ks. Mieczysław Maliński
Kot w worku
Ja właściwie go nie znałam. Spotkaliśmy się po raz pierwszy na ślubie mojej koleżanki. On od razu rzucił mi się w oczy. Był elegancko ubrany, wesoły, bawił całe towarzystwo, dowcipny. Spodobał mi się. I ja chyba mu się spodobałam. Dosiadł się do naszego stolika. Zaprosił mnie kilka razy do tańca. Przetańczyłam właśnie z nim całe to wesele. Świetnie tańczył. Zauważyłam, że chyba lubi alkohol. Nie, nie był pijany. Ale lekko na rauszu. Może potem się bardziej napił. Znikł. Chyba położyli go spać. Zresztą ja nie byłam do samego końca. Wesele trwało do białego rana. Wyszłam wcześniej.
Potem do mnie zadzwonił. Spytał, czy byśmy razem nie poszli na disco. Zgodziłam się chętnie. Znowu było świetnie. Tak jak wtedy na weselu. Znowu świetnie tańczył. Trochę się wygłupiał. Podobał się innym dziewczynom. Widziałam, że patrzą na niego. Nawet zagadują do niego. I on to widział, i żartował z nimi, i też je lekko ale prowokował. Potem następnym razem zaproponował mi kino. Też się zgodziłam. Też było przyjemnie. Odprowadził mnie.
Spotykaliśmy się na kawie po pracy wiele razy. Zaprosił mnie do siebie. Ale ja wolałam, żeby on przyszedł do mnie. Zaczął przychodzić do domu. Rodzicom się spodobał. Chociaż od początku zaczęli się mnie wypytywać: co on robi, gdzie pracuje, z czego żyje, jaki jego zawód, jakie skończył szkoły. Z jakiego środowiska pochodzi. Jacy są jego koledzy. Jaki jest jego dom. Nie bardzo wiedziałam. Powiedziałam, żeby go sami spytali. "Ty powinnaś to wiedzieć". Ale jakoś nie zdążyłam się tego wszystkiego dowiedzieć. Nigdy nie byłam w jego domu. Mówił mi, że mieszka w kawalerce z kumplem.
Pobraliśmy się. Też było świetne wesele. Dużo tańczył ze mną, choć nie tylko ze mną. I zaczęło się życie wspólne. I dopiero teraz się przekonałam, że nie wiem, za kogo wyszłam za mąż. Nawet nie byłam zorientowana, gdzie pracuje. Często zmieniał pracę, to fakt. Ale poza tym nie chciał mi powiedzieć. Wciąż wszędzie natrafiałam na jego tajemnice, w które mnie nie chciał wprowadzać. Poza tym kłamał na każdym kroku. Na końcu już nie wiedziałam, co jest prawdą, a co kłamstwem.
Już przed ślubem wiele nie podobało mi się, ale zaszłam w ciążę. Nie było wyjścia. A zresztą. Ja go kochałam. I kocham chyba do dziś. Po co się ze mną żenił? Sama tego nie wiem. Nie chciał mieć drugiego dziecka. Przychodził z pracy, kiedy chciał. Nawet się nie tłumacząc, gdzie był, dlaczego tak późno. Z czasem miał coraz mniej mi do powiedzenia. Brał gazetę, kładł się na kanapie i czytał. Ja milczałam, albo płakałam, albo złościłam się. Potem wychodził. Mówił, że do kumpli. Wracał późno w nocy. Śmierdział prawie zawsze papierosami i wódką. I tak dzień za dniem.
Tłumaczyłam mu, prosiłam, przywoływałam do rozsądku. Nic nie pomagało. Skutek był przeciwny. Nie znałam nikogo z tych jego kumpli. Proponowałam. żeby ich przyprowadził do naszego domu. Nigdy tego nie zrobił. Nawet imieniny obchodził poza domem. Aż wreszcie donieśli mi ludzie, że widują go z inną kobietą. Jakąś tęgą blondyną. To się powtarzało. Cios był dla mnie straszny. Tego się nie spodziewałam. Myślałam, że zwariuję, że sobie życie odbiorę. Nie wiedziałam, co robić. Wreszcie zdobyłam się na odwagę. Spytałam go o to. Na początku, tak jak to on, wyśmiał mnie, wypierał się . Ale w końcu się przyznał. Okazało się, że to stara sprawa, jeszcze sprzed naszego ślubu, która się ciągnęła. Odszedł. Wziął swoje rzeczy i odszedł. Nie wierzyłam. Myślałam, że wróci. Ale nie wrócił. Przecież ja go kochałam. I go kocham. Został mi Andrzej. Nasze dziecko. Jest dla mnie wszystkim".
Słucham Barbary i myślę sobie, gdzie był błąd. Był jakoś na samym początku. Zresztą to ona sama przyznała: nie wiem, za kogo wyszłam za mąż. I to było powodem tragedii.
Poznać drugiego człowieka. To nie wystarczy spotkać się na weselu i przetańczyć całą noc, pić kawę po kawiarniach, chodzić do kina, gdy przyjdzie z oficjalną wizytą przyjąć go w mieszkaniu, do rodziców albo na obiad niedzielny. Oczywiście, to jest już jakieś poznanie. Ale za bardzo jednostronne. Za bardzo wycinkowe. Z pewnością są ludzie, którzy potrafią swoją genialną intuicją "zobaczyć" natychmiast całego człowieka przy pierwszym już kontakcie. "Już wszystko o nim wiedzą". W którymś miejscu swojej książki "Za rzekę w cień drzew" Hemingway napisał: "Człowiek ma taką twarz, na jaką sobie zarobił". Tam jest dodane: "po czterdziestce", ale chyba również już na wiele lat wcześniej. Zresztą nie tylko twarz jest legitymacją człowieka. Jest cały szereg tego typu trafnych powiedzeń. "Pokaż mi, jak trzymasz filiżankę, a powiem ci, kim jesteś". "Pokaż mi, jakie masz pismo, a powiem ci, kim jesteś". "Pokaż mi, jak schodzisz po schodach. Powiedz mi, jakie książki czytasz". Ale nie każdy jest na tyle genialny, by przy pierwszym kontakcie był w. stanie zgłębić osobowość drugiego. I powiedz sobie od sobie od razu, że nie należysz do grupy tych geniuszy. Do znajomości drugiego człowieka musisz więc iść stopniowo. Oczywiście, człowiek jest i pozostanie tajemnicą. Nawet sam dla .siebie, a co dopiero dla jakiegoś obserwatora. Ale jakąś część prawdy musisz zdobyć o człowieku, z którym chcesz iść przez całe życie.
Uważam, że człowieka można najlepiej poznać w jego środowisku. Dlatego jednym z trafniejszych powiedzeń na temat sposobów poznania człowieka jest: "Pokaż mi, jak mieszkasz, a powiem ci, kim. jesteś. Pokaż mi twój pokój, a powiem ci, kim jesteś". Co wisi na ścianie. Jak pokój jest wymalowany. Jakie meble. Jakie książki na półce. Jaki porządek. Bo przecież tak to jest, że człowiek organizuje sobie przestrzeń, którą ma do dyspozycji, na miarę swojej osoby. Pokój - jego mieszkanie - jest tworem, dziełem jego własnym, jest wyrazem jego osobowości. Jak z drugiej strony - mieszkanie kształtuje człowieka, tworzy go, oddziałowuje na niego.
Z kolei równie ważne, a może nawet ważniejsze, jest powiedzenie: "Pokaż mi twoich kolegów, a powiem ci, kim jesteś". Jest ono prawdziwe na podobnej zasadzie jak to poprzednie. Człowiek sobie kształtuje przestrzeń życiową, jaką ma do dyspozycji. Spośród ludzi, którzy się przewijają przez jego życie, przy niektórych się zatrzymuje, łączy się z nimi, nawiązuje bliższy kontakt, przyjaźni się z nimi. Zachodzi do ich domów, lubi przebywać w ich towarzystwie. Jest mu z nimi dobrze, jest mu u nich dobrze. Wszystko to się dzieje na zasadzie jakiegoś podobieństwa, powinowactwa duchowego. Wspólnych cech duchowych. Również zainteresowań. Ale przede wszystkim stosunku do życia, do świata. I dlatego też jeżeli chcesz poznać jakiegoś nowego człowieka, ważne jest, żebyś poznał ludzi, którymi się otacza, z którymi się przyjaźni. Ludzie, z którymi człowiek się wiąże, są jakoś wyrazem jego osobowości, bo wybrał ich dlatego, że jest do nich podobny. Ale prawda jest również i odwrotna. Ludzie, którzy go otaczają, są przez niego jakoś ukształtowani. W nich odbija się on, jak się odbija ręka położona na glinie. Patrząc na nich możesz go zobaczyć. I jeszcze jedna prawda. Ludzie, z którymi on się przyjaźni, kształtują go, czynią go podobnym sobie. Według starego przysłowia: "Z jakim przestajesz - takim się stajesz".
Gdy tak myślę o Barbarze, która "właściwie nie znała" swojego przyszłego męża i zdecydowała się wyjść za niego za mąż, stają mi przed oczami Mirek i Biedronka - tak ją nazywają, nawet nie pamiętam, jakie ma imię. Byli w tej samej klasie. Przeszli więc razem kilka lat szkolnych. Ale jeszcze się nic nie działo. Dopiero potem, na studiach, "dogadali się". Choć naprawdę poznali się w liceum. Bo gdy chodzi o możliwości poznania się, to nie ma nic lepszego jak szkoła. To przecież kilka godzin wspólnego przebywania razem. To nie tylko słuchanie wykładu. Ale również zabieranie głosu. Odpowiadanie na noty. Klasówki. Godziny w klasie ale i przerwy, w czasie których tyle się dzieje. Pobyt w szkole, ale również kontakty pozaszkolne. Odwiedzanie się na co dzień, żeby pożyczyć książkę, żeby odpisać zapomniany temat, żeby powiedzieć, co było na lekcjach, gdy kolega zachorował. A do tego imieniny, urodziny, prywatki. A poza tym wycieczki parodniowe, obozy wakacyjne, gdzie czasem trudne warunki, prymitywne, gdzie trzeba pomóc dźwigać plecak, bo ktoś "spuchł", ktoś nic nie wziął na drogę pożyczyć pieniędzy. Wtedy się dopiero okazuje, kto księżniczka, malowana lala, a kto równa dziewczyna. Kto urodzony w niedzielę, kto się miga, ma lewe ręce do roboty, kto tchórz, a kto potrafi podjąć decyzję, wziąć odpowiedzialność za całość. Dopiero w takim zwyczajnym, ale przecież trudnym życiu powstają przyjaźnie, tworzą się grupy. Dobierają się ludzie sobie bliscy.
Od tego ostatniego stwierdzenia: "Pokaż mi twoich kolegów, a powiem ci, kim jesteś", może być ważniejsze jeszcze tylko jedno: "Pokaż mi twoich rodziców, a powiem ci, kim jesteś". To jest sprawa dziedziczenia po pierwsze, a po drugie wychowania. Cechy rodziców są przynajmniej w jakiejś mierze dziedziczone przez dzieci. Dlatego tak często sprawdza się powiedzenie: "Chcesz zobaczyć, jaka będzie kiedyś twoja dziewczyna, to przyglądnij się jej matce". "Chcesz wiedzieć, jaki będzie twój chłopiec, to przyglądnij się jego ojcu". Po pierwsze: cechy dziedziczne, ale po drugie - to sprawa wychowania. Przecież ci ludzie: rodzice, oddziaływali, kształtowali tego człowieka w ciągu najważniejszych lat dla rozwoju osobowości. To nie może zostać .obojętne. Dlatego naprawdę: Jeśli chcesz wiedzieć, jaki będzie - jaki jest - twój chłopiec, jaka będzie - jaka już jest - twoja dziewczyna, przypatrz się rodzicom.