Kopaliński Władysław Drugi kot w worku, czyli z dziejów pojęć i nazw

background image

Kopaliński Władysław
Drugi kot w worku czyli z dziejów pojęć i nazw

Od Autora
Poprzedni, pierwszy „Kot w worku" zajmował się głównie dziejami powiedzeń i nazw.
Obecny, drugi „Kot" stanowi zbiór gawęd na tematy historyczne, językowe,
przyrodnicze, artystyczne, cywilizacyjne, gdzie opowieść toczy się swobodnie,
zajmując się tymi lub owymi przejawami spraw oglądanych z tych lub owych punktów
widzenia, zależnie od tego, co się wydawało bardziej godne uwagi.
Książeczka zawiera siedemdziesiąt trzy rozdziały nie łączące się z sobą
tematycznie, choć z pewnością spowinowacone z sobą niejedną cechą autorskiego
sposobu myślenia. Układ rozdziałów nie ma tu szczególnej doniosłości, poza
chęcią umilenia lektury. Rzeczy, miejsca i osoby, do których chcielibyśmy po
lekturze wrócić, znajdziemy łatwo w indeksie albo w spisie rzeczy.
Podobnie jak we wstępie do pierwszego „Kota", tak i tu autor broni się przed
występowaniem w roli wszechwiedzącego erudyty. Zawarte w książeczce wiadomości
zaczerpnięto z przeróżnych źródeł, u pisarzy żyjących i dawno zmarłych, u
zaprzyjaźnionych fachowców i speców. A zatem bez cudów!
W.K.
Kot i pies
Są to w naszym miejskim, zatłoczonym, zmotoryzowanym, cywilizowanym świecie dwaj
najbliżsi nam przyjaciele zwierzęcy, ale jakże różni od siebie! Choć wielu mamy
wśród nas zwolenników dostojeństwa, rezerwy, wykwintu i suwerenności duchowej
kota, powszechna opinia zarzuca mu obłudę i chłód uczuć, a w psie dopiero widzi
prawdziwego, szczerego przyjaciela człowieka. Co prawda trudno orzec, co w
naszych stosunkach z tymi zwierzętami przypisać należy cechom ich charakterów, a
co cechom naszej natury. Często bowiem zapominamy, że jest to współżycie
obustronne. Pies został przez nas oswojony prawdopodobnie już w późnym okresie
kamienia łupanego, a kot — zapewne dopiero w starożytności. Istnieje pogląd, że
wszystkie koty oswojone pochodzą od płowego kota nubijskiego, znanego nam z
malowideł egipskich i z zachowanych mumii. Jest to więc znajomość dość krótka,
dlatego może nie przerodziła się jeszcze w prawdziwą zażyłość.
Ale prawdopodobniejsza jest, moim zdaniem, inna przyczyna. W kocie irytuje nas
niewygasła w nim jeszcze iskra swobody, niezależności, jaką przechował w sobie z
nie nazbyt jeszcze odległych czasów dzikiego bytowania; nasze dochodzące łatwo
do histerii uwielbienie dla psa wynika pewno przede wszystkim z tego, że jest on
chętnym, ba, entuzjastycznym niewolnikiem, nie wiedzącym, co bunt, czy
5
nawet uraza, przystosowującym się bez szmerania do naszych najabsurdalniejszych
nawet (z jego punktu widzenia) pomysłów. Oczywiście żaden właściciel psa do tego
się nie przyzna, nawet przed sobą samym. Oficjalnym powodem naszej pozytywnej
oceny nie są hołdownicze ceremoniały powitalne, świadczące o nieutulonej
tęsknocie za nami (któż jeszcze nas wita tak wylewnie?), ani czołganie się w
prochu u naszych stóp dla przebłagania za przekroczenie któregoś z dowolnie
przez nas wykoncypowanych zakazów lub nakazów (któż inny liczy się tak z naszą
opinią?), ani ustawicznie okazywane pragnienie przebywania w naszym towarzystwie
(któż inny itd.?), ale jego pieska inteligencja! „On wszystko rozumie, co się do
niego mówi!" brzmi zwykła wymówka. „On wyczuwa, co się o nim myśli!" twierdzą
bardziej me-tapsychologicznie nastawieni panowie (bądź nastawione panie), będący
nimi w sensie feudalnym już tylko dla psa (bądź suczki).

background image

Trudno o większe zakłamanie! Wszakże już przed dwudziestu laty dowiedziono w
sposób obiektywny, naukowy, a nie sentymentalny, że najinteligentniejszym
zwierzęciem jest szympans. Ta cecha zwierząt nie musi się, jak widać, łączyć z
przebywaniem w to-
6
warzystwie ludzi, wiernością, jedzeniem z ręki, pieszczotami i rozumieniem
pewnych słów, choć wszystkie te właściwości może również mieć szympans
obłaskawiony i żyjący w niewoli. Drugie miejsce zajęła płaksa kapucynka, trzecie
goryl, czwarte dzielą: orangutan, gibbon i siamang. Dopiero na piątym znajdujemy
psa, a na szóstym kota. Delfina brak w tej czołówce inteligentów, prawdopodobnie
dlatego, że w czasie gdy. przeprowadzano te badania, nie było jeszcze mody na
delfiny (w nauce też istnieją mody). Inteligencja inteligencją, ale dlaczego
łatwiej się nam jest zaprzyjaźnić z psem czy kotem niż z innymi oswojonymi
ssakami tych samych mniej więcej rozmiarów? Może dlatego, że psy i koty mają
wrażliwość podobną do naszej, inaczej niż takie zwierzęta, jak konie, krowy,
jelenie czy świnie, albo niż gryzonie, takie jak króliki czy szczury. W mózgu
człowieka znajdują się ośrodki, odbierające wrażenia nie tylko od oczu, uszu
itd., ale również od całej powierzchni skóry. Analogicznie wygląda to u małpy,
psa i kota. Jednak u wielu innych stworzeń większa część skóry nie jest
reprezentowana w korze mózgowej przez subtelne ośrodki czuciowe. U owcy np.
tylko wargi i stopy mają taką reprezentację. Świnia ma obszerny ośrodek czuciowy
wrażliwego ryja. W rezultacie owca czy świnia otrzymuje bardzo mało dokładnych
informacji z większej części powierzchni swego ciała. Kot lubi, aby go głaskać,
ale do połaskotania świni potrzebny jest twardy, drapiący patyk. Dlatego zapewne
psy i koty mogą bawić się z nami, a my z nimi; mogą igrać z dziećmi jak równy z
równym, delikatnie, nie czyniąc im najmniejszej krzywdy. Pewna puma w londyńskim
ZOO oddawała się z niesłychaną satysfakcją pasji rozdzierania gazet, nie ugryzła
wszakże nigdy ręki luJzkiej, włożonej jej do pyska. Była jednak dość
inteligentna na to, aby wiedzieć, że spodnie są pozbawione czucia, poszarpała je
więc kiedyś na pewnym dociekliwym profesorze zoologii, nie zadrasnąwszy nawet
przy tym jego nóg.
7
Zimny nos
Niejeden z mędrców zastanawiał się nad zagadnieniem: Dlaczego pies ma zimny nos?
Próbę odpowiedzi na tę dręczącą kwestię daje apokryficzna anegdota oparta na
biblijnej księdze Genesis:
Otóż w dniach Potopu zdarzyło się, że w kadłubie arki powstał niewielki otwór,
przez który zaczęła przeciekać woda. Zauważył to Noe i zmartwił się wielce,
albowiem w tłoku i zamieszaniu, jakie towarzyszyło zaokrętowaniu zwierząt na
arkę, zapomniał zabrać w rejs narzędzi ciesielskich. Stał tak długo nad cieknącą
dziurą razem z wiernym psem, który mu wszędzie towarzyszył, aż wreszcie z
determinacją chwycił psa i wetknął mu nos w otwór. Kadłub arki przestał
wprawdzie przeciekać, ale Noe szybko zrozumiał, że trzymany w tej pozycji pies
wkrótce się udusi. Na to nadeszła żona Noego. Noe wyciągnął więc psi nos ze
szpary i zatkał ją żoninym łokciem. W ten sposób arka uniknęła niebezpieczeństwa,
ale odtąd aż do końca swata nos psa i łokieć kobiety są i będą zawsze zimne.
Wielożeńcy na tronie
Każdy słyszał o licznych żonach króla angielskiego Henryka VIII, ale mało który
Polak wie, że nasz rodzimy rekord królewski to cztery żony, a więc nie tak znów
wiele. Rekordzistami są: Bolesław Chrobry, Kazimierz Wielki i Władysław Jagiełło.

background image

Kronikarze nie zanotowali imion dwóch pierwszych żpn Bolka. Z pierwszą, córką
margrabiego Miśni, Rykdaga, rozszedł się po roku, z drugą, córką węgierskiego
księcia, Gejzy, także się rozwiódł. Dopie-
8
ro trzecia, Emnilda, córka księcia Dobromira z Zachodniej Słowiańszczyzny
(zapewne Lutyka lub Obo-tryty?), poślubiona mu około 988 ?., była według
tradycji ukochaną żoną, a przy tym kobietą z charakterem i dobrym człowiekiem.
Miała na Bolesława wpływ i umiała ten wpływ wykorzystywać w pięknych celach.
Kiedy król w przystępie gniewu skazał kogo na śmierć, zamykała skazańca w sobie
tylko wiadomej ciemnicy i czekała spokojnie — miesiąc
lub nawet lata — a gdy Bolko żałował już swego czynu, dobywała nieszczęśnika z
lochu, uzyskując ułaskawienie. Z nią król miał większość swych dzieci, m. in.
późniejszego króla polskiego, Mieszka II. Zmarła w 1017. Owdowiawszy, król
zawarł kolejne małżeństwo polityczne z Odą, córką innego margrabiego Miśni,
Ekkerharda I, małżeństwo nieszczęśliwe, choć dzietne i trwające do śmierci
Bolesława. (Nazywając tu Bolesława królem, popełniam pewien błąd, bo koronował
się na króla Polski dopiero na kilka tygodni przed śmiercią).
Kazimierz Wielki był to pan wielce romansowy; mówić o wszystkich jego damach
byłoby za długo. Mamy zresztą trzymać się tylko żon legalnych (choć i to nie
takie proste, jak zaraz zobaczymy!). Pierwszą
o
była Litwinka, Aldona Gedyminówna. Przy chrzcie dostała imię Anna, więc zwano ją
Anną Aldoną. Była to dziewczyna wesoła, lubiąca się bawić. Zjechała do Krakowa
poprzedzona orkiestrą, czym od razu zgorszyła poważnych panów krakowskich.
Po jej śmierci alians polityczny narzucił Adelajdę, córkę Henryka, landgrafa
heskiego. Małżeństwo okazało się dla króla dopustem boskim, który znosił,
cierpiąc wielce, aż do czasu, kiedy udał się w podróż do Pragi Czeskiej. Tam
zawarł niespodziewanie znajomość, którą dziś nazwalibyśmy turystyczną czy
wagonową. Wpadła mu w oko Czeszka, niejaka Krystyna, wdówka po praskim rajcy
miejskim, Mikołaju Rokiczańskim. Była to miłość od pierwszego wejrzenia, istny
grom z jasnego nieba. Król tak się do niej zapalił, że wziął z nią ślub, nie
mając wcale rozwodu z nieszczęsną Adelajdą! Bigamista na tronie! Królom
wprawdzie wolno było wiele... Ale i to tylko do czasu. Racja stanu zmusiła go do
rozejścia z Czeszką. Dla uproszczenia sprawy Kazimierz wziął dwa rozwody
jednocześnie: z Adelajdą i z Krystyną. To także niezgorszy rekord. Ostatnią żoną
była Pia-stówna, Jadwiga, która przeżyła króla, jego daleka kuzynka, córka
Henryka V, księcia żagańskiego.
Pierwszą żoną Władysława Jagiełły była dobrze wszystkim znana, sławna Jadwiga,
najmłodsza córka Ludwika Węgierskiego i Elżbiety Bośniaczki. Ale i tu bywają
nieporozumienia, przed którymi należy ostrzec. Ta Jadwiga nie była święta.
Ś

więtą została natomiast inna Jadwiga, żona Henryka Brodatego, księcia śląskiego,

córka Bertolda, księcia Meranu. Nasza żyła z Jagiełłą przez 14 lat i zmarła w
roku 1399. Następny związek małżeński Jagiełły obmyślili panowie małopolscy, bo
chcieli Litwina mocniej zalegalizować na polskim tronie przez związek z krwią
Piastów. Więc znów mariaż polityczny! Wybrali w tym celu Annę, córkę Wilhelma,
hrabiego cylejskiego i wnuczkę Kazimierza Wielkiego. Spotkanie zapoznawcze
zaaranżowano pod Krakowem. Król zacho-
10
wał się po prostu okropnie. Podjechał, spojrzał na młodą damę, skrzywił się, od
razu zawrócił konia i pokłusował z powrotem do Krakowa. Można sobie łatwo

background image

wyobrazić uczucia Anny. Ale panowie nie dali tak łatwo za wygraną, uspokoili
dziewczynę i trzymali ją w Polsce przez cały rok. Przez ten czas poznała krajowe
obyczaje i nauczyła się ładnie mówić po polsku. Wreszcie przyszło do małżeństwa.
Anna zmarła w sześć lat po Grunwaldzie.
Trzecia żona to była postać co się zowie barwna! Dość powiedzieć, że pani
Elżbieta Pilecka, poddanka króla, córka magnata Ottona z Pilczy w Małopolsce,
była wdową po trzech mężach, a więc rekord królewski został także przez nią
pobity. Pierwszy jej mąż, Wisław Czambor, "rycerz morawski, porwał po prostu
posażną jedynaczkę Ottonowi. Jednak po pewnym czasie inny rycerz morawski
zapłonął do niej gorącą miłością. Był to Jenczyk Jenczykowic z rodu Odrowążów,
który zresztą brał udział w bitwie pod Grunwaldem ze swoją chorągwią. Wreszcie
nie mógł wytrzymać ogni, jakie go trawiły, i z kolei on również porwał ją
Wisławowi. Gdy ten poskarżył się królowi na ów gwałt, Jenczyk zasadził się na
Wisława z gołym mieczem i pozbawił go życia. A kiedy sam umarł, Elżbieta wyszła,
tym razem spokojnie, za Wincentego z Granowa, kasztelana, magnata
wielkopolskiego. Owdowiała w tymże roku, w którym owdowiał Jagiełło po Annie.
Była już wtedy Elżbieta kobietą jak na owe czasy starą, bo czterdziestokilko-
letnią, w dodatku gruźliczką, musiała więc (jak twierdzono) rzucać czary na
chłopów, bo król rozkochał się w niej bez pamięci. Wyswatała ich księżna
mazowiecka, siostra królewska. Małżeństwo trwało trzy lata. Jagiełło miał z tego
powodu masę przykrości. Jego sekretarz, poeta, późniejszy biskup, Stanisław
Ciołek, napisał pamflet, w którym porównał Elżbietę do maciory przy boku lwa.
Król jednak na pamflety nie zwracał uwagi, a Ciołka kazał wypędzić z dworu.
11
Ale już po trzech latach małżeństwa Elżbieta zmarła. Ostatnią żoną Jagiełły była
Sonka czyli Zofia, księżniczka holszańska, ruska Rurykowiczówna. Ta przeżyła
króla prawie o 30 lat. Z nią miał synów Władysława i Kazimierza.
Karol May
Kiedy miałem lat 12 szczytem moich marzeń było mieć na półce pełne wydanie
zbiorowe dzieł Maya (istniało wtedy takie, może nie całkiem pełne, ale za to na
pewno zbyt drogie na moje możliwości), jednak już w 6 lat później, kiedy
sięgnąłem przypadkiem po jakąś jego powieść, okazała się nie do wytrzymania
nudna. Fakt, że jest to nieco dziwne zjawisko literackie. U krytyki maopinię na
ogół fatalną, a mimo to, w 65 lat po jego śmierci, jest jednym z najbardziej
czytywanych autorów świata. Jego książki tłumaczono na 25 języków (łącznie z
pismem ?????'? dla niewidomych), z wyjątkiem angielskiego i rosyjskiego.
Powiadają, że May nigdy nie widział na własne oczy Dzikiego Zachodu, o którym
tyle pisał. To nieprawda. Odbył krótką podróż do Ameryki w roku 1908, mając 66
lat, w długi czas po napisaniu swoich indiańsko-traperskich książek. W krajach
Bliskiego Wschodu nie był rzeczywiście nigdy.
Urodził się w Saksonii, pod Chemnitz (obecnym Karl-Marx-Stadt w NRD). Jego
ojciec, zubożały tkacz, nie mógł zapewnić mu wykształcenia. Mając lat 20 May
popada w konflikty z prawem i przez następne 12 lat odsiaduje różne wyroki za
kradzieże. Spędza w więzieniu łącznie prawie 8 lat, i tam, z nudów, pisze swoje
pierwsze książki. Gdy wyszedł ostatecznie na wolność, był już tak zamożnym
autorem,
12
ż

e kupił sobie willę z dużym ogrodem w Radebeul na przedmieściu Drezna. Trudno

niemal uwierzyć, że ten słynny autor-podróżnik czerpał natchnienie głównie ze
spacerów po swoim ogrodzie. W domu tym spędzał większość swego życia i tam

background image

założył własne wydawnictwo, które istnieje do dziś, w Bamber-gu (Bawaria, RFN).
W willi Maya, zwanej obecnie Villa Shatterhand, mieści się od pół wieku muzeum
pełne skalpów, tomahawków, fajek pokoju i innych trofeów i pamiątek po
fikcyjnych bohaterach jego powieści.
Pisane były zawsze w pierwszej osobie.
Autor występuje w mich jako Old Shatterhand, Old Surehand, Old Firehand czy Kara
ben Nemzi, kładzie każdego wroga jednym uderzeniem pięści w skroń, trafia 'o
1500 metrów w bawole oko z rusznicy niedźwiedziówki lub sztucera Henry'ego; co
50 stron zręcznie unika pewnej śmierci z rąk Indian, których mowa przetykana
jest co chwila monosylabowymi okrzykami w rodzaju: „Howgh!" bądź „Pshaw!". Autor
często powołuje się na swoje wrodzone germańskie cnoty, a niektórzy z jego
białych bohaterów bardzo przypominają Bismarcka albo cesarza Wilhelma II,
będących niewątpliwie dla autora postaciami idealnymi. Chociaż podział na czarne
i białe charaktery nie przebiega u bohaterów Maya według koloru skóry, jednak z
kart jego książek przezierają zawoalowane, mistyczne teorie rasistowskie,
zaprawione sentymentalno-chrześcijańskim misjo-narstwem.
Literaturoznawcy do dziś nie wiedzą, jak się ustosunkować do tego zagadkowo
popularnego pisarza. Zgadzają się z pewnymi oporami, że był może czymś więcej
niż producentem szmiry. Jeden z nich określa go jako „okropną mieszaninę
dziesięciu procent geniuszu i dziewięćdziesięciu procent ramoty", inny nazywa go
„osobnikiem o rozdwojonej jaźni, mającym w swoich najlepszych momentach coś z
Goethego, a w najgorszych coś z Goebbelsa". W każdym
13
razie jego obecni wydawcy drukują go w edycjach nie tylko bezlitośnie okrojonych,
ale właściwie niemal na nowo napisanych, twierdząc, że nikt by obecnie nie
wytrzymał jego dłużyzn, naiwności i, jak się można domyślać, niezbyt dziś
przyjemnie brzmiących ustępów światopoglądowych.
Pająki
W czasie spacerów po łąkach i po lesie, albo gdy zaglądamy do opuszczonych
szałasów czy szop, możemy łatwo się przekonać, że liczba pajęczyn i pająków
zmniejsza się gwałtownie z każdym rokiem, zapewnie szybciej jeszcze niż liczba
owadów. (Jak to — więc pająki nie są owadami? Oczywiście, że nie. Należą one do
całkiem innej gromady stawonogów — do pajęczaków).
Widocznie chemiczne sposoby walki ze szkodnikami plonów odbijają się ujemnie na
warunkach życia pająków. A jeszcze przed paroma dziesiątkami lat, kiedy
spotykaliśmy pająki w naszym życiu często, nietrudno było zauważyć, że w naszym
stosunku do tego zwierzęcia (zaraz, zaraz, więc pająk to zwierzę? Rzecz jasna,
ż

e tak!) jest jakaś niełatwa do uchwycenia, tajemnicza dwoistość, mieszanina

wstrętu i respektu, każąca to przyglądać się z podziwiem jego dziełu, to
niszczyć je z satysfakcją, to zabijać, to znów oszczędzać pająka. Francuskie
przysłowie mówi, że ujrzenie go rano przynosi zmartwienie, a wieczorem —
nadzieję. Dwoistość uczuć całkiem wyraźna. Angielskie przysłowie powiada: „Jeśli
chcesz sam żyć i mieć się dobrze, nie zabijaj pająka". Tutaj już szacunek górą,
zapewne purytański szacunek dla pilnej pracy, bo pająk przędzie i nasze prababki
przędły. Jakże go więc —
14
choćby przez pamięć na jego pracowity żywot — nie uszanować ?
W starych legendach pająk występuje rzeczywiście jako bohater pozytywny. Kiedy
Mahomet uciekał z Mekki przed wrogami (w roku 622; ta ucieczka to Hidżra,
początek ery muzułmańskiej) do miasta, które się dziś nazywa Medyna, miał —

background image

według tradycji — schronić się przed pościgiem w pewnej grocie. Ledwo prorok w
niej zniknął, pojawił się jakiś pająk, nasłany tam bez wątpienia przez Allaha, i
w mgnieniu oka rozwiesił pajęczynę przed wejściem do pieczary. W chwilę później
nadbiegli prześladowcy, ale widząc pajęczynę przesłaniającą otwór, nie zajrzeli
do jaskini, tylko ruszyli dalej.
Inna legenda głosi, że gdy król Szkocji, Robert Bruce, zaatakowany przez
Anglików, musiał w 1305 r. zbiec i schronić się w Irlandii, w ukryciu swoim
zauważył pewnego dnia, jak pająk po raz szósty z rzędu nadaremnie próbuje
przyczepić swoją sieć do belki w pułapie. „Teraz" pomyślał Robert „pająk wskaże
mi, co robić, bo i mnie nie powiodło się sześć razy." Niestrudzony pająk
spróbował po raz siódmy, z pomyślnym wynikiem. Wtedy i Bruce
15
uczynił jeszcze jedną próbę, zgromadził trzynastu stronników i po dwóch latach
walki odzyskał władzę.
Opowiadają także o królu Prus, Fryderyku II Wielkim, że gdy przebywał pewnego
razu w swoim poczdamskim pałacu Sanssouci i o zwykłej porze udał się do saloniku,
aby napić się czekolady, zauważył, że pająk spadł z sufitu prosto do filiżanki.
Fryderyk zawołał więc, aby mu przyniesiono inną czekoladę. W chwilę potem
usłyszał odgłos strzału z pistoletu. Przekupiony kucharz, który wsypał truciznę
do czekolady, odebrał sobie życie myśląc, że sprawa się wydała. Daremnie
szukalibyśmy równie optymistycznych opowieści na temat skorpionów czy kleszczy,
choć to także pajęczaki.
Inaczej w mitologii greckiej. Bogini Atena, wynalazczym trąby, fletu, garnka,
grabi, pługa, jarzma, uzdy, rydwanu i okrętu, nauczyła też kobiety gotować,
prząść i tkać, nie znosiła jednak, gdy która z nich ośmieliła się przewyższyć ją
w tych umiejętnościach (któż zdoła sobie wyobrazić sowiooką Pallas Atenę przy
garnkach?). Zdarzyło się to jednak księżniczce Arachne z lidyjskiego Kolofonu
(sławnego z purpurowych barwników). Gdy pewnego razu pokazano Atenie dzieło
Arachne — olimpijskie sceny miłosne wyszyte na tkaninie — bogini, nie mogąc w
nim znaleźć skazy, rozszarpała je z wściekłości na strzępy. Przerażona
księżniczka powiesiła się na sosrębie. Atena zmieniła ją wtedy w pająka (nie
cierpiała pająków!), a sznur w pajęczynę. Arachne znaczy po grecku właśnie pająk.
Niektórzy uczeni sądzą, że bajka o Arachne jest śladem konkurencji w handlu
morskim artykułami włókienniczymi między Atenami a lidyjsko-karyjskimi
eksporterami farbowanej wełny, pieczętowanej rysunkiem pająka, jako znakiem
fabrycznym przędzalni. Nie bez głębszej racji zatem Atena brzydziła się pająków!
A chyba też i my nie bez jakichś atawistycznych racji powstrzymujemy się od ich
zabijania (przynajmniej osobiście, a nie przez Wielką Chemię).
16
Czerwona płachta
Powiada się, że coś działa na kogoś jak czerwona płachta na byka, to znaczy
rozjusza, doprowadza do pasji, do białej gorączki. Skąd jednak na pewno to
wiadomo, skoro żaden byk nie wypowiedział się jeszcze w tej kwestii? Można by o
tej sprawie sądzić co najwyżej z jego zachowania się. Wiadomo, że byk (jeżeli
nie nazywa się Fernando) to zwykle pasjonat, gotów wpaść w złość nie tylko
dlatego, że ktoś macha mu czerwoną płachtą przed oczami, ale ze znacznie
błahszych powodów. Można się domyślać, że jego reakcja na płachtę niebieską lub
ż

ółtą byłaby podobna. Przypuszczenie takie byłoby tym bardziej uzasadnione, że

wiemy dziś, iż byki nie rozróżniają kolorów. I że wobec tego, stosunek byka do
czerwieni opiera się na naszych przywidzeniach.

background image

Nie tylko zresztą bydło domowe, ale ogromna większość ssaków nie widzi świata w
kolorach, ale jak na czarno-białym filmie. Również koty, psy, konie i myszy.
Wyjątek stanowią ludzie i małpy. Poza ssakami natomiast wiele stworzeń widzi
ś

wiat w kolorach, na przykład ptaki, jaszczurki, żółwie, owady. Pszczoły widzą

kolory w nieco przesuniętym paśmie. Ich tęcza barw jest obcięta od strony fal
długich, nie widzą więc czerwieni; od przeciwnej strony jest za to rozszerzona,
dlatego widzą promienie ultrafioletowe, na które nasze oczy są ślepe. Bartnik
może więc obserwować pszczoły po zapadnięciu zmroku przy świetle czerwonej
ż

arówki, nie niepokojąc ich zupełnie.

Hieroglify
Kiedy się mówi o hieroglifach, ma się przeważnie na myśli pismo nieczytelne,
gryzmoły, bazgraninę. Ale przecież hieroglify egipskie nie tylko zdołano
rozszyfrować; dowiedziano się również, jakie dźwięki reprezentują. Była to
istotnie zdumiewająca przygoda detektywno-naukowa.
Napoleon Bonaparte, udając się w roku 1799 na wyprawę egipską, zabrał z sobą
pewną liczbę uczonych francuskich dla dokonania pomiarów kraju. Jakiś oddział
saperów, burząc mury starego fortu arabskiego pod miejscowością Rosetta w delcie
Nilu, znalazł wbudowaną w mur tablicę kamienną nieregularnego kształtu, pokrytą
mocno uszkodzonym napisem, złożonym z trzech części, z których, jak się zdawało,
każda była w innym języku. Kamień ten przesłano do Kairu, gdzie zajęli się nim
francuscy uczeni. Po zbadaniu okazało się, że tablica jest dwujęzyczna — grecko-
egipska. Część egipska wyryta była dwoma rodzajami pisma: hieroglifami i ich
uproszczoną, stenograficzną odmianą, pismem demo-tycznym. Bonaparte także
zainteresował się znaleziskiem i kazał przesłać jego odręczne kopie wielu
uczonym europejskim.
Na mocy traktatu kapitulacyjnego z 1801 ?., wiele zabytków staroegipskich
przypadło Anglikom w charakterze łupów wojennych. Kamień z Rosetty był jednym z
nich. Jeszcze wcześniej jednak pewien generał francuski, niejaki Menou, zdążył
go zabrać do domu i uważał go za swoją własność prywatną. Doszło do przykrej
sceny, gdy angielski generał Taylor wraz z plutonem artylerzystów przybył do
domu generała Menou i zabrał mu ten kamień, nie zwracając uwagi na szydercze
docinki zgromadzonych tam oficerów francuskich. Kamień odesłano następnie do
Muzeum Brytyjskiego w Londynie, gdzie znajduje się do dzisiaj.
Z tekstu greckiego wynikało, że kamień zawiera treść dekretu, wydanego przez
radę kapłanów egipskich, zgromadzonych w Memfisie na uroczystości ku czci
Ptolemeusza V Epifanesa, króla Egiptu. Teraz nasuwał się problem odczytania obu
tekstów egipskich. Jasne było, że tekst grecki jest ich przekładem.
18
Gdyby można było je odszyfrować, uczeni znaleźliby klucz do zrozumienia
olbrzymiej liczby napisów staroegipskich, a zatem do tajemnic historii
starożytnego Egiptu, znanej poza tym tylko ze skąpych przekazów historyków
greckich i rzymskich, takich jak Herodot, Pliniusz czy Diodor Siculus.
Zasługą rozwiązania zagadki kamienia Rosetty podzielili się dwaj ludzie: Anglik
Robert Young i Francuz Jean Champollion. Young odkrył, że hieroglify te
odpowiadają literom alfabetu i że gdziekolwiek obramowane zostały owalną linią
(taką ozdobną ramkę nazywamy kartuszem), tam oznaczają zawsze imię królewskie.
Ptolemeusz jest imieniem greckim o znanej wymowie. W odpowiednim więc miejscu
tekstu egipskiego hieroglify zawarte w kartuszu oznaczać muszą głoski P, T, L, M.
Porównano ten tekst z kartuszami na innych zabytkach, np. na pewnym obelisku na
nilowej wyspie File koło Assuanu, gdzie imię Kleopatry po grecku sąsiadowało z

background image

hieroglificznym kartuszem królewskim. Imiona Kleopatra i Ptolemeusz mają trzy
wspólne spółgłoski: P, L i T. Sprawdzono, że znajdują się one na właściwych
miejscach. Wynikało z tego, że znak poprzedzający L musi ozna-
19
czać K. W ten sposób (znany dobrze amatorom rozwiązywania szyfrów) Young i jego
następcy doszli wreszcie do odkrycia fonetycznych odpowiedników całego alfabetu
hieroglifów. Uczeni umieli już czytać po staroegipsku. Cóż, kiedy nie .wiele
rozumieli, nie znając gramatyki, ani słownika. Metodę rozwiązania zagadki
znalazł dopiero Champollion.
Studiował on bowiem język Koptów, dawnych chrześcijan egipskich, język martwy
już od XVI wieku ne., będący jednak ostatnim potomkiem mowy starożytnych
Egipcjan. Znajomość języka koptyj-skiego pozwoliła Champollionowi wyjaśnić
znaczenie fonetyczne wielu charakterów sylabicznych kamienia z Rosetty, pomogła
mu poprawnie odczytać wiele znaków obrazkowych, których sens tłumaczył mu
przekład grecki. Z tych początków przez następne dziesięciolecia rozwinęła się
filologia egipska, odrębna gałąź egiptologii, której wielu uczonych poświęciło
całe swoje życie. Dzięki ich pracy sekret hieroglifów, zagubiony już w
starożytności, został odkryty na nowo, otwierając uczonym drogę do badania
dziejów jednej z najstarszych cywilizacji świata.
Szybkobiegacze
Uciekający zając biegnie mniej więcej z szybkością konia wyścigowego, to znaczy
ż

e robi około 70 kilometrów na godzinę, a chwilami jeszcze więcej. Posuwa się

naprzód susami długości od trzech do czterech i pół metra; w bardzo gwałtownym
skoku przebyć może nawet siedem i pół. Ogólnie jednak uważa się, że najszybszym
zwierzęciem jest gepard, kot o nakrapianej sierści i wysokich nogach, żyjący na
afrykańskich i południowoafrykańskich stepach, którego po oswojeniu używają do
polowania na antylo-
20
py. Szybkość jego obliczano nie raz ze stoperem w ręku. Wynosi ona przeszło 110
km na godzinę.
Wystraszony jeleń ucieka równie szybko jak zając. Gazele z łatwością wyciągają
osiemdziesiątkę, niektóre gatunki gazeli i antylop biegną jeszcze szybciej.
Biegną one oczywiście najprędzej na krótkich dystansach, ale wytrzymałość ich
jest może jeszcze bardziej godna podziwu. Sprawdzono, również przy pomocy
stopera, że antylopa potrafi utrzymać tempo 55 km/godz. na przestrzeni prawie
pięćdziesięciu kilometrów!
Czy lew może dogonić dobrego biegacza? Z łatwością. Wystarczy sobie uświadomić,
ż

e najlepszy sprinter nie przekracza w stumetrówce 40 km/godz., a atakujący lew

robi osiemdziesiąt. Nawet grizzly, szary niedźwiedź Gór Skalistych, osiąga 55
km/godz. na niewielkich d>stansach. A słoń? Gdyby wystartował razem z obecnym
mistrzem świata na sto metrów, dałby się prześcignąć co najwyżej o długość trąby.
Warto tu może zwrócić uwagę na okoliczność, że w takim wyścigu człowiek, istota
dwunożna, porusza się w sposób dość nieskomplikowany, stawiając na przemian lewą
i prawą nogę. Bieg czworonoga jest już czynnością dość wymyślną. Ujmując sprawę
z grubsza, można powiedzieć, że istnieją dwa zasadnicze systemy biegu
czworonogów: system przekątniowy i rotacyjny. W rotacyjnym zwierzę stawia nogi w
następującej kolejności: lewa przednia, lewa tylna, prawa tylna, prawa przednia.
W przekątniowym: lewa przednia, prawa przednia, lewa tylna, prawa tylna. Zwierzę
może oczywiście rozpocząć ten cykl od dowolnej nogi, następnie jednak trzyma się
kolejności jednego z wymienionych systemów. Jelenie, sarny, antylopy, psy i lisy

background image

to biegacze rotacyjni. Konie, bydło rogate a także niedźwiedzie poruszają się
metodą przekątniową.
A co z owadami? One przecież muszą gospodarować aż sześcioma nogami. Poruszają
nimi tak szybko
21
i zawile, że nie sposób gołym okiem zauważyć w tych ruchach żadnego porządku. A
przecież porządek taki istnieje. Owad porusza jednocześnie dwiema lewymi nogami
i jedną prawą, a potem na odwrót. Posuwa się, można by rzec, zawsze na trójnogu.
Zawiłość tych ruchów wcale mu nie przeszkadza, bo na jego szczęście nie zdaje
sobie z niej sprawy.
Tu należałoby przytoczyć dawną indyjską bajkę o tysiąconogu, który władał
wszystkimi zwierzętami i wybierał sobie spośród nich ofiary na pożarcie.
Zapowiedział właśnie, że pożre wszystkie dzieci pewnej ubogiej myszy. Mysz
daremnie wysilała cały swój spryt, aby uratować swe dzieci, aż nareszcie wpadła
na cudowny pomysł. Zwróciła się mianowicie do ty-siąconoga z takim przemówieniem:
„Królu, mój podziw dla ciebie nie ma granic! Nie mogę pojąć skąd wiesz, gdy
chodzisz, w jakim momencie podnieść nogę nr 392, opuścić nr 738, zgiąć w kolanie
nr 53, a wyprostować nr 264. Jak ty to robisz, o panie mój?" Tysiąconóg zamyślił
się i... odtąd nie mógł się już ruszyć z miejsca.
Głownia
Jest to wyraz, jeśli pominąć jego znaczenie „płonące albo tlące się polano",
dość tajemniczy. Każdy wie, że oznacza on jakąś część szabli. Ale jaką? Z
dziesięciu zapytanych osób zapewne dziewięć przynajmniej da odpowiedź fałszywą.
Odpowiedź prawidłową znajdziemy we wszystkich słownikach — u Lindego, w
Wileńskim, Warszawskim, u Glogiera; stwierdzają one, że głownia to szabla
nieoprawna, to znaczy nie osadzona jeszcze w trzonie rękojeści. Dopiero Słownik
Doroszewskiego daje dwa sprzeczne
22
z sobą wyjaśnienia. Pierwsze, oznaczone jako „dawne": ostrze broni siecznej,
drugie: jej rękojeść. Podanie tego drugiego znaczenia jest jak gdyby uświęceniem
nieporozumienia, pomylenie głowni z głowicą (górną częścią rękojeści).
Można by oczywiście powiedzieć, że ani nas to ziębi, ani grzeje, jak się nazywa
albo nie nazywa jakaś część owej prymitywnej maszyny do zabijania, której
przeciętny współczesny Polak przez całe życie nie weźmie do ręki, a co najwyżej
zobaczy jako uczeń w nudnej gablocie jakiejś sali muzealnej. Ale nie byłoby to
słuszne, bo szabla, podobnie jak koń, jest tak silnie związana z polską tradycją
narodową, że po prostu nie uchodzi być w tej dziedzinie zupełnym ignorantem.
Dlatego też dokonamy tutaj krótkiego przeglądu zasadniczych elementów szabli.
A więc, jak się rzekło, część sieczną szabla nazywamy głownią dopóki nie została
jeszcze osadzona wewnątrz trzonu rękojeści. Po zmontowaniu szabli część sieczną
nazwiemy klingą lub brzeszczotem. Klinga ma z jednej strony ostrze, z drugiej
grzbiet albo tylec, przeważnie gładki, czasem lekko wystający. Płaz klingi
posiada zwykle wgłębienie zwane zbroczem, strudziną lub bruzdą. Zbroczą nie
ż

łobiono w klindze, ale wklepywano je młotkiem, tak że stal w tym miejscu była

spoistsza, tęższa, choć cieńsza.
23
Prócz strudźmy szerokiej znajdujemy jeszcze niekiedy wąską bruzdeczkę w
przygrzbieciu klingi. Z uwagi na zastosowanie w walce, dzielimy brzeszczot z
grubsza na 2 części: zastawę i sztych albo pióro; podział ten podkreślany bywa
wcięciem zwanym młotkiem.

background image

Rękojeść czyli osada mogła być zamknięta lub otwarta. Wyobraźmy sobie, że
trzymamy ją w dłoni. Dłoń zaciśnięta jest wtedy na trzonie i wsparta od strony
kciuka jelcem czyli furdymentem, zwanym w otwartej rękojeści także krzyżykiem, a
od strony małego palca — głowicą albo kapturkiem. Dla ochrony dłoni rękojeść
zamykano kabłąkiem jelca czyli gardą. Garda złożona z kilku pałąków nazywała się
pałąkiem koszowym. Z rękojeści zwisa temblak albo temlak, czyli porte-????;
służył początkowo jako pętla na dłoń — ewolucja łańcuszka, używanego przy mieczu,
aby zapobiec wypadnięciu broni z ręki.
Wreszcie pochwa, do której szablę wsuwano przez okienko okute węższą lub szerszą
szyjką. Pochwa zakończona była ozdobnym okuciem dolnym albo zwykłą stopką czyli
trzewikiem o faliście wyciętym grzebieniu. Górną część pochwy ściskały 2 ryfki z
wiszącymi na kabłączkach, jak kolczyk w uchu, okrągłymi, metalowymi kółkami —
brajcarkami. Do nich przytroczone były rapcie, na których szabla wisiała u pasa.
Podróż
W latach sześćdziesiątych naszego stulecia najsłynniejszy obraz świata, Gioconda
czyli Mona Lisa Leonarda da Vinci, opuściła na pewien czas paryski Luwr, aby dać
Amerykanom możność popatrzenia na jej tajemniczy uśmiech w Waszyngtonie.
Francuskie
Giocondy
24
koła artystyczne protestowały, bo obraz mógł zostać uszkodzony, a laicy
zastanawiali się z tej okazji, czy konserwatorzy, rozporządzający arsenałem
współczesnej chemii, nie potrafią przywrócić każdego obrazu do stanu pierwotnego.
Pierwsza sprawa jest stosunkowo prosta. Literackie czy muzyczne dzieło sztuki
rozpowszechnione w druku, na płycie czy taśmie, jest praktycznie niezniszczalne,
chyba że wszystkie egzemplarze zostałyby zniszczone jednocześnie.
Ale nawet i wtedy, jeśli choćby tylko jeden człowiek je pamiętał, może zostać
przekazane następnym pokoleniom, tak jak Iliadę i Odyseję przenosili śpiewacy
greccy z ojca na syna, nim zostały utrwalone w piśmie.
Obrazy natomiast są przedmiotami materialnymi — ich trwałość jest ograniczona.
Nawet najtroskliwsza opieka nie zachowa ich po wieczne czasy (chyba w
reprodukcjach, ale to nie to samo). Gioconda, wraz ze swym uśmiechem, to w
gruncie rzeczy kilka topolowych deseczek pokrytych cienką warstwą farby olejnej.
Również i zachowanie stałej optymalnej temperatury, wilgotności i jałowości
otoczenia nie uchroni tych materiałów przed niszczącym działaniem czasu. Rzecz
jasna, że wszelkie podróże, zwłaszcza morskie, stanowią dla obrazu pewne (choć
przy nadzwyczajnych środkach ostrożności znikome) ryzyko.
Innym zagadnieniem, niezwykle spornym i żywo dyskutowanym, jest kwestia
konserwacji, odnawiania, czyszczenia obrazów starych, których barwy zmieniają
się, ciemnieją, a ochronny werniks żółknie. Proces ten sprawia, że obrazy te
odbiegają coraz bardziej od swego pierwotnego wyglądu, którego zresztą nikt z
ż

yjących nie zna. Ową słynną „ciepłą złocistość tonu" wiele obrazów Tycjana czy

Rembrandta zawdzięcza pożółkłemu werniksowi. Tonacja barw po oczyszczeniu staje
się z reguły zimniejsza, co szokuje znawców, przywykłych do
dotychczasowego
25
wyglądu. Stąd gorące spory, wynikłe z miłości do starego malarstwa.
Konserwatorzy rozporządzają dziś rzeczywiście wspaniałymi środkami technicznymi.
Toteż nikt już właściwie nie przeciwstawia się samej zasadzie czyszczenia;
dyskusyjna jest tylko kwestia stopnia, ra-dykalności lub ostrożności działania.

background image

Bo wątpliwości bywa niemało.
ś

ółty jest kolorem dopełniającym dla (a więc jakby przeciwieństwem) niebieskiego.

Pożółkły werniks neutralizuje więc w pewnym stopniu farbę niebieską, którą
pokrywa. Tycjan używał szczodrze błękitu ultramarynowego, koloru mającego
naturalną tendencję do wzmacniania się z upływem lat. Oczyszczenie ujawniło więc
(jak to określali krytycy) „brutalną ostrość" tej barwy. Jednocześnie okazało
się, że zielenie 'tych obrazów zdążyły mocno zbiaknąć. A przecież malarzom, tak
jak kompozytorom, zależy na harmonii wszystkich elementów kompozycji. Zmiana w
jednym jej składniku zniweczyć może sens artystyczny dzieła.
Stąd wniosek, że zmiany zachodzące pod wpływem czasu są nieuchronnym losem
obrazu. Można tylko dokonać świadomego wyboru między dwoma. rodzajami zmian.
Pierwszy — ogólne zacieranie się konturów i powolna modulacja barw całości
obrazu nienaruszonego; drugi — usunięcie wszelkich zanieczyszczeń, dodatków,
werniksu itp. i przedstawienie obrazu tak, jak się zachował, to znaczy godząc
się ze zmianami poszczególnych wartości kolorystycznych, powstałych pod wpływem
czasu. Obie strony zgadzają się, że w żadnym wypadku nie wolno obrazów
„poprawiać" według własnego widzimisię.
Tak więc, choć co roku setki obrazów w muzeach świata podlegają renowacji, spór
trwa, gdyż dzieła starej sztuki są nie tylko naszą własnością, ale i przyszłych
pokoleń, które na temat naszego gustu i osiągnięć współczesnej chemii mogą mieć
opinię niezbyt pochlebną.
26
Pisać górnym sztyletem
Wyrażenie to jest zapewne gwarowym żartem. Oznacza ono: „Pisać, używając
wzniosłego, napuszonego stylu". śart ten nie posuwa się zresztą zbyt daleko, bo
„styl" i „sztylet" pochodzą z tego samego źródła — łacińskiego stilus, stylusa,
szpikulca długości około 15—18 cm (z ozdobną zazwyczaj obsadką), służącego do
pisania na drewnianych tabliczkach pokrytych woskiem. Pisanie na tych
tabliczkach zwanych pugilares było właściwie tylko skrobaniem w wosku. Tego
ostrego narzędzia używano widać nie tylko do pisania, ale i do zadawania
niebezpiecznych ciosów w studenckich bójkach, gdyż pewnego dnia zabroniono
używania stylusów metalowych. Odtąd w użyciu były tylko nieszkodliwe dla zdrowia
stylusy z kości ptaków i innych drobnych zwierząt. W obu zastosowaniach stylus
przeszedł do naszej mowy: przez francuszczyznę jako styl (pisarski), przez język
włoski (stilo, zdobniałe stiletto) jako sztylet.
Tabliczki stopniowo ustępowały miejsca papirusowi, na którym pisano
zatemperowaną trzciną i inkaustem (po grecku enkauston), czyli atrament z
galasówek albo z mątw. We wczesnym średniowieczu weszły w użycie pióra gęsie lub
łabędzie. Mało kto dziś wie o tym, że pióra wyrywano żywym ptakom i że z każdego
ptaka tylko sześć piór nadawało się do pisania. Inne pióra sprzedawało się co
najwyżej jako tandetną taniochę. Ale takie pióro nie było jeszcze zdatne do
Ttżycia. Trzeba je naprzód spiec w gorącym piasku lub wyprażyć w jakiś inny
sposób, aby pokrywająca je błonka skurczyła się i dała się zdjąć, poczerń
zanurza się pióro w roztworze ałunu lub kwasu. Wtedy staje się ono twarde jak
rurka z plastyku. Stalówki metalowe nie są bynajmniej wynalaz-
??
kiem najświeższej daty. Były już znane, choć mało rozpowszechnione, w
starożytności. Jedną z nich, zrobioną z brązu, znaleziono w ruinach Pompei.
Mechaniczną produkcję stalówek na wielką skalę rozpoczęto w Anglii w pierwszej
ć

wierci XIX wieku. Tamże rozpoczęto produkcję piór wiecznych już w 1835 roku,

background image

ale uważano je wtedy za zbzikowaną nowinkę, słusznie zresztą, bo uporczywie
ciekły.
Pewien nowojorski agent ubezpieczeniowy kupił sobie wszakże jedno z tych
wiecznych piór, bo prawo wymagało, aby podpis na polisie był złożony atramentem,
a nie chciało mu się nosić z sobą kałamarza. Gdy jednak pewnego razu wręczył
pióro jednemu
LEVIS WatermaN
ze swoich najważniejszych klientów, nastąpiła katastrofa — atrament zalał polisę,
biurko i klienta, który obraził się na agenta i jego Towarzystwo ubezpieczeń.
Nieszczęsny młodzieniec postanowił udoskonalić pióro. Udało mu się to tak dobrze,
iż wynalazek swój opatentował. Stało się to w roku 1884. Za namową przyjaciół
porzucił wkrótce swój dotychczasowy zawód i zajął się produkcją wiecznych piór.
Młodzieniec ten nazywał się Lewis Waterman.
28
Pióro kulkowe czyli długopis opatentowano w Ameryce- Południowej i zaczęto
produkować w USA w 1946 roku. Zyskało jednak popularność dopiero po wprowadzeniu
dalszych udoskonaleń w 1949 roku.
Najstarszym używanym dziś przyrządem do pisania jest jednak ołówek. Starożytni
Egipcjanie używali już kawałków ołowiu do rysowania hieroglifów na papirusie. W
XV wieku zaczęto używać do pisania laseczek z grafitu, naprzód owijanych
sznurkiem, a od końca XVII wieku oprawionych w drewno. W 1795 roku paryżanin
Jacąues Conti odkrył metodę mieszania i wypiekania grafitu z wilgotną gliną.
Twardość ołówka zależy właśnie od ilości dodanej do grafitu gliny.
Człowiek z Piltdown
Niejaki Karol Dawson, z zawodu prawnik, z zamiłowania zbieracz, wędrując koło
wsi Piltdown w hrabstwie Sussex w Anglii, znalazł w miejscu, gdzie kopano żwir
do budowy drogi, części czaszki ludzkiej niezwykłej grubości. Pokazał te kości
profesorowi Woodwardowi z Muzeum Brytyjskiego, który się nimi zainteresował.
Obaj czynili systematyczne dalsze poszukiwania, aż w cztery lata później, w roku
1912, znaleźli w tymże miejscu, nieco głębiej, żuchwę i kieł ludzki, a prócz
szczątków ludzkich — zęby plioceń-skiego słonia, mastodonta, hipopotama i
pleistoceń-skiego bobra. Towarzystwo tych ssaków zdawało się świadczyć, że
właścicielem czaszki był praczłowiek, żyjący w okresie od dwustu tysięcy do
miliona lat temu.
Wywołało to wielkie poruszenie w świecie naukowym, zwłaszcza że człowiek z
Piltdown różnił się zasadniczo od uprzednio znalezionych szczątków form
29
kopalnych: praczłowieka jawajskiego i człowieka neandertalskiego. Na pierwszy
rzut oka była to czaszka człowieka współczesnego z żuchwą małpy człekokształtnej.
Dziwne połączenie. Jednak znaleziono je w tej samej żwirowni i miały ten sam
brązowy kolor, co najniższa warstwa żwiru i inne kości z tegoż pokładu. Złożona
z kawałków czaszka była mała, bardzo grubokoścista, a więc na pozór prymitywna,
a dwa zęby trzonowe żuchwy starte na sposób ludzki, a nie małpi. Kłykieć żuchwy
zaginął, nie było więc wiadomo, w jaki sposób żuchwa dopasowana była do czaszki.
Mimo licznych wątpliwości, które wyrażało wielu antropologów, czaszkę z Piltdown
uznano jednak ogólnie za niezmiernie ważne znalezisko. W pół wieku po Darwinie i
wkrótce po odkryciach na Jawie i w Heidelbergu, muzea i uniwersytety czekały z
gorącą nadzieją na dalsze odkrycia. Czas więc był po temu właściwy. Z biegiem
lat nawet wątpiący zaczęli wątpić o swoich wątpliwościach. Z wyjątkiem
antropologa Weidenreicha, który już w 1932 roku dowodził, że u wszystkich ludzi

background image

kopalnych żuchwa ma tendencję do zmniejszania się i upodobniania do żuchwy
człowieka współczesnego w miarę rozwoju mózgu. Człowiek z Piltdown byłby jedynym
wyjątkiem od tej reguły.
Z czasem jednak, gdy wiedza bogaciła się o coraz nowe fakty, gdy odkryto
szczątki neandertalczyka w Rodezji, praczłowieka chińskiego spod Pekinu, dalsze
ż

uchwy jawajskie, a od 1947 liczne żuchwy australo-piteków w Południowej Afryce,

okazało się, że wczesny człowiek nigdy nie miewał żuchwy jak szympans, że
przeciwnie, miewał raczej, z grubsza biorąc, czaszkę małpy człekokształtnej, a
ż

uchwę i zęby — ludzkie. Człowiek z Piltdown stawał się istotą całkiem niepojętą.

Na koniec, w roku 1950, Oakley poddał czaszkę próbie fluorowej i powtórnym,
dokładnym prześwietleniom rentgenowskim. Z prób tych wynikło
??
jawnie, że świat naukowy padł ofiarą sprytnego oszustwa. Czaszka pochodziła ze
starego grobu, może nawet neolitycznego, i należała do osoby cierpiącej na
chroniczną chorobę kości, powodującą m. m. zgrubienie sklepienia czaszki; żuchwa
należała zaś do samicy orangutana. Szczątki zwierząt, jak wynikało ze stopnia
ich radioaktywności, pochodziły z wykopalisk tunezyjskich. Oszust, znający się
zresztą na antropologii, operował zręcznie roztworem nadman-ganianu i
dwuchromianem potasu oraz pilnikiem, aby wprowadzić w błąd specjalistów.
Człowiek z Piltdown był zapewne pomyślany zrazu jako kawał, do którego sprawca
byłby się przyznał, gdyby skutki nie przerosły tak znacznie zamysłu dowcipnisia.
Kto to zrobił? Nie wiadomo. Bohaterowie tego odkrycia nie żyli już, kiedy
ogłoszono wiadomość o oszustwie. Wyszło ono zresztą nauce na korzyść, bo
obudziło wielkie zainteresowanie człowiekiem kopalnym i związanymi z nim
problemami. Ostateczny wynik był tylko potwierdzeniem rezultatów innych badań i
słuszności ogólnych koncepcji antropologii. Tak więc czas zużyty na tropienie
fałszywych ścieżek człowieka z Piltdown nie był dla nauki stracony.
we kamienie
Próbom wyjaśnienia osobliwości geografii fizycznej, zwłaszcza zaś niezwykłych
kształtów skał i głazów, zawdzięczamy niezliczone legendy we wszystkich krajach.
Jest to jeden z najbardziej rozpowszechnionych przeżytków wczesnej koncepcji
wszechświata; mitologie i święte księgi różnych religii obfitują w bajeczne
wyjaśnienia zadziwiających zjawisk natury trwale usytuowanych w krajobrazie.
W Indiach oglądać można skałę, którą zła bogini
Zy
31
Darwa, jeżdżąca na tygrysie, rzuciła na górską boginię Parwati, i głaz, który
Dewadati cisnął na Buddę. W Atenach skała Likabettos upuszczona być miała przez
Atenę zbyt daleko, aby posłużyć mogła jako fort obronny Akropolu; bogini
wypuściła skałę z rąk na niespodziewaną wieść o cudownym narodzeniu się
Erichtoniosa, przyniesioną jej przez kruka.
W Skandynawii znaleźć można wiele skał, którymi, według tradycji — starzy
bogowie rzucali na siebie wzajemnie lub na wczesne kościoły chrześcijańskie. W
krajach celtyckich, jak w Bretanii lub Irlandii, według wierzeń ludowych głazy
morenowe zrzucane były z powietrza przez diabły lub czarodziejki. Wiele legend
tworzy się na temat domniemanych odcisków w kamieniu, jak ślady stóp Buddy w
Syjamie i na Cejlonie; ślad ciała Mojżesza pokazywany jeszcze w połowie XVIII
wieku w pobliżu góry Synaj; odcisk trójzęba Posejdona .na Akropolu ateńskim; rąk
i stóp Chrystusa na skałach we Francji i Włoszech; stóp Abrahama w Jerozolimie,
Mahometa na kamieniu w meczecie Chait Bej w Krirze; nóg diabła na skale w

background image

Bretanii, jego pazurów na głazach w Kolonii i Saint-de-Pol-Leon; stóp św. Othona
na kamieniu przechowywanym niegdyś w katedrze szczecińskiej.
32
Inne bardzo podobne źródło „mitów wyjaśniających" znajdujemy w dawnych ośrodkach
działania wulkanów, zwłaszcza zaś w starych kraterach i szczelinach wypełnionych
wodą. W Chinach, wśród wielu innych przykładów, wymienić można jezioro Man, na
którego miejscu wznosiło się kiedyś, według podania, kwitnące miasto Cziang Szui,
zatopione później, gdy jego mieszkańcy zlekceważyli ostrzeżenie bogów. Podobny
los spotkał miasta, które nie udzieliły schronienia Zeusowi i Hermesowi,
wędrującym pod postacią podróżnych śmiertelników, i dlatego spoczęły na dnie
jeziora Tyana we Frygii. Uratowana została jedna tylko gościnna para staruszków,
zamieniona po śmierci w dąb i lipę splecione konarami. Podobne legendy
wyjaśniały istnienie krateru w Si-pylos w Azji Mniejszej i jeziora Awernu w
Italii. Avernus uważano za bramę do piekieł, do Hadesu, o czym mówi Wergiliusz w
szóstej księdze Eneidy.
Do tejże kategorii zaliczyć można legendy o przemianie żywych istot, przede
wszystkim ludzi, w kamienie. W mitologii chińskiej takich przemian jest mnóstwo,
począwszy od pierwszego radcy dynastii Han, a na pasterzach i owcach kończąc.
Również starożytni Grecy zmieniali ludzi. Deukalion i Pyrra uratowani z potopu,
zaludnili z powrotem ziemię, ciskając za siebie kamienie, które zmieniały się w
mężczyzn i kobiety. Heraulos skamieniał, bo obraził Hermesa; Pyrrus — bo
znieważył Rheę; Fineus i Po-lidektes wraz ze swymi gośćmi, bo ubliżali Perseu-
szowi; pod wpływem zaś głowy Meduzy przemiany takie były, można by rzec, na
porządku dziennym.
To samo pragnienie wytłumaczenia sobie dziwnych zjawisk, połączone z koncepcją
kary za popełnione winy, stworzyło również mit o Niobe, rażonej wraz z dziećmi
strzałami z nieba i zamienionej na górze Sipylos w skałę niewyraźnie
przypominającą kształt ludzki. Podobnie patrzyli ze strachem śydzi,
chrześcijanie, i muzułmanie na słup soli u brzegu Morza Martwego, w który
przedzierzgnąć się kiedyś miała
3 — Drugi kot w worku
33
ż

ona Lota. Jeszcze u przedmuzułmańskich Arabów anioł, który pilnować miał w Raju

drzewa wiadomości i zaniedbał swego obowiązku, przeobrażony został za karę w
słynny czarny kamień w Kaabie w Mekce. Z czasem zaczęto zestawiać z sobą legendy
różnych ludów. I tak narodziła się mitologia porównawcza.
Łaźnia
Jest to wynalazek dość luksusowy, ale stary. Najwcześniejsze z dotychczasowych
wykopalisk tego rodzaju to wspaniały pokój kąpielowy pałacu w Ty-rynsie w
Argolidzie z 2. tysiąclecia przed naszą erą, z czasów rozkwitu kultury
kreteńskiej. Po jej upadku, około r. 1000 pne., obyczaj kąpieli przejęli Grecy.
Początki były stosunkowo skromne. Wchodzono nago do niezbyt dużej miednicy i
myto się. W publicznych kąpielach stawiano rząd natrysków koło siebie. Myjące
się w ten sposób kobiety przedstawiano chętnie na wazach greckich. Niedawno
odkryto w Olimpii kilka łaźni publicznych, z których najstarsza, z V wieku pne.,
była jeszcze bardzo prymitywna. Z początku IV w. pne. pochodzi basen kąpielowy z
jedenastu wannami i okrągłą łaźnią parową. Większe pomieszczenia z beczkowatym
dachem i pierwszy znaleziony dotychczas hypokauston (puste przestrzenie pod
podłogą i w ścianach, do których doprowadzano od pieca gorące powietrze
ogrzewające łaźnie, a potem i mieszkania prywatne), świadczą o zmianach w

background image

obyczaju kąpielowym, jakie nastąpiły w ostatnim wieku przed naszą erą.
Jednak kąpiele nie odgrywały u Greków "nigdy tak wielkiej roli jak u Rzymian. Ci
przejęli je wprawdzie od Greków, ale rozwinęli je w prawdziwe orgie czystości.
Ruiny termów Dioklecjana, a zwłaszcza ter-
J4
mów Karakalli, sprawiają i dziś imponujące wrażenie. W takich termach, gdzie
tysiące ludzi megło jednocześnie zażywać kąpieli, kosztowała ona tak mało, że
dostępna była nawet najuboższym. Kąpano się kilka razy dziennie. Zwyczaj ten
zrozumie i chętnie będzie naśladować każdy, kto latem w Rzymie dostanie w hotelu
pokój z łazienką. W antycznych miasteczkach prowincjonalnych było również
zdumiewająco wiele dużych, pięknych łaźni, także w tych miejscowościach, w
których dzisiaj brak takich urządzeń. Baseny pływackie były natomiast z reguły
małe i płytkie. Ważne były widocznie nie tyle ćwiczenia pływackie, ile masaże i
spłukiwanie potu, tak jak dziś w łaźniach u Finów, Turków i Japończyków.
Ogrzewano je hypokaustami. Łaźnie nie były tylko miejscem kąpieli, ale także
spacerów, balów, odczytów i w ogóle życia towarzyskiego. Płcie używały kąpieli
niekiedy razem, niekiedy osobno. W chrześcijaństwie wschodnim urosła z czasem
gwałtowna nienawiść do kąpieli i mycia się, jako do grzechu. Nie utrzymała się
jednak. Pęd do czystości osobistej zachował się nawet i po wędrówkach ludów. W
ś

redniowieczu kąpano się wiele i chętnie, również koedukacyjnie, czemu

przeciwstawiał się Kościół. Kiedy około roku 1500 zaczęła się szerzyć kiła,
łaźnie publiczne pozamykano. Czasy nowożytne znaczą się zdumiewającym wprost
upadkiem kąpieli. Jeszcze około 1900 roku mieszkało w Europie środkowej wiele
osób, które nie kąpały się nigdy w życiu. Do dziś jeszcze Europa nie doścignęła
pod względem czystości poziomu antycznego. Natomiast na Wschodzie utrzymały się
w wielu miejscach aż do chwili obecnej starożytne łaźnie ogrzewane hypokaustami.
Angielski polityk Urąuhart poznał je w 1856 roku w Konstantynopolu i kazał
zbudować podobną w irlandzkim mieście Cork. Stamtąd przejęła je Anglia w kilka
lat później, a następnie inne kraje kontynentu europejskiego, wraz z nazwą
„kąpiele rzymsko-irlandzkie" lub prościej „łaźnia rzymska".
35
Jeziora
Jeziora naturalne powstają wtedy, kiedy jakieś czynniki naturalne wyżłobią,
wymyją, wywieją, czy wreszcie ruchy tektoniczne utworzą — zagłębienie czyli misę,
która się wypełni wodą gruntową, rzeczną czy deszczową, i kiedy między dalszym
przybytkiem i ubytkiem wody wytwarza się równowaga. Jeszcze ciekawszą, być może,
sprawą jest życie i śmierć jezior, które z punktu widzenia geologicznego są
utworami nietrwałymi, efemerydami. Nowo utworzone jezioro zawiera zwykle wodę
zimną, przezroczystą, niebieskawą lub zielonkawą, bogatą w tlen, niemal sterylną.
Stopniowo strumienie jego zlewiska znoszą mu substancje odżywcze, jak fosfor i
azot, którymi karmią się coraz liczniejsze organizmy, zarówno zwierzęce, jak
roślinne. W miarę jak resztki tych organizmów gromadzą się na dnie jeziora,
staje się ono mniejsze i płytsze, a wody jego — cieplejsze. Rośliny zapuszczają
korzenie na dnie, stopniowo zajmując coraz więcej miejsca, a ich resztki
przyspieszają wypełnienie misy jeziora. Wreszcie przekształca się ono w stawy,
bagna, i torfowiska, wkracza na nde roślinność okoliczna i jezioro znika.
36
Gdy jezioro się starzeje, zmienia się jego życie zwierzęce i roślinne. Na
miejsce ryb, które lubią wodę zimną i głęboką, zjawiają się inne, lubiące
otoczenie płytsze i cieplejsze. Na przykład pstrąg ustępuje miejsca okoniowi,

background image

ten z czasem — żabom i piskorzom, świetnie prosperującym w błocie. Tempo tych
procesów zależy od czynników fizycznych i geograficznych, takich jak początkowe
rozmiary jeziora, zawartość mineralna jego basenu i klimat okolicy. Działalność
człowieka może bardzo przyspieszyć starzenie się jeziora. Szczególnie
dramatycznym przykładem jest Jezioro Zuryskie w Szwajcarii: jego basen niższy,
otrzymujący duże ilości zanieczyszczeń ludzkich, przeszedł cały cykl od młodości
ido starości w ciągu niecałego stulecia.
Kiedy pierwsi Europejczycy dotarli do Wielkich Jezior Ameryki Płn., były one w
stadium młodzieńczym: zimne, przejrzyste, głębokie i bardzo czyste. W sensie
geologicznym są one istotnie młode, utworzone w ostatniej epoce lodowej. Przed
plejstocenem rozciągały się tam tylko dohny rzeczne. Jezioro Górne, największy
na świecie zbiornik wody słodkiej, uległo najmniejszym zmianom; jezioro Erie,
najpłytsze z nich i najbardziej zanieczyszczone — bardzo poważnym. Sama rzeka
Detroit wlewa do niego co dzień przeszło 6 miliardów litrów zanieczyszczeń z
nadbrzeżnych miast i fabryk; podobny materiał wylewają do jeziora zakłady
stalowe, chemiczne i rafineryjne położone nad samym jego brzegiern. Fenol i
amoniak zatruwają ryby i inną faunę. Cząstki stałe odpadków osadzają się na dnie,
niszcząc zamieszkałe tam organizmy. Część tych zanieczyszczeń ulega rozkładowi,
pozbawiając wodę jednego z najważniejszych składników — tlenu.
Nieczystości .miast zawierają materiały nawozowe — azot i fosfor — na których
rozwijają się glony, a ioh z kolei rozkładające się, obumarłe masy, zużywając
resztki tlenu, nadają wodzie jeziora Erie obrzydliwy smak i zapach, a także
uniemożliwiają zakładom oczyszczania wody sku-
37
teczne jej filtrowanie. Podobnie dzieje się z południową częścią jeziora
Michigan, Wielkie Jeziora istnieć będą oczywiście jeszcze przez długi czas, ale
byłoby tragiczną ironią, gdyby cywilizacja nasza dopuściła do tego, abyśmy
patrząc na ich rozległe obszary, musieli sobie powiedzieć, jak rozbitkowie na
oceanie; że nie ma w nich ani kropli wody do picia.
Tatuaż
Tatuaż uważano przez długi czas za oznakę „prymitywizmu duchowego". Należał on
do obrazu człowieka dzikiego o pralogicznym sposobie myślenia. W Europie
dostrzegano tatuaż tylko w związku ze światem przestępstwa i prostytucji. Ale
gdy zaczęto tę sprawę badać w sposób naukowy, poglądy takie okazały się błędne.
Tatuaż europejski jest objawem chęci zyskania prestiżu lub stania się kim innym,
czy wreszcie wynikiem poczucia mniejszej wartości, nie ma jednak nic wspólnego
ze skłonnościami do przestępstwa. Świadczy zwykle o fantazji, choć raczej tnie o
dobrym slmaku.
W każdym razie założenia psychologiczne tatuażu europejskiego są całkowicie
różne od afrykańskiego lub mieszkańców innych stron świata, gdzie tatuaż
obowiązuje wszystkich członków społeczności w sposób ustalony przez tradycję.
Samo słowo pochodzi od tahitańskiego tatau, czyli znak.
Odkrycia na Morzach Południowych, gdzie tatuaż doprowadzono do perfekcji,
przyniosły tę metodę do Europy w XVIII wieku. Było to jednak tylko odświeżenie
zwyczaju sięgającego czasów przedhistorycznych. W Egipcie tatuowano się już
około roku 1000 przed naszą erą, a Lukian w II wieku opowiada, że Asyryjczycy
zdobili sobie szyje i dłonie tatuażem.
38
U starożytnych śydów tatuaż miał związek z kultem zmarłych, podobnie jak i
obecnie u wielu ludów. W biblijnej Księdze Kapłańskiej mówi Bóg: „Dla umarłego

background image

nie będziecie rzezać ciała waszego, ani znaków jakich, ani piętna sobie czynić".
Mieszkańcy Wysp Brytyjskich w III wieku wykluwali sobie na skórze postacie
zwierzęce, zapewne dla oznaczenia pochodzenia szlacheckiego. Krzyżowcy w XII
wieku tatuowali sobie znak krzyża. W późnym średniowieczu teologowie potępili
tatuaż jako dzieło diabła.
Rozróżnia się dwie techniki tatuażu. Ludy o jasnej skórze wolą nakłuwać skórę
igłą, cierniem, spiczastą kością lub drewnianym grzebieniem dla uzyskania
pożądanego rysunku, który otrzymuje się przez wcieranie w nakłute miejsca farby
ińdygowej, sadzy lub innych barwników. Badania medyczne wykazują, że farba taka
przez naskórek przenika całą grubość skóry, niekiedy aż do tkanki podskórnej.
Ludy ciemnoskóre, dla których tatuaż nakłuwany jest na ciemnym tle nie dość
widoczny, stosują technikę cięcia skóry, i to głębokiego, często aż do kości. Ci,
których zadowala delikatny, jedwabiście lśniący rysunek, stosują na nacięcia
gorącą wodę i masło, co prowadzi do szybkiego zabliźniania się. Można jednak
przez użycie pewnych soków roślinnych lufo gliny utrudnić gojenie się ran, aby
osiągnąć szerokie i głębokie blizny, lub twarde guzy znane pod nazwą keloidów.
Istnieje też możliwość łączenia obu technik dla uzyskania szczególnych efektów
artystycznych.
Gdy zadaje się człowiekowi plemienia afrykańskiego pytanie, dlaczego się tatuuje
on i wszyscy jego współplemieńcy, odpowiedź brzmi: „Robimy to, bo tak jest
ładnie". A więc górowałyby względy estetyczne. Na pewno należy się z nimi liczyć,
choć kryteria tej estetyki są u różnych plemion całkowicie odmienne. Każde
plemię wydrwiwa ideał urody innego, jako okaz odpychającej brzydoty, co jest
jednym z powodów rzadkości małżeństw międzyplemien-nych.
a.
Geneza obyczaju tatuowania jest przedmiotem badań wielu antropologów, którym,
rzecz prosta, owo wyjaśnienie, że tak jest ładnie, nie wystarcza. Większość
plemion afrykańskich stosuje swoisty, oryginalny typ tatuażu, będący oznaką
przynależności do plemienia, a zatem wiążący jednostkę w sposób nierozerwalny,
na całe życie, ze swoją społecznością. Próby wyłamania się z niej, emigracji,
szukania nowej ojczyzny, są nie do pomyślenia, bo tatuaż będzie zawsze sygnałem
obcości w nowym otoczeniu. Także bractwa mężczyzn, związki siostrzane kobiet i
tajne stowarzyszenia wycinają swym sprzysiężonym znaki na skórze, wiążące ich z
sobą na zawsze. Tylko śmierć może być wystarczającym powodem wystąpienia ze
związku. Wytatuowany1 symbol jest wyrazem wzajemnej zależności wszystkich
uczestników.
Dziewczynkom plemienia Bele z nadejściem dojrzałości, a więc w wieku lat mniej
więcej trzynastu, tatuuje się wargi, zmieniając je w jątrzące się rany. Ale
hańbą dla dziewczyny byłoby wydanie westchnienia, nie mówiąc już o łzach czy
jęku. Operacja i okres rekonwalescencji odbywa się w ostrej klauzurze, w
szałasie, dokąd wstęp mężczyznom jest surowo wzbroniony. Chłopcom plemienia Nu
nad górnym Nilem, w wieku lat czternastu nacina się skórę na czole aż do kości.
I znów rekonwalescencja, trwająca około dwóch miesięcy, odbywa się w ustronnym
szałasie, dokąd wstęp mają tylko niektóre osoby stanu wolnego. Przykładów
takiego bolesnego tatuażu, będącego częścią składową inicjacji, symbolicznego
obrzędu przyjęcia do społeczności dorosłych, można by przytoczyć bez liku.
Rytuał samej inicjacji, złożony niekiedy z wielotygodniowych czy
wielomiesięcznych wyrzeczeń, ciężkich prac, umartwień, chłosty, a także
wtajemniczenia w język sekretny, mity plemienne, wykłady obowiązków i savoir-
vivre'u, oznacza w konsekwencji zniszczenie indywidualności odczuwanej jako

background image

zagrożenie społeczności. Jednostka staje się członkiem plemienia tak mocno z nim
zwią-
•W
zanym, że próba wydarcia się byłaby równa samobójstwu. Dlatego całe plemię nosi
ten sam tatuaż i nie może być mowy o zmianach mody. Wpływom Europy, a także
późniejszym próbom tworzenia narodu przypisać należy zjawisko coraz częstszego
odnoszenia się do tatuażu w Afryce jako do objawu zacofania. W niektórych
krajach został on nawet zakazany. Wielu wstydzi się dziś nagle swych oznak
plemiennych, które jeszcze przed niewielu laty przyjmowali z dumą, wśród
cierpień. Niekiedy próbują pozbyć się tatuażu lub uczynić go mniej widocznym
przy pomocy operacji kosmetycznej. Następne pokolenia będą już zapewne od niego
wolne. Jednostka poczuje się wtedy swobodniej, zapłaci jednak za to utratą
poczucia (bezpieczeństwa osobistego i materialnego, jakie dotychczas zapewniała
jej społeczność plemienna.
Ś

więta krowa

Popularny mit o świętej krowie brzmi z grubsza tak, że hinduskie tabu nie
pozwala ani na ich ubój, ani na spożycie; wędrują więc gdzie im się podoba,
przeszkadzając ruchowi kołowemu lub wchodząc w szkodę. Nawet, w niektórych
okolicach Indii, stare zwierzęta umieszcza się w igosadanach, schroniskach dla
zniedołężniałego bydła. Ten mit jest jedną z form powszechnych biadań nad
marnotrawstwem w produkcji żywności ludów prymitywnych lub zacofanych. Słyszy
się często, że irracjonalne ideologie i obyczaje nie pozwalają na właściwe
użytkowanie rozporządzalnych środków żywności w krajach nie-rozwiniętych. Co
gorsza, spośród 80.000.000 krów w Indiach w roku 1961, tylko 20.000.000 dawało
mleko, a ich przeciętna mleczność nie sięgała dziesięciu procent mleczności krów
krajów Europy. Bezustanny niedostatek żywności dla ludzi w Indiach zdaje się
41
podkreślać jeszcze, że utrzymywanie przy życiu zbędnych i jałowych .zwierząt
dowodzi triumfu myślenia mistycznego nad praktycznym. Niektórzy twierdzą nawet,
ż

e indywidualny rolnik gotów byłby .poświęcić własne życie w obronie świętej

krowy.
Należałoby tu odpowiedzieć na dwa pytania: 1) Czy prawdą jest, że na skutek
współzawodnictwa w zdobywaniu żywności między człowiekiem a bydłem zmniejszają
się szanse przeżycia ludności? 2) Czy likwidacja hinduskiego tabu uboju bydła
zmieniłaby w znacznym stopniu ekologię indyjskiej produkcji żywności?
• Odpowiadając na pierwsze pytanie należy stwierdzić, że stosunek między
człowiekiem i bydłem (wliczając tu i krowy, i woły) nie nosi cech
współzawodnictwa, ale cechy współżycia korzystnego dla obu stron. Najoczywistszą
częścią tej symbiozy jest rola spełniana przez woły przy uprawie ziemi.
Rolnictwo indyjskie opiera się na uprawie pługiem, w której bydło uczestniczy w
wysokości 46 % kosztów robocizny, nie licząc transportu i innych prac. Traktor
nie jest tam jeszcze realistyczną .możliwością. Najmniejszą zaś jednostką
operatywną przy uprawie jest para wołów, a przecież 60.000.000 gospodarstw
rozporządza zaledwie osiemdziesięciu milionami wołów i bawołów, cierpi zatem na
dotkliwy brak tych zwierząt. Na pomoc sąsiedzką w tej mierze trudno liczyć w
klimacie, gdzie na orkę jest miało czasu, tylko w pierwszej fazie monsunu.
No pięknie, ale co z krowami? Odpowiedź jest prosta: bez krów nie może być
roboczych wołów. Następną, prócz mleka, ważną korzyścią, jakie przynoszą święte
krowy, jest obornik, będący w Indiach głównym paliwem kuchennym. Bez gotowania
zaś, czy pieczenia, zboża indyjskie byłyby, jako pokarm, bezużyteczne. A węgiel

background image

i nafta są zbyt kosztowne dla gospodarstwa chłopskiego. Tak więc tylko nawóz
dostarczać może niezbędnej energii, a bydło produkuje go na wielką skalę, dając
wsi równoważnik cieplny
48
35.000.000 ton węgla lub 68.000.000 ton drewna. Nawet stare, jałowe, nie dające
mleka krowy nie przestają produkować obornika. Z tego choćby powodu należałoby
nieufnie podchodzić do twierdzenia, że święte krowy są zbędnym luksusem.
W 1962 roku Indie wyprodukowały 16.000:000 skór bydlęcych, z czego większość
poszła na wyroby niezbędne tradycyjnej technice rolniczej. Poza tym, mimo
zakazów hinduizmu, znaczną część wołowiny zjadają ludzie. Bo dotyczące jej tabu
nie obowiązuje grup nie mających pod względem kastowym (choć kast oficjalnie nie
ma) nic do stracenia. Do nich,
z których wielu, przy nadarzającej się okazji, nie pogardzi wołowiną, dodać
należy miliony muzułmanów, chrześcijan i pogan.
Najczęstsze skargi na święte krowy głoszą, że chodzą one gdzie im się podoba,
tarasując drogi, wprowadzając nieład ha bazarach czy stacjach kolejowych. Mało
kto zastanawia się nad celem tych wędrówek z punktu widzenia krowy, która jako
ż

ywo nie jest poinformowana o swoich sakralnych przywilejach. Krowa wędruje, bo

jest głodna i szuka pożywienia w rowach, pod słupami telegraficznymi, między
podkładami kolejowymi, w każdym zakątku, w byle szczelinie, gdzie wyrosło coś
jadalnego. Święta krowa jest wyzyskiwanym pracownikiem zakładu
13
oczyszczania miasta, chodzącym szkieletem przez większą część roku, gdyż nie ma
dostępu do płodów rolnych człowieka. Ekologia indyjskiej hodowli bydła nie jest
prostym odbiciem hinduskiego tabu uboju. Zniesienie tego tabu wpłynęłoby
zalpewne tylko na chwilową zmianę ekosystemu. Na dłuższą metę tempo uboju bydła
zależy od stopnia, w jakim chłopstwo może przejść na inne źródła siły pociągowej,
opału i nawozów. Przed udostępnieniem tych źródeł, a zatem przed gruntownymi
zmianami w technice i ekologii, wszelkie próby masowego uboju naraziłyby na
niebezpieczeństwo życie dziesiątków milionów chłopów indyjskich.
Cyrano de Bergerac
Bohater tytułowy dramatu Edmunda Rostanda, napisanego w 1897 roku, to postać
autentyczna, XVII--wieezny poeta francuski, rówieśnik Moliera. W sztuce jest on
niezwykle mężny i romantyczny, ale bardziej jeszcze uczulony i zakompleksiony na
punkcie swego pokaźnego nosa. Prawdziwy Cyrano nie był tak sfrustrowany, używał
ż

ycia i jego radości bez ograniczeń. Zwykłą edukację dobrze urodzonego chłopca

wzbogacał (wraz z Molierem) pilnym uczęszczaniem na wykłady Piotra Gassendiego,
miłego księdza-astronoma, zwolennika materialisty Epikura i ateisty Lukreejusza.
De Bergerac stał się libertynem w obu znaczeniach — jako wolnomyśliciel i
rozpustnik. Przyłączył się do kompanii paryskich hulaków, zdobył sławę w
pojedynkach, służył w wojsku, był na wojnie, długo lizał się z ciężkich ran,
wreszcie zajął się filozofią. Napisał pierwszą francuską sztukę filozoficzną i
otworzył drogę Swiftowi (jako przyszłemu autorowi Podróży Guliwera),
kpiąc
44
z ludzkości przy pomocy opisów podróży do nie uczęszczanych okolic kosmosu.
Wyśmiewał św. Augustyna, „tę wspaniałą osobistość, która zapewnia nas, choć
umysł jej oświecał Duch Św., że w jego czasach Ziemia była płaska jak placek i
pływała po powierzchni wody". Cyrano próbował pióra w różnych formach
literackich, z rzadka tylko serio, ale zwykle z nerwem. Z jego komedii Pedant

background image

oszukany Molier wziął żywcem kilka scen. Jego tragedia Śmierć Agrypiny, zagrana
jeden tylko raz, w 1640 ?., zabroniona przez władze, dostała się po raz drugi na
deski sceniczne dopiero w 1960 r. Ale już w 1654 wydano ją drukiem. Wkrótce po
tym spadająca belka uderzyła autora w głowę, od czego izmarł w 36 roku życia.
Pozostawił manuskrypt, który opublikowano w dwóch częściach: Historia komiczna
państw i imperiów Księżyca i Historia komiczna państw i imperiów Słońca. Był to
rodzaj humorystycznej fantazji naukowej, opartej na kosmologii Kartezjańskiej.
Popychany przez rakiety Cyrano opuszcza Ziemię i szybko osiąga Księżyc. Zauważa
przy tym, że przez trzy czwarte drogi Ziemia ciągnie go ku sobie, a przez
pozostałą ćwierć wyraźnie odczuwalne staje się przyciąganie Księżyca, co
tłumaczy mniejszą masą satelity. Wylądowawszy, Cyrano znalazł się w rajskim o-
grodzie, gdzie dyskutuje z prorokiem. Eliaszem na temat grzechu pierworodnego i
zostaje wyrzucony z o-grodu na pustynię, gdzie spotyka gatunek zwierząt długich
na 12 łolkoi, zbudowanych jak ludzie, ale chodzących na czworakach. Jeden z nich,
władający greką, informuje autora, że chodzenie na czworakach jest rzeczą
naturalną i zdrową. Owi księżycowi dżentelmeni rozporządzają stu zmysłami, a nie
pięcioma czy sześcioma i dostrzegają bezlik zjawisk ukrytych przed oczami
ludzkości. Pomysły te dadzą później materiał do igraszek myślowych Fonitenelle'a,
Diderota i Waltera. Selenici odżywiają się tylko parami wyciśniętymi z pokarmów,
oszczędzając sobie kłopotów i trudów trawienia. Prawa stanowią tam młodzi,
szanowani
45
przez starych. Celibat i wstrzemięźliwość płciowa są karalne. Hipotezę istnienia
Boga uznają oni ża zbędną, gdyż świat jest samoczynną i samoodradzającą się
maszyną. Prawomyślność ratuje potężny Murzyn, który, chwyciwszy Cyrana w jedną
rękę, a księżycowego filozofa w drugą, tego prowadzi do piekła, po drodze
odstawiając autora do Włoch, gdzie wszystkie psy z sąsiedztwa witają go wyciem,
ponieważ oczywiście pachnie jeszcze Księżycem. Powieść tę wydano po polsku w
1956 r.
Metamorfozy
Kiedy pisałem swego czasu o Metamorfozach, dziele wielkiego poety rzymskiego
Owidiusza, pewien czytelnik zwrócił md uwagę, że powinienem był raczej użyć
nazwy Przemiany, jak w przekładzie Brunona Kicińskiego, bo po cóż używać słów
obcych, kiedy istnieją równie dobre swojskie. Otóż czy równie dobre! Wyraz
Metamorfozy zdaje mi się trafniejszym tłumaczeniem tytułu poematu Owidiusza,
jest bowiem powszechnie stosowany nie tylko w językach zachodnioeuropejskich,
ale także w rosyjskim i ukraińskim. Kiedy, nie wymieniwszy autora, mówi się o
Metamorfozach, każdy wie, o co idzie; kiedy o Przemianach — nie jest to już
takie pewne, tym bardziej, że w polskich przekładach używano już tytułu
Przeobrażenia i Przekształtowania, zawsze jednak, dla lepszego rozpoznania,
poprzedzając tytuł polski wyrazem Metamorfozy.
Istnieje jeszcze jeden powód, dla którego ten obcy wyraz powinien być przekładem
właściwszym; ten mianowicie, że i w łacińskim oryginale autor umyślnie użył
obcego wyrazu — greckiego. Gdyby chciał, zatytułowałby swój poemat swojskim,
czysto łaciń-
?to
skim wyrazem Mutationes. Trudno by sobie dziś wyobrazić wielkiego poetę
polskiego, który by jednemu ze swoich najważniejszych utworów dał tytuł na
przykład francuski. Należy co prawda brać tutaj pod uwagę kulturalną zależność
Rzymu od Grecji i całkiem szczególny stosunek Rzymian do Greków, jako do

background image

jedynego w świecie — prócz nich samych — narodu niebarbarzyńskiego, a więc
stosunek nie do pomyślenia między dwoma narodami współczesnymi.
Język Greków miał wielką liczbę wyrazów obcych, łacina jeszcze większą. Wiele
słów, o których dawniej myślano jako o rodzimych w grece i łacinie, okazało się
pożyczkami. Z tego powodu greka nie utraciła jednak nic ze swego piękna i
bogactwa, ani łacina ze swego majestatu i monumentalności. Niekiedy używa się
wyrazów obcych przez próżność, dla pochwalenia Się ich znajomością. W
starożytności częściej czyniono tak zapewne dla wygody, gdy słowo obce było
celniejsze.
W ogromnej większości wypadków języki zapożyczają od innych języków nazwy
przedmiotów, urządzeń, poglądów, idei sprowadzanych z obcych krajów. (Kolejne
fale takich pożyczek szturmują także język polski od zarania naszych dziejów. W
X i XI w. przyszły do nas z łaciny za pośrednictwem czeskim
JiA Azk ??? i.
47
wyrazy sfery religii i Kościoła, następnie z niemieckiego — z dziedziny handlu i
organizacji życia społecznego i państwowego, w XV i XVI w. pożyczaliśmy ,z
czeskiego, w XVI i XVII w. — z włoskiego i łaciny, w XVIII i XIX w. z
francuskiego, ostatnio z angielskiego. Nieraz odczuwamy nadużywanie wyrazów
obcych jako zaśmiecanie własnej mowy, zwłaszcza wtedy, gdy zamiast ułatwiać,
utrudniają porozumienie się albo stanowią wygodną przykrywkę pustki myślowej.
Trzeba jednak pamiętać o tym, że w zasadzie przypływ wyrazów obcych jest w
języku zjawiskiem historycznie trwałym i że mowa nasza znosi je bez uszczerbku
dla swych sił i urody.
Archeologia napowietrzna
Zdjęcia z samolotów i satelitów są dziś na ogół punktem wyjścia poszukiwań
zabytków, zwłaszcza rozsianych w terenie otwartym, jak na przykład w dawnych
nekropolach etruskich we Włoszech, gdzie na przestrzeni kilkudziesięciu hektarów
znajdują się tysiące grobów. W archeologii czas to pieniądz, bo poszukiwania są
bardzo kosztowne. Dlatego też zaprzęga się do nich wszelkie rozporząldzalne
techniki, poczynając od zdjęć lotniczych.
Przy odpo'wiednim oświetleniu i zastosowaniu specjalnych filtrów, na zdjęciu
odnaleźć można znaki, którymi gleba, roślinność albo układ cieni zdradza miejsce
i rodzaj śladów, całkiem niedostrzegalnych dla badacza znajdującego się na ziemi.
Brukowany chodnik np. zagęszcza i wysusza pokrywające go warstwy ziemi, nadając
im odcień jaśniejszy i zubożając roślinność. Siady dawnych rowów, przeciwnie,
43
wzmagają wilgotność gruntu i zaznaczają się zabarwieniem ciemniejszym i
bujniejszą wegetacją.
Ale w ten sposób wyznaczyć można tylko ogólne zarysy pewnych stref
archeologicznych; zlokalizować na ich podstawie w terenie same obiekty,
zwłaszcza o niewielkiej średnicy, jak np. groby rozsiane na dużym obszarze, to
co innego. Tu niezbędne są metody geofizyczne, jak elektrooporowa czy
magnetyczna, albo też sejsmiczne. W miastach lub skomplikowanych i zachodzących
na siebie budowlach podziemnych stosuje się metody stratygraficzne lub
elektromagnetyczne, czy wreszcie geochemiczne.
Krajem, który zapoczątkował i nadal rozwija te wielotorowe badania, są Włochy, w
czym nie ma nic dziwnego. Półwysep Apeniński można by bowiem nazwać górą lodową
Czasu: pięć czy sześć wieków na powierzchni, a dwa tysiące lat pod ziemią. W
ż

adnym innym kraju nie znaleźlibyśmy tylu następujących kolejno po sobie

background image

formacja sztuki i kultury w tak szczupłych granicach geograficznych. Od Rzymu do
ujścia Padu, od Arno do Pompei depcze się po Historii. Niekiedy wystarczy
poskrobać, aby ją ujawnić. Dlatego też obowiązują liczne zarządzenia władz: tu
nie wolno orać głębiej niż na 20 centymetrów, tam nie wolno kopać rowów, ówdzie
strażnik pilnuje chłopa idącego za pługiem, tam znów ktoś czuwa na wzgórzu z
lornetką przy oczach. Wszystko to na próżno, oczywiście. Od niepamiętnych czasów
potajemni kopacze plądrują strefy archeologiczne, czyniąc niepowetowane szkody.
Nie są to już wprawdzie czasy, kiedy kardynał Farnese kazał stopić sześć ton
przedmiotów z brązu z grobów etruskich, aby udekorować fasadę kościoła św. Jana
Laterańskiego. Ale trudno zamykać oczy na to, że największe muzea świata (nie
mówiąc już o zbiorach prywatnych) nie mogłyby wzbogacać swych kolekcji, gdyby
nie bezprawna działalność tombaroli czyli grobokradów.
Szkody są wielkie, bo ten pospieszny szaber pozbawia uczonych mnóstwa informacji,
jakie przynoszą
Drugi kot w worku
19
wykopaliska prowadzone w sposób naukowy, informacji często znacznie cenniejszych
od samych znalezisk. Jest to jednak mniejsze zło, ,bo przynajmniej same
przedmioty zostają uratowane. Nowe, dramatyczne zjawisko to niszczenie hurtem, w
tempie dotąd nieznanym, owego podziemnego dziedzictwa artystycznego. O ile dotąd
można je było uważać za bezpieczne jeśli tylko uniknęło grabieży, o tyle dziś
sprawa przedstawia się całkiem inaczej. Ustawiczny rozwój miast i szos dokonuje
corocznych wyrw w zabytkach zachowanych częstokroć od czasów przedhistorycznych.
Spaliny silników i ścieki fabryczne dostają się do wód podziemnych. W promieniu
pięćdziesięciu kilometrów wokół wielkich skupisk działanie korozyjne tych
substancji niszczy metale, freski, ceramikę. Reforma rolna, obejmująca we
Włoszech setki "tysięcy hektarów, sprawia, że po raz pierwszy całe rejony
podlegają głębokiej orce, wzmagającej wsiąkanie wód. Jednocześnie program
poprawy gruntów obciąża je produktami azotowymi, które przyspieszają zniszczenie.
Nawożone korzenie roślin wdzierają się w mury komnat podziemnych, a freski
pokrywają się saletrą. Przy tyoh zniszczeniach szkody czynione przez
nielegalnych kopaczy stają się dziecinną zabawką. Od pięćdziesięciu lat
nasilenie tych szkód nie wzrasta, podczas gdy szkody niesione przez cywilizację
rosną w postępie geometrycznym, zagrażając całej włoskiej schedzie
archeologicznej.
Cywilizacja przemysłowa, sprawiając nieobliczalne szkody, przynosi jednak także
ś

rodki ochrony przed nimi. Ostatnie 20 lat zniszczyło zapewne więcej niż całe

poprzednie stulecie. Ale też w ciągu tychże dwudziestu lat zdołano, korzystając
ze zdjęć lotniczych, satelitarnych, z badań elektromagnetycznych i innych, z
sond głębinowych, odkryć i uratować więcej niż przez cały wiek. Szybkość z jaką
możemy tymi metodami osiągać rezultaty, przyczynia się nie tylko do potanienia
badań, ale i do ratowania zabytków, skazanych inaczej na zagładę.
no
Puścizna czy spuścizna
Nieraz byłem świadkiem sporu, czy należy pisać puścizna, czy spuścizna. Spór to
dość zabawny, bo przecież zależy to od uprzednio powziętej decyzji, którego z
tych dwóch wyrazów ma się zamiar użyć! Jest zresztą obojętne w tym wypadku, czy
idzie tu o pisanie, czy .mówienie. Mniej obojętne są wypadki, kiedy ludzie
twierdzą (a czynił tak nawet sam wielki Osterwa): „Tak mówię, bo tak się pisze".
Autorytet pisma, stanowiącego specjalny przedmiot nauki, jest tak wielki, że

background image

wiele osób utożsamia praktycznie pismo i język, nie pamiętając o tym, iż pismo
(wraz z ortografią) jest późną i dość niezgrabną próbą notowania mowy. Każdy z
nas w dzieciństwie, nie umiejąc jeszcze czytać ani pisać, swobodnie posługuje
się językiem mówionym. Do dziś jeszcze spotykamy, zwłaszcza wśród ludzi starych
na Wsi, analfabetów mówiących językiem pełnym piękna i dowcipu, posługujących
się bogatym zasobem wyrazów i idiomów, stosujących prawidłowe formy gramatyki i
składni, choć nie mają pojęcia o istnieniu takich dyscyplin językoznawstwa.
Istnieją całe narody, plemiona i szczepy, których rozwinięte i Skomplikowane
języki mają tylko formę ustną. Ale i narody posiadające nawet bardzo długą
tradycję pisma zbudowały swą piśmienność na gotowym już gmachu rozwiniętego
języka ustnego. W okresie przedpiśmiennym Grecji powstały i zdobyły
nieśmiertelną sławę arcydzieła poezji, posługujące się najbardziej
wyrafinowanymi i subtelnymi środkami literackimi, które świadczą o długim
okresie poprzedzającego je rozwoju, mianowicie Iliada i Odyseja Homera.
Tak więc zarówno doświadczenie społeczne, jak i doświadczenie każdego człowieka
dowodzi pierwszeństwa 'mowy, 'dla której pismo jest tylko formą
51
????
notacji (podobnie jak taśma magnetofonowa czy płyta gramofonowa), a także
ś

rodkiem przekazu dla współczesnych i potomnych.

Rzecz jasna, że spór o to, jak należy pisać jakiś wyraz, ma sens tylko wtedy,
kiedy tą samą głoskę oddać można w piśmie różnymi literami. Ortografia nakazuje
nam ze wszystkich możliwych sposobów oddania głosek w piśmie wybrać jedyny
właściwy, poprawny, określając pozostałe sposoby jako nieprawidłowe, błędne.
Kwestia homerowa
Jest to zbiorcze określenie wszystkich pytań i wątpliwości, jakie budzą dzieła
Homera, przede wszystkim Iliada i Odyseja. Około roku 500 przed naszą erą
przypisywano Homerowi wszystkie greckie epopeje i hymny, co przywiodło jednak z
czasem do zbyt wielu sprzeczności. Od Herodota zaczęto więc Homerowi zabierać
jeden utwór po drugim. Najdalej po-
szedł tu około 350 r. pne. sofista Zoil, zwany dlatego Homeromastiks czyli
biczem na Homera. Podnoszono przy tym różne kwestie dotyczące treści poematów,
ale czyniono to w sposób bardzo powierzchowny. Metodyczne badaraia dzieła Homera
rozpoczęły się dopiero w okresie aleksandryjskim; wyniki tych studiów zachowały
się częściowo i w skrótach w tzw. scholiach homerowych. Również ostateczna forma
tekstów ustalona została przez uczonych Aleksandrii, którzy w pracy nad Homerem
wykształcili wszystkie dziedziny naszego dzisiejszego literaturoznawstwa, jak
biografia, interpretacja i ustalanie tekstu, oraz autentyczności utworów.
Kwestię homerową podjęto na nowo dopiero w czasach nowożytnych. Obudził ją, po
daremnych próbach francuskiego księdza d'Aubignaca, dopiero profesor z Halle,
Fryderyk August Wolf wydaną w 1795 roku książką Prolegomena ad Homerum
(Wprowadzenie do Homera). Próbował on w niej dowieść sprzeczności zauważonych
już przez dawnych gramatyków, a także braków kompozycyjnych, stawiając tezę, że
obie wielkie epopeje, Iliada i Odyseja, nie są dziełem jednego poety, ale wielu
ś

piewaków; że stare pieśni dopiero w kilka stuleci po ich utworzeniu, głównie za

czasów Pizystrata, złożyli w całość kompilatorzy niewysokiego lotu. Teorię Wolfa
rozszerzył i pogłębił Lachimann w 1832 r. w swych Rozważaniach o Homerze, z
których, na podstawie licznych sprzeczności, wyodrębnił z Iliady samodzielne,
starsze pieśni.
Przeciw teorii Wolfa występowali tak zwani unita-ryści, ni. in. również Fryderyk

background image

Schiller i Voss, tłumacz Homera, ukazując potęgę artyzmu epopei i jedność
kompozycji, świadczącą o geniuszu twórcy. Odrzucali też jako barbarzyńską myśl o
Homerze łatanym z różnych ballad. Ten spór filologów, trwający już przeszło 180
lat, był o tyle pożyteczny, że zapłodnił również inne dziedziny wiedzy.
Rozpoczęto badania pieśni i epopei ludowych innych narodów (por.
52
53
Kalewala), a także badania genezy i rozwoju podań. Niezmiernie szerokie są dziś
studia kultury homerowej. Od czasu, kiedy Schliemann odkopał Troję i Mykeny,
dowodząc, że Homer nie fantazjował, wykopaliska na Krecie i wielu innych
miejscach wymienianych przez Homera przekonały uczonych, że świat Homera nie
jest wprawdzie identyczny z tą wspaniałą kulturą, ale że w poematach jego
odczytać przecież można dobrą znajomość tego okresu, który skończył się
gwałtownie (trzęsieniem ziemi?) około r. 1250 pne.
Językoznawcy zagłębiali się w analizie jońsko-eól-sikiego dialektu Homera. W tej
dziedzinie studiów byliśmy niedawno świadkami sensacji, wynikającej z użycia
komputera do badań nad kwestią homerową. Pastor Morton oświadczył na kongresie
Międzynarodowej Federacji Przetwarzania Informacji w Edynburgu, że dokonana
iprzez komputer analiza ćwierci miliona słów z Homera wykazała, że są one
dziełem jednego autora. Morton pracował nad tą analizą przez rok w Cambridge z
Johnem Chadwickiem. Wzięli oni pierwsze trzysta wyrazów 15 księgi Odysei,
uchodzące za jak najaUtentyczniejsze homerow-skie i porównali je z wątpliwymi
Ustępami innych ksiąg. Analizując długość zdań i ich budowę, komputer wykazał
niezwykłą jednorodność całego dzieła Homera. Udział kilku autorów byłby tu
statystycznie wykluczony.
Badania wykazały, iż Homer, używając wiele -materiału tradycyjnego i
mitologicznego, nigdy nie cytował go w stanie surowym, ale zawsze oddawał go
własnymi słowami. Dla sprawdzenia, że ta spójność stylu nie była narzucona przez
samą formę heksame-tru, porównano również próby dzieł Hezjoda i Arato-sa z Soloj.
Komputer natychmiast wykazał odmienność ich budowy. Zdaje się jednak, że wyniki
'te należy jednak tymczasem przyjąć z odrobiną sceptycyzmu, przynajmniej do
czasu, kiedy wypowiedzą się obszerniej na ten temat uczeni pluraliści, którzy
zapewne nie poddadzą się tak łatwo.
34
Jedna jaskółka nie czyni wiosny
Jest to przysłowie starożytne, które spotykamy na przykład w komediach
Arystofanesa Rycerze i Ptaki, pochodzących z lat 424 i 414 przed naszą erą, albo
w Etyce Nikomachejskiej Arystotelesa, powstałej przeszło sto lat później.
Przysłowie to pochodzi, jak tyle innych, od jednej z bajek Ezopa, noszącej tytuł
Roz-rzutnik i jaskółka. Kilka ładnych dni zimowych wywabiło jaskółkę z ukrycia.
Młody utraejusz, widząc ją, pospiesznie sprzedaje swój płaszcz, a pieniądze za
niego otrzymane trwoni na hulanki. Ale mrozy wracają, a on się przekonuje, ku
swej zgryzocie, że jedna jaskółka nie czyni wiosny. Przysłowie to znajdujemy
także w łacinie (una hirunda non facit ver) i we wszystkich niemal językach
europejskich.
Tak bardzo rozpowszechnione przysłowie musiało oczywiście obrosnąć różnymi,
często facecyjnymi wariantami. Na przykład: „Jedna randka nie czyni małżeństwa".
„Jeden kwiat nie czyni wieńca". „Jedna słonka nie czyni zimy". „Jeden język, nie
stworzy pogłoski". „Jedna gęś nie czyni stada". Portugalczycy powiadają także:
„Jedno ziarno nie zapełni worka". Włosi mówią: „Jeden diabeł nie czyni piekła".

background image

Chińczycy mają wiele odmian, zapewne całkiem niezależnych od Ezopa, jak: „Jeden
aktor nie czyni sztuki", „Jeden bambus nie starczy na żywopłot" itd.
Inna jeszcze bajka Ezopa, O ptakach i jaskółce, stanowi genezę innego znów
przysłowia: „Będą z tego nici", co dziś znaczy: „Nic z 'tego nie będzie".
Przełożył ją Biernat z Lublina. Mówi ona o chłopie, który „był lnu nasiał, iżby
z niego przędziwo miał". Ptaki potraktowały to obojętnie, z wyjątkiem jaskółki,
która w lot pojęła, że „z tegociem się nici rodzą", ale na jej ostrzeżenia
machano tylko z lekceważeniem skrzy-
55
dłami. Wtedy jaskółka zawarła z człowiekiem sojusz i zbudowała gniazdo pod jego
okapem. Inne ptaki, mądre po szkodzie „tedy się dopiero kajali, iże ja-
skółczynej rady nie słuchali".
Tu warto dodać, że kiedyś powszechnie sądzono, zarówno wśród ludu, jak i warstw
wykształconych, że jaskółki nie odlatują na zimę do ciepłych krajów, ale zimują
w wodzie i zanurzają się w jeziora albo bagna, lub sczepiWszy się nóżkami
przebywają w rzekach i stawach, a na wiosnę znowu ożywają i wyfruwają na
powietrze. Niektórzy tylko autorzy wyrażali wątpliwości, jako że nigdy nie
widzieli jaskółek zimujących pod wodą, ale przeciw temu powoływano się na
powszechne wierzenie, no i oczywiście na nielicznych świadków (czy kiedy na
jakąś okoliczność zabrakło wiarygodnych świadków? Przecież tysiące przysięgają,
ż

e widziały latające talerze, a nawet rozmawiały z gośćmi z Kosmosu!). Gabriel

Rzęczyński, jezuita-przyrodnik z XVII w., autor Historii naturalnej Królestwa
Polskiego, przez długi czas jedynego naszego podręcznika przyrody, powołuje się
m. in. na rybaka Mroza z Grudziądza, który wyłowił z wody łańcuch stu
sześćdziesięciu sprzęgniętych z sobą jaskółek, i na innych, którzy widywali
jaskółki pod lodem. Uważano też, że gniazdo jaskółcze przynosi szczęście domowi,
ubezpiecza w pewnej mierze od pożaru i ułatwia córce gospodarzy znalezienie męża.
56
Kalewala
Kalewala, fińska epopeja narodowa, wydana i u nas parę razy po wojnie, nie jest
epopeją w normalnym znaczeniu tego słowa. Ułożył ją w połowie XIX wieku poeta i
uczony fiński, Eliasz Lonnirot.
Był to badacz folkloru, który zajął się zbieraniem starej poezji fińskiej, a
zwłaszcza pieśni epickich. W podróżach swoich zebrał olbrzymią ilość materiału,
zwłaszcza w Karelii. Były to jednak przeważnie krótkie pieśni, które wykonawcy
ludowi pamiętali tylko fragmentarycznie. Zainteresowały one jednak Lon-nrota
bardzo, dostrzegł on pewną więź treściową łączącą owe urywki, w których
występowały te same postacie: synowie 'mitycznego Kalewy — pieśniarz i mag
Wainaimoinen, kowal Ilmarinen, uwodziciel Lemminkainen i inni. Ldnnrot doszedł
wreszcie do (Przekonania, że poematy, które notował, były w istocie szczątkami
jednej wielkiej epopei. Przejąwszy się tą myślą, nie mógł się już jej więcej
pozbyć i zapłonął chęcią zwrócenia swemu narodowi tego zagubionego eposu.
W 1835 roku przedstawił publiczności fińskiej poemat złożony z 32 pieśni,
obejmujący przeszło 12 000 wierszy. W czternaście lat później poemat rozrósł się
niemal w dwójnasób, był zatem znacznie dłuższy od Iliady. Lonnrot był zbyt
sumiennym uczonym na to, aby zacierać wiszelkie ślady swej własnej pracy. Podał
nawet w suplementach przykłady zanotowanych tekstów, a także zebrał starannie
cały materiał, znajdujący się obecnie w Archiwum Folkloru w Helsinkach. Można
więc przyjrzeć się dokładnie metodzie jego pracy. Podstawą jej są duże fragmenty
prawdziwej poezji ludowej. Próbował jednak łączyć oddzielne pieśni w

background image

konsekwentną całość, wypełniając luki innymi urywkami. Nieraz też musiał dodać i
własny ustęp łączący. Jednak zażyłość Lonnrota z tymi
57
pieśniami stała się już tak intymna, że jego własne wtręty nie tracą przez
porównanie z autentyczną resztą.
Kalewala wzbudziła niesłychany entuzjazm. Trzeba bowiem brać także pod uwagę
czas jej ukazania się.
W 1809 roku Finlandię, należącą dotąd do korony szwedzkiej, odstąpiono na mocy
traktatu w Fredriks-haimn Rosji. Udzieliwszy Finlandii z początku pewnych
pozorów suwerenności, rząd carski przystąpił wkrótce do bezwzględnej rusyfikacji
kraju. Kalewala wydała się wtedy światłem w ciemnościach, symbolem duchowej
niezależności i geniuszu narodowego Finów. Prawdziwa stara literatura nie mogła
się tam rozwinąć, bo wyższe warstwy społeczne mówiły, a z pewnością już pisały,
po szwedzku. Byt literacki narodu rozpoczyna się jednak niekiedy od epopei
heroicznej. I tu objawiła się ona jak zapowiedź lepszej przyszłości. W ten
sposób dzieło Lonnrota stało się zjawiskiem o dalekosiężnym znaczeniu dla narodu
fińskiego.
Pozostało jednak ważne pytanie: czy pieśni Kaie-wali są naprawdę fragmentami
jednej epopei? Postawiłoby to fińską tradycję literacką w rzędzie
najczcigodniejszych, bo nawet Grecy nie stworzyli tak potężnego dzieła. A może
plan kompozycyjny Kale wali był wynalazkiem Lonnrota? Dyskusje, jakie toczyły
się na ten temat, spiętrzyły nową falę poszukiwań materiałów dowodowych. Może
już było za późno i nic prócz skorup nie pozostało z dawno potłuczonej Wazy?
Rezultatem tej pasji kolekcjonerskiej, tym razem zbiorowej, pozostał materiał
arćhwialny folkloru o objętości, jaką żaden inny naród pochwalić się nie może.
Publikacja zbioru, zakończona po wojnie, obejmuje trzydzieści trzy tomy in
ą

uarto: trzydzieści pięć tysięcy pieśni zawierających 'milion dwieście

siedemdziesiąt tysięcy wierszy.
53
Klimat
Kiedy się 'mówi o pogodzie, albo pisze się o niej w gazecie, przejdę wszystkim
zwraca się uwagę na temperaturę: „jest gorąco albo zimno", następnie „jest
wilgotno albo sucho", a wreszcie „jest wietrznie albo cicho". W zależności od
części świata mówi się również o „piekielnym żarze słonecznym" albo „o pięknej
słonecznej pogodzie". Składnikami pogody są więc: równowaga cieplna, temperatura
powietrza, promieniowanie słoneczne, wilgotność i ruchy atmosfery.
Najpospolitszym probierzem jest ??????? temperatury powietrza w cieniu; nie
sposób jednak scharakteryzować klimatu za pomocą tego jednego kryterium. W
wilgotnej Kalkucie może być znacznie trudniej wytrzymać niż w Kairze, choć w
Kairze temperatura może być o wiele stopni wyższa.
Klimat umiarkowany, stwarzający dobre samopoczucie, nie wymaga prawie definicji;
jest to stan termicznie neutralny, na który nie ma powodu narzekać, którego się
na ogół nie zauważa. Ale ludzie nie są jednakowi: kiedy jednemu jest w sam raz,
drugiemu jest za chłodno, a trzeciemu za ciepło. Co gorsza, ten sam człowiek
może czuć się jednego dnia lepiej, a drugiego gorzej w identycznych warunkach.
Odgrywa tu rolę także wiek i płeć. Temperaturę odczuwamy głównie naskórkiem. Nie
rozporządzamy jednak jakąś precyzyjną skalą wrażeń, nie mówimy na przykład:
„temperatura mojej skóry wynosi 34°C", możemy co najwyżej określić, że nam jest
zimno, chłodno, ciepło czy gorąco. Potrafimy jednak ze znaczną dokładnością
rozróżnić dwie określone temperatury. Zanurzywszy kolejno dłoń w dwóch miskach z

background image

wodą, bez wahania powiemy, która z nich jest cieplejsza. Osąd nasz jest
najdokładniejszy w okolicach 34°C, a w miarę, jak temperatura rośnie lub spada,
zmniejsza się nasza wrażliwość. Skóra pal-
59
ców jest znacznie wrażliwsza niż skóra pleców. Wodę zbyt gorącą, aby zanurzyć w
niej palce, możemy bez-* karnie pić. Wniosek stąd prosty, że wrażenia cieplne
nie są absolutne, ale względne. Dłonie zanurzone jednocześnie w letnią wodę
odczują jej temperaturę całkiem różnie, jeśli właśnie wracamy ze spaceru po
mrozie, na który zabraliśmy tylko jedną rękawiczkę.
Różne obszary ciała mają jednak bardzo różne przedstawicielstwa w mózgu.
Ciepłota rąk i twarzy daje silniejsze efekty niż ciepłota korpusu. Nie znaczy to
jednak, że czujemy się dobrze, gdy dłonie nas palą, a stopy marzną. Tak
konfliktowe wrażenia sprawiają dotkliwą przykrość. Nie mamy specjalnego zmysłu,
który by mierzył stopień wilgotności. W bardzo suchym powietrzu odczuwamy
nieprzyjemne uczucia w ustach i w nosie, w miarę jak błona śluzowa staje się
coraz mniej wilgotna. Nie odczuwamy też bezpośrednio wysokiego stopnia
wilgotności powietrza, ale dokucza nam gromadzenie się potu na powierzchni skóry.
Nie mamy też zakończeń nerwów czuciowych wrażliwych specjalnie na promieniowanie
cieplne; wrażenie to powstaje dopiero gdy naskórek się nagrzewa. Nie mamy
(również, ku naszej szkodzie, końcówek czułych na promienie nadfiołkowe
wytwarzające w organizmie witaminę D, tworzące pigment, opaleniznę, a w
nadmiarze — oparzenia i pęcherze. Brak urządzenia alarmowego sprawia, że
60
co lato tysiące ludzi cierpi od skutków nieumiarko-wanego wystawiania się na
promienie słoneczne.
Biorąc najogólniej, dobre samopoczucie odczuwa się przy temperaturze od 15 do 20
stopni przy ruchu powietrza o prędkości około 25 cm na sekundę, pnzy wilgotności
względnej od 50 do 70 procent. Te liczby odnoszą się m. in. także do naszych
przyzwyczajeń. Mieszkańcy Stanów Zjednoczonych .czują się na ogół lepiej w
temperaturze nieco wyższej, w granicach od 18 do 23 stopni. Różnice te tłumaczą
się zapewne stosowaniem w Ameryce lżejszych materiałów odzieżowych i
przyzwyczajeniem do wyższej niż w Europie temperatury mieszkań.
Kiedy przybysz z klimatu umiarkowanego rozpoczyna po raz pierwszy pracę w
tropikach, upał wpływa fatalnie na jego samopoczucie, na jakość i efektywność
pracy. Sypia źle, jego skóra pokrywa się czerwonymi plamami. Ale już po kilku
tygodniach przykrości te zmniejszają się lub mijają. Następuje aklimatyzacja.
Proces ten ma w pewnej części charakter psychologiczny i obyczajowy: człowiek
musi się nauczyć właściwych sposobów ubierania się, odżywiania i zachowania w
poszczególnych porach dnia i roku. Badania przeprowadzone z tysiącami ludzi
dowiodły, że mogą się oni przystosować do gorącego klimatu, choćby żyli od wielu
pokoleń za kołem biegunowym. Jest niezmiernie trudno znaleźć jakieś różnice w
możliwościach adaptowania się do gorąca między ludźmi z różnych krańców świata.
Włochy
Po łacinie, po włosku, po rosyjsku —- Italia, po niemiecku — Italien, po
angielsku — Italy, po francusku — Italie, a po polsku — Włochy! Skąd Włochy?
Dlaczego Włochy?
ei
Włochami, Wołochami, włoszczyzną i Wołoszczyzną oznaczali Słowianie ludzi,
ziemie i przedmioty ludów romańskich, a więc zarówno italskich, jak rumuńskich.
Jest to nazwa wzięta z dawnego niemieckiego Wdlh, oznaczającego Francuza, Włocha,

background image

Hiszpana, Portugalczyka lub Rumuna. W dzisiejszej niemczyź-nie istnieje pochodna
tego wyrazu, mianowicie przymiotnik welsch, tzn. „romański, francuski lub
włoski". Nazwa ta pochodzi ostatecznie od łacińskiego miana celtyckiego
plemienia Volcae, którą germańscy sąsiedzi ochrzcili wszystkich Celtów, a z
czasem i późniejszych mieszkańców Galii.
Opera
Miejsce — Włochy. Okres — koniec XVI wieku. Były to czasy we Włoszech bardzo
muzykalne, we, wszystkich warstwach społeczeństwa śpiewano i grano na
instrumentach. Każdy dwór książęcy szczycił się własnym chórem, którym dyrygował
maestro di cappella. W Ferrarze słynny damski kwartet wyciskał z Torkwata Tassa
łzy i rymy. Madrygały miłosne splatały i rozplatały swoje polifoniczne skargi,
czyniąc z adoracji niezamężnych jeszcze niewiast sprawę niemal religijną. Msze,
nieszpory, motety i hymny płynęły z tysięcy organów; chóry wykastrowanych
chłopców zaczęły około roku 1600 budzić dreszcz podziwu nabożnych słuchaczy.
Mniszki i zakonnicy doskonalili się w śpiewach chóralnych, mogących nawet z
piersi człowieka dzikiego wykrzesać iskrę zapału religijnego. Kolejno Andrea
Gabrieli, Claudio Merulo i Giovanni Gabrieli ściągali tysiące słuchaczy do
bazyliki św. Marka w Wenecji na popisy organów, orkiestr i chórów. Kiedy Girola-
mo Frescobaldi grał na organach u św. Piotra w Rzymie, ponad trzydzieści tysięcy
tłoczyło się w katedrze i na placu. Jego różnorodne kompozycje, pełne śmia-
62
łych eksperymentów, wpłynęły na Scarlattiego i przygotowywały polifonię
instrumentalną Bacha.
Instrumenty muzyczne były niemal tak różnorodne jak dziś. W połowie XVI wieku
skrzypce, wynik ewolucji lutni, zaczęły zastępować violę. Pierwsi wielcy
lutniści, Gasparo de Salo i jego uczeń Giovan-ni Maggini pracowali już w Brescii;
od nich nauczył się budowania skrzypiec Andrea Amati, który przeniósł się do
Kremony, gdzie synowie jego przekazali kunszt lutniczy takim późniejszym
mistrzom, jak Guarneri i Stradivari. Innowacja ta natrafiła na sprzeciw
zwolenników miększych i delikatniejszych tonów violi; przez całe stulecie, viole,
lutnie i skrzypce rywalizowały z sobą. Ale kiedy Amati znalazł sposób
złagodzenia ostrości dźwięku skrzypiec, nowy instrument zyskał pierwszeństwo, do
czego przyczyniła się także rosnąca popularność głosów sopranowych w wokalistyce.
Utwory muzyczne pisano ciągle jeszcze głównie na głos ludzki, mniej na
instrumenty. W lutym 1600 Emilio de'Cavalieri przedstawił w oratorium (tj.
prywatnej kaplicy) u św. Filipa Neri w Rzymie, półdra-matyczną alegorię z
symboliczną tylko akcją, ale z orkiestrą, tańcami, chórem i solistami. Tak
powstało
~T0 I
63
pierwsze oratorium. Również wiele innych dróg rozwoju muzycznego prowadziło ku
powstaniu opery. Niektóre średniowieczne widowiska święte, sacre representazioni,
wzbogacały akcję muzyką i pieśnią. Na późnośredniowiecznych dworach słyszano już
recytatywa z towarzyszeniem muzyki. Na dworze mantuańskim w 1472 roku Angelo
Poliziano złączył muzykę z dramatem w swojej krótkiej Bajce o Orfeuszu (Favola
di Orfeo). Popularne na dworach XVI wieku pantomimy stały również u kolebki
opery. Prawdopodobnie balet, wystawne dekoracje i wymyślne kostiumy współczesnej
opery pochodzą w prostej linii od tańców i wspaniałych strojów górujących nad
akcją w renesansowej pantomimie.
Pod koniec XVI wieku grupa entuzjastów muzycznych i literackich, zbierających

background image

się w domu Giovan-niego Bardi we Florencji, dyskutowała o potrzebie odrodzenia
greckiego dramatu muzycznego (uczeni Renesansu wskazywali bowiem, że pewne
części tragedii greckich musiały być śpiewane albo recytowane z akompaniamentem
muzycznym) przez oswobodzenie śpiewu od ciężaru wielogłosowości i
staroświeckiego języka madrygałów, i przywrócenie tego, co uważano za monodyczny
styl tragedii antycznej. Jeden z tej grupy, Vincenzo Galilei, ojciec astronoma,
skomponował jednogłosową muzykę do fragmentów Piekła Dantego. Dwaj inni, poeta
Ottavio Ri-nuccini i śpiewak Jacopo Peri, napisali muzykę i libretto utworu pod
tytułem Dafne, który można by nazwać pierwszą operą. Wykonano go w domu Jacopo
Corsiego w 1597 roku. Spektakl był tak gorąco przyjęty, że Rinuccini otrzymał
zamówienie na tekst, a Peri i Giulio Caccini na muzykę do znacznie większego
utworu na cześć zaślubin Henryka IV i Marii Medycejskiej we Florencji 6
października 1600. Owa Eurydyka, którą wtedy wykonano, jest najstarszą zachowaną
operą. Peri usprawiedliwiał się z braków tej pospiesznej pracy, wyrażając
jednocześnie nadzieję, „że otworzy ona drogę innym talentom, aby
64
poszły moimi śladami ku chwale, jakiej mnie nie dane było osiągnąć".
Osiągnął tę chwałę jeden z najznakomitszych twórców w historii muzyki, Claudio
Monteverdi z Kremony. W 1589, mając dwadzieścia dwa lata, był już nadwornym
skrzypkiem księcia Mantui, a w trzynaście lat później został maestro di cappella.
Jego pięć zbiorów madrygałów krytycy zgodnie oskarżyli o dysonanse, wyuzdane
modulacje, nielegalne sekwencje harmoniczne i łamanie zasad kontrapunktu. Pisano
o Monteverdim, że „ogromną uciechę sprawia mu jak największe zakłócanie dźwięków
przez zestawianie obcych sobie pierwiastków i przez tworzenie kakofonii".
Zwracając się ku nowej formie, jaką posłyszał we Florencji, Monteverdi wystawia
w Mantui swoją pierwszą operę Orfeusz, powiększając orkiestrę do 36 instrumentów.
Jego druga opera, Arianna, z 1608, jest znacznie bardziej dramatyczna. Całe
Włochy zaczęły śpiewać arię porzuconej Arian-ny Lasciate mi morire (Dajcie mi
umrzeć).
Rozszerzeniem i reorganizacją orkiestry, sygnalizacją każdej postaci specjalnym
Iejtmotywem muzycznym, uwerturami poprzedzającymi jego opery, udoskonaleniem
recitativów i arii, ścisłym łączeniem muzyki z dramatem Monteverdi pchnął operę
na drogę dalszego rozwoju w stopniu podobnym, w jaki współczesny mu Szekspir
uczynił to z teatrem. W 1637 Wenecja otworzyła podwoje pierwszego na świecie
publicznego budynku operowego, Teatro di San Cassiano.
Ś

piew słowika

Była to od wieków dziedzina poetów. Na mój gust najpiękniej tłumaczyła w poezji
polskiej śpiew słowika Maria Jasnorzewska-Pawlikowśka, ukazując w
* — Dr ligi kot w worku
?5
wierszu Śpiew słowika tę tak dla niego charakterystyczną kolejność kompletnie
różnych od siebie fraz. Pisze ona: ? •
„Słowik skryty w drzew obłokach, wykwita pytaniem. I pyta się srebrno-szklanie,
nutą słodką, śmigłą, Co łagodnie w niebo wnika kryształową igłą... I jeszcze się
pyta szklanie, cicho i nieśmiało, A dźwięk spada srebrną, słabo wypuszczoną
strzałą... I znowu się pyta .jasno, a ostatnie słowo Zatrzymuje się na niebie
ś

wiecąc diamentowo... I znów się raz jeszcze pyta, a wyniosłość dźwięku Jest jak

sztylet samobójczy, podniesiony w ręku... I znów pyta się upancie, wstrzymuje
łzy ptasie, Kryje oczy migłą zasnute w siwych piór atłasie..."
Julian Tuwim zadowalał się tylko naśladowaniem słowika, pisząc: „W białodrzewiu

background image

ć

wirnie i srebliście słodzik słowi słowińsieńkie ciewy". Wracając do zwykłej

prozy, stwierdzić trzeba, że dopiero Howard, badacz obyczajów zwierząt, wraz ze
swymi współpracownikami zbadał, co oznacza śpiew słowika. Człowiek jest miarą
wszechrzeczy. Jest to prawda, ale tylko dla ludzi. Dla słowików natomiast miarą
słowiczego świata są słowiki, tak jak dla tygrysów — tygrysy. To, że etolodzy
umieli do tej prawdy dotrzeć, jest jednym z ważnych triumfów metody naukowej.
Gdy więc samczyk słowika śpiewa, nie czyni tego ani w przystępie smutku, ani
namiętności, ani ekstazy, ale najzwyczajniej po to, aby obwieścić innym
samczykom, że wytyczył sobie teren działalności i gotów jest bronić go przed
każdym słowiczym ??-? truzem.
Ale kiedy pisklęta się wylęgną, a lokalny patriotyzm gniazdowy utraci swój sens,
czyli właśnie mniej więcej na Św. Wit, w gruczołach słowika zachodzą odpowiednie
zmiany kładące kres działalności wokalnej. Odwieczny ból i namiętność,
kryształowe tony i ekstatyczne zachwyty, wszystko to pokrywa się milczeniem,
przerywanym niekiedy tylko przez ochrypłe kraknięcie.
66
Poliańcy i giaurzy
Przez pięć wieków, od roku 700 do 1200, islam przewodził światu pod względem
potęgi, ładu i zakresu rządów, wytworności obyczaju, poziomu życia,
humanitarnego prawodawstwa i tolerancji religijnej, w literaturze, naukach
ś

cisłych, medycynie i filozofii. W architekturze dopiero XII wiek oddać musiał

palmę pierwszeństwa katedrom Europy. Sztuka muzułmańska wyczerpywała się w
dekoracyjności, cierpiąc na skutek wąskiej skali tematu i monotonii stylu. Ale w
narzuconych sobie granicach sztuka islamu była nieprześcigniona. Kultura i
sztuka docierały tam szerzej niż w chrześcijaństwie: królowie byli kaligrafami,
a kupcy, jak i lekarze, mogli być filozofami.
W ciągu tego okresu chrześcijaństwo przewyższało, być może, islam pod względem
moralności seksualnej. Monogamia chrześcijan, choć łamana w praktyce,
ograniczała jednak możliwości, podnosząc przy tym z wolna pozycję kobiety,
podczas gdy islam zakrył jej oblicze zasłoną i woalem. Muzułmanie byli chyba
lepszymi dżentelmenami od chrześcijan: częściej dotrzymywali słowa, okazywali
więcej miłosierdzia zwyciężonym. Gdy prawo chrześcijańskie stosowało jeszcze
ordalia czyli sądy boże, rozstrzygające sprawy przez próby wody, ognia lub
pojedynki sądowe, prawo islamu rozwijało już orzecznictwo sądowe i oświecony
wymiar sprawiedliwości. Religia islamu, choć mniej oryginalna od hebrajskiej,
mniej rozległa w eklektyzmie niż chrześcijaństwo, była w swej wierze i rytuale
prostsza i czystsza, nie tak dramatyczna i barwna jak chrześcijaństwo, a także
czyniąca mniej ustępstw naturalnemu panteizmowi człowieka. Przypominała raczej
protestantyzm w swej wzgardzie dla pomocy, jakich śródziemnomorska religia
udziela wyobraźni i zmysłom; ugięła się jednak przed popularnym sensualizmem w
obrazie
67
raju wiernych. Uchroniwszy się niemal w zupełności przed klerykalizmem, islam
popadł jednak w wąską i otępiającą ortodoksję wtedy właśnie, kiedy
chrześcijaństwo wchodziło w najbogatszy okres filozofii katolickiej.
Wpływ chrześcijaństwa na islam ograniczył się niemal wyłącznie do religii i
wojny. Skutkiem tego oddziaływania był prawdopodobnie zarówno mistycyzm, jak i
kult świętych, a także klasztory islamu. Natomiast wpływ islamu na
chrześcijaństwo był ogromny i urozmaicony. Od muzułmanów Europa otrzymywała
pokarmy, napoje, leki, narkotyki, zbroje, broń, heraldykę, motywy i gusta

background image

artystyczne, artykuły i technikę przemysłu i haadlu, sygnalizację morską i
obyczaje żeglarskie, a często i. słowa na oznaczenie tych rzeczy i spraw, takie
jak: syrop, szerbet, eliksir, arabeski, materac, sofa, muślin, satyna, bazar,
karawana, czek, taryfa, magazyn, admirał. Gra w szachy przyszła z Indii do
Europy za pośrednictwem islamu, przejmując po drodze perskie wyrazy szach i mat.
Poezja i muzyka trubadurów przywędrowała z mauretańskiej Hiszpanii do Prowansji
i z muzułmańskiej Sycylii do Włoch. Arabskie opisy nieba i piekła przyczyniły
się prawdopodobnie do powstania Boskiej Komedii Dantego. Hinduskie bajki i cyfry
przyszły do Europy w arabskim kształcie lub przebraniu. Wiedza islamu
przechowała i rozwinęła grecką matematykę, chemię, astronomię i medycynę, a
potem przekazała Europie dziedzictwo antycznej Grecji, znacznie wzbogacone.
Arabskie terminy naukowe, takie jak algebra, zero, cyfra, azymut, alem-bik,
zenit, tkwią ciągle w naszej mowie. Medycyna muzułmańska przewodziła światu
przez dobre pół tysiąca lat.
Sklepienie żebrowe jest starsze w architekturze islamu niż Europy, choć nie
umiemy wskazać drogi, jaką dostało się do sztuki gotyckiej. Wenecjanie pracujący
w szkle i żelazie, włoscy introligatorzy, hisz-
??
pańscy płatnerze uczyli się swych kunsztów u muzułmańskich rzemieślników, a
niemal wszędzie w Europie tkacze sięgali do krajów islamu po wzory. Nawet na
ogrodach znać wpływy perskie.
Wpływy te szły różnymi drogami. Przez handel i przez wyprawy krzyżowe; przez
tysiące przekładów z arabskiego na łacinę; przez odwiedziny w mauretańskiej
Hiszpanii takich uczonych, jak matematyk
M
A
^W^ 7^//r^w//
Gerbert (późniejszy papież Sylwester II), uczony Michał Skot, filozof i
podróżnik Adelard z Bath; także przez wysyłanie młodzieży chrześcijańskiej z
Hiszpanii na dwory muzułmańskie dla otrzymania rycerskiej edukacji; przez
codzienne kontakty chrześcijan i muzułmanów w Syrii, Egipcie, Hiszpanii i na
Sycylii. Każde posunięcie się naprzód chrześcijaństwa w Hiszpanii przynosiło mu
nową falę literatury, nauki, filozofii i sztuki islamu. I tak na przykład
zdobycie Toleda w 1085 niezmiernie rozszerzyło horyzonty europejskiej astronomii
i ożywiło doktrynę o sferycznym kształcie Ziemi.
Za tymi wszystkimi kontaktami tliła się nienawiść religijna. A w owych czasach
nic, prócz chleba, nie było ludziom tak niezbędne jak religia. Podważenie jej
odbierało człowiekowi ostatnią nadzieję. Przez trzy wieki chrześcijaństwo
obserwowało, jak islam pochłania jeden chrześcijański kraj za drugim. Wreszcie
doszło do konfliktu, obie cywilizacje starły
6,9
się w krucjatach, w których najlepsi po obu stronach stracili życie. Zachód
wyszedł z krucjat zwyciężony, ale cenę za to późne zwycięstwo zapłacił
wykrwawiony islam. Niszczony przez Mongołów popadł w biedę i obskurantyzm.
Pobity Zachód, ucząc się chciwie od nieprzyjaciela, wypływać zaczął na szerokie
morza wiedzy, przedsiębiorczości, nowych technik, rozwoju sztuki i literatury,
druku, papieru, broni palnej i żeglarstwa, sterując ku epoce Odrodzenia.
Wielbłąd
Korzyści, jakie daje człowiekowi wielbłąd są wielkie i różnorodne, zwłaszcza na
pustyni. Samica dwu-garbnego wielbłąda (baktriana), zamieszkującego

background image

pustynie Azji Środkowej i Kazachstanu, daje dziennie pięć do ośmiu
litrów mleka, a jednogarbna wielbłądzica, mieszkanka pustyń Afryki i Azji
południowej i środkowej, daje po dwanaście, a nawet piętnaście litrów dziennie w
ciągu półtora roku bez przerwy. Dorosły baktrian dostarcza rocznie do 12 kg
cieniutkiej, długiej i puszystej wełny, z której wyrabia się
doskonałe tkaniny. Kiedy człowiek ma wielbłądy, może w każdej chwili
porzucić zużyte pastwiska i przenieść się z całym dobytkiem choćby na odległość
tysiąca kilometrów. Zapas tłuszczu pozwala wielbłądowi znieść nawet dłuższy brak
pokarmu. Niegroźne są dla niego trzy- albo czterodniowe marsze bez wody. W
okolicach, gdzie można znaleźć tylko słoną wodę, wielbłąd czuje się
doskonale, a mleko wielbłądzie, dodane do słonej wody, czyni ją całkiem zdatną
do picia. Jako wytrzymałe zwierzę juczne może on na swym grzbiecie
dostarczyć słodkiej wody lub opału do aułu pozbawionego tych dobrodziejstw.
70
Gdy wielbłąd się zestarzeje, idzie na rzeź. Hodowca uzyskuje wtedy do ćwierci
tony mięsa i do 120 kg tłuszczu. Ze skóry wielbłąda wyrabia się trwałe obuwie.
Tak więc zwierzę to karmi, poi, ubiera człowieka, przewozi jego samego i cały
jego dobytek przez wszelkie bezdroża. Wadą wielbłądów jest zbyt powolne
rozmnażanie się. śyją one trzydzieści, rzadko czterdzieści lat. Pierwsze
potomstwo wydają w szóstym roku życia, a dopiero w ósmym nadają się do noszenia
ciężarów.
Europejczykom, którzy sami z dobrodziejstw wielbłądzich nie korzystali, wydawał
się on już od starożytności zwierzęciem niezgrabnym i brzydkim, przeciwnie niż
mieszkańcom pustyń. Już u Ezopa, a więc w połowie VI wieku przed ne., znajdujemy
bajki, podkreślające tę jego cechę. Bajka pt. WieU błąd opowiada o wielbłądzie,
który prosił Zeusa o rogi, bo tak wiele ładnych zwierząt je posiada; bóg wszakże
nie tylko odmówił mu rogów, ale jeszcze obciął mu uszy, aby go ukarać. Morał
jest taki, że kto żąda za dużo, może utracić jeszcze tę odrobinę, jaką ma. Inna
bajka Ezopa, Wielbłąd i małpa, opowiada, jak na wielkim zgromadzeniu zwierząt
wielbłąd, ujrzawszy jak małpa tańczy, sam puścił się w tany, a czynił to tak
niezdarnie, że wyrzucono go z zebrania.
Niemiecki dramatopisarz Lessing, a za nim nasz wielki poeta Ignacy Krasicki,
napisali bajkę o koniu, który zuchwale skarżył się przed Jowiszem na swoje
upośledzenie. „W czymże to — spytał Jowisz — mów, na czym ci zbywa?" „Oto kark
niezbyt wzniosły, a zbyt gęsta grzywa. Nogi nie dość wysokie, piersi nie dość
szerokie, każesz nosić człowieka, a siodła nie dałeś". Rozgniewany Jowisz
postawił przed nim wielbłąda, straszydło odznaczające się pożądanymi Przez konia
cechami, z garbami zamiast siodła, wzniosłym karkiem itd. Od tego czasu, gdy
ujrzy wielbłąda, każdy koń drży ze strachu, przynajmniej w świecie bajki.
Tl
Anatema
Jest to wyraz starogrecki oznaczający dar, zwłaszcza zaś ofiarę składaną bóstwu,
przedmiot ofiarowany na skutek przyrzeczenia albo ślubowania; podobne znaczenie
mają ofiary wotywne w kościele katolickim. Tu jednak wyraz anatema nabrał
całkiem innego znaczenia: jest to mianowicie wyrok, odłączający od kościoła
osobę, na którą został wydany. W wiekach średnich słowo to przejmowało grozą.
Rzucano klątwy na osoby, na miasta, a nawet całe kraje i nieraz nie tyle z
powodów religijnych, ile politycznych. Jakkolwiek klątwę mieli prawo rzucać
tylko papieże, synod i biskupi w obrębie swoich diecezji, zdarzało się nierzadko,
ż

e i proboszcz rzucał ją na parafian w razie niezłożenia mu dziesięciny.

background image

Anatema znaczyła więcej niż ekskomunika, która była tylko chwilowym odłączeniem
od społeczności wiernych. Anatemę wygłaszano zwykle przeciw heretykom,
atakującym dogmaty i powagę kościoła. Akta soborów zwoływanych w kwestiach wiary
kończyły się zawsze anatemą przeciw każdemu, kto by nie uznawał postanowionych
artykułów albo pod-
72
trzymywał potępione opinie. Ostateczne przepisy dotyczące stosowania anatemy
ułożono w 1031 roku.
Klątwy rzucano nie tylko na ludzi, ale nawet na zwierzęta, ba, na owady
przynoszące szkodę. W 1320 w południowej Francji zjawiło się na polach mnóstwo
chrząszczy majowych. Sprawić musiały niemałe szkody, bo ludność udała się o
pomoc do biskupa i legata papieskiego. Ci nie odmówili pomocy i wezwali
szkodniki przed sąd biskupi w Awinionie. Proces odbył się z całym aparatem
formalnym i bezstronnością. Sąd wyznaczył oskarżonym obrońcę z urzędu, mającego
przestrzegać praw przysługujących klientom. Obaj arcykapłani z całą wystawnoś-
cią owych czasów udali się na zniszczoną przestrzeń gruntu i w imieniu sądu
duchownego wezwali chrząszcze do stawienia się przed biskupem. W razie
niestawiennictwa zagrozili klątwą. Ponieważ w wyznaczonym dla rozprawy terminie,
mimo rozwieszenia odpowiednich obwieszczeń, chrząszcze się nie stawiły, obrońca
wystąpił, powołując się na prawo poszukiwania pokarmu, przysługujące chrząszczom
tak jak wszystkim stworom boskim, a niestawiennictwo usprawiedliwiał tym, że nie
dano im glejtu bezpieczeństwa na drogę do sądu i powrót do domu. Wyrok brzmiał:
wszystkie chrząszcze powinny się w ciągu trzech dni przesiedlić na wskazane pole
oznaczone tablicami, gdzie znajdą pod dostatkiem pożywienia; te, które tego nie
zrobią, ulegną anatemie.
W Polsce potęga klątwy była (bardzo wielka. Drżeli przed nią wszyscy. W XII
wieku, kiedy wyklęty wchodził do miasta, uderzano w dzwony, dzwoniąc na jeden
bok tylko. W wiekach XV i XVI duchowieństwo polskie szafowało klątwami hojnie, a
wykląć mógł już nie tylko proboszcz, ale i klecha. Rzucano zaś anatemę nawet za
niewielki brak w dziesięcinie, za lada obrazę osobistą. Dlatego powaga klątwy
osłabła i zdarzało się nawet, że kmiecie, złapawszy klechę, odbijali mu klątwę
kijami na grzbiecie.
Przy rzucaniu klątwy ksiądz w żałobnej szacie, z
73
zapaloną świecą, wygłaszał ze stopni ołtarza formułę anatemy: „Aby w domu, na
ulicy, na roli, jedząc, siedząc, robiąc i chodząc, był przeklęty; aby zdrowego
członka nie miał od wierzchu głowy aż do stopy nożnej, aby wnętrzności jego
wypłynęły i robactwo ciało jego toczyło; aby dom jego był spustoszony, a sam
wymazany został z księgi żywota i z diabłem jeno mieszkał".
Adamowie
Niejeden był praojciec Adam, a w innych niż biblijna kosmogoniach rodowód
człowieka nie zawsze jest podobny do opowieści z Genesis. Stworzenie człowieka,
ważny epizod wielu, choć bynajmniej nic-wszystkich kosmogonii, odgrywa na
przykład w mitologii greckiej rolę całkiem podrzędną. We wczesnych mitach
greckich człowiek jest albo rówieśnikiem bogów, albo został zrodzony z jakichś
przedmiotów lub z Gai czyli Ziemi. Biblijne sprawozdanie ze stworzenia człowieka
przedstawia w zasadzie dwie różne historie. W jednej, prawdopodobnie późniejszej
wersji, utworzenie "człowieka z chaosu jest szczytowym punktem procesu
stworzenia wszechświata. W innej- Bóg stworzył Adama z gliny i tchnął w twarz
jego oddech życia; tutaj moment ten nie stanowi żad-dnej kulminacji, przeciwnie,

background image

odbywa się jeszcze przed stworzeniem świata zwierząt.
Relacja ta nie idzie za babilońską historią stworzenia, w której człowiek
powstaje z krwi Kingu, drugiego męża bogini Tiamat, ale za wcześniejszą od niej
historią sumeryjską, w której Ninmah lepi człowieka z gliny wyjętej z przepaści.
W tymże micie sumeryj-skim bóg wód Enki także próbuje stworzyć człowieka, ale
ten prototyp ma poważne mankamenty: nie potrafi siedzieć, ani stać, ani zgiąć
kolan, nie umie odpowiedzieć na pytania Ninmah, ani też sięgać po chleb.
Podobnie w świętej księdze Popol Vuh gwate-
74
malskich Indian Kicze pierwsi ludzie, ulepieni z mułu rzecznego, nie potrafią
utrzymać się na nogach i są słabi na umyśle. Zostają więc zniszczeni. Następną z
kolei rasę ludzi zrobiono z drzewa. Ci znów nie chcieli czcić bogów i myśleli
tylko o sobie. Świat zbuntował się przeciw nim, uśmierciły ich zwierzęta domowe
i narzędzia, takie jak garnki, kamienie młyńskie, motyki itp. Dopiero trzecia
próba udała się całkowicie. Rośliny, kamienie, części Stwórcy, ślina, robaki,
muszle, drewniane rzeźby, figury rysowane na piasku, pot, popiół — każdy z tych
materiałów w pewnych mitologiach uważano za surowiec, z którego zrobiony został
człowiek.
Różne plemiona Indian Czako w Ameryce Południowej uważają, że ludzi wykopały z
ziemi psy, wy-czuwszy węchem ich obecność, albo że ludzie wyszli z wielkiego
drzewa, które się rozpękło, albo, że pierwszego człowieka wysiedział
olbrzymi ptak w jaskini na szczycie góry. Według opowieści słowiańskiej na
ziarnko piasku, które przylgnęło do paznokcia Boga w chwili, gdy pracował,
spadła kropla boskiego potu. Ziarnko stało się człowiekiem,-który musi pracować
na chleb w pocie czoła. Aby wyjaśnić naturę lub pozycję społeczną kobiety,
powstały mity, w których rodzi się ona z żebra mężczyzny albo, według równie
rozpowszechnionych wierzeń, z psiego ogona albo z diabła. Pewne plemiona na
Borneo uważają, że mężczyzna powstał z rękojeści miecza, a kobieta z kądzieli,
zupełnie niezależnie od naszego dawnego określenia linii męskiej i żeńskiej
rodu jako miecza i kądzieli.
Natomiast w legendzie muzułmańskiej można by się dopatrzeć przeczucia teorii
ewolucji, gdyż Allah zsyła w niej deszcz na ziemię dla przygotowania szlamu, z
którego ma stworzyć Adama. Ciało jego leży wyciągnięte na ziemi przez 150 lat,
nim wreszcie obdarzone zostaje tchnieniem życia. Kiedy Allah wdmuchnął mu je w
nozdrza, Adam kichnął i powiedział: „Chwała Allahowi!".
73
Samurajowie j
Trzeba w istocie wielkiego wysiłku wyobraźni, aby przedstawić sobie, że jeszcze
w połowie XIX w. dziJ siejsza nowoczesna, zindustrializowana, zurbanizowana
Japonia była ubogim krajem, zażywającym długiego okresu pokoju pod rządami
dyktatury wojskowej, w niezmąconej izolacji od świata zewnętrznego, uprawiającym
wyrafinowaną literaturę i sztukę. Teoretycznie głową narodu był boski cesarz,
naprawdę jednak już od XII w. rządzili siogu-nowie, dyktatorzy wojskowi, a od
początku XVII w., nieprzerwanie, siogunowie dynastii Tokugawów.
Cesarz wraz ze swym dworem otrzymywał od siogunów pewną dotację roczną dla
kontynuowania imponującej i pożytecznej fikcji nieprzerwanej, legalnej władzy.
Wielu dworzan utrzymywało się z: chałupnictwa: niektórzy robili parasole, inni
pałeczki do jedzenia lub wykałaczki, albo karty do gry. Toku-gawowie z zasady
nie pozwalali cesarzom na sprawowanie jakiejkolwiek bądź formy władzy, odcinali
ich od narodu, otaczali kobietami. Rodzina cesarska zadowalała się dyktowaniem

background image

mody ubiorów arystokracji.
Tymczasem siogun delektował się wzrastającym powoli bogactwem kraju. Gdy
pojawiał się na ulicy w palankinie albo w wozie zaprzężonym w woły, policja
zajmowała wszystkie domy na jego drodze. śaluzje okien na piętrze trzeba było
zasłonić, wszelki ogień zagasić, psy i koty pozamykać, a ludzie musieli klękać
przy drodze z głowami wspartymi o spoczywające na ziemi dłonie. Siogun miał
liczny dwór łącznie z czterema błaznami i ośmioma wytwornymi damami do wszelkich
rozrywek. Na wzór chiński Rada Cenzorów kontrolowała całą administrację państwa
i nie traciła z oczu działań panów feudalnych zwanych dajmio. Poniżej dajmio
była tylko szlachta
7G
rodowa, a jeszcze niżej szlachta zagrodowa. A na służbie dajmiów — milion lub
więcej samurajów, zbrojnej w miecze gwardii.
W feudalnej Japonii każdy szlachcic był żołnierzem, a żołnierz — szlachcicem
(lub, jeśli kto woli, dżentelmenem), odwrotnie niż w pacyfistycznych Chinach,
gdzie każdy dżentelmen powinien był być raczej uczonym niż wojakiem. Choć
samurajowie uwielbiali takie wojownicze powieści jak chiński Romans o trzech
królestwach, a nawet do pewnego stopnia wychowali się na nich, jednak gardzili
wykształceniem, a człowieka uczonego w piśmie nazy-
wali opojem książkowym. Mieli oni liczne przywileje: byli zwolnieni od podatków,
otrzymywali regularne przydziały ryżu od barona, któremu służyli, nie
obowiązywała ich także żadna praca, z wyjątkiem, w razie potrzeby, ofiary życia
za ojczyznę. Gardzili miłością jako błahą zabawą i przedkładali nad nią grecką
przyjaźń, a także hazard i burdy pijackie. Zaprawiali zaś rękę do miecza płacąc
katowi za wyręczenie go, gdy trzeba było ściąć głowę skazanemu.
Miecz samuraja był jego duszą, zgodnie ze słynnym powiedzeniem Ijejasu,
założyciela dynastii Tokugawów, a dusza ta, mimo trwałego pokoju, uzewnętrzniała
się nad podziw często. Samuraj miał prawo uśmiercić każdego członka klas
niższych, który
77
mu uchybił. Próba nowego miecza mogła się odbyci równie łatwo na żebraku jak na
psie. Lonfcard opisu-e je, że gdy jaki słynny szermierz otrzymywał nowyj miecz,
stawał koło Nihon Basi, centralnego mostu w I Jedo, i czekał na sposobność
wypróbowania hartuj stali. Wreszcie, -po dłuższym lub krótszym oczekiwa-1 niu,
pojawiał się przed zaczajonym zuchem jakiś gruby wieśniak, wesoło podpity.
Wtedy szermierz jednym ciosem zwanym nasi-uari czyli przecięcie perły,
rozcinał kmiecia od czubka głowy po pachwiJ nę. Chłop szedł dalej, nie wiedząc,
ż

e cokolwiek mu f się przytrafiło, póki nie wpadł na jakiego kulisa i niel

rozpadł się na dwie gładko rozdzielone połówki.
Samurajów obowiązywał surowy kodeks honoru — busido, czyli droga rycerza —
określający cnotę jako „umiejętność powzięcia określonego sposobu
postępowania w zgodzie z rozumem, bez wahania:! umierać, gdy słusznie jest
umierać, uderzyć, gdy słu- I sznie jest uderzyć". Pogardzali oni wszelkim
handlem, zyskiem, pożyczaniem czy nawet liczeniem pieniędzy. Niemal zawsze
dotrzymywali danego sło-j wa, chętnie ryzykowali życie dla każdego, kto prosił
ich o pomoc w słusznej sprawie. Z zasady żyli w as-| cetycznej wstrzemięźliwości;
ograniczali się do spo-j żywania jednego posiłku dziennie, przyzwyczajali się!
do przyjmowania każdego jadła, na jakie trafili. Ból znosili w milczeniu, nie
zdradzali się z jakimikolwiek 1 uczuciami czy wzruszeniami. śony ich były przyu-
? czone do dawania wyrazu radości na wieść o śmierci! męża na polu bitwy. Nie

background image

uznawali żadnych zobowią-j zań z wyjątkiem lojalności w stosunku do zwierzch- 'j
ników; ona była, według ich kodeksu, prawem wyż-j szym od miłości synowskiej czy
ojcowskiej. Dla samuraja było rzeczą normalną popełnić harakir w dniu
ś

mierci swego pana, aby mu służyć i opiekować się nim również na tamtym świecie.

Kiedy siogun Ijemitsu umierał w 1651 roku, przy* pomniał swemu premierowi Hotto
o obowiązku dziun-si, t'j. „towarzyszenia w śmierci". Hotto zabił się bez
78
słowa, wraz z kilku współpracownikami. Kiedy cesarz Mutsuhito zmarł w 1912 ?.,-
generał Maresuke Nogi, zdobywca Port-Arturu i zwycięzca spod Muk-denu, popełnił
samobójstwo wraz z żoną, dając w ten sposób wyraz swej wierności dla mikada.
Harakiri czyli seppuku, samobójstwo przez rozcięcie brzucha, było prawem kodeksu
busido. Sztuka seppuku i jej precyzyjny rytuał były jednym z pierwszych
przedmiotów nauki młodzieży samurajskiej. Ostatnią przysługą oddaną serdecznemu
przyjacielowi mogło być ścięcie głowy w chwilę po popełnieniu przez niego
seppuku.
Morderstwu, podobnie jak samobójstwu, pozwalano niekiedy zastępować prawo.
Feudalna Japonia oszczędzała na policji nie tylko dlatego, że posiadała
niezliczonych bonzów; pozwalała ona synom i braciom zamordowanego brać prawo w
swoje ręce. I to uznanie prawa do pomsty, choć było tematem połowy powieści i
sztuk literatury japońskiej, zapobiegało prawdopodobnie wielu zbrodniom. Jednak
samuraj, po dokonaniu takiego ataku zemsty osobistej, poczuwał się zwykle do
obowiązku popełnienia harakiri. Najwybitniejsi z tych mścicieli-samobójców są do
dziś, w pojęciu ludu, bohaterami i świętymi. I za naszych dni pobożne ręce
porządkują ich groby, nad którymi ani przez chwilę nie przestaje się unosić dym
kadzidlany.
Fałszywe dzieło sztuki
Przede wszystkim warto wyjaśnić pewne nieporozumienie. Obraz czy rzeźba mogą być
fałszerstwem, to znaczy umyślnie wykonane tak, aby udawały dzieło jakiegoś
mistrza lub jakiejś dawnej epoki, a mimo to stanowić dzieło sztuki. Jako
przykład może tu po-
79
służyć sprawa konia greckiego (nie mieszać z koniem trojańskim, który był
właściwie także greckim!) w Metropolitalnym Muzeum Sztuki w Nowym Jorku.
Wicedyrektor tego muzeum, Joseph Noble, miał od lat zwyczaj odbywania
codziennego spaceru po galerii brązów greckich. Jednym z eksponatów, przy którym
się często zatrzymywał, był mały koń grecki, pochodzący z 480—470 przed ne. Nic
dziwnego, że ta przepiękna rzeźba zwracała na siebie uwagę Noble'a, gdyż od
czasu, kiedy ją muzeum zakupiło, to jest od 1923 roku, konik był ulubieńcem
milionów zwiedzających. Jego reprodukcje sprzedawano w całych Stanach, a wiele
uczonych książek przedstawiało go jako produkt szczytowego okresu sztuki
starogreckiej.
Chociaż pan Noble jest specjalistą w dziedzinie stylów i historii brązów
greckich, przyglądał się koniowi w podobny sposób jak miliony mniej
wykształconych miłośników sztuki, raczej z zadowoleniem estetycznym niż z
fachowym krytycyzmem. Wszakże pewnego dnia, latem 1961 roku, jego zmysł
krytyczny wziął górę nad poczuciem piękna, kiedy spostrzegł w tym brązie pewien
szczegół, który dotychczas uchodził jego uwagi. Konika natychmiast zabrano z
galerii, a w sześć lat później, 7 grudnia 1967, New York Times ogłosił na
pierwszej kolumnie artykuł pod nagłówkiem: „Grecki konik z Muzeum fałszerstwem".
To, co się zdarzyło między spacerem Noble'a a artykułem w Timesie jest dobrą

background image

ilustracją sposobów, jakich się używa przy badaniu dzieł sztuki wątpliwej
autentyczności, badaniu, w którym nauka gra coraz donioślejszą rolę.
Pierwsze podejrzenie było natury stylistycznej: Noble zauważył pewien szczegół —
linię biegnącą od nozdrzy przez grzywę, grzbiet i brzuch konia, a dalej z
powrotem przez przednią nogę do głowy. Noble zrozumiał, że linia wskazuje
miejsca zetknięcia się dwóch części odlewu, gdzie wysączył się płynny brąz,
tworząc żeberko wypełnione następnie metalem; stąd ślad w kształcie linii.
Gdyby koń był autentyczny,
80
byłby wprawdzie także wykonany jako odlew, ale inną metodą, mianowicie metodą
traconego wosku. W starożytnej Grecji odlewano posąg tej wielkości przygotowując
naprzód model woskowy konia i pokrywając go następnie gliną, a w jakimś mało
widocznym miejscu pozostawiano otwór. Następnie ogrzewano glinę, powodując
wycieknięcie wosku przez tę dziurę (stąd nazwa metody). Tę samą drogą wlewano
następnie płynny brąz, a kiedy metal ostygł, tłuczono glinianą skorupę,
odsłaniając gotowy już odlew z brązu. Niestety, naszego pięknego -konika
wykonano z formy piaskowej, a więc metodą wynalezioną dopiero w XIV wieku naszej
ery.
Dalsze badania odkryły małe zatyczki z brązu. Noble przypuszczał, że maskują one
otwory, którymi wsuwano druty żelazne do środka posągu, aby uzbroić piaskowo-
gliniasty rdzeń w miejscach najbardziej narażonych na pękanie pod wpływem
naprężeń powstających w odlewie podczas chłodzenia. Przypuszczenie to stało się
jeszcze wiarygodniejsze, kiedy zastosowano bardzo prosty sprawdzian. Zaczęto
przesuwać magnes tuż przy powierzchni posągu; miejsca, gdzie znajdowały się
zatyczki, przyciągały magnes do siebie. Kiedy konia włożono do wody, prawo
wyporu hydrostatycznego przemówiło na jego niekorzyść. Wreszcie sprowadzono
nieszczęsnego konika na dziedziniec Muzeum i tam poddano go decydującej próbie
cieniografu promieni gamma, za pomocą urządzenia zawierającego izotop
promieniotwórczy, iryd 192. Kiedy wywołano kliszę, można było na zdjęciu
rozpoznać wnętrze konia, rdzeń piaskowy, druty żelazne i punkty, w których były
umocowane do zatyczek. Świadczyło to nieodparcie o fałszerstwie, a uszkodzone
nogi i ogon wykazywały dobitnie, że nie było to nawet dzieło sztuki w stylu
neoklasycznym, ale owoc świadomego wysiłku, aby podrobić autentyk. Dokładniejsze
badania wykazały, że konika wykonano mniej więcej około roku 1915.
Ale przecież było to dzieło znakomitego artysty!
• — Drugi kot w worku
81
Mimetyzm j
Maskowanie się lub upodobnianie do podłoża albo do innych zwierząt jest
zjawiskiem niezmiernie w przyrodzie rozpowszechnionym. Zwierząt, które łatwo
dostrzec, jest bez porównania mniej niż takich, które odkryć można tylko
przypadkiem albo mając dobrze wyszkolone oko. Zwierzęta drapieżne maskują się
niemal równie często jak te, które są celem ich polowania. W okolicach, gdzie
zima jest śnieżna, zarówno zając, jak i lis, mają białe futerko zimowe.
Mówiąc o tych zjawiskach warto pamiętać, że mamy na myśli wrażenia odbierane
ludzkimi oczami i oceniane przez ludzki mózg. Jak ukazują się one oczom zwierząt,
nie wiemy, choć im bliższe są nam te zwierzęta pod względem ogólnej budowy ciała,
tym większe jest prawdopodobieństwo, że odbieramy wrażenia w sposób podobny.
Można twierdzić z pewnością, że pewne zwierzęta rozpoznają osobniki własnego
gatunku albo ludzi, albo swych nieprzyjaciół przy pomocy zmysłu wzroku. Na tym

background image

fakcie oparł człowiek jeden ze swych najdawniejszych sposobów kamuflażu,
mianowicie pułapki na niedźwiedzie, doły pokryte z wierzchu gałęziami. Sztuka
trapera polegała na precyzyjnym ułożeniu materiału maskującego pułapkę, którą
myśliwy usiłował uczynić niewidzialną dla niedźwiedziego oka, stapiając kolory i
kształty przykrycia z otoczeniem i świadomie osiągając podobny wynik, jaki
przyroda osiąga mimo-wiednie.
Przebranie jest także wczesną formą kamuflażu. W Jaskini Trzech Braci we Francji,
na ściennym malowidle artysta epoki paleolitu przedstawił łowcę przebranego za
rena. Zbliżając się do stada bizonów, które nie czuło na prerii strachu nawet
przed samotnym wilkiem, północnoamerykański Indianin ubierał się w wilczą skórę
i poruszał się jak wilk. Buszmeni no-
82
sili na ramionach łeb i skćrę antylopy polując na słonie, strusie podchodzili
zaś ukryci w strusich piórach, nosząc łeb ptaka w górze na długim giętkim kiju,
poruszanym we właściwy strusiom sposób.
W mimetyzmie zwierzęcym sam wygląd jest tylko jednym z czynników gry. Pomagają
mu postawa, gesty, ruchy, a nawet dźwięki, przyczyniając się do pogłębienia
ułudy. Z pomiędzy wielu gatunków owadów udających liście, liściowaty gatunek
modliszki chyboce się w nieregularnych odstępach czasu jak prawdziwy liść
poruszany przypadkowym powiewem. Pewien pająk, który naśladuje wyglądem mrówkę,
aby ją tym łatwiej ułowić, porusza się zygzakowatym, mrówczym kłusem, trzymając
drugą parę nóg nad głową i drgając nimi jak mrówka czułka-nii. Kiedy indziej zaś
właściwym zachowaniem się będzie idealny bezruch, jak w wypadkach owadów
upodobnionych do patyków czy kamieni.
Genealogia imion
Temat to obszerny i zużyty jak zeszłoroczny kalendarz, ale zawsze coś niecoś
ciekawego się w nim kryje. Wiele popularnych imion pochodzi z hebraj-
83
skiego. Rozpowszechniły się one za pośrednictwem Biblii. I tak: Anna czy Hanna
znaczy łaska, Jan znaczy łaskaw, czy też Bóg łaskaw, Józef znaczy doda czyli
doda potomków, rozmnoży się. Michał to prawdopodobnie boski, Szymon — posłuszny,
a Tomasz — bliźniak.
Grek miewał tylko jedno imię z dodawanym dla rozróżnienia imieniem
patronimicznym, odojcow-skim. Imion greckich istniały tysiące. Mówiły one o
walce, zwycięstwie, sławie, dumie, pobożności. W gruncie rzeczy jednak Grecy,
nadając dzieciom imiona, często nie pamiętali już o ich znaczeniu, tak jak i my
nie myślimy o władzy, miotaniu i sławie naszych Władysławów i Mieczysławów.
Często zresztą tłumaczenie greckich imion, choćby jak najprawi-dłowsze, nie daje
zbyt sensownych rezultatów, np. w przypadku takich imion, jak Lysippos
(wyprzęgający konie) czy Zeuksippos (zaprzęgający albo wiążący konie). Wyjaśnia
się istnienie takich imion zwyczajem łączenia połówek imion dwóch przodków albo
krewnych wstępnych dziecka. Na przykład z imienia Lysanias (rozpraszający troski)
i Philippos (przyjaciel koni), po naszemu Filip, tworzono nowe imię Lysippos,
wprawdzie nie mające wielkiego sensu (jak to stwierdziliśmy powyżej), ale za to
będące pamiątką po dwóch imionach, powiedzmy stryja i dziadka.
Wielu imion greckich używa się do dziś w Polsce. Agata — dobra, Aleksander —
odpierający wroga, Anatol — wschód słońca, Andrzej — męski, Kalikst — piękny,
Eugeniusz — szlachetnie urodzony, Eufemia — mająca dobrą sławę, Jerzy — rolnik
czy oracz, Grzegorz — czujny, Hilary — wesół, Katarzyna — czysta, Małgorzata —
perła, Sebastian — wspaniały, czczony, Teodor — Bożydar, znaczący zresztą to

background image

samo, co Dorota, wreszcie Barbara — barbarzyn-ka, cudzoziemka.
Rzymianin w najdawniejszych czasach nosił także tylko jedno imię, np. Romulus, a
Rzymiankom do familijnego imienia dodawano żeńską końcówkę. Także
84
i później córka pewnego słynnego adwokata nazwiskiem Marcus Tullius Cicero
nazywała się tylko Tul-lia. W czasach klasycznych obowiązywało już imię wraz z
nazwiskiem i przydomkiem. Imion było tylko osiemnaście, z tych część bardzo
rzadko używana. Niektóre są tylko liczbami, bo Rzymianin był tak prozaiczny, że
potrafił nazwać swego syna Piątym, Szóstym czy Dziesiątym (Quintus, Sextus,
Decimus). W pisaniu skracano zwykle imiona do jednej litery, do samego inicjału,
co przy tak małej liczbie imion nie mogło wywołać nieporozumień. My (mam tu na
myśli nie tylko Europę, ale i obie Ameryki) naśladujemy, a raczej małpujemy te
skróty całkiem bezmyślnie, bo ze skrótu J. Nowak nikt przecież nie zgadnie
imienia. Następny człon, nazwisko, odnosił się często do jakiegoś zawodu
rolniczego, jak np. Ovidius (owczarz, pasterz). Przydomek wreszcie napomykał,
niekiedy dość brutalnie, o jakiejś wadzie fizycznej czy umysłowej. Np. Horatius
Flaccus —? kłapouchy, Ovidius Naso — nochal, Titus Maccius Plautus — z platfusem,
Brutus — głupek. Zwyczaj oznaczania wszystkich członków rodziny tym samym
nazwiskiem jest właściwie wynalazkiem rzymskim, przyjmowanym w Europie stopniowo,
od XII do XV wieku, w Holandii w XIX wieku, w Turcji dopiero od 1934, w Islandii
jeszcze do dziś dnia się nie przyjął.
Imion wziętych z łaciny mamy zatrzęsienie. Oto niektóre z nich. August —
czcigodny, wspaniały, Kamil — pomocnik kapłana, Klara — czysta, Konstanty —
stały, Cecylia — niewidoma, Celestyna — niebiańska, Klaudiusz — kulawy, Klemens
— miłosierny, Feliks — szczęśliwy, Leon — lew, Marcin — marsowy, wojowniczy,
Maurycy -— ciemny jak Maur, Maksymilian — największy, Paweł — mały, Piotr —
skała. Renata — odrodzona, Sylwester i Sylwia — leśnik d leśna, Urszula —
niedźwiedziczka, Wiktor i Wincenty — zwycięzca.
Niemało też znajdujemy wśród nas nosicieli imion germańskich. Złożone bywają
zazwyczaj z dwu czło-
85
nów, których połączenie daje niemal zawsze jakiś niezmiernie wojowniczy wynik:
siła, broń i walka, zwycięstwo i sława to zwykłe tematy. Również imiona kobiet
należą do tego samego zakresu pojęć, bo kobieta była pomocnicą i
współtowarzyszką broni. I tak np. Zygmunt to zwycięzca, Robert — błyszczący
sławą, Ryszard — mocny i potężny, albo śmiały wojownik, Matylda — dzielna w boju,
Ludwik — sławny wojak, Henryk — potężny władca, Konrad — śmiała rada, Artur —
orzeł (boga) Tora, Arnold — orla potęga, Alicja — szlachetna, Adela — szlachetne
dziewczę.
Imiona słowiańskie składają się zazwyczaj także z dwóch członów, wyrażających
ż

yczenia pomyślności lub bogactw, dumy i nadziei. Przewijają się w nich takie

tematy jak lud, mił, mir, sław, mysł. Rzecz osobliwa, że w ostatnich
dziesiątkach lat straciły wzię-tość najpopularniejsze dawniej imiona jak
Stanisław, czy Kazimierz, nie mówiąc już o zamierzchłych Mścigniewach i
Lubomysłach. Ich znaczenie daje się zresztą dość łatwo odczytać. Wiele imion
cudzoziemskich Polacy naginali do brzmień języka ojczystego lub wprost
tłumaczyli na imiona narodowe. I tak Ignacego mianowano śegotą, Floriana —
Tworzyja-nem, Horacego — Jaraczem, Laurencjusza — Wawrzyńcem, Alberta —
Olbrachtem, Andrzeja — Jędrzejem, Sylwestra — Lasotą, Feliksa — Szczęsnym, a
Hieronima — Jaroszem.

background image

dzikus
W końcu XV wieku stosunek do nowo poznanych Indian był, przynajmniej w pewnym
sensie, przepojony szacunkiem i podziwem. Na sześciu Indian, których Kolumb
przywiózł królowej Izabelli do Hiszpa-
Szlachetny
86

nii; patrzono powszechnie jak na dziw natury. Także kiedy Walter Raleigh
przywiózł Indian do elżbietań-skiej Anglii, stali się oni ośrodkiem
zainteresowania. Szekspir skarży się w Burzy (akt 2, scena 2), że „ci, którzy by
nie dali szeląga na wspomożenie kulawego żebraka, dadzą chętnie dziesięć, aby
zobaczyć martwego Indianina". Filozof Michel Montaigne rozmawiał z Indianami
sprowadzonymi na dwór francuski i doszedł do wniosku, że trafił wreszcie na
Szlachetnych Dzikusów, bo Indianie: „nie znają handlu, sztuki czytania i
rachowania, sędziów, polityków, służby, bogactwa ani nędzy... Nie znane są wśród
nich nawet wyrazy oznaczające kłamstwo, fałsz, zdradę, zawiść, zazdrość i
zniewagę".
Szlachetny Dzikus stał się modny wśród intelektualistów Europy, ale koloniści
mieli inne zdanie o współżyciu z czerwonoskórymi. Nowoangielscy pu-rytanie
stanęli od razu przed problemem indiańskim, bo choroby sprowadzone z Europy,
zwłaszcza ospa, dziesiątkowały tubylców. Ale i z pozostałymi przy życiu
purytanie obchodzili się w sposób pożałowania godny. śądali od nich gorliwej
pobożności, do której Indianie byli niezdolni z natury. Kiedy zaś plemię Pekotów
nie przystało na osiedlenie się białych w dolinie Connecticut, oddział purytanów
otoczył w 1637 ich wieś i podpalił ją wraz z mieszkańcami. Około pięciuset
Indian spalono żywcem lub zabito przy próbie ucieczki. Pozostałych sprzedano w
niewolę.
Wkrótce zaczęto traktować Indianina jak uparte zwierzę, które nie chce uznać
oczywistych zalet cywilizacji białych. Nawet tak oświecony moralista jak
Benjamin Franklin, był zdania, że rum należy uważać za zrządzenie Opatrzności,
mające na celu wytępienie dzikusów dla uczynienia miejsca rolnikom. Po wojnie
1812 młoda republika nie potrzebowała już wojowników indiańskich jako
sprzymierzeńców przeciw Anglikom. Odtąd dola Indian pogarszała się szybko.
Wzmogła się presja, aby ich całkiem usunąć z ziem nabytych od nich przez białych,
a w 1830
87
Kongres uchwalił Akt Deportacji, dający prezydentowi prawo usunięcia wszystkich
Indian, którym udało się jeszcze dotąd pozostać na wschód od Missi-ssippi. W
ciągu lat dziesięciu stało się to faktem dokonanym przy pomocy namowy,
przyrzeczeń, gróźb i przekupywania wodzów indiańskich. Niektóre plemiona, jak
Czikasawa, Czoktaw, Czirokezi, uległy z rezygnacją swemu losowi. Seminole oparli
mu się i wycofawszy się na bagna Florydy, stawiali czoła wojsku amerykańskiemu
przez siedem lat, zabijając 1.500 żołnierzy.
ś

ycie Indian na zachód od Mississippi było tylko smutnym, monotonnym

powtórzeniem tego, co ich spotkało na wschodzie — wojna, pogwałcone traktaty,
wywłaszczanie przemocą, bunty i na koniec klęska. Ledwo Indianie ze wschodu
zdążyli się tam osiedlić, odkryto nowe bogactwa naturalne na zachodzie, co
pociągnęło za sobą świeże fale górników i osiedleńców. Pociągi z imigrantami
szły na zachód; i znów celem ludzi z pogranicza było pozbycie się Indian.
Ostateczną ich klęskę przyspieszyły epidemie szalejące wśród nich na zachodzie,

background image

które podkopały ich wolę oporu. Z 1.600 Mandanów tylko stu przeżyło epidemię
ospy (dziś wymarli już całkiem); ta sama infekcja zmniejszyła liczbę Indian
Czarnonogich o połowę. Większość Kiowów i Komanczów padła
88
ofiarą cholery (westerny nie wspominają o tej stronie zagadnienia). Indianie
zostaliby i tak zgnieceni przez białych, ale epidemie ułatwiły to zadanie.
Przed 1868 rokiem rząd Stanów podpisał prawie czterysta traktatów z różnymi
grupami Indian, a trudno by znaleźć choć jeden, którego by nie pogwałcono.
Indianom obiecywano nowe ziemie, po czym przenoszono ich na inne miejsce, i tak
często po pięć czy sześć razy. Dopiero w ostatnich dziesięcioleciach XIX wieku
zrozumieli oni dobrze, co ich czeka z rąk białych ludzi. Jedno plemię po drugim
podnosiło się do nierównej walki, kończącej się nieuchronną klęską. W 1877
Kongres uchwalił Akt przydziału ziemi dla Indian. Ale i z tego skąpego
przydziału zaczęto odbierać im najlepsze ziemie przy pomocy kruczków prawnych i
legalnego oszustwa. Do 1934 pozostała im tylko trzecia część tych ziem, a są to
w całości grunta zniszczone erozją.
Zwycięstwo nad Szlachetnym Dzikusem, zdziesiątkowanym, pozbawionym ojcowizny,
złamanym na duchu, izolowanym na jałowych rezerwacjach, było więc całkowite.
Czekała go jednak jeszcze jedna, tym razem ostatnia zniewaga, mianowicie
amerykanizacja, odebranie nawet wspomnienia dawnych tradycji, zniszczenie
kultury indiańskiej. Pozostały z niej tylko resztki, ale i one raziły pewnych
gorliwców. Skoncentrowali oni uwagę na dzieciach indiańskich, które zaczęto
porywać rodzicom i wysyłać do internatów daleko od domu. Przebywały tam zwykle
pięć do ośmiu lat, a przez cały czas nie pozwalano im się widywać z rodziną lub
przyjaciółmi. Wszystko, co indiańskie — ubiór, język, praktyki religijne, nawet
poglądy na życie — było surowo tępione. Absolwenci przykładnie wyedukowani,
mówiący po angielsku, w modnych fryzurach i ubraniach prosto ze sklepu, szli
szukać swego miejsca w świecie białych, który ich nie pragnął, albo wracali do
rezerwatów jako całkiem obcy. Krótko mówiąc, Indian nie udało się przetopić w
amerykańskim tyglu.
89
Po drugiej wojnie światowej sytuacja Indian ulega niewielkiej, ale ciągłej
poprawie, a od około pół wieku liczba ich przestała spadać, a zaczęła rosnąć. W
1950 było ich w USA 357.000, a w 1960 — 523.000. Niektóre plemiona zdołały
zachować dawne tradycje, folklor (często w formie sztucznej, karykaturalnej, w
wersji dla turystów), elementy kultury; nieliczni wzbogacili się na nafcie
wytrysłej na ich gruntach, coraz liczniejsi zdobywają wykształcenie na wyższych
uczelniach; dawne ograniczenia, niechęci, przesądy ustępują pod wpływem
zmieniających się stosunków społecznych.
Ale przyszłość jedynych prawdziwych gospodarzy tego kontynentu jest jeszcze
ciągle wieka niewiadomą.
Budowniczowie
katedr
»
Katedry średniowieczne to jedno z najciekawszych i najpotężniejszych zjawisk w
historii architektury. Na przykład we Francji, w ciągu trzech stuleci, od 1050
do 1350 roku, wydobyto wiele milionów ton kamienia dla wzniesienia
osiemdziesięciu katedr, pięciuset wielkich kościołów i kilku dziesiątków tysięcy
kościołów parafialnych. W tym okresie Francja dobyła z kamieniołomów więcej
materiałów niż Egipt starożytny w jakimkolwiek okresie swej historii, choć

background image

przecież sama tylko piramida Cheopsa liczyła 2.500.000 metrów sześciennych
objętości.
Fundamenty wielkich katedr sięgają dziesięciu metrów w głąb ziemi — do
przeciętnego poziomu stacji metra paryskiego — i tworzą w pewnych wypadkach masę
kamienną nie mniejszą niż część naziem-
90
na budowli. Powierzchnia katedry w Amiens — 7.700 m! — mogła pomieścić
wszystkich mieszkańców miasta, 10.000 osób jednocześnie. W chórze katedry w
Beauvais można by postawić 14-piętrowy gmach, nie sięgnąwszy jeszcze sklepienia.
Ten rozwój architektury i wynalazczości konstrukcyjnej uległ zahamowaniu w końcu
XIII wieku. Nastąpił zastój entuzjazmu budowlanego i myśli technicznej, związany
z innymi zjawiskami dziejów średniowiecza: religijnymi, ekonomicznymi,
socjalnymi i psychologicznymi. Wojna stuletnia, rozpoczęta około 1337,
opustoszyła place budowy, rozproszyła wykwalifikowanych pracowników. Mimo
wysiłków podejmowanych w XV i XVI wieku, żadna z katedr francuskich, której
budowę przerwano, nie została wybudowana do końca.
Dość rozpowszechnione jeszcze przekonanie o anonimowości architektów katedr
ś

redniowiecznych jest nieporozumieniem. Dzięki licznym archiwom i napisom

wyrytym w kamieniu, znamy imiona i dzieła większości wielkich budowniczych
katedr. Studia ostatnich dziesięcioleci wydobyły na światło dzienne rachunki i
dzienniki budowy, wymieniające osoby zatrudnione przy niej. Na płytach posadzki
katedr w Chartres i Guingamp zachowały się tak zwane labirynty, na których
widnieją portrety i nazwiska architektów. Znamy treść podobnych napisów w Amiens
i Reims. W wielu innych wypadkach odczytać możemy z ich kamieni nagrobnych
nazwiska architektów pochowanych w świątyniach które zbudowali. Najbardziej
jednak zdumiewający ze znanych nam napisów ma długość 8 metrów i wyryty jest na
podmurowaniu południowej nawy poprzecznej Notre Damę w Paryżu, głosi on imię
budowniczego tej nawy: „Mistrz Jan de Chelles rozpoczął pracę drugiego dnia Idów
lutego 1258 roku". Któryż z architektów XIX czy XX stulecia mógłby nawet marzyć
o uwiecznieniu jego nazwiska w sposób tak majestatyczny na wzniesionym przez
siebie budynku? Zau-
91
ważyć warto, że wszystkie te napisy pochodzą z okresu nie wcześniejszego niż 30.
lata XIII wieku. Dopiero wtedy architekt stał się w pełni świadom swej wartości:
nie uczestniczy już własnoręcznie w budowie, oddala się od robotnika.
Wyrażenia określające po łacinie w dokumentach średniowiecznych robotników
pracujących w kamieniu nie pozwalają na ogół odróżnić zwykłych kamieniarzy od
mistrzów, którzy ciosali ostrołukowe sklepienia, rzeźbili rozety i monumentalne
figury portali. Rzeźbiarze wtopieni byli w zwykłą brać kamieniarską. To wydaje
się nam dość dziwne, gdyż w naszym pojęciu istnieje olbrzymia różnica między
wykonawcami prac mechanicznych, jak obróbka płyt kamiennych, a twórcami
wspaniałych rzeźb. Jednak dla większości ludzi średniowiecza różnica między
dziełem a arcydziełem była tylko różnicą stopnia, a nie jakości. Idea
nieprzekraczalnego przedziału między robotnikiem i artystą (w naszym obecnym
sensie) powstała praktycznie dopiero w epoce Odrodzenia.
To właśnie pisarze Renesansu po raz pierwszy w
? dziejach wynosić zaczęli zasługi osobiste rzeźbiarzy
i malarzy. Odrodzenie stworzyło też samo pojęcie artysty. Intelektualista
ś

redniowieczny nigdy niemal nie rozpatruje w swoich dziełach spraw czysto

estetycznych. Jeśli mówi o tym, co my nazywamy sztuką, czyni to z punktu

background image

widzenia teologicznego lub filozoficznego. Pisarze średniowieczni nie wspominają
nigdy, o ile nam wiadomo, o rzeźbach, które tak podziwiamy, ani o ich twórcach,
którzy wszakże nie Jbyli w tym stopniu anonimowi, jak się to nieraz twierdzi. Z
drugiej strony jednak więcej mówią nam o plastykach średniowiecza niż ich imiona
czy dane o zużytych materiałach i otrzymanym wynagrodzeniu, które czerpiemy z
dokumentów budowy.
Nie umniejsza też wielkości budowniczych katedr okoliczność, że nie dawano im
nazwy artystów, nazwy, którą w znaczeniu współczesnym znaleźć może-
92
my dopiero w Słowniku Akademii Francuskiej, wydanym w roku 1762. Natomiast pod
hasłem „Artysta" w Słowniku Języka Polskiego Samuela Bogumiła Lindego czytamy m.
in. „Człowiek kunszt jakowy czyli sztukę posiadający, umiejący, np. malarz,
snycerz, aktor teatralny, kunsztownik, kunstmistrz. Choć wyraz ten dotychczas
nie dosyć utarty, nie mamy jednak innego, który by dobitnie całą szlachetność
jego zawierał. Wcale zaś żadnego nie mamy na wyrażenie kobiety (nie żony, ale) w
rzeczy samej trudniącej się kunsztem jakowym, jak. np. malarki, aktorki, chyba
Artystka".
Katar
Pod koniec jesieni znaczna większość ludzi mieszkających w klimacie umiarkowanym
staje się ofiarą kataru. Nie wiadomo, czy jest to wina niedostatków medycyny czy
nosa. Dylemat nie tak humorystyczny, jakby się na pozór zdawało, bo obie
ewentualności bynajmniej się wzajemnie nie wykluczają. Brak jest dotąd środka
leczącego szybko i skutecznie katar nosa, zwany również ostrym albo zwykłym
nieżytem. Przypuszczać należy, że medycyna, prędzej czy później, znajdzie taki
ś

rodek. Są jednak uczeni, którzy sądzą, że taka ostra infekcja, zdarzająca się

przeciętnie iraz czy dwa razy do roku, świadczy również o pewnych wadach budowy
naszego organu powonienia, bo przecież inne organy naszego ciała nie sprawiają
nam kłopotów w sposób tak częsty i dokuczliwy.
Częściową odpowiedź można by tu znaleźć w historii ewolucji organizmu ludzkiego.
Jeślibyśmy porównali nos człowieka z nosami innych ssaków, takich jak koń, pies
czy królik, okazałoby się, że u tych
93
zwierząt powietrze wchodzi do płuc i wychodzi z nich niemal prostą drogą.
Ewentualne łukowate zagięcie znajdziemy tam dość głęboko, w miejscu, gdzie głowa
łączy się z szyją. Gdy pies kicha, powietrze wydobywa się po linii prostej,
oczyszczając zarazem nos. U człowieka nie może się ono wydostać tak łatwo przez
ciasne i pokrętne przewody nosowe, co zmusza nas do otwierania ust przy kichaniu;
istnieje pogląd, że to wykrzywienie przewodów jest skutkiem ogromnego rozrostu
mózgu, który nadał organom głowy kształty odmienne niż u innych ssaków. Mówiąc
ś

ciślej, zachowaliśmy pewne cechy budowy charakterystyczne dla głów embrionów

ssaków, cechy, które u innych zanikają na długo przed urodzeniem się. Mamy także
pewną liczbę jam przynosowych czyli zatok, wypełnionych powietrzem i łączących
się z nosem. Łatwo ulegają one zakażeniu, a wskutek tego i zapaleniom mogącym
powodować przewlekłe i bolesne powikłania.
Innym naszym słabym punktem jest jama ustna. Istnieje pogląd, że nadmierna
liczba nazbyt ściśniętych zębów jest jedną z przyczyn ich przedwczesnego psucia
się. Można by sądzić, że jesteśmy świadkami ewolucji w kierunku zmniejszania się
ich liczby, bo u wielu osób zęby mądrości pojawiają się późno lub nie wyrzynają
się wcale. Dalszą serię kłopotów zawdzięczamy podobno okoliczności, że
przodkowie nasi zaczęli chodzić na tylnych łapach... przepraszam, nogach i

background image

przyjęli pozycję wyprostowaną (nie bardzo wiadomo dlaczego; niektórzy uważają,
ż

e trawy sawanny rosły zbyt wysoko, aby można było na czworakach dostrzec

grożącego drapieżcę lub uciekające zwierzę łowne) względnie niedawno, milion czy
półtora miliona lat temu (liczby te będą już na pewno nieaktualne gdy czytelnik
dostanie niniejszą książeczkę do rąk, bo dzieje człowieka wydłużają się ostatnio
co dekadę o dobre tysiąc stuleci lub więcej, a procesy edytorsko-poligraficzne
wydłużają się również, choć co prawda nie w tym stopniu). Dlatego
94
stopy nasze częściej chorują niż dłonie. Ich pielęgnacja jest nieraz
koniecznością, podczas gdy manicure określić by można jako luksus. Poważniejsze
jednak skutki postawy wyprostnej zaznaczają się gdzie indziej.
Wewnętrzne organy psa zamocowane są u góry, a zatem od strony grzbietowej. Ten
sposób zawieszenia uległ u człowieka częściowej tylko modyfikacji. Organy te
cechuje więc u nas skłonność do zsuwania się w kierunku, który zgodnie z
ciążeniem wiedzie w dół, a u psa wiódłby, niezgodnie z ciążeniem, ku tyłowi. Z
tej tendencji wynikają różne dolegliwości trawienne i przepukliny. Ścieśnianie
się kości miednicy, przeciwdziałające tej tendencji, utrudnia jednak wydawanie
na świat potomstwa. Serce znajduje się u człowieka znacznie wyżej nad ziemią niż
u czworonoga mającego takie same jak człowiek rozmiary ciała. Dlatego, aby krew
mogła do serca powrócić, ciśnienie w naczyniach żylnych nóg musi być odpowiednio
wyższe. Gdy nie wytrzymują one tego ciśnienia, powstają żylaki.
Na szczęście nie jesteśmy skazani na bierne czekanie przez dalsze miliony lat,
aż zmiany ewolucyjne
95
naprawią te niedostatki rozwojowe. Nie pójdziemy też za głosem niektórych
eugenistów, którzy pragnęli przy pomocy hodowli selekcyjnej stworzyć rasę ludzką
będącą w idealnej harmonii z otoczeniem. Zwierzęta doskonale przystosowane do
pewnego szczególnego otoczenia, do tych a nie innych warunków, znajdują się w
ś

lepej uliczce ewolucji. Każda poważna zmiana klimatu lub wegetacji zmiata je z

powierzchni ziemi, a miejsce ich zajmują inne, mniej wyspecjalizowane zwierzęta.
Człowiek jest najplastyczniejszym zwierzęciem przede wszystkim dzięki
możliwościom swego mózgu. One pozwalają mu dawać sobie radę z niedostatkami
swego rozwoju fizycznego nie w drodze kosmicznie powolnej ewolucji, ale przez
czynną zmianę otoczenia. Człowiek przystosował się do życia w zimnych krajach
dzięki wynalazkowi ognia, odzieży, domów, a nie dzięki futru wyrosłemu na skórze
jak u niedźwiedzia polarnego. Dzieci stają się istotami społecznymi przez
wychowanie, a nie przez hodowlę selekcyjną. W miarę rozwoju naszej wiedzy o
fizjologii organizmu będziemy mogli coraz skuteczniej korygować jego defekty
anatomiczne, bez uciekania się do interwencji chirurgicznych. Wszystko to
powinno wzbudzić w nas nadzieję, że medycyna da jednak sobie kiedyś radę z
katarem.
Podróż dyliżansem
W tym samym roku 1831, kiedy Słowacki odbywał ośmiodniową podróż pocztą z Drezna
do Londynu, ukazała się w Mediolanie książeczka zawierająca zwięzłe wskazówki
dla podróżnych i turystów. Oto kilka z nich. Oddadzą one najlepiej smak i
atmosferę jazdy dyliżansem.
96
Wielkie podróże, pisze autor, są pod wieloma względami korzystne dla zdrowia,
choć zawsze uciążliwe. Nie można bowiem na dłuższą metę uniknąć jazdy złymi
drogami, trafiania na najpodlejsze oberże i (co najgorsze) na najobrzydliwsze

background image

brudy. Dlatego radzimy zabierać z sobą puzdro średniej wielkości, aby je można
było w powozie trzymać pod stopami, posiadające przegródki na dokumenty,
pieniądze i kosztowności, nad nimi zaś drugą warstwę przegródek. Tu umieścimy -
wielką butlę z winem hiszpańskim i drugą z wodą maltańską z kwiatu
pomarańczowego oraz cukier. Obok mały moździerzyk marmurowy i dwie średnie
butelki, jedna z octem czterech złodziei (od morowego powietrza; był to ocet
winny, w którym moczono piołun, rozmaryn, szałwię, rutę itp.), drugą z wódką
portugalską; dwie fla-szeczki, jedna z eterem, druga z solą trzeźwiącą; dwie
puszki po herbacie, jedna z rumiankiem druga z melisą. Kilka pakiecików z
mielonym rabarbarem, kilka z sodą, zapasik gumy draganckiej sproszkowanej, sitko
na mleczko migdałowe, garnek dobrego miodu, nieco siemienia lnianego, szafranu,
bandaży ze starego, dobrego płótna, nie zapominając rzecz prosta o migdałach,
butelce wódki francuskiej i flaszce jałowcówki, a także o szprycy i paczce jagód
jałowca.
ś

adnej z tych rzeczy nie można kupić ani we wsiach, ani w małych miasteczkach,

gdzie łatwo popaść w tarapaty i być pozbawionym wszelkiej pomocy. Koniecznie
także mieć trzeba prześcieradło i koc, albo, jeśli nas na to stać, specjalnie na
ten użytek przygotowaną skórę reniferową, którą kładzie się na materac hotelowy,
pod prześcieradło. Niezbędna jest także kwadratowa poduszka, mocno wypchana
wełną i końskim włosiem, na której siedzi się w powozie, co zwłaszcza jest
wygodne w twardych niemieckich dyliżansach. Prócz tego, gdy powóz grozi
wywróceniem się, można poduszkę wyciągnąć spod siebie dla ochrony głowy.
7 — Drugi kot w worku
97
Kiedy się jedzie z dziećmi, pisze autor dalej, które j nie przechodziły jeszcze
ospy wietrznej ani odry, trzeba uważać, aby w czasie przejazdu przez wsie nie
zbliżały się do nich żebrzące dzieci wiejskie, całe pokryte wysypką. Jeśli
musimy się tam jednak zatrzymać, każemy dzieciom trzymać pod nosem cytrynę
nabitą goździkami (mowa o przyprawie korzennej) albo chusteczkę zmoczoną octem.
Również w zajazdach wybierać należy, przy jednakowym stopniu czystości, pokoje o
ś

cianach malowanych lub pokrytych papierową tapetą. Wszelka bowiem wełna czy

nawet jedwab zatrzymuje złe powietrze przez czas dłuższy, od czego można dostać
choroby zakaźnej.
Jedną z największych plag złych hoteli są pluskwy. Oto recepta jedna z tysiąca,
która przed nimi zabezpiecza: cztery kawałki kamfory wielkości orzecha położyć
pod prześcieradło, dwa w głowach i dwa w nogach łóżka, uważając, aby łóżko nie
przytykało do ściany. Ten z lekka usypiający środek mógłby na dłuższą metę źle
podziałać na system nerwowy, ale stosowany rzadko szkody nie przyniesie.
Siedzenie w dyliżansie nie powinno być miękkie, bowiem wstrząsy pojazdu, byle
nie przesadnie silne, wpływają dobrze na blednicę, na obstrukcję i na wiele
innych chorób. Na początku podróży należy poczty lionowi ostro zapowiedzieć, aby:
1) nie prowadził wozu skrajem stromych urwisk (co jest namiętnością pocztylionów
wszystkich krajów), 2) aby jechał wolno na zakrętach i nie galopował przez wsie
i miasta oraz 3) aby nigdy nie zjeżdżał z głównego traktu, ani dla skrócenia
drogi, ani pod żadnym innym pretekstem. Tym żądaniom towarzyszyć musi obietnica
sutego napiwku na końcu podróży, inaczej nie wywrą one jakiegokolwiek skutku.
Napadów rabunkowych ustrzec się imożna dość łatwo, jeśli poczcie towarzyszą dwaj
choćby forysie uzbrojeni w pistolety. W Anglii, gdzie napady są częstsze, jeździ
się zawsze z trzema lub czterema fo-rysiami. Zapewniano mnie tam, że angielscy
rabusie

background image

»8
nigdy nie napadają Francuzów, bo wiedzą, że ci strzelają do złodziei, czego
Anglicy raczej nic czynią, nie chcąc pozbawić życia nawet najgorszego człowieka
dla uratowania paru sztuk złota.
Rabusie grasują najczęściej w górach, lasach i w pobliżu granic. Dobrą ochroną
jest własny pistolet, choćby się nawet nie miało zamiaru z niego korzystać.
Należy go jednak ładować w zajazdach i to tak, aby pocztyłion to widział. Prosta
ostrożność wymaga, aby przynajmniej jeden z pasażerów czuwał, gdy inni śpią,
obserwował drogę, stan powozu, sprawdzał czy się osie nie palą, czy łańcuch nie
hamuje kół bez potrzeby. W żadnym względzie, ostrzega na koniec autor, i w
ż

adnej sprawie nie można polegać na pocz-tylionach!

Byłoby, jak stąd widać, pewnym grzechem wyobraźni wyodrębnianie warunków
ówczesnej jazdy z ogólnych warunków kultury i ekonomii, bez uwzględnienia stanu
nauki, stopy życiowej i panujących zwyczajów.
Leciwe drzewa
Różne podręczniki botaniczne podają bardzo odmienne od siebie dane na temat
wieku, jakiego dożywają różne gatunki drzew, w czym nie ma zresztą nic dziwnego,
bo drzewa są roślinami długo żyjącymi, zwłaszcza w sprzyjających warunkach,
jeśli nie zniszczą ich szkodniki, nie trafi piorun, nie uszkodzi człowiek. A im
dłużej drzewo żyje, tym większe jest prawdopodobieństwo, że przytrafi mu się
któreś z wymienionych tu nieszczęść. Samo określenie wieku starego drzewa,
którego początków nikt nie pamięta, jest trudne i niepewne. U niektórych
gatunków pnie bywają wzmocnione korzeniami powietrz-
no
nymi; zrastają się one z pniem właściwym mniej więcej w jedną całość, jak to na
przykład bywa z drzewem figowym. Kiedy się zdarzy, że dwa nasiona wykiełkują tuż
przy sobie, może wyrosnąć pień podwójny, a zatem dwa razy młodszy, niżby to
wynikało z obliczenia grubości drzewa.
Dokładniejsze dane o wieku drzewa otrzymujemy na podstawie liczby słojów, czyli
pierścieni przyrostów rocznych, które możemy policzyć na przekroju powalonego
pnia, jeżeli oczywiście jego twardziel, czyli część środkowa nie spróchniała i
nie zgniła.
Jarzębina żyje co najwyżej lat 80, a więc niemal tyle co człowiek. Magnolia, bez
i olsza szara — do stu lat. Olsza czarna, brzoza i ostrokrzew do 120 lat; grab,
topola-osika i wierzba biała do 150 lat; jabłoń do dwustu, topola czarna, jesion
i grusza do trzystu; orzech włoski i wiśnia do czterystu; jawor, wiąz, sosna i
topola biała do pięciuset; klon, sosna czarna, lipa drobnolistna i modrzew do
sześciuset; dąb bezszypuł-kowy, kasztan jadalny, oliwka i limba do siedmiuset;
jodła do ośmiuset; buk czerwony, lipa szerokolistna i świerk do tysiąca lat; dąb
szypułkowy, cedr libański i platan do 1300 lat. Inne gatunki osiągają jeszcze
sędziwsze lata. Znane są też pojedyncze egzemplarze drzewnych Matuzalów, które
trafiły na szczególnie
100
dobre warunki glebowe i klimatyczne, a także uniknęły szkodników, piorunów i
huraganów.
Istnieje platan na wyspie Kos liczący sobie 2000 lat i kasztan na zboczu Etny na
Sycylii, równie stary. W chwili śmierci Wergiliusza były to zatem całkiem
wyrośnięte drzewa. Cis pospolity w hrabstwie Kent w Anglii ma 3000 lat, istniał
więc w czasach, kiedy Fenicjanie zakładali pierwsze kolonie w Afryce. Niektóre
welingtonie kalifornijskie i baobaby w Tanzanii liczą sobie w przybliżeniu 5000

background image

lat, żyły więc za panowania Menesa, pierwszego historycznego króla starożytnego
Egiptu.
Sztuka niszczejąca
Nawet najtrwalsze dzieła sztuki ulegają zniszczeniu. Przetrwać mogą tylko takie,
których tworzywo i kształt tak podobne są do naturalnych produktów przyrody, że
uchodzą chciwości lub głupocie człowieka. Tak na przykład oko nasze nie
dostrzega siekiery wyłupanej przed tysiącami lat z krzemienia, nie odróżniając
jej od innych kamieni przydrożnych. Przedmiot ten przetrwa zatem, być może, aż
do kresu dziejów. Im niezwyklejsze w formie, w im kosztowniejszym materiale
wykonane, tym kruchsze i bardziej śmiertelne staje się dzieło rąk ludzkich.
Stłuc, zniszczyć — to naturalny odruch człowieka» Co więcej, sam surowiec, z
którego wykonuje się pewne przedmioty sztuki, skazuje je na krótki żywot. I tak,
niewiele tylko przetrwało przedmiotów z wosku, choć od dawna sławni artyści i
niezliczeni rzemieślnicy używali tego materiału z uwagi na jego przejrzystość i
ciepły koloryt, dla rzeźbienia wyobrażeń osób i przedmiotów.
Niezbyt trwałe jest także dzieło malarza. Jeśli nie liczyć malowanych waz i
fresków w grobowcach, nic niemal nie pozostało z tak wychwalanych malowideł
greckich. Nie ma również śladu po rzeźbach w drze-
101
wie, ani po pięknych świątyniach budowanych z gałęzi wawrzynu, zdobionych
piórami, zlepianych woskiem, o belkowaniu związanym lianami. Został po nich
tylko opis PauzaniaszafPiękno waz z kryształu-górskiego i wytworność ich
konstrukcji nie potrafią ich uratować, jeśli pewnego dnia same kryształy lub
złoto oprawy obudzą czyjąś chciwość.
Słynna złota solniczka Benvenuta Celliniego, własność króla Karola IX,
przypadkiem tylko nie została stopiona. Przedstawiono ją, wraz z kilkuset innymi
przedmiotami, królowi do wybrakowania, gdyż zawierała pół kilograma złota. To
zdecydowało o umieszczeniu jej na liście „starych pierścieni, klejnotów, wyrobów
złotniczych" nadających się do stopienia. Cudowny zbieg okoliczności sprawił, że
na królewskim stole akurat zabrakło solniczki. Tak uniknął zagłady jeden z
najcenniejszych przedmiotów świata, dzieło genialnego złotnika, za które dziś
Muzeum Wiedeńskie, gdyby znalazło się w potrzebie, otrzymałoby bez trudu kilka
milionów dolarów.
Co roku giną arcydzieła, ofiary katastrof, obłędu lub mody. Także ofiarami
nietolerancji religijnej bywają nie tylko ludzie. Walka z „bezbożną sztuką"
trwała od początku istnienia wojującego Kościoła. Cesarz bizantyjski Leon III,
wydawszy rozkaz bezlitosnego wymordowania artystów naśladujących sztukę pogańską,
kazał następnie spalić bibliotekę konstantynopolitańską, zamknąwszy w niej
uprzednio wszystkich kustoszów i skrybów, aby po tej obmierzłej, niemiłej Bogu
kulturze ślad nawet nie pozostał.
W XV wieku oszczędność papieża Mikołaja V spowodowała dewastację Koloseum
rzymskiego. Potraktowawszy Amfiteatr Flawiuszów jak zwykły kamieniołom, wydobył
z niego 2.000 wozów napełnionych marmurami, posągami, cokołami, reliefami, z
których następnie kazał wyprażać w piecach wapno. Nikt przeciw temu nie
zaprotestował, bo w owym czasie, prócz niewielu ekscentrycznych erudytów, mało
kto się interesował zabytkami antyku.
102
W sto lat później zaczęły już krążyć po Rzymie paszkwile kalwińskie, oskarżające
papieży i kardynałów, że przekładają poszukiwanie zabytków pogańskich, greckich
i rzymskich nad prosty kult Boga; miało to być dowodem papieskiego

background image

bałwochwalstwa. We Florencji Savonarola budzi takie przerażenie, że malarz
Lorenzo di Credi postanawia zniszczyć wszystkie swoje dzieła, które po dojrzałym
namyśle ocenił samokrytycznie jako szatańskie i splamione erotyzmem. W sześć lat
po śmierci Michała Anioła papież Adrian VI postanawia zetrzeć freski Syksty-ny.
Wydały mu się do tego stopnia niemoralne, że aż odbiło się to na jego zdrowiu:
zaczęły go noc w noc trapić koszmary senne, >w których prześladowany był przez
kąpiących się golasów. Pan jednak powołał swego sługę wcześniej nim ten zdążył
swe zamierzenie urzeczywistnić.
Zadziwiająca przygoda spotkała wydobytą z ruin Troi przez Schliemanna ceramikę
grecką, która do 1939 spokojnie spoczywała w muzeach berlińskich. Gdy wybuchła
wojna i dzieła sztuki wysyłano na głęboką prowincję dla ochrony przed
bombardowaniem, ceramikę tę przechowano w pewnym miasteczku w Szwabii. Kiedy
jednak chciano ją stamtąd z powrotem zabrać w 1947, okazało się, że zniknęła bez
ś

ladu. Mieszkańcy, nie znając wartości tych glinianych skorup, posłużyli się

nimi przy tradycyjnym obrządku szwabskim, polegającym na tłuczeniu naczyń przed
oknami nowo zaślubionych.
Dnia 23.VII.1645 wydano w Anglii dekret, mocą którego „wszystkie obrazy
przedstawiające drugą Osobę Trójcy Świętej powinny ulec spaleniu, jak również
obrazy wyobrażające Matkę Boską". Można sobie wyobrazić, ile płócien padło
ofiarą tej protestanckiej ortodoksji! A ile obrazów El Greca, Tycjana, Bouchera
okaleczono ze względu na ich nieprzyzwoi-tość! ?? dzieł sztuki zeszpecono,
kierując się pychą lub zawiścią! W starożytności wiele posągów rzeźbiono w
marmurze i zdobiono kosztownymi materiała-
103
mi. Do marmurowych torsów rzeźbiarze przytwierdzali głowy z brązu, kości
słoniowej lub złota, osadzane na czopach, co pozwalało przy każdym przewrocie
politycznym zastępować głowę strąconego władcy głową przywódcy spisku. Bardzo
często dla oszczędności zadowalano się samym tylko retuszem rysów twarzy.
Misternie obrobione cokoły pewnych posągów i torsy szczególnie schlebiające
anatomii męskiej służyły kolejno Cezarowi, Augustowi, Neronowi i ich następcom.
W XVII wieku równano z ziemią lub przerabiano w nowoczesnym stylu katedry
gotyckie, uważając je za okropieństwa, urągające dobremu smakowi. Wiek XIX i XX
były za to świadkami narodzin bez liku fałszywych zabytków. Ale to już inna
historia.
Harun ar~Raszid
Jest to nie tylko postać z bajki, jak wielu do dziś mniema, ale najsłynniejszy
kalif z arabskiej dynastii Abbasydów, których królestwo muzułmańskie ze stolicą
w Bagdadzie rozciągało się na olbrzymiej przestrzeni od północnych Indii do
Maroka. Harun Ar--Raszid czyli Aaron Sprawiedliwy wstąpił na tron w 786 r.
Legendy, a przede wszystkim Baśnie z 1001 Nocy, ukazują Haruna jako wesołego i
kulturalnego monarchę, niekiedy despotę i gwałtownika, często szczodrego i
ludzkiego, a tak zamiłowanego w słuchaniu opowieści, że kazał je zapisywać w
archiwach państwowych, a dobrze opowiadające damy nagradzał czasami miejscem w
łożu u swego boku. Wszystkie te cnoty potwierdza historia, z wyjątkiem wesołości,
która pewno gorszyła dostojnych kronikarzy.
Oni przedstawiają go przede wszystkim jako pobożnego i prawowiernego
muzułmanina, surowo
104
ograniczającego swobody innowierców, pielgrzymującego co drugi rok do Mekki.
Lubił dobrze wypić, ale tylko w gronie wybranych przyjaciół. Miał siedem żon i

background image

wiele konkubin, jedenastu synów i czternaście córek zrodzonych przez niewolnice
z wyjątkiem el-Emina, syna księżniczki Zobeidy. Kochał się tak bardzo w poezji,
ż

e zasypywał niekiedy poetów ekstrawaganckimi podarunkami. Poecie Merwanowi za

jedną krótką ale pochwalną odę dał 5000 sztuk złota, honorową szatę, dziesięć
niewolnic greckich i ulubionego rumaka. Jednym z jego ochoczych kompanów był
poeta Abu Nuwas, libertyn, który nie raz wprawiał w gniew kalifa zuchwalstwem
lub jawną niemoralnością, nieodmiennie jednak odzyskiwał jego łatekę pięknym
utworem. Harun zgromadził wokół siebie w Bagdadzie niezrównaną plejadę poetów,
prawników, lekarzy, gramatyków, retorów, muzyków, tancerzy, artystów i ludzi
dowcipnych. Oceniał ich pracę niezawodnym smakiem, nagradzał szczodrze,
nagradzany wzamian tysiącem wierszowanych panegiryków. Sam był poetą, uczonym i
porywającym, elokwentnym mówcą. Współczesny cesarzowej bizantyjskiej Ireny,
cesarza Karola Wielkiego i nieco tylko późniejszy od cesarza Tsuan-Tsunga w
Czan-ganie, Harun przewyższał ich wszystkich bogactwem,
105
potęgą, splendorem i poziomietn intelektualnym i kulturalnym.
Nie był jednak dyletantem. Brał udział w zarządzaniu państwem, cieszył się
opinią sprawiedliwego sędziego, pozostawił po sobie pełny skarb. Osobiście
prowadził wojska w bój, nie pozwolił naruszyć granic swoich włości. Jednak
główny ciężar rządów i polityki złożył w ręce mądrego Jahii z rodu Barmakidów,
dając mu swój pierścień na znak nieograniczonego pełnomocnictwa. Był to akt
kompletnego zaufania, ale Harun, wówczas jeszcze młodzieniec dwudziestoletni,
uważał się za nieprzygotowanego do władania tak olbrzymim królestwem. Był to
także akt wdzięczności dla nauczyciela, którego zwykł nazywać ojcem. Jahia
okazał się jednym z najbardziej utalentowanych rządców w dziejach; utwierdził
porządek, bezpieczeństwo i sprawiedliwość, budował drogi, mosty, kanały i
zajazdy. Prowincje kwitły, napełniając zarazem skarbiec władcy i wezyra. Jego
synowie, Al-Fadl i Dżafar otrzymali od niego wysokie urzędy i sprawowali je
znakomicie. Stali się milionerami, pobudowali sobie pałace, utrzymywali w nich
własne dwory, pełne poetów, filozofów i błaznów. Harun kochał Dżafara Barmakidę
tak mocno, że kazał uszyć podwójny płaszcz, w którym mogliby chodzić razem. W
tym właśnie stroju syjamskich braci poznawali, być może incognito, nocne życie w
Bagdadzie.
Nie znamy dokładnie przyczyny upadku rodu Barmakidów. Może Harun w wieku
dojrzałym doszedł do przekonania, że nie wystarczają mu już rozkosze zmysłowe i
dyskusje filozoficzne, i pozazdrościł młodemu wezyrowi udzielonej mu po ojcu
wszechwładzy. Dżafar pozwolił raz uciec buntownikowi, którego Harun kazał
stracić. Władca nie darował mu tego nigdy. Gdy siostra Haruna, Abbasa, zakochała
się w Dżafarze, Harun zgodził się na małżeństwo pod warunkiem, że małżonkowie
spotykać się będą tylko w jego obecności; ślubował bowiem nie skazić obcą
106
domieszką książęcej krwi arabskiej swoich sióstr. Dżafar zaś był Barmakidą, a
więc Persem. Młodzi złamali tę umowę. Abbasa potajemnie urodziła Dża-farowi
dwóch synów, których ukryła i wychowała w Medynie. Zobaida, żona Haruna, odkryła
mu tę tajemnicę. Kalif posłał po kata, kazał mu zabić Abbasę i pogrzebać ją na
dziedzińcu pałacowym; sam dopilnował spełnienia tych rozkazów. Kazał następnie
ś

ciąć Dżafara i przynieść sobie jego głowę, co też uczyniono. Dalej posłał do

Medyny po dzieci, długo rozmawiał z ładnymi chłopczykami, poczem polecił ich
stracić. Jahia i Al-Fadl zmarli w więzieniu, a cały kolosalny majątek Barmakidów
uległ konfiskacie. Sam Harun ar-Raszid zmarł w niewiele lat później, w 809 roku.

background image

Kondotierzy
Byli fascynującym zjawiskiem w dziejach. Pojawili się w XIV wieku, a samo słowo
użyte było po raz pierwszy przez Giovanniego Villani około 1340 r. Byli to
dowódcy oddziałów najemnych na służbie miast albo dworów książęcych. Gdy
załamało się średniowieczne cesarstwo zachodnie, małe republiki miejskie
pozbawione zostały opieki wojsk cesarskich. Sytuacja geograficzna, a także
charakter produkcji przemysłowej sprawiały, że pewne miasta najmowały
kondotierów, a inne nie mogły, czy nie chciały tego czynić.
Florencja na przykład wykazała wielką przezorność obierając sobie za przedmiot
eksportu tkaniny wełniane o niezniszczalnych kolorach. Ale tkacze nie byli
dobrymi wojownikami. Ani farbiarze, ani krawcy, kowale, piekarze, szewcy,
dachówkarze, garbarze, bednarze czy ślusarze. Trudno było w potrzebie, po
miesiącu musztry, przerobić Florentyńczyków na żołnierzy. Ale pieniądze
nagromadzone w handlu
107
produktami tych zacnych rzemiosł pozwalały na najęcie dla obrony miasta takiego
kondotiera, jaki wydawał się najgodniejszy zaufania.
Inaczej Mediolan, specjalizujący się w produkcji i broni i pancerzy.
Mediolańczycy, o typie fizycznym przypominającym bardziej swych germańskich
niż j latyńskich przodków, byli budowy krzepkiej i, jak świadczą badania
grobów, o dobrą głowę roślejsi od i Florentyńczyków. Nawet i dziś są od nich
wyżsi i silniejsi.
Stawiali oni opór Barbarossie dłużej niż jakiekolwiek inne miasto średniowieczne.
Nawet gdy ich pokonał, feudałowie jego nie chcieli rezygnować z mocniejszych
hełmów mediolańskich, dalej niosą- ' cych kusz, ostrzejszych mieczów, tęższych
toporów bojowych. Dlatego Mediolan odrodził się wkrótce jak feniks z cesarskiego
pożaru, a jego doborowi kuszni-"cy zaczęli zagrażać słabszym sąsiadom — Perugii,
Lecce i Florencji.
Miały te miasta jednak inną broń — swoje mennice, florena (zawsze mocniejszego
od waluty mediolańskiej) i międzynarodowy kredyt bankowy, a zatem i usługi
kondotierów. Również Wenecja uważała stałą armię za zbędne obciążenie i polegała
na rezerwie złotych dukatów, pozwalających na wybór capi-tani di guerra czyli
kondotierów.
Kandydatów do tej roli było wielu. Każdy komendant odległej forteczki chętnie
powiększyłby swój garnizon o pół tysiąca ochotniczych włóczni i pociągnął na
jakąś daleką wyprawę. Jej przyczyną dla handlowych republik jak Wenecja czy
Florencja było zwykle złamanie paktu gwarantującego wolny przewóz towarów rzeką
czy przez przełęcz Apeninów. Kondotier powinien był działać szybko i bez
nadmiernych wydatków, ograniczając się do ściśle określonej operacji wojskowej.
Musiał trzymać ludzi w ryzach, nie dopuścić do grabieży, mordów, uprowadzeń, co
zmuszałoby do płacenia odszkodowań albo ściągnęłoby odwet. Idealny kondotier
przypominać
108
miał chirurga, który usuwa wrzód nie uszkadzając organizmu.. Tak godnych
zaufania dowódców było oczywiście niewielu. Najlepszych państewka miejskie
ceniły na wagę złota (mimo że użycie kondotierów było ostatecznością, gdy
zawiodły wszystkie środki dyplomacji), ubiegały się o nich, a wreszcie stawiały
im pomniki, z których dwa stanowią słynne dzieła sztuki.
Pomnik konny kondotiera Erasma da Narni (ok. 1370—1443) zwanego Gattamelata
(Słodka kotka), dowódcy wojsk weneckich walczących z Mediolanem w 1434—41, dłuta

background image

Donatella, odsłonięty w 1453, jest jednym ze szczytowych osiągnięć plastyki
Renesansu; stoi u boku ogromnego eliptycznego Piazza del Santo przed słynną
bazyliką Św. Antoniego w Padwie: nawiązująca w pewnej mierze do pomnika Marka
Aureliusza na Kapitolu, pierwsza od czasów starożytnych realistyczna rzeźba
ś

wiecka, świetnie wkomponowana w architekturę otoczenia.

Na dziedzińcu Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie stoi odlew wspaniałego pomnika
konnego (1479—88) dłuta Andrea del Verrocehio. Oryginał jest posągiem z brązu na
wysokim marmurowym cokole przed kościołem św. św. Jana i Pawła (Santi Giovanni e
Paolo) w Wenecji, również jeden z najsławniejszych pomników Renesansu. Wenecja
wystawiła go słynnemu kondotierowi Bartolomeo Col-leoniemu (1400—75); po
ś

wietnej karierze wojskowej w służbie Wenecji i Mediolanu spędzał czas

przyjemnie jako władca Bergamo, otoczony dworem uczonych i artystów (większość
kondotierów czekał całkiem inny los — ginęli śmiercią gwałtowną). Sprawił sobie
też grobowiec za życia, obok grobu swej córki Medei, w kaplicy zbudowanej na
miejscu zakrystii romańskiej bazyliki Santa Maria Maggiore (1137, ukończonej w
XVIII w.) w Bergamo. Kaplicę, jedno z arcydzieł renesansowej rzeźby lombardzkiej,
wykonał w 1476 G. A. Amadeo, a ozdobił freskami Giovanni Tiepolo.
109
Batuta
Dyrygentura jest prawdopodobnie instytucją równie starą jak zespołowe
wykonawstwo muzyczne, jednak nasze wiadomości na ten temat nie sięgają dalej niż
na dwa tysiące lat. Starożytni Grecy znali przewodnika chóru, który wybijał takt
stopą na metalowej podeszwie. Znali również inną metodę, zwaną chironomią,
polegającą na wyrażaniu wartości dynamicznych i frazowania za pomocą ruchów ręki,
dłoni i palców. W Indiach przy wykonywaniu hymnów Wedy dyrygent prowadził święte
melodie ruchami napięstka prawej ręki i wybijaniem na nim taktu palcem
wskazującym lewej.
Obie metody — wybijanie rytmu i chironomią towarzyszą sobie już od początku
dyrygentury. Należy jednak pamiętać, że w kulturach starożytnych muzyka nie
miała, jak dziś, pozycji samodzielnej i niezależnej w sztuce, ale związana była
nierozdzielnie z tańcem, dramatem i poezją. Czynnik rytmu był zasadą wiążącą te
sztuki. Przewodnik chóru prowadził jego taniec, muzykę i pieśń. Wielkie
festiwale i procesje kultur antycznych nie były rodzajem koncertów, ale
rytmiczną prezentacją kultu, tańca i śpiewu z towarzyszeniem muzyki
instrumentalnej. W czasach rzymskich dyrygował zwykle flecista, a dźwięk
strzelania palcami wypierać zaczął piekielne łomoty żelaznego buta. We wczesnych
ś

piewach kościelnych rytm wskazywano za pomocą wznoszenia i opuszczania ręki.

Przy śpiewach gregoriańskich preceptor podawał ton, sam śpiewał i pomagał
chórowi ręką i głosem w sposób bardziej już zróżnicowany i wyrazisty.
Jan Sebastian Bach kierował zespołem wykonawczym siedząc przy organach lub
klawicymbale. Tak samo czynili Haendel i Gluck. Haydn w Londynie w latach 1791 i
1794 dyrygował przy fortepianie wraz
ze swoim impresariem, skrzypkiem Salomonem. Łączne kierownictwo klawesynisty i
pierwszego skrzypka było, jak się zdaje, zjawiskiem powszechnym w całym XVIII
wieku. Często jeden kierował chórem, a drugi — orkiestrą. Orkiestry francuskie i
włoskie posługiwały się innym systemem. Tutaj wybijacz tempa, batteur de mesure,
utrzymywał ostrą dyscyplinę i wystukiwał rytm bardzo głośno. Jean Jacąues
Rousseau w swoim Słowniku muzycznym (z 1767 r.) skarży się, że nieznośny hałas
kija zagłusza całą symfonię. Dyrygentów tych, walących głośno długą laską w
podłogę, przezywano wówczas drwalami. Jeszcze na 80 lat przed ową skargą

background image

Rousseau, słynny kompozytor francuski, Jean Bapti-ste Lully, dyrygując Te Deum z
okazji wyzdrowienia Ludwika XIV, wybijał takt tak mocno swym wysokim i ciężkim
kijem, że gdy raz trafił omyłkowo we własną stopę, uległ zakażeniu, którego
skutkiem była przedwczesna śmierć kompozytora.
Jeszcze pod koniec XVIII wieku Gluck dyrygował przy pianinie, a dwunastoletni
Beethoven kierował orkiestrą operową przy klawikordzie. Kiedy Ludwik Spohr
przybył do Londynu w 1820 ?., spodziewano się, że będzie grał na skrzypcach i
wybijał takt smyczkiem. Kiedy wyjął z kieszeni batutę i zaczął dyrygować z
pulpitu, spowodował niemałą sensację. Orkiestra przyjęła nieprzychylnie
dyrygenta nie grającego na żadnym instrumencie. I dziś jeszcze wielu nienawykłym
słuchaczom dyrygent wydaje się postacią niezrozumiałą, czyniącą dziwaczne gesty
rękami i korpusem, rodzajem akrobaty, tancerza, aktora czy mima, paradoksalną
figurą muzyka nie tworzącego dźwięku, maga, który celebruje utwór z powagą
kapłana odprawiającego mszę. Ilustracją tej niechętnej postawy jest anegdota o
pewnym skrzypku z orkiestry symfonicznej, który zapytany, co wykona dyrygent
przybyły na gościnny występ, odpowiedział: !>Nie wiem, co on będzie dyrygował,
ale my zagramy pierwszą symfonię Brahmsa".
110
Ul
Użycie batuty rozpowszechniło się szybko. Używał jej już Weber w Dreźnie w 1817,
Mendelssohn w 1835, i Schumann, który lubił przywiązywać pałeczkę do napięstka
za pomocą specjalnego urządzenia. Jesteśmy już na progu współczesności, epoki
wielkich mistrzów pałeczki, Bulowa, Mahlera, Nikischa, Toscaniniego. Sama batuta
jest stosunkowo świeżym nabytkiem. Dawniej ręce i nogi były jedynym i najlepszym
instrumentem wskazywania tempa i rytmu. Dla zwrócenia uwagi śpiewaków wczesnych
chórów kościelnych, dyrygenci posługiwali się różnymi przedmiotami, od pastorału
do rulonów pergaminowych lub chustek, niekiedy przywiązywanych do laski.
Niektórzy organiści wybijali takt uderzając swój instrument kluczami. Aż do XV
wieku rulony były bardzo popularne. Dyrygent Anselm używał skórzanego zwoju
wypchanego cielęcą sierścią, Gasparo Spontini — laski hebanowej. Batuta również
ulegała licznym zmianom. Od długości metra skróciła się do 45 cm lub jeszcze
mniej. Zamiast złota czy kości słoniowej z hebanową intarsją używa się dziś
lekkich tworzyw sztucznych. Zmienił się również jej charakter, choć do dziś dnia
utrzymują się jeszcze przesądy o jej magicznych własnościach.
Kiedy Richard Strauss pewnego razu, na gościnnym występie w Operze wiedeńskiej,
zapomniał swojej pałeczki i wziął tę, jaka znajdowała się na pulpicie, pierwszy
skrzypek tuż przed rozpoczęciem opery podszedł do niego i, wręczając mu inną
batutę, powiedział: „Proszę, maestro, niech pan weźmie tę. Tamta nie ma rytmu".
I Strauss oczywiście natychmiast posłuchał rady. Kiedy Berlioz i Mendelssohn
spotkali się razem w Lipsku w 1841, wymienili się batutami, a Berlioz do swojej
dołączył list w stylu Fenimore Coopera, zwracając się do przyjaciela jako do
„Wielkiego Wodza". Chociaż niektórzy dyrygenci, jak Stokowski, Mitropulos czy
Bernstein, prowadzą orkiestrę bez batuty, mała ta pałeczka pozostaje nie
112
tylko instrumentem interpretatorów wielkiej muzyki, ale także ich znakiem
heraldycznym.
Nazwy Stanów
Jeśli byłaby mowa o grupach społeczeństwa feudalnego, to sprawa przedstawia się
prosto: feuda-łowie świeccy (panowie i szlachta), duchowieństwo i tak zwany stan
trzeci, czyli mieszczaństwo. Rzecz skomplikuje się znacznie, jeżeli się okaże,

background image

iż mamy na myśli całkiem inne Stany, mianowicie USA. Jest to jedyny w swoim
rodzaju zbiór nazw geograficznych nadanych w czasach nowożytnych. Dlatego
właśnie pochodzenie ich jest dobrze znane geografom, choć dla ogółu przeważnie
jest mniej lub bardziej zagadką. Bieda w tym, że stanów tych jest aż
pięćdziesiąt!
Na szczęście prawie połowa tej liczby ?— bo aż 24 stany — ma nazwy pochodzenia
indiańskiego, aczkolwiek niektóre z nich weszły do angielszczyzny za
pośrednictwem języka hiszpańskiego (jak Arizona) lub francuskiego (jak Illinois).
Plemiona indiańskie, choć wykazują duże między sobą pokrewieństwo i pochodzą
prawdopodobnie od jakichś wspólnych mongoloidalnych, azjatyckich przodków
(uczeni sądzą, że przybywali oni w różnych okresach kolejnymi falami z Azji
przez cieśninę Beringa), odznaczają się niezmiernym bogactwem językowym. Oblicza
się, u Indian zamieszkałych na północ od Meksyku, co najmniej 55 grup językowych,
tak różnych od siebie, jak język polski od węgierskiego. Analiza nazw
pochodzących z tak zawiłej mozaiki językowej nie byłaby więc, jak sądzę, zbyt
interesująca.
Następną grupę stanowią nazwy pochodzące od postaci historycznych. Jest
ich dziewięć: Delaware —
8 — Drugi kot w woarku
113
od Tomasza Westa, lorda De La Warr, pierwszego' gubernatora Kompanii
Wirginijskiej; nazwę tę nadano naprzód rzece, a później także plemieniu
Delawarów. Georgia — od króla angielskiego Jerzego (George) II. Luizjana —
nazwana na cześć Ludwika (Louis) XIV przez Francuzów, którzy władali tym krajem
do 1803 ?.; Maryland — „Ziemia (królowej angielskiej Henrietty) Marii", żony
Karola I. Nowy Jork — od księcia Jorku, późniejszego króla Jakuba II. Karolina —
od króla angielskiego Karola I.
U ? w*r*M- sr*tt I
I ltuLe?ĆE'ST7WJrPAT7ł
Pennsylwania — z połączenia nazwiska Wiliama Pen-na, kwakra, właściciela tego
kraju, z proponowaną przez niego w 1681 nazwą Sylwania czyli Kraina lasów.
Virginia — czyli „dziewicza" (po łacinie), ku czci dziewiczej królowej
angielskiej Elżbiety I. Washington — na cześć pierwszego prezydenta Stanów. (Do
tejże serii należy District of Columbia, który jednak nie jest stanem, ale
wydzielonym terytorium stołecznym nazwanym dla uczczenia Krzysztofa Kolumba.)
Cztery nazwy są opisem krajobrazu. Colorado to po hiszpańsku „barwny albo
szkarłatny" — od koloru ścian kanionu rzeki. Nevada — to hiszpańskie „śnieżysta".
Montana znaczy po łacinie „górzysta", Vermont — to francuskie Vert Mont, a więc
jakby nasza Zielona Góra. Do tej czwórki można by dodać
114
nazwę stanu Rhode Island, co miało jakoby znaczyć „Czerwona Wyspa"; inni uważają
jednak, że miała to być „Wyspa Rodos".
Trzy nazwy pochodzą od okolic starego kraju iim~ grantów. Maine — od nazwy
dawnej prowincji francuskiej. New Hampshire — od angielskiego hrabstwa Hampshire.
New Jersey — od największej z wysp normandzkich, Jersey. New ?????? był dawną
pi*0-wincją Meksyku wydartą mu w 1850 r. przez silniejszego sąsiada.
Stan Hawaje pochodzi zapewne od hawajskiego słowa znaczącego „ojczyzna". Alaska
—. jest rosyjską wersją wyrazu eskimoskiego na oznaczenie Półwysp11 Alaska.
Kalifornii nadali konkwistadorzy hiszpańscy nazwę fantastycznej wyspy bliskiej
ziemskiego Baju, zaczerpniętej z romancy rycerskiej pt. Spfatvy Esplandiana,

background image

imitacji słynnego Amadisa z Galii Gar-cii de Montahro. śeglarz hiszpański Ponce
de Leon, wylądowawszy na półwyspie (o którym sądził, że jest wyspą) w niedzielę
wielkanocną 1513 roku, dał mu nazwę tego dnia, Pascua florida (Pascha kwitnąca),
z czego z czasem pozostała tylko sama Floryda. Wreszcie Indiana znaczy „ziemia
Indian".
Aby się rachunek zgadzał, należy dołożyć jeszcze trzy stany, których nazwy są
powtórzeniem innych, z dodatkiem strony świata: Południowa Dakota, Północna albo
Południowa Karolina, Zachodnia Wirgi-nia.
Nazwisko panieńskie Zosi
Niestety, nie znamy go, bo Mickiewicz nie zechciał nas o nim poinformować. Przy
okazji warto sobie też uświadomić, że nie znamy także nazwiska ????????,
Hrabiego, Asesora i Podkomorzego. Nie wiedzielibyśmy
115
zapewne również jak brzmi nazwisko Bejenta, gdyby nie jego. namiętna,-
gestykulacja i nieodparcie nasuwający się rym w dwuwierszu: „Był dawniej
adwokatem pan rejent Bolesta, zwano go kaznodzieją, że zbyt lubił gęsta".
Jak czytamy u Konrada Górskiego, sam bohater tytułowy utworu, pan Tadeusz, miał
się początkowo nazywać panem śegotą. Jest to spolonizowana forma imienia Ignacy.
Z imienia tego poeta jednak szybko zrezygnował. Z kolei Mickiewicz wybrał dla
niego autentyczne nazwisko nowogródzkie — Saplica. Wiadomo, że w latach 1799—
1806 rodzina poety nie mało wycierpiała od niejakiego Jana Saplicy, groźnego
/awanturnika, który ciężko pobił i spowodował tym śmierć Bazylego Mickiewicza
(stryja Mikołaja, ojca poety), a potem przez wiele lat niepokoił rodzinę
Mickiewiczów i odgrażał się jej. Jednak w ciągu pisania autor zmienił Saplicę na
Raplicę, a majątek nazwał Raplicowem. W końcu jednak namyślił się raz jeszcze i
wybrał nazwisko Soplica, rozstając się w ten sposób z autentyzmem regionalnym,
choć z sobie tylko znanych powodów nie rezygnując z bliskiego podobieństwa do
nazwiska śmiertelnego wroga własnej rodziny.
Podobnie stało się z nazwiskiem stolnika. Początkowo miało ono autentyczną
postać Orzeszko, później jednak poeta nadał mu brzmienie bardziej białoruskie —
Horeszko.
Również Wojski nie od razu otrzymał tę właśnie godność. Poeta uczynił go naprzód
Strukczaszym, potem Rotmistrzem, a na koniec dopiero Wojskim Hreczechą. Wreszcie
jedna z centralnych postaci poematu, Sędzia, nie został przez poetę obdarzony
ż

adnym imieniem, co mu jednak nie wadzi, bo przez całych ksiąg dwanaście nikt

nie ośmiela się mówić mu po imieniu.
116
Irrealizm języka w filmie
Istnieje widoczna rozbieżność między szczegółowym realizmem strojów, broni i
architektury w filmach historycznych i kompletnym brakiem realizmu języka, kiedy
(jak np. w „Krzyżakach" i „Faraonie") Polacy XV wieku i starożytni
Egipcjanie mówią współczesną polszczyzną. Autorzy powieści
historycznych poświęcają wiele czasu badaniom materiałów i źródeł, aby się
upewnić co do autentyczności przedstawianych w książce faktów. Producenci
filmów historycznych wydają niekiedy wiele pieniędzy, aby stwierdzić, jakie
obuwie noszono w Wenecji w czasach Casanovy, jak mógł wyglądać hełm Cyda, jak
przedstawiała się toaleta Kleopatry, ulica w Krakowie za panowania Zygmunta
Augusta czy lampa w pokoju Norwida. Ale jak reaguje powieściopisarz,
dramaturg, scenarzysta na sprawy języka, które są rzeczywistym problemem
w prawdziwym życiu? Tworzeniem iluzji, która by mogła zadowolić czytelników

background image

i widzów. Stuprocentowy realizm, osiągalny w architekturze, kostiumach czy
obyczajach, tu by się nie przydał na nic. Kiedy akcja odbiega od zakresu
współczesnej polszczyzny i dzieje się na przykład w Polsce Bolesława
Kędzierzawego lub w dzisiejszej Australii, nie może już być mowy o realizmie
języka, jeśli nasze audytorium ma coś z tej akcji zrozumieć. Mówiąc nawiasem,
autentyczność szczegółu, którą reżyser stara się osiągnąć w filmie historycznym
albo sztuce, aby się nie narazić na zarzuty krytyki, że to czy inne krzesło lub
siodło jest anachronizmem, bo pojawiło się dopiero w dwieście lat później, nie
zawsze jest brana pod uwagę w scenach dziejących się współcześnie. Któż w
rzeczywistości potrafi ogolić się w 10 sekund kilkoma ruchami brzytwy,
jak to
117
czyni wielu bohaterów filmu czy TV? Czy widział kto naprawdę człowieka
wygłodniałego, który by siadł przy stole, zjadł trzy kęsy i, najwidoczniej
nasycony, przechodził do całkiem innych zajęć? Taki brak realizmu jest konwencją
nieszkodliwą.
Szkodliwsze są prawdopodobnie bezlitosne razy, jakie zadają sobie bohaterowie
takich serii jak Święty czy Baron, bez widocznych skutków fizycznych. Aktor
rąbnięty przed chwilą żelazną sztabą po głowie nie zostaje odwieziony na
cmentarz lub chociażby do szpitala, ale wstaje po chwili i, potarłszy sobie
głowę dłonią, biegnie ochoczo na spotkanie dalszych przygód. Sceny takie mają
zapewne niezbyt szczęśliwe skutki wychowawcze.
Ale język? Tu iluzja jest nie tylko usprawiedliwiona, ale i konieczna, kiedy np.
osoby dramatu mówią innym językiem niż słuchacz, albo kiedy różne osoby mówią
różnymi językami, każda w swoim środowisku lub między sobą, albo kiedy
różnojęzyczni ludzie nie mogą się porozumieć. Problem realizmu językowego
powstał naprzód w literaturze pięknej. U Homera występują Grecy i Trojanie. Ci
mówili zapewne jakimś językiem frygijskim, całkiem odmiennym od greckiego. Mimo
to w Iliadzie herosowie porozumiewają się ze sobą bez trudności, a autor nie
napomyka nawet o jakichkolwiek kłopotach językowych. Ta sytuacja powtarza się w
Eneidzie Wergiliusza z jeszcze większą beztroską, gdyż Eneasz bez jakichkolwiek
kłopotów opowiada dokładnie swe nieszczęścia królowej Dydonie, która posługiwała
się niechybnie językiem punickim, a więc semickim, nie mającym z greką już nic
wspólnego. Nie ma także mowy o nieporozumieniach ani o tłumaczach w Pieśni o
Rolandzie z XI wieku, gdzie Maurowie rozmawiają z Frankami bez trudu.
Ale literatura nie jest naśladownictwem rzeczywistości. Autor może czytelnikowi
przedstawić dowolną scenę przez wtrącenie kilku zręcznie użytych słów. Wystarczy
takie zdanie jak: „Henryk mówił z wy-
118
raźnym niemieckim akcentem" albo „Anna z ledwością mogła zrozumieć, co żołnierz
mówił do niej po francusku" czy też „kiedy brakło im słów, pomagali sobie
gestami". Na scenie i ekranie jest inaczej. Akcja toczy się przed naszymi oczami
tak, jakby się działa naprawdę. Co robić wtedy? Najprościej zignorować całe
zagadnienie. Hamlet u Szekspira nie udaje, że mówi po duńsku, tak jak Maria
Stuart Słowackiego nie pozoruje angielszczyzny- Słuchacze zgadzają się milcząco
na tę konwencję. Kłopoty zaczynają się dopiero wtedy, gdy postacie sceniczne
należą do różnych grup etnicznych, jak to się często zdarza we współczesnych
filmach lub serialach telewizyjnych.
Reżyserowie chwytają się tu różnych sposobów. Od całkiem naturalistycznych,
kiedy każdy mówi po swojemu, a treść tłumaczą napisy, do rozwiązań połowicznych,

background image

kiedy postacie mniej ważne szwargocą do siebie coś, co i tak nie ma znaczenia
dla akcji, po prostu dla stworzenia kolorytu lokalnego, a zasadni-
cze kwestie, np. między Hiszpanami, wypowiadane są po polsku. Niekiedy reżyser w
ogóle nie przejmuje się tą sprawą, jak w komedii filmowej Marysieńka i Napoleon,
gdzie wszyscy — Francuzi, Polacy, cesarz i lokaje — mówią sobie spokojnie po
polsku.
Reżyser kręcący poważny film historyczny uzależni zapewne swój sposób
postępowania od okresu,
119
w którym rozgrywa się akcja filmu. Jeżeli jest to wiek XIX lub epoka Oświecenia,
autentyczny język epoki doda tylko filmowi smaku. Ale już film o Reju z Nagłowic
zmusi do kompromisów lingwistycznych, do pozornej tylko archaizacji, inaczej
bowiem treść dzieła byłaby zrozumiała wyłącznie dla językoznawców, którzy, jak
wiadomo, w przeciętnej sali kinowej stanowią znikomą mniejszość.
W stosunku do obcych filmów i dubbing, i napisy mają swoje zalety i wady. Napisy
dają z konieczności tylko część dialogu, a przy tym odrywają co chwila oczy
widza od twarzy aktorów. Pozostawiają im jednak własny głos, a zatem jeden z
podstawowych elementów aktorstwa. Pozwalają przy tym ludziom uczącym się języków
na idealne wprost ćwiczenie w rozumieniu obcej mowy. Dubbing zaś, okaleczając
aktorów i irytując widzów nieuchronną niezgodnością słów z ruchami warg, pozwala
jednak odbierać pełny dialog bez wysiłku. W niektórych krajach, np. we Włoszech,
wszystkie obce filmy są dubbingowane. Oba systemy mają zawziętych zwolenników i
wrogów. Na szczęście jednak przeciętny bywalec kin nie trapi się zbytnio kwestią
realizmu czy irre-alizmu językowego w sztuce.
Sztuczne zęby j
Ból zębów jest starszy niż pisana historia ludzkości. Na 32 neolityczne czaszki
siedem nosiło wyraźne ślady próchnicy zębów. Jej przykre skutki pojawiają się
już w najwcześniejszych kronikach: brzydki wygląd, źle: woniejący oddech,
trudności w jedzeniu, mówieniu i uśmiechaniu się, a poza tym ból. Ból cza-.sem
chwytał i puszczał na przemian, jak np. u angielskiej królowej Elżbiety I, a
czasem był chroniczny, jak u^Jęrzego Waszyngtona i jego żony, Marty.
42.0
Próby interwencji dentystycznych także mają tradycję starożytną. Etruskowie
czynili cuda przy pomocy kawałków blachy i drutu. Cel był głównie
kosmetyczny, jednak nie służył naśladowaniu natury. W toskańskich ustach
błyszczało złoto, dodając nosicielowi poważania u ludzi. Dentystyka od
samych początków rozwija się dziwnymi skokami, po których następują długie
okresy odrętwienia. Przez całe stulecia działalność stomatologiczna ograniczała
się do wyrywania zębów, a narzędzia tego przerażającego rzemiosła odznaczały się
masywnością i srogim wyglądem. Normalnie sadzało się pacjenta na podłodze, aby
móc mu ścisnąć głowę kolanami. Rzeczą zwykłą było przy tym wyrwanie kilku
zdrowych zębów przez omyłkę albo złamanie żuchwy. Taki operator jeździł od
miasta do miasta, starając się jednak nie wracać zbyt szybko do miejsc
swojej działalności. Pomocnik jego czynił w czasie operacji na placu targowym
wesoły hałas na bębnie, rzekomo dla reklamy, ale naprawdę dla zagłuszenia
wrzasków
pacjenta.
Sztuczne zęby rozpowszechniły się dość szybko w XVIII wieku. Wykonane z drzewa
były mało przydatne. Zrobione z kości słoniowej prędko gniły i wydawały
nieznośną woń. Zęby ludzkie były kosztowne, jeżeli nie pochodziły od niewolników.

background image

Dyskretny, sceptyczny uśmiech mędrców Oświecenia świadczy o chwiejnej sytuacji
protezy w ustach, zawsze zresztą wyjmowanej przy posiłkach. Chłód tego złotego
wieku odnieść więc można, przynajmniej w znacznej mierze, do
niedostatków dentystyki. Za to wiktoriańska technika protetyczna
umożliwiła ujawnienie się dziewiętnastowiecznego entuzjazmu
dla postępu.
Cztery wielkie wynalazki pchnęły dentystykę naprzód. Pierwszym był rozwój zębów
porcelanowych — twardych, białych, dających się łatwo kształtować, idealnie do
potrzeb pacjenta. Drugim był środek znieczulający, który zresztą objawił się
przypad-
kiem. Pewien młody dentysta amerykański poszedł na pokaz gazu rozweselającego
(„dystyngowane! rozrywki", jak twierdziła reklama), na którym to pokazie
zapraszane na podium osoby z sali, pod wpływem paru dmuchnięć gazu zachowywały
się z komicznym brakiem powściągliwości. Dentysta wypróbował skutki tego gazu na
sobie i w tejże chwili zrodziła się dentystyka bezbolesna. Później oczywiście
znaleziono lepsze środki znieczulające.
Trzecim był wynalazek Karola Goodyeara — wulkanizacja — dzięki której można było
rozwiązać problem płyty podstawowej. Czwartym wreszcie było zastosowanie
ciśnienia powietrza czyli efektu przyssania się protezy do miejsca. Dzięki niemu
przeżyły się dawne konstrukcje z resorowymi sprężynami przyciskającymi płyty do
dziąseł, a wymagające mocnych szczęk nawet do spożycia kremu śmietankowego.
Dyletant
Znaczy to tyle, co miłośnik, amator, głównie jakiejś dziedziny sztuki lub
nauki, a włoskie dilettare to czynić co z miłości. I bardzo niesłusznie robią ci
specjalistyczni perfekcjoniści, którzy to, co się robi eon amore, chcieliby
wzgardliwym słowem ośmieszyć, zlekceważyć czy poniżyć. Sztuka i nauka, dawna i
nowa, zawdzięczają dyletantom bardzo wiele. Zapewne, z amatorstwa rzadko
tylko powstają niezwykłe dzieła albo odkrycia, choć i one się zdarzają. Wielki
biolog Lamarck przez długi czas uważany był za amatora-dyletanta, którego trudno
brać na serio; również Goethego traktowało wielu jako przyrodniczego profana.
Jean Henri Fabre uchodził w oczach profesorów zoologii za prowincjonalnego
niedouczka. Dopiero laicy, zwłaszcza poeci, poznali się na nim
122
jako na entomologu. Amatorzy i dyletanci tworzą klimat niezbędny dla twórców w
dziedzinie nauki i sztuki, łagodzący atmosferę niezrozumienia i osamotnienia, w
jakiej najczęściej działać muszą prawdziwie wielcy.
Najwięcej jednak korzyści przynosi dyletant sobie samemu, mogąc w czasie wolnym
od pracy zawodowej wyżyć się w sposób dający autentyczne satysfakcje, a
krańcowo odmienny od biernego trawienia cudzych produkcji kulturalnych,
zwłaszcza przekazywanych przez takie media, jakich odbiór nie wymaga żadnego
wysiłku. Wtedy nawet osiągnięcie granicy wieku zawodowego przestaje w człowieku
budzić uczucie strachu lub przygnębienia. Wyrzekając się pracy zawodowej, a wraz
z nią znacznej części swego dotychczasowego istnienia, człowiek może nadal
prowadzić życie owocne i twórcze. Dzięki pomyśl-niejszej prognozie długości
ż

ycia w naszych czasach, mogą rencistę oczekiwać długie i interesujące lata.

Człowieka nie należy wychowywać tylko do zawodu, ale także do twórczego
wypoczynku. Jest to bowiem jedyna forma wykorzystywania wolnego czasu, jaka
człowieka odbudowuje wewnętrznie i czyni z niego istotę usatysfakcjonowaną i
zdrową.
Człowiekopotwór

background image

Kiedy Karol Linneusz w XVIII wieku opracowywał podział świata organizmów na
klasy, rzędy, rodzaje i gatunki, włączył do tej klasyfikacji także gatunek homo
monstrosus czyli człowieka dziwacznego lub potwornego. Linneusz uważał ten
gatunek za spokrewniony z nami, ale różniący się znacznie cechami fizycznymi.
Wierzył on mianowicie, tak jak wielu jego współczesnych, że w dalekich i mało
znanych okolicach świata żyją istoty dziwaczne, ale podobne do człowieka.
123
Ta wiara w istnienie potwornych ras trwała w Europie co najmniej przez dwa
tysiące lat. Przez ten czas badacze i podróżnicy opisali niezliczone rodzaje i
odmiany takich półludzkich stworzeń, a sprawozdania te opierały się
prawdopodobnie na błędnych informacjach albo były wytworem fantazji mającej
zapewnić podróżnikom sławę w ich ojczyźnie. W tej j
kolekcji pomysłów nie pozostawiono w spokoju żadnej niemal części ciała
ludzkiego; każdą przekształcano na różne wymyślne sposoby. Były więc ludy o
malutkich albo gigantycznych, bądź spiczastych głowach, bez głów, z głowami do
zdejmowania, z psią albo końską głową, ze świńskim ryjem lub ptasim dziobem.
Mając mgliste tylko i bałamutne wiadomości o egzotycznych krajach, a jeszcze
skąp-sze o granicach zmienności cech fizycznych człowieka, ludzie zaludniali
krańce świata tworami swojej wyobraźni. Łatwowierność publiczności, wierzącej
ś

więcie, że ów homo monstrosus w licznych swoich odmianach rzeczywiście istnieje,

nie różni się zresztą zbytnio od bezzasadnych uprzedzeń, jakie i dziś wiele grup
ludzkich, zwłaszcza sąsiadujących z sobą na tym samym terytorium, żywi wzajemnie
do siebie. Herodot w V wieku pne. wiele podróżował po
124
znanym sobie świecie. Relacje jego .o Egipcjanach i Persach są dość bezstronne;
z pewnością tez nie wierzył we wszystko, co mu opowiadano. Jednak w krajach
odleglejszych od ziemi ojczystej ludzie i ich obyczaje często wydają się
osobliwe. Jak pisze Herodot: „Na krańcach świata powstają rzeczy najprze-
dziwniejsze". Opowiada on więc, że w Etiopii, w pobliżu granicy egipskiej,
plemię zwane troglodytami żyje pod ziemią, żywi się wężami i jaszczurkami, a
mowa ich przypomina pisk nietoperzy. Natomiast w pobliżu gór Atlasu żyją Atlanci,
którzy podobno nie jedzą nic żyjącego i nie mają sennych widzeń. W Indiach znów
Padajowie zjadają swoich bliźnich, gdy ci ulegną najbłahszemu choćby schorzeniu;
libijscy Adyrmachidowie za to, gdy złapią na sobie pchłę, odpłacają jej zaraz
wet za wet ukąszeniem za ukąszenie, a potem puszczają wolno. Argipajowie zadoń-
scy zasię są wszyscy, co do jednego, łysi; w górach tychże okolic mieszkać mają
ludzie o kozich nogach i inni, którzy sypiają snem zimowym przez pół roku. „Ja w
to wszystko nie wierzę", dodaje Herodot, a mimo to relacjonuje dalej. Więc
Arimaspowie mają tylko po jednym oku w pośrodku czoła, a gryfony — półlwy i
półorły —? pilnują skarbów. Powołując się na świadectwo Libijeżyków Herodot
wspomina też o ludziach bez głów, z oczami na piersi, o ludziach o psich mordach
i o Wielu innych.
O analogicznych potworach ludzkich napomyka także poeta grecki Hezjod na kilka
stuleci przed He-rodotem. Homer opisuje jednookich Kiklopów, olbrzymów i
pigmejów. Herodot więc nie wymyślił tych dziwacznych postaci, ale był pierwszym,
który umiejscowił je w konkretnych warunkach geograficznych. Pod koniec V wieku
pne. Ktezjasz, który był kiedyś lekarzem na dworze perskim, a potem autorem
pierwszego dzieła o Indiach, pisze w nim o różnych przedziwnych mieszkańcach
tego kraju, jako to o Scyjapodach, mających tylko jedną, ale za to olbrzymią
nogę, na której skaczą szybciej niż ludzie

background image

125
dwunożni biegają. Używają również tej kończyny jako rodzaju-parasola, trzymając
ją nad; głową dla ochrony przed deszczem lub promieniami słonecznymi. Wkroczenie
wojsk Aleksandra Wielkiego do Indii w 326 roku pne. dało początek nowej serii
podobnych opowieści. Armii Aleksandra towarzyszyli uczeni, których obowiązkiem
było sporządzać do-1 kładne opisy mijanych krajów. Większość tych prac zaginęła
jednak.
Niektórzy uczeni greccy kwestionowali prawdziwość opowieści o potworach. Geograf
Strabon, żyjący na początku naszej ery, nie zawahał się nazwać ich stekiem
bredni. Mimo to tradycja pozostała, nie tracąc ani trochę żywotności. Rzymski
przyrodnik Pliniusz Starszy z I wieku ne. w swojej encyklopedycznej Historii
naturalnej powtórzył i usystematyzował to wszystko, co wiedziano dotąd o
potworach, dodając jeszcze coś niecoś od siebie.
Te rasy monstrów stanowiły niełatwy problem dla wczesnych ojców Kościoła. Trudno
było zaprzeczyć istnieniu tych stworzeń, nie tylko z powodu raportów misjonarzy,
ale także przez Biblię. W Księdze Rodzaju mówi się o rasie olbrzymów. Ustęp
Izajasza powiada: „A włochaci będą tam tańczyć". Własny komentarz tłumacza na
łacinę, św. Hieronima, wyjaśnia, że włochaci mogą oznaczać dzikich ludzi. W
swoim Państwie bożym św. Augustyn sądzi, że monstra istnieją i są potomkami
Adama. Inni komentatorzy woleli przypuszczać, że owe dziwotwo-ry spłodził diabeł,
aby Bogu pomieszać szyki.
W średniowieczu lubiano powoływać się na monstra w celach pedagogicznych.
Stosownie do pewnego źródła z XIII wieku, pigmeje oznaczają pokorę, giganci —
dumę, a psiogłowcy — przykry charakter. Po wyprawie Kolumba papież Paweł II
uważał za konieczne oświadczyć dobitnie w swej bulli z 1537, że Indianie
amerykańscy są ludźmi i mają nieśmiertelną duszę. Postać Kalibana w Burzy
Szekspira niewątpliwie odzwierciedla stosunek do Indian w cza-
126
sach elżbietańskich, równoległy zresztą zapewne do innego poglądu, czyniąc z
nich Szlachetnych Dzikusów, o których była mowa poprzednio.
Mnóstwo informacji na temat człekoupiorów zawiera książka księdza Benedykta
Chmielowskiego Nowe Ateny albo Akademia wszelkiej scjencji pełna z 1745—6 roku.
Rzecz zabawna, że ów homo monstrosus nie umarł jeszcze ze szczętem. Doniesienia
o yetim, żyjącym w niedostępnych jaskiniach Himalajów, interesują dziś nawet
naukowców. Spekulacje na temat życia na planetach odległych gwiazd i kolosalna
literatura fikcji naukowej stworzyła nowe monstra, a wśród nich dobrze znanych
zielonych człowieczków o spiczastych główkach zakończonych antenami
telewizyjnymi. Te fantazyjne istotki tworzy się przeważnie dla dowcipów
rysunkowych, ale morał pozostaje ciągle ten sam. Kiedy człowiek rozmyśla o
jakichś niezmiernie odległych miejscach, gdzie mógłby sobie wyobrazić istnienie
stworzeń rozumnych, a może nawet podobnych do ludzi, imaginacja jego zaczyna
pracować, tworząc obrazy niby to poczwar i straszydeł, a w gruncie rzeczy tylko
warianty i kombinacje elementów organizmów i mechanizmów dobrze mu znanych ze
Starej Ziemi.
Sati
Był to obyczaj importowany do Indii. Herodot opisuje palenie wdów na stosach
pogrzebowych ich mężów u Scytów i Traków. Jeśli można mu wierzyć (a coraz
częściej okazuje się, że można, z pewnymi zastrzeżeniami), wdowy tamtejsze
walczyły o to, aby je zabijano na grobach swych małżonków, jak o należny
przywilej. Rytuał ten pochodzi prawdopodob-

background image

127
' nie od rozpowszechnionego niegdyś na całym.niemal świecie zabijania żony lub
ż

on, albo konkubin, księcia lub bogacza, wraz z niewolnikami i niewolnicami, aby

troszczyły się o niego na tamtym świecie. Święte księgi hinduskie, Wedy,
pochodzące z II tysiąclecia przed ne., mówią o tym ceremoniale jako o dawnym
obyczaju, a jedna z nich, Rigweda, wskazuje, że w1 okresie wedyjskim rytuał ten
złagodzono w ten sposób, że wdowa kładła się tylko na chwilę na stosie, tuż
przed spaleniem męża. Ale już księgi Mahabha-raty, współczesne mniej więcej
czasom Tyberiusza, mówią o przywróceniu tej instytucji w całej rozciągłości i
twierdzą, że uczciwa żona nie zechce przeżyć swojego męża, ale wejdzie w ogień
jego stosu.
Nazwa tego zwyczaju, sati, oznacza właśnie kochającą żonę. Spełniano tę ofiarę
spalając zwłoki zabitej żony w wykopanym dole, albo — jak u Telugów na południu
— dając jej spłonąć żywcem. Starożytny geograf grecki Strabon donosi, że rytuał
sati rozpowszechniony był w Indiach za czasów Aleksandra Wielkiego i że
pendżabskie plemię Katejów uczyniło sati prawem obowiązującym, aby żonom nie
opłacało się truć swych mężów. Zwyczaj ten rozszerzył się także wśród Mogołów,
mimo że muzułmanie czuli do niego odrazę; nawet wielki i mądry władca Indii,
Akbar, nie mógł sobie z nim poradzić.
Pewnego razu Akbar usiłował osobiście odwieść jakąś dziewczynę hinduską od
pójścia na stos swego zmarłego narzeczonego. Ale choć bramini dołączyli się do
próśb króla, nie można jej było wyperswadować tego zamiaru. Gdy już ją ogarniały
płomienie, a Akbar i królewicz Danijal ponawiali jeszcze swe prośby, dziewczyna
krzyknęła: „Przestańcie mnie dręczyć!". Wenecki podróżnik Conti, z XV wieku,
donosi, że radża albo król spomiędzy 12.000 swoich żon wybierał 3.000 faworyt
pod warunkiem, że po jego zgonie spłoną razem z nim, co miało być dla nich
wielkim honorem. Mam wrażenie, że ktoś tu przesadził — albo radża, albo Conti.
123
Sati traciło na popularności w miarę rozwoju kontaktów Indii z Europą. Ale nadal
wdowom hinduskim odmawiano wielu praw. Małżeństwo wiązało żonę z mężem na zawsze.
Dlatego jej powtórne zamążpójś-cie byłoby śmiertelnym grzechem, wprowadzającym
potworny nieład do przyszłych wcieleń prawowitego małżonka. Prawo nakazywało
więc wdowie życie w celibacie, golenie głowy i poświęcanie reszty żywota (jeśli
już uparła się, aby przy nim pozostać) dobroczynności i trosce o dzieci. Nie
była jednak bez środków do życia, bo prawo czyniło ją pierwszym spadkobiercą.
Prawidła te dotyczyły pobożnych kobiet średnich i wyższych klas, to jest mniej
więcej trzydziestu procent ludności. Niższe kasty ignorowały je, podobnie jak
muzułmanie i Sikhowie. Władze brytyjskie wydały w 1829 prawo znoszące ten
zwyczaj.
Chorzy umysłowo a my
Normalny, rzeczowy stosunek do chorego umysłowo, identyczny ze stosunkiem do
każdej innej osoby cierpiącej, jest obecnie jedną z oznak kultury kraju,
wynikiem długotrwałej walki między dwiema potężnymi siłami. Pierwsza z nich to
przeżytki różnych przesądów, metafizycznych wniosków różnych filozofii,
dogmatyzmu różnych teologii, dosłownej wykładni różnych świętych ksiąg,
zwłaszcza Biblii, składających się na domniemanie, że choroby umysłowe są w
głównej mierze skutkiem opętania przez demony. Druga siła — to nauka, stopniowo
zbierająca dowody na to, że choroby te to zaburzenia czynności ośrodkowego
układu nerwowego.
9 — Drugi kot w worku

background image

129
Nic prostszego i naturalniejszego — we wczesnych stadiach cywilizacji — niż
wiara w tajemnicze, świadome siły zła. Na człowieka spadały przeróżne troski i
nieszczęścia. Nieznajomość praw fizycznych skłaniała go często do przypisywania
tych nieszczęść gniewowi bogów albo, jeszcze częściej, złośliwości demonów.
Zwłaszcza w wypadku chorób. Prawdziwe ich przyczyny są zwykle tak skomplikowane,
ż

e można je było poznać dopiero po setkach lat badań naukowych; dlatego przede

wszystkim choroby tłumaczono działaniem złych duchów. A tym bardziej choroby
psychiczne! Większość ludzkości mogła pojąć ich istnienie tylko jako
skutek interwencji szatańskiej. A jednalk już bardzo wcześnie, w Grecji i Rzymie,
doszła do głosu nauka. W V wieku pne. Hipokrates ustalił wielką prawdę, że
wszelki obłęd jest tylko chorobą mózgu. Otworzył w ten sposób okres
humanitarnego stosunku do chorych psychicznie, który miał przetrwać bez mała
tysiąc lat. Myśl Hipokratesa rozwijał dalej Areteusz w I wieku me., Soranus na
początku i Galen pod koniec następnego stulecia. W III wieku Celdusz
Aurelianus dowodził, że do chorych umysłowo należy się odnosić dobrotliwie i
ż

yczliwie. Gdyby itezy tej nie potępili później teologowie cytujący teksty

biblijne, zaoszczędziłaby ona chorym piętnastu wieków okrucieństw. Tein szereg
uczonych zamyka Paweł z Eginy działający pod opieką kalifa Omara.
Dobroczynne apostolstwo nauki zniszczyła jednak teologia, rozpoczynając okres,
który przyniósł niewypowiedziane tortury, psychiczne i cielesne, setkom tysięcy
niewinnych ludzi. Pod wpływem różnych religii Bliskiego Wschodu, zwłaszcza
jednak pod wpływem Biblii i nauk Platona, wiara, że szatan jest sprawcą chorób
psychicznych, przeniknęła do wczesnego Kościoła i utwierdziła się w
najznakomitszych nawet umysłach. Typowym przykładem jest tu papież Grzegorz
Wielki, człowiek o niezwykle rozległych, jak na swoje czasy, horyzontach,
słusznie chyba naz-
130
wany jednym z czterech doktorów Zachodniego Kościoła. A przecież powiada on z
całą powagą, że pewna zakonnica, zjadłszy parę listków sałaty bez przeżegnania
się, połknęła diabła.
Najgorsze traktowanie obłąkanych rozpoczęło się jednak w teologicznej atmosferze
Wieków Średnich. Ateizmeim było nie tylko przeczyć istnieniu szatana, ale też
dopuszczać istnienie jakichś granic diabelskiej potęgi. Wszyscy wielcy doktorzy
ś

redniowiecznego Kościoła, wraz ze św. Anzelmem, Abelardem, św. Tomaszem z

Akwinu i Wincentym z Beauvais, utrzymywali zgodnie, że choroba umysłowa jest w
głównej mierze opętaniem przez demony. Powoływano się na cytat z 22 rozdziału
Księgi Wyjścia: „Czarownikom żyć nie dopuścisz". Z pięknej karty opieki nad
chorymi i cierpiącymi, zapisanej przez klasztory średniowieczne, psychicznie
chorzy zostali bezwzględnie wykreśleni.
Główną bronią przeciw mieszkającemu w chorych szatanowi był egzorcyzni. Proceder
ten uważano za jedną z przyczyn chwały Kościoła. Pewien ibiskup z Beauvais
wygonił z chorego pięciu diabłów i nawet spisał z nimi umowę, że opętanego
zostawią odtąd w spokoju. W 1583 roku jezuici wiedeńscy szczycili się
wypędzeniem 12.652 diabłów przy pomocy egzorcyz-mów. Prócz nich stosowano
biczowanie, torturowanie, wreszcie palenie na stosie chorego wraz z za-
131
mieszkałymi w nim diabłami. W wielu miastach Europy środkowej stoją do dziś
„wieże czarownic", gdzie torturowano czarownice i opętanych, i „wieże głupców",
gdzie więziono lżej chorych psychicznie. Katedry Europy pełne są rzeźb i

background image

portretów szatana i pomniejszych czarów. Tę samą doktrynę opętania przejęły bez
zastrzeżeń kościoły protestanckie, Luter i Kalwin.
W pierwszej połowie XVII wieku, kiedy dawały się już niekiedy słyszeć głosy
protestu przeciw tej doktrynie, wynikające z niej okrucieństwa dosięgały
szczytów. Ocknienie nastąpiło najpierw we Francji, między innymi pod wpływem
pism Montaigne'a. Już Colbert, minister Ludwika XIV, wydał edykt zabraniający
procesów przeciw czarownikom. Decydujący był wpływ filozofów francuskich z
Monteskiuszem i Walterem na czele. Wreszcie w 1768 parlament Paryża ogłosił
deklarację, że osoby opętane mają być traktowane po prostu jak chore. Walka,
w .zasadzie wygrana przez Oświecenie XVIII wieku, toczyła się jeszcze
gdzieniegdzie aż do połowy XIX stulecia.
Kilkanaście wieków nieprzerwanej władzy zabobonu pozostawiło jednak ślady na
umysłach. Ludzie skłonni do grubiańskiego traktowania psychicznie chorych,
uważający ich za właściwy przedmiot prostackich żartów, nie całkiem jeszcze
wyemancypowali się z pożałowania godnej ciemnoty i przesądu.
Wenus z Milo
W kwietniu 1820 roku pewien wieśniak grecki, niejaki Bottoni, orał wraz ze swym
synem pole na zboczu wzgórza na wyspie Melos, będącej wówczas pod panowaniem
tureckim. Nagle grunt się zapadł, ujawniając jaskinię. Zawierała ona posąg
leżący wśród od-
132
łamków marmuru. Bottoni przywlókł parę kawałków do domu, a następnie pokazał je
konsulowi francuskiemu. Konsul zainteresował się znaleziskiem i postanowił
wyszabrować je dla Francji. Wkrótce potem przysłał „specjalistę" (w istocie
rzeczy zwykłego podporucznika marynarki z francuskiego statku). Podporucznik
obejrzał jaskinię*! zar aportował, co następuje: „Znalezisko mieści się w czymś
w rodzaju pawilonu, wokół którego biegnie napis dedykujący go Hermesowi i
Heraklesowi. Posąg przedstawia nagą kobietę trzymającą jabłko w lewej ręce, a
podtrzymującą przyodziewek prawą. Obie ręce są uszkodzone i obecnie oddzielone
od korpusu". Rzekomy rzeczoznawca przyrzekł Bottoniemu, że ambasador francuski z
Turcji załatwi zakup posągu, po czym sam pożeglował do Konstantynopola.
Ledwo statek zniknął za horyzontem, zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Pewien pop-
kolaiborant oświadczył Bottoniemu, że statua należy się 'prawnie sułtanowi,
który się okropnie rozgniewa, kiedy się dowie, że ją wywieziono. Bottoni się
przestraszył. Wkrótce potem w porcie zjawiła się turecka łódź, a rzeźbę
przeniesiono na nabrzeże i ułożono, gotową do załadowania. Nim jednatk zdołano
się do tego zabrać, do portu zawinął statek, z którego wysiadł francuski
dyplomata z dokumentem, upoważniającym go do zakupu posągu.
Nie wiadomo, czy 'transakcji dokonano w drodze rokowań, ozy przy użyciu siły,
dość, że marmurową damę zawieziono do Paryża, a biedny Bottoni został z 500
frankami w kieszeni.
Wkrótce potem zjechał na miejsce sam ambasador francuski ze Stambułu, zwiedził
jaskinię w towarzystwie ceremonialnej asysty, po czym udało mu się zabrać
jeszcze kilka fragmentów, wraz z częścią podstawy.
Posąg powitano w Paryżu z wielkim szumem. Rzeczoznawcy Luwru, panowie Percier i
Fontaine oświadczyli, że jest to niewątpliwie dzieło najsłyn-
133
niejszego rzeźbiarza greckiego, Praksytelesa. Wenus zamknięto w -bezpiecznym
miejscu, przygotowując dla niej jednocześnie godną jej salę w muzeum. I teraz
znowu zdarzyło się coś niezwykłego.

background image

Sławny malarz francuski Louis David, liczący sobie wówczas 72 lata i mieszkający
na wygnaniu w, Brukseli, zainteresowany tfta. nabytkiem, poprosił jednego ze
swych dawnych uczniów w Paryżu o przysłanie mu rysunku posągu. Jakież było jego
zdziwienie, gdy rysunek wreszcie do niego dotarł! Na fragmencie podstawy
odkrytej przez ambasadora, złączonej już wówczas z posągiem, widniał wyraźny
napis: „Agesandros, syn Menidesa z Antiochii, wyrzeźbił to". Cóż więc znaczyć
miało całe gadanie o Praksytelesie i epoce klasycznej?
Z inskrypcji wynikało, że było to dzieło późne, mniej więcej z roku 200 przed
naszą erą i na dobitkę pr owdncj analne.
Można sobie wyobrazić, jak ta rewelacja podziałała na Ferciara i Fonitadine'a.
Posąg zatrzymano pod kluczem przez przeszło sześćdziesiąt lat, a gdy wreszcie, w
1884, ukazano go publiczności, fragment podstawy z napisem Ibył już usunięty,
jalko rzekomo nie należący do rzeźby, i nikt go odtąd nie widział. Czy w ogóle
kiedykolwiek Istniał? A jeśli tak, to czy był naprawdę częścią posągu? A co się
stało z napisem o Hermesie i Heraklesie? Gdzie się podziały ręce? Czy
podporucznik widział je rzeczywiście, a jeśli tak, to czy mogłyby one
zidentyfikować bóstwo wyobrażone w marmurze?
Współcześni znawcy zgadzają się na ogół co do tego, że jest to dzieło późne i
prowincjonalne, i że fragment lewej ręki trzymającej jabłko należy zapewne do
posągu.
Grecka nazwa wyspy, Melos, i grecka nazwa jabłka, melon, mogą nasuwać
przypuszczenie, że nie jest to żadna Afrodyta-Wenus, ale po prostu jakaś lokalna,
wyspiarska .bogini.
134
Dr Guillotin
Często spotkać się można z twierdzeniem, że dr Guillotin, wynalazca gilotyny,
był jej pierwszą ofiarą. To nieprawda. Guillotin nie był ani wynalazcą, ani
ofiarą gilotyny. Joseph lgnące Guillotin, urodzony w 1738 r. był profesorem
anatomii, patologii i fizjologii na Sorbonie w Paryżu. Często zwracano się do
niego o radę w ważnych sprawach, jako do dobrego obywatela i uczonego o umyśle
bystrym i przenikliwym. Był jednym z członków komisji mającej ocenić pod
wzglęjdem naukowym istotę czarów i skuteczność działania lasek czarnoksięskich,
aby wykazać szerokim sferom ludności, zwłaszcza na wisi, absurdalność .podobnych
praktyk. Był także współredaktorem, wraz z Beniaminem Franklinem, Antoine
Lavoisierem i Jean Sylvain Baillym sławnego referatu Francuskiej Akademii Nauk z
1784, który sprowadzał głośne podówczas cuda nauk Mesmera o rzekomym fluidzie,
zwanym „magnetyzmem zwierzęcym", do ich właściwych wymiarów.
Za Burbonów, we Francji przedrewolucyjnej, jednym z przywilejów arystokracji
było, w wypadku skazania na śmierć, wykonanie wyroku przez ścięcie, co uważano
za karę szlachetniejszą niż szubienica, przeznaczona dla skazańców pochodzenia
plebejskie-go. Nadawała ona egzekucji charakter hańbiący nie tylko w stosunku do
delikwenta, ale także do całej jego rodzimy. Otóż 1 grudnia 1789 Guillotin,
członek Konstytuanty, przekłada Izbie wniosek proponujący: 1) ustanowienie
jednolitego sposobu wykonywania kary śmierci dla wszystkich skazanych, bez
względu na pochodzenie i 2) skrócenie cierpień delikwentów. Pierwszą część
wniosku uchwalono jednogłośnie, ale decyzję co do drugiej odłożono na później.
Jednak w czasie dyskusji nad tą drugą częścią nasz czcigodny doktor przekonywał
Zgromadzenie, że róż-
135
ne przyrządy do mechanicznego ścinania głów, stosowane współcześnie w Anglii lub

background image

dawniej w różnych prowincjach Francji, Niemiec czy Włoch, są znacznie
humanitarniejsze od miecza lub topora, a dałyby się jeszcze znacznie udoskonalić.
Odpowiadając na czyjś zarzut w czasie debaty, Guillotin wykrzyknął pod adresem
oponenta: „Moją maszyną mógłbym panu ściąć głowę w oka mgnieniu, nie sprawiając
najmniejszego bólu!" Był to entuzjazm dość nierozważny, powitany zresztą
wybuchem homerycznego śmiechu. Wesołość ta może się dziś wydać tragiczna, kiedy
się pomyśli, jak wielu z tych, co się tak wówczas śmiali, miało w okresie
terroru ponieść śmierć przy pomocy tej maszyny, nie mającej jeszcze wtedy ani
kształtu, ani imienia.
Mówiąc „moja maszyna" Guillotin chciał po prostu powiedzieć „maszyna, jaką byśmy
przyjęli", sam bowiem nie przedstawił żadnego konkretnego projektu maszyny;
opowiadał się tylko za jakimś urządzeniem mechanicznym. We Francji jednak, gdzie
wszystko może się stać 'przedmiotem drwiny, okrzyk jego był tematem nie
kończących się żartów. Bawiono się pomysłem pozbawienia kogoś głowy w mgnieniu
oka dla okazania mu współczucia. Przyrząd ten ochrzczono wreszcie, na długo
przed jego skonstruowaniem, i to niestety nazwiskiem biednego profesora. Na ten
136
temat powstały liczne kuplety i piosenki. Łatwo sobie wyobrazić uczucia
nieszczęsnego humanitarysty.
Dla opracowania jednolitego sposobu egzekucji dla wszystkich stanów,
Zgromadzenie wyznaczyło komisję. Sposobem używanym dotychczas było ścinanie przy
pomocy miecza lub topora. Okropnej tej operacji dokonywano, jak wiadomo, na
pniaku. Niezręczność lub zdenerwowanie kata uczynić mogły z egzekucji istne
jatki. Komisja poradziła się więc słynnego chirurga Louisa. Dziwna zaiste misja
dla przedstawiciela zawodu, zajmującego się raczej ratowaniem pacjentów niż ich
zabijaniem! Ale szło o oszczędzenie ludziom cierpień.
Dr Louis przedstawił swój pogląd Konstytuancie 20 marca 1792, opowiadając się za
maszyną stosowaną podówczas w Anglii, a będącą właściwie prymitywną wersją
gilotyny, i wskazał na pewne ulepszenia, których należałoby dokonać. Pod jego
osobistym kierownictwem mechanik niemiecki Schmidt zbudował maszynę, którą po
pewnych dalszych udoskonaleniach zatwierdzono do użytku. Dr Louis nie był
ś

wiadkiem ani jednej egzekucji na tym instrumencie, bo zmarł w dwa miesięce po

wystąpieniu przed Izbą. Dr Guillotin .przeżył Rewolucję i umarł w 1814, na dwa
tygodnie przed pierwszą abdykacją Napoleona.
Ryż i risotto
Nie jest to jedyny wypadek zaczerpnięcia dwukrotnie u jednego źródła językowego.
Tak jak zboże zwane ryżem nie jest produktem swojskim tylko importowanym, tak i
sam wyraz „ryż" pochodzi od włoskego riso, od którego znów risotto jest włoskim
zdrobnieniem, jak kaszka (na talerzu) od kaszy (w workach), oznaczającym również
typowo włoską potrawę. Do innej znów, łacińskiej rodziny wyrazów
137
sięgnęliśmy nawet trzykrotnie. Od czasownika repri-mere wzięliśmy reprymendę,
czyli naganę, burę. Utworzony od tego czasownika późnołaciński rzeczownik
repressio dał nam represję czyli karę, środek odwetu. Z tegoż źródła biorący się
rzeczownik łaciny średniowiecznej represalia przejęliśmy bez zmiany, również w
znaczeniu środków odwetowych, stosując go jednak raczej w polityce
międzynarodowej. Jak widzimy, sens tych trzech wyrazów jest sobie bliski, jednak
każdy z nich nadaje się do użycia w nieco innych okolicznościach, wzbogacając
nasz język i dodając mu precyzji.
Najbardziej znanym przykładem takiej dwukrotnej pożyczki z obcego języka są

background image

wyrazy barwa i farba. Niemieckie Farbę dało nam oba wyrazy, ale
pierwszy przyszedł do nas za pośrednictwem czeskim i całkiem się spolszczył,
podczas gdy drugi otrzymaliśmy bezpośrednio z niemieckiego dopiero w XV wieku.
Jak zwykle w takich wypadkach, każda z tych pożyczek spełnia inną funkcję
w języku: barwa oznacza dziś kolor, a farba materiał, którym się maluje.
Niemieckie Scheibe przejmowaliśmy aż czterokrotnie. Raz ze staroniemieckiej
jeszcze formy jako skibę, drugi raz jako szybę, trzeci — jako szyb (np.
górniczy), czwarty — w gwarze rzemieślniczej — jako szajbę. Łacińskiego magistra
przyjęliśmy aż pięciokrotnie: magister oznaczający stopień naukowy, przyszedł
wprost z łaciny, mistrz — za pośrednictwem czeskim, majster przez niemczyznę,
metr — czyli nauczyciel tańca — przez francuszczyznę i wreszcie
maestro — tytuł wybitnego muzyka, wirtuoza — za pośrednictwem włoskim. I tu, jak
poprzednio, każdy z potomków owego łacińskiego wyrazu zajął właściwy sobie
odcinek znaczeniowy.
Podobną parą wyrazów jest stadion i stadium. Stadion jest wyrazem starogreckim,
oznaczającym po grecku albo miarę długości, albo — tak jak po polsku — teren z
urządzeniami sportowymi i trybunami dla widzów. Ten sam wyraz w formie
łacińskiej,
138
stadium, znaczy już co innego, mianowicie etap, fazę, stopień rozwoju, okres
przebiegu zjawiska. Łacińskie castellum zostało przejęte raz za pośrednictwem
czeskiego jako kościół, a drugi raz, bezpośrednio z łaciny, jako kasztel czyli
gród, zamek warowny kasztelana. Łacińskie capra, koza, kozie podskoki,
otrzymaliśmy raz przez francuszczyznę jako kaprys, drugi raz przez język włoski,
jako kabriolet. Łacińskie spiritus, tchnienie, otrzymaliśmy raz jako spirytus,
alkohol, drugi raz jako spirytyzm, wiarę w komunikowanie się na seansach z
duchami zmarłych. Wreszcie łacińskie composiia dostało się do nas różnymi
drogami jako kompozycja, kompot, kompost i kapusta, a carrus, wóz, dał nam za
pośrednictwem włoskim karetę, karocę, karioikę i karierę, a przez francuski
jeszcze karuzelę, karoserię, a nawet, co wydaje się na pierwszy rzut Oka nie do
wiary, szarżę, zarówno ułańską, jak i aktorską.
Mleko
Warto naprzód zwrócić uwagę na ciekawy fakt, że mleko jest jedyną substancją
naturalną na Ziemi, będącą przede wszystkim pożywieniem. Wydzielają je samice
ssaków zaraz po urodzeniu młodych. Mleko ludzkie uzupełniane bywało mlekiem
innych gatunków. Hodowla zwierząt zapewniających regularną dostawę mleka
ograniczyła i uszczupliła produkcję mleka kobiecego. Wiele jest gatunków
zwierząt oswojonych, których mleko człowiek nauczył się pić, częstokroć nie bez
oporów i początkowego obrzydzenia. Są to głównie zwierzęta kopytne: bydło domowe,
koza, owca, klacz, bawolica, renifer, wielbłądzica, jak, karibu i oślica.
Na półkuli zachodniej nie znano dojenia przed wy-
139
MUCZN/ BRACIĄ
prawą Kolumba. Pewne plemiona czy narody są zależne od mleka i jego produktów
jako od swego podstawowego pożywienia, jak na przykład Hotentoca afrykańscy,
Lapończycy w Europie, Todowie w górach Nilagiri w prowincji Madras w Indiach i
liczne plemiona pasterskie Azji Środkowej. W większej części kontynentu
europejskiego i na wielkich połaciach Afryki i Azji mleczarstwo było integralnym
składnikiem rolnictwa.
Ale trzeba już pewnego wysiłku wyobraźni, aby sobie przedstawić, że mleko nie

background image

istniało wcale w jadłospisie Chińczyków, Japończyków czy wyspiarzy Polinezji i
Melanezji. Mowa tu oczywiście ciągle o mleku zwierzęcym, bo przecież mlekiem
matki karmiono niemowlęta wszystkich krajów Ziemi. Ale ido uzupełnienia diety
mlekiem zwierząt można żywić mieszane uczucia przez całe stulecia, a nawet
jeszcze dłużej. We Włoszech można się często spotkać z mniemaniem, że niemowlę
przejmuje pewne cechy od samicy, której mlekiem się karmi. Dlatego niańki
powinny mieć rekomendacje potwierdzające ich nieposzlakowany charakter, a mleko
krowie daje się dzieciom dość późno, kiedy już stają na własnych nóżkach. W
Polsce jeszcze w XIX wieku chłop nie pozwalał karmić dziecka piersią dłużej niż
przez dwie kolejne noce świętojańskie. A kiedy dziecko raz odstawione
140
zaczęto karmić na nowo, powiadano, że wyrośnie z niego jąkała.
W naszej własnej kulturze mleko, zwłaszcza płynne, zimne mleko krowie zajmuje
jak gdyby pozycję pośrednią (jako pokarm dorosłych) między postawami krańcowymi
— Mdii i Afryki, gdzie się je traktuje z największym szacunkiem i ceremoniami, i
Chin, gdzie do niedawna brzydzono się nim tak jak innymi wydzielinami zwierząt.
Powiadamy, że jest ono zdrowe, pożywne, zwłaszcza dla dzieci, rekonwalescentów,
kobiet karmiących czy kobiet w ciąży, ale normalni ludzie dorośli mają w
stosunku do mleka liczne zastrzeżenia i uprzedzenia. Wystarczy pomyśleć chwilę,
aby sobie uświadomić, jak wielu naszych dorosłych anajomych mówi o mleku płynnym
z wyraźną niechęcią. Innym jest oczywiście stosunek do kefiru, śmietany, serów,
ale to już zagadnienie odrębne.
U Todów, o których wspomnieliśmy .powyżej, całe życie toczy się wokół bawołu, a
mleczarnia służy jako świątynia. Wszystkie czynności związane z mlekiem
wykonywać mogą wyłącznie mężczyźni. Umierającemu daje się mleko do picia, a
zmarłego umieszcza się przed pogrzebem w oborze. Kobietom wolno wprawdzie pić
mleko, ale wszelki inny z nim kontakt byłby naruszeniem groźnego tabu.
Wahirnowie z Ugandy i Masajowie z Kenii i Tanganiki wierzą, że zagotowanie
mleka przyczynić się może do pomoru bydła lub do spadku mleczności krów. U
Zulusów mężczyźnie zranionemu nie wolno doić krowy, zanim nie podda się
rytuałowi oczyszczenia. Mleko i krew uważane być mogą za ciecze przeciwstawne
sobie, jak na przykład u Tongów, gdzie kobiecie miesiączkuj ącej nie wolno się
zbliżać do zagrody dla bydła, ani nawet spojrzeć na nie.
Przeciwstawne mogą być także mleko i mięso, których nie jada się razem, jak u
ś

ydów. Bagando-wie z Ugandy nie tkną mięsa gotowanego w mleku, Masajowie, po

zjedzeniu mięsa, nim sięgną po mle-
141
ko, używają środka wymiotnego. Uważają także, iż mycie wodą naczyń do mleka daje
mleku przykry zapach; dlatego myją te naczynia w krowim moczu. Niekiedy antytezą
mleka jest życie seksualne ludzi. Plemiona Ahamba i Akikuju powstrzymują się od
stosunków płciowych kiedy bydło się pasie.
Ale również w Europie i Ameryce panuje wiele przesądów dotyczących strawności
mleka spożywanego z innymi pokarmami, zwłaszcsza kwaśnymi, jak pomidory, ogórki
kwaszone, cytryny, albo ze skorupiakami. Lodowato zimne mleko pijane do schabów
i befsztyków w Skandynawii i w Stanach Zjednoczonych, budzi grozę w Polsce czy
we Francji. Przesądy te jednak nie dotyczą wyrobów z mleka, ani wypadków, kiedy
te przeciwstawne składniki przyrządza się razem, w jednym garnku.
W wielu okolicach Europy .pozostawiano niedawno jeszcze mleko w podstawce dla
domowego duszka opiekuńczego. Samuel Pepys pisze w swych Pamiętnikach, że w dniu
1 maja, w ludowy obchód powitania wiosny, mleczarki według dawnego zwyczaju

background image

przystrajały swe wiadra w girlandy i puszczały się w tany. Chłopi niemieccy
niekiedy jeszcze przystrajają gaikami każdą krowę i konia, a także drzwi stajni
i obór, co niegdyś chronić miało nie tylko bydełko, ale i kobiety, przed
knowaniami czarownic w wilię 1 maja zwaną Nocą Walpurgii, kiedy według legend
ś

redniowiecznych odbywały się sabaty czarownic na górze Brocken. Homer w

Iliadzie mówi o ulewaniu mleka dla zmarłych w Hadesie; miód i mleko są łącznym
symbolem obfitości i bogactwa w Biblii. Natomiast jedną z najstarszych kpin z
ludzi nie umiejących się obchodzić z mlekiem jest przysłowie: Jeden doi barana,
a drugi sito podstawia.
142
Sen ryby
Czy można spać nie mając powiek? A oczy ryby są rzeczywiście stale otwarte na
jej rybi świat. Na wrażenia zmysłowe jakiegokolwiek rodzaju składać się
jednak muszą dwa podstawowe czynniki. Pierwszym jest odbiór bodźca przez narząd
czucia zmysłowego, a więc powstanie obrazu w układzie optycznym oka czy drgań
akustycznych błony bębenkowej ucha, czy też pobudzenie receptorów dotykowych
powierzchni skóry. Drugim jest wywołanie wrażenia — uwarunkowane uwagą naszej
ś

wiadomości. Nie widzimy przecież wszystkiego, co znajduje się przed naszymi

oczami. Mówiąc skrótowo, widzimy tylko to, co zauważamy. Nie odczuwamy
wszystkich woni, jakie nasze nosy potrafią zarejestrować. Słyszymy w istocie
tylko to, czemu się przysłuchujemy. Potrafimy, mając oczy szeroko otwarte,
odwrócić naszą świadomość od tego, co do nich dociera, znaleźć się myślą w
całkiem innym krajobrazie niż ten, który się przed nami roztacza. Stajemy się w
takich chwilach ślepcami z wyboru.
Przez całą dobę ciało nasze jest czułe na wszelkie bodźce zewnętrzne. Ale
ponieważ umiemy znieczulić naszą świadomość, nip. na wrażenia dotykowe, możemy
nie zdawać sobie sprawy z ucisku wywieranego na nasze .podeszwy przez
powierzchnię Ziemi, z owiewających nas prądów powietrznych, z tysiąca dotknięć
otaczających nas przedmiotów.
Zmęczona ryba odpoczywa zapadając w sen, tak jak my. Jej pozbawione powiek oczy
utkwione są wprawdzie w chwiejne kształty głębiny wodnej, ale świadomość
zwierzęcia, rybia anima, udała się na spoczynek. Powątpiewanie nasze o
możliwości snu z otwartymi oczyma ciekawe jest także z psychologicznego punktu
widzenia, świadczy ono bowiem o tym, jak bardzo jesteśmy skłonni brać siebie za
143
obowiązującą miarę wszechrzeczy, nie zwracając uwagi na prostą okoliczność, że
anatomia i fizjologia człowieka stanowi tylko jedno z niezliczonych możliwych
rozwiązań konstrukcji i funkcji istoty żywej.
Ze wszystkich naszych narządów zmysłowych jedynie oko jest -zaopatrzone w aparat
ochronny, którego głównym elementem są powieki, dodatkowymi zaś — brwi, rzęsy,
błona spojówkowa i narząd łzowy. Ale przecież i powieki, z uwagi na swoją
przejrzystość, nie są wystarczającą ochroną oka człowieka śpiącego. Zasypiamy
przeto najłatwiej w ciemnościach, a kiedy chcemy się udać na spoczynek przy
ś

wietle dziennym lub sztucznym, zazwyczaj zasłaniamy oczy dodatkowo czym się

tylko da — ręką, gazetą czy rąbkiem koca. Natura nie wyposażyła nas jednak w
podobną, połowiczną choćby, ochronę innych narządów zmysłowych. Toteż nie wpada
nam na myśl wątpienie o tym, że ryba może zasnąć, kiedy jej narządy dotyku,
smaku, ciepła, zimna, powonienia i słuchu narażone są na ustawiczne działanie
bodźców zewnętrznych. Nie dziwi nas to, bo samiśmy do tego przywykli.
Miara czasu

background image

Pomysł mierzenia czasu, a więc czegoś nie dającego się ani zobaczyć, ani dotknąć,
jest jednym z najdowcipniejszyeh, na jakie człowiek wpadł. Zegarów słonecznych
używano zapewne wcześniej w mocno nasłonecznionym Egipcie niż w krajach bardziej
pochmurnych, przy czym długość cienia mierzono stopami i mówiono zamiast „siódma
godzina" — „siedem stóp". Obeliski były prawdopodobnie zegarami publicznymi. Aż
wreszcie wynaleziono prawdziwy zegar słoneczny z gnomonem, o kształcie znanym
nam do dzisiaj. Wynaleźć go
144
miał Anaksymandros z Miletu w VI wieku pne., nawiązując do pomysłu babilońskiego.
Zegar taki był wtedy najpopularniejszą formą czasomierza, a nie reliktem
przeszłości bez praktycznego użytku, jak obecnie; był więc dokładniejszy.
Istniały także zegary słoneczne przenośne, używane nawet w czasie podróży.
W starożytności grecko-rzymskiej godzina nie była, jak dziś, zawsze jednakowej
długości 1/24 częścią doby. Dzień od wschodu do zachodu słońca dzielił się na 12
godzin, tak samo jak noc. Godzina dzienna była przeto latem dłuższa, zimą
krótsza. Godzina nocna — odwrotnie. Godziny zaczynano liczyć od wschodu słońca.
Szósta godzina dnia, po łacinie sexta, była godziną odpoczynku, stąd włoska
sjesta. Ten sposób liczenia godzin zachował się we Włoszech jeszcze w czasach
włoskiej podróży Goethego, a w Rzymie mniej więcej do 1850; w Turcji nawet
jeszcze w XX wieku. Zegar w papieskim pałacu w Castel Gandolfo pod Rzymem do
dziś jeszcze w południe wskazuje szóstą!
Bywały też wówczas, prócz słonecznych, zegary wodne czyli klepsydry, mierzące
czas według ilości wody wpływającej do naczynia. Istniały dwa rodzaje zegarów-
wodnych: pierwszy służył do mierzenia określonego przeciągu czasu; tu woda z
górnego naczynia spływała kroplami do dolnego. Używano go na przykład w sądach,
gdzie czas udzielany mówcom był ograniczany. Drugi typ zużywał całą dobę na
przepływ wody do dolnego zbiornika, na którym skala z podziałką pozwalała
odczytywać godziny. Przy ówczesnym ruchomym wymiarze godzin, zmieniającym się
właściwie co dzień, sporządzenie takiego zegara było dość trudne. Problem ten
rozwiązał Ktesibios z Aleksandrii w sposób niezwykle prosty: przy jednostajnym
przepływie wody wystarczało przykładać do zegara co dzień inną podziałkę.
Wskazówka nie obracała się przecież, tylko wznosiła wraz z wodą, spoczywając na
korkowym pływaku. Lekarz
10 — Drugi kot w worku
145
grecki Herofilos, praktykujący w Rzymie, zabierał z sobą do pacjentów
kieszonkowy zegar wodny; w ich mieszkaniach podłączał go do kranu wodociągowego,
po czym mierzył pacjentom tętno.
Starożytni, rozporządzając prymitywnymi i niedokładnymi metodami pomiaru,
zadowalać się musieli bardzo pobieżną orientacją w czasie. Dobrze
charakteryzował tę sytuację Rzymianin Seneka, mówiąc: „Filozofowie łatwiej godzą
się z sobą niż zegary". Jeszcze w V wieku pne. tak wykształcony człowiek jak
Herodot nie wiedział, co to jest godzina i nie znał słowa na jej określenie. (Ba,
jeszcze w roku 1907 żołnierze tureccy nie znali tego pojęcia. Zapytywani na
pustyni syryjskiej, ile jest godzin drogi do najbliższej oazy, umieli
odpowiedzieć tylko, że już niedaleko, daleko albo bardzo daleko). Punktualność w
starożytności była więc całkiem niemożliwa. śaden z licznych pracowników
zatrudnionych przy budowie Partenonu nie mógł więc przychodzić do pracy o
siódmej rano, a tym mniej o 6.45 czy 7.15. Cezar nie dawał rozkazu wymarszu o
czwartej rano, ale „w czasie czwartej warty nocnej". Tacyt opowiada, że

background image

Germanowie zbierający się na naradę „nie naraz się gromadzą, ale na skutek
zwłoki schodzących się, nierzadko dwa i trzy dni na to tracą". Wykorzystanie
czasu w naszym dzisiejszym sensie było więc w starożytności niemożliwe. Te
obyczaje trwają jeszcze gdzieniegdzie na Wschodzie, gdzie dzieci nie przychodzą
do szkoły punktualnie, ale schodzą się stopniowo i po trochu.
Również rachuba dni w miesiącu mogła odbywać się w sposób, na nasz gust, co
najmniej dziwaczny. Rzymianie np. rachowali je nie od pierwszego do 30. czy 31.,
ale na odwyrtkę, od tak zwanych Kalend, to jest od pierwszego dnia następnego
miesiąca. Tak więc 25 listopada nazywał się u nich: „siódmy dzień przed
Kalendami grudnia". Nie ciągnęli jednak tej rachuby w tył aż do początku, ale
tylko do określonych dni miesiąca — idów i non; od nich zaczynali
146
na nowo liczyć do tyłu. Ale to jeszcze nie wszystko. Idy i nony przypadały w
czterech miesiącach na inne dni niż w pozostałych ośmiu. Mianowicie w marcu,
maju, lipcu i październiku idy były piętnastego, a nony siódmego; w pozostałych
miesiącach — idy trzynastego, a nony piątego. Idy marcowe, dzień, w którym
zamordowano Juliusza Cezara w senacie, był to 15 marca 44 pne.
Nie wiadomo w jaki sposób aż do obrzydliwości praktyczni Rzymianie wpadli na
pomysł tej zawiłej i cudacznej rachuby dni, nie wiemy również komu zawdzięczamy
dzisiejszy sposób liczenia od pierwszego do ostatniego dnia miesiąca. Prócz
tego rok rzymski był rokiem księżycowym. Reformę tego kalendarza (który w I. w.
pne. nie zgadzał się już w sposób oczywisty z porami roku) powierzył tenże
Juliusz Cezar astronomom (m. in. Sosigenesowi), a gdy mu ją przygotowali,
wydał w 47 roku pne. dekret wprowadzający rok słoneczny, używany w Egipcie od
piątego tysiąclecia przed ne., przy czym rok 46 został przedłużony o 67 dni, aby
wyrównać powstałą różnicę między czasem księżycowym a słonecznym (był to tzw.
annus confusionis, rok zamieszania). Odtąd zamiast dodatkowego miesiąca,
wprowadzono w latach przestępnych tylko nadliczbowy dzień w lutym. Nie
był to jednak, jak dziś, 29 lutego, ale 24 lutego, który trwał przez dwie doby.
Kalendarz juliański przewyższał wszystkie greckie i poprzedni rzymski tak dalece,
ż

e zdobył świat i, z niewielką zmianą wprowadzoną przez papieża Grzegorza XIII,

obowiązuje do dziś. W październiku 1582 wyrówano błąd Sosigenesa, wynoszący
rocznie 11 minut i 10 sekund, błąd, który od czasów Cezara urósł do dwunastu dni.
Reforma ta przyjęła się od razu w krajach katolickich. Protestanci przyjęli ją
niechętnie, około 1700, a kościół wschodni ociągał się aż do XX wieku. W
Rosji wprowadziła ją Rewolucja Październikowa.
Na jednym z posiedzeń ONZ przedstawiono pro-
147
jekt nowego zreformowanego Kalendarza Światowego, podzielonego na równe cztery
kwartały po 91 dni. Pierwszy miesiąc kwartału ma 31 dni, oba następne po 30;
pierwszy miesiąc zaczyna się zawsze w niedzielę, drugi w środę, trzeci w piątek.
A więc każdy kwartał zaczyna się w niedzielę, a kończy w sobotę. Jednak ONZ
ż

adnej decyzji w sprawie tego uproszczonego kalendarza jeszcze nie powzięła.

W większości języków europejskich miesiące od września do grudnia noszą nazwy
łacińskie, oznaczające kolejno: siódmy, ósmy, dziewiąty i dziesiąty. Bierze się
to stąd, że pierwotnie rok w Italii rozpoczynał się 1. marca, wraz z początkiem
wiosny; tegoż dnia obejmowali swój urząd nowi konsulowie rzymscy. Pod koniec
roku 154 pne. wybuchło powstanie w Hiszpanii, którego sprawcy nie przypuszczali
z pewnością, że wpłyną trwale na kalendarz europejski. Nie chciano powierzać
funkcji stłumienia tego buntu urzędującym konsulom roku 154 i 1. marca zmieniać

background image

dowództwa; dlatego skrócono rok 154 o dwa miesiące i rozpoczęto 153 rok 1
stycznia. I tak pozostało aż do naszych czasów!
Swoje chwalicie...
... słusznie, ale pod warunkiem, że i cudze znacie i doceniacie. Chociaż każda
kultura ma swoich wynalazców d odkrywców, będących źródłem innowacji, żadna
grupa nie może się jednak rozwijać szybko, gdy czerpie tylko z własnych rezerw.
Gdyby się tak właśnie działo, nie wyszlibyśmy jeszcze z epoki kamiennej.
Możliwości rozwojowe społeczności ludzkiej zależne są od umiejętności czerpania
wzorów narzędzi, technik i idei innych grup, jeżeli istnieje przy tym gotowość
dostrzegania korzyśoi w cudzych
148
sposobach postępowania i chęć korzystania z tego, co u innych jest wartościowe.
Złożoność naszej współczesnej cywilizacji wynika stąd, że przodkowie nasi przez
niezliczone pokolenia umieli sobie przyswajać wynalazki i obyczaje innych ludów,
kiedy uważali to za korzystne dla siebie. W związku z tym warto sparafrazować
klasyczny już ustęp z Lintona:
Z rana Polak budzi się w łóżku zbudowanym według wzoru pochodzącego z Bliskiego
Wschodu, ale zmodyfikowanego w Europie północnej. Zrzuca z siebie kołdrę
zrobioną z bawełny, którą zaczęto hodować w Indiach, albo z płótna wynalezionego
na Bliskim Wschodzie, albo z wełny owiec udomowionych także na Bliskim Wschodzie,
czy z jedwabiu, z którego użytek zrobiono po raz pierwszy w Chinach. Wszystkie
te materiały nauczono się prząść i tkać również na Bliskim Wschodzie. Następnie
wkłada mokasyny wynalezione przez Indian Prerii i idzie do łazienki, której
urządzenia są mieszaniną wynalazków europejskich i amerykańskich, dość świeżej
daty. Zdejmuje piżamę, ubiór obmyślony w Indiach, i sięga po mydło wynalezione
przez starożytnych Gallów. Potem bierze się do golenia, masochistycznego rytuału
pochodzącego z Sumerii albo starożytnego Egiptu.
Wróciwszy do sypialni zdejmuje ubranie z krzesła typu południowoeuropejskiego i
zaczyna się przy-odziewać. Wkłada ubranie, którego pierwotnym
149
wzorem był skórzany strój koczowników stepów azjatyckich i przywdziewa buty ze
skóry garbowanej J sposób wykoncypowany w starym Egipcie, skrojone i uszyte
według wzorów wymyślonych przez antyczne cywilizacje wybrzeży Morza Śródziemnego.
Wokół szyi zawiązuje wąski pasek barwnego materiału, który jest szczątkową
pamiątką po szalach noszonych przez Chorwatów (czyli Kroatów, stąd nazwa
krawatów) w XVII wieku. Przed pójściem na śniadanie spogląda na ulicę przez okno,
którego szybę wykonano ze szkła wynalezionego w Egipcie. Okazuje się, że pada
deszcz. Wkłada więc kalosze zrobione z kauczuku odkrytego przez Indian
ś

rodkowoamerykańskich i bierze parasol wynaleziony w Azji południowo-wschodniej.

Na głowę kładzie kapelusz z filcu, materiału wynalezionego na stepach
azjatyckich.
W drodze na śniadanie kupuje w kiosku gazetę, płacąc pieniędzmi, a więc
wynalazkiem starożytnej Lidii. Jego talerz w jadłodajni wykonano z porcelany,
która jest wynalazkiem chińskim, nóż — ze stali, a przeto stopu wykonanego po
raz pierwszy w południowych Indiach. Widelec jego jest średniowiecznym
wynalazkiem włoskim, a łyżeczka — dokładną kopią wzorów starorzymskich. Na
ś

niadanie pije kawę, z nasion rośliny etiopskiej, ze śmietanką i cukrem. Zarówno

udomowienie bydła, jak i koncept dojenia krów powstały na Bliskim Wschodzie.
Cukier wyprodukowano po raz pierwszy w Indiach. Bułkę upieczono mu z
pszenicy wyhodowanej po raz pierwszy w Azji Mniejszej. Prócz tego bohater nasz

background image

zjada jajko pewnego gatunku ptaka udomowionego na Półwyspie Indochińskim
albo parę cienkich skrawków mięsa zwierzęcia udomowionego we
Wschodniej Azji, solonych i wędzonych metodami rozwiniętymi w północnej Europie.
Gdy przyjaciel nasz się najadł, zabiera się do palenia, które jest zwyczajem
Indian amerykańskich, spalając przy tym liście rośliny
wyhodowanej
150
w Brazylii, w fajce pochodzącej od Indian wirgindj-skich, albo w papierosie
pochodzącym z Meksyku. Jest także pewna znikoma szansa na to, że zapali cygaro,
które dotarło do niego z Wysp Karaibskich przez Hiszpanię. Paląc, czyta ostatnie
depesze drukowane literami wymyślonymi przez starożytnych Se-mitów, na materiale
wynalezionym w Chinach, techniką stworzoną w Niemczech w pierwszej połowie XV
wieku. Tak to najpowszedniejsze czynności przypominają nam ustawicznie olbrzymi
dług, jaki zaciągnęliśmy i zaciągamy nieustannie u innych kultur świata.
Handel ni ewolnikami
Historia uczy, że zespół pewnych warunków, bodźców i nawyków myślowych sprawia
niekiedy, że nawet rozsądny człowiek wierzyć może z przekonaniem w absurdy i z
czystym sumieniem postępować w sposób nieludzki. Doprowadzić do tego mogą:
stopniowe przyzwyczajenie, przytępienie wrażliwości, interes własny,
dostosowanie się do panujących poglądów, autorytet znakomitych jednostek. Wiek
Bacona i Kartezjusza mógł wierzyć w czarownice, wiek Newtona i Leibniza —
zezwalać na barbarzyństwo handlu ludźmi.
Zbrodnia rośnie stopniowo. Pierwsze kroki wydawały się dość niewinne.
Roztrząsano z powagą kwestię, czy niewolnictwo w Nowym Świecie jest rzeczą
dopuszczalną. Uczeni kazuiści radzili się więc Biblii i Arystotelesa. Oba
autorytety udzielały odpowiedzi pozytywnej. Apostoł Indian, Bartolomeo de las
Casas, proponował zatrudnianie Murzynów w Ameryce, aby uratować Indian, od
których bardziej nadawali się do pracy fizycznej. W Portugalii
151
używano ich już od dawna. W ich afrykańskiej ojczyźnie niewola była zjawiskiem
zwykłym, niemal naturalnym. Nie było potrzeby stosowania przemocy:
zachodnioafrykańscy kacykowie chętnie sprzedawali jeńców lub przestępców
europejskim klientom. Był to dla nich sposób uzyskiwania dewiz. A
europejscy nabywcy, jeśli mieli jakieś wątpliwości, szybko się ich wyzbywali.
Król Portugalii nigdy ich nie żywił. Król Hiszpanii, widząc swój pustoszejący
skarbiec, przestał się nad nimi głowić. Gdy królowa angielska Elżbieta I
usłyszała o pierwszym transporcie niewolników sławnego kapitana Hawkin-sa,
orzekła, że to jest „ohyda, która na sprawcę ściągnie pomstę Niebios".
Ujrzawszy jednak sprawozdanie z osiągniętych zysków, spuściła z tonu i
sama stała się udziałowcem jego następnej wyprawy. Karol II i Jakub II również
inwestowali swe kapitały w ten handel. Odtąd na skórze niewolników Królewskiej
Kompanii Afrykańskiej wypalano honorowe inicjały DY, oznaczające księcia Jorku.
Królikowie wybrzeża gwinejskiego szybko się dostosowali do rosnącego
zapotrzebowania. Zrazu sprzedawali tylko jeńców wojennych zdobytych w sąsiednich
królestwach, ale wkrótce zaczęli się rozglądać za nowymi źródłami. Król Kajoru
sprzedawał nawet własnych poddanych, wieś za wsią. Inni, nie posuwając się tak
daleko, zmienili jednak j charakter prowadzonych wojen. Jeńcy przestali być
produktem ubocznym, stali się celem.
W XVIII wieku społeczne, polityczne i ekonomiczne życie Afryki Zachodniej,
uległo reorganizacji dla osiągnięcia jednego tylko celu — stałego dopływu

background image

niewolników na statki zakotwiczone u wybrzeży. W tym stuleciu osadnicy
amerykańscy otrzymywali w rezultacie 27.500 niewolników rocznie, w porównaniu z
9.000 w XVII stuleciu.
Podstawową przyczyną rozkwitu tego handlu był w owym czasie cukier. śaden inny
towar, ani śledzie, ani korzenie, ani ziemniaki, nie wywołały takich za-
152
burzeń w historii ludzkości, jak cukier, który wznosił miasta, bogacił imperia,
zaludniaf i wyludniał kontynenty. Historia cukru i historia niewolnictwa
zazębiły się z sobą mocno już w średniowieczu, na wyspach Morza Śródziemnego, i
towarzyszyły sobie dalej w podróży przez Atlantyk. Cukier brazylijski, podstawa
bytu Portugalii, zależał całkowicie od czarnych niewolników z Angoli. Bez Angoli
nie byłoby Brazylii, a bez Brazylii — Portugalii. Ten sam proces powtórzył się
po "wprowadzeniu uprawy cukru do angielskich Indii Zachodnich.
Ekonomika plantacji wymagała przewagi ludności murzyńskiej. Politycznie
przynosiło to ustawiczną groźbę rewolucji. Przesłanka stwarzała
olbrzymie zyski osiemnastowiecznego handlu niewolnikami, konkluzja —
potworną tyranię plantatorów, którzy na wyspach produkowali cukier, ? ??
kontynencie, prócz niego, tytoń, ryż, ? później bawełnę. Cóż mogło zatrzymać tak
wielką machinę raz puszczoną w, ruch? Gdyby zniesiono niewolnictwo, ani
Zachodnia Afryka, ani Indie Zachodnie na znalazłyby gospodarki zastępczej. Całe
społeczeństwa były zaangażowane w niewolnictwo, nie tylko plantatorzy
i królowie. Cóż stąd, że we Francji i Anglii XVIII wieku podnosił się głos
Oświecenia przeciw temu haniebnemu procederowi? Fakty ekonomiczne wołały
donośniej.
Około roku 1700 zalegalizowano dziedziczne niewolnictwo Murzynów w koloniach
angielskich w Ameryce. W 1733, gdy generał Oglethorpe, słynny filantrop, założył
nową kolonię, Georgię, zabronił w niej niewolnictwa. Ale jego veto działało
tylko przez siedemnaście lat. Georgia była kolonią ryżową, a potem bawełnianą.
Jej właśnie protest nie dopuścił do umieszczenia w Deklaracji Niepodległości
Stanów klauzuli potępiającej „obrzydliwy handel" niewolnikami.
Na nim opierał się rozkwit i dobrobyt wielu znacznych miast. W Anglii Liverpool
wkrótce zdystanso-
153
wał wszystkich rywali i z dumą dekorował swój ratusz kłami słoni i kamiennymi
Murzynami. W ten sposób wzbogacił się też Lancaster. Po drugiej stronie
Atlantyku Newport w Rhode Island był „odpowiedzią Ameryki na Liverpool". Całe
miasta, jak powiedział jeden z jego pastorów, „zbudowano z krwi biednych
Afrykanów". Nowa Anglia destylowała rum z zachodnioindyjskiej melasy i wysyłała
go do Afryki, aby w zamian kupować niewolników na rynki Indii Zachodnich.
Liverpool wysyłał towary z Manchesteru do Afryki, kupował za nie Murzynów do
Indii Zachodnich i sprowadzał za to cukier i kawę do Anglii.
Zarówno handel niewolnikami, jak i protesty przeciw niemu osiągnęły szczyt pod
koniec XVIII wieku. W końcu protesty przeważyły. W okresie między
brytyjską prawną abolicją handlu i amerykańską Wojną Secesyjną proceder ten
przeżył rodzaj końcowego, jesiennego rozkwitu. W połowie XIX wieku Afryka traci
stopniowo niepodległość, państwa kolonialne dzielą się Czarnym Kontynentem i
same zaczynają eksploatować jego bogactwa. Zapotrzebowanie na tanią siłę roboczą
na miejscu ostatecznie podcina korzenie resztek ekspedycji niewolniczych za
Ocean. Rozpoczęła się nowa epoka wyzysku, która trwać miała przez całe stulecie,
aż do przebudzenia się Afryki, którego świadkiem jest nasze pokolenie.

background image

Mnemotechnika
Właściwie nie ma człowieka, który by świadomie czy nieświadomie, nie używał
jakichś sztuczek mnemotechnicznych, to znaczy sposobów zapamiętywania różnych
wiadomości i nazw drogą kojarzenia ich z rzeczami łatwiejszymi do przypomnienia
sobie. Słynną ilustracją takiego sposobu jest nowela Cze-
154
chowa Końskie nazwisko. Tę samą zasadę stosować można także i do liczb. Kiedy
filozof i matematyk angielski Bernard Russell odwiedził Nowy Jork w 1951 roku,
powiedział pewnemu dziennikarzowi, że nie sprawia mu trudności zapamiętanie
numeru pokoju w którym mieszka w hotelu „Waldorf-Astoria" —1415, bo 0,1415 to
pierwiastek kwadratowy z dwóch. Najpowszechniejszym sposobem zapamiętania
szeregu cyfr jest zdanie albo wierszyk, w którym liczba liter każdego wyrazu
zgadza się, we właściwym porządku, z liczbą, której znakiem jest kolejna cyfra.
Wymyślono wiele takich podpórek pamięciowych w różnych językach dla zapamiętania
dalszych miejsc dziesiętnych ??, która jako wielkość niewymierna,
ciągnie się w nieskończoność. Utworek taki popełnił nawet pisarz Emil
Zegadłowicz. Zaczyna się to tak: „Źle w mgle i snach bolejącym Do wiedzy progu
iść..." Mamy tu kolejno: 3, 1, 4, 1, 5, 9, 2, 6, 5 i 3 litery, a więc wartość n
aż do dziewiątego miejsca po przecinku. Czy istnieje jednak system, który, raz
opanowany, pozwalałby na szybkie zapamiętanie jakiegokolwiek szeregu cyfr?
Istnieje. Współcześni mnemotechnicy, spece od zapamiętywania, wydoskonalili go w
wysokim stopniu. Systemu tego użyć można nie tylko dla popisów towarzyskich, ale
i dla zapamiętywania ważnych stałych matematycznych i fizycznych, dat
historycznych, numerów telefonów itd.
Chociaż mnemonika jest umiejętnością antyczną (nazwa jej pochodzi od Mneniozyny,
greckiej boginii pamięci — mneme), to dopiero w 1634 roku Francuz Pierre
Herigone opublikował praktyczny system zapamiętywania liczb w dziele pt. Kurs
matematyki. Polegał on na podstawianiu spółgłosek na miejsce cyfr i dodawaniu
następnie w miarę potrzeby samogłosek dla formowania wyrazów, które już łatwo
było zapamiętać za pomocą innych metod.
Oryginalny alfabet numerowy Hśrigone'a zaadoptowali wkrótce mnemonicy wielu
krajów. Wielki fi-
155
lozof i matematyk niemiecki Leibniz zainteresował się nim do tego stopnia, że
włączył go do swego schematu języka uniwersalnego. Sprawa jest w zasadzie prosta.
Każdą z dziesięciu cyfr od 0 do 9, reprezentować będą w tym alfabecie dwie lub
trzy spółgłoski. Wyszukujemy je sobie tak, aby je móc łatwo kojarzyć, łączyć
w myśli z odpowiednimi cyframi.
Szczęśliwym dla nas zbiegiem okoliczności, w języku polskim wszystkie nazwy cyfr
(z wyjątkiem ósemki) zaczynają się od spółgłosek: zero od z, jeden od j, dwa od
d, trzy od t itd., z których w dodatku każda jest inna! Drugą serię spółgłosek
wybieramy sobie również tak, żeby móc ją, według własnej fantazji, skojarzyć z
cyframi. A wiięc na przykład małe n ma dwie pionowe (kreski, a takież «i — trzy
kreski; niech zatem N reprezentuje 2, a M — 3. Duże L to rzymska pięćdziesiątka,
możemy więc ją postawić przy piątce itd. Ułożywszy ten szyfr z dziesięciu cyfr i
dwudziestu odpowiadających im spółgłosek, wykuwamy go na blachę i na mur-beton.
Przypuśćmy teraz, że chcemy użyć alfabetu Herigo-ne'a dla zapamiętania liczb
atomowych pierwiastków. A więc np. srebro — 47, WS, bierzemy wyraz „włos" od
srebrnego włosa. Złoto — 79, S Dz, niech będzie „sędzia", którego sobie
wyobrazimy ze złotymi zęba-

background image

1?8
mi. Holm — 67, Sz S, szosa, przedstawimy sobie Sher-locka Holmesa jadącego szosą.
Im dziwaczniejszy i mniej sensowny obraz, tym łatwiej się nam upamiętni. Wydaje
się to na pierwszy rzut oka drogą bardzo okólną, ale nie odkryto jeszcze
lepszego sztucznego systemu mnemotechnicznego. Jest rzeczą zdumiewającą, jak
mocno ogniwa takiego łańcucha skojarzeń utwierdzają się w pamięci.
Większe liczby łatwiej zapamiętać układając je parami i trójkami, wymyślając
odpowiednie słowo dla każdej grupy i łącząc je z sobą w łańcuch fantazyjnych
obrazów myślowych. Numery telefonów utrwalamy w pamięci szeregiem obrazów
dostosowanych do charakterystyki ich posiadaczy. Takim właśnie alfabetem
Herigone'a posługują się zawodowi specjaliści pamięciowi, umiejący powtarzać
długie spisy przypadkowych cyfr. Te niesamowite z pozoru wyczyny są dostępne
każdemu, komu się zechce poświęcić parę tygodni na codzienne ćwiczenia w
opanowaniu alfabetu liczbowego.
Wybierając wyrazy należy dawać pierwszeństwo rzeczownikom przedstawiającym
konkretne obrazy, choć i przymiotniki łatwo dają się kojarzyć z następującym po
nich rzeczownikiem. Najlepsze są słowa, które pierwsze przychodzą na myśl. Po
krótkim czasie zapamiętanie nawet pięćdziesięciu dowolnych cyfr nie sprawi
szczególnej trudności. W każdym zas razie utrzymanie w pamięci liczb potrzebnych
w swojej dziedzinie nauki będzie fraszką nawet dla osób, których pamięć nie może
sobie normalnie dać z nimi rady.
Poczucie czasu
Często spotkać się można z wątpliwościami co do jego istnienia, z traktowaniem
go jako złudzenie. Ale ono istnieje naprawdę. Jest przejawem jednego z naj-
bardziej zdumiewających i .powszechnych mechanizmów życia — zegara biologicznego.
Nie ma sprężyny, kółek zębatych, drgającego kryształu górskiego, a mimo to
działa i reguluje funkcje wszelkich istot żywych.
Kiedy odbywamy podróż odrzutowcem np. z Warszawy do Nowego Jorku, uświadamiamy
sohie działanie tego wewnętrznego zegara w sposób nie najprzyjemniejszy.
Spoglądając na wieżowce zdajemy sobie sprawę z 'tego, gdzie się obecnie
znajdujemy. Jednak nasz przyrodzony czasomierz nie pozwoli się tak łatwo
przekonać. Przez pierwsze kilkadziesiąt godzin będzie nadal uparcie regulował
czynności naszego ciała według czasu warszawskiego, myląc wieczór z
rankiem, nakłaniając nas do snu w południe i nie pozwalając zasnąć o północy.
Człowiek nie ma monopolu na takie urządzenie. Zaobserwowano czaple
australijskie mieszkające o 50 kilometrów od wybrzeża, które przybywają co dzień
na brzeg morza dla zjedzenia obiadu z ryb punktualnie w czasie odpływu, mimo że
odpływ następuje tam co dzień o 50 minut później. Pszczoła, wybierając się w
podróż po nektar, trafia na swojej drodze bezbłędnie na porę otwierania się
określonych kwiatów, przy czym parodniowa przerwa w tych wyprawach z powodu złej
pogody nie wpływa ujemnie na dalszy rozkład jej zajęć.
Wiele takich regularnych cyklów przyrody żywej odbywa się w rytmie znacznie
powolniejszym, rozciągającym się na miesiące lub lata. Wszyscy znamy doroczny
rytm wzrostu i rozmnażania się roślin i zwierząt albo wiosenne i jesienne
migracje ptaków wędrownych. Mniej znane są zmiany temperatury człowieka w ciągu
doby, comiesięczne wędrówki milionów drobnych organizmów z głębin morskich na
powierzchnię oceanu późną wiosną w czasie pełni księżyca, albo otwieranie się
muszel ostryg na ławicach w czasie przesuwania się każdego pływu morza. Te rytmy,
obserwowane w istotach żywych, zbiegają się z regularnymi ruchami globu
ziemskiego, dobo-

background image

158
wym następstwem światła i ciemności, z przypływami i odpływami oceanów, z
kolejnością pór roku. Skąd zatem można wiedzieć, czy owe przyrodzone zegary
istot żywych nie są po prostu reakcją na regularne zmiany światła, pływów czy
innych zjawisk przyrody nieożywionej? Aby odpowiedzieć na to pytanie, uczeni
pozbawiają te organizmy ich naturalnego otoczenia i umieszczają je w
laboratorium, izolując je w warunkach stałych. Jeżeli zaobserwowany rytm
utrzymuje się w tych warunkach, można przypuszczać, że wynika z działania
jakiegoś mechanizmu wewnętrznego.
Już w 1729 roku astronom francuski de Mairan wykazał istnienie takiego
mechanizmu umieszczając rośliny w laboratorium w całkowitej ciemności i
stosunkowo stałej temperaturze. W tych szczególnych warunkach liście grochu,
fasoli czy koniczyny zwijały się, gdy na zewnątrz zapadała noc, a prostowały się
ze wschodem słońca, talk jak to czyniły w ogródku. Pewien współczesny uczony
przeprowadził podobne doświadczenia z krabem-mrugaczem o wielkich szczypcach,
który zwykle uwija się żwawo na plażach morskich w czasie odpływu, odpoczywa zaś
w czasie przypływu; ponadto o wschodzie słońca zmienia ubarwienie,
chroniąc się przed promieniami słonecznymi i przed wrogami. Umieszczony w
stałych warunkach laboratoryjnych w dalszym ciągu zmienia regularnie barwę na
dzień i na noc, a także wykazuje zwykłą aktywność w czasie odpływu. Od czasów de
Mairana, a zwłaszcza w ciągu ostatnich lat czterdziestu, podobne zegary
biologiczne znaleziono u niezliczonych stworzeń, począwszy od organizmów
ż

yjących w ikropli wody, a kończąc na człowieku. Zjawisko to uważa się obecnie

za powszechne w całej przyrodzie.
Niemal wszyscy uczeni zgodni są co do tego, że te rytmy biologiczne są
właściwością wrodzoną. Zwierzęta przebywające od urodzenia w sztucznych
warunkach niezmiennych wykazują ten sam. rytm, co
159
ich odpowiedniki żyjące w otoczeniu naturalnym. Muchówka drozofila zwana
muszką owocową (klasyczny materiał doświadczalny ze względu na szybkie
rozmnażanie się i łatwość hodowli) utrzymuje swój niezmienny rytm w stałych
warunkach laboratoryjnych nawet w piętnastym pokoleniu. Jednak pewna grupa
biologów amerykańskich uważa, że zegary biologiczne poruszane są niezbadanymi
jeszcze rytmicznymi siłami działającymi z zewnątrz, w podobny sposób jak zegar
elektryczny napędzany jest prądem. Kwestionują oni powszechnie przyjęty pogląd,
ż

e stałe warunki laboratorium mogą naprawdę izolować organizmy od wszystkich

zmian otoczenia, na jakie są czułe. Na poparcie tej tezy przqprowadzo-no liczne
doświadczenia na krabach, wodorostach, marchwi, myszach i robakach.
Wszystkie wykazywały reakcje związane z zewnętrzną temperaturą, ciśnieniem
atmosferycznym, a nawet [promieniowaniem kosmicznym i magnetyzmem ziemskim.
Ostatnie dwa-czynniki są specjalnie ważne, ulegają bowiem wahaniom o skali
kosmicznej. Możliwe, że zegarem-matką czyli praprzyczyną ruchu zegarów
biologicznych są ruchy Słońca, Księżyca i Ziemi. Dalecy jednak jesteśmy od
poznania całego mechanizmu tych niezmiernie skomplikowanych zjawisk.
Zycie w średniowieczu
Dom średniowieczny nie odznaczał się komfortem. Okien było mało, a w nich z
rzadka tylko pojawiały się szyby. Przed mrozem lub upałem chroniły je zwykłe
drewniane żaluzje. Ciepło dawały drwa na kominku, a zewsząd wdzierały się
przeciągi. Stąd powodzenie foteli z wysokimi oparciami. Rzeczą zwykłą było
chodzenie po domu zimą w futrach i ciepłych

background image

160
czapkach. Stołków było mało, siedzenia przygotowywano często na występach muru
albo na skrzyniach w alkowie. Dywany były rzadkością przed XIII Wieśkiem poza
Włochami i Hiszpanią. Podłogi wykładano zazwyczaj matami z sitowia lub słomy. Na
ś

cianach zawieszano tkaniny dla ozdoby, ale także dla tłumienia przeciągów, albo

by przedzielić większe sale na mniejsze pomieszczenia. Domy we Włoszech i w
Prowansji, pamiętające jeszcze rzymskie luiksusy, były wygodniejsze i
higieniczniejsze niż w krajach północy. Niemieccy mieszczanie w XIII wieku mieli
już kuchnie zaopatrywane rurami w wodę studzienną.
Czystość nie była naczelną zaletą Wieków Średnich. Wczesne chrześcijaństwo
potępiało rzymskie kąpiele publiczne jako siedlisko rozpusty, a ogólna wzgarda
dla ciała nie budziła entuzjazmu do higieny. Nie znano jeszcze chusteczki do
nosa. Czystość była funkcją zamożności: panowie feudalni i majętni mieszczanie
kąpali się dość często w dużych drewnianych wannach. W XII wieku ogólny wzrost
zamożności podniósł poziom czystości osobistej. W ??? wieku wiele miast miało
łaźnie publiczne, a krzyżowcy wprowadzili łaźnie parowe w stylu muzułmańskim.
Niektórzy sądzą nawet, że paryżanie kąpali się częściej w końcu XIII wieku niż
na początku XX wieku.
Klasztory, zamki feudalne i domy bogaczy miały klozety połączone z szambem, ale
większość domów zadowalała się sławojkami. W XIII wieku w Paryżu opróżniano
beztrosko nocniki z okien na ulicę z ostrzegawczym okrzykiem: „Gar' 1'eau!".
Szalety publiczne były rzadkością. W Toskanii San Gimignano miało kilka szaletów
w 1255, ale Florencja nie miała wtedy jeszcze ani jednego. Ludzie załatwiali się
na dziedzińcach, schodach, balkonach, nawet w pałacu królewskim w Luwrze.
Wyższe i średnie klasy myły ręce przed jedzeniem i po nim, bo jedzono przeważnie
palcami. Spożywano zazwyczaj dwa posiłki dziennie, o dziesiątej i o czwartej,
ale mogły się one ciągnąć przez kilka go-
11 — Drugi kot w worku
161
dżin. Wokoło stołu stawiano ławy, po włosku banco, stąd bankiet. Towarzystwo
siedziało parami płci odmiennej.-Zwykle każda para jadła z jednego talerza i
piła z jednego kielicha. Każdy otrzymywał łyżkę, ale nóż winien był przynieść z
sobą; o widelcach jeszcze nie było słychać. Talerzem bywała zazwyczaj wielka,
gruba przylepka chleba, na którą jedzący kładł mięso nabierane palcami z
roznoszonych przez służbę półmisków. Po skończonym posiłku zjadano ten chlebowy
talerz lub kruszono go dla psów i kotów, których kręciło się pod nogami bez liku,
albo posyłano biednym sąsiadom.
Jadło było obfite i dobrze przygotowane z wyjątkiem mięs, które z braku chłodni
bywało aż nazbyt skruszałe. Dlatego wysoką cenę miały korzenie, aromatem swym
maskujące podejrzane zapachy mięsiwa. Niektóre korzenie sprowadzano ze Wschodu,
były one jednak bardzo kosztowne. Inne więc hodowano w domowych ogródkach:
pietruszkę, gorczycę, szałwię, cząber, anyżek, czosnek czy koper. Książek
kucharskich było wiele, a dobrzy kucharze — zbrojni w miedziane kotły, rondle i
patelnie — byli w wysokiej cenie. Mięso, drób i jaja były tanie, choć jeszcze
dość drogie, aby z biedaków czynić przymusowych jaroszów. Nie było oczywiście
ziemniaków, kawy ani herbaty. Za czasów Karola Wielkiego aklimatyzacja
azjatyckich owoców i orzechów była już faktem, ale pomarańcze rzadko się
pojawiały na północ od Alp i Pirenejów.
Najpospolitszym mięsem była wieprzowina. Świnie żarły nieczystości ulicy, a
ludzie jedli świnie. Bogaci gospodarze kładli na stół wieprza lub dzika w

background image

całości i rozkrawali go przy gościach. Jedzono też wiele ryb. Śledzie były
potrawą żołnierzy, żeglarzy i biedoty. Przetworów mlecznych jadano mniej niż
dziś, ale sery Brie były już wtedy sławne. Sałat nie znano, cukierki były
rzadkim specjałem, bo cukier importowano, a słodzono wciąż jeszcze (rzymską
metodą) miodem. Po obiedzie pito — tytoniu nie znano.
162
Woda nie przegotowana groziła zarazą, więc piło się powszechnie wina i piwo.
Chłopi pędzili jabłecznik i wino gruszkowe. Pijaństwo było pospolite we
wszystkich warstwach społecznych. Piwo kosztowało taniio w licznych szynkach
i oberżach. Klasztory i szpitale na północ od Alp przydzielały normalnie po
garncu piwa dziennie na głowę. Wiele klasztorów, zamków i bogatych domów miało
własne browary, bo w krajach północnych piwo uważano za artykuł pierwszej
potrzeby. W krajach romańskich większe powodzenie miało wino. We Francja
opiewano jego chwałę setkami popularnych pieśni. Gra w karty była jeszcze
nieznana. Prawa francuskie z 1256 i 1291 zabraniały gry w kości, jednak
bezskutecznie. Moraliści owego czasu opowiadają o straconych fortunach i
duszach zaprzedanych diabłu przy grze w kości. Szachy potępił synod
paryski w 1213 i edykt Ludwika IX w 1254; nikt jednak nie zważał na te zakazy.
Kaznodzieje potępiali też taniec, co nie przeszkadzało w tańcu nikomu prócz
duchowieństwa; św. Tomasz z Akwinu z właściwym sobie umiarkowaniem dopuszczał
tańce na weselach, z okazji przyjazdu przyjaciela z zagranicy, a także dla
uczczenia zwycięstw. Zwłaszcza Francuzi i Niemcy oddawali się tańcom z zapałem
graniczącym niekiedy z epidemią: w 1237 gromada dzieci niemieckich przetańczyła
całą drogę z Erfurtu do Arnstadtu. Wiele z nich umarło w drodze, inne
rozchorowały się nerwowo. Tańczono zazwyczaj za dnia i pod gołym niebem.
Oświetlenie w domach było przecież marne: stojące lub wiszące lampy oliwne, albo
ś

wiece z baraniego łoju z knotem z sitowia. Tłuszcz i oliwa były jednak drogie,

to też niewiele pracowano czy czytano w domu po zapadnięciu mroku. Kiedy się
ś

ciemniało, goście wychodzili, a gospodarze szli spać. Biedni sypiali na

barłogach ze słomy lub siana, bogaci na perfumowanych poduszkach i pierzynach.
Baldachimowe łoża wielkich panów osłaniano siatką od much. Wiele
163
osób różnej płci i wieku sypiało w tym samym pokoju. W Anglii i we Francji
wszystkie warstwy społeczne sypiały nago.
Homo fumosus
Znaczy to (niejako w przeciwieństwie do homo sapiens) człowiek dymiący,
nakadzony, okopciały, wędzony, okurzony. Papieros tkwiący w ustach i kłęby dymu
wydostające się z nosa i ust — to obraz stosunkowo niedawny. Warto to podkreślić,
ponieważ najtrudniejszą do przekroczenia palisadą myślową otaczającą zwyczaj
palenia bywa przekonanie, że palenie jest funkcją równie naturalną jak jedzenie
czy picie oraz że wszyscy myślący inaczej są ekscentry-kami albo ludźmi
nienormalnymi. Określenie „niepalący" nabrało ostatnio sensu z lekka
wzgardliwego. Dobrze więc byłoby się nad tą reakcją chwilę zastanowić. To prawda,
ż

e fajka ma w wielu społeczeństwach od bardzo dawna znaczenie rytualne. Na

przykład symbolika zawarta w pojęciu fajki pokoju jest głęboko osadzona w naszej
psychice.
Człowiek jest zresztą jedynym stworzeniem wciągającym z premedytacją dym do
swego ciała. Czynił to przez liczne wieki paląc kadzidło w świętych miejscach,
wdychając dym przez tubki z papieru lub z liści, przez fajki drewniane lub
gliniane, jeszcze na długo przed pojawieniem się tytoniu w Europie. Trzciny,

background image

fajki, rurki wszelkiego rodzaju znajdujemy w wykopaliskach antycznych, a wielki
Hipokrates przepisywał przeciw astmie i niektórym innym chorobom wdychanie dymu
z nawozu krowiego albo z ziół, jak na przykład z podbiału. Tytoń, jaki dziś
znamy, ofiarowano pierwszemu Europejczykowi, Kolumbowi, w 1492 na wyspach Bahama.
Kolumb pi-
164
sze w swoim dzienniku: „Spotkaliśmy człowieka płynącego samotnie łodzią. Miał z
sobą nieco suszonych liści, które są na pewno bardzo cenione przez krajowców, bo
już uprzednio ofiarowali mi pewną ich ilość w San Salvador". Oto zapewne
początek do dziś istniejącego zwyczaju częstowania gości papierosem.
Amerigo Vespucci w 1499 na wybrzeżu Wenezueli zauważył, że krajowcy mają
policzki wypchane ziołami, które ustawicznie pogryzają jak zwierzęta
przeżuwające, tak że z trudem mogą mówić. Byli oni zapewne prekursorami tych
palaczy, którzy rozmawiają nie wyjmując fajki z zębów i dziwią się, że nie można
ich zrozumieć. Ramon Pane, którego Kolumb posłał na Haiti, doniósł mu o
tamtejszym zwyczaju wdychania tytoniu, który był prawdopodobnie odpowiednikiem,
zażywania tabaki. Wyraz „tabaka" pojawia się po raz pierwszy w raporcie o
Indianach wdychających dym z fajki w kształcie litery Y, której widełki wsadzali
sobie w nozdrza. Taką fajkę nazywali oni właśnie „tabako". Te opisy zwyczajów
dzikich ludzi nie pozwalały jeszcze przypuszczać, że w paręset lat później staną
się one symbolem wyszukanej nowoczesności cywilizacyjnej.
Jak na ironię, pierwszym człowiekiem, który sprowadził tę roślinę do Europy, był
lekarz, Francisco Hernandez, którego król hiszpański Filip II wyprawił w podróż
badawczą do Meksyku. Francuski ambasador w Portugalii, Jean Nicot, posłał
nasiona tytoniu królowej matce, Katarzynie Medycejskiej. Z jego też
nazwiska wzięła początek naukowa nazwa tytoniu „Nicotiana" i jej pochodnych, jak
nikotyna. Słynny korsarz i admirał angielski Francis Drakę posłał w 1586 trochę
liści tytoniu Walterowi Raleigh, sławnemu pisarzowi, poecie i politykowi, dzięki
któremu obyczaj palenia fajki wszedł w modę na dworze królowej Elżbiety I.
W ciągu XVII wieku obyczaj palenia tytoniu szerzył się w Europie błyskawicznie,
między innymi na
165
skutek rzekomych właściwości leczniczych tej rośliny. Lekarze byli właśnie
głównymi jej-propagandys-tami. Tytoń stał się usankcjonowanym składnikiem
farmakopei. Moda, mimo charakteryzującej ją niekonsekwencji, stanowiła ważny
czynnik decydujący o konsumpcji tytoniu. Król angielski Jakub I był jego wrogiem,
prześladował palaczy podatkami i niełaską królewską, ale z niewielkim skutkiem.
W Rosji
w 1634 zabroniono palenia całkowicie, pod karą batogów i przecinania nozdrzy. W
tymże okresie usiłowano zabronić palenia w wielu krajach — Danii, Szwecji,
Holandii, na Sycylii, w Austrii i na Węgrzech — ale bez powodzenia. Palenie było
już tak powszechne, zwłaszcza w Hiszpanii, że papież Urban VIII uważał za
konieczne ogłosić bullę grożącą ekskomuniką palącym tytoń lub zażywającym tabaki
w kościele.
Wszystko to rzuca światło na nasz obecny dylemat tytoniowy. Zwyczaj palenia
oparł się bowiem majestatowi cara, papieża i króla. Ludzie ryzykowali duszę d
ciało dla swej nikotynowej niewoli. Same ustawy są bezsilne, jeśli ze strony
ludności nie ma zgody lub zrozumienia ich sensu. Zagrody prawne przeciw paleniu
wszędzie musiały stopniowo ustępować przed jego nad wyraz korzystną
ekonomiką.

background image

106
Szwajcaria opierała się najdłużej. Tam traktowano palenie na równi ze zdradą
małżeńską/Aż do:połowy XVIII wieku karano oba przestępstwa tak samo: grzywną,
pręgierzem i więzieniem. W Rosji car Piotr I unieważnił wszelkie restrykcje,
uznawszy palenie za jedną z cech nowoczesnej cywilizacji zachodniej! i
W czasie kampanii pirenejskiej przeciw Napoleonowi wojska angielskie odkryły
cygara, przedtem w Anglii mało znane. Szybko weszły tam w modę. Paliły je
również kobiety. Ostatnią groźbą dla tytoniu była królowa Wiktoria,
przeciwniczka palenia. Ale i jej autorytet mógł je tylko chwilowo ograniczyć. I
znów wojna przyczyniła się do zmiany w obyczajach tytoniowych. W czasie
wojny krymskiej 1854—56 Anglicy zobaczyli, że ich tureccy i francuscy
sprzymierzeńcy kręcą sobie papierosy. Jako, że fajki tłuką się łatwo na polu
bitwy, a cygara były drogie i niedostępne, żołnierz brytyjska przejął ten
wynalazek. Wkrótce potem Anglia, największe wówczas państwo przemysłowe,
rozpoczęła fabryczną produkcję papierosów. Decydujący wpływ na
rozpowszechnienie się nawyku palenia we wszystkich warstwach ludności miały obie
wojny światowe. Od ostatniej zwłaszcza konsumpcja tytoniu rośnie nieustannie,
osiągając liczby astronomiczne.
Ale dopiero w roku 1963 dowiedziono ponad wszelką wątpliwość, że palenie
papierosów przez czas dłuższy, na przykład 20 lat, wielokrotnie wzmaga
prawdopodobieństwo przedwczesnego zejścia ze świata, jeszcze w pełni
sił fizycznych i duchowych, z powodu raka, rozedmy płuc i wielu innych chorób,
których tu nie warto wyliczać. Rzecz szczególna i dla psychologii społecznej
ciekawa, że palacze nie rezygnują ze swego nałogu, nawet ci, którzy znają wyniki
badań i niezaprzeczalną wiarygodność tych wyników, nawet tacy, dla których
nękający ich przewlekły nieżyt oskrzeli winien być niedwuznacznym dzwonkiem
alarmowym. Jedynie wśród lekarzy, któ-
?
rzy się mogą naocznie przekonać o skutkach palenia u innych, obserwujemy wyraźny
spadek liczby palaczy, choć i tak mniejszy niżby się można było spodziewać.
Sodoma, Gomora i St. Pierre
Jeżeli idzie o sam fakt katastrofy, to legenda biblijna o Sodomie i Gomorze jest
zapewne odbiciem jakiegoś autentycznego wydarzenia, trzęsienia ziemi wybuchu
wulkanu lub obu na raz. Co się zaś tyczy winy mieszkańców... hm, któż z nas jest
bez winy? Starożytność przed Hipokratesem uważała nie tylko klęski żywiołowe,
ale nawet chorobę lub nieszczęśliwy wypadek za dopust czy karę bogów. Nic więc
dziwnego, że wiadomość o zniszczeniu dwóch miast ogniem niebieskim otworzyć
musiała natychmiast kwestię winy. Obrazowi katastrofy powinien był towarzyszyć
obraz równie straszliwych grzechów osób tą klęską dotkniętych, gdyż inaczej
ś

wiat wydawać by się musiał zupełnie pozbawiony sensu. r W czasach nowożytnych

jednak wiara w bezpośrednie interwencje boskie w sprawy ludzkie nie płonie już z
dawną mocą, a wiedza o zjawiskach przyrody rozszerzyła się o tyle, że na
przykład na temat trzęsienia ziemi w Lizbonie w 1755 wybuchł potężny spór: czy
uważać je za wykonanie wyroku sądu doraźnego w niebiesiech, czy za katastrofę
pozbawioną wyraźnego oblicza moralnego. Rzecz szczególna jednak, że wraz z
dalszym rozwojem nauki sprawa ewentualnej winy mieszkańców za klęski spotykające
ich miasto nabiera nowej aktualności. Oto na przykład w maju 1902 miasto St.
Pierre na
163
Martynice (wyspie na Morzu Karaibskim), wraz ze wszystkimi niemal trzydziestoma

background image

tysiącami mieszkańców, zniszczył wybuch wulkanu. Była to prawdopodobnie
największa katastrofa żywiołowa w dziejach, bo liczba ofiar w Pompei i
Herculanum nie sprawia wrażenia szczególnie wysokiej; większość mieszkańców
ewakuowała te miasta jeszcze przed wybuchem Wezuwiusza. Trzeba było dopiero
geniuszu człowieka cywilizowanego, aby przewyższyć he-katombę St. Pierre
bombardowaniem Drezna lub wybuchami atomowymi w Hirosimie i Nagasaki.
Wybuch wulkanu określony jest w umowach ubezpieczeniowych jako siła wyższa. Ale
ś

miertelne żniwo wybuchu wulkanu Mont Pelee, w którego cieniu wznosiło się

miasto St. Pierre przypisać można całkowicie winie człowieka. Jego bieżące
interesy sprawiły, że zlekceważył ostrzeżenie natury. W St. Pierre miały się
odbyć wybory, w których władze miasta, kontrolowane dotychczas przez partię
zwaną niezbyt właściwie Postępową, poczuły się po raz pierwszy zagrożone przez
partię kolorowych, tzw. Radykalną. Gubernator Louis Moutet, przysłany na
wyspę dopiero przed siedmiu miesiącami, popierał partię białych. Przywódcą
radykałów był Murzyn, kuipiec Amedee Knight, którego hasłem wyborczym było
niebezpieczeństwo wulkanu; partia Postępowa starała się je zlekceważyć. Jednak
tylko kilku senatorów rozumiało sytuację i wzywało do natychmiastowej ewakuacji
miasta.
Ale siły przeciwne były zbyt potężne. Jedyne w mieście pismo wylewało co dzień
potok łgarstw na ten temat. Władze lokalne, policja, wojsko i tak zwani eksperci
naukowi robili wszystko by podnieść na duchu mieszkańców i zapobiec szerzeniu
się paniki i przygnębienia. A przecież była to tylko burza w łyżce wody.
Wystarczyłoby dla uratowania mieszkańców miasta, aby gubernator przełożył wybory
na inny termin. Jednak wybuch Mont Pelee sprawił także uczonym niespodziankę.
Chociaż wulkan był
169
już aktywny od trzech tygodni, groźbę upatrywano" tylko w ewentualnym spłynięciu
potoków lawy, a ukształtowanie terenu chroniło miasto od tego niebezpieczeństwa.
Tymczasem jednak wulkan postąpił inaczej, wyrzucił mianowicie wierzchołek góry w
powietrze, w sposób nigdy dotąd nie obserwowany.
Łatwo być mądrym po szkodzie, ale śmierć mieszkańców St. Pierre była
bezpośrednim skutkiem strachu białych władców, że rządy wymkną się im z rąk na
rzecz kolorowych. Nde brakło tam oczywiście dziwnych wydarzeń, które wydadzą się
znajome czytelnikom obytym z bombardowaniami wojennymi.
W więzieniu w St. Pierre siedział wówczas August Ciparis, młody Murzyn skazany
na śmierć za zabicie białego robotnika. Widział on przez kraty, jak wznoszą
szubienicę, na której miał zawisnąć. Modlił się więc, aby go ułaskawiono i aby
trzęsienie ziemi wywróciło szubienicę. Istotnie gubernator go ułaskawił,
uważając to zo dobre posunięcie przedwyborcze. Ale w czasie wybuchu Ciparis był
jeszcze zamknięty. I to mu uratowało życie: po trzech dniach wydobyto go spod
hałdy popiołu wulkanicznego. śył jeszcze przez 27 lat, które spędził w
amerykańskim cyrku Barnu-ma, pokazując się tam w dokładnej kopii swojej celi
ś

mierci.

Natomiast pewien szewc, znany jako przyjaciel zwierząt, ledwo uszedł z życiem
przed napadem rozszalałych szczurów, które chciały go, jak myszy Popiela, pożreć
ż

ywcem. W końcu jednak udało mu się przeżyć katastrofę w piwnicy swego domu.

Natomiast znajdująca się na parterze kobieta, której udzielił gościny
tylko dlatego, że miała z sobą kanarka w klatce, upiekła się w popiele razem ze
swoim ptakiem. W najtragiczniejszych okolicznościach przypadek nie
przestaje uprawiać swych makabrycznych figlów.

background image

170
Dziewczyna czy tygrys
Jest to zagadka będąca tematem głośnej niegdyś, a dziś całkiem zapomnianej
opowieści The Lady or the Tiger amerykańskiego humorysty i powieściopisarza
Franka Stocktona, wydanej w 1884. W pewnym mieście panujący władca wpadł na
pomysł oryginalnej kary dla przestępców. Umieszczał skazanych na arenie
przylegającej do ściany z dwojgiem drzwi. Za jednymi drzwiami czekał zgłodniały
tygrys, za drugimi — śliczna dziewczyna. Nieszczęsny skazaniec
musiał wybierać i, zależnie od tego, jak udało mu się trafić, kończył w żołądku
tygrysa lub na ślubnym
kobiercu.
Pewnego razu król przyłapał jakiegoś młodzieńca na zalotach do swej córki,
pięknej księżniczki, i skazał go na zwykłą próbę. Księżniczka zdołała się
wywiedzieć za którymi drzwiami umieszczono tym razem tygrysa, za którymi zaś —
dziewczynę. "W duszy jej walczyły jednak sprzeczne emocje: współczucie dla
młodzieńca i zazdrość o dziewczynę, którą miałby poślubić. W ostatnim momencie
więzień zerknął na
I
171
nią i zauważył nieznaczny ruch głową, którym wskazywała mu te, a nie inne drzwi.
Otwiera je więc bez wahania. I tu opowieść kończy się pytaniem: „Co ukazało się
w otwartych drzwiach — dziewczyna czy tygrys?". Pytanie to odbiło się głośnym
echem w całej Ameryce. Użyto niezliczonych podstępów, aby skłonić Stocktoma do
wypowiedzenia się na temat zakończenia książki, ale autor twardo odmawiał
odpowiedzi na to pytanie, które z czasem weszło do mowy potocznej jako wyrażenie
przysłowiowe.
Uczeni i świat
Już w roku 1818 pisał Tomasz Jefferson: „Cudowne postępy nauki i techniki
zdołały podporządkować celom ludzkim nawet żywioły, zaprząc je w jarzmo pracy
dla człowieka, ujmując mu trudu, spełniając dzieła przekraczające jego słabe
siły, uprzystępniając liczne wygody tym, którzy dotąd pędzili życie w znoju i
mozole". Od owego czasu każde następne pokolenie daje wyraz podobnemu
optymizmowi w sprawie niebywałych sukcesów nauki.
Warto jednak zauważyć, że przez cały wiek dziewiętnasty zasługi z tych osiągnięć
przypisywano nie uczonym, ale wynalazcom. Zwłaszcza w Ameryce i Wielkiej
Brytanii. Cesarskie Niemcy były bodaj jedynym krajem, gdzie fizycy cieszyli się
szacunkiem. W wieku tym sądzono powszechnie, że uczony zajmuje się odkrywaniem
praw natury, a wynalazca korzysta z tych odkryć do celów praktycznych. Opinia
taka utrzymywała się nie tylko wśród szerokiej publiczności, dla której uczony
był roztargnionym dziwakiem i oryginałem odległym od świata i jego spraw. Zdanie
to podzielały także rządy wielkich mocarstw, ba, wpływało ono również na poglądy
sa-
172
mych uczonych i wynalazców. Clerk-Maxwell, twórca elektromagnetycznej teorii
ś

wiatła, odnosił się do Grahama Bella, wynalazcy telefonu, z protekcjonalną

łaskawością. Określał go jako „pedagoga, który dla celów osobistych został
elektrykiem". Kiedy premier brytyjski Gladstone wyraził się z lekceważącym
sceptycyzmem o prymitywnym silniku elektrycznym (druciku wirującym dokoła
magnesu), Michał Faraday, w niezwykłym u niego przystępie pasji, zawołał:
„Kiedyś będzie pan mógł z tego ciągnąć

background image

podatki!".
W czasie pierwszej wojny światowej amerykański prezydent Woodrow Wilson utworzył
Radę Konsultacyjną floty wojennej. Przewodniczącym został Tomasz Edison. Prasa
przyjęła tę nominację z entuzjazmem: „Najlepsze mózgi zajmują się teraz
zastosowa-niem^iauki do zagadnień morskich!". Wśród członków Rady znalazł się
również jeden fizyk. Zawdzięczał swoją nominację temu, że Edison, omawiając z
prezydentem kandydatury, powiedział: „Moglibyśmy ewentualnie wziąć jakiegoś
matematyka na wypadek, jeśli trzeba będzie coś obliczyć".
W 1916 roku, tuż przed przystąpieniem USA do wojny, przedstawiciel
Amerykańskiego Towarzystwa Chemicznego odwiedził ministra wojny, Newtona Bakera,
aby zaofiarować usługi chemików. Minister podziękował i polecił mu się zgłosić
nazajutrz. Następnego dnia dygnitarz oświadczył, że chociaż ministerstwo wysoko
ceni ofertę chemików, okazała się już niepotrzebna, bo jak sprawdzono, w
ministerstwie pracuje już jeden chemik.
Właściwie dopiero w latach międzywojennych stosunek do uczonych zmienił się
zasadniczo. O tym, że uczony stał się obecnie wynalazcą, pierwsi przekonali się
przemysłowcy. Radykalny zwrot w opinii publicznej nastąpił jednak dopiero
po skonstruowaniu bomby jądrowej. Przestano patrzeć na uczonego jak na
człowieka zamkniętego w wieży z kości słoniowej, odkrywającego tajemnice
przyrody dla swej własnej
173
satys-fakcji duchowej. Zobaczono w nim cudotwórcę, który, jak niegdyś Watt czy
Edison, potrafi dokonać olbrzymich zmian w stosunku człowieka do jego otoczenia.
Zaledwie jednak władcy tego świata zrozumieli potęgę utajoną w ołówku i ćwiartce
papieru w ręku uczonego i stali się pilnymi uczniami czarnoksiężnika, dalszy
ciąg historii stwarzać zaczął okoliczności aż nazbyt przypominające tę właśnie
bajkę, w której usłużne miotły, niosące wodę ze studni, aby zaoszczędzić pracy
gospodarzowi domu, gotowe były z rozpędu zatopić cały dom wraz z gospodarzem.
Cnoty rycerskie \
Szlachcic średniowieczny, któremu pochodzenie i zasoby pozwalały ubiegać
się o tytuł rycerza, przygotowywał się do tego już w wieku lat siedmiu czy ośmiu
w twardej dyscyplinie, naprzód jako paź, potem giermek, aby u końca tej trudnej
drogi zostać rycerzem w niezwykle uroczystej ceremonii pasowania. Miał też teraz
prawo ryzykowania życia w turniejach, które ćwiczyły go nadal w zręczności,
wytrwałości i odwadze. Teoretycznie rzecz biorąc, wymagało się od rycerza, aby
był bohaterem, dżentelmenem i świętym. Śluby zobowiązywały go do mówienia prawdy,
obrony Kościoła i ubogich, zachowywania pokoju w swojej prowincji i tępienia
niewiernych. Z jego seniorem łączyły go więzy silniejszej lojalności niż z
rodzonym ojcem. Miał być obrońcą zdrowia i cnoty wszystkich niewiast. Dla
innych rycerzy winien był być bratem. Rycerza pojmanego w czasie wojennym w
niewolę traktować miał jak gościa. W ten sposób virtus, cnota męskości,
odrodziła się w swym rzymskim sensie po tysiącu lat hołdowa-
174
nia przez chrześcijaństwo cnotom kobiecym. Rycerskość, mimo swej aury religijnej,
oznaczała zwycięstwo koncepcji germańskich, pogańskich i arabskich nad
chrześcijaństwem.
W praktyce niewielu tylko rycerzy osiągało ten ideał. Bohater, który dziś
walczył dzielnie w bitwie lub na turnieju, jutro okazać się mógł wiarołomnym
mordercą. Nosząc swój honor równie dumnie jak swój pióropusz, nieraz
niszczył cudzołóstwem (jak Lancelot czy Tristan) kochające się małżeństwa.

background image

Nazywając się obrońcą uciśnionych, zabijał mieczem bezbronnego chłopa. śywił
pogardę do pracy poddanych, będącej głównym źródłem jego zamożności. Często
obchodził się brutalnie z żoną, którą zaprzysiągł szanować i bronić. Z rana mógł
słuchać mszy, po południu ograbiać kościół, a wieczorem spić się do
nieprzytomności. Tak opisuje ich historyk Gildas, żyjący wśród rycerzy
brytyjskich VI wieku, w którym poeci umieszczają zwykle króla Artura i wielki
zakon Okrągłego Stołu. Gdy niemieccy poeci opiewali ich rycerskość, niemieccy
rycerze grabili niewinnych podróżnych. Brutalność i okrucieństwo krzyżowców
zdumiewały Saracenów. Nawet sławny Bohemund I, książę Antiochii, aby okazać swą
pogardę cesarzowi bizantyńskiemu Aleksjuszowi, przesłał mu statkiem ładunek
obciętych nosów i kciuków.
Dwa czynniki łagodziły to rycerskie barbarzyństwo: kobiety i Kościół.
Kościołowi udało się częściowo obrócić wojowniczość feudalną w kierunku krucjat.
Przede wszystkim jednak przeobrażenie wojownika w dżentelmena było zasługą
kobiet. Kościół wielokrotnie zabraniał organizowania turniejów. Rycerze
lekceważyli sobie te zakazy. Panie były obecne na turniejach. Ich rycerze nie
lekceważyli. Kościół patrzał niechętnie na rolę kobiety w turniejach i poezji.
Rodził się więc konflikt między obyczajami szlachetnych dam a etyką
Kościoła. W świecie feudalnym zwycięstwo przypadło damom i poetom. Miłość
romantyczna, czyli idealizująca przedmiot
175
uczuć, zdarzała się zapewne w każdej epoce, ale aż do naszego wieku rzadko
kończyła się małżeństwem. W rozkwicie rycerstwa widzimy ją całkiem
niezależną od małżeństwa. W przeszłości, zwłaszcza w okresie feudalizmu,
kobiety wychodziły za mąż dla majątku, a uwielbiały innych dla ich uroków.
Ubodzy poeci żenili się z kobietami prostego stanu, a najpiękniejsze pieśni
kierowali ku niedostępnym damom. Dystans między kochankiem i ukochaną był
zwykle tak ogromny, że najbardziej namiętne strofy przyjmowano jako miły
komplement, a dobrze wychowany arystokrata nagradzał poetę za miłosny
poemat adresowany do swojej żony. Trubadurzy dowodzili, że małżeństwo, łącząc
maksimum sposobności z minimum pokusy, wykluczało romantyczną miłość. Dantemu
nie przyszłoby na myśl dedykowanie „wierszy miłosnych swojej małżonce i nie
widział nic zdrożnego w układaniu ich dla innych niewiast, wolnych czy zamężnych.
Już od XII wieku wiele dam uważa za zgodne z dobrym obyczajem posiadanie, prócz
męża, także kochanka w sensie mniej czy bardziej platonicznym. Jeśli mamy
wierzyć romansom średniowiecznym, rycerz obowiązany był do służby damie, której
kolor nosił. Mogła żądać od niego prób, bohaterskich czy-
176
nów, nagradzanych uściskiem lub innym jakim faworem. Jej poświęcał wszystkie
czyny wojenne, jej imienia wzywał w walce i w chwili śmierci. I tu także
feudalizm stawał się rywalem i przeciwieństwem chrześcijaństwa. Kobiety, tak
ograniczane w miłości przez teologię, zdobywały tu wolność działania i
kształtowały własny kodeks moralny. Miłość okazywała się niezależną zasadą
wartości, dając własny ideał służby, własne normy postępowania, skandalicznie
ignorując religię, choć zapożyczając od niej określeń i form.
Rycerskość owa, począwszy się w X wieku, osiągając rozkwit w XIII, ucierpiała od
brutalności Wojny Stuletniej, niszczała w ogniu bezlitosnej nienawiści
rozdzierającej arystokrację angielską w wojnach Dwóch Róż, aby wreszcie
zginąć w furii teologicznej wojen religijnych XVI wieku. Zostawiła jednak
niezatarty ślad na społeczeństwach, wychowaniu, obyczajach, literaturze, sztuce

background image

i słowniku średniowiecznej i współczesnej Europy. Rycerz, nauczywszy się
obyczajów i wykwintności na dworze magnata czy króla, przekazywał pewne
elementy courtoisie — dworności — tym, którzy znajdowali się niżej od niego na
drabinie społecznej. Nowoczesna grzeczność jest roztworem, być może
dość cienkim, średniowiecznej rycerskości. Literatura europejska — od
Pieśni Rolanda do Don Kichota — pełna była postaci i tematów rycerskich.
Odkrycie na nowo tego wątku było jednym z interesujących elementów romantyzmu
XVIII i XIX wieku. Mimo jej ekscesów i absurdów w literaturze, mimo że w
rzeczywistości daleka była od swoich własnych ideałów, rycerskość ta pozostała
niezaprzeczalnym osiągnięciem kultury, rodzajem sztuki życia, równie doniosłej
jak każda inna sztuka.
12 — Drugi kot w worku
Medycyna ludów
a
Można by powiedzieć, że na każdą chorobę istnieje jakieś ziele, trzeba je tylko
umieć znaleźć. Ta właśnie wiara nakłaniała łudzi do poszukiwań medycznych od
czasów najdawniejszych aż do obecnych prób znalezienia środka na chorobę
Heinego-Medina i na raka. Zielarki wiejskie stosowały antybiotyki od wieków,
przykładając chleb i grzyby pędzlaki do zakażonych ran, z pełnym powodzeniem.
Gotowane ropuchy przeciw puchlinie wodnej — to brzmi jak czarna magia, a
przecież dziś wiadomo, że ich skórki zawierają dwa alkaloidy o wyraźnych
właściwościach moczopędnych. Niektóre ludy prymitywne usiłują przerazić
pacjenta, aby w ten sposób wygnać demona choroby z jego ciała. Ajmarowie
południowoamerykańscy leczą tym sposobem febrę tercjanę. A przecież na całym
ś

wiecie cywilizowanym stosuje się go przeciw czkawce. Porządna porcja oleju

rycynowego przynosi zawsze ten sam skutek bez względu na kolor skóry czy religię
pacjenta, okres historyczny czy ceremonię towarzyszącą przyjęciu lekarstwa.
Tradycyjnym lekiem ludowym przeciw astmie jest połknięcie pajęczyny
zwiniętej w kulkę. Nie jest to takie głupie, jakby się mogło wydawać: w 1882
roku wyodrębniono z pajęczyn substancję nazwaną arachnidyną, która okazała się
ś

rodkiem przeciwgo-rączkowym. Historia medycyny ludowej, podobnie zresztą

jak historia medycyny, to nieustanny dramat prób, doświadczeń i ofiarności bez
końca i miary, przy akompaniamencie hipotez, z których najstarsze często
współżyją z najnowszymi. Szkoła astrologiczna, mówiąca o wpływie planet, domów
astrologicznych, znaków Zodiaku na rozpowszechnianie się i zjadliwość
poszczególnych chorób i na skuteczność ziół, klejnotów i innych substancji jako
leków, trwała od swoich chaldejskich początków przez tysiące lat.
178
Bardziej jeszcze na praktykę medyczną wpłynęła doktryna znaków, utrzymująca, że
każdy przedmiot naturalny, jak roślina, zwierzę czy jego organ, kamienie itd.,
nosi znak, który jasno wskazuje potrzebę ludzką, jaką może zaspokoić. Doktryna
ta powstała w Egipcie lub w Mezopotamii, a cieszyła się szacunkiem jeszcze w
XVII stuleciu.
Uważano więc, że mak leczy obłęd, bo główka maku przypomina głowę człowieka.
Czerwone róże stosowano w chorobach krwi. Starożytni Asyryjczy-cy stosowali
nasiona hebanu na ból zębów, bo torebka nasienna ma kształt żuchwy. Nakrapiane
rośliny stosowano przeciw plamom na skórze; roślin wydzielających żywicę używano
na ropiejące rany; rośliny bezkwiatowe, jak paproć, jałowiec niebieski czy
sałata, stosowano jako środki antykoncepcyjne, a wie-lonasienne — przeciw
bezpłodności. Szafran leczył

background image

ż

ółtaczkę.

Zielarstwo rozwijało się od leków prostych, z jednej tylko rośliny, do
fantastycznych mieszanin i odtrutek zawierających wielką liczbę ziół, części
zwierzęcych, krwi, mielonych lub struganych kamieni szlachetnych itd. Jedna z
odtrutek, jakie Androma-chus przygotował Neronowi zrobiona była na podstawie
najdłuższej i najbardziej skomplikowanej recepty w dziejach farmacji.
Jeżeli pasterz starożytny robił wywary z ziół rosnących na łące, aby
zwalczać nimi najróżniejsze choroby, to mieszkaniec wybrzeża wierzył raczej w
skuteczną moc zwierząt morskich. Zdawało mu się przy tym, że najsilniejsze
działanie wywołać muszą leki z najbardziej groteskowych form fauny mórz i
oceanów. Wchodziły tu w rachubę np. takie zwierzęta jak ryby-kufry i diabły
morskie oraz piła ryby--piły, które zawieszano pod sklepieniem apteki jako
insygnia leczniczej kuchni czarnoksięskiej. Nie powinno nas dziwić, że większa
część tych leków nie dawała żadnych efektów, bo często przecież zdarza się to
również z setkami tysięcy współczesnych specyfi-
ków. Gdyby wszystkie one skutkowały, ludzie chorzy staliby się szybko rzadkimi
eksponatami muzealnymi. Nieraz mamy sposobność podziwiać u naszych
przodków umiejętność obserwacji. śeglarze od dawien dawna wierzyli w
skuteczność działania tranu wątłusza; potwierdziła to nasza współczesna wiedza o
witaminach. Istniało wiele środków przeciw wolu. Jednym z nich, bardzo starym,
była opalona gąbka; spożywanie jej było, jak się okazuje właściwą drogą pokrycia
niedoboru jodu. Indianie używali morszczynów Morza Sargasowego przeciw wolu, a
Portugalczycy — przeciw szkorbutowi. Okazało się, że zawierają one zarówno jod,
jak i witaminę ?
Jeżeli śmieszy nas, że dawne driakwie zalecano na wszelkie możliwe choroby,
powstrzymujemy śmiech czytając owe drobniutko zadrukowane karteczki dołączane do
współczesnych specyfików, na których niekiedy spis chorób sięga
pięćdziesięciu pozycji. Tak daleko w dawnych czasach nigdy się nie posuwano,
choć w ówczesnych receptach panuje groteskowe pomieszanie rzeczy możliwych
z niedorzecznymi. Sproszkowany czerwony koral dawano dziecku, aby dobrze
ząbkowało. Często jednak matki obierały prostszą drogę, zawieszając
dziecku sznurek korali na szyi. Kto wie jednak, czy w pierwszej z tych form
nie kryje się jakaś próba terapii wapiennej.
W Chinach stosowano wywar z szylkretu przeciw kaszlowi i uremii. Rzymianie
wykładali szylkretem wózki dziecięce dla ochrony przed chorobami. W Egipcie i
dawnej Japonii jedzono żółwie, zwłaszcza zaś ich ogony w oliwie, przy zapaleniu
płuc. Raki były środkiem uniwersalnym, pobieranym doustnie albo wcieranym w
skórę. Rywalizować z nimi mógł chyba tylko otolit, kamyk słuchowy ryb, który
stosowano nawet przy apopleksji. Zjedzenie konika morskiego miało łysym
przywracać czuprynę; całe zwierzątko zawieszone na szyi dziewicy strzegło przed
utratą wianka. Czarny koral chronił przed złym spojrzeniem, czerwony
ostrzegał przed nim,
180
blednąc. Tracił jednak tę właściwość dotknięty żelaznym
narzędziem. . ,-„ Medycyna ludowa, jak
każda działalność ludzka miała swoje dobre i złe strony. Odchodzi juz jednak w
przeszłość, nie mogąc, mimo wszystko, współzawodniczyć z metodami i środkami
nauki współczesnej.
Western
Westerny pojawiły się wkrótce po amerykańskiej Wojnie Secesyjnej wraz z

background image

masowymi nakładami i masową dystrybucją książek. Zachód Stanów Zjednoczonych,
otwarty dla osadników, z ziemią praktycznie wolną od obciążeń, pobudzał
wyobraźnię. Ojcowie osadników musieli być ludźmi odważnymi, jeśli decydowali się
na opuszczenie cywilizacji i rozpoczęcie nowego życia w warunkach
prymitywnych, niemal dzikich. Przepisy prawa na terenach zachodnich nie miały
wielkiej wagi, często nie miały w ogóle jakiegokolwiek znaczenia. Tam udawali
się więc także bandyci i mordercy. Pojechał do Teksasu — mówiło się
eufemistycznie o zbiegu. Niektórzy z nich prowadzili dalej życie przestępcze,
inni wstępowali do wojsk pogranicznych, aby się tam ukryć, lub po prostu stawali
się kaubojami, górnikami czy handlowcami.
Konie i bydło przywiezione przez konkwistadorów rozmnożyło się, rozprzestrzeniło
na wielkich równinach, zdziczało i mogło należeć do każdego, kto potrafił je
chwytać, napiętnować i oswoić dla swego użytku lub na sprzedaż. Zubożali
konfederaci dla zdobycia gotówki robili obławy na długorogie stada i pędzili je
do końcowych punktów kolejowych w Kansas albo do portów Zatoki Meksykańskiej.
181
Kauboj szybko stał się postacią urzekającą. Chłopcy uciekali z domów i pojawiali
się na ranczach, aby wieść tak pozornie fascynujące życie. Były również kopalnie
złota w Kalifornii i gdzie indziej.
Stada bizonów przedstawiały wielką wartość. Z ich skór robiono pokrycie na wozy,
szyto z nich ciepłe płaszcze. Od bizonów zależało życie Indian Prerii,
Czejenów, Komanczów i Sioux (czytaj: su). Indianie żywili się ich mięsem i
suszyli je, czyniąc z nich zapasy. Skórami pokrywali siebie i swoje namioty, z
gruczołów robili leki, ze ścięgien — liny. Nie marnowali nic, zabijając tylko w
razie potrzeby. Ale w ciągu niewielu lat biali myśliwi wytępili bizony, co
skazało Indian na życie w rezerwacjach, gdzie byli na łasce sprzedajnych agentów
rządowych. Indianie bronili się, ale nie mieli żadnych szans. Ich organizacja
wojskowa była bezładna: walczył kto i kiedy chciał, a dawne waśnie plemienne
skłaniały niektórych do pomagania białym.
To bogactwo materiału z tłem gór i kanionów, pustyń i prerii, ranczów i kopalń,
zaludnionych przez barwne typy awanturników wszelkiego autoramentu, nie mogło
ujść uwadze pisarza. Tacy autorzy jak Ned Buntline i Alfred Henry Lewis żyli
sami na Pograniczu. Upiększali to, co widzieli, i często wierzyli we wszystko,
co im opowiadano. Western był już pod koniec XIX wieku formą okrzepłą.
Wirginijczyk Owena Wistera ukazał się po raz pierwszy w 1902. Według opinii
autora był to western, który miał ostatecznie wyczerpać ten gatunek literacki.
Wister użył tam wszystkich chwytów tego typu powieści. Trudno o western, który
by nie zapożyczył choćby jednego elementu z tej książki. Ale Wirginijczyk nie
zlikwidował westernów. Tysiące autorów z kolejnych pokoleń żyło i żyje z tkania
tychże wątków.
Wiele westernów ukazywało się w formie literatury straganowej, broszur na
ohydnym drzewnym papierze, często nie dozwolonych dla młodzieży, która czytała
je za stodołą lub pod kołdrą. Na początku
182
, REWAR&X
& 2.5*00 0 f
TOM O'0AV
????)'
? cooo $
PBIUYTHE KWJ

background image

wieku i w latach dwudziestych magazyny westernowe liczyły się na tuziny, o
nakładach idących w setki tysięcy. I w Polsce ukazywały się wtedy straganowe
serie: Jack Texas czy Sitting Buli. Początkujący literaci ostrzyli sobie na
westernach ipióra, a w obliczu olbrzymiego zainteresowania wydaiWca nie
wybre-dzał. Zakończyła ten proceder ostatecznie 2 wojna światowa. Jego zgon
przypieczętowały westerny taniej książki kieszonkowej i telewizji. Rozwój
amerykańskich kieszonkowców westernowych trwa nadal, choć w warunkach ostrej
konkurencji. Podstawowy nakład wynosi około 150.000 egzemplarzy.
Klasyczny western to rozrywka o dosyć sztywnej konstrukcji. Odchylenia od niej
kończą się zwykle katastrofą dla pisarza, choć nie zawsze. Western to walka
jednostki z miażdżąco przeważającymi siłami przeciwnika, w niekorzystnych dla
niej okolicznościach. Rządzi tu zasada oko za oko, kula za kulę. Czarny
charakter musi zostać zabity, ale nie wcześniej, nim on sam będzie tylko o włos
od zabicia bohatera. Bohater musi być osobiście zaangażowany w sprawę.
Pomaga on innym pozytywnym, choć nie tak kompetentnym przeciwnikom łajdaka.
Obowiązuje tylko jeden punkt widzenia, choć dopuszczalne są także migawkowe
ujęcia ze strony przeciwnej dla
183
spotęgowania obrazu gróźb wiszących nad bohaterem.
Dla urealnienia takiego śmiertelnego pojedynku istnieć musi jakiś przedmiot
sporu: człowiek, zwierzę, minerał, ziemia lub władza. Akcja i zapowiedź
przyszłej katastrofy powinny przykuwać czytelnika od początku. Kobieta może
być tylko ubocznym przedmiotem zainteresowania; znawcy wolą, aby bohater
całował swego konia niż marnował stronice na zaloty do dziewczyny. Panorama
Zachodu daje pisarzowi olbrzymi materiał, skąd czerpać może barwy, charaktery i
pomysły. Po scenie tej kroczą osiłki i zawadiaki, myśliwi, policjanci i
bandyci, królowie bydła i kauboje, wodzowie Indian, hazardziści, górnicy,
wywiadowcy, żołnierze, pastuchy i osadnicy, kobiety uczciwe i sprzedajne.
Istnieją też westerny opisujące fakty w formie powieściowej, z rozbudowanymi
rysunkami postaci w miejsce ciasnej formuły czarno-białych marionetek — bohatera
i złoczyńcy. To już 'wymaga dobrego pióra. Są też liczne biografie, opisy
przygód. Pewien ich odsetek to dzieła wartościowe, oparte na rozległych
badaniach historycznych. Wraz ze wzrostem liczby wydawanych westernów mnożą
się i takie prace. Miliony ludzi czytają westerny, miliony oglądają je w
telewizji i w kinie. Western filmowy dla przyciągnięcia bardziej wymagającej
publiczności nieraz przybiera formę antywesternu, łamiąc po kolei wszystkie
najbardziej uświęcone kanony tego gatunku, albo tworząc jego parodie. Tak
czy owak, jest to, jak się zdaje, rodzaj rozrywki równie trudny do uśmiercenia,
jak jego bohaterowie.
Pierścień
Różnie różni powiadają o pochodzeniu tych małych kółek metalowych, noszonych na
palcach. Jedni sądź^ że pierwotnie był to znak niewolnictwa nosicie-
184
la, przynależności lub choćby zależności od kogoś, a dopiero później więzów
łączących z kimś, jak w wypadku narzeczeństwa i małżeństwa. Według legendy Zeus
nakazał Prometeuszowi nosić na palcu metalowy pierścień, który by mu stale
przypominał o tym, że był kiedyś przykuty do skały w górach Kaukazu. Inni mówią,
ż

e pierścionek pojawił się w epoce, kiedy ludzie nauczyli się właśnie wydobywać

i obrabiać metale. Ozdoby takie napawać by ich mogły zrozumiałą dumą z nowo
nabytej potęgi.

background image

Najdawniejsze z istniejących pierścieni znaleziono w grobach Egiptu. Mają one
zwykle imię i tytui właściciela wygrawerowane głęboko hieroglificznyrru
charakterami na prostokątnej tarczy, są z czystego złota, proste w kształtach,
bardzo ciężkie i masywne. W Grecji i Rzymie pierścieni używano od zamierzch-łej
starożytności. Grecy nazywali je dakti/lioi od dofc-tylos, palec. Podobnie po
polsku pierścionek i naparstek pochodzą od dawnego porst, pirst tj. palec
rzymianie nazywali zwykły pierścionek dnulus, a sygnet — dnulus sigillarius,
czyli pierścień z pieczęcią, ??-żyły one do pieczętowania listów, kontraktów,
wszystkich przedmiotów, które powinny być szczelnie zamknięte, takich jak
kufry, butelki, sakiewki, a nawet drzwi wejściowe domów czy pokojów komet.
W czasach republiki większość obywateli rzymskich mogła nosić tylko pierścionki
ż

elazne, a i one były wzbronione niewolnikom. Pierwszymi, którzy otrzymali ius

anulus durei, prawo noszenia złotego pierścienia, i to tylko w czasie pełnienia
obowiązków publicznych, byli legaci tj. ambasadorzy. Pozme] przywilej ten
stopniowo rozszerzono na senatorom, ekwitów i wszystkich dygnitarzy państwowych
Za panowania Augusta powstało wiele wartościowych zbiorów starych pierścieni;
kolekcje te °b«o*^a-no często różnym świątyniom Rzymu. Tybenusz
przyznawał prawo noszenia pierścieni ludziom pochodzenia niewolnego tylko w
wypadku P°*iadan * wielkich dóbr ziemskich; Septymiusz Sewer udzielił
185
go wszystkim żołnierzom, a później wszystkim wolnym obywatelom rzymskim. .
Pierścionek zaręczynowy to stary obyczaj rzymski, oznaczający zapewne tylko
gwarancję dopełnienia kontraktu. Za czasów Pliniusza obyczaj wymagał jeszcze
użycia w tym celu prostego, żelaznego pierścionka, ale już od drugiego wieku
stosowano złote. To użycie pierścionka w sensie całkowicie prywatnym i świeckim
otrzymało sankcję kościelną, a formuły błogosławieństwa pierścionka istnieją od
XI wieku. W najwcześniejszych wzmiankach o pierścieniach noszonych przez
biskupów nie ma nic, co by odróżniało je od zwykłych sygnetów. Dopiero w 610 r.
znajdujemy pierwszą wzmiankę o pierścieniu biskupim jako o powszechnie
zrozumiałym symbolu tej godności. Papieski „pierścień rybaka" ma na tarczy
wyobrażenie św. Piotra w łodzi, wyciągającego sieć z wody. Pierwszą wiadomość o
nim, jeszcze jako o o-sobistym sygnecie papieża, znajdujemy w liście Klemensa IV
z roku 1265. Używano go w ten sposób aż do połowy XV wieku. Po śmierci papieża
pierścień jego ulega złamaniu. Nowy, z gładką jeszcze tarczą, przynosi się na
konklawe i umieszcza na palcu świeżo obranego papieża, który wtedy ogłasza imię,
jakie przybierze i zwraca pierścień, aby je na nim wygrawerowano.
W XV i XVI wieku sygnety kupieckie z wyrytym symbolem lub znakiem firmowym były
w szerokim użyciu. Używano ich nie tylko do pieczętowania. Często kupiec
powierzał pierścień zaufanemu przedstawicielowi jako dowód autentyczności
zamówienia. W starożytności znane były pierścienie z wydrążoną tarczą,
zawierającą truciznę, jak na przykład te, przy których pomocy popełnili
samobójstwo Hannibal czy Demostenes. Piliniusz opowiada, że gdy Krassus u-kradł
skaati złota spod tronu Jowisza Kapitolińskiego, strażnik relikwiarza, aby
uniknąć tortur, rozgryzł kamień swego pierścienia i natychmiast zmarł. Platon w
Republice opowiada pouczającą legendę
186
o pierścieniu Gygesa, króla Lidii, którego zresztą nie należy mieszać z
historycznym królem Lidii, Gyge-sem, z VII wieku pne. Gyges Platona był
pasterzem na służbie królewskiej. Pewnego dnia, w czasie gwałtownej burzy,
której towarzyszyły wstrząsy podziemne, utworzyła się głęboka szczelina w ziemi

background image

w pobliżu miejsca, gdzie Gyges pasał swe stado. Zdumiony tym widokiem, zsunął
się w głąb rozpadliny i znalazł tam wydrążonego konia z brązu. Zajrzawszy do
ś

rodka przez małe drzwiczki, zobaczył zwłoki człowieka wielkości nadnaturalnej,

mającego na palcu złoty pier- , ścień. Gyges zabrał ten pierścień i wrócił na
pastwisko.
Znalazłszy się jednak na comiesięcznej naradzie produkcyjnej pasterzy,
zaczął z nudów kręcić pierścionkiem na palcu. Kiedy obrócił go tarczą w dół,
stał się natychmiast niewidzialnym dla sąsiadów, którzy mówili o nim jak o
nieobecnym. Wystarczyło jednak obrócić pierścień kamieniem ku górze, aby się
stać na powrót widzianym. Zdawszy sobie z tego sprawę, Gyges ponawiał ten
eksperyment wielokrotnie. Za każdym razem ten sam cud się powtarzał. Postarał
się więc, aby go zaliczono do delegacji pasterzy udającej się w podróż
sprawozdawczą do administracji pałacowej, a gdy raz znalazł się w pałacu, dostał
się bez trudu do sypialni królowej, uwiódł ją, zabił króla z jej pomocą i
przejął władzę.
Otóż, powiada Platon, gdyby istniały dwa pierścienie tego rodzaju, i gdyby jeden
z nich otrzymał człowiek uczciwy, a drugi człowiek nieuczciwy, to pierwszy nie
miałby zapewne dość mocnego charakteru, aby trwać w uczciwości i mieć odwagę
nietykania cudzego dobra w okolicznościach, kiedy mógłby bezkarnie brać co chce
na rynku, wchodzić do cudzych domów, zabijać jednych, oswobadzać innych i,
czyniąc co mu się tylko spodoba, stać się równy jakiemuś bogowi między ludźmi.
W postępkach swoich _iie różniłby się zatem od człowieka złego: obaj zmierzaliby
do tegoż celu. Można by to cytować jako walny
18-!
dowód na to, że nikt nie jest uczciwym z własnej chęci, ale przez okoliczności,
i że sprawiedliwość nie jest dobrem indywidualnym, bo ten kto uważa, że może
popełnić nadużycie (bezkarnie, zwykle je popełnia. Tyle o pesymistycznym
poglądzie greckiego filozofa na naturę ludzką.
Piraci
Piratami nazywano, zarówno w starożytności, jak i później, rozbójników morskich
łupiących co popadnie na otwartym morzu, na wodach terytorialnych, na pobrzeżu,
bez różnicy, na własny rachunek; inaczej niż kaprzy, czyli korsarze łupiący
obce statki z upoważnienia panujących lub miast. Nie będzie tu mowy o piratach
antycznych, ani o średniowiecznych Saracenadh, Berberach i Wikingach, ale o
nowożytnych, w ostatnich stuleciach ich istnienia na morzach. Inwestycją
niezbędną dla pirata był statek. Niekiedy kapitan postanawiał zająć się
piractwem, ale częściej zbuntowana część załogi dokonywała zagarnięcia statku w
tym celu. Uzbrojona szybka fregata o wyporności od dwudziestu do pięćdziesięciu
ton była najwyżej ceniona. Wprowadzano pewne zmiany w ta-kielunku, zwiększano
nieco powierzchnię żagli, wszystko po to, aby móc dogonić nawet najszybsze
rejowce. Unikano jednak przedwczesnego płoszenia nieufnych kandydatów na ofiary,
stosując różne fortele, jak podróż z ożaglowaniem zredukowanym albo jak
holowanie pni drzew dla zmniejszenia szybkości. Nocą odczepiano holowany balast
i podnoszono wszystkie żagle, aby znienacka dognać ofiarę. A trzeba było
podpłynąć całkiem blisko, bo działa nie niosły dalej niż na dwieście metrów.
Wtedy piralt odsłaniał przyłbicę. Wywieszoną ban-
188
derę jakiegokolwiek państwa oipuszczano, a na jej miejsce wznosiła się w górę
groźna czarna flaga. Był to często słynny Jolly Roger ozdobiony trupią czaszką i
skrzyżowanymi piszczelami, na innych widniał cały szkielet z kosą; niekiedy była

background image

to bandera czerwona z równie przerażającymi symbolami. Piraci, dotąd ukrywający
się, pojawiali się gremialnie na pokładzie uzbrojeni po zęby; również więźniów
wyprowadzano na pokład. Bandera, tłum ludzi i broń winny były obudzić trwogę. Po
ostrzegawczym sygnale działowym ścigany statek poddawał się zazwyczaj, bo
uzbrojenie statków handlowych bywało słabe: dwa do czterech dział obsługiwanych
przez jednego kano-niera. Przy utracie ładunku można było przynajmniej
rachować na ocalenie życia.
Kiedy lepiej uzbrojony ścigany statek przyjmował Walkę, szykowano się do
abordażu czyli do sczepie-nia się z nim dla zdobycia go w walce wręcz. Zazwyczaj
pirat przecinał drogę swojej ofierze, bombardując jego pokład ogniem działowym i
dezorganizując w ten sposób jego obronę, a po sczepieniu się napastnicy skakali
na cudzy pokład, uzbrojeni w szable, pistolety i kordelasy. Strzelcy wyborowi
pozostawali na wantach, aby stamtąd razić najniebezpieczniej-
189
szych nieprzyjaciół. Krew płynęła obficie. Najczęściej jednak zwyciężali piraci,
lepiej ?uzbrojeni i wyćwiczeni, a ponadto, nie mający nic do stracenia, bo po
przegranej mogli się spodziewać tylko stryczka.
Jeńców umieszczano pod pokładem, a kapitana i znaczniejszych podróżnych
przepytywano bez wszelakich względów o ukryte pieniądze. Zatrzymywano tych,
którzy mieli ochotę przystać do piratów, wszystkich pozostałych wysadzano na
bezludne wybrzeża lub puszczano na fale w łodziach z niewielkim zapasem żywności.
Jeśli były na statku kobiety, ulegały temuż losowi; w zasadzie nie czyniono im
gwałtu, gdyż byłoby to źródłem sporów. Powierzano je zwykłe aż do chwili zejścia
z okrętu opiece jakiegoś pirata, który wszakże czasem inie spełniał pokładanych
w nim nadziei.
Tymczasem zajmowano się jednak sprawami poważniejszymi. Piraci przeszukiwali
statek i składali łupy na zakrwawiony jeszcze pokład, u stóp głównego masztu. O
ż

adnych oszustwach nie mogło być mowy: wyrok śmierci na złodzieju wykonano by

natychmiast. Zaraz też, na miejscu, dokonywano podziału pieniędzy, klejnotów,
ubiorów i 'tkanin. W razie potrzeby ciągnięto losy. Inne towary sprzedawano na
lądzie i dzielono się uzyskanymi kwotami, po potrąceniu niezbędnych sum na
inwestycje, jak liny, żagle, bloki, zapasy żywności i napojów.
Wielkie były atuty piractwa w epoce, kiedy okrętów wojennych było niewiele.
Absorbowały je zresztą ustawiczne działania wojskowe. Koszt ubezpieczenia statku
handlowego pozostawał więc niezmiernie wysoki. Ryzykiem piratów była śmierć w
walce lub przez powieszenie; spodziewali się tego losu stale. Rany zaś
stanowiły normalny element zawodu; wielu naszych bohaterów miało tylko jedno oko,
jedną rękę, drewniany kikut zamiast nogi, a wszyscy pokryci byli
najokropniejszymi szramami. Uważano to za rzecz powszednią, o której nie warto
wspominać. Ale trzeba było ciągle myśleć o rekrutacji.
Oczywiście większość piratów składała się z marynarzy. śycie na morzu w czasach
ż

agla było z samej swej natury twarde; ale stosunki w marynarce owej epoki były

koszmarne, a marynarzy traktowano niemal jak galerników. Płace nędzne; żywności
nigdy nie starczało, a przy nieco tylko dłuższym rejsie psuła się i stawała
niejadalna. Wygód żadnych, sen przerywany nieustannie. Ale przede wszystkim
okrutna dyscyplina, złe traktowanie, bicie, batożenie, upokorzenia, karne roboty.
Tak rozumiano wtedy podnoszenie wydajności pracy na morzu. Niektórzy kapitanowie
posuwali się do ostateczności, aby sprowokować załogę do dezercji po przybyciu
do portu i nie płacić wynagrodzenia za czas postoju.
W tych warunkach zrozumiała jest znaczna częstotliwość buntów i tęsknota za

background image

piracką wolnością. Przystawali do piratów również złodzieje i bandyci, którym
ziemia paliła się pod nogami, a także ludzie różnych zawodów, nawet mieszczanie,
szlachta, nawet duchowni. Aliaż nieczysty, ale stopiony idealnie. Społeczność
bezstanowa w epoce, kiedy stan znaczył wszystko. Wojny XVII wieku, faworyzujące
kaprów i korsarzy, nie pozwalały na wytępienie piractwa morskiego. Ale od
roku 1713 nastał okres względnego pokoju, kiedy flota wojenna mogła się na serio
zająć tą sprawą. W 1730 r. era klasycznego piractwa praktycznie się skończyła.
Indeks
zawierający wybór imion własnych, ułatwia znalezienie poszukiwanego miejsca w
książce.
SKRÓTY: ang. — angielski, fr. — francuski, gr. — grecki, hiszp. — hiszpański,
hol. — holenderski, mit. — mitologia, ne. — naszej ery, nm. — niemiecki, ok. —
około, pne. — przed naszą erą, poł. — połowa, rz. — rzymski, staroż. —
starożytny, śrdw. — średniowieczny, w. — wiek, wg — według, wł. — włoski.
Akbar (Dżelal ed-Din Muhammad) 1542-1605, władca Indii z dynasti Wielkiego
Mogoła; sati, 128 Akropol, 32 Aleksandria miasto w Egipcie; uczeni, 53
Amati rodzina słynnych lutników w Kremonie (XVI—XVK w), 63
Arachne, 16
Arystofanes komediopisarz gr., ok. 446 — ok. 386 pne.; Rycerze, Ptaki, 55
Arystoteles 384—322 pne., filozof i uczony gr., Etyka Niko-machejska, 55 Atena i
Arachne, 16
ś

w. Augustyn (Aurelius Augustinus) 354—430, filozof i teolog, ojciec Kościoła,

45
Avernus, 33
Barbarossa (wł. „Rudobrody") Fryderyk I, ok. 1123—90, cesarz rz.-nm. z dynastii
Hohenstaufów, 108
Barmakidzi, 106
Bell, Alexander Graham, 1847—1922, fizyk amer., 173
Biernat z Lublina, ok. 1465 — po 1529, poeta, bajkopisarz. 'tłumacz, 55
von Bismarck, Otto, książę, 1815—98, kanclerz Rzeszy Nm., 13
Bolesław Chrobry, żony, 8
Boucher, Francois, 1703—70, rotókowy malarz fr., 103 Cellini, Benvenuto, 1500—71,
renesansowy złotnik i rzeźbiarz wł.; solniozka, 102
Champollion, Jean Francois, 1790—1832, egiptolog fr., 19—20
199
Colleoni, Bartolommeo, 109
Dante Alighieri, 1265—1321, największy poeta wł.; Piekło, 64; Bosko komedia, 68
David, Jacques-Louis, 1748—1825, Wenus z Milo, 134 Deukalion i Pyrra, 33
Diderot, Denis, 1713—84, pisarz i filozof fr.; 45 Donatello, 1386—1466,
rzeźbiarz wł. wczesnego Renesansu;
Gatitamelata, 109 Edison, Thomas Alva, 1847—1931, fizyk i
wynalazca
amer.; 173
Eliasz, 1. poł. IX w. pne., prorok izraelski; 45
„Eneida" Wergiliusza, rz. epopeja narodowa; Avernus, 33; Eneasz i Dydona, 118
Erichtonios mit. gr. władca ateński, syn Hefajstosa, pół człowiek, pół wąż, 32
„Eurydyka", 64
Ezop (Aisopos) na pół legendarny gr. bajkopisarz z Frygii (VI w. pne.);
Rozrzutnik i jaskółka, O ptakach i jaskółce, 55; Wielbłąd, Wielbłąd i małpa, 71
Faraday, Michael, 1791—1867, fizyk i chemik ang.; Glad-

background image

stone, 173
Franklin, Benjamin, 1706—90, amer. polityk, fizyk, publicysta, mąż stanu, 87
Fryderyk II Wielki, 1712—86, "król Prus; pająk, 16
Gattamelata, 109
„Genesis" Księga Rodzaju, pierwsza księga biblijnego
Pżęcioksięgu, 74
Gloger, Zygmunt, 1845—1910, etnograf i historyk kultury; Encyklopedia
staropolska, 22
Goebbels, Joseph, 1897—1945, hitlerowski minister propa-
gany, 13
Goethe, Johann Wolfgang, 1749-^1832, wielki poeta nm,
uczony i humanista, 13
El Greco (hiszp. „Grek"), właśc. Domenico TheotocopuU, 1541—1614, malarz gr.
działający w Hiszpanii, 103
Guarneri rodzina słynnych lutników wł. w Kremonie (XVII—XVIII w.), 63
Gyges, pierścień, 187
Hades, 33
Hermes mit. gr. posłaniec bogów, 33
Herodot ok. 485 — ok. 425 pne., historyk gr., 52; potwory, 124—5; saiti, 127;
godzina, 146
Hezjod z Askry, VII—VI w. pne., poeta gr., 125
Hipokrates, 460—377 pne., Grek, największy lekarz starożytności, obłęd, 130;
kara bogów, 168
Homer, VIII w. pne. poeta gr.; Iliada i Odyseja, 25, 51, 52;
Iliada, 118, 142
13 — Drugi kot w worku
'"*
„Iliada" epopeja Homera; śpiewacy, 25, 51; kwestia homerowa, 53; języki, 118,
mleko, 142
Jasnorzewska-Fawlikowska, Maria, 1895—1945, poetka, Śpiew słowika, 65—6
Jefferson, Thomas, 1743—1826, amer. mąż stanu, prezydent USA, 172
Jowisz (Iuppiter) mit. rz. bóg nieba i piorunów; koń, 71 Kaaba budowla w Mekce,
największa świętość muzułmanów, 34
„Kalewala", 57—8 Kazimierz Wielki; żony, 9
Kolumb, Krzysztof (Colomfobi, Cristoforo), 1451—1506, żeglarz wł., odkrywca
Ameryiki; tytoń, 164—5 Krasicki, Ignacy, 1735—1801, biskup; Koń i wielbłąd. 71
Ktezjasz (Ktesias), V—IV w. pne., historyk gr. z Knidos, 125
Leonardo da Vinci, 1452—1519, malarz-, architekt, technik i filozof wł.;
Gioconda, 24
Lessing, Gotthold Ephraim, 1729—81; bajta, 71
Linde, Samuel Bogumił, 1771—1847, leksykograf polski, 22; artysto, 93
Linneusz, Karol (Carl von Linne, Carolus Limnaeus), 1707— —78, przyrodnik
szwedzki, 123
Ldnnrot, Elias, 1802—84; Kalewala, 57
Lot wg Biblii, uratowany od zagłady mieszkaniec Sodomy; żona, 34.
Lukian z Samosat, ok, 120 — po 180, satyryk gr., 38
Lully, Jean Baptiste, 1632—87; kij, 111
Luwr (Louvre) muzeum w Paryżu, 24
Mahomet (Muhammad ibn'Abd Allah), ok. 570—632, twórca islamu; pająk, 15; ślad
stóp, 32

background image

Matuzalem biblijny patriarcha żyd., który miał dożyć 969 lat; 100
Meduza mit. gr. jedna z Gorgona jej spojrzenie zamieniało ludzi w kamień, 33
Metropolitan Museum of Art w Nowym Jorku; konik gr. 80.
Mojżesz prawodawca i wódz narodu izraelskiego (wg Biblii), 32.
Molier (Moliere), właśc. Jean Baptiste Poąuelin, 1622—73, komediopisarz fr., 44—
5
„Mona Lisa" (Gioconda), 24
Montaigne, Michel Eyqucm, 1533—92, pisarz i filozof fr., 87 Monteverdi, Claudio,
1567—1013, kompozytor wł., 65
Napoleon I Bonaparte, 1769—1821, cesarz Fracuzów, 18
Nicot, Jean, ok. 1530—1600, nicotiana, 165
Niobe mit. gr., córka Tantala, żona Amfiona, króla Teb, 33
194
Noe patri&reha biblijny ocalały z potopu, 8 „Odyseja" epopeja Homera, śpiewacy,
25, 51; kwestia homerowa, 53, 54 Osterwa, Juliusz, wlaśc. Juliusz Maluszek,
1885-1947, aktor
i reżyser polski, 51
Owidiusz (Publius Ovidius Naso), 43 pne. — 17 (18) ?.?., poeta rz.; Metamorfozy,
46 Pauzaniasz, ok. 115 — ok. 180, geograf gr., 102 Perseusz (Perseus) mit. gr.
syn Zeusa i Danae, bohater, zabójca Meduzy, wytewiciel Andromedy, 33 Pilecka-
Granowska Elżbieta, żona Jagiełły, 11 Pizystrat (Peisistratos), ok. 605—527,
tyran Aten, 53 Platon, ok. 427—347 pne., filtoEof gr.; Gyges> 186—7 Pompeje,
Pompeja (Pompei) staroż. miasto w Kampanii (Italia), zburzone i zasypane
popiołem w czasie wybuchu Wezuwiusza w 79 ne.; stciówka, 28; ofiary, 169
Ponce de Leon, 1460—1521; Floryda, 115 Posejdon mit. gr. bóg morza; trójząb, 32
Prometeusz mit. gr. tytan; pierścień, 185 Ptolemeusz V Epifanes, król staroż.
Egiptu od 204 do 181 (?) pne.; kamień z Rosetty, 18
Raleigh, Walter, Sir, ok. 1552—1618, żeglarz, korsarz, historyk, poeta ang.;
Indianie, 87; tytoń, 165
Rembrandt właśc. Rembrandt Harmenszoon van Rijn, 1606—69, malarz i
grafik hol., 25 Rhea, Rea (Reia), mit. gr. tytanida, córka Uranosa i Gai
ż

ona Kronosa, 33

Robert I Bruce, 1274—1329, król Szkocji od 1306; pająk, 15
Rosetta, 18
Rostand, Edmond, 1868—1918, poeta i dramaturg fr.; Cyrana de Bergerac, 44
Rousseau, Jean Jacąues, 1712—78, pisarz i filozof, myśliciel
Oświecenia fr., 111 Rusell, Bertrand, 1872—1970, logik, matematyk i
filozof
ang., 155 Rzęczyński, Gabriel, 56
Sanssouci, 16
Savonarola, Girolamo, 1452—98, wł. dominikanin, kaznodzieja, reformator relig.-
polit., 103 Schiller, Friedrich, 1759—1805, poeta, dramaturg i estetyk
nim., 53
Schliemann, Heinrich, 1822—90, nm. ercheolog-amatcr, samouk,
entuzjasta antyku; Troja i Mykeny, 54; ceramika
gr., 103
Spohr, Ludwig, 1784—1859, kompozytor, skrzypek i dyrygent nm., 111
195
Stradivari, Antonio, ok. 1643—1737, z Kremony, najsłynniejszy kutnik wł., 63
Strauss, Richard, 1864—1949, kompozytor i dyrygent nm., 112

background image

Swift, Jonathan, 1667—1745; Guliwer, 44
Sykstyna, Systyna, Kaplica Sykstyńska, papieska, w Watykanie, wzniesiona 1473—81
z fundacji papieża Sykstusa IV; freski Michała Anioła, 103
Tasso, Torquato, 1544—95, poeta wł., autor Jerozolimy wyzwolonej, 62
Termy, 34—5.
Tiepolo, Giovanni Battista, 1696—1770, malarz wł., 109 Tuwim, Julian, 1894—1953,
poeta polski; Słowisień. 66 Tycjan (Tiziano Vecellio), 1488—1576, malarz wł.;
werniks, 25; nieprzyzwoiitość, 103 1
Verrocchio, Andrea del, ok. 1435—88, rzeźbiarz, złotnik
i malarz wł.; Colteoni, 109
Voss, Johann Heinrich, 1751—1826, poeta, nm., tłumacz Homera, 53 ,
Waterman, Lewis, 28
Wergiliusz (Publius Vergilius Maro), 70—19 pne., poeta rz.; Eneida, 33, 118
Wilhelm II Hohenzollern, 1859—1941, król Prus i cesarz nm. 1888—1918; Karol May,
13
Władysław Jagiełło, żony, 10
Włochy, góra lodowa Czasu, 49; nazwa, 61
Wolf, Friedrich August, 53
Wolter <Vbltaire), właśc. Francois-Marie Arouet, 1694— —1778, poeta, dramaturg,
prozaik, historyk, publicysta fr., 45
Young Robert, hieroglify, 19
Zeus mit. gr. bóg nieba i piorunów; i Hermes, 33; i wielbłąd, 71; Prometeusz,
185 Zoil, 53
ISltf
196
SPIS RZECZY
Od Autora .
Kot i pies .
Zimny nos .
Wielożeńcy na tronie
Kaa-ol May . •
Pająki .
Czerwona płachta
Hieroglify .
Szybkobiegacze
Głownia
Podróż Giocondy
Pisać górnym sztyletem
Człowiek z Piltdown
ś

ywe kamienie

Łaźnia.....
Jeziora •
Tatuaż . . ? •
Ś

więta krowa .

Cyrano de Bergerac .
Metamorfozy .
Archeologia napowietrzna
Puścizna czy spuścizna
Kwestia homerowa
Jedna jaskółka nie czyni wiosny

background image

Kalewala
Klimat
Włochy
Opera •
Ś

piew słowika .

Pohańcy i giauray
Wielbłąd . • •
Anatema •
Adamowie
Samurajowie •
Fałszywe dzieło sztuki
Mimetyzm
Genealogia imion
Szlachetny dzikus
Budowniczowie katedr
Katar •
Podróż dyliżansem Leciwe drzewa Sztuka niszczejąca Harum ar-Raszid


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kopaliński Władysław Kot w worku, czyli z dziejów pojęć i nazw
Nie kupuj kota w worku, czyli jak nie?ć się reklamie
Kot w worku, Miłość i narzeczeństwo
Władysław Łoziński Oko proroka, czyli Hanusz Bystry i jego
ĆWICZENIA, Dzieła historiograficzne, Najwybitniejszymi tekstami literackimi łacińskimi są dzieła his
Legeżyńska Tłumacz czyli drugi autor. Tłumacz drugi autor dziś. Opracowanie, polonistyka, przekład -
Słownik wyrazów obcych i zwrotów obcojęzycznych, Władysław Kopaliński

więcej podobnych podstron