DZIENNIK
TRÓJKOWEJ
BRIDGET JONES,
CZYLI
BRYGIDY JANOSKIEJ
pod redakcją Hanny Marii Gizy
2002 r.
2
SŁOWO WSTĘPNE
Nie spodziewałam się aż takiego szaleństwa! Bo nie dość, że
Dziennik Trójkowej Bridget Jones, czyli Brygidy Janoskiej
powstał, to na dodatek otrzymał wyróżnienie w KONKURSIE NA
DZIENNIK POLSKIEJ BRIDGET JONES, ogłoszonym przez
Zysk i S-ka Wydawnictwo. (Żeby nie było nieporozumień:
wyróżnienie nie jest gratyfikowane żadną rozkoszną sumką; nie
tylko nie „rozkoszną”, ale w ogóle żadną — a szkoda!)
Zaczęło się tak: Zysk i S-ka Wydawnictwo rozesłało „List
gończy” w sprawie niejakiej B.J., która rzekomo zaginęła gdzieś
w Polsce. Trójka pierwsza złapała ten news, bo taki ma zwyczaj,
ż
e pierwsza łapie wszystkie newsy, i przyłączyła się do akcji
poszukiwania B.J. — ale Trójkowej! I udało się. W naszej
wspólnej zabawie wzięło udział ponad czterdzieści słuchaczek.
Do ścisłej czołówki zakwalifikowały się — teraz liczę: Gosia,
czyli Lidia Małgorzata Klimowicz, i Ania Łabno, to dwie
najaktywniejsze autorki (właściwie każda z nich mogła napisać
swoją prywatną fascynującą opowieść o życiu); niezła była też
Hania Potulska (opowieść o tym, jak kot Wacek ukradł kotlet
schabowy, aby ratować swoją panią od kapuścianej śmierci, jest
super!); były też perły literackie „z doskoku”. Jedna nawet swoją
opowieścią o wisience w klozecie tak bardzo wzburzyła
niektórych hipokrytów (hipokrytki), że do dzisiaj to czuję — z
tego wszystkiego zgubiłam rachunek... No, już policzyłam:
dziewiętnaście utalentowanych, władających lekkim piórem
autorek wspólnie napisało Dziennik Trójkowej Bridget Jones, czyli
Brygidy Janoskiej. Pełną listę Autorek — ponieważ konkurs był
absolutnie i totalnie feministyczny — przedstawiam na stronie
ósmej.
Panowie protestowali: „Nie podoba mi się dyskryminacja
mężczyzn przy pisaniu Trójkowej wersji Dziennika. Informuję
jednak, że faceci nie gęsi i posiadają własną wersję tej książki”
(tak napisał Jaro), i zwierzali się: „Przyznam, że przez chwilę
kusiło mnie, aby się wcielić w rolę mojej ukochanej bohaterki
Agateu i przekazać jej zwierzenia, ale zrezygnowałem, traktując
poważnie Pani zakaz wjazdu dla panów” (to Jehor ze Stuttgartu).
Były i takie listy: „Jestem, niestety, popaprańcem, a
przynajmniej należę do tej połowy. Niemniej bardzo mi się
3
podobają polskie wersje Dziennika B.J. Chciałbym, aby nie
upubliczniane wersje dostępne były w Internecie. Choć te z anteny
tym bardziej! Są rewelacyjne, płakałem ze śmiechu. Oryginał nie
dorasta”.
Niektórzy próbowali podszywać się pod B.J., ale szybko
zostali zdemaskowani.
Nasza wspólna zabawa zaczęła się w dniu fatalnym, 11
września, tuż przed atakiem na World Trade Center, i ta
niewyobrażalna zbrodnia odcisnęła także swoje piętno na
niewinnej zabawie w pisanie książki. Tak się jakoś stało, że
Dziennik Trójkowej B.J. powstawał głównie w poczcie
elektronicznej, aczkolwiek kilka godnych uwagi kartek z
Dziennika przyszło pocztą tradycyjną.
Okazało się, że najwięcej Autorek mieszka w Poznaniu, a
więc tam jest miejsce akcji, zgodnie zresztą z intencją Lidii
Małgorzaty Klimowicz, choć nie wszystkie poznanianki
zakwalifikowały się do druku — z nadmiaru nadesłanych prac.
Musiałam całość jakoś uporządkować i zredagować, ponieważ
Panie były łaskawe hasać po całej Polsce, gubić wątki i
zaskakiwać mnie coraz to nowymi imionami swoich bohaterów.
Na przykład z jednego z listów (jakoś tak z dwutygodniowym
opóźnieniem) dowiedziałam się, że Rafał to Daniel, który po
drodze zdążył przez chwilę być Filipem. Super! Ale to nie koniec,
bo chwilę potem przeczytałam w poczcie elektronicznej, że „Pan
S — to tak naprawę Pan X, czyli wymarzony z ostatniego odcinka
Aleksandry”.
Czasami trudno było mi połączyć te wszystkie bardzo
skomplikowane wątki, ale chyba się udało.
Czasu miałyśmy niewiele — od 11 września do 30
października — z dwukrotną tylko emisją w ciągu tygodnia na
antenie Trójki, a włączyłyśmy się w konkurs literacki Zysk i S-ka
Wydawnictwa z miesięcznym opóźnieniem. A więc: nie jest źle!
Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że jest fantastycznie! Talenty
literackie, jak nie oszlifowane szlachetne kamienie, są w zasięgu
ręki. Trzeba tylko po nie sięgnąć. Wszystkim Autorkom
serdecznie gratuluję i dziękuję za wspólną zabawę.
Hanna Maria Giza
4
DZIENNIK TRÓJKOWEJ BRIDGET JONES,
CZYLI BRYGIDY JANOSKIEJ
pod redakcją Hanny Marii Gizy
Lista autorek:
1. Jolanta Dybowska
2. Anna Fryc
3. Anna Gawrych-Żukowska
4. Inka
5. Lidia Małgorzata Klimowicz
6. Anna Koziołek
7. Joanna Legan
8. Anna Łabno
9. Elżbieta Mickiewicz
10. Barbara Miedzińska-Hawajska
11. Grażyna Mospan
12. Nika
13. Julia Palacz
14. Hanna Potulska
15. Aleksandra Puzyńska
16. Agata Widzowska-Pasiak
17. Joanna Wojewska
18. Dorota Wrzesińska
19. Monika Wypych
5
11 września 2001 roku, wtorek
7.00. Mam wrażenie, że budzik już raz dzwonił. Jeśli tak, to
po pierwsze: nie słyszałam go. Bo przecież mam tylko wrażenie.
Po drugie: trzeba, niestety, wstawać. Niechętnie otworzyłam oczy
i natychmiast przypomniałam sobie, co — według najnowszych
zaleceń psychoterapeutów — powinnam zrobić.
Błyskawicznie zamknęłam oczy i wyszeptałam, nie gubiąc
rytmu oddechu:
— To będzie wspaniały dzień, zasługuję na wszystko, co
najlepsze.
7.15. Jasne! Powinnam się zrelaksować przed ciężkim dniem.
To, co mnie dzisiaj czeka, to dwie korekty, cztery kawy, lunch z
kolegami + czat. Właściwie mogłoby wystarczyć parę ćwiczeń,
ż
eby złapać dobrą kondycję, ale przecież nie mam czasu!
7.20. OK! Zrobię to wieczorem. W ogóle od dzisiaj
regularnie pół godziny dziennie. Najlepiej po pracy, przed
wieczorną dawką TV. Tak. Pół godziny dziennie!
7.22. Wyskakuję z łóżka bardzo z siebie zadowolona, w
końcu nieczęsto podejmuje się tak ważkie decyzje. Wyskakuję
więc ze swojego double-bed — cholera!, już niedługo nie będzie
to tylko teoria bez pokrycia.
— Zasługuję na miłość i wspaniałego faceta — podśpiewuję,
biegnąc do łazienki.
8.30. Mam zrobiony makijaż, włosy na żel, na sobie lniany
ż
akiet i spódniczkę, pantofle na płaskim obcasie i jestem gotowa
do wyjścia. Jeszcze jedno spojrzenie w lustro? No, nieźle... Może
powinnam troszeczkę ograniczyć słodycze.
Ale znowu te anorektyczki... Poza tym mama mówi: „Nie
przesadzajmy, prawdziwa kobieta musi mieć trochę ciała”. No,
więc mam!
8.32. Biegnę do windy i czuję, że mam go za dużo.
8.34. Muszę teraz szybko wcelować w przycisk, zanim zrobi
6
to ktoś przede mną i winda, nie zatrzymując się, z powrotem
zjedzie w dół. Tu wszyscy kradną sobie windę. Jest! Złapałam ją!
8.38. Przed domem grzecznie odkłoniłam się Markowi —
przystojniaczkowi spod ósemki. Nie cierpię faceta! Parę miesięcy
temu, kiedy się tu wprowadził, wdzięczył się do mnie, uśmiechał,
czarował, mówił, że ludzie nie mogą żyć samotnie, że w tych
czasach tak trudno o prawdziwe uczucie, że kobiety tylko czekają,
zamiast przejąć inicjatywę, że mężczyźni tak naprawdę są
wystraszeni itd., itd. I ja, głupia, dałam się na to złapać.
„No, jasne — myślałam — człowiek nie jest przecież
samotną wyspą! Wiem coś o tym”.
Kupiłam wino za 62 złote, zapukałam do jego drzwi pod
ósemką i... nigdy sobie tego nie daruję! Otworzyła mi piękna
dziewczyna. To była jego żona, Ania. Ślub wzięli zaledwie
miesiąc temu. Byłam na siebie wściekła. Plotłam jakieś głupoty o
stosunkach dobrosąsiedzkich i rozpaczliwie szukałam pretekstu,
ż
eby wyjść. Nie było to jednak takie proste. Ania okazała się
bardzo miła i gościnna, a Marek rozpływał się w nadskakiwaniu i
wychwalaniu swojej żony. Musiałam wysłuchać całej historii ich
fantastycznego odnalezienia się wśród milionów, wykładu na
temat przeznaczenia, banałów o dwóch połówkach... itd., itp., itd.
On w moich oczach już nie żył! Od tamtego dnia nie
zamieniliśmy ani słowa poza zdawkowym: „Dzień dobry, co
słychać?” Miałam wrażenie, że i to jest dla niego kłopotliwe. Parę
razy zauważyłam, jak chował się przede mną, żeby tylko uniknąć
rozmowy. Dureń!
— Moje życie jest fascynujące, dobrze zarabiam, dobrze
wyglądam, mogę robić to, co chcę, jestem szczęśliwa!
8.40. Wsiadam do samochodu. No, tak, mój służbowy matiz
kolejny raz został pozbawiony lusterka! Radio zabieram ze sobą,
nauczyłam się za trzecim razem, ale nie będę przecież odkręcała
na noc lusterek?! Znowu 300 złotych w błoto! A miałam kupić
sobie perfumy. Chyba jednak wynajmę garaż.
9.15. Tylko piętnaście minut spóźnienia. Mam nadzieję, że
dzisiaj nikt tego nie zauważył, wszyscy siedzą z nosami w swoich
tekstach. Zaparzyłam sobie wielki kubek kawy, postawiłam na
biurku i klik, klik — jestem na czacie. Aż się roi od facetów, ale
7
nie brak także wygadanych, inteligentnych dziewczyn. Ciężka
sprawa. Proponuję wejście na priv. komuś o nicku samotny.
Rozmawiamy, jest miło, chwali moje dowcipy i erudycję... Jest
bardzo miło. Mieszka na drugim końcu Polski. Nie szkodzi.
Mamy te same upodobania, mówi do mnie: „Kochanie”... Coś za
szybko! I proponuje wirtualny seks!
„Ty dupku!” — myślę i natychmiast kończę czat. Czy nie ma
już na świecie normalnych facetów? Do diabła! A może to ja nie
zasługuję na normalne życie?
Ciągle coś jest nie tak, wiecznie popełniam jakieś gafy. Nie
umiem zdobyć faceta. Nie potrafię nikogo przy sobie zatrzymać.
Nawet przez Internet faceci wyczuwają, że jestem „na głodzie”.
Czy ja mam to wypisane nie tylko na twarzy? Zaczynam bredzić o
tym, że „zasługuję na wszystko, co najlepsze...” No, nie,
kompletna kretynka! Biorę się do pracy.
15.00. Co tak cicho? Patrzę spod nastroszonej grzywki to w
lewo, to w prawo. O co chodzi? Dlaczego tak nagle wszystko
ucichło?! Paweł podkręca radio. W Trójce mówią o ataku na
World Trade Center.
Sama sobie ogłaszam 24-godzinny dzień żałoby. Po co komu
te zapiski mojego beznadziejnego życia, skoro tam zginęły
tysiące?
8
13 września, czwartek
7.20. Siedzę w swoim samochodzie i wrzeszczę. Nie wiem,
dlaczego wrzeszczę, ale coś tak strzeliło, że pomyślałam, że to
bomba, zamach na moje życie, i mało nie wylądowałam na
drzewie. Od dwóch dni nie śpię ze strachu, że będzie wojna.
Zamykam wszystkie okna, zaciągam zasłony i przykrywam kołdrą
głowę, żeby choć na chwilę zasnąć. Mężczyznę trzeba mieć po to,
ż
eby bać się razem.A to znaczy -trochę mniej. Nagle to odkryłam!
7.25. Siedzę w samochodzie i już nie wrzeszczę, ale czuję,
jak krew odpływa ze wszystkich moich członków. Pomyślałam o
mamie. Gdyby jechała ze mną, na pewno oskarżyłaby mnie o to,
ż
e chcę ją wykończyć.
7.27. Już wiem — złapałam gumę. Cholera! Wstałam
wcześniej o godzinę i o godzinę wcześniej wyjechałam z domu,
bo szef chciał ze mną porozmawiać o „odpowiedzialnym zadaniu,
w sam raz dla pani”, czyli dla mnie. Chyba mnie nie zna, skoro
odpowiedzialne zadania wyznacza na ósmą rano!
7.30. Muszę zadzwonić. Gdzie najpierw — po pomoc
drogową czy do redakcji? Pomoc drogowa mnie wyśmieje. Już to
słyszę: „Poszła guma? Ha, ha, ha!” i te znaczące spojrzenia.
Nawet przez telefon je widzę: „Co, blondynka?! Ha, ha, ha!”
Muszę zmienić koło sama. W kostiumie? I bez koła zapasowego?
7.35. Dzwonię do redakcji... Jasna cholera! Komórka
rozładowana — przecież ładowałam ją wczoraj. Ruszam na
poszukiwanie telefonu.
7.40. Cudnie! Po prostu cudnie! To już drugi telefon, który
nie działa. Jak może być inaczej, skoro nie ma słuchawki, a do
kabla raczej nie pogadasz. Za to nad „telefonem” wzruszający
napis: „Ten telefon może uratować komuś życie, nie niszcz go”.
Jasne!
7.50. Nareszcie sprawny telefon! Wkładam nowiutką,
kupioną wczoraj kartę. „Przezorny zawsze ubezpieczony” —
9
powtarzał mi ojciec. Co jest?! „Nieczynna” i „nieczynna”! Chyba
dostanę szału!
7.55. Próbuję przekroczyć jezdnię w niedozwolonym miejscu.
Co za kretyn trąbi?! Jakby nie wiedział, że nie wolno bez
uzasadnienia używać klaksonu w mieście. O! Matiz podobny do
mojego! Chyba nawet identyczny... Czy ja zamknęłam
samochód?!
8.05. Zawracam i pędzę z powrotem. Jest! Stoi. Kto chciałby
ukraść taki rozkraczony kapeć. Mam jednak powód do dumy:
zamknęłam!
8.20. Jestem na poczcie. Wrzucam do okienka kartę i prawie
krzyczę:
— Co to za karta? Nowa, nie używana i nie działa! Może
podrobiona!
Panienka w okienku odpowiada ze stoickim spokojem:
— Nie uruchomiła pani karty.
Jak to — nie uruchomiłam? Ja? Nie uruchomiłam? Piętnaście
razy wkładałam ją do automatu telefonicznego.
— Proszę pani — mówię, przeszywając ją spojrzeniem
jadowitej anakondy — ja używam komórki. Karta przy tym, to...!
— O, teraz będzie działała. — Spokojnie odłamała rożek
karty i podała mi ją ze spojrzeniem, które nie pozostawiało
złudzeń: „Proszę państwa, mamy do czynienia z totalną idiotką”.
8.25. Karta działa. Dzwonię. Pani Zuzia, sekretarka szefa,
mówi:
— A cóż to taki ranny ptaszek? Szef wyjechał o ósmej i
wróci za tydzień.
— Jak to „wróci za tydzień”? Przecież umówił się ze mną w
związku z bardzo odpowiedzialnym zadaniem.
— Widocznie miał bardziej odpowiedzialne zadania —
odpowiada z nutką kpiny pani Zuzia. A przecież się lubimy!
Ś
wietnie! O odpowiedzialnych zadaniach nie ma co marzyć
w najbliższej dziesięciolatce. Dzwonię po pomoc drogową.
8.35. Stoję przy samochodzie.Nie sama. Jest ze mną policjant.
— Oczywiście, ma pan rację-jąkam- Zapomniałam o tym
10
przeklętym trójkącie.
Mandat. Policja odjechała. Wystawiam trójkąt i wracam na
pocztę, bo podałam pomocy drogowej nazwę ulicy, ale nie
podałam numeru, przy którym stoję. To dlaczego, do cholery,
powiedzieli: „Już jedziemy”? Ale za to karta działa.
9.20. Zabrali matiza do warsztatu. Mówią, że poszła nie tylko
guma. Ciekawe, na ile mnie oskubią?
9.30. Od dziesięciu minut stoję na tym zakichanym
przystanku. Zimno jak siedem nieszczęść. No, żebym tylko nie
wywołała wilka z lasu. Przecież dzisiaj trzynastego. Dobrze, że
nie piątek!
10.00. Nareszcie w redakcji. Godzinę później niż zwykle.
Pani Zuzia zatroskana woła:
— Co się stało, Brygido? Upłynęło półtorej godziny od
twojego telefonu. Chcieliśmy już dzwonić na policję!
— Świetny dowcip — burknęłam pod nosem i zauważyłam,
ż
e Paweł postawił na moim biurku filiżankę gorącej herbaty. „On
jest w porzo...” — pomyślałam.
11
14 września, piątek
8.45. Drugi dzień bez samochodu. Do pracy jadę taksówką.
Kompletnie nie potrafię się przystosować. Nie wiedziałam, o
której wstać, nie zdążyłam zrobić makijażu, nie mówiąc już o
tym, co mam na głowie. Jeśli ktoś chciałby mnie zapytać, co
robiłam od świtu, kiedy wstałam — niech pyta! Odpowiem: „Nie
wiem!” W moim samochodzie, kiedy stałam na światłach,
mogłam przynajmniej dokończyć makijaż. Kilka razy w korku
udało mi się pomalować paznokcie. Teraz będzie to właściwie
niemożliwe.
8.50. Stoimy w korku. Mam mokre włosy i nie wzięłam
suszarki, ale przecież w taksówce i tak nie ma gdzie podłączyć.
Jak na złość kierowca jest typem mężczyzny, dla którego
mogłabym stracić głowę. No, przynajmniej na chwilę. Mogłabym
być czarująca i mogłabym przecież sprawić, żeby on też się mną
zainteresował. No, przynajmniej przez chwilę. Ale bez pełnego
makijażu nie mam żadnej szansy.
9.00. Stoimy w korku. Pomyślałam, że kobieta bez makijażu
jest naga. Poczułam się bardzo głupio i wsunęłam swoje zbyt
obszerne ciało w najgłębszy kąt tylnego siedzenia. Modliłam się,
ż
eby taksówkarz nie miał ochoty na pogawędkę. Miał.
9.10. Stoimy w korku. Ten sakramencko przystojny
taksówkarz jest w doskonałym nastroju — jasne, stoimy w korku,
a licznik bije! Jestem cholernie niesprawiedliwa, bo co on może
zrobić? Zagadywał, wypytywał, a ja tylko burczałam coś pod
nosem i zbywałam go krótkimi odpowiedziami, nie zachęcającymi
do podtrzymania konwersacji.
9.20. Przed redakcją. On wysiada z samochodu, żeby
otworzyć mi drzwi. Dlaczego on jest taki przystojny i na dodatek
ma kindersztubę? Biegnę jak szalona dwa piętra w górę.
Mówił, że zna perfect angielski! Mówił tak, jakby wiersze
pisał! To nie może być zwykły taksówkarz. Walę głową w ścianę.
To nie może być zwykły taksówkarz!!!
12
9.25. Brygido! — Paweł z troską pochyla się nade mną. —
Czy coś się stało?
— Daj spokój, Paweł, po prostu znowu spóźniłam się do
pracy-odpowiadam z miną niewiniątka przyłapanego na gorącym
uczynku-I na dodatek, nie radzę ci, żebyś zobaczył, jak wyglądam
bez makijażu i z tym sianem na głowie. Odejdź tak szybko, jak to
możliwe-proszę.
— Nie przejmuj się-mówi-Masz trochę czasu na toaletę.
Naczelny wrócił nieoczekiwanie i zamknął się z prezesami i
księgową-Uśmiechnął się tajemniczo-Widziałem przez okno, jak
wysiadałaś z taksówki. Nie radzę ci zaprzyjaźniać się z tym
taksówkarzem. To niebezpieczny facet. Wrócił właśnie z Afryki i
chwilowo jeździ na taksówce jako zmiennik. Ja też z nim kiedyś
utknąłem w korku. Tak naprawdę jest weterynarzem i wszystkie
panienki to dla niego towar.
Zanim zdążyłam ochłonąć ze zdumienia, zniknął.
9.30. Poczułam cholerną złość. Co jest?! Dlaczego Paweł ma
mi radzić, czy mogę, czy nie mogę zadawać się z taksówkarzem?!
Albo z kimkolwiek innym!
9.45. Siedzę przy biurku i piję gorącą, zaparzoną przez Pawła
kawę. Powoli zaczynam rozumieć, że to nie mój taksówkarz jest
najważniejszy, ale szef, który zamknął się w gabinecie z
prezesami i księgową. OK, to jestem w stanie przyjąć.
10.00. W redakcji panuje złowroga cisza. Wojtek po raz
trzeci poprawia kosztorys działu reportażu. Paweł próbuje- po raz
kolejny -naszkicować logistyczny profil tygodnika. Pani Zuzia
parzy kawę, wsypując całą paczkę do ekspresu. Chyba
zwariowała!
Wojtek zaczął opowiadać dowcipy o blondynkach, ale
ponieważ słyszeliśmy je już pięćdziesiąt razy, nikogo nie bawiły.
Oprócz mnie, rzecz jasna.
10.15. Zastanawiam się, co czuję? Boję się? Nie, nie mogę się
bać. Skończyłam filologię polską, kursy: komputerowy,
zarządzania, angielski, projektowania wnętrz i kilka innych. Nie
ma się co śmiać, trzeba próbować wszystkiego. Jeśli jakiś dupek
przyczepi się do mnie, to wyśpiewam mu jak na spowiedzi: mam
13
tytuł magistra, pracowałam jako opiekunka do dzieci, dostawca
pizzy, ekspedientka w ekskluzywnym butiku, a nie w lumpeksie,
tłumaczka z angielskiego spotkań z przedstawicielami struktur
pozarządowych z ich odpowiednikami z Anglii, Niemiec i Belgii.
Mam nadzieję, że przynajmniej Angole zrozumiały, o co chodzi.
Wtedy ja także zrozumiałam, że jesteśmy cholernie bogatym
krajem, który „wylewa pieniądze za kołnierz i wyrzuca w błoto”.
Czy naprawdę jesteśmy aż tak bogatym krajem? Jeśli jedna mała,
głupia blondynka jest świadkiem jakichś dziwnych manipulacji
finansowych, to co powinna zrobić? Milczeć. OK — milczę.
11.00. Ale to, czego się nauczyłam, jest tylko moje. Kiedy
przeczytałam ogłoszenie w gazecie, że wydawca tygodnika dla
pań poszukuje korektorki, nie zastanawiałam się ani przez
moment. „Dzisiaj korektorka, jutro pisarka”-pomyślałam.
„Przecież zasługuję na wszystko, co najlepsze”. I tak zaczęła się
moja redakcyjna kariera. Teraz już nie robię korekty, to znaczy -
nie tylko, redaguję także niektóre teksty. Czasem nawet
przeprowadzam bardzo ważne rozmowy. To jest coś!
11.20. Paweł przechodząc obok mojego biurka, bąknął coś o
redukcji etatów. Zwariował, przecież mnie to nie dotyczy!
11.40. Mimo wszystko czuję podwyższony poziom
adrenaliny. Bardzo jestem ciekawa, co z tego wyniknie. Co tam
knują za drzwiami?! Czy w związku z tym, co zamierzają, moje
ż
ycie znowu będzie musiało ulec zmianie? Właściwie nie mam
nic przeciwko temu.Wszystkie zmiany-z niewielkimi wyjątkami-
przynosiły mi do tej pory korzyści. Na przykład to, że
wyprowadziłam się od mamy, dało mi poczucie samodzielności.
To prawda, że miałam gdzie się wyprowadzić, bo ojciec zadbał o
to, żebym miała swoje przytulne mieszkanko na Winogradach.
Dwa pokoje, kuchnia, łazienka, oddzielnie kibelek, balkon.
Kochany tata. Kupił mi je ze swoich lekarskich oszczędności na
krótko przed śmiercią. I niech sobie nikt nie myśli, że kupił mi
mieszkanie za pieniądze umierających pacjentów. Całe życie
brzydził się łapówkami i uczciwie oszczędzał, co było powodem
nieustających awantur z moją wiecznie niezadowoloną mamą.
Szkoda, że nie mogę już z nim pogadać, kiedy dopada mnie
chandra. Cholera! Zaczynam się rozczulać.
14
12.00. Drzwi otworzyły się z rozmachem. Wyszła księgowa,
prezes, wiceprezes i nasz szef. Zaczął od sytuacji w firmie.
Powiedział, że ostatnio jest coraz gorzej. Terminy płatności
bardzo się wydłużyły- coraz więcej dłużników, ale rosną również
zobowiązania. Dzwonią telefony w sprawie należności, my
również wydzwaniamy w sprawie należności i kółko się zamyka.
— Trzeba zacisnąć pasa-powiedział z desperacją. Wielka
trójca postanowiła obniżyć koszty własne po to, aby nie było
zwolnień.
12.10. Na biurku szefa położyłam kluczyki od matiza (i tak
stoi w warsztacie).
Gotowa jestem zrezygnować na jakiś czas z samochodu (jak
wyżej).
Położyłam komórkę obok trzech innych — trudno, jeden za
wszystkich, wszyscy za jednego.
12.15. Naczelny roześmiał się i powiedział, że aż tak
dramatycznie jeszcze nie jest, ale liczy na naszą lojalność. A to
oznacza, że nie będę mogła flirtować w Internecie i czatować
bezkarnie z potencjalnym narzeczonym osobistym. Każdemu z
nas wyznaczono limit rozmów z telefonów komórkowych. OK!
Jakoś wytrzymam.
12.20. Poczekałam, aż zamknęły się za nimi drzwi, złapałam
swoją komórkę i pobiegłam do toalety, żeby o wszystkim
opowiedzieć najpierw Iwonie, a potem Ewie.
15
15 września, sobota
9.00. Leżę w łóżku i myślę, że nie lubię weekendów! W
piątek zwykle udziela mi się euforia innych i tak jak inni cieszę
się perspektywą wolnych dni. Mam ambitne plany: spotkania z
przyjaciółmi, generalne porządki, odrobienie zaległości w
słuchaniu muzyki, czytaniu, oglądaniu telewizji itp. Niestety, na
planach przeważnie się kończy, ponieważ nie mogę się
zdecydować, od czego zacząć. Robię wszystko i nic. Wczoraj
Iwona i Ewa powiedziały, że wyjeżdżają. Iwona z mężem, Ewa z
nowym, tajemniczym narzeczonym. Iwona do teściów w Toruniu,
Ewa...? Któż to wie dokąd. To kolejna tajemnica. Trochę mnie to
denerwuje, bo znów mam w perspektywie samotny weekend.
Postanowiłam zacząć od wypożyczenia filmu. Uwielbiam
Meg Ryan i chociaż widziałam wszystkie filmy, w których grała,
mam ochotę kolejny raz obejrzeć Kiedy mężczyzna kocha kobietę.
Ten moment, gdy spotykają się przy barze i on daje jej kwit z
pralni i klucze do mieszkania, i kiedy ona siada mu na kolanach, i
zaczynają się całować! Ta scena śniła mi się z tysiąc razy.
Uwielbiam przypominać ją sobie, gdy leżę w łóżku. Zamykam
oczy i wydaje mi się, że za chwilę poczuję męską dłoń na karku i
muśnięcie jego warg na moich powiekach. W ubiegły weekend
obejrzałam mój ulubiony film tylko dwa razy. Tak strasznie się
rozkleiłam, że trzeci raz sceny w barze już bym chyba nie
przeżyła.
9.30. Leżę w łóżku i myślę, że być może zwariowałam, bo
przecież takiej miłości w naszych czasach nie ma, nie istnieje!
„Jesteś beznadziejną, sentymentalną romantyczką!” — krzyczy
resztka rozumu w mojej głowie. Nie do końca się z nią zgadzam,
ale chwilowo zrezygnowałam z wypożyczenia Kiedy mężczyzna
kocha kobietę. Z miną „i tak swoje wiem” sięgnęłam po
Harry’ego Pottera. Początkowo nie rozumiałam, co czytam, ale
kiedy Harry dostał się do Hogsmeade z pomocą Mapy
Huncwotów, zapomniałam o Bożym świecie.
13.43. Obudził mnie jakiś dziki łomot. To chyba dzieciaki
Wietnamczyków mieszkających nade mną bawią się w Indian.
Nie, nie — nie jestem rasistką, ale żeby tak w środku nocy?
16
Zerknęłam na zegarek. O rany! 13.43 — wyskoczyłam z łóżka
przerażona, ale po chwili przypomniałam sobie, że to przecież
sobota. Sobota sobotą, a kot Wacek nie nakarmiony.
13.45. Kot Wacek zjada swoją ulubioną porcyjkę Whiskasa,
ja włączyłam moją ulubioną Trójkę i zaparzyłam kawę.
Wyjrzałam przez okno — pierwszy raz od kilku dni nie padało.
Pomyślałam o rowerze. Tak, dzisiaj ścieżki rowerowe będą moje.
Jeszcze tylko jedna kawa, coś malutkiego na ząb, prysznic i
jestem gotowa.
14.45. Czatuję na windę. Musi być pusta, bo inaczej rower
nawet w pionie się nie mieści. Dobra, trzecie podejście...
14.55. Z windy wysiada moja siostra. Zapłakana, wściekła,
nawet mnie nie zauważyła.
— Magda! — Biegnę za nią, rower wywala się z wielkim
hukiem, otwierają się drzwi sąsiadów.
— Dzień dobry — mówię z uśmiechem i zbieram rower.
15.00. Dobrze, że jesteś w domu — szlocha Magda. —
Muszę z kimś pogadać.
I zaczyna: że ma już dosyć, że dłużej nie wytrzyma, gdyby
nie Kubuś, to ona by już dawno, zakichany biznesmen myśli, że
ona jest ślepa, że węch straciła i nie czuje Chanel numer 5 na jego
marynarkach...
Magda jest ode mnie starsza o siedem lat, od dwunastu
pozostaje w szczęśliwym związku małżeńskim, czasami miewa
gorsze dni. Nie przepadam za szwagrem, ale cóż, siostrę mam
tylko jedną. Zaparzyłam mocną kawę, otworzyłam okno, kiedy
Magda sięgnęła po trzeciego papierosa (nie palę od ośmiu
miesięcy i jestem z tego dumna), przygotowałam kilka paczek
chusteczek higienicznych i uzbroiłam się w cierpliwość.
16.00. Ciągle siedzimy w kuchni. Magda trochę się
uspokoiła. W którymś momencie zauważyłam ślad na policzku.
Czyżby ją uderzył? Kiedy zapytałam, wpadła w szał:
— Nie rób sadysty z mojego męża! Wiem, że nigdy go nie
lubiłaś! Ale nie jest taki, jak myślisz! Jest dobry, czuły i nie masz
pojęcia...
17
„No, nieźle” — pomyślałam.
Magda popatrzyła na mnie i parsknęła śmiechem.
Wkurzyłam się.
— Po co mi to wszystko opowiadałaś? — Byłam kompletnie
zdezorientowana.
— Och, wiesz,był jakiś drobny incydent, na który w ogóle nie
zwróciłabym uwagi, gdyby nie napięcie przedmiesiączkowe. —
Ś
mieje się tak, jak kiedyś w dzieciństwie, kiedy udało nam się
bezkarnie narozrabiać.
Nie wiem, czy robi mnie w bambuko, czy próbuje zatrzeć
chwile słabości. Zresztą nieważne. Ważne, że jest sobota, a ja nie
jestem sama.
16.30. Wyruszamy z Magdą na podbój Poznania. Ma wolne
popołudnie, bo Michał (mąż) i Kuba (syn) wybrali się na ryby.
„Ewakuowali się”-pomyślałam, ale głośno powiedziałam, że to
super, bo możemy spędzić sobotę tylko we dwie. Nieczęsto
miałyśmy ostatnio taką okazję.
21.00. Telewizor włączony, a ja leżę z nogami ułożonymi
wysoko na oparciu kanapy. Nie wiem, ile kilometrów
zaliczyłyśmy z Magdą, ale dużo. Było cudownie. Najpierw spacer,
potem kawa w ogródkowej kawiarence, potem Quo vadis — bo
Michał kupił bilety i mieli pójść razem, ale był tak miły, że
zgodził się, żebym go zastąpiła. Film, niestety, „papierowy”, wolę
książkę, jedyna dobra scena to ta, kiedy lwy rozszarpują ludzi.
Potem poszłyśmy na kolację do naszej ulubionej knajpki „Pod
Aniołem”. Niezła chronologia, prawda?
Obsługiwał nas nowy, bardzo przystojny kelner. Moja siostra
dała popis mistrzowskiego flirtowania. Ja nie mogłam wydobyć z
siebie ani słowa. Podziwiałam jej swobodę, poczucie humoru,
błyskotliwą inteligencję i ani śladu napięcia
przedmiesiączkowego! Gdyby Michał ją teraz zobaczył!
Pomyślałam, że ta pewność siebie wynika w jakimś stopniu z tego
złotego krążka na palcu. Była uosobieniem wszystkiego, o czym
marzyłam. I była moją siostrą!Dzisiaj wielokrotnie zastanawiałam
się, czy chciałabym wyjść za mąż. Hmm... Nie jestem pewna.
21.30. Położyłam maseczkę na twarz i wyglądam upiornie.
Czy mężatki mogą położyć sobie maseczkę na twarz i wyglądać
18
upiornie? A może na facetach nie robi to wrażenia? Muszę
zapytać Magdę.
21.35. Popijam wino „Frontiera”-chilijskie, czerwone,
wytrawne-mniam... i pogryzam francuski ser „Coeur de Bleu”-
mniam...
Jutro będę wylegiwać się w wannie pełnej wonnych
olejków... Dlaczego nikt do mnie nie dzwoni? Gdzie się podziały
te wszystkie cholerne przyjaciółki? Przecież jest sobota!
21.40. A może słuchawka źle odłożona? Sprawdzam —
niestety, dobrze.
Do diabła z nimi! Wracam do planowania jutrzejszego dnia,
czyli niedzieli: wmasuję odżywkę we włosy, pomaluję paznokcie,
wydepiluję to i owo, jednym słowem — absolutna, kompletna,
generalna odnowa. I najważniejszy punkt w fascynującym
programie dnia — obiad u mamy, która wprawdzie nie zapraszała
specjalnie, ale jeśli się zjawię, nie będzie zdziwiona.
22.50. Z niepokojem konstatuję — proszę, jakich
skomplikowanych słów używam! — że druga butelka wina nie
wiadomo kiedy się otworzyła. Lekko zataczając się, ale tylko
lekko, podchodzę do telefonu. Zadzwonię do Ewy, nie jest jeszcze
tak późno... Dlaczego nikt nie odbiera? Cholera! Przecież
wyjechała z narzeczonym nie tym starym tylko tym nowym, gdzie
oni właściwie wyjechali, nieważne, ważne jest to że siedzę sama
jak kołek na płocie nie na tylko w
23.00. Zmywam z twarzy maseczkę jak on mógł puścić mnie
kantem no może w tej chwili nie wyglądam zbyt podniecająco ale
przecież puścił mnie kantem kiedy nie miałam na twarzy tej białej
papki ciekawa jestem czy Kevin Costner zachowałby się tak
obrzydliwie no właśnie gdybym spotkała takiego Kevina Costnera
który nie byłby Łukaszem gdyby był taki jak bohater Listu w
butelce gdyby umiał tak kochać
23.10. Nienawidzę tej sentymentalnej idiotki... ups!... chyba
mam czkawkę... tej kretynki co siedzi we mnie i od czasu do
czasu kiedy odrobinę „tracę kontrolę nad pojazdem” wyłazi ze
mnie i strasznie mnie kompromituje... ups!... nie ma takich
19
facetów nie ma takich facetów... ups!... Kevin Costner nie istnieje
po co te wszystkie maseczki te zabiegi te depilacje... ups!... to
wszystko...
— Jak to, po co? Dla dobrego samopoczucia, dla mnie samej
i dla nikogo więcej — podpowiada mi zakłamana feministka,
która też siedzi we mnie, tylko od strony północnej.
— Ha, ha, ha! Przyznaj się, że każdego dnia liczysz na to, że
staniesz oko w oko z kimś, kto spojrzy na ciebie tak, że
zostaniecie porażeni, uniesieni, zawirowani. Wszystko, co robisz,
robisz z myślą o tej właśnie chwili! — Sentymentalna, naiwna i
romantyczna JA zajmuję stronę południową.
— Robię to, co lubię, i jestem szczęśliwa — nagle
postanowiłam być bezczelna. — Jestem kobietą świadomą swojej
wartości, wykształconą i niezależną...
— Tratata, rzuciłabyś wszystko na kiwnięcie palcem, gdyby
tylko znalazł się naiwniak gotowy uwić z tobą wspólne gniazdko.
— No, może tak - ale tylko na krótki czas, żeby wychować
dzieci!
— Nie posuwaj się aż tak daleko. Jeszcze go nie ma, a ty już
rodzisz dzieci!
23.30. Mam to wszystko gdzieś! Włączam Stinga najgłośniej,
jak tylko mogę (jasne, że mam na uszach słuchawki!), żeby
zagłuszyć te dwa kłócące się we mnie demony.
23.45. Chyba jestem nawalona, ale mój oddech staje się
równomierny, nie myślę o niczym, jest mi dobrze. Jest mi dobrze!
Jestem tylko ja i moja muzyka. Sting... Odpływam - żadnych
problemów, żadnej przeszłości, żadnej przyszłości. Jestem
spokojna, jestem szczęśliwa, zawsze dostaję to, czego chcę!
Około 2 w nocy. Jak długo jeszcze będę się okłamywać!?
Pora przenieść się z kanapy do łóżka.
20
16 września, niedziela
9.00. Ciężka była ta noc. Brak mi katalizatora. Chciałabym,
aby myśli bez większych trudności można było poddać
oczyszczającemu działaniu i jak po płaszcz do pralni — zgłosić
się po nie następnego dnia.
9.15. Pijany sąsiad znowu targa rower po schodach na górę.
Jemu chyba też nie jest lekko. W takim razie, dlaczego zawsze
alkoholizuje się w jego towarzystwie? Przecież wie,że niezależnie
od tego, ile wypije, będzie musiał sam holować go do domu. Nie
wpadł na to, żeby stawiać go w pionie w windzie. Ale chyba sam
ma problemy z pionem. Ja zresztą też. Najlepsza na kaca jest
leciutko ścięta jajecznica, ale nie chce mi się wstać z łóżka.
9.20. Dzisiaj jest niedziela. Niedziela? Niedziela, na pewno.
Muszę sobie przypominać chronologię dni i miesięcy. Przez brak
obowiązków (poza redakcją), terminów, które mnie gonią (poza
redakcją), spotkań, które — ha! — nie wiszą nad głową jak zła
wróżba, tracę poczucie czasu. Ale nie narzekam. Nawet dobrze mi
z tym. Patrzę w niebo i... zawieszam się bez zbędnych tłumaczeń,
bez konsekwencji, bez wyrzutów sumienia o stracone chwile...
10.30. Nie chce mi się wstać z łóżka. Trzymam notes na
kolanach. Nie potrafię pisać zamiast. Zamiast słów słyszalnych,
dotykalnych w cieple szeptu, chłodzie obojętności (nie pojadę na
obiad do mamy). Czekam na jakieś wieści od... wszystko jedno od
kogo.
10.40. Wstałam. Nie mogę pojąć, jak to się stało, ale się stało.
W nocy spakowałam wszystkie sandały w pudełka szczelnie
wymoszczone wydaniem „Wyborczej” sprzed kilku dni. Za rok
będę wiedziała, kiedy wyzionęła ducha ciepła pora.
10.50. No tak, skończyło się lato. A co w mojej szafie na
jesień? Wszystko za małe, bo kiepsko prezentuje się moja
sylwetka „polodowcowa” (czytaj: kilogramy ulubionych
bakaliowych i stracciatella). Muszę schudnąć! Bezwarunkowo!
Zupa kapuściana-w końcu prezydent Kwaśniewski też na niej
21
próbował stracić swoje kilogramy.
10.55. Mam niejasne uczucie, że nad ranem coś się
wydarzyło. Aha, dzwonił telefon! Półprzytomna podniosłam
słuchawkę — z drugiego końca kabla spadło na mnie pytanie:
— Kochasz mnie, Brygido?
Znałam ten głos i wiedziałam,kto mógł do mnie mówić „Brygido”
z takim akcentem i takim głosem, ale pomyślałam, że to żart.
Przecież brzmiało to niepoważnie! Łukasz!!! Chciałam się
rozłączyć, mówiąc, że to pomyłka, ale on znów powtórzył to
pytanie:
— Brygido! Kochasz mnie?
Chyba umówiliśmy się na wieczór. Chyba ma przyjść po mnie.
11.00. A może to był sen?
11.15. Może był, może nie był! Co ja jeszcze robiłam tej
nocy? Dostaję gwałtownego przyspieszenia. Prysznic, odżywka na
włosy, depilacja, wszystkie ciuchy na podłodze (na szczycie tej
sterty szmat króluje kot Wacek), w biegu wypijam kawę. Muszę
być przygotowana... Lodówka pusta!
14.00. Supermarket. Najprawdopodobniej jajeczkuję, bo jak
inaczej wyjaśnić ten incydent? Stoję w potwornie długiej kolejce
do kasy. Zanotowałam: „Polacy lubią robić zakupy w niedzielę”,
pomyślałam: „Materiał na reportaż do naszego pisma”, szlag mnie
trafia: z powodu żółwiego tempa.
Poza tym zdążyłam obejrzeć wszystkich okolicznych
klientów, zawartość ich koszyków oraz półki z produktami
będącymi przynętą zorganizowaną na takie właśnie okoliczności.
Z powodu tłumu wchodzących i wychodzących mogłam go
wcale nie zauważyć, ale zauważyłam. Stał i przyglądał mi się z
zadziornym uśmiechem. Pomyślałam: „Ktoś z personelu” —
grafitowy garnitur, krawat z gatunku „mógł być lepszy” i koszula
w kolorze „mnie możesz zaufać”. Zdecydowanie nie miałam
ochoty na podtrzymanie kontaktu wzrokowego i zabawę pod
tytułem: „Jak długo wytrzymasz, maleńka?” Zaczęłam przeglądać
kolorowe czasopisma, których w innym wypadku nawet bym nie
zauważyła. Ale on był wytrwały, zaczekał, aż spakuję zakupy,
potem do tradycyjnej oprawy słownej dodał swoją wizytówkę.
22
Kretyn! Mógł jeszcze przylepić sobie do czoła kartkę z napisem:
„Ranking z ubiegłego miesiąca: brunetki — sztuk 5, blondynki —
sztuk 3, reszta — sztuk 4”.
15.00. Wizytówkę z jego personaliami wyrzuciłam
natychmiast po wyjściu z marketu. Nie raczyłam się z nimi
zapoznać, żeby podczas powrotu do domu kląć spokojnie w
powietrze, a nie w kierunku konkretnego imienia.
Usilnie próbuję przypomnieć sobie zaspane słowa z
dzisiejszego ranka. Łukasz mówił, że jest potwornie zmęczony
ubiegłonocną pracą nad jakimś projektem, ale chętnie napiłby się
ze mną kawy i pogadał. „Pogadał”?
Zaproponowałam, żeby po mnie wpadł. Tak mi się wydaje. Która
to mogła być godzina? Nie wiem, nie spojrzałam na zegarek.
15.15. Postanawiam nie nadużywać alkoholu w samotności.
Absurdalne — męska część globu wali mi się na głowę, ale
nie z tej strony oceanu, na której mi zależy.
23
Ciągle niedziela
17.00. O Boże, jak się spieszę. Kurczak w piekarniku,
ziemniaki obrane, sałata z sosem winegret przygotowana. Każdy
facet, którego nozdrza odkryłyby zapachy mojej kuchni,
zagnieździłby się tu na stałe. Jeszcze tylko szybki prysznic, potem
supermakijaż według najnowszych trendów. Jak twierdzą
specjalistki od urody w moim tygodniku- moje kolory w tym
sezonie to seledyn z różem. No i pozostanie mi wciśnięcie się w
małą czarną (szkoda, że nie mogę nic przetrącić, choć ssie mnie w
ż
ołądku, ale wtedy naprawdę w nic już się nie wcisnę). Czeka
mnie cudowny, wymarzony, najwspanialszy wieczór z
najwspanialszym facetem, który najpierw puścił mnie w trąbę, a
potem zadzwonił i zapytał, czy go kocham. Nie mogę przestać
myśleć o szczególnej wrażliwości jego duszy i o tym, że chce mi
się siusiu.
17.30. Boże! Ja umieram! Ale dlaczego akurat dzisiaj, kiedy
wreszcie wydusił z siebie, że chce się ze mną spotkać?! Po tylu
miesiącach milczenia!
Teraz to już chyba nie doczekam nawet jego przyjścia... A to
dlatego, że wypadł mi jakiś narząd podczas siusiania. Taki mały,
okrągły i czerwonawy.
Nie mam pojęcia, co to może być. Poszukam podobnych
organów w moim Domowym poradniku medycznym.
17.50. Wiem już, że raczej nie jest to nerka. Za małe jak na
nerkę.
18.00. Leżę w łóżku i czekam na śmierć. I na dzwonek do
drzwi. Ale nie otworzę. Nie chcę, żeby mnie widział w agonii.
Pragnę, aby pamiętał mnie taką, jaka byłam: wesoła, elokwentna i
zawsze uśmiechnięta... Mam nadzieję, że nikt -a tym bardziej On -
nie dowie się, że przyczyną mojej śmierci było wysiusianie
narządu. Wolałabym, aby moje odejście pozostało osnute mgiełką
tajemnicy.
18.15. Czuję, że mi się pogarsza. Mdli mnie, gdy zaglądam
do muszli klozetowej i widzę na dnie ten mój narząd.
24
18.17. Wiem, że powinnam pójść do lekarza. Niestety, dzisiaj
jest już za późno. Zresztą, co miałabym mu powiedzieć? „Dzień
dobry, panie doktorze, niech pan zobaczy, co wysiusiałam”?!!
Poza tym muszę najpierw wyjąć z klozetu ten narząd, ale to chyba
ponad moje siły.
18.35. Leżę i myślę o swoim życiu. Jakie było.
18.50. Jeszcze żyję. Doszłam właśnie do wniosku, że chcę,
aby wspominano mnie jako osobę porządną. Dlatego, póki jeszcze
jakoś się trzymam, posprzątam. Najpierw pozmywam.
19.05. Przed chwilą, walcząc z górą garnków, natknęłam się
na brudny dzbanek po skisłym kompocie, który dziś rano wylałam
do sedesu. Tak się cieszę! Mój narząd okazał się w rzeczywistości
wiśnią z kompotu. Kto by pomyślał?! Będę żyła!
19.10. Powinien już przyjść. Jeszcze tylko poprawię mój
seledynoworóżowy, supermodny makijaż.
25
Ciągle niedziela
20.00. To niemożliwe, niemożliwe! Wystawił mnie! Najpierw
dzwoni, pyta, czy go kocham, umawia się na spotkanie i nie
przychodzi! Musi być jakieś logiczne wytłumaczenie. Może
potrącił go samochód i leży teraz w śpiączce albo porwali go
kosmici i właśnie jest poddawany torturom!? Zaraz będę płakała,
ale najpierw zadzwonię do Magdy.
— Łukasz nie przyszedł?! Zwariował? — dziwi się moja
siostra. — Przestań ryczeć i przyjedź do mnie natychmiast. Mam
martini, a Michał z Kubusiem na trzy dni wynieśli się do
teściowej. Przyjedziesz?!
Przez chwilę przemknęło mi przez myśl, że z małżeństwem
Magdy jest chyba nie najlepiej, ale mój dramat zdominował
współczucie dla innych. Jestem egoistką!
21.30. Siedzimy z Magdą w łóżku, przeklinając mężczyzn.
Wznosimy toasty za niesamowicie wspaniałe kobiety, jakimi
jesteśmy. Chociaż może nie w tej chwili, bo mamy na sobie
męskie, za duże piżamy (zawsze śpię w za dużej męskiej piżamie)
i maseczki na twarzy — pierwsze, co zrobiła Magda, kiedy
przekroczyłam próg jej mieszkania, to rzuciła mi na twarz
pachnącą ziołami maseczkę. Nawet nie chciała słuchać, że
wczoraj już to zrobiłam. W każdym razie — jesteśmy po pięciu
jednostkach martini — kobiety są wspaniałe, cudowne, po prostu
anioły, a faceci to potwory... Może jednak było więcej jednostek
martini, ponieważ wydaje mi się teraz, że jest odwrotnie! Cholera,
jak ja sobie z tym poradzę?!
21.50. W łazience. Zmywamy maseczki z twarzy, myjemy
zęby. Patrzę na swoje odbicie w lustrze — nie jest najciekawsze.
Miałam nie nadużywać alkoholu. No tak, ale miałam nie
nadużywać w samotności!
22.00. Siedzimy na łóżku, ja się raczej kiwam, ale z
przekonaniem ogłaszam wyrok:
— Jeśli jest żywy, nie porwany i zdrowy, a nie ma jakiegoś
powalającego wytłumaczenia, niech lepiej ziemia się pod nim
zapadnie! Niech go trafi... no, wiesz co!
26
Magda podciąga za dużą piżamę Michała.
— Tak jest, bądź twarda. I nie daj po sobie poznać, że jego
karygodne zaniedbanie doprowadziło cię do alkoholizmu!
Rzuciłyśmy jeszcze parę feministycznych sloganów i z
podkrążonymi od nadmiaru martini oczami padłyśmy jak upadłe
anioły.
22.15. Dzwoni telefon. Magda zrywa się i po chwili bez
słowa podaje mi słuchawkę.
— Witaj -słyszę głos Łukasza tak lodowaty, jakby należał do
Eskimosa przebywającego w punkcie najbardziej zbliżonym do
bieguna północnego-Od trzech godzin, jak ostatni palant, czekam
na ciebie. Trochę to trwało, zanim zdobyłem telefon Magdy. Jeśli
zmieniłaś plany, mogłaś szepnąć słówko, prawda?
— Przecież nie przyjechałeś do mnie -prawie krzyczę-
Wystawiłeś mnie!
— Brygida, od pół do siódmej czekam tu, gdzie się
umówiliśmy: pod teatrem! Od siódmej trzydzieści wydzwaniam
do wszystkich twoich znajomych, którzy mogliby wiedzieć, co się
z tobą stało. Twoja komórka, oczywiście, jest rozładowana. Szlag
trafił bilety do teatru i zarezerwowany stolik w restauracji. Co ty
na to, maleńka?!
Bardzo chciałam gdzieś uciec, nie zostawiając adresu! Co ja
mam powiedzieć?! Co mam powiedzieć jedynemu facetowi, z
którym było mi dobrze, przynajmniej w łóżku?!
— Łukasz, strasznie mi przykro, ale ja wczoraj wyjechałam
do Puerto Rico! — Odłożyłam słuchawkę.
— Ostro zagrałaś. — Magda patrzyła na mnie z podziwem.
— Wyłącz telefon, siostrzyczko, jutro musimy wcześnie rano
wstać — powiedziałam, naciągając kołdrę na głowę. Nikt nie
może wiedzieć, że płaczę.
27
17 września, poniedziałek
7.30. Zamiast zrobić szybką poranną toaletę, stoję przed
dużym lustrem w łazience Magdy i zastanawiam się, czy jestem
kobietą. Może mężczyzną o skłonnościach homoseksualnych albo
gejem z domieszką lesbizmu? Albo lesbą homoseksualistyczną?
Albo kobiseksualistą... cokolwiek to oznacza. Wzięłam też pod
uwagę wariant transwestyty, ale szybko zrezygnowałam, bo był
bezpłodny.Moje rozważania stanęły na dobrze znanej mi
konkluzji
- jestem zboczeńcem zdiagnozowanym jako STARA PANNA!
7.40. Dalej stoję przed lustrem w łazience. Wszystko byłoby
super, gdyby nie to, że mam już 28 lat. Wiek może jeszcze dałoby
się przykryć maskarą MAX FACTOR, ale jak tu upchnąć tyłek
numer 40 w rozmiar 38? Problem samotności nie wydaje mi się w
tej chwili tak ogromny jak mój rozmiar. A może to samotność jest
tak kaloryczna, że nie dostaję do wzoru KOBIETY S:
— SKARIERYZOWANEJ
— SPARTNERYZOWANEJ
— SFINANSOWANEJ
— z bielizną rozmiaru SEXY!
To dlatego nic mi się nie udaje. Nie mogę myśleć o swoim
wczorajszym „niespotkaniu” z Łukaszem, bo diabli wezmą cały
makijaż.
7.50. Zjadam grzankę z dżemem. Zdecydowanie powinnam
wziąć się w garść i popracować nad swoim optymistycznym
pesymizmem. Najważniejsze to ZINTEGROWAĆ wszystkie
działania w walce przeciwko kaloriom w samotności lub
samotności w kaloriach! INTEGROWAĆ — to słowo wprost z
ostatniego numeru naszego tygodnika dla pań wydaje mi się tak
profesjonalne, że musi gwarantować sukces moich poczynań.
8.20. Aby lepiej skupić się na planie naprawy i odnowy
biologicznej, sięgnęłam po cichutku do porcelanowego pojemnika
na cukierki, ciasteczka i baloniki. I baloniki! Zauważyłam, jak
Magda wkładała tam wczoraj balonik rozmiaru S — jak SUPER
(o 50 procent dłuższy, i to za darmo!). Nie mogę narażać się na
głód w chłodny ranek na przystanku autobusowym. Na wszelki
28
wypadek muszę mieć coś do przegryzienia. Wprawdzie od Magdy
do redakcji jest znacznie bliżej niż z mojego mieszkania, ale nigdy
nie wiadomo...
8.30. Wychodzę na paluszkach, żeby nie obudzić Magdy, i —
dalej na paluszkach — wchodzę do windy. Pachnący, wyprany i
odprasowany tak,że bałam się o niego otrzeć, aby go nie pognieść,
przez siedem pięter w dół przyglądał mi się dziwnie. Wysiadając z
windy, odezwał się głębokim i namiętnym głosem:
— Ma pani wąsy od mleka.
Uśmiechnął się, a ja zdążyłam jedynie wyjąkać:
— Mam w domu kota — jakby to on był sprawcą moich
wąsów, a przecież nocowałam u Magdy.
— Ja też — powiedział „odprasowany” — ale ja nie wypijam
mleka z jego miski.
— Naprawdę? A miski jakiej firmy używa pański kot? —
palnęłam bez sensu.
— To wielka tajemnica- „Odprasowany” uśmiechnął się
dwuznacznie i życząc mi dobrego dnia, oddalił się w kierunku
parkingu.
8.40. Stoję na przystanku autobusowym i uświadamiam sobie
własny kretynizm. Wspomnienie rozmowy w windzie pobudziło
resztki mojego blond ilorazu do zapisania konkretnych punktów w
planie mojego rozwoju osobistego.
NIE BĘDĘ:
— ujawniać swojego kretynizmu częściej niż dwa razy w
tygodniu;
— zachowywać się jak kobieta z nieustającą menstruacją;
— pić z miski kota, mimo że wcześniej mi się to nie zdarzało;
— konstruować pytań i odpowiedzi w sposób
blondynkowato-infantylny z głupotą jako kropką na końcu;
— oglądać się tęsknie i wzdychać za „odprasowanymi”
facetami z wydepilowaną twarzą i poczuciem humoru;
— czytać książek dla samotnych kobiet, matek i zwierząt;
— oglądać filmów dla inteligentnych inaczej;
— dochodzić do fatalnych wniosków w chwilach refleksji
nad własną egzystencją;
— udawać dziewicy(28-letniej!)w kontaktach z
mężczyznami;
— sporządzać durnowatych planów własnej ewolucji!!!
29
18 września, wtorek
12.30. Idziemy na lunch. Pani Zuzia odprowadza nas niezbyt
przychylnym wzrokiem, kiedy wybiegamy z redakcji wszyscy
razem — Monika, Paweł, Wojtek i ja. Paweł odwraca się już w
drzwiach i uśmiecha czarująco:
— Gdyby szef się niepokoił, że nas wymiotło, to proszę
powiedzieć, że za pół godziny wracamy z nowymi siłami do
pracy. Trzeba uczcić nagrodę Moniki.
Pani Zuzia ma słabość do Pawła, kiwa więc tylko głową.
12.45. Siedzimy w barze Chińczyka za rogiem. Monika
zamówiła sajgonki, ja kuleczki z kurczaka w sosie migdałowym
(pycha!), Paweł i Wojtek jakąś tajemniczą potrawę „Siedem
smaków”.
12.50.Wojtek i Paweł umawiają się na brydża. Monika mówi:
— Weźcie mnie ze sobą, chłopaki.
Tak po prostu. Nie zdobyłabym się na to.
— OK. OK. Masz to u nas, Monia-mówi Paweł i patrzy na
mnie jakoś tak przeciągle-Brygida, a ty? Nie wpadniesz
wieczorem do Wojtka?
— Nudziłabym się jak mops i tylko wam przeszkadzała,
przecież ja nie gram w brydża.
Wydawało mi się, że Paweł natychmiast stracił zainteresowanie
mną. Dlaczego zapytał? Potrzebują czwartego do brydża czy
rzeczywiście chciał, żebym była wieczorem razem z nimi?
Z rozważań wyrwał mnie śmiech Moniki:
— Wiecie, co mi przyszło do głowy? Że życie to partia
brydża. Dużo — nieraz wszystko — zależy od partnera, od innych
graczy, od wspaniałych kart, no i od dobrego stolika! Jakkolwiek
by to interpretować!
Teraz już cała trójka rechotała.
— Oczywiście, że życie jest grą. Widzę coraz więcej
podobieństw! — wołał radośnie Wojtek-Też chce się zgarnąć całą
pulę trzynastu lew. Dopóki nie okaże się, że przeciwnik ma lepsze
kiery, niż my mamy piki!
— No dobrze, skoro i jedno, i drugie jest grą, przyjrzyjmy się
temu z bliska-powiedział Paweł takim tonem, jakby właśnie
30
rozpoczynali jakąś wspaniałą grę.
— Zaczynamy-Popatrzył na mnie i szepnął:-Bardzo
korzystne
układy kart-i ludzi-mają jedną wadę: zdarzają się zbyt rzadko.
— Blefowanie to znakomita pułapka, pod warunkiem, że
samemu się w nią nie wpada. (Monika)
— W licytacji, jak w życiu, warto pamiętać, że odzywka
„pas” jest też znakomitą odzywką. (Wojtek)
— Długie myślenie nie zawsze świadczy o genialności
gracza, a w życiu jest po prostu barwą ochronną, zwłaszcza przy
podejmowaniu ważnych decyzji. (Paweł)
— Warto też pamiętać o tym, że nie zawsze gracze są tak
głupi, na jakich wyglądają. Przecież z głupkami nie usiedlibyśmy
do jednego stolika. (Monika)
— Zbytnia ostrożność w licytacji — wydawało mi się, że
znacząco popatrzył na Pawła — także życia, przynosi zwykle
takie same stresy jak ślepa odwaga. (Wojtek)
— A efekty? O niektórych licytacjach lepiej w ogóle nie
pamiętać! (Monika)
— Najlepiej nerwy — siedząc przy jednym i drugim stoliku
— trzymać na wodzy, wtedy i gra, i życie jest bardziej
interesujące, a serdeczność i uprzejmość nie tylko podnoszą
poziom gry, ale będą dużą przyjemnością dla wszystkich! (Paweł)
— Szkoda tylko, że niektóre odzywki i zagrywki trudniej
jednak stosować w życiu. Dodam jeszcze, że rober to brzmi
dumnie, a szlem w pikach to jest to! (Monika)
— Yesss!... — zawołali, bardzo z siebie zadowoleni,
przyklepując sobie dłonie, jak piłkarze po wygranym meczu.
Nic z tego nie rozumiałam. Patrzyłam na nich trochę z
zazdrością — że są tak zgraną paczką; trochę ze złością — że
zupełnie mnie nie zauważali.
— Zapomnieliście o tasowaniu — powiedziałam, wstając od
stolika — a to bardzo ważna sprawa.
Znieruchomieli na moment.
— Brygido! Przecież ty nie grasz w brydża! — wykrzyknął
Paweł, a reszta wybuchła śmiechem.
Wracaliśmy do redakcji spóźnieni co najmniej o pół godziny.
Paweł pochylił się nade mną:
— Brygido, może jednak? Szybko się nauczysz.
— Nie chcę grać w brydża. Zresztą muszę odebrać samochód
z warsztatu.
31
20.00. Wprawdzie wróciłam do domu z warsztatu
samochodowego matizem, ale kompletnie wykończona i
przemarznięta. Dwie godziny czekałam, a panowie kończyli to, co
miało być gotowe wczesnym popołudniem. Matiz trochę prychał,
trochę warczał, jakby obrażony na mnie za to, że go na tak długo
porzuciłam. Wacek też obrażony. Od rana sam, bez jedzenia.
20.15. Parzę w specjalnym dzbanku jaśminową herbatę.
Wacek już mi wybaczył, ociera się o moje nogi i mruczy.
Ciekawe, jak długo jeszcze będę mogła jeździć służbowym
samochodem — przy tym kryzysie w firmie. Na własny ciągle
mnie nie stać. Moja przyjaciółka Ewa dostała almerę od rodziców,
kiedy skończyła studia. Mnie ojciec dał do wyboru: samochód
albo mieszkanie. Wolałam mieszkanie. Dla Magdy został golf.
Kochany tata. Chyba wiedział...
21.00. Oglądam „Panoramę” i popijam herbatę jaśminową.
Uwielbiam ją, ale teraz prawie nie czuję jej smaku. Telewizja
przypomniała mi, że dzisiaj mija tydzień od ataku terrorystów na
WTC. I właściwie dopiero teraz tak naprawdę dociera do mnie
przerażająca prawda o tym, co się stało. Muszę przeczytać
wszystko o islamie, talibach, muzułmanach i terroryzmie.
Widziałam w księgarni książkę Bruce’a Hoffmana Oblicza
terroryzmu. Otworzyłam ją na przypadkowej stronie i
przeczytałam, że terroryzm nie jest wynalazkiem XX czy XXI
wieku. Jego korzenie sięgają I wieku, kiedy to żydowska sekta
zelotów wystąpiła przeciwko rzymskiej okupacji terenów
obecnego Izraela. Zelota wyłaniał się z anonimowego tłumu na
zatłoczonym placu targowym, wyciągał sica, czyli prymitywny
sztylet ukryty pod szatami, i na oczach wszystkich obecnych
podrzynał gardło rzymskiego legionisty lub obywatela
ż
ydowskiego, którego uznano za zdrajcę. To musiało być straszne,
ale czegoś tak diabelskiego, jak atak na WTC, do tej pory nikt nie
wymyślił. Teraz już wszystko jest możliwe. Jutro muszę kupić tę
książkę. Wiem, że i tak będę się bała, ale może przynajmniej będę
wiedziała czego. Zawołałam Wacka i kiedy przymaszerował
dostojnym krokiem, złapałam go i przytuliłam. Nawet się nie
bronił. Położył się na moich kolanach i mruczał tak, że zrobiło mi
się ciepło na sercu. Nie jestem sama. Nie chcę być sama. Dobrze,
ż
e mam chociaż to puchate stworzonko.
32
Wstrząsnęła mną myśl, że dzisiaj zajmowałam się tysiącem
głupich spraw: nagrodą Moniki, lunchem u Chińczyka,
wygłupami na temat brydża, samochodem, a gdybym mieszkała w
Nowym Jorku, gdybym była wtedy o 14.45 na Manhattanie?
Mogłabym być jedną z tych, którzy zginęli.
21.30. Włączyłam Stinga Brand New Day, zaparzyłam
jeszcze jedną herbatę, usiadłam na dywanie i zaczęłam przeglądać
wszystkie ostatnie gazety i tygodniki. I nagle miałam na moim
dywanie całe zło, jakie wydarzyło się właśnie na świecie. Ogrom
zła na takim malutkim skrawku, jaki zajmuje gazeta.
23.00. Wtulam się w poduszkę i nie mogę zasnąć.
Przypomniał mi się e-mail przysłany przez Łukasza. Zdjęcie
Manhattanu, gdzie stoją jeszcze obie wieże, podpisał: „Amen”.
Wtedy przypięłam żółtą wstążeczkę. Wojtek powiedział:
— Doskonały cel dla snajpera.
Co za poziom!
33
19 września, środa
11.00. Szef położył mi na biurku jakiś tekst do
zaopiniowania. Czy ciągle musi być to samo? Znowu jakaś
kobieta padła ofiarą toksycznego związku. Znów jest o ranieniu, o
bolesnych rozstaniach itd. Boże! Kto to wymyśla? Czy kobiety
naprawdę chcą to czytać, chcą to oglądać, chcą o tym nieustannie
mówić? Kto robi te wszystkie programy, filmy?! Dlaczego głosy
w radiowych wywiadach są tak „psychologicznie” zbolałe i
współczujące? No a te wszystkie „gwiazdy”, które tak chętnie
zasiadają na publicznych kanapach psychoanalityków spod znaku
talk-show... Dlaczego takie modne jest mówienie o „kopniakach
w tyłek, które się kocha” (cytat)-bo dzięki nim nabiera się sił — z
jednoczesnym zrzucaniem zbędnych kilogramów, co podkreśla się
za małą bluzeczką i spodniami z trzema paskami w stylu Geri ze
Spice Girls made in Poland?
11.30. Co mnie tak wzięło?! Przecież ja też oglądam te
bzdety, słucham wyznań tych szczęściar, którym udało się
wyzwolić z kompleksów i nadwagi, toksycznego związku z
szowinistycznym, antyfeministycznym facetem (a kto ją wpychał
w ramiona tego bubka?!) i niczym Feniks odradzają się,
odkrywając na nowo uroki orgazmu łechtaczkowego!
12.00. Dlaczego tak się wściekam?! A może ja coś
przegapiłam? Może jednak trzeba było uciec z domu w wieku
piętnastu, szesnastu lat z czterdziestoletnim rozwodnikiem i robić
wątpliwą karierę u jego boku. Może mieszkałabym teraz w wilii w
najdroższej i najbardziej snobistycznej dzielnicy Poznania i
jeździła alfa romeo? A ja nie! Studia, kursy, następne kursy i
następne, bo rodzice to inteligenci i wmówili mi, że tak ma
wyglądać moja przyszłość za 2100 złotych.
13.00. Koniec tego użalania się nad sobą! Muszę się
dowartościować! Dzisiaj wyjdę wcześniej z redakcji i wydam
wszystkie pieniądze u kosmetyczki. Nigdzie kobieta nie czuje się
tak dopieszczona jak w gabinecie kosmetycznym. Wstaję od
biurka, co natychmiast budzi zainteresowanie Pawła, Wojtka, a
szczególnie Moniki... Siadam.
34
14.00. Skróciłam tekst o jedną trzecią. Będzie awantura.
Trudno. Cholera! Jeszcze trzy godziny! Może symulować nagły
ból zęba? Ten numer nie przejdzie — był wykorzystany dwa
tygodnie temu.
14.30. Sprawdzam zawartość portfela i oddycham z ulgą —
dobrze, że nie wyszłam. Mam w portfelu tyle, co na zabieg u
doktora Frankensteina, a nie u przyzwoitej kosmetyczki. Ale
byłaby obsuwa!
22.00. Oglądam jakiś idiotyczny program w telewizji, Wacek
ś
pi na moich kolanach — nic nie rozumiem, bo mówią po
niemiecku, ciągle ktoś na coś wpada, z czymś się zderza, coś go
rozjeżdża, czasem dziecko wpada do klozetu... Słyszę, jak
wszyscy ryczą ze śmiechu. Nie wiem, o co chodzi... Może
zaczyna mi brakować poczucia humoru? Gwałtownie potrzebuję
faceta, bo stanę się nie do zniesienia albo zwariuję! Sama siebie
zaczynam wkurzać! Czy tak na kobietę wpływa brak seksu?
4.00 rano. Już wiem, dlaczego stare panny były tak nie
lubiane i lekceważone!
35
20 września, czwartek
16.52. Skończyłam. Wyłączyłam komputer, w toalecie
szybka korekta makijażu. Super! Wyglądam intrygująco i
tajemniczo. Wychodzę na korytarz.
— Czy jesteś pewna, Brygida, że wszystko skończyłaś? —
To Paweł.
— Yesss... — syczę i już mnie nie ma.
17.01. Prawie biegnę na parking. Ciekawa jestem, co takiego
ważnego się wydarzyło, skoro Iwona nie chciała powiedzieć ani
słowa więcej, tylko:
— To sprawa życia i śmierci.
Umieram z ciekawości.
17.20. Stoję w cholernym korku, a mam tylko dwie godziny,
ż
eby odebrać zdjęcia, o które prosił szef, i zrobić drobne zakupy
(Wacek znów nie ma nic do jedzenia — jeśli moje zapiski
przeczytają ci z Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami, to wsadzą
mnie do więzienia bez wyroku).
18.00. Zdjęcia są super! Szef będzie zadowolony. Mijam
sklep z butami. Już wczoraj sunąc w ślimaczym tempie obok,
zdążyłam przyjrzeć się butom na wystawie. Ale nie wolno mi
wchodzić do sklepu obuwniczego, ponieważ mam kompletnego
bzika na punkcie butów! Nie wolno mi w ogóle o tym myśleć!
Pisk opon zsynchronizowany z gwałtownym skrętem w uliczkę w
prawo był chyba dla wszystkich sygnałem, że wydarzyło się coś
nadzwyczajnego i po prostu musiałam to zrobić.
18.10. Jestem w sklepie z butami. Przymierzam trzecią parę,
uwielbiam to! Może jeszcze te wysokie, bordowe? Zabójcza
szpila! Super! Widziałam takie w programie „Fashion”! Beżowe
też są odlotowe... Przecież nigdy ich nie włożę!
— Dlaczego? Powinnaś mieć takie buty — szepcze mi do
ucha mój prywatny demon.
— Ale przecież nie mam pieniędzy...
— Nie żartuj, masz kartę!
— Mam debet!
36
— Nie aż tak wielki.
— Są idealne! Płacę.
18.30. Wrzucam pudło do bagażnika i zastanawiam się, do
czego będę nosiła beżowe buty na odlotowej szpili. Nienawidzę
beżu!
18.35. Na szczęście tuż obok jest supermarket. Chodzę z
koszykiem, potrącając tych, co się śpieszą do kasy, i nie wiem, co
wziąć dla Iwony. Ciasto — nie jada słodyczy, dlatego zawsze
miała figurę jak Miss Universum. Wino? No to oczywiste.
Wybieram wino tunezyjskie, moje ostatnie odkrycie: „Château
Bou Argoub”. Owoce? Przecież nie jadę do szpitala! Wkładam do
koszyka wszystko, co niezbędne, czyli wino, i idę do kasy.
18.40. Stoi przede mną w kolejce do kasy. Wysoki, piękny,
klasyczny profil. Zerkam na dłonie. Są idealne i bez obrączki! Nic
na mnie nie działa tak jak piękne, zadbane męskie dłonie. Na
dodatek, bez tego zbędnego krążka. Stoję i gapię się jak cielę, a on
pakuje zakupy do torby. Tymi pięknymi dłońmi! Nie zauważyłam,
ż
e teraz moja kolejka. Kasjerka uśmiecha się znacząco — ona też
widzi! Szybko płacę i idę za nim. Jestem bardzo podekscytowana,
ponieważ mam absolutną pewność, że podążam za swoim
przeznaczeniem!
18.45. On wsiada do autobusu-a nie do mercedesa?-ja za nim!
Nie mam czasu na myślenie. Mam go na muszce. Co tu wymyślić,
jak zwrócić na siebie uwagę, co powiedzieć? Musi być mój! Ktoś
szarpie mnie za rękaw-odwracam się wściekła, gotowa do
gwałtownego ataku. Przede mną stoi kanar i zakatarzonym głosem
mówi:
— Pozwoli pani bilecik do kontroli.
— Nie mam biletu — mówię szeptem, żeby się nie
kompromitować, ale i tak cały autobus patrzy na mnie. Tylko nie
on, nawet nie odwrócił głowy. Bredzę coś o przeznaczeniu, o
ż
yciowej szansie, o mężczyźnie mojego życia... Przystanek.
Zostaję wyprowadzona z autobusu, jak przestępca! On też
wysiada. Jak w popiele na pogorzelisku zapłonęła ostatnia
iskierka nadziei i... zgasła. Nie odwracając się, zniknął za rogiem
razem ze swoimi najpiękniejszymi na świecie dłońmi. Płacę
37
mandat. Nie mogę uwierzyć. Że też mnie się to przydarzyło!
19.00. Nie wiem, gdzie jestem. O tej porze miałam już być u
Iwony. Znowu nawaliłam. A przecież mówiła, że to sprawa życia
i śmierci — może się rozwodzi?! Co za idiotka ze mnie! A może
to był jakiś przestępca, złodziej, sutener? Z takimi dłońmi?! Taki
facet na pewno nie jest sam. Ciekawe, gdzie on mieszka.
Spojrzałam w tunel uliczki — nie było żywego ducha.
19.10. Stoję na przystanku. Czekam na jakiś autobus, który
dowiezie mnie w pobliże mojego samochodu. Kto wymyślił ten
kretyński slogan: „Zasługuję na wszystko, co najlepsze”?
Dałabym mu dożywocie!
38
21 września, piątek
10.00. Siedzę przed komputerem i wysyłam e-maile. Mogłam
dzisiaj odpuścić i nie przyjeżdżać do redakcji, ale wszystko
przewróciła do góry nogami Iwona. Wczoraj, kiedy w końcu
dotarłam do niej późnym wieczorem, zdradziła mi swoją
największą tajemnicę.
— Jestem w ciąży — powiedziała dramatycznym głosem.
— W porządku, przecież nie ze mną-Przytuliłam ją, śmiejąc
się, i zauważyłam, że drży. — Gratuluję!
— Nie wygłupiaj się,Brygida.Jestem w ciąży z moim mężem.
„To nic nadzwyczajnego, jeśli ma się męża”- pomyślałam,
popijając samotnie (bo Iwona odmówiła) pyszne tunezyjskie
wino.
— Ale mamy konflikt serologiczny. — Była bliska płaczu.
— No to co? Z gorszymi problemami medycyna świetnie
sobie radzi.
— Ale ja się boję, że umrę.
— Zwariowałaś! I to ma być ta „sprawa życia i śmierci”?! I
czego oczekujesz, że ja, stara panna, będę tobie, mężatce,
tłumaczyć, że na ciążę się nie umiera?
— Brygida — prawie płakała — to jest właśnie to: „stara
panna”. Nie mogę już patrzeć, jak się męczysz, i dlatego
postanowiłam zdradzić ci moją tajemnicę — zaczęła pochlipywać
— bo gdybym umarła, to nigdy się nie dowiesz.
— Uspokój się, proszę. Nie możesz się denerwować, bo
zaszkodzisz maleństwu. Czego się nie dowiem?
— Prawdy o mnie i Bartku.
— Zaczyna być interesująco — powiedziałam. — Wal!
— Ja też przez kilka lat byłam okropnie samotna i myślałam,
ż
e zeświruję. W końcu zaczęłam umawiać się na randki w ciemno
z facetami z ogłoszeń w gazetach. Bartka poznałam na piątej
takiej randce, a po trzech tygodniach byliśmy w sobie zakochani
po uszy. Nie śmiej się, idiotko! Tylko spróbuj! — Sama zaczęła
się śmiać jak szalona. — Musiałabyś nas widzieć na pierwszym
spotkaniu. Krążyliśmy w parku wokół tego samego klombu i nie
wiedzieliśmy, że my — to my! W końcu Bartek podszedł i
powiedział, że jeśli mnie wystawił facet, tak jak jego dziewczyna,
to on mnie zaprasza na kawę. Boże! Jak on mi się nie podobał!
39
— Iwona i Bartek to małżeństwo z ogłoszenia w gazecie! —
Umierałam ze śmiechu-Dlaczego nie przyznałaś się wcześniej?
— Wstydziłam się o tym mówić, ale właściwie czego się
wstydzić? To też jest jakiś sposób na poznawanie ludzi. A teraz
masz na dodatek Internet, a tam aż się roi od takich ogłoszeń.
Przestań się śmiać, głupolu, tylko sama spróbuj.
— Chyba upadłaś na głowę! Jeśli facet nie umie znaleźć
sobie dziewczyny na imprezie albo na wakacjach i musi dawać
ogłoszenie, to znaczy, że jest dupkiem, i wolę z takim nie mieć nic
wspólnego.
— Chyba przesadziłaś. — Zrobiła obrażoną minę. — A jeśli
ten facet nie ma wakacji, ale za to ma własną firmę, tak jak
Bartek, to musi pilnować interesu.
— Może i tak, ale mnie się to nie podoba.
— A rób sobie, co chcesz!-rozzłościła się nagle-Chciałam ci
pomóc i zdradziłam coś, o czym nikt nie wie. Zwróć tylko uwagę,
ż
e twoje napady melancholii albo złości męczą już wszystkich.
Mogę ci to powiedzieć, bo jestem twoją przyjaciółką.
Wracając do domu, pomyślałam z przykrością, że Iwona
może mieć rację. A jutro w redakcji nie powinno być nikogo
przynajmniej do południa.
11.00. Znalazłam w Internecie dwa dość interesujące
ogłoszenia. Szukałam przede wszystkim takich z Poznania. Żeby
ich szybko sprawdzić.
11.10. Chyba mi odwaliło! Wyłączam komputer! Dość tych
wygłupów!
11.12. Ale Iwona ma rację. Sama przecież znam takich
facetów, którzy spędzają w swoich firmach po osiemnaście godzin
na dobę, bo nie mają do kogo wracać.
11.15. No dobrze. Skoro nie wyłączyłam komputera, to
znaczy, że najwyższy czas wziąć swoje sprawy w swoje ręce, a
nie czekać na cud. Odpowiedziałam na te dwa ogłoszenia.
Pierwsze od informatyka w moim wieku: „Poważny,
romantyczny, postawny blondyn lat 28... itd”. Szkoda, że nie
zamieścił zdjęcia.
Drugie od lektora języka niemieckiego, który ma ochotę
40
„otoczyć kogoś czułością i przyjaźnią”. Na zdjęciu przystojny,
niezbyt wysoki brunet, zupełnie nie w moim typie, ale co mi
szkodzi sprawdzić. Poza tym, jeśli lektor niemieckiego, to może
zacznę rozumieć, z czego tak naprawdę się śmieją w tych
idiotycznych niemieckich programach.
11.20. Obaj zgłosili się prawie natychmiast. Z informatykiem
umówiłam się w kawiarni „Za Kulisami”. Nie za kulisami, tylko
„Za Kulisami” na poznańskiej Starówce — o 17.00. Nawet nie
zdziwił się, że już, że tak szybko, że na dzisiaj. Napisał: „OK!
Będę”. Lektora zostawiłam sobie na wieczór. O 20.00 „Pod
Aniołem”. Chciałam jak najszybciej sprawdzić, jak to działa.
11.30. Komputer wyłączony. Siedzę na podłodze oparta
plecami o biurko. Trzęsą mi się ręce. Wydawało się niemożliwe, a
jednak to zrobiłam. Umówiłam się na randkę w ciemno z facetami
z ogłoszenia w Internecie! I to dwoma!
17.35. Jadę do domu. Muszę się wykąpać i przebrać.
Poważny, postawny informatyk okazał się tęgim maniakiem
komputerowym bez cienia fantazji. Pojawił się w kawiarni w
powyciąganym swetrze i flanelowej koszuli, która nie dopinała się
na tłustym brzuchu. Pomyślałam, że musi być chory na jakąś
tajemniczą chorobę, bo przecież to niemożliwe, żeby mając 28 lat,
tak się zapuścił. Nie to jednak było najgorsze. Zapachu, jaki
wydzielał, nie były w stanie zabić nawet kłęby dymu
papierosowego snujące się wokół nas. Po półgodzinnej rozmowie,
a prawdę mówiąc monologu, na temat gier komputerowych —
poddałam się. I moja głowa, i mój nos też. Podejmowane przeze
mnie próby zmiany tematu kończyły się nieodmiennie
niepowodzeniem. Komputerowiec nie chadzał ani do kina, ani do
teatru, nie bywał w galeriach, a ze sportu interesowały go tylko
rozgrywki polskiej ligi piłkarskiej. To nie było spotkanie (ha, ha,
ha! randka!!!???) — to był horror!
17.45. No cóż! Zawsze to jednak jakieś doświadczenie.
Muszę myśleć pozytywnie. Randka z lektorem jeszcze przede
mną. Nie będę się wychylać ze znajomością literatury i pozwolę
się „otoczyć czułością i przyjaźnią”.
41
22.05. Jadę do domu. Nawet nie wściekam się na Iwonę, bo
cóż ona zawiniła? Siedziałam w „Pod Aniołem” samotnie i
sączyłam sok pomarańczowy jak ostatnia kretynka, nerwowo
rozglądając się na boki, czy nie ma znajomych. Lektor spóźnił się
siedemnaście minut. Nie znoszę tego, ale odpędziłam złe
przeczucia, tłumacząc samej sobie, że nie wolno oceniać ludzi,
których nie znam. Był rzeczywiście dość przystojnym, niezbyt
wysokim brunetem kompletnie nie w moim typie, ale
sympatycznym i otwartym. Może aż nadto otwartym! Od
pierwszej chwili zalał mnie potokiem słów, opowieściami o
swojej pracy i studiach. Wkrótce też opowiedział mi o Teresie,
„starej przyjaciółce i wspaniałej kobiecie”, która jednakże miała
jedną wadę: strasznie kochała swoją pyskatą, rozpuszczoną
siedemnastoletnią córkę. Z jego opowieści wynikało, że jest
prawie domownikiem w mieszkaniu Teresy. Musiałam mieć
bardzo dziwną minę, bo szybko zaczął się tłumaczyć, że w sferze
uczuć od dawna nic go z Teresą nie łączy i chętnie by z nią
zerwał, ale jest pewien problem. Jest jej winien pięć tysięcy
złotych i nie ma z czego oddać. Siedziałam jak wryta i własnym
uszom nie wierzyłam, a lektor raczył mnie kolejnymi szczegółami
ze swego życia intymnego. Rozanielony opowiadał o Ani,
uczestniczce kursu, który prowadził. Otóż ta Ania kocha go do
szaleństwa, ale jest bardzo młoda i lektor nie ma sumienia łamać
jej życia. Spotykali się po zajęciach przez ostatnie trzy tygodnie w
jego mieszkaniu i Ania teraz chce się do niego wprowadzić na
stałe. Oczywiście, on nie może się na to zgodzić, choćby mu serce
pękło, bo nie pozwala mu na to jego wyjątkowo wrażliwe
sumienie. Rozstałam się z lektorem po prawie dwóch godzinach.
Huczało mi w głowie i byłam na siebie wściekła. Cholera!
Cholera! Dlaczego nie dałam temu kabotynowi w łeb?! Za Teresę,
za Anię, za swój zmarnowany wieczór! Nigdy więcej! Żadne
randki w ciemno!
42
22 września, sobota
8.03. Alarm samochodowy.
8.05. Hm... Może to mój?
8.06. Nie, nie mój. Mój ma takie trzy pisknięcia na koniec.
8.10. Kurczę! Człowiek prawie tu kona w mękach, głowa ma
rozmiary i potencjał diabelskiego młyna z Disneylandu, a do tego
jest to jedyna w tym tysiącleciu okazja przespania za jednym
zamachem dziesięciu godzin, żeby nadrobić zaległości — a
komuś nie chce się nawet ruszyć tyłka, żeby wyłączyć to
dziadostwo! Boże, jak wyje! Co za znieczulica!
8.16. No, dobra, w końcu nic takiego się nie stało! Każdemu
może się pomylić — teraz robią takie podobne brzęczyki do
wszystkiego. Ale żeby zaraz walić szczotką w sufit? Przecież jest
sobota. A poza tym, skąd mogłam wiedzieć, że w nocy wyłączyli
prąd? Nie wiedziałam nawet, że w nowej kuchence mam
piekarnik, który będzie głośno domagał się ustawienia zegara. Ale
kuchenka super, co?
9.11. Ledwo zdążyłam przysnąć, znów coś brzęczy. Telefon.
Mama!
— Cześć, słoneczko-Nie cierpię, kiedy tak do mnie mówi. —
Mam nadzieję, że już wychodzisz?
— Gdzie wychodzę? — W mojej głowie odbywa się koncert
na skrzypce i bębny. — Gdzie mam znowu iść?
— No, jak to? Przecież dzisiaj twoja kolej, żeby zawieźć
mnie na zmianę opatrunku. Kup po drodze kwiaty.
— Mamo! — W mojej głowie partia skrzypiec- Jakie kwiaty?
— Dowód wdzięczności dla pielęgniarki, słoneczko. Wiesz,
jak to jest. No, to czekam.
43
No i nie ma co z nią dyskutować, choć jestem prawie pewna,
ż
e dzisiaj była kolej Magdy.
9.20. Wstaję. Zaraz pojadę po te cholerne kwiaty, muszę
tylko wypić przynajmniej szklankę wody... I pomyśleć, co nałożę
na dzisiejszy Bal Absolwentów w naszej starej budzie. Dziesięć
lat po maturze to nie byle co! Ciekawe, czy faceci będą już łysi?
Łysi czy nie — na pewno wszyscy są już szczęśliwie żonaci z
jakimiś długonogimi wampirzycami, które nie rodzą im jeszcze
ż
adnych bachorów, bo są pochłonięte robieniem kariery! Czym ja
się denerwuję? Przecież też jestem kobietą sukcesu, pracuję w
redakcji... Hm, z tym sukcesem to może lekko przesadziłam.
Może raczej jestem kobietą niezależną... O, właśnie! Dlaczego
wcześniej na to nie wpadłam?! „Kobieta niezależna” — to brzmi
interesująco i intrygująco. Na tyle intrygująco, że chyba nikt nie
zapyta, czy mam jakiegoś mężczyznę na stałe. Kobieta niezależna
nie musi! (Przypomniała mi się, niestety, moja wczorajsza randka
w ciemno — brrrrr!)
Wieczorem będę tryskała witalnością, jak w reklamie tych
tabletek na wzmożoną aktywność. Może powinnam pojechać do
apteki i kupić? Będę śmiać się perliście z ich skomplikowanych
dowcipów-pytałam Ewę i ona też nie rozumie tego o dwóch
kulkach- a poza tym będę zabójczo uwodzicielska! Już wiem,
nałożę tę czerwoną z olbrzymim dekoltem i niech się schowają te
wszystkie płaskie jak deski do prasowania patyczaki.
9.40. Kurczę! Jeżeli pojadę z mamą, to nie obejrzę tego
programu o kolorach w mieszkaniu i znów będę cierpiała na
depresję z powodu niewłaściwego odcienia farby na ścianach.
Muszę to nagrać. Kurde! Gdzie jest pilot...
9.55. Jest! Jest pilot! Nie wiem tylko, czy to na pewno ten od
telewizora. Swoją drogą, jak to jest, że jedni mając przed nosem
zaledwie komputer, potrafią uratować całe połacie lasów w
Afryce, a dla innych problemem jest odnalezienie właściwych
funkcji w tych guziczkach na pilocie. Połacie lasów! Muszę
koniecznie poruszyć ten temat, to na pewno zrobi na wszystkich
wrażenie! Okażę się nie tylko kobietą atrakcyjną, ale także
wyczuloną na globalne problemy środowiska!
44
10.05. Jeszcze tylko szybki rzut oka w lustro i wychodzę.
Boże! Mam niebieskie włosy! Musiałam pomylić spray! Przecież
nie mogę tak wyjść z domu!
11.05. Mama mnie zastrzeli! Na dodatek wciąż mam
niebieskie włosy i bębny w głowie. Życie nie jest sprawiedliwe!
45
Ciągle sobota
12.00. Próbowałam zmyć to niebieskie z moich włosów i
teraz czekam, żeby wyschły, bo podejrzewam, że zmieniają kolor
pod wpływem suszarki. Żeby nie tracić czasu, przymierzam
właśnie swoją najlepszą kreację — czerwoną suknię z takim
dekoltem... No, tego się nie spodziewałam! Moja siostra Magda
powiedziałaby, że to... na moich biodrach przypomina koło
ratunkowe. Koniec! Mogę się tylko zabić, jeśli wcześniej nie zrobi
tego moja ukochana mama.
Jak na zamówienie słyszę melodię Torreadora — ale to,
niestety, tylko moja komórka.
— Mama? Słuchaj, mam niebieskie włosy i koło ratunkowe
na biodrach!
— Domyślam się.
— Mamo, spóźnię się odrobinę...
— Już jesteś spóźniona ponad godzinę.
— OK! Co mam zrobić?
— W tej sytuacji możesz tylko kupić takie kwiaty, które
byłyby w stanie wynagrodzić to skandaliczne spóźnienie.
— Czyli co? Już nie dowód wdzięczności, ale przeprosiny?
— Sama sobie odpowiedz na to pytanie. Przecież wiesz, że
nie wolno mi się denerwować.
Aha, wytoczyła ciężką kolubrynę! A przecież jest ubezpieczona.
12.15. Myję włosy piętnasty raz. Nie mam już szamponu.
Ciągle są niebieskie! Wybiegam, zamykając wszystkie trzy zamki
w moich nowych drzwiach antywłamaniowych. Dopadam
samochodu.
46
12.20. Otwieram wszystkie trzy zamki w moich nowych
drzwiach antywłamaniowych. Kluczyki od mojego samochodu,
służbowego zresztą, leżą na mojej nowej kuchence, która wyła w
nocy, a ja próbowałam ją nimi wyłączyć.
12.30. Pali się rezerwa. Nie załapałam się na promocyjne
paliwo w Trójce i nie pamiętam, które stacje benzynowe dawały
jakieś zniżki. Trudno. Na szczęście na stacji są jakieś
bombonierki. Postanowiłam kupić dla pielęgniarki zamiast
kwiatów. Bardzo dumna z siebie, że załatwiłam to za jednym
zamachem, zajeżdżam po mamę.
— Czekoladki? — mówi z niesmakiem, — Przecież pani
Tereska się odchudza.
„Co tej babie przyszło do głowy?! Z jakiego powodu się
odchudza?” — nieżyczliwie pomyślałam o pielęgniarce. Humor
mam już ostatecznie zmasakrowany. A przecież chciałam dobrze!
— Co ci młodzi mają w głowie?-dobiega mnie głos mojej
rodzicielki-Przecież wyraźnie mówiłam: kwiaty!
— OK! — Czuję się jak zbity pies. — Wsiadaj, mamo.
12.50. Mama wsiada do samochodu z przesadną ostrożnością.
12.55. Mama się usadowiła. Uff!
13.00. Zatrzymujemy się koło kwiaciarni. Mama uparła się
wysiąść w przekonaniu, że ja już raz dałam plamę, czyli nie
jestem w stanie podjąć właściwej decyzji.
13.15. Mama wsiada do samochodu. Tym razem trwa to
dłużej, bo ładuje się z wielkim bukietem. Daje do zrozumienia, że
nie może go powierzyć osobie tak nieodpowiedzialnej jak ja.
13.30. Podjeżdżamy pod szpital.
13.31. Mama świergocze, narzeka,plotkuje i robi inne typowe
dla niej rzeczy, które wyraźnie sprawiają jej przyjemność i- co
zaskakujące-nie powodują bólu w nodze! Pani Tereska mruga do
mnie porozumiewawczo, dziękuje za kwiaty i konspiracyjnym
47
szeptem oznajmia, że to już ósmy bukiet dzisiaj, a wolałaby
bombonierkę, bo ma urodziny teściowej i taki „japoński prezent”
bardzo by się przydał. Biegnę więc do samochodu. Ale po drodze,
niestety, wpadło na mnie lustro — skąd, do cholery, w szpitalach
lustra?! Żałuję, że spojrzałam! Mam na głowie szopę
nieokreślonego koloru i kształtu. Wyglądam jak młody Einstein w
chwili największego uniesienia — naukowego oczywiście! Nic mi
już nie pomoże. Wracam więc, aby uwolnić personel od mamy.
— Słoneczko, to jest właśnie doktor Piotr Larnecki, który tak
głaskał moje potłuczone kolano, że wyzdrowiało — chichocze
moja matka w taki sposób, że czuję ciarki na plecach. — Jeszcze
niezupełnie — dodaje — ale już prawie, prawda, doktorze?
To straszne! Czuję się jak na audiencji u cesarzowej, gdzie
moja rodzona matka podrywa nieletniego następcę tronu.
Ze wstydu zapomniałam o swoich włosach. I chyba to był
błąd, bo nie zachowałam koniecznej czujności i zbyt późno
zauważyłam, że doktor Piotr przygląda mi się z dużą uwagą.
48
Jeszcze sobota
14.20. Odjeżdżam spod szpitala z piskiem opon. Wprawdzie
mama zaczęła wrzeszczeć, że chcę ją zabić, bo wpadłam na
krawężnik i trochę zarzuciło, ale postanowiłam to zignorować.
Muszę wprawić się w dobry nastrój. Natychmiast! Przecież
wieczorem mam zamiar bawić się cudownie, olśnić i rzucić na
kolana wszystkich facetów, oszołomić erudycją te wszystkie
zarozumiałe wymądruchy.
14.25. To taki miły człowiek- słyszę rozmarzony głos mamy.
— Kto? — pytam przestraszona.
— Doktor Larnecki [ignoruję], wykształcony [ignoruję],
przystojny [ignoruję], na pewno dużo zarabia. No, w końcu jest
lekarzem! — strzela mama jak z kałasza.
— Na pewno! I ma żonę i kupę bachorów — nie wytrzymuję.
Dlaczego zawsze w końcu udaje się jej mnie sprowokować!? —
Czy możesz przestać urządzać mi życie, mamo?
— Ależ, słoneczko, wszystko sprawdziłam. Żadnej żony,
ż
adnych dzieci. Ma wprawdzie jakąś narzeczoną, ale to przecież
nie stanowi przeszkody. Wszystko już z panią Tereską
zaplanowałyśmy.
— Aha! To dlatego tak ważny był ten bukiet kwiatów!
— Nie pozwolę, żebyś zmarnowała swoje życie- mówi mama
słodziutkim głosem- To interesujące, że z Magdą nie było takich
problemów. Interesujące...
— A ze mną są i nie przewiduję, żeby się skończyły! Ani
tego, że ty będziesz je za mnie rozwiązywać! — wybucham, bo
już nie mogę dłużej wytrzymać.
Nienawidzę jej! Liczę do dziesięciu i głęboko oddycham.
14.50. Moje miejsce do parkowania zajęte. Trochę za późno
49
się zorientowałam i lekko stuknęłam tę beemkę. Sorry! Ale nie
trzeba było stawiać na moim miejscu. Na szczęście znalazłam
inne. Ciekawe czyje?
14.55. Wbiegam do mieszkania i potykam się o kota, który
miauczy pod drzwiami.
— Och, Wacek, zupełnie o tobie zapomniałam. Chodź,
dostaniesz mleka.
Cholera! Lodówka pusta. Jak mogłam zapomnieć o zakupach!
15.00. Otwieram puszkę tuńczyka.
15.03. Spływa ze mnie tuńczyk w sosie własnym, śmierdzę
rybą. Wskakuję do wanny.
15.05. Tak się przestraszyłam dzwonka do drzwi, że prysznic
wypadł mi z rąk i rozkoszną fontanną zalał łazienkę. Jestem bliska
załamania.
15.07. Na palcach podchodzę pod drzwi i przez judasza widzę
Anię spod ósemki. Jest mi wszystko jedno. Otwieram.
— Nie przeszkadzam? — pyta i natychmiast przeprasza,
próbując się wycofać.
Prawie siłą wciągam ją do środka. Z płaczem opowiadam jej
o niebieskich włosach, o kole ratunkowym zamiast bioder, o tym,
ż
e dziesięć lat po maturze, a ja nie mam się w co ubrać, bo do
niebieskiego nie mogę nałożyć czerwonej dlatego, że za ciasna, a
kot obrzucił mnie tuńczykiem i mama chce wyjść za mąż za
lekarza, który ma narzeczoną...
Ania pokłada się ze śmiechu. Gdybym ja umiała śmiać się tak
jak ona, też bym się pokładała. Ale ryczę tak, jakby mi kogoś
bliskiego zabili.
— Przestań — mówi nagle Ania zdecydowanym głosem —
idziemy do mnie. Marka nie ma w domu. Coś wymyślimy.
16.15. Stoję przed lustrem. Mam na sobie istne cudo:
50
powiewną, luźną, dwuwarstwową czarną suknię. Na lewym
ramieniu namalowany czerwony mak. Absolutny odlot!
„Zasługuję na wszystko...”
17.15. Stoję przed lustrem. Mam na sobie tylko bieliznę, a na
włosach kolor ciemnej marchewki.
— Ania! Coś ty zrobiła!? Jak ja wyglądam!
— Nie krzycz, miałam tylko taką piankę do włosów, ale
przecież wyglądasz super! -Wciska na mnie tę boską sukienkę.-
Zobacz, idealnie pod kolor maku!
Może rzeczywiście nieźle?Trochę jak matrona...No nie, właściwie
nie jest źle! Jeszcze pantofle na najmodniejszym obcasie i
makijaż. Seledynoworóżowy? Ostatnio mama spytała, czy to
sińce... Nie. Jednak makijaż tradycyjny i mocno czerwone usta!
17.25. Wchodzi Marek. Całuje Anię, rzuca na mnie okiem.
— Ktoś umarł? — pyta poważnie.
Biorę to za dobry żart i wychodzę. Najszybciej i najzgrabniej jak
potrafię.
18.25. Burczy mi w brzuchu. Zaglądam z nadzieją do pustej
lodówki. Zresztą i tak nie mogłabym nic zjeść, bo mam
pomalowane usta.
18.45. Muszę jeszcze raz pomalować usta. Dobrze czasami
zachomikować parę kawałków chrupkiego chleba. No i na
szczęście znalazłam także słoik miodu!
18.50. Wychodzę. Od dwudziestu minut czeka na mnie
taksówka. Trudno!
19.00. Jadę taksówką do mojej starej budy. Przez tyle lat
jeździłam tramwajem z przesiadką! Musiałam wstawać o 6.30 —
koszmar! Spałam po drodze w tramwajach, przesiadałam się na
pamięć. Nienawidziłam mojej budy! Nikt nigdy nie potrafił tego
zrozumieć.
51
20.05. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że na zaproszeniu
było napisane: „wraz z osobą towarzyszącą”. Kto to jest „osoba
towarzysząca”?! Nie mam „osoby towarzyszącej”. Kurde! A jeśli
tylko ja będę bez pary? Niemożliwe! A nawet jeśli... to
natychmiast ktoś się znajdzie, prawda? Ktoś się mną zajmie...
Byłam w końcu jedną z najbardziej atrakcyjnych dziewczyn w
szkole. „Ale laska!” — wołali za mną chłopcy. Co ja bredzę!
Przecież nie umieram! Nadal jestem, cholera, atrakcyjna! A te
cztery kilogramy nadwagi? No, dobrze — pięć. Za to, kiedy
kończyłam LO, miałam pięć kilogramów niedowagi. Byłam
płaska jak deska. Kupowałam push-up i zazdrościłam bardziej
wyposażonym koleżankom podniecających dekoltów. Ale od
kiedy rzuciłam palenie — dwa lata temu — mój dekolt (czytaj:
mój biust) może stawać w eliminacjach światowych konkursów!
A więc, głowa do góry, to będzie cudowny wieczór, zasługuję
na to! Nawet gdybym nie była tak majętna, jak ci wszyscy
cholerni biznesmeni, którzy przecież są w końcu moimi kolegami
ze szkoły!
20.15. Dojeżdżam pod budynek szkoły. Już od kilku sekund
wiem, że nie jest dobrze. Kierowca zatrzymał samochód, sięgam
po torebkę, powoli zalewa mnie fala gorąca, staram się nie
panikować, nie mówię: „O kurde!” ani nic takiego, spokojnie
wysypuję zawartość torebki na siedzenie samochodu. Pomadka-
jest, kredka -jest, tusz, róż, perfumy- są, puder, zapasowa para
rajstop - OK! Gdzie, do jasnej cholery (przyznaję — pomyślałam
trochę mniej elegancko!), jest portfel? Kierowca zaczyna się
niecierpliwić, patrzy na mnie podejrzliwie.Rzucam mu najbardziej
czarujący z moich uśmiechów i oznajmiam, że portfel zostawiłam
w innej torebce, tej codziennej, a teraz mam tę ekstra, czyli krótko
mówiąc -bredzę z dużym wdziękiem-nie wzięłam pieniędzy!
Kierowca wpada w szał, krzyczy, chce jechać na policję. Co za
palant!
— Czy nigdy nie zdarzyło się panu, że wziął pan inną
torebkę?! — krzyczę z desperacją.
— Nie.
Powiedział to tak stanowczym głosem, że musiałam udać, że
52
go nie słyszę.
— Czy ktoś może zapłacić temu panu? — Otwieram drzwi i
wołam w kierunku stojącej opodal grupki osób.
Cisza. Kompletna konsternacja. Nie znam ani jednej twarzy.
„Dałaś dupeńki, serdeńko!” — myślę ponuro, a za chwilę
spóźniona refleksja: „Boże, co ja zrobiłam?!”
I wtedy gdzieś tak z tyłu głowy czuję, że musi przyjść jakieś
wybawienie z tej hańbiącej sytuacji. I nagle, nie wiadomo skąd,
podbiega Ewa, moja najlepsza koleżanka z ogólniaka, płaci
taksówkarzowi, żegna go z uroczym uśmiechem, a do mnie
szepcze konspiracyjnie:
— Wejście smoka, co?
Są ludzie, którzy wiedzą, jak się zachować zawsze i
wszędzie, w każdej sytuacji.
Ewa wie. Ja nigdy nie wiem, choć od dziecka mnie tego
uczono. Naprawdę, nie chcę kompromitować mojej rodziny. Ale
czasami tak właśnie się zdarza.
20.17. Jesteś cool! — mówię do Ewy i przez chwilę wisimy
sobie na szyi. Nawet szary budynek naszej starej budy całej w
liszajach odpadającego tynku nie wydaje mi się tak obrzydliwy
jak kiedyś. Wprawdzie przed wejściem nie rozwinięto
czerwonego dywanu i paparazzi nie prześcigają się w błyskaniu
fleszami, ale i tak jestem w podniosłym nastroju.
— Przyszłaś sama? — pyta Ewa, jakby się spodziewała, że
zjawię się w towarzystwie księcia Karola.
— Zostawiłam najnowszego narzeczonego pod opieką Wacka
— burknęłam.
— Nie wygłupiaj się. Ja też jestem sama, chwilowo.
Przepraszam cię na chwilę — powiedziała tajemniczym głosem i
znikła w kłębiącym się przed szatnią tłumie, zanim zdążyłam
zamknąć buzię rozdziawioną ze zdziwienia.
53
20.20. Wśród przekrzykujących się głów mignęły mi dwie
znajome twarze, ale przepadły w powodzi płaszczy, kurtek i futer
(o tej porze roku! — a to snobki!).
20.25. Mam swój numerek, pogniecioną suknię, rozczochrane
włosy i zadeptane buty. Ale żyję (hura!).
20.27. Stoję w toalecie pełnej graffiti i jarzeniówek i
poprawiam lekko sfatygowany makijaż. Obok mnie stoi Gabrysia
z 4 c. Nie poznała mnie. Trudno się dziwić. Dziesięć lat temu
miałam blond warkocze i nosiłam obcisłe dżinsy. Teraz mam na
głowie przecier marchewkowy... A może to nie Gabrysia? Chyba
ona. Nikt inny nie miał tak wysokiego czoła...
54
23 września, niedziela
7.30. Jakiś potworny cham uruchomił alarm. Na pewno zaraz
pojawi się firma ochroniarska razem ze strażą pożarną i
powywalają wszystkie drzwi w całym domu. Nie dam się
wyprowadzić, tak samo jak mój tata w czasie stanu wojennego! W
końcu jakieś tradycje patriotyczne trzeba zachować! Albo może
powiem, że nie otwieram z powodu migreny. Aha! Akurat
uwierzą!
Co tak potwornie wyje? Jakieś takie juuuu, juuu... z przerwami.
7.33. Chyba mam coś z głową! Jak mogłam nastawić
budzik?! To, co się dzieje w mojej nieszczęsnej głowie —
niepotrzebnie ją uniosłam — to horror! To niewyobrażalnie
gigantyczny kac! Muszę się czegoś napić, bo czuję się jak smok
wawelski po pożarciu szewczyka, czy kogo on tam pożarł,
nafaszerowanego prochem! Byle bez bąbelków, bo eksploduję!
7.35. Wydawało mi się, że zmierzam prosto do lodówki —
jeśli tę paradę omsknięć, wygibasów, osunięć i potknięć można
określić jako „zmierzam prosto”...
— Oraz liczba zakrętów się nie zgadza — mówię do siebie
zdecydowanie i łapię pion przy ścianie. Teraz muszę sprawdzić, z
której strony nadejdzie kot... — Wacek! Wacek! Kici, kici! —
wołam słodko.
— Czy nie możesz jeszcze trochę pospać, kochanie? —
słyszę głos. Męski głos.
— Co jest, do cholery?! Kto się wprowadził do mojego
domu? — Odważnie ruszam w kierunku głosu, obciągając do dołu
wyjątkowo kusą koszulkę... Dlaczego ja mam na sobie męską
koszulę...?
— Czy my się znamy? — pytam wściekła.
— Nie wygłupiaj się,Brygida.Bądź człowiekiem i daj pospać.
55
7.45. Ja chyba umarłam. I to wszystko to już nie jest moje
ż
ycie. W każdym razie na kanapie śpi Konrad. Podeszłam po
cichutku, na paluszkach. Zgadza się, Konrad. O Boże! A przecież
zasługuję na wszystko, co najlepsze!
7.47. Kurde! Nie wiem, gdzie jestem!
Wyszłam najciszej, jak tylko mogłam. Usiadłam na podłodze
w kuchni. Zaraz, zaraz... Zaraz sobie wszystko przypomnę, niech
tylko skończą walić te afrykańskie bębny w mojej głowie. Zresztą
całkiem modne w tym sezonie. Według mojego tygodnika... Była
jakaś Gabrysia z 4 c, a może to nie ona. Próbowałam jej
wytłumaczyć, że marchewka na głowie jest okolicznościowa, bo
normalnie...
Ale nie zdążyłam, bo ktoś mi wrzasnął w ucho:
— Hej! To ja!
Właścicielka głosu była pewnie przekonana, że radosnym
stwierdzeniem „to ja” odsłoni przede mną największe tajemnice
— od swojej tożsamości poczynając, a na szczegółowej historii
naszej przyjaźni kończąc.
Sorry! Nie mam zielonego pojęcia, kim jest właścicielka
małej czarnej z różowymi dodatkami i makijażem à la Alexis oraz
opalenizną z solarium.
— Hej — odpowiadam ostrożnie.
— Nie pamiętasz mnie, Brygida? To ja, Kasia! — Uśmiecha
się promiennie.
W naszej klasie było pięć Kaś! Mój mózg wykonuje bardzo
skomplikowaną operację. Na szczęście ona sama skraca te męki.
— Kasia Górecka — prawie wykrzykuje.
Jezu! Przecież Kasia Górecka miała zostać zakonnicą! A ta
laska przede mną jest chyba przedstawicielką zakonu Pameli
Andersen. Coś się strasznie porąbało!
56
— Jak się miewasz? — pytam niepewnym głosem.
— Cudownie! Gram w serialu. A co u ciebie?
— Och, wiesz, pracuję w znanej redakcji — mówię lekko, z
pewną dozą nonszalancji.
— Super! — krzyczy i odpływa za ręką, która niecierpliwie
pociągają w gęstniejący tłum-Pogadamy! - słyszę jak przez mgłę...
— Jasne, że pogadamy! O tym, że jestem kobietą
samodzielną, niezależną, która zna się na ochronie środowiska,
gaszeniu afrykańskich lasów itd.-mruczę do siebie, bo jej już
dawno nie ma-Może pogadamy...
Wchodzę do auli. Uderza mnie specyficzny zapach (zawsze
byłam „węchowcem”) mieszaniny perfum, wód kolońskich i
swojskiej stęchlizny, która po dziesięciu latach jeszcze się
utrwaliła. Próbuję za wszelką cenę przepchać się do sekcji 4 a.
Tam są moi i tam jest moje miejsce.
„To ma być Bal Absolwentów?” — pomyślałam. To znaczy,
ż
e pora umierać.
— Zatańczysz?
— Jasne — odpowiadam.
Nie mam wyjścia. Wyrósł nieoczekiwanie przede mną i po prostu
mnie zaskoczył. Nie mam bladego pojęcia, kto to jest! Ale nie to
jest najważniejsze! Ten facet w ogóle nie tańczy! On nie wie, co
to jest taniec! Wygina się jak paragraf, szarpie mnie na wszystkie
strony, depcze boleśnie po palcach i nawet tego nie zauważa!
Kiedyś już coś podobnego przeżyłam... Próbuję przebić się
przez mgłę pamięci... Już wiem! Konrad! To było na jakiejś
strasznej dyskotece, o której usilnie starałam się zapomnieć.
Coś zaszeleściło nieprzyjemnie w moim uchu.
— Gubisz rytm, kochanie. Musisz nad tym popracować.
Osłupiałam na sekundę. Ja? Ja muszę popracować? Czułam,
57
jak poziom adrenaliny podnosi się prawie do granic możliwości.
Byłam pewna, że za chwilę eksploduję, że zacznę krzyczeć: „Ty
zarozumiały baranie, całe życie miażdżyłeś mi palce swoimi
ciężkimi buciskami...”
— Brygida! Tysiąc lat! Zauważyłem, jak wchodzisz, i
pomyślałem, że pierwszego szampana musimy wypić „za naszą
przyjaźń z dawnych lat”.
— Tomek!
— Poznaj moją żonę — to jest Basia. Basiu — to jest
Brygida. Najbardziej odlotowa panienka w naszej budzie!
— Ciągle jeszcze „panienka”? — z rozbrajającym uśmiechem
pyta Basia.
— Kochanie — z wyrzutem mruczy Tomek.
„A niech ci będzie zołzo” — myślę nawet życzliwie o tej
Basi, bo za chwilę siedzimy z Tomkiem przy stoliku pogrążeni w
„naszych” sprawach i plotkach. Wypiliśmy trzy lampki szampana,
jedną po drugiej, i nawet nie zauważyliśmy, kiedy Basia i Konrad
zaczęli tańczyć.
„No, to ci się trafiło, Basiu” — zdążyłam pomyśleć i
utonęłam w ramionach faceta, z którym stanowiłam jedno.
Przynajmniej w tańcu. Uwielbiałam z nim tańczyć. Tak jak
dziesięć lat temu, dookoła nas zrobiło się pusto. Był tylko on i ja!
Boże! Jak ja dawno nie tańczyłam. Wszystko, co było po drodze,
to tylko nędzna namiastka! Zapomniałam o całym świecie... Znów
byłam dziewczyną w sukience w kwiatki, w olbrzymim kapeluszu
przystrojonym gałązkami kwitnącej wiśni... Kochałam Tomka jak
kiedyś, i on tulił mnie tak, jakby nie było tych dziesięciu lat, które
nas dzieliły. Nie wiem, dlaczego wówczas się rozstaliśmy. Może
nie byliśmy na tyle dorośli, żeby rozmawiać o otaczającym nas
ś
wiecie bez uwzględniania opcji politycznych naszych ojców:
lekarza — antykomunisty i inżyniera — byłego już komunisty.
Teraz wiem, że mogłabym pójść za nim na koniec świata.
Zakończyliśmy taniec żegnani brawami całej sali. Ale kiedy
wróciliśmy wreszcie do stolika, Basia była nadąsana, a Konrad
58
prawie obrażony. Kiedy Basia i Tomek znikli gdzieś w okolicy
bufetu (niezły pretekst: „Jestem ciągle głodna, jak to kobieta w
ciąży” — syknęła jadowicie), Konrad zaczął robić mi wyrzuty.
Nie mogłam zrozumieć, o co chodzi. O to, że tańczyłam? O to, że
się przytulałam? „Chyba zwariował” — pomyślałam. „A co on za
jeden?”
— Nic nie rozumiesz! — krzyczał prawie. — Dla każdego
mężczyzny taniec to gra wstępna!
„O mój Boże!” — pomyślałam. „Jeśli taniec z tobą miał być
grą, to...” — Ciarki przeszły mi po plecach.
— Nie wiesz, ile dla mnie znaczysz-plótł jak poparzony
Konrad.
— Ciekawe, ile? — syknęłam i próbowałam wstać. W tym
momencie zupełnie nieoczekiwanie wpadł na mnie Olo,
najbardziej zakręcony facet, jakiego w życiu widziałam. Porwał
mnie do tańca, nie pytając Konrada o zgodę. „A niby dlaczego
miał pytać?”-wykrzykiwałam buńczucznie w duchu, rozważając
jednocześnie dość hańbiącą sytuację. Przecież nikt nie
zachowałby się tak jak Olo, gdybym była z mężem albo z
narzeczonym.
„Kurde! Dlaczego tak jest?” — myślałam rozpaczliwie od
momentu, kiedy musiałam trzymać Ola za ręce, bo nieustannie
wędrowały w te miejsca na moich plecach, poniżej dekoltu, gdzie
sukienki już nie było, i jednocześnie wysłuchiwać jego opowieści
o tym, że rozwodzi się z żoną. Drugą.
To nawet nie było nieprzyjemne. Powiedzmy, że było miłe do
momentu, w którym jego słynny zegarek — zdążył opowiedzieć
całą historię zegarka odziedziczonego po ojcu — podczas jakiegoś
intensywnego boogie-woogie wpadł za dekolt sukienki. To znaczy
— za dekolt z tyłu, na plecach. Próbowałam sama poradzić sobie
z odczepieniem zegarka... Szarpnęłam i zegarek był uratowany.
Gorzej było z suknią. „Gorzej” — to delikatnie powiedziane. Było
ź
le. Właściwie było fatalnie. Prawdę mówiąc, było tak, że teraz
mogłam już tylko umrzeć. Suknia — wziąwszy pod uwagę
szamotaninę z Olem — była w strzępach.
59
„Niech żywi nie tracą nadziei”. Szybko wypiłam kilka
kieliszków wina i chyba coś jeszcze, żeby zapomnieć o tym, że to
nie moja suknia jest w strzępach, tylko pożyczona od Ani. Ktoś
spinał mi suknię szczęśliwie znalezioną agrafką, aby nie opadła ze
mnie zupełnie.
8.47. Obudziłam się z głową na stole i nie mogłam sobie
przypomnieć, jak się znalazłam w mieszkaniu Konrada.
60
Ciągle niedziela
9.00. Wiem już, że jestem w mieszkaniu Konrada, tego od
gry wstępnej. Nie wiem tylko, czy dopuściłam do niej czy nie! I
najgorsze jest to, że nie wiem, jak się dowiedzieć!
9.10. Nie wiem, jak się stąd wydostać, i nie wiem, w co się
ubrać! Gdybym nałożyła podartą sukienkę, której dekolt kończył
się już zdecydowanie poniżej pośladków (jej projektant to chyba
gej, bo tylko oni potrafią tak zaprojektować ekscentryczną suknię,
która na dodatek ma ciąg dalszy!), ściągnęłabym na siebie klątwę
ś
pieszących do kościoła porządnych ludzi, którzy nie łajdaczą się
po balach. Ja chcę do wanny! Do mojej wanny! Łzy płyną mi
ciurkiem, ale nie szlocham, nie pociągam nosem, żeby nie obudzić
tego faceta, z którym nic mnie nie łączy! Na stole w kuchni
zostawiam wizytówkę, ze starannie zamazanym numerem mojego
telefonu, na której napisałam: „Dziękuję za nocleg! Z braku
własnej, nadającej się do użycia garderoby, rekwiruję Twoją
koszulę. Jakoś Ci ją oddam”. Straszna pustka zagwizdała we mnie
po napisaniu tych słów...
9.15. Wymykam się boso na korytarz. Bezszelestnie
zamykam za sobą drzwi i wkładam pantofle. Nie mogę nawet
zamówić taksówki przez moją komórkę, bo nie znam adresu.
9.20. Ukrywam się w bramie. Na dźwięk nadjeżdżającego
samochodu wyskakuję z bramy i... szybko chowam się z
powrotem, bo to nie taksówka. Po przeciwnej stronie ulicy zebrał
się spory tłumek, który z zainteresowaniem obserwuje tę moją
coraz bardziej chaotyczną choreografię. Pod koszulą Konrada
zamotałam sobie na biodrach pożyczoną suknię Ani, która zresztą
opadła wdzięcznie, kiedy wyskoczyłam kolejny raz z wrzaskiem:
„Halo! Taxi!?” Tak wołają w filmach wszystkie zdesperowane
dziewczyny. Tylko kto ich słucha?!
9.22. Wskakuję do taksówki, podaję adres i zamykam oczy.
Nie chcę widzieć obserwującego mnie w lusterku kierowcy.
9.38. Nie jest źle. Dojeżdżam do domu.
9.40. Jest źle. Przed domem stoi pani Lodzia spod dziesiątki
61
— lat siedemdziesiąt. Właśnie wracała z kościoła i zobaczyła
zatrzymującą się pod blokiem taksówkę.
— Wychodzę za mąż, kochaniutka! — piszczy radośnie na
mój widok. — To już piąty raz! — dodaje z dumą.
No i proszę mi powiedzieć, czy istnieje sprawiedliwość na
tym świecie? Jedni mają po pięciu mężów, a inni wcale! Tak dla
celów statystycznych chciałabym wiedzieć, ilu ich miała moja
sąsiadka, będąc przed trzydziestką. Zabrakło mi odwagi, żeby
zapytać. Wiem, że powinnam się cieszyć szczęściem pani Lodzi,
ale nie mogę! Jestem totalnie zdruzgotana.
— Czy nie podwiewa pani za bardzo, kochaniutka? — mówi
pani Łodzią zatroskanym głosem i patrzy na koszulę, która ledwo
zakrywa mi pupę. — Trzeba dbać o jajniki — dodaje z miną
eksperta i oddala się z godnością.
9.42. Dopadam windy. Pusta. Jestem bezpieczna. Kiedy
zatrzymuje się na trzecim, zza drzwi słyszę miauczenie Wacka.
Ręce mi się trzęsą jak złodziejowi, nie mogę znaleźć kluczy.
Wysypuję zawartość torebki na wycieraczkę: pomadka, kredka,
róż, perfumy, tusz, puder, zapasowa para rajstop i cała masa
zapisanych serwetek... Co ja zrobiłam z kluczami? Musiałam
zatrzasnąć drzwi, kiedy wybiegłam wczoraj spóźniona. A może są
u Konrada? O nie! Za żadne skarby świata tam nie wrócę! Wolę
resztę życia spędzić na wycieraczce pod własnymi drzwiami.
— Całuję rączki szanownej pani- mlasnęło mi nagle nad
uchem.
— Boże! Ale mnie pan przestraszył! — To nasz cięć, pan
Janek z parteru! Skąd się tu wziął o tej porze!
— Tak rano na spacerek? A może już ze spacerku? —
Przygląda mi się z obleśnym uśmiechem.
— Wie pan, w Polsce to już nawet nie można sobie postać
pod własnymi drzwiami, bo od razu znajdzie się ktoś, kto wsadza
nos w nie swoje sprawy — staram się mówić spokojnie.
— Nie mamy kluczyków, co?- Jakby nie słyszał tego, co
62
powiedziałam-Mam kumpla, jest akurat u mnie...Otworzy
wszystko!
— Nie, dziękuję! — prawie krzyczę.
— Jak szanowna pani sobie życzy — odchodzi, mrucząc. —
Otworzyłby na cacy, bez śladów widocznych okiem policji...
— Dobrze, już dobrze-mówię szeptem, ale o dziwo, on
słyszy-Niech otwiera.
— Do usług szanownej pani. Sekundka i wracam.
9.50. Leżę w wannie.
10.05. Leżę w wannie i myślę.
10.17. Leżę w wannie i myślę, że jestem kompletną kretynką.
10.20. Nieoczekiwanie wróciła mi pamięć. Tak. Jestem
kretynką!
Jedną ręką trzymałam rozerwaną sukienkę,drugą-szklaneczkę
z jakimś alkoholem. Być może była to whisky. Ewa — moja
najlepsza koleżanka z budy, która mnie jakoś w tym obłędnym
tłumie odnalazła-pokazywała zdjęcia: Ewcia na Akropolu, Ewcia
w Delfach... Nic nie widziałam, bo wszystko rozmazywało się tak,
jakby jakiś oszołom specjalnie nie ustawił ostrości.
I kiedy już byłyśmy z Ewcią mocno zaangażowane w tę
turystykę światową — którą jedni mają we wspomnieniach i na
zdjęciach, a inni w planach na przyszłość — do naszego stolika
przytoczyła się (ona zawsze się „przytaczała” takim rozchwianym,
pozornie lekkim, kaczkowatym krokiem) Baśka.
Była obrzydliwą lizuską i wszyscy wiedzieli, że kabluje.
Teraz szła do nas z brzuchem pod brodę. Byłam bliska załamania.
— Chyba mu zapłaciła! — szepnęła Ewa.
— Komu? — spytałam.
— Temu, kto odważył się zrobić jej dziecko. — Ewa była
63
czasami bezlitosna.
— Może ją kocha — próbowałam ratować sytuację, ponieważ
Baśka zbliżała się nieuchronnie.
— Kto? Ten, którego szantażuje, żeby się z nią ożenił?- Nie
wiem, skąd miała takie informacje-Ale się nie ożenił i nie ożeni!-
Zaśmiała się złośliwie.
Baśka oparła brzuch o moje krzesło.
— Tak, tak, Brydziu — mruknęła ze zjadliwą satysfakcją —
dzieci należy rodzić, zanim się skończy trzydzieści pięć lat.
— Jesteś złośliwa, Baśka! — nie wytrzymałam. — Do
trzydziestu pięciu brakuje mi jeszcze siedmiu lat!
— Nie szkodzi — odparła z promiennym uśmiechem,
zadowolona, że mnie sprowokowała — ja za kilka dni urodzę
drugie. — Poklepała się po gigantycznym obiekcie swojej dumy.
— Biedne dzieci — szepnęła Ewa. — Każde będzie miało
innego tatusia, a w rezultacie żadnego.
Nagle Ewa zerwała się i pobiegła do wyjścia. Za chwilę
stanęła przed nami, cała rozpromieniona, trzymając pod rękę
faceta, którego już gdzieś widziałam...
— To mój narzeczony — mówiła z przejęciem — doktor
Piotr Larnecki. Nie mógł być wcześniej, bo miał dyżur w szpitalu.
— O Boże! - jęknęłam-Tylko nie to, błagam! Tylko nie lekarz
mamy!
Z rąk wyleciała mi szklaneczka z whisky,a
ja zatoczyłam się wprost
w ramiona Konrada. Teraz naprawdę było mi wszystko jedno.
— Słuchaj- wybełkotałam - zabierz mnie stąd natychmiast.
10.30. Kurde! Jestem skompromitowana:
— przespałam się z facetem, do którego czuję — delikatnie
mówiąc — niechęć;
64
— w dodatku nic nie pamiętam;
— jakiś podejrzany typ otworzył bez kluczy drzwi mojego
mieszkania;
— w dodatku za moim przyzwoleniem;
— zniszczyłam kompletnie sukienkę;
— w dodatku nie moją;
— głowa za chwilę mi eksploduje;
— w dodatku to moja głowa.
10.40. Rzucam się na łóżko i ryczę jak małe dziecko.
65
24 września, poniedziałek
9.00. Pracę zaczęłam punktualnie i w dobrej formie. Nic
dziwnego, spałam piętnaście godzin. Żadnego „moralniaka”! Nic
z tych rzeczy! Tylko nad moim łóżkiem zamiast hasła „Zasługuję
na wszystko, co najlepsze” pojawiło się nowe — „Nikt nie jest
doskonały!” Czasami trzeba przegrać wiele potyczek, aby wygrać
wielką bitwę! Tak mawiał Napoleon. Zastanawiam się, czy jest
najlepszym autorytetem, bo w końcu przegrał wszystko.
9.15. Pora do pracy! — mruczę do siebie, ale w trybie
rozkazującym. OK!
OK! Najpierw przegląd inwentarza w celu zbadania, czy
czegoś się nie domyślają:
1. Pani Zuzia — sekretarka szefa, sporo starsza od reszty
towarzystwa. Stara się nam matkować, ale dyskretnie, nie
nachalnie. Nie cierpi komputerów, potrafi puścić wiązankę i
wrzeszczeć, jeśli ją zawiodą. Uśmiecha się, kiedy przechodzę
obok jej biurka. Czasami, w tajemnicy, ratuje sytuację i
odpowiada na listy czytelniczek.
2. Wojtek — szef działu reportażu, miły facet, ale żonaty.
Poza wielkim sercem ma równie wielkie królicze zęby i obsesję
na punkcie damskich pośladków. Poklepuje każdą, jeśli tylko
nadarzy się okazja, i zaraz wrzeszczy: „Tylko nie krzycz, że cię
molestuję!” Próbował właśnie mnie klepnąć, ale bez specjalnych
intencji — tak jak zwykle.
3. Paweł-zastępca naczelnego, pracoholik i okrutny zgred.
Wiecznie niezadowolony, ciągle wytyka innym ich wady. Spisany
na straty stary kawaler! Chociaż ostatnio dosyć poważnie atakuje
go Dorota z działu marketingu.Ucieka przed nią jak przed inwazją
Marsjan!Zdarzają mu się czasami napady fantastycznego poczucia
humoru i wtedy można go jeść łyżkami. Generalnie jest w porzo...
4. Monika — szef działu kultury, młodsza ode mnie o dwa
lata. Spokojna, opanowana, przewidująca sytuację, wyciągała
66
mnie kilkakrotnie z niemałych opresji. Teraz nic nie wskazuje na
to, żeby była czymś zaniepokojona.
5. Brygida — szef działu zdrowie, moda i uroda. Aha! To ja.
Ja się nie liczę.
Wszyscy pracują w skupieniu. Nikt nie ma ochoty na
dyskusje, nikt o nic nie pyta. A to znaczy, że nikt nic nie wie o
mojej kompromitacji. Nie jest źle!
9.20. Sprawdzam swoją pocztę elektroniczną. Trzy nowe
wiadomości. Pierwsza od Magdy, która pyta, dlaczego nie
dotarłam do mamy na niedzielny obiad? Pyta, jakby zapomniała,
co było parę lat temu, kiedy ona miała Bal Absolwentów w swojej
budzie.
Otwieram następnego e-maila. Nie mam pojęcia od kogo...
„To była cudowna noc! Co powiesz na replay? Odpisz. Konrad”.
9.25. Cała drętwieję, nie mogę oderwać oczu od monitora.
Robi mi się słabo, na przemian to gorąco, to zimno. Jakim cudem?
Skąd ma mój adres? Boże! Czego ja jeszcze nie pamiętam?!
9.30. Nawet nie wiem, jak znalazłam się w toalecie. Stoję
pochylona nad umywalką, z głową wciśniętą w ramiona. Chce mi
się wymiotować. Po mojej durnej głowie plączą się jakieś
głupawe hasła, które mają przywrócić stan równowagi. Gucio!
Niczego nie przywracają!
9.50. Drzwi toalety uchylają się i widzę przerażone oczy
Moniki.
— Wszystko w porządku? — pyta dziwnie niepewnym
głosem. — Brygida... Wojtek szukał czegoś na twoim biurku...
Wszyscy już wiedzą!
— Cholera! Kurde! Kurde!- Walę pięściami w umywalkę. —
Zostawiłam otwartą skrzynkę!
9.55. Wpadam do swojego boksu. Jestem wściekła!
Wrzeszczę o pogwałceniu prawa do prywatności i tajności
67
korespondencji. O łamaniu konstytucji. Wojtek patrzy na mnie jak
na żabę. Nic nie rozumie! Bąka jakieś „przepraszam”, ale uważa,
ż
e nic się nie stało! Nic się nie stało!? Nie mogę uwierzyć!
Opadam zrezygnowana na krzesło. Chce mi się wyć.
9.57. Nade mną staje Paweł i mówi spokojnym, trzeźwym
głosem, jakby to było oczywiste:
— Nie należy korzystać z firmowego komputera do celów
prywatnych.
— Pocałuj mnie w dupę, ty zakichany pracusiu! Nikt cię nie
pytał o zdanie! — wybucham i natychmiast tego żałuję. Jak
mogłam się tak idiotycznie zachować?! Przecież on ma rację! —
Przepraszam, Paweł! Nie chciałam... Paweł, proszę cię! Okropnie
mi przykro... — Rzeczywiście czuję się strasznie! Łzy płyną mi
po policzkach. Teraz jestem wściekła na siebie. Nienawidzę tak
się zachowywać. Nienawidzę sytuacji, w których nie potrafię
zapanować nad swoimi emocjami. Nienawidzę własnej agresji,
która krzywdzi innych. Niestety, najczęściej jest tak, że zanim
zdążę się opanować, już narozrabiam.
12.30. Siedzę z nosem w komputerze. Pracuję bardzo szybko,
co rzadko mi się zdarza. W redakcji atmosfera gęsta, że siekierę
można powiesić.
— Brygida! Do cholery! Czuję się jak szmata. — Wojtek nie
wytrzymuje. — To wszystko przeze mnie. W ramach pokuty
zapraszam cię do Pizza Hut i przysięgam, że nie popuszczę,
dopóki mi nie przebaczysz!
Rzucam szybkie spojrzenie na Monikę i widzę, że się uśmiecha.
— Zastanowię się — mówię ugodowo — ale pod warunkiem,
ż
e zabierzemy Monikę i Pawła jako środki łagodzące.
Paweł oponował, zapierał się o biurko, ale uwiesiłam mu się
na szyi i zmiękł.
13.00. Upływ czasu i najlepsza w mieście pizza koją
zszargane nerwy. Atmosfera ulega zdecydowanej poprawie, i to
tak dalece, że Wojtek zaczyna opowiadać swoje ulubione dowcipy
68
o blondynkach. Nawet ja w końcu zrozumiałam ten o
reklamówce. Znowu jesteśmy zgraną paczką.
Nagle Paweł zaczyna coś opowiadać... O blondynce, która
leciała samolotem i zajęła miejsce w business class. Podchodzi do
niej stewardesa i mówi:
— Proszę zabrać swój bagaż podręczny i przesiąść się. Pani
wykupiła bilet w klasie turystycznej.
— No to co? — pyta blondynka.
— Wykupiła pani bilet w klasie turystycznej, a to jest
business class.
— No to co? — pyta blondynka.
— No to musi się pani przesiąść do klasy turystycznej.
— Dlaczego, skoro jest mi tu dobrze? — pyta blondynka.
— Ponieważ to jest business class, a pani... - zaczyna
tłumaczyć kolejny raz stewardesa, po czym macha ręką i znika w
kabinie pilotów.
Za chwilę pojawia się kapitan, pochyla się nad blondynką i
szepcze jej coś do ucha. Blondynka zrywa się jak poparzona,
chwyta swój bagaż i szybko przenosi się do klasy turystycznej.
Stewardesa patrzy oniemiała.
— Przez dziesięć minut bez skutku namawiałam tę idiotkę —
wydusza w końcu. — Co pan jej powiedział, kapitanie?
— Nic nadzwyczajnego.Powiedziałem,że trzy rzędy przed
nią,dwa za nią i ten,w którym ona siedzi,nie lądują we Frankfurcie
Patrzymy na siebie kompletnie zaskoczeni. Paweł nigdy w życiu
nie opowiadał dowcipów! To pierwszy dowcip, jaki usłyszeliśmy
w jego wykonaniu. Jesteśmy w szoku! Nikt się nie śmieje.
— Co z wami? — pyta Paweł. — Przecież to dobry dowcip!
69
Eksplodujemy śmiechem. A raczej dopada nas tak zwana
głupawka. Wojtek dostaje czkawki, Monika płacze, a ja krztuszę
się kawałkiem „sycylijskiej”. Prawie umieram z braku powietrza.
Pomaga dopiero silne uderzenie Wojtka. Kawałek, którym się
zakrztusiłam, wpada prosto do kawy Pawła. Znowu zaczynamy
się śmiać jak opętani. W tym momencie przy naszym stoliku
pojawia się Dorota. Jest wzburzona.
— A więc tu się ukrywacie! — mówi piskliwym,
podniesionym głosem i celuje w Pawła palcem zakończonym
ciemnoczerwonym pazurem. Nic nie jest w stanie nas
powstrzymać. Znowu wybuchamy śmiechem. Z głupawką już tak
jest. Dorota wybiega z pizzerii.
— Coś ty jej zrobił, chłopie?! — Wojtek leży na stoliku i
wyje. — Zwariowała na twoim punkcie. Zastanów się, to niezły
kąsek! Lepszy niż ten, który wpadł ci do kawy.
Paweł przestaje się śmiać. Jest wyraźnie zakłopotany.
70
25 września, wtorek
11.15. Patrzę tępym wzrokiem w monitor komputera i nie
bardzo wiem, co czytam. Dzisiaj rano obudziłam się opętana
myślą: ja chcę mieć dziecko! Będzie mnie kochać bezinteresownie
— nie tak jak faceci — i będzie śliczne. A ja będę wychodzić na
spacery z nowoczesnym, granatowym wózkiem i słuchać
westchnień: „Ach, jaki piękny ten pani synek!” albo: „Jaka śliczna
córeczka i jaka podobna do pani!” Będę kupować rozkoszne
ubranka — oczywiście w zgodzie z najnowszą modą — i
przestanę pielgrzymować po sklepach z ciuchami dla mnie i
dołować się, że w nic się nie mieszczę. To świetny pomysł! Że też
wcześniej na to nie wpadłam. Muszę nad tym popracować!
11.40. Już wiem: Jeremy! Czytaj: Dżeremi! Hm... po polsku
Jarema. Tak, syn będzie miał na imię Jeremy! A córeczka —
Marysia. Czy wolałabym mieć córeczkę czy synka? To bardzo
poważny problem. Zastanowię się.
13.20. W przerwie na lunch weszłam do sklepu i oglądałam
soczki, dania w słoiczkach, śliniaczki, talerzyki w słoniki i misie.
Jak ten świat się zmienił! Kiedyś posiadanie dziecka wiązało się z
godzinami zmarnowanymi w kuchni: gotowaniem, wyciskaniem,
ucieraniem, przecieraniem, zmywaniem itd. Teraz dzięki
postępowi technicznemu tyle problemów zostało rozwiązanych.
Tylko skąd ja wezmę ojca?!
15.30. Dziecko musi mieć ojca! Co za nieszczęście, że ludzie
nie rozmnażają się przez podział...
15.35. Ale przecież istnieje zapłodnienie pozaustrojowe!
Wybiera się tatusia o odpowiednim poziomie inteligencji,
budowie, kolorze oczu... Moje dziecko musi mieć oczka
niebieskie. I musi być geniuszem matematycznym, żeby mogło
zostać słynnym informatykiem... Albo i geniuszem
matematycznym, i artystą! Nie lubię rozwiązań połowicznych.
16.05. No tak, ale to wszystko kosztuje! Te ciuszki, pieluszki,
zabawki. Kiedy dziecko podrośnie, trzeba będzie kupić mu
71
laptopa. Magda powiedziała, że w dzisiejszych czasach to już
dwulatek musi mieć laptopa, żeby się rozwijał, bo inaczej nie
sprosta wyzwaniom społeczeństwa informatycznego. To ciekawe,
bo jej Kuba nie miał.Zbliża się czas kultury informatycznej,a mnie
nie stać na nowy komputer dla siebie! Do mojego to trzeba węgla
dosypać i korbką zakręcić, żeby podliczył najprostszy słupek.
16.12. A tycie? Przecież w ciąży się tyje! A potem nie da się
schudnąć. Już teraz nie mogę zrzucić zbędnych czterech
kilogramów. Może adopcja?
16.13. Tylko czy dadzą zaadoptować dziecko samotnej,
pracującej kobiecie z emocjonalnymi odchyłami od normy?
Wątpliwe.
16.15. Ale ja muszę mieć kogoś, kto będzie mnie kochał!
Wacek, jak każdy kot, łazi własnymi drogami, głównie po
parapetach na trzecim piętrze. Takie życie bez miłości zupełnie
nie ma sensu.
16.16. Monika znów dostała SMS-a. Jestem pewna, że od
swojego chłopaka, bo chichocze jak małolata. Na pewno napisał,
co z nią zrobi po powrocie z pracy...
16.17. Wiem! Kupię sobie psa. Będzie mnie kochał bardziej
niż Wacek, który jednak jest trochę wredny. Pies może jeść suchą
karmę, spać obok mojego łóżka w sypialni.
16.21. A co ze spacerami? Przecież pracuję od rana do
wieczora i nie mogę sobie pozwolić na urywanie się z pracy, żeby
wyjść z pieskiem... A jak będzie padał deszcz?... Pies to jednak
zbyt duży obowiązek. Nie pasuje do mojego nieustabilizowanego
trybu życia.
17.03. Eureka! Trochę to trwało, ale znalazłam idealne
rozwiązanie. Kupię sobie rybkę! Będzie na mnie zawsze czekać w
swojej szklanej kuli, nie będę musiała jej wyprowadzać na siusiu,
Wacek będzie miał się na co pogapić, nigdy się nie obrazi, a na
dodatek przyniesie mi pieniądze. Tak mówią specjaliści od feng-
shui.
72
19.02. Ledwo zdążyłam! Już zamykali sklep akwarystyczny,
ale przemiły sprzedawca był gotów poświęcić mi trochę czasu,
bylebym tylko nie wyszła z pustymi rękoma. Teraz wracam do
domu z nowym towarzyszem życia. Ma na imię Filip i jest
bojownikiem!
26 września, środa
6.00 rano. Wacek zżarł bojownika!
26 września od szóstej rano, środa
12.30. Wszyscy poszli na lunch, a ja siedzę przed
komputerem. Mam potworne wyrzuty sumienia, że skazałam
bojownika na pożarcie. Mowy nie ma o jakimkolwiek jedzeniu.
Nic bym nie przełknęła.
13.00. Cały czas myślę o tym, że każde stworzenie rodzaju
męskiego jest diabła warte. Bezduszni i nieodpowiedzialni faceci!
13.30. Jestem już ostatecznie przekonana, że Wacia nie
zżarłaby Filipinki!
14.00. Jednak by zżarła. Gdyby na przykład podczas balu
okazało się, że chce jej odbić najprzystojniejszego wolnego
lekarza w tej części Europy.
15.00. No i dlaczego ten cholerny matiz nie chce zapalić?! Bo
też jest rodzaju męskiego. Spóźnię się na spotkanie z lekarzem,
który wynalazł nową metodę leczenia cellulitis. Szkoda, że to nie
doktor Larnecki. I tak w to nie wierzę, ale Paweł mówi, że trzeba
o tym pogadać, bo wiele naszych słuchaczek ma „wstydliwy
problem cellulitis”. Nie wiem, dlaczego alkoholizm nie jest
wstydliwym problemem, a cellulitis jest!
73
15.15. O taksówce nie ma co marzyć. Pojadę tramwajem.
Będzie szybciej i taniej.
15.25. Jakaś bezczelna małolata ustępuje mi miejsca w
tramwaju. No nie! Świat się kończy! To fakt, że ta marchewka na
głowie, która zdążyła już lekko sfioletowieć, wyjątkowo mnie
postarza, ale żeby aż do tego stopnia? A może ja znowu przytyłam
i ta głupia małolata myśli, że jestem w ciąży? Chyba rzeczywiście
z tym wychowaniem seksualnym w szkołach nie jest najlepiej,
skoro małolaty nie odróżniają lekkiego zaokrąglenia od ciąży.
Beznadziejna ta dzisiejsza młodzież. I źle wychowana.
15.30. Co ja myślałam, kiedy miałam 10, 12 lat, o takich
staruchach, które skończyły 28? No właśnie — staruchy!
15.35. Od jutra biorę się za siebie, i to ostro!
74
27 września, czwartek
6.15. Budzę się ze złego snu cała zlana zimnym potem. Śniło
mi się, że moje wszystkie kapelusze zjadły mole. Te słomkowe na
plażę też. We wszystkich były równiutkie, jednakowej wielkości
dziury. Z jednej zaczęła wyłazić szara, oślizgła ryba, która rosła i
rosła. Wiedziałam, że muszę przed nią uciekać, ale nie mogłam
ruszyć się z miejsca. W ostatniej chwili odpaliłam jak pershing i
to, co mnie ścigało, zostało daleko w tyle. Czułam się bezpieczna
do momentu, gdy zauważyłam, że piasek, po którym biegnę,
składa się z ziarenek przypominających główki niemowlaków.
One rosły, a ja je deptałam. Zaczęłam krzyczeć, bo nie mogłam
się zatrzymać, i ciągle deptałam i deptałam!
6.20. Sięgam po telefon i drżącymi rękami wybieram numer
mamy. Do licha! Dlaczego tak długo nie odbiera?! Może coś jej
się stało i trzeba dzwonić po pogotowie albo straż pożarną?!
Kiedy już jestem bliska zrobienia strasznego zamieszania, chcąc
zaangażować wszystkie najważniejsze służby ratownicze w całym
kraju, słyszę zaspany głos mojej mamy:
— Słuuuuchaaaam!
— Mamo, czy ty mnie kochasz?! — krzyczę z desperacją.
— Kto mówi?
— Nie mówi, tylko krzyczy!
— Jeśli to jakiś żart...
— Mamo, to ja! Brygida! Powiedz, czy ty mnie kochasz?
Niczego więcej nie chcę!
— Brygida?! Jezus, Maria! Gdzie jesteś? Co ci się stało,
dziecko? Dobrze się czujesz?
— Mamo, przestań pytać, tylko odpowiedz na pytanie: czy ty
mnie kochasz? Proszę!
75
— Oczywiście, że cię kocham, ale co się stało? Jest środek
nocy, a ty dzwonisz...
6.30. Nie czekałam na ciąg dalszy. Odłożyłam słuchawkę.
Mama mnie kocha. Mama mnie kocha! Jakoś wcale nie jest mi z
tym lepiej. Co to znaczy, że mama mnie kocha? Jak mnie kocha?
6.35. Nakładam walkmana, puszczam swoją ukochaną
Shinead O’Connor i biorę gorącą kąpiel. Śpiewam i płaczę z moją
najcudowniejszą idolką. Kocham jej głos, jej muzykę. Wszystko
inne naprawdę nie ma znaczenia, zwłaszcza o szóstej rano! Nawet
to, że kot Wacek pożarł rybkę bojownika o imieniu Filip!
6.50. Z letargu — w wannie pełnej piany — budzi mnie dotyk
czyjejś dłoni. Otwieram oczy i... aaaaaaa! — krzyczę albo krzyczę
i otwieram oczy — nie pamiętam, w jakiej kolejności. Nade mną
pochyla się wielka, strasznie potargana głowa mamy!
Obie krzyczymy, obie jesteśmy przerażone i żadna z nas nie
rozumie, co się dzieje.
6.55. Okazuje się, że mamę tak przeraził mój telefon o świcie,
ż
e zadzwoniła do Magdy i zmusiła ją do wygrzebania się z
cieplutkiego łóżka. Z objęć jej ukochanego, między nami mówiąc,
beznadziejnego męża. Ale musiała mieć cykora! Całe szczęście,
ż
e dałam jej klucze do mojego mieszkania, bo postawiłaby cały
dom na nogi!
7.00. Mama poszła do kuchni zaparzyć kawę. Ja wyłażę z
wanny. Magda bezczelnie mnie taksuje i szepcze:
— Modliłam się tylko, żebyś była sama.
— Właściwie miałyście ogromne szczęście — prawie
krzyczę, bo mam ochotę ją zabić. — Bardzo rzadko sypiam sama!
Mam kalendarzyk wypełniony po brzegi! Do końca przyszłego
roku! Każda noc z innym facetem!
— Brygidko, to jest przypadek kliniczny i chyba musisz
skorzystać z pomocy psychiatry! — mówi obrażona moim
wybuchem Magda. Na szczęście wkracza mama z kawą i to ucina
dalszą rozmowę, jeśli tak można nazwać tę wymianę zdań.
76
7.30. Magda wychodzi. Odkąd Kuba poszedł do szkoły, ma
jeszcze mniej wolnego czasu niż przedtem. Nie chodzimy już na
wspólne obiady czy kolacyjki. Szkoda. Muszę nad tym
popracować, zamiast wydzierać się na nią w przypływie ataku
histerii. Bo kończy się tak, że w ogóle się nie rozumiemy.
Może rzeczywiście tak bardzo absorbuje ją praca w Desie? A
może...?
7.40. Mama drąży:
— Możesz mi chyba powiedzieć, co się stało? Teraz, kiedy
nie ma już Magdy?
Przecież nie mogę jej powiedzieć, bo natychmiast da
ogłoszenie do gazety, że jej mądra i piękna córka jest
nieszczęśliwa i poszukuje jakiegokolwiek mężczyzny, którego
mogłaby zatrzymać na dłużej.
7.50. Ubieram się.
— Wiesz, w twoim wieku miałam już Magdę i byłam w ciąży
z tobą — oznajmia mama z niewinną miną.
— Fantastycznie!
— Ja nie żartuję. Powinnaś mieć dziecko. Oczywiście
najpierw jakiegoś męża.
— Dzieci to nie tylko miłość, mamo. Dzieci to przede
wszystkim kłopoty, prawda?
— No, jest trochę kłopotów, ale...
— A co by było, gdybym miała dziewczynkę, na przykład
Marysię? Zamartwiałabym się, że nie będzie mogła znaleźć męża,
prawda?
— W końcu zawsze jakiś się znajdzie — odpowiada bez
szczególnej nadziei mama.
— A gdybym miała chłopca, na przykład Jeremy’ego? Nie
mam pojęcia, jak się wychowuje chłopców!
77
— A cóż to za okropne imię: Jeremy! Nie możesz mi tego
zrobić! Nigdy się na to nie zgodzę!
— No właśnie! Generalnie jest ciężko, prawda?
— To są w ogóle okropne czasy, moje dziecko — mówi
mama, dopijając kawę. — Kobiety ciężko pracują. Zbyt ciężko!
Wszystko dlatego, że myślą jedynie o zrobieniu kariery. Są mało
kobiece i wiele na tym tracą. A w ogóle — przyznasz mi rację,
mam nadzieję — mają poprzewracane w głowach i same nie
wiedzą, czego chcą. Dlatego mężczyźni się ich boją i uciekają,
gdzie pieprz rośnie!
— Ja z całą pewnością wiem, czego chcę.
— To interesujące. — Podniosła wysoko brwi.
— Chcę nie spóźnić się do pracy, a to znaczy, że za pięć
minut trzeba wyjść, bo przecież najpierw muszę odwieźć cię do
domu.
— Nie musisz — mówi, cedząc słowa. — Człowiek zrywa
się w środku nocy, pędzi na ratunek po to, żeby usłyszeć, jak
wielkim problemem jest odwiezienie do domu starej matki!
8.20. Korek!
8.30. Cholerny korek!
8.40. Cholernie piekielny korek czasami udaje się pokonać,
jadąc slalomem.
8.50. Jesteśmy pod domem mamy. Teraz dopiero zwróciło
moją uwagę to, że przez całą drogę mama nie odezwała się ani
słowem. Jest dziwnie blada. Bardzo powoli otwiera drzwi,
wysiada i pochyla się nad szybą. Wygląda na kompletnie
zdruzgotaną.
— Nigdy więcej nie wsiądę do tego samochodu, jeśli
będziesz jeździła w ten sposób! — cedzi słowa cicho i powoli. —
Cudem uniknęłyśmy śmierci chyba z siedem razy.
78
A potem odwraca się, przygarbiona i nagle stara. Zrobiło mi
się strasznie głupio. Wyskoczyłam z samochodu, objęłam ją i
mocno się przytuliłam.
— Dziękuję, że przyjechałaś, mamo! To znaczy, że mnie
kochasz!
Mama objęła mnie i pogładziła po policzku. Zrobiło mi się
ciepło i bezpiecznie. Jestem szczęśliwa! Niech szlag trafi
wszystkich facetów!
— Nigdy nie zgodzę się na imię Jeremy — powiedziała
słodkim głosikiem.
79
28 września, piątek
16.00. Dzisiaj wyjątkowo wcześnie wróciłam z redakcji.
Przygotowałam sobie pachnącą ziołami kąpiel i leżę w wannie.
16.10. Leżę w wannie i nie mam żadnego planu na weekend.
Nie wiem, gdzie iść na randkę, w czym iść na randkę, a przede
wszystkim — z kim iść na randkę.
16.12. Chyba zrezygnuję z randki i „wyjątkowo” zostanę w
domu. OK! Mogę zostać, tylko jak wytłumaczę to mojemu ciału,
w którym hormony buzują jak szalone i które kusi mnie wizją
namiętnych chwil z zabójczo przystojnym mężczyzną? Muszę
wobec tego jakoś wytłumaczyć swojemu biednemu ciału, że
chwilowo nie ma w pobliżu żadnych zniewalających osobników
płci przeciwnej, którzy mieliby na mnie ochotę, a ja nie będę
przecież zadowalać się nielojalnymi sąsiadami czy lekarzami,
którzy mają narzeczone. A i jedni, i drudzy powinni leżeć u mych
stóp!
16.20. Dość tego! Dzisiaj oddam się relaksowi i rozrywce.
Może nawet coś przeczytam. I żadnego użalania się nad sobą!
18.20. Siedzę w pokoju i beczę. Naprawdę włożyłam wiele
wysiłku w to, żeby się nie rozkleić. Ale dlaczego zamiast siedzieć
w kinie u boku jakiegoś przystojniaka, siedzę przed telewizorem z
pilotem w ręku? Dlaczego zamiast przytulać się do owłosionego
torsu jakiegoś supermana, zagłaskuję na śmierć wyrywającego się
Wacka? Już mu nawet wybaczyłam to, że pożarł rybkę, która
miała zaspokoić moją szaloną potrzebę bycia kochaną, a dla niego
była jedynie urozmaiceniem menu...
18.25. Dzwonek do drzwi. Pędzę do przedpokoju,
zapominając o środkach ostrożności. Patrzę przez wizjer — na
wycieraczce stoi Konrad! Przecież nie zostawiłam mu adresu, nie
odpisałam na e-mail...
Udam, że nie ma mnie w domu...
80
Puk, puk, puk...
— Brygi, otwórz! Słyszałem, jak biegniesz do drzwi —
wydziera się, myśląc, że mówi teatralnym szeptem.
Brygi?! Co za kretyński skrót!
— Kto tam? — gram na zwłokę.
— Święty Mikołaj. Otwórz, chcę porozmawiać.
Panie Boże, musiałeś mnie źle zrozumieć. Nie miałam na
myśli Konrada, prosząc Cię o towarzystwo na wieczór.
— Jak tu trafiłeś? — pytam, otwierając zamaszyście drzwi.
— Istnieją książki telefoniczne! Musiałem przyjść, chociaż
rozszyfrowałem, niestety, twoje intencje wobec mojej osoby...
— Skoro więc rozszyfrowałeś?!
— ...bo zostawiłaś u mnie coś, a poza tym zapomniałaś
odesłać mi koszulę. — Uśmiechnął się dwuznacznie i wyciągnął z
kieszeni kurtki biustonosz. Mój biustonosz!
— Dzięki! — wrzasnęłam, wyrywając mu stanik. Czułam, jak
moje policzki zaczynają płonąć.
— Płakałaś? — zapytał Konrad. Wydawało mi się, że
bardziej szyderczo niż współczująco.
— Nie. Mam kłopoty ze szkłami kontaktowymi.
— Nigdy nie nosiłaś okularów. Od kiedy masz wadę wzroku?
„Od momentu, kiedy zatańczyłam z tobą na Balu Absolwentów!”-
miałam ochotę wrzasnąć, ale zamiast tego powiedziałam
łagodnym głosem, który mnie samą wpędził w zdumienie:
— Od niedawna.
18.30.To,co robię teraz,nie mieści się w głowie!Nawet mojej!
Rzucam się Konradowi na szyję i zaczynam go namiętnie całować
81
Konrad sztywnieje i odsuwa mnie gwałtownie.
— Co ci się stało, Brygida? Tamtej nocy po balu nie
pozwoliłaś się nawet dotknąć!
Oniemiałam.
— Naprawdę? Powtórz to!
— Powtarzam: nie pozwoliłaś się dotknąć! Darłaś się tak, że
o mało nie ściągnęłaś mi policji na kark.
— Konrad, czy możesz coś dla mnie zrobić?
— Wszystko, co chcesz...
— Strasznie cię przepraszam, stary. Weź swoją koszulę, jest
wyprana, i zostaw mnie samą. OK? Muszę znowu w sobie
zamieszkać.
— Nic nie rozumiem — mówi Konrad, patrząc na mnie
dziwnie. — Jak chcesz. — A potem bardzo szybko zamyka za
sobą drzwi, zabierając raz na zawsze dręczący mnie obraz własnej
kompromitacji.
82
29 września, sobota
7.30. Telefon. Zrzucam z nocnego stolika szklankę z wodą
mineralną, niegazowaną, którą trzeba mieć pod ręką, kiedy
poczuje się pragnienie; książkę Tekturowy samolot Stasiuka;
budzik nastawiony na 9.30 (bo to przecież sobota), który zaczął
dzwonić jak oszalały, mimo że to dopiero 7.30, czyli pora mojego
codziennego wstawania do pracy — kurde! może jednak nie
przestawiłam budzika?! No nie, niemożliwe! — notes i długopis,
gdyby mi coś przyszło do głowy; pustą miseczkę po kremie
karmelowym, który znakomicie poprawia samopoczucie tuż przed
zaśnięciem; i pluszowego kangurka cangoo, z którym sypiam od
czasu, kiedy postanowiłam uczyć się języka niemieckiego z
książeczek dla dzieci, żeby zrozumieć, z czego śmieją się Niemcy
w niemieckich programach. Wszystko to runęło z hukiem na
podłogę, a ja złapałam komórkę dosłownie w locie, chroniąc ją
przed upadkiem.
— Halo?
—Myśmy,proszę pani,byli umówieni dzisiaj na odbiór węża...
— To chyba pomyłka-mówię zbyt mało z
decydowanym
głosem
— Jaka pomyłka?! Jaka pomyłka?! Kolega już jedzie z klatką
i wężem.
— Proszę pana, ja nie wiem, o co chodzi. W każdym razie...
— Co mi tu pani kit wciska, że nie wie, o co chodzi?! O węża
chodzi! Kolega zaraz u pani będzie.
— Proszę pana! — krzyczę wściekła. — Ja nie zamawiałam
ż
adnego węża! Żmii też nie! Niech pan się nie waży przywozić
tego paskudztwa do mojego domu! A w ogóle to pod jaki numer
telefonu pan dzwoni?!
— Co mnie szanowna pani będziesz sprawdzać! Chyba wiem,
gdzie dzwonię. Towar zamówiony, będzie dostarczony. To jest
83
uczciwa firma, nie? Ostatecznie numer mogę podać: O [też mi
odkrycie, w ręku trzymam komórkę] 608 23 40 79-skanduje cyfry.
— Przykro mi, proszę pana, ale to nie jest numer mojego
telefonu — mówię ze zjadliwą satysfakcją — a to znaczy, że nie
zamawiałam żadnego węża, a żmii tym bardziej!
Rozłączam się i natychmiast wybieram numer 0 608 23 40 79.
Niestety, zajęty. Próbuję jeszcze raz — zajęty. Jeszcze raz —
zajęty. Zbieram z podłogi notes i długopis, ostrożnie lawirując
wśród rozbitego szkła, zapisuję numer, żeby zadzwonić później,
kiedy nie cierpiące zwłoki sprawy związane z nabyciem węża
zostaną pozytywnie załatwione przez właściciela podanego
numeru telefonu komórkowego.
7.50. Od dłuższego czasu patrzę na kartkę z zapisanym
numerem telefonu komórkowego: 0 608 23 40 79 i odnoszę
wrażenie, że nie jest mi on całkiem obcy. Cholera! Czyj to może
być numer?
Zapisuję go ponownie, tym razem jednak w systemie trójkowym:
0 608 234 079.
To jest mój numer! Kto by się tego spodziewał?! Proszę
bardzo, jestem gotowa ponieść wszelkie konsekwencje
niezapamiętywania numerów w systemie dwójkowym. Na swoje
usprawiedliwienie — mogę podać go wyrwana ze snu w środku
nocy, pod warunkiem jednak, że w systemie trójkowym.
Dwójkowy przerasta moje możliwości. Węży jednak z całą
pewnością nie zamawiałam! Nie zamawiałam i nie chcę ich
widzieć w moim domu!
8.00. Przykrywam głowę kołdrą z nadzieją, że jeśli nawet
przez pomyłkę przyjadą, żeby mi wcisnąć węża, to i tak nie
usłyszę, a po drugie skoro jest sobota, to mam prawo pospać do
południa.
11.50. Telefon. Wszystko, co było do zrzucenia na moim
nocnym stoliku, leży już na podłodze. Mówię więc całkiem
spokojnie:
84
— Słucham.
— Brygida? Nie obudziłem cię?
— A skąd! Nie śpię już od siódmej trzydzieści, kiedy
zaproponowali mi węża...
— Brygida? Jesteś pewna, że wszystko w porządku?
— Jasne! Tyle, że numer telefonu się nie zgadzał. To znaczy
w systemie trójkowym był OK! A kto mówi?
— Brygida, nie wiem, czy już się obudziłaś... Jeśli nie, mogę
zadzwonić później, ale chciałbym przed poniedziałkowym
kolegium obgadać z tobą pewne szczegóły twojego wywiadu z
tym lekarzem, który odkrył nową metodę leczenia cellulitis, bo
uważam, że zbyt optymistyczne prognozy mogą wprowadzić w
błąd nasze czytelniczki i łudzić je nieuzasadnioną nadzieją...
— Paweł? To ty?
— Ja.
— To nie mogłeś od razu powiedzieć, że nie jesteś facetem
od węży, żmij i innych płazów?!
— Mogłem, ale przecież o to nie pytałaś!
— Jasne.
— Słuchaj, żeby nie było obsuwy na poniedziałkowym
kolegium, musimy spotkać się dzisiaj i porozmawiać. Jeśli nie
znajdziesz przekonywających argumentów, twój wywiad spadnie.
Takie są zasady gry, wiesz o tym. Mogę wpaść do ciebie, tylko
powiedz, o której będziesz wolna.
To bardzo śmieszne: „o której będziesz wolna”. W ogóle nie
interesowały mnie zasady gry ani wywiad, ani to, że spadnie.
Niech spada! Miałam swoje zdanie i było ono negatywne — nie
ma skutecznego środka na definitywne wyleczenie cellulitis.
Jedyny sposób — trzeba go zaakceptować!!!
W tej chwili nie miało to najmniejszego znaczenia. Bo teraz
85
chciałam krzyczeć: „Cały czas jestem wolna! Każdego dnia
jestem wolna! W nocy też! W każdej sekundzie jestem wolna!
Tylko nikt się tym kompletnie nie interesuje!”
Ale przecież nie mogłam tego wykrzyczeć Pawłowi, koledze z
pracy.
— OK! Wpadnij do mnie na herbatkę po południu, około
siedemnastej. Pogadamy — powiedziałam, siląc się na obojętność.
Odłożyłam komórkę z przeświadczeniem, że stało się coś
bardzo ważnego, czego ja kompletnie nie rozumiem. Paweł
zadzwonił, żeby ochronić mnie przed ewentualną wpadką!
Wcześniej nikt nigdy tak się w stosunku do mnie nie zachowywał.
Ale afera!
12.30. Od pół godziny siedzę w łazience. Kręcę włosy, robię
makijaż, przymierzam kolejne kreacje i nagle poraża mnie myśl:
muszę przecież czymś podjąć tego mężczyznę, który w końcu jest
moim kolegą z pracy!
12.40. Przygotuję coś, co rzuci go na kolana. To nic, że tylko
koleżeńsko-redakcyjne. Zawsze jednak — kolana!
13.00. Przerzucam wszystkie książki kucharskie i wszystkie
przepisy kulinarne. No, powiedzmy sobie prawdę — tylko te
łatwe i mniej pracochłonne.
13.10. Yesss! Śliwkowy placek babuni! Takiego nie jadł
nigdy w życiu! Bo tylko moja babcia umiała upiec tak wspaniały
placek ze śliwkami. Dobrze, że zapisałam sobie kiedyś wszystko,
co trzeba zrobić krok po kroku.
15.30. Ratunku! Ratunku! Wrzeszczę, ile sił w płucach,
zbiegając po schodach, ale nie zapominam jednocześnie o
naciskaniu wszystkich napotkanych po drodze dzwonków do
mieszkań. Prawą ręką podtrzymuję mikser, bo jak puszczam, to on
ciągnie mi głowę w dół i wyrywa włosy. W takiej chwili człowiek
nie myśli o tak zwanych konwenansach.
Sąsiedzi wyskakiwali jak sardynki z puszki, ze zdumieniem
konstatując, że ta zimna, zdystansowana młoda dama na szpilkach
86
oszalała, czego koronnym dowodem jest niekonwencjonalny
„stroik” na głowie! Korytarze na kilku piętrach szumiały
pytaniami: „Co się stało? Czy to jakiś napad? Czy ktoś już
dzwonił na pogotowie? Trzeba wezwać policję!”
Nie zdawałam sobie sprawy, że mam tylu sąsiadów.
Wytoczył się nawet na wpół nagi cięć Janek z parteru, o którym
wszyscy wiedzą, że bije żonę, a w dodatku nikomu się nie kłania.
Po cholerę do niego dzwoniłam? Ale czy w takim stanie
można wiedzieć, do kogo się dzwoni?!
„Ja chyba zwariowałam” — przemknęło przez moją obolałą
głowę. Do jakich nieprzewidywalnych zachowań zdolny jest
człowiek w sytuacjach ekstremalnych?
W pewnym momencie uświadomiłam sobie, że przyciskam
dzwonek sąsiadów uznawanych w bloku za głuchoniemych.
Chciałam już popędzić dalej, kiedy drzwi nagle się otworzyły.
— Czy coś się pani stało? — zapytał rozkosznie słodkim
głosem siwy starszy pan.
— Nie mogę wyjąć trzepaczek od miksera! — Łzy płynęły
mi z oczu ciurkiem. — Czy mógłby pan nacisnąć ten zielony
przycisk za moim uchem, o tu, z boku? Tylko ostrożnie, bo to
strasznie boli!... Wyrywa mi włosy!...
— Spokojnie, dziecko. — Och, jakiż on ma piękny głos! —
Po prostu coś się zablokowało.
— Życie mi się zablokowało, proszę pana!
— A? — Poprawił w uchu aparacik słuchowy, ale
jednocześnie puścił mikser uczepiony moich włosów i moja głowa
poleciała gwałtownie w dół.
— Daj pan. Może ja spróbuję? — wyrwał się nagle uczynny
cięć Janek.
— Nie trzeba! — rzekł z tryumfalnym błyskiem w oku
starszy pan, wyszarpując z rąk Janka rzeczony mikser. —
87
Niebezpieczeństwo zagrażające młodej damie zostało zażegnane.
Gapie wstrzymali oddech. Jednym sprawnym szarpnięciem
starszy pan sprawił, że wprawdzie zostałam oswobodzona od
miksera, ale ciągle sterczały mi z głowy, chyba niezbyt typowe,
lokówki!
Gapie, nie zauważywszy śladów krwi, co znaczyło, że lwy
nie przystąpiły do akcji, uznali widowisko za skończone i
skierowali się w stronę swoich bezpiecznych mieszkań. Na ich
twarzach można było dostrzec uśmiechy ulgi i zadowolenia, że
tym razem obyło się bez rzezi.
— Nic tak nie cieszy, jak cudze nieszczęście, co nie? —
szepnął mi do ucha pan Janek, a ja natychmiast znalazłam się w
oparach nie przetrawionego alkoholu.
Starszy pan zaprosił mnie na herbatę. Zamknął drzwi.
Wprawdzie byłam uwolniona od miksera, ale dwie trzepaczki do
ubijania piany nadal sterczały na mojej głowie. Urocza,
filigranowa żona starszego pana zapytała, jak to się stało.
— To miało być ciasto dla gości. No, dla jednego gościa —
bełkotałam, próbując jednocześnie wyplątać trzepaczki miksera ze
swoich włosów. — Ubijałam białka na sztywną pianę, kiedy spadł
mi na podłogę przepis na placek ze śliwkami. Zapomniałam
wcześniej związać włosy i wystarczył moment. Schyliłam się i
mnie wciągnęło...
W tym momencie szarpnęłam z całej siły i wiedziałam już, że
oznacza to pozbawienie się znacznej ilości włosów. Uwolniona
wreszcie od tych cholernych trzepaczek, które trzymałam w ręku
jak wojenne trofeum, rozglądałam się w poszukiwaniu lustra.
— Lustro jest z tyłu, za panią, moje dziecko — powiedziała
urocza starsza pani.
Obejrzałam się i moim oczom ukazał się całkiem łysy placek
na skórze, o nieregularnym kształcie. Był na tyle widoczny, że
moi wybawcy nie potrzebowali nawet okularów, aby go zobaczyć.
W ich oczach malowało się zdziwienie, podczas gdy moje
88
błyskawicznie napełniły się łzami. Tym razem nie z bólu, a z
rozpaczy. Byłam autentycznie przerażona. Złapałam swój
„włosożerny” sprzęt i wybiegłam spłakana, ledwie wydusiwszy:
„Dziękuję”.
17.00. Dzwonek do drzwi. Paweł. Zdążyłam się jako tako
doprowadzić do porządku. Mieszkanie także. Ciasta śliwkowego
nie będzie. Będzie za to kompot. Otwieram. Paweł przygląda mi
się uważnie.
— Jakaś nowa fryzura?
— Niezupełnie. — Czuję, jak łzy znowu zbierają mi się pod
powiekami.
— Wiesz, ja się specjalnie na modzie nie znam, ale ładnie.
Z pewnością powiedział tak tylko przez grzeczność albo żeby
podtrzymać mnie na duchu, bo nie podejrzewam go o
zamiłowanie do ekstrawagancji. To, co miałam na głowie, czytaj:
fryzura maskująca — było bardzo ekstrawaganckie.
17.10. Dzwonek do drzwi. Paweł stał bliżej, więc otworzył.
Ja wycofałam się na bezpieczne pozycje, czyli do kuchni.
Po chwili Paweł stał już obok mnie z trzepaczką od miksera w
ręce.
— Słuchaj, Brygida, czy taki starszy siwy pan pożyczał od
ciebie mikser?
— Mmmm... — mruknęłam nieczytelnie.
— Przyniósł tylko jedną trzepaczkę. Będzie ci go oddawał na
raty?
17.15. To, co w tym momencie huknęło, odwróciło na
szczęście uwagę Pawła i od miksera, i od mojej fryzury. Podszedł
do okna.
— Co się tam dzieje?
— Nic nadzwyczajnego. Z budynku vis-á-vis już trzeci
89
miesiąc, dzień po dniu, wysypują rękawem przez okna gruz.
Oczywiście do kontenera, dlatego tak wali.
— Trzeci miesiąc? Ile można naprodukować gruzu w tak
małym budynku?
— Nie wiem. Zaczynam podejrzewać, że oni dowożą ten gruz
z drugiej strony i zrzucają z naszej z hukiem, żebyśmy się nie
nudzili.
20.00. Z Pawłem chyba nie można się nudzić. Poprawiliśmy
ten mój wywiad bez żadnych problemów i bez emocji. On
naprawdę się na tym zna. A potem gadaliśmy i gadaliśmy,
popijając wino na zmianę z kompotem, który Pawłowi bardzo
smakował. Opowiedziałam mu o wężu i trójkowym systemie
numerów telefonicznych. Popłakał się ze śmiechu. Żałuję, że nie
miałam nic na kolację, ale przecież ja się odchudzam, a z placka
wyszły nici. Może zostałby jeszcze dłużej, zamiast pędzić pod
pretekstem załatwienia jakiejś sprawy z rodzicami. Słyszałam
przecież, jak burczało mu w żołądku, ale nie mogłam mu
proponować zupy kapuścianej. Pomyślałby, że zwariowałam.
20.10. Paweł jest super! Ma śliczne oczy. Szkoda, że nie jest
moim chłopakiem.
20.15. Dlaczego Paweł nie jest moim chłopakiem?!
Przystojny, wysoki, niegłupi...
20.20. Paweł nie jest moim chłopakiem, ponieważ tata
ostrzegał: „Pamiętaj, żadnych flirtów w pracy, Brygidko!” Nie
jestem pewna, czy miał rację.
90
30 września, niedziela
16.00. Stan psychiczny, dno wklęsłe! Przed chwilą dzwoniła
mama i urządziła aferę, że nie przyjechałam do niej na obiad.
Chyba jest tępa! Ciągle nie może zrozumieć, że nie jadam
obiadów! Przynajmniej na razie.
16.15. Jestem być może niesprawiedliwa w stosunku do
mamy, ale dzisiaj mam dzień użalania się wyłącznie nad swoim
nędznym losem i jak widzę kogoś z uśmiechem na twarzy, kto
jeszcze w dodatku jest szczupły, to wszystkie wnętrzności się we
mnie przewracają. Na szczęście nikogo nie widzę, bo cały dzień
siedzę sama (to już chyba tradycja), oglądam wszystkie seriale,
jakie dziś nadają, i wcinam kapuścianą zupę. Katuję się tą zupą
już trzeci dzień, ale warto, bo za następne trzy moja figura będzie
smukła i wiotka, jak prezydenta RP, który też się podobno
kapuścianą zupą odchudza — faceci będą padać u mych stóp jak
muchy!
16.30. Kiedy zamykam oczy, to widzę kapustę. A dziś w
nocy śniło mi się, że handluję zieleniną w warzywniaku.
16.45. Najgorsze jest to, że ciągle jestem głodna, mimo że już
nie wytrzymałam i zagęściłam sobie kapuściankę kolankami. To
mój ulubiony makaron. Wsypałam tylko dwie garstki, no bo jak
dieta, to dieta. Muszę być twarda. Wytrwam. Chyba...
17.00. Wacek, jak to kot, patrzy na mnie (i na moją zupę) z
politowaniem. Mnie też jest siebie żal, ale wczoraj wieczorem, po
wyjściu Pawła, kiedy studiowałam w lustrze ze wszystkich stron
swoją anatomię, odkryłam przyczynę mojego braku powodzenia u
facetów — nadgryzł mnie ząb czasu. Za grube uda, obwisłe
pośladki, prawdziwy hipopotam... W końcu, jakkolwiek by
patrzeć, to już ćwierć wieku z hakiem na karku. Lat — 28, wzrost
— 168, waga — 62, w porywach do 63. Straszne!
17.20. Kochany Wacek! On jeden się o mnie troszczy.
Właśnie wrócił z przechadzki po gzymsie wzdłuż okien i
przyniósł mi upolowanego w czyjejś kuchni schabowego.
91
17.30. Dzwonię do wszystkich sąsiadów na moim piętrze, ale
nikt nie przyznaje się do kotleta. Czuję się jak idiotka, maszerując
z tym schabowym w garści od drzwi do drzwi. Ale jestem z siebie
dumna, bo zwyciężyła we mnie uczciwość nad głodem. Przy
okazji dowiedziałam się, że pod trzydziestym czwartym mieszka
ktoś nowy. Poszłam sprawdzić, chociaż to nie na moim piętrze.
Jest całkiem seksowny. Szkoda tylko, że zobaczył mnie już dziś, a
nie za trzy dni, po kapuścianej diecie. Wtedy na pewno
przyznałby się do schabowego, nawet gdyby nie był jego. I to bez
względu na piętro. Mam jakieś dziwne uczucie, że już go gdzieś
widziałam.
18.00. Moje przyjaciółki to obrzydliwe, egoistyczne potwory.
Nawet nie zadzwonią. Założę się, że obściskują się Bóg wie z kim
i Bóg wie gdzie! (No, może Iwona nie, bo jest w ciąży i ma męża,
a Ewa — właściwie też wiadomo z kim — doktorem Larneckim!)
A ja cierpię, bo dłużej nie mogę już znieść świadomości, że ten
rumiany, grubiutki kotlecik jest obecny w moim domu! Nie mam
już siły walczyć ze sobą, postanowiłam więc położyć się do łóżka
i przespać głód.
18.15. Rumiany, grubiutki kotlecik był pyszny! Podzieliłam
się sprawiedliwie z Wackiem. Zasłużył na to.
18.20. Miałam chyba niedyspozycję psychiczną albo
chwilową pomroczność, skoro pomyślałam o położeniu się do
łóżka w niedzielny wieczór. To jakieś nieporozumienie.
18.25. Ale co można robić w niedzielny wieczór poza
oglądaniem telewizji? Wyrzuciłam wszystko z torby w
poszukiwaniu programu telewizyjnego i znalazłam darmową
wejściówkę, którą dostałam na dzisiejszą premierę w Multikinie.
Szkoda tylko, że jedną. Ale jak się jest po podwójnej przecenie, to
już nawet bilety dają wyłącznie pojedyncze i na dostawiane
krzesełko. Gdyby nawet dali dwa, nie miałabym przecież z kim
pójść!
18.30. Nie zawracaj głowy, Brygido, tylko się pospiesz.
Seans zaczyna się o siódmej.
18.35. Cholera, gdzie mogłam wsadzić różowe kabaretki?
92
...Może znajdę jakiś wolny fotel i wygodnie sobie usiądę. I
kiedy tak już będę sobie siedziała, przyjdzie spóźniony, wysoki,
kulturalny, samotny, odrobinę roztargniony brunet...
Aha! I powie, że to miejsce tydzień temu zarezerwowała mu
narzeczona!
18.50. Dociskam gaz do dechy. Żeby tylko było miejsce do
parkowania w pobliżu kina. Jest! Mam nadzieję, że nikt nie
zauważy oczek w rajstopach. Kabaretki gdzieś wcięło.
21.00. Po wyjściu z kina same przyjemności: założyli mi
blokadę na koło, nie mogłam złapać taksówki, na dodatek zaczęło
padać. Jakby nie dość tego, że pomyliłam seanse — ten, kto
wymyślił, że jedno kino ma mieć osiem sal, musi za to
odpowiedzieć! — to wylądowałam nie na premierowej projekcji,
a na jakimś idiotycznym filmie o trzydziestoletniej, samotnej,
obżerającej się czekoladą i pralinkami dziewczynie, która jest na
permanentnej diecie, walczy z przynajmniej dwoma nałogami
naraz, ma wieczny bałagan w domu i w głowie, która nieustannie
czeka na swojego księcia, a jej najlepszym przyjacielem jest gej!!!
I jeszcze bohaterka miała na imię Bridget!
21.05. Chryste! Przecież to o mnie!!!
93
1 października, poniedziałek
9.40. Wreszcie jestem. Po skandalach związanych z
wykupieniem samochodu od Straży Miejskiej — zabawa od 7.30
+ogołocenie kieszeni z zaskórniaków — jestem w redakcji
gotowa na odparcie każdego ataku. Paweł też jest, ale jakiś taki
dziwnie zatroskany. Nawet nie pyta, dlaczego się spóźniłam 40
minut. W końcu ile można pytać, prawda? Podchodzi do mojego
biurka (a jednak będzie kazanie) i pyta:
— Jak mama?
Nic nie rozumiem. Skąd ta nagła troska o moją mamę?
Podbiega Monika i pod pretekstem podania mi jakichś papierów
odciąga mnie gwałtownie na bok.
— Właśnie odwiozłaś mamę do szpitala — szepcze bardzo
podekscytowana.
— Ja? Nie mogłam jej odwieźć, bo założyli mi blokadę na
koło i od rana...
— To wersja dla Pawła, kretynko! Nie rób takiej głupiej
miny.
Zaczynam rozumieć. Ale czemu mama? Mniejsza z tym.
Kochana Monika. Zawsze mnie ratuje z tarapatów. Rzucam jej
dziękczynne spojrzenie i zabieram się do pracy. Za chwilę
kolegium.
Szybka korekta artykułu o seksie po czterdziestce, po
pięćdziesiątce, po sześćdziesiątce... itd. Myślę, że spokojnie
można dojść do setki. Ciągle tylko o tym. Zrób to rano, zrób to
wieczorem, zrób to zamiast... Niedobrze mi się robi!
12.30. Ledwo zdążyłam po tej strasznej nasiadówie, zwanej
szumnie burzą mózgów,usiąść przed komputerem-podchodzi
Paweł.
— Dzwonią ze szpitala — mówi z wyraźną troską.
94
— OK, Paweł, sorry, nigdy więcej, obiecuję...
— Co ty wygadujesz?-obrusza się-Biegnij, lekarz czeka!
Teraz już kompletnie zwariowałam. Nic nie rozumiem.
Podnoszę słuchawkę pełna najgorszych przeczuć.
— Słucham, Brygida Janoska.
— Tu doktor Larnecki. Dzwoniłem do pani mamy, ale nie
odbiera telefonu. Ponieważ zostawiła mi pani numer na wszelki
wypadek, dzwonię do pani. Musimy powtórzyć badania. Wyniki
są, niestety, nie najlepsze. Musimy mieć pewność przed
podjęciem decyzji. Proszę przywieźć mamę jeszcze dzisiaj.
Najlepiej za godzinę. Będę na panie czekał.
Nogi się pode mną ugięły i musiałam złapać się krzesła.
— Dobrze. Będę z mamą za godzinę- wykrztusiłam szeptem.
Wybiegam do toalety. Monika za mną. Jest przerażona.
— Wybacz, nie chciałam, skąd mogłam wiedzieć!... Nigdy
więcej, nigdy więcej nie zrobię czegoś takiego! Boże, co ja
narobiłam?! — biadoli.
Nie mogę pozbierać myśli. Gdyby to było coś poważnego, na
pewno zadzwoniłaby Ewa... Bzdura, dlaczego miałaby dzwonić?
Nikt nie lubi być posłańcem złych wiadomości! Zresztą czy
lekarze zwierzają się narzeczonym z przypadłości swoich
pacjentów?!
13.00. Jesteśmy w szpitalu. Mama dziwnie spokojna. Nie
domyśla się niczego. Mówi, że to nic poważnego, że podejrzewają
zwyrodnienie stawów, ale od tego się nie umiera. Zabierają mamę
na badania. CZEKAM!
13.10. Obserwuję życie szpitalnego korytarza i nagle
zaczynam się modlić: „Boże, dziękuję Ci, że jestem zdrowa.
Przynajmniej na ciele, bo czy także na umyśle — tego już nie
jestem tak bardzo pewna”.
95
Nagle poraża mnie myśl: czy lekarz zadzwoniłby osobiście,
gdyby chodziło o zwyrodnienie stawów?
CZEKAM!
13.30. Tylko spokojnie. Mam straszną ochotę na papierosa,
ale przecież nie palę od ośmiu miesięcy. Myśl o pożądaniu
papierosa też mnie przeraża. Zaczynam wpadać w panikę.
Dlaczego to tak długo trwa? Co można badać przez pół godziny?!
13.50. Aaaa! Wrzeszczę na cały szpital i zrywam się jak
poparzona, bo ktoś dotknął mojego ramienia.
— Proszę się uspokoić. — Słyszę łagodny, męski głos. —
Doktor Larnecki. My się chyba znamy, prawda?
— Nie!! To znaczy, być może! — Nie wiem, co powiedzieć,
ale mam nadzieję, że nie pamięta upiornego Balu Absolwentów i
mojej totalnej kompromitacji.
— Rzeczywiście, trudno to nazwać znajomością —
nieoczekiwanie zgadza się ze mną.
— No, właśnie! Spotkaliśmy się najwyżej przelotnie —
mówię z nadzieją w głosie.
— Wielka szkoda, że tylko przelotnie. — Patrzy na moje
włosy. — Ma pani fascynujące włosy. Najpierw były niebieską
burzą a la Einstein, a potem marchewkową feerią, czy tak?
— No, właśnie! — Przytakuję jak idiotka i myślę, że jednak,
niestety, pamięta. Robi mi się bardzo gorąco. — Ale nie sądzę,
aby wzywał mnie pan tutaj po to, żeby rozmawiać o moich
fascynujących włosach — desperacko zdobywam się na odwagę.
„Wielka szkoda, że tylko przelotnie! Palant!” Naturalnie, że nic
nie powiem Ewie.
— Przepraszam za niezręczną poufałość. — Uśmiechnął się
zniewalająco i właściwie mnie załatwił. — Wyniki zaraz będą.
Proszę do mojego gabinetu. Pani mama powinna już tam być.
— Za chwilę, dobrze? — Odwracam się na pięcie i pędzę do
96
toalety, żeby ochłonąć i doprowadzić się do porządku.
Patrzę w lustro i myślę: „Boże, Boże! Dlaczego jestem taką
kompletną kretynką, która nie odróżnia żartu od dosadności,
serdecznego zainteresowania od nachalnego podrywu?! I
wystawiam durne kolce jak mały jeż na środku autostrady przed
nadjeżdżającym tirem”.
14.00. Wracam. Modlę się, żeby mama już była. Jest!
Odczuwam ogromną ulgę. Myślę, że taką może odczuwać
niemowlak przystawiony do piersi matki po kilku godzinach
samotnej niepewności w łóżeczku. Dlaczego nikt mnie nie odciął
od pępowiny, do jasnej cholery?!
— To moja młodsza córka — ćwierka mama rozkosznym
głosem — już ją panu doktorowi przedstawiałam. Podobna do
mnie, prawda?
Co jest? Nie widzę żadnych symptomów choroby. Za to
słyszę prawie szeptem dodane:
— I całkowicie wolna, ha, ha, ha! — śmieje się moja
rzekomo ciężko chora matka.
Kluska z powrotem wraca do gardła, a nogi tracą pewność siebie.
— Nie dziwię się, że jest pani dumna z córki. — Mam
wrażenie, że oboje prowadzą jakąś grę, której reguły uknuli już
dawno. — Czy pani też miała takie piękne włosy? — Uśmiecha
się łobuzersko, ale nie do mnie, tylko do mojej matki. Mam tego
dość. Jestem wściekła.
— Bardzo przepraszam, panie doktorze, ale ja muszę wracać
do redakcji. Byłabym wdzięczna, gdyby zechciał mi pan
powiedzieć, co dolega mojej mamie.
— Na szczęście-nic!-Śmieje się jak z dobrego kawału-W
laboratorium pomylono nazwiska. Tak jak się spodziewałem,
dzisiejsze wyniki zupełnie wykluczyły powody do obaw. Z pani
mamą jest wszystko w porządku — powiedział to takim tonem,
jakby chciał dać do zrozumienia, że ze mną niekoniecznie.
97
14.20. Z ulgą opuszczam gabinet doktora Larneckiego,
najprzystojniejszego lekarza w tej części Europy, który jest
narzeczonym mojej najlepszej koleżanki z liceum i nie pamięta
niczego poza moimi niekonwencjonalnymi fryzurami!
14.25. Siedzimy już w samochodzie, gdy nagle słyszę
rozmarzony głos mojej mamy:
— Cudowny człowiek!
Wpadam w szał. Zaczynam krzyczeć, że tak nie można, że
nie ma prawa tak mnie wystawiać, że to nie jest w porządku...
Nagle milknę. Mama aż odpięła pasy, żeby móc lepiej mnie
widzieć. Spodziewała się tego?
— Mamo — mówię wolno i bardzo spokojnie — popatrz mi
prosto w oczy. I powiedz, czy ta „pomyłka” w laboratorium nie
była przypadkiem sprawką pani Tereski i twoją?
— Coś podobnego! — wykrzykuje mama i z powrotem
zapina pasy.
Mama doskonale udaje oburzenie, ale mnie nie oszuka.
— Zrobiłyście to?! Nie mogę uwierzyć! Naprawdę to
zrobiłyście?
Mama odwraca głowę w stronę szyby, udając, że pasy się
pokręciły i trzeba je zapiąć jeszcze raz. Nie wiem, czy śmiać się,
czy płakać.
98
Ciągle poniedziałek
15.00. Odstawiłam mamę do domu. Nie miałyśmy specjalnie
ochoty przedłużać spotkania, tym bardziej że od pewnego
momentu — milczącego. Nie, niczego nie miałam jej za złe.
Nawet imponowało mi to, że zdobyła się na „czyn tak szalony!”
Wiem przecież, że to z miłości do córki, która nie potrafi sobie
ułożyć życia.
15.30.Stoję w korku. Dzwonię do redakcji i pytam Pawła, czy
jest sens,żebym przebijała się przez miasto w godzinach szczytu.
— Nie ma -powiedział krótko. — Czy wszystko w porządku?
— Mam nadzieję, że tak.
— To jedź do domu. Może uda ci się jutro przyjechać
wcześniej i rzucić okiem na kilka nowych artykułów. Zostawię na
twoim biurku.
— Chętnie — odpowiedziałam głosem osoby torturowanej,
której pierwsze płomienie zaczynają lizać stopy.
15.40. Stoję w korku i zastanawiam się, jaką specjalizację ma
doktor Larnecki. Ortopeda? Chirurg? Jeśli chirurg, to być może
postawił taką diagnozę: tej starzejącej się pannie należy wyciąć
koło ratunkowe na biodrach, fryzurę i mamę!
16.00. Prawie wczołguję się do swojego mieszkania. Wacek
miaucząc, ociera się o moje nogi. Otwieram lodówkę — pusta.
Nakładam Wackowi na miseczkę resztkę Whiskasa. Resztkę
resztki.
16.10. Muszę zrobić jakieś zakupy. Dlaczego nie załatwiłam
tego po drodze? Bo myślałam o doktorze Larneckim. Zanim
wpadnę w obsesję i zacznę układać sobie w myślach szczęśliwe,
dostatnie i zdrowe życie z narzeczonym mojej najlepszej szkolnej
koleżanki, napiję się koniaczku.
16.15. Trochę za wcześnie na koniaczek. No, to zaparzę sobie
99
herbatę.
16.20. Drobiazgowa kontrola kuchennych szafek. Raport
końcowy brzmi: zero herbaty, zero cukru, zero chleba. A to
znaczy: zero wszystkiego!
16.35. Jestem w pobliskim supermarkecie. Do chleba dotrę za
jakąś godzinę, mijając po drodze kosmetyki, ciuchy, naczynia i
telewizory. Może tym razem uda się przemknąć obok, udając, że
mnie nie interesują. Kosmetyki, nie telewizory!
17.00. Nie udało się. W koszyku leży już zestaw pierwszej
pomocy do włosów w składzie:
1.
szampon koloryzujący (oby na cywilizowany kolor),
2.
szampon do włosów po farbowaniu,
3.
odżywka do włosów po farbowaniu,
4.
specjalna odżywka w ampułkach (była promocja: przy
zakupie zestawu otrzymuje się dodatkową ampułkę
gratis; szkoda, że nie perukę na wypadek, gdyby po
kuracji wypadły wszystkie włosy), a także kaseta wideo
z kilkoma odcinkami Ostrego dyżuru (obrona przed
obsesją wyraźnie słabnie) oraz kieliszki do koniaczku.
Idealnie się złożyło, bo nie będę musiała pić z literatki.
Stoję w gigantycznej kolejce do kasy zadowolona, bo koszyk
prawie zapełniony. Jego spożywczą zawartością mogłabym
nakarmić pułk wojska. Ale lubię kupować, żeby mieć. Nie, żeby
jeść, bo przecież się odchudzam. Konsekwencje są takie, że co
zajrzę do lodówki, to pusta, a nie przypominam sobie wizyty
pułku wojska.
17.30. Wykładam wszystko na taśmę. Kasjerka z kolczykami
ogromnymi jak koła młyńskie przesuwa kody paskowe, patrząc na
mnie podejrzliwie. Niestety, właściciele kolorowych włosów
zwracają na siebie uwagę. Sprawnie pakuję zakupy do sześciu, nie
— jednak do siedmiu dużych reklamówek i z dziką satysfakcją
wręczam tej nieufnej kwoce moją kartę Maestro.
100
Ona robi jakieś sztuczki i po chwili patrzy na mnie wzrokiem
bazyliszka, który wie, że za chwilę pożre swoją ofiarę, ale trochę
mu jej żal.
— Karta jest zablokowana, nieczynna — oświadcza
lodowatym głosem.
Koła młyńskie w jej uszach osiągają rozmiary kosmiczne, a
kolejka, w której stałam, ba — sąsiednie także — zastygają w
bezruchu. Czuję na sobie tysiące świdrujących oczu. W mojej
głowie w ułamku sekundy przetacza się burza. Rozpatruję różne
scenariusze: zapadnięcie się pod ziemię albo zakupy na koszt
firmy. Ani jedno, ani drugie nie wchodzi w rachubę.
Mężczyzna stojący przy sąsiedniej kasie odwraca się nagle.
O! Doktor Larnecki robi zakupy tam, gdzie ja... Jak to miło,
prawda? Zauważył mnie. Podchodzi... Jest coraz bliżej... To nawet
dobrze, bo zaraz zemdleję i będzie musiał mnie cucić... Mam
nadzieję, że zrobi to fachowo...
Osuwając się na ziemię, słyszę:
— Ile wynosi rachunek tej pani?
101
Ciągle poniedziałek.
Nieźle zaczął się ten tydzień
19.00. Telefon dzwoni,kot miauczy, dziecko Wietnamczyków
jeżdżąc chodzikiem po moim suficie, masakruje mi głowę.
A co się stanie z moją głową, kiedy będą mieli siedmioro
dzieci? Na razie mają troje. Tak się tylko zastanawiam, przecież
nie jestem rasistką!
Zaczynam wyłapywać jakieś inne dźwięki.
— Dobrze, kochanie. Przyjedź najszybciej, jak możesz. Może
powinnaś zostać z nią do rana. Jest skrajnie wyczerpana. A dzisiaj
jeszcze ta historia z jej matką...
— Oczywiście, że powinna wziąć urlop.
— Naturalnie, żyje przecież w permanentnym stresie. Na
dodatek kompletnie samotna.
— No, tak. Ale kot nie może być partnerem na życie!
— To dobry pomysł. Porozmawiaj z nią. Sądzę, że to
poważniejsza sprawa.
— Zabierz z apteczki to, co powiedziałem. Zapisałaś
dokładnie?
Odniosłam niejasne wrażenie, że ta rozmowa dotyczy mojej
osoby. Nie wiedziałam tylko dlaczego. Podniosłam głowę i
zobaczyłam wszystkie torby z zakupami oparte o ścianę w
przedpokoju. Wacek drapał je łapami, próbując dostać się do
ś
rodka. Niczym nie wzruszony doktor Larnecki wielkimi krokami
pokonywał przestrzeń: kuchnia, przedpokój, salon i z powrotem.
Ja leżałam na moim łóżku. W ubraniu! Bluzkę miałam rozpiętą.
Stanik też... Co za świnia! Gwałtownie usiadłam na łóżku.
— Co pan tu robi?! — Starałam się nadać mojemu głosowi
102
groźny ton. — Proszę natychmiast stąd wyjść!
— Uspokój się, dziecko...
— Natychmiast proszę wyjść z mojego mieszkania! Nie
spodziewałam się, że jest pan zdolny do tego, żeby wykorzystać
zasłabnięcie...
— Brygidko — powiedział najłagodniejszym głosem, jaki
słyszałam i jakiego mogłabym słuchać do końca swoich dni —
przywiozłem cię do twojego domu karetką pogotowia, ponieważ
zemdlałaś i długo nie mogłem cię docucić, a w szpitalu nie ma ani
pół wolnego łóżka. Wniesiono cię na noszach do mieszkania,
zbadał cię lekarz z pogotowia, dostałaś zastrzyk. Wszystko masz
zapisane w karcie. Proszę. Ale właściwie wydaje się, że jesteś
zdrowa. Za chwilę przyjedzie Ewa i na wszelki wypadek zostanie
z tobą do rana.
„Dlaczego nie pan,doktorze?”-pomyślałam,ale głośno wyjąkałam:
— Kot jest głodny.
— Dobrze, zaraz dostanie jeść. Poleż sobie przez trzy dni w
łóżku. Mam wrażenie, że jesteś potężnie przemęczona.
Wypisałem ci zwolnienie. Musisz je potwierdzić u swojego
lekarza pierwszego kontaktu.
— A mama?
— Do niej nie będę dzwonił, mogłaby się niepotrzebnie
zmartwić. Na razie nie dzieje się nic złego. Jeśli będziesz miała
ochotę, zadzwonisz do niej sama, prawda? — Wkładał płaszcz. —
Poczekam jeszcze chwilę na Ewę i pojadę do szpitala. Mam
dzisiaj nocny dyżur i jestem już sakramencko spóźniony.
— Panie doktorze... zachowałam się jak przygłup...
— Mam na imię Piotr, wiesz przecież, prawda? —
Uśmiechnął się i popędził do drzwi, bo właśnie ktoś dzwonił.
Nie ktoś, tylko Ewa. Poszeptali coś w korytarzu. Cmok,
cmok. Zgrzytnął zamek. W drzwiach mojej sypialni stanęła Ewa.
103
— Super wyglądasz, Brygidko — powiedziała. — Dawno nie
widziałam cię w tak dobrej formie!
Nagle zaczęłyśmy się śmiać jak wariatki, jak za dawnych
szkolnych czasów. Od razu poczułam się lepiej. Właściwie,
całkiem dobrze. Chciałam wstać z łóżka, ale Ewa pozwoliła mi
pójść tylko do łazienki, szybko się umyć, włożyć piżamę.
Oczywiście za dużą o dwa numery, męską! Przez ten czas
nakarmiła Wacka i zaparzyła herbatę. Dla mnie ziołową, melisę.
Dla siebie zieloną. Wcisnęła mi w garść jakieś dwie malutkie
tableteczki.
— No, dziewczynko — powiedziała — wypij to, a potem
będziemy gawędzić o wszystkich ważnych sprawach. Jeśli
będziesz miała ochotę, oczywiście. Jeśli nie, możesz natychmiast
zasnąć i odespać wszystkie zarwane noce.
— Na szczęście mam double-bed — ziewnęłam ostentacyjnie.
— Pościel jest w szafie na dole. Wyjmij sobie — powiedziałam,
udając, że zasypiam.
Zdecydowanie nie miałam w tej chwili nastroju na pogawędki z
Ewą.
Nie wiem, jaki to dzień, jeśli to w ogóle dzień (później
okazało się, że wtorek, 2 października). Nie wiem nawet, czy śpię,
czy wszystko to dzieje się na jawie.
Siedzę przed telewizorem i oglądam teleturniej. Na trzy
pierwsze pytania odpowiadam bezbłędnie. Może sama powinnam
wystąpić w takim programie? A gdyby na przykład zapytali mnie
o jakiś wzór chemiczny albo rzekę na Borneo? Narobiłabym
strasznego wstydu sobie i mamie, która uważa, że włożyła
mnóstwo wysiłku w moją edukację.
Szóste pytanie — nie wiem! Dlaczego nie wiem? Bo
dotyczyło największych miłości w literaturze świata! Prawidłowa
odpowiedź brzmiała: Romeo i Julia.
104
— Przegrałaś! — krzyczy na mnie jakiś karzeł prowadzący
program. — To było pytanie podchwytliwe! Nie ma miejsca na
miłość w dzisiejszych czasach! Odpadasz!
— Jak to: nie ma miejsca na miłość?! — beczę, a karzeł
przybliża do mnie swoją obleśną twarz i tuż przy moim nosie
wybucha śmiechem.
Chyba się budzę, być może tylko na chwilę. Słyszę z oddali
buczącą lodówkę, a tuż obok pomrukującego, chrapiącego Wacka,
który wpakował się do mojego łóżka.
Nie ma nic piękniejszego i bardziej banalnego,
nieprzyzwoicie kiczowatego, jak zachód słońca nad morzem. I
plaża. Leżę na plaży.
Po plaży zawsze spaceruje jakaś para o zachodzie słońca.
Trzymając się za ręce!
On jest sam i nikogo nie trzyma za rękę. Zbliża się do mnie,
jest już bardzo blisko, zrywa ze mnie kostium kąpielowy i każe
towarzyszyć sobie w spacerze.
„W pobliżu mojego bloku nie ma plaży — myślę gorączkowo
— jak również w moim mieście ani w tej części kraju, i na
dodatek ciągle pada, nie ma więc mowy o spacerach”.
Dzwoni telefon. Chyba trzeba wstawać... Niedobrze, nie
umiem przekonać samej siebie, że to naprawdę zwykły dzień i nie
ma żadnej taryfy ulgowej na plażę.
Słyszę, jak ktoś udając mnie, rozmawia przez telefon. A może
to ja?
— Halo?
— Cześć, Brygidko. — Magda używa zdrobnienia mojego
imienia tylko wtedy, gdy czegoś ode mnie oczekuje. — Jak się
miewasz? — Oho! Musi jej naprawdę zależeć. Czuję, jak zwija się
w supełek. Postanawiam jej pomóc.
— Czy coś się stało?
105
— Zapisałam się na kurs wizażu.
— I...?!
— Wiesz, muszę wreszcie zacząć w siebie inwestować, czyli
znaleźć trochę czasu dla siebie. Michał poleciał wczoraj na
miesiąc do Australii, nie popilnowałabyś Kuby? Wiesz, żeby
lekcje odrobił i tak dalej. Tylko we czwartki wieczorem. Proszę!
A ja będę mogła skończyć ten kurs i może w przyszłości przestanę
zajmować się skupowaniem antyków i namawianiem nadzianych
kretynów, żeby ze snobizmu coś kupili!
Rozumiem sytuację mojej siostry, ale ja i rozwrzeszczany,
rozpuszczony Kubuś! Nie!!!
— OK! — mruczę, wydając na siebie wyrok. W końcu to
przecież moja rodzona siostra prosi mnie o pomoc.
W tym momencie słyszę stanowczy głos Ewy:
— Brygida?! Oddaj mi, proszę, telefon.
I prawie szeptem mówi do słuchawki kilka słów.
— Właśnie umówiłam się z siostrą...
— Z nikim się nie umówiłaś.
— Czy to znaczy, że moja siostra nie dzwoniła?
— Dzwoniła, ale na nic nie jesteś umówiona.
— A Kubuś?
— Kubuś wykończy cię w ciągu piętnastu minut. Jeśli chcesz
jako tako funkcjonować, to musisz odpocząć przynajmniej przez
kilka dni. Musisz być asertywna i nie na wszystko się zgadzać!
Rozumiesz?
— Która godzina?
— Dwunasta.
106
— W nocy?
— Nie. W samo południe.
— Boże, od kilku godzin powinnam być w redakcji!
— Ale nie jesteś. Zadzwoniłam do twojego szefa i
powiedziałam, że jesteś chora.
— Boże, przecież wyrzucą mnie z pracy! — Zerwałam się
łóżka. — U nas nie wolno chorować!
— Jak człowiek jest chory, to jest chory. Bez względu na to,
gdzie pracuje! — oświadczyła stanowczo Ewa. — Wracaj do
łóżka! Powiedziałam, że masz zwolnienie na trzy dni.
— Obawiam się, że to, co zrobiłaś, Ewo, nie zadziała na moją
korzyść — stwierdziłam i przykryłam się kołdrą aż po czubek
głowy. Pierwszy raz w życiu nie miałam ochoty z nią rozmawiać.
Po kilku godzinach obudził mnie zapach gotowanego rosołu i
cudownie aromatycznych przypraw.
Ewa podała mi obiad do łóżka. Czułam się głupio. Przecież
jestem zdrowa, a Ewa powinna być na uczelni albo zajmować się
swoim życiem. Czyli doktorem Larneckim. Bardzo, ale to bardzo
nie chciałam, żeby się nim zajmowała. Toteż kiedy zapytała o
moje życie intymne (to była nowość, bo choć byłyśmy bardzo
dobrymi koleżankami, nigdy nie dotykałyśmy tego tematu),
zapaliły się wszystkie ostrzegawcze światełka w mojej głowie.
— Jest OK — powiedziałam.
— Co jest OK? — zapytała niewinnie.
— No, że nie jest źle.
— Ale z czym?
— W ogóle z życiem.
— Brygida, przestań się wygłupiać. Jesteś sama, nie masz
faceta, nie masz domu, nie masz nikogo bliskiego. A kot to nie
107
jest partner, zapamiętaj sobie!
— To mój problem! -krzyknęłam, nagle dotknięta do żywego.
— Niekoniecznie. Jak wyobrażasz sobie dalej swoje życie?
— Nic na siłę! Myślę, że w końcu znajdę jakiegoś faceta,
który zatrzyma się przy mnie dłużej niż przez pięć minut. I będzie
to ktoś, kogo na pewno będę akceptowała! A także, co jest
oczywiste, on będzie akceptował wszystkie moje wariactwa!
— Masz kogoś na oku?
— Może...
— Brygida, nie oszukuj się...
— Ewo, a gdybym ci powiedziała, że moim ideałem jest twój
narzeczony, to jak byś zareagowała?
— Zastanowiłabym się...
— Nad czym? Czy warto go kochać? Warto! Czy warto mieć
z nim dzieci? Warto! Czy warto zostawić dla niego wszystko,
łącznie z karierą zawodową, choćby tylko po to, aby rodzić mu te
dzieci, stworzyć rodzinę i dom? Warto! Czy warto pójść z nim na
koniec świata, jak mówiły nasze babcie? Warto! No i co? O co
jeszcze chcesz mnie zapytać? Czy zakochałam się w nim? Jeszcze
nie. Ale mogłabym! Jeśli chcesz go zatrzymać, jeśli chcesz być z
nim na zawsze, to zrób coś szybko, bo za chwilę może być za
późno!
— Zastanawiam się...
— Jasne! Ewa, podobno to ty miałaś zadawać mi pytania,
które uleczą moją chorą duszę w cudowny sposób. Teraz ja
mówię do ciebie. Dziewczynko! Ze mną wszystko jest OK!
Natomiast ty musisz szybko wracać do domu i czekać na niego.
Bo może pojawić się pielęgniarka albo pacjentka z niewinnym
bukiecikiem fiołków, który zniszczy twój świat!
— Brygida?! — Patrzyła na mnie oczami ogromniejącymi z
108
przerażenia i niepewności. Wiedziałam, że go kocha i że jest
bezradna. — Czy ty to mówisz poważnie? — Jej głos drżał.
— Tak. Wracaj szybko do domu, ja sobie poradzę. To ty
jesteś zagrożona, ponieważ nigdy nie przyszło ci do głowy, że
taka sytuacja byłaby w ogóle możliwa, prawda?
— Dziękuję ci, Brygida. — Ewa była spłoszona i zagubiona.
Wstałam, nałożyłam szlafrok i zapytałam, jaki jest dzień tygodnia.
— Wtorek, wpół do piątej. Bardzo długo spałaś —
powiedziała Ewa, pakując do małej torby podróżnej swoje rzeczy.
— Brygida, tu masz leki, które Piotr zalecił. I bardzo cię proszę,
zostań jeszcze przynajmniej jutro w domu, dobrze?
— Postaram się, ale niczego nie obiecuję — odparłam, sama
dziwiąc się swojej stanowczości.
„To po tych tableteczkach tak dobrze śpię” — pomyślałam.
Wkrótce trzasnęły drzwi, za którymi zniknęła Ewa, moja
najlepsza koleżanka ze szkoły, bardziej zagubiona niż ja z całą
moją samotnością i drobnym inwentarzem.
Najważniejsze jest to, że miałam poczucie dobrze
spełnionego obowiązku. Do pewnego momentu, powiedzmy! Bo
dlaczego to ona ma mieć doktora Larneckiego, a nie ja? Trzeba
było odbić jej tego Larneckiego! I pójść za nim na koniec świata!
Ty głupia blondynko! Nie pomoże ci malowanie włosów na
dowolnie wybrany kolor! Do końca życia pozostaniesz tylko
blondynką!
17.00. Zjadłam małe co nieco. Jajecznicę na boczku i
pomidorach. Mniam! Dobrze, że wczoraj zrobiłam zakupy, bo
chorowanie przy pustej lodówce byłoby równoznaczne ze
ś
miercią głodową. Właściwie zakupy zrobił doktor Larnecki.
Piotr... Moje dwa wewnętrzne demony dopadły mnie:
— Przestań o nim myśleć, Brygido, bo to się źle skończy!
109
— Tylko przez chwilkę.
— To może być zgubna chwilka!
— No to mniej niż chwilkę. Wyobraźmy sobie, że to
nieprawda, że zostałam wniesiona na noszach. To sam Piotr
wniósł mnie na własnych rękach? A ja tuliłam się do niego i
nieświadomie rozchylałam usta do pocałunku...
— Już to widzę, jak cię wnosi, uginając się pod ciężarem
sześćdziesięciu czterech kilogramów plus bezwładność!
— To wszystko przez te kalorie!
17.30. Leżę w łóżku i myślę o tych przeklętych kaloriach.
Sądzę, że kalorie to takie małe robaczki. Właśnie czuję, jak
pełzają po moim ciele. Każda szuka miejsca na zbudowanie igloo
z komórek tłuszczowych.
17.40. Telefon. Dzwoni Paweł, żeby zapytać, jak się czuję,
czy może trzeba mi w czymś pomóc, przynieść jakieś owoce, nie
powinnam martwić się kolejnym numerem, on za mnie przygotuje
te trzy artykuły, zrobi korektę, właśnie siedzą dzisiaj trochę
dłużej, może kotu trzeba kupić coś do jedzenia, Monika
pozdrawia, pyta, czy nie wpaść, uszy do góry, musisz odpocząć,
Wojtek też pozdrawia i pani Zuzia, i wszyscy, zadzwonimy do
ciebie jutro, ale gdybyś czegoś potrzebowała — poza spokojem —
dzwoń. OK!
18.00. Zaszyłam się w łazience. Postawiłam na stołku
miseczkę z mieszanką orzechowo-rodzynkowo-migdałową.
Pycha! Zrobiłam sobie eksperymentalny makijaż, który sprawił,
ż
e moje rzęsy przypominają wachlarze upstrzone gdzieniegdzie
mrowiem tłustych perełek, a usta wyglądają jak splecione ze sobą
dżdżownice. Generalnie prezentuję się ponętnie. Moje pulchne
paluszki mają zadziwiająco szerokie spektrum działania w
dziedzinie zdobywania pokarmu. Pewnie w poprzednim wcieleniu
były prosiaczkiem tropiącym trufle. Miseczka pusta, po pysznej
mieszance ani okruszka! Badam pojemność swojego żołądka.
Jestem chyba jakimś przedziwnym odkurzaczem, wiecznie
nienasyconym.
110
18.30. Postanowiłam nauczyć się medytować. Ponoć należy
w tym celu starać się oddychać kolanem. To chyba nie jest dobra
metoda, gdyż za każdym razem, kiedy próbuję się na tym skupić,
dopadają mnie upiorne wizje. Widzę, jak moje ciało astralne
fruwa pod nieboskłonem, na którym zamiast słońca połyskuje
gigantyczna rzepka kolanowa spowita w tiul i satynę... Stop
medytacjom!
19.00. Na starość zostanę bajkopisarką. Będę się odżywiać
mielonymi kotletami z sosem grzybowym i demoralizować młode
niewinne duszyczki baśniami o brutalnych krasnoludach
skrytobójcach, którzy seksualnie ciemiężą swoje branki. Co ja
bredzę?! Na pomoc! Zwariowałam! Jeszcze trochę i wyląduję w
psychiatryku.
19.30. Telefon. Dzwoni Ewa, pyta, czy wszystko w porządku,
czy chcę, żeby przyjechała do mnie, czy wzięłam lekarstwa,
dziękuje mi za ostrzeżenie, wiedziała, że na mnie się nie
zawiedzie, że Piotr pozdrawia, że w przyszłym tygodniu muszę
zrobić wszystkie podstawowe badania, że u niego w klinice będzie
najprościej, że teraz powinnam mieć trochę spokoju i odpocząć.
OK!
20.00. Telefon. Dzwoni Magda, że tak się wyrwała z tym
Kubusiem, zresztą zrezygnowała z tego kursu wizażu, bo po co jej
to, dlaczego jakaś Ewa wyrwała mi słuchawkę, dlaczego nie
mogłam z nią rozmawiać, czy wszystko jest w porządku, gdybym
czegoś potrzebowała, to mogę na nią liczyć, że ostatnio nie
najlepiej wyglądałam, powinnam mieć trochę spokoju i odpocząć.
OK!
20.20. Telefon. Dzwoni mama, że dzwoniła do niej Magda
zaniepokojona moim zachowaniem, czy na pewno wszystko jest
w porządku, czy nie jestem przypadkiem chora, jeśli tak, to
natychmiast mam do niej przyjechać, ona się mną zaopiekuje, nie
może jednak zostawić Luli (olbrzymia dobermanka), jeśli już
postanowiłam jutro nie pójść do pracy — chyba wiem, co robię —
to może podrzuci mi po drodze, jadąc do fryzjerki, jakieś
kolorowe magazyny, żebym zobaczyła, co się nosi, bo ostatnio
rzeczywiście wyglądam jak strach na wróble, ten mój tygodnik
kobiecy jest niezły, ale... a w ogóle powinnam gdzieś wyjechać w
111
jakimś dobrym towarzystwie, żeby trochę odpocząć. OK!
21.00. Jestem nieludzko zmęczona. Nie chce mi się nawet
oglądać telewizji.
Kładę się do łóżka — o tej porze, to skandal! — z nadzieją,
ż
e przyśnią mi się pulchniutkie, barokowe aniołki podparte
tłustymi rączkami na chmurce. Takie z Rafaela.
112
3 października, środa
10.00. Już dawno tak długo i tak dobrze nie spałam. Rany!
Nie muszę iść do pracy! Czuję się jak na wagarach i jest super!
Dzisiejszy dzień spędzę na:
— podlewaniu kwiatków (sztuk trzy), o których od dwóch
tygodni zapominam. Może się okazać, że nie mam już czego
podlewać;
— sprzątaniu mieszkania — tu na pewno nie okaże się, że nie
mam już czego sprzątać;
— czytaniu kolorowych magazynów, którymi przed chwilą
zarzuciła mnie moja mama, twierdząc, że wyglądam gorzej niż
strach na wróble.
10.40. Wszystkie kwiatki nadal żyją, chociaż jednym
opiekuje się Wacek. W sumie nie wiem, które z nas dwojga ma
gorszy stosunek do roślin.
10.55. Zaczynam sprzątać kuchnię, próbując zeskrobać z
lodówki coś czerwonego i klejącego się.
11.15. Zmiatam z kredensu okruszki w ilościach
wystarczających na nowy bochenek chleba.
11.25. Odkrywam nowe przestrzenie w szafkach po
wyrzuceniu czternastu pustych opakowań po: ryżu, czekoladkach,
kawie, wafelkach, makaronie, kakao i produktach bliżej nie
znanych.
11.50. Szoruję łazienkę za pomocą nowego, rewelacyjnego
ś
rodka, którego połowę zawartości wlałam do miski. Może
dlatego wszystko jest w cudownej pianie?
12.15. Opanowałam pianę, która próbowała wymknąć się
spod kontroli. Łazienka lśni!
12.25. Odkurzam dywan w pokoju, odkrywając jego
113
prawdziwy wzór spod sierści Wacka.
12.40. Układam wszystko to, co w dziwnych i trudnych do
wyjaśnienia okolicznościach zmieniło miejsce swojego pobytu.
Na przykład skarpetkę, która nie wiadomo dlaczego znalazła się
na półkach z książkami.
13.00. Ze szklanką soku pomarańczowego, na który w pełni
zasłużyłam, zabieram się do przeglądania kolorowych
magazynów i podjęcia kwestii stracha na wróble. Kiedy rano
mama wpadła z tą stertą i popatrzyła na mnie tak, jakby zobaczyła
dziką istotę z buszu, poczułam się urażona. Teraz nabieram coraz
większego przekonania, że uwagi mamy nie były pozbawione
racji.
13.30. Stoję w łazience przed lustrem, z jakimś kolorowym
magazynem w garści i wgapiam się w swoje szlachetne oblicze.
Coś ściemniają! Ja robię makijaż, żeby zatuszować krostki,
plamki, sińce pod oczami — a o tym w gazetach w ogóle nie ma
mowy. Mowa jest natomiast o makijażach podkreślających urodę!
Dlaczego nigdy nie zwróciłam na to uwagi, przeglądając „moje”
pismo? Krostki, plamki i sińce powinny być na tym etapie już
dawno zlikwidowane dzięki stu rodzajom maści, toników,
kremów i maseczek. A ja cały czas żyłam w nieświadomości! No,
tak, szewc bez butów chodzi! Niestety, nowo zdobyta czy dopiero
teraz uświadomiona wiedza zamiast mnie oświecić i uszczęśliwić,
wpędziła mnie w popłoch. A stało się to z dwóch powodów:
— po pierwsze, musiałabym nie jeść, nie płacić rachunków i
chodzić wszędzie pieszo, żeby było mnie stać na stosowanie się
do cennych rad;
— po drugie, musiałabym mieć większe mieszkanie, żeby
pomieścić wszystkie niezbędne produkty, które pozwoliłyby mi
normalnie żyć.
I nie chodzi tu tylko o makijaż i cerę. Właściwie całe moje
ż
ycie wydaje się błędne:
— nie mam ciuchów na każdą okazję;
114
— nie stosuję cudownych diet, do których posiłki trzeba
przygotowywać pół dnia, i to z produktów, których nazwy widzę
po raz pierwszy na oczy (co innego moja ukochana —
znienawidzona zupa kapuściana, która starcza mi na trzy dni);
— mieszkanie mam urządzone w stylu doszczętnie
profanującym feng-shui, łącznie ze ścianami w nieodpowiednim
kolorze;
— nie dbam wystarczająco o stopy, paznokcie, dłonie oraz
łokcie, do których istnieje chyba jeszcze więcej kosmetyków niż
do twarzy;
— piję herbatę w nieodpowiednim kolorze;
— bezwstydnie obnoszę swój cellulitis po ulicy, zamiast
leżeć plackiem w gabinecie kosmetycznym zawinięta w srebrną
folię jak kanapka;
— włosy właściwie powinny owinąć się wokół szyi i udusić
mnie za to, jak je traktuję;
— nie mam ani jednego bibelotu, książki, płyty czy flakonika
perfum, które są polecane przez specjalistów albo gwiazdy
ekranu;
— piorę majtki w nieodpowiednim proszku;
— mój horoskop zwykły, chiński, celtycki oraz biorytm są
niekorzystne;
— no i wreszcie NIE MAM MĘŻCZYZNY!!!
Czuję się tak, jakbym już nie żyła. Jak ja mam się po tych
wszystkich rewelacjach pozbierać? Może naprawdę powinnam
pójść do psychiatry. Nie, najpierw napiszę anonimowo, z prośbą o
poradę, do kącika psychologicznego w moim tygodniku dla
kobiet. Albo od razu pójdę do pani Zuzi, żeby z nią pogadać, bo
ona udziela czytelniczkom lepszych rad niż ta zarozumiała
psycholog, która wpada do nas na chałturę.
16.00. Z depresyjnego otępienia wyrywa mnie dźwięk
115
telefonu. Mama!
— No i co, słoneczko? Podoba ci się ten zielony sweterek z
wrześniowego „Twojego Stylu”? Prawda, że śliczny? -
ś
wiergocze.
Jak ona dała sobie radę po lekturze tego wszystkiego? A
może od lat — tylko ja o tym nic nie wiem — przestrzega tych
wszystkich zaleceń? Chyba powinnam udać się na terapię dla
Anonimowych Kobiet Nieprzystosowanych do Nowoczesnego
Społeczeństwa.
— Halo, słoneczko! Dlaczego się nie odzywasz?!
— Mamo, nie mam kremu przeciw zmarszczkom, żelu na
rozstępy ani odpowiednio wyprofilowanego fotela. Nie zrobiłam
w tym tygodniu peelingu ani płukanki. Pójdę do piekła! —
Wybucham płaczem, wyliczając wszystkie braki i niedociągnięcia
mojego życia.
Tym razem mama się nie odzywa.
— Posłuchaj — mówię głosem zdesperowanej osoby, która
chce skoczyć z trzynastego piętra. — Nie jestem bizneswoman,
mam za duży telefon komórkowy, złe oświetlenie w łazience i nie
mam faceta — wyliczam dalej, chlipiąc.
— A, więc o to chodzi! — odkrywa Amerykę. — Kochanie,
nadeszły trudne czasy dla kobiet. Musisz wziąć sprawy w swoje
ręce! — Oto jej bojowa pointa.
— Co masz na myśli? — pytam ostrożnie, wycierając nos.
— Zrób listę wszystkich mężczyzn godnych zainteresowania,
wpisz obok ich wady i zalety, no i startuj do tego, który wypadnie
najlepiej!
— Wszystkich trzech? W tym jeden zajęty przez koleżankę?!
Cisza. A swoją drogą, moja mama i takie słownictwo:
„startuj”, „na kogo wypadnie!”
116
— Wiesz, Brygido, nigdy ci tego nie mówiłam, ale do
twojego ojca też musiałam zabrać się sama. Przez jego chorobliwą
nieśmiałość miałybyście z Magdą zupełnie innego tatusia. Na
szczęście wkroczyłam w to zdecydowanie i...
— Czy to znaczy, że ta cała historia, jak ratował cię, kiedy
topiłaś się na Mazurach...
— ...oczywiście jest bzdurą! Zawsze świetnie pływałam.
Ojciec większość tamtych wakacji spędził na pomoście albo za
drzewem, podglądając mnie pływającą jak ryba w jeziorze. Kiedy
wychodziłam z wody, on pędził z powrotem do pensjonatu.
Pewnego dnia miałam już tego dosyć i zaczęłam wrzeszczeć, że
złapał mnie kurcz. On wskoczył do wody na ratunek, a ja
zapytałam niewinnie: „Popływamy?”
— Aha! Mhm... Dzięki, mamo, za radę.
— Pamiętaj, Brygida: lista, kandydat i do ataku!
— Lista, kandydat i do ataku! — powtórzyłam.
Moja mama zdecydowanie powinna zapisać się do jakiejś partii.
Przy najbliższej okazji zrobię listę kandydatów na mężczyznę
mojego życia.
117
4 października, czwartek
7.00. Obudziłam się sama. Sama! Och, wydarzeniem nie jest
to, że w łóżku nie miałam żadnego faceta -to niestety, stan
permanentny nie tylko każdego ranka, ale i każdego wieczora.
„Obudziłam się sama” znaczy, że nie zdążył zadzwonić budzik.
To ma kolosalne znaczenie, bo może właśnie dzisiaj uda mi się
nie spóźnić. Wczoraj, kiedy Paweł do mnie zadzwonił, zapisałam
w notesie: „Ważny Autor-może będę z nim dłużej
współpracowała”.
Paweł powiedział, że nie wypada się spóźniać i że jeżeli uda
mi się go namówić na pisanie powieści w cotygodniowych
odcinkach (Sienkiewicz też pisał w odcinkach i dostał Nobla), to
szef obiecał specjalną premię.
Pomyślałam, że jeśli rzeczywiście dostałabym nagrodę, to
może pojechałabym na jakąś fajną zagraniczną wycieczkę. Marzę
o Paryżu. Czuję, że to miasto dla mnie.
7.30. Chyba jednak się spóźnię. Nie wiem, jak to się stało, ale
znów przysnęłam i nie usłyszałam budzika. Będzie afera! Zrywam
się i biegnę do łazienki. Co za szczęście, że nie mieszkam z
ż
adnym facetem, który blokowałby mi łazienkę przez cały ranek!
8.17. Nie wiem,jak to zrobiłam,ale już siedzę w samochodzie.
Trzy minuty przed czasem. Wygląda na to, że zdążę!
8.35. Wiem już, że nie zdążę. Na poprzednim skrzyżowaniu
czułam, że coś jest nie tak z samochodem. Dodawałam gazu, a on
nie dość, że słabo jechał, to jeszcze kołysał się na boki i coś
szarpało kierownicą.
Kiedy stałam na światłach, jakiś wstrętny typ z volkswagena
odkręcił szybę i krzyknął:
— Nie żal ci tego koła? A w ogóle, to kto ci dał prawo jazdy,
ofiaro?!
118
Nie skomentowałam tego chamstwa. Zjechałam na trawnik i
zaczęłam się zastanawiać, co zrobić z tym kołem. W anegdotach o
blondynkach jest tak, że jak blondynka staje obok zepsutego
samochodu, to natychmiast ustawia się kolejka facetów, którzy
pałają dziką żądzą, aby jej pomóc w naprawie. W moim
przypadku było natomiast tak, że przez pierwsze dziesięć minut
zainteresowała się mną jedynie straż miejska, ostrzegając, że za
parkowanie na trawniku grozi mi mandat. I żeby ta straż miejska
była chociaż męska! Skąd! Dwie dziewczyny, które powiedziały,
ż
e nie mają nawet prawa jazdy oraz bladego pojęcia o
samochodach. Jak szybko przyszły, tak szybko poszły.
8.45. Nie wiem, gdzie jest koło zapasowe. Obejrzałam cały
samochód i nie mogę go znaleźć (później dowiedziałam się, że
jest ukryte pod spodem i wyciąga się je, kręcąc śrubą
zainstalowaną w bagażniku). Najgorsze jest to, że wieczorem
włączyłam komórkę, żeby się ładowała, i rano z pośpiechu
zapomniałam ją zabrać. Nie mogę więc zadzwonić ani do Pawła,
ani po pomoc drogową. Co z tego, że Magda nakleiła mi na desce
rozdzielczej kartkę z numerem pomocy drogowej napisanym
ogromnymi cyframi?! Co z tego, skoro nie mogę zadzwonić, bo
nie mam telefonu? Zastanawiam się, czy te duże cyfry mają
sugerować, że jestem dzieckiem czy że jestem niedorozwinięta.
Mam nadzieję, że ani jedno, ani drugie, tylko życzliwe:
„Brygidko, nie jesteś sama, pomoc drogowa jest po to, żeby ci
pomóc, jak sama nazwa wskazuje”.
9.00. Jestem pewna, że w tej chwili Paweł zastanawia się, czy
wylać mnie z pracy, zanim dogadam się z Autorem, który mógłby
z dużym sukcesem dla obu stron zawrzeć z nami długoletnią
umowę, czy zaraz po tym, jak to zrobię.
9.05. Jest facet! Elegancki, superprzystojny, na dodatek w
bmw. Zatrzymał się i od razu zaczął mnie podrywać. Że niby nie
wie, czy może mi pomóc, czy w ogóle powinien angażować się w
pomaganie takiej pięknej kobiecie, bo co powie mój mężczyzna,
kiedy się dowie, że jakiś obcy wymieniał mi koło. „Co on
pieprzy?” — pomyślałam. Byłam tak zdenerwowana, że jak
głupia wypaliłam, że nie mam żadnego mężczyzny. Przez chwilę
patrzył na mnie nieufnie, po czym powiedział ze złośliwym
119
uśmiechem:
— Jeśli tak atrakcyjna dziewczyna jest sama, to coś musi być
nie w porządku! Lesba?!
Wsiadł w tę swoją beemkę i odjechał. Gdybym mogła, to
bym go zabiła!
9.10. To ja zostanę zabita i umrę w wymyślnych torturach
zadawanych mi przez Pawła. Ten Autor mógł wyciągnąć redakcję
z dołka, na co wszyscy liczyli. Paweł zaproponował, żebym to ja
poprowadziła negocjacje, bo znam się na literaturze i na pewno mi
się uda. Dostałam naprawdę odpowiedzialne zadanie! A ja tu
sterczę jak ostatnia palancica! Tak się wściekłam na Bonda z
bmw, że z całej siły uderzyłam pięścią w dach samochodu. W
dachu zrobiło się małe wgniecenie, a ja sparaliżowana stresem
dopiero po chwili poczułam, że boli mnie ręka.
9.15. Powrót Bonda! A już zaczęłam się rozglądać za
taksówką. Widocznie ruszyło go sumienie i zawrócił na
najbliższym skrzyżowaniu. Udaję, że go nie widzę. Ja patrzę w
niebo, a on zmienia mi koło. Po chwili wyciąga telefon i podsuwa
mi pod nos. Ciągle się do niego nie odzywam, ale biorę telefon i
dzwonię do Pawła. Chwała Bogu, jeszcze mnie nie wylał. Tylko
dlatego, że Autor się spóźnia.
9.28. Bond zmienił koło, zabrał komórkę i pojechał.
Zdążyłam tylko bąknąć:
— Dziękuję.
Ależ ja jestem sakramencko głupia! Taki facet! A ja nawet
nie wiem, jak się nazywa ani jaki ma numer telefonu!
9.29. Bóg czuwa nad głupimi. Bond zostawił mi wizytówkę
na desce rozdzielczej.
9.30. Pędzę do pracy, łamiąc wszystkie przepisy ruchu
drogowego. Na szczęście nie było glin.
9.50. Nienawidzę Pawła! Zakładał, że się spóźnię, i umówił
mnie z Autorem na dziesiątą. Kochany Paweł! Zawsze mówiłam,
120
ż
e jest w porzo...
17.30. Wróciłam do domu. Zmęczona, ale strasznie z siebie
dumna. Autor jest mój i jest szansa, że współpraca przyniesie
fantastyczne efekty. Yesss!
18.00. Nakarmiłam Wacka, zjadłam małe co nieco i
wyszykowałam się jak na randkę. Dzwonię do Bonda- przecież po
to zostawił wizytówkę. Telefon wyłączony albo poza zasięgiem.
18.15. Telefon wyłączony albo poza zasięgiem.
18.40. Telefon wyłączony albo poza zasięgiem. Otworzyłam
butelkę wina i wypiłam lampeczkę.
19.00. Telefon wyłączony albo poza zasięgiem. Druga
lampeczka.
19.30. Telefon wyłączony albo poza zasięgiem. Włączam
telewizor, żeby obejrzeć „Wiadomości”. Trzecia lampeczka.
20.00. Telefon wyłączony albo poza zasięgiem. Butelka
pusta. Zawsze mogę otworzyć następną.
23.00. Zupełnie zapomniałam o tableteczkach od doktora
Larneckiego i zasypiam nieszczęśliwa, bo nikt mnie nie kocha.
121
5 października, piątek
7.00. Za oknem szaro, pada deszcz i jest ohydnie. Pędzę do
łazienki. Wacek plącze mi się pod nogami, demonstrując swoje
niezadowolenie, że nie zajęłam się najpierw jego pustymi
miseczkami. Wreszcie z godnością wkracza do łazienki, wskakuje
na wannę i przygląda się, jak próbuję jednocześnie myć zęby i
czesać włosy.
7.20. Szafa! Oczywiście spódnica, o której myślałam, myjąc
zęby, leży na samym dnie szafy i jest tak wygnieciona, jakby
służyła za posłanie Wackowi. Chyba nawet jeszcze z koleżanką.
A tyle razy obiecywałam sobie, że wszystko uprasuję i
przygotuję poprzedniego wieczoru. W rezultacie żelazko stoi nie
używane od miesięcy, a ja ćwiczę wariant: sweterki i spodnie,
które się nie gniotą.
Jak to robią dziewczyny, które codziennie przychodzą do
pracy w innej, odprasowanej bluzce, dopracowanej fryzurze, nie
mówiąc już o makijażu, a jeszcze męża nakarmią i dziecko do
przedszkola odprowadzą — pozostanie dla mnie na zawsze
tajemnicą. Nie nadaję się do małżeństwa. Już wiem, sytuację
rozwiązałby związek partnerski — każde z nas prowadzi taki tryb
ż
ycia, jaki mu się podoba, bez prawa ingerencji w życie tego
drugiego, a od czasu do czasu robimy sobie przyjemności.
Dlaczego tylko „od czasu do czasu”? Chyba nie najlepiej to
wykombinowałam.
7.30. Z zamyślenia wyrywa mnie Wacek ocierający się o
moje nogi. Kurczę! Późno, a jeszcze muszę mu dać jedzenie.
— A nie mogłeś sobie od rana jakiegoś kotlecika upolować,
mój kochany kotku?
Wacek miauczy negatywnie. Chyba nie mógł.
9.10. Udało mi się prawie nie spóźnić. Pani Zuzia zerknęła
tylko dyskretnie na zegarek. Nawet nie pytała, co się stało. A
122
przecież naprawdę może mi kiedyś strzelić rura w łazience —
tylko kto w to uwierzy?
9.30. Koło mojego biurka przesunęła się jak cień Dorota.
Chyba w poszukiwaniu Pawła. O! Ta to się nigdy nie spóźnia i od
rana ma tysiące loczków ufryzowanych na głowie.
— Ten sweterek już chyba wczoraj widziałam, kiedy szłaś na
spotkanie z naszym Autorem — szepnęła. — Ładny, chociaż
bardzo podobny do tego sprzed kilku dni.
Zołza! Nienawidzę perfekcyjnych, zorganizowanych kobiet.
16.40. Wychodzę z redakcji. Paweł, który idzie ze mną na
parking, pyta z troską w głosie, czy już na pewno dobrze się czuję
i czy może mi w czymś pomóc.
— Dzięki — odpowiadam. — Przepraszam, Paweł, ale się
ś
pieszę. Obiecałam mamie, że oddam jej film do wywołania, taki
z naszych zeszłorocznych świąt. Wrzuciłam go do szuflady i
dopiero w zeszłym tygodniu sobie o nim przypomniałam. Zdjęcia
są super i mama chciała dodatkowe odbitki z trzech klatek. No i
wczoraj po nie pojechałam, ale zrobili nie te, co trzeba.
— Trzeba było im podać numerki wybranych klatek —
powiedział Paweł.
— Przecież podałam. Dlatego się wkurzyłam, że prostych
trzech zdjęć nie potrafią odbić, i kazałam jeszcze raz zrobić
odbitki według podanych przeze mnie numerków.
— A co robisz jutro?- zapytał, tak jakoś przeciągając słowa.
— Iwona zaprosiła mnie na weekend do ich chatki na kurzej
łapce za miastem. Zamykają sezon letni na działce.
— No to hej! Do zobaczenia w poniedziałek.
— Hej!
17.15. Jestem w zakładzie fotograficznym. Odebrałam
zdjęcia, wyjmuję je z koperty i nie wierzę własnym oczom!
123
Znowu nie te zdjęcia, na dodatek zrobili te same co wczoraj!
Teraz naprawdę się wkurzyłam. Wieczorem mama znowu
zadzwoni i zapyta o zdjęcia. Już słyszę jej głosik: „Brygida,
kochanie, co się z tobą dzieje. Na tobie już zupełnie nie można
polegać. Pomału przestaję się dziwić, że nie potrafisz ułożyć sobie
ż
ycia”.
— Proszę pana — mówię spokojnym głosem, choć poziom
adrenaliny podnosi mi się niebezpiecznie — prosiłam wczoraj,
ż
eby pan zrobił odbitki zdjęć numer jedenaście, szesnaście i
dwadzieścia trzy. A co mi pan dał w kopercie?
Wziął ode mnie film i spokojnie, klatka po klatce, zaczął go
przeglądać. Popatrzył na mnie jak na idiotkę i powiedział:
— To są zdjęcia numer jedenaście, szesnaście i dwadzieścia
trzy.
Teraz ja wzięłam film, zaczęłam go przeglądać i nogi się
pode mną ugięły. Szepnęłam najciszej, jak mogłam:
— Przepraszam. Proszę teraz zrobić zdjęcia numer
dwanaście, siedemnaście i dwadzieścia cztery.
Zapłaciłam i szybko wyszłam. Jadę do domu wyprasować
wszystkie bluzki i spódnice. Może nawet wypastuję buty.
124
6 października, sobota
9.00. Telefon. Dzwoni Iwona, że są już pod domem i czekają
na mnie.
— Już wychodzę! — krzyczę w słuchawkę, wrzucając do
torby kosmetyczkę, piżamę i Krainą pozytywek Tomasza
Małyszka, okrutną, męską powieść o zbrodni bez motywu.
Jednocześnie próbuję wyszarpnąć z włosów lokówki. Wacek
plącze mi się pod nogami i strasznie przeszkadza. Aha, muszę
jeszcze wyciągnąć suszarkę do włosów z kontaktu, wyjąć z
lodówki jedzenie dla Wacka i przełożyć do miseczki, wyrzucić
ż
wirek i nasypać świeży. Już. Całe szczęście, że drzwi się nie
zatrzasnęły, kiedy biegłam do zsypu, bo klucze zostały oczywiście
na stole.
9.10. Co oni robią z tą windą?! Przyciskam i przyciskam, a tu
nic. Ktoś gdzieś blokuje. O Boże! Kot! Rzucam się do drzwi
mojego mieszkania, otwieram trzy zamki anywłamaniowe,
wpadam do kuchni i wyciągam przerażonego Wacka z lodówki.
— Wacek, ty kochany debilu, jak możesz włazić do lodówki,
kiedy ja się śpieszę?!- Prawie płakałam, pocierając go ręcznikiem,
ż
eby się rozgrzał. Dobrze, że zauważyłam go kątem oka, kiedy
wyjmowałam rybę,chociaż pomyślałam,że tylko mi się wydawało.
9.20. Przesadziłaś, Brygida — powiedział Bartek, mąż
Iwony, kiedy trzasnęłam drzwiami ich samochodu.
— Sorry, nie chciałam tak trzasnąć.
— Przesadziłaś nie z trzaskaniem, ale z grzebaniem się —
wyjaśnił-Jak długo można na ciebie czekać -powiedział z
wyrzutem.
— Strasznie was przepraszam, ale musiałam wyjąć kota z
lodówki.
Popatrzyli na siebie i nie odezwali się już ani słowem.
125
„Zanosi się na to, że będzie miło” — pomyślałam.
9.40. Chce mi się płakać. Moja torba z piżamą, zmianą
bielizny, ciepłym swetrem i wszystkimi akcesoriami została w
domu.
126
7 października, niedziela
17.00. Wacek ma nadęty pyszczek, bo opuściłam go na 32
godziny! Wskoczył na parapet i udaje, że mnie nie widzi.
— Chodź tu, wariacie, opowiem ci, jak było.
Wacek nie jest zainteresowany. A było rewe...! Wczoraj
wieczorem rozpaliliśmy grilla i piekliśmy różne pyszności:
kiełbaski, szaszłyki, udka z kurczaka itd. Piliśmy wino albo piwo
(to panowie w liczbie trzech). Ja byłam oczywiście bez pary.
Miał, co prawda, przyjechać jakiś kolega Bartka i wystąpić w roli
mojego towarzysza, ale zadzwonił straszliwie wkurzony, że nie
może trafić, więc wraca do Poznania. Lepiej, że nie przyjechał,
skoro taka ofiara. Między nami mówiąc, ja też bym nie trafiła, ale
przecież nie jestem mężczyzną, prawda?
Potem panowie rozpalili ognisko, jako że paniom zrobiło się
zimno. Dobrze, że Iwona dała mi swój polar, bo umarłabym z
zimna. Siedzieliśmy blisko ognia, piliśmy wino albo piwo i
opowiadaliśmy sobie różne śmieszne historie. Taki konkurs.
Najlepsza była Anka, siostra Bartka, która jest nauczycielką.
Wyjęła swój telefon komórkowy i powiedziała:
— To będzie historia pewnego SMS-a, którego dostałam od
Jaśka.
Jasiek to jej narzeczony.
Jasiek rzucił się na nią z krzykiem:
— Anka, proszę, nie!!!
— Wyluzuj się, Jasiek! — śmiała się Anka. — Uwaga,
czytam: „Kocham Cię od A do Z, z uwzględnieniem ą, ę, ć, ź, ń,
ale najbardziej kocham Twój przecinek!”
Ryknęliśmy śmiechem.
127
— Cicho! — zawołała Anka- To dopiero początek historii.
Następnego dnia w szkole dyrektorka zrobiła mi niespodziewaną
wizytację na lekcji polskiego. Przyszła, świecąc tym swoim
drucikiem na zębach. Kto to widział, żeby w tym wieku dbać o
zgryz?!
— Pani Kubiak, proszę kontynuować -powiedziała bez cienia
zachęty i posadziła swój kwadratowy tyłek w ostatniej ławce.
— Dzisiaj poznamy imiesłów przysłówkowy, który oznacza
czynność lub stan towarzyszący tej czynności, na przykład
„czytając, uczę się” — zapowiedziałam temat.
Potem napisałam na tablicy parę przykładów i poprosiłam
uczniów o podanie własnych. Zgłosił się Adam Biedrzycki,
któremu wróżę przyszłość w Chippendalesach.
— Patrząc na panią, oczekuję — powiedział, spoglądając mi
prosto w oczy.
Dyrektorka głośno chrząknęła. Postanowiłam przywołać na
odsiecz Małgosię Wolską, którą każdy prezydent mógłby śmiało
uczynić swoim rzecznikiem prasowym.
— Czytając Chłopów, poznasz wiele ciekawych rysów życia
ludu- wyrecytowała Małgosia, a ja zapisałam to zdanie na tablicy.
Potem miałam swój niezwykle interesujący wykład,
ubarwiony wypowiedziami uczniów, cytatami z literatury i
filmów współczesnych. Cud, miód i kultura. Dyrektorka nie
mogła się do niczego przyczepić.
Po lekcji, kiedy zostałyśmy już same, podeszła do mnie z tym
swoim rusztowaniem w jamie ustnej.
— Gratuluję, pani Kubiak, świetnie... Ale co u pani z
przecinkiem?
Zbladłam, a następnie spurpurowiałam jak kisiel „Słodka
chwilka” dr Oetkera.
— Słucham?
128
— Zapomniała pani o przecinku. Proszę spojrzeć na tablicę,
tutaj i tutaj. Przecinka nie można lekceważyć, bo wszyscy
poniesiemy konsekwencje. Do pani należy wyjaśnienie uczniom,
do czego służy przecinek i kiedy się go używa. Inaczej obleją
egzamin dojrzałości. Czy pani wie, że taki niepozorny przecinek
może przeszkodzić młodemu człowiekowi w karierze? —
zakończyła relację Anka.
Teraz już wyliśmy tak,że rozszczekały się wszystkie psy w
okolicy
Dzisiaj na pożegnanie panowie, zataczając się ze śmiechu,
chórem wrzasnęli:
— Dbajcie dziewczynki o swoje przecinki!
21.00. To jednak cudowne mieć dom tylko dla siebie.
129
8 października, poniedziałek
8.45. Dzień zaczął się średnio pomyślnie. To znaczy
właściwie nie wiem, bo wprawdzie znowu zaspałam, ale w drodze
do pracy usłyszałam w radiu horoskop na dzisiaj: „Czeka cię miła
niespodzianka”.
9.10. Siedzę przy komputerze i skracam artykuł o nowej
generacji leków odchudzających. Nawet mnie to wciągnęło.
9.30. Telefon. Mama! A prosiłam, żeby nie dzwoniła do
redakcji! No dobrze, przyjechała do mnie w środku nocy, czyli
nad ranem, żebym wiedziała, że mnie kocha. Niech będzie.
9.30 i 23 sekundy. Nie mogę otrząsnąć się z szoku! To jest
po prostu niemożliwe. Moja mama rozmawiała ze mną przez
telefon — a raczej mówiła do mnie przez telefon — tylko 23
sekundy! To, co powiedziała, jest również niewiarygodne: „Mam
do ciebie prośbę”. Niczego nie żąda, nie każe, tylko ma prośbę.
To znaczy, że wkrótce nastąpi koniec świata. Zaprosiła mnie na
lunch do mojego ulubionego chińskiego baru. Chyba nie mam
dzisiaj urodzin?
12.30. Siedzę z mamą w moim ulubionym chińskim barze,
jem moją ulubioną sałatkę i nagle słyszę, jak mama mówi tym
swoim najsłodszym głosem, który zapowiada nadejście tornado:
— Wiesz, słoneczko, jadę do sanatorium. Wyobraź sobie, że
doktor Larnecki był tak miły i załatwił mi Kudowę Zdrój.
Poczułam mrowienie na karku: doktor Larnecki kazał mi się
zgłosić na badania do jego kliniki. Nie mogę się tam nigdy w
ż
yciu pokazać, bo przecież wtedy w znacznym stopniu
symulowałam. I wydaje mi się, że on w końcu się tego domyślił.
Zemdlałam na chwilę, to prawda. W tych marketach zawsze robi
mi się niedobrze po półgodzinie. Nie wiem, czy to sprawa
oświetlenia czy wentylacji, a wówczas jeszcze dodatkowo ten
skandal z kartą. Ale gdy on usiłował mnie docucić, to ja już
dawno byłam „docucona”. Później znów zrobiło mi się słabo,
130
kiedy zobaczyłam karetkę pogotowia pod marketem, a ja miałam
nadzieję, że on sam odwiezie mnie do domu i... Wyłączyłam się
na chwilę i nie słuchałam tego, co mówi moja mama. I to był
błąd!
— Oczywiście, zgodzisz się, prawda? — Zaglądała mi w
oczy. — Przecież to tylko trzy tygodnie.
— Na co mam się zgodzić? — zapytałam.
— No, zaopiekujesz się Lula.
— Lula?! — Aż podskoczyłam na krześle, powodując
paniczną ucieczkę na zaplecze Chińczyka niosącego chyba z pięć
talerzy jednocześnie. Huk rozbijającego się o posadzkę porcelitu
był dowodem na to, że odniosłam sukces. — Ja? Ja mam
zaopiekować się tym wielkim potworem z paszczą pełną zębów?
— To nie potwór, tylko dobermanka — powiedziała mama
już prawie obrażonym głosem. — Poza tym ona za tobą przepada.
— Nie mogę, mamo. Zrobiłabym dla ciebie wszystko,
naprawdę, ale ja pracuję od rana do wieczora. Nie mam czasu,
ż
eby ją wyprowadzać.
— Przecież to żaden problem. Wstaniesz po prostu pół
godziny wcześniej i wyjdziesz z Lula na spacer, a przy okazji
kupisz sobie świeżutkie bułeczki na śniadanie. Taka jesteś blada,
moje dziecko, codzienny spacer dobrze ci zrobi. — W mig
potrafiła znaleźć rozwiązanie każdego problemu.
— Gdybym potrafiła wstawać pół godziny wcześniej, nie
spóźniałabym się notorycznie do pracy — zauważyłam trzeźwo.
— A może Magda? — szepnęłam ze słabnącą nadzieją w głosie,
ż
ałując natychmiast, że mi to przyszło do głowy, ponieważ mama
popatrzyła na mnie z takim wyrzutem, że powinnam zostać
unicestwiona w ułamku sekundy.
— Przecież wiesz, że Kubuś jest uczulony na sierść.
— Ale ja mam kota! — Złapałam się ostatniej deski ratunku.
— Wacek wpadnie w stresy.
131
— Bzdura. Lula bardzo lubi koty-mówiła niczym nie zrażona.
„Uhm — pomyślałam — szczególnie w charakterze
zwierzyny łownej”.
— Kiedy wyjeżdżasz? — spytałam już właściwie pokonana.
— Dzisiaj-Rozpromieniła się-Mam pociąg za trzy godziny.
Rozumiem, że będziesz mogła pojechać po Lulę już teraz.
— Mamo, ale ja wracam jeszcze do pracy-Byłam przerażona.
— Och, to żaden problem. Lula posiedzi w samochodzie,
bardzo to lubi. Jak żył ojciec...
— Mamo, nie mam już czasu.
— Chciałam tylko powiedzieć, że Lula spokojnie może
poczekać na ciebie w samochodzie. Będziesz miała pewność, że
nikt nie ukradnie ci lusterek.
14.05. Ja z powrotem w redakcji, Lula w moim samochodzie.
14.15. Pewnie teraz zżera tapicerkę. W końcu to służbowy
samochód. Boże! Czy uchyliłam szybę?
14.18. Na parkingu: Lula śpi, szyba uchylona.
15.07. Pewnie już się obudziła i z nudów rwie na strzępy
moją nową spódnicę, którą zostawiłam z tyłu na siedzeniu.
15.10. Na parkingu: Lula śpi, spódnicę mam na sobie.
16.03. Czemu ona tak śpi i śpi? Może chora? Może
powinnam natychmiast pojechać z nią do weterynarza? Mama
nigdy nie wybaczyłaby mi, gdyby Luli stało się coś złego.
16.05. Wstaję i siadam. Wszyscy się na mnie gapią.
16.15. Nie mogę piąty raz zbiegać na parking. I tak budzę
ogólne zainteresowanie.
16.17. Trudno. Niech myślą, że zwariowałam. I tak nie mogę
132
się na niczym skupić.
16.20. Chwała Bogu — śpi.
17.30. Ratunku!!! Siedzę na krawężniku i nie wiem, co robić.
Lula nie chce mnie wpuścić do samochodu. Warczy i pokazuje
zęby, kiedy się zbliżam. Dlaczego moja matka nie kupiła ratlerka
albo pudla, tylko to wielkie bydlę?
17.47. Bez zmian. Lula w samochodzie, ja na krawężniku.
18.00. Lula zżera największy czekoladowy baton, jaki udało
mi się zdobyć w pobliskim kiosku, a ja — z sercem w piętach —
siadam za kierownicą.
19.00. Człowiek całe życie się uczy. Moje dzisiejsze cztery
odkrycia:
1. Lula lubi czekoladowe batony i jazdę samochodem;
2. Lula lubi moje łóżko;
3. Zbankrutuję na batony, bo nic poza słodyczami na nią nie
działa — ani łagodna perswazja (tę przyjmuje wzgardliwym
milczeniem), ani stanowcze „złaź!” (to potraktowała z uwagą, ale
się nie zastosowała), ani podniesiony głos (efekt: ostrzegawcze
warknięcie). Myślę, że wobec takiej postawy mojej podopiecznej,
czeka mnie upojna noc w fotelu. Jutro z całą pewnością nie zdążę
do pracy i nikt na pewno mi nie uwierzy, że to z powodu psa;
4. Lula nie lubi Wacka, a Wacek nie lubi Luli.
Trzy rozkoszne tygodnie dopiero się rozpoczęły!
20.07. Od trzech minut Lula stoi pod drzwiami i szczeka.
Czego ona może chcieć, na litość boską? Wacek wybrał wolność
na parapecie po zewnętrznej stronie okna. Żeby tylko nie popełnił
samobójstwa!
20.09. Aha! Spacer! Psy wychodzą na spacer, a przy okazji
załatwiają swoje potrzeby fizjologiczne.
20.15. Nigdy nie przypuszczałam, że psy mają tyle siły. Nie
133
mogę pojąć, jak moja drobna i szczupła mama daje sobie z nią
radę. Ledwie zdążyłam wyjść przed klatkę, Lula zobaczyła kota.
Takiego bezpańskiego dachowca. I poniosła jak koń! Co ja mówię
— jak rumak ognisty! (Przecież Lula lubi koty! Ha, ha, ha!) W
jednej chwili górna połowa mojego ciała poleciała do przodu, a
dolna wrosła z zaskoczenia w ziemię. Przede mną wyłoniła się
nieoczekiwanie wielka kałuża pełna brudnej zawiesiny i już
widziałam, jak w niej ląduję, gdy nagle poczułam silne
szarpnięcie za ramię. I nie było ono spowodowane przez Lulę.
Poczułam coś jeszcze: najnowszą linię zapachową Calvina Kleina.
Yesss! Od dawna nic mnie tak nie zwalało z nóg! No, chyba że za
chwilę zrobi to Lula.
— Niechże pani uważa. — Głos był wyraźnie zirytowany. —
Psa trzeba trzymać na krótkiej smyczy.
Obejrzałam się i chyba rozdziawiłam usta. Przede mną stał
ten niewiarygodnie przystojny facet spod trzydziestego czwartego.
I był wyraźnie na mnie zły!
— Przepraszam — bąkałam, jakby mi rozum odebrało. — To
nie mój pies. Muszę się nim opiekować przez trzy tygodnie i
dopiero pierwszy raz wyszłam na spacer — paplałam tak przez
chwilę, bo nie mogłam oderwać od niego oczu, a oczy miałam już
od paru chwil pełne łez. — Aha! Dziękuję, że uratował mnie pan
od upadku. Byłabym „kobietą upadłą”, gdyby nie pan — siliłam
się na dowcip.
Przyjrzał mi się uważnie, podał chusteczkę, żebym wytarła oczy.
„O rany!” — pomyślałam. „Rhett Butler!”
On powiedział bardzo spokojnie:
— Idę z Brutusem na spacer do parku, bo pies musi się
wybiegać. Idzie pani z nami?
Dopiero teraz zauważyłam, że nie jest sam. Przy jego nodze
siedział doberman i z daleka, dyskretnie obwąchiwał Lulę.
— Jasne, że idę! — wykrzyknęłam może zbyt radośnie i zbyt
głośno, a pomyślałam: „Choćby nawet na koniec świata, ale nie
134
musisz o tym wiedzieć”.
— Nauczę panią, jak prowadzić psa na smyczy.
21.15. Umówiliśmy się na jutro. Nie mogę pojąć, jak to się
stało, że do tej pory nie miałam psa. Lula jest cudowna! Gdyby
nie ona, mogłabym go nigdy nie spotkać. A jednak byłam pewna,
ż
e gdzieś go już widziałam.
21.30. Wszystko się zgadza — spotkała mnie dzisiaj
niespodzianka. Mam psa, poznałam Daniela (Boże! To imię
prześladowało mnie od dawna) i na razie wszystko jest na dobrej
drodze. Chyba zacznę wierzyć w horoskopy. Aha!
Zapomniałabym — Daniel jest weterynarzem.
23.15. Lula i ja kładziemy się spać. Odniosłam niemały
sukces; nie ukrywam, że za pomocą ciasteczek w czekoladzie. Ja
ś
pię w swoim łóżku, a Lula śpi w przedpokoju.
23.30. Drobna poprawka — Lula zjadła ciastka i śpi w moim
łóżku, a ja w przedpokoju.
23.50. Uzyskałyśmy konsensus — obie śpimy w moim łóżku.
135
9 października, wtorek
4.25. Kurde! Co to za hałasy?! Że też ludzie w blokach
trzymają psy! Wiadomo przecież, że to katorga dla psów. Biedne
zwierzę szczeka i szczeka. Gdzie są ci z Towarzystwa Opieki nad
Zwierzętami?! Zaraz znajdę numer w książce telefonicznej, tylko
wstanę...
4.26. Już wstaję, ale tej pani, co wali szczotką w mój sufit, nie
zamawiałam! Czego ona chce, do cholery, ode mnie?! Przecież ja
nie mam psa!
4.27. Lula! Dlaczego tak się drzesz!?
4.45. Na pewno zachoruję na zapalenie płuc. Na piżamę
nałożyłam tylko kurtkę i wyszłam z tym potworem na nocny
spacer.
4.50. Mam dreszcze. Dziękuję ci, mamo! Nie powiedziałaś,
ż
e z psem trzeba wychodzić także w nocy!
5.55. Obudziłam się z koszmarnego snu, zlana zimnym potem
i przerażona!
5.56. Niestety, to nie był sen! Mieszkanie zdemolowane.
Wacek siedzi na mojej nowej lampie z IKEI i groźnie prycha.
Lula obchodzi go dookoła i obszczekuje cała najeżona. Ktoś wali
w sufit, a może w podłogę. I ja mam tak żyć przez trzy tygodnie?!
6.00. Zrezygnowana wracam do łóżka, walkmen na uszy...
może jeszcze zasnę.
7.00. Przeklęty budzik wyrywa mnie z cudownego snu.
Byłam z NIM! Właśnie padliśmy na dywan, gorączkowo
ś
ciągając z siebie nawzajem części zbędnej garderoby, właśnie
zagarnęły mnie silne, męskie ramiona i poddałam usta jego
namiętnym pocałunkom... mmm... jak rozkosznie... czuję jego
oddech na swojej szyi... I ten cholerny budzik!!! A może to nie
był sen? Obok wyczuwam coś ciepłego i na pewno nie jest to
136
moja noga! Słyszę czyjś oddech... Natychmiast uruchamiam
ś
piące jeszcze szare komórki — no, nie! Żadnego faceta na noc
nie zapraszałyśmy, krzyczą zaspane szare komórki! Otwieram
oczy i widzę jakiś wielki, wilgotny nos spychający moją głowę z
łóżka, jakiś wielki jęzor z głośnym mlaskaniem oblizuje moje
uszy i szyję.
— Lula! — wrzeszczę i wyskakuję z łóżka. To się nazywa:
„Pies ci mordę lizał!” No, nieźle — w moim łóżku z jednej strony
leży Lula, a z drugiej Wacek! Co mu odbiło? Przecież nigdy ze
mną nie spał!
7.15. Prysznic, makijaż, szklanka przedwczorajszej
kapuścianki — brrr! Co za świństwo! Hej! Zwierzaki! Nie
wyżerać sobie nawzajem z misek!
8.00. Właściwie jestem gotowa. Jeszcze tylko spacerek z
Lulą. Szybko wokół bloku. Siusiu, kupka i do domu.
8.15. Cichutko zamykam drzwi. Przekręcam klucze w trzech
antywłamaniowych zamkach, naciskam przycisk windy. Rozlega
się potworny skowyt, jakby kogoś obdzierali ze skóry.
Towarzyszy mu brzęk tłuczonego szkła. A już prawie byłam w
windzie. Wysiadam i pędzę otwierać te moje trzy
antywłamaniowe zamki.
8.20. Nie mam wyjścia. Wacek zostaje. Lulę zabieram ze
sobą.
8.40. Lula robi wrażenie, gdy stoimy na światłach. Nie ma
kierowcy, który nie wychyliłby się, żeby na nią spojrzeć.
9.00. Parking przed siedzibą redakcji. Uchylam szybę w
samochodzie i wysiadam. Lula jest wyraźnie niezadowolona, że ją
zostawiam.
9.20. Monika informuje mnie o zbiegowisku wokół mojego
samochodu.
9.23. Wybiegam na parking. Lula wyje, drapie, piszczy, rzuca
się z jednego siedzenia na drugie. Otwieram samochód. Lula
wypada jak szalona, jak dożywotniak, którego nieoczekiwanie
137
ułaskawili. Cholera! Zapomniałam smyczy!
10.00. Nie mogę już złapać ani oddechu, ani Luli. Ona
uznała, że to świetna zabawa. Przypada na przednie łapy, pozwala
mi podejść do siebie blisko, a kiedy wyciągam do niej rękę,
wyskakuje gwałtownie do góry, jakby była puszkiem, po prostu
puszkiem! I zwiewa w radosnych podskokach.
10.20. Ciągle nie tracę nadziei, że uda mi się namówić Lulę
na powrót do samochodu. Zjadła już chyba z dziesięć batonów, a
na tego położonego na przynętę w samochodzie nawet nie
spojrzała. Jestem wściekła!
10.30. Podjeżdża Paweł, który miał dzisiaj jakieś sprawy do
załatwienia w drukarni. Przygląda się przez chwilę wyczynom
Luli i mojej bezradności, a potem pyta, jak wabi się mój pies.
— Lula — mówię zrezygnowana — ale to nie mój pies.
— Lula, do nogi — Paweł wydaje krótką, ostrą komendę.
Lula posłusznie podchodzi. Siada, a potem waruje.
Oniemiałam! To nieujarzmione stworzenie zostało błyskawicznie
okiełznane. Po chwili Lula siedzi już w moim samochodzie.
Potulna i wyraźnie śpiąca. Nic dziwnego, po takich harcach!
— Paweł, nie wiem, co mam robić — usprawiedliwiam się.
— Mama mi ją podrzuciła i pojechała do sanatorium. Na trzy
tygodnie. Za trzy tygodnie ja już nie będę żyła, rozumiesz —
chlipię, a tusz mi się rozmazuje po policzkach.
— Uchyl jej na razie okno, potem coś wymyślimy.
„Potem coś wymyślimy” — tłucze się po mojej głowie przez
resztę godzin w pracy. Może uda mi się pozbyć Luli.
16.30. Paweł mówi, że rozmawiał z rodzicami i zgodzili się
„przechować” Lulę do czasu powrotu mojej mamy z sanatorium.
Trudno mi uwierzyć, że ktoś dobrowolnie może skazać się na taką
mękę. Rodzice Pawła twierdzą, że świetnie sobie z Lulą poradzą,
bo zawsze mieli w domu psy.
138
„Zbyt piękne, żeby było prawdziwe” — myślę, a
jednocześnie trochę żałuję rozstania z Lulą, bo nie będę miała
pretekstu do spacerów z Danielem.
18.00. Paweł zaprasza mnie na obiad. Teraz, kiedy pozbyłam
się Luli, jest mi wszystko jedno.
18.15. Idziemy pieszo do ulubionej restauracji Pawła.
Rozmawiamy, nagle tak inaczej, nagle tak zwyczajnie. Paweł
mówi, jakiej muzyki słucha, jakie książki czyta! Opowiada o
swoich ulubionych miejscach w Poznaniu... Paweł! Zawsze
wiedziałam, że jesteś w porzo... ale aż tak? Paweł kupuje mi różę i
mówi, że dawno już chciał mnie zaprosić i tak po prostu pogadać,
ale jakoś nie było okazji.
22.00. Paweł odprowadza mnie do redakcji. No, nie! Nie
bankietowaliśmy całą noc. Na parkingu stoi mój matiz, więc
muszę go zabrać, bo jutro nie miałabym czym przyjechać do
pracy. Idziemy pieszo prawie przez cały Poznań. Trochę mi zimno
i Paweł mnie przytula. Tak zwyczajnie, bez zobowiązań.
Opowiada i opowiada, a ja go ciągle słucham.
Gdyby nie to, że znów przypomniał mi się tata: „Miejsce
pracy nie jest miejscem do flirtów. Zapamiętaj, córeczko...”
Zapamiętałam, cholera!
139
10 października, środa
7.00. Jak cudownie rano wstać. Właściwie żałuję, że nie ma
Luli. Może kupię Wackowi jakiegoś małego pieska do
towarzystwa? A ja będę miała pretekst do spacerków!
7.15. Żadnych psów! I tak mam problemy z rozpoczęciem
dnia. Dobrze jest, jak jest.
8.15. Wybiegam z domu naprawdę radosna. Przed blokiem
poślizgnęłam się na psich kupkach i wyrżnęłam jak długa. Bardzo
malownicza poza! Obcas złamany i oczko w rajstopach. Same
sukcesy!
8.20. Drugi prysznic tego dnia. Nic nie zdążę zrobić z
włosami. Naturalne strąki na głowie i siniak na kolanie wyglądają
bardzo „atrakcyjnie”.
8.30. Nie mam się w co ubrać. Wacek schował się w szafie z
ciuchami i wszystko jest w kocich kudłach. Zepsuło mi się
ż
elazko od dawna nie używane i cały prąd z niego „wyszedł”.
Boże drogi, gdzie jest mężczyzna mojego życia, który potrafi
ż
elazko naprawić? Przecież ja jestem tylko małą blondynką, nie
mogę znać się na wszystkim.
8.40. Włożyłam dżinsy (dopięłam je na leżąco) i obcisły
sweterek. Przez cały dzień będę musiała chodzić z wciągniętym
brzuchem. Trudno! Pozytywna strona tej dramatycznej sytuacji —
zrezygnuję z lunchu. I będę chuda.
8.50. Gdyby nie chłodna jesień, przerzuciłabym się na rower.
Trzeba pamiętać wiosną, żeby jeździć do pracy na rowerze!
Przynajmniej ominie człowieka stanie w tych upiornych korkach.
Chociaż czasami jest miło nawet w korku. Na przykład teraz —
ten brunet na pasie obok uśmiecha się do mnie tajemniczo. Ja też
się uśmiecham. Obiecująco!
9.15. Już wiem, dlaczego ten brunet się uśmiechał.
Zapomniałam zdjąć czepek kąpielowy. Pani Zuzia mało z krzesła
140
nie spadła, jak mnie zobaczyła. Nawet na zegarek nie spojrzała,
tylko zapytała, czy wybieram się na zawody pływackie. Bardzo,
bardzo śmieszne!
11.00. Zadzwoniła mama z Kudowy. Znowu do redakcji, a
prosiłam... Bawi się cudownie i biega na wieczorki zapoznawcze.
Zapytała, czy mogę wysłać jej trochę gotówki, bo nie wzięła
swojej karty kredytowej. Co ona robi z pieniędzmi? Przecież to
wczasy lecznicze, a nie ekskluzywna wycieczka na Kanary. Ja też
chcę do sanatorium!
14.00. Zmieniłam zdanie. Nie chcę do sanatorium. Ja chcę na
Kanary!
Na dworze leje, na moim biurku czwarta kawa (cerę szlag
trafi) i cała tona papierów. Na szczęście lubię swoją pracę.
16.00. Paweł podchodzi do mojego biurka tak cicho, że
podskakuję na krześle, kiedy dotyka mojego ramienia.
— Czy możemy porozmawiać? — pyta jakoś tak niepewnie.
— Jasne. — Wstaję i wychodzimy na korytarz. Mam złe
przeczucia. — Co się stało? — pytam.
— Nic się nie stało, tylko Lula zdemolowała mieszkanie
rodziców... Mówią, że jest bardzo miła, ale tęskni za tobą i dlatego
tak szaleje. Oni dłużej już nie wytrzymają.
— A mieli tyle psów!
— A mieli tyle psów — powtarza Paweł. — Nie mogę
zrozumieć, jak to możliwe. Mówiłaś przecież, że to nie twój pies,
tylko twojej mamy...
— No właśnie!
— To dlaczego tak tęskni za tobą?
— Powiem ci prawdę, Paweł. Ja myślę, że to jest po prostu
niewyobrażalnie rozpuszczony egzemplarz, któremu ja ze strachu
i bezradności ulegałam, karmiąc go czekoladowymi batonami. I
141
ten potwór uznał, że tak ma być! Nie ma rady, muszę zabrać Lulę
do siebie.
— Jak sobie poradzisz?
— Nie wiem.
— Czy mogę ci jakoś pomóc?
— Już mi pomogłeś, dzięki. Teraz sama muszę stawić czoło
bestii.
— Jeśli chcesz, to wpadnę do ciebie wieczorem. Może we
dwójkę jakoś sobie z nią poradzimy.
— OK! — W rezultacie pojechaliśmy po Lulę razem.
18.00. Odebraliśmy Lulę od rodziców Pawła. Przepraszali,
uśmiechali się. Ja też.
18.10. Nie mogę prowadzić samochodu, ponieważ Lula zwala
się na mnie całym swoim wielkim cielskiem i wylizuje mnie tak,
jakbym przez miesiąc nie miała się w czym umyć. Nawet
mruknięciem nie dała do zrozumienia, że skandalem jest brak
baloników! Paweł siedzi wbity w fotel i nie może się ruszyć.
Kiedy, przez przypadek, wyciąga rękę w moją stronę, Lula
pokazuje zęby i paskudnie warczy.
20.00. Wychodzimy z Lula na spacer. Do licha! Nigdy bym
nie pomyślała, że za Pawłem będą się oglądać wszystkie panny w
wieku rozrodczym. A on w ogóle nie zwracał na nie uwagi! Szedł
obok mnie, prowadząc Lulę na smyczy, cały pachnący
feromonami i Hugo Bossem, a w dodatku, jak przystało na szefa
działu w babskim piśmie, był świetnie zorientowany w literaturze
kobiecej.
Zachwycał się Polką Gretkowskiej, choć wcześniej za nią nie
przepadał. Nie zachwycał się anatomią stanu błogosławionego, ale
rzeczywistością kobiety, która oczekuje narodzin dziecka.
Rzeczywistością tu i tam!
Wzruszyło mnie to, co mówił, ponieważ oznaczało, że gotów
142
był przyjąć na siebie odpowiedzialność za życie nowego, małego,
bezradnego człowieka i za bezpieczeństwo kobiety, która tego
człowieka na świat wydaje! Och, chyba się trochę
zagalopowałam.
21.15. Wróciliśmy do domu, włączyłam Coltrane for Lovers,
włożyłam odjazdową kieckę (wprawdzie nie na tę porę roku, ale
wyglądałam w niej super).
Paweł otwiera wino — dzisiaj australijskie „Kangaroo” — ja
nakładam spaghetti.
Paweł zauważa, że wyglądam seksownie, ja dolewam wino.
— Pyszne, prawda? — pytam.
— Fantastyczne! — wykrzykuje z autentycznym zachwytem.
— A gdzie masz to zepsute żelazko, Brygida?
— Jakie żelazko?
— Mówiłaś przecież, że zepsuło ci się żelazko i nie możesz
wyprasować bluzki. Powiedziałaś nawet, że na gwałt potrzebny ci
prawdziwy mężczyzna, który by to żelazko zreperował. — Śmieje
się. — Jestem więc i pytam, gdzie żelazko?
— Jesus Christ! Ale mnie zaskoczyłeś! Żelazko! —
Pomyślałam, że zwariował, o co chodzi z tym żelazkiem?
Wyciągnęłam z szafy zdezelowany sprzęt, położyłam na stole i
zaczęłam kombinować, jak zmienić sytuację na swoją korzyść.
Przez przypadek książka Johna Graya Marsjanie i
Wenusjanki w sypialni znalazła się w moich rękach i przez
przypadek otworzyła się sama na rozdziale: „Zmywanie naczyń
jako wspaniała gra wstępna”. Dodało mi to nieco otuchy.
— Paweł, czy mógłbyś mi pomóc w zmywaniu? —
zapytałam słodko i już wyobraziłam sobie tę scenę: on zmywa —
ja wycieram, on podaje — ja odbieram, on mnie dotyka — ja...
— Pozwól mi skończyć najpierw to, co zacząłem. Później
pozmywamy, dobrze?
143
Cholera! Ktoś mówił, że prawdziwego mężczyznę poznaje się
nie po tym, jak zaczyna, ale jak kończy. No, dobra!
Musiałam jednak zająć się czymś, poszłam więc do kuchni
zmywać naczynia! Szkoda tylko, że ofiarą mojej frustracji padła
babcina salaterka w aniołki.
Ż
elazko okazało się szalenie skomplikowane, może nawet
bardziej niż ja w okresie PMS.
Paweł się nie poddawał.
— Jeśli jesteś strasznie zmęczona, to się kładź — powiedział
przez zaciśnięte zęby. — Ja muszę to dzisiaj zrobić. Nie spocznę,
póki nie skończę.
Ja też myślałam, że muszę to dzisiaj zrobić!
23.30. Kontroluję sytuację — Paweł reperuje żelazko. 23.35.
Paweł naprawia mikser.
23. 45. Paweł oświadcza, że skończył prace naprawcze, sprzęt
działa. Ja nie.
23.50. Paweł mówi: „Dobranoc”, ja mówię: „Dziękuję”.
Paweł wychodzi.
23.55. Słaniam się na nogach, ale muszę o siebie zadbać: po
peelingu z otrąb, maseczka z siemienia lnianego. Na włosy mały
słoiczek majonezu light (tak zrobiła Julia Roberts w jednym z
filmów) i pełny relaks ze Stingiem w tle.
0.10. Dzwonek do drzwi. Paweł.
— Co się stało?-Zapomniałam,co mam na twarzy i na
włosach
— Nie mogę złapać żadnej taksówki.
1.15. Kochaliśmy się ponad godzinę. Czyżby na Pawła tak
podziałało siemię lniane z majonezem?
Kobiety są nieprzewidywalne, ale mężczyźni jeszcze bardziej.
144
11 października, czwartek
8.00. Wyprowadzam Lulę na spacer. Załóżmy, że można to
tak nazwać, ponieważ to ja jestem wyprowadzana. Lula, która nie
przepada za windą, jak się dzisiaj okazało, tak ciągnie mnie w dół
po schodach, że przeskakuję po dwa stopnie, żeby tylko nie
wypuścić smyczy. Dobrze, że to tylko trzy piętra!
Przemknęłam jak pershing obok jakiegoś faceta, który
powiedział mi: „Dzień dobry”. Nie zdążyłam mu odpowiedzieć,
bo już byłam piętro niżej. Na parterze pomyślałam, że to mógł być
doktor od zwierząt, czyli Daniel spod trzydziestego czwartego.
8.05. Nigdy nie byłam zwolenniczką joggingu. Nawet
podczas intensywnej kuracji odchudzającej. Teraz wiem, że
miałam rację. Kiedy Lula sika, a nawet zamierza zrobić coś
więcej, ja nareszcie mam szansę na złapanie oddechu.
8.07. Widzę, że Lula jest zdrowa — słyszę tuż nad uchem. —
Taka przemiana materii!
Czuję, jak oblewa mnie purpura. Szkoda, że nie królewska!
Obok stoi mój weterynarz. Żałuję, że nie schowałam się za
drzewo.
— Proszę się nie wstydzić, przynajmniej z powodu
załatwiania potrzeb naturalnych przez psa. Wstydzić się pani
powinna z powodu wystawienia mnie do wiatru — robił mi
wyrzuty tym swoim obłędnie podniecającym głosem. —
Czekałem na wspólny spacer przez dwa wieczory...
— Bardzo przepraszam, ale wczoraj Lula... to znaczy mikser.
Chociaż nie! Najpierw jednak żelazko, bo z żelazka „wyszedł”
prąd. — Nie miałam pojęcia, co bredzę, ale wiedziałam, że za
chwilę zaczną mi płonąć włosy, bo już nie miało mi co
spurpurowieć. I wiedziałam, że on wie, że ja kręcę! Czy wiedział
jeszcze coś? Czy to widać?! Na szczęście Lula rzuciła się na
papierek po baloniku i prawie mnie przewróciła.
145
— Widzę, że pani bardzo się śpieszy — zażartował, a ja
głupia nie kupiłam tego żartu.
— Właśnie! — Chwyciłam się tego pośpiechu jak tonący
deski. — Już powinnam siedzieć w samochodzie, żeby nie wpaść
w korki! — krzyknęłam tuż przed wpadnięciem na srebrny
ś
wierk, który nagle stanął na mojej drodze...
— Jeśli będzie pani miała z Lula jakieś kłopoty,
przypominam, że mieszkam pod trzydziestym czwartym! —
odkrzyknął.
Daniel zniknął na parkingu, a ja stanęłam oko w oko z
dozorczynią z sąsiedniego bloku.
— No, wie pani! To zupełny skandal, żeby łamać świerki
przed Bożym Narodzeniem!
Wcale nie była grubą babą zawiniętą brudnym fartuchem.
Była młodą kobietą w dżinsach i patrzyła na mnie z politowaniem.
Postanowiłam zniknąć z jej pola widzenia tak szybko, jak to
tylko możliwe.
8.20. Jadę, co ja mówię, pędzę do pracy! Wyjątkowo trafiam
dzisiaj na zieloną falę. Usiłuję myśleć o tym, że mam nadzieję, że
Lula nie pożre mieszkania, a tak naprawdę myślę: „Cholera! To
nie jest w porządku! Dlaczego spotkałam dzisiaj rano Daniela?!
Dlaczego akurat dzisiaj?!”
I zaraz potem: „Co mam zrobić z Pawłem? Kochałam się z
nim, był moim pierwszym mężczyzną po bardzo długim okresie
wyposzczenia i było mi dobrze... Nie odlotowo, ale naprawdę
dobrze...” Później pomyślę o tym, co czuję do Pawła.
19.30. Dalej nie wiem, co czuję do Pawła, nie miałam czasu o
tym pomyśleć, ponieważ dzisiaj był sądny dzień. Ktoś pomylił
materiały do kolejnego numeru naszego tygodnika. Oczywiście,
nikt się nie przyznał, ale solidarnie postanowiliśmy ratować
sytuację, zamiast ścigać winnego. Prawdę mówiąc, ten pomysł
rzucił Paweł. Mówiłam, że Paweł jest w porzo... Ale zasuwaliśmy
tak, że nawet nie było czasu na lunch. Wychodzę wreszcie z
146
redakcji. Paweł musi jeszcze zostać.
20.00. Robię szybkie zakupy w pobliskim markecie. Whiskas
dla Wacka, Happy Dog, przysmak w kiszce z folii dla Luli. Dla
siebie, z mocnym postanowieniem błyskawicznego odchudzania,
wybieram muesli, marchewkę i wodę mineralną. Mam motywację.
Dzisiaj, kiedy Paweł pytał, czy zgodzę się zostać ze wszystkimi
dłużej, objął mnie i... pomyślałam, że wolałabym nie mieć w talii
tego, co tam mam. Pozostaje mi tylko nadzieja, że w nocy, po
ciemku Paweł nie zwrócił na „to” uwagi.
Nieoczekiwanie na półkach z odzieżą zauważam kraciaste
poncho — mmm... Jutro rano na spacerze wyglądałabym
odjazdowo i Daniel... Poncho kupione. Niestety, już przy wyjściu
z marketu ulegam smakowitemu zapachowi pieczonych
kurczaków i zamykając oczy, kupuję przez przypadek największe
udko.
20.30. Przed wejściem do bloku kontroluję sytuację. Zza
toreb i pakunków widzę światło na szóstym piętrze w oknie
Daniela. Jest w domu. „Przystojny domator o zniewalającym
głosie pozna młodą, wolną, nie musi być mądra...”
Windą wjeżdżam na swoje trzecie piętro.
— Czołem, zwierzaki, mam dla was przysmaki — wołam już
od progu. Nikt nie odpowiada.
„Zjadły się nawzajem” — myślę z przerażeniem. Po chwili
jednak pojawia się Wacek z antenką ogona utrzymującą się
idealnie w pionie. Ociera się o moje nogi i mruczy kocie pacierze.
— Gdzie Lula?- pytam, ale zazdrosny Wacek nie odpowiada.
„OK — myślę — szybki spacerek z Lula, a potem jedzonko”.
20.45. Lula nie ma ochoty na spacerek; szybkie siusiu i
ciągnie mnie do domu. Co jej się stało?
20.55. Wacek zjada swoje przysmaki. Lula leży w najdalszym
kącie kuchni pod ławą i nie chce wyjść. Patrzy tępo w ścianę i w
ogóle nie reaguje na moje wołanie. Chyba się na mnie obraziła
147
albo wpadła w depresję z powodu samotności. A co ja mam
powiedzieć?! Podsunęłam jej pod nos miskę z przysmakiem
Happy Dog — nie robi to na niej żadnego wrażenia. Zastanawiam
się, czy powinnam zadzwonić do mamy, żeby zapytać, o co
chodzi i co robić w takiej sytuacji.
21.00. Jeszcze trochę poczekam, żeby nie siać paniki, a poza
tym sama jestem tak głodna, że ssie mnie aż do pięt. Chrupiący
kurczak, jak zakazany owoc, leży przede mną na talerzu. O
pokuso! Wypijam szklankę wody, zjadam dwie marchewki.
Okazują się miękkie jak kapcie. Brrr! Świństwo! Z takim
asekuracyjnym podkładem dopadam wreszcie smakowitego udka.
Spod ławy wyczołguje się Lula i obwąchuje mój talerz. Oczka ma
całkiem bystre, bez śladu depresji.
— Fe! Nie dam ci. Masz swoją miskę. — Obrażona Lula
znowu włazi pod ławę.
21.15. Jeszcze tylko łyk zielonej herbaty. Ogarnia mnie
błogość. Na krześle obok leży nowe poncho. Wkładam je przez
głowę i wychodzę do przedpokoju, żeby przejrzeć się w lustrze.
Wyglądam bosko! Odlot! Nagle z zachwytów nad sobą wyrywa
mnie charkot i rzężenie dochodzące z kuchni.
— Lula! — Wpadam, potykając się o zdziwionego Wacka. —
Jak mogłaś?!
Lula dławi się kością kurczaka, którą ściągnęła ze stołu,
ś
lepia wyłażą jej z orbit. Prawie rozdzieram jej pysk, ale nie mogę
dosięgnąć kości. Lula trzęsie się z przerażenia i ślina kapie jej z
mordki.
— Boże! Ona za chwilę się udusi! — Nie mam czasu czekac
na windę. Pędzę po schodach na szóste piętro i krzyczę na
wszystkie korytarze:
— Daniel! Daniel! Na pomoc! Ona zaraz umrze!
Walę w drzwi pięściami — wylegli oczywiście wszyscy
sąsiedzi. Kiedy Daniel otwiera, nie muszę nic mówić. Pędzi po
schodach w dół na złamanie karku, ja za nim.
148
— Państwo się rozejdzie — słyszę głos pana Janka, naszego
ciecia, który pojawił się, jakby spod ziemi. — To taka nowa
zabawa. Najpierw ona goni jego, potem on goni ją. Ha, ha, ha!
„Kretyn” — zdążyłam pomyśleć, dopadając drzwi.
21.35. Kość szczęśliwie usunięta. Są na to specjalne chwyty.
Pacjent leży w moim łóżku. My z Danielem siedzimy na dywanie
obok łóżka. Czerwone wino rozładowuje stres. Rozmawiamy...
22.00. To znaczy Daniel mówi, a ja słucham. Patrzę na niego
z zachwytem i wcale tego nie ukrywam. Opowiada o podróżach, o
zwierzętach i motylach, które uwielbia. Opowiada o Afryce, o
Kapsztadzie, gdzie pracował przez kilka lat. Ha! Olśnienie!
Taksówkarz z kindersztubą! Ale nie zdradzam się nawet
mrugnięciem oka! Kocha Afrykę i tęskni za nią... A ja słucham i
słucham, mogłabym słuchać przez całe życie.
23.00. To on wstaje pierwszy. Patrzy na mnie przez chwilę.
— Niezła z ciebie laska, Brygidko! — mówi żartobliwie —
Ś
pij dobrze. Jutro za piętnaście ósma na spacerze. Wstaniesz?
— Jasne! — Boże! Co zrobić, żeby jeszcze nie wychodził?
Dzwoni telefon. Nie odbieram.
— Odbierz, Brygidko, to raczej do ciebie. — Mruga znacząco
i całuje mnie w policzek. Po cichu zamyka drzwi.
— Halo? — Mógłby teraz zadzwonić prezydent Stanów
Zjednoczonych z propozycją zwiedzania Białego Domu i zupełnie
by mnie to nie ruszyło!
— Brygida? Chcę ci powiedzieć, że dzisiaj cały dzień o tobie
myślałem — mówi Paweł zmęczonym głosem.
— Ja też- odpowiadam machinalnie i myślę: „Daniel, Daniel,
gdzieś ty się uchował, że cię żadna dziewczyna nie porwała?”
— Brygida? Słyszysz mnie? Dlaczego się nie odzywasz?
— Padam ze zmęczenia. Lula dała taki popis, że mało nie
149
umarłam ze strachu, a ona z zadławienia. Jutro ci opowiem.
Dobranoc. — Nawet nie czekam na to, co powie. Odkładam
słuchawkę.
23.10. Rzeczywiście słaniam się na nogach. No, bądźmy
szczerzy, nie tylko ze zmęczenia. Ale zanim położę się spać,
muszę coś sprawdzić. Przewracam do góry nogami całą
bibliotekę. Szukam książki Horoskop na każdy dzień roku.
23.30. Książkę znajduję na balkonie pod doniczką. Ciekawe,
kto ją tam położył?
23.35. Czytam horoskop Daniela, który jest spod znaku
Skorpiona: „...jest człowiekiem poważnym i głębokim,
wywierającym ogromny wpływ na otoczenie. W młodości
przeżywa okresy niepokoju, lecz po trzydziestym roku życia może
nastąpić zmiana dzięki małżeństwu, które najczęściej bywa
pomyślne”.
23.45. Czytam horoskop Daniela jeszcze raz.
23.55. Horoskop Daniela umiem na pamięć. Dla pewności
powtórzę, żeby się utrwalił.
0.10. Zasypiam na samym skrawku łóżka, patrząc z czułością
na pochrapującą Lulę.
Nad moją głową miękko i bezszelestnie przelatują różowe
motyle... Nagle na horyzoncie pojawia się kobieca postać. Zbliża
się do mnie. Teraz już rozpoznaję bez trudu — to moja mama.
Ubrana cała na biało, w rękawiczkach, w kapeluszu z ogromnym
rondem i siatką na motyle. To nie ja jestem obiektem jej
zainteresowania, lecz fruwający nad łąką motyl. Największy okaz
pazia królowej, jaki można sobie wyobrazić. Motyl rozpaczliwie
ucieka, mama jest jednak szybsza. Z wielką wprawą, jakby
zajmowała się tym przez całe życie, zarzuca na niego siatkę i już
po chwili, trzymając w palcach, ogląda go uważnie ze wszystkich
stron. Potem z triumfalnym uśmiechem kładzie go na mojej
poduszce.
— Jest twój, córeczko — szepcze mi do ucha.
150
12 października, piątek
8.15. Budzi mnie słońce i szczekanie Luli. Łapię w locie
spadający budzik. Co jest, do cholery?! Dlaczego nie zadzwonił?
Do licha! Przespałam poranną randkę!
8.25. Błyskawiczna toaleta. Ubierając się, myślę gorączkowo,
dlaczego Daniel nie zadzwonił, kiedy przechodził z Brutusem
obok moich drzwi? A dlaczego właściwie miał przechodzić, skoro
Brutus nie boi się windy? A może Daniel jest taki rozmowny i
odważny tylko po winie: „Niezła z ciebie laska, Brygidko”, a
rano, jak otrzeźwiał, to się po prostu wystraszył... A może Daniel
ma gdzieś jakąś narzeczoną, nic o niej nie mówił, bo ja nie
pytałam, ale jak mogłam pytać?! Trochę kultury, prawda? A może
jest gejem? Niemożliwe, zdradziłby się jakimś słowem albo
gestem. Czy zawsze muszę się tak wkopać? Czy już nic nigdy nie
zdarzy się w moim życiu tak po prostu zwyczajnie i normalnie?
8.35. Koniec rozmyślań, nie będę się nad sobą rozczulać.
8.45. Wychodzę z Lula na spacer. Otwieram drzwi, a wtedy
wypada jakaś koperta, którą ta wredna Lula natychmiast porywa i
nie chce oddać, a ja nie mam pod ręką żadnego balonika. Zresztą
nie mogę zastanawiać się nad batonami, bo Lula runęła już w dół,
jakby marzyła o wpisaniu jej rekordu w pokonywaniu schodów do
Księgi Guinnessa. Ja oczywiście frunęłam za nią, czasem nie
wyrabiając na zakrętach. Jeśli będzie się tak działo kilka razy
dziennie, to moje ramiona i biodra zaczną, wkrótce przypominać
dojrzałą śliwkę. Dobrze, że nie mieszkam na dziesiątym piętrze.
8.55. Jedynym sposobem na odebranie Luli obślinionej
koperty jest zastosowanie patyczka. Znalazłam na szczęście duży
patyk. Krzyknęłam: „Lula! Aport!” (nauczył mnie tego Daniel na
pierwszym wspólnym spacerze z naszymi psami) i rzuciłam
najdalej, jak mogłam, z nadzieją, że wypuści z pyska list. A skąd!
Pognała, powiewając białą kopertą. Ja za nią. Lula uznała to za
nową zabawę. Dopadła patyka, ale nie złapała go, tylko nie
rozstając się z kopertą, zlokalizowała przeciwnika, czyli mnie.
Poczekała, aż podejdę na wyciągnięcie ręki, podskoczyła radośnie
151
i popędziła przed siebie. Znowu rzuciłam patyk, krzycząc: „Lula!
Aport!” Jeśli ta zabawa będzie trwała tak długo, aż Lula się
zmęczy, to proszę wezwać do mnie karetkę reanimacyjną gdzieś
w okolicy ukazania się pierwszej gwiazdki na niebie! Na
szczęście na horyzoncie pokazał się przystojny jamnik i Lula
wykazując wielkie nim zainteresowanie, wypluła kopertę.
9.00. Zasapana dopadłam koperty zagrzebanej wśród złotych
liści i wyjęłam mocno sfatygowany list.
„Hej, Brygidko. Nie chciałem Cię budzić. Byłem na spacerze
z Brutusem bardzo wczesnym rankiem, ponieważ dostałem e-
maila, że na dzisiaj wyznaczono spotkanie z przedstawicielami
pewnej niemieckiej firmy farmaceutycznej testującej nowy lek na
psi reumatyzm. Rozumiesz, że muszę na tym spotkaniu być. Nie
wiem, jak długo potrwa, być może nawet cały dzień. Spotkajmy
się zatem jutro, OK? W przerwie zadzwonię, to się jeszcze
umówimy. Dziękuję za wczorajszy wieczór. Daniel”.
9.15. Lula hasała po trawnikach, uganiając się za jamnikiem,
który przy niej nie miał żadnych szans, lądował więc co chwila z
nosem w jakiejś rabatce z przekwitłymi kwiatami. Właścicielka
jamnika była wściekła, na mnie także, że nie reaguję na
zachowanie Luli, ale jak mogłam reagować, skoro czytałam jeden
z najpiękniejszych listów świata!
Biegnę do domu, rozdając uśmiechy całemu światu.
9.20. Już na klatce schodowej słyszę telefon. W pośpiechu
próbuję otworzyć drzwi, plącząc trzy klucze od moich trzech
antywłamaniowych zamków. W końcu dopadam telefonu.
— Halo? — wołam radośnie, ale to tylko Paweł. Dzwoni z
redakcji z zapytaniem, dlaczego mnie tam jeszcze nie ma.
Uruchamiam myślenie na szybkich obrotach — przecież dzisiaj
jest ten wyjątkowy dzień, kiedy nie musiałam być w redakcji. Tak
powiedział wczoraj szef.
— No, powiedział, to prawda. — Paweł jest rozczarowany.
— Myślałem jednak, że wpadniesz, że się spotkamy, że
pójdziemy razem na obiad... Wczoraj, kiedy zadzwoniłem,
152
dziwnie się zachowywałaś. Tak jakbyś nie miała ochoty na
rozmowę ze mną. Co się dzieje, Brygida?
— Naprawdę nic. Lula wczoraj o mało nie zadławiła się
kością kurczaka, potrzebna była interwencja weterynarza.
— Szkoda, że nie zadzwoniłaś, mógłbym ci w czymś pomóc.
— No, nie, Paweł. Przecież nie jesteś weterynarzem!
— Rzeczywiście — powiedział zrezygnowanym głosem, a ja
nawet tego nie zauważyłam, ponieważ myślałam o kimś, kto
właśnie weterynarzem był.
— A dzisiaj rano zadzwoniła Magda, wiesz, moja siostra —
starałam się być wiarygodna. — Ma jakieś problemy ze swoim
mężem, więc muszę do niej pojechać i wystąpić w roli
pocieszycielki. Rozumiesz?
— Jasne. Zadzwonię jutro. Gdybyś zmieniła plany, jestem
pod komórką.
— OK!
11.40. Telefon. Mama. Żeby się dowiedzieć, jak się czuje
Lula i żeby razem ze mną obliczyć, czy na pewno wystarczy jej
pieniędzy do końca turnusu. Oczywiście tych pieniędzy, które ja
jej wysłałam.
12.20. Telefon. Daniel. Czuję, jak miękną mi kolana.
— Brygida? Wczoraj było bardzo miło- mówi głosem
Ż
ebrowskiego z płyty Lubię,kiedy kobieta...Osuwam się po
ś
cianie
na podłogę i usiłuję ze wszystkich sił opanować drżenie głosu.
— Ja też myślę, że było super. Te twoje opowieści o Afryce...
— Wiesz co, myślę, jeśli nie masz nic przeciwko temu, że
wstąpię do ciebie, wracając z tego spotkania, i razem wymyślimy
jakąś restaurację na jutrzejszy wieczór. A potem pójdziemy z
psami na spacer. Chcesz?
— Jasne. O której będziesz?
153
— A tego właśnie nie wiem. Zadzwonię.
12.25. Rzuciłam się do lustra. Policzki mi płonęły. Na głowie
miałam siano. Nie mam się w co ubrać! Nie zdążę! Nie zdążę! A
może? Jeśli tylko nikt już nie zadzwoni i nie będzie zawracał mi
głowy:
— mama, żeby wysłać jej kolejną kasę,
— siostra, żeby zaopiekować się jej synem,
— Paweł, żeby namówić mnie na randkę,
— któraś z moich przyjaciółek, żeby zaprosić mnie na cały
weekend.
Mama nie zadzwoni, bo dzwoniła pół godziny temu. (Jezu,
mówię, jakbym nie znała własnej matki! Ona jest w stanie
dzwonić co pięć minut, żeby wymusić to, czego chce). Magda
wyjechała z Kubusiem do koleżanki w góry. Ze spotkania z
Pawłem już się wykręciłam. Nie jest źle.
16.30. To niewiarygodne, ile czasu zajmuje kobiecie
doprowadzenie się do stanu używalności. Na głowie mam turban,
skonstruowany z pomarańczowego ręcznika we fioletowe kwiaty,
na twarzy różową malinową maseczkę, na sobie niebieski
szlafrok, a na nogach zielone plastry do depilacji. I proszę nie
zwracać mi uwagi, że poszczególne elementy tej kompozycji
kolorystycznej gryzą się ze sobą. Sama ostatnio widziałam w
telewizji relację z pokazu mody w Paryżu, podczas którego
modelki demonstrowały kreacje właśnie tak skomponowane
kolorystycznie. Tyle, że ja nie mam zamiaru pokazywać się
publicznie.
16.35. Może nie mam zamiaru, ale właśnie ktoś dzwoni do
drzwi. Podchodzę po cichutku i sprawdzam, kto to.
16. 35 i 20 sekund.Prawie się udało,gdyby nie to, że potykam
się o Wacka i niewiele brakowało,a wylądowałabym na wieszaku.
16.35 i 25 sekund. Potykam się o buty i ląduję na wieszaku,
rozpaczliwie chwytając się wszystkiego, co na nim wisi.
154
16.35 i 30 sekund. Razem z wieszakiem ląduję na drzwiach,
czemu towarzyszy donośny huk. Przygniatam Wacka, który drze
się, jakby rozum stracił. Zwabiona hałasem Lula wpada na mnie i
z wyraźnym zadowoleniem zlizuje z moich policzków malinową
maseczkę.W tej sytuacji trudno udawać,że nikogo nie ma w domu.
16.36. Jakoś się pozbierałam i wyglądam przez wizjer. Na
wycieraczce stoi Daniel. Ma dziwną minę. Miałby jeszcze
dziwniejszą, gdyby mnie zobaczył.
— Kto tam? — pytam niewinnie.
— Daniel — odpowiada ostrożnie. — Otwórz, Brygida.
— Sorry, nie mogę ci otworzyć, bo... łapię mysz. Wiesz, nie
chcę, żeby uciekła. Przed chwilą prawie ją miałam, ale właśnie mi
uciekła...
— Mysz? W naszym bloku?
— To domowa mysz! — Pójdę do piekła za łgarstwo.
— Wydawało mi się, Brygido, że masz kota...
— Oczywiście, że mam Wacka, ale chodzi o to, żeby on jej
nie zżarł.To jest mysz mojej siostry,która wyjechała na weekend...
— Opiekujesz się zwierzętami całej rodziny?
— Tak, to znaczy... Słuchaj, Danielu, zaraz do ciebie wpadnę,
tylko muszę złapać tę mysz, zanim zrobi to Wacek. OK?
— OK — odpowiada znowu ostrożnie i wcale mu się nie
dziwię. Właściwie to dziwię się, że w ogóle odpowiada.
16.38. Biegnę do łazienki, o nic się nie potykając.
Zastanawiające!
16.40.Zmywam różową packę z twarzy i zrywam
jednocześnie
plastry z nóg, wrzeszcząc przy tym wniebogłosy z bólu.
16.45. Ściągam turban, suszę włosy i zastanawiam się, na co
zamienię szlafrok.
155
16.55. Wkładam obcisłą bluzkę, obcisłe dżinsy oraz obcisłe
skarpetki.
17.00. Czuję się jak larwa jedwabnika w kokonie, mam
wypieki na twarzy od suszarki, a włosy naelektryzowane, jakbym
sama się podłączyła do prądu. Trudno!
17.05. Jadę windą na szóste pod numer trzydziesty czwarty
kłamać i się ośmieszać.
17.07. O! Daniel ma na drzwiach kołatkę z pyskiem wilczura.
Wczoraj jej nie zauważyłam. Wybieram sposób tradycyjny i
dzwonię do drzwi.
— Jak mysz? — pyta Daniel, otwierając. Ma na sobie bluzę z
wielkim kotem. Przemknęło mi przez głowę, że może powinnam
się ewakuować.
— Jak my... Aaa! Mysz! Muszę powiedzieć ci prawdę o tej
myszy- Nagle postanawiam nie kłamać i nie wylądować w piekle.
— W każdym razie uganianie się za myszami wyraźnie ci
służy, bo wyglądasz rewelacyjnie.
Powiedział to takim głosem, że w ułamku sekundy zmieniła
się chemia całego mojego organizmu.
Opowiedziałam Danielowi, że wcale nie goniłam myszy,
tylko... sprzątałam po Wacku, który nasikał w przedpokoju. Idąc
do drzwi, poślizgnęłam się i zahaczyłam o wieszak. Nie chciałam
powiedzieć mu prawdy, kiedy stał pod drzwiami, żeby nie
pomyślał sobie, że źle wychowałam swojego kota. Wydawało mi
się, że Daniela niespecjalnie interesowała prawdziwa przyczyna
mojego dziwnego zachowania. Od dawna nikt nie patrzył na mnie
z taką czułością.
17.30. Siedzimy na podłodze, pijemy wino, jemy sery, które
Daniel ułożył na wielkiej desce, i wymieniamy wszystkie znane
nam restauracje, w których warto byłoby jutro zjeść kolację.
18.00. Siedzimy na podłodze, oparci o kanapę, i całujemy się,
ż
eby przypieczętować zgodę na kolację w restauracji „Pod
156
Aniołem”. Jest bosko!
18.20. Całujemy się. Daniel całuje tak, że można oszaleć.
Nigdy w życiu nie byłam tak podniecona! Może zrobić ze mną
wszystko, co tylko zechce.
18.30. Chyba nie zechciał, bo nagle mówi, że nie możemy
dręczyć zwierząt. Musimy szybko wyjść na spacer.
19.30. Wracamy ze spaceru, każde do swojego mieszkania.
Tak jakoś wyszło! Miałam nadzieję, że spędzimy ten wieczór
razem albo u niego, albo u mnie. Ale nie, Daniel ma jeszcze jakieś
sprawy do załatwienia, związane z dzisiejszym spotkaniem z
niemieckimi farmaceutami.
19.40. Włączyłam telewizor, ale nie rozumiem ani jednego
słowa. Nie wiem, jak wytrzymam do jutrzejszego wieczoru. Cały
czas myślę o tym, co powiedział Daniel na spacerze z psami. A
raczej, co chciał powiedzieć, pytając, czy już tak przywiązałam się
do towarzystwa psa, że po powrocie mamy, kiedy oddam jej Lulę,
chciałabym mieć innego psa?
Zapytałam, dlaczego o to pyta. Zrobił tylko tajemniczą minę.
Mam chaos w głowie. Albo chce mi kupić w prezencie, na
przykład pod choinkę, jakiegoś pieska, żebyśmy mogli wychodzić
razem na spacery. Albo chce, żebyśmy zamieszkali razem i
wówczas Brutus będzie naszym wspólnym psem. Albo już
postradałam zmysły, albo stanie się to za chwilę. Przecież nie
powiedział niczego, co mogłoby mnie upoważnić do wyciągania
takich wniosków. To po co o to pytał?! Jestem nienormalna!
20.00. Przypomniałam sobie dobrą radę mojej mamy: „Zrób
listę wszystkich mężczyzn godnych zainteresowania, wpisz obok
ich nazwisk wady i zalety, no i startuj do tego, który wypadnie
najlepiej. Weź wreszcie sprawy w swoje ręce”. Mama rzadko
miewa dobre rady, ale ta jest wyjątkiem, który potwierdza regułę.
20.05. Siedzę w kuchni przy stole, popijam zieloną herbatkę i
robię listę kandydatów na mężczyznę mojego życia:
157
kandydat: Paweł
za
przeciw
- jest mną zainteresowany
- kochałam się z nim
- było nieźle
- jest dobry i czuły
- i mądry
- lubię go, gdy mam dzień
kokietki
- jest odrobinę niższy ode mnie
- nie wiem, czy go lubię, kiedy
nie mam dnia kokietki
- nie wiem, kim jest naprawdę
kandydat: Piotr Larnecki
za
przeciw
- jest przystojny
- ma ciepły głos
- dobrze wygląda w kitlu
- jest świetnym lekarzem
- ma narzeczoną Ewę, która jest
moją przyjaciółką
kandydat: Marek — sąsiad
za
przeciw
- jest sympatyczny
- przystojny
- blisko mieszka
- ma żonę Anię
kandydat: Daniel
za
przeciw
- jest przystojny
- ma piękne oczy i głos
- wspaniale opowiada
- zabawny, sympatyczny
- duże poczucie humoru
- chyba jest mną zainteresowany
- na pewno świetnie wygląda w kitlu
- uwielbiam się z nim całować
?
158
kandydat: Wacek
za
przeciw
- mieszka ze mną
- je mi z ręki
- daje się przytulić
- kradnie dla mnie kotlety
- jest kotem
kandydat: Kuba z serialu Na dobre i na złe
za
przeciw
- ma poczucie humoru
- oraz przystojną twarz Artura
Ż
mijewskiego
- dobrze wygląda w kitlu
- tak naprawdę nie istnieje
Bilans:
•
mam wyraźną skłonność do kitli,
•
najlepszym kandydatem jest Daniel Stocki,
•
tuż za Danielem plasuje się Wacek.
21.30. Pierwszy etap planu wykonany pomyślnie! Teraz tylko
startować, skoro już wiem do kogo.
21.33. Cholera! Przecież już od miesiąca wiem do kogo, tylko
nie wiem jak! Czy to, co działo się dzisiaj, można uznać za
początek? W takich pismach jak moje i wielu innych są
specjaliści, którzy mają tysiące doskonałych rad, ale mogę się
założyć, że sami nigdy by z nich nie skorzystali.
21.35. Jestem w kropce.
21.40. Nadal jestem w kropce.
159
21.45. Ciągle jestem w kropce.
21.50. Jestem w łazience.
22.00. Teraz jestem w nowej, obrzydliwie obcisłej, małej
czarnej, której nie powinnam nakładać, ponieważ demaskuje
nadmiar czegoś na biodrach, czyli moje słynne koło ratunkowe.
22.05. Stoję pod drzwiami Daniela i czuję się kretyńsko.
22.07. Godzę się ze swoim losem i dzwonię.
22.08. Dzwonię jeszcze raz. Nikt nie szczeka ani nie otwiera.
22.09. To niemożliwe, że Daniela nie ma, kiedy przyszła do
niego miłość.
22.10. Trzaśniecie drzwiami windy i Brutus wita mnie
radośnie, pozostawiając na małej czarnej, zbyt obcisłej, błotne
ś
lady łap.
22.12. Daniel przygląda mi się uważnie i pyta, czy coś się
stało. Próbuję mu wytłumaczyć, co robię pod jego drzwiami w
eleganckiej sukience, ale sądząc po minie Daniela, nie wypadłam
chyba zbyt przekonywająco. Też bym nie uwierzyła, gdyby jakiś
facet wystrojony w garnitur przyszedł do mnie po cukier.
22.15. Siedzę w pokoju gościnnym Daniela, całym w kolorze
srebrny metalik, i czekam na kawę. Wyobrażam sobie, że jest
gejem, ma żonę i dziecko, trzy kochanki i zaborczą narzeczoną. Z
tych przyjemnych i optymistycznych wizji wyrywa mnie głos
Daniela wrzeszczącego z kuchni:
— Ze śmietanką czy bez?
— Bez — odwrzaskuję, jakby mieszkanie miało ze sto
pięćdziesiąt metrów, a nie sześćdziesiąt osiem.
Daniel przynosi kawę. Ależ on jest wysoki...
— A więc, droga Brygido — mówi, zabawnie przekrzywiając
głowę — jak się miewa Wacek? — Czuję, że ze mnie kpi.
160
— Świetnie — odpowiadam niepewnym głosem.
— Myślisz, że polubi Brutusa?
— Myślę, że tak. — W mojej głowie kompletne szaleństwo.
Do czego on zmierza? Brygida, weź się w garść! Przyszłaś tu
polować, a nie wpadać w pułapki! Czuję się jak niedoświadczona
piętnastolatka. Choć teraz piętnastolatki są pewnie właśnie
bardziej doświadczone niż ja, stara prawie trzydziestka.
— Dlaczego pytasz, czy Wacek polubi Brutusa? — Głos mi
się trzęsie. Zaraz zemdleję albo ucieknę.
— Wracając ze spaceru, pukałem do ciebie. Chcieliśmy cię z
Brutusem odwiedzić.
Potrzebuję kilku chwil, żeby ochłonąć i zrozumieć, co on do
mnie powiedział.
„Powiedział tylko tyle, kretynko, że chciał cię odwiedzić
razem ze swoim psem. Nic więcej”. — To mój wewnętrzny głos.
— Zrobiło mi się przykro, że cię nie zastałem. — Daniel
pocałował mnie delikatnie w czubek nosa. — Dobrze, że
przyszłaś po cukier, Brygido Janoska.
Zdążyłam tylko pomyśleć, co pomyśli o mnie Wacek, kiedy
nie wrócę na noc do domu, i poddałam się najczulszym
pieszczotom, najrozkoszniejszym pocałunkom. To był odlot.
Daniel powoli rozpinał suwak sukienki na plecach. Ja
zdejmowałam z niego bluzę. Tę z kotem.
Zadzwonił telefon.
— Odbierz, to chyba do ciebie — zażartowałam.
Poturlaliśmy się po podłodze do telefonu razem, bo nie mogliśmy
się z siebie rozplatać. Daniel podniósł słuchawkę i za chwilę
powiedział coś po niemiecku. Cholera, za późno zaczęłam się
uczyć tego języka i nic nie rozumiałam. A poza tym prysł
cudowny nastrój.
161
— Przepraszam cię, maleństwo [nikt tak do mnie nigdy nie
mówił], moi niemieccy znajomi mają jakieś drobne kłopoty.
Muszę im pomóc.
— Teraz? — zapytałam bez sensu.
— Teraz. Spotkamy się jutro o osiemnastej u ciebie. OK? I
zjemy kolację w „Pod Aniołem”.
Robił wszystko jednocześnie — ubierał się w pośpiechu, zapinał
moją suknię i całował mnie w kark. Całował tak, że jęknęłam:
— Danielu, musisz?
— Muszę, maleństwo. — Wyjmował z szuflady jakieś
dokumenty i papiery. — Brygidko, mam do ciebie prośbę. Czy
Brutus mógłby zostać u ciebie do jutra? Po prostu nie wiem, ile mi
to zajmie czasu. Mogę wrócić za dwie godziny, a mogę i za
dziesięć. Ale na pewno zdążę przed naszym spotkaniem.
— Oczywiście, nie ma problemu — powiedziałam
odruchowo, zanim się zastanowiłam.
— Strasznie, ale to strasznie cię lubię — przyciągnął mnie do
siebie, objął i pocałował tak, że znowu ziemia zaczęła mi się
usuwać spod stóp. Złapał kurtkę, podał mi smycz dziwnie
niespokojnego Brutusa i prawie wybiegł na klatkę. Zamknął drzwi
na jeden zamek i wcisnął mi w garść klucze.
— Właściwie mogę ci je zostawić, przecież i tak najpierw
przyjdę do ciebie po Brutusa.
22.45. Zjechaliśmy windą trzy piętra i stanęliśmy pod moimi
drzwiami.
— Wybacz, Brygidko — wyszeptał i zniknął.
22.50. Leżę na łóżku, na tym skrawku, który zostawiła mi
Lula. Nawet się nie rozebrałam.
— Dlaczego, dlaczego tylko mnie coś takiego musiało się
przydarzyć!? Czy świat może się aż tak zmienić w ciągu pół
162
godziny?
Walę pięściami w poduszkę. Lula przesuwa się w bezpieczniejsze
miejsce. Łzy płyną mi nieprzerwanym strumieniem i szlocham
tak, że Lula zaczyna wyć. Po chwili przyłącza się do niej Brutus.
Z obawy, żeby sąsiedzi nie wezwali straży pożarnej, sądząc, że to
alarm, muszę przestać płakać. Świat jest podły!
163
13 października, sobota
9.00. Chciałam pospać dłużej, bo miałam całą noc
zmarnowaną, ale Lula jak to Lula jest bezwzględna. Zaczęła mnie
spychać z mojego własnego łóżka. I to nie na podłogę, a na
Brutusa, który spał grzecznie na dywaniku. Właśnie wróciliśmy ze
spaceru, na którym Lula zachowywała się tak, jakby nagle
otrzymała dyplom szkoły angielskiej dla dobrze urodzonych
panienek, i zastanawiam się, czy jeszcze na chwilę nie wskoczyć
do łóżka. Muszę przecież jakoś wyglądać wieczorem.
Wyłączyłam telefon i postanowiłam się nie mazgaić, tylko
„nabrać urody przez sen” — jak mówi mama.
11.00. A co będzie, jeśli wieczorem znowu zadzwonią jacyś
Niemcy ze swoimi problemami i Daniel będzie musiał odwołać
naszą pierwszą wspólną kolację?
„Nie wywołuj wilka z lasu, Brygido Janoska! Myśl pozytywnie!”
Czego ja nie robiłam, żeby myśleć pozytywnie!
Przystrzygłam sobie grzywkę. Niestety, trochę krzywo i kiedy
próbowałam ją wyrównać, zrobiła się chyba ciut za krótka. Ale za
to kolor udało mi się tym razem osiągnąć super! Jasna, czysta
miedź. Nikt się nie domyśli, że jestem blondynką.
13.00. Cała zawartość mojej szafy leży przed szafą, to znaczy
na podłodze. Brutus i Lula walczą o moją starą bluzę. A niech się
zwierzątka nacieszą. Zwyciężyła, oczywiście, Lula, która wyrwała
bluzę, ale Wacek był najmądrzejszy, bo wskoczył na nią i jeździł
po całym pokoju na gapę. Zabawa była przednia, dopóki z półek
nie zaczęły spadać książki. A wszystko, co stało na komodzie,
było w poważnym stopniu zagrożone. Musiałam szybko napełnić
miseczki jedzeniem, żeby choć na chwilę odwrócić ich uwagę od
wspaniałej „zabaweczki”. Do ciężkich zniszczeń nie doszło, a
podłogę miałam wyfroterowaną jak nigdy.
15.00. Wróciłam z drugiego uroczego spaceru z psami.
Ciekawe, dlaczego Daniel do tej pory się nie odezwał. Ależ jestem
kretynka! Przecież wyłączyłam wszystkie telefony!
164
15.05. Nawijam włosy na papiloty (dawno tego nie robiłam) i
słyszę okropne burczenie w żołądku. Nie jadłam śniadania, nie
jadłam obiadu, podgryzam tylko chrupki chlebek, żeby nie paść z
głodu przed wieczorem. Ale jeśli cokolwiek mnie skusi, nie
zmieszczę się w czarne skórzane spodnie, które już od ubiegłego
roku są za ciasne.
15.10. Sprawdzę. Tak — są za ciasne. Próbuję je dopiąć,
leżąc na podłodze. Próbuję na plecach, próbuję na boku. Nic z
tego.
15.20. Siedzę na podłodze i grzebię w kupie szmat.
„Po co ja tyle tego trzymam, przecież i tak nie będę nosiła
tych bluzeczek, tych sweterków. Trzeba połowę szafy zapakować
i oddać na PCK” — myślę racjonalnie.
Automatycznie segreguję i odkładam na bok to, czego już na
pewno nie będę nosić. Powiedzmy, że z niektórych rzeczy
wyrosłam. Przy okazji znalazłam różową skórzaną kurteczkę, o
której zupełnie zapomniałam. Jest wprawdzie bardzo obcisła, ale
suwak się dopina i wyglądam w niej cholernie seksownie. Dobrze,
ż
e mam niezły biust. Do niej włożę tę nową, wrzosową spódnicę z
dołem obciętym ukośnie. Coś mnie napadło i kupiłam z
przeświadczeniem, że nigdy jej nie nałożę. I zielone body.
Wyglądam super! No, pomijając papiloty. Ale przecież zdejmę,
zanim przyjdzie Daniel. Mam nadzieję, że nie zapomnę.
16.57. Coś podobnego! Nigdy nie zdarzyło mi się być ubraną
na godzinę przed wyjściem. Jeszcze tylko makijaż. Dlaczego
Daniel nie dzwoni? Mógł choćby wysłać SMS-a. Rzeczywiście
różowoseledynowy w tym sezonie jest wymarzony. Stoję przed
lustrem w łazience i wyjątkowo starannie tuszuję rzęsy, żeby
wyglądały na dwa razy dłuższe, niż są w rzeczywistości.
Odruchowo włączam radio.
— Program Trzeciiiii — śpiewają jakieś muzykalne panienki.
— Jest siedemnasta. Słuchają państwo Trójki. Serwis
informacyjny. Zaczynamy od wiadomości z ostatniej chwili.
Dzisiaj nad ranem na przejściu granicznym w Kołbaskowie polscy
165
celnicy zatrzymali dwóch obywateli niemieckich podróżujących
samochodem bmw z berlińską rejestracją. Samochód
nafaszerowany był amfetaminą ukrytą w opakowaniach lekarstwa
przeznaczonego do leczenia psiego reumatyzmu.
„Zwariowali — pomyślałam — plątać w to jeszcze Bogu
ducha winne stworzenia”.
— Policja poszukuje trzeciego członka przemytniczego
gangu, obywatela polskiego, Daniela S., lekarza weterynarii.
— Niech jeszcze powiedzą, że cholernie przystojnego i że
całuje tak jak nikt. Co ja bredzę?! — Nagle poczułam, jak miękną
mi kolana.
Dopiero teraz zaczęłam składać w całość wszystko to, co
wydarzyło się wczoraj.
— Nie, niemożliwe! Zwykła zbieżność imion, pierwszej
litery nazwiska i zawodu — próbowałam sobie wmawiać.
„A jednak?” — szeptał mój wewnętrzny głos. „Te telefony?
Te nagłe wyjścia? Ta ucieczka wieczorem?”
— Ależ ja jestem naiwna! Oczywiście, że to była ucieczka!
Podrzucił mi przecież Brutusa! Biedny pies. Co ja teraz z nim
zrobię? A klucze? Co mam zrobić z kluczami do jego mieszkania?
„Wyrzuć. Nikt przecież nie wie, że je tobie zostawił”.
— Nie. Bez sensu. Panikuję niepotrzebnie. Na pewno zjawi
się o osiemnastej, tak jak obiecał.
Zaczęłam co parę minut sprawdzać zegar. Nigdy w życiu nie
przeżyłam tak długiej godziny. Kiedy wskazówki zegara zbliżały
się nieuchronnie do godziny 18.00, dostałam dreszczy. Dzwonek
u drzwi nie dzwonił. Milczały telefony, a mnie trzęsło tak, jakbym
dostała gwałtownego ataku febry. Nie mogę powstrzymać
szczękania zębami.
18.05. Rozbieram się szybko i wskakuję do wanny. Biorę
gorącą kąpiel. Telefon milczy. Dzwonek u drzwi także.
166
18.15. Trzasnęły drzwi od windy. Zawinięta tylko w ręcznik
biegnę wyjrzeć przez wizjer. Na korytarzu pusto.
18.30. Siedzę w kuchni przy stole, mam na sobie moją
ulubioną męską piżamę, za dużą o dwa numery, i sączę drinka.
Nie, dzisiaj nie wino. Piję czystą wódkę (której nie cierpię) z
sokiem pomarańczowym. Wyjęłam oliwki, kroję sobie kosteczki
ementalera i próbuję udawać, że czuję się świetnie. Łzy, razem ze
starannie zrobionym makijażem, kapią mi do szklaneczki.
19.00. „Fakty”. Jest. Przejście graniczne. Celnik mówi, że
podejrzane wydawało mu się to, że te same opakowania leków
widział parę miesięcy temu przewożone przez granicę w drugą
stronę, czyli do Polski. Wypijam drugiego drinka.
19.30. „Wiadomości”. Przejście graniczne. Zbliżenie na
niemieckie numery rejestracyjne samochodu. Wyraźnie widać
wgłębienie od stuknięcia. Coś mi się nie zgadza. Ja przecież znam
ten samochód. To ta sama beemka, która stała zaparkowana na
moim miejscu jakiś miesiąc temu i ja w nią wjechałam, bo się
zamyśliłam. Tylko wtedy na pewno była na polskich numerach.
Pomyślałam wtedy: „Co za dupek stanął na moim miejscu”. Teraz
już wiem, co za...! Nie, nie mogę tak myśleć o Danielu. Co ja
mam zrobić? Nie mogę pójść na policję i powiedzieć:
— To są klucze do mieszkania tego faceta od amfy, to jest
jego pies, a ja całowałam się z nim do nieprzytomności jeszcze
wczoraj wieczorem i marzyłam o tym, żeby mnie przeleciał!
20.00. Chciałam wypić jeszcze jednego drinka, ale
pomyślałam, że nie mogę wyjść na spacer z psami w stanie
wskazującym na spożycie. Przynajmniej nie w takim stopniu. Lula
i Brutus siedziały już zgodnie pod drzwiami.
Włożyłam dres na piżamę, na papilotach zamotałam ogromną
chustę — nie wiem, dlaczego nie chciało mi się ich zdejmować —
wcisnęłam się w pikowaną kurtkę i wyszłam, prowadząc potulne
psy na smyczach. Wydawało mi się, że na spacerze wymyślę
jakieś genialne wyjście z tej kryminalnej sytuacji.
Spojrzałam w okna Daniela. Były ciemne. Nie wymyśliłam
167
nic, ale ciągle nie wierzyłam, że to on. Może ktoś go próbuje
wrobić. Obserwowałam uważnie całe osiedle. Spokój. Nic się nie
działo. A czego oczekiwałam? Obławy? Radiowozów? Psów
tropiących? Wróciłam do domu dopiero wtedy, kiedy zęby
zaczęły mi szczękać jak kastaniety.
21.00. Jeszcze jedna gorąca kąpiel, jeszcze jeden drink.
Przypominam sobie wszystkie słowa Daniela i dopiero teraz w
pełni rozumiem ich znaczenie.
21.30. Moje rozmyślania przerywa potworny łomot do drzwi.
„To już koniec! Idą po mnie!” — myślę i po cichutku
podchodzę do drzwi, za którymi coś dziwnie głośno. Zerkam
przez wizjer. Widzę Ankę... Co ona tu robi o tej porze? Coś
jednak musiało się wydarzyć. Otwieram.
Rozbawiona Anka „wtacza się”, udając pijaną, do mojego
mieszkania. Za nią Marek. Daniel?! Nie, jakiś inny mężczyzna,
równie wysoki. Ewa i doktor Larnecki?! To już chyba koniec
ś
wiata!
— Co jesteś taka przerażona, Brygido?-śmieje się Ewa-
Mamy małą „zakładową” imprezkę u Marków i przyszliśmy cię
zaprosić. Tak strasznie cię obgadywaliśmy, że Antek koniecznie
chciał cię poznać. Brygido-to jest Antek, mój kolega z pracy.
Antku-to jest Brygida, moja najlepsza koleżanka ze szkoły —
dokonała prezentacji.
— Ewka, ale skąd ty u Marka? — Nie mogłam się w tym
wszystkim połapać.
— Pracujemy z Markiem już od jakiegoś czasu. To on był
obiektem moich westchnień, nie pamiętasz, opowiadałam ci. Ale
Ania była lepsza, na mnie w ogóle nie zwracał uwagi.
— Za co jestem mu dozgonnie wdzięczny, bo zostałaś dla
mnie-Piotr przytulił ją i popatrzył na mnie-Znowu widzę na twojej
głowie jakieś dzieło sztuki.Świetna fryzura-roześmiał się
ż
yczliwie
— Zróbcie sobie drinki- powiedziałam, znikając w łazience.
168
22.00. Pozbyłam się papilotów, ale nadal jestem w mojej
ulubionej piżamie. Piję, nie wiem już którego drinka, i jest mi
wszystko jedno.
22.15. Antek przygląda mi się dość natarczywie. Trochę mnie
to irytuje, ale staram się być miłą gospodynią. Zresztą zaraz
przenosimy się do Marków. Przez głośny gwar ledwo usłyszałam
brzęczyk domofonu. Rzuciłam się w stronę drzwi. Kto to może
być? Paweł! Przechodził i zobaczył światło. Jak to: przechodził?
O tej porze? Po co? Mieszka na drugim końcu miasta. Paweł jest
zaskoczony obecnością tylu gości. Antek zaczyna się wygłupiać i
opowiada, że szukał tej piżamy, ale nie miał pojęcia, że zostawił
ją u mnie. Pawła na chwilę zamurowało. Patrzy na mnie z takim
wyrzutem... Wychodzi, delikatnie zamykając drzwi za sobą.
Krzyczę, że to moja piżama, że zawsze spałam w męskich
piżamach! Ogarnia mnie furia! Za dużo emocji jak na jeden dzień.
Wyrzucam wszystkich. Antek przeprasza, nic nie rozumie,
wydawało mu się, że to świetny kawał. Ewa przytula mnie i
uspokaja, Marek mruczy coś pod nosem. Za dużo już... za dużo...
Zamykam drzwi i zaczynam płakać, jak mała dziewczynka. Ciągle
widzę beznadziejnie smutne oczy Pawła. Boże, co ja
nawyprawiałam przez ostatnie dni! Jest mi źle, okropnie ciężko.
22.40. Psy się wreszcie uspokoiły. Wacek wylazł z szafy,
gdzie ma swój azyl. Wydawało mi się... Nie, teraz słyszę
wyraźnie. Ktoś delikatnie puka do drzwi. Moje serce zaczyna
walić jak oszalałe. Uchylam drzwi.
— Paweł!
— Mam taką samą — mówi i przytula mnie.
— Ale uwierz mi...
— Wiem, że to twoja piżama. Rozmawiałem przed chwilą z
Antkiem. Powiedział, że poznaliście się pół godziny temu.
— Ale... — Nie wiem, o czym chciałam mu powiedzieć. O
tym, że mnie kontroluje? O tym, że jest zazdrosny i że to jest
trochę przyjemne, a trochę niepokojące? Na razie nie mogłam nic
powiedzieć, bo Paweł przyciągnął mnie mocno do siebie i
169
całował. Nie tak jak Daniel. Nikt nie całował tak jak on. Trudno.
— Paweł. Muszę ci powiedzieć coś bardzo ważnego...
— Powiedz.
— Jesteś mi bardzo potrzebny.
— Ty mnie też, maleństwo.