostu zwyczajny
strach.
Wewnątrz szałasu stał koński żłób do połowy wypełniony sianem. Shef rozpoznał od razu jasne
włosy Wulfgara i jego brodę, ale twarz, którą ujrzał była twarzą trupa: blada, stężała, z
wystającymi kośćmi. Wulfgar żył jednak.
Przez moment Shef nie mógł zrozumieć tego, co ujrzał. Jak Wulfgar mógł leżeć w żłobie? Był
za wysoki. Miał jakieś sześć stóp wzrostu, a żłób, Shef wiedział o tym aż za dobrze, z własnego
doświadczenia, był długości niecałych pięciu stóp... Coś tu się nie zgadzało.
25
Coś było nie tak z nogami Wulfgara. Jego kolana sięgały końca żłobu, a potem były już tylko
niezdarnie zawiązane i poplamione krwią bandaże. Shef poczuł silny odór rozkładu i spalenizny.
Z rosnącym przerażeniem ujrzał, że Wulfgar nie ma także rąk. Kikuty, które mu zostały, leżały
skrzyżowane na piersiach, bandaże zaczynały się na wysokości łokci.
— Przyprowadzili go i ustawili naprzeciw nas — mruknął ktoś z tyłu. — Ułożyli go na klocu
drewna i po kolei obcięli toporem ręce i nogi. Nogi najpierw. Za każdym razem przypalali
pozostały kikut rozpalonym do czerwoności żelazem, żeby nie umarł z upływu krwi. Z początku
przeklinał ich i usiłował się bronić, lecz później zaczął błagać, aby pozostawili mu chociaż jedną
rękę, tak, żeby mógł przynajmniej samodzielnie jeść. Wyśmiali go. Ten wysoki, jarl, powiedział,
że zostawią mu całą resztę. Mówił, że pozostawią mu oczy, aby mógł oglądać ponętne kobiety,
oraz jądra, aby mógł ich pożądać. Ale nigdy już nie będzie mógł zdjąć spodni, nigdy więcej.
Nie będzie w stanie nic dla siebie zrobić, pomyślał Shef. Zupełnie uzależniony od innych,
począwszy od jedzenia, a na sikaniu kończąc.
— Zrobili z niego „heimnara" — rzekł Edrich, posługując się norweskim określeniem —
żywego trupa. Słyszałem już o tym, ale nigdy jeszcze nie widziałem na własne oczy. Nie
zamartwiaj się jednak, chłopcze. Infekcja, ból, utrata krwi. Długo nie pożyje.
Nagle nieruchome oczy otwarły się szeroko i spojrzały z jawną wrogością na Shefa i Edricha.
Spomiędzy wyschniętych warg dobiegł do nich cichy szept, brzmiący niczym syk węża.
— Zbiegowie. Uciekłeś i zostawiłeś mnie, chłopcze. Będę ci to pamiętał. A ty, królewski
tanie... Przyjechałeś, zebrałeś nasze siły i poprowadziłeś do walki. Gdzie jednak byłeś, kiedy
walka dobiegła końca? Nie bójcie się, pożyję jeszcze wystarczająco długo, aby wziąć odwet
na was obu. Nie zapomnę też o twoim ojcu, chłopcze. Nie powinienem był opiekować się jego
pomiotem, ani przyjmować z powrotem jego dziwki.
Oczy zamknęły się, a głos ucichł. Shef i Edrich w milczeniu wyszli z szałasu. Na dworze
znów zaczęło mżyć.
—
Nie rozumiem — rzekł Shef — dlaczego oni to zrobili?
—
Tego i ja, przyznam, nie pojmuję. Coś ci jednak powiem. Kiedy król Edmund o tym
usłyszy, wpadnie w furię. Najazd i mord w czasie rozejmu, to już rzecz normalna, ale coś
takiego... Zrobić coś takiego jego człowiekowi, jego dawnemu druhowi. Będzie miał
umysł podzielony dwiema myślami. Z jednej strony chciał będzie uchronić swych ludzi przed
czymś takim, z drugiej jego honor podpowie mu zemstę. To będzie trudna decyzja. Czy
pojedziesz teraz ze mną, chłopcze? — Edrich spojrzał na Shefa. — Muszę zawieźć mu wieści.
Nie jesteś tutaj wolnym człowiekiem, ale widać od razu, że z ciebie wojownik. Nic tu teraz po
tobie. Jedź ze mną, będziesz moim sługą, a później znajdziemy dla ciebie odpowiednią broń i
ekwipunek. Jeżeli potrafiłeś walczyć wystarczająco dobrze, aby powstrzymać wielkiego jarla, król
weźmie cię do swej drużyny. Nie ma znaczenia, kim byłeś w przeszłości.
Naprzeciw wyszła im lady Thryth podpierając się z wysiłkiem na kiju. Shef zadał jej w
końcu pytanie, które nie dawało mu spokoju odkąd ujrzał dymiące pogorzelisko Emneth.
— A co się stało z Godivą?
—
Zabrał ją Sigvarth. Zabrali ją do obozu wikingów.
Shef odwrócił się do Edricha. Mówił pewnie, bez próby usprawiedliwiania się.
—
Słyszałem już, że jestem zbiegiem i niewolnikiem. Niechaj więc będę i jednym, i
drugim — Shef odpiął tarczę i rzucił ją na ziemię. — Przedostanę się do obozu wikingów. Może
wezmą mnie do siebie. Muszę coś zrobić, aby uratować Godivę.
—
Nie przeżyjesz nawet tygodnia — rzekł Edrich ze wzburzeniem. — I umrzesz jako
zdrajca. Zdradzisz swoich ludzi i króla Edmunda.
Mężczyzna odwrócił się na pięcie i odszedł, nawet się nie oglądając.
— Zdradzisz też samego Chrystusa Pana — dodał ojciec Andreas, który pojawił się właśnie
u wejścia do szałasu. — Widzisz, co uczynili nam poganie. Lepiej być niewolnikiem wśród
chrześcijan niż królem wśród takich jak tamci.
Shef zdał sobie sprawę, że zdecydował się bardzo szybko, zapewne zbyt szybko i bez
zastanowienia. Teraz jednak nie było już odwrotu. W jego głowie kłębiły się myśli: próbowałem
zabić ojca, mój ojczym stał się żywym trupem, matka nienawidzi mnie za to, co zrobił ojciec,
26
straciłem szansę na odzyskanie wolności, straciłem względy człowieka, który mógł zostać moim
przyjacielem.
Takie myśli nie mogły mu teraz pomóc. Wszystko to uczynił dla Godivy. Musiał zakończyć
rozpoczęte dzieło.
Godiva obudziła się z bólem głowy czując wokół siebie swąd dymu. Przerażona próbowała
wstać i jakoś się wyswobodzić, jednak powstrzymał ją piskliwy jęk dziewczyny, na której leżała.
Kiedy jej oczy przyzwyczaiły się do półmroku, zorientowała się, że znajduje się w ciągniętym
po wyboistej drodze wozie. Wnętrze wozu wypełniały ułożone jedna na drugiej dziewczęta z
Emneth. Słychać było jęki i płacz. Nagle z tyłu wozu pojawiła się brodata twarz. Dziewczęta z
piskiem starały się ukryć jak najgłębiej, mężczyzna jednak uśmiechnął się tylko ukazując białe zęby
i zniknął.
Wikingowie! W jednej chwili Godiva przypomniała sobie wszystko. Falę zbliżających się
mężczyzn, panikę w osadzie, ucieczkę przez mokradła, to jak została schwytana i obezwładniającą
grozę, kiedy po raz pierwszy w życiu dostała się w objęcia dorosłego mężczyzny...
Jej dłoń powędrowała bezwiednie wzdłuż uda. Co mogło się stać kiedy była nieprzytomna? Nie
czuła bólu, chyba więc nadal pozostała dziewicą. Niemożliwe, żeby zgwałcili ją i nic teraz nie
czuła.
Leżąca obok dziewczyna, córka jednego z gospodarzy i towarzyszka zabaw Alfgara, dostrzegła
przestrach na jej twarzy i ruch dłoni pod spódnicą.
— Nic się nie bój — odezwała się, nie bez złośliwości. — Nawet nas nie dotknęli. Mamy
zostać sprzedane. Nie masz się czego lękać, dopóki nie znajdą na ciebie kupca. Później staniesz się
taka, jak my wszystkie.
Wspomnienia powracały jedno po drugim. Grupa mieszkańców otoczonych przez uzbrojonych
wikingów, a pośrodku jej ojciec rozkrzyżowany na drewnianym pniaku. Przeraźliwa trwoga, kiedy
ujrzała zbliżającego się kata z toporem i zrozumiała, co zamierzają z nim zrobić. Tak, wybiegła
naprzód i z krzykiem rzuciła się na tego wysokiego mężczyznę, lecz inny, ten, którego tamten
nazywał synem, zdołał ją pochwycić. A co później? Ostrożnie dotknęła głowy i wyczuła guz.
Głowa nie krwawiła jednak.
Nie była jedyną, z którą postąpiono w ten sposób. Wikingowie uderzyli ją wypełnionym
piaskiem workiem. Piraci od lat trudnili się handlem i nauczyli się, jak postępować z żywym
towarem. W czasie najazdu używali najpierw toporów, włóczni i mieczy, zabijali gospodarzy i
wojowników. Później jednak ostra broń stawała się nieporęczna. Zbyt łatwo było uszkodzić jakąś
czaszkę, uciąć ucho czy w inny sposób uszkodzić kosztowny towar. Nawet zwykły cios pięścią
okazać się mógł zbyt potężny zważywszy na krzepę tych ludzi. Kto kupiłby dziewczynę z pękniętą
szczęką albo z przetrąconą kością policzkową? Może jakiś sknera ze Skandynawii, ale na pewno
nie wybredni klienci z Hiszpanii czy Dublina.
Tak więc ludzie znajdujący się pod komendą Sigvartha, jak również wielu innych, którzy
trudnili się handlem niewolnikami, nosili za pasem albo ukryte wewnątrz tarczy woreczki w
kształcie kiełbasy wypełnione po brzegi piaskiem zebranym pracowicie na wydmach Jutlandii.
Wystarczył jeden zgrabny cios i towar już leżał cicho nie sprawiając kłopotów. A przy tym żadnego
ryzyka uszkodzenia.
Dziewczęta zaczęły w końcu do siebie szeptać, choć ich głosy drżały ze strachu. Opowiedziały
Godivie, co stało się z jej ojcem, a potem, co spotkało Trudę i Thryth. Opowiadały, jak
załadowano je na wóz, żadna nie wiedziała jednak, co stanie się z nimi dalej.
Pod wieczór następnego dnia Sigvarth, jarl Małych Wysp, poczuł jak ogarnia go niepokój,
którego przyczyny nie umiał odgadnąć. Siedział w namiocie synów Ragnara i wraz innymi jarlami
przysłuchiwał się, jak jego syn Hjorvarth opowiada historię wyprawy. Choć był to jeszcze młody
wojownik, przemawiał dobrze.
Skąd więc to dręczące uczucie? Sigvarth nie był człowiekiem zdolnym do głębokiej
27
autoanalizy, żył jednak już wystarczająco długo, aby przekonać się, że nie należy lekceważyć
takich objawów.
Powrót z wyprawy był udany. Ciągnął za sobą kolumnę wozów z niewolnikami i łupami.
Najważniejsze jednak, że zrobił dokładnie to, o co chodziło Wężowemu Oku. Spalone chaty i
wypalone pola, studnie pełne trupów oraz, dla przykładu, kilku okaleczonych, którzy będą mogli
opowiedzieć wszystkim swoją historię.
Czyń tak, jak uczyniłby to Ivar, mówił Wężowe Oko. W porządku, nie był może tak dobry w
zadawaniu cierpień jak Ivar, ale nikt chyba nie powie, że się nie starał. Udało mu się całkiem
nieźle. Ta okolica z pewnością nie podźwignie się szybko.
Nie, nie to go niepokoiło, to było dobrze wykonane zadanie. Jeżeli coś było nie tak, to stało się
to znacznie wcześniej. Powoli Sigvarth uzmysłowił sobie, że martwiło go pewne wspomnienie
związane z potyczką. Już ćwierć wieku walczył na pierwszej linii, zabił setkę ludzi, zebrał ze dwa
tuziny ran. Potyczka powinna być prosta, przysporzyła im jednak trudu. Przedarł się przez angielską
linię, tak jak wiele razy przedtem, zmiótł ze swej drogi jasnowłosego tana i doszedł do drugiej linii
wyjątkowo zdezorganizowanej i nierównej.
A wtedy wyrósł przed nim ten chłopak. Nie miał nawet hełmu ani porządnego miecza.
Wyglądał jak wyzwolony właśnie niewolnik albo najbiedniejsze dziecko z całej osady.
Wystarczyły jednak dwa starcia i miecz Sigvartha rozpadł się na kawałki, a on sam stracił
równowagę. Sigvarth uświadomił sobie, że gdyby, to był pojedynek, czekałaby go niechybna
śmierć. Ocalili go wojownicy, którzy pojawili się nagle po jego obu stronach. Nie sądził, żeby
któryś z nich dostrzegł w jak beznadziejnym położeniu się znalazł, lecz jeśli to dostrzegli, ktoś ze
starszyzny mógł zgłosić teraz jego odwołanie.
Czy będzie mógł spojrzeć im w oczy? Czy jego syn Hjorvarth jest już wystarczająco potężny,
aby ktoś przestraszył się jego zemsty? A może rzeczywiście stał się już za stary do zabijania.
Jeśli nie potrafił usadzić w miejscu na wpół uzbrojonego chłopca, to chyba faktycznie nie był
już w dawnej formie.
W każdym razie teraz zrobi coś naprawdę mądrego. Najważniejsze, żeby mieć po swojej stronie
Ragnarssonów, to się zawsze sprawdzało. Hjorvarth zbliżał się już do końca opowieści. Sigvarth
odwrócił się na krześle i skinął głową w stronę dwóch giermków, którzy stali obok wejścia. W
odpowiedzi obaj kiwnęli głowami i wyszli na zewnątrz.
— ...tak więc zapaliliśmy wozy i wrzuciliśmy do środka kilku ludzi, których mój ojciec w
swej mądrości przywiódł tak daleko, aby złożyć ich w ofierze Aegirowi i Ranowi. Potem
wsiedliśmy na statek, popłynęliśmy w dół rzeki i oto jesteśmy! My, ludzie słynnego jarla
Sigvartha, w tym ja, jego prawowity syn, Hjorvarth, gotowy spełnić wasze dalsze rozkazy,
synowie Ragnara!
W namiocie wybuchł aplauz, jedni tupali nogami, inni uderzali o stół naczyniami. Wszyscy w
znakomitym nastroju, po tak dobrym rozpoczęciu kampanii.
Potem przemówił Wężowe Oko.
—
Dobrze, Sigvarcie, możesz zachować swoje łupy, widzimy bowiem, jak ciężko na nie
zapracowałeś. Teraz możesz nam zdradzić, czy dopisało ci szczęście. Powiedz, ile łupów udało
ci się zebrać tym razem? Czy stać cię już, aby rzucić wojaczkę i kupić sobie letni domek w
Sjaellandzie?
—
Oj, nie jest tego tak dużo — odrzekł Sigvarth, a słowa jego powitał pomruk
niedowierzania. — Nie starczy, abym mógł stać się gospodarzem. To tylko skromne łupy,
czego zresztą można się spodziewać po takiej okolicy. Trzeba nam poczekać, aż armia dojdzie
do Norwich. Do Yorku, Londynu! — Słowa te wywołały ponowny wybuch entuzjazmu. —
Musimy odebrać złoto tym, którzy mają go najwięcej. Księżom. W wioskach nie znajdziemy go
wcale. Muszę jednak przyznać, że coś udało nam się zdobyć i chętnie podzielę się tym, co mam
najlepszego. Pozwólcie, że pokażę wam moją najświetniejszą zdobycz!
Sigvarth odwrócił się i przywołał giermków. Przecisnęli się pomiędzy stołami prowadząc ze
sobą postać spowitą całkowicie w tkaninę i przewiązaną sznurem. Postać została popchnięta w
stronę głównego stołu, sznur błyskawicznie przecięty, a tkanina odrzucona na bok.
Pośrodku namiotu ukazała się Godiva, która mrugając oczami zaczęła przyglądać się
otaczającym ją brodatym mężczyznom. Cofnęła się i chciała odwrócić, lecz stanęła nagle oko w
28
oko z najwyższym z wojowników. Mężczyzna miał jasną karnację i oczy koloru lodu, jego twarz
nie wyrażała żadnych emocji. Spojrzała w bok i niemal z ulgą rozpoznała stojącego tam
Sigvartha, jedynego człowieka, którego potrafiła rozpoznać w tym tłumie.
W tym ponurym otoczeniu była niczym kwiat wyrastający z podmokłego poszycia. Jasne włosy,
delikatna skóra, pełne usta, które rozchylone w przestrachu wy- dawały się jeszcze bardziej
pociągające. Sigvarth skinął raz jeszcze i jeden z mężczyzn przeciął tył jej sukni, po czym zerwał ją
nie zważając na krzyki dziewczyny. Stanęła więc przed nimi niemal naga, okryta tylko cienką
koszulą, tak że wszyscy mogli podziwiać jej młodzieńcze ciało. W rozpaczliwym geście strachu i
palącego wstydu Godiva skrzyżowała na piersiach ramiona i opuściła głowę. Przygotowała się na
najgorsze.
— Nie mogę się nią podzielić! — wykrzyknął Sigvarth. — Jest na to zbyt cenna.
Postanowiłem więc, że ją oddam! Podaruję ją człowiekowi, który wysłał mnie na tę wyprawę,
w podzięce i w nadziei, że będzie o mnie pamiętał. Niech mu ona dobrze i długo służy.
Podaruję ją najmądrzejszemu człowiekowi w całej armii. Przeznaczona jest tobie, Ivarze!
Sigvarth zakończył swoją przemowę tryumfalnym okrzykiem i wzniósł do góry róg. Powoli
zorientował się jednak, że nie było żadnego odzewu. Wokół panowało pełne zakłopotania
milczenie. Nawet ludzie, którzy nie znali prawie Ragnarssonow i dopiero niedawno dołączyli do
armii, pobladli lekko i spuścili oczy.
Serce Sigvartha znów wypełniło nieprzyjemne uczucie chłodu. Może powinienem był najpierw
spytać, pomyślał z niepokojem. Może stało się coś, o czym nie zdążył się dowiedzieć. Ale jaką
szkodę mógł wyrządzić swoim podarkiem. Dzielił się swoim łupem, dzielił się czymś, co każdy
mężczyzna chciałby posiąść. Co w tym złego, że podarował tę dziewczynę, tę piękną dziewicę,
Warowi? Ivarowi Ragnarssonowi, zwanemu... Zaraz... jak oni go nazywają? Przerażająca myśl
przebiegła nagle przez głowę Sigvartha. Czy to przezwisko naprawdę coś oznaczało? Sopel Lodu...
Rozdział piąty
Pięć dni później Shef i jego towarzysz leżeli ukryci w cieniu zagajnika i patrzyli na ciągnące się
aż do obozowiska wikingów podmokłe łąki. Była to niemal mila odkrytego terenu. Tym razem nie
udało im się powstrzymać zdenerwowania.
Nie mieli kłopotów aby wydostać się z Emneth, co w normalnych warunkach mogłoby
stanowić najtrudniejsze zadanie dla zbiegłego niewolnika. Lecz Emneth żyło teraz innymi
problemami, nikt zresztą nie uważał Shefa za swoją własność. A Edrich, który mógłby po-
wstrzymywać ludzi przed przejściem na stronę wikingów, w tym wypadku najwyraźniej umywał
ręce. Tak więc nikt nie przeszkodził Shefowi, kiedy pakował kilka drobiazgów i trochę jedzenia na
drogę, czyniąc wyraźne przygotowania do ucieczki.
Ktoś jednak mu się przyglądał. Kiedy stał pośród pogorzeliska niezdecydowany czy pożegnać
się z matką, zdał sobie sprawę, że jakiś człowiek stoi za jego plecami. Był to Hund, przyjaciel z
dzieciństwa, syn pary niewolników, który był zapewne najniżej stojącą w hierarchii osobą w całym
Emneth. Jednak Shef nauczył się już cenić go. Nikt nie znał mokradeł tak dobrze jak Hund, nawet
Shef mu w tym ustępował. W ciasnej chacie, którą dzielił z rodzicami i resztą rodzeństwa, można
było często pobawić się z młodą wydrą, jego rodzinie nie brakowało też ryb, które Hund potrafił
łapać ręką, bez pomocy sieci. Znał też wszystkie zioła, które można było znaleźć w okolicy: ich
nazwy i przeznaczenie. I choć był o dwie wiosny młodszy od Shefa, biedniejsi ludzie przychodzili
do niego po poradę i leki. Z takim talentem mógłby w niedługim czasie stać się ważną figurą w
całym okręgu, poważaną nawet przez możnych. Jego czyny zyskały mu już niezbyt życzliwe
zainteresowanie ojca Andreasa, wybawcy Shefa. Kościół najwyraźniej nie lubił konkurencji.
— Chcę pójść z tobą — zaczął Hund.
— To niebezpieczne — odrzekł Shef.
Hund przyjął to w milczeniu, nie miał zwyczaju mówić, gdy uznał to za niepotrzebne.
Niebezpiecznie było również pozostać w Emneth, a trzymając się razem, obaj zwiększali tylko
swoją szansę przeżycia.
29
— Jeżeli idziesz ze mną, będziesz musiał zdjąć tę obręcz — zauważył Shef. — Teraz jest
właściwy moment, nikt się nie będzie nami interesował. Poczekaj tu, przyniosę narzędzia.
Ukryli się pośród mokradeł, aby zniknąć z oczu mieszkańców, zdjęcie obręczy okazało się jednak
bardzo skomplikowane. Shef obwiązał szyję Hunda szmatami, aby uratować skórę przed
skaleczeniem, a następnie rozpiłował żelazo. Mocował się długo ze szczypcami, którymi chciał
rozgiąć przepiłowany metal, lecz w końcu stracił cierpliwość. Obwiązał sobie wtedy dłonie
szmatami, chwycił obręcz i rozgiął ją, używając całej swojej siły.
Hund rozmasował pokrytą zgrubieniami i bliznami skórę i spojrzał na leżącą na ziemi
rozerwaną obręcz.
— Niewielu ludzi potrafiłoby to zrobić — zauważył.
—
Potrzeba uskrzydla człowieka — odparł skromnie Shef, ale w głębi duszy był
zadowolony. Wciąż przybywało mu sił, zmierzył się w bitwie z dorosłym mężczyzną, a teraz
mógł iść dokąd tylko chciał. Nie wiedział jeszcze w jaki sposób, ale czuł, że wkrótce uda
mu się uwolnić Godivę i zostawić za sobą przeklętą przeszłość.
Wyruszyli nie poczyniwszy dalszych uzgodnień, szybko jednak wpadli w poważne tarapaty.
Shef przewidywał, że będą czasem musieli ukrywać się przed ludźmi, nie sądził wszakże, że cała
okolica wrzeć będzie jak gniazdo os, które ktoś przedziurawił kijem. Jeźdźcy galopowali po
wszystkich drogach, a każdą wioskę otaczały grupy zbrojnych, patrzących podejrzliwie na każdego
obcego przybysza. Chłopcy zostali schwytani i.kiedy nikt nie chciał uwierzyć w ich zmyśloną
historię, musieli ratować się ucieczką. Najwyraźniej król wydał już odpowiednie rozkazy i lud
East Anglii postanowił ściśle ich przestrzegać. W powietrzu czuć było okrutny gniew i napięcie.
W ciągu ostatnich dwóch dni Shef i Hund przeszli pas podmokłych łąk i pastwisk posuwając
się okropnie wolno, czasem po prostu pełznąc na brzuchach. Tak czy inaczej natrafili na kilka patroli.
Czasem była to grupa jeźdźców prowadzona przez jakiegoś tana, innym razem poruszający się
niemal bezszelestnie oddział piechoty. Shef zrozumiał, że ich zadaniem jest niedopuszczenie, aby
wikingowie wyprawiali się ze swego obozu na indywidualne zbójeckie wyprawy. Niemniej
ludzie ci nie mieliby nic przeciwko temu, aby złapać, a nawet zabić, każdego kogo tylko
podejrzewać można o wspieranie najeźdźców.
Niebezpieczeństwo ze strony Anglików zaczęło maleć dopiero w bezpośrednim sąsiedztwie
obozu wikingów, pojawiło się jednak zagrożenie ze strony patroli wroga. W niewielkim lesie
chłopcy napotkali oddział około pięćdziesięciu jeźdźców w pełnym rynsztunku bojowym.
Nietrudno było ich dostrzec, łatwo też ominąć. Lecz gdyby jednak odział ten starł się z którymś
z mijanych przez chłopców patroli, Anglicy nie mieliby żadnych szans.
Shef wiedział, że są to ludzie, na których łaskę będą niebawem zdani, i wszystko nie wydawało
mu się już tak łatwe jak w Emneth. Z początku planował, że przedrze się do obozu i każe
zaprowadzić przed oblicze Sigvartha. Dzięki niezwykłemu zbiegowi okoliczności spotkał się już
przecież twarzą w twarz z człowiekiem, który, jako jedyny, mógłby go z miejsca przyjąć i za-
akceptować. Później Shef odrzucił ten pomysł. Chciał teraz za wszelką cenę uniknąć spotkania z
ojcem.
Czy wikingowie przyjmowali ochotników? Shef miał niejasną obawę, że potrzebowałby do
tego czegoś więcej poza dobrymi chęciami i własnoręcznie wykonanym orężem. Wiedział natomiast,
że mogą potrzebować niewolników. Shef wyobraził sobie, jak pływa po odległych morzach przykuty
do galery. Nie było to przyjemne uczucie. Z Hundem mogło być łatwiej, nie sprawiał wrażenia
specjalnie wartościowego towaru. Wikingowie mogliby go po prostu wypuścić, niczym rybkę,
która jest zbyt mała, aby się nadać na patelnię. A może piraci wybiorą najprostszy sposób
poradzenia sobie z niewygodną przeszkodą? Poprzedniego wieczoru chłopcy dostrzegli, jak bramy
obozu opuszczała grupa ludzi i ciągnięty przez konia niewielki wóz. Ludzie wykopali nie opodal
spory dół, do którego zrzucono bez ceremonii kilkanaście trupów.
— Nie wygląda to lepiej niż wczorajszej nocy, ale kiedyś będziemy musieli się stąd ruszyć
— westchnął Shef z rezygnacją.
Nagle Hund ścisnął go za ramię.
— Poczekaj... Słyszysz?
Dźwięk nabierał siły. Była to pieśń. Wspólny śpiew wielu mężczyzn. Odgłosy dobiegały z
odległego o jakieś sto jardów miejsca, gdzie kończyła się podmokła łąka.
30
—
To brzmi jak śpiew mnichów w wielkim klasztorze w Ely — mruknął Shef. Głupia myśl.
Nie mogło być przecież mowy o żadnych mnichach ani księżach w promieniu dwudziestu mil
od tego miejsca.
— Możemy popatrzeć? — szepnął Hund.
Shef nie odpowiedział, lecz zaczął czołgać się powoli i bardzo ostrożnie tam, skąd dochodził
śpiew. Musieli to być poganie, jednak z pewnością łatwiej podejść do małej grupy niż do całej
armii. Wszystko wydawało się lepsze niż spacer po odsłoniętej równinie wokół obozu.
Kiedy pokonali już połowę dystansu, Hund chwycił Shefa za nadgarstek. W milczeniu wskazał
niewielkie wzniesienie. Dwadzieścia jardów od nich, pod starym wyrośniętym głogiem stał
mężczyzna, który wsparty na toporze badał wzrokiem okolicę. Mężczyzna miał gruby kark, był tęgi i
postawny.
Przynajmniej nie powinien być zbyt szybki — pomyślał z ulgą Shef — poza tym, jak na
wartownika, stoi w złym miejscu.
Chłopcy wymienili spojrzenia. Wikingowie są być może wielkimi żeglarzami, ale muszą się
jeszcze sporo nauczyć o sztuce podkradania.
Shef zaczął wolno skradać się do przodu, kryjąc się za kępą paproci i zwinnie przesuwając obok
rosnących nie opodal ciernistych zarośli. Hund posuwał się bezpośrednio za nim. Tymczasem śpiew
ucichł, a jego miejsce zajął teraz pojedynczy głos. Nie była to zwykła przemowa, lecz jakby
natchnione kazanie. Czy to możliwe, żeby wśród pogan ukrywali się jacyś chrześcijanie? —
zastanawiał się Shef.
Po przejściu kilku jardów znalazł się na szczycie wzniesienia i rozchyliwszy ostrożnie łodygi
paproci spojrzał na niewielką dolinę. Dojrzał tam czterdziestu, może pięćdziesięciu mężczyzn,
którzy siedzieli wokół płonącego ogniska. Każdy z nich trzymał topór bądź miecz, ale ich włócznie
i tarcze stały oparte o siebie lub wbite w ziemię. Dwanaście włóczni tworzyło wokół mężczyzn
rodzaj ogrodzenia, zaś pomiędzy ich grotami rozpięta została gruba nić, z której, w niewielkich od-
stępach, zwieszały się kiście jasnoczerwonych owoców jarzębiny, w całej swojej jesiennej krasie.
W środku koła, obok ogniska, wbita była jeszcze jedna włócznia, której grot lśnił srebrzyście.
Obok włóczni stał mężczyzna i przemawiał do pozostałych, tak jakby chciał im coś narzucić,
coś rozkazać. W przeciwieństwie do swoich towarzyszy, jak również w odróżnieniu od wszystkich
znanych Shefowi ludzi, człowiek ten ubrany był nie w zieleń, brąz czy naturalny beż, lecz w
nieskazitelną biel, która przypominała ugotowane białko jajka.
W jego prawej ręce chłopiec dostrzegł osadzony na krótkim trzonku młot, taki sam, jakiego
używają kowale. Shef przyjrzał się teraz uważnie siedzącym wokół ognia mężczyznom i odkrył, że
każdy z nich ma na szyi wisiorek. Niektórzy mieli wisiorki w kształcie miecza, rogu, łodzi lub
fallusa, lecz przynajmniej połowa zebranych nosiła na szyi znak młota.
Shef wstał nagle i wyszedł z ukrycia. Na jego widok mężczyźni powstali niemal jednocześnie i
sięgnęli po broń krzycząc ostrzegawczo. Shef usłyszał za sobą odgłos kroków i westchnienie
zdziwienia. Wiedział, że wartownik znajduje się teraz za jego plecami, nie odwrócił się jednak.
Człowiek w białej tunice odwrócił się powoli i stanął naprzeciw chłopca przyglądając mu się
uważnie od stóp do głów.
— Skąd przybywasz? — spytał mężczyzna w bieli.
Mówił po angielsku z silnym gardłowym akcentem.
Co mam mu odpowiedzieć — zamyślił się Shef. — Z Emneth? Z Norfolk? Te nazwy nic dla
nich nie znaczą.
— Przybywam z północy — rzekł w końcu.
Twarze mężczyzn zmieniły się nagle. Czy była to oznaka zdziwienia, a może jakieś
przeczucie?
Mężczyzna w bieli gestem ręki uciszył swoich towarzyszy.
— A co sprowadza cię do nas, którzy podążamy Asgarthsvegr, Drogą do Asgardu.
Shef wskazał młot, który tkwił wciąż w dłoni mężczyzny.
— Jestem kowalem, podobnie jak ty, a moim celem jest nauka.
Ktoś zaczął tłumaczyć jego słowa, Shef tymczasem zorientował się, że u jego boku pojawił się
nagle Hund. Za plecami czuł wciąż złowróżbną obecność wartownika, nie spuszczał jednak wzroku
z mężczyzny.
31
— Pokaż mi znak twego rzemiosła.
Shef wyjął z pochwy miecz i podał go człowiekowi w bieli, tak jak kiedyś Edrichowi. Tamten
zważył miecz w dłoniach i długo obracał przed oczami. Patrzył na świetlne refleksy, spróbował
zeskrobać pokrywającą ostrze rdzę, wreszcie ściął delikatnie kosmyk włosów ze swego
przedramienia.
— Palenisko nie było dostatecznie rozgrzane — zauważył — albo zbyt szybko straciłeś
cierpliwość. Te stalowe paski nie były wystarczająco gładkie, kiedy je stapiałeś. Ale to dobre
ostrze. Z pewnością nie jest takie, na jakie wygląda. Ty także jesteś kimś innym, niż się
wydajesz. Mów prawdę, młody człowieku, i pamiętaj, śmierć stoi za twymi plecami. Jeśli jesteś
tylko zbiegłym niewolnikiem jak twój przyjaciel — mężczyzna wskazał na szyję Hunda, na której
wciąż widać było ślady po obręczy — może puścimy cię wolno. Jeżeli jesteś tchórzem, który chce
przyłączyć się do zwycięzców, być może cię zabijemy. Lecz może jesteś kimś innym.
Powiedz więc: po co tu przyszedłeś?
Chcę uwolnić Godivę — pomyślał Shef — potem jednak spojrzał kapłanowi prosto w oczy i
odpowiedział, starając się, aby jego głos zabrzmiał szczerze.
— Jesteś mistrzem kowalskim. Chrześcijanie nie nauczą mnie już więcej, dlatego chciałbym
zostać twoim uczniem.
Kapłan chrząknął i podał Shefowi miecz, rękojeścią do przodu.
—
Opuść swój topór, Kari — rzekł zwracając się do mężczyzny stojącego za plecami chłopców.
—
Wezmę cię na pomocnika, młody człowieku, a jeśli twój przyjaciel coś potrafi, on
także może się przyłączyć. A teraz usiądźcie z boku i pozwólcie nam dokończyć obrządek.
Nazywam się Thorvin, co znaczy „przyjaciel Thora", boga kowali. Powiedzcie, jakie są wasze
imiona.
Shef zarumienił się ze wstydu i spuścił wzrok.
— Mój przyjaciel zwie się Hund — wyjaśnił. — To znaczy „pies", ja także mam tylko psie
imię. Mój ojciec... Nie, nie mam ojca. Nazwali mnie Shef.
Po raz pierwszy na twarzy Thorvina pojawiło się zdziwienie, a może coś więcej.
— Nie masz ojca? — mruknął. — I nazywasz się Shef. Wiedz, że nie jest to tylko psie
imię. Musisz się rzeczywiście sporo nauczyć.
Shef poczuł się nieswojo, gdy zaczęli zbliżać się do obozu. Nie bał się o swoją skórę, bał się o
Hunda. Thorvin kazał im usiąść z boku i czekać aż skończy się to dziwne spotkanie. Najpierw
przemawiał Thorvin, później zaczęła się dyskusja. Choć mówiono po norwesku, Shefowi udało się
sporo zrozumieć. Następnie z rąk do rąk podawano sobie z powagą bukłak z jakimś na-, pojem.
Na koniec mężczyźni rozbili się na kilka grup i złączyli ręce, każda grupa na innym przedmiocie.
Shef dostrzegł młot, róg, miecz i coś, co wyglądało jak wysuszony koński członek. Nikt nie
ośmielił się dotknąć srebrzystej włóczni, Thorvin rozłożył ją na dwie części i zawinął w kawałek
materiału. Zaraz potem spotkanie dobiegło końca, wygaszono ogień, zebrano włócznie, a ludzie
zaczęli się rozchodzić w różne strony.
— Jesteśmy kapłanami Drogi — wyjaśnił Thorvin zwracając się do obu młodzieńców w swojej
starannej angielszczyźnie. — Nie każdy chce, aby o nim wiedziano, przynajmniej nie tutaj w
obozie Ragnarssonów.
Mnie tolerują — wskazał na wiszący na szyi amulet — mam swój fach. Ty też będziesz miał swój
fach, młody człowieku, powinno cię to chronić. Co jednak z twoim przyjacielem? Czy coś
potrafisz, chłopcze?
— Umiem wyrywać zęby — odparł niespodziewanie Hund.
Stojący wokół ludzie westchnęli z niedowierzaniem.
—
Tenn draga — odezwał się jeden z nich. — That er ithrott.
—
On mówi: „wyrywać zęby — to prawdziwy talent" — przetłumaczył Thorvin. — Czy
to prawda?
—
To prawda — odparł Shef za swego przyjaciela. — On mówi, że nie potrzeba tu wcale
wielkiej siły.
Trzeba wiedzieć, jak pociągnąć, trzeba wiedzieć, jak zęby są osadzone. On potrafi też uleczyć
32
gorączkę.
—
Wyrywanie zębów, nastawianie kości, leczenie gorączki: dla medyka zawsze znajdzie się
praca, zarówno wśród kobiet, jak i wojowników — rzekł Thorvin. — Poślę cię do mojego
przyjaciela Ingulfa. Jeżeli uda nam się tylko wejść do obozu. Gdy już się tam znajdziemy,
będziemy bezpieczni, ale przy wejściu możemy kogoś spotkać. Jest wielu, którzy życzą mi
najgorszego. Zastanówcie się, czy chcecie ryzykować?
Shef i Hund poszli za nim w milczeniu, nie byli jednak pewni, czy postąpili rozsądnie. W
miarę jak się zbliżali obozowisko wyglądało coraz potężniej, otoczone wysokim wałem ziemnym i
szeroką fosą. Musiało to ich kosztować wiele pracy — pomyślał Shef. Czy to znaczy, że zamierzają
tu długo zabawić, czy czynią tak zawsze, gdy przyjadą w nowe miejsce? Może to po prostu
rutyna.
Obwałowanie, wzmocnione rzędem zaostrzonych na końcach pali, ciągnęło się jakieś dwieście
dwadzieścia jardów. Ze wszystkich czterech stron... Chociaż nie — uświadomił sobie Shef — z
jednej obóz sąsiadował z rzeką. Z początku bardzo go to zdziwiło, potem zrozumiał, że
wikingowie musieli rozwiązać jakoś problem związany ze statkami, które stanowiły dla nich najbar-
dziej drogocenny dobytek. Nawet z tak znacznej odległości dostrzegł, że okręty wciągnięto na
mieliznę i ustawiono jeden obok drugiego, tak że tworzyły zwartą i wysoką ścianę, która ciągnęła
się nad rzeką na długości ponad sześciuset jardów. Shef pojął nagle, że dla tych ludzi wojna to
nie tylko chwała zwycięstw i dumne przemowy, lecz prawdziwe rzemiosło. Drobiazgowe,
fachowe plany, mistrzowskie wykonanie i wielkie zyski.
W zasięgu wzroku zaczęło pojawiać się coraz więcej ludzi, niektórzy po prostu spacerowali,
inni siedzieli przy ogniu przygotowując jedzenie, było też kilku,, którzy rzucali włóczniami
do celu. Shef uznał, że w swych niechlujnych wełnianych strojach przypominają bardzo
Anglików. Była jednak pewna różnica. Każda grupa Anglików składała się w pewnej części z
ludzi, którzy nie nadawali się już do walki. Byli tam zawsze kulawi, głusi, niedowidzący bądź w
jakimś stopniu zdeformowani. Tutaj nie spotkał jeszcze nikogo ułomnego. Nie wszyscy byli potężni
i wysocy, lecz wyglądali na takich, którzy znają swe rzemiosło i w każdej chwili mogliby
stanąć do walki. Było wśród nich kilku młodzieńców, jednak żadnych chłopców. Niektórzy
mężczyźni byli już posiwiali, inni łysi, ale Shef nie dostrzegł zniedołężniałych starców.
Były tam także konie. Pasły się na równinie i miały spętane nogi. Dla takiej armii potrzeba
mnóstwo koni — pomyślał Shef — potrzeba też sporo paszy, żeby je wykarmić. To mógł być
słaby punkt całej operacji. Shef uświadomił sobie, że rozumuje jak wróg, wróg starający się
poznać tajemnice przeciwnika. Nie był wprawdzie królem ani tanem, ale własne doświadczenie
podpowiadało mu, że w nocy nikt nie potrafiłby upilnować takiego stada zwierząt. Korzystając z
osłony mroku mogłaby się tu przedostać niewielka grupka angielskich zwiadowców i poprzecinać
sznury. Zwierzęta rozbiegłyby się po całej okolicy, a wikingowie mieliby poważny problem do
rozwiązania.
Kiedy podeszli do samego wejścia, Shef stracił nagle pewność siebie. Nie było tam żadnej
bramy, co samo przez się wydało mu się złowieszczym znakiem. Droga prowadziła prosto przez
szeroki na dziesięć jardów wyłom w obwałowaniu. Było tak, jak gdyby wikingowie chcieli
powiedzieć: „Nasze mury chronią nasze dobra i strzegą niewolników. My nie będziemy się za
nimi chować. Jeśli chcesz walczyć, idź prosto przed siebie. Zobaczymy, czy uda ci się pokonać
straże. To nie zaostrzone belki bronić nas będą przed wrogiem, lecz topory, które je wyciosały".
Przy wejściu do obozowiska stała grupa ponad czterdziestu wojowników. W
przeciwieństwie do ludzi przechadzających się na zewnątrz każdy z nich miał na sobie
kolczugę bądź skórzany kaftan. Byli uzbrojeni i gotowi do walki, niezależnie od tego gdzie
pojawiłby się przeciwnik. Shefa, Hunda i Thorvina oraz ośmiu towarzyszących im ludzi
zmierzono badawczym spojrzeniem. Nie wiedzieli, czy zostaną zatrzymani.
Kiedy podeszli bliżej, drogę zastąpił im ubrany w kolczugę wojownik i spojrzał
wyczekująco. Było jasne, że rozpoznał dwóch obcych przybyszów. Po chwili kiwnął głową i
pokazał kciukiem w stronę wnętrza obozu. Przeszli obok niego, a za plecami usłyszeli jeszcze jego
słowa.
— Co powiedział? — szepnął Shef.
—
Powiedział: „Odpowiadasz za to własną głową", coś w tym rodzaju.
33
Wewnątrz opanowało Shefa uczucie bezgranicznego zdumienia. Było to zdumienie porządkiem
i wspaniałą organizacją, wszystko wydawało się tam mieć swój cel i przeznaczenie. Ludzie byli
wszędzie, rozmawiali, gotowali, grali w kości. Drogi były wytyczone równo, wszystkie tej samej
szerokości i mocno ubite. Nierówności terenu zasypano żwirem. Ci ludzie naprawdę ciężko
pracują — pomyślał Shef.
Prowadzona przez Thorvina grupa mężczyzn posuwała się wciąż naprzód. Gdy przeszli już
około stu jardów, Shef uznał, że powinni znajdować się w samym środku obozu. W tej samej niemal
chwili Thorvin przywołał do siebie obu chłopców.
— Będę mówił szeptem, bo grozi nam wielkie niebezpieczeństwo — wyjaśnił na
wstępie. — Wielu tutejszych ludzi zna wiele języków. Teraz przetniemy główną drogę, która
wiedzie z północy na południe. Na południu, niedaleko brzegu rzeki znajdują się namioty
Ragnarssonów i ich stronników. Rozsądny człowiek nigdy się tam nie zapuszcza. Pójdziemy
wprost do mojej kuźni, która mieści się przy drugim wejściu do obozu. Będziemy iść patrząc
przed siebie, nie oglądając się nawet w stronę obozowiska Ragnarssonów. Kiedy do idziemy do
kuźni, od razu wejdziemy do środka. A teraz śmiało w drogę, jesteśmy już niedaleko.
Shef szedł ze spuszczonymi oczami, żałując, że nie może się choć trochę rozejrzeć. Przyjechał
tu z powodu Godivy, lecz jak ją teraz odnajdzie? Czy odważy się spytać o jarla Sigvartha?
Powoli przecisnęli się przez tłum i dotarli niemal pod samą palisadę. Oddalony nieco od
pozostałych zabudowań stał tam prowizorycznie wykonany budynek. W środku Shef zauważył
znajome wyposażenie: kowadło, miechy i palenisko. Wokół kuźni rozciągnięte były grube nici, na
których wisiały szkarłatnoczerwone jarzębiny.
— Jesteśmy na miejscu — westchnął Thorvin z wyraźną ulgą, lecz kiedy spojrzał w
stronę chłopców, jego twarz pobladła gwałtownie. Shef odwrócił się przerażony. Za nimi stał
mężczyzna. Po raz pierwszy od kilku miesięcy Shef przyglądał się komuś z podniesioną głową.
Dawno już nie spotkał człowieka tak potężnego.
Mężczyzna ubrany był w takie same samodziałowe spodnie, jak wszyscy w obozie, jednak jego
klatkę piersiową owijała dziwaczna jaskrawożółta tkanina upięta na lewym barku, tak że prawe
ramię pozostawało całkowicie odsłonięte. Za jego plecami widać było rękojeść olbrzymiego
miecza, który zawieszony przy boku ciągnąłby się pewnie po ziemi. W lewej ręce mężczyzna
trzymał niewielką okrągłą tarczę, z długim żelaznym szpicem pośrodku. Parę kroków za nim tło-
czyło się jeszcze kilkunastu identycznie odzianych wojowników.
—
Co to za jedni? — warknął mężczyzna. — Kto ich tu wpuścił? — Słowa wypowiadane
były z dziwacznym akcentem, ale Shef zrozumiał wszystko.
—
Wpuścili ich strażnicy przy bramie — odparł Thorvin. — Nie zrobią nic złego.
—
To przecież Anglicy. Enzkir.
— W obozie jest pełno Anglików.
— Aha, ale tamci mają łańcuchy na szyjach. Chcę, żebyś mi ich wydał. Chcę ich widzieć w
kajdanach.
Thorvin postąpił krok do przodu i znalazł się pomiędzy Shefem a Hundem. Jego pięciu
towarzyszy stanęło naprzeciw ubranym na żółto wojownikom.
—
Biorę tego tutaj — Thorvin ścisnął rękę Shefa — na pomocnika do kuźni.
—
Ładna sztuka — zadrwił mężczyzna — pewnie potrzebujesz go do innych celów. A co z
tamtym? — wskazał kciukiem Hunda.
— On pójdzie do Ingulfa.
—
Ale skoro go tam jeszcze nie ma, trzeba się przekonać, czy nie przyszedł tu na
przeszpiegi. Widzę, że miał obręcz na szyi.
Shef postąpił krok do przodu, czując jak żołądek podchodzi mu do gardła. Wiedział, że opór
nie ma sensu, nie mógł przecież stawić czoła dwunastu w pełni uzbrojonym wojownikom. Lecz nie
mógł także pozwolić, aby zabrali jego przyjaciela. Kiedy położył dłoń na rękojeści swego krótkiego
miecza, stojący na przedzie mężczyzna sięgnął błyskawicznie za siebie i wyciągnął swój potężny
oręż.
— Stójcie! — krzyknął ktoś potężnym głosem.
Podczas gdy Thorvin rozmawiał z wysokim mężczyzną, całe zgromadzenie stało się obiektem
ogólnego zainteresowania. Otaczała ich teraz grupa sześćdziesięciu, może osiemdziesięciu
34
mężczyzn. Spośród gapiów wyszedł najwyższy mężczyzna jakiego Shef kiedykolwiek widział.
Przewyższał chłopca o głowę, był też bez porównania potężniejszy.
— Thorvin — rzekł spokojnie mężczyzna — Muirtach — kiwnął w stronie dziwacznie
ubranego wojownika. — Co to za zamieszanie?
— Zabieram ze sobą tego niewolnika.
—
Nie — odparł Thorvin ciągnąc Hunda w stronę kuźni i zaciskając jego palce na
uwiązanych na nici jarzębinach. — On jest pod opieką Thora.
Muirtach podszedł w ich stronę z podniesionym mieczem.
—
Stój! — zagrzmiał znowu ten sam głos. — Nie masz prawa, Muirtach!
— A tobie co do tego?
Powoli i bardzo niechętnie potężny mężczyzna włożył rękę pod swoją tunikę i wyciągnął na
wierzch srebrny emblemat w kształcie młota.
Muirtach zaklął i splunął na ziemię.
— Możesz ich więc zabrać — rzekł chowając miecz — ale ty, chłopcze... —jego oczy
zatrzymały się teraz na Shefle. — Ty chciałeś podnieść na mnie rękę. Niedługo cię dopadnę, a
wtedy będziesz trupem, mój mały. Thor nic dla mnie nie znaczy — zwrócił się do Thorvina. —
Nie więcej niż Chrystus i jego matka-dziwka. Nie ogłupisz mnie tak łatwo jak jego — wskazał
palcem wybawcę Anglików i odszedł wolno z wysoko uniesioną głową, jak ktoś kto doznał
porażki, lecz wstydzi się to okazać. W ślad za nim odeszli jego ludzie.
Shef zdał sobie sprawę, że przez cały czas wstrzymywał oddech, i z ulgą wypuścił powietrze.
— Kim byli ci ludzie? — spytał odprowadzając
wzrokiem ubranych na żółto wojowników.
Thorvin odpowiedział mu po norwesku, używając jednak słów, które w obu językach były
podobne.
— To byli gaddgedlarzy. Irlandzcy chrześcijanie, którzy opuścili swój lud i boga i stali się
wikingami. Ivar Ragnarsson ma wśród nich wielu stronników i przy ich pomocy będzie
próbował objąć tron Anglii, a później Irlandii. Kiedy mu się to uda, powróci pewnie wraz z
braćmi w swoje strony, do Danii i Norwegii.
— Lecz może tam już nigdy nie dotrzeć... — wtrącił potężny mężczyzna skinąwszy głową
Thorvinowi w geście szacunku. Potem zmierzył wzrokiem Shefa. — To było odważne, mały.
Rozdrażniłeś potężnego człowieka. Mnie też się to zresztą udało. Jeżeli będziesz mnie jeszcze
kiedyś potrzebował, zwróć się do Thorvina. Ragnarssonowie trzymają mnie u siebie, bo to ja
zaniosłem wiadomość do Braethraborgu. Teraz, kiedy pokazałem wszystkim mój amulet,
wszystko może się zdarzyć. Tak czy inaczej, nie czuję się już dobrze wśród sfory Ivara.
Mężczyzna odszedł bez pożegnania.
— Kto to był? — spytał Shef.
—
Wielki wojownik z Halogalandu w Norwegii, zwą go Viga-Brand. Brand Zabójca.
— Czy jest twym przyjacielem?
—
Jest przyjacielem Drogi, przyjacielem Thora, a więc również przyjacielem wszystkich
kowali.
Nie mam pojęcia, w co dałem się wciągnąć — pomyślał Shef — ale pod żadnym pozorem nie
wolno mi zapominać, po co tu przyjechałem. Jego oczy powędrowały bezwiednie w kierunku
południowego krańca obozu, gdzie znajdowały się kwatery synów Ragnara. Ona musi tam być.
Rozdział szósty
Przez pierwszych kilka dni Shef nie miał jednak czasu myśleć o swojej misji. Pracował zbyt
ciężko. Thorvin wstawał o świcie, a pracę kończył czasem późną nocą. W przypadku tak wielkiej
armii było rzeczą zupełnie naturalną, że każdego dnia pojawiali się kolejni ludzie, których topory
obluzowały się przy trzonie, ci, którym trzeba było znitować tarcze, byli też tacy, którzy chcieli
35
osadzić na nowo swoje włócznie. Czasem ustawiała się nawet kolejka, złożona z dwudziestu męż-
czyzn. Niekiedy trafiały się cięższe i bardziej skomplikowane zamówienia. Pewnego razu
przyniesiono im podziurawione i pokrwawione kolczugi, które trzeba było przygotować dla
nowego właściciela. Każde oczko kolczugi musiało być dopasowane precyzyjnie do sąsiednich
czterech, tamte zaś należało połączyć z następnymi.
— Kolczugę łatwo jest założyć i daje ona swobodę ramionom — stwierdził Thorvin, kiedy Shef
uporał się wreszcie z pracą. — Nie daje jednak dobrej ochrony przed mocnym ciosem, poza tym
jest prawdziwym piekłem dla kowali.
Z biegiem czasu Thorvin powierzał Shefowi coraz więcej rutynowych zadań, a sam
koncentrował się na wyjątkowo ciężkich, albo bardzo specjalistycznych pracach. Był jednak niemal
zawsze w pobliżu. Rozmawiając używał języka norweskiego, powtarzając, jeśli było to konieczne,
niektóre słowa i wyrażenia. Na początku pomagał sobie też gestykulacją. Shef wiedział, że Thorvin
zna dobrze angielski, ale nie chce się nim posługiwać. Co więcej, Shef został nakłoniony do
odpowiadania po norwesku, choćby miał tylko powtarzać słowa Thorvina. Szybko przekonał się
jednak, że oba języki są do siebie bardzo podobne i to zarówno pod względem słownictwa, jak i
samego stylu wypowiedzi. Stopniowo Shef zaczął traktować norweski jak dziwaczny dialekt
angielski o specyficznej wymowie, dialekt, który można z powodzeniem naśladować, jednak
trudno uczyć się go od podstaw. Wkrótce potem zaczął robić szybkie postępy.
Rozmowa z Thorvinem była poza tym dobrą odtrutką na nudę i zniechęcenie. Za sprawą
Thorvina i czekających przed kuźnią mężczyzn Shef nauczył się mnóstwa rzeczy, o których
wcześniej nie miał pojęcia. Wikingowie wydawali się znakomicie poinformowani, jeśli chodzi o
wszelkie decyzje bądź zamiary swoich wodzów, nie mieli też żadnych oporów, aby sprawy te
poddawać dyskusji, a nawet krytykować. Jedna rzecz stała się szybko oczywista, wielka armia,
której obawiało się cale chrześcijaństwo, nie okazała się monolitem. Jej serce stanowili synowie
Ragnara i ich stronnicy, lecz była to najwyżej połowa wszystkich żołnierzy. Reszta to przybyłe z
różnych stron kontyngenty, które liczyły na swój udział w zdobyczach wojennych. Kontyngenty te
były rozmaitej wielkości, tak więc pewien jarl z Orkadów przywiódł dwadzieścia statków; nie
brakowało jednak niewielkich oddziałów zwerbowanych w wioskach Jutlandii i Skandynawii.
Część z tych ludzi była wyraźnie rozczarowana przebiegiem wydarzeń. Mówili, że kampania
rozpoczęła się wprawdzie dobrze, ale zajęcie East Anglii miało być tylko etapem do podboju
królestwa Northumbrii, prawdziwego celu kampanii. Nie zamierzali zostawać tu tak długo.
—
Dlaczego nie wylądowaliście od razu w Northumbrii? — spytał kiedyś Shef jednego ze
swych klientów. Krępy wiking z zarysowaną wyraźnie łysiną zaśmiał się głośno w odpowiedzi.
Wyjaśnił, że najbardziej skomplikowaną częścią kampanii jest jej rozpoczęcie, a więc
wprowadzenie statków w górę rzeki, znalezienie miejsca, w którym można je ulokować, znalezienie
koni dla tysięcy jeźdźców, a wreszcie zebranie w jednym miejscu wszystkich kontyngentów,
które przybywają z opóźnieniem i gubią drogę.
—
Jeżeli chrześcijanie mieliby choć trochę rozumu — rzekł wreszcie z emfazą,
spluwając siarczyście — mogliby nas wykurzyć za każdym razem, nawet zanim uda nam się
zacząć.
—
Jednak nie wówczas, gdy dowodzi Wężowe Oko — dorzucił inny mężczyzna.
—
Może i nie — zgodził się krępy wiking. — Może nie udałoby im się z Wężowym
Okiem, ale czy pamiętasz słabszych dowódców? Pamiętasz wyprawę Ulfketila do kraju
Franków?
Tak więc lepiej jednak trochę przeczekać zanim się w końcu uderzy, zgodzili się wszyscy, ale
tym razem trwa to już za długo. Pomysł się nie sprawdził. Wszystko to wina tego króla Edmunda,
„Jatmunda", jak go nazywali. Co sprawia, że zachowuje się tak głupio? Tak łatwo byłoby im
spustoszyć to całe jego królestwo, ale nie mieli na to ochoty. Trwałoby to zbyt długo, narzekali
klienci Shefa, a łupy byłyby bardzo mizerne. Czemu, do czorta, król nie chce im zapłacić i dojść
do ugody. Dostał przecież ostrzeżenie.
Może było ono zbyt okrutne — pomyślał Shef, przypominając sobie spojrzenie okaleczonego
Wulfgara. Przypomniał sobie także atmosferę potężnego gniewu, jaki opanował całą okolicę, o
czym przekonał się na własnej skórze w trakcie wyprawy. Kiedy spytał dlaczego wikingowie uparli
się, żeby zaatakować właśnie Northumbrię, największe wprawdzie, ale na pewno nie najbogatsze z
36
angielskich królestw, jego słowa powitał wybuch śmiechu, który potrwał jeszcze dobrą chwilę. W
końcu opowiedziano mu historię o Ragnarze Lothbroku i królu Elli, o starym odyńcu i jego
warchlaczkach, o spotkaniu Vigi-Branda z Ragnarssonami w Braethraborgu. Shef słuchał w
napięciu i czuł przechodzące po plecach ciarki. Przypomniał sobie dziwne słowa, które
wypowiedział umierający wojownik o siniejącej twarzy i złowrogie przeczucie, jakiego wtedy
doświadczył.
Teraz zrozumiał już powód zemsty, wiele rzeczy pozostało jednak nie wyjaśnionych.
—
Dlaczego mówisz czasem o „piekle"? — spytał Thorvina po całym dniu znojnej pracy,
kiedy usiedli wreszcie przy kuflach piwa. Czy wierzysz, że jest miejsce, gdzie wymierzana
jest po śmierci kara za grzechy? Chrześcijanie wierzą w Piekło, ale ty nie jesteś przecież
chrześcijaninem.
—
Naprawdę sądzisz, że Piekło jest chrześcijańskim słowem? — odrzekł Thorvin. — A co to
takiego „Niebiosa"?
— To samo co niebo — odparł zdziwiony Shef.
—
Ale także miejsce pośmiertnej chwały i błogości, w które wierzą chrześcijanie. To słowo
istniało jednak zanim powstał Kościół. Zostało pożyczone i zmieniło się wtedy jego znaczenie.
To samo z Piekłem. Co oznacza „hulda"? — spytał Shefa tym razem używając norweskiego
określenia.
—
Oznacza: coś chować, przykrywać, podobnie jak słowo „helian" w angielskim.
—
A więc Piekło jest tym, co pozostaje zakryte. Tym, co znajduje się pod ziemią. Proste
słowo, podobnie jak Niebo. Możesz podłożyć pod nie takie znaczenie, jakie ci się tylko podoba.
Teraz twoje drugie pytanie. Tak, wierzymy, że jest miejsce, gdzie po śmierci ukarane zostaną
nasze grzechy. Niektórzy z nas nawet je widzieli. Wierzymy więc w karę za grzechy, lecz
mamy chyba nieco inne niż chrześcijanie wyobrażenie o tym, co jest grzechem, a co nim nie jest.
— O kim mówisz „my"?
—
Już czas, żebym ci wszystko powiedział. Wiele razy doznałem wrażenia, że jesteś powołany,
aby poznać naszą historię.
Thorvin zamilkł na chwilę i dotknął swego amuletu.
— Wszystko zaczęło się kilka pokoleń przed nami, może sto pięćdziesiąt lat temu. W tamtym
czasie wielki jarl Fryzów, który był poganinem, na skutek opowieści, jakie przynieśli mu misjonarze
z kraju Franków, a także z uwagi na więzy jakie łączyły go z chrześcijańską już wtedy Anglią,
zdecydował się przyjąć chrzest. Tak jak było w zwyczaju, chrzest odbyć się miał w miejscu
publicznym, pod gołym niebem w specjalnie wybudowanym do tego celu basenie. Postanowiono,
że po tym jak ochrzczony zostanie jarl Radbod, w jego ślady pójdą możni z jego dworu, a następnie
całe hrabstwo. Hrabstwo, bowiem Fryzowie byli zbyt dumni, a pozwolić komukolwiek spośród
siebie na posługiwanie się tytułem króla. Tak więc jarl podszedł do krawędzi basenu ubrany w
swoje gronostaje i purpury i wszedł na prowadzące do wody stopnie. Kiedy umoczył w wodzie
jedną stopę odwrócił się nagle i zadał pytanie przełożonemu misjonarzy, którego Frankowie nazywali
Wulfhramm, bądź Wolfraven. Spytał go, czy to prawda, że jeśli on, Radbod, przyjmie chrzest, jego
przodkowie, którzy wraz z innymi grzesznikami cierpią męki w piekle, zostaną uwolnieni i od tej
chwili czekać będą na swych potomków, aby wejść z nimi do Królestwa Niebieskiego. Nie, odparł
Wolfraven, twoi przodkowie byli poganami, którzy nigdy nie dostąpili chrztu, nie mogą więc zostać
zbawieni. Nie ma zbawienia poza Kościołem, dodał i dla większego efektu powtórzył to raz
jeszcze po łacinie: Nulla salvatio extra ecclesiam. Lecz moich przodków nikt nigdy nie nakłaniał
do przyjęcia chrztu, rzekł Radbod. Nie mieli nawet okazji się od niego uchylić. Czemu więc
mają zostać potępieni na wieki za coś, o czym nie mieli pojęcia? Taka jest wola boska, rzekł
frankoński misjonarz wzruszając ramionami. Słysząc to Radbod wyjął z wody swą stopę i złożył
uroczystą przysięgę, że nigdy nie zostanie chrześcijaninem. Jeżeli miałby wybierać, dodał jeszcze,
wolałby już żyć w piekle wraz ze swoimi niewinnymi przodkami niż iść do nieba ze świętymi i
biskupami, którym brak poczucia sprawiedliwości. I tak zaczęło się wielkie prześladowanie
chrześcijan w całym hrabstwie fryzyjskim, które wpędziło w gniew króla Franków.
Thorvin pociągnął głęboki łyk grzanego piwa i dotknął wiszącego na szyi amuletu.
—
Tak to się wszystko zaczęło. Jarl Radbod był człowiekiem mądrym i przewidującym.
Zrozumiał, że jeśli chrześcijaństwo będzie nadal jedyną religią dysponującą kapłanami,
37
księgami i pismem, to wkrótce stanie się tak, że to, co głosi, zostanie przez wszystkich przyjęte.
Na tym polega siła, a zarazem grzech chrześcijan. Nie są w stanie zaakceptować faktu, że ktoś
poza nimi mógłby posiadać choć cząstkę Prawdy. Nie zamierzają się z nikim układać. Nie
uznają półśrodków. Tak więc, aby ich pokonać, albo przynajmniej zatrzymać na długość
ramienia, Radbod postanowił, że kraje Północy powinny mieć swoich kapłanów i swoje własne
podania. W ten oto sposób powołana została Droga.
— Droga? — powtórzył Shef, gdy Thorvin zamilkł na chwilę.
—
My właśnie jesteśmy kapłanami Drogi, a nasze obowiązki są trojakiego rodzaju. Pierwszy,
to oddawać cześć starym bogom, całej rodzinie Azów: Thorowi i Odynowi, Freyrowi i
Ullrowi, Tyrowi i Njordowi, a także Hajmdalowi i Baldurowi. Ci, którzy wierzą szczerze,
noszą amulety, symbolizujące boga, którego kochają najbardziej. Znakiem Tyra jest miecz, róg
zna
kiem Hajmdala, zaś znakiem Thora młot, taki właśnie jaki noszę na szyi. Wielu ludzi nosi taki
amulet.
Shef dobrze już znał te amulety.
— Naszym drugim obowiązkiem jest utrzymywać się z wykonywania jakiegoś rzemiosła, w
moim przypadku jest to kowalstwo. Nie wolno nam bowiem postępować jak kapłani boga
Chrystusa, którzy sami nie pracując pobierają dziesięcinę i datki, bogacąc się na cudzej pracy.
Trzeci z naszych obowiązków trudno jest wytłumaczyć. Musimy troszczyć się o to, co ma nadejść,
czuwać nad tym, co ma się dopiero wydarzyć. I to nie w przyszłym świecie, lecz tutaj, na ziemi.
Widzisz chłopcze, chrześcijańscy kapłani wierzą, że ten świat to tylko krótki etap na wielkiej drodze
do wieczności i że najświętszą powinnością człowieka jest przejść przezeń czyniąc jak najmniej
złego. Nie wierzą, żeby ten świat sam w sobie miał jakąś wartość. Jednak my, kapłani Drogi
wierzymy, że na tym właśnie świecie rozegra się wielka bitwa, tak wielka, że żaden człowiek nie
jest w stanie sobie tego wyobrazić. Naszym celem jest wesprzeć naszą stronę, stronę bogów i
ludzi, żeby była silniejsza, gdy nadejdzie ten wielki dzień. Dzień ostatecznej walki. Tak więc naszą
powinnością jest nie tylko wykonywać nasze rzemiosło, ale ulepszać naszą pracę, wprowadzać do
niej to wszystko, czego możemy się sami nauczyć. Najbardziej poważani wśród nas wymyślają
zupełnie nowe rodzaje sztuki i rzemiosła, takie, o których nikt wcześniej nie słyszał. Cóż, daleko
mi do nich. Przyznać jednak trzeba, że wielu nowych rzeczy nauczyliśmy się już na Północy od
czasów jarla Radboda.
Uśmiechnął się.
—
Słyszano już o nas nawet na Południu. W miastach gdzie panują Maurowie, w Kordobie i
w Kairze, mówi się już o Drodze, opowiada o „czcicielach ognia", jak nas tam nazywają.
Wysyłają do nas ludzi, aby patrzyli i słuchali. Chrześcijanie jednak nikogo do nas nie posyłają.
Są przekonani, że tylko oni posiedli Prawdę, że tylko oni wiedzą co jest zbawieniem, a co
grzechem.
—
Czy to nie grzech uczynić z człowieka „heimnara"? — spytał Shef, a Thorvin spojrzał na
niego badawczo.
— Nie ja nauczyłem cię tego słowa. Wciąż jednak zapominam, że wiesz znacznie więcej,
niż mogłem z początku podejrzewać. Tak, to grzech uczynić z człowieka „heimnara", niezależnie
od tego, co człowiek ten miałby na swoim sumieniu. To sprawa Lokiego, demona, w intencji
którego paliliśmy ogień w naszym kręgu, przy włóczni jego ojca, Odyna. Niewielu z nas nosi
jednak znak Odyna, a żaden nie nosi znaku Lokiego... Zrobić z kogoś żywego trupa. Czuję w tym
rękę Ivara, niezależnie od tego, czy zrobił to sam, czy nie. Istnieją inne sposoby, aby pokonać
chrześcijan, a sposób, jaki stosuje Ivar Ragnarsson, jest głupi. Do niczego nie doprowadzi. Ale
dosyć już tego. Pora spać.
Praca dla Thorvina odebrała Shefowi możliwość zajęcia się własną misją. Hund zabrany został
niemal od razu do Ingulfa, który także był kapłanem Drogi. Od tego czasu nie mieli okazji się
spotkać. Thorvin powtarzał Shefowi, żeby nie wychodził poza obręb okalających kuźnię girland z
jarzębiny. Wewnątrz jesteś pod ochroną Thora — mówił — a tego, kto by cię zabił, dosięgłaby jego
zemsta. Muirtach byłby niezwykle szczęśliwy, gdyby spotkał cię błąkającego się po obozie.
Następnego ranka w kuźni pojawił się Hund. Shef był sam i klęczał ugniatając ciasto na
38
chleb, który zgodnie z umową mieli wypiekać tego dnia dla wojowników.
— Widziałem ją! Widziałem ją tego ranka — szepnął, gdy tylko zobaczył Shefa.
Shef poderwał się na równe nogi wysypując na ziemię mąkę.
— Kogo?! — krzyknął. — Widziałeś Godivę? Gdzie? Kiedy?
—
Błagam cię, usiądź — uspokajał go Hund starając się posprzątać z ziemi rozsypaną mąkę.
— Musimy wyglądać normalnie. Wokół pełno ludzi. Usiądź i słuchaj. Najpierw zła wiadomość:
Godiva została kobietą Ivara Ragnarssona. Nikt jej jednak nie skrzywdził, żyje i ma się dobrze.
Wiem to, ponieważ jako medyk, Ingulf bywa wszędzie, a teraz, kiedy zobaczył już, co potrafię,
często mnie że sobą zabiera. Przed kilkoma dniami został wezwany do Ivara. Nie pozwolili
mi wejść do środka, wokół ich namiotów stoją silne straże, ale kiedy czekałem na Ingulfa,
widziałem jak tamtędy przechodziła. Nie może być mowy o pomyłce. Przeszła w odległości
zaledwie pięciu jardów ode mnie, choć mnie nie zobaczyła.
—
Jak wyglądała? — spytał Shef przypominając sobie niedawne spotkanie z matką i Trudą.
— Śmiała się. Wyglądała na szczęśliwą.
Obaj młodzieńcy zamilkli na chwilę. Po tym co do tej pory usłyszeli wydawało im się zupełnie
nieprawdopodobne, aby ktoś mógł się czuć, lub nawet wydawać się szczęśliwy w zasięgu władzy
Ivara Ragnarssona.
— Słuchaj, Shef, ona jest w okropnym niebezpieczeństwie, choć sama tego nie rozumie. Ona
myśli, że jeśli Ivar jest w stosunku do niej uprzejmy i nie wykorzystał jej od razu jak dziwki, to
znaczy, że jest bezpieczna. Ale z Warem jest coś nie tak, może być chory na ciele, albo na
umyśle. Musisz ją stamtąd zabrać, Shef, i to szybko. Najpierw jednak pozwól, aby cię
zobaczyła. Nie wiem, co zrobimy potem, ale jeśli będzie wiedziała, że jesteś w pobliżu, może uda jej
się przemycić jakąś wiadomość. Usłyszałem jeszcze jedno. Wszystkie kobiety Ragnarssonów i
wyższych dowódców mają opuścić dziś namioty. Słyszałem już wcześniej jak narzekały, że nie ma
miejsca, gdzie mogłyby się umyć, z wyjątkiem tej brudnej rzeki. Idą więc dzisiaj się umyć poza
terenem obozu. Jest jakiś staw, może o milę stąd.
— Czy możemy ją wtedy porwać?
—
Nawet o tym nie myśl. W armii są tysiące mężczyzn, każdy łasy na kobiety. Będzie tak
wielu strażników w eskorcie, że nie dasz rady ich nawet policzyć. Jedyne co możesz zrobić, to
postarać się, aby cię ujrzała. A teraz powiem ci dokładnie, którędy będą szli.
I Hund opisał Shefowi całą drogę.
—
Ale jak ja stąd wyjdę? Thorvin...
—
Pomyślałem już o tym. Kiedy kobiety zaczną wychodzić, przyjdę tu i powiem
Thorvinowi, że wzywa go mój pan. Powiem, że trzeba zaostrzyć narzędzia, których Ingulf
używa do otwierania ludzkich brzuchów i głów. Ingulf potrafi niezwykłe rzeczy — dodał Hund
kiwając z podziwu głową. — Więcej niż jakikolwiek chrześcijański medyk. Tak więc Thorvin
pójdzie ze mną. Wtedy ty musisz się stąd wymknąć, prześliznąć na zewnątrz i starać się jak
najbardziej wyprzedzić kobiety i ich eskortę. To ma wyglądać, jakbyś spotkał je przypadkowo na
drodze.
Thorvin wyszedł zaraz po tym jak Hund przyniósł mu prośbę od Ingulfa, potem jednak sprawy
przybrały zły obrót. W kuźni było jeszcze dwóch klientów, których Shef musiał obsłużyć, a
kiedy wreszcie sobie poszli — przyszedł jeszcze jeden, który najwyraźniej chciał sobie trochę
porozmawiać. Trwało długo, zanim Shefowi udało się go pozbyć i nie pozostało mu już nic innego,
jak wybrać najbardziej niebezpieczny sposób wydostania się z zatłoczonego obozu: pośpiech.
Szedł więc szybko nie oglądając się na nikogo, aż nagle zboczył w stronę kilku opuszczonych
namiotów przy samej palisadzie. Wspiął się na nią i dwiema rękami podciągnął na jednej z
zaostrzonych belek. Usłyszał za sobą krzyk, lecz nie było pościgu. Fakt, że wydostawał się na
zewnątrz, a nie wślizgiwał do środka nie pozwalał zakwalifikować go jako złodzieja.
Po chwili był już na równinie, gdzie pasły się konie i spacerowali wojownicy. W oddali ujrzał
rząd drzew, za którymi miała znajdować się woda. Kobiety wybrały pewnie drogę wzdłuż rzeki, ale
byłoby samobójstwem biec teraz za nimi. Musiał znaleźć się tam wcześniej i poczekać aż
nadejdą. Shef podjął decyzję i ruszył na przełaj, przez łąkę.
W przeciągu dziesięciu minut Shef dotarł do stawu i zaczął się przechadzać po biegnącej w
pobliżu podmokłej ścieżce. Nie było tam jeszcze nikogo. Wiedział, że powinien wyglądać jak
39
żołnierz odpoczywający na łonie natury. Problem polegał na tym, że było coś, co odróżniało go od
wszystkich innych. Był sam. Poza obszarem obozu, a nawet w jego obrębie, wikingowie poruszali
się zwykle w gronie towarzyszy ze statku, w wyjątkowych przypadkach chodzili we dwóch.
Nie miał jednak wyboru. Musiał po prostu wyjść kobietom na spotkanie łudząc się, że Godiva
będzie wystarczająco spostrzegawcza, żeby go rozpoznać i dostatecznie sprytna, aby nie powiedzieć
słowa.
Wkrótce usłyszał przed sobą głosy, nawoływania i śmiech kobiet, okrzyki mężczyzn. Shef
wyszedł zza zakrętu i ujrzał Godivę na samym przedzie nadciągającej grupy. Ich oczy spotkały się
na chwilę.
W tym samym momencie ujrzał jednak kroczącego z uśmiechem tryumfu Muirtacha. Zanim
zdołał się poruszyć, ktoś wykręcił mu do tyłu oba ramiona. Wokół Muirtacha zebrał się odział jego
gwardii w zabarwionych szafranem ubiorach. Kobiety pozostawione zostały teraz bez nadzoru.
—
Oto nasz zadziorny wróbelek! — wykrzyknął rozradowany Muirtach biorąc się pod boki.
— Ten sam, który próbował podnieść na mnie rękę. Przyszedłeś popatrzeć na niewiasty? Mam
rację? Oj, przyjdzie ci drogo zapłacić za ten widok. Dalej, chłopcy, zabierzcie go trochę na bok
— krzyknął do swoich ludzi, a sam wyciągnął z pochwy swój wielki miecz. — Nie chcę,
aby nasze panie musiały patrzeć na krew.
— Chcę z tobą walczyć — rzekł hardo Shef.
—
Co to, to nie. Ja, wódz gaddgedlarów, mam się zmierzyć ze zbiegłym niewolnikiem,
który ledwo co zerwał swoją obręcz?!
—
Nigdy nie miałem obręczy na szyi! — warknął Shef. Czuł jak narasta w nim dziwne
gorąco, które wypiera stopniowo lodowate uczucie lęku i przerażenia. Wiedział, że jest dla niego
tylko jeden ratunek. Musiał ich skłonić, aby traktowali go jak równego sobie, a wtedy może
uda mu się przeżyć. W przeciwnym razie za moment zostanie z niego tylko bezgłowy korpus.
—
Moje pochodzenie jest równie dobre, jak twoje. I lepiej niż ty władam norweskim — dodał
po chwili.
—
To prawda — odezwał się ktoś z tyłu. — Muirtach, twoi ludzie powinni pilnować kobiet.
Chyba nie potrzebujesz ich wszystkich, aby poradzić sobie z tym chłopcem?
Gęsty szereg stojących naprzeciw Shefa mężczyzn rozstąpił się szybko i chłopak stanął oko w
oko z tym, który wypowiedział ostatnie słowa. Człowiek ten wpatrywał się w niego jasnymi jak
lód oczami. Czekał aż Shef spuści wreszcie wzrok. Chłopak poczuł, że śmierć jest bardzo blisko. Z
trudem oderwał wzrok od mężczyzny.
—
Czujesz do niego urazę, Muirtach?
—
Tak, panie — przyznał Irlandczyk z opuszczonymi oczyma.
— A więc stań z nim do walki.
— Nie, panie. Ja mówiłem wcześniej...
—
Jeśli więc sam nie chcesz, wyznacz kogoś ze swych ludzi. Wybierz najmłodszego.
Niechaj chłopak walczy z chłopakiem. Jeżeli twój człowiek zwycięży, coś mu podaruję — Ivar
zdjął z ramienia srebrną bransoletę i podrzuciwszy ją do góry założył z powrotem. — A teraz
cofnąć się, dać im miejsce. Pozwólcie też patrzeć kobietom. Żadnych reguł i nie można się
poddać! — dodał po chwili, a jego zęby błysnęły w posępnym uśmiechu. — Będziecie walczyć do
końca!
Chwilę potem Shefowi raz jeszcze udało się uchwycić spojrzenie Godivy, jej oczy były teraz
okrągłe ze strachu. Stała w kręgu, który otoczył miejsce, gdzie miała rozegrać się walka.
Oprócz kobiet stali tam ludzie Muirtacha oraz cała arystokracja wikingów, stronnicy Ivara i
jarlowie w purpurowych płaszczach. Pośród nich dostrzegł Shef znajome oblicze Vigi-Branda.
Wiedziony jakimś impulsem Shef podszedł w jego stronę.
— Panie, użycz mi swego amuletu. Oddam ci go, jeśli tylko będę mógł.
Brand zdjął łańcuch i z kamienną twarzą podał go Shefowi.
— Zrzuć buty, chłopcze. Ziemia jest tu śliska.
Shef usłuchał rady. Świadomie zaczął kontrolować oddech, starając się wciągać powietrze
głęboko do płuc. Wiedział z doświadczenia, że zapobiega to atakom chwilowego odrętwienia, w jaki
wpadają nieraz walczący wojownicy. Potem zdjął koszulę, zawiesił na szyi amulet i dobył miecza,
odrzucając na bok swój pas. Przeczuwał, że w tej walce decydująca może okazać się szybkość.
40
Jego przeciwnik był także gotowy. Rozebrany do pasa, podobnie jak Shef, w jednej ręce
trzymał miecz gaddgedlarów, którego ostrze było cieńsze, ale za to niemal o stopę dłuższe od
normalnego, w drugiej zaś okrągłą tarczę z kolcem po środku. Na głowę nasunięty miał hełm.
Nie wyglądał na dużo starszego i Shef nie bałby się stanąć naprzeciw niego w zapasach.
Młodzieniec miał jednak potężny miecz i tarczę, broń w każdej ręce. Poza tym był wojownikiem,
który zaznał już walki, brał udział w niejednej potyczce.
Naraz pojawił się przed oczami Shefa obraz przemawiającego śpiewnie Thorvina. Pochylił się,
podniósł z ziemi gałązkę i rzucił ją w stronę swego przeciwnika, niczym oszczep.
— Strącę cię do piekła! — zapowiedział uroczyście.
Tłum zawrzał z podniecenia, słychać było okrzyki zachęty, nikt jednak nie dodawał otuchy
Shefowi.
Irlandzki wojownik natarł i zaatakował błyskawicznie. Zamarkował cios w głowę, który
przeszedł później w długie cięcie wymierzone prosto w szyję. Shef schylił się i miecz przeszedł nad
jego głową. Gaddgedlar natarł jednak ponownie zadając dwa cięcia, z prawej i lewej strony. Shef
cofnął się do tyłu i udając, że odskoczy w prawo, rzucił się na lewą stronę. Mógł teraz zadać
cios w odsłonięty bark przeciwnika, zamiast tego cofnął się błyskawicznie na sam środek placu.
Wiedział już, jaką obrać taktykę, wiedział też, że może polegać na swoich mięśniach. Czuł
pulsowanie krwi i ogarniającą go lekkość.
Flann, bo tak nazywał się irlandzki wojownik, podszedł teraz do Shefa wymachując szybko
mieczem. Chciał zepchnąć go w stronę kręgu widzów i uniemożliwić dalszą ucieczkę. Był
naprawdę szybki, ale po raz pierwszy zdarzyło mu się walczyć z kimś, kto nie ma zamiaru
odparowywać ciosów, lecz ich po prostu unika. Shefowi znowu udało się uskoczyć, a kiedy się
odwrócił zobaczył, że Flann zaczyna już dyszeć. Armia wikingów była armią żeglarzy i jeźdźców,
mocnych w barach i ramionach, nieprzyzwyczajonych jednak do chodzenia, nie mówiąc już o
bieganiu.
Kiedy widzowie pojęli w końcu taktykę Shefa, zaczęli pokrzykiwać gniewnie w jego kierunku.
Gdyby trwało to dłużej, mogliby zacząć zacieśniać pierścień wokół walczących. Kiedy Flann po raz
kolejny spróbował swojego popisowego cięcia idącego skosem ku dołowi, tym razem wolniej niż
poprzednio, Shef natarł pierwszy i odparował gwałtownie, uderzając szeroką klingą swego
miecza w sam koniec wymierzonego w siebie ostrza. Ostrze nie pękło wprawdzie, ale Irlandczyk
osłupiał na moment i Shef zdecydował się błyskawicznie na zadanie ciosu. Z ramienia Flanna trysnął
strumień krwi.
Przez długą chwilę młodzieńcy stali na środku placu jeden naprzeciw drugiego. Prawe ramię
Flanna broczyło dość mocno, chłopak wiedział więc, że jeśli chce przeżyć — musi działać szybko.
Ruszył do przodu próbując teraz ostrych pchnięć i nacierając tarczą. Shef stosował uniki i
odparowywał ciosy starając się wytrącić miecz z zakrwawionej ręki przeciwnika.
W pewnej chwili poczuł, że ciosom Irlandczyka zaczyna brakować pewności. Shef znów zaczął
krążyć po placu, pełen energii, niepomny zmęczenia. Flann z trudem chwytał powietrze, nagle
wyrzucił do przodu tarczę celując kolcem w twarz Shefa, po czym wymierzył w niego cios
mieczem. Shef błyskawicznie przykucnął uchylając się od ostrza i równie szybko wstał zagłębiając
swój oręż w brzuchu Irlandczyka. Flann zatoczył się do tyłu, lecz Shef nie pozwolił mu upaść.
Zacisnął lewe ramię na szyi przeciwnika i zamierzył się do kolejnego ciosu.
Pośród panującej wokół wrzawy Shef usłyszał nagle głos Branda Zabójcy.
— Przyrzekłeś zrzucić go do Nastrond — krzyknął. — Musisz z nim skończyć!
Shef spojrzał w dół na poszarzałą, skręconą z bólu i przerażenia twarz i niespodziewanie
ogarnęła go furia. Wepchnął miecz w pierś Flanna i poczuł jak ciało Irlandczyka skręca spazm
śmierci. Powoli opuścił nieruchome już zwłoki i uwolnił tkwiący w nich miecz. Potem rozejrzał
się dookoła i ujrzawszy pobladłą z gniewu twarz Muirtacha, podszedł prosto do Ivara, u
którego boku stała Godiva.
—
Wyjątkowo pouczające — rzekł Ivar. — Lubię obserwować kogoś, kto potrafi walczyć nie
tylko ręką, ale też głową. Ocaliłeś też mój srebrny naramiennik. Kosztowało mnie to jednak
wojownika. Jak zamierzasz mi za niego zapłacić?
— Ja także jestem wojownikiem, panie.
—
Skoro tak, dołącz do moich ludzi. Zostaniesz jednym z wioślarzy. Ale nie w drużynie
41
Muirtacha.
Przyjdziesz dziś wieczór do mego namiotu. Mój marszałek znajdzie dla ciebie odpowiednie
miejsce. Ivar zamilkł i przyjrzał się uważnie Shefowi.
— Twój miecz jest w jednym miejscu wyszczerbiony, nie zrobił tego Flann. Powiedz,
czyj oręż to uczynił.
Shef zawahał się przez chwilę, zdecydował jednak, że wikingowie najbardziej docenią
brawurę.
— To był miecz jarla Sigvartha!
Rysy Ivara ściągnęły się wyraźnie.
— Rozumiem. Kończmy jednak ten turniej. Inaczej kobiety nigdy się nie wykąpią.
Ivar odwrócił się i popchnął przed sobą Godivę, ale przez chwilę jej spojrzenie raz jeszcze
spoczęło na Shefie.
Gdy odeszli, chłopak podszedł do Vigi-Branda i zdjął z szyi amulet.
—
W normalnych okolicznościach powiedziałbym: „Zatrzymaj go chłopcze, boś na to
zasłużył. Pewnego dnia zostaniesz może wielkim wodzem". Coś mi jednak mówi, że młot Thora
nie jest dla ciebie właściwym znakiem, mimo że jesteś przecież kowalem. Wydaje mi się, że
należysz do Odyna, którego nazywają także Bileyg, lub Bolverk.
—
Bolverk? — zdziwił się Shef. — Czyż jestem sprawcą zła i niedoli?
—
Jeszcze nie teraz. Ale możesz stać się powolnym instrumentem w czyichś rękach. Miej się
na baczności. Dziś jednak spisałeś się świetnie, zwłaszcza jak na początkującego. Dziś zabiłeś
chyba po raz pierwszy, mówię to jako znawca. Spójrz, zabrali już ciało, zostawili jednak
ekwipunek. Miecz, tarcza i hełm należą teraz do ciebie. Tak nakazuje zwyczaj.
Brand mówił jakby próbował go sprawdzić. Shef zdał sobie z tego sprawę i pokręcił głową.
—
Nie mogę czerpać korzyści z kogoś, kogo posłałem do Nastrond, Miejsca Umarłych Ludzi
— rzekł uroczyście, następnie zaś cisnął w krzaki hełm i tarczę, miecz zaś zgiął nogą i zostawił na
ziemi.
—
Sam widzisz — powiedział Brand. — Thorvin nigdy by cię tego nie nauczył. To znak
Odyna.
Rozdział siódmy
Thorvin nie okazał zdziwienia kiedy Shef powrócił do kuźni i opowiedział mu, co się wydarzyło.
Chrząknął tylko z powątpiewaniem, gdy chłopak pochwalił się, że dołączy do kontyngentu Ivara.
— A więc dobrze, nie idź tam jednak tak jak stoisz. Zostałbyś od razu wyśmiany, a wtedy
mogłyby cię ponieść nerwy i doprowadzić do nieszczęścia.
Z leżącego na tyłach kuźni stosu uzbrojenia Thorvin wyciągnął świeżo osadzoną włócznię i obitą
skórą tarczę.
— Z tym wzbudzisz większy szacunek.
— Czy to twoja własność?
—
Czasami ludzie zostawiają u mnie rzeczy do reperacji, ale nie przychodzą po nie z
powrotem.
Shif przyjął podarki i stanął zakłopotany.
—
Muszę ci podziękować, za wszystko coś dla mnie uczynił
—
Zrobiłem to, gdyż tak nakazywała mi moja wiara. Tak mi się przynajmniej wydaje.
Nie jestem jednak głupcem, wiem, że przyszedłeś tu w jakiejś innej sprawie. Nie wiem co to za
sprawa, ale mam nadzieję, że nie wpędzi cię w kłopoty. Może kiedyś nasze drogi znowu się
skrzyżują.
Rozstali się bez dalszych słów. Shef dopiero drugi raz przestępował krąg, w którym chroniła go
moc Thora, lecz tym razem czynił to bez strachu. Z podniesioną głową przeszedł pomiędzy
namiotami kierując się nie do kwatery synów Ragnara, lecz do Ingulfa.
Jak zwykle obok jego domostwa stała gromadka ludzi. Gdy pojawił się Shef, rozeszli się
powoli, a chłopak ujrzał, że zabierają kogoś na noszach. Hund wyszedł na spotkanie przyjaciela.
42
— Co robiłeś?
—
Pomagałem Ingulfowi. To niezwykłe, jakie cuda on potrafi. Tamten człowiek wdał się w
bójkę, upadł niezgrabnie i złamał nogę. Co byś z nim zrobił, gdyby się to stało u nas w Emneth?
—
Zabandażowałbym go — wzruszył ramionami Shef. — Nic innego nie da się zrobić. W
końcu wszystko się zrośnie.
—
Ale ten człowiek nigdy nie mógłby już chodzić jak przedtem. Kości zrosłyby się całkiem
przypadkowo, noga byłaby pokrzywiona i guzowata. Pamiętasz, jak zrosła się noga Crubby, po tym
jak spadł z konia? Ingulf naprostowuje nogę, rozciąga mocno, aż złamane końcówki kości znowu
się spotkają, unieruchamiając ją potem pomiędzy dwiema deseczkami, tak żeby mogła
się spokojnie goić, i dopiero bandażuje. Ingulf potrafi czynić jeszcze większe cuda. Widziałeś tego
człowieka na noszach? W tym przypadku złamanie było tak niebezpieczne, że kości wyszły przez
skórę. Ingulf otworzył ostrzem nogę i wepchnął kość do środka, od razu ją nastawiając. Nigdy
bym nie uwierzył, że można przeżyć taki zabieg, jednak Ingułf jest szybki i zwinny, poza tym
zawsze wie, co trzeba zrobić.
—
Czy możesz się tego nauczyć? — spytał Shef, widząc wielki entuzjazm na nieruchomej
zazwyczaj twarzy przyjaciela.
—
Owszem. Mając nieco praktyki i dostatecznie dużo wskazówek. I jeszcze coś. Ingulf
studiuje ciała zmarłych, patrzy jak połączone są kości. Pomyśl, co by na to powiedział ojciec
Andreas?
—
A więc chciałbyś zostać z Ingulfem?
Hund skinął z wahaniem głową, a następnie wyjął spod swej tuniki łańcuch. Wisiał na nim
niewielki srebrny amulet w kształcie jabłka.
— Dał mi to Ingulf. To jabłko Ithuna-Uzdrowiciela.
Jestem teraz jednym z wiernych. Wierzę w Ingulfa i Drogę, choć trochę mniej w samego
Ithuna.
Hund spojrzał teraz na szyję swego przyjaciela.
—
Widzę, że ciebie Thorvin nie nawrócił. Nie nosisz znaku młota.
—
Nosiłem go przez chwilę — Shef wyjaśnił pokrótce, co mu się przydarzyło. — Teraz
mam szansę, aby uratować Godivę i uciec. Może Bóg będzie dla mnie łaskawy.
— Bóg?
—
Bóg albo Thor. Może Odyn. Zaczynam sądzić, że jest to dla mnie bez różnicy. Zapewne
któryś z nich nas teraz obserwuje.
— Czy mogę coś dla ciebie zrobić?
—
Nie — Shef ścisnął ramię przyjaciela. — Nie wykluczone, że nigdy się już nie
zobaczymy. Lecz jeśli kiedyś opuścisz wikingów, znajdę dla ciebie jakieś schronienie. Nawet
jeśli będzie to tylko chata na moczarach.
Potem Shef odwrócił się i skierował w stronę miejsca, na które nie ośmielił się dotąd nawet
przelotnie spojrzeć: do głównej kwatery dowództwa.
Kwatery te ciągnęły się wzdłuż rzeki na przestrzeni ponad dwustu jardów. W samym środku
znajdował się wielki namiot przeznaczony do spotkań. Przy ustawionych wewnątrz stołach
pomieścić się mogło około stu osób. Niedaleko stały namioty braci Ragnarssonów, każdy z nich
otoczony zabudowaniami dla kobiet, strażników i służby. Nieco dalej rozciągał się obóz wojow-
ników, zazwyczaj na załogę jednego statku przypadały trzy, czasem cztery namioty.
Ludzie Sigurtha byli przeważnie Duńczykami. W armii mówiło się otwarcie, że z czasem
Sigurth powróci do Danii, aby objąć należne mu po ojcu królestwo Sjaellandu i Skaane, a
później spróbuje przejąć władzę nad całą Danią — od Bałtyku aż po Morze Północne. Ubbi i
Halvdan, którzy sami nie zgłaszali na razie pretensji do żadnego tronu, otoczyli się wojownikami
pochodzącymi z całej niemal Skandynawii: ze Szwecji, Norwegii, Gotlandii, Bornholmu i
rozmaitych wysepek.
Wokół Ivara zgromadzili się natomiast wszelkiego rodzaju wygnańcy i uciekinierzy. Wielu z nich
było bez wątpienia pospolitymi mordercami uciekającymi przed czyjąś zemstą bądź przed prawem.
Większość stanowili jednak Norwegowie, którzy od wieków przemieszczali się w rejony wysp
Morza Północnego, opanowując najpierw Orkady i Szetlandy, później Hebrydy i północną Szkocję.
Ludzie ci zaprawieni już byli w walkach w Irlandii i szczerze wierzyli, że pewnego dnia Ivar zawład-
43
nie całą wyspą i zasiądzie na zamku Dubh Linn.
W tym właśnie podzielonym i skorym do waśni otoczeniu Ragnarssonów pojawił się nagle
Shef. Marszałek wysłuchał uważnie jego opowieści i przyjrzał się z dezaprobatą skromnemu
ekwipunkowi, który chłopak dostał od Thorvina. Potem zawołał swego giermka, aby pokazał
Shefowi namiot, miejsce do spania i wiosło oraz wyjaśnił obowiązki. Człowiek ten, którego
imienia Shef nawet nie zapamiętał, objaśnił, że wykonywał będzie na zmianę z innymi cztery
rodzaje obowiązków: wartę przy statkach, wartę przy bramie, wartę przy zabudowaniach, gdzie
więziono niewolników, i, jeśli zajdzie taka konieczność, wartę przy namiocie Ivara.
— Sądziłem, że to gaddgedlarowie chronią Ivara — rzekł Shef.
—
Tylko jeśli jest tutaj. Jeśli wychodzi, idą wraz z nim, a tu zostają kobiety i kosztowności.
Ktoś musi tego pilnować.
— Czy nie trzeba być zaufanym człowiekiem, żeby pilnować namiotu Ivara?
—
A co, ty nie jesteś? — giermek popatrzył na Shefa z ukosa. — Powiem ci jedno, Enzkir,
jeżeli myślisz o kosztownościach Ivara, daj sobie z tym spokój. Od razu zrobi ci się lepiej. Słyszałeś
chyba, co Ivar zrobił w Knowth z irlandzkim królem?
Kiedy przechadzali się po obozie, Shef bez specjalnego zainteresowania wysłuchiwał opowieści
o okrutnych czynach Ivara. Wiedział, że mają one tylko jeden cel, wywołać strach, wolał więc
przyglądać się uważnie okolicy.
Upewnił się, że najsłabszym punktem obozowiska były statki. Nie było wokół nich żadnych
fortyfikacji, gdyż odgrodziłoby to statki od rzeki. Okręty stanowiły wprawdzie rodzaj przeszkody,
ale równocześnie były przecież najcenniejszą własnością wikingów. Jeżeli komuś udałoby się
ominąć stojących nad rzeką wartowników, i znalazłby się wśród statków z pochodnią i toporem,
niełatwo byłoby się go pozbyć.
Trudniej byłoby z wartownikami przy bramie. Nie sposób ich zaskoczyć. Trzeba by stoczyć z
nimi regularną walkę, w czasie której mieliby przewagę dzięki swoim wielkim toporom i
osadzonym na żelaznych trzonach oszczepom. Poza tym każdy, kto mimo wszystko zdołałby sobie z
nimi poradzić, musiałby stawić czoło kolejnym jednostkom, które nadciągałyby z obozu z
odsieczą.
Kiedy przechodzili obok zabudowań, w których więzieni byli niewolnicy, Shef dostrzegł nagle
znajomą twarz. Na ziemi, skuty kajdanami leżał jego przyrodni brat Alfgar. Jego jasne kręcone
włosy zlepione były brudem, a oblicze wyrażało krańcową rozpacz. Czując na sobie czyjeś
spojrzenie chłopak podniósł głowę, Shef błyskawicznie odwrócił wzrok.
—
Czy sprzedaliście już jakichś niewolników od czasu przyjazdu?
—
Nie. Za dużo kłopotu, aby wywieźć ich teraz na morze. Anglicy czają się wszędzie.
Większość z nich należy do Sigvartha — giermek splunął na ziemię. — Czeka, żeby ktoś inny
przetarł za niego drogę.
— Przetarł drogę?
—
Za dwa dni Ivar weźmie pół armii i wyruszy na spotkanie temu królikowi, Jatmundowi, czy
Edmundowi, jak wy Anglicy go nazywacie. Chce wyzwać go do walki, albo zniszczyć cały jego
kraj. Wybralibyśmy najprostszą drogę, ale i tak zmarnowaliśmy już mnóstwo czasu. Oj, nie
będzie to miłe spotkanie dla Jatmunda.
— Jedziemy z nim, czy zostajemy tutaj?
— Nasza załoga zostaje — raz jeszcze giermek spojrzał na Shefa z ukosa. Na poły z
ciekawością, na poły z gniewem. — A jak myślisz, po co bym ci to wszystko opowiadał?
Będziemy stać na warcie i cały czas pilnować obozu. Żałuję, że nie mogę pojechać. Chciałbym
zobaczyć, co zrobią królowi, gdy go w końcu pojmają. Opowiadałem ci już o Knowth. Byłem tani,
gdy Ivar plądrował groby dawnych królów, a mnisi próbowali nam przeszkodzić. Widziałem, co
Ivar zrobił...
Temat ten powracał jeszcze kilkakrotnie podczas wspólnej biesiady, na którą złożyły się: bulion,
solona wieprzowina i kapusta. Była też beczka piwa, z której wszyscy czerpali do woli. Shef wypił
więcej niż mu się wydawało i jego myśli zaczęły wirować, nie pozwalając mu na stworzenie planu
działania. Wyczerpany położył się na posłaniu. Obraz konającego w jego ramionach Irlandczyka
44
wydał mu się teraz mało istotnym szczegółem z zamierzchłej przeszłości.
Wyczerpanie owładnęło nim i powiodło w sen. W coś więcej niż sen nawet.
Wyglądał na zewnątrz przez wpół zasłonięte okno. Była noc. Jasna, księżycowa noc. Było tak
jasno, że przesuwające się po niebie chmury rzucały na ziemię swe cienie. I nagle coś zabłysło.
Obok niego stał mężczyzna, próbował wytłumaczyć to dziwne zjawisko. On jednak nie
potrzebował wyjaśnień. Już wiedział. Narastało w nim poczucie zguby, zatracenia. Wzbierała też
gwałtowna furia.
— To nie są promienie jutrzenki — rzekł Shef, który nie był Shefem. — Nie jest to także
latający smok, ani luna pożaru. To błysk dobywanej broni. Nasi wrogowie chcą nas zaskoczyć w
czasie snu. Nastała bowiem nowa wojna, wojna, która przyniesie wszystkim zniszczenie. Powstańcie
więc, moi rycerze, pomyślcie o waszej odwadze, pilnujcie bram i walczcie dzielnie.
I wtedy Shef usłyszał potężny głos, tak potężny, że nie mógł należeć do człowieka. Był to głos
boga, nie taki jednak, jakiego ktoś mógłby się po bogu spodziewać. Nie był to głos pełen godności i
dumy, lecz sardoniczny chichot.
— Pół-Duńczyku, który nie jesteś z rodu Pół-Duńczyków — rzekł bóg. — Nie słuchaj tego, co
mówi dzielny wojownik. Nie idź do walki. Pozostań z boku. Trzymaj się blisko ziemi.
Shef obudził się raptownie i poczuł odór spalenizny. Przez kilka chwil, wciąż nieprzytomny ze
zmęczenia, próbował poskładać myśli: dziwna drażniąca woń, jak smoła. Skąd mógł się tu wziąć
taki zapach? Później rozpoczęła się szaleńcza bieganina, ludzie potykali się o jego posłanie,
deptali po jego nogach, aż w końcu obudził się całkowicie. W namiocie roiło się od mężczyzn,
szukających nerwowo ubrań, butów, broni. Wszystko w głębokim mroku rozświetlonym jedynie
poświatą płonącego gdzieś na zewnątrz ognia. Shef zdał sobie nagle sprawę, że w tle słychać przez
cały czas potężny łoskot. Krzyki ludzi, trzask drewna, a ponad tym wszystkim ogłuszający brzęk
metalu, nacierających na siebie mieczów i odpierających ataki tarczy. Odgłosy prawdziwej bitwy.
Mężczyźni w namiocie krzyczeli i pchali się jeden na drugiego. Na zewnątrz także słychać
było okrzyki, niektóre w odległości zaledwie kilku jardów. Były to okrzyki Anglików. Nagle
Shef wszystko zrozumiał. W uszach wciąż jeszcze brzęczały mu wypowiedziane potężnym głosem
słowa. Rzucił się na ziemię i zaczął posuwać się w stronę środka namiotu, jak najdalej od ścian.
Kilka chwil później jeden bok zapadł się, a poprzez materiał wtargnęło do środka ostrze włóczni.
Giermek, który niedawno oprowadzał Shefa po obozowisku, obrócił się w tamtą stronę i włócznia
trafiła go w sam środek piersi. Shef pochwycił padające ciało i podtrzymał je w ramionach. Po
raz drugi w przeciągu kilkunastu zaledwie godzin oglądał ludzką agonię.
Wkrótce namiot się zawalił, przygniatając sobą Shefa i kilku pozostałych w środku ludzi. Na
płótno namiotu wbiegli Anglicy przebijając włóczniami szamoczących się w środku ludzi. Shef
leżał nieruchomo, jednak w pewnym momencie jedna z włóczni otarła się o jego kolano. Potem
Anglicy odeszli, a odgłosy ucichły nieco. Walka przeniosła się najwyraźniej do samego środka
obozu.
Shef wiedział, co się stało. Angielski król przyjął wyzwanie wikingów. Natarł na ich obóz w
środku nocy i jakimś cudem udało mu się sforsować palisady i wtargnąć do środka. Szedł
teraz w kierunku statków i namiotów dowództwa, siejąc po drodze krwawe spustoszenie. Shef
wciągnął spodnie, włożył buty i przypasawszy miecz wyczołgał się na zewnątrz po trupach swoich
niedawnych towarzyszy. Potem pobiegł, pochylony nisko nad ziemią.
Nie dostrzegł nikogo w promieniu dwudziestu jardów. Pomiędzy nim a palisadą ciągnął się pas
zrównanych z ziemią namiotów, a obok nich stosy trupów i garstka rannych. Niektórzy z nich
wzywali pomocy, inni próbowali wstać o własnych siłach. Angielscy najeźdźcy starali się rozpłatać
mieczami wszystko, co tylko się rusza, mało komu udało się więc uratować.
Shef wiedział, że jeśli wikingom nie uda się szybko przyjść do siebie i połączyć sił, najeźdźcy
mogą wedrzeć się już bardzo głęboko i rozstrzygnąć o losach bitwy.
Wzdłuż rzeki widać było błysk ognia i gęsty dym. Natarcie Anglików na straże wokół statków
spotkało się z niewielkim oporem, lecz przy samej wodzie napotkali najeźdźcy znacznie silniejszą i
lepiej zorganizowaną obronę. Co jednak działo się przy namiotach Ragnarssonów? Czy nastał już
odpowiedni moment? Czy nadeszła chwila, aby uwolnić Godivę?
45
Nie, zdecydował Shef po chwili zastanowienia. Zbyt zacięta była trwająca wokół walka. Jeżeli
wikingowie odeprą natarcie, Godiva pozostanie nadal niewolnicą, nałożnicą Ivara. Jeśli jednak atak
się powiedzie, powinien być na miejscu, aby ją uratować...
Shef zaczął biec, jednak nie w stronę, gdzie rozgrywała się walka, tam bowiem na wpół
uzbrojony człowiek znaleźć mógł tylko pewną śmierć. Początkowo sądził, że nie ma tam nikogo,
jednak zorientował się, że istnieją dwa ogniska bitwy, jedno wewnątrz obozu, w rejonie rzeki, i
drugie bardzo rozległe, wokół całej palisady. Król Edmund zaatakował obóz jednocześnie ze
wszystkich stron.
Shef niczym cień podążał w stronę zabudowań niewolników. Kiedy był już blisko, drogę
przeciął mu wojownik. W ognistej poświacie dostrzec można było jego czarne od krwi udo.
— Fraendi! — krzyknął mężczyzna. — Pomóż mi, zatamuj krew...
Shef powalił go mieczem. To pierwszy — pomyślał, podnosząc z ziemi oręż wikinga.
Przy zabudowaniach nadal stali wartownicy. Zbici w gęstą gromadę przy samych wejściu
przygotowani byli do odparcia każdego ataku. Poprzez grube żerdzie, z których zbudowane zostało
ich więzienie, wystawały głowy niewolników. Próbowali zorientować się, co dzieje się na
zewnątrz. Shef przerzucił swój nowy miecz poprzez boczną ścianę, odbił się z całej siły i skoczył,
przerzucając ciało ponad przeszkodą. Usłyszał za sobą krzyk wartowników, jednak nikt nie ruszył
w pościg. Nie wiedzieli czy mają pilnować bramy, czy próbować wyciągnąć Shefa ze środka.
Kiedy znalazł się wewnątrz, otoczyły go i zaczęły szarpać cuchnące postacie. Odepchnął je od
siebie przeklinając po angielsku. Szybko przeciął skórzane więzy na rękach i nogach
najbliższego mężczyzny i przekazał mu miecz.
— Dalej, zacznij ich uwalniać! — syknął, wyjmując z pochwy własny oręż i oswobadzając
nim kolejnego człowieka. Niewolnicy widząc, co się dzieje, wyciągali do niego ręce. W niedługim
czasie udało mu się oswobodzić dziesięciu.
Nagle ściana runęła z jednej strony i do środka wkroczyli wikingowie, zdecydowawszy
najwyraźniej, że muszą schwytać intruza. Pierwszego z nich Anglicy powalili gołymi rękami
wyrywając mu topór i włócznię, następnie rzucili się z furią na jego towarzyszy. Shef nadal
przecinał więzy. W pewnej chwili spostrzegł przed sobą ręce Alfgara. Jego oczy wyrażały
zdumienie, a twarz wykrzywiała wściekłość.
— Musimy uwolnić Godivę — rzekł Shef, a Alfgar skinął głową. — Chodź ze mną.
— Niech pójdą za mną wszyscy, którzy mają broń
i chcą walczyć za króla Edmunda! — wykrzyknął zwracając się do pozostałych.
Ludzie zaczęli wydostawać się na zewnątrz. Część z nich usiłowała schronić się w bezpiecznej
ciemności, inni rzucili się z wściekłością na resztę strażników. Shef pobiegł w stronę zrównanych z
ziemią namiotów, prowadząc za sobą grupkę kilkunastu mężczyzn.
Broni było pod dostatkiem, leżała obok martwych wojowników, część zaś tam, gdzie odłożono ją
poprzedniego wieczora. Shef podniósł do góry kawałek płótna i wyciągnął włócznię i tarczę.
Chwilę trwało, zanim uzbroili się wszyscy jego ludzie i Shef mógł się im uważniej przyjrzeć.
Ocenił, że są to przeważnie kerlowie, rozsierdzeni i gotowi na wszystko, jednak tylko jeden z nich
sylwetką przypominał wojownika.
Shef wskazał w kierunku namiotów dowództwa.
— Tam jest król Edmund. Próbuje zabić Ragnarssonów. Jeżeli mu się to uda, wikingowie nie
zdołają się już pozbierać i zostaną rozgromieni. Jeśli nie, schwytają nas wszystkich i wszystkie
wioski w okolicy znajdą się w niebezpieczeństwie. Jesteśmy wypoczęci i uzbrojeni. Przyłączymy się
do nich, aby razem pokonać wroga!
Uwolnieni niewolnicy rzucili się do walki. Alfgar został z tyłu i podszedł do Shefa.
—
Nie przybyłeś tu chyba z Edmundem, półnagi i na wpół uzbrojony. Skąd wiesz, gdzie
szukać Godivy?
—
Zamknij się i biegnij za mną — krzyknął Shef i pobiegł w stronę namiotu, gdzie
mieszkały kobiety Ivara.
46
Rozdział ósmy
Edmund, syn Edwolda, potomek Raedwalda Wielkiego, ostatniego z Wuffingasów, a teraz z
Bożej łaski król East Anglii, spoglądał z bezsilną wściekłością poprzez otwory w ozdobnej
przyłbicy.
Muszą się przebić! Jeszcze jedno natarcie i wreszcie przerwą ich linię. Wszyscy Ragnarssonowie
zginą skąpani w krwi i ogniu, a reszta wielkiej armii wycofa się w popłochu... Ale jeśli
wytrzymają... Jeśli wytrzymają, to w przeciągu następnych paru minut wikingowie zorientują się w
końcu, że palisadę atakują tylko rozwścieczeni wieśniacy, którymi można się nie przejmować, a
wtedy zbiorą ludzi i uderzą prosto na nich... Jego żołnierze zostaną wówczas wyłapani jak szczury.
On, król Edmund nie miał synów. Cała przyszłość jego dynastii i królestwa zależała teraz od
wyniku tej potyczki. Po każdej ze stron walczyła chyba setka ludzi: najlepsi rycerze East Anglii i
przyboczna świta Ragnarssonów.
Edmund zacisnął dłoń na rękojeści swojego zakrwawionego miecza i ruszył do przodu. Po jego
obu stronach pojawili się od razu kapitanowie gwardii przybocznej. Zagrodzili mu drogę tarczami
nie pozwalając, aby znalazł się w centrum szalejącej bitwy.
— Spokojnie, mój panie — mruknął Wigga. — Spójrz, Totta i jego chłopcy już tam
poszli. Zaraz przebiją się przez tych łotrów.
Tymczasem fala natarcia kołysała się raz w jedną, raz w drugą stronę. Najpierw kilka kroków do
przodu, kiedy Anglikom udało się odeprzeć wikingów i zająć na chwilę ich miejsce, potem jednak
zaczęła się znowu cofać. Edmund dostrzegł postać ogromnego wojownika, który wymachiwał
toporem i zachęcał Anglików, żeby się zbliżyli.
— Musieliśmy zabić już z tysiąc tych świń — rzekł Eddi, stojący po lewej stronie króla.
Edmund wiedział, że zaraz któryś z nich powie: „Czas już, aby się stąd wycofać, panie" i
zostanie odesłany do diabła. Większość armii, tanowie i zwerbowani przez nich naprędce
wojownicy, i tak zaczęła już się cofać. Wykonali, co do nich należało. Wraz ze swym królem
przedarli się przez palisadę, zmasakrowali śpiących, rozbili warty przy rzece i podpalili tyle
statków, ile tylko zdołali. Ani przez chwilę jednak nie sądzili, że będą musieli stanąć
w otwartej walce z najlepszymi wojownikami Północy i nie mieli wcale zamiaru tego robić. To
była rzecz, którą powinien zająć się ktoś lepszy.
Tylko jeden wyłom, modlił się Edmund. Wszechmogący Boże, jeden wyłom w tej linii, a
przebijemy się do środka i zaatakujemy ze wszystkich stron. Wojna będzie zakończona, poganie
pobici. Nie będzie już porozrzucanych po polach ciał i dziecięcych trupów wrzucanych do studni.
Lecz jeśli uda im się wytrzymać jeszcze minutę, to wystarczy, aby kosiarz naostrzył swe narzę-
dzie... Wtedy to my zostaniemy zmiażdżeni, a mnie czeka los Wulfgara.
Wspomnienie umęczonego tana zakłuło jego serce. Król odepchnął na bok Wiggę i ruszył do
walki z podniesionym orężem.
— Przebijać się! Przebijać! — krzyknął ile tchu w płucach, a jego potężny głos wibrował w
metalowej przyłbicy. — Temu, kto przebije się pierwszy, obiecuję skarb Raedwalda. I pięć setek
dla tego, kto przyniesie mi głowę Ivara!
Dwadzieścia kroków dalej Shef zebrał swój oddział uciekinierów. Wzdłuż wybrzeża płonęły
uszczelniane smołą statki wikingów rzucając swój trupi blask na walczących. Wszędzie wokół
namioty zostały zrównane z ziemią, a ich mieszkańcy zabici bądź ranni. Tylko w jednym
miejscu wciąż stało osiem czy dziesięć zabudowań, siedziby Ragnarssonów, wszystkich dowódców,
oraz ich gwardii i kobiet. Wokół tego właśnie miejsca trwała zaciekła walka.
Shef odwrócił się do Alfgara oraz muskularnego rycerza stojącego na czele grupy pół
uzbrojonych i ciężko dyszących wieśniaków.
— Musimy przedostać się do tamtych namiotów. Tam właśnie znajdziemy Ragnarssonów.
A także Godivę — pomyślał w duchu. Łuna oświetliła wykrzywioną ponurym uśmiechem twarz
rycerza.
47
— Spójrz — zwrócił się do Shefa wskazując coś palcem.
Chłopak dostrzegł sylwetki dwóch wojowników. Ich miecze wręcz wirowały. Każdy cios był
natychmiast odparowywany, uderzenia precyzyjne, dokładnie wymierzone. Rycerze stosowali uniki,
pomagali sobie tarczami, błyskawicznie zmieniali pozycje.
—
Popatrz na nich. Z jednej strony zaprawieni w boju wojownicy naszego króla, z drugiej
najlepsi z piratów. Mówią o nich „drengir", twardzi, „herechempan". Czy sądzisz, że uda nam się
stawić im czoło? Mnie może udałoby się sprawić jednemu z nich trochę kłopotu przez minutę.
Ciebie nie znam, ale oni... — wskazał kciukiem wieśniaków — zostaną od razu poszatkowani, jak
mięso
na kiełbasę.
—
Lepiej stąd chodźmy — włączył się nagle Alfgar, a jego słowa wywołały poruszenie wśród
wieśniaków.
—
Nie — krzyknął rycerz chwytając Alfgara za ramię. — Posłuchajcie, to głos waszego
króla. Wzywa swoich wiernych ludzi. Posłuchajcie, czego od nich żąda.
—
Chce głowy Ivara — krzyknął jeden z wieśniaków.
Nagle wszyscy rzucili się naprzód potrząsając włóczniami, pośród nich także rycerz.
On wie dobrze, że nic z tego nie wyjdzie, lecz ja znalazłem chyba sposób — pomyślał naraz Shef
i rzucił się w pogoń za swymi ludźmi. Zabiegł im drogę i gestykulując zmusił, aby stanęli.
Wspólnie pobiegli w stronę najbliższego z płonących statków.
Mimo brzęku metalu wikingowie także usłyszeli słowa króla. Wielu zrozumiało je bez trudu,
część wikingów od lat utrzymywała angielskie nałożnice, podobnie zresztą jak wcześniej ich
ojcowie.
—
Król Jatmund żąda twej głowy! — krzyknął jeden z jarlów.
—
Lecz ja nie chcę jego! — odkrzyknął Ivar. — Pojmijcie go żywego.
— Co chcesz z nim zrobić?
—
Muszę nad tym pomyśleć. Będzie to jednak coś zupełnie nowego. Coś bardzo
pouczającego.
Coś, co natchnęłoby ludzi otuchą, dokończył w myśli. Wciąż nie mógł się nadziwić, że król
takiego małego państewka jak to, miał tyle śmiałości, żeby zaatakować wielką armię w jej własnym
obozie.
— W porządku — zwrócił się do gaddgedlarów, którzy wciąż jeszcze nie włączyli się do
walki, tworząc ostateczną rezerwę. — Nie ma już na co czekać. I tak się nie przebiją. W każdym
razie nie tutaj, przy namiotach. Teraz, na mój rozkaz pójdziecie do natarcia. Nie włączajcie się
jednak do walki. Macie pojmać króla Jatmunda. Widzicie, jest tam. Ten niski człowiek w
wojennej masce na twarzy.
Ivar nabrał powietrza w płuca, aby krzyknąć parodiując króla Edmunda: „Dwadzieścia uncji,
dwadzieścia uncji złota dla człowieka, który przyprowadzi mi angielskiego króla! Nie zabijajcie go!
Chcę go mieć żywego!".
Zanim jednak otworzył usta, dostrzegł jak znowu otaczają go Irlandczycy, a Muirtach
wskazuje coś z przerażeniem.
— Spójrz, panie!
— Spada na nas płonący krzyż!
—
Mac na hoige slan!
— Matko Boska, zmiłuj się nad nami.
— Na Odyna, co to takiego?
Ponad głowami walczących mężczyzn zamajaczył olbrzymi kształt podobny do krzyża,
monstrualnego płonącego krzyża, który rósł w oczach. Szeregi Anglików rozstąpiły się nagle, Brand
Zabójca skoczył do przodu z podniesionym toporem. Potężny krzyż runął na ziemię.
W jednej chwili ściany namiotów stanęły w płomieniach, a do odgłosów bitwy dołączył teraz
przeraźliwy krzyk kobiet. Gaddgedlarowie rozpierzchli się na wszystkie strony.
Nagle po płonącej belce nadbiegł jeden z wyzwolonych niewolników potrząsając włócznią.
48
Wymierzył ją niezręcznie w twarz Ivara. Ten zdołał ją odepchnąć ściągając grot z drzewca.
Wieśniak ponowił atak drzewcem i tym razem udało mu się trafić wikinga w bok głowy. Cios był
ogłuszający. Ivar zachwiał się i runął na ziemię, oczy przesłoniła mu ciemność.
Przez szalejące wokół płomienie przeskoczyło jeszcze kilka postaci. Ivar rozpoznał jedną z nich. To
ten, który wygrał pojedynek przy stawie — pomyślał odzyskując świadomość. — A ja sądziłem, że to
jeden z naszych...
W tym samym momencie czyjaś stopa spadła na jego krocze.
Shef biegł po tlącym się maszcie. Czuł, że poparzone ręce pokrywać zaczynają pęcherze, ale nie
miał czasu się nad tym zastanawiać. Maszt udało im się wyciągnąć przy pomocy wieśniaków z
jednego z płonących statków, a następnie zanieść w stronę obozowiska Ragnarssonów i zwalić
prosto na ich ludzi. Wiedział, że teraz wkroczyć tam mógł wreszcie król Edmund wraz ze swą
drużyną. Jemu, Shefowi, pozostało jednak jeszcze uratowanie Godivy.
Minął wieśniaka próbującego rozprawić się z wikingiem, któremu pękła właśnie włócznia i
kilku biegających w panice gaddgedlarów, przekonanych najwyraźniej, że płonący krzyż to zemsta
za ich odszczepieństwo. Wreszcie dobiegł do namiotu, z którego dochodziły krzyki i zawodzenia
kobiet. Wtedy wyciągnął miecz i przeciąwszy płótno na wysokości kolan, rozerwał je z całej
siły rękami.
Ze środka wydobył się przeraźliwy lament. Kobiety stały zbite w jedną masę, jedne w
sukniach, inne w bieliźnie, a kilka wciąż jeszcze nagich. Gdzie Godiva?! Może tamta odwrócona
plecami z chustą na głowie? Złapał ją za ramię i odwrócił gwałtownie. Zobaczył rozsierdzone
spojrzenie nieznajomych oczu, a kobieca dłoń wymierzyła mu siarczysty policzek.
Kobiety rozbiegły się nagle i Shef dostrzegł wreszcie wśród nich znajomą sylwetkę. Biegła
lekko jak młoda sarna, wprost na zatracenie. Anglicy byli teraz wszędzie. Wiedzieli, że zaraz
nadciągnie odsiecz z drugiej części obozu, szlachtowali więc wszystko, co się ruszało, rozglądając
się wciąż za Ivarem i jego braćmi.
Shef dopędził Godivę i chwytając od tyłu przewrócił na ziemię. Oboje potoczyli się po ziemi,
później Shef pociągnął dziewczynę w bezpieczne miejsce.
— Shef!
—
Tak, to ja — potwierdził zatykając jej usta. — Teraz posłuchaj. Musimy stąd uciec. Taka
szansa się już nie powtórzy. Wrócimy tą samą drogą, którą przyszedłem, nie został tam już nikt
żywy. Zrozumiałaś? A więc w drogę.
—
Bitwa dobiegła końca — pomyślał Edmund. Wiedział, że poniósł klęskę. Dzięki pomocy
wieśniaków pod wodzą tego półnagiego młodzieńca udało im się przełamać ostatni bastion
wikingów. Udało im się dokonać spustoszenia wśród najlepszych wojowników, wśród
żołnierskiej elity wielkiej armii, która nigdy już nie odzyska dawnego blasku. Cóż jednak z tego,
skoro Ragnarssonowie nadal żyli. Dopiero gdyby udało mu się pozabijać ich wszystkich, byłby
pewny, że odniósł ostateczne zwycięstwo
Nie ma już jednak na to szansy. W sercu Edmunda wygasał powoli gniew i entuzjazm, zaczęła
się chłodna kalkulacja. Dostrzegł, że poza obrębem płomieni zaczynają zbierać się wikingowie.
Najwyraźniej wydane zostały już jakieś rozkazy. Czuł, że niedługo zacznie się kontruderzenie.
— Czas wracać, panie — mruknął Wigga.
Edmund skinął głową, wiedział, że jest to rzeczywiście ostatni moment. Droga ucieczki była
wciąż wolna, poza tym pozostała jeszcze grupka zaufanych wojowników, którzy osłania go podczas
odwrotu w stronę wschodniej palisady.
— Wracamy! Wracamy tam, skąd przyszliśmy! Za bijajcie każdego, kto znajdzie się na drodze.
Nieważne, nasz czy obcy. Nie chcę ich zostawić dla Ivara. I nie pozostawiajcie niedobitków!
Ivar poczuł, jak powraca mu świadomość. Wracała jednak stopniowo i nie od razu udało mu się
pozbierać myśli. Czuł, że zbliża się coś straszliwego. Słyszał zbliżające się kroki. To był draugr —
gigant, spuchnięty i siny jak rozkładający się trup, lecz tak potężny jak dziesięciu mężczyzn. Wrócił
49
na ziemię, aby niepokoić swoich potomków albo pomścić ich śmierć.
Ivar przypomniał sobie to oblicze. To irlandzki król Maelguala, którego zabił przed wieloma
laty. Pamiętał dobrze tę wykrzywioną wściekłością i cierpieniem twarz. Pamiętał przekleństwa
rzucane nawet wtedy, kiedy koła zaczęły rozciągać jego ciało. Rozciągali go aż nagle — Ivar
przypomniał sobie trzask pękającego kręgosłupa i w jednej chwili oprzytomniał całkowicie. Poczuł,
że ma coś na twarzy, chyba kawałek tkaniny. Czy zawinęli go już w całun?
Prawe ramię było zupełnie bezwładne. Ivar usiadł i poczuł teraz ból z lewej strony głowy.
O dziwo, nie z prawej, tam gdzie otrzymał cios, lecz właśnie z przeciwnej. A więc to wstrząs,
pomyślał. Powinien się teraz położyć i nie poruszać głową, nie mógł sobie jednak na to pozwolić.
Powoli podniósł się z ziemi. Wysiłek ten spowodował przypływ nudności i zawrotów głowy.
W dłoni wciąż dzierżył miecz. Spróbował go podnieść, jednak ręka odmówiła posłuszeństwa.
Opuścił więc broń i podparłszy się na niej popatrzył na zdewastowane obozowisko. Pośród
namiotów wciąż walczyło kilkudziesięciu wojowników. I nagle dostrzegł nadciągającą zgubę.
Nie był to draugr. Kilkanaście kroków od niego stanęła nagle niska postać w zaciągniętej na
oczy wojennej masce. Angielskie królewiątko. Jatmund. Z obu jego stron oraz za jego plecami
kroczyło sześciu mężczyzn, potężnych jak wikingowie, potężnych jak Viga-Brand. Z pewnością
jego gwardia przyboczna. Samo serce i dusza angielskiego rycerstwa, „the chempan", jak ich tam
nazywają. Było ich sześciu, a on, Ivar, nie mógł nawet unieść miecza. Zrobił jednak krok w ich
kierunku, żeby nikt nie śmiał powiedzieć, że on, wielki wojownik Północy, schwytany został przy
próbie ucieczki.
Edmund rozpoznał go nagle i z jego ust wyrwał się okrzyk tryumfu. W kierunku Ivara ruszyło
teraz sześciu rycerzy z podniesionymi mieczami.
Tymczasem Shef przemykał się właśnie w ciemności i widząc lukę pomiędzy namiotami
popchnął do przodu Godivę, aby pobiegła pierwsza. Dziewczyna wyrwała się z jego uścisku i
ruszyła pędem w stronę jakiegoś mężczyzny. Potem chwyciła go za rękę, a on, najwyraźniej ranny,
wsparł się na jej ramieniu. Chryste, to przecież Ivar! Shef nie mógł uwierzyć własnym oczom.
Chłopak zagryzł wargi i zaczął zbliżać się ostrożnie jak lampart, z uniesionym na wysokości
bioder mieczem. Wiedział już, że ostrze skieruje pod samą brodę, gdzie ciała nie krył żaden
pancerz.
Nagle naprzeciw niego znalazła się Godiva przytrzymując jego prawą rękę. Chciał ją odtrącić,
lecz przywarła do niego z całej siły oplatając rękami i zaczęła przeraźliwie krzyczeć.
— Uważaj! Z tyłu!
Shef rzucił ją na bok, a sam odwrócił się i w ostatniej chwili odparował cios wymierzony we
własną szyję. Drugi cios przyszedł jednak zaraz po pierwszym, uchylił się przed nim i usłyszał
świst przecinanego powietrza. W tej samej chwili uświadomił sobie, że Godiva stoi za jego
plecami. Musiał ją ocalić.
Zaczął się powoli cofać wąskim korytarzem między namiotami, a wraz z nim Godiva i Ivar.
Przed nim kroczyło sześciu potężnych mężczyzn, a wśród nich jeden niski w kunsztownie
ozdobionej przyłbicy. To musiał być król. On, Shef, niewolnik i nędzny pies stał teraz naprzeciw
króla East Anglii.
— Zejdź mi z drogi — rzekł Edmund postępując
jeszcze krok naprzód. — Jesteś Anglikiem.
Zwaliłeś maszt. Przerwałeś ich linię. Widziałem, że to ty. Za tobą jest Ivar. Zabij go albo pozwól,
żebym ja to zrobił, a nie ominie cię nagroda, którą ci obiecałem.
— Ta kobieta... — zaczął Shef. Chciał powiedzieć, aby zostawili w spokoju kobietę, ale nie
starczyło mu czasu.
Przerwa między namiotami rozszerzyła się nagle i na Shefa rzucili się ludzie Edmunda.
Jeden wysunął się naprzód tnąc na odlew, raz za razem i wyrzucając do przodu tarczę. Shef cofał
się, uskakiwał, kucał, nie przyjmując ciosów, lecz uciekając przed nimi, jak podczas pojedynku z
młodym Irlandczykiem.
Nagle z ciemności wyłoniło się kilkunastu wikingów prowadzonych przez samego Vigę-Branda.
Anglicy cofnęli się, aby chronić swego króla. Broniąc go ginęli jeden po drugim, podczas gdy
Ivar napominał bez przerwy swoich ludzi, aby pozostawili przy życiu Jatmunda.
Shef owi udało się tymczasem wymknąć i pociągnąć za sobą przerażoną Godivę. Pobiegli w
stronę dopalających się okrętów i błotnistego brzegu rzeki Stour. Angielskie królestwo legło w
50
gruzach, Godiva wyszła jednak bez szwanku. Udało mu sieją ocalić.
Lecz ona ocaliła Ivara.
51
Rozdział dziewiąty
Gwiazdy zaczęły już blednąc na niebie, kiedy Shef i Godiva przedzierali się ostrożnie przez
leśną gęstwinę. Najwyższe gałęzie poruszał lekki wietrzyk, którego nie czuć było na dole. Gdy
przebiegli przez niewielką polankę rozpościerającą się wokół przewróconego dębu, ich stopy
zmoczyła rosa. To będzie upalny dzień — pomyślał Shef — jeden z ostatnich dni tego pełnego
wydarzeń lata.
Na razie było im jednak zimno. Shef miał na sobie jedynie buty i wełniane spodnie, które
wciągnął w pośpiechu podczas ataku Anglików, Godiva zaś cienką koszulę. Zdjęła długą suknię,
gdy wchodziła do rzeki. Pływała dobrze niczym wydra, i jak wydra musiała nurkować i przepływać
długie odcinki pod wodą. Płynęli bardzo ostrożnie, starając się nie robić najmniejszego hałasu i
śledząc uważnie brzeg, czy nie ma na nim patroli. Oboje zanurkowali głęboko, gdy rzeka wpłynęła w
zakole przy krańcu palisady. Było to miejsce, gdzie zawsze czuwały straże.
Shef nie poczuł chłodu, gdy wchodził do wody, jedynie uczucie pieczenia na poparzonych
dłoniach, teraz jednak ciałem wstrząsały bez przerwy dreszcze. Wiedział, że długo tak nie
wytrzyma. Musiał koniecznie się położyć, rozluźnić mięśnie i poukładać sobie w głowie wydarzenia
ostatnich dwudziestu czterech godzin. Zabił człowieka, nie, dwóch ludzi. Widział króla, co zdarzyć
się może raz, czasem dwa razy w życiu. Tym razem jednak król także go dostrzegł, a nawet
przemówił do niego! Stał też oko w oko z Ivarem Ragnarssonem. Wiedział, że mógłby go zabić,
gdyby nie Godiva. Mógłby zostać bohaterem całej Anglii, całego chrześcijaństwa.
Powstrzymała go jednak. I wtedy zdradził swego króla, zatrzymał go, oddał go w ręce pogan.
Jeżeli ktoś kiedyś się o tym dowie... Nie chciał o tym teraz myśleć. Ważne, że udało im się uciec.
Kiedy tylko nadarzy się okazja zapyta Godivę, co naprawdę łączyło ją z Ivarem.
Gdy zrobiło się już zupełnie widno, Shef odnalazł zarośnięty trawą szlak, najwyraźniej nikt nie
przechodził tamtędy od tygodni. Był to dobry znak, zwłaszcza że na końcu tej drogi odnaleźć powinni
jakąś chatę albo szałas, gdzie mogliby znaleźć schronienie.
Istotnie, drzewa zaczęły się wkrótce przerzedzać i oboje zobaczyli zbudowany z gałęzi
szałas. Zbudowali go zapewnię drwale, którzy pracowali nie opodal przy wyrębie lasu.
Teraz nie było tam nikogo. Shef i Godiva stanęli na wprost siebie objęci rękami.
— Pewnego dnia — zaczął Shef patrząc dziewczynie głęboko w oczy — będziemy mieli
prawdziwy dom. Miejsce, gdzie będziemy mogli mieszkać oboje przez nikogo nie niepokojeni.
Dlatego właśnie przyszedłem, aby odebrać cię wikingom. Nie powinniśmy podróżować w czasie
dnia, to zbyt niebezpieczne. Zostaniemy tutaj i odpoczniemy sobie aż do wieczora.
Shef obudził się, kiedy słońce zaczęło przeświecać między ścianami szałasu. Podniósł się
ostrożnie, aby nie obudzić dziewczyny i wyszedł na zewnątrz. W szparze pomiędzy gałęziami
znalazł ukrytą hubkę i krzesiwo. Czy można rozpalić ogień? Shef zastanawiał się chwilę i
postanowił nie ryzykować. Mieli pod dostatkiem wody, ale nic do jedzenia. Powinien był o tym
pomyśleć.
Nie sądził, aby ktoś mógł im przeszkodzić, jeszcze nie tego dnia. Znajdowali się wciąż w
zasięgu patroli wikingów, które widział, gdy podkradał się wraz z Hundem w pobliże obozu. Teraz
jednak wikingowie mieli chyba inne zmartwienia. Wszyscy zebrali się pewnie w obozie,
szacując straty, zastanawiając się co dalej robić i spierając się o dowództwo nad pozostałością
wielkiej armii. Czy udało się ocaleć Sigurthowi — Wężowemu Oku? Jeżeli nawet ocalał, nawet
jemu trudno będzie utrzymać nadszarpnięty ostatnimi wydarzeniami autorytet.
Shef położył się w słońcu i poczuł, jak rozluźnia się jego ciało. Patrzył jak mięsień uda kurczy
się nierytmicznie, aby po chwili uspokoić się zupełnie, potem przyjrzał się pęcherzom na swoich
dłoniach.
— Czy nie będzie lepiej, jak je przebiję? — spytała Godiva, która pojawiła się nagle u jego boku
trzymając w dłoni długi kolec. Shef skinął głową.
52
Kiedy pochyliła się nad nim i zajęła się jego lewą dłonią, objął ją drugim ramieniem, tuląc do
siebie jej rozgrzane snem ciało.
— Powiedz mi — spytał — dlaczego stanęłaś pomiędzy mną a Ivarem? Co było między
wami?
Dziewczyna spuściła oczy, wydawało się, że nie wie, co ma odpowiedzieć.
—
Czy wiesz, że zostałam mu ofiarowana? Przez... przez Sigvartha.
—
Przez mego ojca. Tak wiem. Lecz co stało się potem?
Godiva nadal nie podnosiła wzroku przypatrując się uważnie pęcherzom.
— On mnie ofiarował w trakcie biesiady, przy wszystkich. Tylko to miałam na sobie.
Niektórzy z nich robią ze swymi kobietami okropne rzeczy, na przykład Ubbi. Powiadają, że kocha
się z nimi na oczach swoich ludzi, a kiedy nie potrafią go zadowolić, oni je dostają i korzystają z
nich jeden po drugim. Wiesz, że byłam dziewicą... Jestem nią nadal. Bardzo się bałam.
— Wciąż jesteś dziewicą?
Godiva skinęła głową.
—
Ivar nic do mnie powiedział w trakcie przyjęcia, ale kazał, aby przywiedli mnie do jego
namiotu tej samej nocy. Wtedy ze mną rozmawiał. Powiedział mi... Powiedział, że jest inny niż
reszta mężczyzn. Nie jest wałachem, to coś innego. Spłodził już dzieci, przynajmniej tak mówił.
Powiedział mi jednak, że podczas gdy inni mężczyźni czują przypływ pożądania na sam widok
kobiecego ciała, on potrzebuje czegoś innego.
—
Czy wiesz, co jest tym czymś? — spytał Shef bez ogródek przypominając sobie
wskazówki, jakie dał mu Hund.
—
Nie wiem — Godiva potrząsnęła głową. — Nie mogę tego zrozumieć. Ale on mówił, że jeśli
mężczyźni dowiedzieliby się, jak jest z nim naprawdę, kpiliby z niego. W młodości koledzy
przezywali go Sopel Lodu, ponieważ nie potrafił tego, co oni. Mówił mi, że zabił wielu
mężczyzn, którzy z niego kpili i sprawiło mu to przyjemność. Dziś wszyscy, którzy się z niego
śmiali, nie żyją i tylko najbliżsi podejrzewają, że jest jakiś inny. Jeżeli wszyscy by o tym wiedzieli,
Sigvarth nie odważyłby się ofiarować mnie otwarcie, tak jak to uczynił. Ivar powiada, że teraz
nazywają go Soplem Lodu, ponieważ się go boją. Mówią, że nie zamienia się w nocy w wilka czy
niedźwiedzia, jak jego bracia, lecz w smoka. Wielkiego, długiego smoka.
— A co ty o tym myślisz? — spytał Shef. — Czy pamiętasz, co zrobili z twym ojcem? Twoim
ojcem, nie moim, lecz nawet ja poczułem żałość na jego widok. Wprawdzie Ivar nie zrobił tego
osobiście, wydał jednak odpowiednie rozkazy. To są właśnie rzeczy, jakimi się trudni. Mógł
oszczędzić ci gwałtu, ale kto wie, jakie miał w stosunku do ciebie zamiary. Powiadasz, że ma
dzieci. Czy ktokolwiek widział ich matki?
Godiva pochyliła się nad dłonią i zaczęła przebijać pęcherze.
—
Nie wiem. Jest na pewno okrutny i pełen nienawiści w stosunku do mężczyzn, ale to dlatego,
że się ich obawia. Boi się, że są bardziej męscy od niego. Ale jak oni pokazują tę męskość?
Znęcając się nad słabszymi, czerpiąc przyjemność z ich cierpienia. Może Ivar zesłany został przez
Boga, jako kara za męskie grzechy.
—
Czy żałujesz, że cię od niego zabrałem? — Głos
Shefa zrobił się nagle ostrzejszy.
Godiva pochyliła się nad nim, poczuł na piersi jej Policzek i przesuwające się wzdłuż ciała
dłonie. Przyciągnął ją do siebie. Ramiączko jej koszuli opadło nagle odsłaniając nagą, dziewczęcą
pierś. Jedyną kobietą, którą widział dotąd rozebraną, była potężna, grubo ciosana Truda o
ziemistej, niezdrowej cerze. Jego stwardniałe dłonie zaczęły pieścić ciało Godivy z niewiarygodną
delikatnością. Jeżeli sądził, że kiedyś to nastąpi, a rozmyślał o tym często siedząc samotnie w
kuźni, spodziewał się, że będzie to dopiero w dalekiej przyszłości, kiedy już na nią zasłuży, kiedy
znajdzie miejsce, gdzie razem będą bezpieczni. Nie tak jak teraz, w środku lasu, pod gołym niebem,
bez błogosławieństwa księdza ani zgody rodziców.
— Jesteś lepszym człowiekiem niż Ivar, czy Sigvarth, czy ktokolwiek, kogo spotkałam w życiu —
powiedziała ze szlochem Godiva. — Wiedziałam, że po mnie przyjdziesz. Bałam się tylko, że mogą
cię za to zabić.
Podciągnął jej koszulę i powoli obrócił na plecy.
53
— Oboje powinniśmy już nie żyć. Jestem tak szczęśliwy, że jestem tutaj wraz z tobą... Nie łączy
nas krew, pochodzimy od różnych ojców i różnych matek.
Posiadł ją w blasku słońca. Ten, który obserwował ich z ukrycia, wstrzymał z zazdrości
oddech.
Godzinę później Shef leżał na miękkiej trawie w przedzierających się poprzez konary
dębów promieniach słońca. Był senny i całkowicie rozluźniony. Nie spał jednak. Myślał o
przyszłości, o tym gdzie mogą teraz pójść, może na mokradła, tam gdzie nocował wspólnie z
tanem Edrichem. Czuł na twarzy ciepło słońca i miękkość darni, na której leżał, lecz wszystko
zaczęło się powoli oddalać. Doznał już wcześniej podobnego uczucia. W obozie wikingów. Jego
myśli zaczęły błądzić gdzieś bardzo daleko, opuszczając leśną polanę i uśpione ciało.
— Potężni są panowie, którym odebrałeś kobietę — przemówił do niego głos, twardy, szorstki i
pełen dostojeństwa.
Shef zdał sobie sprawę, że znalazł się nagle w kuźni. Wszystko było znajome: napięcie mięśni,
kiedy wyjmował z ognia rozgrzany do czerwoności kawał metalu, i automatyczne odchylenie
głowy, gdy iskry wzbiły się ku jego włosom. Nie była to wszakże kuźnia w Emneth, ani kuźnia
Thorvina w obozie wikingów. Shef poczuł rozciągającą się wokół olbrzymią przestrzeń, wytyczoną
gigantycznymi kolumnami, które ginęły wysoko w górze.
Wziął do ręki młot i zaczął wykuwać kształt z połyskującej na kowadle bryły metalu. Nie wiedział, jaki
to ma być kształt. Wiedziały jednak jego ręce, poruszały się bowiem szybko i bez wahania. Nie było to
ostrze włóczni ani topór, nie był to także lemiesz. Wyglądało tak jak koło, lecz koło z wieloma zębami,
ostrymi jak u psa. Shef patrzył w zdumieniu, w głębi serca wiedział, że to co właśnie robił, jest
niemożliwe. Nikomu nie udałoby się wykonać czegoś takiego za jednym zamachem. Najpierw
należałoby wykuć obręcz i osobno każdy z zębów, dopiero wtedy można by połączyć te elementy w
całość. Jednak po co to wszystko? Być może, gdyby mieć jedno takie koło, ustawione nad ziemią jak
ściana, koło, które poruszałoby się w jedną stronę i drugie koło umocowane płasko, to jedno z nich
nadawałby mogło pęd drugiemu.
Lecz jaki miałoby to sens? Z pewnością istniał powód. Miało to coś wspólnego z dziwnym
urządzeniem majaczącym w oddali, potężną konstrukcją znajdującą się pod jedną ze ścian.
W pewnej chwili Shef zdał sobie sprawę, że wokół niego stoi jeszcze kilka postaci i to postaci
równie gigantycznych rozmiarów, co całe pomieszczenie. Nie widział ich dokładnie, zresztą nie
ośmielił się otwarcie podnieść na nie wzroku, rzucał więc jedynie ukradkowe spojrzenia. Postacie
stały jedna obok drugiej i obserwując go wymieniały uwagi, takie przynajmniej odniósł wrażenie.
Były to bóstwa Thorvina, bóstwa Drogi.
Najbliżej stojąca postać przypominała jeszcze potężniejszą i wyższą replikę Vigi-Branda. Pod krótkimi
rękawami tuniki widać było napinające się gigantyczne bicepsy. To musi być Thor, pomyślał Shef.
Twarz bóstwa wyrażała pogardę, wrogość i jakiś niepokój. Zaraz za nim stała inna postać o uważnym
spojrzeniu i ostrych rysach, która spoglądała na Shefa ze zręcznie skrywaną aprobatą, tak jakby był
koniem wystawionym na sprzedaż przez głupiego kupca, nie orientującego się w jego rzeczywistej
wartości.
Ten jest po mojej stronie, pomyślał Shef, lub też myśli, że ja jestem po jego.
Za plecami tych dwóch stała grupa innych postaci, z których najwyższa, a zarazem najdalej
oddalona podpierała się na potężnej włóczni o trójkątnym grocie.
Shef zdał sobie sprawę z jednej jeszcze rzeczy: ktoś podciął mu ścięgna w kolanach. Poruszał się po
kuźni przy pomocy swoich ramion, wlokąc za sobą bezużyteczne już nogi. Wokół niego porozstawiane
były stołki, ławki, leżały sterty drewna, wszystko to sprawiało wrażenie bałaganu, lecz w istocie
pomagało mu przemieszczać się z jednego miejsca na drugie. Mógł dźwignąć się na rękach i stanąć
wyprostowany, niczym człowiek starający się złapać równowagę na szczudłach, w nogach nie było
jednak życia, jedynie tępy ból rozchodzący się od kolan w górę.
Był jeszcze ktoś, kto go obserwował, tym razem ktoś bardzo mały, gdzieś przy samej ziemi. To
54
Thorvin! Choć nie, to nie był Thorvin, lecz ktoś jeszcze mniejszy i drobniejszy, z wysokim
czołem odsłoniętym i przerzedzonymi włosami. Postać ta miała jednak biały strój Thorvina oraz
naszyjnik z kiści jarzębiny.
— Kim jesteś, chłopcze? — spytała. — Czy jesteś wędrowcem z krainy ludzi? Jak tu
trafiłeś? W jaki sposób udało ci się odnaleźć Drogę?
Shef potrząsnął głową, udając, że chroni oczy przed iskrami.
Wrzucił gotowe już koło do stojącego obok kubełka z wodą i zaczął pracować nad następnym
kawałkiem metalu. Pracował z zapałem człowieka, który wie, że któregoś dnia zwrócona mu zostanie
wolność, nie chce jednak, aby prześladowcy odkryli rosnącą w jego sercu radość.
Nagle Shef zorientował się, że jedna z olbrzymich postaci zaczyna poruszać się w jego
kierunku. Była to ta najwyższa, ta, która dzierżyła włócznię. Palec niczym konar dębu uniósł do
góry brodę Shefa. Twarz wydała się chłopcu ostrzem topora: prosty nos, wystająca szczęka,
szpiczasta, siwa broda i wystające, szerokie kości policzkowe. W dół spoglądało na niego jedno
nieruchome oko. W tym zestawieniu oblicze Ivara mogłoby napełnić otuchą, jako coś co
przynajmniej ogarnąć można rozumem, było mimo wszystko ludzkie. Ta twarz była inna. Shef czuł,
że mogłaby przywieść człowieka do szaleństwa.
Teraz nie wyrażała jednak wrogości, raczej koncentrację, skupienie.
—
Dużo ci jeszcze zostało do przejścia, karle — rzekł w końcu. — Dobrze jednak
zacząłeś. Módl się, abym nie musiał cię wezwać zbyt szybko.
—
Dlaczego miałbyś mnie wzywać, Najwyższy? — spytał Shef oszołomiony własną
zuchwałością.
—
Nie pytaj. Mądry człowiek nie podpatruje i nie podgląda, jak panna szukająca swego
kawalera.
—
Wielka dłoń spadła nagle na kuźnię roztrącając ławy, wiadra i narzędzia, niczym
człowiek strząsający z serwety łupiny orzecha. Shef został ciśnięty w powietrze, a unosząc się
zdołał jeszcze zauważyć badawcze spojrzenie wychylającej się z cienia maleńkiej, ubranej na biało
postaci.
W przeciągu sekundy znalazł się znowu na trawie, pod gołym niebem. Słońce przesunęło się
trochę, pozostawiając go w cieniu.
Gdzie Godiva? Shef zaniepokoił się nagle. Odeszła na chwilę na bok, ale co potem...
Shef zerwał się na nogi i zaczął rozglądać się wokół w poszukiwaniu wroga. Z krzaków doszedł
go zgiełk, trzask gałęzi i krzyk kobiety, której usta zasłonił ktoś szybko dłonią.
Shef skoczył w tamtym kierunku, lecz zza drzew wyrośli nagle mężczyźni i otoczyli go szczelnie
niczym zaciśnięte palce Przeznaczenia. Na czele ich stał Muirtach, z przecinającą twarz świeżą
pręgą i wyrazem niepohamowanej furii.
— Prawie ci się udało, chłopcze — rzekł. — Powinieneś był dalej uciekać, ale ty wolałeś się
zatrzymać i wypróbować kobietę Ivara. Cóż, gorący kutas nie zna co to rozum, wkrótce jednak
będzie zupełnie zimny.
Silne ramiona ścisnęły Shefa, który wciąż się wyrywał w stronę zarośli. Czy już ją pojmali? Jak
udało im się ich znaleźć? Czy zostawili jakiś ślad?
Szyderczy śmiech wybuchł nagle pośród głosów gaddgedlarów. Shef rozpoznał go od razu. Był
to śmiech Anglika. Jego przyrodniego brata, Alfgara.
Rozdział dziesiąty
Kiedy Shef znalazł się z powrotem w obrębie palisady, bliski był załamania. Przyczynę
stanowiło ogromne wyczerpanie oraz głęboki wstrząs związany z nagłą i niespodziewaną utratą
wolności. Wikingowie obchodzili się z nim bardzo surowo, popychając i szturchając boleśnie przez
całą drogę powrotną. Shef czuł jednak, że sami są mocno wystraszeni. Wracali do Ivara tylko z
jednym trofeum, co nie stanowiło z pewnością właściwej przeciwwagi wobec poniesionych szkód.
55
Było jasne, że gaddgedlarowie chcą się na nim odegrać. Został uwięziony w miejscu, gdzie
trzymano niewolników i pobity do nieprzytomności.
Leżał tak aż do wieczora, a kiedy wreszcie się ocknął i otworzył zlepione krwią powieki, czuł
się obolały i odrętwiały. Był także zziębnięty oraz osłabiony z pragnienia i głodu. Podczas gdy
wokół zapadała noc rozglądał się desperacko, oceniając perspektywy ucieczki bądź ocalenia. Nie
było jednak żadnego ratunku. Żelazne obręcze spinające jego stopy przymocowane były do
wbitych w ziemię grubych kołków, ręce zaś miał związane z przodu. Być może z czasem
udałoby mu się przegryźć pęta na nadgarstkach, lecz najmniejszy ruch z jego strony prowokował
strażnika do wymierzenia kolejnego kopniaka. Shef uświadomił sobie, że strażnicy nie mieli teraz
zbyt wielu więźniów do pilnowania. Niemal wszystkim pojmanym w czasie kampanii Anglikom
udało się uwolnić i zniknąć pod osłoną nocy.
Oprócz Shefa pod strażą przebywało tylko kilku rycerzy króla Edmunda, którzy zdecydowali się
walczyć do samego końca. Wszyscy byli ciężko ranni, przygotowani na śmierć i rozmawiali cicho
czekając na swoją kolej. Zgodzili się w końcu, że powinni byli najpierw zaatakować obóz
Ragnarssonów, uznali jednak, że tak czy owak, zasłużyli na wielką chwałę. Spalili przecież statki i
mocno przerzedzili zastępy wroga.
— Szkoda tylko, że schwytali naszego króla — rzekł jeden z nich po chwili milczenia.
Pozostali pokiwali smutno głowami i spojrzeli w kierunku odległego narożnika.
Shef poczuł ciarki na plecach. Król Edmund był ostatnią osobą, z którą chciałby się teraz
spotkać. Pamiętał chwilę, kiedy król podszedł do niego, marnego niewolnika z prośbą, aby
odsunął się z jego drogi. Gdyby go posłuchał, ta noc zakończyłaby się całkowitym zwycięstwem, a
on, Shef, nie musiałby znosić teraz gniewu Ivara. Słyszał już rozmowy strażników opowiadających z
rozbawieniem, co go wkrótce czeka. Pamiętał też słowa giermka, który oprowadzał go po obozie
nie dalej jak poprzedniego wieczoru. Zbrodnia, jakiej się dopuścił, była ciężka. Zabrał Warowi
kobietę, uprowadził ją i posiadł, tak że nigdy już nie mogła być mu zwrócona. Co się z nią stało?
Nie została zawleczona z powrotem do obozu. Ktoś musiał ją porwać. Shef nie był jednak w stanie
długo nad tym rozmyślać, zbyt pochłonięty własnym losem. Gniew Ivara wydawał mu się
straszniejszy niż śmierć i dojmujący wstyd z powodu zdrady. Gdyby tak mógł umrzeć z zimna i nie
doczekać poranka. Niczego nie pragnął bardziej.
Nad ranem obudziło go uderzenie buta. Usiadł i pierwszą rzeczą, z której zdał sobie
sprawę, była suchość w ustach. Wokół niego uwijali się strażnicy przecinając niektórym więźniom
pęta i wywlekając trupy na zewnątrz. Udało im się, pomyślał Shef.
Przed sobą ujrzał kucającą postać w brudnej poplamionej tunice. Był to Hund. W rękach
trzymał dzban z wodą. Przez pewien czas Shef nie był w stanie o niczym innym myśleć, Hund
tymczasem ostrożnie i powoli pozwolił mu pić, robiąc nieznośne przerwy po każdym jego łyku.
Dopiero gdy poczuł, że woda wypełniła mu już cały brzuch, Shef zaczął rozkoszować się jej
smakiem. W tym samym momencie zdał sobie sprawę, że Hund coś do niego mówi.
—
Shef, Shef, mówię do ciebie. Musisz mi coś powiedzieć. Gdzie jest Godiva?
—
Nie wiem. Uprowadziłem ją. Potem ktoś inny musiał ją porwać. Pojmali mnie zanim
mogłem coś na to poradzić.
— Jak ci się wydaje, kto mógł ją porwać?
Shef przypomniał sobie śmiech w zaroślach, przeczucie, które kiedyś oddalił od siebie,
przeczucie, że w lesie są jeszcze inni uciekinierzy.
— To Alfgar. Musiał nas śledzić.
Shef zamyślił się starając odegnać od siebie zmęczenie.
— Wydaje mi się, że to on przyprowadził do nas Muirtacha i jego ludzi. Być może zawarli
jakiś układ. Oni wzięli mnie, a on ją. Może udało mu się po prostu ją porwać, podczas gdy wszyscy
zajęli się mną. Nie było ich dostatecznie dużo, aby ryzykować dalsze poszukiwania.
—
Widać więc, że Warowi bardziej zależy na tobie niż na niej. Wie jednak, że to ty
uprowadziłeś ją z obozu. To nie wróży dobrze — Hund pogładził się po swojej rzadkiej
brodzie. — Zastanów się, czy ktoś widział cię, jak zabijałeś któregoś z wikingów własnymi
rękami.
—
Zabiłem tylko jednego. To było w ciemności i nikt tego nie zauważył. Ktoś mógł jednak
56
widzieć, jak uwolniłem niewolników, jak uwolniłem Alfgara — twarz Shefa wykrzywił grymas.
— Poza tym to właśnie ja rozbiłem umocnienia wokół obozu Ragnarssonów spuszczając na nie
płonący maszt. Zrobiłem to, czego nie udało się dokonać towarzyszom króla.
—
No tak, ale nie powinno to być jeszcze powodem do krwawej zemsty. Ingulf i ja zrobiliśmy
wiele w ciągu ostatniego dnia. Wielu dowódców pozostałoby kalekami do końca życia, gdyby nie
nasza pomoc. Ingulf potrafi nawet zaszyć z powrotem jelita, które wydostały się z rozprutego
brzucha. Jeśli ktoś jest dostatecznie silny, aby wytrzymać ból, powinien przeżyć.
—
Staracie się wybłagać moje życie? Wstawiliście się za mnie u Ivara?
— Tak.
— Ty i Ingulf? Ale cóż ja dla niego znaczę?
Hund zamoczył w dzbanie kawał chleba i podał go przyjacielowi.
— To zasługa Thorvina. Mówi, że to sprawa Drogi. Mówi, że musimy cię uratować. Nie wiem
dlaczego, ale on całkowicie poświęcił się dla ciebie. Wczoraj ktoś z nim rozmawiał. Potem
Thorvin przybiegł prosto do nas. Czy zrobiłeś coś, o czym mi nie wiadomo?
—
Wiele rzeczy, Hund. Jednego jestem wszak pewien. Nikt nie zdoła uchronić mnie przed
gniewem Ivara. Zabrałem jego kobietę, co mogę mu ofiarować w zamian?
—
Warto o tym pomyśleć — rzekł Hund napełniając dzban wodą ze skórzanego bukłaka.
Postawił dzban na ziemi, obok zaś resztę chleba i kupon brudnego samodziału, który przyniósł
ze sobą na ramieniu.
—
W obozie brakuje jedzenia, a połowa koców użyta została jako całuny. To wszystko, co
mogłem ci teraz przynieść. Postaraj się, aby starczyło na dłużej. Jeśli chcesz odpłacić się
Ivarowi, rozejrzyj się, może król ci pomoże.
— Czy jest jakaś nadzieja? — szepnął Thorvin.
Viga-Brand popatrzył na niego ze zdziwieniem.
— Czy tak powinien mówić kapłan Drogi? Nadzieja... Jeżeli zaczniemy robić pewne rzeczy
tylko dlatego, że jest jakaś nadzieja, skończymy nie lepiej jak chrześcijanie śpiewający hymny do
swego Boga łudząc się, że da im lepsze życie po śmierci. Zapominasz się, Thorvinie.
Brand urwał i spojrzał na swoją prawą dłoń, nad którą nachylał się właśnie Ingulf. Była
rozcięta prawie do nadgarstka, a cięcie przechodziło równo pomiędzy drugim a trzecim palcem.
Ingulf przemył ranę ciepłą wodą, z której unosił się zapach ziół, a później rozwarł ostrożnie jej
brzegi. Przez chwilę widać było białą kość, wkrótce jednak wszystko zalała krew.
—
Byłoby znacznie lepiej, gdybyś przyszedł z tym do mnie od razu, zamiast czekać półtora
dnia — powiedział medyk. — Mogłem wyczyścić ranę póki była świeża, teraz brzegi zaczęły
już się zasklepiać, muszę więc ją rozerwać na nowo. Mógłbym ją zaszyć bez tego, ale kto wie, co
było na tamtym ostrzu.
—
Rób swoje, Ingulfie. Widziałem zbyt wiele ran, które nie chciały się goić, aby samemu
ryzykować. To tylko ból, a zgorzel to pewna śmierć.
— Nadal jednak twierdzę, że przyszedłeś za późno.
—
Przez pół dnia leżałem pośród trupów, aż pewien
bystry człowiek zauważył wreszcie, że wszyscy z wyjątkiem mnie ostygli. A kiedy wreszcie się
pozbierałem i upewniłem, że to najgroźniejsza z moich ran, byłeś zajęty dużo poważniejszymi
rzeczami.
Thorvin westchnął i przesunął kufel piwa bliżej lewej dłoni Branda.
— Twoja mowa była dla mnie wystarczającą karą.
Teraz możesz mi już powiedzieć, czy jest jakaś szansa.
Twarz Branda pobladła gwałtownie, gdyż Ingulf wyciągał właśnie z rany odłamek kości,
odpowiedział jednak spokojnym tonem.
— Nie sądzę. Wiesz sam jak to jest z Ivarem.
— Wiem — przyznał Thorvin.
—
To sprawia, że nie potrafi zachować rozsądku w pewnych sytuacjach. Nie mówię o
„przebaczeniu", nie jesteśmy chrześcijanami, aby puszczać w niepamięć wyrządzane nam krzywdy.
57
Lecz Ivar nie zechce nawet nas wysłuchać. Chłopak uprowadził jego kobietę. Porwał kobietę, w
stosunku do której Ivar miał pewne plany. Gdyby ten głupiec Muirtach przyprowadził ją
z powrotem, wtedy być może udałoby się coś zrobić. Ale nie sądzę, gdyż najgorsze jest to, że
kobieta odeszła z własnej woli. To znaczy, że chłopakowi udało się to, czego Ivar nie mógł
dokonać. Krew musi się polać.
— Musi być jednak coś, co sprawi, że Ivar zmieni zdanie i przyjmie to, co proponujemy w
zamian.
Ingulf rozpoczął właśnie zszywanie rany. Thorvin położył dłoń na srebrnym młocie, który wisiał
na jego piersi, i zwrócił się do Branda.
—
Przysięgam, że to prawdopodobnie największa przysługa, jaką możemy oddać Drodze.
Wiesz chyba, że są wśród nas tacy, którzy mają Widzenia?
—
Pamiętam, że kiedyś o tym mówiłeś — przyznał Brand.
—
Ludzie ci podróżują do krainy bogów, a później wracają stamtąd i opowiadają, co widzieli.
Niektórzy uważają, że to tylko wizje, podobne do tych, jakie miewamy w snach, rodzaj
poezji. Lecz ludzie ci widzą te same rzeczy. Przynajmniej niekiedy się to zdarza. Najczęściej
jest tak, jakby wszyscy oni widzieli tylko część jakiegoś obrazu czy wydarzenia, tak że mogą go
po kolei uzupełniać.
Brand chrząknął, nie wiadomo czy z niedowierzania, czy pod wpływem bólu.
— Jesteśmy pewni, że ten inny świat istnieje i ludzie mogą się tam dostać. Nie dalej jak
wczoraj miał miejsce dziwny wypadek. Odwiedził mnie Farman, który jest kapłanem Freyra,
tak jak ja jestem kapłanem Thora. Z tą jednak różnicą, że Farman już kilkakrotnie odwiedzał
tamten świat, podczas gdy ja nie byłem tam ani razu. Mówił, że był w Wielkiej Sali, tam gdzie
spotykają się bogowie, aby decydować o losach dziewięciu światów. Stał przy samej ziemi,
niczym mysz szukająca okruchów. Widział jak obradują bogowie, ujrzał też mojego ucznia
Shefa. Nie miał wątpliwości, że to on, widział go nieraz w kuźni. Ubrany był dziwnie, niczym
myśliwy w lasach Halogalandu i z trudem utrzymywał równowagę, jakby został okaleczony.
Farman widział, jak przemówił do niego ojciec bogów i ludzi. Gdyby Shef przypomniał sobie,
co wtedy usłyszał...
—
Rzadko się zdarza, żeby jeden podróżnik do tamtego świata zobaczył drugiego. Rzadko
też bogowie zwracają się do podróżników, zwykle nie zauważają nawet ich obecności. I jest
jeszcze jedna rzecz. Ktokolwiek dał chłopcu imię, nie wiedział co czyni. Teraz jest to imię
nadawane psom, nie było tak jednak zawsze.
Czy słyszałeś kiedyś o Skioldzie?
—
To założyciel dynastii Skioldungów, królów Danii. Przodek królów, których Ragnar i jego
synowie wygnaliby najchętniej z kraju, gdyby tylko mogli.
—
Anglicy nazywają go „Scyld Sceafing — Shield with the Sheaf", czyli Tarcza ze Snopem i
opowiadają bzdurną historię jak dryfował przez ocean na swojej tarczy, mając za żagiel snop
zboża, stąd właśnie miał wziąć się jego przydomek. Nie wiedzą jednak, że „Scea fing" to znaczy
także „Syn Sheafa". Kim więc był Sheaf? Kimkolwiek był, to on właśnie posłał za morze
najpotężniejszego z królów i powiedział mu jak uczynić życie ludzkie szczęśliwym i pełnym
chwały. Sheaf to imię zwiastujące wielkie szczęście, zwłaszcza gdy zostanie nadane bezwiednie.
Sheaf lub Shef, bo tak właśnie wymawiają to imię mieszkańcy tych stron.
—
Musimy wyrwać chłopca z rąk Ivara. Jego także ludzie widzieli w tamtym świecie. Nie
miał jednak ludzkiej postaci.
— To człowiek o wielu obliczach.
—
To jeden z rodu demona Lokiego, zesłany na ziemię, aby siał na niej spustoszenie.
Musimy uchronić przed nim mego ucznia. Ale jak możemy tego dokonać? Jeżeli nie powstrzymają
go twoje perswazje, Brand, ani moje prośby, czy zdołamy go jakoś przekupić? Czy jest coś, czego
Ivar pragnie bardziej niż zemsty?
— Nie wiem, co sądzić o tej historii o innych światach — rzekł Brand. — Znalazłem się wśród
was, ponieważ mogę przy waszej pomocy zdobyć wiele różnych umiejętności, poza tym, podobnie
jak wy, nie lubię chrześcijan i szaleńców w rodzaju Ivara. Ten chłopak dokonał niezwykłej rzeczy
przychodząc do obozu po dziewczynę. Trzeba mieć ikrę, żeby coś takiego zrobić. Wiem o tym
dobrze. Pamiętam, jak za namową waszych towarzyszy przyjechałem do Braethraborgu, aby wciągnąć
58
Ragnarssonów w tę wojnę. Życzę chłopcu jak najlepiej. Nie znam zamiarów Ivara, nikt ich pewnie
nie zna. Powiem wam jednak, czego mu potrzeba. Być może i on zdaje sobie z tego sprawę,
mimo swego szaleństwa. Lecz jeśli nie, Wężowe Oko powinien przemówić mu do rozsądku.
Kiedy wypowiadał te słowa, pozostali mężczyźni pokiwali ze zrozumieniem głowami.
Shef zorientował się od razu, że to nie ludzie Ivara przyszli po niego. Nie byli to także
gaddgedlarowie, nie wyglądali też na przybyszów z Norwegii. Ludzie, którzy po niego przyszli,
byli potężnie zbudowani i w sile wieku, włosy mieli już posiwiałe.
Shef zauważył srebrne pasy i złote naramienniki, świadczące o odnoszonych w przeszłości
sukcesach. Kiedy dowódca straży zastąpił im drogę, Shef nie dosłyszał wyjaśnienia, jakiego
jeden z nich udzielił szeptem. Strażnik zaczął wykrzykiwać coś w odpowiedzi gestykulując w
stronę zrujnowanych zabudowań obozu. Zanim jednak zdołał dokończyć zdanie, rozległ się jęk
poprzedzony głuchym odgłosem. Przybysz spojrzał na ziemię upewniając się, czy sprawa została
zakończona, a następnie schował do rękawa worek z piaskiem.
Po chwili mężczyźni rozcinali już krępujące Shefa więzy. Jego serce zaczęło walić jak szalone.
Czy czeka go śmierć? Czy wyciągają go stąd, aby poprowadzić na ścięcie? Shef zagryzł wargi. Nie
mógł pozwolić sobie na błaganie o litość, zaraz by go wyśmiali.
Zaciągnęli go kilka jardów dalej w stronę innych zabudowań, gdzie przetrzymywano więźniów.
Zatrzymali się przed wejściem do niewielkiej komórki. Shef zorientował się, że jeden z przybyłych
wojowników, zapewne ich przywódca, przypatruje mu się niezwykle uważnie, jakby chciał coś
wyczytać z jego twarzy.
— Rozumiesz po norwesku?
Shef skinął głową.
— Zrozum więc, że jeśli ty będziesz mówił, to bez znaczenia, lecz jeśli on się odezwie, być
może uda ci się zachować życie. Całkiem niewykluczone. Jest coś, co ciebie może uratować, dla
mnie zaś znaczy jeszcze więcej. Niezależnie od tego, czy masz umrzeć czy nie, niedługo
będziesz potrzebował przyjaciela. Przyjaciela na dworze Ragnarssonów. Jest wiele sposobów, w
jakie stracić można życie.
Potem Shef wepchnięty został do ciemnej komórki. W ścianę wbite były dwa metalowe
pierścienie, przez które przeciągnięto łańcuchy. Shef poczuł jak mężczyźni zakładają mu na
szyję obręcz, obręcz połączoną z łańcuchami. Nogi pozostawili nie związane, jednak jego ręce
były wciąż skrępowane. Mógł wstać i przechadzać się po kilka kroków w każdą stronę, tyle na
ile pozwalał łańcuch.
Wkrótce Shef zorientował się, że w celi znajduje się ktoś jeszcze. Widział zwieszający się ze
ściany łańcuch, ginący gdzieś w ciemności. Wyobrażając sobie leżącą na ziemi postać poczuł
nagle przypływ lęku i wstydu.
— Panie? — spytał niepewnie. — Panie, czyś jest królem?
Postać wzdrygnęła się nerwowo.
— Jestem król Edmund, syn Edwolda, władca East Anglii. Lecz kim ty jesteś, skoro mówisz
jak człowiek z Norfolku? Nie jesteś żadnym z mych rycerzy. Czy przybyłeś wraz z
pospolitym ruszeniem? Zostałeś schwytany w lesie? Zbliż się trochę, abym mógł ujrzeć
twe oblicze.
Shef odwrócił się w stronę króla, a promień słońca oświetlił nagle jego twarz.
—
A więc to ty. Ty, który stanąłeś pomiędzy mną a Warem. Pamiętam cię dobrze. Nie miałeś
pancerza ani broni, lecz powstrzymałeś przez dobrą chwilę jednego z moich najlepszych ludzi,
Wiggę. Gdyby nie ty, to byłyby ostatnie chwile w życiu Ragnarssona. Dlaczego Anglik miałby
ratować Ivara? Uciekłeś swemu panu? Byłeś niewolnikiem u zakonników?
—
Moim panem był twój tan, Wulfgar — rzekł Shef. — Wiesz panie, co zrobili z nim
wikingowie.
Król skinął głową. Oczy Shefa przyzwyczaiły się do słabego oświetlenia i chłopak mógł już
przypatrzeć się obliczu swego władcy. Oblicze to nie wyrażało litości, było skupione i poważne.
— Zabrali też jego córkę, moją mleczną siostrę. Przyszedłem tutaj, aby ją odzyskać. Nie
59
zamierzałem chronić Ivara, lecz twoi ludzie, panie, zamierzali zabić ich oboje. Chciałem tylko,
abyś pozwolił mi zabrać ją na bok. Wtedy przyłączyłbym się do ciebie. Nie jestem wikingiem.
Dwóch z nich zabiłem własnymi rękami. Poza tym zrobiłem coś dla ciebie, mój panie, coś co
usiłowali wcześniej twoi ludzie...
— Zrobiłeś to, widziałem. Wołałem, aby ktoś przełamał pierścień i tobie się to udało. Tobie i
garstce wieśniaków, przy pomocy masztu. Gdyby Wigga o tym pomyślał, albo Totta, albo Eddi,
zrobiłbym z nich najbogatszych ludzi w królestwie. Co też ja wtedy obiecywałem?
Edmund pokręcił w milczeniu głową i spojrzał na Shefa.
— Czy wiesz, co oni chcą ze mną zrobić? Budują teraz ołtarz ku czci swoich pogańskich
bogów. Jutro przyjdą po mnie i położą mnie na nim. Wtedy wkroczy Ivar. Zabijanie królów to
jego rzemiosło. Powiedzieli mi, że na jutro przygotował on coś specjalnego. Chciał zostawić to
dla króla Northumbrii, Elli, zabójcy jego ojca, lecz zdecydował, że ja także na to zasługuję.
Położą mnie na ołtarzu, twarzą do ziemi. W środek moich pleców Ivar wbije swój miecz.
Wiesz, jak żebra przylegają ściśle do kręgosłupa i tworzą na piersiach
kościaną klatkę? Ivar będzie nacinał je po kolei zaczynając od tych na samym dole. Mówią, że
użyje miecza tylko do pierwszego cięcia, potem korzystać będzie z młota i dłuta. Potem
wykroi w plecach wielką dziurę, włoży do środka ręce i będzie wyciągać stamtąd żebra,
jedno po drugim.
Król mówił spokojnie.
— Sądzę, że powinienem wtedy umrzeć. Mówią, że potrafi pozostawić człowieka przy życiu,
aż do tego momentu, jeżeli tylko uda mu się ciąć nie zbyt głęboko.
Lecz kiedy wyciąga żebra na zewnątrz, serce musi pęknąć. Na koniec wyciągają też twoje
płuca i ustawiają żebra w ten sposób, że wyglądają jak skrzydła kruka lub orła. Dlatego nazywają
to „wycinaniem krwawego orła". Zastanawiam, jakie to będzie uczucie, kiedy zatopi ostrze w
moich plecach. Wiesz chłopcze, wydaje mi się, że jeśli uda mi się zachować zimną krew do tego
momentu, reszta pójdzie już łatwo. Ale dotyk tej zimnej stali na plecach, zanim jeszcze nastąpi ból...
Nigdy nie sądziłem, że coś takiego może mnie spotkać. Chroniłem mój lud, nigdy nie złamałem
żadnej przysięgi, byłem hojny dla sierot. Czy wiesz, chłopcze, co powiedział Chrystus, kiedy
wisiał umierający na krzyżu?
Shef potrząsnął głową. Nauki ojca Andreasa ograniczały się zazwyczaj do przypominania o
obowiązku daniny na rzecz Kościoła.
— „Mój Boże, czemuś mnie opuścił?"
Król zamilkł na chwilę.
— Wiem dobrze, dlaczego on chce to zrobić. W końcu jestem władcą, tak jak on.
Wiem, czego potrzebują teraz jego ludzie. Ostatnie miesiące nie były dobre dla jego armii.
Wydawało im się, że będą mieli łatwy początek kampanii, zanim zdecydują się ruszyć na York. I
tak mogło się stać, gdyby nie to, co zrobili z twoim opiekunem. Niewiele udało im się zebrać
łupów, ot garstkę niewolników, a teraz jeszcze przerzedziły im się szeregi. Widzieli swoich
przyjaciół, jak umierali z ran, a wielu czeka jeszcze na śmierć ze zgorzeli. Jeżeli nie zobaczą
czegoś naprawdę krzepiącego, gotowi są stracić ducha. Ivar potrzebuje jakiegoś tryumfu.
Egzekucji. Albo...
Shef przypomniał sobie ostrzeżenie, jakie usłyszał przy wejściu do celi.
— Nie mów zbyt otwarcie, panie. Oni chcą, żebyś mówił. Chcą też, żebym ja słuchał.
Edmund zaśmiał się krótko. Słońce było już nisko i w celi panowała niemal zupełna
ciemność.
— Słuchaj więc. Obiecałem ci połowę skarbu Raedwalda, jeśli rozbijesz linię wikingów.
Zrobiłeś to. Możesz mieć nawet cały skarb, powierzę ci sekret, a ty zrobisz, co będziesz uważał.
Ten, kto przekaże im tę wiadomość, uratować może życie i sporo zyskać. Gdybym to ja im o tym
powiedział, mógłbym zostać jarlem. Nie jest jednak rzeczą króla kierować się lękiem. Ale ty,
chłopcze, zyskać możesz niejedno. Słuchaj więc uważnie i dobrze zapamiętaj. Zdradzę ci sekret
skarbu Wuffingasów.
Król zamilkł, a po chwili zaczął mówić półgłosem:
60
Gdzie bród u wierzb, drewniany most
Tam królów ród w swych łodziach śpi
Cztery pagórki w ziemi tkwią;
Patrz na północ i omiń trzy.
W czwartym spoczywa tajemny skarb,
Strzeże go Wuffa, z Wehhy krwi.
Odszukaj go, jeśli masz hart.*
* tłum. Justyna Zandberg
Głos zamarł nagle.
— To moja ostatnia noc, chłopcze. Być może twoja także. Pomyśl co zrobić, aby uratować
życie. Nie sądzę, by angielska zagadka okazała się prosta dla wikingów. Lecz jeśli z ciebie tylko
zwykły prostaczek, ty także nie pojmiesz ni słowa.
Rozdział jedenasty
Wielka armia gnębiona była niepokojem i niepewna swej siły, dokładnie jak przewidział to
król Edmund. Została zaskoczona i częściowo rozbita przez władcę niewielkiego państewka,
królika, o którym nawet nie słyszeli i choć wszystko skończyło się pomyślnie, w głębi serca
wikingowie wiedzieli, że nie są jeszcze zdolni do następnej bitwy. Wprawdzie zabici zostali już
pochowani, ranni przychodzili do zdrowia, a dowódcy poszczególnych kontyngentów porozumieli
się w sprawie wymiany ludzi i sprzętu, jednak wojownicy potrzebowali czegoś, co przywróciłoby
im wiarę we własne siły. Jakiegoś rytuału, który pomógłby im uwierzyć, że nadal są wielką armią
— postrachem chrześcijan, niezwyciężonymi zastępami Północy.
Od samego rana ludzie tłoczyli się wokół wytyczonego poza obrębem obozu terenu, gdzie miało
odbyć się wielkie zebranie. Zgodnie z tradycją, aplauz miano wyrażać uderzeniami mieczy o tarcze.
W tym samym czasie trwała narada przywódców.
Shef był przygotowany na przyjście żołnierzy. Odczuwał silny głód i silne pragnienie, które
wysuszyło mu język i usta, był jednak w pełni świadomy i czujny. Edmund także już się obudził, nie
zdradzał jednak tego żadnym ruchem. Shef nie odważył się do niego przemówić.
Ludzie Wężowego Oka zjawili się z tą samą pewnością siebie, co poprzedniego dnia. W
przeciągu kilku sekund zdjęli Shefowi żelazną obręcz i wyprowadzili go na zewnątrz w półmrok
jesiennego poranka. Nad rzeką wciąż wisiała mgła, kropelki wody zebrały się też na krawędzi
dachu. Shef wpatrywał się w nie intensywnie, zastanawiając się, czy udałoby mu się je zlizać.
— Rozmawialiście wieczorem. Co ci powiedział?
Shef potrząsnął głową i wskazał skrępowanymi rękami w kierunku pasa mężczyzny, do którego
przywiązany był skórzany bukłak. Mężczyzna podał mu go w milczeniu. W środku było piwo,
gęste i zawiesiste, zaczerpnięte bez wątpienia z samego dna beczki. Shef wypił je duszkiem
przechylając głowę do tyłu. Kiedy skończył, wytarł usta rękami i poczuł jak piwo zaczyna
wypełniać całe jego ciało niczym skórzany worek. Wikingowie obserwowali go z
rozbawieniem.
—
Dobre, co? Piwo jest dobre. Życie także. Jeśli chcesz spróbować więcej obu tych
rzeczy, lepiej nam opowiedz, co usłyszałeś.
Dolgfinn obserwował twarz Shefa z niezwykłą uwagą. W jego oczach czaiła się wątpliwość, był
w nich jednak także upór. Mężczyzna odwrócił się i przywołał ręką jednego ze stojących w pobliżu
wojowników. Shef od razu go rozpoznał. Ten człowiek ze złotym łańcuchem na szyi i mieczem o
srebrnej rękojeści był jego ojcem.
Kiedy ruszył w stronę Shefa, pozostali cofnęli się nieco, aby pozostawić obu mężczyzn sam na
sam. Przyglądali się sobie przez kilka sekund, badając wzrokiem od stóp do głów. Patrzy na mnie w
61
ten sam sposób w jaki ja patrzę na niego — pomyślał Shef. Próbuje rozpoznać się w moim ciele, ja
zaś w jego. Wie już, że jestem jego synem.
— Spotkaliśmy się już kiedyś — zaczął Sigvarth — na pewnej drodze. Muirtach powiedział,
że w obozie jest pewien młody Anglik, który przechwala się, że mnie pokonał w walce. Teraz
mówią mi, że jesteś mym synem. Twierdzi tak ten pomocnik medyka, chłopak, który przybył
tu wraz z tobą. Czy to prawda?
Shef skinął głową.
— To świetnie. Tęgi z ciebie zuch, dobrze walczyłeś. — Sigvarth podszedł jeszcze bliżej i
dotknął bicepsów Shefa. — Stoisz jednak po złej stronie, synu. Wiem, że twoja matka to
Angielka, ale tak samo jest z połową wojowników naszej armii. Można by powiedzieć, że są
Anglikami, Frankami, Irlandczykami albo Finami, lecz krew dziedziczy się po ojcu. Wiem oczy
wiście, że ciebie wychowali Anglicy, chował cię ten głupiec, którego chciałeś ocalić. Ale co
oni dla ciebie właściwie zrobili? Jeżeli wiedzieli, że jesteś moim synem, śmiem twierdzić, że
ciężkie było twoje życie. Czy się mylę?
Sigvarth spojrzał na chłopca, świadom, że słowami tymi powinien go sobie zjednać.
— Uważasz pewnie, że zostawiłem cię tam na pastwę losu. Masz rację, tak było. Lecz nie
wiedziałem wtedy o twoim istnieniu, nie znałem cię. Teraz jest inaczej. Widzę, jak wyrosłeś,
widzę, że mógłbyś stać się moją chlubą. Powiedz tylko słowo, a uznam cię swoim prawowitym
synem. Będziesz miał takie same prawa i przywileje jakbyś się narodził w moim domu. Porzuć
Anglików. Porzuć chrześcijan. Zapomnij o swojej matce. Pójdę do Ivara i porozmawiam z nim o
tobie, jako o moim synu, a słowa moje poprze Wężowe Oko. Masz kłopot, synu, i trzeba cię z
niego wyciągnąć.
Shef spojrzał w górę ponad ramieniem ojca. Przypomniał sobie koński żłób i znoszone z pokorą
razy. Przypomniał sobie klątwę, jaką rzucił na niego ojczym i oskarżenie o tchórzostwo.
Przypomniał sobie niekompetencję, ociężałość i powolność angielskich oddziałów, rozdrażnienie
Edricha z powodu ich niezdecydowania. Czy można odnosić zwycięstwa mając przy boku takich
ludzi? Później dostrzegł stojącego kilka kroków za
plecami Sigvartha młodzieńca o jasnej cerze i wystających jak u konia siekaczach. On także
jest synem Sigvartha — pomyślał Shef. Jeszcze jeden przyrodni brat. W dodatku wyraźnie
nierad z obrotu sprawy.
Shef przypomniał sobie śmiech Alfgara dochodzący z zarośli.
— Co powinienem uczynić? — spytał w końcu.
—
Opowiedz nam, co usłyszałeś od króla Jatmunda. Albo wyciągnij z niego to, co
chcielibyśmy wiedzieć.
Shef przyjął wyzwanie i splunął prosto na skórzany but ojca błogosławiąc w myśli wypite
piwo.
— Odrąbałeś ręce i nogi Wulfgara, podczas gdy przytrzymywali go twoi ludzie. Potem
pozwoliłeś im zgwałcić moją matkę, nie zważając na to, że urodziła Ci syna. Nie jesteś żaden
„drengir". Jesteś niczym. Przeklinam krew, którą od ciebie dostałem.
W jednej chwili pomiędzy nimi stanęli ludzie Sigurtha, próbowali powstrzymać Sigvartha,
który chwytał już za miecz. Nie opierał się jednak zbyt silnie. Kiedy odciągali go do tyłu, wciąż
wpatrywał się w syna z jakąś tęsknotą w oczach. Myśli pewnie, że pozostało jeszcze coś do
powiedzenia — zreflektował się Shef. Stary głupiec.
— A więc zrobiłeś, co chciałeś — mruknął Dolgfinn, wysłannik Sigurtha, popychając chłopca
do przodu. — Twoja sprawa. Wyprowadźcie go na zewnątrz, za palisadę — zwrócił się do swoich
ludzi. — Przyprowadzicie tam też tego króla, wcześniej jednak upewnijcie się, czy aby nie nabrał
rozumu. Ci Anglicy nie potrafią walczyć ani się poddać, kiedy trzeba. Teraz życie Jatmunda należy
do Ivara, a przed zmierzchem stanie przed obliczem Odyna.
Armia wikingów zebrała się już za wschodnią palisadą. Ludzie tłoczyli się po trzech stronach
pustego kwadratu, wzdłuż czwartego boku stali jedynie jarlowie oraz całe najwyższe dowództwo z
Ragnarssonami na czele.
W chwili, gdy podchodził tam eskortowany przez grupkę wojowników Shef, z gardeł zebranych
62
popłynął nagle tryumfalny okrzyk, któremu towarzyszył brzęk metalu. Sekundę później miecz
odrąbał głowę stojącemu w rogu wysokiemu mężczyźnie o kredowobiałej twarzy. Shef patrzył z
niedowierzaniem, widział już w swoim życiu wiele trupów, ale taka scena była dla niego nowością.
Nie dadzą mi wiele czasu na przygotowanie, pomyślał. Muszę być gotowy, jak tylko usłyszę brzęk
mieczy.
— Co to za jeden? — spytał Shef wskazując w stronę rzucanej właśnie na stos głowy.
— To jeden z angielskich rycerzy. Ktoś mówił, że walczył naprawdę dobrze i wiernie bronił
swego pana, więc powinniśmy dostać za niego okup. Lecz Ragnarssonowie postanowili, że nie
czas teraz na branie okupów. Trzeba dać Anglikom lekcję. Teraz twoja kolej.
Żołnierze wypchnęli go do przodu, niemal na sam środek kwadratu, tak że znalazł się o
dziesięć kroków od najwyższych dowódców.
— Kto ma ochotę przedstawić tę sprawę? — odezwał się jeden z mężczyzn donośnym
głosem.
Gwar zaczął wyraźnie słabnąć. Z szeregu wyszedł Ivar Ragnarsson. Jego prawe ramię
unieruchomione było na temblaku. To dlatego nie mógł walczyć przeciw rycerzom Edmunda —
pomyślał Shef.
—
Ja ją przedstawię — rzekł Ivar. — Stoi przed wami nie wróg, lecz zdrajca. Nie jest to
jeden z ludzi Jatmunda, lecz jeden z moich. Przyjąłem go do swego oddziału, nakarmiłem, dałem
schronienie. Kiedy przyszli Anglicy, nie walczył dla mnie. W ogóle nie walczył. Przybiegł do
mojego obozu i uprowadził moją kobietę. Skradł mi ją, a ona nigdy już nie może mi zostać
zwrócona. Nie należy już do mnie, choć została mi ofiarowana w majestacie prawa przez jarla
Sigvartha. Wyznaczyłem okup za tę dziewczynę, lecz on nie może go spłacić. Nawet jednak gdyby
mógł, zabiłbym go za wyrządzoną mi zniewagę. Poza tym nasza armia powinna ukarać go za
zdradę. Kto jest za?
—
Popieram — zawołał posiwiały mężczyzna stojący obok Ivara, zapewne Ubbi lub Halvdan.
W każdym razie któryś z Ragnarssonów, jednak nie ich wódz, Sigurth, który stał bez ruchu w
samym środku szeregu. — Popieram cię — ciągnął mężczyzna. — Ten człowiek miał szansę
wykazać się lojalnością, odrzucił ją jednak. Przyszedł do naszego obozu jako szpieg i
złodziej.
— Jaką karę proponujesz? — spytał herold.
—
Śmierć to zbyt mało — wykrzyknął Ivar. — Żądam jego oczu za zniewagę, jaką mi
wyrządził, żądam jego jaj za to, że zabrał mi kobietę. Żądam jego rąk za zdradę, jakiej dopuścił
się w stosunku do armii.
Kiedy będzie po wszystkim, niechaj zachowa swe życie.
Shef poczuł jak przeszywa go dreszcz. Jego kręgosłup zamienił się nagle w kawał lodu. Zaraz
rozlegnie się okrzyk i brzęk stali, pomyślał z przerażeniem, a potem pójdzie prosto w ręce kata.
Z tłumu stojących po przeciwległej stronie mężczyzn wyszedł jednak potężny wojownik z
przewiązaną zaplamionym bandażem ręką.
— Jestem Brand. Zna mnie tutaj wielu.
Jego słowom towarzyszył okrzyk poparcia i aprobaty.
— Chciałem powiedzieć o dwóch rzeczach. Po pierwsze, powiedz nam Ivarze, skąd
wziąłeś tę dziewczynę? Albo skąd wziął ją Sigvarth? Jeżeli ją porwał, a chłopak zabrał ją z
powrotem, co jest w tym złego? Powinieneś był go zabić w czasie kradzieży. Jeśli tego
nie zrobiłeś, zbyt późno już, żeby wzywać do zemsty. Jest jeszcze druga rzecz. Przyszedłem ci
pomóc, Ivarze, kiedy otoczyli cię rycerze Jatmunda. Walczę już od dwudziestu lat i nigdy się
nie cofnąłem przed atakiem. Tę oto ranę dostałem, gdy walczyłem za ciebie. Przerwij mi, jeśli to
nieprawda! Widziałem jak angielski król wraz ze swymi wyszedł prosto na ciebie. Byłeś ranny
i nie mogłeś nawet unieść miecza. Twoi ludzie byli martwi, a ja miałem tylko lewą rękę, aby cię
bronić. Kto wtedy zasłonił cię swoim ciałem, jeśli nie ten młodzienieć? To on właśnie powstrzymał
Anglików dopóki nie wróciłem tam wraz z Arnketilem i jego drużyną. Powiedz, Arnketilu, czy ja
kłamię?
—
Było tak jak powiedziałeś, Brandzie — odezwał się ktoś z tłumu. — Widziałem Ivara,
widziałem Anglików, widziałem też chłopca. Pomyślałem, że zaraz zabiją go w tej potyczce i
63
zrobiło mi się przykro, bo wiem walczył dzielnie.
—
Tak więc oskarżenie o porwanie upada. Oskarżenie o zdradę nie jest prawdziwe,
bowiem właśnie temu chłopcu zawdzięczasz życie. Nie wiem, co łączyć go może z Jatmundem,
chcę jednak powiedzieć, że jeśli jest dobry w porywaniu kobiet, mam dla niego miejsce w swojej
drużynie. Potrzeba nam paru nowych ludzi. A jeśli ty nie potrafisz sam strzec swoich kobiet,
Ivarze, w porządku, twoja sprawa, ale nie mieszaj do tego armii.
Shef zobaczył, jak Ivar podchodzi do Branda wpatrując się w niego z nienawiścią i oblizując
wargi językiem niczym wąż. Wokół rozległ się pomruk zainteresowania. Nie był to objaw
wrogości, żołnierze lubili takie przedstawienia.
Brand nie poruszył się nawet, oparł tylko lewą dłoń na rękojeści miecza. Ivar stanął jakieś trzy
kroki od niego i podniósł do góry zabandażowaną rękę, tak żeby wszyscy mogli ją zobaczyć.
—
Kiedy twoja dłoń będzie już sprawna, przypomnę sobie, co mi teraz powiedziałeś,
Brandzie — syknął Ivar.
—
Ja też ci o tym przypomnę, kiedy wyleczysz już swój bark — odparował Brand.
Ich spór przerwał nagle potężny i lodowaty głos Sigurtha Ragnarssona, zwanego Wężowym
Okiem.
— Armia ma przed sobą znacznie poważniejsze rzeczy niż dyskusje o chłopcach.
Słuchajcie więc. Mój brat Ivar musi dostać zapłatę za uprowadzoną kobietę. W zapłacie za własne
życie, Ivar musi zwrócić chłopcu jego życie, i nie okaleczyć go zbyt dotkliwie. Chłopiec musi żyć,
lecz musi także zostać ukarany. Przyszedł tu jako jeden z nas, lecz nie zachował się jak nasz
prawdziwy towarzysz. Gdy nas zaatakowano, myślał o własnym zysku. Jeżeli miałby przyłączyć
się do załogi Vigi-Branda, musimy dać mu lekcję. Nie obetniemy mu ręki, bo nie będzie mógł
walczyć, nie pozbawimy jąder, bo nie chodziło tu naprawdę o kradzież kobiety. Armia zabierze mu
jednak oko.
Shefowi z trudem udało się ustać na swoim miejscu, kiedy usłyszał okrzyk aprobaty.
— Nie dwoje oczu. Jedno. Co na to armia?
Jego słowa powitał ryk entuzjazmu i brzęk ostrzy. Shef popchnięty został w narożnik
kwadratu. Mężczyźni rozstąpili się i chłopiec ujrzał metalowy kosz z rozgrzanymi do czerwoności
węglami i Thorvina dmuchającego w miechy. Do Shefa podszedł pobladły ze zdenerwowania
Hund.
— Trzymaj się — mruknął po angielsku, podczas gdy mężczyźni przewrócili Shefa na ziemię
i odchylili do tyłu jego głowę. Shef zorientował się, że brązowe ramiona, które obejmują go jak
kleszcze, należą do Thorvina. Próbował się wyrwać, krzyczeć, oskarżyć ich o zdradę, ale ktoś
wepchnął mu w usta kawał szmaty. Do jego twarzy zbliżała się rozżarzona do białości igła,
czuł naciskający na gałkę oczną kciuk. Zacisnął mocno oczy i raz jeszcze spróbował
przekrzywić głowę, krzyknąć.
Czuł bezustanny, nieubłagany uścisk. Opalony nad ogniem szpic igły zbliżał się wciąż do
prawego oka. Ból, paroksyzm bólu ogarniający niczym rozszalały ogień wszystkie zakamarki mózgu.
Po chwili łzy i krew zmieszane razem i spływające wolno po policzku, a gdzieś w tle syk
rozgrzanego metalu zanurzanego w wodzie.
Unosił się w powietrzu, właściwie wisiał nogami ku ziemi. Jego oko przebite było ostrzem, a
przeraźliwy ból wykrzywił twarz. Ból nie zmniejszał się wcale, nie zanikał. Umysł jednak był
jasny i skupiony.
Nietknięte było także jego drugie oko. Pozostało otwarte i nie mrugało nawet. Niezależnie, w
którym ze światów się akurat znajdował, mógł się przyglądać wszystkiemu. Teraz był bardzo, bardzo
wysoko. W dole widział góry, równiny, rzeki i morza, na których bieliły się czasem żagle
wikingów. Po równinach maszerowały wielkie armie wzbijając w górę tumany kurzu: to
chrześcijańscy królowie Europy i pogańscy nomadowie przygotowywali się do kolejnej wojny.
Zorientował się, że jeśli zwęził odpowiednio oczy, a właściwie oko, dostrzec mógł co tylko
zapragnął. Mógł czytać z ust dowódców i żołnierzy, z ust cesarza Greków i tatarskiego chana.
Pomiędzy nim a rozpościerającym się w dole światem szybowały ptaki. Dwa z nich minęły go
całkiem blisko, tak że dostrzec mógł żółty błysk ich inteligentnych oczu. Ich pióra były połyskliwie
64
czarne, a dzioby ostro zakrzywione. To kruki, kruki, które wydziobywały ludziom oczy. Przyjrzał im
się nieruchomym wzrokiem, a one zwinęły skrzydła i odleciały pospiesznie.
Igła przeszywająca oko, czy to ona utrzymywała go w powietrzu? Na to wyglądało. W takim
jednak razie powinien był już dawno nie żyć. Nikt nie mógł żyć z ostrzem przechodzącym
przez mózg i czaszkę i wbitym w drzewo. Znowu przeszył go ból. Twarz wykrzywił grymas, ręce
zwieszały się w dół, bezwładne jak u trupa. Zobaczył nadciągające kruki: zaciekawione, tchórzliwe,
sprytne i wyczulone na każdy objaw słabości. Szybowały w jego stronę, trzepotały skrzydłami. Były
coraz bliżej. W końcu kilka wylądowało na jego barkach. Tym razem wiedział jednak, że nie
powinien obawiać się ich dziobów. Przyleciały do niego, aby dodać mu otuchy, podtrzymać na
siłach. Zbliżał się król.
Postać uniosła się z tego punktu na ziemi, od którego odwrócił właśnie wzrok i zatrzymała się tuż
przed nim. Była naga, a twarz wykrzywiało jej nieludzkie cierpienie. Ujrzał lejącą się po biodrach
krew, sterczące z pleców krwawe skrzydła i całkowicie zapadniętą pierś. W dłoni trzymała
własny kręgosłup.
Przez moment wisieli tak twarzą w twarz, oko w oko. Postać rozpoznała go, zmierzała jednak ku
swemu odległemu przeznaczeniu, poza obrębem dziewięciu światów. Tam gdzie nikt prawie się nie
zapuszcza. Poczerniałe wargi poruszyły się nieznacznie.
— Nie zapomnij. Nie zapomnij słów, których cię nauczyłem.
Ból w oku Shefa podwoił się jeszcze, chłopak krzyknął i potrząsnął głową chcąc uwolnić się od
przytrzymującego go szpikulca. Nagle poczuł wokół siebie delikatny dotyk czyichś rąk. Powoli
otworzył oko. Nie był to już panoramiczny krajobraz dziewięciu światów rozciągający się z
wierzchołka wielkiego dębu, lecz pochylająca się nisko twarz Hunda. Hunda trzymającego igłę. Shef
krzyknął ponownie i starał się wyswobodzić z uścisku, ręce jednak zacisnęły się na nim
jeszcze mocniej.
—
Spokojnie, spokojnie — szeptał Hund. — Już po wszystkim. Nikt cię już nie tknie. Należysz
do armii, do drużyny Branda z Halogalandu. Przeszłość została zapomniana.
— Muszę sobie przypomnieć... — krzyknął Shef.
— Co takiego?
Łzy wypełniły jego oczy, to zdrowe i to, które właśnie stracił.
— Nic już nie pamiętam... — szepnął. — Zapomniałem sekretne słowa wypowiedziane przez
króla.
65