PRZYJĘCIE
W OGRODZIE
... biały kruk...
Hilda siedziała jak przykuta do łóżka. Czuła, że zesztywniały jej ra-
miona, a dłonie trzymające segregator drżą.
Dochodziła już jedenasta, a to znaczyło, że czytała ponad d~,~,ie
godziny. Czasami podnosiła wzrok znad maszynopisu i wybuch~a
gromkim śmiechem, ale niekiedy odwracała się na bok głośno jęc2ąc.
Dobrze, że była w domu sama.
O czym to się naczytała przez te dwie godziny! Zaczęło się od
tego, że Zofia z całych sił starała się odwrócić uwagę majora w dro~e
z Chaty Majora do domu. Wreszcie wspięła się na drzewo, a wtedy
gąsior Marcin niczym Anioł Stróż przybył jej z pomocą aż z Libanu.
Choć było to już bardzo, bardzo dawno temu, Hilda nie zapo-
mniała, jak ojciec czytał jej Cudowną podróż. Od tamtej pory przez
wiele lat porozumiewali się tajemnym szyfrem, mającym związek 2 tą
książką. A teraz ojciec znów wyciągnął starego gąsiora.
Potem Zofia zadebiutowała jako samotna kawiarniana bywalczyni
i Hilda bardzo uważnie przeczytała to, co Alberto opowiedział o
s~._
trze i egzystencjalizmie. Prawie zdołał ją nawrócić, ale też udało mu
się tego dokonać i w wielu innych miejscach maszynopisu.
Kiedyś, mniej więcej rok temu, Hilda kupiła książkę o astrolo~i_
Innym razem wróciła do domu z kartami do tarota, a któregoś dnia
przyniosła książeczkę o spirytyzmie. Za każdym razem ojciec wypo_
wiadał kilka surowych słów o "zmyśle krytycznym" i "przesądach",
ale dopiero teraz wybiła godzina zemsty. Rzeczywiście, starannie
~,y_
mierzył cios. Wyraźnie dał do zrozumienia, że nie życzy sobie, by
509
P R Z Y J ~ C I E W O G R O D Z I E
jego córka dorastała nie będąc ostrzeżona przed podobnym szalbier-
stwem. Dla pewności pomachał jej jeszcze ręką z ekranu telewizora
w sklepie z elektroniką. Akurat tego mógł sobie oszczędzić...
Najbardziej dziwiła ją jednak ciemnowłosa dziewczynka.
Zofio, Zofio, kim jesteś? Skąd się wzięłaś? Dlaczego wtargnęłaś
w moje życie?
Na końcu przeczytała, że Zofia dostała książkę o samej sobie. Czy
to była ta sama książka, którą Hilda trzymała teraz w rękach? To prze-
cież tylko segregator. Ale bez względu na wszystko: jak można zna-
leźć książkę o sobie samej w książce o sobie samej? Co się stanie, gdy
Zofia zacznie ją czytać?
Co się teraz stanie? Co może się teraz stać?
Hilda czuła, że pod palcami zostało jej już tylko kilka luźnych kar-
tek.
Wracając z miasta do domu Zofia spotkała w autobusie matkę.
Do diabła! Co matka powie, kiedy zobaczy ksiąikę, którą Zofia
trzyma w ręku?
Zofia próbowała wepchnąć tomiszcze do torebki z serpenty-
nami i balonikami kupionymi na przyjęcie, ale nie zdążyła.
- Cześć, Zosiu! Jedziemy tym samym autobusem? To miło.
- Cześć...
- Kupiłaś jakąś książkę?
- No, niezupelnie...
- Świat Zofii. To bardzo dziwny tytuł.
Zofia zrozumiała, że nie ma nawet szansy, by rozsądnie
skłamać.
- Dostałam ją od Alberta.
- Ach, tak. Jak już mówiłam, nie mogę doczekać się spotka-
nia z tym człowiekiem. Mogę zobaczyć?
- Bardzo proszę, wstrzymaj się z tym przynajmniej, aż wró-
cimy do domu. To moja książka, mamo.
- Tak, tak, to twoja książka. Ale ja zajrzę tylko na pierw-
szą stronę. Ależ... "Zofia Amundsen wracała ze szkoły do domu.
Pierwszy odcinek drogi szła razem z Jorunn. Rozmawiały o elek-
tronicznych robotach..."
P R Z Y J F C I E W O G R O D Z I E
- Naprawdę to jest napisane?
! - Tak, Zosiu, to właśnie jest napisane. Autorem jest jakiś Al-
bert Knag. To musi być debiutant. A przy okazji, jak się nazywa
ten twój Alberto?
- Knox.
- Zobaczysz, okaże się, ie ten dziwny człowiek napisał o to-
I bie całą książkę, Zosiu. Pod pseudonimem.
- To nie on, mamo. Już nic nie wymyślaj. I tak nic nie rozu-
miesz.
- Dobrze, dobrze, nie roźumiem, ale jutro jest przyjęcie.
I Wszystko znów będzie dobrze, zobaczysz.
- Albert Knag iyje w zupelnie innej rzeczywistości. Dlatego
- ta książka jest białym krukiem.
'~ - Och, nie opoW iadaj takich rzeczy! Przedtem był przecież
~ biały królik?
- Przestań!
Rozmowa matki z córką urwała się, ponieważ musiały wy-
siąść z autobusu na początku ulicy Koniczynowej. Tam trafiły na
` demonstrację.
- To ci dopiero! - wykrzyknęła Helene Amundsen. - Mia-
łam nadzieję, że w tej dzielnicy oszczędzi się nam ulicznego par-
`lamentu.
Ludzi nie było więcej niż dziesięciu, góra dwunastu. Na
transparentach widniały hasła: "WKRÓTCE PRZYBĘDZIE MA-
`' JOR", "ŚWIĘTÓJAŃSKIM PYSZNOŚCIOM-TAK!" i "WIĘCEJ
~ WŁADZY DLA ONZ!"
Zofii zrobiło się przykro ze względu na matkę.
- Nie przejmuj się nimi - powiedziała.
- A1e to naprawdę dziwny pochód, Zosiu. Właściwie trochę
absurdalny.
- To tylko bagatelka.
- Świat zmienia się coraz szybciej. Właściwie nie jestem ani
- odrobinę zdziwiona.
- Powinnaś przynajmniej się dziwić, ie się nie dziwisz.
510 i; 511
P R Z Y J ~ C I E W O G R O D Z I E
- Ależ dlaczego, przecież oni nie są agresywni. Oby tylko nie
podeptali naszych róż. Demonstracje nie muszą koniecznie od-
bywać się w ogrodzie. Wracajmy do domu, zobaczymy.
- To demonstracja filozoficzna, mamo. Prawdziwi filozofo-
wie nie depczą róż.
- Wiesz co, Zosiu? Nie wiem, czy jeszcze wierzę w praw-
dziwych filozofów. W dzisiejszych azasach prawie wszystko jest
syntetyczne.
Popołudnie i wieczór zeszły na przygotowaniach. Następnego
dnia również były zajęte nakrywaniem stołu i dekorowaniem
ogrodu. Przyszła również Jorunn. ,
- Rany boskie! - powiedziała. - Mama i tato też się tu wy-
bierają. To twoja wina, Zosiu.
Pół godziny przed przybyciem gości wszystko było już zapię-
te na ostatni guzik. Drzewa w ogrodzie przystrojono serpenty-
nami i japońskimi lampionami. Przez okno do piwnicy przecią-
gnięte zostały przedłużacze. Ogrodową furtkę, drzewa w alejce
i fasadę dornu zdobiły balony. Zofia i Jorunn całe popoludnie
dmuchały i dmuchały.
Na stole stały kurczaki i miski z sałatkami, bułeczki i pleciona
bułka. W kuchni czekały drożdżówki i tort, ósemka z kremem
i ciasto czekoladowe, ale piramidę z dwudziestu czterech ma-
karonikowych obwarzanków ustawiono już na stole. Na samym
wierzchołku piramidy matka umieściła figurkę konfirmantki, ale
zapewniała, że równie dobrze może to być po prostu figurka
piętnastolatki. Zofia była jednak przekonana, że matka zrobiła
tak, bo ona jeszcze się nie zdecydowała, czy chce przystąpić do
konfirmacji. Wydawało się, że dla matki konfirmacja tkwi w sa-
mej obwarzankowej piramidzie.
- Na niczym nie oszczędzałyśmy - powtarzała raz po raz
w ciągu ostatnich dwóch kwadransów przed przybyciem gości.
Wreszcie goście zaczęli się schodzić. Jako pierwsze przybyly
trzy dziewczynki z klasy, w letnich bluzkach i lekkich swetrach
robionych na drutach, w długich spódnicach i z delikatnie uma-
lowanymi oczami. Nieco później pojawili się J~rgen i Lasse. Nie-
P R Z Y J F C I E W O G R O D Z I E
~bałym krokiem weszli przez furtkę, jak uosobienie dziewczę-
cego zawstydzenia i chłopięcej arogancji.
- Wszystkiego najlepszego!
- A więc i ty wreszcie dorosłaś.
Zofia zauważyła, że Jorunn i J~rgen już zaczynają ukradkiem
na siebie zerkać. Coś wisiało w powietrzu. Ale był przecież wie-
czór świętojański.
Wszyscy przynieśli prezenty, a ponieważ miało to być filo-
zoficzne przyjęcie, większość zaproszonych przed imprezą po-
starała się dowiedzieć, co to jest filozofia. Choć nie wszystkim
udało się wymyślić prawdziwie filozoficzny prezent, to więk-
szość bardzo wysiliła fantazję, by przynajmniej napisać coś filo-
zoficznego na bileciku. Zofia dostała słownik filozoficzny i za-
mykany na kłódkę pamiętnik z napisem: "MOJE OSOBISTE ZA-
PISKI FILOZOFICZNE".
Kiedy goście się schodzili, podano cydr w wysokich kielisz-
kach do białego wina. Jako kelnerka wystąpiła matka.
- Witam... Jak masz na imię, młody człowieku?... Ciebie
ćhyba jeszcze nie miałam okazji poznać... Jak miło, że przyszłaś,
Cecilie...
Dopiero kiedy już wsiyscy młodzi się stawili - i spacero-
wali teraz między drzewami owocowymi z kieliszkami do bia-
~'ego wina w dłoniach - przed furtką zaparkował biały merce-
des rodziców Jorunn. Doradca finansowy był w przepisowym
szarym garniturze o szykownym kroju. Małżonka włożyła czer-
wony spodnium ozdobiony ciemnoczerwonymi cekinami. Zofia
`gotowa była dać głowę, że poszła najpierw do sklepu z zabaw-
kami i kupiła lalkę Barbie w takim stroju. Później zaniosła lalkę
do krawca i poleciła mu uszyć identyczny kostium dla siebie. Zo-
~ua brała pod uwagę także i inne rozwiązanie. To sam doradca fi-
'~nsowy mógł kupić lalkę i zanieść ją do czarownika z polece-
łpiem, by zmienił ją w żywą kobietę z krwi i kości. Ta możliwość
"była jednak tak nieprawdopodobna, że Zofia z miejsca ją odrzu-
Gdy wysiedli z mercedesa i weszli do ogrodu, młodzi goście
zdumienia szeroko otworzyli oczy Doradca finansowy oso-
512 ~ a 513
P R Z Y J F C I E W O G R O D Z I E
biście wręczył prezent od rodziny Ingebrigtsenów. Zofia starała
się zachować spokój, gdy okazało się, co jest w podłużnym pu-
dełku: lalka Barbie. Jorunn nie wytrzymała:
- Czy wyście już całkiem zwariowali? Przecież Zofia nie
bawi się lalkami!
Podbiegła pani Ingebrigtsen. Zadźwięczały cekiny na spod-
niumie.
- Rozumiesz chyba, że to do o z d o b y!
- W każdym razie serdecznie dziękuję - Zofia starała się za-
łagodzić sytuację. -Już teraz mogę zacząć myśleć o moim przy-
szłym domu.
Goście niespokojnie zaczęli krążyć wokół stolu.
- Czekamy już tylko na Alberta - powiedziała matka do Zo-
fii lekko podnieconym tonem, usiłując skryć zatroskanie. Wieść
o szczególnym gościu już się rozeszła wśrod przybyłych.
- Obiecał, że przyjdzie, a to znaczy, że przyjdzie na pewno.
- Ale dopóki on się nie pojawi, nie możemy chyba usiąść do
stolu?
- Nie, już siadamy.
Helene Amundsen zaczęla sadzać gości wokół długiego
stołu. Zatroszczyła się o to, by wolne krzesło zostało między
miejscem Zofii a jej własnym. Powiedziała kilka słów o poczę-
stunku, o tym, że pogoda taka piękna, i o tym, że Zofia stała się
już dorosłą kobietą.
Siedzieli przy stole już dobre pół godziny, kiedy Koniczy-
nową nadszedł mężczyzna w średnim wieku, z czarną ufryzo-
waną brodą i w berecie. Niósł wielki bukiet z piętnastu czerwo-
nych róż.
- Alberto!
Zofia wstała od stołu i wyszła na spotkanie. Rzuciła mu się
na szyję i przyjęła bukiet. Odpowiedział na jej powitanie, prze-
szukując kieszenie marynarki. Wyciągnął dwie race, podpalił je
i rzucił za siebie. Podchodząc do stołu podpalił jeszcze gwiaździ-
sty fajerwerk i zanim stanął pomiędzy Zofią a jej matką, umieścił
go na czubku piramidy z obwarzanków.
- Serdecznie witam wszystkich zebranych! -powiedział.
P R Z Y J (t C I E W O G R O D Z I E
Goście byli wniebowzięci. Pani Ingebrigtsen posłała mężowi
wiele mówiące spojrzenie, natomiast matka Zofii odczuła taką
ułgę, kiedy ten człowiek nareszcie się pojawił, że gotowa była
mu wybaczyć absolutnie wszystko. Sama jubilatka walczyła ze
sobą, by powstrzymać śmiech.
Helene Amundsen zastukała w kieliszek i rzekła uroczystym
tonem:
- My także witamy Alberta Knoxa na naszym filozoficznym
przyjęciu w ogrodzie. Nie jest on moim nowym kochankiem, bo
choć mój mąż wiele podróżuje, nie mam ńa razie żadnego przyja-
ciela. Ten niezwykły człowiek jest natomiast nowym nauczycie-
lem filozofii mojej córki Zofii. Umie dużo więcej niż tylko pod-
palać race. Potrafi na przykład z czarnego cylindra wyciągnąć
białego królika. A może to był kruk, Zosiu?
- Dziękuję, bardzo dziękuję - odpowiedział Alberto i
usiadł.
- Pomyślności - rzekła Zofia, a zgromadzeni podnieśli
w górę tym razem kieliszki do czerwonego wina napełnione
cólą.
Przez długi czas goście siedzieli i jedli kurczaki i sałatki. Na-
gle Jorunn wstała od stołu, zdecydowanym krokiem podeszła do
j~rgena i wycisnęła na jego ustach soczysty pocałunek. Odpo-
wiedział na to zbliienie próbą przyciśnięcia jej górnej połowy
ciała do stółu, by wygodniej mu było ją całować.
- Chyba zemdleję! - wykrzyknęła pani Ingebrigtsen.
- Nie na stole, dzieci - padł jedyny komentarz z ust pani
Amundsen.
- Dlaczego nie? -zwrócił się dó niej Alberto.
- To bardzo dziwne pytanie.
- Dla prawdziwego filozofa żadne pytanie nie jest dziwne.
Kilku chłopców, których nikt nie pocałował, zaczęło rzucać
kości od kurczaka na dach. I znów z ust matki Zofii padł tylko
jeden komentarz:
- Nie róbcie tak, proszę, bo jeszcze rynny się zapchają.
- Przepraszamy - powiedział jeden z chłopców. Teraz rzu-
cali kości za plot.
514 I, 515
P R Z Y J F C I E W O G R O D Z I E
- Chyba nadszedł czas, by zebrać talerze i podać ciasta -
stwierdziła w końcu pani Amundsen. - Kto ma ochotę na kawę?
Małżonkowie Ingebrigtsen, Alberto i jeszcze dwoje gości
podniosło ręce do góry.
- Zofia i Jorunn, moie mi pomożecie...
W drodze do kuchni nadarzyła się okazja, by przyjaciółki za-
mieniły ze sobą kilka słów.
- Dlaczego go pocałowałaś?
- Siedziałam i patrzyłam na jego usta, i nagle poczułam, że
mam taką straszną ochotę. Jemu przeciei nie rnożna się oprzeć.
- I jak to smakowało?
- Trochę inaczej niż myślałam, ale...
- A więc to był pierwszy raz?
- Ale na pewno nie ostatni.
Wkrótce kawa i ciasta wjechały na stół. Alberto zaczął roz-
dzielać race między chłopców, ale matka Zofii znów zastukała,
tym razem w filiżankę:
- Nie mam zamiaru wygłaszać długiej mowy - zaczęła -
ale mam tylko jedną córkę i tylko dzisiaj upływa dokładnie ty-
dzień i jeden dzień od chwili, kiedy skończyła piętnaście lat. Jak
widzicie, na niczym riie oszczędzałyśmy. W piramidzie są dwa-
dzieścia cztery obwarzanki, a to znaczy, że na kaidego wypada
co najmniej jeden. Dlatego ci, którzy poczęstują się pierwsi,
mogą wziąć po dwa wianuszki. Zaczynamy wszak od czubka,
a z uplywem czasu nadchodzi kolej na coraz większe krążki. Po-
dobnie jak z naszym życiem. Kiedy Zofia była małym brzdącem,
nieśmiało dreptała sobie po niedużych kręgach. Teraz rozciągają
się od domu aż do Starówki. W dodatku, kiedy ma się ojca, który
tyle podróżuje, zatacza się też kręgi po całym świecie. Wszyst-
kiego najlepszego w dniu piętnastych urodzin, Zosiu!
- Czarujące! - wykrzyknęła pani Ingebrigtsen.
Zofia nie była pewna, czy chodziło jej o matkę, jej mowę, ob-
warzankową piramidę, czy o samą Zofię.
Zerwały się oklaski, a jeden z chłopców rzucił racę w górę,
aż na gruszę. Jorunn także wstała od stołu i próbowała ściągnąć
j~argena z krzesła. Nie protestował; zaraz ułożyli się na trawie
P R Z Y J Ę C I E W O G R O D Z I E
i tam dalej się całowali. Po chwili poturlali się pod krzaki porze-
czek.
- W dzisiejszych czasach dziewczęta przejmują inicjatywę
- stwierdził doradca finansowy.
Z tymi słowami wstał, podszedł do krzewów porzeczek
i stanął, z bliska przyglądając się niecodziennemu zjawisku.
Reszta towarzystwa poszła za jego przykładem, na swoich miej-
scach zostali tylko Zofia i Alberto. Goście półkolem otoczyli
Jorunn i J~argena, którzy mając już za sobą pierwsze niewinne
pocałunki, zastąpili je bardziej wyrafinowaną formą pieszczot.
- Najwidoczniej nie da się ich powstrzymać - orzekła pani
Ingebrigtsen nie bez dumy w głosie.
- Tak, tak, gatunek podtrzymuje gatunek - zgodził się z nią
mąż.
Rozejrzał się dokoła, chcąc sprawdzić, czy nie czekają go wy-
razy uznania za tak txafnie dobrane słowa, ale gdy odpowie-
dziano mu tylko kiwaniem głową w milczeniu, dodał:
- Nic się na to nie poradzi.
Ze sporej odległości Zofia zauważyła, że J~argen usiłuje roz-
piąć Jorunn białą bluzkę, która już i tak zazieleniła się od trawy.
~ziewczyna mocowała się z jego paskiem u spodni.
- Uważajcie, żebyście się nie przeziębili - powiedziała pani
Ingebrigtsen.
Zofia zrezygnowana popatrzyła na Alberta.
- Sprawy postępują szybciej, niż przypuszczałem... Musimy
~ak najprędzej się wydostać. Wygłoszę tylko krótką mowę.
Zofia zaklaskała w dłonie.
- Czy możecie wrócić na swoje miejsca? Alberto chce
~vygłosić-mowę.
Wszyscy z wyjątkiem Jorunn i J~rgena ociągając się znów za-
~iedli przy stole.
, - Naprawdę ma pan zamiar wygłosić mowę? - zapytała He-
,~ene Amundsen. -To bardzo uprzejmie z pana strony.
- Z góry dziękuję za uwagę.
- A w dodatku pan tak bardzo lubi spacerować. Podobno
sniezmiernie ważne jest utr'zymywanie się w formie. Szczególnie
516 [ 517
P R Z Y J F C I E W O G R O D Z I E
sympatycznie jest, moim zdaniem, zabierać ze sobą psa. Czy on
nie nazywa się Hermes? '
Alberto wstał i zadzwonił w filiżankę.
- Droga Zosiu - zaczął. - Przypominam, że to filozoficzne
przyjęcie w ogrodzie, dlatego wygłoszę mowę filozoficzną.
Już w tym miejscu przerwały mu oklaski.
- Na tym rozpasanym przyjęciu mimo wszystko przyda się
odrobina rozumu. Nie zapomnijmy jednak pogratulować jubi-
latce z okazji piętnastych urodzin.
Nim skończył mówić, usłyszeli warkot zbliżającego się sa-
molotu, który wkrótce zniżył się nad ogrodem. Za samolotem
ciągnęła się długa szarfa z napisem: "Wszystkiego najlepszego
z okazji piętnastych urodzin!".
Wywołało to kolejną, jeszcze silniejszą falę aplauzu.
- Sami widzicie! - wykrzyknęła pani Amundsen. - Ten
człowiek potrafi więcej, niż tylko odpalać petardy.
- O, to tylko bagatelka. Wespół z Zofią przeprowadzaliśmy
w ciągu ostatnich tygodni badania filozoficzne o dość szerokim
zasięgu. Tu i teraz mamy zamiar ogłosić, do jakich wniosków do-
szliśmy. Zdradzimy najgłębszą tajemnicę naszego istnienia.
Wśród zgromadzonych zapadła taka cisza, że słychać było
śpiew ptaków. Zza krzewów dobiegały także odgłosy namięt-
nych pocałunków
- Mów dalej!
- Po gruntownych badaniach filozoficznych, rozciągających
się od pierwszych filozofów greckich aż po dzień dzisiejszy,
stwierdziliśmy, że iyjemy w świadomości pewnego majora.
Pełni on obecnie służbę jako obserwator z ramienia ONZ w Li-
banie, ale napisał także książkę o nas dla swojej córki, która
mieszka w Lillesand. Ona nazywa się Hilda M~ller Knag i skoń-
czyła piętnaście lat dokładnie tego samego dnia, co Zofia. Kiedy
obudziła się wcześnie rano piętnastego czerwca, ksiąika o nas
wszystkich, a ściślej mówiąc, duiy segregator, leżała na nocnym
stoliku. Właśnie w tej chwili czuje, że w palec wskazujący łasko-
czą ją już końcowe strony
Gości przy stole zaczęła ogarniać nerwowość.
518
P R Z Y J F C I E W O G R O D Z I E
'
- Nasze istnienie jest mniej lub bardziej zabawną rozrywką
urodzinową dla Hildy M~nller Knag. Wszyscy bowiem jesteśmy
yvymyśleni i stanowimy ramy dla filozoficznego wykształcenia
córki majora. Oznacza to na przykład, że ten biały mercedes
przed furtką nie jest warty złamanego grosza. To tylko baga-
telka. Nie jest warty więcej niż podobne białe mercedesy jeż-
~ dżące w kółko w głowie biednego majora ONZ, który akurat
usiadł sobie w cieniu palmy, chcąc uniknąć porażenia słonecz-
; nego. W Libanie są gorące dni, moi przyjaciele.
ś' - Brednie! -wykrzyknąłdoradcafinansowy. -Czyste, wie-
r. rutne bzdury!
- Kaidy, oczywiście, może się wypowiedzieć - kontynu-
:;: ow~ł Alberto, niczym się nie przejmując. - Ale prawdą jest, że
~;; to właśnie to przyjęcie w ogrodzie jest czystą i wierutną bzdurą.
~'^Jedyną odrobiną rozumu na tym przyjęciu jest moja mowa.
Doradca finansowy wstał i oświadczył:
~=v.; - Człowiek stara się, jak umie, prowadzić swoje interesy.
~; ~ecz jasna, zatroszczył się też o zabezpieczenie. Dokłada
~ :wszelkich starań. I nagle musi wysłuchiwać, jak jakiś uchylający
~ ~ię od pracy nieudacznik próbuje zniszczyć wszystko pseudofi-
~,` .'lńzoficznymi twierdzeniami.
Alberto twierdząco pokiwał głową.
- - Na ten rodzaj filozoficznej wiedzy nie działa, niestety,
~adne ubezpieczenie. Mowimy o czymś, co jest straszniejsze od
~'lęski żywiołowej, panie doradco finansowy. Jak pewnie zdaje
~n sobie sprawę, ubezpieczenia nie pokr, ywają tego rodzaju wy-
- To nie jest wcale klęska żywiołowa.
- Nie, to klęska egzystencjalna. Wystarczy na przykład rzut
iem na krzaki porzeczek i jasne stanie się, o czym mówię. Nie
~żna się ubezpieczyć od tego, że czyjś cały świat się zawali, tak
. nie można ubezpieczyć się na wypadek, ie słońce zgaśnie.
- Czy mamy to zaakceptować? - spytał ojciec Jorunn, pat-
~c z góry na swoją ionę.
Pokręciła głową, matka Zofii takie.
519
P R Z Y J F C I E W O G R O D Z I E
- To bardzo smutne - powiedziała. - I to w dodatku teraz,
kiedy na niczym nie oszczędzałyśmy.
Młodzi jednak nie spuszczali wzroku z Alberta. Często bywa
tak, że młodzież jest bardziej otwarta na nowe pomysły i idee niż
ci, którzy żyją już od jakiegoś czasu.
- Chętnie jeszcze posłuchamy - oświadczył jakiś chłopiec
z jasnymi kręconymi włosami, w okularach na nosie.
- Dziękuję bardzo, ale niewiele więcej mam do powiedze-
nia. Kiedy już się zrozumie, że jest się tylko marzeniem sen-
nym w rozespanej świadomości innego człowieka, najrozsądniej
jest, moim zdaniem, milczeć. Ale zakończę tym, że polecałbym
młodym krótki kurs historii filozofii. W ten sposób rozwinie-
cie w sobie krytyczne nastawienie do świata, w którym żyje-
cie. Dotyczy to zwłaszcza krytycyzmu wobec wartości pokole-
nia waszych rodziców. Najbardziej starałem się nauczyć Zofię
właśnie krytycznego myślenia. Hegel określił to jako myślenie -
negatywne.
Doradca finansowy jeszcze nie usiadł. Stojąc bębnił palcami
w stół.
- Ten agitator usiłuje zniszczyć wszelkie zdrowe wartości,
które szkoła, Kościół i my sami staramy się wpoić dorastającemu
pokoleniu. To oni przecież mają przed sobą przyszłość, a w do-
datku pewnego dnia odziedziczą nasz majątek. Jeśli on natych-
miast nie zostanie usunięty z tego przyjęcia, zadzwonię do mo-
jego adwokata. On już będzie wiedział, jakie środki przedsię-
wziąć.
- Nie ma najmniejszego znaczenia, jakie środki przedsię-
weźmiesz, bo jesteś niczym innym jak tylko cieniem. Poza
tym i ja, i Zofia wkrótce opuścimy przyjęcie. Kurs filozofii nie
był bowiem zajęciem czysto teoretycznym. Miał również swoją
stronę praktyczną. Kiedy nadejdzie odpowiednia chwila, zro-
bimy pewną sztuczkę i ulotnimy się niepostrzeżenie. W ten spo-
sób wykradniemy się także ze świadomości majora.
Helene Amundsen ujęła córkę za ramię.
- Chyba mnie nie zostawisz, Zosiu?
Zofia objęła matkę i podniosła wzrok na Alberta.
P R Z Y J Ę C I E W O G R O D Z I E
- Mamie będzie tak przykro...
- Bzdura. Nie możesz zapominać o tym, czego się nauczyłaś.
Musimy się uwolnić od tych bredni. 'Iiwoja matka jest tak samo
ładną i przyjemną kobietą, jak koszyczek Czerwonego Kapturka
był pełen jedzenia dla babci. Będzie jej akuriat tak przykro, jak
temu samolotowi, który właśnie przelatywał, potrzebna jest
benzyna do wykonania manewru z gratulacjami.
- Chyba rozumiem, co masz na myśli - przyznała Zofia
i zwróciła się do matki. -Muszę zrobić tak, jak on mówi, mamo.
Pewnego dnia i tak bym cię opuściła.
- Będzie mi ciebie brakowało - powiedziała matka. - Ale
jeśli nad tym niebem jest jakieś inne, to leć. Obiecuję, że będę
dbała o Gowindę. Czy dawać mu jeden liść sałaty dziennie czy
dwa?
Alberto położył jej dłoń na ramieniu.
- Ani ty, ani nikt inny tutaj nie będzie za nami tęsknił, a to
ż tego powodu, że po prostu nie istniejecie. Nie jesteście wo-
vec tego wyposażeni w żaden aparat, za pomocą którego mo-
glibyście za nami tęsknić.
- To doprawdy najgorsza zniewaga! - oburzyła się pani In-
Doradca finansowy pokiwał głową.
- W każdym razie możemy oskarżyć go o zniesławienie.
:ekonasz się, on na pewno jest komunistą. Chce nam zabrać
zystko, co kochamy. Ten człowiek to łajdak. Zdeprawowany
Obaj, Alberto i doradca finansowy, usiedli, ten ostatni czer-
'~rony na twarzy z wściekłości. Pojawili się Jorunn z J~argenem
~t t~siedli przy stole brudni, w wymiętych ubraniach. Jasne włosy
Jorunn usmarowane były ziemią i gliną.
- Mamo, będę miała dziecko - oznajmiła.
- Dobrze, ale wstrzymaj się z tym przynajmniej do czasu po-
~'wrotu do domu.
`.: Mąi natychmiast ją poparł.
~'~`-` - Tak, ona musi przetrzymać. A jeśli dziś wieczorem ma być
'~hrzest, to będzie załatwiać wszystko sama.
520 ~_ ~ 521
P R Z Y J F C I E W O G R O D Z I E
Alberto z powagą popatrzył na Zofię.
- Nadszedł jui czas.
- Czy przez wyjazdem możesz nam przynieść trochę kawy?
- zapytała matka.
- Oczywiście, mamo, zrobię to od razu.
Zabrała dzbanek-termos, który stał na stole. W kuchni mu-
siała nastawić ekspres. Czekając, aż kawa będzie gotowa, dała
jeść ptaszkom i rybkom. Zajrzała też do łazienki i zostawiła
liść sałaty Gowindzie. Kota nigdzie nie było, ale otworzyła dużą
puszkę z kocim jedzeniem, włoiyła jej zawartość do głębokiego
talerza i postawiła na progu. Czuła, że wilgotnieją jej oczy.
Kiedy wróciła z kawą do ogrodu, impreza przypominała ra-
czej kinderbal niż przyjęcie z okazji piętnastych urodzin: po-
przewracane butelki z oranżadą, kawałki ciasta czekoladowego
rozsmarowane po stole i patera ze słodkimi bułeczkami zrzu-
cona na ziemię. Akurat kiedy nadeszła Zofia, jeden z chłopców
umieścił petardę w torcie. Eksplodowała i cały krem wylądował
na stole i na uczestnikach przyjęcia. Los okazał się najokrutniej-
szy dla spodniumu pani Ingebrigtsen.
Najbardziej osobliwy był fakt, ie zarówno ona, jak i inni go-
ście traktowali to, co się działo, z największym spokojem. Jo-
runn wzięła kawałek ciasta czekoladowego, rozsmarowała go na
twarzy J~orgena i zaraz zaczęła wylizywać chłopaka do czysta.
Matka i Alberto przysiedli na ogrodowej huśtawce, w pew-
nym oddaleniu od innych. Zamachali do Zofii.
, - Nareszcie mogliście porozmawiać w cztery oczy - stwier-
, dziła Zofia.
', - Miałaś całkowitą rację - oświadczyła matka uszczęśliwio-
na. - Ałberto jest wspaniałym człowiekiem. Przekazuję cię
w jego silne ramiona.
Zofia usiadła między nimi.
Dwóm chłopcom udało się wejść na dach. Jakaś dziewczynka
chodziła po ogrodzie i spinką do włosów przekłuwała wszystkie
balony. Na motorowerze przyjechał nieproszony gość, na bagai-
, niku przywiózł skrzynkę piwa i wódkę. Pomocne dłonie zaopie-
; kowały się nim od razu.
P R Z Y J ~ C I E W O G R O D Z I E
Doradca finansowy również podniósł się od stołu. Klasnął
w ręce i spytał:
- Zabawimy się, dzieci?
Chwycił butelkę piwa, opróżnił ją jednym haustem i ustawił
na trawie. Następnie podszedł do stołu i wziął garść najniższych
obwarzanków piramidy. Pokazał gościom, jak należy narzucać je
na butelkę.
- Agonia - orzekł Alberto. - Musimy stąd odejść, zanim
major postawi kropkę i Hilda zamknie segregator.
- Zostaniesz sama z calym sprzątaniem, mamo.
- To nie ma żadnego znaczenia, moje dziecko. To i tak nie
jest życie dla ciebie. Jeśli Alberto może ci ofiarować lepszy byt,
nikt nie będzie szczęśliwszy ode mnie. Powiedziałaś, że on ma
białego konia?
Zofia rozglądała się po ogrodzie. Był nie do poznania. W tra-
wie walały się butelki i kości od kurczaka, bułeczki i baloniki.
Ę';, - To był kiedyś mój mały prywatny raj - powiedziała.
- A teraz nastąpi wypędzenie z raju - odparł Alberto.
y:
ź-: Jeden z chłopców wsiadł do białego mercedesa. Samochód
``ruszył gwałtownie i rozwalił zamkniętą bramę, wjechał na wy-
~_~ sypaną żwirem alejkę i dalej do ogxodu.
Zofia poczuła mocny uścisk na ramieniu i coś pociągnęło ją
~` do Zaułka. Usłyszała głos Alberta:
- Teraz!
W tej samej chwili biały mercedes uderzył w jabłoń. Na ma-
~;~kę samochodu posypały się niedojrzałe jabłuszka.
- Tego już za wiele! - krzyknął doradca finansowy. -
~ Ządam dużego odszkodowania!
Jego czarująca żona poparła go w pełni:
~ . . - To wina tego łobuza. Gdzie on jest?
- Jakby zapadli się pod ziemię - odparła Helene Amundsen;
~~powiedziała to nie bez dumy w głosie.
Wstała, podeszła do zabrudzonego stołu i zaczęła sprzątać po
~ ,: ozoficznym przyjęciu w ogrodzie.
- Czy ktoś jeszcze ma ochotę na kawę?
522
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
21 świat zofi000128 świat zofi000119 świat zofi000124 świat zofi000116 świat zofi000126 świat zofi000122 świat zofi000129 świat zofi000118 świat zofi000136 świat zofi000117 świat zofi000125 świat zofi000123 świat zofi000131 świat zofi000127 świat zofi000130 świat zofi000120 świat zofi000133 świat zofi000135 świat zofi0001więcej podobnych podstron