WIELKIE SERIE FANTASY
HARRY HARRISON
cykl Młot i krzyż
CZĘŚĆ DRUGA
Przełożyła : JUSTYNA ZANDBERG
Tytuł oryginału THE HAMMER AND THE CROSS
1
Część druga
Karl
Rozdział pierwszy
Z początku szlak wiódł płaską, suchą równiną, która stanowiła południową część
wielkiej Doliny Yorku, rozciągającej się na północ od bagien Humberu. Nawet wówczas
jednak dla wielkiej armii był to ciężki marsz: osiem tysięcy wojowników, tyleż samo
koni, setki handlarzy, prostytutek oraz niewolników na sprzedaż krok po kroku udeptywało
ziemię. Po ich przejściu nawet kamienne drogi zbudowane jeszcze przez Rzymian
zamieniały się w grząskie bagna, gdzie błoto bryzgające spod kopyt chlapało na końskie
brzuchy. Teraz zaś, gdy armia poruszała się po glinianych traktach czy pasterskich
dróżkach, zostawał za nią jedynie pas podmokłego gruntu.
Brand Zabójca uniósł w górę wciąż zabandażowaną rękę i szereg jeźdźców —
dziewięć tuzinów ludzi, trzy pełne załogi — ściągnął wodze. Ci na samym końcu
natychmiast zaczęli się odwracać, spoglądając na szarą, wilgotną płaszczyznę, gdzie mdłe
jesienne światło jęło już przygasać.
Dwaj mężczyźni na czele oddziału pilnie wpatrywali się w drogę przed sobą. Błotnista
szeroka ścieżka schodziła
w dół, zakręcając w stronę koryta jakiegoś strumienia. Widać było, że sto jardów dalej
szlak ponownie wyłania się z zagłębienia i biegnie przez otwartą przestrzeń. Przedtem
jednak prowadził obok gęstego lasu, porastającego brzegi potoku. Olbrzymie dęby i
leszczynowe zarośla, szeleszczące liśćmi w podmuchach wiatru, tłoczyły się wokół ścieżki.
— I co o tym sądzi nasz młody kapitan? — zapytał Brand, skubiąc brodę palcami
lewej ręki. — Podobno jednym okiem widzisz więcej niż większość ludzi obydwoma.
— Wystarczyłaby mi połówka oka, żeby dostrzec to, co najważniejsze, mój drogi
mańkucie — odparł Shef ze spokojem. — Spójrz na to końskie łajno przy drodze;
przestało już dymić. Główne siły coraz bardziej się oddalają. Idziemy zbyt wolno.
Mieszkańcy Yorkshire mieli mnóstwo czasu, żeby nas otoczyć.
— A jak masz zamiar sobie z tym poradzić, pogromco Ivara?
— Na twoim miejscu sprowadziłbym ludzi z drogi i ruszył w dół prawą stroną.
Prawą, bo mogliby się spodziewać, że zejdziemy lewą, z tarczami zwróconymi w
stronę drzew i zasadzki. Możemy zjechać aż do strumienia, a potem zadąć w rogi i
zaatakować, jakbyśmy dostrzegli lukę w palisadzie wroga. Jeżeli nikogo tam nie ma, wy-
jdziemy na głupców. Jeżeli jednak urządzili zasadzkę, uda nam się ich wykurzyć.
Cokolwiek zamierzamy zrobić, zróbmy to szybko.
Brand z lekkim poirytowaniem pokręcił głową.
— Głupi nie jesteś. To dobra odpowiedź. Ale odpowiedź taka przystoi może
czcicielowi twojego jednookiego patrona, Odyna, Zdrajcy Wojowników. Nie jest godna
karla Wielkiej Armii. Wyznaczono nas do zbierania maruderów, by żaden z nich nie
dostał się w łapy Anglików. Wężowe Oko nie przejmuje się głowami, które co ranka
wrzucają nam do obozu. Ludzie robią się niespokojni. Lubią myśleć, że wszyscy są
równie ważni i że każdy, kto ginie, ginie w jakimś celu, a nie ot tak, przez przypadek.
2
Gdybyśmy zjechali z drogi, moglibyśmy kogoś przeoczyć, a prędzej czy później jego
przyjaciele zaczęliby się o niego dopytywać. Zaryzykujemy więc i pojedziemy szlakiem.
Shef skinął głową. Zdjął tarczę z pleców, przesunął dłoń pod skórzanym paskiem i
zacisnął palce wokół uchwytu, znajdującego się tuż pod wypukłym guzem zdobiącym
szczyt puklerza. W szeregach rozległy się szmery i szczęk metalu; stu dwudziestu pięciu
wojowników ujęło broń w pozycji bojowej i ruszyło przed siebie. Shef zdawał sobie
sprawę, że Brand rozpoczyna tego typu rozmowy po to, aby go wypróbować i wpoić
mu sposób myślenia dowódcy. Nie czuł żalu, gdy doświadczony wojownik odrzucał jego
radę.
Jednak w głębi duszy podejrzewał, że wszyscy ci mądrzy ludzie, ci wspaniali i
doświadczeni wojownicy — Brand Zabójca, Ivar Sopel Lodu, nawet sam niedościgły
Wężowe Oko — wszyscy oni się mylą. Popełniają wciąż te same błędy. Co prawda błędy
te nie przeszkodziły im w podbiciu każdego królestwa, przeciwko któremu się zwrócili.
Ulegały im państwa o wiele potężniejsze od mizernego, nędznego państewka East Anglii.
Mimo to on, Shef, niegdyś niewolnik, potem zabójca, który nawet przez dziesięć uderzeń
serca nie stał w szyku bojowym — on właśnie uważał, że lepiej się zna na sprawach
wojskowych.
Czy dowiedział się tego ze swoich wizji? Czy wiedzę tę zesłał mu jego opiekun z
Walhalli — Odyn Sprzeniewierca, Bóg Powieszonych, Zdrajca Wojowników — tak jak to
sugerował Brand?
Tak czy owak, gdyby to Shef był wodzem armii, zarządzałby postój sześć razy
dziennie i kazał dąć w trąby, żeby straż boczna i tylna wiedziała o posunięciach głównych sił.
W dodatku nie ruszałby dalej, póki nie usłyszałby odpowiedzi.
Najlepiej byłoby, gdyby wszyscy wiedzieli, o jakiej porze mają się odzywać trąbki. Ale
jak można to osiągnąć, jeżeli
poszczególne oddziały stracą się z oczu? Czarni mnisi w klasztorach mieli jakiś
sposób, żeby odmierzać czas między nabożeństwami. Przez chwilę chłopak zastanawiał się
nad tym problemem. Koń niósł go między drzewami; cienie poczynały zalegać ścieżkę.
Ostatnimi czasy głowa Shefa wprost puchła od natłoku myśli, pomysłów i problemów, dla
których, wydawałoby się, dostępna wiedza nie zapewnia rozwiązania. Chłopak zatęsknił do
pracy w kuźni i huku młota. Czuł, że łatwiej przyszłoby mu wykuć odpowiedź na
kowadle. Na bezowocnych rozmyślaniach tracił tylko siły.
Na drodze przed nimi stał jakiś człowiek. Aż podskoczył, gdy usłyszał tętent kopyt —
rozpoznał jednak jeźdźców i schował miecz do pochwy.
— Jestem Stuf — powiedział. — Byłem w oddziale Humlego z Ribe.
Brand skinął głową. Humli dowodził małym, niezbyt dobrze zorganizowanym
oddziałem. Często się zdarzało, że taka grupa gubiła człowieka i nie interesowała się jego
losem do chwili, gdy było już za późno.
— Mój koń okulał i nie nadążałem za resztą. W końcu postanowiłem puścić go wolno i
ruszyć dalej na piechotę.
Brand ponownie przytaknął.
— Mamy kilka luzaków. Pozwolę ci dosiąść jednego.
Będzie cię to kosztować sztukę srebra.
Stuf już otworzył usta, żeby zaprotestować i rozpocząć tradycyjną sprzeczkę, która
powinna towarzyszyć targom o konia, jednak zmienił zdanie, widząc, że Brand gestem
każe swoim ludziom ruszać dalej. Szybko chwycił wodze wierzchowca, którego prowadził
dowódca.
— Cena jest wysoka — powiedział — ale chyba nie mam czasu się wykłócać. W
pobliżu kręcą się Anglicy. Czuję to.
Ledwo przebrzmiały te słowa, gdy Shef kątem oka dostrzegł jakiś ruch. Poruszyła się
jedna z gałęzi. Nie, całe drzewo wygięło się nagle w okazały łuk; sznury przywiązane do jego
czubka, napięte teraz do granic możliwości, stały się całkowicie widoczne. Chwilę później
po lewej stronie szlaku rozpoczęło się jakieś zamieszanie.
Shef szybko zasłonił się tarczą. Usłyszał głuchy stuk. Grot strzały przebił miękkie,
lipowe drewno tuż obok jego dłoni. Z tyłu rozległy się krzyki i wrzaski. Konie wierzgały i
stawały dęba. Chłopak zdążył już ześliznąć się z siodła i kulił się teraz przy szyi
wierzchowca, odgradzając się nim od zasadzki. Jego umysł w mgnieniu oka zarejestrował
kilkanaście faktów.
3
Zasadzkę przygotowano już po przejściu armii. Tylna straż oddaliła się bardziej, niż się
spodziewał. Atak nastąpi z lewej; napastnicy będą chcieli ich zepchnąć w zarośla po
prawej. Ucieczka jest niemożliwa; z przodu zagradza drogę powalone drzewo, z tyłu leżą
trupy koni i kłębią się zaskoczeni ludzie. Trzeba zrobić to, czego najmniej oczekują!
Shef przemyka pod pyskiem konia, unosi tarczę i na czworakach wspina się na strome
zbocze po lewej stronie szlaku, trzymając włócznię w opuszczonej dłoni. Trzy skoki,
jeden po drugim; gdyby się zatrzymał, błotnisty grunt mógłby się pod nim osunąć.
Pośpiesznie sklecona barykada z gałęzi, wygląda zza niej czyjaś twarz, jakiś Anglik
nerwowo sięga do kołczana po strzałę. Shef dźga włócznią przez gałęzie na wysokości
krocza. Twarz wykrzywia się z bólu. Chłopak przekręca dłonie na drzewcu, wyszarpuje
włócznię, po czym sięga w stronę rannego i przerzuca go przez barykadę, Wbija ostrze
w ziemię i jak o tyczce skacze przez gałęzie. Odwraca się gwałtownie i tnie nieprzyjaciół.
Nagle zdał sobie sprawę, że gardło boli go od krzyku. Towarzyszył mu o wiele
grubszy, mocniejszy głos: to Brand, niezdolny do walki jedną ręką, kierował zaskoczo-
nych wikingów w stronę wyłomu. Shefa otacza już kilkanaście postaci. Chłopak odcina się
na wszystkie strony, usiłując ich odeprzeć. Nagle ktoś wbija mu łokieć w plecy, Shef się
potyka. Dookoła roi się od mężczyzn w kolczugach. Anglicy wycofują się w pośpiechu,
uciekają ile sił w nogach.
Wieśniacy, stwierdził Shef. Skórzane kapoty, myśliwskie łuki i ościenie, używane do
poganiania knurów, nie do walki z ludźmi. Gdyby wikingowie uciekli w las, jak tego się
spodziewali napastnicy, bez wątpienia natrafiliby na doły i sieci, gdzie szamocąc się
nadaremnie czekaliby, aż ich dobiją. Jednak w walce wręcz angielscy chłopi nie mogli
dorównać wojownikom, kryjącym się za drewnianymi tarczami.
Nie było sensu ścigać kerlów w ich własnym lesie. Wikingowie rozejrzeli się dokładnie i
bez pośpiechu dobili wszystkich, których udało im się zranić w pierwszym ataku. W ten
sposób zyskiwali pewność, że żaden z nich nie przeżyje, by chełpić się tym dniem. Shef
poczuł, jak ciężka ręka uderza go po plecach.
— Dobra robota, chłopcze. Nigdy nie stój bezczynnie w zasadzce. Zawsze albo
uciekaj, albo rzucaj się naprzód. Skąd jednak o tym wiedziałeś? Może Thorvin nie mylił się
co do ciebie.
Brand zapiął na szyi amulet-młot i ponownie zaczął wykrzykiwać rozkazy, każąc
ludziom zejść ze szlaku i obejść powalony pień, zdjąć uprząż z martwych bądź okaleczonych
koni oraz zająć się kilkunastoma mężczyznami, zranionymi w potyczce.
— Na taką odległość strzała posłana z krótkiego łuku może przebić kolczugę, ale nic
więcej. Nie ma siły, by wbić się w żebra czy brzuch. Strzały i łuki jeszcze nigdy nie
wygrały bitwy.
Orszak ruszył pod górę wijącą się ścieżką po drugiej stronie strumienia, po czym
wydostał się z lasu na równinę oświetloną resztkami jesiennego słońca.
Na szlaku leżała jakaś rzecz. Nie, nie jedna — kilka rzeczy. Dopiero gdy podjechali
bliżej Shef dostrzegł, że to ludzie — maruderzy jak Stuf, odziani w brudną, połataną odzież
charakterystyczną dla weteranów. W ich wyglądzie było jednak coś przerażającego, coś, co
widział już przedtem...
Z tym samym szokiem nagłego rozpoznania, którego doświadczył w Emneth, Shef zdał
sobie sprawę, że wojownicy są zbyt mali. Ich ręce zostały odcięte w łokciach, a nogi w
kolanach; swąd przypalonego ciała dobitnie świadczył o tym, co ich spotkało. Obaj żyli
jeszcze. Jeden, słysząc nadjeżdżających, uniósł głowę, ujrzał zszokowane i gniewne
twarze.
— Bersi — zawołał. — Z drużyny Skulego. Fraendir, vinir, czyńcie waszą powinność.
Dajcie nam umrzeć, jak przystało wojownikom.
Brand z poszarzałym obliczem zeskoczył z konia, lewą ręką wyciągnął sztylet. Delikatnie
pogładził zabandażowaną dłonią twarz okaleczonego, ustawił ją odpowiednio, po czym
mocno wbił ostrze tuż za uchem. To samo zrobił z drugim mężczyzną, który na
szczęście był nieprzytomny.
— Ściągnijcie ich z drogi — powiedział. — Ruszamy dalej. „Heimnarowie" — dodał
pod adresem Shefa. — Zastanawiam się, kto ich tego nauczył.
Shef nie odpowiedział. Daleko przed sobą, w ostatnich promieniach zachodzącego
słońca, które padały niemal poziomo przez szparę w chmurze, dostrzegł żółte kamienne
4
ściany, stadko domów na łagodnym zboczu przed nimi, dym wznoszący się z tysiąca
kominów. Widział to już kiedyś. Znowu nadeszła fala przypomnienia.
— Eoforwich — powiedział.
— Yovrvik — powtórzył stojący w pobliżu wiking, z trudem wypowiadając obce
zgłoski.
— Do diabła z tym — odezwał się Brand. — Po prostu York.
Po zmroku grupka ludzi na miejskich murach spoglądała w dół na nieprzebrane
mrowie ognisk armii wikingów. Patrzący stali na szczycie południowo-wschodniej wieży
starej fortecy, zbudowanej na planie kwadratu. Tę imponującą budowlę wznieśli jeszcze
Rzymianie, by trzymać w ryzach mieszkańców północy. Niegdyś stacjonował tu Szósty
Legion. Za plecami patrzących znajdowało się trzysta dwadzieścia akrów bronionego
terytorium, gdzie piętrzyła się katedra Świętego Piotra, niegdyś najsłynniejsze na północy
siedlisko wiedzy i źródło nauki. W obrębie murów mieściła się również siedziba króla,
domy szlachetnie urodzonych oraz ciasno skupione chaty, w których mieszkali ich tanowie,
kompani i najemnicy. A także kuźnie, zbrojownie, warsztaty płatnerzy, garbarnie —
słowem wszystko, co stanowi o potędze. Na zewnątrz zaś rozciągało się miasto z jego
składami i portami na brzegach rzeki Ouse. Samo miasto jednak nie było aż tak ważne.
Najważniejsze kryło się za murami: tymi otaczającymi starą fortecę legionistów, a także
tymi, które broniły twierdzy po drugiej stronie rzeki, z kościołem Marii Panny pośrodku.
Niegdyś znajdowała się tam rzymska kolonia; fortyfikacje zbudowali weterani, którzy się tam
osiedlili, zgodnie ze swym zwyczajem odgradzając się od ewentualnych zamieszek czy
oporu krajowców.
Król Ella ponuro spoglądał na niezliczone ognie. Przy jego boku tkwiła krzepka postać
Cuthreda, kapitana straży. W pobliżu stał arcybiskup Yorku, Wulfhere, odziany w biel i
purpurę. Flankował go archidiakon Erkenbert w czarnej sutannie.
— Nic nie opóźniło ich przybycia — powiedział Ella. — Myślałem, że może zatrzymają
ich bagna Humberu, ale udało im się prześliznąć. Liczyłem na to, że skończy im się
żywność, ale widać dali sobie radę.
Mógł też dodać, że wiązał pewne nadzieje z desperackim atakiem króla Edmunda, o
którym krążyło tyle opowieści. Jednak na samo wspomnienie poczuł zimno w sercu.
Wszystkie te opowieści kończyły się opisem męczarni, w jakich król rozstał się z
życiem. A Ella wiedział — wiedział to od chwili, gdy doszły go słuchy o przybyciu
Ragnarssonów — że dla niego szykują to samo, jeżeli nie coś gorszego. Osiem tysięcy ludzi
siedzących przy ogniskach czyhało na jego życie. Gdyby uciekł, ruszyliby za nim. Gdyby
się ukrył, wyznaczyliby cenę za jego głowę. Wulfhere, a nawet Cuthred, mogli liczyć na to,
że przetrwają porażkę. Ella wiedział, że musi pokonać armię albo zginie.
— Stracili wielu wojowników! — odezwał się diakon Erkenbert. — Nawet wieśniacy
ruszyli, by opóźniać ich marsz, napadać na tylne straże i odcinać dostawy żywności. Do tej
pory musiały zginąć setki, może tysiące wikingów. Wszyscy nasi ludzie szykują się do
obrony.
— To prawda — zgodził się Cuthred. — Wiesz jednak, z czyjego powodu to robią.
Cała grupka odwróciła się, by spojrzeć na dziwaczny przedmiot stojący kilka jardów
dalej. Wyglądał jak płaska skrzynia, do której doczepiono żerdzie, tak by mogła służyć
jako nosze. Pomiędzy jedną parą żerdzi tkwiła oś z kołami, aby na płaskim gruncie
można ją było pchać niczym taczki. W skrzyni tkwił kadłub człowieka. Teraz, gdy
skrzynia była przechylona, człowiek ów stał niemal pionowo i podobnie jak reszta mógł
spoglądać ponad blankami. Utrzymywał go w tej pozycji szeroki pas, biegnący wokół
piersi i pod pachami. Krocze okaleczonego spoczywało na wyściełanej podpórce. Całe
ciało opierało się na obandażowanych kikutach nóg.
— Teraz jestem ostrzeżeniem — zagrzmiał Wulfgar, zdumiewająco donośnym
głosem jak na tak strasznie pomniejszonego człowieka. — Pewnego dnia posłużę jako
zemsta. Za to i za wszystko, co zrobili mi ci poganie.
Nikt się nie odezwał. Wszyscy wiedzieli, jaki skutek miało pojawienie się okaleczonego
tana z East Anglii. W swoim niemal triumfalnym przejeździe z rodzinnych stron, wyprze-
dzając armię, zatrzymywał się w każdej wiosce, by opowiadać wieśniakom, jaki los czeka
ich i ich kobiety.
5
— Czy te wszystkie przygotowania miały w ogóle jakiś sens? — zapytał gorzko król
Ella.
Cuthred zmarszczył czoło w zamyśleniu.
— Nie opóźniły ich marszu. Nie przetrzebiły szeregów. Sprawiły, że musieli trzymać
się razem. Może nawet pomogły im się zjednoczyć. Wciąż jest ich koło ośmiu
tysięcy.
— Możemy wystawić o połowę więcej — odezwał się archidiakon Erkenbert. — Tu
nie East Anglia, W samym Eoforwich żyje koło dwóch tysięcy ludzi zdolnych do
walki. W dodatku jesteśmy zbrojni mocą Pana Zastępów.
— Nie sądzę, aby to wystarczyło — odparł Cuthred powoli. — Nawet pomijając
Pana Zastępów, trzy do dwóch to dobre proporcje. Jednak w otwartym polu zawsze
walczy się jeden na jednego. My też mamy doskonałych wojowników, ale nie aż tak
wielu, jak oni. Jeżeli stawimy się
— A więc nie wyjdziemy z fortecy?
— Zostaniemy tutaj. Jeżeli będą chcieli się do nas dostać, niech spróbują wspiąć
się na mury.
— Oni zniszczą naszą własność — krzyknął Erkenbert. — Wybiją stada,
uprowadzą młodzież, wytną sady. Spalą zboże. Ale to nie wszystko. Dzierżawa z
gruntów kościelnych jest wyznaczona na Świętego Michała. Nikt jeszcze nie zapłacił.
Wieśniacy nadal mają pieniądze schowane w sakiewkach, albo ukryte w ziemi. Jeśli
zobaczą, że ich ziemie są plądrowane, a szlachta kryje się za murami, czy będą chcieli
zapłacić?
Teatralnym gestem wzniósł ręce do nieba.
— Nastąpi katastrofa! Wszystkie kościoły w całej Northumbrii popadną w ruinę, a
słudzy Boży umrą z głodu.
— Nie umrą, jeżeli stracą tylko roczną dzierżawę — powiedział Cuthred. — Ile wam
zostało z zeszłego roku?
— Jest jeszcze jedno wyjście — odezwał się Ella. — Proponowałem to już
wcześniej. Moglibyśmy zawrzeć pokój. Zaproponować im daninę, można by ją
nazwać wergildem za zmarłego ojca. To musiałby być wielki skarb, żeby ich skusił. Ale w
Northumbrii jest dziesięć domów na każdego wikinga w armii. Dziesięć gospodarstw
powinno spłacić jednego karla. Dziesięć rodzin tanów może spłacić jednego szlachetnie
urodzonego. Część z nich może się sprzeciwiać, ale jeżeli ogłosimy rzecz publicznie,
przekonają ich właśni towarzysze. Poprosimy o rok pokoju. A przez ten rok — bo oni na
pewno pojawią się znowu — wyszkolimy wszystkich zdolnych do walki tak, że będą mogli
stawić czoło Ivarowi Ragnarssonowi, albo i samemu diabłu. Wtedy, przy proporcjach trzy
do dwóch, uda nam się ich pokonać, co, Cuthred? A jeśli będzie trzeba, to i jeden na
jednego damy sobie radę.
Krępy kapitan aż prychnął z rozbawienia.
— Odważne słowa, panie, i dobry plan. Chętnie bym się do niego zastosował.
Problem w tym... — Cuthred rozwiązał rzemienie sakiewki u pasa i wysypał jej zawartość
na otwartą dłoń. — Spójrzcie na to. Kilka porządnych srebrnych pensów ze sprzedaży
konia na południu. Reszta
to podróbki z mennicy naszego arcybiskupa. W większości ołów, jeżeli nie miedź. Nie
wiem, co się stało z całym srebrem, kiedyś mieliśmy go w bród. Od jakichś dwudziestu lat
jest go coraz mniej. My używamy pieniędzy arcybiskupa, ale już południowcy ich nie
przyjmują; jeżeli chce się prowadzić z nimi handel, trzeba mieć coś na wymianę.
Możecie być pewni, że armii też nie skuszą. Co chcecie im dać w zamian, ziarno i miód?
— A jednak przypłynęli do nas — odparł Ella. — Musimy mieć coś, na co mają ochotę.
Kościół posiada zasoby złota i srebra...
— Zamierzasz poświęcić skarby Kościoła, żeby spłacić wikingów? — krzyknął
Erkenbert. — Zamiast wyjść za mury i walczyć z nimi, co jest twoim chrześcijańskim
obowiązkiem? To, o czym mówisz, to świętokradztwo, odstępstwo od wiary! Jeżeli
chłop ukradnie srebrny talerz
z najpośledniejszej kaplicy, obdziera się go żywcem ze skóry i przybijają do drzwi
kościoła. To, co ty proponujesz, jest tysiąc razy gorsze.
— Narażasz swą nieśmiertelną duszę — zawołał arcybiskup.
— Nie po to zrobiliśmy cię królem — zasyczał jak żmija Erkenbert.
6
Głos Wulfgara zagłuszył ich obu.
— Wszyscy zapominacie, z kim mamy do czynienia. To nie są ludzie, to pomiot
diabelski. Nie możemy się z nimi targować. Nie wolno pozwolić, by obozowali tu
całymi miesiącami. Trzeba ich zniszczyć... — Na bladych wargach mężczyzny pojawiła
się piana. Tan uniósł na
moment kikut ramienia, jak gdyby chciał ją otrzeć, zaraz jednak opuścił go z powrotem.
— Panie królu, poganie nie są ludźmi. Nie mają duszy.
Sześć miesięcy temu — pomyślał Ella — poprowadziłbym zastępy Northumbryjczyków
do bitwy. Tego właśnie oczekują. Jeżeli rozkażę cokolwiek innego, nazwą mnie tchórzem.
Nikt nie słucha tchórza. Erkenbert wyraził się zupełnie jasno: jeżeli nie będę walczył,
przywrócą władzę temu prostakowi Osbertowi. Pewnie nadal ukrywa się gdzieś na północy.
Ten pomaszerowałby do boju z wdziękiem idioty.
Jednak Edmund udowodnił, co się dzieje, kiedy walczy się z wikingami na otwartym
terenie, nawet jeżeli uda się ich zaskoczyć. Jeżeli ruszymy do walki w starym stylu,
przegramy, wiem że przegramy, a ja umrę. Muszę zrobić coś innego. Coś, na co Erkenbert
się zgodzi. A na jawne zapłacenie daniny nie zgodzi się na pewno.
Ella zdecydował się nagle. Przemówił z całą mocą i powagą swojego urzędu:
— Przygotujemy się do oblężenia i spróbujemy ich zmęczyć. Cuthred, sprawdź
obronę i zapasy żywności, odeślij wszystkich bezużytecznych ludzi. Panie arcybiskupie,
powiedziano mi, że w katedralnej bibliotece są uczone księgi starożytnych Rzymian,
którzy pisali wiele na tematy
wojenne, zwłaszcza o oblężeniach. Powinny one dopomóc w pokonaniu wikingów.
Król odwrócił się i zszedł z murów. Za nim postępował Cuthred i gromadka
pośledniejszej szlachty. Dwaj krzepcy niewolnicy znieśli Wulfgara po kamiennych
schodach.
— Tan z East Anglii ma rację — szepnął Erkenbert do arcybiskupa. — Musimy
pozbyć się tych ludzi zanim zniszczą nasze dzierżawy i zbałamucą niewolników. A także
szlachtę. Znam kilku takich, którzy łatwo daliby się przekonać, że mogą się obejść
bez nas.
— Odszukaj księgę Wegecjusza zatytułowaną „De ReMilitari" — odparł Wulfhere. —
Nie wiedziałem, że nasz pan jest taki uczony.
— Siedzi tam już cztery dni — zauważył Brand. On, Thorvin, Hund i Ingulf,
mistrz Hunda, stali zbici w gromadkę kilka jardów od migoczącego paleniska kuźni.
Wikingowie znaleźli ją, pełną węgla drzewnego, w wiosce Osbaldwich, kilka mil od
Yorku. Shef natychmiast ją zajął, żądając ludzi, żelaza i paliwa. Czwórka przyjaciół
przyglądała mu się teraz przez otwarte szeroko drzwi warsztatu.
— Cztery dni — powtórzył Brand. — Prawie nic nie jadł. Nie spałby też, gdyby
ludzie nie oświadczyli, że oni, w przeciwieństwie do niego, potrzebują trochę snu i nie
zmusili go, by w nocy przestawał walić młotem przynajmniej na kilka godzin.
— Nie wygląda na to, żeby poniósł jakąś szkodę — stwierdził Hund.
Rzeczywiście, jego przyjaciel, którego nadal w myślach nazywał chłopcem, zmienił się
całkowicie w trakcie ostatniego lata. Postury był niezbyt masywnej, sądząc według
standardów armii, pełnej olbrzymów. Wydawało się jednak, że nie ma zbędnego ciała. Shef,
nie bacząc na październikową niepogodę, rozebrał się do pasa. Gdy kręcił się dookoła
paleniska, pracując nad jakimś drobnym przedmiotem, podnosząc szczypcami rozpalony do
czerwoności metal, pokrzykując na swego pomocnika — Anglika w żelaznej obroży
— żeby mocniej dął w miechy, mięśnie pod jego skórą rysowały się tak wyraźnie, jak gdyby
nie pokrywała ich najcieńsza nawet warstwa tłuszczu. Gwałtowne szarpnięcie, syk metalu i
kolejny element wyłania się z ognia. Przy każdym ruchu poszczególne mięśnie nasuwały się
gładko na siebie. W czerwonym blasku kuźni Shef przypominał spiżowe posągi z dawnych
czasów.
Brakowało mu jednak ich urody. Nawet w przytłumionym świetle prawy oczodół
wyglądał jak gnijąca czeluść. Na grzbiecie chłopaka wyraźnie odcinały się ślady
chłosty, pamiątka z niewolniczych czasów. Niewielu ludzi w armii równie beztrosko
ukazywałoby oznakę podobnej hańby.
7
— Może nie ucierpiał na ciele — odparł Thorvin. — Ale co do umysłu, to nie
byłbym tego taki pewien.
Pamiętasz słowa ballady o Volundzie:
Siedział, nie sypiając, wciąż uderzał młotem, Cierpiał nienawistną pracę dla
Nidhada...
— Nie wiem, jaką przemyślną rzecz twój przyjaciel wykuł w swoim umyśle. Ani dla
kogo ją wykonuje. Mam nadzieję, że powiedzie mu się lepiej niż Vólundowi, że łatwiej
zdobędzie to, czego pożąda jego serce.
— A co właściwie on tam robił przez te cztery dni? — zapytał Ingulf.
— Na przykład to. — Thorvin podsunął przyjaciołom hełm do zbadania.
Nie przypominał on żadnego hełmu, które dotychczas widzieli. Był zbyt duży,
bombiasty jak głowa olbrzymiego owada. Osadzono na nim obręcz, opiłowaną z przodu
ostro niczym czubek sztyletu. Z przodu biegł ochraniacz na nos, kończąc się pałąkami, które
łączyły się z osłonami policzków. Szeroka koszulka z solidnego metalu opadała na kark.
Jeszcze bardziej zdumiało ich wnętrze hełmu. Przymocowano doń paskami skórzaną
wyściółkę. Po założeniu wyściółka ściśle otulała głowę, chroniąc ją przed dotykiem metalu.
Szeroki pasek z klamrą służył do zapinania pod brodą.
— Nigdy nie widziałem czegoś takiego — odezwał się Brand. — Uderzenie w metal
nie uszkodzi czaszki, chociaż i tak wolałbym unikać ciosów.
Gdy rozmawiali, huk w kuźni ustał nagle i ujrzeli Shefa, jak pilnie składa w całość
maleńkie elementy. Wkrótce podszedł do nich, uśmiechnięty i spocony.
Brand podniósł głos.
— Moim zdaniem, niewczesna pobudko wojowników, hełm niepotrzebny jest temu,
kto unika ciosów. A cóż to w imię Thora trzymasz w ręce?
Shef uśmiechnął się szeroko i zaprezentował świeżo wykutą broń. Trzymał ją poziomo,
wspaniale wyważoną, w miejscu, gdzie drewno łączyło się z metalem.
— Co to ma być — zapytał Thorvin. — Dzido-topór? Siekiera na drągu?
— Bastard topora bojowego i lemiesza? — podpowiedział Brand. — Nie rozumiem,
jaki z tego użytek.
Shef ujął wciąż zabandażowaną dłoń Branda i delikatnie podwinął rękaw. Przytknął
własną rękę do ramienia przyjaciela.
— Jakim jestem szermierzem? — zapytał.
— Kiepskim. Brak treningu. Trochę talentu.
— Gdybym zaczął trenować, czy mógłbym kiedykolwiek dorównać komuś takiemu
jak ty? Nigdy. Spójrz na swoje ramię. Jest dwa razy grubsze od mojego? A może tylko
o połowę grubsze? A przecież nie jestem słaby. Po prostu mam inną budowę. Ty
nadajesz się idealnie do machania mieczem, czy nawet toporem. Potrafisz zawinąć
bronią niczym mały chłopiec patykiem do łamania ostów. Ja tego nie potrafię. A
pewnego dnia będę musiał stawić czoło takiemu mistrzowi, jak ty. Może
Muirtachowi. A może jeszcze gorzej.
Cała piątka w milczeniu skinęła głowami.
— Muszę więc wyrównać szansę. Tym zaś, zobaczcie... — Shef począł z wolna
obracać bronią. — Mogę pchnąć. Mogę ciąć od lewej i od prawej, nie musząc
przekręcać rąk na rękojeści. Mogę zmienić uchwyt i uderzyć rękojeścią. Mogę zablokować
uderzenie z dowolnego kierunku. Mogę używać obu rąk. Nie potrzebuję tarczy. A co
najważniejsze, taki oręż, nawet w moich rękach, może zadać cios dorównujący
ciosowi Branda, który niewielu potrafi sparować.
— Ale masz odsłonięte ręce — powiedział Brand. Shef skinął w stronę kuźni.
Angielski pomocnik wybiegł z niej pośpiesznie. Niósł dwa metalowe przedmioty. Shef
wziął je i przekazał przyjaciołom.
Były to rękawice: wyściełane skórą, z długimi metalowymi ochraniaczami sięgającymi
do pół łokcia. Najbardziej jednak zadziwiającą rzeczą był sposób, w jaki poruszał się metal.
Na każdym palcu znajdowało się pięć kawałków blachy, z których każdy łączył się z
sąsiednimi małymi nitami. Większe kawałki chroniły kłykcie i wierzch dłoni; one też się
poruszały. Shef założył rękawice i zademonstrował ich działanie, otwierając i zamykając
ręce wokół drzewca broni.
8
— Wyglądają jak łuski smoka Fafnira — odezwał się Thorvin.
— Fafnir został zabity ciosem w brzuch, od spodu. Mam nadzieję, że mnie trudniej
będzie ukatrupić. — Shef odwrócił się. — Muszę załatwić jeszcze jedną sprawę. Nie
zdołałbym zrobić wszystkiego na czas bez pomocy Halfiego. Świetnie szyje skórę, chociaż
za wolno pracuje przy miechach.
Gestem kazał Anglikowi uklęknąć, po czym zaczął przepiłowywać żelazną obrożę na
jego szyi.
— Powiecie pewnie, że nie ma sensu go uwalniać, skoro i tak ktoś zaraz go
schwyta. Ale nocą wyprowadzę go poza ogniska wartowników armii, a jego pan jest
uwięziony w Yorku. Jeżeli będzie miał trochę szczęścia i oleju w głowie, ucieknie stąd,
tak daleko, by nikt już go nigdy nie złapał.
Anglik podniósł wzrok, gdy Shef jął delikatnie ściągać żelazo z jego karku.
— Jesteście poganami — powiedział niewolnik, nie rozumiejąc. — Księża mówią, że
nie znacie litości. Ucięliście tanowi ręce i nogi, sam go widziałem! Jak to możliwe, że
uwalniacie człowieka, którego sprzedali w niewolę kapłani Chrystusa?
Shef postawił go na nogi. Odpowiedział po angielsku, nie po norwesku, którym to
językiem posługiwał się do tej pory.
— Ludzie, którzy okaleczyli tana, nie powinni byli tego robić. Nie mówię jednak o
chrześcijanach i poganach, lecz o tym, że źli ludzie są wszędzie. Mogę dać ci tylko jedną
radę. Jeżeli nie wiesz, komu ufać, spróbuj zwrócić się do tych, którzy noszą taki znak. —
Machnął ręką w stronę przyjaciół, którzy w milczeniu ukazali srebrne amulety: Brand i
Thorvin młot, zaś dwaj medycy, Hund i Ingulf, jabłka Ithun.
— Są różne symbole. Łódź dla Njörda, młot dla Thora, fallus dla Freyra. Nie twierdzę,
że ci pomogą. Ale będą cię traktować jak człowieka, a nie jak bydlę.
— Ty nie nosisz żadnego znaku — zauważył Halfi.
— Nie wiem, jaki powinienem.
Dookoła zwykły zgiełk obozu przeradzał się właśnie we wrzawę, towarzyszącą
rozchodzącym się wieściom; rozmawiano podniesionymi głosami, wojownicy krzyczeli do
siebie. Ludzie w kuźni unieśli głowy, gdy pojawił się jeden z podkomendnych Branda. Jego
usta w gęstwinie splątanej brody rozciągnięte były w szerokim uśmiechu.
— Ruszamy! — wykrzyknął. — Jarlowie i Ragnarssonowie przestali wreszcie kręcić
się w kółko, rozmyślać i drapać po tyłkach. Jutro bierzemy się za mury! Strzeżcie się,
kobiety i dziewczyny Yorku!
Shef rzucił mu ponure spojrzenie. Nie rozbawiły go te słowa.
— Moja dziewczyna nazywała się Godiva — powiedział. — To znaczy „Dar od
Boga". — Założył rękawice i zamachnął się halabardą. — Nazwę ją „Pomsta thralla",
Zemsta Niewolnika. Pewnego dnia zemszczę się za Godivę. I za inne dziewczęta.
Rozdział drugi
W szarym świetle poranka wikingowie jęli przemykać wąskimi uliczkami wśród ruder
zewnętrznej części Yorku. Wszystkie trzy główne mosty na rzece Ouse znajdowały się za
murami starej kolonii na południowym brzegu, ale to nie sprawiło trudności
doświadczonym szkutnikom zapełniającym szeregi armii, której główną bronią były
przecież topory. Wojownicy rozebrali kilka domów oraz oddalony kościół i z co większych
desek zbudowali w pobliżu własnego obozowiska szeroki most przez Ouse. Przedostali się
na drugą stronę i poczęli wspinać się, niczym przypływ, ku żółtym ścianom w sercu
miasta. Nie było żadnego pośpiechu, wykrzykiwania rozkazów; osiem tysięcy ludzi, nie
licząc kilku oddziałów pozostawionych dla obrony obozu, zbliżało się w stronę oczy-
wistego celu.
Podczas marszu od gromady odrywały się niewielkie grupki ludzi, by kopniakami
otwierać drzwi lub rąbać okiennice. Shef sztywno, niezgrabnie odwrócił głowę, nie-
przywykłą jeszcze do ciężkiego hełmu i spojrzał pytająco w stronę Branda, który
9
spokojnie szedł u jego boku, co chwila rozprostowując dłoń, świeżo odwiniętą z
bandaży.
— Głupcy są wszędzie — stwierdził Brand. — Uciekinierzy mówili, że król wiele dni
temu kazał opuścić miasto; część ludzi schroniła się w fortecy, inni powędrowali gdzieś na
wzgórza. Zawsze jednak znajdzie się ktoś, kto uważa, że wie lepiej, i że nic się nie stanie.
Nagle z przodu, jak gdyby na potwierdzenie tych słów, wybuchło jakieś zamieszanie.
Rozległy się okrzyki mężczyzn, wrzask kobiety, odgłos uderzenia. Zza strzaskanych drzwi
wyłoniło się czterech wojowników, uśmiechniętych od ucha do ucha. W ich uścisku wiła
się i szamotała obdarta, niechlujna młoda kobieta. Wikingowie podchodzący pod górę
zatrzymywali się, by pożartować.
— Nie przemęczaj się zbytnio, Tosti! Zabraknie ci siły na później.
Jeden z mężczyzn zarzucił dziewczynie sukienkę na głowę niczym worek,
unieruchamiając ramiona i tłumiąc wrzaski. Dwóch innych chwyciło jej gołe nogi i rozwarło
je brutalnie. Nastrój w przechodzącym obok tłumie zmienił się nagle. Ludzie zaczynali
zatrzymywać się, żeby popatrzeć.
— Zostawisz coś dla innych, Skakul?
Shef mocno zacisnął urękawiczone dłonie na rękojeści Zemsty Niewolnika i również
skierował się w stronę kotłującej się i postękującej grupy. Olbrzymia dłoń Branda
zamknęła się delikatnie wokół jego ramienia.
— Zostaw to, chłopcze. Jeżeli wywiąże się walka, dziewczyna na pewno zginie. W
takich przypadkach najpierw zawsze ginie najsłabszy. Zostaw ich w spokoju, a może
pod koniec puszczą ją wolno. Idą do bitwy, więc muszą się pośpieszyć.
Shef niechętnie odwrócił wzrok i poszedł dalej, starając się nie słyszeć dźwięków
dobiegających z tyłu — a także, w miarę dalszego marszu, również z innych stron. Miasto,
jak stwierdził, przypominało pole jesiennego zboża. Z pozoru puste, ale gdy kosiarze
posuwają się coraz dalej, coraz bardziej zawężając pas nie zżętej pszenicy, nagle
ujawniają się jego mieszkańcy, niespokojni, przerażeni, uciekający w popłochu na oślep,
byle dalej od ludzkich głosów i ostrzy kos. Powinni odejść, kiedy im kazano, pomyślał.
Król powinien się upewnić, czy wszyscy zastosowali się do jego rozkazu. Dlaczego ludzie
nie mogą zachowywać się rozsądnie?
Budynki skończyły się. Przed wikingami ciągnęła się otwarta przestrzeń, szeroka gdzieś
na osiemdziesiąt jardów, pełna błota i gruzów, dochodząc ostatecznie do żółtych
kamiennych murów, wzniesionych przez Rzymian. Brand i jego towarzysze wyłonili się z
uliczki, spoglądając na blanki, gdzie poruszały się jakieś postacie, nawołując szyderczo.
W powietrzu rozległ się świst i strzała wbiła się w pokrytą gliną, splecioną z gałęzi ścianę
pobliskiego domu. Kolejny świst i jeden z wikingów zaklął gniewnie, patrząc na drzewce
wystające z uda. Brand wyciągnął rękę i wyrwał strzałę, zerknął na nią po czym odrzucił
w tył, przez ramię.
— Jesteś ranny, Arnthorze?
— Lekko draśnięty. Gdyby szła kilka cali wyżej, po prostu odbiłaby się od kurtki.
— Nie mają dostatecznego pędu — stwierdził Brand. — Lepiej jednak nie
patrzcie w tamtą stronę. Możecie dostać w oko.
Shef ruszył naprzód, usiłując na równi z innymi ignorować świsty i odgłosy uderzeń.
— Robiłeś już kiedyś coś takiego? — zapytał. Brand zatrzymał się, zwołał swoją
drużynę, po czym odwrócił się w stronę ściany i przysiadł na piętach.
— Raczej nie. Nie na tę skalę. Ale dzisiaj musimy po prostu wykonać to, co nam
kazano. Ragnarssonowie mówią, że mają plan i zdobędą miasto, jeżeli wszyscy będą w
pogotowiu, żeby w razie czego się przyłączyć. Musimy więc patrzeć i czekać. Do licha,
jeżeli ktokolwiek wie,
w jaki sposób zabrać się do rzeczy, to właśnie Ragnarssonowie. Czy wiesz, że ich ojciec,
Ragnar, usiłował kiedyś zdobyć miasto Franków? Nazywało się Paryż. Och, to musiało
być ze dwadzieścia lat temu. Ragnarssonowie od tej pory wiele myśleli o murach i
miastach. Oczywiście, trudno porównać osady w Kilkenny czy Meath z tym tutaj. Z chęcią
popatrzę, jak się zabiorą do dzieła.
Shef wsparł się na halabardzie i rozejrzał dookoła. Z przodu wznosił się mur
zwieńczony blankami. Po jego szczycie przechadzali się ludzie, nie marnując już pocisków.
Przyglądali się masie wikingów, zgromadzonych na skraju otwartej przestrzeni,
najwyraźniej gotowi strzelać natychmiast, gdy rozpocznie się jakiś ruch. Shef, zaskoczony,
10
pomyślał, jak niewielką przewagę może dać łucznikom nawet wysoki kamienny mur.
Ludzie na blankach, trzydzieści jardów nad ziemią, byli bezpieczni, nietykalni. Mimo to ich
łucznicy niewiele mogli zdziałać. W odległości pięćdziesięciu jardów było niebezpiecznie,
przy dziesięciu człowiek miał nikłe szansę przeżycia.. W odległości osiemdziesięciu jardów
można było stać na otwartej przestrzeni i bez pośpiechu robić przygotowania.
Chłopak dokładniej przyjrzał się murom. Po lewej, jakieś dwieście jardów dalej, kończyły
się one okrągłą, wysuniętą w przód wieżą, skąd obrońcy mogli strzelać wzdłuż linii
blanków, przynajmniej na taką odległość, na jaką mogły nieść łuki. Za wieżą teren opadał w
stronę brązowej, mulistej Ouse. Na drugim brzegu znajdowała się drewniana palisada chroniąca
nadrzeczną część kolonii — Marystown, jak nazywali ją miejscowi. Tam również tkwiła
grupka mężczyzn, przyglądając się niespokojnie przygotowaniom pogan, znajdujących się tak
blisko, a jednak będących poza ich zasięgiem.
Wikingowie czekali, ustawiwszy się w szyku, rozciągniętym na pięćset jardów, po
sześciu-ośmiu ludzi w każdym rzędzie. Większość wojowników schroniła się w
wylotach uliczek i alejek, para z ich oddechów unosiła się w powietrzu. W masie
matowego metalu, zgrzebnej wełny i kiepsko wyprawionej skóry z rzadka jedynie
połyskiwały jaskrawe farby na tarczach. Wojownicy stali spokojni, opanowani, niczym
parobcy czekający na gospodarza.
Z centrum oczekujących szeregów, jakieś pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt jardów na
prawo od Shefa rozległ się dźwięk rogów. Chłopak nagle zdał sobie sprawę, że powinien
raczej przyjrzeć się bramie tkwiącej pośrodku murów. Wybiegała z niej szeroka ulica, teraz
już niezbyt imponująca pośród zwałów mułu i stert gałęzi, które pozostały na miejscu
domów, ale najwyraźniej pełniąca niegdyś funkcję głównej drogi na wschód. Sama brama
była nowa; nie stanowiła dzieła Rzymian, jednak wyglądała wystarczająco potężnie i
masywnie. Tworzące ją bale pochodziły z pni najstarszych dębów, wznosiła się równie
wysoko jak wieże po obu jej stronach. Zawiasy wykonano z najtwardszego żelaza, jakie
mogli wykuć angielscy kowale.
Była jednak słabsza niż kamienie. Naprzeciwko niej ruszało teraz czterech
Ragnarssonów. Shef odszukał wzrokiem najwyższego z nich, który wyglądał niemal
wątle u boku swych potężnych braci. Ivar Sopel Lodu. Przyodział się na tę okazję w
migotliwy, szkarłatny płaszcz. Zielone jak trawa spodnie wystawały spod długiej
kolczugi; hełm i tarczę miał pomalowane na srebrno. Ragnarsson zatrzymał się i machnął
ręką, każąc zagrać sygnał. Znowu zabrzmiały rogi; Anglicy na blankach odpowiedzieli
deszczem strzał, świszczących w powietrzu, wbijających się w tarcze, odbijających się od
kolczug.
Tym razem Wężowe Oko dał znak i setki ludzi truchtem ruszyły naprzód. Byli to
specjalnie dobrani poplecznicy Ragnarssonów. Pierwszy szereg niósł tarcze, nie te okrągłe,
używane do walki wręcz, ale wielkie prostokąty, mogące zakryć ciało od kostek aż po
szyję. Przebiegli pod gradem strzał i zatrzymali się, tworząc wielką literę V wycelowaną w
bramę. W drugim i trzecim stali łucznicy. Ci też ruszyli naprzód, przykucnęli za tarczami
i jęli strzelać w górę. Teraz po obu stronach zaczęły padać trupy, z przestrzelonym
gardłem lub mózgiem. Shef widział, jak wojownicy siadają, mocując się ze strzałami mocno
wbitymi w zbroje i skórę. Gromadki rannych wycofywały się na tyły.
Jednak zadaniem pierwszych atakujących było tylko oczyszczenie blanków.
Z gardzieli jednej z uliczek powoli wytoczyła się duma Ragnarssonów. Shefowi, który
przyglądał się, jak wyłania się spomiędzy szeregów ludzi, przypominała monstrualnego
odyńca. Nogi mężczyzn, popychających konstrukcję, były niewidoczne. Długą na
dwadzieścia stóp machinę z boków i od góry chroniły ciężkie, zachodzące na siebie
tarcze.
Wewnątrz znajdował się wykonany z pnia dębu taran, który zwieszał się z drewnianego
szkieletu na żelaznych łańcuchach. Pięćdziesięciu najsilniejszych mężczyzn pchało platformę
umieszczoną na ośmiu kołach, dwukrotnie większych niż koła zwykłych wozów. Z przodu
wystawał żelazny czub tarana. Gdy machina dostojnie sunęła pośród szeregów, wojownicy
zaczynali wiwatować i razem z nią ruszać przed siebie, nie zważając na angielskie strzały.
Ragnarssonowie kroczyli obok taranu, gestami każąc swoim ludziom trzymać się z tyłu i
sformować coś w rodzaju kolumny. Shef posępnie spoglądał na furkoczący, kraciasty pled
koloru szafranu. To był Muirtach. Nie wyciągnął jeszcze miecza z pochwy, podobnie jak
inni wymachiwał rękami, klnąc.
11
— Tak właśnie wygląda plan — odezwał się Brand; nie zadał sobie nawet trudu, by
wstać. — Taran rozwali bramę i wejdziemy do środka.
— Uda się?
— Gdyby można to było przewidzieć, nie musielibyśmy walczyć.
Taran znajdował się już o dwadzieścia metrów od bramy; zrównał się z najbardziej
wysuniętymi do przodu łucznikami. Machina ruszyła teraz szybciej; pchający ją mężczyźni
musieli ujrzeć cel przez szczelinę znajdującą się z przodu. Na blankach nagle pojawili się
ludzie. Łucznicy wikingów powitali ich gradem strzał. Obrońcy także naciągnęli tuki i z
murów posypały się w stronę taranu płonące pociski, z łoskotem uderzając w twarde
drewno.
— Nie zapalą — stwierdził Brand. — Gdzie indziej, może, ale w Anglii? Po żniwach?
Musiałbyś suszyć to drewno przez cały dzień, zanim wreszcie zajęłoby się ogniem.
Płomienie zasyczały i przygasły. Taran był już przy samej bramie, wciąż
przyśpieszając, nim w końcu zatrzymał się z hukiem. Nastąpiła chwila przerwy; wojownicy
zostawili powrozy, na których ciągnęli machinę i podeszli do uchwytów przy taranie. Cała
konstrukcja drgnęła, gdy ciężki bal został odciągnięty w tył na żelaznych łańcuchach.
Potem pchnięcie w przód, napędzane siłą setki ramion i masą samego tarana. Brama
zatrzęsła się.
Shef zdał sobie nagle sprawę, że wszystkich poczyna ogarniać bitewna gorączka.
Nawet Brand stał już na nogach; wojownicy pchali się do przodu. Zorientował się, że
znajduje się dziesięć jardów bliżej muru niż poprzednio. Obrońcy nie odpowiadali, nie
naprzykrzali się już próbami podpalenia.
Uwaga obu walczących stron skupiła się na bramie. Potężna konstrukcja zadygotała,
gdy wikingowie ponownie rozbujali kłodę. Kolejne uderzenie, towarzyszący mu huk
głośniejszy niż echo tysiąca głosów, drżenie masywnych wrót. Co robili Anglicy? Jeżeli
nie udaremnią poczynań ludzi przy taranie, brama ich fortecy wkrótce rozsypie się w
drzazgi i armia przedrze się do środka.
Na wieżach poczęły ukazywać się głowy. Obrońcy nie kryli się, mimo deszczu
pocisków, którymi zasypywali ich wikingowie. Każdy mężczyzna — a wszyscy oni musieli
mieć niepospolitą siłę — taszczył spory kamień, który teraz dźwignął ponad głowę i cisnął
w dół, prosto na tarcze chroniące taran. Takiego celu nie sposób było chybić. Tarcze
łamały się z trzaskiem. Jednak mocujące je gwoździe trzymały mocno, a zresztą dach
pokrywający całą machinę zbudowano pod pewnym kątem. Kamienie spadały, staczały się
po pochyłości.
Działo się jednak coś jeszcze. Shef stał teraz blisko, tuż za linią łuczników
Ragnarssonów. Wojownicy za nim przeciskali się do przodu z naręczami odzyskanych
strzał. Cóż to było? Liny. Ludzie na wieżach przy bramie mieli liny, mnóstwo lin —
ciągnęli je ile sił, będąc wciąż poza zasięgiem strzał. W polu widzenia pojawił się na
moment jeden z Ragnarssonów — prawdopodobnie Ubbi — krzycząc coś do napierających
w przód wojowników. Kazał im rzucać oszczepy na blanki, celować w ludzi ciągnących
powrozy. Kilku wikingów złożyło się do rzutu, lecz niezbyt wielu. Takie ciskanie na ślepo
oznaczało bezsensowne pozbawianie się kosztownej broni, jaką był oszczep. Liny naprężyły
się.
Ponad górną krawędzią bramy pojawił się dziwny przedmiot, olbrzymi walec
balansował tuż na skraju murów. Była to kolumna; kamienna kolumna jeszcze z czasów
rzymskich, opiłowana na obu końcach. Żadna konstrukcja nie mogłaby przetrzymać jej
upadku z trzydziestu stóp.
Shef przekazał Zemstę Niewolnika Brandowi i biegiem ruszył przed siebie, wrzeszcząc
coś nieartykułowanie. Wojownicy we wnętrzu odyńca nie widzieli nic z tego, co się działo
ponad ich głowami, ale inni już spostrzegli, co się święci. Problem w tym, że nikt nie
wiedział, co robić. Gdy Shef dopadł do tylnego końca machiny, stało tam już kilku ludzi,
przynaglając załogę, by rzucała uchwyty i ponownie chwytała za liny, aby wyprowadzić
cały mechanizm w bezpieczne miejsce. Inni wołali do Muirtacha i jego oddziałów
szturmowych, aby przyłożyli się od zewnątrz i pomogli pchać taran. Gdy to się stało,
angielscy łucznicy znów pojawili się na blankach i powietrze napełniło się świstem strzał,
tym razem nadchodzących z morderczej odległości.
Shef odepchnął jakiegoś człowieka, potem następnego, i tylnym wejściem wśliznął się
do wnętrza machiny. Natychmiast ogarnęła go smrodliwa fala potu i oddechów.
12
Pięćdziesięciu herosów stękało z wysiłku, niektórzy ciągnęli już liny, inni odsuwali się
pośpiesznie od masywnego tarana.
— Nie — krzyknął Shef na całe gardło. — Wracajcie do uchwytów.
Wojownicy obrócili w jego stronę nierozumiejące twarze, coraz to nowi ludzie poczynali
chwytać za liny.
— Nie trzeba wycofywać całej machiny, po prostu odciągnijcie taran do tyłu...
Ktoś złapał go za ramię, obrócił gwałtownie, wcisnął linę do ręki. Inni mijali ich w
pośpiechu.
— Ciągnij, ty przeklęty próżniaku, albo ci wytnę wątrobę — wrzasnął chłopakowi
Muirtach prosto w ucho.
Shef poczuł, jak cała konstrukcja drży; koło za nim zaczęło się obracać. Z całej siły
pociągnął za linę — wystarczy, jeśli odsuną całość o dwie, może o trzy stopy, przecież i tak
nie zdołają wycofać olbrzymiej machiny dalej...
Nagle ziemia się trzęsie, gwałtowny cios w plecy, głowa uderza o deski, rozlega się
potworny wrzask, wysoki jak głos kobiety, rozbrzmiewa wciąż na tę samą nutę, bez
końca...
Shef dźwignął się na nogi, rozejrzał wokół. Wikingowie okazali się zbyt wolni.
Kamienna kolumna, setką ramion przerzucona ostatecznie przez krawędź muru, spadła
prosto na żelazny czub tarana, wbijając go w ziemię, zrywając łańcuchy i wyrywając
sworznie. Strzaskała także przednią część drewnianej konstrukcji i upadła przygniatając w
biodrach jednego z członków załogi. To właśnie on — potężny, szpakowaty mężczyzna po
czterdziestce — tak krzyczał. Jego towarzysze wycofali się — przestraszeni i zawstydzeni
— ignorując trzy czy cztery leżące bez ruchu ciała, które uderzył rozpędzony łańcuch bądź
spadające deski. W każdym razie wszyscy, poza tym jednym człowiekiem, trwali w
milczeniu. Shef zdawał sobie sprawę, że gwar głosów wybuchnie już za chwilę, lecz teraz
jeszcze mógł nagiąć tych ludzi do swojej woli. Wiedział, co trzeba zrobić.
— Muirtach. Ucisz go.
Ciemna, okrutna twarz spojrzała nań, najwyraźniej nie rozpoznając, po czym mężczyzna
postąpił krok do przodu, wyciągając sztylet z cholewy.
— A wy, reszta, odciągnijcie taran do tyłu. Nie za daleko. Sześć stóp. Dosyć.
Teraz... — Shef stał przy deskach z przodu, badając uszkodzenia. — Dziesięciu na
zewnątrz; weźcie połamane deski, drzewca oszczepów, cokolwiek, i odtoczcie kolumnę
tuż pod bramę. Jest szeroka
tylko na kilka stóp, jeśli wesprzemy o nią przednie koła,
będziemy jeszcze mogli zrobić użytek z tarana.
— Teraz trzeba połączyć łańcuchy. Potrzebny mi jest młot, dwa młoty. Zacznijcie
ciągnąć taran do tyłu, powoli, żeby nie zsunął się z pętli...
Czas mijał szybko. Shef kątem oka dostrzegał wpatrujące się w niego twarze, gdzieś
przy tylnym wejściu mignął mu srebrny hełm, Muirtach wycierał klingę sztyletu. Nie
zwracał na to uwagi. W jego głowie łańcuchy i słupy, gwoździe i połamane deski jawiły się
jako świetliste linie, zmieniając położenie w miarę jak podejmował kolejne decyzje. Nie
miał żadnych wątpliwości, co robić.
Na zewnątrz rozległa się pełna podniecenia wrzawa; armia przypuściła niespodziewany
atak na nie broniony fragment murów, przystawiając do nich sklecone naprędce drabiny.
Obrońcy jednak szybko zorientowali się w sytuacji i napastnicy musieli się wycofać.
Wewnątrz odyńca słychać było postękiwania z wysiłku, pomruki.
— To kowal, jednooki kowal. Róbcie, co mówi.
Gotowe. Przechodząc do tyłu, Shef machnął ręką w stronę wojowników, aby
ponownie chwytali za liny, ujrzał, jak machina toczy się w przód, jak koła opierają się o
kolumnę, a wierzchołek tarana — żelazny czub odrąbano i porzucono — znów uderza o
bramę, dąb o dąb. Wojownicy podeszli do uchwytów, odciągnęli je do tyłu, po czym
pchnęli w przód. I jeszcze raz w przód. Śpiewali teraz pieśń wioślarzy. Ich ciała poddawały
się rytmowi, tak że mogli
uderzać bez namysłu i bez komendy. Shef przedostał się przez otwór i wyszedł na
zewnątrz.
Dookoła, tam gdzie rano była tylko pusta, błotnista równina, rozciągało się
pobojowisko. Na ziemi leżały ciała, wlekli się ranni — sami lub z pomocą towarzyszy,
13
wszędzie poniewierały się strzały, które skrzętnie zbierali zapobiegliwi łucznicy. Niespokojne
twarze obróciły się w stronę Shefa. Potem obejrzały się na bramę.
Wrota zaczynały już trzaskać. Z każdym uderzeniem przechodziło przez nie drżenie;
jeden ze słupów przechylił się lekko. Ludzie wewnątrz machiny przesuwali właśnie taran,
szykując się do tym lepszego ciosu. Za pięćdziesiąt, może sto oddechów, brama stanie
otworem. Wypadną z niej Northumbryjczycy, wymachując mieczami o złotych
rękojeściach, by stawić czoło mistrzom z Danii, Vik oraz irlandzkim odstępcom. To był
punkt zwrotny całej bitwy.
Shef zorientował się nagle, że spogląda prosto w twarz Ivara Ragnarssona, który stał
ledwie kilka stóp dalej, wpatrując się weń nienawistnym, podejrzliwym spojrzeniem
bladych oczu. Po chwili jednak Ivar skierował uwagę na coś zupełnie innego. On także
wiedział, że zbliża się rozstrzygająca chwila walki. Odwracając się, wiking zamachał
ramionami w umówionym geście. Spośród domów nad brzegiem Ouse wybiegła zgraja
ludzi. Nieśli długie drabiny, nie prowizoryczne, jak podczas ostatniego ataku, ale starannie
wykonane i ukrywane dotychczas. Nowi wojownicy dobrze wiedzieli, co robią. Skoro
doborowi szermierze atakowali bramę, Ivar posyłał swoje oddziały w stronę narożnej
wieży, skąd odeszli co odważniejsi i bardziej doświadczeni spośród Anglików, by
przyłączyć się do walki przy bramie.
Anglicy są skończeni, pomyślał Shef. Ich obrona załamała się w dwóch miejscach.
Teraz armia zdoła się przedostać.
Dlaczego to zrobiłem? Dlaczego pomogłem Ivarowi, tym, którzy wypalili mi oko?
Zza skrzypiących wrót dobiegł go dziwny, głuchy brzęk, jak gdyby pękającej struny
harfy, lecz nieporównanie głośniejszy, nie dający się zagłuszyć przez bitewny zgiełk. W
powietrze wzniósł się jakiś przedmiot, ogromny przedmiot, głaz, jakiego nie uniosłoby nawet
dziesięciu ludzi. To niemożliwe, pomyślał Shef. Niemożliwe.
Głaz jednak nadal się wznosił, w górę, wysoko, tak że Shef musiał dobrze zadzierać
głowę, żeby mu się przyjrzeć. Wydało mu się, że kamień na ułamek sekundy zamarł w
powietrzu.
A potem runął w dół.
Wylądował dokładnie pośrodku tarana, miażdżąc tarcze i drewnianą konstrukcję jak
dziecinny domek z kory. Wierzchołek tarana wystrzelił w górę, i opadł na bok, niczym
zdychająca ryba. Wewnątrz odyńca rozległy się gardłowe okrzyki bólu.
Atakujące oddziały zdążyły już oprzeć drabiny o mur; wojownicy wspinali się w górę;
jedna drabina została odepchnięta, inne trzymały się mocno. Dwieście jardów dalej, za
nurtem Ouse, na szczycie drewnianej palisady Marystown trwało jakieś zamieszanie: ludzie
pochylali się nad maszyną.
Tym razem nie głaz, lecz jakiś podłużny przedmiot przeciął powietrze wznosząc się nad
rzeką, po czym zaczął opadać, kierując się w stronę drabin. Wojownik na szczycie
najbliższej z nich chwycił już za blanki i właśnie usiłował przedostać się do środka. Jego
ciało znalazło się na linii lotu pocisku.
Mężczyzna szarpnął się nagle w przód, jak gdyby uderzony w plecy przez giganta,
szarpnął się tak mocno, że drabina pod nim załamała się od impetu. Wojownik zwinął się w
powietrzu, rozłożył szeroko ramiona; Shef ujrzał gigantyczny pocisk sterczący mu z
kręgosłupa. Wiking spadając nienaturalnie wygiął się do tyłu, złożył wpół, po czym opadł
powoli na stertę swoich towarzyszy, usiłujących właśnie dźwignąć się na nogi.
Strzała. A jednak nie strzała. Żadna ludzka istota nie mogłaby jej wystrzelić, ani
rzucić głazu. A przecież te rzeczy zdarzyły się naprawdę. Shef powoli ruszył naprzód i
obejrzał wielki kamień leżący pośród szczątków taranu, ignorując rozpaczliwą
szamotaninę rannych i wołanie o pomoc.
Tego zniszczenia dokonały maszyny. I to jakie maszyny! Gdzieś wewnątrz fortu, może
pośród czarnych mnichów, jest mistrz maszyn, o jakim nawet nie śnił. Musi go
odnaleźć. W każdym razie wiedział już, dlaczego pomaga armii: nie mógł znieść widoku
niewłaściwie wykorzystywanej maszyny. Teraz jednak maszyny były po obu stronach.
Brand chwycił go, wcisnął mu do ręki Zemstę Niewolnika i pogonił go, sycząc gniewnie.
— ...stój tam jak czubek, za moment przejdą do ataku!
Shef spostrzegł, że są jednymi z ostatnich, którzy zostali
14
jeszcze na opustoszałej równinie, miejscu rzezi. Reszta wycofywała się już w dół
zbocza, na które wspinali się rano. Atak Ragnarssonów na York zakończył się niepowo-
dzeniem.
Bardzo ostrożnie, lekko wysuwając język, Shef przyłożył do postronka błyszczące ostrze
kuchennego noża. Sznurek pękł. Ciężarek na jednym końcu drewnianego ramienia opadł,
drugi podskoczył w górę. Kamienny okruch szerokim łukiem poszybował nad paleniskiem
kuźni.
Shef usiadł z westchnieniem.
— Tak to właśnie działa — wyjaśnił Thorvinowi. — Krótkie ramię, duży ciężar;
długie ramię, mniejszy ciężar. Nareszcie.
— Cieszę się, że w końcu jesteś usatysfakcjonowany — odparł Thorvin. — Przez dwa
dni zabawiałeś się drewienkami i kawałkiem sznurka, a ja musiałem odwalać całą
robotę. Może teraz mi trochę pomożesz.
— Oczywiście, ale to też jest ważna praca. To nowa wiedza, której muszą szukać
ludzie Drogi.
— Zgoda, ale nie można zaniedbywać codziennych obowiązków.
Thorvin odnosił się do eksperymentów z równym jak Shef entuzjazmem, lecz po kilku
próbach udzielenia mu pomocy zdał sobie sprawę, że tylko tłamsi rozpaloną wyobraźnię
swojego byłego czeladnika, i wrócił do ogromu obowiązków, które każda armia, przez sam
fakt swego istnienia, nakłada na swoich płatnerzy.
— Czy jednak jest to nowa wiedza? — zapytał Hund. — Ingulf umie robić
rzeczy, których żaden Anglik nigdy nie potrafił. A on uczy się metodą prób i błędów, oraz
poprzez krajanie na części ciał umarłych. Ty też uczysz się na błędach, ale starasz się
osiągnąć tylko to, co czarni mnisi umieją już od dawna. A oni nie bawią się modelami.
Shef skinął głową.
— Wiem, że marnuję czas. Teraz rozumiem, jak można było tego dokonać, ale wciąż
są sprawy, których nie pojmuję. Gdybym umieścił tu prawdziwy ciężar, jak ten, który
oni przerzucili przez mury, czym musiałbym obciążyć drugie ramię? Musiałoby to być o
wiele cięższe niż jakakolwiek rzecz, którą może udźwignąć tuzin mężczyzn. A gdyby było aż
tak ciężkie, jak zdołałbym opuścić długie ramię, to, które wyrzuca pocisk? Potrzebowałbym
jakiegoś kołowrotu.
A przecież wiem, co za dźwięk usłyszałem tuż przed ukazaniem się głazu. To był
brzęk przecinanej liny, którą ktoś zwolnił, aby uruchomić machinę. Jednak najbardziej
niepokoi mnie coś zupełnie innego. Anglicy wystrzelili jeden kamień, a on strzaskał
taran. Gdyby nie powiodło im się za pierwszym razem, brama poszłaby w drzazgi i wszyscy
mistrzowie machin by zginęli. Musieli być absolutnie pewni, że trafią.
Shef gwałtownie zatarł linie, które do tej pory rysował w pyle.
— To strata czasu. Rozumiesz, o czym mówię, Thorvinie? Musi istnieć jakiś rodzaj
wiedzy, jakiś rodzaj rzemiosła, które pozwala ludziom przewidzieć, co się stanie, bez
potrzeby kolejnych powtórek. Kiedy po raz pierwszy ujrzałem palisadę wokół waszego
obozu nad Stour, byłem zaskoczony. Zastanawiałem się, skąd wodzowie wiedzą, ile pni
przygotować, aby wznieść ogrodzenie, które pomieści wszystkich ich ludzi. Teraz wiem, że
nawet Ragnarssonowie potrafią to zrobić. Na każdy statek biorą jeden patyk, robią
dziesięć nacięć na każdym z nich, a potem rzucają patyki na kilka stert, po jednej dla
każdej z trzech ścian, czy czterech ścian, czy ile ich tam jest, a kiedy nie ma już patyków,
liczą, ile jest w każdej stercie. Oto, co obchodzi największych wodzów i kapitanów tego
świata. Sterta patyków. Ale w tym mieście kryje się wiedza Rzymian, którzy potrafili pisać
cyframi równie łatwo, jak literami. Gdybym umiał pisać cyframi Rzymian, zbudowałbym
maszynę!
Thorvin odłożył szczypce i w zamyśleniu spojrzał na srebrny młot zawieszony na swojej
piersi.
— Nie powinieneś myśleć, że Rzymianie znali odpowiedź na wszystkie pytania —
zauważył. — Gdyby tak było, to do dzisiejszego dnia władaliby Anglią z Yorku.
Zresztą, cokolwiek by o nich mówić, to byli przecież tylko chrześcijanie.
Shef gwałtownie zerwał się na nogi.
— Ha! A jak wyjaśnisz to drugie urządzenie? To, które wystrzeliło olbrzymią strzałę?
Myślałem nad tym i myślałem. Tego się nie da zrobić. Nie można zrobić tak dużego łuku.
Drewno się złamie. A co poza łukiem może strzelać?
15
— Wiem, czego ci trzeba — odezwał się Hund. — Uciekiniera z miasta, albo z
Marystown. Kogoś, kto widział machiny przy pracy.
— Może kogoś złapiemy.
Zapadła cisza, zakłócana jedynie przez miarowy stukot młota Thorvina i przez syk
miechów którymi Shef ze złością poruszał przy palenisku. Uciekinierzy stanowili
drażliwy temat. Po zakończonym niepowodzeniem ataku, Ragnarssonowie, w swej
wściekłości, zwrócili się przeciw wsiom dookoła miasta York, przeciw bezbronnym rol-
nikom — bo przecież wszyscy zbrojni, i szlachta, i thanowie, i szermierze, zamknęli się z
królem Ellą za murami.
— Jeżeli nie możemy zdobyć miasta — krzyczał Ivar — obrócimy w perzynę całą
prowincję. — I tak też zrobili.
— Niedobrze mi się robi — zwierzył się Shefowi Brand, gdy nadeszła ich kolej
przejścia przez spustoszony już krajobraz. — Nie myśl że jestem mięczakiem, albo
chrześcijaninem. Chcę się wzbogacić i nie ma wielu rzeczy, których nie zrobiłbym dla
pieniędzy. Ale z tego, co robimy, nie będzie pieniędzy. A w tym, co robią
Ragnarssonowie i gaddgedlarowie nie ma, jak na mój gust, zbyt wielkiej rozrywki.
Żadna przyjemność przechodzić przez wioskę po tym, jak oni już przez nią przeszli.
Wiem, to są tylko chrześcijanie, i może zasługują na swój los za to, że płaszczą się
przed tym bogiem, Chrystusem, i jego kapłanami. — Brand westchnął. — Nie widzę w
tym sensu. Łapiemy niewolników całymi setkami, towar najlepszej jakości. Ale gdzie
ich sprzedać? Na południu? Trzeba by mieć mocną flotę i szeroko otwarte oczy. Nie
jesteśmy tam zbyt popularni, a za to winię Ragnara i jego potomstwo. Do Irlandii?
Daleka droga, dużo czasu by minęło, zanim ujrzelibyśmy pieniądze. A poza
niewolnikami nie ma tu nic. Kościoły odprowadziły swoje złoto i srebro do Yorku jeszcze
przed naszym przybyciem. Zaś to, co mają wieśniacy czy ich tanowie to nędza. Jedna wielka
nędza. Dziwne. To bogata kraina, widać na pierwszy rzut oka. Gdzie się podziało całe
srebro? W ten sposób nigdy się nie wzbogacimy. Czasami żałuję, że zawiozłem do
Braethraborgu wieści o śmierci Ragnara, bez względu na to, co mówili kapłani Drogi.
Mimo to Brand ponownie wyprowadził swoją drużynę, przemierzając całą prowincję w
stronę świątyni w Strenshall, mając nadzieję, że uda mu się znaleźć choć trochę złota czy
srebra. Shef poprosił go o zwolnienie z tego obowiązku. Obrzydł mu już widok ziemi
plądrowanej przez Ragnarssonów i ich popleczników, z których każdy marzył tylko o
tym, żeby popisać się przed innymi umiejętnością wydobywania tajemnic, informacji i
ukrytych skarbów od kerlów i thrallów, którzy żadnej z tych rzeczy, a już zwłaszcza
skarbów, nie posiadali. Brand zawahał się, spojrzał spode łba.
— Wszyscy jesteśmy w armii — powiedział w końcu. — To, o czym zadecydujemy,
wszyscy musimy wykonywać, nawet jeżeli niektórzy są przeciwni. Jeżeli powstają jakieś
wątpliwości, należy je przedyskutować na otwartym spotkaniu. Nie podoba mi się, młody
człowieku, że chciałbyś wedle swej woli popierać w armii jedne rzeczy, a odrzucać inne.
Jesteś teraz karlem. Karlowie robią to, co uważają za najlepsze dla większości. Dlatego
wszyscy mamy prawo głosu.
— Kiedy złamał się taran robiłem to, co uważałem za najlepsze.
Brand spojrzał powątpiewająco.
— Dla swoich własnych celów — mruknął.
Pozwolił jednak Shef owi zostać razem z Thorvinem i górą pracy w kuźni, w obozie
naprzeciwko Yorku, dobrze strzeżonym wobec możliwości wypadu oblężonych. Shef
natychmiast zaczął bawić się modelami, wyobrażać sobie olbrzymie łuki, proce, młoty.
Jeden problem przynajmniej udało mu się rozwiązać, chociaż nie w praktyce, ani nawet nie w
teorii.
Przed kuźnią rozległ się tupot nóg, urywany ze zmęczenia oddech. Trzech mężczyzn w
środku jak na komendę ruszyło w stronę szeroko otwartych drzwi. Kilka stóp przed nimi
Thorvin ustawił szereg palików, połączonych przędzą, na której pozawieszał owoce
jarzębiny oznaczające granice jego posiadłości, zasięg świętego miejsca. Do jednego z
owych palików przywarła zadyszana postać, odziana w podarte łachmany. Żelazna obroża
wokół szyi mężczyzny zdradzała jego status. Niewolnik rozpaczliwie wodził wzrokiem po
trzech przypatrujących mu się ludziach. Jego twarz nagle rozjaśniła się z ulgi; spostrzegł
młot na masywnym karku Thorvina.
16
— Sanctuarium — wydyszał. — Udzielcie mi sanctuarium — mówił po angielsku, ale
użył łacińskiego słowa.
— Czego on chce? — zapytał Thorvin.
— Schronienia. Chce dostać się pod twoją opiekę. Wśród chrześcijan panuje
zwyczaj, że uciekinier może chwycić drzwi kościoła i tym samym znaleźć się pod opieką
biskupa, póki jego przypadek nie zostanie rozpatrzony.
Thorvin powoli pokręcił głową. Widział już zbliżający się pościg. Pół tuzina mężczyzn,
sądząc z wyglądu — Hebrydyjczyków, najgorliwszych pośród łowców niewolników.
Teraz, mając zdobycz w zasięgu wzroku, już się nie śpieszyli.
— My tutaj nie mamy tego zwyczaju — powiedział.
Niewolnik zawył ze strachu, widząc jego gest i czując za sobą obecność swych
prześladowców. Jeszcze mocniej uchwycił się wątłego palika. Shef przypomniał sobie mo -
ment, gdy on sam podchodził do Thorvina, nie wiedząc, czy idzie na śmierć, czy też nie.
Chłopak miał jednak wówczas tę przewagę, że mógł się nazwać kowalem, kolegą po fachu.
Ten człowiek zaś wyglądał po prostu na niewykwalifikowanego robotnika, nie umiejącego
nic, co mogłoby przedstawiać jakąś wartość.
— Chodź no tutaj — odezwał się przywódca Hebrydyjczyków, uderzając skuloną
postać w ucho i rozginając palce zaciśnięte na paliku.
— Ile za niego chcecie? — zapytał Shef impulsywnie. — Odkupię go od was.
Wybuch śmiechu.
— Po co, Jednooki? Chcesz mieć popychadło? W zagrodzie mam o wiele lepszych.
— Powiedziałem, że kupię tego. Patrzcie, mam pieniądze. — Shef odwrócił się w
stronę Zemsty Niewolnika wbitej w ziemię tuż przy wejściu do kuźni. Wieszał zwykle na
niej swoją sakiewkę z kilkoma monetami, które dał mu Brand jako udział w mizernym
łupie.
— Nie ma mowy. Jeżeli chcesz niewolnika, przyjdź do zagrody, sprzedam ci którego
zechcesz. Tego muszę zabrać z powrotem i przykładnie ukarać. Zbyt wielu z nich uciekło od
jednego pana i teraz sądzi, że mogą uciekać również od innych. Trzeba im pokazać, że to
się nie opłaca.
Niewolnik zrozumiał coś z dialogu, bo znowu zawył, przerażony, tym razem jeszcze
bardziej rozpaczliwie. Kiedy prześladowcy chwycili go za dłonie i ramiona, odciągając go
na bok i starając się jednocześnie nie uszkodzić palików, wyrywał się i walczył.
— Amulety — krzyknął. — Mówili mi, że ludzie z amuletami są bezpieczni.
— Nie możemy ci pomóc — odparł Shef, znowu przechodząc na angielski. —
Powinieneś był zostać ze swoim angielskim panem.
— Moimi panami byli czarni mnisi. Wiecie, jacy oni są dla swoich niewolników. A moim
panem był najgorszy z nich wszystkich, diakon Erkenbert, ten, który robi maszyny...
Rozgniewany Hebrydyjczyk stracił w końcu cierpliwość do szamocącego się
uciekiniera, odwiązał od pasa worek z piaskiem i zadał cios. Chybił jednak, trafił
niewolnika w szczękę, a nie w skroń. Rozległ się trzask, szczęka obwisła bezwładnie, z
kącika ust pociekła krew.
— E...ken...ert. To...abeł....obi...belskie...szyny.
Shef podniósł rękawice, naciągnął je na dłonie, gotując się, by wyrwać halabardę z
ziemi. Kotłująca się gromadka cofnęła się o kilka kroków.
— Stać — powiedział. — Ten człowiek jest cenny. Nie ważcie się go więcej uderzyć.
Dziesięć słów — pomyślał. Potrzeba mi tylko dziesięciu słów, a będę znał zasadę
działania wielkiego łuku.
Niewolnik, walczący teraz z zaciekłością schwytanej łasicy, uwolnił jedną stopę,
wymierzył kopniaka. Jeden z Hebrydyjczyków stęknął, zgiął się wpół, zaklął.
— Dosyć tego — warknął przywódca gromady. Shef skoczył przed siebie, wyciągając
ręce obronnym gestem, ale Hebrydyjczyk dobył noża, zrobił krok w stronę leżącego i
zadał cios wygiętą dłonią. Niewolnik, nadal podtrzymywany przez liczne ręce, wygiął się
w łuk, wykrzywił z bólu, po czym zwisł bezwładnie.
— Ty zakuta pało! — wrzasnął Shef. — Zabiłeś człowieka od maszyn!
Hebrydyjczyk obrócił się w jego stronę, gniewnie wydymając wargi. Chciał coś
powiedzieć, ale Shef dłonią w żelaznej rękawicy uderzył go prosto w twarz. Mężczyzna
runął na wznak. Zapadła głucha cisza.
17
Hebrydyjczyk powoli dźwignął się na nogi, wypluł na rękę jeden ząb, chwilę później
wypluł drugi. Spojrzał na swoich ludzi, wzruszył ramionami. Jego podwładni porzucili trupa
niewolnika, odwrócili się i odeszli w stronę obozu.
— Doigrałeś się, chłopcze — odezwał się Thorvin.
— Jak to?
— Tylko jedna rzecz może się teraz wydarzyć.
— Co takiego?
— Holmgang.
Rozdział trzeci
Shef leżał na sienniku tuż obok paleniska kuźni, rzucając się niespokojnie przez sen.
Thorvin wmusił w niego ogromną kolację, którą powinien przyjąć z wdzięcznością po wielu
dniach zmniejszających się nieustannie racji, typowych dla obozu, który w kwestii żywności
był całkowicie zależny od oddziałów plądrujących okolicę. Mimo to żytni chleb i wołowa
pieczeń ciężko zaległy mu na żołądku. Jeszcze cięższe były jednak myśli chłopaka.
Towarzysze wyjaśnili mu już zasady holmgangu, tak bardzo różne od chaotycznej bójki, w
której kilka miesięcy wcześniej zabił Irlandczyka Flanna. Zdawał sobie sprawę, że znalazł się
w bardzo niekorzystnym położeniu. Nie mógł się jednak w żaden sposób wymigać.
Wiedział, że cała armia wyczekuje jutrzejszego pojedynku jako głównej atrakcji dnia.
Znalazł się w pułapce.
A mimo to wciąż myślał o machinach. Jak je budowano? Jak można ulepszyć te, które on
budował? W jaki sposób można zburzyć mury Yorku? Z wolna zapadł w mocniejszy sen.
Stał na jakiejś odległej równinie. Przed nim piętrzyły się ogromne mury, tak wielkie, że
całkowicie przyćmiewały potęgę ścian Yorku oraz innych budowli wzniesionych przez
śmiertelnego człowieka. Wysoko na murach stały jakieś postacie, które już wcześniej
widywał w swoich snach — w „wizjach", jak je nazywał Thorvin — olbrzymie istoty o
twarzach niczym ostrze topora i surowym, poważnym wyrazie oczu. Teraz jednak na
twarzach tych malowały się troska i trwoga. Na przedpolu, przed murami ujrzał
postać jeszcze bardziej gigantyczną niż figury bogów, tak przepotężną, że wzrostem
sięgała niemalże blanków. Postać ta nie miała proporcji ludzkiej istoty: krępe nogi,
grube ramiona, pękaty brzuch, szczerbate zęby. Wyglądała po
prostu błazeńsko. Wyglądała jak zdeformowane od urodzenia dziecko, które, jeśli ojca
Andreasa nie będzie akurat pod ręką, cicho zakończy swój żywot w bagnach Emneth.
Olbrzym poganiał równie monstrualnego konia, zbudowanego jakby na jego miarę,
który ciągnął wóz, a na nim kamienny blok wielki jak góra.
Shef zdał sobie sprawę, że blok ów ma zapełnić lukę w wielkim murze. Mur bowiem
był prawie kompletny — z jednym tylko wyjątkiem. Słońce w tym dziwnym świecie zachodziło
właśnie, a chłopak wiedział, że jeżeli budowa muru zostanie ukończona przed zachodem,
wydarzy się coś przerażającego, coś nieodwracalnego i strasznego. To dlatego bogowie
spoglądali z niepokojem, dlatego olbrzym popędzał konia — ogiera, jak dostrzegł Shef —
okrzykami radości i zniecierpliwienia.
Z tyłu rozległo się ciche rżenie. Następny koń, tym razem bardziej proporcjonalnej
budowy. Klacz o kasztanowej sierści i grzywie opadającej na oczy. Klacz zarżała znowu, po
czym odwróciła się bojaźliwie, jak gdyby nieświadoma efektu, jaki wywarł jej głos. Ogier
jednak usłyszał. Poderwał głowę. Potrząsnął uprzężą. Jego członek zaczął powoli wysuwać
się z moszny. Olbrzym krzyczy, bije ogiera po głowie, usiłuje zasłonić mu oczy. Nozdrza
konia falują, rozlega się rżenie wściekłości. Kolejna zachęta ze strony klaczy, tym razem
z bliższej odległości, podkowy kokieteryjnie podzwaniają o ziemię. Ogier staje dęba,
zamierza się na olbrzyma mocnymi kopytami, zrywa uprząż. Wóz przewraca się, głaz
koziołkuje na ziemię. Olbrzym tupie nogami z irytacji. Ogier jest wolny, pędzi w stronę
klaczy, by zatopić w niej swój naprężony członek, długi niczym łańcuch. Klacz jednak
zwodzi go, tańczy, prowokuje, aby się do niej zbliżył, po czym odskakuje w bok. Dwa konie
wirują, nagle zrywają się do galopu, ogier powoli dogania klacz, ale wkrótce zwierzęta
18
znikają za horyzontem. A z tyłu, za nimi, olbrzym przeklina i podskakuje w komicznej
pantomimie. Słońce zaszło. Jedna z postaci na murze z nieruchomą twarzą rusza do
przodu, naciąga metalowe rękawice.
Ktoś będzie musiał zapłacić grzywnę, myśli Shef.
I znowu równina, i znowu otoczone murami miasto na równinie. To miasto także jest
potężne — mury wznoszą się o wiele wyżej niż w Yorku — ale przynajmniej zbudowano je w
ludzkiej skali. Podobnie ludzkie są tysiące postaci uwijających się w mieście i na równinie.
Ludzie za murami ciągną olbrzymią figurę — nie odyńca, na którego kształt został wykonany
taran Ragnarssonów, ale gigantycznego konia. Drewnianego konia. Jaki sens budować konia
z drewna, zastanawia się Shef. Z pewnością nikt nie da się na to nabrać.
Istotnie, nikt się nie nabrał. Strzały i pociski wylatywały zza murów, trafiając w konia, w
ludzi pchających ciężkie koła. Część z nich odbiła się nie czyniąc żadnej szkody, inne
dziesiątkowały ciągnących, ale nie zdołały rozproszyć ani zniechęcić setek nowych
wojowników, którzy natychmiast przejmowali obowiązki zabitych towarzyszy. Koń przysunął
się do samych murów, górując ponad blankami. Shef wiedział, że to, co się teraz wydarzy,
będzie rezultatem konfliktu, który trwał od wielu lat, pochłonął już tysiące istnień i
pochłonie dalsze tysiące. Coś mówiło mu także, że te wypadki będą fascynować
ludzi przez całe pokolenia — ale niewielu pojmie, o co naprawdę chodziło, więc powstanie
mnóstwo nieprawdopodobnych domysłów.
Nagle w głowie Shefa odezwał się głos, który chłopak słyszał już wcześniej. Głos, który
ostrzegał go przed nocną bitwą nad Stour. Tym razem również przemówił w jego umyśle z
wyraźną nutą rozbawienia, nie pozbawioną jednak troski.
— Patrz teraz — odezwał się głos. — Patrz uważnie.
Pysk konia otworzył się, język wysunął się i oparł o blanki. A z pyska...
Thorvin potrząsał jego ramieniem, nieubłaganie ściągając z wyrka. Shef usiadł, nadal
usiłując rozwikłać znaczenie snu.
— Czas wstawać — powiedział Thorvin. — Czeka cię ciężki dzień. Mogę jedynie
mieć nadzieję, że dożyjesz zachodu.
Archidiakon Erkenbert siedział w swoim pokoiku na wieży, wysoko ponad główną
nawą katedry. Przysunął bliżej świecznik. Tkwiły w nim trzy świece, wszystkie wykonane
z najlepszego pszczelego wosku, nie śmierdzące łojem i dające jasne światło. Erkenbert
spojrzał na nie z upodobaniem, po czym wyciągnął gęsie pióro z kałamarza. To, co
zamierzał zrobić, nie było proste, wymagało mozolnej pracy, a efekty mogły być mało
zadowalające.
Przed diakonem leżała sterta welinowych zwitków, zapisanych, pokreślonych i
zapisanych na nowo. Mężczyzna ujął pióro, przygotował sporą kartę świeżego, czystego
welinu i napisał:
De parochia quae dicitur Schirlam desunt nummi XLVIII
„ „ „ Fulford „ „ XXXVI
„ ,, „ Haddinatunus „ „ LIX
Lista ciągnęła się długo. Wreszcie mężczyzna podkreślił zapis nie zapłaconych dzierżaw
grubą linią, wziął głęboki oddech i przystąpił do wyczerpującej umysł czynności dodawania
liczb.
— Octo et sex — mruczał pod nosem — ąuattuordecim. Et novo, sunt... viginta tres. Et
septem. — Aby sobie ułatwić zadanie, rysował małe kreski na luźnej karcie, przekreślając je,
gdy doszedł do dziesięciu. Zaczął też, przesuwając palcem po liście, stawiać mały
znaczek pomiędzy XL
a VIII, między L a IX, aby tym lepiej pamiętać, które cyfry należy dodawać, a które
zostawiać. Nareszcie dobrnął do końca pierwszego obliczenia, pewnym ruchem
zapisał CDXLIX, po czym znów zaczął liczyć od góry karty, tym razem dodając cyfry,
które wcześniej pominął.
— Quaranta et triginta sunt septuaginta. Et ąuinąuaginta. Centum et yiginta.
19
Nowicjusz, który po paru minutach skromnie wsunął się do komnaty, żeby sprawdzić,
czy nie jest potrzebny, pełen respektu wrócił do swych towarzyszy.
— Powtarza liczby, których nigdy nie słyszałem — oznajmił.
— To cudowny człek — odezwał się jeden z czarnych mnichów. — Oby Pan sprawił,
aby taka znajomość czarnych kunsztów nie przyniosła mu żadnej szkody.
— Duo milia ąuattuor centa nonaginta — powiedział Erkenbert, zapisując
jednocześnie: MMCDXC. Obok siebie leżały teraz dwie liczby: MMCDXC oraz CDXLIX.
Znowu minęło kilka minut intensywnego kreślenia i poprawiania. Wreszcie miał gotowy
wynik: MMCMXXXIX. Teraz dopiero zaczynały się prawdziwe trudności. To była
suma zaległych dzierżaw za jeden kwartał. Ile pieniędzy straci Kościół, jeżeli Bóg
dopuści, aby plaga wikingów ciążyła na grzbietach Jego owieczek przez okrągły rok?
Wielu ludzi, nawet spośród arithmeticusów, poszłaby łatwiejszą drogą i czterokrotnie
dodała do siebie tę samą liczbę. Erkenbert jednak stawiał się wyżej ponad takimi
wykrętnymi sposobami. Z drobiazgową dokładnością przygotował się do najbardziej
złożonej procedury, do najtrudniejszego spośród wszystkich diabelskich kunsztów: mnożenia
rzymskich cyfr.
Skończywszy, pełen niedowierzania wpatrywał się w wynik. Mimo sporego doświadczenia
nigdy jeszcze nie spotkał się z tak olbrzymią sumą. Powoli, trzęsącymi się palcami, zgasił
świece. Za oknem szarzał już świt. Po jutrzni będzie musiał spotkać się z arcybiskupem.
Straty byłyby zbyt wielkie. Nie wolno do nich dopuścić.
Daleko, sto pięćdziesiąt mil na południe, światło budzącego się poranka padło na
powieki kobiety, wtulonej w puchowy materac, chroniącej się przed zimnem pod
stosem wełnianych kocy. Kobieta poruszyła się, drgnęła. Jej dłoń trafiła na ciepłe, nagie
udo mężczyzny leżącego obok. Wzdrygnęła się, jak gdyby dotknęła łusek żmii.
To mój przyrodni brat, pomyślała chyba po raz tysięczny. Syn mojego własnego ojca.
Żyjemy w śmiertelnym grzechu. Ale jak mogę im to powiedzieć? Nie mogę się zwierzyć
nawet kapłanowi, który nas zaślubił. Alfgar powiedział mu, że zgrzeszyliśmy cieleśnie
podczas ucieczki od wikingów, i że teraz modli się do Boga o wybaczenie i odkupienie w
naszym związku. Wszyscy myślą, że jest jak święty. A królowie Mercji i Wessexu z
zapartym tchem słuchają jego opowieści o zbrodniach wikingów, o tym, co zrobili jego
ojcu, o tym, jak przedarł się do obozu wroga, aby mnie uwolnić. Uważają go za bohatera.
Mówią, że uczynią go aldermanem i nadadzą mu własną prowincję, że przywiozą z Yorku
jego biednego, umęczonego ojca, który nadal broni się przed poganami.
Co się stanie, gdy ojciec ujrzy nas razem. Gdyby Shef żył...
Na przypomnienie tego imienia, podobnie jak poprzedniego ranka, łzy popłynęły spod
zamkniętych powiek Godivy, skapując na poduszkę.
Shef maszerował błotnistą uliczką pomiędzy szeregami szałasów, wzniesionych przez
wikingów dla ochrony przed zimową pogodą. Halabardę trzymał opartą na ramieniu, na
dłoniach miał metalowe rękawice, ale hełm został w kuźni Thorvina. Jak się
dowiedział, regulamin holmgangu nie zezwalał na noszenie kolczug ani hełmów. Pojedynek
był sprawą honorową, więc nie należało myśleć o drobnostkach, takich jak przeżycie czy
zabicie przeciwnika.
Co nie oznaczało, że w holmgangu nie można zginąć.
W walce brały udział cztery osoby. Dwaj przeciwnicy kolejno zadawali ciosy, przed
którymi bronili ich sekundanci z tarczami. Ich zadaniem było trzymać tarczę i wy-
chwytywać na nią uderzenia. Życie walczącego zależało więc od zręczności sekundanta.
Shef takowego nie posiadał. Brand i cała jego drużyna jeszcze nie wrócili. Thorvin
nerwowo szarpał brodę i w zdenerwowaniu uderzał młotem o ziemię, ale jako kapłan
Drogi nie mógł uczestniczyć w walce. Gdyby zgłosił swą kandydaturę, sędziowie z
pewnością by ją odrzucili. To samo dotyczyło Ingulfa, mistrza Hunda. Jedyną osobą,
którą mógł poprosić na sekundanta, był Hund. Rozważywszy ten pomysł, Shef doszedł
do wniosku, że Hund — skoro tylko zorientuje się w sytuacji — sam zaofiaruje się z
pomocą. Uprzedził go więc, wybijając mu to z głowy. Pomijając wszystko inne,
chłopak był pewien, że w krytycznym momencie, gdy ostrze miecza zacznie opadać, Hund
spostrzeże czaplę na bagnie albo traszkę w mokradle i prawdopodobnie przyczyni się
do śmierci ich obu.
20
— Sam sobie poradzę — oznajmił kapłanom Drogi, którzy schodzili się, by mu
udzielać rad, zresztą ku jego wielkiemu zdumieniu.
— Nie po to przemówiliśmy za tobą do Wężowego Oka i uchroniliśmy cię przed
zemstą Ivara — odezwał się ostro Farman, kapłan Freyra, słynny ze swych wędrówek w
innych światach.
— Tacy jesteście pewni ścieżek losu? — zapytał Shef i kapłani nie znaleźli na to
odpowiedzi.
Jednak prawdę mówiąc, kiedy szedł na miejsce holmgangu, nie martwił go sam
pojedynek. Martwiło go to, czy sędziowie pozwolą mu rozegrać walkę bez sekundanta.
Jeżeli nie, zostanie po raz drugi w życiu zdany na łaskę vapna takr, zbiorowego osądu
wojowników armii. Na samo wspomnienie zgiełku i szczęku broni, które towarzyszyły
wyrokowi, poczuł, jak jelita skręcają mu się w supeł.
Przeszedł przez bramę w palisadzie i wydostał się na zdeptaną łąkę przy rzece, gdzie
zgromadziła się już cała armia. Gdy się zbliżał, rozległ się szmer głosów. Tłum rozstąpił
się, aby dać mu przejść. W centrum znajdował się pierścień wytyczony przez wierzbowe
witki, szeroki zaledwie na dziesięć stóp.
— Tradycja każe, by holmgang odbywał się na wyspie pośrodku strumienia —
tłumaczył mu Thorvin. — Kiedy jednak w pobliżu nie ma nic odpowiedniego,
można posłużyć się symbolem. W holmgangu nie wolno stosować uników. Walczący stoją
naprzeciw siebie i uderzają, póki jeden z nich nie padnie martwy. Albo stanie się
niezdolny do walki, złoży okup, rzuci broń na ziemię czy wystąpi poza oznakowany
obszar. Ostatnie dwie możliwości są równoznaczne z oddaniem się na łaskę przeciwnika,
który może zażądać śmierci bądź okaleczenia. Jeżeli walczący okaże się tchórzem,
sędziowie z pewnością zażądają jednej z tych dwóch rzeczy, jeśli nie obu.
Shef spostrzegł, że jego wrogowie już stoją przy wierzbowych gałązkach.
Hebrydyjczyk, któremu wybił zęby, a który nazywał się Magnus, trzymał w dłoni nagi
miecz, tak wypolerowany, że węże wyobrażone na klindze zdawały się pełzać i wić w
mętnym, szarym świetle. Obok Hebrydyj- czyka zajął pozycję jego sekundant: wysoki,
pokryty bliznami, potężnie wyglądający mężczyzna w średnim wieku. Trzymał pokaźnych
rozmiarów tarczę z malowanego drewna, opatrzoną w metalowe brzegi i takiż guz. Shef
przyglądał im się przez moment, po czym ostentacyjnie rozejrzał się w poszukiwaniu
sędziów.
Serce załomotało mu mocno, gdy na pierwszy rzut oka, w grupce czterech mężczyzn
nieomylnie rozpoznał sylwetkę Sopla Lodu. Jego wróg wciąż miał na sobie szkarłatno-
zielony strój, ale srebrny hełm odłożył na bok; blade oczy o niewidocznych brwiach i
rzęsach spoglądały prosto w źrenice chłopaka. Tym razem Ragnarsson nie patrzył podejrzli-
wie, zareagował za to rozbawieniem i pogardą na niekontrolowany paroksyzm strachu Shefa
oraz jego natychmiastową próbę przywołania na twarz bardziej obojętnego wyrazu.
Ivar ziewnął, przeciągnął się i odwrócił.
— Rezygnuję z sędziowania tego przypadku — powiedział. — Mam z tym
kogucikiem kilka rachunków do wyrównania. Nie chcę, by mógł mówić, że
wykorzystałem sytuację i rozstrzygnąłem sprawę na jego niekorzyść. Zostawiam jego
śmierć Magnusowi.
Wśród najbliżej stojących rozległ się szmer aprobaty. Słyszeć się dało także falę szeptu,
gdy zaczęto przekazywać informację bardziej oddalonym gapiom. Shef ponownie zdał
sobie sprawę, że wszystkie działania armii podlegają kolektywnemu osądowi. Zawsze
dobrze było mieć opinię publiczną po swojej stronie.
Po odejściu Ivara w radzie sędziów pozostało trzech mężczyzn, najwyraźniej
doświadczonych wojowników, dobrze uzbrojonych, o karkach, pasach i ramionach
połyskujących od srebra, które miało świadczyć o ich pozycji. W środkowym Shef rozpoznał
Halvdana Ragnarssona, najstarszego z braci. Miał on opinię mężczyzny okrutnego, rzucającego
się do walki bez powodu — nie tak mądrego, jak jego brat Sigurth, ani tak przerażającego, jak
jego brat Ivar, ale na pewno kogoś, kto nie okaże litości człowiekowi niegodnemu miana
wojownika.
— Gdzie jest twój sekundant? — spytał Halvdan, marszcząc brwi.
— Nie potrzebuję sekundanta — odparł Shef.
21
— Musisz go mieć. Nie można walczyć w holmgangu bez tarczy i tarczownika. Jeżeli
stajesz przed nami sam, oddajesz się tym samym na łaskę swojego przeciwnika. Magnus, co
chcesz z nim zrobić?
— Powiedziałem, że nie potrzebuję sekundanta! — Tym razem Shef krzyknął głośniej,
wystąpił naprzód i wbił koniec halabardy w ziemię. — Tarczę mam. — Uniósł lewe
ramię, do którego przypasał prostokątny ochraniacz, szeroki na stopę, mocno
przytwierdzony do łokcia i nadgarstka, a wykonany w całości z żelaza.. — Nie walczę
mieczem i drewnianym puklerzem, ale tym i tym. Nie potrzebuję sekundanta. Jestem
Anglikiem, nie Duńczykiem!
Tłum odpowiedział głośnym pomrukiem — pomrukiem z nutką rozbawienia. Armia
uwielbiała przedstawienia, Shef dobrze o tym wiedział. Mogli nagiąć reguły gry, jeżeli
spodziewali się zobaczyć coś atrakcyjnego. Wojownicy poprą każdego, kto wykaże się
dostatecznym tupetem.
— Nie możemy przyjąć tej propozycji — odezwał się Halvdan do dwójki sędziów. —
Zgadzacie się ze mną?
Zamieszanie z tyłu, ktoś przepycha się w stronę kręgu, by zająć miejsce obok Shefa
przed sędziami. Następna potężna, mocarnie wyglądająca postać, odziana w srebro.
Hebrydyjczycy zmarszczyli brwi. Wstrząśnięty Shef rozpoznał swojego ojca, Sigvartha.
Sigvarth popatrzył na syna, po czym zwrócił się w stronę sędziów. Umięśnione ramiona
rozpostarł w pojednawczym geście.
— Chcę wystąpić jako sekundant tego człowieka.
— Czy prosił cię o to?
— Nie.
— Jaka jest więc twoja rola w tej sprawie?
— Jestem jego ojcem.
Kolejny pomruk wśród tłumu, pełen narastającego podniecenia. Wojownicy w
zimowym obozie nudzili się i marzli. To była najlepsza rozrywka, jaka ich spotkała od
czasu nieudanego ataku na York. Podobnie jak dzieci, żołnierze armii bardzo troszczyli
się o to, żeby przedstawienie nie skończyło się za szybko. Zaczęli przepychać się bliżej,
nadstawiać ucha i przekazywać wiadomości kolegom z tyłu. Ich postawa zrobiła wrażenie
na sędziach: musieli nie tylko wydać właściwą decyzję, ale również właściwie wyczuć
nastrój tłumu.
Gdy trzej mężczyźni zaczęli się cicho naradzać, Sigvarth obrócił się w stronę Shefa.
Podszedł bliżej, nachylił się trochę i przemówił błagalnym tonem:
— Posłuchaj, chłopcze. Już raz się mnie wyparłeś, kiedy byłeś w kłopotach. To
dowiodło twojej odwagi, muszę to przyznać. Ale zobacz, ile to cię kosztowało. Straciłeś
oko. Nie rób tego znowu. Przykro mi z powodu tego, co stało się z twoją matką. Gdybym
wiedział, że ma syna takiego, jak ty, nigdy bym tego nie zrobił. Wielu ludzi opowiadało mi o
tym, czego dokonałeś podczas oblężenia, przy taranie. W armii wciąż jeszcze huczy na ten
temat. Jestem z ciebie dumny. Pozwól mi trzymać tarczę dla ciebie. Robiłem to już
kiedyś. Jestem lepszy niż Magnus, lepszy niż jego sekundant Kolbein. Mając mnie za
tarczownika możesz się niczego nie bać. A przecież już raz przewróciłeś tego
hebrydyjskiego głupca, wziąłeś go z kompletnego zaskoczenia. Zrób to znowu! Wspólnie
wykończymy tę dwójkę.
Chwycił syna za ramię. Jego oczy błyszczały z podniecenia, widniała w nich
mieszanina dumy, zakłopotania i czegoś jeszcze — żądzy sławy, jak to ocenił Shef. Nikt nie
może przez dwadzieścia lat być zwycięskim wojownikiem, jarlem, dowódcą oddziałów, jeżeli
w sercu nie ma potrzeby przebywania na szczycie, zawsze na oczach wszystkich,
przekreślania losu jednym ciosem miecza. Shef poczuł, jak nagle ogarnia go spokój i
opanowanie. Mógł nawet zastanowić się nad sposobem, w jaki sposób pozwolić ojcu
zachować twarz, odrzucając jednocześnie jego propozycję. Wiedział już, że jego najgorsze
obawy się nie sprawdzą. Sędziowie pozwolą mu walczyć samemu. Gdyby teraz zmienił
zdanie, armia straciłaby dla niego całe zainteresowanie i poparcie.
Shef odsunął się lekko, nie pozwalając ojcu na objęcie go ramionami.
— Dziękuję jarlowi Sigvarthowi za ofertę trzymania mojej tarczy w tym holmgangu.
Między nami jest jednak przelana krew, on wie, czyja. Wierzę, że popierałby mnie
lojalnie w tej sprawie, a jego pomoc oznaczałaby wiele dla tak młodego człowieka, jak ja.
Straciłbym jednak drengskapr przyjmując tę propozycję.
22
Shef użył słowa oznaczającego honor, przymioty wojownika — słowa, które stosowano,
aby oznajmić, że jest się ponad wszelkimi błahostkami, że nie dba się o własny pożytek.
Gdy ktoś odwołał się do drengskapru, jego przeciwnik nie mógł okazać się gorszy.
— Powtarzam: mam tarczę, mam broń. Jeżeli to nie wystarczy, tym lepiej dla
Magnusa. Ja mówię, że wystarczy aż nadto. Walka rozstrzygnie, czy się mylę, czy nie.
Halvdan Ragnarsson spojrzał na dwóch współsędziów. Zobaczywszy, że kiwają
głowami, również uczynił gest zgody. Dwaj Hebrydyjczycy natychmiast weszli w obręb
wytyczonego kręgu i zajęli pozycje ramię przy ramieniu: wiedzieli, że wahanie lub
przeciąganie dyskusji zrobiłoby złe wrażenie na armii. Shef stanął naprzeciwko, zobaczył,
że dwaj młodsi sędziowie zajmują miejsca po bokach, a Halvdan, stojąc w środku,
powtarza reguły walki. Kątem oka dostrzegł Sigvartha. Jarl wciąż nie ruszał się z miejsca.
U jego boku pojawił się młody człowiek, którego Shef widział już wcześniej — ten z
wystającym, końskim zębem. Hjörvarth Jarlsson, stwierdził beznamiętnie. Jego przyrodni
brat. Tuż za ojcem i synem stał szereg mężczyzn z Thorvinem pośrodku. Mimo starań, by
skupić się na przemowie Halvdana, chłopak zdołał zauważyć, że każdy z nich ma na szyi
srebrny amulet, tak ułożony, by wszyscy dobrze go widzieli. Thorvin zadbał o to, by w razie
czego mogli się wypowiedzieć ludzie darzeni powszechnym szacunkiem.
— ...walczący muszą uderzać na zmianę. Jeśli któryś z was spróbuje zadać cios po
raz drugi, nawet chcąc wykorzystać nieuwagę przeciwnika, złamie reguły holmgangu i
będzie musiał poddać się wyrokowi sędziów. A nie będzie on łagodny! Tak więc,
zaczynajcie. Magnus, jako strona poszkodowana, będzie uderzał pierwszy.
Halvdan odsunął się, patrząc czujnie, z mieczem w ręce, aby zablokować każdy
niedozwolony cios. Shef znalazł się nagle pośrodku wielkiej ciszy, twarzą w twarz z dwójką
wrogów.
Przesunął halabardę do przodu, celując prosto w twarz Magnusa. Lewą ręką uchwycił
broń tuż pod masywnym, złożonym ostrzem. Prawą dłoń trzymał opuszczoną, gotowy w
każdej chwili uchwycić drzewce i zablokować bądź odparować dowolny cios. Magnus
zmarszczył brwi, zdając sobie sprawę, że musi teraz przesunąć się w którąś stronę,
zdradzając tym samym kierunek ataku. Zrobił dwa kroki, w przód i w prawo, stając tuż
przy linii, którą wyrysował w błocie Halvdan, oddzielając w ten sposób walczących.
Uderzył z góry, wyprostowaną ręką, celując w głowę — najbardziej podstawowy cios. Chce
jak najszybciej z tym skończyć, pomyślał Shef. Uderzenie było bezlitosne i szybkie jak
błyskawica. Chłopak poderwał lewe ramię, wyłapując cios w sam środek żelaznego
ochraniacza.
Miecz odbił się z brzękiem. Klinga zostawiła na ochraniaczu matową rysę i wklęśnięcie
przez całą jego długość. Co stało się z ostrzem miecza, o tym Shef, jako kowal, wolał
nawet nie myśleć.
Magnus cofnął się daleko za linię, a do przodu wystąpił Kolbein z nastawioną tarczą.
Shef obiema rękami uniósł halabardę powyżej prawego ramienia, podszedł do linii i
pchnął prosto w serce Magnusa, nie zwracając uwagi na osłaniającą go tarczę. Trójkątne
ostrze przebiło lipowe drewno niczym ser, ale w tym samym momencie Kolbein podrzucił
puklerz do góry, tak że ostry czub minął policzek Magnusa, nie czyniąc mu szkody. Shef
szarpnął mocno, przekręcił drzewce w dłoni, szarpnął znowu i uwolnił broń wśród trzasku
łamanego drewna. W błękitno malowanej tarczy zionęła teraz szeroka dziura. Kolbein i
Magnus wymienili posępne spojrzenia.
Magnus ponownie wystąpił naprzód, rozumiejąc, że nie może uderzać od strony
ochraniacza. Zamachnął się z drugiej strony, nadal jednak mierząc w głowę, wciąż sądząc,
że człowiek bez prawdziwego miecza i tarczy musi znajdować się w niekorzystnej sytuacji.
Nie zmieniając uchwytu, Shef przesunął w bok ostrze halabardy, wyłapując cios opadającej
klingi nie siekierą, ale grubym jak kciuk żelaznym hakiem.
Miecz wyfrunął z dłoni Magnusa, lądując daleko za linią po stronie Shefa. Wszystkie
oczy zwróciły się na sędziów. Shef cofnął się o krok, potem jeszcze o jeden, utkwił wzrok
w niebo.
Wśród widzów, do których dotarło wreszcie, co właściwie się wydarzyło, przeszedł
szmer uznania. Szmer ten narastał w miarę jak żywo zainteresowana publiczność zaczęła
zdawać sobie sprawę z możliwości halabardy i z problemu, przed jakim stanęli
Hebrydyjczycy. Magnus z kamienną twarzą wystąpił naprzód, odzyskał ostrze, zawahał
się, po czym szybko zasalutował bronią i wrócił na swoją stronę linii.
23
Tym razem Shef zadał cios znad lewego ramienia i uderzył niczym drwal
powalający drzewo, lewą dłonią przesuwając w dół styliska, mobilizując wszystkie siły
i całą moc siedmiu stóp metalu podtrzymujących rozpędzone, długie prawie na dwie
stopy ostrze. Kolbein skoczył szybko i bez wahania, zasłaniając swojego partnera i
unosząc tarczę wysoko ponad głowę. Siekiera przerąbała się przez drewno, zmieniła
lekko kierunek na metalowej krawędzi i odpłatała ze dwie stopy tarczy, po czym z
mlaśnięciem wbiła się w błotnisty grunt. Shef wyszarpnął ją szybko, po czym
przybrał obronną pozycję.
Kolbein spojrzał na połówkę tarczy wciąż przypasaną do swego ramienia, szepnął
coś do Magnusa. Halvdan Ragnarsson, niewzruszony, zbliżył się, podniósł strzaskany
owal drewna i odrzucił go na bok.
— Tarcze można wymieniać jedynie za zgodą obu stron — zauważył. — Uderzaj.
Magnus zrobił krok do przodu, a w jego oczach błysnęło coś na kształt rozpaczy.
Uderzył nagle, bez ostrzeżenia, na wysokości kolan. Szermierz przeskoczyłby nad klingą
albo przynajmniej by usiłował — cios został zadany odrobinę powyżej wysokości, na którą
człowiek spodziewałby się doskoczyć. Shef przesunął lekko prawą rękę i zablokował
uderzenie za pomocą wzmocnionego metalem drzewca halabardy. Ledwo Magnus zdołał
schronić się za tarczą swego partnera, chłopak skoczył w przód i pchnął z dołu, z
wysuniętym do przodu hakiem. Żelazo z głuchym łoskotem wbiło się w resztki tarczy.
Tym razem na jego drodze znalazło się nie tylko drewno. Kolbein z niedowierzaniem
wpatrywał się w długi na stopę szpikulec, który przeszedł przez tarczę i jego przedramię,
rozdzielając kość łokciową i ramieniową.
Shef z kamienną twarzą przesunął rękę pod głowicę halabardy, uchwycił mocno i
szarpnął. Kolbein zachwiał się na nogach, postawił stopę poza linią, po czym odzyskał
równowagę i wyprostował się, z twarzą pobladłą z szoku i bólu. Widząc, jak jeden z
walczących przekracza linię, tłum zawrzasnął jednym głosem, po czym wybuchnął
tumultem okrzyków.
— Walka skończona, wyszedł za znak!
— Uderzył sekundanta!
— Celował w Magnusa. Skoro sekundant podsunął ramię...
— Pierwsza krew dla kowala, to rozstrzyga wszystkie zakłady!
— Przerwać walkę, przerwać walkę — zawołał Thorvin.
Zagłuszył go jednak mocny głos Sigvartha:
— Niech walczą dalej! To wojownicy, a nie małe dziewczynki, które płaczą na
widok zadrapania.
Shef rozejrzał się, zobaczył jak Halvdan, poważny lecz zafascynowany, gestem każe
walczyć dalej.
Kolbein, trzęsąc się cały, zaczął mocować się z klamrami bezużytecznej tarczy,
najwyraźniej nie będąc w stanie trzymać jej dłużej. Magnus także pobladł. Z każdym
dotychczasowym ciosem halabardy ledwie o włos unikał śmierci. Teraz nie miał już
żadnej ochrony. Nie mógł jednak ani uciec, ani się poddać.
Gryząc pobielałe wargi, wystąpił naprzód z odwagą rozpaczy, uniósł miecz i ciął prosto,
od góry. W normalnych warunkach każdy wojownik mógłby uniknąć takiego ciosu, nawet o
tym nie myśląc; w holmgangu jednak należało stać nieruchomo. Po raz pierwszy w tym
pojedynku Shef przekręcił lewą ręką, by z całej mocy odparować uderzenie siekierą
halabardy. Oba ostrza spotkały się w pół drogi. Klinga miecza odskoczyła w bok,
wytrącając Magnusa z równowagi. Hebrydyjczyk odzyskał ją szybko, spoglądając na swą
broń. Nie pękła, ale została przecięta wzdłuż i mocno wygięta.
— Miecze mogą zostać wymienione — zaintonował Halvdan — jedynie za zgodą obu
stron.
Twarz Magnusa skurczyła się z rozpaczy. Usiłował się wyprostować, by z godnością
przyjąć śmiertelny cios. Kolbein przysunął się kawałek do przodu, trzymając się za łokieć
zdrową ręką.
Shef spojrzał na ostrze halabardy, przeciągnął kciukiem po świeżej szczerbie. Wystarczy
trochę pracy z pilnikiem, pomyślał. Jego broń nazywała się Zemstą Niewolnika. Walczył,
ponieważ jego przeciwnik zabił niewolnika. Teraz nadszedł czas zemsty, za tego zabitego i
bez wątpienia za wielu innych.
24
Ale przecież uderzył Hebrydyjczyka nie dlatego, że ten zamordował niewolnika, ale
dlatego, że on, Shef, chciał go dla siebie. Chciał się dowiedzieć czegoś o maszynach, które
niewolnik robił. Zabicie Magnusa nie przywróciłoby tej wiedzy. A zresztą i tak już wiedział
więcej.
Pośród kompletnej ciszy Shef cofnął się, wbił halabardę ostrzem w błoto, odwiązał
ochraniacz i rzucił go na ziemię. Obrócił się w stronę Halvdana i zawołał głośno, tak by
usłyszała go cała armia:
— Poddaję ten holmgang i oczekuję werdyktu sędziów. Żałuję, że w gniewie uderzyłem
Magnusa Ragnaldssona, wybijając mu dwa zęby. Jeżeli zwolni mnie od holmgangu,
proponuję mu grzywnę za tamtą szkodę i za zranienie jego partnera Kolbeina, prosząc
jednocześnie o przyjaźń i poparcie w przyszłości.
Jęki rozczarowania zmieszały się z krzykami aprobaty. W tłumie zawrzało; zwolennicy
dwóch przeciwstawnych poglądów już zaczynali się przepychać. Halvdan i sędziowie zebrali
się na naradę, po kilku minutach dopuszczając do niej także obu Hebrydyjczyków. W
końcu osiągnęli porozumienie. Powoli zapadała cisza. Widzowie chcieli usłyszeć decyzję, by
móc ją zaaprobować. Shef nie czuł strachu, nie naszło go przypomnienie ostatniego razu,
kiedy to stał czekając na werdykt Ragnarssona. Wiedział, że właściwie ocenił nastrój tłumu,
i że sędziowie nie ośmielą się postąpić wbrew woli armii.
— Wszyscy trzej sędziowie doszli do wniosku, że ten holmgang został rozegrany
dobrze i sprawiedliwie, bez ujmy dla któregoś z przeciwników, i że Shef... — Mówca
walczył z angielskim imieniem, nie mogąc go wypowiedzieć. — ...Skjef, syn Sigvartha,
miał prawo oddać walkę pod osąd w momencie, gdy nadeszła jego kolej uderzenia. —
Halvdan rozejrzał się, po czym powtórzył: — Gdyż była to jego kolej uderzenia. A
zatem, skoro Magnus Ragnaldsson również jest przygotowany, by zaakceptować wyrok,
ogłaszamy, że ten pojedynek może zostać przerwany bez kary dla którejkolwiek ze stron.
Magnus Hebrydyjczyk wystąpił naprzód.
— A ja oświadczam, że przyjmuję ofertę Skjefa Sigvarthssona dotyczącą grzywny za
szkody wyrządzone mnie i Kolbeinowi Kolbrandssonowi, i oceniam je na pół miarki srebra
dla każdego z nas... — Wśród wyspiarzy, których pazerność była przysłowiowa, rozległy się
gwizdy i pohukiwania, jako wyraz dezaprobaty dla niskiej ceny. — ...pod jednym wszelako
warunkiem: że Skjef Sigvarthsson w swojej kuźni zrobi dla nas broń taką, jaką dzisiaj walczył,
i sprzeda po pół miarki srebra od sztuki. Gdy ten warunek zostanie spełniony, ofiarujemy
mu naszą przyjaźń i pełne poparcie. Magnus ruszył naprzód, z szerokim uśmiechem na
twarzy, uścisnął dłoń Shefa. Kolbein również pokuśtykał do przodu. W kręgu pojawił się
Hund, pochylił się nad skrwawionym i już zapuchniętym łokciem Kolbeina, zacmokał na
widok brudnego rękawa. Sigvarth kręcił się w pobliżu niedawnych przeciwników,
usiłując coś powiedzieć. Nagle przez gwar przebił się głos zimny niczym lód:
— Coś szybko dochodzicie do porozumienia. Jeśli zamierzaliście przerwać walkę,
skoro tylko padną dwie krople krwi, powinniście raczej załatwić to na osobności, a nie
angażować w to całą armię. Ale powiedz no mi jedną rzecz, koguciku... — Głos Sopla
Lodu, który sunął do
przodu, z gorejącymi oczami, padał teraz w sadzawkę ciszy. — Co zamierzasz zrobić,
by zdobyć moją przyjaźń i pełne poparcie? Co? Bo między nami również jest rozlana krew.
Co możesz mi ofiarować w zamian?
Shef obrócił się, podnosząc głos, znów nadając mu wyzywające, pogardliwe brzmienie.
Chciał, by armia wiedziała, że Ivar znalazł godnego przeciwnika.
— Mogę dać ci, Ivarze Ragnarssonie, coś, co już raz próbowałem dla ciebie zdobyć,
skoro sam nie możesz sobie z tym poradzić. Nie, nie myślę o kobiecych spódnicach... —
Ivar cofnął się, nie spuszczając wzroku z twarzy Shefa. Shef wiedział, że teraz Ivar
go już nie opuści, że nie zapomni go, póki jeden z nich nie padnie martwy.
— Nie. Przydziel mi pięciuset ludzi, a ja dam ci coś, czym będziesz mógł się podzielić z
nami wszystkimi. Dam ci maszyny mocniejsze od tych, które posiadają chrześcijanie.
Broń większą od tej, której użyłem w tej walce. A kiedy już będę miał to wszystko, dam ci
coś innego. Dam ci York!
Zakończył przemowę głośnym okrzykiem, a cała armia mu towarzyszyła, waląc mieczami
o tarcze na znak aprobaty.
25
— Łatwo jest się chwalić — odparł Ivar, spoglądając na Sigvartha, na
Hebrydyjczyków, na Thorvina i grupkę jego noszących amulety przyjaciół, którzy otoczyli
Shefa, by w ten sposób wyrazić swoje poparcie dla niego. — Ale przyrzekam, że jeśli
chwalipięta nie spełni tej obietnicy, gorzko jej pożałuje!
Rozdział czwarty
Trudno stwierdzić, kiedy nadchodzi świt podczas angielskiej zimy — pomyślał Shef.
Chmury unosiły się nisko nad ziemią, zalewając równinę strugami deszczu lub deszczu ze
śniegiem. Gdziekolwiek znajdowało się słońce, jego światło nie mogło się przebić przez
grube zasłony. A Shef potrzebował światła dla swoich ludzi, potrzebował go, by widzieć
Anglików. Do tego czasu wszyscy musieli czekać.
Obolałe ciało chłopaka ocierało się o warstwę nasiąkniętej potem wełny, która była jego
tuniką, i o sztywną, wygotowaną skórę, która stanowiła jedyną zbroję, jaką zdołał
dotychczas wysłużyć. Teraz, po godzinach mozolnej harówki, wilgotna tkanina
przyprawiała go o dreszcze. Najbardziej pragnąłby zdjąć z siebie wszystko i owinąć się
suchym płaszczem. Ludzie w ciemnościach za nim musieli czuć się tak samo.
A przecież każdy z nich powinien myśleć tylko o jednej rzeczy i wykonywać jeden tylko
obowiązek, bez względu na to, jak bardzo zmęczyła ich już jego monotonia. Jedynie Shef
nosił w umyśle obraz rzeczy, które mają się wydarzyć, wizję fragmentów, które muszą się
połączyć w całość. Tylko on przewidywał setki spraw, które mogą się nie powieść. Shef
nie obawiał się śmierci ani okaleczenia, nie bał się bólu, wstydu ani niesławy — zwykłych
niebezpieczeństw, o których pozwala zapomnieć zgiełk walki, i podniecenie, i szal
bitewny. On obawiał się tego, co nieprzewidywalne, niespodziewane: złamanej szprychy koła,
śliskich liści, nieznanej maszyny.
Doświadczonemu jarlowi piratów niewątpliwie wydałoby się, że Shef dotychczas
popełniał same błędy. Jego ludzie zostali zgromadzeni, ale byli zziębnięci, zmęczeni,
zesztywniali i niepewni swej przyszłości.
To jednak miała być bitwa zupełnie inna od dotychczasowych. O jej losach przesądzi
nie to, jak ludzie się czują, ani to, jak walczą. Byle tylko każdy zrobił to, co do niego
należy, nic więcej nie będzie się liczyło. Ta walka odbędzie się niczym granie pola albo
karczowanie pniaków. Bez chwały, bez bohaterstwa.
W oddali błysnęło coś jakby iskra. Rzeczywiście. Cały snop iskier, rosnące jęzory
płomieni, pojawiające się w różnych miejscach. Widać już było zarysy budynków, nad
dachami zaczynał unosić się dym, rozwiewany wiatrem. Ogień oświetlił długą linię muru
oraz bramę, którą Ragnarssonowie usiłowali sforsować dwa tygodnie temu. Na całej
długości wschodniej ściany ludzie podpalali chaty. Kłęby dymu buchały pod niebo,
wojownicy pędzili naprzód z przygotowanymi drabinami — nagłe starcie, świst strzał,
dźwięk rogów, nowi wojownicy zastępują wycofujących się towarzyszy. Hałas, płomienie i
ataki nie czyniły jednak żadnej szkody. Wkrótce angielscy wodzowie zorientują się, że to
tylko fałszywy alarm i zwrócą uwagę gdzie indziej. Shef zapamiętał jednak z Emneth
rozpaczliwą powolność i zamieszanie; w szeregach Anglików to, co myślą wodzowie, nie
miało większego znaczenia. Zanim dowódcy przekonają swoich ludzi, by nie wierzyli temu,
co widzą ich oczy, bitwa powinna już dobiec końca.
Ogień, dym. Wojenne rogi na blankach trąbiły na alarm, naprzeciwko na murach
zaczynały się już jakieś ruchy. Czas zaczynać.
Shef obrócił się w prawo i rozmyślnie powoli jął iść wzdłuż linii domów przy
północnej ścianie. Halabardę luźno trzymał w dłoni. Powinien odliczyć czterysta po-
dwójnych kroków. Kiedy doszedł do czterdziestu, ujrzał wielki, kanciasty kształt pierwszej
z wojennych machin. Jej załoga tłoczyła się w wylocie jednej z alejek, dokąd z
wielkim trudem przy wlokła olbrzymie urządzenie. Chłopak drzewcem halabardy dotknął
człowieka stojącego z przodu — był to Egil ze Skaane. Egil poważnie skinął głową i
zaczął maszerować w miejscu, mozolnie licząc pod nosem za każdym razem, gdy jego lewa
stopa dotknęła ziemi.
To był najtrudniejszy etap przygotowań: namówić dowódców, by zgodzili się robić coś
takiego. To się nie mieściło w ich wyobrażeniu o wojnie. W ten sposób nie zachowuje się
26
żaden drengir. Ludzie mogliby się z nich śmiać. A poza tym, kto zdołałby liczyć tak
długo? Shef dał Egilowi pięć białych kamyków, po jednym na każdą setkę, i jeden czarny,
na ostatnią sześćdziesiątkę. Po pięciuset sześćdziesięciu krokach Egil ruszy naprzód — o
ile nie pomyli się w rachubie, a jego ludzie nie zaczną się śmiać. Do tego czasu Shef
dotrze do końca swej trasy, zawróci, i znów znajdzie się na swoim stanowisku pośrodku.
Nie sądził, by ludzie Egila zaczęli się śmiać. Specjalnie dobrał najsławniejszych pośród
wojowników. Godność nierozerwalnie wiązała się z ich imionami.
Oto rola przywódcy w nowym stylu wojowania, rozważał Shef posuwając się naprzód.
Dobierać ludzi tak, jak cieśla dobiera belki na szkielet domu. Doliczył do osiemdziesięciu,
zobaczył drugą machinę, dotknął Skulego, ujrzał, jak ten chwyta kamyczki i zaczyna
odliczanie, po czym ruszył dalej. Dowódca musi nie tylko dobrać belki, ale i osobiście
sprawdzić, czy będą do siebie pasować.
Musi być jakaś łatwiejsza metoda, myślał Shef, mijając trzecią i czwartą machinę.
Rzymianie ze swoją znajomością liczb nie mieliby z tym żadnego problemu. Chłopak
wiedział jednak, że na żadnym kowadle, choćby najtwardszym, nie zdoła wykuć dla siebie
tej wiedzy.
Trzy drużyny Branda tworzyły załogi kolejnych trzech machin w szeregu. Dalej stało
pół tuzina Hebrydyjczyków, każdy ze świeżo wykutą halabardą w dłoni.
Dziwni byli ci ochotnicy, którzy się do niego zgłosili. Po holmgangu chłopak
poprosił Sigurtha Wężowe Oko o pięciuset ludzi. Pod koniec potrzebował najmarniej
dwóch tysięcy, nie tylko po to, aby obsadzić załogami machiny i stworzyć oddziały
dywersyjne, ale przede wszystkim by mieć robotników do gromadzenia drewna,
przycinania go do odpowiednich kształtów, wyszukiwania bądź wykuwania olbrzymich
gwoździ, wtaczania wielkich konstrukcji pod błotniste wzgórze. Jednak ludzie
wykonujący całą tę pracę nie przyszli od Sigurtha, Ivara, ani któregokolwiek z
Ragnarssonów, którzy po kilku dniach zaczęli trzymać się z daleka. Pochodzili oni z
małych drużyn, niezorganizowanych obrzeży armii. Większość nosiła amulety Drogi.
Shef z niepokojem uświadamiał sobie, że spora część wojowników zaczyna podzielać
zdanie Thorvina i Branda co do jego osoby. Na jego temat poczynały krążyć opowieści.
Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, wkrótce przybędzie im jeszcze jedna historia do
opowiadania.
Doliczywszy do czterystu dwunastu znalazł się przy ostatniej machinie, zawrócił na
pięcie i przyśpieszył kroku, rozumiejąc, że rachuba dobiegła już końca. Mrok rzedł coraz
bardziej; przy wschodniej ścianie nadal panował zamęt, dym unosił się pod wciąż ciemne
niebo.
Niespodziewanie w głowie Shefa rozbrzmiała strofa wiersza, angielskiego wierszyka
zapamiętanego z czasów dzieciństwa:
Gdzie bród u wierzb, drewniany most,
Tam królów ród w swych łodziach śpi...
Nie, nie tak! To było: Pył wzbił się w niebo, szron pokrył ziemię, zapadła noc — tak
brzmiał ten wierszyk... Więc co to za słowa mu się przypomniały?
Chłopak zatrzymał się, zgiął się w pół, jak gdyby chwycił go kurcz. Coś strasznego
działo się w jego głowie, a on nie miał czasu, by się tym zająć. Zmusił się, żeby ruszyć
dalej. Zobaczył, jak nadchodzi Brand. Na twarzy wikinga malowała się troska.
— Straciłem rachubę.
— Nie szkodzi. Widać już na czterdzieści kroków. Ruszymy, gdy Gummi ruszy ze
swoimi. Jest tylko jedna sprawa... — Brand nachylił się wprost do ucha Shefa. — Z
tyłów przyszedł jakiś człowiek. Mówi, że Ragnarssonów nie ma za nami. Nie chcieli się
podporządkować.
— A więc poradzimy sobie sami. Ale mówię ci: Ragnarssonowie czy nie, jeśli nie będą
walczyć, nie dopuścimy ich do podziału!
— Ruszają.
Shef wycofał się do własnej machiny, z lubością wciągnął w nozdrza zapach trocin.
Zanurkował do wnętrza, zaczepił ostrze halabardy o złamany gwóźdź, który osobiście wbił
zeszłej nocy, stanął na wyznaczonej pozycji przy ostatniej belce, z całej siły pchnął do
przodu. Machina z wolna zaczęła sunąć w stronę murów.
27
Angielskim wartownikom wydało się, że to domy zaczęły się ruszać. Jednak nie
znajome, przysadziste chaty z plecionki i gliny toczyły się w ich stronę pośród wstającej
mgły, ale budowle wysokie niczym dwory tanów, wieże kościołów czy dzwonnice.
Tygodniami spoglądali z murów, bacząc na wszystko, co może dostrzec ludzkie oko. Teraz
zbliżały się do nich konstrukcje sięgające aż do blanków. Czy to tarany? Czy może ukryte
drabiny? Albo też tarcze dla jakichś innych diabelskich wynalazków? Sto łuków napięło
się, wypuściło strzały. Bezskutecznie. Na pierwszy rzut oka było widać, że pocisk z
krótkiego łuku nie uczyni tym konstrukcjom żadnej szkody.
Ale Anglicy mieli przecież lepszą broń. Tan dowodzący obroną północnej bramy, burcząc
gniewnie, odesłał bladolicego chłopaka, rekruta w służbie jednego z pomniejszych władców,
z powrotem na jego miejsce na blankach. Chwycił też jednego z gońców-niewolników.
— Idź na wschodnią wieżę — warknął. — Każ ludziom przy maszynie, żeby strzelali. Ty
tam! To samo do zachodniej wieży. Ty! Wracaj na dziedziniec, powiedz załodze
miotacza kamieni, że do północnego muru zbliżają się machiny. Powiedz machiny! Z
całą pewnością! Cokolwiek się dzieje, to nie jest udawany atak. No dalej, ruszajcie.
Gdy gońcy rozbiegli, tan skupił uwagę na własnych oddziałach. Część ludzi pędziła po
drabinach, by zajmować stanowiska. Ci, którzy zorientowali się już, co się dzieje, krzyczeli i
wskazywali palcami na zbliżające się konstrukcje.
— Nie rozpraszać się — wrzasnął. — Patrzcie na dół, na litość boską! Czymkolwiek
są te konstrukcje, nie można pozwolić, by dotknęły murów. Broń mnichów zniszczy je, gdy
tylko dostatecznie się zbliżą!
Gdyby w fortecy nadal siedzieli rzymscy żołnierze, myślał Shef, u podstawy murów
znajdowałby się głęboki rów, który zagradzałby atakującym drogę. Wieki zaniedbania oraz
sterty odpadków wypełniły zagłębienie, tworząc wciąż rosnący, pokryty darnią wał,
wysoki na pięć stóp i równie szeroki. Człowiek, który wspiąłby się nań, wciąż by się
znajdował kilkanaście stóp poniżej często naprawianych blanków, więc obecność
wybrzuszenia nie wydawała się obrońcom niebezpieczna. Prawdę mówiąc, całkowicie
bezwiednie stworzyli sobie w ten sposób kolejne zabezpieczenie.
Gdy wieża oblężnicza zbliżała się do murów, człowiek z przodu krzyknął nagle, załogi
napierające na belki przyśpieszyły krok do truchtu. Machina potoczyła się w przód,
napotkała wybrzuszenie, zatrzymała się z dygotem, Natychmiast kilkunastu mężczyzn
wyłoniło się zza wieży i ruszyło do przodu. Połowa z nich wznosiła w górę ciężkie,
czworokątne tarcze, zasłaniając się przed deszczem strzał. Pozostali mieli ze sobą oskardy i
łopaty. Bez słowa zabrali się do kopania kolein na linii wytyczonej przez przednie koła,
odrzucając ziemię na bok niczym borsuki.
Shef przedarł się pomiędzy ociekającymi potem wojownikami i przez cienkie
przepierzenie wyjrzał na zewnątrz machiny. Cały problem polegał na wadze. Z grubsza
rzecz biorąc wieża składała się z drewnianej konstrukcji na osiem stóp szerokiej, dwanaście
stóp długiej i trzydzieści stóp wysokiej, wspartej na sześciu kołach. Całość była raczej
niestabilna i dość nieporęczna do obsługi. Dla obrony przed angielskimi machinami dół
wieży po bokach wykonano z najcięższych belek, jakie można było znaleźć wśród ruin
northumbryjskich domów i kościołów. Dla równowagi należało odciążyć koła w innym
miejscu. Wybór Shef a padł na front konstrukcji. Deski miały tam grubość tarczy. Groty
angielskich strzał przebijały je bez trudu; ich ostrza sterczały po wewnętrznej stronie.
Zaledwie kilka cali dalej pracowali ludzie z łopatami, gorączkowo usiłując przedłużyć
koleinę o następne dwie stopy.
Nareszcie. Gdy Shef odwrócił się, by krzyknąć na wojowników przy belkach, z tyłu
rozległ się zbiorowy okrzyk i głuchy odgłos upadku. Shef zakręcił się wokół własnej osi,
serce podeszło mu do gardła. Wielka strzała? Jeden z olbrzymich głazów? Nie, nie aż tak
źle. Jakiś krzepki Anglik cisnął w dół kamieniem, ważącym najmarniej pięćdziesiąt funtów.
Ciężar przełamał osłonę i runął na przód machiny, druzgocąc deski. Nic poważnego. Na
ziemi jednak znalazł się także jakiś człowiek — Eystein leżał z nogą wykrzywioną tuż
przed lewym kołem, z otwartymi ustami wpatrując się w górujący nad nim kształt.
— Stać! — Ludzie zamarli w bezruchu. Właśnie zbierali siły do ostatecznego wysiłku,
który miał pchnąć machinę dokładnie przez zmiażdżoną nogę Eysteina.
— Stać. Wyciągnij go, Stubbi. W porządku. Wy z łopatami — z powrotem pod osłonę.
Do roboty, chłopcy, pchnijcie porządnie. Wystarczy! Jesteśmy w domu. Brand, wbij z tyłu
28
kilka palików, żebyśmy nie potoczyli się do tyłu. Opuścić drabiny. Łucznicy na górną
platformę. Oddział szturmowy, za mną!
Jedna para drabin wyniosła ciężko uzbrojonych wojowników dwanaście stóp w górę.
Wszyscy dyszeli teraz z wysiłku, ale z podnieceniem parli pod górę. Następne drabiny,
kolejne dwanaście stóp. Ktoś podał Shefowi halabardę, zapomnianą w pośpiechu.
Chwycił ją, patrząc na ludzi tłoczących się na górnej platformie. Czy są na jednym
poziomie z blankami?
Tak! Widział pod sobą szczyt murów, niewiele niżej niż na długość kolana. Stojący
tam Anglik strzelał w górę z łuku. Grot trafił na przerwę pomiędzy deskami, brzechwa
zagrzechotała o drewno, po czym ugrzęzła, zatrzymała się zaledwie o cal od
zdrowego oka Shefa. Chłopak odłamał strzałę, odrzucił ją. Ludzie byli już gotowi, czekali
na sygnał.
Shef przyłożył ostrze halabardy do liny i ciął.
Zwodzony most natychmiast zaczął opadać w dół, najpierw powoli, potem z
rozmachem niczym wielki młot: jego przednią krawędź obciążono workami z piaskiem.
Rozległ się głuchy łoskot, chmura piasku z pękniętego worka rozwiała się z wiatrem. Z
góry dochodził jęk cięciwy; to łucznicy starali się oczyścić blanki.
W końcu dało się słyszeć głośne stęknięcie; na pomoście pojawiła się olbrzymia postać
Branda z uniesionym toporem. Shef skoczył za nim, ale w tym samym momencie od tyłu
złapały go czyjeś ramiona. Chłopak spojrzał przez ramię i ujrzał Ulfa, statkowego
kucharza, najpotężniejszego mężczyznę we wszystkich trzech załogach, nie licząc Branda.
— Brand powiedział, że ty nie. Kazał ci na początku trzymać się z daleka.
Ludzie parli naprzód: najpierw doborowy oddział szturmowy, potem reszta załogi.
Nadciągali nieprzerwanym strumieniem, wspinając się po drabinach i biegnąc pomostem.
Następnie pojawili się wojownicy, którzy pracowali łopatami. Shef wił się w uścisku
Ulfa, majtał nogami w powietrzu. Słyszał szczęk broni, jęki i bitewne okrzyki.
Gdy na drabinach pojawili się obcy ludzie z innych załóg, Ulf zwolnił uścisk. Shef
skoczył na pomost, wybiegł na zewnątrz, i zobaczył wreszcie, jak działa jego plan.
W szarym świetle poranka olbrzymie machiny na oczyszczonym pasie ziemi pomiędzy
murami a miastem zewnętrznym wyglądały niczym potężne zwierzęta, które dowlokły się
tu, by umrzeć. Ta musiała zgubić koło albo złamać oś na nierównym terenie; może
wjechała w stary dół kloaczny. Druga, ta, którą prowadzili Hebrydyjczycy, pomyślnie
dotarła do murów. Pomost wciąż wspierał się o blanki, właśnie pędziła po nim kolejna
grupa ludzi. Następna nie miała tyle szczęścia. Załoga przecięła linę i most opadł o
stopę za blisko. Zwieszał się teraz bezwładnie, niczym olbrzymi jęzor wystający z
bezokiej twarzy. Między nim a podstawą ściany leżały ciała w kolczugach.
Shef cofnął się, by dać przejście kolejnej fali atakujących, po czym zaczął liczyć. Trzy
wieże nie dotarły do ściany, dwie dotarły, ale ludzie z nich nie zdołali przedostać się na
blanki. A więc w najlepszym wypadku pięć machin spełniło zadanie. Powinno wystarczyć.
Gdyby ruszali się wolniej, straciliby dużo więcej. Albo gdyby nie zaatakowali wszyscy
naraz. W tym musi być jakaś prawidłowość. Jak to powiedzieć? Może: Höggva ekki
hyggiask. Uderzaj i nie myśl. Jeden potężny cios, a nie seria drobnych. Brand uznałby to
za dobrą zasadę, gdyby mu ją wytłumaczyć
Shef spojrzał w górę i ujrzał na niebie coś, co przez całe tygodnie widział w swoich
snach, w swoich koszmarach: oto gigantyczny głaz wznosi się z nadludzką łatwością,
wciąż wyżej i wyżej, przecząc zdrowemu rozsądkowi, wreszcie osiąga szczyt. I spada.
Nie na niego. Na wieżę.
Chłopak skulił się z przerażenia — nie w trosce o własną skórę, ale w oczekiwaniu
przeraźliwego trzasku, rozdzierającego jęku miażdżonych desek, kół i osi, które tak
pieczołowicie łączył ze sobą. Wikingowie na moście skulili się także, wznosząc
bezużyteczne tarcze.
Głuchy odgłos, szmer spadających grudek ziemi. Shef z niedowierzaniem spojrzał na
głaz zaryty w ziemię dwadzieścia stóp od wieży, wyglądający, jak gdyby leżał tam od
początku świata. Anglicy chybili. Chybili o całe jardy. Nie przypuszczał, że to jest
możliwe.
Nagle mężczyzna z przodu, zwalisty osiłek w kolczudze, został zmieciony z pomostu.
Krew w powietrzu, brzęk, jakby ktoś szarpnął najgrubszą strunę harfy olbrzymów,
pocisk zbyt szybki, żeby go można dostrzec, przebił na wylot ciało wojownika.
29
A więc wielki łuk także działał, nie tylko miotacz kamieni. Shef przysunął się do
krawędzi muru, by spojrzeć na zmasakrowane ciało leżące na ziemi. No tak, machiny może
i działają, ale jedna chybiła, a obie wystrzeliły o wiele za późno. Widać Anglicy jeszcze nie
otrząsnęli z zaskoczenia.
— Dalej, nie stójcie tam jak prawiczki, które po raz pierwszy zobaczyły byka! — Shef
gniewnie machnął ręką na ludzi tłoczących się przy wyjściu z wieży. — Minie godzina,
zanim ponownie zdołają ustawić machiny. Chodźcie za mną, a dopilnujemy, żeby to im się
nie udało.
Chłopak odwrócił się i ruszył szybko wzdłuż szczytu murów, za blankami. Ulf, niczym
olbrzymia niańka, sadził olbrzymimi krokami tuż za nim.
Branda znaleźli tuż za bramą, teraz już otwartą, na placu usłanym wszystkim, co
kojarzy się z bitwą: strzaskanymi tarczami, powyginaną bronią, ciałami. Shef dostrzegł
także, absurdalnie wyglądający w tym otoczeniu, podarty but, który w jakiś dziwny
sposób rozstał się ze swym właścicielem. Brand oddychał ciężko i trzymał usta przytknięte
do draśnięcia na gołym ramieniu, tuż nad rękawicami, ale poza tym nie odniósł żadnych
obrażeń. Ludzie wciąż przepychali się przez wrota, kierowani w różne strony przez szyprów,
najwyraźniej zgodnie z jakimś wcześniejszym planem. Wszystko to odbywało się w gorącz-
kowym pośpiechu. Kiedy się zbliżyli, Brand przywołał dwóch starszych wojowników i
wydał krótkie rozkazy.
— Sumarrfugl, weź sześciu ludzi, obejdź wszystkie ciała dookoła, obszukaj Anglików i
zgromadź to, co znajdziesz, przy tamtym domu. Kolczugi, broń, łańcuchy, klejnoty,
sakiewki. Nie zapomnij sprawdzić pod pachami. Thorstein, weź kolejną szóstkę i zrób to
samo wzdłuż murów. Nie
dajcie się otoczyć i nie ryzykujcie bez powodu. Przynieście wszystko i zwalcie na jedną
kupę. Kiedy już to zrobicie, możecie posegregować naszych zabitych i rannych. A te-
raz... Thorvin, tutaj!
Kapłan pojawił się w bramie, prowadząc jucznego konia, obładowanego do granic
możliwości.
— Masz swoje narzędzia? Chcę, żebyś został tutaj póki nie zdobędziemy katedry i
przyszedł do nas gdy tylko poślę po ciebie. Wtedy będziesz mógł rozstawić warsztat i zacząć
przetapiać łupy.
— Łupy! — Oczy Branda błysnęły zachwytem. — Już widzę tę farmę w Halogaland.
Gospodarstwo! Posiadłość! W porządku, do roboty.
Shef wystąpił naprzód i chwycił go za łokieć.
— Brand, potrzebuję dwudziestu ludzi.
— Po co?
— Żeby zdobyć strzelającą machinę na narożnej wieży, a potem iść do tej rzucającej
głazy.
Wiking odwrócił się, nie spuszczając oka z pobojowiska dookoła. Chwycił ramię Shefa
olbrzymimi, metalowymi palcami, ścisnął lekko.
— Posłuchaj no, uparty smarkaczu. Dokonałeś dzisiaj wielkich rzeczy. Ale pamiętaj:
ludzie walczą, aby zdobyć pieniądze. Pieniądze! — Brand użył słowa fe, oznaczającego
każdy rodzaj dóbr: pieniądze, metal, towary, bydło. — Więc na jeden dzień, młody
kowalu, zapomnij o machinach
i chodźmy się obłowić!
— Ale gdybyśmy mieli...
Shef poczuł, jak palce boleśnie wpijają mu się w obojczyk.
— Powiedziałem. Zapamiętaj sobie: nadal jesteś karlem Wielkiej Armii, jak my wszyscy.
Walczymy razem i dzielimy się zyskami. I na błyszczące cycki Gerth-dziewicy, pląd-
rujemy też razem. A teraz wracaj do szeregów!
Chwilę później pięciuset wojowników zwartą kolumną maszerowało w stronę gardzieli
jednej z uliczek wewnętrznego miasta, kierując się do katedry. Shef, na samym końcu,
zerknął na odziane w kolczugę plecy, zważył w dłoni halabardę, po czym tęsknie obejrzał
się przez ramię na małe grupki wikingów pozostawione z tyłu.
— Chodź — ponaglał Ulf. — Nie przejmuj się. Brand zostawił wystarczająco dużo
ludzi, by chronić łup. I tak wszystkim dostanie się równy udział, wszyscy w armii to
wiedzą. Ci z tyłu są tylko po to, żeby uważać na Anglików.
30
Kolumna przyśpieszyła kroku niemalże do truchtu i jednocześnie przybrała
znajomy, klinowaty kształt, który Shef zapamiętał ze swojej pierwszej potyczki.
Dwukrotnie napotkali opór; wzniesione w pośpiechu barykady zagradzały wąską uliczkę,
zdesperowani northumbryjscy tanowie godzili w swych wrogów ponad tarczami z lipowego
drewna, ich kerlowie zaś i sprzymierzeńcy ciskali oszczepy i kamienie z okien na górze.
Wikingowie przypuścili szturm, wymienili ciosy, wdarli się do domów, usunęli łuczników
i oszczepników, zburzyli wewnętrzne ściany, by zajść Anglików z boku i od tyłu,
działając cały czas bez rozkazu i bez zatrzymania, z przerażającą żądzą zabijania. Za
każdym razem, gdy następowała chwila przerwy, Shef wykorzystywał to, by przedrzeć się
bardziej do przodu, obierając sobie za cel szerokie plecy Branda. Zdał sobie sprawę, że
będzie musiał pozwolić im zdobyć katedrę. Ale może kiedy znajdą już swój łup,
drogocenne pamiątki wielu wieków, Shef dostanie kilku ludzi, by przechwycić machiny. A
nade wszystko musi poruszać się blisko dowódców, aby uratować życie jeńców — życie
ludzi wykształconych, znających liczby.
Wikingowie znowu poruszali się truchtem, Brand wyprzedzał teraz chłopaka zaledwie o
kilka szeregów. Zakręt w wąskiej uliczce, ludzie po wewnętrznej stronie wyhamowują
powoli, by ich towarzysze na zewnątrz mogli dotrzymać kroku. I oto katedra, wyrastająca
ponad wojownikami niczym dzieło gigantów, oddalona zaledwie o sześćdziesiąt kroków,
tkwiąca pośród stłoczonych pomniejszych budynków.
I znowu Northumbryjczycy; rzucają się do walki po raz ostatni, z odwagą zrodzoną z
rozpaczy bronią domu swego Boga.
Wikingowie zwolnili nieco, wysoko dźwignęli tarcze. Shef, który nadal przepychał się
do przodu, znalazł się nagle w jednym szeregu z Brandem, ujrzał klingę northumbryjskiego
miecza lecącą niczym meteor w stronę jego szyi.
Bez namysłu sparował cios, usłyszał znajomy trzask łamiącego się brzeszczotu. Zadał
pchnięcie halabardą, przekręcił drzewce i szarpnął, wyrywając tarczę z dłoni przeciwnika.
Wsparty barkami w plecy Branda, chłopak zamachnął się szeroko. Dookoła zrobiło się
pusto; wrogowie ze wszystkich stron. Uderzył znowu, siekiera halabardy ze świstem
przecięła powietrze. Zmienił uchwyt i ciął w tył; wrogowie usiłowali prześlizgiwać się
poniżej zasięgu halabardy. Chybił powtórnie, ale przez ten czas wikingowie zdołali
odtworzyć szyk. Klin ruszył do przodu, klingi cięły pod wszystkimi kątami. Prowadził
Brand, wymachując toporem z precyzją cieśli.
Pierwsza fala szturmujących załamała się nad angielskimi obrońcami, miażdżąc ich
doszczętnie. Nagle Shef spostrzegł, że biegnie ile sił w nogach po otwartej przestrzeni, po
wyludnionym nagle terenie, z przodu wznosi się katedra, zewsząd dochodzą go okrzyki
podniecenia.
Oślepiony nagłym przebłyskiem słońca chłopak ujrzał przed sobą... jaskrawożółte,
szafranowe płaszcze. Z niedowierzaniem rozpoznał znajomą, rozciągniętą w szyderczym
uśmiechu twarz Muirtacha. Mężczyzna wbił oszczep w ziemię. Tkwił tam już szereg
oszczepów powiązanych sznurkiem, niczym ogrodzenie z owoców jarzębiny strzegące
kuźni Thorvina. Okrzyki zamarły na ustach.
— Nieźle biegacie, chłopcy. Ale na tym koniec. Trzymajcie się z daleka od sznurka,
słyszycie?
Muirtach cofnął się widząc postępującego naprzód Branda, rozpostarł ramiona.
— Spokojnie, spokojnie. Każdy dostanie swój udział, bez obawy. Rozstrzygnięto o
tym bez was. Dostalibyście swój udział, nawet gdyby atak się nie powiódł.
— Weszli od tyłu — krzyknął Shef. — Wcale nie przyłączyli się do nas rano.
Zdobyli zachodnią bramę, gdy my atakowaliśmy od północy.
— Zdobyli, akurat — warknął jakiś głos. — Wpuszczono ich. Spójrzcie!
W drzwiach katedry, opanowany jak zawsze, wciąż odziany w szkarłat i zieleń, pojawił
się Ivar. U jego boku kroczyła postać w stroju, jakiego Shef nie widział od śmierci
Ragnara zeszłego roku: mężczyzna miał na sobie biało-purpurową szatę, na głowie
dziwaczną, wysoką czapę, a w dłoni dekorowaną złotem laskę z kości słoniowej. Wolną
rękę odruchowo uniósł w geście błogosławieństwa. Był to metropolita Eoforwich we własnej
osobie, arcybiskup Wulfhere.
— Zawarliśmy układ — odezwał się Ivar. — Chrześcijanie zaproponowali, że
wpuszczą nas do miasta jeśli katedra zostanie oszczędzona. Dałem im na to słowo.
Możemy wziąć wszystko inne: miasto, całą okolice, majątek króla, cokolwiek. Nie wolno
31
jednak ruszać katedry ani mienia Kościoła. W zamian chrześcijanie będą naszymi
przyjaciółmi i pokażą, jak wycisnąć z tego kraju wszystko.
— Jesteś jarlem armii — zawył Brand. — Nie masz prawa zawierać układów,
nikomu nic o tym nie mówiąc.
Ivar teatralnym gestem uniósł ramię, poruszył nim, zakręcił, przesadnie wykrzywiając
się z bólu.
— Widzę, Brand, że twoja ręka jest już sprawna. Kiedy ja też wyzdrowieję,
będziemy mieli kilka spraw do omówienia. Ale teraz trzymaj się po swojej stronie liny!
I przypilnuj swoich ludzi, bo inaczej źle skończą. Chłopców też to dotyczy — dodał,
gdy natrafił wzrokiem na Shefa.
Zza katedry wyłaniali się ludzie, setki popleczników Ragnarssonów — uzbrojonych po
zęby, wypoczętych, pewnych siebie, zimno spoglądających na zdziesiątkowanych,
wyczerpanych towarzyszy. Spośród gromady wystąpił Wężowe Oko. Flankowali go obaj
bracia — posępny Halvdan oraz Ubbi, który przynajmniej raz wyglądał na zawstydzonego
i spoglądał w ziemię, mówiąc:
— Spisaliście się dobrze. Przykro nam, że spotkała was niespodzianka. Wszystko
zostanie wyjaśnione na zgromadzeniu. Ale Ivar ma rację. Nie przekraczajcie liny. Trzymaj-
cie się z dala od katedry. Wszędzie indziej możecie grabić, ile dusza zapragnie.
— Bardzo zabawne — zawołał jakiś anonimowy głos. — Czy ktoś kiedy
widział, aby kapłani Chrystusa zostawiali cokolwiek dla innych?
Wężowe Oko nic nie odpowiedział. Jego brat Ivar odwrócił się, machnął ręką. Za
plecami Ragnarssonów wzbił się w powietrze jakiś drąg. Silne dłonie zatknęły go w ubitą
ziemię przed katedrą. Szarpnięcie za sznurek i z drąga rozwinął się — powiewając
niemrawo na wilgotnym wietrze — słynny Kruczy Sztandar, na którym czarny ptak, godło
braci, rozpościerał skrzydła na znak zwycięstwa. Zjednoczona dotychczas gromada ludzi,
która szturmowała mury i wywalczyła sobie drogę przez miasto, powoli zaczynała tracić
na zwartości, dzielić się na mniejsze grupki, szeptać między sobą, liczyć poległych.
— No i dobrze, niech sobie zachowają katedrę — mruknął Shef do siebie. — My jeszcze
możemy zająć maszyny.
— Brand! — zawołał. — Brand! A teraz, czy dasz mi tych dwudziestu ludzi?
Rozdział piąty
W bladym, zimowym słońcu, pośród bezlistnych drzew zagajnika poza murami Yorku,
siedziała grupka mężczyzn. Otaczały ich sznury, owoce jarzębiny czerwieniły się pomiędzy
włóczniami. Było to tajne zgromadzenie kapłanów, wszystkich kapłanów Drogi do
Asgardu, którzy towarzyszyli armii Ragnarssonów. Siedział tu Thorvin, kapłan Thora,
Ingulf, kapłan Ithun, i inni: Vestmund, nawigator, znawca gwiazd, kapłan morskiego boga
Njörda; Geirulf, kronikarz bitew, kapłan Tyra; Skaldfinn tłumacz, kapłan Hajmdalla. A
także najbardziej poważany ze wszystkich, ze względu na swoje wizje i wędrówki w innych
światach, Farman, kapłan Freyra.
Pośrodku kręgu tkwiła srebrna włócznia Odyna, tuż obok świętego ognia Lokiego.
Jednak żaden kajdan w armii nie pragnął wziąć na swoje barki wielkiej odpowiedzialności,
jaka wiązała się z włócznią. Podobnie nie było kapłana Lokiego — chociaż o istnieniu
boga ognia nigdy nie zapominano.
Wewnątrz pierścienia znajdowało się też dwóch ludzi nie należących do rady
kapłanów: Brand Zabójca oraz Hund, uczeń Ingulfa siedzieli w milczeniu, z dala od
głównej grupy. Wezwano ich by dali świadectwo oraz, w razie potrzeby, udzielili rady.
Pierwszy, powiódłszy wzrokiem po zgromadzeniu, odezwał się Farman:
— Nadszedł czas, byśmy rozważyli naszą pozycję.
Słuchacze w milczeniu skinęli głowami. Ludzie Drogi nie odzywali się bez potrzeby.
— Wszyscy wiemy, że nic w historii heimsins kringla, okręgu świata, nie jest z góry
przesądzone. A przecież wielu
z nas w swoich wizjach oglądało rzeczy, które zdają się zbliżać nieubłaganie. Nadchodzi
32
świat, w którym dominuje bóg-Chrystus. Gdzie przez ponad tysiąc lat ludzie będą
podlegli jemu jednemu, oraz jego kapłanom, póki pod koniec owego tysiąclecia nie
nastanie głód i pożoga. A do tego czasu trwać będzie walka, by ludzie pozostali takimi,
jakimi są, i by nie myśleli o tym świecie, a jedynie o
przyszłym. Jak gdyby
Ragnarök, walka bogów, ludzi i gigantów została już rozstrzygnięta, a ludzie byli pewni
swego zwycięstwa.
Farman z kamienną twarzą spojrzał na krąg kapłanów.
—- Takiemu właśnie światu musimy się przeciwstawić, z nim właśnie musimy walczyć.
Pamiętacie zapewne, że przez przypadek dowiedziałem się w Londynie o śmierci Ragnara
Lothbroka. Wówczas we śnie przyszło do mnie objawienie, że to jest jeden z tych
momentów, kiedy historia świata może przybrać zupełnie inny obrót. Dlatego wezwałem
Branda — mówca machnął ręką w stronę masywnej postaci przycupniętej kilka stóp dalej
— aby przekazał wiadomość synom Ragnara, i to w takiej formie, żeby nie mogli oprzeć
się wyzwaniu. Niewielu ludzi podołałoby takiej misji. A przecież Brand tego dokonał, speł-
niając swój obowiązek wobec nas wszystkich, w imię tego, który, jak wierzymy, nadejdzie z
Północy, by sprowadzić świat na właściwą ścieżkę.
Ludzie w kręgu z szacunkiem dotknęli amuletów. Farman mówił dalej:
— Łudziłem się, że synowie Ragnara, spadając na chrześcijańskie królestwa Anglii,
zniweczą ich potęgę i staną się naszą forpocztą, forpocztą ludzi Drogi. Byłem głupcem,
sądząc, że zdołam przeniknąć zamierzenia bogów. Głupio też wierzyłem, że zło
Ragnarssonów może zrodzić jakiekolwiek dobro. Synowie Ragnara nie są chrześcijanami,
ale ich czyny dają chrześcijanom siłę. Tortury. Gwałty. Mnożenie „heimnarów".
W tym momencie wtrącił się Ingulf, mistrz Hunda.
— Ivar jest z rodzaju Lokiego. Posłano go, by siać zamęt na ziemi. Widywałem go
już po drugiej stronie, i to nie jako człowieka. Nie można go wykorzystać w żadnym
dobrym celu.
— Teraz to widzimy — odparł Farman. — Zamiast walczyć z potęgą kościoła boga-
Chrystusa, zawarł z nim układ, dla swoich własnych celów. I tylko taki głupiec jak ten
arcybiskup mógł mu zaufać. Co nie zmienia faktu, że chwilowo obaj na tym skorzystali.
— A myśmy stracili! — warknął Brand, zapominając o należnym szacunku.
— Ale czy Ivar istotnie coś zyskał? — zapytał Vestmund. — Nie rozumiem, co Ivar
i jego bracia osiągnęli przez ten układ. Poza wejściem do Yorku.
— Mogę ci udzielić na to odpowiedzi — powiedział Thorvin — gdyż dobrze
wejrzałem w tę sprawę. Wszyscy widzieliśmy, jak marnego pieniądza używa tutejsza
ludność. Niewiele srebra, dużo miedzi i ołowiu. Gdzie się podziało całe srebro? Nawet
Anglicy zadają sobie to pytanie. A ja
wiem. Kościół je zabrał. Nie tylko nam, ale również Ivarowi trudno jest sobie
wyobrazić, jak bogaty jest Kościół w Northumbrii. Istnieje tu od dwustu lat i przez cały
ten czas dostawał podarki w postaci srebra, złota i ziemi. A z ziemi potrafi czerpać
jeszcze więcej srebra. I to nie tylko z tej, którą posiada. Ochlapać niemowlę wodą,
uświęcić małżeństwo, a w końcu pogrzebać człowieka w poświęconej ziemi oraz oddalić
groźbę wiecznych męczarni, męczarni nie za popełnione grzechy, ale za opieszałość w
płaceniu daniny.
— Ale co oni robią z całym tym srebrem? — zapytał Farman.
— Ozdoby dla swojego boga. Wszystko to leży teraz w katedrze, równie
bezużyteczne jak wtedy, gdy jeszcze tkwiło pod ziemią. Złote i srebrne kielichy, wielkie
krucyfiksy, zdobione sklepienia, naczynia na ołtarzu, kasetki na szczątki ich świętych.
To wszystko pochodzi z pieniędzy. Im bogatszy jest Kościół, tym nędzniejsze są
monety. — Thorvin z odrazą pokręcił głową.
— Kościół niczego nie odda, a Ivar nawet nie zdaje sobie sprawy, na czym
mógłby położyć rękę. Księża powiedzieli mu, że zbiorą wszystkie monety z całego
królestwa i przetopią na nowo. Usuną nieszlachetny metal, a z całego srebra wybiją jego
własną monetę. Monetę Ivara Zwycięskiego, króla Yorku. Oraz Dublina.
— Ragnarssonowie może nie będą bogatsi, ale na pewno potężniejsi.
— A Brand, syn Barna, będzie biedniejszy! — warknął gniewny głos.
— A więc dokonaliśmy tylko tyle — podsumował Skaldfinn — że połączyliśmy
Ragnarssonów i kapłanów Chrystusa. Co teraz myślisz o swoim śnie, Farmanie? I co z
historią świata oraz jego przyszłością?
33
— Jest jedna rzecz, o której wtedy nie śniłem — odparł Farman. — Za to od tamtej
pory zdarzało mi się to dość często. Mówię o tym chłopcu, Skjefie.
— On nazywa się Shef — wtrącił Hund.
Farman skinął głową na znak zgody.
— Pomyślcie tylko. Sprzeciwił się Ivarowi. Walczył w holmgangu. Przedarł się
przez mury Yorku. A kilka miesięcy temu przybył do Thorvina, mówiąc, że jest tym,
który przychodzi z Północy.
— Miał na myśli tylko tyle, że pochodzi z północnej
części królestwa, z Northfolku — zaprotestował Hund.
— Co on myślał, to jedna rzecz, a co mieli na myśli bogowie, to zupełnie co innego
— odparł Farman. — Poza tym nie zapominajcie, że widziałem go po drugiej stronie. W
domu bogów.
— I jeszcze jedna zagadka. Kto jest jego ojcem? Jarl Sigvarth myśli, że on. Ale na to
mamy tylko słowo jego matki. Wydaje mi się, że być może ten chłopak jest
zaczątkiem wielkiej zmiany, środkiem kręgu, chociaż nikt by się tego po nim nie
spodziewał. Mam więc jedno pytanie
do jego przyjaciół i tych, którzy go znają: czy on jest opętany?
Wszystkie oczy zwróciły się w stronę Ingulfa. Ten uniósł brwi.
— Opętany? Medycy nie używają raczej tego słowa.
Ale skoro ująłeś to w ten sposób, odpowiem ci. Tak, oczywiście, on jest opętany.
Pomyśl tylko...
Hund znalazł swego przyjaciela dokładnie tam, gdzie się spodziewał: pośród
kawałków usmolonego drewna i odłamków żelaza na północno-wschodniej wieży. Ota-
czała go garstka zaintrygowanych mężczyzn z amuletami na szyjach. Hund przecisnął się
przez tłumek niczym węgorz.
— Udało się? — zapytał.
Shef podniósł wzrok.
— Sądzę, że znam już odpowiedź. Przy każdej maszynie stali mnisi, których obowiązkiem
było zniszczyć urządzenie, by nie wpadło w nasze ręce. Ci zrobili, co uważali za
najpilniejsze, po czym schronili się do katedry. Thrallom, których zostawili,
nieszczególnie zależało na pilnowaniu, by ogień dopalił się do końca. Ten niewolnik
został schwytany — Shef skinął głową w stronę Anglika w obroży, który stał pośród
wikingów. — Powiedział mi, jak działała
machina. Nie próbowałem jej odbudować, ale wszystko rozumiem.
Wskazał ręką na stos nadpalonego drewna i kawałków żelaza.
— To jest maszyna, która wyrzuca pociski. Sekret nie tkwi w drewnie, ale w linie.
Skręconej linie. Oś się obraca i skręca linę, która naciąga oba ramiona łuku. A potem,
we właściwym momencie zwalniasz cięciwę...
— I buch, trafiasz starego Tonniego — powiedział jeden z wikingów.
Wojownicy parsknęli śmiechem. Shef pokazał zębate koła na ramie konstrukcji.
— Widzisz tę rdzę? Są stare jak świat. Nie wiem, ile czasu minęło, odkąd odeszli
Rzymianie, ani czy te rzeczy walały się do tej pory w jakiejś zbrojowni. Wiem jednak,
że nie zrobili ich ludzie z katedry. Potrafią ich tylko używać.
— A co z maszyną od wielkich głazów?
— Spłonęła prawie doszczętnie. Ale wiedziałem, jak działa, jeszcze zanim
przedostaliśmy się przez mury. Ludzie z katedry mieli wszystko w książce. Mieli też
zapasowe części, pozostałe z dawnych czasów, jak mówi niewolnik. Choćby dlatego
żałuję, że wszystko spłonęło. Chciałbym
zobaczyć książkę, która mówi, jak budować machiny. I tę drugą, o sztuce liczb.
— Erkenbert zna sztukę liczb — odezwał się nieoczekiwanie thrall, wychwytując
znajomo brzmiące słowo; Szef wciąż mówił po norwesku z lekkim angielskim akcentem. —
On jest arithmeticusem
Kilku wikingów obronnym gestem dotknęło amuletów na piersi. Shef zaśmiał się.
— Arithmeticus czy nie, i tak potrafię budować machiny lepsze niż ma on. Wiele
machin. Thrall mówi, że słyszał niegdyś, jak jeden z ludzi katedry porównywał
chrześcijan do karłów na ramionach gigantów — Rzymian. Cóż, może czarni mnisi istotnie
siedzą na ramionach gigantów, mając te wszystkie książki, stare machiny i stare mury,
34
pozostawione z minionych czasów. Ale to nie zmienia faktu, że są karłami. A my, my
jesteśmy...
— Nie mów — przerwał nagle jeden z wikingów, występując naprzód. — Nie
wypowiadaj tego słowa, Skjefie Sigvarthssonie. Nie jesteśmy gigantami, a giganci,
iótnarowie, to przeciwnicy bogów i ludzi. Sądziłem, że wiesz o tym. Czy nigdy ich nie
widziałeś?
Shef z wolna skinął głową, przypominając sobie sen o nieukończonych murach i
gigantycznym, niezgrabnym właścicielu ogiera. Tłumek poruszył się, spoglądając po sobie.
Chłopak rzucił na ziemię żelazne części, trzymane do tej pory w ręce.
— Steinulfie, puść niewolnika wolno, w nagrodę za to, co nam powiedział. Pokaż mu,
jak się stąd wydostać, żeby nie wpadł w łapy Ragnarssonów. Teraz możemy już sami
zbudować machinę.
— Czy wystarczy nam na to czasu? — zapytał jakiś wojownik.
— Potrzebujemy tylko drewna. Oraz trochę pracy przy kowadle. A do spotkania armii
zostały jeszcze dwa dni.
— To nowa wiedza — dodał jeden ze słuchaczy. — Thorvin kazałby nam to
wypróbować.
— Przyjdźcie tu jutro rano — powiedział Shef stanowczo.
Gdy ludzie zaczęli się rozchodzić, któryś z wikingów powiedział:
— To będą bardzo długie dwa dni dla króla Elli.
Chrześcijański biskup postąpił jak pies wydając go Ivarowi. Ivar porządnie się przygotował
na to spotkanie.
Shef zagapił się na plecy odchodzących, po czym obrócił się w stronę przyjaciela.
— Co tam masz?
— Eliksir od Ingulfa. Dla ciebie.
— Nie potrzebuję żadnego eliksiru. Na co to?
Hund zawahał się.
— Ingulf powiedział, że dla uspokojenia umysłu. I...przywrócenia pamięci.
— Co jest nie tak z moją pamięcią?
— Ingulf i Thorvin mówią... mówią, że zapomniałeś nawet o tym, że to my
wypaliliśmy ci oko. Że Thorvin cię trzymał, Ingulf rozgrzał igłę, a ja ją ustawiłem.
Zrobiliśmy tak dlatego, żeby nie oddać cię w ręce któregoś z rzeźników Ivara. Ale oni
mówią, że nienaturalne jest, żebyś nigdy o tym nie wspominał. Sądzą, że zapomniałeś
tamtą chwilę. I nie pamiętasz już Godivy, dla której wszedłeś do obozu.
Shef spojrzał na niewysokiego medyka ze srebrnym jabłkiem-amuletem na szyi.
— Możesz im powiedzieć, że nigdy nie zapomniałem żadnego z tych momentów. Ale
mimo to — wyciągnął rękę — przyjmę twój eliksir.
— Wziął eliksir — oznajmił Ingulf.
— Shef przypomina mi ptaka ze starej historii — powiedział Thorvin. — Tej, którą
opowiadają chrześcijanie tłumacząc, jak Anglicy z północy przeszli na nową wiarę.
Podobno kiedy król Edwin zwołał radę, by zdecydować, czy on i jego poddani powinni
zostać przy wierze ojców, czy też przyjąć naukę Chrystusa, odezwał się kapłan
Aesira, mówiąc, że starzy bogowie nie przynieśli im żadnej korzyści, więc lepiej ich
porzucić. Wtedy jednak wstał inny z członków rady, i to jest prawdziwsza opowieść, i
rzekł, że świat przypomina mu królewską komnatę podczas zimowego wieczoru: ciepłą
i jasno oświetloną, odgrodzoną od ciemnego, zimnego świata na zewnątrz. „I do
tej komnaty — opowiadał królewski doradca — wlatuje ptak, przez moment czuje
ciepło i widzi światło, lecz po chwili znowu wyfruwa w ciemność i zimno. Jeżeli bóg-
Chrystus może nam lepiej wytłumaczyć, co się dzieje z człowiekiem przed
narodzinami i po śmierci, powinniśmy dowiedzieć się czegoś więcej o jego naukach
— To dobra historia i zawiera trochę prawdy — stwierdził Ingulf. — Rozumiem,
dlaczego uważasz, że Shef może być jak ten ptak.
35
— Może tak, a może nie. Może być czymś zupełnie innym. Kiedy Farman ujrzał go
w swoich wizjach, w Asgardzie, widział go na miejscu Vólunda, kowala bogów.
Chyba nie znasz tej historii, Hundzie. Vólunda schwytał i
uwięził zły król Nidhad,
przeciął mu ścięgna pod kolanami, by mógł pracować, lecz nie mógł uciec. Ale Vólund
zwabił do swej kuźni królewskich synów, zabił ich, zrobił brosze z ich oczu i naszyjnik
z ich zębów, i dał to ich ojcu, swojemu panu. Zwabił do kuźni córkę króla, spoił ją
piwem i zgwałcił.
— Dlaczego miałby to robić, skoro wciąż był więźniem? — zapytał Hund. — Jeżeli
kulał i nie mógł uciec?
— Był mistrzem-kowalem — odparł Thorvin. — Kiedy córka króla obudziła się i
pobiegła do ojca, żeby wszystko mu opowiedzieć, a Nidhad przybył, aby zabić swego
niewolnika wśród męczarni, Vólund przypiął skrzydła, które sekretnie wykuł sobie na
kowadle. I odleciał, naś-
miewając się z tych, którzy uważali go za kalekę.
— W czym Shef przypomina Vólunda?
— Widzi rzeczy na górze i na dole. Większość ludzi tego nie potrafi. To wielki dar,
ale obawiam się, że to dar od Odyna, Odyna Ojca Wszystkich, Odyna Bólverka,
Niosącego Zgubę. Twój eliksir, Ingulfie, ześle mu sny. Co zobaczy w tych snach?
Resztkami gasnącej świadomości Shef usiłował przeniknąć skład wypitego specyfiku.
Smakował miodem, co stanowiło odmianę od obrzydliwych mieszanek, które Ingulf i Hund
zwykle sporządzali. Jednak poza słodyczą czuł też inny smak. Pleśni? Grzyba? Nie miał
pojęcia, lecz wyczuwał
coś gorzkiego i gnijącego. Ledwo wypił, zdał sobie sprawę, że będzie musiał coś
przecierpieć.
A mimo to sen zaczął się słodko, jak te, które miewał w czasach, zanim zaczęły się
jego kłopoty, zanim się dowiedział, że przeznaczyli go na thralla.
Pływał w jeziorze. Wyrzuty jego ramion stawały się coraz silniejsze, brzeg oddalał się
w zawrotnym tempie; poruszał się szybciej od galopującego konia. Pęd wyrwał go z wody.
Wznosił się teraz w powietrzu. Nie wymachiwał już rękami. Z początku rozpaczliwie wspinał
się coraz wyżej, a potem, gdy strach minął, poszybował przed siebie, frunąc wysoko niczym
ptak. Kraina pod nim była zielona i słoneczna, wszędzie rozwijały się świeże, wiosenne liście, a
łąki pięły się ku zalanym słońcem wzgórzom. Nagła ciemność. Tuż przed nim zwarta
kolumna ciemności. Wiedział, że był tu już wcześniej. Wtedy jednak znajdował się wewnątrz
ciemności, wyglądał na zewnątrz; nie chciał znów ujrzeć tego, co wtedy zobaczył. Król, król
Edmund o smutnej i umęczonej twarzy, z własnym kręgosłupem w ręce. Jeżeli przeleci
ostrożnie, nie rozglądając się na boki ani nie patrząc za siebie, może tym razem go nie
zobaczy.
Powoli, ostrożnie, wędrująca dusza zbliżyła się do olbrzymiego, pociemniałego drzewa.
Shef wiedział, co tam zobaczy: przybitą do pnia postać z kolcem wystającym z jednego
oka. Chłopak z uwagą zajrzał w twarz przybitego, zastanawiając się, czy nie zobaczy swojej
własnej.
Ale nie. Zdrowe oko było przymknięte. Zdawało się nie zwracać uwagi na przybysza.
Nad głową postaci krążyły dwa czarne ptaki z czarnymi dziobami. Kruki. Obróciły na
chłopaka błyszczące oczy, przekrzywiając ciekawie głowy. Lotki ich skrzydeł zaszeleściły,
poruszyły się lekko. Ptaki bez najmniejszego wysiłku nieruchomo tkwiły w powietrzu.
Postacią był Odyn czyli Woden, kruki zaś były jego nieodłącznymi towarzyszami.
Jak one się nazywały? Shef wiedział, że to bardzo ważne. Słyszał gdzieś ich imiona. Tak,
zgadza się — brzmiały one Hugin i Munin. Po angielsku to będzie Hyge i Myne.
Hugin/Hyge. To oznaczało „rozum". Nie tego szukał. Ptak, jak gdyby odprawiony, opuścił
się w dół i przysiadł na ramieniu pana.
MuninjMyne. To znaczy „pamięć". Tego właśnie pragnął. Wiedział jednak, że będzie
musiał zapłacić cenę. Miał przyjaciela, opiekuna, pośród bogów, z tego już zdał sobie
sprawę. Ale nie był nim Odyn, wbrew przypuszczeniom Branda. Tak więc cena zostanie
zapłacona. I znowu, nieoczekiwanie, przypomniał mu się fragment wiersza. Angielskiego
36
wiersza. Opisywał on człowieka, który wisiał na szubienicy, kołysząc się w te i we wte, nie
mogąc unieść ręki, by odgonić czarne kruki, które nadleciały...
Nadleciały, żeby wydziobać mu oczy. Oko. Ptak pojawił się nagle, tak blisko, że
zasłaniał sobą cały świat. Jego czarny dziób niczym strzała godził w oko Shefa. Ale nie
w zdrowe oko. W to wypalone, które już stracił. Tam jednak była pamięć. Pamięć, którą
utracił wraz ze źrenicą. Ręce miał opuszczone, nie mógł nimi poruszyć. To dlatego, że
Thorvin je trzymał. Nie, tym razem mógł ruszać rękami, tyle tylko, że mu nie wolno. Nie
poruszy.
Ptak jakby to zrozumiał. Podleciał bliżej, skrzecząc triumfalnie i zatopił ostrze dzioba w
oku chłopaka, w jego mózgu. Ból przeszył ciało Shefa, a wraz z nim pojawiły się słowa: słowa
dawno umarłego króla.
Gdzie bród u wierzb, drewniany most
Tam królów ród w swych łodziach śpi.
Cztery pagórki w ziemi tkwią;
Popatrz na północ i omiń trzy
. W czwartym spoczywa tajemny skarb,
Strzeże go Wuffa, z Wehhy krwi.
Odszukaj go, jeśli masz hart
. Shef spełnił swój obowiązek. Ptak puścił go wolno. Chłopak natychmiast odpadł od
pnia, koziołkując bezwładnie z unieruchomionymi rękami, spadając w stronę ziemi, oddalonej
o całe miłe. Nie potrzebował rąk. Mógł po prostu odwracać ciało we właściwą stronę i toczyć
się, póki znów się nie zanurzy w blasku słońca, opadać, zataczając łagodne kręgi, w stronę
miejsca, gdzie jego ciało leżało na słomie.
Dziwnie jest oglądać świat z góry; ludzie, armie, kupcy przychodzili i odchodzili, niektórzy
miot się rozpaczliwie, a przecież z tej wysokości zdawało się, że wcale się nie poruszają.
Widział mokradła, widział morze, widział wielkie kurhany, pagórki porosłe zieloną darnią.
Musi to zapamiętać, pomyśleć o tym później. Teraz trzeba dopilnować jednej rzeczy,
wykonać ją skoro tylko jego duch znajdzie się z powrotem na swoim miejscu, w ciele,
które leżało na materacu, w ciele, do którego właśnie wchodził...
Shef rozbudził się gwałtownie, zerwał z posłania.
— Muszę zapamiętać, a nie umiem pisać — jęknął z rozpaczą.
— Ja umiem — odezwał się Thorvin, który siedział na stołku kawałek dalej, ledwo
widoczny na tle płomieni.
— Umiesz? Umiesz pisać jak chrześcijanie?
— Jak chrześcijanie też, ale bardziej jak kapłan Drogi. Umiem pisać runami. Co mam
ci napisać?
— Pisz szybko — powiedział Shef. — Kupiłem to od Munina za cenę bólu.
Thorvin spuścił wzrok, wyjął bukową deseczkę oraz nóż i przygotował się do rycia
Gdzie bród u wierzb, drewniany most Tam królów ród w swych łodziach śpi...
— Trudno jest pisać runami po angielsku — mruknął Thorvin. Ale mruknął to bardzo
cicho.
pozostanie nienaruszona. W powietrzu wyczuwało się napięcie.
Gdy blade zimowe słońce osiągnęło południe, Sigurth rozpoczął spotkanie, wołając:
— Jesteśmy Wielką Armią. Spotkaliśmy się, aby omówić to, co zostało zrobione i
to, co ma się jeszcze dokonać. Mam do powiedzenia kilka rzeczy. Ale najważniejsze
jest, że dochodzą mnie słuchy o ludziach, którym nie podoba się sposób, w jaki miasto
zostało zdobyte. Czy jeden z nich zechce przemówić otwarcie przed nami
wszystkimi?
Z pierścienia wyłonił się jakiś mężczyzna i przeszedł na środek, ustawiając się tak, by
słyszeli go zarówno właśni poplecznicy jak i Ragnarssonowie. Był to Skuli, który
doprowadził machinę do murów, ale nie zdołał umieścić pomostu na ich szczycie.
— Ukartowana sprawa — mruknął Brand. — Zapłacono mu, żeby ponarzekał, ale
niezbyt ostro.
37
.
— Ja nie jestem zadowolony — zawołał Skuli. — Poprowadziłem moją drużynę do
ataku na mury tego miasta. Straciłem kilkunastu ludzi, w tym własnego szwagra,
dobrego człowieka. Mimo to dostaliśmy się do środka i wywalczyliśmy sobie drogę
do katedry. Wtedy jednak nie pozwolono nam jej złupić, chociaż wedle tradycji to
było nasze prawo. I odkryliśmy, że śmierć naszych towarzyszy poszła na marne, gdyż
miasto było
już zdobyte. Nie dostaliśmy ani łupów, ani żadnej rekompensaty. Dlaczego pozwoliłeś
nam rzucać się na mury jak głupcom, Sigurth, skoro wiedziałeś, że nie ma takiej
potrzeby?
Szmer aprobaty, gwizdy w drużynie Ragnarssonów. Sigurth wystąpił naprzód,
uniesieniem ręki nakazał ciszę.
— Dziękuję Skulemu za te słowa i przyznaję, że racja jest po jego stronie. Chcę
jednak powiedzieć dwie rzeczy. Po pierwsze, nie wiedziałem, że nie ma takiej
potrzeby. Nie mogliśmy być pewni, że się dostaniemy
Armia zgromadziła się na otwartej przestrzeni poza wschodnimi murami miasta w trzy
tygodnie przed dniem, w którym chrześcijanie obchodzili narodziny swego Boga.
Wojownicy, nieufnie nastawieni, spoglądali na siebie spode łba. Siedem tysięcy ludzi
zajmowało sporo miejsca, zwłaszcza że wszyscy byli uzbrojeni od stóp do głów i szczelnie
opatuleni przed wiatrem oraz sporadyczną mżawką. Ponieważ jednak Shef spalił wszystkie
domy pozostałe w tej części miasta, wolna przestrzeń była wystarczająco duża, aby
wszyscy mogli utworzyć półokrąg, sięgający od muru do muru.
W środku półkręgu stali Ragnarssonowie i ich poplecznicy. Za nimi powiewał Kruczy
Sztandar. Kilka kroków dalej, w silnym uchwycie ludzi odzianych w szafranowe pledy,
czekał czarnowłosy król, a raczej były król, Ella. Jego twarz była tak blada, że Shefowi,
patrzącemu z odległości trzydziestu jardów, przypominała białko ugotowanego kurzego jaja.
Bowiem król Ella był zgubiony. Wyrok nie został jeszcze ogłoszony, ale nikt nie
wątpił, jaka będzie jego treść. Wkrótce Ella usłyszy szczęk broni, przy którym to dźwięku
armia zawsze oznajmiała swoją decyzję. A wtedy wikingowie zajmą się nim, jak przedtem
zajęli się Shefem, królem Edmundem, królem Maelgualą i całą resztą irlandzkich
królików, na których Ivar ostrzył sobie zęby i doskonalił technikę. Dla Elli nie było
nadziei. Wrzucił Ragnara do dołu ze żmijami. Nawet Brand, nawet Thorvin zgadzali się, że
synowie mają prawo pomścić ojca. Więcej niż prawo, obowiązek. Zaś armia miała
dopilnować, by sprawę załatwiono porządnie i w sposób godny wojowników.
Prócz tego jednak w rękach armii leżała moc osądzania własnych przywódców. Nie
tylko Ella był zagrożony. Nawet Ivar Ragnarsson, nawet sam Sigurth Wężowe Oko nie
mogli mieć całkowitej pewności, że wyjdą bez szwanku z tego spotkania, że ich
reputacja
do miasta. Księża mogli nas okłamać. A gdyby król dowiedział się o całej sprawie,
obsadziłby otwieraną bramę własnymi ludźmi. Gdybyśmy wtajemniczyli całą armię, jakiś
niewolnik mógłby nas podsłuchać i zdradzić. Tak więc zachowaliśmy to dla siebie. A po
drugie: nie przypuszczałem, że Skuli i jego ludzie przedostaną się przez mury. Nie sądziłem,
że w ogóle uda im się do nich dotrzeć. Te machiny, te wieże są czymś, czego nigdy
dotychczas nie widziałem. Wydawały mi się zabawkami, które można zatrzymać strzałą z
łuku. Gdybym myślał inaczej, powiedziałbym Skulemu, żeby nie ryzykował życia i nie
narażał ludzi. Myliłem się i za to przepraszam.
Skuli z godnością skinął głową i wycofał się na swoje miejsce w szeregach.
— To nie wystarczy! — krzyknął ktoś z tłumu. —
A co z rekompensatą? Z wergildem za naszych towarzyszy?
— Ile dostaliście od księży? — zawołał inny. — I dlaczego nie podzieliliście się ze
wszystkimi?
Sigurth ponownie uniósł rękę.
— Pozwólcie, że was zapytam: po co tu przybyliśmy?
Brand wystąpił naprzód, zamachnął się toporem i wrzasnął tak, że kark poczerwieniał mu z
wysiłku:
— Po pieniądze!
Ale nawet jego głos utonął w ogólnym zgiełku:
— Pieniądze! Bogactwo! Złoto i srebro! Okup!
38
Gdy wrzawa przycichła, Sigurth wystąpił znowu. Shef zdał sobie sprawę, że Ragnarsson
trzyma całe zgromadzenie w garści. Wszystko rozgrywało się zgodnie z planem. Nawet
Brand działał na jego korzyść.
— A po co wam te pieniądze? — zapytał Sigurth.
Zamieszanie, wątpliwości, okrzyki różnej treści — niektóre lubieżne.
Wężowe Oko przekrzyczał je wszystkie.
— Ja wam powiem. Chcecie kupić sobie ziemię, razem z ludźmi, którzy będą ją dla
was uprawiać, żebyście już nigdy nie musieli dotykać pługa. Słuchajcie uważnie: tutaj
nie ma wystarczająco dużo pieniędzy, by zaspokoić wasze marzenia. Tu nie ma dobrych
pieniędzy. — Ragarsson pogardliwie cisnął na ziemię garść monet. Wszyscy rozpoznali
bezwartościowy stop, który spotykali aż za często.
— Nie mówię jednak, że nie możemy się wzbogacić. Ale na to trzeba czasu.
— Czasu, Sigurth? Po to, żebyś zdążył ukryć swoje łupy?
Wężowe Oko postąpił krok naprzód. Jego dziwne, biało obrzeżone oczy szukały w
tłumie człowieka, który go oskarżał. Dłoń położył na głowni miecza.
— Wiem, że to otwarte spotkanie, gdzie każdy może mówić, co mu się podoba —
zawołał. — Ale jeżeli ktoś oskarży mnie albo moich braci o czyny niegodne
wojowników, wezwę go, żeby zdał z tego sprawę po spotkaniu! Słuchajcie, co mówię.
Mnisi zapłacili nam okup, to prawda. Ci z was, którzy wdarli się na mury, także się
obłowili, obdzierając zmarłych albo plądrując domy. Wszyscy odnieśliśmy korzyść z
tego, co dała nam katedra.
-— Ale całe złoto było w katedrze! — To krzyknął Brand, wciąż rozwścieczony, i
dobrze wysunięty w przód, tak że nie można go było pomylić z nikim innym.
Sigurth obdarzył go zimnym spojrzeniem, ale nie zripostował.
— Powiadam wam, że cały okup, wszystkie łupy złożymy do jednej puli i
podzielimy je między drużyny, jak to zawsze było w zwyczaju armii. A potem nałożymy
dodatkową daninę na cały ten kraj, z terminem zapłaty do końca zimy. Zapłacą złą
monetą, to pewne. My jednak weżmiemy ją, wytopimy z niej srebro i wybijemy własny
pieniądz. A ten podzielimy między siebie, żeby każdy miał swój udział. Jest tylko jeden
problem. Aby tego dokonać, musimy mieć mennicę. — Szmer głosów; wikingowie
powtarzali nieznane słowo. — Potrzebujemy narzędzi oraz
ludzi, którzy zrobią monety. A oni są w katedrze. To kapłani Chrystusa. Nie mówiłem o
tym dotychczas, ale mówię teraz: musimy przekonać mnichów, żeby pracowali dla nas.
Tym razem swary trwały o wiele dłużej. Wielu ludzi występowało naprzód i mówiło
naraz. Shef powoli zrozumiał, że w dyskusji przeważają zwolennicy Sigurtha. Jego słowa
wywarły pożądany efekt na wikingach zmęczonych bezowocną wojaczką. Napotkały też
jednak zdecydowany opór — wśród kapłanów Drogi, wśród ludzi, którzy po prostu nie
lubili chrześcijan i im nie ufali, którym wciąż nie uśmiechała się utrata bogactw
zgromadzonych w katedrze.
I opór ten nie cichł. Stosowanie przemocy w trakcie spotkania było prawie nie do
pomyślenia, gdyż zwyczaj przewidywał niezwykle surowe kary. Jednak wojownicy,
wszystko ludzie zaprawieni w walce, stali w pełnym uzbrojeniu, łącznie z kolczugami,
tarczami i hełmami. Zawsze należało się liczyć z możliwością rozruchów. Shef pomyślał, że
Wężowe Oko będzie musiał coś zrobić, jeżeli chce odzyskać kontrolę nad tłumem. W tym
właśnie momencie jeden z wikingów — był to Egil ze Skaane, który dowodził jedną z wież
— przykuł uwagę całej armii wygłaszając płomienny monolog o zdradzieckich metodach
chrześcijan.
— I jeszcze jedno — wołał. — Wszyscy wiemy, że chrześcijanie nigdy nie dotrzymują
danego nam słowa, bo sądzą, że tylko wyznawcy ich boga mogą żyć po śmierci. A ja wam
mówię, co jest jeszcze bardziej niebezpieczne. Oni sprawiają, że inni również
zaczynają zapominać o swych obietnicach. Zaczynają myśleć, że człowiek może
jednego dnia mówić jedno, a drugiego dnia drugie, a potem powiedzieć o tym kapłanowi,
poprosić o przebaczenie i wytrzeć całe zdarzenie ze swojej pamięci równie łatwo, jak
mamka wyciera kupę z tyłka niemowlaka. To właśnie wam mówię! Wam, synowie
Ragnara!
Odwrócił się w stronę braci i postąpił ku nim o krok w geście wyzwania. Odważny
człowiek, pomyślał Shef, odważny i rozgniewany. Egil odrzucił na ramię płaszcz, by
zademonstrować srebrny róg Hajmdala jaśniejący na tunice.
39
— Jak pomściliście ojca, który poniósł śmierć w tym właśnie mieście, w wężowym
dole? Co wynikło z waszych przechwałek w Roskilde, kiedy staliście na dębowym klocu i
przysięgaliście, biorąc sobie Bragiego na świadka? Jaki los spotyka krzywoprzysięzców w
świecie, w który wierzymy? Czy już zapomnieliście?
Z gromady poparł go nagle czyjś głęboki, poważny głos. To Thorvin recytował
święte pieśni.
Tam to mordercy i krzywoprzysięzcy Żywot swój pędzą w trwodze i katuszach. Z
ciał obnażonych Nithhógg krew wysysa Wilcze kły ich szarpią. Czy to cię nie
wzrusza?
— Krzywoprzysięzcy! — krzyknął Egil. Odwrócił się na pięcie i wtopił w tłum,
pokazując Ragnarssonom plecy.
Mimo to bracia wyglądali na zadowolonych, nawet usatysfakcjonowanych. Wiedzieli,
że ktoś wystąpi z tym zarzutem.
— Rzucono nam wyzwanie — powiedział Halvdan Ragnarsson, odzywając się po
raz pierwszy. — Pozwólcie nam więc odpowiedzieć. Bardzo dobrze pamiętamy, co
mówiliśmy w Roskilde. Ja przysiągłem najechać Anglię w zemście za naszego ojca...
— Bracia poparli go, powtarzając:
— Ja też przysiągłem. I Sigurth przysiągł...
— ...pokonać wszystkich królów Anglii i sprawić, by byli nam podlegli.
—
Dwóch już pokonaliśmy, przyjdzie czas na resztę.
Od strony popleczników Ragnarssonów dobiegły okrzyki aprobaty.
— A Ivar przysiągł...
— ...wywrzeć zemstę na czarnych krukach, kapłanach Chrystusa, który wydali wyrok
na naszego ojca.
Zapadła absolutna cisza. W tej ciszy przemówił Ivar:
— Tego nie dokonałem. Ale odłożyłem zemstę na później, nie zapomniałem o
niej. Pamiętajcie: mam teraz czarne kruki w garści. Sam zdecyduję, kiedy zacisnąć ją w
pięść.
Pośród całkowitego milczenia Ivar mówił dalej:
— Ale Ubbi, mój brat, przysiągł...
Bracia znów podjęli wspólnie:
— ...pochwycić króla Ellę i zabić go wśród męczarni, jako zapłatę za śmierć Ragnara.
— I to właśnie zrobimy — zawołał Ivar. — Tak więc dwie z naszych przysiąg
zostaną dopełnione i dwaj z nas będą wolni przed obliczem Bragiego, boga przysięgi.
Zaś pozostałe dwie wypełnią się już wkrótce.
— Przyprowadzić więźnia.
Muirtach i jego zbiry natychmiast wepchnęli króla Ellę na środek kręgu. Shef
zdawał sobie sprawę, że Ragnarssonowie liczyli na zmianę nastroju tłumu. Przy pomniał
sobie młodzika, który oprowadzał go po zagrodach dla niewolników w obozie nad Stour,
opowiadając o okrucieństwie Ivara. Na niektórych ludziach robiło ono wrażenie. Trudno
jednak powiedzieć, czy plan zadziała i tym razem.
Ludzie Muirtacha zaczęli wbijać w ziemię gruby pal. Król był jeszcze bledszy niż
poprzednio, co uwidaczniało się zwłaszcza na tle jego czarnych włosów i czarnej brody.
Ella nie został zakneblowany, usta miał otwarte, lecz nie wydobywał się z nich żaden
dźwięk. Na szyi jeńca widniała zakrzepła krew.
— Ivar przeciął mu struny głosowe — stwierdził Brand. — Tak się robi ze
świniami, żeby nie mogły kwiczeć. A to co znowu?
Gaddgedlarowie, z rękoma owiniętymi szmatami, wnieśli żelazny kosz pełen
rozżarzonych węgli. Żelazne pręty, rozpalone do czerwoności, wystawały z niego
złowieszczo. Tłum poruszył się, zaszemrał. Niektórzy zaczęli się przepychać do przodu, by
lepiej widzieć, inni najwyraźniej zdawali sobie sprawę, że odwraca się ich uwagę od
prawdziwego problemu, ale nie wiedzieli, jak temu przeciwdziałać.
Muirtach zdarł nagle płaszcz ze skazańca, tak że stanął przed nimi nagi, nawet bez
przepaski na biodrach. Śmiech, drwiny, kilka gwizdów dezaprobaty. Czterech gaddgedlarów
chwyciło jeńca i rozkrzyżowało go między sobą, twarzą do góry. Ivar wystąpił naprzód, w
jego ręce błysnął nóż. Ragnarsson pochylił się nad brzuchem Elli, zasłaniając króla przed
40
przerażonym wzrokiem Shefa. Nagi człowiek wyprężył się nagle, aż zatrzeszczały kończyny
przytrzymywane bezlitośnie przez czterech oprawców.
Ivar cofnął się, trzymając w ręce zwój czegoś śliskiego, niebiesko-szarego.
— Otworzył mu brzuch i wyjął flaki — skomentował Brand.
Ivar zbliżył się do słupa, ciągnąc delikatnie lecz nieubłaganie za rozwijające się jelita, z
krzywym uśmieszkiem spoglądając na wyraz rozpaczy i męczarni na twarzy króla.
Ragnarsson wziął młot i przybił do pala wolny koniec wnętrzności Elli.
— A teraz — zawołał — król Ella będzie chodził dookoła słupa póki nie wyrwie
sobie serca i nie umrze. Dalej, Angliku. Im szybciej ruszysz, tym prędzej będziesz
to miał za sobą. Trochę to jednak potrwa. Wedle moich obliczeń masz do przejścia
dziesięć jardów. Czy proszę o
tak wiele? Pomóż mu, Muirtach.
Muirtach zbliżył się z kawałkiem rozpalonego żelaza i szturchnął króla w pośladek.
Ella drgnął, twarz mu zszarzała. Powoli ruszył naprzód.
To najgorsza śmierć, jaka może spotkać człowieka — myślał Shef. Bez szacunku, bez
godności. Jedynym wyjściem jest spełnić żądanie ciemięzców i pokornie wysłuchać ich
szyderstw. Człowiek wie, co musi zrobić, żeby zakończyć cierpienie, ale nie może tego
zrobić szybko. Rozpalone żelazo uniemożliwia nawet wybranie własnego tempa. Nie
można nawet krzyknąć. A przez cały ten czas jelita powoli wysuwają się z brzucha.
Chłopak w milczeniu przekazał halabardę Brandowi i wyśliznął się spośród
rozpychających się, wyciągających szyje ludzi. Z wieży spojrzało nań kilku pomocników,
których zostawił tam, by mieli oko na machinę. Po chwili, gdy patrzący zorientowali się, o
co mu chodzi, z góry spuściła się lina. Krótka wspinaczka po murze i Shef poczuł
znajomy, czysty zapach trocin i świeżo wykutego żelaza.
— Obszedł już słup trzy razy — odezwał się jeden z wikingów na wieży,
mężczyzna z fallusem Freyra na szyi. — To nie jest koniec godny wojownika.
Chłopak umieścił bełt w rowku, machina gładko obróciła się wokół własnej osi;
poprzedniego dnia wpadli na pomysł, żeby wesprzeć spód konstrukcji na parze mocnych
kół. Grot trochę w górę, żeby mimo trzystujardowej odległości poszybował dostatecznie
wysoko.
Gdy jeniec, poganiany rozpalonym do czerwoności prętem, znalazł się naprzeciw
muru, okrążając pal po raz czwarty, Shef wycelował w ranę na jego podbrzuszu. Zwolnił
spust.
Brzęk. Pocisk wzniósł się w górę, po czym zaczął opadać; ugodził króla prosto w
pierś, przeszywając na wylot jego zamierające serce. Gdy Ella, odepchnięty siłą uderzenia,
padał na wznak, Shef ujrzał, jak jego wykrzywiona cierpieniem twarz odpręża się,
uspokaja.
Tłum zafalował, wszystkie oczy zwróciły się w stronę wieży, z której nadleciał bełt. Ivar
pochylił się nad ciałem, po czym się wyprostował, zaciskając pięści.
Shef ujął w dłoń jedną z nowych halabard i ruszył murem w stronę gromady, chcąc,
żeby go rozpoznano. Gdy znalazł się nad tłumem, jednym susem wskoczył na blanki.
— Jestem tylko karlem, a nie jarlem! — zawołał. — Mimo to chcę powiedzieć armii
trzy rzeczy. Po pierwsze, synowie Ragnara spełnili tę przysięgę, bo nie mieli ochoty
dotrzymać pozostałych. Po drugie, niezależnie od tego, co mówi Wężowe Oko, kiedy
Ragnarssonowie wśliznęli się do Yorku, nie mieli na myśli dobra armii, ale swoje własne.
Nie mieli ochoty ani walczyć, ani dzielić się łupami.
Okrzyki gniewu, gaddgedlarowie miotają się wkoło, szukając wejścia do miasta i
schodów prowadzących do miejsca, w którym stał Shef. Inni powstrzymują ich,
chwytając za pledy. Shef jeszcze bardziej podniósł głos, by słyszano go mimo całej wrzawy.
— A po trzecie: zabicie mężczyzny i wojownika tak, jak został zabity król Ella jest
pozbawione drengskapru. Twierdzę, że to zwykły nithingsverk.
Czyn nithinga, człowieka pozbawionego honoru, bez żadnych praw, gorszego od banity.
Nazwanie kogoś nithin-giem na oczach całej armii było najgorszą obelgą. Jeżeli armia się z
tym zgodziła.
Część ludzi pokrzykiwała na znak zgody. Shef ujrzał Branda z uniesionym toporem,
gotowego do uderzenia. Wokół niego kłębili się jego ludzie, odpychając tarczami
popleczników Ragnarssonów. Z drugiego krańca pierścienia nadciągali wojownicy, by się
do niego przyłączyć. Kto to się wycofuje? Sigvarth z poczerwieniałą twarzą odkrzyknął coś
41
w odpowiedzi na czyjąś obelgę. Skuli, wyraźnie nie mogąc się zdecydować, stał nad
trupem Elli. Ubbi wołał coś do niego.
W armii wrzało, tworzyły się dwa obozy. Gdy minęło sto uderzeń serca dwie grupy
stały już w sporej odległości od siebie, a dystans zwiększał się z każdą chwilą. Na czele
dalszej grupy stali Ragnarssonowie, na czele bliższej Brand, Thorvin i garstka innych.
— Ludzie Drogi plus kilku twoich przyjaciół przeciwko
reszcie — mruknął czciciel Freyra, stojący za Shefem. — Dwa do jednego na naszą
niekorzyść, jak sądzę.
— Podzieliłeś armię — odezwał się Hebrydyjczyk z drużyny Magnusa. — To wielki
czyn, lecz nieco pochopny.
— Cięciwa była napięta — odparł Shef. — Ja ją tylko zwolniłem.
Rozdział szósty
Gdy armia oddalała się spod murów Yorku, płatki śniegu jęły opadać z bezwietrznego
nieba. Nie była to już Wielka Armia, ona przestała istnieć. Ta część niegdyś wielkiej
armii, która odmówiła służenia pod rozkazami Ragnarssonów i nie chciała już im
towarzyszyć, liczyła sobie około dwustu tuzinów ludzi — dwa tysiące czterystu, wedle
rachuby Rzymian. Odchodzący prowadzili stadko luzaków, jucznych koni i mułów oraz
pięćdziesiąt drewnianych wozów, skrzypiących pod ciężarem ładunku. Na wozach leżały
łupy: brąz i żelazo, kowalskie narzędzia, kamienie szlifierskie oraz skrzynki
bezwartościowych monet i nędzna garstka srebra, pochodząca podziału. A także ranni,
niezdolni iść czy dosiąść kuca.
Reszta armii obserwowała ich odejście z murów miasta. Kilku młodszych, bardziej
zapalczywych wojowników pokrzykiwało i szydziło, a nawet posłało kilka strzał w ślad za
odchodzącymi kamratami. Jednak milczenie panujące w oddalającej się kolumnie, a także
posępne twarze dowódców na murach złamały ich ducha. Wikingowie otulili się szczelniej
płaszczami, spojrzeli na niebo, na nisko wiszące chmury, na oszronioną trawę porastającą
pagórki wokół miasta. Poczuli ulgę na myśl o ciepłych kwaterach, zapasach drewna,
zamykanych oknach i szczelnych ścianach.
— Przed świtem sypnie gęściej — mruknął Brand, idący w tylnej straży kolumny,
w miejscu najbardziej wystawionym na niebezpieczeństwo póki nie znajdą się w sporej
odległości od Ragnarssonów.
— Jesteście wikingami — odparł Shef. — Sądziłem, że śnieg wam nie przeszkadza.
— Nie przeszkadza, o ile trzyma ostry mróz — powiedział Brand. — Jeżeli śnieg pada i
zaraz topnieje, jak w tym kraju, trzeba maszerować po błocie. Ludzie się męczą,
zwierzęta się męczą, a wozy nie chcą się toczyć. W dodatku jeśli podróżujesz w takich
warunkach, potrzebujesz jedzenia. Wiesz, ile czasu zabiera parze wołów pochłonięcie
siana o masie dorównującej im wagą? A przecież musimy oddalić się od tych z tyłu. Kto
wie, co im teraz przyjdzie do głowy.
— Dokąd idziemy? — zapytał Shef.
— Nie mam pojęcia. A poza tym kto dowodzi tą armią? Wszyscy myślą, że ty.
Shef umilkł, zakłopotany.
Gdy ostatni opatuleni wojownicy tylnej straży zniknęli pośród zrujnowanych domów
zewnętrznego Yorku, Rag-narssonowie na murze spojrzeli po sobie.
— No i bardzo dobrze — powiedział Ubbi. — Mniej gąb do żywienia, mniej głów do
podziału. Poza tym cóż znaczy kilkuset ludzi Drogi? Miękkie ręce, słabe nerwy.
— Nikt nigdy nie posądził Vigi-Branda o miękkie
ręce — odparł Halvdan. Od holmgangu nieczęsto popierał ataki swoich braci na Shefa i
jego frakcję. — Poza tym nie wszyscy z nich byli ludźmi Drogi.
42
— Nieważne, kim byli — odezwał się Sigurth. — Teraz są wrogami. A to już
wystarczy. Nie możemy sobie pozwolić, by z nimi walczyć. Musimy zabezpieczyć zdo-
bycz...
Wskazał palcem na grupkę ludzi na murze kilka jardów dalej. Stał tam arcybiskup
Wulfhere w otoczeniu czarnych mnichów, wśród których wyróżniała się nienaturalnie blada,
wychudła twarz diakona Erkenberta, od paru dni zarządzającego mennicą.
Ivar roześmiał się nagle. Trzej bracia spojrzeli nań niespokojnie.
— Nie musimy z nimi walczyć — odezwał się Sopel Lodu. — Odchodzą na własną
zgubę. Ich los już jest przesądzony.
Wulfhere także spoglądał spode łba na oddalającą się kolumnę.
— Część krwiożerczych potworów odeszła — powiedział. — Gdyby podzielili się
wcześniej, nie musielibyśmy układać się z resztą. A tak mamy ich w środku miasta. —
Mówił po łacinie, aby mieć pewność, że nie podsłuchają go wrogie uszy.
— W tak niespokojnych czasach musimy być roztropni jak węże, zachowując pozory
niewinnych jak gołębice — odparł Erkenbert w tym samym języku. — Nasi
nieprzyjaciele, zarówno w mieście jak i poza nim, mogą zostać jeszcze pokonani.
— Że w mieście, to rozumiem. Jest ich mniej niż przedtem i można z nimi
walczyć. Nie mówię o Northumbryjczykach, ale o sprzymierzeńcach z południa: o
Burgredzie z Mercji, o Ethelredzie z Wessexu. Dlatego przecież posłaliśmy do tych krajów
okaleczonego tana z East
Anglii. On da świadectwo o naturze wikingów i rozbudzi bojowego ducha władców. Ale
jaki masz plan względem tych, co odeszli, Erkenbercie? Co możemy zrobić w środku zimy?
Niewysoki archidiakon uśmiechnął się.
— Ludzie maszerujący zimą potrzebują jedzenia, a wikingowie przyzwyczaili się do
plądrowania. Każda ukradziona garstka ziarna zwiększy liczbę dzieci, które umrą do
wiosny. Wobec takiego zagrożenia nawet kerlowie rzucą się do walki. Dopilnowałem,
aby wieści o ich nadejściu rozprzestrzeniły się po kraju.
Ataki rozpoczęły się ledwo blade, zimowe słońce zniknęło za horyzontem. Z początku
wyglądało to nieszkodliwie: pojedynczy kerlowie wyłaniali się zza drzew, posyłali z
wiatrem kamień bądź strzałę i uciekali pośpiesznie, nie patrząc nawet, czy pocisk trafił w
cel. Później zaczęli podchodzić bliżej, w małych grupkach. Wikingowie, nie przerywając
marszu, wyjmowali z kołczanów nieliczne posiadane łuki i, starając się chronić cięciwy przed
śniegiem, odpowiadali strzałami. Inni osłaniali głowy tarczami, pozwalali pociskom odbić
się od nich, po czym krzyczeli szyderczo w stronę napastników, wyzywając ich do otwartej
walki. W końcu jakiś wojownik, poirytowany, cisnął włócznią w jedną z postaci, która
zdawała się podejść za blisko. Chybił jednak i klnąc pod nosem zszedł ze szlaku, aby
odzyskać broń. Natychmiast okryła go kurzawa śniegu. Gdy wszystko się uspokoiło, wiking
zniknął. Jego towarzysze zatrzymali kolumnę, brnącą naprzód z niemałym trudem, po
czym trzydziestoosobową grupą ruszyli mu na ratunek. Po chwili wrócili z ciałem, już
obdartym z odzieży i okaleczonym. W ślad za nimi z ciemności pomknęły strzały.
Kolumna zdążyła się już rozciągnąć na milę. Szyprowie i sternicy przekleństwami i
kuksańcami usiłowali zaprowadzić porządek, ustawiając wozy pośrodku a łuczników po
bokach.
— Nie mogą nam nic zrobić — powtarzał Brand. — Mają tylko myśliwskie łuki.
Krzyczcie i uderzajcie w tarcze,
a zniechęcą się i uciekną. Jeżeli ktoś dostanie w nogę, wsadźcie go na jucznego konia.
Jeśli trzeba, wyrzućcie trochę tego złomu z wozów. Ale się nie zatrzymujcie.
Wkrótce angielscy kerlowie zorientowali się, na czym polega ich przewaga. Wrogowie
byli objuczeni wojennym rynsztunkiem, ubraniu grubo i ciężko. Nie znali okolicy.
Kerlowie znali tu każde drzewo, każdy krzak, ścieżkę czy grudkę błota. Mogli
rozebrać się do tunik i portek, zwinnie doskakiwać, uderzać i znikać, zanim przeciwnik
zdoła wyzwolić rękę spod płaszcza. Żaden wiking nie odważy się ścigać ich w
ciemnościach dalej niż na kilka stóp.
43
Po pewnym czasie jakiś wioskowy przywódca zdołał zgromadzić większą. liczbę ludzi.
Czterdziestu czy pięćdziesięciu kerlów zaatakowało z zachodniej flanki, powaliło kilku
wikingów uderzeniami pałek i ościeni, po czym zaczęło odciągać na stronę ciała niczym
wilki swą zdobycz. Wikingowie, rozwścieczeni, rzucili się za nimi w pościg, zasłaniając
się tarczami, wznosząc topory. Kiedy przywlekli się z powrotem, burcząc gniewnie, nie
złapawszy nikogo, zobaczyli stojące wozy i woły, leżące w bezruchu na ziemi. Płachty na
wozach były odsłonięte, a ranni zniknęli. Śnieg już zaczął zasypywać ślady.
Brand, niczym śnieżny troll, przemierzył krokami całą kolumnę, po czym zwrócił
się do Shefa, który szedł u jego boku.
— Myślą, że mają nas w garści — warknął. — Ale niech tylko nastanie świt, a
dam im nauczkę, choćby to była ostatnia rzecz, jaką zrobię w życiu.
Shef popatrzył na niego, mruganiem powiek strząsnął śnieg z rzęs.
— Nie — powiedział. — Myślisz jak karl, jak karl armii. Armii już nie ma.
Musimy oduczyć się myślenia jak karlowie. Mówiłeś, że ja patrzę na świat jak
wyznawca Odyna, wodza bitew. Wy też będziecie się musieli tego nauczyć.
— A jakie są twoje rozkazy, mały wodzu? Wodzu, który nigdy nie stałeś w szyku
bojowym?
— Zwołaj szyprów, wszystkich, którzy są w zasięgu głosu. — Shef szybko zaczął
rysować na śniegu.
— Zanim rozpadało się na dobre, przeszliśmy przez Eskrick, mniej więcej tutaj.
Teraz musimy być o krótką milę na północ od Riccall. — Wojownicy skinęli głowami,
przytaknęli. Podczas plądrowania zdążyli dobrze poznać okolice Yorku.
— Potrzebuję setki mężczyzn, młodych, zwinnych i nie zmęczonych. Trzeba będzie
ruszyć szybciej naprzód i zdobyć Riccall. Wziąć paru jeńców, będą nam potrzebni, a resztę
przepędzić. Zostaniemy tam na noc. Nie ma tam wiele, pięćdziesiąt chat i nędzny kościół.
Ale zyskamy schronienie, nawet jeśli będzie nam trochę ciasno.
— Druga setka w czterech grupkach niech patroluje obrzeża kolumny. Anglicy nie
zaatakują, jeśli damy im powód do przypuszczeń, że zdołamy ich odeprzeć. Wojownicy w
patrolu niech zdejmą płaszcze, rozgrzeją się w biegu. Cała reszta ma po prostu
maszerować i poganiać woły. Jak tylko dotrzecie do Riccall, użyjcie wozów do
zablokowania przerw między chatami. Woły i ludzi zgrupujcie pośrodku pierścienia.
Rozpalimy ogniska i postawimy osłony. Brand, wybierz ludzi, daj rozkaz do
wymarszu.
Minęły dwie pracowite godziny. Shef siedział na stołku w domu tana Riccall, patrząc
na posiwiałego, starszawego Anglika. Pomieszczenie było pełne wikingów. Wojownicy
przeciągali się leniwie lub przysiadali na piętach; przemoknięte ubrania zaczynały już
parować. Zgodnie z rozkazem nikt nie zwracał uwagi na to, co się działo.
Pomiędzy dwójką mężczyzn, na chropowatym stole, stał skórzany kufel piwa. Shef
łyknął z niego, spojrzał uważnie na mężczyznę naprzeciwko. Anglik wyglądał na w
miarę przytomnego. Na szyi miał żelazną obrożę. Chłopak pchnął kufel w jego stronę.
— Widziałeś jak piję, możesz być pewny, że nie jest zatrute. Dalej, pij. Gdybym
chciał cię zabić, wybrałbym łatwiejszy sposób.
Oczy thralla rozszerzyły się na dźwięk płynnej angielszczyzny Shefa. Wziął kufel,
pociągnął głęboki łyk.
— Kim jest pan, któremu płacicie dzierżawę?
Mężczyzna dopił piwo.
— Większość ziemi posiada tan Ednoth, z nadania króla Elli. Zginął w bitwie.
Reszta należy do czarnych mnichów.
— Zapłaciliście dzierżawę na Świętego Michała? Jeśli nie, mam nadzieję, że ukryliście
pieniądze. Mnisi nie cackają się z opieszałymi płatnikami.
Gdy Shef wspomniał o mnichach i ich metodach, przez twarz niewolnika przebiegł
skurcz strachu.
— Skoro nosisz obrożę, musisz wiedzieć, co mnisi robią z uciekinierami. Hund,
pokaż mu swoją szyję.
Hund w milczeniu odpiął amulet Ithun, podał go Shef owi, po czym odsunął tunikę,
ukazując odciski i pręgi, powstałe w ciągu lat noszenia obręczy.
44
— Czy pojawiali się tu jacyś uciekinierzy? Ludzie, którzy wspominali o czymś
takim? — Shef zważył w dłoni amulet Ithun, po czym oddał go Hundowi. — Albo
takim. — Wskazał na Thorvina, Vestmunda, Farmana i czwartego kapłana,
stojących w pobliżu. Widząc jego gest, oni także w ciszy odsłonili swoje insygnia.
— Jeśli tak, może wspominali także, że tym ludziom można ufać.
Niewolnik opuścił wzrok, zadrżał wyraźnie.
— Jestem dobrym chrześcijaninem. Nic nie wiem o takich pogańskich sprawach...
Mówię o zaufaniu, nie o pogaństwie czy chrześcijaństwie. —
Wy, wikingowie,
jesteście tymi, którzy biorą niewolników, a nie ich uwalniają.
Shef wyciągnął rękę i poklepał żelazną obręcz.
— To nie wikingowie ci ją założyli. A poza tym ja jestem Anglikiem. Nie
przekonała cię jeszcze moja wymowa? A teraz słuchaj uważnie. Puszczę cię wolno.
Powiedz tym na zewnątrz, żeby zaprzestali ataków, bo nie my jesteśmy ich wrogami.
Tamci zostali w Yorku. Jeśli twoi
ziomkowie pozwolą nam przejść, nikomu nie stanie się krzywda. I wspomnij im o tej
chorągwi.
Shef wskazał palcem na drugą stronę pełnego dymu i pary pokoju, gdzie siedziała
gromadka towarzyszących armii kobiet. Podniosły się teraz z ziemi i rozwinęły wielki
sztandar, który w pośpiechu wyszywały. Na czerwonym jedwabiu, pochodzącym z łupów,
widniał kowalski młot o dwóch obuchach, zrobiony z kawałka białego lnu obrębionego
srebrną nicią.
— Druga armia, ta, którą opuściliśmy, walczy pod Czarnym Krukiem,
padlinożercą. Tamten znak zwiastuje chrześcijanom męki i śmierć. Nasz jest symbolem
tworzenia. Powiedz im o tym. A teraz dam ci dowód, co młot może zrobić dla ciebie.
Zdejmiemy ci obręcz z szyi.
Niewolnik zadrżał ze strachu.
— Ale czarni mnisi, kiedy powrócą...
— Zabiją cię w okrutny sposób. Zapamiętaj to i powtórz innym. Ofiarowaliśmy ci
wolność, my poganie. Ale strach przed chrześcijanami trzyma cię w niewoli. A teraz idź.
— O jedno tylko proszę, i proszę w strachu. Nie zabijaj mnie za to, co powiem, ale...
wasi ludzie opróżniają składy z żywnością, zabierają nasze zapasy. Będziemy głodować
do wiosny. Umrze wiele dzieci.
Shef westchnął. To był twardy orzech do zgryzienia.
— Brand, daj coś thrallowi. Zapłać mu czymś. Ale uczciwym srebrem, jeśli łaska,
a nie chłamem arcybiskupa. Ja mam mu płacić! To on mnie powinien zapłacić Co z
wergildem za ludzi, których straciliśmy? I od kiedy to armia płaci za. prowiant?
— Armia już nie istnieje. A on nie musi ci płacić żadnego wergildu. Wszedłeś na
jego ziemie. Zapłać mu. Dopilnuję, żebyś na tym nie stracił.
Brand mruknął coś pod nosem, po czym rozsupłał sakiewkę i odliczył sześć srebrnych
pensów z Wessexu.
Niewolnik ledwo mógł uwierzyć własnym oczom, wpatrywał się w błyszczące monety,
jak gdyby nigdy nie widział pieniędzy takich jak te. Może istotnie nie widział.
— Powiem im wszystko — powiedział, niemalże wykrzykując poszczególne słowa. —
O chorągwi także.
— Jeżeli to zrobisz i wrócisz tutaj przed zmierzchem, dostaniesz drugie tyle, dla
siebie, a nie do podziału.
Gdy niewolnik zniknął za drzwiami razem z eskortą, która miała go bezpiecznie
przeprowadzić przez straże, Brand, Thorvin i reeszta z powątpiewaniem spojrzeli na
Shefa.
— Nie zobaczysz więcej ani pieniędzy, ani niewolnika — stwierdził Brand.
— Zobaczymy. A teraz potrzebuję osiemnaście tuzinów mężczyzn oraz najlepszych koni
z jukami pełnymi żywności, gotowych do drogi ledwo niewolnik powróci.
Brand uchylił okiennicę i wyjrzał w noc, popatrzył na wirujące płatki śniegu.
— A to po co? — warknął.
— Chcę odzyskać twoje dwanaście pensów. A poza tym mam pomysł. — Z czołem
zmarszczonym w skupieniu,
Shef ostrzem noża jął ryć w deskach stołu jakieś linie.
45
Czarnych mnichów z katedry Świętego Jana w Beverley, w przeciwieństwie do ich
konfratrów od Świętego Piotra w Yorku, nie otaczały bezpieczne mury fortecy legionistów.
Za to ich dzierżawcy i mieszkańcy równin na wschód od Yorkshirskich Wzgórz mogli z
łatwością wystawić dwa tysiące zbrojnych, nie licząc łuczników ani oszczepników. Przez
całą jesień, gdy trwał najazd na York, wiedzieli, że mogą nie obawiać się niczego poza
głównymi siłami wielkiej armii. Wiedzieli też, że siły te w końcu nadejdą. Kilka miesięcy
temu zniknął zakrystian, unosząc z sobą co cenniejsze relikwie katedry, a parę dni
później wrócił z wieściami przeznaczonymi tylko dla uszu opata. Połowa sił zbrojnych
Beverley trwała w pogotowiu, a reszta rozeszła się po okolicy, strzegąc zbiorów i nadzorując
przygotowania do zimy. Tego wieczoru poczuli się bezpieczniej. Zwiadowcy donieśli, że
wielka armia podzieliła się, a jedna jej część odmaszerowała na południe.
Jednak angielska noc w środku zimy trwa szesnaście godzin od zachodu do świtu;
wystarczająco długo, by dać gromadzie zdeterminowanych ludzi szansę przebycia czter-
dziestu mil. Wikingowie przez pierwszych kilka mil wędrowali błotnistymi, wijącymi się
polnymi dróżkami, później dopiero przyspieszając kroku i poganiając konie na lepszych
drogach wśród wzgórz. Stracili trochę czasu na obchodzenie dookoła wiosek, na które się
natknęli. Niewolnik, Tida, prowadził ich dobrze, a oddalił się dopiero wtedy, gdy wieże
katedry w Beverley jęły rysować się na świtającym niebie. Z chat strażniczych na obrzeżach
miasta właśnie wyłaniały się zaspane niewolnice od żaren, by rozpalić ogniska i zemleć ziarno
na poranną owsiankę. Na widok wikingów rozbiegły się z krzykiem i zawodzeniem,
zaczęły ściągać z barłogów niedowierzających wojowników, tylko po to, by dowiedzieć się,
że są idiotkami i by stać się częścią kompletnego zamieszania, które tradycyjnie czynią
zaskoczeni Anglicy.
Shef otworzył na oścież wielkie drewniane drzwi katedry i wkroczył do środka. Za nim
tłoczyli się jego towarzysze.
Wewnątrz kościoła rozbrzmiewała antyfonalna pieśń śpiewana przez dwa chóry, stojące
naprzeciw siebie po obu stronach nawy. Słodko brzmiące hymny głosiły, że oto narodziło
się Dzieciątko Jezus. W katedrze nie było innych wiernych, chociaż drzwi stały nie
zaryglowane. Mnisi wysławiali swego Boga codziennie, niezależnie od tego, czy mieli
słuchaczy, czy nie. Zimą, o świcie, słusznie czynili nie spodziewając się tłumów.
Gdy wikingowie pojawili się w nawie prowadzącej do głównego ołtarza — odziani w
przemoczone płaszcze, bez widocznej broni nie licząc halabardy na ramieniu Shefa —
twarz opata, siedzącego na wysokim krześle pośród chóru wykrzywiła się z przerażenia.
Shef poczuł nagle, jak odstępuje go cała pewność siebie — takie wrażenie zrobił na nim
widok dostojnika, uosabiającego majestat Kościoła, w szacunku dla którego przecież
dorastał.
Chłopak przełknął głośno ślinę, niepewny, jak zacząć.
Guthmund, stojący tuż za nim szyper ze szwedzkiego wybrzeża Kattegat, nie miał ani
skrupułów, ani wątpliwości. Przez całe życie marzył, by obrabować porządny kościół albo
opactwo i nie zamierzał dopuścić do tego, by zdenerwowanie jakiegoś nowicjusza
pozbawiło go takiej okazji. Z szacunkiem podniósł młodego dowódcę do góry i odstawił go
na bok, po czym chwycił najbliższego mnicha za habit, powalił go na posadzkę,
wyciągnął topór spod płaszcza i z hukiem wraził go w balustradę ołtarza.
— Do roboty — zawołał. — Przeszukajcie tych ptaszków i zapędźcie ich w tamten róg.
Tofi, przynieś świeczniki. Frani, daj mi te talerze. Snok, Uggi, wy jesteście lżejsi,
obejrzyjcie no tę figurę... — Wskazał ręką na wielką postać ukrzyżowanego
Chrystusa wysoko nad ołtarzem,
spoglądającego w dół umęczonym wzrokiem. — Właźcie na górę i zobaczcie, czy uda wam
się zdjąć koronę, wygląda na złotą. A wy, reszta, przewróćcie wszystko do góry
nogami, łapcie co tylko się świeci. To miejsce ma być dokładnie ogołocone, zanim te
łobuzy na zewnątrz zdążą wzuć buty. Ej, ty... — Guthmund zbliżył się do opata,
kulącego się na swym tronie.
Shef wyprzedził go.
— W porządku, ojcze — zaczął, przechodząc znów na angielski. Na dźwięk znajomego
języka opat, przerażony, lecz równocześnie śmiertelnie obrażony, posłał mu bazyliszkowe
spojrzenie.
46
Shef zawahał się na moment, po czym przypomniał sobie drzwi katedry, jak wiele innych
obite od wewnątrz skórą. Ludzką skórą, zdartą z żywego ciała świętokradców, którzy chcieli
przywłaszczyć sobie własność Kościoła. Pozwolił stwardnieć swemu sercu.
— Twoi strażnicy wkrótce nadbiegną. Jeśli chcesz przeżyć, musisz ich odwołać.
— Nie!
— A więc umrzesz. — Szpic halabardy dotknął gardła opata.
— Na jak długo? — Kapłan trzęsącymi się rękami bezskutecznie usiłował
odepchnąć ostrze.
— Nie na długo. Potem możecie nas ścigać, spróbować odzyskać skradzione dobra. A
więc rób, jak mówię...
Z tyłu dobiegły jakieś trzaski. Guthmund zbliżył się, ciągnąc za sobą jednego z
mnichów.
— To chyba zakrystian. Mówi, że skarbiec jest pusty.
— To prawda — potwierdził opat. — Wszystko zostało ukryte całe miesiące temu.
— Co zostało ukryte, zawsze można odnaleźć — odparł Guthmund. — Zacznę od
najmłodszych, żebyś wiedział, że mówię serio. Jeden, dwa trupy i zaczniesz mówić.
— Nie zrobisz tego — rozkazał Shef. — Weźmiemy ich ze sobą. Nie będzie tortur
wśród ludzi Drogi. Azowie zabraniają. I tak nieźle się obłowiliśmy. A teraz
wyprowadźcie ich, żeby zobaczyli ich strażnicy. Mamy przed sobą długą drogę.
W katedrze pojaśniało. Shef spostrzegł, że coś wisi na ścianie: spory kawałek welinu
ozdobiony jakimś dziwnym rysunkiem.
— Co to takiego? — zapytał opata.
— To nie ma żadnej wartości dla kogoś takiego, jak ty. Nie ma w tym ani złota, ani
srebra. To mappa mundi. Mapa świata.
Shef zdarł ją ze ściany, zwinął i schował głęboko pod tunikę. Wikingowie wypchnęli opata
i mnichów na zewnątrz, gdzie stał nierówny szereg uzbrojonych Anglików, którzy wreszcie
zwlekli się z łóżek.
— No, to drogę powrotną mamy odciętą — mruknął Guthmund nie wiadomo który raz,
przyciskając do siebie worek z brzęczącą zawartością.
— A kto powiedział, że chcemy wracać tamtędy? — odparł Shef. — Wkrótce sam się
przekonasz.
Rozdział siódmy
Burgred, król Mercji, jednego z dwóch wielkich królestw Anglii nadal nie podbitych
przez wikingów, zatrzymał się przy wejściu do swych prywatnych komnat, odprawił tłum
sług i pieczeniarzy, zrzucił kunie futro, pozwolił zdjąć sobie przemoczone buty oraz zastąpić
je miękkimi kapciami ze skóry i przygotował się, by rozkoszować się nadchodzącą chwilą.
Zgodnie z jego rozkazem młodzik wraz z ojcem czekał już na niego, podobnie jak Alfred,
który reprezentował swojego brata Ethelreda, króla Wessexu, drugiego z ocalałych
wielkich królestw Anglii.
Tematem, nad którym mieli radzić, był los East Anglii. Jej król umarł
bezpotomnie, ludność żyła w strachu i niepewności. Mimo to Burgred wiedział bardzo
dobrze, że gdyby wystąpił zbrojnie, aby siłą przyłączyć East Anglię do Mercji, jej
mieszkańcy stanęliby do walki. Anglicy przeciwko Anglikom, jak to już często bywało
w przeszłości. Liczył jednak na to, że jeśli pośle im ich rodaka, kogoś ze
szlachetnego rodu, kto wszystko, łącznie z towarzyszącą mu armią, będzie
zawdzięczał właśnie jemu, królowi Burgredowi — no cóż, może wtedy to przełkną.
Zwłaszcza że ten właśnie szlachetny i wdzięczny młody człowiek, o którym myślał, ma
bardzo przydatnego ojca. Kogoś, kto, jeśli można się tak wyrazić — Burgred pozwolił sobie
na gorzki uśmiech — dowody swojej nienawiści do wikingów zawsze nosi przy sobie. Któż
oparłby się sile przekonywania tak posągowej postaci? Postaci, która przypominała posąg,
47
czy może raczej popiersie? Burgred w duchu błogosławił ten dzień, kiedy z Yorku
przybyły dwa kuce, dźwigając między sobą nosze z pasażerem.
No i ta piękna, młoda kobieta. Cóż to była za wzruszająca scena! Młody człowiek, o
jasnych włosach zaczesanych do tyłu, klęczy u stóp swego ojca zanim jeszcze zdjęto go z
noszy, błagając o wybaczenie, że wziął sobie żonę bez jego pozwolenia. Tej parze można
by wybaczyć dużo więcej, po tym wszystkim, co razem przeszli, ale nie, młody Alfgar
jest wcieleniem przyzwoitości. Ta właśnie cecha uczyni w przyszłości Anglików
największym ze wszystkich narodów. Uczciwość, dumał Burgred, nienaganne maniery.
Słowa, które Alfgar wyszeptał u stóp swego ojca, brzmiały naprawdę: „Poślubiłem
Godivę, ojcze. Wiem, że jest moją przyrodnią siostrą, ale nie wspominaj o tym nikomu,
albo rozpuszczę pogłoskę, że oszalałeś. A wtedy mogłoby ci się przydarzyć coś złego.
Ludzi bez rąk łatwo się dusi. Poza tym nie zapominaj, że oboje jesteśmy twoimi dziećmi.
Jeżeli nam się uda, twoje wnuki mogą nadal być książętami. Albo i lepiej".
Wulfgar, kiedy już otrząsnął się z pierwszego szoku, łatwo pogodził się z tym
wszystkim. To prawda, jego dzieci były winne incestu. Ale czy taka drobnostka mogła mieć
jakiekolwiek znaczenie? Thryth, jego żona, dopuściła się cudzołóstwa z jakimś pogańskim
wikingiem. Czy ktoś zrobił coś w tej sprawie? Jeśli z kazirodczego związku Alfgara i
Godivy narodzi się dziecko, jak Siegmundowi
i jego siostrze w legendzie, nie może być gorsze od tego bękarta, którego on, Wulfgar,
hodował w swej głupocie.
Gdy władca Mercji wkroczył do komnaty, ludzie znajdujący się w niej wstali i złożyli
pokłon. Jedyna obecna kobieta, piękność z East Anglii, dygnęła wedle nowej mody
szerzonej przez Franków. Dwaj służący — jeszcze przed chwilą spierali się cicho, co
wypada im uczynić — unieśli wyściełaną skrzynię Wulfgara do pionu, po czym ponownie
oparli ją o ścianę. Na zezwalający gest króla obecni zajęli miejsca: dla wszystkich poza
Burgredem i Wulfgarem przeznaczone były zwykłe trójnogi. „Heimnar" na równi z
władcą zajął wysokie krzesło z drewnianymi poręczami; nie można było od niego
wymagać, by siedział na stołku.
— Mam wieści z Eoforwich — zaczął król. — Świeższe od tych, które przyniósł
Wulfgar. I lepsze. Mimo to zmusiły mnie one do działania. Jak słyszałem, po kapitulacji
Kościoła i króla Elli...
— Powiedz raczej — wtrącił Alfred z Wessexu — po haniebnej zdradzie, której
dopuścili się na osobie króla Elli ci, których chronił.
Burgred zmarszczył brwi. Młodzieniec, jak zdążył zauważyć, żywił niewielki szacunek
dla królów, a już żadnego dla dostojników Kościoła.
— Po kapitulacji Ragnarssonowie, a zwłaszcza ten, którego nazywają Sopel Lodu,
skazali króla Ellę na okrutną śmierć. Podobnie jak przydarzyło się to twemu panu,
szlachetnemu Edmundowi — dodał, skinąwszy głową Wulfgarowi.
— Wydaje się jednak, że wydarzenie to stało się przyczyną kłótni wśród pogan.
Doszły mnie dziwne wieści, że egzekucja została przerwana za pomocą swego rodzaju
machiny. Zaiste, wszystko w Eoforwich zdaje się kręcić wokół machin. Najważniejsza
jednak w tym wszystkim jest kłótnia, gdyż doprowadziła ona do rozłamu pośród
wikingów.
Rozległ się szmer zdziwienia i zadowolenia.
— Część barbarzyńców opuściła Eoforwich i maszeruje na południe. Jest to mniejsza
część armii, lecz nadal groźna. Zastanawiałem się więc, dokąd zmierzają. I doszedłem do
wniosku, że ich celem jest East Anglia, skąd wyruszyli.
— Chcą wrócić na statki — rzucił Alfgar.
— Może i tak. Problem jednak w tym, że East Anglia raczej nie stanie do walki. Stracili
króla oraz wielu przywódców, tanów i wojowników w bitwie nad Stour, skąd ty, młody
człowieku, tak mężnie wywalczyłeś sobie drogę ucieczki. A przecież, jak wciąż
powtarzacie — Burgred
zmierzył Alfreda sarkastycznym spojrzeniem — wikingowie muszą zostać pokonani. Tak
więc wyślę do East Anglii wojennego przywódcę wraz ze sporymi siłami moich wojsk,
żeby go wspierały póki nie zbierze własnej armii. Mówię o tobie, młody człowieku.
Alfgarze, synu Wulfgara. Pochodzisz z tamtych stron. Twój ojciec był tanem króla Edmunda.
Twoja rodzina straciła więcej, wycierpiała więcej i ważyła się na więcej niż jakakolwiek
inna. Ty właśnie podźwigniesz królestwo z gruzów. Z tym, że nie będzie już ono królestwem.
48
Burgred odszukał wzrokiem spojrzenie młodego księcia. Alfred z Wessexu oczy miał
równie błękitne a włosy równie jasne jak Alfgar; prawdziwy książę krwi. Było w nim
jednak coś dziwnego, niepokojącego: trzeźwe spojrzenie. Obaj wiedzieli, że zbliżyli się do
drażliwego punktu. Burgred z Mercji nie miał do East Anglii więcej praw niż Ethelred z
Wessexu. Zaś ten, który zdoła wyprzedzić rywala, urośnie w potęgę.
— Jaki będzie mój tytuł? — spytał Alfgar ostrożnie.
— Alderman. Zarówno North Folk jak i South Folk.
— To są dwie prowincje — zaprotestował Alfgar. — Jeden człowiek nie może być
aldermanem dwóch prowincji naraz. Nowe czasy, nowe obyczaje — odparł Burgred. —
Ale w tym, co mówisz, kryje się prawda. W swoim czasie, Alfgarze, możesz zyskać nowy
tytuł. Możesz zostać tym, co księża nazywają subregulus. Możesz zostać moim
wicekrólem. Powiedz, czy będziesz lojalnie służył mnie i Mercji? Czy będziesz wiemy
Marchii?
Alfgar w milczeniu ukląkł przed królem, na znak poddania. Burgred poklepał go po
ramieniu, podniósł z klęczek.
— W odpowiedniej chwili załatwimy to bardziej formalnie. Chciałem po prostu wiedzieć,
czy doszliśmy do porozumienia. — Król zwrócił się do Alfreda. — Tak, młodzieńcze, wiem,
że ty nie wyraziłeś zgody. Ale powiedz swojemu królowi i bratu, jak teraz sprawy stoją.
Niech on siedzi po swojej stronie Tamizy, a ja zostanę po swojej. Ale północna część
Tamizy i południe Humberu należy do mnie. Całość.
Burgred pozwolił, by pełna napięcia cisza trwała jeszcze przez moment, po czym
zdecydował się ją przerwać.
— Doszły mnie również inne dziwne wieści. Armią zawsze dowodzili
Ragnarssonowie, ale oni wszyscy zostali w Eoforwich. Część informatorów twierdzi, że
ci, którzy odeszli, nie mają żadnych przywódców, inni mówią o wielu wodzach. Jednak mój
zwiadowca dał mi do zrozumienia, że jednym z ich dowódców, albo też głównym dowódcą
jest Anglik. Z East Anglii, sądząc z wymowy. Posłaniec mógł mi przekazać jedynie imię,
jakim nazywają go wikingowie, ale oni mówią naszym językiem tak fatalnie, że nic mi to
nie dało. Podobno wołają tego człowieka Skjef Sigvarthsson. Co to może być za imię?
— Shef! — To odezwała się milcząca kobieta. Nie odezwała się: westchnęła. Jej
oczy, jej błyszczące, jakby szklane oczy ożywiły się nagle. Mąż spojrzał na nią jak
człowiek, który zastanawia się, ile ma przygotować rózeg, Wulfgar zaś zakrztusił się nagle,
poczerwieniał.
— Mówiłeś, że widziałeś go martwym — warknął oskarżycielsko pod adresem
syna.
— Nic straconego — mruknął Alfgar. — Daj mi tylko ludzi.
Prawie dwie setki mil dalej na północ Shef po raz kolejny odwrócił się w siodle, by
sprawdzić, czy straż tylna nadąża za głównymi siłami. Musiał uważać, by wszyscy jechali
w zwartej gromadzie, trzymając się w zasięgu głosu. Shef wiedział, że w ślad za nimi po
błotnistych drogach zmierza grupa ludzi czterokrotnie przewyższająca ich liczebnością,
niezdolna jednak zaatakować ze względu na zakładników, mnichów od Świętego Jana i ich
opata Saxwulfa. Ważne też było, żeby poruszać się w miarę szybko, nawet po długiej
nocnej jeździe, żeby nie dać się wyprzedzić wieściom i uniemożliwić przeciwnikom
poczynienie przygotowań.
Prowadził ich zapach morza a także, odkąd dotarli na szczyt łagodnego wzniesienia,
nie dający się z niczym pomylić kształt przylądka Flamborough. Shef ponaglił awangardę
okrzykiem i gestem.
Guthmund został kilka kroków z tyłu, wciąż trzymając uzdę opackiego konia. Shef
przywołał go uniesieniem ręki.
— Nie ociągaj się. Prowadź opata blisko mnie.
Chłopak cmoknął i wbił pięty w boki zmęczonego
wałacha, doganiając resztę kawalkady w momencie, gdy stu dwudziestu jeźdźców i
trzydziestu zakładników schodziło długim zboczem w stronę zbiorowiska nędznych
chałup, składających się na osadę Bridlington.
Wybuch paniki. Kobiety rzucają się do ucieczki, unosząc z sobą obdarte dzieci o
poodmrażanych nogach. Mężczyźni chwytają włócznie, rzucają je znowu, niektórzy
pędzą w stronę plaży, gdzie na brudnym, pokrytym śniegiem piasku spoczywają
49
wyciągnięte na brzeg łodzie. Shef zatoczył koniem koło, wypchnął naprzód opata,
rozpoznawalnego bez trudu dzięki czarnym szatom.
— Pokój — zakrzyknął. — Pokój. Chcę Ordlafa.
Ale Ordlaf już stał przed nim, sędzia okręgu Bridlington, a także, chociaż nikt go dotychczas
nie wiązał z tym wydarzeniem, pogromca Ragnara. Wystąpił spomiędzy swoich ludzi,
zdumionym wzrokiem mierząc wikingów i mnichów, niechętnie biorąc na siebie
odpowiedzialność.
— Pokaż im opata — rzucił Shef Guthmundowi. — Niech ci z tyłu trzymają się z
daleka. — Zwrócił się do Ordlafa. — Ty i ja spotkaliśmy się już kiedyś. Tego dnia, gdy
złapałeś Ragnara.
Chłopak zsiadł z konia, wbił halabardę głęboko w piaszczystą ziemię. Kładąc rękę na
ramieniu sędziego, odciągnął go na stronę, poza zasięg słuchu opata, patrzącego na nich z
nienawiścią. Zaczął tłumaczyć coś naglącym tonem.
— To niemożliwe — powiedział Ordlaf chwilę później. — Nie da się zrobić.
— Czemu nie? Morze jest wzburzone i zimne, ale wiatr wieje z zachodu.
— Z południowego zachodu — poprawił Ordlaf odruchowo.
— Możesz płynąć wzdłuż wybrzeża i mieć wiatr od burty. Tylko do przylądka
Spurn. Dwadzieścia pięć mil, nie więcej. Zdążysz przed zmrokiem. Nie proszę cię o
przejście przez morze. Ani na moment nie stracisz ziemi z oczu. A jeśli pogoda się zmieni,
rzucimy dryfkotwę i przeczekamy.
— Za Spurn będzie trzeba wiosłować pod wiatr.
Shef wskazał palcem za siebie.
— Najlepsi wioślarze na świecie i ty jako kapitan. Postoisz sobie tylko za sterem,
jak król.
— Taak. A co się stanie, jeśli wrócę a opat wyśle swoich ludzi, aby spalili osadę?
— Robisz to, żeby ratować mu życie.
— Wątpię, żeby był wdzięczny.
— W drodze powrotnej nie musisz się śpieszyć. Zdążysz dobrze schować to, co ci
damy. A zapłacimy ci srebrem z katedry. Twoim własnym srebrem, pochodzącym z
wielu lat dzierżaw. Ukryj je, przetop. Nigdy go nie wywęszą.
— Skąd mam wiedzieć, że po prostu nie poderżniecie mi gardła? Mnie i moim
ludziom?
— Tego nie możesz wiedzieć, ale masz niewielki wybór.
Decyduj.
Ordlaf wahał się jeszcze przez moment. Przypomniał sobie Merlę, kuzyna swej żony,
którego opat kazał sprzedać w niewolę za długi. Pomyślał o żonie i dzieciach Merli, które
do dziś żyły na łasce mieszkańców Bridlington, po tym jak ich mąż i ojciec zniknął z
okolicy.
— W porządku. Ale udawaj, że mi grozisz.
Shef wybuchł udawaną wściekłością, uderzył Ordlafa w głowę, wyszarpnął sztylet z
pochwy. Sędzia odwrócił się, wykrzykując rozkazy w stronę garstki mężczyzn, stojącej kilka
jardów dalej. Wkrótce rybacy zaczęli spychać łodzie na wodę, stawiać maszty, wyciągać
żagle z worków. Wikingowie w zwartej gromadzie zbliżyli się do brzegu morza, pchając
przed sobą jeńców. Pięćdziesiąt jardów dalej pięciuset angielskich jeźdźców postąpiło
kawałek naprzód, nie chcąc dopuścić, by wrogowie wymknęli im się z rąk. Powstrzymał ich
dopiero widok błyszczących mieczy nad wygolonymi głowami mnichów.
— Nie pozwól im się zbliżyć — warknął Shef do opata. — Wypuszczę połowę
twoich braciszków, gdy tylko wejdziemy na pokład. Ty i reszta zostaniecie z nami jeszcze
przez moment.
— Jak rozumiem to oznacza, że stracimy konie — odezwał się Guthmund ponuro.
— Ukradłeś je. Możesz ukraść sobie nowe.
Tak więc o zmroku wpłynęliśmy na wiosłach do zatoki Humberu, dobiliśmy do brzegu
na noc, kiedy byliśmy już pewni, że nikt nas nie śledzi, a rano powiosłowaliśmy w
górę rzeki. Razem z łupem.
— Ile tego jest? — zapytał Brand, siedząc wraz z innymi członkami zgromadzonej
naprędce rady.
50
— Już zważyłem — odparł Thorvin. — Naczynia, świeczniki, te małe pudełeczka,
w których chrześcijanie trzymają palce swoich świętych, kielich na kawałki ciasta, które
nazywają ciałem swego Boga, puszki, w których palą
kadzidło a także sporo monet. Sądziłem, że mnichom nic nie wolno posiadać na własność,
ale Guthmund mówi, że kiedy się dobrze potrząśnie, z każdego habitu wypadnie sakiewka.
W każdym razie po podziale z rybakami zostały nam dziewięćdziesiąt dwa funty srebra. No
i jeszcze złoto. Korona, którą zdjęliście z posągu Chrystusa, była szczerozłota, i dość
ciężka. Tak samo kilka talerzy. To daje dodatkowo czternaście funtów. A ponieważ
złoto jest osiem razy cenniejsze od srebra, razem mamy dwieście cztery funty.
— Dwieście cztery — powtórzył Brand w zamyśleniu. — Trzeba będzie podzielić to
między załogi i pozwolić im dokonać własnego podziału.
— Nie — odezwał się Shef.
— „Nie" wydaje się ostatnio twoim ulubionym słowem — zauważył Brand.
— To dlatego, że ja, w przeciwieństwie do innych, wiem co robić. Nie wolno nam
dzielić tych pieniędzy. To będzie wojenny skarbiec armii. Dlatego zorganizowałem tę
wyprawę. Gdybyśmy dokonali podziału, wszyscy byliby odrobinę bogatsi. A ja chcę ich
użyć, żeby wszyscy stali się dużo bogatsi.
— Skoro tak to ujmujesz, sądzę, że armia nie wyrazi sprzeciwu — powiedział
Thorvin. — W porządku. Ostatecznie sam zdobyłeś te pieniądze. Ale jak chcesz sprawić,
żebyśmy się wszyscy wzbogacili?
Shef wyciągnął spod tuniki mapę, którą zdjął ze ściany katedry.
— Spójrzcie — powiedział. Kilkanaście głów pochyliło się nad welinową kartą. Twarze
wyrażające rozmaite stopnie zdumienia wpatrywały się w nakreślone tuszem znaczki.
— Czy umiecie czytać takie pismo? — zapytał chłopak.
— Tu, w środku — odezwał się Skaldfinn, kapłan Heimdalla — nad tym małym
obrazkiem, jest napis: „Hierusalem". To święte miasto chrześcijan.
— Kłamstwo, jak zwykle — skomentował Thorvin. —
Ta czarna plama ma przedstawiać Ocean, wielkie morze otaczające całą Mithgarth, ziemię.
Chcą nam wmówić, że ich święte miasto znajduje się w centrum świata. Bardzo typowe.
— Rozejrzyjmy się po brzegach — zagrzmiał Brand. — Zobaczmy, co znaki mówią o
miejscach, które znamy. Jeśli kłamią na ich temat, możemy sądzić, że cała reszta też jest
kłamstwem, jak mówi Thorvin.
— Dacia et Gothis — przeczytał Skaldfin. — Gocja. To ten kraj na południe od
Szwecji. Chyba że chodziło im o Gotlandię. Ale Gotlandia jest wyspą, a to tutaj jest
zaznaczone jako stały ląd. Zaś tuż obok napisano: „Bułgaria".
Rada wybuchnęła gromkim śmiechem.
— Bułgarowie są wrogami cesarza Greków — odezwał się Brand. — Podróż z kraju
Gotów do Bułgarów zajmuje co najmniej dwa miesiące.
— Po drugiej stronie Gocji jest napisane: „Slesvic". No, w tym przynajmniej nie ma
nic niejasnego. Wszyscy znamy Szlezwik zamieszkany przez Duńczyków. A te małe literki
głoszą: Hic abundant leones. To znaczy: „Tu jest wiele lwów".
Kolejny ryk śmiechu.
— Wiele razy byłem na rynku w Szlezwiku — rzekł Brand. — I rzeczywiście
spotkałem człowieka, który opowiadał o lwach. Lwy wyglądają jak wielkie koty, a żyją
w gorącym kraju daleko na południu. W Szlezwiku nigdy nie było lwów, zwłaszcza
wielu. Straciłeś tylko czas przy
nosząc nam tę — jak jej tam? — tę mappa. To czysty nonsens, jak wszystko, co
chrześcijanie uważają za mądrość.
Shef wodził palcem po welinie, mrucząc pod nosem litery, których z takim trudem
usiłował go wyuczyć ojciec Andreas.
— Tu jest jakiś napis po angielsku — powiedział. —
Dopisany inną ręką. Mówi on: „Suth-Bryttas", co znaczy „południowi Brytowie".
— To ma oznaczać Bretończyków — odezwał się Brand. — Mieszkają na dużym
półwyspie po drugiej stronie Kanału.
— A wiec nie wszystko jest kłamstwem. Można znaleźć prawdę na mapie. O ile się ją
tam umieści.
— Nadal nie rozumiem, jak to ma nas wzbogacić — odparł Brand. — Od tego
przecież zaczęliśmy rozmowę.
51
— Ta mapa nas nie wzbogaci. — Shef zwinął welin, odrzucił go na bok. — Ale sama
jej idea może to zrobić. Musimy znać więcej ważnych rzeczy. Przecież gdybyśmy nie
wiedzieli, gdzie jest Riccall, tego dnia podczas zawiei, moglibyśmy zamarznąć albo
dać się wyrżnąć co do nogi. Kiedy wyruszałem do Beverley znałem kierunek, ale bez
przewodnika nigdy nie trafiłbym do katedry. Bridlington zaś i człowieka, który wyprowadził
nas z pułapki, odnalazłem tylko dzięki temu, że byłem tam już wcześniej. Rozumiecie, o co
mi chodzi? Posiedliśmy mnóstwo wiedzy, ale jesteśmy zależni od ludzi. Nie ma takiego
człowieka, który umiałby odpowiedzieć na wszystkie pytania. Na mapie można umieścić
mądrość wielu osób. Gdybyśmy ją mieli, moglibyśmy odnaleźć drogę do miejsc, w
których nas nigdy nie było. Potrafilibyśmy określić kierunek, zmierzyć odległość.
— Dobrze więc, sporządzimy sobie taką mappa — powiedział Brand stanowczo. — A
teraz przejdź wreszcie do tego bogactwa.
— Posiadamy jeszcze jedną cenną rzecz — zaczął Shef. — A tej nie dostaliśmy od
chrześcijan. Thorvin wam opowie. Kupiłem ją sam. Od Munina, kruka Odyna.
Okupiłem ją bólem. Pokaż im, Thorvinie.
Thorvin wyjął spod tuniki małą, kwadratową deszczułkę. Widniały na niej szeregi
runicznych liter, wydrapanych nożem i zabarwionych czerwoną farbą.
— To jest zagadka. Ten, kto ją rozwiąże, odnajdzie skarb Raedwalda, króla East
Anglii. Tego właśnie szukał Ivar zeszłej jesieni. Ale król Edmund zabrał tajemnicę
dogrobu.
— Królewski skarb — zamyślił się Brand. — To
mogłoby być warte zachodu. Więc najpierw rozwiążmy zagadkę.
— Do tego właśnie będzie nam potrzebna mapa — powiedział Shef stanowczo. —
Jeśli zaczniemy zapisywać wszystko, czego się dowiemy, pod koniec będziemy mieć
wystarczająco dużo kawałków, żeby z nich ułożyć odpowiedź. Ale jeśli nic nie
zapiszemy, zanim dobrniemy do końca, zdążymy zapomnieć, co było na początku. I
jeszcze jedno. — Shef walczył z pamięcią, usiłował przywołać obraz krainy widzianej
z góry, z perspektywy, z jakiej nie mógł oglądać ziemi żaden żyjący człowiek. —
Również ta mapa przedstawia nową ideę. Przedstawia świat widziany z góry. Taki, jakim
mógłby go widzieć lecący orzeł. W ten sposób musimy szukać nowych rzeczy.
Zapadła długa cisza. Przerwał ją dopiero Guthmund.
— Ale zanim coś znajdziemy, musimy zdecydować, dokąd pójdziemy teraz.
— Jest coś jeszcze ważniejszego—wtrącił Brand. — Trzeba uzgodnić, w jaki sposób
prowadzić armię, pod jakim prawem żyć. Kiedy walczyliśmy w Wielkiej Armii, podlegaliśmy
staremu hermanna log naszych przodków, prawu wojowników. Ale Ivar Sopel Lodu złamał to
prawo i nie chcę już do niego
wracać. Wiem, że nie wszyscy wśród nas noszą amulety. — Brand spojrzał znacząco na
Shefa i Guthmunda, siedzących wraz z innymi przy stole. — Ale przyszło mi do głowy, że
powinniśmy wprowadzić nowe prawo. Nazwałbym je vegmanna log, prawo ludzi Drogi. Jednak
pierwszym krokiem musi być zwołanie otwartego zebrania całej armii i uzgodnienie, kogo i
obdarzyć przywilejem tworzenia nowych praw.
Natychmiast rozgorzała dyskusja. Shef, jak to często bywało, odpłynął umysłem
zupełnie gdzie indziej. On wiedział, co armia będzie musiała zrobić. Przemaszerować
przez Northumbrię, aby oddalić się od Ragnarssonów, przejść przez prowincje
Burgreda, potężnego króla Marchii, tak szybko, jak to tylko możliwe. Osiedlić się
w pozbawionej króla East Anglii i nałożyć na ludność odpowiednią daninę — w zamian
za ochronę. Ochronę przed królami, opatami i biskupami. Po pewnym czasie taka danina
przyniesie efekty, z których nawet Brand będzie zadowolony.
Jednocześnie zaś trzeba będzie popracować nad mapą. I nad zagadką. A także, co
najważniejsze, jeżeli armia Drogi ma chronić swoje ziemie przed łupieżcami, trzeba
będzie dać ludziom nową broń. Nowe machiny.
Gdy Shef zaczął rysować, przed oczami swego umysłu, kształty nowej katapulty, do jego
świadomości przedarł się głos, gwałtownie żądający, by do rady dopuścić przede wszystkim
dziedzicznych jarlów.
To obejmowałoby Sigvartha, ojca Shefa, którego drużyny w ostatniej chwili dołączyły
do kolumny opuszczającej York. Chłopak żałował, że tak się stało. Nie pragnął widywać
Sigvartha ani jego syna, Hjóvartha. Może nie będą musieli się spotykać. Może pomysł z
jarlami nie przejdzie.
52
Shef na powrót zajął się rozważaniami, jaką siłą można zastąpić powolną i niewygodną w
obsłudze przeciwwagę. Palce go swędziały, by znów wziąć młot do ręki.
Rozdział ósmy
W ciągu następnych czterech tygodni swędzenie palców Shefa zostało dość wydatnie
złagodzone. Poza obozem, w którym armia zatrzymała się na zimę, znajdowało się pole,
gdzie chłopak przeprowadzał próby z katapultami. Ale machiny, za którą właśnie stał,
Rzymianie z dawnych czasów z pewnością by nie rozpoznali
.
— Opuszczać! — krzyknął w stronę swych ośmiu pomocników.
Długie ramię ze skrzypieniem opuściło się ku jego wyciągniętym dłoniom,
dziesięciofuntowy kamień zawirował w skórzanej sakwie, podwieszonej na dwóch hakach:
jednym wolnym, drugim umocowanym.
— Trzymać! — Ośmiu krzepkich wikingów przy drugim ramieniu katapulty napięło
liny, przygotowało się do ciągnięcia. Shef poczuł, jak długie drzewce — wykorzystał na
nie górną część masztu, odpiłowanego tuż nad pokładem — napręża się nagle, poczuł,
jak stopy odrywają mu się od wilgotnej ziemi. Ciągnąć! — Wikingowie pociągnęli
potężnie, z całej siły, doskonale jednomyślni, jak gdyby walczyli z martwą falą na
Atlantyku. Krótkie ramię katapulty wygięło się w dół. Długie ramię skoczyło do góry.
Skórzana sakwa, wirując gwałtownie, osiągnęła punkt, w którym wolny hak wyrwał się z
zaczepu i zwisł luźno.
Głaz poszybował pod chmurne niebo. Przez długi moment zdawał się tkwić
nieruchomo w szczytowym punkcie łuku, po czym zaczął opadać i z mlaśnięciem zarył się
w ziemię dwieście pięćdziesiąt kroków dalej. Natychmiast kilka obdartych postaci popędziło
w tamtą stronę, współzawodnicząc o to, kto pierwszy dopadnie kamienia i przyniesie go z
powrotem.
— Opuszczać! — zawołał Shef ile sił w płucach. Jego drużyna, jak zwykle, nie
zwróciła na niego najmniejszej uwagi. Wszyscy pokrzykiwali, śmiali się głośno, klepiąc się
nawzajem po plecach, patrząc, gdzie upadł pocisk.
— Najmarniej dwieście jardów! — krzyknął Steinulf, sternik Branda.
— Opuszczać! To jest próba szybkości! — wrzasnął Shef znowu. Wikingowie powoli
przypomnieli sobie o jego istnieniu. Jeden z nich, kucharz Ulf, niespiesznie obszedł
machinę i delikatnie poklepał chłopaka po plecach.
— Do licha z próbą szybkości — stwierdził dobrodusznie. — Jeśli trzeba będzie
strzelać szybko, zrobimy to. A teraz pora coś zjeść.
Jego towarzysze skinęli głowami na znak zgody i podnieśli kapoty, które wcześniej
przewiesili przez podobne do szubienicy rusztowanie katapulty.
— Fajnie sobie postrzelaliśmy — odezwał się Kolbein
Hebrydyjczyk, od niedawna obnoszący z dumą swój amulet, fallus Freyra. — Jutro
przyjdziemy znowu. Czas na żarcie.
Shef patrzył, jak odchodzą w stronę palisady, w stronę garstki namiotów i byłe jak
zadaszonych szałasów, które stanowiły zimowy obóz armii. W sercu miał gniew i poczucie
zawodu.
Pomysł na nową katapultę przyszedł mu do głowy gdy się przyglądał, jak rybacy
Ordlafa stawiają maszt. Wielki miotacz głazów z Yorku, maszyna, która trzy miesiące
temu zniszczyła taran Ragnarssonów, działała dzięki przeciwwadze. Sama przeciwwaga
była wynoszona w powietrze za pomocą kołowrotu. Tak więc służyła ona jedynie
magazynowaniu siły, którą ludzie włożyli w pracę kołowrotu.
A po co magazynować siłę, zapytywał się Shef. Dlaczego po prostu nie kazać ludziom
ciągnąć lin przywiązanych do krótkiego ramienia? Dla małych kamieni, jak te, którym z
trudem nadali kształt zbliżony do kuli, nowa machina, „kamieniomiot", jak nazywali ją
wikingowie, była wprost wyśmienita.
53
Miotała głazy w doskonale prostej linii i można nią było celować z dokładnością do
kilku stóp. Jej pociski dosłownie rozbijały wszystko w proch, krusząc kamienie i
przebijając tarcze niczym papier. W miarę, jak uczyli się obsługiwać nowe urządzenie z
coraz większą wydajnością, jego zasięg wzrósł do ósmej części mili. A Shef był pewien, że
gdyby tylko jego ekipa robiła to, co jej każe, mogliby posyłać dziesięć kamieni w czasie,
jaki zabiera doliczenie do stu.
Ale jego drużyna nie traktowała katapulty jako nowego rodzaju broni. Dla nich była to
tylko zabawka. Może pewnego dnia przyda się do kruszenia palisady lub murów. A na
razie służyła jako igraszka, pozwalała zapominać o nudzie zimowego obozu, gdzie
tradycyjne rozrywki wikingów, takie jak grabieżcze wyprawy po pieniądze lub kobiety,
były surowo zabronione.
A przecież ta machina zwyciężyłaby wszystko. Statki. Armie. Jaki szyk bojowy
zdołałby się oprzeć deszczowi głazów, ciskanych z odległości większej niż strzał z łuku, z
których każdy mógłby okaleczyć bądź zabić wielu ludzi?
Nagle zdał sobie sprawę, że otaczają go podniecone, uśmiechnięte szeroko twarze.
Niewolnicy. Uciekinierzy z Northfolk i z ziem króla Marchii, przyciągnięci do obozu
na płaskiej, błotnistej rubieży między strumieniami Nene i Welland przez zdumiewającą
plotkę, że tutaj mogą liczyć na zdjęcie żelaza z szyi. Że mogą pracować w zamian za
jedzenie. Słyszeli też, chociaż nie bardzo w to wierzyli, że nie zostaną pojmani w niewolę,
gdy ich panowie ruszą dalej. Każda z obdartych postaci dzierżyła dziesięciofuntowy
kamień, które w ostatnich dniach pieczołowicie obrabiali za pomocą najmniej cennych
dłut Thorvina.
— W porządku — powiedział Shef. — Wyjmijcie kołki, rozbierzcie machinę, owińcie
belki w płótno.
Mężczyźni przestąpili z nogi na nogę, spojrzeli po sobie. Jeden z nich, zachęcony
przez resztę, przemówił z oporem, wpatrując się w ziemię.
— Tak sobie myśleliśmy, panie. Skoro jesteś z Emneth i tak dalej. I mówisz tak jak
my. Więc...
— Wyduś to z siebie.
— Zastanawialiśmy się, skoro jesteś z naszych stron, może pozwoliłbyś nam raz
strzelić.
— Wiemy, jak to się robi! — krzyknął jeden z jego towarzyszy. — Przyglądaliśmy
się dobrze. Nie jesteśmy aż tak silni jak oni, ale umiemy ciągnąć.
Shef zagapił się na podniecone twarze. Na żylaste, niedożywione ciała. Czemu nie,
pomyślał. Zawsze sądził, że najważniejsza w tej pracy jest waga i siła. Ale jeszcze
ważniejsza jest koordynacja. Może dwunastu lekkich Anglików zdoła dorównać ośmiu
potężnie zbudowanym wikingom. Z mieczami i toporami to nie miałoby sensu. Ale byli
niewolnicy zrobią przynajmniej to, co im się każe.
— W porządku — powiedział. — Najpierw wystrzelimy pięć razy na próbę. A potem
zobaczymy, ile kamieni zdołacie wypuścić zanim doliczę do pięćdziesięciu.
Wyzwoleńcy aż podskoczyli z radości, rzucili się w stronę lin.
— Spokojnie. To ma być próba szybkości. Ułóżcie kamienie w jednym miejscu,
żebyście nie musieli nigdzie po nie chodzić. A teraz, uwaga... Godzinę później, gdy jego
nowa drużyna rozbierała machinę, którą już uważała za swoją, Shef w zamyśleniu szedł
do szałasu Hunda i Ingulfa, gdzie leżeli chorzy i ranni. Hund stał właśnie na
zewnątrz, wycierając zakrwawione ręce.
— Jak oni się czują? — zapytał Shef. Miał na myśli ofiary swojej drugiej machiny, którą
wikingowie nazywali wielkim łukiem, a która jakiś czas temu skróciła cierpienia króla Elli.
— Będą żyć. Jeden stracił trzy palce. Dobrze że nie dłoń albo ramię. Drugi miał
połamane żebra. Ingulf musiał go rozciąć, żeby wyjąć odłamek z płuca. Ale goi się szybko.
Właśnie sprawdzałem szwy. Pachną w porządku. Ta twoja machina w ciągu czterech dni
załatwiła dwóch mężczyzn. Co się z nią stało?
— Z nią nic. To ci wikingowie. Silni ludzie, dumni ze swej siły. Porządnie
przykręcają koła zębate, ale któryś z nich zawsze musi naprzeć na dźwignię, żeby
sprawdzić, czy nie pójdzie kawałek dalej. Ramię łuku puszcza i jest nieszczęście.
— A więc to wina załogi, nie machiny?
— Właśnie. Potrzebni mi ludzie, którzy przekręcą koła tyle razy, ile trzeba, którzy
będą robić, co im się mówi.
54
— Nie ma wielu takich w tym obozie.
Shef popatrzył na przyjaciela.
— A jednak...
Ziarno idei zakiełkowało.
Zapadał zimowy zmierzch. Wkrótce Shef będzie mógł wziąć świecę i popracować nad
swoją mappa, nad mapą Anglii.
— Widzę, że z kolacji nie zostało już nic poza owsianką?
Hund w milczeniu podał mu miskę.
Sigvarth z lekkim niepokojem rozejrzał się dookoła. Kapłani Drogi uformowali święty
krąg, z jarzębiną zwieszającą się z lin, wbitą w ziemię włócznią i rozpalonym
ogniem. I tym razem nie dopuszczono nikogo z zewnątrz: w mrocznej szopie o dachu
zrobionym z żagla znajdowało się jedynie sześciu biało odzianych kapłanów oraz Sigvarth,
jarl Małych Wysp.
— Nadszedł czas, byśmy wreszcie dowiedzieli się wszystkiego — odezwał się Farman.
— A mianowicie czy możesz być pewien tego, że to ty jesteś ojcem Shefa?
— On sam tak twierdzi — odparł Sigvarth. — Wszyscy tak myślą. A poza tym jego
matka była tego zdania, a ona powinna wiedzieć. Oczywiście mogła zrobić wiele rzeczy po
tym, jak ode mnie uciekła. Dziewczyna po raz pierwszy spuszczona z uwięzi mogła się
zabawić. — Żółte zęby wyszczerzyły się w uśmiech. — Ale nie sądzę. Była damą.
— Chyba znam całą historię — odezwał się Farman. — Uprowadziłeś ją od męża. Ale
jednego nie rozumiem: uciekła od ciebie, przynajmniej tak słyszeliśmy. Czy zazwyczaj
tak kiepsko pilnujesz branek? Jak udało jej się uciec? I w jaki sposób wróciła do męża?
Sigvarth w zamyśleniu potarł szczękę.
— Minęło już dwadzieścia lat. Ale dziwna rzecz, wciąż pamiętam całkiem nieźle.
Wracaliśmy z wyprawy na południe. Nie poszła nam za dobrze. W drodze powrotnej
postanowiłem zawinąć do zatoki Wash, tak na wszelki wypadek. Jak zwykle wszędzie
pałętało się mnóstwo Anglików. Dotarliśmy do małej wioski, Emneth, i złapaliśmy, kogo
się dało. Między innymi żonę tana, zapomniałem już, jak się nazywała. Ale jej samej nie
zapomniałem. Była dobra. Wziąłem ją dla siebie. Miałem wtedy trzydzieści lat, ona może
ze dwadzieścia. To zawsze jest dobra kombinacja. Miała dziecko i była zupełnie załamana.
Ale odniosłem wrażenie, że mąż nie dawał jej za wiele radości. Z początku walczyła ze
mną jak lwica, ale do tego jestem przyzwyczajony; muszą tak robić, aby pokazać,
że nie są kurwami. Kiedy jednak zrozumiała, że nie ma wyboru, pogodziła się z losem.
Miała takie drobne przyzwyczajenie: kiedy doszła do szczytu, unosiła się z ziemi, ze mną na
górze.
Thorvin chrząknął z dezaprobatą. Farman, z jedną ręką zaciśniętą na wysuszonym
końskim penisie, oznace swojej funkcji, uciszył go gestem.
— Ale jak łódź się kołysze, nie można mieć dobrej zabawy. Więc gdy dobiliśmy do
brzegu, poszukałem odpowiedniego miejsca. Zamierzałem rozpalić ogniska, upiec
jakiegoś wołu, wytoczyć kilka beczek piwa, zabawić się wieczorem. Rozruszać trochę
chłopców przed przejściem przez morze. A jednocześnie nie ryzykować, nawet z Anglikami.
No i znalazłem takie miejsce. Kawałek plaży, dalej wysokie klify. Jakiś wąwóz ze
strumykiem. Dałem tam pół tuzina ludzi, żeby się upewnić, że żadna ze schwytanych
dziewczyn nie ucieknie. Postawiłem po jednym człowieku na klifach po obu stronach, z
rogami, by mogli zatrąbić, gdy dostrzegą jakiś ślad odwetu. No i ze względu na stromiznę
każdy miał linę przywiązaną do palika. Gdyby ich zaskoczono, mieli zatrąbić w rogi. Ci z
wąwozu mogli szybko się wycofać, a tamci ześliznąć się po linach na dół. Mieliśmy trzy
łodzie, przywiązane na dziobie i na rufie: dziobem do plaży, z rufy kotwica daleko w morze.
W razie czego wystarczyło wskoczyć do środka, zluzować cumę, wyciągnąć się na linie
kotwicznej i postawić żagle. Ale najważniejsze, że moja plaża była strzeżona, jak zakonnica
w klasztorze.
— No tak, kto jak nie ty miałby się znać na zakonnicach — odezwał się Thorvin.
Sigvarth zarechotał.
— Chyba tylko biskup zna je lepiej ode mnie.
— A jednak uciekła — podpowiedział Farman.
55
— Właśnie. Zdążyliśmy się zabawić. Zrobiłem to z nią na piasku, dwa razy. Zapadł
zmierzch. Nie dzieliłem się moją branką z nikim, ale chłopaki mieli kilkanaście dziewczyn
i postanowiłem się do nich przyłączyć. Ha, miałem w końcu trzydzieści lat! Tak więc
przyciągnąłem łódź, zostawiłem ubranie na brzegu i wsiadłem z żoną tana do środka.
Wyciągnąłem się na linie kotwicznej, może ze trzydzieści jardów od brzegu, zostawiłem
dziewczynę w
łodzi, skoczyłem do morza i dopłynąłem do plaży. Upatrzyłem sobie taką dużą blondynkę.
Robiła mnóstwo hałasu. Ale po jakimś czasie, miałem właśnie kawał pieczeni w jednej ręce
a kufel piwa w drugiej, ludzie zaczęli krzyczeć. Tuż za kręgiem światła z ognisk na piasku
leżał jakiś kształt. Duży kształt. Myśleliśmy, że to wyrzucony na brzeg wieloryb, ale kiedy
dobiegliśmy, to coś ze świstem wciągnęło powietrze i rzuciło się na pierwszego z brzegu
człowieka. Ten odskoczył, zaczęliśmy się rozglądać za bronią. Sądziłem, że to może być
whaleross. Wieloryb, jak niektórzy mówią. I w tym właśnie momencie dobiegły nas wrzaski
ze szczytu klifu. Chłopak, którego tam zostawiliśmy, Stig, wołał o pomoc. Nie dął w róg,
ale żądał pomocy. Jak gdyby z kimś walczył. Więc wspiąłem się po linie, żeby zobaczyć,
co to takiego.
— I co to było?
— Nic. Kiedy dotarłem na górę, chłopak prawie płacząc opowiedział, że zaatakował go
skoffin.
— Skoffin — zdziwił się Vigleik. — Co to takiego?
Skaldfinn roześmiał się.
— Musisz więcej rozmawiać ze starymi kobietami, Vigleik. Skoffin jest
przeciwieństwem skuggabaldura. Jeden jest potomkiem lisa i kotki, drugi kocura i lisicy.
— Do tego czasu — podjął Sigvarth — wszyscy już poczuli się nieswojo. Tak więc
zostawiłem Stiga na górze, powiedziałem mu, żeby nie robił z siebie głupca, ześliznąłem się
po linie i kazałem ludziom wchodzić do łodzi. Ale kiedy przyciągnąłem swoją łódź,
okazało się, że dziewczyna zniknęła. Przeszukaliśmy plażę. Sprawdziłem czaty w
wąwozie; nie ruszyli się nawet z miejsca, przysięgali, że nikt tamtędy nie mógł przejść.
Wspiąłem się na oba urwiska. Nikt nic nie widział. W końcu wpadłem we wściekłość i
niewiele myśląc zrzuciłem Stiga z urwiska za to, że się mazgaił. Złamał sobie kark i
umarł. Po powrocie do domu musiałem zapłacić za niego wergild. A swojej kobiety nie
widziałem aż do zeszłego roku. Wtedy byłem jednak zbyt zajęty, żeby ją o cokolwiek
pytać.
— Rzeczywiście. Wszyscy wiemy, czym byłeś tak zajęty — wtrącił Thorvin. —
Spiskowaniem z Soplem Lodu. — A co, może stałeś się chrześcijaninem, skoro ci to
przeszkadza?
— Wracając do naszej sprawy — odezwał się Farman — wytłumaczenie może być
proste. Kobieta mogła zwyczajnie dopłynąć do brzegu. Ty dopłynąłeś. — Musiałaby to
zrobić w ubraniu, bo jej suknie też zniknęły. A poza tym nie wystarczyło dopłynąć do
brzegu, bo na plaży jej nie było, tego jestem pewien. Musiałaby popłynąć morzem, żeby
okrążyć klify. — Whaleross. Skoffin. Kobieta, która znika i pojawia się brzemienna —
rozważał Farman. — Wszystko to można wytłumaczyć. I to na kilka różnych
sposobów.
— Myślicie, że Shef nie jest moim synem — stwierdził Sigvarth. — Myślicie, że jest
dzieckiem jednego z waszych bogów. To wam powiem: ja nie czczę żadnych bogów poza
Ran, boginią, do której idą utopieni żeglarze. A ten cały inny świat, te wizje, którymi
się przechwalacie, ta wasza
Droga, biorą się z picia i kwaśnego jedzenia, a ględzenie jednych zaraża innych, aż w
końcu wszyscy muszą pleść te same bzdury, żeby nie różnić się od pozostałych. W tym nie
ma więcej sensu niż w skoffinach. Ten chłopak jest moim synem. Wygląda jak ja.
Zachowuje się jak ja, kiedy byłem w jego wieku.
— On zachowuje się jak mężczyzna — warknął Thorvin. — Nie jak zwierzę w czasie
rui. I chociaż przez wiele lat chodziłeś bezkarnie po ziemi, jest kara dla takich jak ty.
Jeden z naszych poetów opisał, co dla zbrodniarzy przewidziano w świecie Hel:
Widziałem również jak butni wojacy Na ścieżkach Hel jęczą z rozpaczy i bólu
Krew czarna zalewa ich okrutne twarze. Oto jest kara za cierpienia niewiast!
Sigvarth dźwignął się na nogi, położył rękę na mieczu.
56
— A ja odpowiem ci lepszą pieśnią. Skald Ivara Ragnarssona napisał ją w
zeszłym roku na śmierć Ragnara.
Rąbaliśmy mieczami! Mówię, że to dobrze, By mąż męża spotykał na odległość
miecza A nie drżał przed walką. W świecie wojowników Za zwycięzcą pójdą
najpiękniejsze z kobiet.
— Oto poezja dla wojowników. Dla ludzi, którzy wiedzą jak żyć i umierać. Dla
takich znajdzie się miejsce na uczcie Odyna, bez względu na to, ile kobiet doprowadził do
płaczu. To poezja dla wikinga, nie mlekosysa.
W ciszy, jaka zapadła, odezwał się Farman:
— Cóż, Sigvarth, dziękujemy ci za opowieść. Weźmiemy pod uwagę, że jesteś jarlem
i członkiem rady. Ty zaś weź pod uwagę, że żyjesz teraz według prawa Drogi,
niezależnie od tego, co sądzisz o naszych wierzeniach.
Farman rozwiązał sznur wytyczający granice świętego kręgu, aby wypuścić Sigvartha
na zewnątrz. Gdy jarl wyszedł, kapłani zaczęli się naradzać przyciszonym tonem.
Shef-który-nie-był-Shefem wiedział, że ciemności, w których się znajdował, przez dwieście
lat nie rozproszyło żadne światło. Przez pewien czas kamienna komora i ziemia wokół niej
jaśniała fosforyzującą poświatą rozkładu, blaskiem, przy którym robaki powoli toczyły zwłoki:
oczy, wątroby i szpik wszystkich, których tu złożono. Ale robaki dawno już zniknęły.
Pozostały tylko białe kości, tak twarde i bezwładne jak kamień tkwiący w jego własnej,
obranej z ciała dłoni. A także przedmioty, również bez życia, lecz należące tylko do niego:
skrzynie i szkatułki wokół stóp i pod krzesłem. No i samo krzesło — masywny drewniany
tron, na którym usadowił się siedem wieków temu, by pozostać na nim przez całą wieczność.
Krzesło zgniło pod właścicielem, przez tyle lat zdołali wrosnąć w siebie nawzajem. Mimo
to postać
siedziała bez ruchu, puste oczodoły wpatrywały się w ziemię i w to, co było poza nią.
On, siedzący na krześle, dokładnie pamiętał, jak się tu znalazł. Mężczyźni wykopali
wielki dół i przyciągnęli na rolkach duży statek. Wedle jego wskazań tron postawili na
rufie, tuż przy wiośle sterowym. On sam zasiadł na tronie, na jednej jego poręczy ułożył
sceptr — kamienną osełkę rzeźbioną w wykrzywione gniewem twarze, na drugiej umieścił
miecz. Skinął głową, każąc ludziom kontynuować. Najpierw przyprowadzili jego bojowego
ogiera, ustawili zwierzę pyskiem do pana i zabili ciosem topora. Potem przyszła pora na
cztery najlepsze psy; każdy dostał nożem prosto w serce. Człowiek na krześle pilnował, by
każdy został zabity. Nie miał ochoty dać się pogrzebać na wieki z żywym mięsożercą.
Następnie sokoły, wszystkie uduszono. Potem kobiety, para ślicznotek, łkających i
wołających o litość mimo wywaru z maku, który w nie wmuszono; mężczyźni udusili je
szybko.
W końcu przyniesiono skrzynie. Każdą dźwigało dwóch ludzi, stękających z wysiłku. I tym
razem człowiek na krześle przypatrywał się uważnie, szukając oznak niechęci i oporu. Gdyby
tylko się ośmielili, zachowaliby jego skarby. Albo wykopali je później. Ale się nie ośmielą.
Przez cały rok kurhan będzie otaczać błękitna poświata rozkładu; mężczyzna z pochodnią
będzie podpalał gaz wydobywający się z wnętrza ziemi, aż wszyscy zaczną się bać i unikać
grobowca Kara Starego.
Skrzynie piętrzyły się coraz wyżej, ludzie poczęli je umieszczać również w środkowej
części statku, tam gdzie leżały martwe ciała. Inni układali kamienie wokół tronu, póki nie
sięgnęły na wysokość jedwabnego baldachimu. Wtedy ułożyli na nich grube drewniane belki,
przykrywając je dodatkowo ołowianą płytą. Dookoła stóp siedzącego i na wiekach skrzyń
ułożyli smołowane płótno. Po pewnym czasie drewno zbutwieje, ziemia zasypie wnętrze
statku, kości martwych kobiet i zwierząt przemieszają się ze sobą. A on
będzie tu siedział, spoglądając na nie, nie musząc obawiać się ziemi. Oni zostaną pogrzebani
martwi. On nie.
Kiedy wszystko już zostało zrobione, przed tronem pojawił się mężczyzna: ludzie nazwą go
Kol Niggard, syn Kara Starego.
— Dokonało się, ojcze — powiedział. Na jego twarzy malowało się coś pomiędzy
strachem i nienawiścią.
57
Kar skinął głową, nie mrugając powiekami. Nie będzie się żegnał z synem ani życzył mu
szczęścia. Gdyby w Kolu płynęła czarna krew jego przodków, wołałby raczej przyłączyć się do
ojca i siedzieć na swych skarbach przez całą wieczność niż oddać je temu nowemu królowi
przybyłemu z południa, niż żyć jako człowiek bez honoru, lennik.
Szóstka zaufanych wojowników jęła mordować niewolników i układać ich ciała wokół
statku. Potem zarówno oni jak i Kol wyszli na zewnątrz. Chwilę później na pokład zaczęły
spadać grudy ziemi, zasypując go szybko, piętrząc się na deskach, płótnie i ołowianej
pokrywie. Kar widział, jak ziemia powoli sięga jego kolan, jego piersi. Siedział bez ruchu,
nawet gdy piasek pojawił się w kamiennej izbie, pokrywając rękę umieszczoną na osełce.
Wciąż jeszcze widać trochę światła. Piasek i kamienie bębnią o strop. Światło znika, mrok
gęstnieje. Kar usadowił się wygodniej, odetchnął z ulgą i zadowoleniem. Teraz wszystko już
jest jak powinno. Wszystkie te skarby pozostaną jego własnością. Na zawsze.
Zastanowił się, czy umrze tutaj. Bo co niby ma go zabić? To zresztą nie miało znaczenia.
Czy umrze, czy też będzie żył, nic się nie zmieni. Na wieki już zostanie duchem kurhanu.
Shef przebudził się nagle. Jego ciało, okryte szorstkimi kocami, było mokre od potu.
Niechętnie zsunął z siebie derki, ze stęknięciem przetoczył się po łóżku na wilgotne
klepisko. Natychmiast uderzyło go mroźne powietrze. Chłopak chwycił konopną koszulę,
wdział ją przez głowę, rozejrzał się za ciężką wełnianą tuniką i spodniami.
Thorvin mówił, że wizje są zsyłane przez bogów dla pouczenia ludzi. Lecz czego uczyła
go ta wizja? Nie było w niej żadnej machiny.
Płótno zawieszone w drzwiach szopy poruszyło się nagle i wszedł wyzwoleniec Padda.
Na zewnątrz świtał styczniowy poranek. Widać było tylko gęstą mgłę, wstającą z
nasiąkniętej wodą ziemi. Wojownicy z pewnością późno dziś wy grzebią się spod ciepłych
koców.
Ludzie we śnie nazywali się Kar i Kol. Nie przypominało to żadnych angielskich imion.
Nordyckich też nie. Ale wikingowie byli niedoścignieni w skracaniu słów. Guth-mund
stawał się dla przyjaciół Gummim, Thormoth — Tommim. Zresztą Anglicy też to robili.
Jak brzmiała zagadka króla Edmunda? „...Wuffa, z Wehhy krwi..."
— Jak się naprawdę nazywasz, Padda? — zapytał.
— Paldriht, panie. Od śmierci matki nikt mnie tak nie wołał.
— Od czego skrótem może być Wuffa?
— Nie wiem. Może od Wulfstana? Trudno powiedzieć.
Znałem kiedyś człowieka imieniem Wiglaf. Bardzo szlachetne imię. Nazywaliśmy go
właśnie Wuffa.
Gdy Padda zaczął ostrożnie rozdmuchiwać żar na palenisku, Shef zatopił się w
myślach.
Wuffa, syn Wehhy. Wulfstan albo Wiglaf, z krwi... Weohstana, czy może Weohwarda.
Nie znał takich imion. Będzie musiał poszukać innych.
Padda krzątał się wokół drewna, wody, garnków i nieśmiertelnej owsianki, a Shef
odwinął welin z nasączonych woskiem płócien i rozpostarł mapę na stoliku, przytrzymu jąc
kamykami rogi. Nie patrzył jednak na wykończoną stronę, na mapę chrześcijan. Na
odwrocie już od jakiegoś czasu rysował własną mapę. Mapę Anglii, na której umieszczał
wszystkie zdobyte wiadomości. Z początku kreślił je pobieżnie na brzozowej korze, tam
szkicował zarysy, pis4ał nazwy i odległości. Dopiero gdy je sprawdził i porównał z tym,
co już wiedział, dodawał do mapy nową informację. Mapa rosła każdego dnia,
szczegółowa i dokładna w Norfolk i okolicach Mokradeł, niezbyt pewna i upstrzona
białymi plamami w Northumbrii z dala od Yorku, a zupełnie pusta na południu, nie
licząc Londynu i Tamizy, oraz symbolicznego zarysu Wessexu na zachodzie. Padda zdołał
jednak odszukać wśród wyzwoleńców człowieka z Suffolk. Ten, w zamian za śniadanie,
obiecał opowiedzieć Shefowi wszystko, co pamiętał ze swoich rodzinnych stron.
— Zawołaj go — rozkazał Shef, przygotowując świeżą korę i sprawdzając ostrość
rysika. Wszedł wyzwoleniec.
— Chcę, żebyś powiedział mi wszystko o Suffolk. Zacznij od rzek. Znam już Yare i
Waverly.
— No tak — odezwał się mężczyzna w zamyśleniu. — Niżej jest Alde, która wpływa
do morza w Aldeburgh. Dalej Deben. Ta ma ujście dziesięć mil na południe od
Aldeburgh, w Woodbridge, tam gdzie, jak to powiadają, leżą starzy królowie. Bo
58
wiecie, panie, my w Suffolk mieliśmy kiedyś własnych królów, jeszcze zanim przybyli
chrześcijanie...
Chwilę później Shef wpadł do kuźni, gdzie Thorvin przygotowywał się właśnie do
wykuwania kół zębatych dla wielkich łuków.
— Chcę, żebyś zwołał radę armii — zażądał chłopak.
— Po co?
— Chyba wiem, w jaki sposób zrobić Branda bogatym człowiekiem.
Rozdział dziewiąty
Ekspedycja wyruszyła tydzień później, pod nisko wiszącymi chmurami, godzinę po
świcie. Rada nie zgodziła się na opuszczenie obozu przez główne siły armii. Należało
przecież strzec statków wyciągniętych na brzegi rzeki Welland. Obóz zapewniał nie
tylko schronienie na resztę zimy, ale także gromadził pracowicie zebrane zapasy.
Ponadto wielu członków rady mocno powątpiewało w to, że mapa Shefa kryje w
sobie przepis na bogactwo.
Mimo to nikt nie kwestionował faktu, że na podobną wyprawę potrzeba więcej niż
kilku drużyn. Królestwo East Anglii nie było już królestwem, zginęli najpotężniejsi pośród
wojowników i najszlachetniejsi pośród tanów. Zawsze jednak istniało niebezpieczeństwo
sprowokowania rozruchów. Mała grupka wikingów mogła zostać otoczona i
zmasakrowana przez przeważające siły. Brand mamrotał pod nosem, że chociaż uważa
cały pomysł za mocno pomylony, to nie życzy sobie, aby pewnego ranka wyrwano go ze
snu ciskając zza palisady głowy jego towarzyszy. Koniec końców Shefowi zezwolono na
werbowanie ochotników. W obozie ogarniętym zimową nudą chłopak nie miał z tym
żadnych problemów.
Tysiąc wikingów wyruszyło na swoich konikach, osiemdziesiąt trzy tuziny wojowników,
zgodnie ze swoim zwyczajem jadąc załoga za załogą. Setki jucznych kuców dźwigały
namioty i posłania, żywność i piwo. Prowadzili je angielscy wyzwoleńcy. W centrum
kolumny znajdowało się jednak coś niezwykłego: sznur wozów, wiozących liny, belki,
koła i dźwignie, a wszystko to dokładnie pooz-naczane, żeby umożliwić sprawną
rekonstrukcję odpowiednich machin: dwunastu kamieniomiotów, ośmiu wielkich łuków.
Shef zabierał ze sobą wszystkie machiny, które wraz z Thoranem zdołał zbudować
podczas tygodni spędzonych w obozie. Gdyby ich nie wziął, zostałyby zapomniane,
rozebrane, użyte na opał. Zbyt wiele wysiłku go kosztowały, by mógł na to pozwolić.
Dookoła kręciło się mnóstwo thrallów, uciekinierów z okolicy. Załogi katapult
otaczały wozy ze swymi machinami, a każdą z załóg dowodził człowiek z owej pierwszej
dwunastki, która przyszła do Shefa. Wikingom bardzo się to nie podobało. Owszem,
każda armia potrzebuje gromady thrallów do kopania dołów kloacznych, rozpalania
ognisk, dbania o konie. Ale tak wielka gromada? Chmara głodomorów wyjadających
zapasy? W dodatku ci thrallowie zdawali się wierzyć, że już wcale nie muszą być
thrallami. Nawet wyznawcy Drogi nie zamierzali uznawać za równych sobie ludzi, którzy
mówili po angielsku; nawet Shef nie odważył się tego zasugerować.
Poradził Paddzie i reszcie swoich załóg, żeby nie podnosili głów za wysoko.
— Jeżeli ktoś chce, żebyście przyrządzili posiłek albo rozstawili namiot, zróbcie to —
mówił. — I starajcie się trzymać z daleka.
Mimo to pragnął, aby jego rekruci poczuli się inaczej.
Żeby byli dumni z tego, jak szybko i sprawnie zajmują pozycje, obracają dźwignie czy
łączą belki.
Aby można ich było odróżnić, wszyscy jego pomocnicy nosili teraz jednakowe kamizele,
uszyte ze zwykłego workowego płótna ufarbowanego na zielono, zarzucone na łachmany,
w których przybyli do obozu. Z tyłu i z przodu każdy z nich przyszył młot o dwóch
obuchach wycięty z białego lnu. Każdy też przepasywał się kawałkiem sznurka bądź
rzemienia, za który zatykał nóż, o ile go posiadał.
59
Może się uda, rozmyślał Shef, patrząc, jak wozy ze skrzypieniem ruszają naprzód,
wikingowie z przodu i z tyłu, wyzwoleńcy pośrodku. Anglicy już o wiele lepiej radzą
sobie z katapultami niż wojownicy, których zastąpili. A w dodatku nawet w mroźny,
zimowy dzień wyglądają na zadowolonych.
Nagle powietrze rozdarł dziwny jęk. Cwicca, thrall który przybył kilka dni temu po
ucieczce z kościoła Św. Guthlaca na Crowland, a który maszerował teraz na czele
pochodu, przyniósł ze sobą swój największy skarb — kobzę. Prowadził kolumnę wozów,
nadymając policzki i szybko przebierając palcami po kościanej piszczałce. Jego towarzysze
pokrzykiwali radośnie i przyśpieszali kroku. Niektórzy pogwizdywali cicho.
Nagle jakiś wiking ze straży przedniej zawrócił konia, spojrzał spode łba. Shef ujrzał, że
to Hjörvarth Sigvarthson, jego przyrodni brat. Sigvarth zbyt szybko zgłosił się na ochotnika,
by można go było odprawić z kwitkiem. Szybciej nawet niż Thorvin, Hebrydyjczycy czy
Brand, wciąż pełni wątpliwości. Teraz Hjörvarth kłusem podjechał do kobziarza; miecz do
połowy wyciągnął z pochwy. Muzyk dobył ze swego instrumentu jeszcze kilka
bezładnych tonów i zamilkł.
Shef wmanewrował swego kuca między Hjörvartha a thralla, zeskoczył z siodła,
oddał wodze Paddzie.
— Muzyka daje ciepło — powiedział do brata, patrząc
w jego gniewną twarz. — Muzyka sprawia, że mile szybciej płyną. Pozwól mu grać.
Hjörvarth zawahał się, wykręcił łeb kuca.
— Jak tam sobie chcesz — rzucił przez ramię. — Aledla wojowników są harfy.
Tylko hornung może słuchać piszczałki.
Hornung, bękart, myślał Shef. Ile słów wymyślono na określenie nieślubnego dziecka. A
jednak nie powstrzymuje to mężczyzn przed umieszczaniem ich w brzuchach kobiet. Może
Godiva też już ma takie.
— Graj dalej! — zawołał do kobziarza. — Zagraj
„Szybki taniec". Zagraj go dla Thunora, syna Wodena, i do Hel z mnichami!
Skoczna muzyka rozbrzmiała ponownie, tym razem głośniej, akcentowana zgodnym
gwizdaniem. Wozy toczyły się naprzód, ciągnięte przez cierpliwe woły.
— Czy jesteś pewien, że Burgred zamierza zawładnąć East Anglią? — zapytał król
Ethelred. Po tym pytaniu nastąpił długi paroksyzm ostrego, męczącego kaszlu.
Młodszy brat Ethelreda, Alfred, spojrzał na swego władcę z troską. A także z
mimowolną kalkulacją. Ojciec Alfreda, Ethelwulf — król Wessexu, zwycięzca wikingów
spod Oakley — miał czterech silnych synów: Ethelstana, Ethelbalda, Ethelberta i
Ethelreda. Gdy więc pojawił się piąty potomek, wydało mu się tak nieprawdopodobne, by
mógł on kiedyś wstąpić na tron, że odstąpił od tradycji i nadał najmłodszej latorośli
imię nie zawierające rdzenia „Ethel", który określał przynależność do królewskiego rodu
Wessexu. Chłopcu nadano imię Alfred, popularne wśród ludu jego matki.
Teraz ojciec i jego trzej synowie już nie żyli. Żaden nie zginął w bitwie, ale wszystkich
zabili wikingowie. Przez całe lata maszerowali nie zważając na pogodę, spali w mokrym
ubraniu, pili wodę ze strumieni przecinających obozowiska armii, których wojownicy nie
dbali o to, by załatwiać się z dala od wodopoju. Członków królewskiego rodu wykończyły
biegunki i choroby płuc. Teraz kaszel powoli wyniszczał Ethelreda. Ile czasu jeszcze minie,
rozmyślał Alfred, zanim będę mógł zostać królem? Tymczasem musiał służyć swemu bratu.
— Całkowicie pewien — odparł. — Nie krył się z tym wcale. Kiedy
odchodziłem, gromadził właśnie ludzi. Nie zamierza jednak jawnie dokonać
przejęcia władzy. Wyznaczył sobie wicekróla, człowieka z East Anglii. W ten
sposób Anglowie łatwiej przełkną nowe panowanie. Zwłaszcza że ma po swojej
stronie żywy totem. Tego tana bez kończyn, o którym ci wspomi nałem.
— Czy to ma jakiekolwiek znaczenie? — Ethelred z trudem poruszał oślinionymi
wargami.
— Ziemia ta może pomieścić dwadzieścia tysięcy gos podarstw. To zaś, dodane do
tego, co Burgred już posiada, uczyni Mercję daleko potężniejszą od Northumbrii. Gdy
byśmy mogli wierzyć, że Burgred użyje swych sił tylko przeciwko poganom... Ale
może połaszczyć się na łat wiejszą zdobycz. Mógłby powiedzieć, że jego obowiązkiem
jest zjednoczenie wszystkich królestw Anglii. Łącznie z na szym.
60
— A więc?
— Więc musimy przystąpić do rozgrywki. Zobacz, Essex i tak należy do nas. A
granica między Essexem a Suffolk przebiega...
Dwaj mężczyźni, król i książę, niespiesznie zaczęli określać terytorium, o które
przyjdzie im się upomnieć. Nie mieli żadnego wyobrażenia owej ziemi, a tylko wiedzę, że
jedna rzeka płynie na północ od drugiej, że dane miasto znajduje się w określonej
prowincji. Dysputa pochłonęła kolejną część i tak nadwątlonych sił Ethelreda.
— Jesteś pewien, że się podzielili? — zapytał Ivar Ragnarsson ostro.
Wysłaniec skinął głową.
— Prawie połowa wyruszyła na południe.
— Ale żadnych kłótni?
— Nie. Wieści głoszą, że mieli jakiś plan, żeby zdobyć bogactwa zabitego przez ciebie
króla Jatmunda.
— Bzdura — warknął Ivar.
— Słyszałeś, ile wzięli z ataku na katedrę w Beverley? — zapytał Halvdan Ragnarsson.
— Sto funtów srebra i tyle samo złota. To więcej niż nam się udało zgromadzić do tej
pory. Ten chłopak nieźle planuje. Powinieneś był dojść z nim do porozumienia po
holmgangu. Lepiej mieć go za przyjaciela niż za wroga.
Ivar obrócił się w stronę brata, twarz zbielała mu w przypływie wściekłości.
Halvdan odwzajemnił spojrzenie. Ragnarssonowie nigdy nie walczyli między sobą. To był
sekret ich potęgi, nawet Ivar w swym szaleństwie o tym wiedział. Będzie musiał zaspokoić
wściekłość w inny sposób, wywrzeć złość na kim innym. A jeżeli chodzi o utrzymanie całej
sprawy w tajemnicy, to mieli już w tym niejakie doświadczenie.
— W każdym razie teraz jest naszym wrogiem — stwierdził Sigurth stanowczo. —
Musimy tylko zdecydować, czy należy traktować go jako wroga numer jeden. Bo jeśli tak...
Wysłanniku, możesz odejść.
Bracia zebrali się w jednym z małych pokoików pełnego przeciągów dworzyszcza króla
Elli w Eoforwich i jęli dyskutować na temat liczb, zapasów, dystansów, możliwości.
— Roztropni jak węże, niewinni jak gołębice — ode zwał się archidiakon Erkenbert
z satysfakcją. — Nasi wrogowie już zaczynają się bić między sobą.
— W istocie — zgodził się Wulfhere. — Poganie czynią mnóstwo hałasu, wstrząsają
królestwami. Ale Bóg wydał już wyrok i ich zagłada jest bliska.
Rozmawiali przekrzykując huk młotów panujący w klasztornej mennicy. Świeccy bracia
układali srebrne płytki na matrycach, uderzali w nie młotem, żeby odbić na powierzchni
metalu odpowiedni wzór. Przenosili srebro na drugą matrycę, uderzali znowu. Na monetach
najpierw pojawiał się kruk z rozpostartymi skrzydłami, znak Ragnarssonóv. Następnie
litery S.P.M. — Sancti Petri Moneta. Niewolnicy w obrożach kręcili się po sali, dźwigając
kosze z węglem drzewnym, wytaczając wózki pełne odrzuconego ołowiu, miedzi, żużlu.
Jedynie mnisi, ci, których wspólną własnością były skarby katedry, dotykali srebra. A z
nich każdy, zanim pomyślał o własnej korzyści, musiał sobie przypomnieć regułę Świętego
Benedykta, w której zapisano, że arcybiskup ma władzę wymierzania kary cielesnej. Dużo
czasu wprawdzie minęło odkąd ostatni mnich został zaćwiczony na śmierć podczas
zebrania kapituły albo zamurowany żywcem w krypcie, ale takie wypadki się zdarzały.
— Są w rękach Boga — stwierdził arcybiskup. — A Je go zemsta z pewnością nie minie
tych, którzy splądrowali katedrę Świętego Jana w Beverley.
— Jednak czasami to ludzie muszą wymierzyć Bożą sprawiedliwość — odezwał się
Erkenbert. — I do tych ludzi musimy się zwrócić o pomoc.
— Do królów Mercji i Wessexu?
— Do kogoś nieporównanie potężniejszego.
Wulfhere spojrzał na swego rozmówcę. Na jego twarzy odmalowało się zdumienie,
powątpiewanie, w końcu zrozumienie. Erkenbert przytaknął.
— Napisałem już list. Potrzebna mi tylko pieczęć. I posłaniec do Rzymu.
W oczach Wulfhere'a błysnęło zadowolenie, być może przypomniały mu się osławione
luksusy Świętego Miasta.
—- T o sprawa najwyższej wagi — oznajmił. — Pismo do Rzymu zawiozę sam.
Osobiście.
61
Shef w zamyśleniu spoglądał na odwrotną stronę mapy, na mapę Anglii. W połowie
pracy odkrył, że istnieje coś takiego jak skala, zbyt późno jednak, by wszystko zmieniać.
Suffolk wyrosło olbrzymie, zajmując czwartą część welinu. W jednym rogu chłopak
wyrysował wszystkie informacje, które zdołał zgromadzić na temat północnego brzegu
Deben.
Zgadza się, pomyślał. Oto miasto Woodbridge, Drewniany Most. To o nim mówiła
pierwsza linijka wiersza. Bo musiało tam chodzić o miasto — w przeciwnym wypadku
nie miałoby to sensu: przecież wszystkie mosty są drewniane. Jednak ważniejsze jest to,
co thrall mówił o
tym miejscu bez nazwy, w dole rzeki, za brodem. Tam właśnie
znajdują się kurhany, miejsce spoczynku starych królów. Kim byli ci królowie?
Niewolnik nie znał ich imion, ale tan Helminghamu, który sprzedał wikingom miód,
wymienił przodków Raedwalda Wielkiego, wśród nich Wiglafa i jego ojca Weohstana. A
więc Wuffa, z krwi Wehhy.
Jeżeli niewolnik dobrze zapamiętał, za rzeką znajdują się cztery kurhany w jednej
linii biegnącej mniej więcej z południa na północ. Miał wybrać ten najbardziej wysunięty
na północ. Tam znajduje się skarb.
Dlaczego nikt dotychczas go nie odkopał? I skoro król Edmund wiedział, że grobowiec
jest tajemnym skarbcem kryjącym bogactwo jego królestwa, to dlaczego go nie strzegł?
A może kurhan był strzeżony, tyle że nie przez ludzi. Tak właśnie sądził niewolnik.
Gdy zorientował się, co zamierza zrobić Shef, umilkł natychmiast. Nikt nie mógł go
odnaleźć. Thrall wolał raczej zaryzykować ucieczkę
i ponowne schwytanie przez dawnych panów niż uczestniczyć w rabowaniu grobu.
Chłopak zajął swój umysł bardziej praktycznymi sprawami: kopaczami, strażnikami,
szpadlami, skrzynkami i sposobem wygarniania ziemi na powierzchnię. A także
światłem — nie miał zamiaru kopać w biały dzień, na oczach całej okolicy.
— Powiedz mi, Thorvinie — zagaił. — Jak myślisz, co znajdziemy we wnętrzu
kurhanu? Poza złotem, na które mamy nadzieję?
— Statek — odparł Thorvin krótko.
— Blisko milę od wody?
— Spójrz na mapę. Można przenieść łódź tym zboczem. Kurhany mają kształt łodzi. A
tan powiedział nam, że Wiglaf był królem-żeglarzem, z wybrzeży Szwecji, o ile mówił
prawdę. W moim kraju nawet bogaci chłopi, jeżeli mogą sobie na to pozwolić, każą się
grzebać w pozycji
siedzącej w swoich łodziach. Wierzą, że dzięki temu pożeglują przez morza do Odainsakr,
Wiecznego Brzegu, gdzie spotkają się ze swymi przodkami i Azami. Wcale nie
twierdzę, że się mylą.
— Cóż, wkrótce się przekonamy. — Shef spojrzał na zachodzące słońce, zerknął zza
płachty namiotu na pięć dziesięciu wikingów-strażników oraz garstkę angielskich
kopaczy, którzy w milczeniu przygotowywali się do wymarszu. Ruszą zaraz po zmroku.
Gdy chłopak wstał, by poczynić własne przygotowania, Thorvin chwycił go za ramię.
— Nie traktuj tego zbyt lekko, młody człowieku. Nie za bardzo wierzę w duchy
kurhanów, żywe trupy czy smoki lęgnące się ze szkieletów. Mimo to chcesz obrabować
zmarłych. Słyszałem wiele opowieści na ten temat, a wszystkie mówią to samo. Zmarli
oddadzą swoje bogactwa, ale nie bez walki. I trzeba za to zapłacić. Powinieneś pozwolić,
żeby poszedł z tobą jakiś kapłan. Albo przynajmniej Brand.
Shef pokręcił głową. Przerabiał to już wcześniej. Przedstawiał rozmaite wymówki i racje.
Żadna z nich nie była prawdziwa. W głębi serca czuł, że tylko on ma prawo zabrać skarb,
pozostawiony mu w spadku przez umierającego króla. Chłopak wyszedł w gęstniejący
mrok wiele, wiele godzin później Shef usłyszał, jak kilof uderza o drewno. Podniósł się
z kucek, stanął nad czarną jamą w ziemi. Dotychczas nie wiodło im się najlepiej.
Miejsce znaleźli bez trudu, posługując się mapą. Nikogo nie spotkali. Ale gdzie zacząć
poszukiwania? Strażnicy i kopacze stali w milczeniu, czekając na rozkazy. Kazał zapalić
pochodnie, żeby sprawdzić, czy gdzieś nie ma oznak grzebania w ziemi. Jednak ledwo
pierwsze żywiczne polano zajęło się ogniem, z kurhanu buchnął pod niebo błękitny
płomień. W tejże chwili Shef stracił połowę kopaczy; thrallowie po prostu rozpłynęli
się w ciemnościach. Eskorta wikingów sprawiła się trochę lepiej, wojownicy
wyciągnęli broń i zaczęli rozglądać się dokoła, jak gdyby spodziewając się w każdej
62
chwili ataku żądnych zemsty umrzyków. Jednak nawet Guth-mund Chciwy, najbardziej
zagorzały poszukiwacz skarbów, stracił cały entuzjazm.
— Odejdziemy kawałek dalej — mruknął. — Trzeba pilnować, żeby nikt się nie
zbliżył.
Od tego momentu Shef nie widział żadnego z wikingów. Musieli kryć się gdzieś w mroku,
stojąc w małych grupkach, plecami do siebie. Chłopak został z dziesięcioma angielskimi
wyzwoleńcami, podzwaniającymi zębami ze strachu. Nie mając żadnej wiedzy ani żadnego
planu, Shef wprowadził ich po prostu na szczyt kurhanu i kazał kopać w dół, tak blisko
środka pagórka, jak mógł to określić w tych warunkach.
W końcu kilof uderzył o coś twardego.
— Czy to skrzynia? — zawołał z nadzieją w stronę otworu.
Jedyną odpowiedzią było nerwowe ciągnięcie za liny, które prowadziły do środka
jamy, głębokiej już na osiem stóp.
— Chcą wyjść — mruknął jeden z mężczyzn stojących na zewnątrz.
— A więc ciągnijcie.
Umazani błotem ludzie powoli wydostali się na powierzchnię. Shef, nakazując sobie
cierpliwość, czekał na relacje.
— Nie skrzynia, panie. To łódź. Dno łodzi. Musieli ją zagrzebać stępką do góry.
— No to przebijcie deski.
Anglicy pokręcili głowami. Jeden z wyzwoleńców w milczeniu podał Shefowi kilof.
Drugi wyciągnął rękę z ledwo się żarzącą pochodnią. Chłopak przyjął oba przedmioty.
Zdał sobie sprawę, że nie ma sensu szukać ochotników. Wbił halabardę głęboko w ziemię,
wziął linę, sprawdził kotwicę, do której była przywiązana i spojrzał po towarzyszach. W
ciemności widać było jedynie białka ich oczu.
— Zostańcie przy linie. — Głowy skinęły potakująco. Shef niezgrabnie opuścił się w
dół, z pochodnią i kilofem w jednej ręce.
Wkrótce dotknął stopami drewnianej, lekko zakrzywionej powierzchni. Najwyraźniej
znajdował się w pobliżu stępki. W słabym świetle pochodni przesunął ręką po deskach.
Zbudowane na zakładkę. I, o ile mógł to wyczuć, porządnie wysmołowane. Ile czasu mogły
już leżeć w tej suchej, piaszczystej ziemi? Chłopak podniósł kilof i uderzył. Po chwili
uderzył jeszcze mocniej, usłyszał jęk pękającego drewna.
Ogarnęła go fala smrodu. Pochodnia zajaśniała nagle. Okrzyki przestrachu, poruszenie
na górze. Jednak odór, który poczuł, nie był odorem rozkładu. Bardziej coś jakby smród
obory pod koniec zimy. Shef rąbał deski, poszerzając otwór. Pod spodem nie było ziemi, ale
wolna przestrzeń. Twórcom kurhanu udało się stworzyć dla zmarłego i jego skarbu
podziemną komorę. Dzięki temu nie trzeba będzie badać każdej garści ziemi.
Shef wsunął linę w otwór i opuścił się niżej, z pochodnią w ręce.
Jego stopa trafiła na kości. Ludzkie kości. Chłopak spojrzał w dół i poczuł, jak ogarnia go
fala współczucia. Żebra, które skruszył nogą, nie należały do władcy skarbca to był szkielet
kobiety. Poniżej czaszki połyskiwała brosza płaszcza. Niewiasta leżała twarzą do ziemi,
podobnie jak jej towarzyszka obok, wyciągnięta na podłodze komory. Dostrzegł teraz, że
kręgosłupy obu kobiet zostały zmiażdżone przez wielkie żarna, które najwyraźniej
ciśnięto z góry. Dwie kobiety ze związanymi rękami opuszczono do grobu, złamano im
kręgosłupy i zostawiono, by umarły w ciemnościach. Żarna dobitnie świadczyły, kim
były i po co się tu znalazły: to były niewolnice, które mełły ziarno na posiłki swego pana.
Teraz miały go żywić przez całą wieczność.
Gdzie są niewolnice, musi być ich pan. Shef uniósł pochodnię i ruszył w stronę rufy
statku.
Tam, na wysokim krześle, siedział król, patrząc na swoje psy, konia i kobiety. Spod
wysuszonej skóry połyskiwały wyszczerzone zęby. Złoty diadem wciąż lśnił na łysej
czaszce. Chłopak podszedł bliżej, spojrzał na częściowo zachowaną twarz, jak gdyby szukał w
niej sekretu dostojeństwa. Przypomniał mu się Kar Stary, który wolał raczej zostać
pogrzebany ze swymi skarbami niż żyć bez nich. Pod dłonią władcy leżała królewska
osełka, znak króla-wojownika, którego utrzymywała na tronie właśnie ostra broń.
Pochodnia Shefa zgasła nagle.
Chłopak zamarł w bezruchu. Przeszedł go dreszcz. Z przodu rozległo się
skrzypienie, jak gdyby stary król wstawał z miejsca, by rozprawić się z intruzem, który
63
chciał zagarnąć jego skarb. Shef przygotował się na dotyk kościstych palców, bliskość
okropnych zębów w zeschłej twarzy.
Odwrócił się na pięcie i w kompletnych ciemnościach cofnął się o cztery, pięć, sześć
kroków, mając nadzieję trafić na miejsce, w którym była lina. Czyżby mrok pojaśniał
trochę? I czemu on sam trzęsie się jak zwykły niewolnik? Przecież na górze też spoglądał
śmierci w oczy. Może to zrobić i tutaj.
— Nie masz już żadnego prawa do tego złota — powiedział w ciemność, po omacku
odnajdując drogę z powrotem do wysokiego krzesła. — Dziecko dzieci twoich dzieci
oddało je mnie. Nie bez przyczyny.
Chłopak macał rękami po ziemi, póki jego palce nie trafiły na pochodnię. Wtedy
zatrzymał się, wyjął z sakiewki hubkę i krzesiwo, po czym zaczął krzesać ogień.
— A poza tym, stary kościotrupie, powinieneś się cieszyć, że możesz oddać swój
skarb Anglikowi. Są gorsi ode mnie, którzy chcieliby go zagarnąć.
Gdy pochodnia znów zapłonęła, Shef zatknął ją za przegniłą deskę, postąpił krok w
stronę tronu oraz jego przerażającego rezydenta, po czym otoczył ciało ramionami i uniósł
je ostrożnie, mając nadzieję, że resztki skóry i ubrania nie dadzą się rozsypać kruchym
kościom. Ułożył zwłoki pośrodku łodzi, obok szkieletów kobiet.
— Teraz możecie sobie we trójkę załatwić stare porachunki.
Zdjął z czaszki złoty diadem i włożył go na własną głowę. Wrócił do pustego tronu,
wziął sceptr, który leżał pod prawą dłonią króla i w zamyśleniu zważył ciężki przedmiot
w dłoni.
— W każdym razie jedno mogę ci na pewno ofiarować w zamian za złoto — dodał. —
Pomszczę twojego potomka. Zemszczę się na Soplu Lodu.
Jeszcze nie skończył mówić, gdy coś poruszyło się w ciemności. Po raz pierwszy
Shef odskoczył z przerażeniem. Czyżby Sopel Lodu pojawił się na dźwięk swego imienia?
A może grobu strzegł jakiś potworny wąż?
Opanowując się z trudem Shef postąpił w stronę, skąd dobiegł go szelest, unosząc
wysoko pochodnię. To była lina, po której dostał się na dół. Drugi koniec został odcięty.
Daleko na górze ktoś stękał z wysiłku. Podobnie jak w jego śnie, ziemia zaczęła
osypywać się przez otwór.
Z największym trudem udało mu się zachować zdrowy rozsądek. To nie był koszmar,
wizja, która miała doprowadzić go do szaleństwa. Musi myśleć o tym jako o zagadce,
problemie do rozwiązania.
Na górze są jacyś wrogowie. Padda i jego przyjaciele mogli się wystraszyć i uciec, ale
nie przecinaliby liny, ani nie zrzucali na niego ziemi. Guthmund tym bardziej nie. Może
więc ktoś ich przegonił, kiedy był tu na dole? Może Anglicy przybyli, żeby bronić grobu
swego króla? Widocznie jednak nie mają ochoty zejść do niego na dół. Tak czy owak, tą
drogą już się nie wydostanie.
Czy jednak jest inna droga? Król Edmund mówił o kurhanie jako o skarbcu
Raedwalda, a to przecież jest grobowiec Wuffy. Czyżby on i jego przodkowie używali
grobu jako skrytki? Jeśli tak, musieli mieć jakiś sposób, żeby dokładać do niej nowe
bogactwa. Oraz wyjmować stare. Od góry kurhan wyglądał na nienaruszony. Więc czy jest
inna droga? Musiałaby prowadzić blisko złota. A złoto powinno znajdować się jak najbliżej
strażnika.
Shef przestąpił nad ciałami i zbliżył się do tronu. Odepchnął go na bok, ujawniając
cztery mocne skrzynie ze skórzanymi uchwytami. Obmacał jeden z uchwytów; skóra
wyglądała na w miarę nową. Za skrzyniami, w deskach tworzących wygięty dziób statku,
widniał czarny, kwadratowy otwór, niewiele szerszy niż ramiona mężczyzny.
Tunel! Chłopak poczuł nagłą ulgę, jak gdyby ktoś zdjął z niego niewidzialny ciężar.
Wszystko się zgadzało. Człowiek mógł wpełznąć tunelem, otworzyć skrzynię, zamknąć
skrzynię, zrobić to, o co mu chodziło. Nie musiałby nawet patrzeć na zwłoki.
A więc do dzieła. Shef ponownie włożył diadem na głowę, chwycił pochodnię, która
dopaliła się już niemal do końca. Czy powinien wziąć osełkę czy kilof? Kilofem mógłbym
w razie czego poszerzyć otwór, myślał. Ale teraz, gdy zabrałem królowi sceptr, nie mam
prawa go odkładać.
Z pochodnią w jednej ręce a osełką w drugiej, chłopak wczołgał się w ciemność.
Tunel powoli się zwężał. Wkrótce Shef musiał przeć na przemian to jednym, to drugim
ramieniem. Pochodnia dopaliła się, parząc mu dłoń. Skruszył ją o ziemię i poczołgał
64
dalej, starając się nie myśleć o tym, że ściany zaczynają się zamykać wokół niego. Pot
wystąpił mu na czoło i zalał oczy; nie mógł nawet uwolnić ręki, by go otrzeć. Nie mógł też
się wycofać; tunel stał się zbyt niski, by można było unieść biodra i poczołgać do tyłu.
Wyciągnięta w przód dłoń napotkała nagle pustkę. Jedno pchnięcie i głowa oraz
ramiona chłopaka znalazły się nad dziurą w ziemi. Shef ostrożnie obmacał otwór. Twarda
ziemia. Korytarz długi przynajmniej na dwie stopy, prowadzący w dół. Budowniczowie nie
zamierzali nikomu ułatwiać sprawy, pomyślał.
A przecież wiem, co tam musi być. Wiem, że to nie pułapka, lecz przejście. Muszę
spuścić się w dół, poza zakręt. Przez jakieś dwie stopy będę miał twarz w ziemi, ale potrafię
wstrzymać oddech na tak długo.
Jeśli się mylę, umrę uduszony, z głową do dołu. Najgorzej, jeśli zacznę walczyć. Tego
nie zrobię. Jeśli nie będę się mógł przedostać, przycisnę twarz do ziemi i umrę.
Shef przeczołgał się przez krawędź i wsunął tułów w otwór. Przez moment nie mógł
zmusić mięśni do pracy; nogi zostały na górnym poziomie. Wreszcie wcisnął się cały do
dziury, osunął stopę lub dwie i utknął. Tkwił do góry nogami w tunelu, pośród
kompletnych ciemności.
Tylko bez paniki. Muszę myśleć o tym jak o zagadce. To nie może być ślepy zaułek, to
przeczyłoby zdrowemu rozsądkowi. Thorvin zawsze powtarza, że najbardziej użytecznym
brzemieniem człowieka jest jego rozsądek.
Shef obmacał ziemię dokoła. Jest przerwa. Z tyłu, za karkiem. I znowu poziomy
korytarz, a za chwilę otwór prowadzący w górę. Chłopak wśliznął się do środka i po raz
pierwszy od bardzo długiego czasu stanął na nogach. Pod palcami wyczuł drewniane
szczeble.
Z trudem wspiął się pod górę. Jego głowa uderzyła o zapadnię. Ale drzwi
przeznaczone do otwierania się od zewnątrz nie chciały otworzyć się od środka. Może
przygniatała je ziemia.
Chłopak wyszarpnął sceptr zza paska i, zapierając się plecami o ścianę, pchnął
zaostrzonym końcem w górę. Drewno zaskrzypiało. Uderzał raz za razem. Kiedy mógł
przecisnąć dłoń przez szparę, jął odłamywać deski. Piaszczysta ziemia zaczęła spadać do
tunelu, osypując się coraz szybciej w miarę jak otwór się poszerzał, ukazując blade niebo
przedświtu.
Shef z wysiłkiem wydostał się z tunelu, wyłaniając się pośród rosnących gęsto głogów,
nie dalej niż sto kroków od kurhanu, do którego wszedł tak dawno temu. Na szczycie
pagórka stała grupka ludzi, patrzących w dół. Nie zamierzał się przed nimi kryć ani uciekać.
Wyprostował się, nasadził mocniej diadem na głowę, zważył sceptr w dłoni i cicho ruszył
w ich stronę.
To był Hjörvarth, jego przyrodni brat. Mógł się tego spodziewać. Ktoś spostrzegł go w
mdłym świetle, krzyknął głośno, odskoczył. Gromadka mężczyzn rozproszyła się
szybko, pozostawiając Hjörvartha, stojącego nad otworem, jeszcze nie zasypanym do
końca. Shef przestąpił nad ciałem jednego z angielskich kopaczy, ciętego mie czem przez
pierś. Zdał sobie teraz sprawę, że w odległości pięćdziesięciu jardów stoi Guthmund i
grupka jego wikingów. Broń trzymali wyciągniętą, ale nie śpieszyli się do działania.
Shef ze zmęczeniem spojrzał w twarz przyrodniego brata.
— Cóż, bracie — powiedział. — Wydaje się, że chciał byś mieć więcej, niż wynosi twój
przydział. A może działasz na rozkaz kogoś, kogo tu nie ma?
Twarz Hjörvartha stężała. Młody wiking wyszarpnął miecz, zasłonił się tarczą i ruszył
w dół zbocza.
— Nie jesteś synem mojego ojca — warknął. Klinga przecięła powietrze.
Shef odparował cios kamiennym sceptrem, grubym jak nadgarstek.
— Kamień tępi ostrze — powiedział, gdy miecz zgrzytnął na osełce. — I kamień kruszy
czaszki. — Zamachnął się nagle od lewej. Usłyszał trzask, gdy jedna z rzeźbionych,
okrutnych twarzy uderzyła Hjörvartha w skroń.
Wiking zachwiał się, upadł na jedno kolano, podpierając się przez moment złamanym
mieczem. Shef odstąpił na bok, zmierzył odległość i uderzył z całej siły. Ponownie
trzasnęła kość. Brat padł na twarz. Krew puściła mu się z ust i uszu. Shef niespiesznie
otarł szarą masę z kamienia i obejrzał się na mężczyzn z drużyny Hjóvartha, gapiących się z
otwartymi ustami.
— Sprawa rodzinna — oznajmił. — Nikt z was nie musi się w to mieszać.
65
Rozdział dziesiąty
Sprawa, którą Sigvarth przedstawił radzie wikingów, zdecydowanie nie rozwijała się
po jego myśli. Z twarzą pobladłą i napiętą, ojciec Hjörvartha patrzył przez stół.
— On zabił mojego syna i za to żądam rekompensaty.
Brand uniósł potężną dłoń, nakazując mu milczenie.
— Najpierw wysłuchamy Guthmunda. Mów dalej.
— Moi ludzie stali w ciemnościach, otaczając kurhan. Ludzie Hjörvartha pojawili się
nagle. Słyszeliśmy ich głosy, więc wiedzieliśmy, że to nie Anglicy, ale nie mieliśmy
pojęcia, co zrobić. Odepchnęli tych, którzy próbowali zastąpić im drogę. Nikt nie
zginął. Wtedy Hjörvarth spróbował zabić swojego brata, najpierw chcąc pogrzebać go
żywcem, potem rzucając się na niego z mieczem. Wszyscy widzieliśmy. Shef był uzbrojony
jedynie w kamienną pałkę.
— Zabił Paddę i pięciu moich kopaczy — wtrącił Shef. Rada zignorowała go
całkowicie.
Głos Branda zabrzmiał łagodnie, ale stanowczo.
— Z tego, co zrozumiałem, nie możesz żądać rekom pensaty, Sigvarth. Nawet za życie
syna. Hjörvarth usiłował zabić swojego towarzysza, wojownika armii, chronionego przez
prawo Drogi. Gdyby mu się udało, kazałbym go powiesić. Próbował też zasypać brata w
grobowcu. A gdyby to mu się udało, pomyślcie tylko, co byśmy stracili! — Brand z
niedowierzaniem pokręcił głową.
Co najmniej dwieście funtów złota. Większość pod postacią wyrobów znacznie
przekraczających wartością cenę surowego kruszcu. Zdobione rzymskie misy. Naszyjniki
torąues z białego złota pochodzące z Irlandii. Monety z wizerunkami nieznanych
rzymskich władców. Wyroby z Kordoby i Miklagarth, z Rzymu i Germanii. A ponadto
worki srebra, przez całe stulecia upychane w tunelu przez potomków króla. Wszyscy byli
zgodni, że tego, co zdobył Shef, wystarczy, żeby każdy wojownik armii żył dostatnio przez
resztę swoich dni. O ile zdoła opuścić Anglię. Gdy tylko wzeszło słońce, całej sprawy nie
dało się już utrzymywać w tajemnicy.
Sigvarth pokręcił głową, nie zmieniając wyrazu twarzy.
— Byli braćmi — wymamrotał. — Synami jednego człowieka.
— Tym bardziej nie możesz żądać pomsty — odparł Brand. — Nie możesz mścić się
na jednym synu za śmierć drugiego. Musisz to przysiąc. — Urwał na moment. — Tak
chciały Norny. Żaden śmiertelnik nie może kwestionować ich wyroku.
Tym razem Sigvarth przytaknął.
— Taka była wola Norn. Dobrze, Brand. Przysięgnę. Hjörvarth nie zostanie
pomszczony.
— W porządku. Bo mówię wam wszystkim — Brand rozejrzał się dokoła — całe to
bogactwo sprawia, że czuję się nieswojo jak dziewica na orgii. Cała okolica musi aż
huczeć od opowieści o tym, cośmy znaleźli. Wyzwoleńcy Shefa rozmawiają z kerlami i
thrallami. A plotki rozchodzą się w obie strony. Słyszeli już, że w stronę tego królestwa
maszeruje nowa armia. Angielska armia, prosto z Mercji, przybywa, żeby zająć kraj.
Możecie być pewni, że już o nas słyszeli. Jeśli mają choć odrobinę zdrowego rozsądku, będą
się śpieszyć, żeby odciąć nam drogę do statków, albo ścigać nas, gdy przybędą za późno.
Chcę, żeby zanim słońce zajdzie, obóz był zwinięty a ludzie gotowi do drogi. Trzeba iść
przez całą noc i jutrzejszy dzień. Nie zatrzymywać się przed zachodem słońca. Powiedzcie
szyprom, niech każą nakarmić zwierzęta i zebrać ludzi.
Gdy grupka rozeszła się i Shef zmierzał właśnie, by sprawdzić swoje wozy, Brand
chwycił go za ramię.
66
— Ty nie — powiedział. — Gdybym miał kawałek wypolerowanego metalu,
kazałbym ci się w nim przejrzeć. Czy wiesz, że posiwiały ci włosy na skroniach?
Guthmund zajmie się wozami. Ty będziesz podróżował na jednym z nich, okryty
dodatkowo moim płaszczem. — Podał przyjacielowi flaszkę.
— Wypij to. Udało mi się ją zaoszczędzić. Nazwij to darem Odyna dla człowieka,
który znalazł największy skarb, odkąd Gunnar ukrył złoto Niflungów. — Shef
poczuł zapach przefermentowanego miodu; napój Odyna.
Brand spojrzał na wycieńczoną, zniszczoną twarz chłopaka — jedno oko zapadnięte,
kości policzkowe wystające spod napiętej, suchej skóry. Ciekawe, myślał, jakiej ceny
zażąda duch kurhanu w zamian za swój skarb. Poklepał Shefa po ramieniu i oddalił się
pośpiesznie, pokrzykując na Steinulfa i szyprów.
Armia ruszyła w drogę. Shef, opróżniwszy butelkę, drzemał na jednym z wozów,
uśpiony przez jego kołysanie. Leżał wciśnięty między dwie skrzynie pełne skarbów i belkę
od katapulty. Każdy wóz otaczało kilkunastu mężczyzn z załóg Branda, pełniących
funkcję eskorty. Wokół nich maszerowali wyzwoleńcy obsługujący katapulty, pobudzani
przez pogłoskę, że również oni mogą mieć z podziału jakiś mały udział, że po raz pierwszy
w życiu mogą dostać na własność pieniądze. Z przodu, z tyłu i po bokach jechały silne
oddziały wikingów, nadstawiając uszu na wszelkie oznaki zasadzki bądź pościgu. Brand
przemieszczał się wzdłuż kolumny, zmieniając konie
gdy tylko jakiś zmęczył się pod jego ciężarem, klątwami przynaglając wszystkich do
większego wysiłku.
Więc teraz on się z tym męczy, pomyślał Shef. Ponownie zapadł w głębszy sen.
Jechał konno po równinie. Nie tylko jechał — gorączkowo poganiał konia. Wierzchowiec
chrapał i gryzł wędzidło, gdy jeździec orał ostrogami poranione boki, ale zmuszony do
posłuchu pędził dalej. Shef stanął w strzemionach i spojrzał za siebie. Zza szczytu
niewysokiego pagórka wyłoniła się horda jego prześladowców. Jeden z nich, ten wysunięty do
przodu, dosiadał krzepkiego siwka. Athils, król Szwecji.
A kim był on sam, uciekający? Umysł Shefa nie potrafił stwierdzić, w czyim ciele się
znalazł. W każdym razie był to mąż tak wysoki, że nawet siedząc na potężnym koniu niemalże
szurał długimi nogami po ziemi. Wysoki mężczyzna miał towarzyszy, równie dziwnych jak on
sam. Najbliżej jechał człowiek tak szeroki w ramionach, że wyglądał, jakby włożył pod
skórzaną kurtkę drewniane nosidła. Nos miał zadarty, twarz szeroką. Malowała się na niej
jakaś zwierzęca przebiegłość. Jego koń także stękał z wysiłku, niezdolny nieść tak wielki
ciężar w równie szybkim tempie. Obok niego pędził mężczyzna niezwykle przystojny —
wysoki, urodziwy, o rzęsach jak u dziewczyny. Dziewięciu czy dziesięciu jeźdźców z przodu
poruszało się z taką samą zabójczą szybkością jak wysoki człowiek i dwójka jego towarzyszy.
— Dogonią nas! — zawołał ten szeroki. Wydobył z juków krótki toporek i zamachnął się
nim radośnie.
— Jeszcze nie, Bothvarze — odparł wysoki. Zatrzymał konia, rozwiązał sakwę
przytroczoną do siodła, sięgnął do środka i wyjął garść złota. Sypnął nim na ziemię, po
czym zawrócił konia i popędził dalej. Chwilę później, obracając się na szczycie kolejnego
wzniesienia, dostrzegł jak pościg zatrzymuje się, rozprasza, jak ludzie zeskakują z koni
i przepychając się nawzajem zbierają z ziemi cenny kruszec. Wielki siwek oderwał się od
reszty, kontynuując pościg . Inni jeźdźcy ruszyli za nim, starając się zmniejszyć dystans.
Jeszcze dwukrotnie wysoki mężczyzna zastosował ten sam manewr, za każdym razem
pozbywając się części prześladowców. Teraz jednak ostrogi nie dawały już żadnego rezultatu;
wierzchowce z trudem posuwały się stępa. A przecież tak niewiele dzieliło ich od bezpiecznego
miejsca — czym ono było, tego Shef nie mógł wiedzieć. Statek? Granica? Nieważne. Liczyło
się tylko to, żeby tam dotrzeć.
Koń Bóthvara, cały spieniony, zwalił się nagle na ziemię. Krew popłynęła mu z nozdrzy.
Jeździec zwinnie zerwał się na nogi, chwycił topór i odwrócił w stronę, gdzie w odległości stu
jardów mknął pościg. Prześladowców wciąż jeszcze było zbyt wielu. Na ich czele jechał
Athils ze Szwecji na swoim koniu, Hrafnie.
— Poczekaj, Hjalti — zawołał wysoki człowiek. Ponownie sięgnął do sakiewki, ale jego
palce nic nie znalazły. Nic, poza jedną rzeczą: pierścieniem Sviagris. Nawet w obliczu śmierci,
gdy ratunek znajdował się tak blisko, mężczyzna się zawahał. Potem, wyraźnie się do tego
67
zmuszając, podniósł go w ręce i cisnął daleko na błotnisty szlak, którym zbliżał się Athils.
Następnie ile sił w nogach pognał przez szczyt wzniesienia w stronę bezpiecznej przystani.
Tam odwrócił się. Athils dojechał do pierścienia. Wstrzymał konia, sięgnął w dół włócznią,
usiłując ostrzem podnieść pierścień z ziemi i jechać dalej bez zsiadania. Pudło. Król zatoczył
koniem, wprowadzając zamieszanie wśród ludzi jadących z tyłu, spróbował znowu. I znowu
pudło.
Athils spojrzał z nienawiścią i niezdecydowaniem na swego wroga, jeszcze raz
zerknął na pierścień grzęznący w błocie. Nagle zeskoczył z siodła, schylił się, sięgnął po
swój skarb. Stracił szansę.
Wysoki mężczyzna zaniósł się śmiechem, pobiegł za przyjaciółmi. Gdy Bóthvar obrócił się
pytająco w jego stronę, wykrzyknął z triumfem: „Teraz sprawiłem, że największy pośród
Szwedów rył w ziemi niczym świnia!"
Shef gwałtownie usiadł na wozie, międląc w ustach słowo svinebeygt. Ujrzał przed
sobą twarz Thorvina.
— Tarzający się jak świnia? To słowa, które wypowie dział król Hrolf na równinie
Fyrisvellir. Cieszę się, że wypocząłeś. Teraz jednak chyba nadszedł czas, żebyś na
równi z nami wszystkimi stawił czoło rzeczywistości.
Pomógł Shefowi zsunąć się z wozu, zeskoczył w ślad za nim.
— Ściga nas armia — powiedział głośnym szeptem. — W każdej wiosce twoi thrallowie
zasięgają języka. Mówią, że idą za nami trzy tysiące ludzi, armia Mercji. Wyruszyli z
Ipswich, gdy my opuściliśmy Woodbridge. Słyszeli o złocie. Brand wysłał posłańców do
obozu w Crowland. Chce, żeby reszta naszych spotkała się z nami w March, gotowa do
bitwy. Jeśli uda nam się do nich dotrzeć, będziemy bezpieczni, bo przewaga Anglików
nie będzie zbyt duża. Jeżeli jednak złapią nas przed March, to będzie zupełnie inna
historia. Słyszałem też coś bardzo dziwnego. Jak powiadają, armię prowadzi jakiś
„heimnar". I jego syn.
Shef poczuł, jak przenika go fala zimna. Od przodu dobiegło go echo wykrzykiwanych
komend. Wozy zatrzymywały się, ludzie zaczynali zdejmować pakunki.
— Brand zatrzymuje kolumnę co dwie godziny, aby napoić zwierzęta i nakarmić
ludzi — wyjaśnił Thorvin. — Mówi, że na dłuższą metę to oszczędza czas.
Armia za nami — myślał Shef. — A my spieszymy w stronę bezpiecznego miejsca.
Tak jak w moim śnie. Pierścień powinien mnie czegoś nauczyć. Pierścień Sviagris. Ale k t o
chciał mi dać tę lekcję? Jeden z bogów, ale nie Thor ani Odyn. Thor jest przeciw mnie, a
Odyn tylko się przygląda. Ilu może być bogów? Szkoda, że nie mogę zapytać Thorvina.
Ale nic sądzę, żeby mój opiekun — ten, który zsyła mi ostrzeżenia — lubił takie
dociekania.
Gdy Shef ruszył w stronę czoła kolumny, zastanawiając się nad pierścieniem, ujrzał na
skraju drogi Sigvartha. Ojciec przysiadł na składanym, płóciennym stołku, który
rozstawili dla niego jego ludzie. Starszy mężczyzna odprowadził chłopaka spojrzeniem.
Ledwo zaczynało świtać, gdy zmęczone oczy Shefa w półmroku lutowego poranka
dostrzegły wieże katedry w Ely, wznoszące się pod niebo nieco na prawo od ich linii
marszu. Wielka armia splądrowała ją jakiś czas wcześniej, ale iglica wciąż godziła w
chmury.
— Czy jesteśmy już bezpieczni? — zapytał Thorvina.
— Thrallowie uważają, że tak. Spójrz, jak się śmieją. Ale dlaczego? Przecież do
March został nam cały dzień uciążliwego marszu, a wojownicy z Mercji są tuż za nami.
— Myślą o mokradłach za Ely — stwierdził Shef. — o tej porze roku droga do
March przez wiele mil biegnie po grobli, wzniesionej ponad powierzchnią wody i błota.
W razie potrzeby kilku ludzi mogłoby tam zatrzymać całą armię. Innego przejścia nie ma.
Przynajmniej nie dla obcych.
W kolumnie powoli zapadała cisza, towarzysząca pojawieniu się Branda. Wiking
stanął nagle przed Shefem i Thorvinem. Jego płaszcz był czarny od błota, twarz blada.
— Stać! — zawołał. — Stać, wszyscy! Przerwa na popas. Zluzować popręgi! — O
wiele ciszej zwrócił do swoich dwóch kolegów z rady. — Mamy kłopoty. Jacyś ludzie
przed nami. Nie dajcie nic po sobie poznać.
68
Shef i Thorvin wymienili spojrzenia. W milczeniu ruszyli za Brandem.
Kilkunastu mężczyzn, dowódców, stało na skraju szlaku. Ich buty już zaczynały
przesiąkać. Pośrodku, w milczeniu, zgodnie ze swym zwyczajem trzymając lewą dłoń na
głowni miecza, stał Sigvarth.
— To Ivar — zaczął Brand bez żadnych wstępów. — Zeszłej nocy zaatakował nasz
obóz w Crowland. Zabił kilku, rozproszył resztę. Z pewnością złapał też paru
naszych. Do tej pory musieli zacząć mówić. A więc wie, gdzie mieliśmy się spotkać. Wie
o złocie. Trzeba przyjąć, że
już wyruszył, aby nam przeciąć drogę. Czyli mamy od północy Ivara, a od południa
Anglików.
— Ilu ludzi? — zapytał Guthmund.
— Wojownicy, którzy uciekli, by nam przekazać wia domość, twierdzą, że około
dwóch tysięcy. Nie cała armia z Yorku. Nie ma na przykład reszty Ragnarssonów. Tylko
Ivar i jego zgraja.
— Moglibyśmy ich pokonać, jeśli zaatakujemy głównymi siłami — stwierdził
Guthmund. — To banda kryminalistów. Gaddgedlarów. Ludzi wyjętych spod prawa. —
Splunął w błoto.
— Nie jesteśmy tu przecież głównymi siłami.
— Ale wkrótce będziemy — ciągnął Guthmund. — Skoro Ivar wiedział o złocie,
mogę się założyć, że nasi wiedzieli o tym wcześniej. Pewnie właśnie świętowali i spili się
do nieprzytomności. Dlatego Ragnarssonowi udało się ich zaskoczyć. Gdy tylko
wytrzeźwieją, ci, którzy zdołali uciec, ruszą prosto na wyznaczone miejsce w March. Kiedy
ich spotkamy, nasze siły będą przeważające, a przynajmniej wyrównane. A wtedy
rozprawimy się z Ivarem. Będziesz mógł go zachować dla siebie, Brand. Masz z nim
rachunek do wyrównania.
Brand uśmiechnął się szeroko. Shef zdał sobie sprawę, jak trudno jest zastraszyć tych
ludzi. Trzeba by ich pozabijać, jednego po drugim, żeby ich pokonać. Niestety przyszłość
zwiastowała taką właśnie ewentualność.
— A co z Anglikami za nami? — zapytał.
Brand spoważniał nagle, otrząsnął z mrzonek o pojedynku.
— Z tym będzie mniejszy problem. Zawsze ich zwyciężaliśmy. Ale jeżeli nadejdą w
chwili, gdy będziemy zajęci z Ivarem... Potrzebujemy czasu. Czasu, żeby spotkać się z
resztą armii w March. Czasu, żeby rozprawić się z Ivarem.
Shef przypomniał sobie swoją wizję. Trzeba im rzucić coś, po co się schylą, pomyślał.
Ale nie skarb. Brand nigdy by na to nie pozwolił.
Za paskiem chłopaka wciąż tkwił sceptr starego króla z kurhanu. Wyciągnął go
teraz, popatrzył na brodate, koronowane głowy wyrzeźbione po obu końcach
. Dzikie twarze, świadome swej potęgi. Królowie muszą robić rzeczy których trudno wymagać
od zwykłego człowieka. Dowódcy tak samo. I jarlowie. Wszyscy mówili, że zmarły zażąda
zapłaty za swoje skarby. Może właśnie nadeszła właściwa chwila. Shef uniósł głowę i
ujrzał, że Sigvarth z szeroko otwartymi oczami wpatruje się w broń, która rozbiła
czaszkę jego syna.
— Grobla — powiedział Shef ochryple. — Kilku ludzi może bardzo długo
powstrzymywać Anglików.
— Rzeczywiście — zgodził się Brand. — Ale musiałby tam być ktoś z nas. Jakiś
dowódca. Ktoś, kto przywykł do wydawania rozkazów. Ktoś, kto może polegać na swoich
ludziach. I ma ich przynajmniej trzy załogi.
Zapadło głuche milczenie. Ktokolwiek zostanie, by bronić przejścia, mógł już się
uważać za zmarłego. Nawet od tych wikingów trudno było wymagać takiego poświęcenia.
Sigvarth zimno spoglądał na Shefa, czekając na jego słowa. Ale to Brand przerwał
ciszę.
— Potrzebujemy kogoś, kto ma ze sobą całą drużynę.
Kogoś, kto spotkał się już z tanem, którego wiozą teraz za nami ci Anglicy...
— Czy mówisz o mnie, Brand? Czy chcesz wysłać mnie i moich ludzi na ścieżki Hel?
— Tak, Sigvarth. Mówię właśnie o tobie.
Sigvarth chciał coś odpowiedzieć, ale obrócił się i popatrzył na Shefa.
— Dobrze. Zrobię to. Mam przeczucie, że wyryto już runy, które będą opowiadać o
tym wydarzeniu. Powiedzie liście, że mój syn zginął z wyroku Norn. Myślę, że Norny
69
przędą nić przeznaczenia gdzieś tutaj, na tej grobli. I nie tylko Norny. Podniósł wzrok,
by spojrzeć w oczy syna.
Pierwsze szeregi wojsk Mercji, nawet nocą ścigając umykających wrogów, wpadły w
zasadzkę Sigvartha w godzinę po zachodzie słońca. Rzeź trwała dwadzieścia uderzeń serca.
Anglicy, maszerujący po dziesięciu w szeregu wąską groblą, stracili pół setki doborowych
wojowników. Reszta — zmęczona, przemoczona, głodna i wściekła na swoich
przywódców — wycofała się w popłochu, nie próbując nawet odzyskać ciał i zbroi. Przez
godzinę załogi Sigvartha czekały w napięciu, słysząc, jak wrogowie pokrzykują i
sprzeczają się między sobą. Potem z wolna dobiegło ich echo kroków odchodzących ludzi.
Anglicy nie byli wystraszeni. Raczej niepewni. Zastanawiali się, czy nie ma innej drogi.
Czekali na rozkazy. Nikt nie chciał brać na siebie odpowiedzialności. Woleli się przespać na
ziemi, pod przemoczonymi kocami, niż ryzykować życie na nieznanym terenie
Dwanaście godzin już zyskałem — pomyślał Sigvarth — zezwalając swoim ludziom na
spoczynek. Ale nie dla siebie. Równie dobrze mogę czuwać. Nie zasnę już po śmierci
mego syna. Mojego pierwszego syna. Zastanawiam się, czy ten drugi też jest moim
dzieckiem. Jeśli tak, to wydał wyrok na swojego ojca.
O świcie wrócili Anglicy, trzy tysiące ludzi, żeby sprawdzić, jaka to zapora blokowała
im drogę.
Wikingowie rozkopali miękką ziemię po obu stronach grobli. Na głębokości jednej
stopy natknęli się na wodę. Dwie stopy niżej zalegał muł. Zamiast zwykłego ziemnego wału
stworzyli więc wypełniony wodą rów, szeroki na dziesięć stóp. Po jednej jego stronie wbili
w ziemię kawałki desek, wszystkie, jakie zdołali odłamać z wozu, pozostawionego im przez
Shefa. Śmieszna przeszkoda, którą gromada kerlów sforsowałaby w ciągu paru minut.
Gdyby nie broniący jej wikingowie.
Na grobli było miejsce jedynie dla dziesięciu ludzi naraz. Tylko pięciu mogło
swobodnie walczyć. Wojownicy Marchii, zbliżając się ostrożnie z uniesionymi tarczami,
odkryli, że brną w głębokiej po uda lodowatej wodzie, nie mogąc nawet dosięgnąć wrogów
czubkiem miecza. Ich skórzane buty ślizgały się po dnie. Gdy dotarli do brzegu, spojrzały
na nich brodate twarze. Wikingowie opierali na ramionach dwuręczne topory. Atakować
ludzi? Trzeba by najpierw wspiąć się na błotnisty pagórek. Wikingowie mieliby mnóstwo
czasu, by wybrać sobie dogodny cel.
A więc celować w deski, w szaniec. Ale wystarczy oderwać wzrok od przeciwnika, by
ten zdołał odciąć ci rękę albo strącić głowę z karku.
Bardzo ostrożnie, rozpaczliwie starając się zachować równowagę, angielscy wojownicy
bokiem zbliżali się do wrogów, zachęcani okrzykami towarzyszy, którzy nie dotarli
jeszcze do rowu.
W miarę jak blade słońce zbliżało się do zenitu walczący powoli nabierali rozpędu.
Cwichelm, kapitan wojsk Burgreda, wyznaczony przez swego króla na do radcę i
sprzymierzeńca nowego aldermana, stracił w końcu cierpliwość. Kazał ludziom wycofać się,
pchnął do przodu łuczników.
— Strzelajcie na wysokości głów — rozkazał. — Nie ważne, jeśli chybicie.
Bylebyście tylko nie dali im się podnieść.
Inni ciskali oszczepy, chroniąc w ten sposób walczących towarzyszy. Najlepsi szermierze
Cwichelma, podbechtani odpowiednio apelami do ich honoru, ruszyli, by spotkać się z
wikingami na długość miecza, nie usiłując jednak przedostać się przez barykadę.
— Zmęczcie ich po prostu i ustępujcie miejsca następnym szeregom — przykazał
Cwichelm.
W tym czasie tysiąc ludzi wycofało się na tyły, aby wycinać krzaki i znosić gałęzie,
rzucając je pod stopy walczących. Po pewnym czasie miało to dać solidną platformę.
Alfred, przyglądając się temu z odległości dwudziestu stóp, niecierpliwie szarpał brodę.
— Ilu jeszcze ludzi potrzebujesz? — zapytał. — To tylko rów i kawałek płotu.
Jeden porządny atak i sprawa załatwiona. Nic się nie stanie, jeśli stracimy garstkę żoł-
nierzy.
Kapitan z ironią spojrzał na swego nowego pana.
— Powiedz to tej garstce — odparł. — A może wolałbyś sam stanąć w pierwszym
szeregu? Rzuć wyzwanie temu wielkiemu wikingowi z żółtymi zębami. Temu, co to się
śmieje.
70
W bladym świetle Alfgar spojrzał ponad zimną wodą i walczącymi na Sigvartha,
który, kołysząc się lekko na boki, odbijał kolejne ciosy, sam je zadając na prawo i lewo.
Młody alderman zatknął za pas trzęsące się ręce.
— Przynieście mojego ojca — rozkazał sługom. — Jest tu coś, co powinien zobaczyć.
— Anglicy niosą jakąś trumnę — zauważył jeden z wikingów obok Sigvartha. —
Wydawałoby się, że potrzebują więcej niż jednej.
Sigvarth spojrzał na wyściełaną skrzynię, stojącą niemalże pionowo, popatrzył na jej
lokatora przytrzymywanego w tej pozycji pasami biegnącymi na wysokości piersi oraz
talii. Napotkał wzrok człowieka, którego okaleczył. Po chwili wiking odrzucił głowę do
tyłu i zaniósł się długim, dzikim śmiechem. Podrzucił do góry tarczę, potrząsnął toporem,
wołając coś po norwesku.
— Co on mówi? — wymamrotał Alfgar.
— Woła do twojego ojca — przetłumaczył Cwichelm. — Pyta, czy pamięta ten
topór. Czy nie sądzi, że jego ostrze zapomniało o czymś. Jeśli tak, niech tylko spuści
spodnie, a on się postara naprawić niedopatrzenie.
Usta Wulfgara poruszyły się bezgłośnie. Alfgar nachylił się ku ojcu.
— Mówi, że odda cały swój dobytek temu, kto weźmie tego człowieka żywcem.
Cwichelm wydął wargi.
— Łatwiej powiedzieć niż zrobić. Te diabły mają jedną wadę. Czasami można ich
pokonać . Ale zawsze jest to trudne. Cholernie trudne.
Powietrze nad nimi rozdarł nagle ostry świst, zbliżając się coraz bardziej.
— Opuszczać! — szczeknął dowódca pierwszej katapulty. Dwunastu wyzwoleńców
trzykrotnie przesunęło dłonie po linach, odliczając głośno. Skórzana sakwa opuściła się
prosto do rąk dowódcy. Ładowacz błyskawicznie zerwał się z klęczek, wsunął do sakwy
dziesięciofuntowy kamień i natychmiast wrócił na swoje miejsce, chwytając kolejny
pocisk.
— Trzymać! — Plecy się zgarbiły, ramię machiny wygięło się skrzypiąc, a stopy
dowódcy lekko uniosły się z ziemi.
— Ciągnąć! — Jednogłośne stęknięcie, świst, kamień wiruje w powietrzu. Nacięcia
na jego powierzchni zwiększają złowrogi gwizd pocisku. W tym samym momencie
załoga usłyszała okrzyk dowódcy drugiej machiny.
— Trzymać!
Katapulty były dziwnymi stworzeniami; największą moc osiągały przy największej
odległości. Ciskały głazy pod niebo. Im wyżej któryś wzleciał, z tym większą siłą spadał.
Dwie drużyny wyzwoleńców, które Shef zostawił razem z wozem i machinami,
wspólnymi siłami ustawiły „kamieniomłoty" dwieście jardów za szańcem Sigvartha. W ten
sposób pociski spadały dwadzieścia pięć jardów dalej.
Wąska grobla stanowiła idealny cel. Kamienie leciały cudownie prosto, z odchyleniem
najwyżej kilku stóp od środka. Angielscy thrallowie doszli już w obsłudze machin do
perfekcji. Wszystkie ruchy wykonywali harmonijnie i z maksymalną szybkością. Przez
trzy minuty strzelali. Potem odpoczywali przez moment, dysząc ciężko.
Głazy niosły śmierć żołnierzom Mercji. Pierwszy pocisk trafił wysokiego wojownika,
stojącego w osłupieniu, niemal-
że wbijając mu czaszkę w ramiona. Drugi uderzył odruchowo wzniesioną tarczę,
druzgocząc trzymające ją ramię, miażdżąc klatkę piersiową. Trzeci grzmotnął w czyjeś
odwrócone plecy, łamiąc kręgosłup. W mgnieniu oka na grobli powstał straszny zamęt.
Ludzie rozpaczliwie próbowali wymknąć się śmierci, której nie widzieli ani nie mogli pojąć.
Kamienie zlatywały na kotłującą się masę, raz padając bliżej, raz dalej, zależnie od tego,
z jaką siłą wyzwoleńcy ciągnęli liny, ale nigdy nie chybiały grobli. Jedynie ci atakujący,
którzy stali w rowie blisko wikingów, byli w miarę bezpieczni.
Gdy minęły trzy minuty, wojownicy prowadzący atak ujrzeli za sobą chaos i ruinę. Ci
co uciekli dostatecznie daleko pojęli, że na tyłach nic im nie grozi.
Cwichelm, stojąc w pierwszych szeregach, zamachnął się mieczem, z wściekłością
krzyknął do Sigvartha:
— Dalej! Wyłaź ze swojego rowu i walcz jak mężczyzna! Na miecze, a nie na kamienie!
Sigvarth wyszczerzył w uśmiechu żółte zęby.
71
— Chodź i zmuś mnie do tego — zawołał w języku, który przy dużej dozie dobrej woli
można było nazwać angielskim. — Jesteś taki odważny. Ilu pomocników ci trzeba?
Zaoszczędziłem jeszcze kilka godzin — pomyślał. — Ile czasu trzeba, żeby nauczyć
Anglików rozsądku?
Wcale nie tak dużo. Krótki lutowy dzień zbliżał się do końca. Zaczął padać deszcz ze
śniegiem. O świcie katapulty i rów wyraźnie budziły postrach wśród wojowników Burgreda.
Ale powoli, bardzo powoli, może nawet trochę za szybko, żołnierze otrząsnęli się z szoku i
zaczęli działać tak, jak powinni od samego początku.
Czyli robić wszystko naraz. W pierwszej linii szermierze, by nie dać Sigvarthowi
chwili wytchnienia. Włócznie i strzały ciskane nad ich głowami, żeby go nieustannie
drażnić. Gałęzie pod stopy walczących, aby zbudować platformę. Wojownicy nadchodzili
teraz jeden za drugim, rozglądając się uważnie, stanowiąc kiepski cel dla katapult.
Inni w małych grupkach brnęli przez bagno, usiłując wspiąć się na groblę poza
barykadą, rozpraszając i tak wątłe siły wikingów. Część na zarekwirowanych łodziach
przeprawiała się przez mokradło, odpychając się żerdziami od dna, z zamiarem odcięcia
Sigvarthowi drogi odwrotu. Anglikom wystarczyłby jeden solidny atak, by zdobyć
szaniec, bez względu na własne straty.
Jeden z niewolników od machin pociągnął Sigvartha za rękaw, przemówił łamanym
norweskim.
— My iść teraz — powiedział. — Nie być kamieni. Shef mówić, że my strzelać aż
nie ma kamieni, potem iść. Ciąć liny, rzucić machiny w bagno. Iść teraz!
Sigvarth skinął głową, odprowadził wzrokiem drobną postać. W tej chwili musiał już
myśleć jedynie o własnym honorze. Wypełnić własne przeznaczenie. Ruszył w stronę
pierwszego szeregu walczących, poklepując wojowników po ramionach.
— Już wystarczy — mówił każdemu. — Bierz konia
i uciekaj. Jedź prosto do March, to cię nie złapią.
Sternik Vestlithi zawahał się, gdy Sigvarth podszedł z kolei do niego.
— A kto tobie przyprowadzi konia, jarlu? Będziesz musiał szybko się stąd wynosić.
— Mam tu jeszcze coś do załatwienia. Idź, Vestlithi. To moje przeznaczenie. Ty nie
masz z tym nic wspólnego.
Gdy tupot stóp z tyłu cichł powoli, Sigvarth spojrzał na pięciu najlepszych wojowników
Marchii, którzy zbliżali się ostrożnie, zmęczeni już całodniową rzezią.
— Dalej — zawołał na nich. — Tylko ja.
Mężczyzna pośrodku pośliznął się nagle. Wiking skoczył z przerażającą szybkością, ciął,
skontrował, wbił ostrze w gardło przeciwnika po czym odskoczył, odcinając się
rozwścieczonym Anglikom.
— Dalej — powtórzył, rycząc słowa pieśni o śmierci Ragnara, ułożonej przez skalda
Ivara Ragnarssona.
Rąbaliśmy mieczami! Sześćdziesiąt i jeden
Razy stawałem już w orężnej sprawie.
Do tej pory jednakże — choć wcześnie zacząłem
Szczerbić kolczugi — nigdy nie spotkałem
W boju godnego siebie przeciwnika.
Nie lękam się śmierci. Czeka mnie Walhalla.
Ponad hałas bitewny, zgiełk walki jednego człowieka przeciw całej armii, wzbił się
mocny głos Wulfgara:
— Brać żywcem! Przygniećcie go tarczami! Brać żywcem!
Muszę im na to pozwolić — pomyślał Sigvarth, wirując i parując ciosy. — Nie kupiłem
synowi wystarczająco dużo czasu. Jest sposób, by podarować mu jeszcze jedną noc.
Dla mnie będzie ona bardzo długa.
72
Rozdział jedenasty
Shef i Brand, stojąc ramię w ramię, patrzyli, jak po płaskiej łące zbliża się powoli
nieprzyjacielska armia, rozciągnięta w szyku bojowym, szerokim na dwustu ludzi. Nad
ludźmi powiewały bitewne sztandary, rodowe znaki jarlów i sławnych wojowników.
Brakowało jednak Kruczego Sztandaru Ragnarssonów, który pojawiał się tylko wtedy,
gdy wszyscy czterej bracia stawali razem. Jedynie z tyłu, tam gdzie czekał główny odwód
przeciwnika, nagły podmuch wiatru rozwinął długi proporzec: Pełznący Potwór samego
Ivara Ragnarssona. Shefowi wydało się, że dostrzega błysk srebrnego hełmu i szkarłatny
płaszcz.
— Będzie rzeź. Siły są zbyt wyrównane — mruknął Brand. — Nawet zwycięska
strona poniesie spore straty. Trzeba mieć mocne nerwy, żeby wiedząc o tym ruszać
w pierwszym szeregu. Ivara nie ma na czele. Szkoda. Miałem nadzieję, że uda mi się
go spotkać. Naszą jedyną szansą na łatwe zwycięstwo byłoby zabicie przywódcy i
osłabienie ducha reszty.
— A oni, czy mają szansę na łatwe zwycięstwo?
— Nie sądzę. Nasi chłopcy widzieli pieniądze. Oni tylko słyszeli o nich.
— Mimo to sądzisz, że przegramy?
Brand poklepał go po ramieniu.
— Wojownik nie powinien myśleć w ten sposób. Ale każdy kiedyś musi przegrać. A
oni mają liczebną przewagę.
— Nie wziąłeś pod uwagę moich thrallów.
— Nigdy nie widziałem, żeby thrallowie wygrywali bitwy.
— Poczekaj, to zobaczysz.
Shef odbiegł kilka kroków, znalazł się pod sztandarem ze znakiem młota, który
powiewał na tyłach ich armii. Armia Drogi ustawiła się dokładnie w ten sam sposób co
siły Ivara, z tym, że w każdym rzędzie stało jedynie pięciu wojowników. Mniej też było
odwodów. Shef ustawił w linii wielkie łuki, chronione zaledwie przez jeden szereg ludzi z
tarczami. Jeszcze dalej stały kamieniomłoty — wszystkie poza parą, którą zostawił
Sigvarthowi. Ich załogi trzymały zwisające luźno liny.
Pierwszy ruch należał jednak do wielkich łuków. Posługując się halabardą niczym
tyczką, Shef wskoczył na środkowy z dziewięciu wozów, które kazał tam ustawić nie
wyprzęgając wołów. Rozejrzał się po szeregach, spostrzegł, że załogi katapult przypatrują
mu się uważnie.
— Oczyścić pole!
Wikingowie stojący na linii strzału rozstąpili się na boki. Liny zostały naciągnięte już
wcześniej. Dowódcy załóg stali w pogotowiu z naręczami oszczepów. Machiny były
wycelowane i gotowe. Celu, jaki stanowiła nadchodząca masa ludzi, nie sposób było
chybić. Z przeciwległego krańca łąki dobiegło ich ochrypłe zawołanie armii
Ragnarssonów.
— Ver thik — wołali wojownicy raz po razie. — Ver thik, her ek kom: „Strzeżcie się,
oto nadchodzimy".
Shef opuścił ostrze halabardy, wołając jednocześnie:
— Strzelać!
Czarne smugi wznoszą się pod niebo, opadają ze świstem, wcinają się w gromadę
wojowników Wara.
Koła zębate już kręcą się w zawrotnym tempie, oszczepy wskakują na miejsce. Shef
odczekał, aż ostatnia machina zostanie załadowana, ostatnia dłoń wzniesie się w górę na
znak gotowości.
— Strzelać!
73
I znowu brzęk, świst pocisku. Szmer podniecenia w szeregach armii Drogi. Coś
działo się także w szyku Ragnarssonów. Wojownicy Ivara porzucili spokojny krok, bojowe
okrzyki urwały się nagle. Przeciwnicy poruszali się teraz szybkim truchtem, chcąc
przebyć łąkę zanim zostaną nadziani na piki niczym prosięta na rożen, bez możliwości
obrony. Półmilowy bieg w pełnym uzbrojeniu porządnie ich zmęczy. Katapulty już dały
się we znaki armii Ragnarssona.
Nie mogli jednak z nich korzystać dużo dłużej. Shef obliczył, że zdołają wystrzelić
jeszcze dwukrotnie zanim wrogowie zbliżą się na odległość mieczy. Kilku zabiją, w
sercach reszty zasieją niepokój.
Gdy machiny po raz ostatni odskoczyły w tył po strzale, Shef kazał je wycofać.
Załogi chwyciły za liny, odtoczyły urządzenia w stronę wozów, wznosząc pełne triumfu
okrzyki.
— Cisza tam! Do kamieniomiotów!
W ciągu kilku sekund byli niewolnicy wzięli się do ładowania i celowania machin.
Wikingowie nigdy by tak nie postąpili, pomyślał Shef. Potrzebowaliby czasu, żeby
opowiedzieć wszystkim, jakich to czynów dokonali. Chłopak wzniósł halabardę i dziesięć
głazów równocześnie wzbiło się w powietrze.
Thrallowie załadowali jak najszybciej, wedle wskazówek swych kapitanów w pocie czoła
wyrównali machiny. Ponownie głazy ze świstem przecięły powietrze; nie leciały już tak
równo; każda załoga pracowała we własnym tempie.
Szyk nieprzyjaciela rozpadł się całkowicie; wojownicy,
wytrąceni z równowagi i wstrząśnięci, runęli do bezładnego ataku. Kamienie leciały teraz
zbyt wysoko, spadając poza nacierającymi ludźmi. Mimo to Shef z satysfakcją dostrzegł
długi szlak zmiażdżonych ciał i rannych, wijących się na ziemi, znaczący drogę armii jak
śluz trasę ślimaka.
Oba wojska spotkały się wśród wrzasku i szczęku metalu, cofając się natychmiast i
znów prąc naprzód. Ludzie Drogi odebrali impet ataku Ragnarssona, przejęli go i
odpowiedzieli tym samym. W mgnieniu oka bitwa przerodziła się w szereg indywidualnych
walk. Wojownicy rąbali tarcze mieczami i toporami, starali się przełamać obronę
przeciwnika, wytrącić mu broń z ręki lub zmiażdżyć twarz albo żebra wypukłym guzem
puklerza.
Biało odziani kapłani Drogi, skupieni wokół świętej włóczni Odyna na tyłach,
rozpoczęli monotonną pieśń.
Shef, niezdecydowany, zważył w dłoni halabardę. Zrobił już to, co zamierzał. Czy teraz
powinien stanąć do walki na równi z szermierzami? Jeden człowiek pośród czterech
tysięcy?
Nie. Wciąż jeszcze można było znaleźć zastosowanie dla machin. Pobiegł w stronę
thrallów przy kamieniomiotach, machając rękami i krzycząc. W końcu pojęli, o co mu
chodzi, biegiem wrócili do wielkich łuków, zaczęli wtaczać opatrzone kołami machiny na
wozy.
— Za mną! Skoro są zajęci walką, spróbujemy zajść ich od tyłu.
Wozy ze skrzypieniem ruszyły z miejsca, tocząc się w ślad za mozolnie kroczącymi
wołami. Shef widział, jak ludzie odwracają głowy, patrzą za nim, zastanawiają się. Czyżby
uciekał z bitwy? Na wozach? Niektórych rozpoznawał: Magnus, Kolbein i inni
Hebrydyjczycy czekali w odwodzie. Brand postawił ich tutaj, mówiąc, że ich broń nie
nadaje się do walki w tłoku.
— Magnus! Potrzebuję po sześciu ludzi do obrony każdego z wozów.
— Ale wtedy nie będziemy mieć żadnej rezerw y.
—Rób co mówię, a rezerwa nie będzie nam potrzebna. Halabardnicy otoczyli wozy i
ruszyli za Shefem, który szerokim półkolem omijał obie walczące armie. Odprowadzały ich
zdumione spojrzenia zarówno wojowników Drogi, jak i żołnierzy Ivara. Jednak w zamęcie
bitwy nikt nie mógł poświęcić im większej uwagi. W końcu dotarli na tyły prawej flanki
wojska Ragnarssona.
— Stop. Skręćcie w lewo. Zablokujcie koła. Nie! Nie zdejmujcie machin. Będziemy
strzelać z wozów. Dobrze. Zrzućcie płachty.
Halabardnicy podważyli ćwieki, pozwolili płachcie zsunąć się w przód. Ukazały się
załadowane, gotowe do strzału katapulty.
74
Shef dokładnie zbadał sytuację. Dwie armie zwarły się na dwustujardowym odcinku.
Szansę wyglądały na wyrównane; żadna ze stron nie czyniła starań, by nagłym manewrem
zyskać przewagę. Jednak w samym środku linii Ragnarssonów Ivar zgrupował dużą część
swoich oddziałów. Wojownicy, w gromadzie głębokiej na dwadzieścia szeregów,
nieubłaganie parli naprzód, chcąc samą liczebnością przełamać opór przeciwnika. Nad ich
głowami powiewał sztandar. Tam właśnie należało celować. Wszędzie indziej Shef mógłby
trafić własnych ludzi.
— Celujcie w środek. Celujcie w Pełznącego Potwora. Strzelać!
Katapulty podskoczyły na twardych deskach; tym razem siły odrzutu nie wygasiło
miękkie podłoże. Machiny potoczyły się do tyłu. Thrallowie przytrzymali je i ustawili
w poprzedniej pozycji. Ludzie przy dźwigniach z wysiłkiem napinali cięciwy.
Wokół sztandaru Ivara zapanował chaos. W kłębiącym się tłumie Shef na mgnienie
oka dostrzegł dwa ciała nadziane na jedną włócznię niczym dwa skowronki na rożen.
Jakiś wojownik rozpaczliwie usiłował wyciągnąć z ramienia odłamany grot. W stronę
machin odwracały się twarze. I nie tylko twarze. Ludzie nastawiali tarcze, rozumiejąc, że
jakimś dziwnym sposobem atak nadszedł od tyłu i należy stawić mu czoło. Sztandar Ivara
wciąż powiewał na wietrze. Człowieka, który go trzymał, nadal chroniły całe szeregi jego
towarzyszy. Machiny już były gotowe do strzału.
— Strzelać! — wrzasnął Shef.
Tym razem sztandar osunął się na ziemię. W szeregach armii Drogi powitano to
rykiem zachwytu. Co prawda ktoś natychmiast przechwycił chorągiew i wyzywająco
podniósł ją do góry, ale i tak pięć środkowych jardów ataku Ragnarssonów
przekształciło się w jatkę, gdzie wojownicy z trudem utrzymywali równowagę na wilgotnej
od krwi ziemi, a cofając się potykali o ciała własnych towarzyszy. W stronę wozów pędzili
już żołnierze Ivara.
— Zmieniamy cel? — zapytał jeden z kapitanów, wskazując na zbliżających się
ludzi.
— Nie! Ponownie w sztandar. Strzelać!
I znowu grad włóczni posypał się na zbity tłum, znowu sztandar upadł na ziemię. Nie
było czasu patrzeć, czy się podniesie, ani czy Brand zdoła zakończyć walkę. Ludzie przy
dźwigniach znów pracowali ile tchu, ale z góry było wiadomo, że nie zdążą już wystrzelić.
Shef dłonią w rękawicy sięgnął po Zemstę Niewolnika oraz hełm, którego dotychczas
jeszcze nie nosił w walce.
— Halabardnicy na wozy — krzyknął. — Trzymajcie ich z dala. Wy, przy
katapultach, użyjcie dźwigni i kilofów.
— A co z nami, panie? — Pięćdziesięciu nie uzbrojonych wyzwoleńców stłoczyło się
za wozami. Na ich kaftanach widniał znak młota. — Czy mamy uciekać?
—
Schowajcie się pod wozy. W razie czego macie noże. Chwilę później dosięgła ich fala
wojowników Ragnarssona, pośród błysków kling i wściekłych grymasów. Shef poczuł, jak
gdyby zdjęto z niego wielki ciężar. Nie musiał już myśleć. Nie był odpowiedzialny za
innych. Losy bitwy rozstrzygną się gdzie indziej. Teraz mógł tylko wymachiwać halabardą,
jak gdyby kuł żelazo w kuźni: zamach i pchnięcie, w górę i w dół.
Na ziemi wojownicy Ivara dosłownie przetoczyliby się po nielicznej i kiepsko
uzbrojonej gromadce Shefa. Nie mieli jednak pojęcia, jak walczyć z ludźmi stojącymi na
farmerskich wozach. Wrogowie znajdowali się o wiele wyżej, a w dodatku chroniły ich
dębowe deski. Halabardy zrobione przez Shefa dawały Magnusowi i jego Hebrydyjczykom
kilka dodatkowych stóp zasięgu. Wikingowie przemykający pod ich ostrzami, usiłujący
wspiąć się na wozy, stawali się łatwym celem dla pałek i kilofów angielskich thrallów.
Noże trzymane w wychudzonych rękach zza zasłony kół godziły w uda i krocza
napastników.
Po paru rozpaczliwych próbach wikingowie zaprzestali
ataków. Kilku
najrozsądniejszych zaczęło wydawać rozkazy. Wojownicy wyprzęgli woły, chwycili za
dyszle, chcąc odciągnąć wozy znad thrallów. Nastawili oszczepy, przygotowując się do
zmasowanego natarcia na odsłoniętych halabardników.
Nagle Shef spostrzegł przed sobą Muirtacha. Potężny Irlandczyk kroczył naprzód
niczym drapieżny wilk; szeregi rozstępowały się na jego widok. Nie miał na sobie kolczugi, a
75
tylko szafranowy pled, spod którego wystawał nagi tors i prawe ramię. Muirtach odrzucił
tarczę, oburącz uniósł długi, ostro zakończony miecz gaddgedlarów.
— Tylko ty i ja — powiedział do chłopaka. — Już wkrótce będę podcierał sobie tyłek
twoim skalpem.
W odpowiedzi Shef wyciągnął ćwiek i kopniakiem zrzucił płachtę z wozu.
Muirtach zaatakował zanim zdążył się wyprostować. Shef nigdy nie widział, żeby
człowiek poruszał się z taką szybkością. Skoczył do tyłu, ale potknął się o koło machiny.
Muirtach już był w wozie, miecz trzymał sztychem w dół, gotowy do pchnięcia. Shef
ponownie rzucił się w tył, odpychając się od przeciwnika nogami. W tej pozycji nie mógł
ani się bronić, ani ciąć wroga halabardą.
Muirtach już szykował się do ciosu. Cwicca uderzył nagle pałką, zmieniając kierunek
klingi, posyłając ją prosto w napiętą cięciwę katapulty.
Silny brzęk, huk potężny jak gdyby wieloryb rzucił się na powierzchni wody.
— Synu Dziewicy — jęknął Muirtach, patrząc w dół.
Jedno ramię katapulty, zwolnione, opadło o sześć
cali; tyle tylko miało miejsca. Na tych sześciu calach zużyło całą energię, która mogła
posłać głaz na odległość mili. Jedna strona nagiej piersi Muirtacha została zmiażdżona,
jak gdyby uderzył w nią młot giganta. Krew popłynęła z ust Irlandczyka. Wojownik
cofnął się, usiadł, osunął na burtę wozu.
— Widzę, że znów nawróciłeś się na chrześcijaństwo — powiedział Shef. — A więc z
pewnością pamiętasz: „oko za oko". — To mówiąc, odwrócił halabardę i wbił ostrze
głęboko przez oko Muirtacha do jego mózgu.
W ciągu kilku sekund cała sytuacja uległa zmianie. Gdy Shef podniósł wzrok, ujrzał
przed sobą jedynie plecy uciekających. Wojownicy Ragnarssona zrejterowali; inni
odrzucali broń i odpasywali tarcze.
— Bracie — wołali. — Przyjacielu. — Jeden, ku zaskoczeniu chłopaka,
rozsznurował tunikę, wyciągnął srebrny amulet. Może to jakiś wyznawca Drogi,
który wolał zostać z ojcem bądź przywódcą klanu niż opuszczać York. Równiną sunął
najeżony bronią klin, z olbrzymią figurą Branda na czele. Poza klinem na łące widać
było jedynie nielicznych wojowników, uciekających, kulejących, bądź stojących w małych
grupkach z uniesionymi ramionami. Armia Ragnarssona poszła w rozsypkę. Ci, którzy
przeżyli, mogli albo próbować ucieczki w ciężkiej zbroi, albo oddać się na łaskę
zwycięzców.
Shef opuścił Zemstę Niewolnika, nagle zmęczony. Gdy zaczął zsuwać się z wozu, jego
wzrok przykuł jakiś ruch. Dwa konie, na jednym jeździec w szkarłatnym płaszczu i
spodniach koloru trawy.
Ivar Ragnarsson siedząc w siodle odwrócił głowę, przez moment patrzył na
pobojowisko, na Shefa stojącego na wozie. Potem oddalił się, ciągnąc za sobą luzaka.
Błoto tryskało spod rozpędzonych kopyt.
Brand przysunął się do chłopaka, ścisnął mu dłoń.
— Zmartwiłeś mnie wtedy. Myślałem, że uciekasz. A ty pędziłeś do bitwy, a nie od
niej. Dobra robota.
— Dzień się jeszcze nie skończył. Wciąż mamy za plecami armię — odparł Shef. —
Żołnierze Mercji powinni byli runąć na nas już o świcie. Sigvarth przytrzymał ich
dwanaście godzin dłużej, niż to uważałem za możliwe.
— Ale chyba niedostatecznie długo — odezwał się z wozu Magnus zwany
Szczerbatym. Wyciągnął ramię, wskazał przed siebie. Gdzieś daleko na równinie
jakiś zabłąkany promyk słońca wzbudził nikłe refleksy; to błyszczały ostrza włóczni.
Jakaś armia zbliżała się w rozciągniętym szyku.
— Potrzebuję więcej czasu — tchnął Brand w ucho Shefa. — Idź, pogadaj z nimi,
potarguj się. Graj na zwłokę.
Nie było wyboru. Thorvin i Guthmund przyłączyli się do niego i wszyscy trzej ruszyli
w stronę nadchodzącego wojska. Na pierwszy rzut oka różniło się ono od tego, które
właśnie pokonali tylko tym, że wznosiły się nad nim trzy wielkie krzyże.
Z tyłu armia Drogi usiłowała się przegrupować. Prawdopodobnie trzecia część
wojowników leżała martwa lub ciężko ranna. Jednak ci, którzy mogli chodzić, zabrali się
do gorączkowej pracy: odbierali pokonanym broń i zbroje, przetrząsali pobojowisko,
szukając jakichkolwiek wartościowych bądź użytecznych przedmiotów — w czym pomagali
76
im entuzjastycznie nastawieni wyzwoleńcy Shefa — oraz odsyłali jeńców razem z tymi
rannymi, którzy przeżyli plądrowanie pobojowiska, w stronę zatoki Wash, gdzie czekały
statki i gdzie mieli się nimi zająć medycy.
To, co Shef uznał za całą armię, stanowiło zaledwie je front: kilkuset najsprawniejszych
mężczyzn w jednej linii miało złamać ducha przeciwników. Za nimi stały szeregi jeńców z
luźno związanymi rękami. Obiecano im darować życie w zamian za to, że dzięki nim armia
będzie wydawać się liczniejsza. Pół mili dalej thrallowie i wojownicy poś piesznie kopali
rów, ustawiali machiny — a także obracali konie i wozy do ucieczki. Ludzie Drogi nie byli
jeszcze gotowi do walki — chociaż bynajmniej nie brakło im ducha. Tradycja
nakazywała przerwę w celu uczczenia wygranej bitwy. Trudno wymagać, by natychmiast
stawili czoło nowej armii.
Następnych kilka minut będzie bardzo niebezpiecznych, pomyślał Shef. Na spotkanie
jego niewielkiej grupki wyszło trzech mężczyzn; w tym jeden kapłan. Z tyłu dwaj inni
pchali dziwną skrzynię na kołach. W tej skrzyni, jak zdał sobie sprawę chwilę później,
spoczywał jego ojczym, Wulfgar.
Dwie grupy zatrzymały się w odległości dziesięciu kroków, przyglądając się sobie
bacznie. Shef przerwał głęboką, nienawistną ciszę.
— Cóż, Alfgarze — powiedział do swego przyrodniego brata. — Widzę, że urosłeś w
świecie. Czy nasza matka jest zadowolona?
— Nasza matka nigdy nie doszła do siebie po tym, co zrobił jej twój ojciec. Twój
zmarły ojciec. Przed śmiercią dużo nam o tobie opowiedział. Miał mnóstwo czasu.
— A więc schwytałeś go? Czy też znowu kryłeś się na tyłach, jak podczas bitwy nad
Stour?
Alfgar postąpił naprzód, sięgając po miecz. Mężczyzna z posępną twarzą, ten, który
nie był kapłanem, szybko chwycił go za ramię.
— Jestem Cwichelm, dowódca wojsk Burgreda, króla Marchii — powiedział. —
Wysłano mnie, bym pomógł nowemu aldermanowi objąć prowincje Norfolk i Suffolk
oraz ustanowił w nich władzę mojego króla. A kim ty jesteś?
Powoli, świadom gorączkowych przygotowań, które czynili jego towarzysze, Shef
przedstawił swoją grupkę, pozwolił Cwichelmowi zrobić to samo. Odżegnał się od złych
intencji. Zgłosił gotowość wycofania. Rzucił propozycję wynagrodzenia za poczynione
szkody.
— Bawisz się ze mną, młody człowieku — przerwał mu Cwichelm. — Gdybyście byli
dostatecznie silni, żeby walczyć, nie rozmawiałbyś ze mną teraz. A więc powiem ci, co
masz zrobić, jeśli chcesz dożyć jutrzejszego świtu. Po pierwsze, wiemy że
wykopaliście skarby z kurhanu przy Woodbridge. Musicie oddać wszystko. Należą do
mojego króla, pochodzą z jego królestwa.
— Po drugie — wtrącił kapłan w czarnej sutannie, nie spuszczając oczu z Thorvina —
są między wami chrześcijanie, którzy zdradzili swą wiarę i swych panów. Muszą zostać
nam zwróceni dla przykładnego ukarania.
— To się tyczy również ciebie — powiedział Alfgar. — Cokolwiek stanie się z innymi,
mój ojciec i ja dopilnujemy, abyś się nie wymknął. Własnoręcznie założę ci obrożę. I
tak możesz być szczęśliwy, że nie potraktujemy cię tak, jak twojego ojca.
Shef nie trudził się tłumaczeniem tego fragmentu Guthmundowi.
— Co zrobiliście mojemu ojcu?
Wulfgar nie odzywał się do tej pory. Wyprostował się w swojej skrzyni,
przytrzymywany pasami. Shef zapamiętał jego twarz taką, jaką widział ostatnim razem:
zżółkła i pełną bólu. Teraz twarz Wulfgara była rumiana, czerwone wargi kontrastowały z
przetykaną siwizną brodą.
— Co on mnie zrobił — oznajmił — ja jemu zrobiłem. Ale z większą wprawą. Najpierw
palce u rąk, potem u nóg. Uszy, wargi. Ale nie oczy, żeby mógł widzieć, co robimy. Ani
nie język, żeby mógł krzyczeć. Potem dłonie i stopy. Kolana i łokcie. Nie pozwalając mu
się wykrwawić. Ostrugałem go jak dziecko struga patyk. W końcu nie zostało już nic poza
kadłubem. Trzymaj, chłopcze. To pamiątka po twoim ojcu.
Wulfgar skinął głową i jeden ze służących rzucił w stronę Shefa skórzaną sakiewkę.
Chłopak rozwiązał rzemyki, zerknął do środka, po czym rzucił całość pod nogi Cwichelma.
— Wpadłeś w kiepskie towarzystwo, wojowniku — stwierdził.
— Czas wracać — odezwał się Guthmund.
77
Obie grupki wycofały się na bezpieczną odległość, po czym zwróciły do siebie
plecami. Gdy żwawo wracali w stronę własnych szeregów, uszu Shefa dobiegł dźwięk
wojennych rogów, krzyk żołnierzy i szczęk broni. Angielska armia ruszyła.
W tej samej chwili, zgodnie z wcześniejszą umową, wojownicy Drogi odwrócili się od
atakujących i zaczęli biec. Rozpoczął się pierwszy etap długiej, zaplanowanej ucieczki.
Kilka godzin później, gdy zimowy zmrok zaczął ustępować miejsca nocy, Brand
ochryple wymamrotał do Shefa:
— A więc dzisiaj nam się udało.
— Dzisiaj, tak — zgodził się Shef. — Nie mam jednak
nadziei na jutro.
Brand wzruszył ramionami, kazał ludziom zatrzymać się, rozpalić ognie, zagrzać
wodę, przygotować jedzenie.
Cały dzień ludzie Drogi spędzili w odwrocie. Osłaniali machiny Shefa, strzelali, gdy
Anglicy zbytnio się zbliżyli, zmuszali ich do trzymania się z daleka, pośpiesznie ładowali
belki na wozy oraz juczne konie i partiami wycofywali się na następną pozycję. Żołnierze
Mercji podążali za nimi niczym ludzie, którzy chcą wziąć na łańcuch złego psa:
podchodzili bliżej, uskakiwali przed kłapaniem pyska i warczeniem, zbliżali się
znowu. Przynajmniej trzy razy obie armie zwarły się w walce. Działo się tak wtedy, gdy
wojownicy Drogi bronili jakiejś przeszkody: wykopanego rowu, wału wzdłuż brzegu
mokradła, głębokiego i błotnistego strumienia Nene. Za każdym razem, po półgodzinnej
wymianie ciosów, Anglicy wycofywali się z ponurymi minami, nie mogąc przełamać
obrony wikingów. A cofając się, dostawali się pod ostrzał katapult.
Ludzie Drogi walczyli coraz lepiej w miarę jak nabierali ducha. Problem w tym, że
Anglicy uczyli się także. Na początku kulili się słysząc pierwszy świst w powietrzu,
widząc pierwsze katapulty w szyku. Przed byle rowem w wilgotnej ziemi przeżywali
chwile wahania. Sigvarth musiał udzielić im niezłej lekcji.
Z upływem czasu stawali się jednak coraz śmielsi; dostrzegli podstawową słabość armii
Drogi: niewielką liczebność.
Wciąż trzymając w dłoni niedojedzoną miskę owsianki, Shef osunął się na juki i
natychmiast zasnął.
Obudził się zesztywniały, mokry i przemarznięty do kości. Dźwięk rogów właśnie
oznajmiał świt. Wszędzie dookoła ludzie dźwigali się z ziemi, pili wodę lub osuszali resztki
zapasów piwa i miodu. Powłócząc nogami podchodzili do mizernego szańca, wzniesionego
wokół osady, którą Brand wybrał na ich ostatni bastion.
W szarym świetle oczom wojowników ukazał się widok, który mógł nawet
najdzielniejszych pozbawić ducha. Armia, z którą walczyli poprzedniego dnia,
podobnie jak ich własna, powoli słabła, ludzie byli ubłoceni po czubek głowy, ubrania
mieli przemoknięte, tarcze umazane mułem, pod wieczór zaś liczba zabitych i
dezerterów po stronie wroga wzrosła tak bardzo, że wojsko Anglików zaledwie o połowę
przewyższało ludzi Drogi.
Ta armia zniknęła. Zamiast niej wokół osady, szereg za szeregiem, dmąc w rogi na znak
wyzwania, stała nowa armia, tak świeża i wypoczęta, jakby nie przemaszerowała nawet
jednej mili. Tarcze błyszczały od nowej farby, broń
i kolczugi połyskiwały czerwono w świetle wschodzącego słońca. Nad szeregami wznosiły
się krzyże, ale sztandary były zupełnie inne. Obok krzyży przedstawiały złotego smoka.
Z pierwszego szeregu kłusem wyjechał człowiek na siwym koniu. Siodło i uprząż miał
jasnoszkarłatną, tarczę odwróconą w drugą stronę na znak rozejmu.
— Chce rozmawiać — powiedział Shef.
Wikingowie w milczeniu odsunęli przewrócony wóz,
robiąc drogę swoim przywódcom. Brand, Shef, Thorvin, Farman, Guthmund i Steinulf
wyszli na zewnątrz. W milczeniu ruszyli za jeźdźcem w stronę długiego stołu na kozłach,
ustawionego pośrodku gromady wojowników.
Po jednej jego stronie siedzieli Cwichelm i Alfgar ze ściągniętymi twarzami. O krok za
nimi stała skrzynia Wulfgara. Herald gestem kazał sześciu członkom rady Drogi zająć
miejsca po drugiej stronie.
78
Pomiędzy dwiema grupami zasiadł jeden tylko mężczyzna — młody, jasnowłosy,
niebieskooki. Na głowie nosił złoty diadem, niczym król w grobowcu. Patrzył dziwnie
przenikliwie. Gdy Shef siadał, ich spojrzenia się spotkały. Młody człowiek uśmiechnął się.
— Jestem Alfred, brat króla Wessexu, Ethelreda — oznajmił. — Jak rozumiem,
Burgred z Marchii wyznaczył aldermana na prowincje należące niegdyś do króla East
Anglii. — Zrobił pauzę. — Nie możemy na to pozwolić.
Alfgar i Cwichelm spojrzeli kwaśno, milcząc. Musieli słyszeć to już wcześniej.
— Jednocześnie nie możemy pozwolić, żeby jakakolwiek armia wikingów z północy
obrała sobie za siedzibę angielską prowincję, by rabować i zabijać, jak to ma w
zwyczaju. Już raczej wolałbym zniszczyć was wszystkich.
Kolejna pauza.
— Ale nie wiem, co z wami zrobić. Z tego co słyszałem, wczoraj walczyliście z Ivarem
Ragnarssonem, i pokonaliście go. Z nim nie zawarłbym pokoju. Zabił króla Edmunda.
Kto zabił króla Ellę?
— Ja to zrobiłem — odparł Shef. — Ale podziękowałby mi, gdyby tylko mógł.
Powiedziałem Ivarowi, że postąpił z Ellą w sposób niegodny wojownika.
— Czyli w tej kwestii się zgadzamy. Pozostaje tylko kwestia czy możemy zawrzeć
pokój? Czy musimy walczyć?
— A pytałeś swoich kapłanów? — zapytał Thorvin swoją powolną, ostrożną
angielszczyzną.
Młody człowiek uśmiechnął się.
— Mój brat i ja doszliśmy do wniosku, że ile razy ich o
coś pytamy, zawsze żądają
pieniędzy. Na niewiele się też zdadzą podczas obrony przed ludźmi pokroju Ivara.
Mimo to wciąż jestem chrześcijaninem. Trzymam się wiary moich ojców. Mam
nadzieję, że pewnego dnia nawet wy, wojownicy Północy, dacie się ochrzcić i
zaczniecie pod legać naszemu prawu. Ale nie kocham przedstawicieli Kościoła.
— Niektórzy z nas są chrześcijanami — odparł Shef. — Niektórzy są Anglikami.
— Czy są pełnoprawnymi członkami armii? Z prawem do udziału w łupach?
Brand, Guthmund i Steinulf spojrzeli po sobie. Dotarła do nich intencja tego pytania.
— Jeżeli to konieczne, to tak — powiedział Shef.
— Więc dobrze. Jesteście Anglikami i wikingami. Chrześcijanami i poganami.
— Nie poganami — wtrącił Thorvin. — Ludźmi Drogi.
— A mimo to potraficie żyć razem. Może powinniście służyć za model nam
wszystkim. Posłuchajcie mnie teraz. Możemy dopracować szczegóły rozejmu: podział
dóbr, podatki, prawa i obowiązki, zasady dotyczące wergildu i wyzwoleńców. Jednak
najważniejsze jest to: mogę wam dać Norfolk, byście wprowadzili tam własne prawo. Ale
musicie rządzić sprawiedliwie. Nigdy nie wpuścić w jego granice najeźdźcy. A ten, kto
zostanie aldermanem, musi przysiąc na nasze relikwie i wasze świętości, że będzie
przyjacielem króla Ethelreda
i jego brata. Skoro już przy tym jesteśmy, kto ma być tym aldermanem?
Pokryta bliznami dłoń Branda dotknęła ramienia Shefa.
— On musi nim zostać, bracie króla. Mówi dwoma językami. Żyje w dwóch
światach. Zobacz, nie nosi znaku Drogi. Został ochrzczony. Ale jest naszym
przyjacielem. Wybierzcie jego.
— To uciekinier — zawołał Alf gar nagle. — Zwykły thrall. Ma na plecach ślady
bicza!
— A na twarzy ślady kaini — odparł Alfred. — Może dopilnuje, żeby w Anglii było
mniej obu tych rzeczy. Pociesz się jednak, młody człowieku. Nie odeślę cię do króla
Burgreda samego.
Skinął ręką. Gdzieś z tyłu dobiegło ich trzepotanie spódnic. Wprowadzono gromadkę
kobiet.
— Natknąłem się na nie po drodze. Zostały z tyłu i błąkały się samotnie.
Przyprowadziłem je tutaj, żeby nie przytrafiło im się coś złego. Słyszałem, że jedna z nich
jest twoją żoną, młodzieńcze. Zabierz ją do króla Burgreda i bądź mi wdzięczny.
Jego żona, pomyślał Shef, wpatrując się w szare oczy Godivy. Wyglądała piękniej niż
kiedykolwiek. Co ona sobie o nim pomyśli, widząc go pokrytego błotem, śmierdzącego
błotem i gnojem, z wypalonym okiem? Na jej twarzy pojawił się grymas przerażenia.
Chłopak poczuł, jak zimna pięść zaciska mu się wokół serca.
79
Nagle Godiva znalazła się w jego ramionach, szlochając. Objął ją mocno jedną ręką,
rozglądając się wokoło. Alfgar zerwał się na nogi, rzucając się w silnym uchwycie dwóch
strażników. Wulfgar wołał coś ze swojej skrzyni. Alfred, zaniepokojony, wstawał z miejsca.
Gdy zamieszanie ucichło, odezwał się Shef.
— Ona należy do mnie — przemówił.
— To moja żona — zawołał Alfgar.
Oraz przyrodnia siostra — pomyślał Shef. — Gdybym to powiedział głośno, Kościół by
interweniował, zabrał ją od niego, . Ale to oznaczałoby, że pozwalam, by zasady Kościoła
miały wpływ na mnie i na prawo Drogi. Na ziemię ludzi Drogi. Oto cena,
której duch kurhanu żąda za swoje złoto. Poprzednio zabrał mi oko. Teraz zabiera serce.
Stał spokojnie, pozwalając służącym oderwać od siebie Godivę, wtrącić ją na powrót w
kazirodczy związek, oddając ją mężowi i jego zakrwawionym wierzbowym rózgom.
Od królów i przywódców wymaga się rzeczy, których trudno żądać od zwykłych ludzi.
— Skoro jesteś gotów oddać tę kobietę na znak dobrej woli — przemówił Alfred
dźwięcznie — niniejszym przyłączam Suffolk do królestwa mojego brata i uznaję w tobie,
Shefie Sigwardssonie, aldermana Norfolku. Co ty na to?
— Nie mów „aldermana" — wtrącił Brand. — Użyj naszego słowa. Powiedz, że będzie
naszym jarlem.
Koniec
80