Gdzie jest twój dom, Ziemianinie
www.bookswarez.prv.pl
Autor - James Blish
Tytuł - Gdzie jest twój dom, Ziemianinie
Tłumaczenie - Juliusz P. Szeniawski
Opracowanie - Mariusz Szydlik
Johnowi W. Campbellowi,
juniorowi
*
PROLOG
*
Loty kosmiczne zaczęto prowadzić w okresie upadku Wielkiej Zachodniej Cywilizacji Ziemskiej, traktując je jako rodek samoobronny. Wynalezienie silników Muira, opartych na zasadzie transmisji masy, pozwoliło pierwszym badaczom przestrzeni dotrzeć aż w rejony Jowisza. Napęd grawitacyjny, którego istnienie postulowano już całe wieki wczeniej, odkryty został w roku 2018, włanie podczas ekspedycji na tę planetę. Był to więc ostatni lot statku kosmicznego napędzanego silnikami Muira i zarazem ostatnie tego typu przedsięwzięcie Zachodu przed ostateczną zagładą tej cywilizacji.
Ukończenie zdalnie sterowanej budowy Mostu na powierzchni samego Jowisza, z pewnocią największego (a pod wieloma względami także najbardziej bezużytecznego) ludzkiego przedsięwzięcia technicznego, umożliwiło wykonanie cisłych, bezporednich pomiarów pala magnetycznego tej planety. Dostarczyły one ostatecznego potwierdzenia hipotezy Blacketta-Diraca, która już w tysiąc dziewięćset czterdziestym ósmym roku przedstawiła bezporednią zależnoć między magnetyzmem, grawitacją i momentem pędu każdego ciała.
Do tego czasu równanie Blacketta-Diraca nie znajdowało żadnego praktycznego zastosowania, pozostając jedynie zabawką teoretyków matematyki. I wtedy, nagle zarówno twierdzenie jak i matematycy zaczęli więcić swoje pierwsze triumfy. Z wielu zapisanych symbolami stronic i nie kończących się dyskusji nad hipotetyczną wielkocią natężenia pola wirującego elektronu wyłonił się niemal zupełnie gotowy do użytku grawitronowy generator polaryzacji Dillona-Wagonnera, który na czeć tego, w jaki sposób wpływał na rotację elektronu, prawie natychmiast ochrzczono mianem "szalonego wiratora" lub krótko - wiratora. Nadszybkoć, ekran przeciwmeteorytowy i antygrawitacja nadeszły razem w jednym zwartym pakiecie, opatrzonym etykietką: G=2(PC/BU)^2
Każda kultura posługuje się swoistym systemem matematycznym, w którym historiografowie potrafią dostrzec jej nieuniknione społeczne uwarunkowanie. Ta formuła, ubrana w symbole algebry magiańskiej, wiodącą ku macierzowej mechanice nowej Ery Nomadów, pozostała w swej istocie odkryciem Zachodu. Początkowo jej podstawowego znaczenia upatrywano w fakcie, iż za prędkoć graniczną przyjęła ona w i e l o k r o t n o ć prędkoci wiatła - c. W ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat swego istnienia Zachód użył wiratorów do rozesłania kolonistów do pobliskich gwiazd, lecz nawet wtedy nie zdawał sobie sprawy z tego, jak potężna broń spoczywa w jego słabnących już dłoniach. Zachód nigdy w zasadzie nie odkrył, że wirator może unieć k a ż d e ciało, a także zapewnić temu ciału ochronę i wprawić je w ruch szybszy niż wiatło.
W następnych stuleciach idea lotów kosmicznych została niemal całkowicie zapomniana. Nowa ziemska cywilizacja - ten cile planetarny despotyzm, nazwany przez historiografów Państwem Monopolistycznym mylała zupełnie innymi kategoriami. Loty kosmiczne były może spóźnionym, ale naturalnym płodem sposobu mylenia charakterystycznego dla kultury Zachodu, który zawsze żądny był zgłębienia tajemnic nieskończonoci. Natomiast w mieszkańcach Wschodu już sama idea wzbudzała tak ogromny sprzeciw, że nie pozwalali o niej wspominać nawet pisarzom parającym się fantastyką. Gdy Zachód piął się ku niebu niczym sekwoja, obywatele Wschodu jak porosty rozpełzli się po całej planecie, coraz mocniej zaciskając ją w swoich rękach i zadowalając się życiem tylko u podnóża tych kolumn słonecznego blasku, po których Zachód usiłował wzbić się w przestrzeń.
W ten sposób narodziło się i zwyciężyło Państwo Monopolistyczne, w ten też sposób miało zamiar utrzymać stan swego posiadania. Nigdy nie doszło do bezporedniego, zbrojnego podboju Zachodu przez Wschód. W istocie rzeczy, w roku dwa tysiące sto piątym (który to rok przyjmuje się za datę upadku Zachodu), jakakolwiek tego rodzaju globalna bitwa spowodowałaby wyludnienie całej Ziemi w przeciągu niemal jednej nocy. Zamiast tego Zachód sam dopomógł we własnym podboju - długotrwałym i bolesnym procesie, którego wynik wielu ludzi potrafiło przewidzieć, lecz którego nikt nie był w stanie powstrzymać. Aby zapobiec wrogiej infiltracji, Zachód wprowadził i nieustannie zaostrzał autokontrolę procesów mylowych. Doprowadziło to do stanu, w którym tych dwu przeciwstawnych sobie kultur nie sposób było w końcu odróżnić, a ponieważ Wschód miał znacznie większe dowiadczenie w sprawowaniu tego rodzaju monolitycznych rządów, jego przywództwo w bezkrwawy sposób stało się faktem.
Zakazem mylenia o lotach kosmicznych objęte zostały nawet rozważania fizyków. Wszechobecna Policja Myli, przeszkolona w zakresie praw rządzących balistyką i innymi dziedzinami astronautyki, była w stanie wyledzić tego typu zabronioną działalnoć - zwaną działalnocią nieziemską - na długo przedtem, zanim mogła ona doprowadzić do uzyskania jakichkolwiek praktycznych efektów.
Istniała jednak dziedzina, w której Policja Myli nie mogła zakazać prowadzenia prac badawczych, ponieważ na niej opierała się cała władza nowego państwa. Dziedziną tą była atomistyka. Tymczasem to włanie badania nad momentem magnetycznym elektronu doprowadziły swego czasu do powstania równań Blacketta-Diraca. Nowe państwo zataiło oczywicie istnienie wiratorów - otwierały zbyt dogodną drogę ucieczki a Policji Myli nigdy nie poinformowano, że to podstawowe równanie także należy do inwigilowanego przez nią "obszaru cisłego nadzoru". Władcy Wschodu nie mieli podać na temat równania nawet takiej informacji.
W ten sposób, choć Państwo Monopolistyczne prowadziło czystki i "reedukację" wród wszystkich grup mniejszociowych, nikt nie podejrzewał, że to włanie matematycy mogą zgotować mu zagładę, a oni sami nawet w swych własnych mylach wolni byli od jakichkolwiek rewolucyjnych pobudek. Wirator został ponownie - i to doć przypadkowo - wynaleziony w laboratoriach fizyki jądrowej Koncernu Cezowego.
To odkrycie oznaczało zagładę Państwa Monopolistycznego, tak jak niwelująca potęga reaktora atomowego i Słonecznego Feniksa zwaliła niegdy dążąc ku przestrzeni Zachód. Loty kosmiczne zostały wznowione.
Przez pewien czas wiratory montowano przezornie tylko w nowo zbudowanych statkach kosmicznych, co zapoczątkowało miesznie krótki okres badań planetarnych. Chwiejący się w posadach gmach walczył o zachowanie równowagi, lecz rodek ciężkoci już uległ przesunięciu. Marnotrawstwo, związane ze stosowaniem wiratorów do napędzania wyłącznie niewielkich rakiet, było nie do ukrycia.
Od kiedy antygrawitacja stała się techniczną rzeczywistocią, przestała istnieć potrzeba specjalnego przystosowywania projektów statków do wymogów podróży kosmicznych, ponieważ zarówno masa jak i linie aerodynamiczne utraciły jakiekolwiek znaczenie. Najcięższy i najbardziej niezdarnie ukształtowany obiekt można było dźwignąć i wyrzucić z powierzchni Ziemi na dowolną niemal odległoć. Gdyby okazało się to konieczne, można byłoby poruszyć nawet całe miasta.
I wiele z nich poruszono. Wczeniej jednak przyszła kolej na fabryki i zakłady przemysłowe. Najpierw zaczęły wędrować po powierzchni Ziemi, od jednego złoża cennych minerałów do drugiego, a później wzbiły się w przestrzeń kosmiczną. I tak rozpoczął się exodus. Nic nie mogło go powstrzymać, ponieważ w owym czasie taki trend najwyraźniej odpowiadał interesom Państwa. Ruchome fabryki zmieniły Marsa w Pittsburgh Układu Słonecznego. Dzięki wiratorom, które przeniosły sprzęt górniczy i całe rafinerie kopalin, życie wróciło na tę pokrytą liszajami rdzy kulę. Tam, gdzie niegdy znajdował się sam Pittsburgh, rozpocierała się teraz dolina żużlu i popiołów. Ogromne kombinaty przetwórcze Koncernu Stalowego połykały roje meteorów, przeżuwały je i wypluwały w postaci wyposażenia satelitów. Koncerny: Aluminiowy, Germanowy i Torowy wysyłały swoje zakłady w przestrzeń, by wydobywały one zasoby innych planet.
Aż należący do Koncernu Torowego Zakład Numer Osiem nie powrócił. Ten prosty fakt zapoczątkował rewolucję przeciwko panowaniu kultury cile planetarnej. W poszukiwaniu pracy wród kolonistów wyrzuconych przez odpływ Cywilizacji Zachodu, Układ Słoneczny opuciły pierwsze miasta-wędrowcy. Wród tych nomadów przestrzeni zaczęła się wykształcać nowa kultura, która ze względu na swój zasięg stała się wkrótce kulturą powszechną. I wtedy, wbrew własnej woli, Państwo Monopolistyczne zrobiło to, co od dawna obiecywało uczynić, kiedy ludzkoć będzie gotowa - zanikło. Ta Ziemia, która aż do ostatniego ziarenka piasku stanowiła niegdy jego wyłączną własnoć, była teraz niemal zupełnie wyludniona. Jej spadkobiercami zostały ziemskie koczownicze miasta: miasta-sezonowi robotnicy, miasta-najemni pracownicy, miasta-nomadowie.
Stało się to możliwe przede wszystkim dzięki wiratorom, ale stan ten nie byłby trwały, gdyby nie ogromny współudział dwóch innych czynników społecznych. Pierwszym z nich była długowiecznoć. Już wówczas, gdy technicy pracujący na Mocie na Jowiszu potwierdzali zasadę działania wiratora, proces pokonywania naturalnej mierci był prawie całkowicie zakończony. Oba te odkrycia znakomicie się uzupełniały. Pomimo bowiem tego, że wirator potrafił nadawać pojazdom - lub miastom - szybkoć nieporównanie większą od prędkoci wiatła, podróże między gwiazdami w dalszym ciągu pochłaniały pewną skończoną iloć czasu. Ogrom galaktyki był wystarczający, by lot dalekiego zasięgu, prowadzony nawet z najwyższą możliwą prędkocią, trwał całe ludzkie życie.
Lecz gdy mierć skapitulowała przed lekami geriatrycznymi, pojęcie długoci życia ludzkiego całkowicie zatraciło swój dawny sens.
Drugi czynnik miał charakter ekonomiczny. Było nim wyniesienie germanu do roli posłusznego dżina fizyki ciał stałych. Na długo przedtem, zanim lot w daleką przestrzeń stał się faktem, metal ten osiągnął na Ziemi fantastyczną wprost wartoć. Otwarcie międzygwiezdnych granic obniżyło jego cenę do poziomu, na którym możliwe stało się jego powszechne wykorzystanie. Stopniowo german stał się podstawowym, stabilnym rodkiem płatniczym w handlu galaktycznym. Tylko on był w stanie zachęcić koczownicze miasta do działania.
Tak więc Państwo Monopolistyczne upadło, lecz pozostawiło po sobie częć swojej społecznej struktury. Ziemskie prawa, choć w bardzo zmienionej formie, przetrwały, i to nie bez korzyci dla wędrownych miast. Nomadowie przestrzeni napotykali wiaty, które odmawiały wyrażenia zgody na lądowanie; inne pozwalały im lądować, lecz bezlitonie ich wyzyskiwały. Miasta broniły się, jak umiały, ale jako machiny wojenne nie były zbyt sprawne. Generalnie rzecz biorąc, koparki zawsze były bliższe Zachodowi niż czołgi, niemniej wynik walki między tymi dwoma urządzeniami jest łatwy do przewidzenia - to się wcale nie zmieniło. Stosowanie całej potęgi wiratora do napędzania obiektów tak małych jak statki kosmiczne było oczywicie marnotrawstwem, ale okręt wojenny ma z założenia trwonić energię bezproduktywnie, a im więcej jej traci, tym bardziej morderczy jest tego skutek. Ziemska policja poskromiła zbuntowane miasta. Ponieważ jednak były one Ziemi potrzebne dla zagwarantowania jej własnych interesów, wkrótce potem uchwalono prawa zapewniające miastom ochronę.
W ten sposób ziemska policja zachowała swoją jurysdykcję, lecz panowanie Ziemi w większoci regionów było bardzo słabe. W wielu zakątkach Galaktyki znano ją tylko jako legendę - zielony mit unoszący się gdzie hen w przestrzeni, odległy o tysiące parseków i tysiące lat nieuchronnie toczącej się historii. W wielu z nich znacznie żywiej pamiętano obaloną niedawno tyranię Wegi i zdążono już zapomnieć (a niektórzy nigdy nawet nie poznali) imię niewielkiej planety, która położyła tej tyranii kres.
Ziemia zmieniła się w planetę-ogród. Pozostało na niej tylko jedno warte wspomnienia miasto - senna stolica Galaktyki. W okrytej kwieciem dolinie pittsburskiej zjawiali się bogaci nowożeńcy, by tam poswawolić; starzy parlamentarzyci przyjeżdżali na Ziemię, by tutaj umrzeć.
Nikt inny nigdy jej nie odwiedzał.
Acreff Monales:
Droga Mleczna - pięć portretów kulturowych
ROZDZIAŁ 1
*
Utopia
*
Wychodząc na wąski, granitowy taras, John Amalfi poczuł, że pamięć płata mu jeden z tych częstych niegdy figli, które zawsze drażniły go jak zgrzytliwy ton w gładko skądinąd granym solo francuskiego rożka. Takie momenty wahania nad wyborem właciwego słowa zdarzały mu się teraz już znacznie rzadziej, lecz mimo to ciągle jeszcze były dokuczliwe.
Tym razem przyłapał się na tym, że nie potrafi zdecydować, jak powinna brzmieć nazwa miejsca, do którego włanie wchodził: dzwonnica czy dyspozytornia?
Była to, oczywicie, kwestia czystej semantyki, a jej rozstrzygnięcie zależało - zgodnie z jednym z najstarszych powiedzonek - od punktu widzenia. Taras biegł wokół dzwonnicy miejskiego ratusza. Samo miasto jednak było statkiem kosmicznym, którego znaczną częcią dowodzono włanie z tego miejsca. Stąd także Amalfi przywykł obrzucać taksującym spojrzeniem gwiazdy, wród których statek żeglował. To czyniło z tego budynku dyspozytornię. Lecz jednoczenie statek był miastem - miastem aresztów i placem zabaw, zaułków, ulic i ulicznych kotów, i nawet dzwon na dzwonnicy wisiał jeszcze ciągle tam, gdzie go niegdy umieszczono, choć od dawna nie miał już serca. Miasto w dalszym ciągu nosiło nazwę Nowy Jork w stanie Nowy Jork, ale to - jak dowodziły stare mapy - było mylące. Kosmiczne miasto było jedynie częcią Nowego Jorku, samym Manhattanem.
Amalfi przestąpił próg, a w odgłosie jego kroków uderzających o granitową posadzkę nie dało się wychwycić żadnego zauważalnego zakłócenia rytmu.
Te drobne dylematy były mu dobrze znane. W latach, które nastąpiły bezporednio po wzbiciu się miasta w przestrzeń, często miewał tego rodzaju rozterki. Lot kosmiczny tak całkowicie odmienił funkcje najzwyklejszych rzeczy i miejsc, że bardzo trudno było ustalić, w jakich kategoriach trzeba o nich myleć. Dzisiejszy dylemat polegał na tym, że choć dzwonnica ratusza wyglądała niemal zupełnie tak samo jak w roku 1850, to pełniła teraz funkcję dyspozytorni statku kosmicznego, a zatem żadne z dwóch okreleń nie wyrażało precyzyjnie tego, czym stała się ta kombinacja.
Amalfi spojrzał w górę. Niebo także wyglądało mniej więcej tak samo jak w bezchmurną noc roku tysiąc osiemset pięćdziesiątego. Ekran wiratorów, szczelną kulą otaczający całe miasto, sam w sobie był całkowicie niewidoczny. Jednak przepuszczając tylko eliptycznie spolaryzowane wiatło, rozmazywał punkty, które były gwiazdami widzianymi z próżni, i sprawiał, że oglądane z dołu, zdawały się wiecić trzykrotnie janiej. Poza odległym, ledwie słyszalnym pomrukiem wiratorów nic nie wskazywało na to, że miasto mknęło przez obszary próżni między gwiazdami - tułacz wród tułaczy.
Gdyby przyszła mu na to ochota, Amalfi mógłby wywołać z pamięci tamte dawne czasy, kiedy to Ojcowie Miasta zdecydowali, że nadeszła pora, by wyruszyć w przestrzeń. Było to w roku trzy tysiące sto jedenastym, dziesiątki lat po opuszczeniu Ziemi przez wszystkie większe skupiska ludzkie. Amalfi miał wówczas zaledwie sto siedemnacie lat, lecz piastował już urząd burmistrza miasta. Funkcję miejskiego menedżera pełnił w tamtych czasach człowiek o nazwisku deFord, który podzielał zakłopotane zdumienie Amalfiego, wywołane niemożnocią precyzyjnego nazwania tych wszystkich znajomych rzeczy, tak bardzo nagle odmienionych.
Ale deFord został rozstrzelany przez Ojców Miasta około roku trzy tysiące trzechsetnego za jawne pogwałcenie kontraktu zawartego przez Nowy Jork z planetą zwaną Epoką, co na czarno zapisało się w policyjnej kartotece miasta i czego policja do dzi nie mogła mu zapomnieć.
Nowym menedżerem został Mark Hazleton, młody, niespełna czterystuletni człowiek, do którego Ojcowie Miasta zdążyli już poczuć równie wielką niechęć jak do deForda, i to z tych samych mniej więcej powodów. Hazleton urodził się jednak już po opuszczeniu Ziemi i dlatego nie miał najmniejszych trudnoci z nadawaniem rzeczom odpowiednich nazw. Amalfi gotów był uwierzyć, że jest ostatnim człowiekiem na pokładzie wędrownego miasta, który odczuwa jeszcze czasami zakłócenia strumienia wiadomoci, wywołane przez stare, ziemskie nawyki mylenia.
Przywiązanie Amalfiego do ratusza, jako do centrum kierowania miastem, zdradzało w pewien sposób jego pradawne powiązania z Ziemią. Ratusz był najstarszym budynkiem na pokładzie i dlatego widać z niego było tylko bardzo niewiele nowych gmachów - był zbyt niski i otaczało go zbyt wiele nowych konstrukcji. Dla Amalfiego nie miało to żadnego znaczenia. Z dzwonnicy - czy też dyspozytorni - patrzył zawsze, z głową odrzuconą do tyłu aż na sam potężny kark, w jednym tylko kierunku - prosto w górę. W końcu nie miał żadnego powodu patrzeć na budynki otaczające Battery Park. Już je widział.
Natomiast prosto nad jego głową znajdowało się słońce spowite w wygwieżdżoną czerń. Było już wystarczająco blisko, by dało się wyraźnie dostrzec jego tarczę, i powoli stawało się coraz większe. Amalfi włanie obserwował je uważnie, kiedy mikrofon w jego ręku wydał urywany skrzek.
- Wygląda mi doć dobrze - powiedział Amalfi, niechętnie zniżając łysą głowę w kierunku mikrofonu. To gwiazda klasy G albo co w tym rodzaju, a Jake z Astronomicznego mówi, że dwie z jej planet są typu ziemskiego. Archiwa dodają, że obie są zamieszkane. Gdzie są ludzie, tam jest i praca.
Słuchawka zakwakała co szybko, równo wyważonymi sylabami, ale w tym, co przekazywała, czuło się brak większego przekonania. Amalfi słuchał niecierpliwie, a potem rzucił krótko:
- Polityka.
Wymówił to słowo tak, jakby nadawało się tylko do gryzmolenia na odrapanych murach. Mikrofon umilkł. Amalfi odwiesił go z powrotem na miejsce przy balustradzie, a w chwilę później jego kroki zadudniły na archaicznych, kamiennych schodach prowadzących z dzwonnicy-dyspozytorni.
Hazleton czekał na niego w gabinecie burmistrza, bębniąc smukłymi palcami po blacie biurka. Obecny menedżer miasta był człowiekiem nadmiernie wysokim, szczupłym i kocistym, a co w sposobie, w jaki rozsiadł się w fotelu Amalfiego, sprawiało, że robił także wrażenie człowieka leniwego. Jeżeli upodobanie do chadzania krętymi cieżkami jest oznaką lenistwa, to Amalfi skłonny był nazwać Hazletona najbardziej leniwym człowiekiem w miecie.
Czy był bardziej leniwy niż ktokolwiek poza miastem, było zupełnie obojętne. Nic, co działo się poza miastem, nie miało praktycznie żadnego znaczenia.
- No i...? - spytał Hazleton.
- No i nieźle - odmruknął Amalfi. - To przyjemny żółty karzeł ze wszystkimi ozdóbkami.
- Jasne - powiedział Hazleton, umiechając się z przymusem. - Nie rozumiem, dlaczego tak bardzo się pan upiera, żeby na własne oczy obejrzeć każdą mijaną przez nas gwiazdę. Tu, w swoim gabinecie, ma pan pod ręką ekrany, a Ojcowie dysponują wszelkimi danymi. Wiedzielimy, jak ta gwiazda wygląda, na długo przedtem, zanim moglimy ją w ogóle dostrzec.
- Lubię sam sobie popatrzeć - odparł Amalfi. Nie na darmo jestem tutaj burmistrzem od szeciuset lat. Tak naprawdę to nic nie wiem o żadnym słońcu, dopóki nie zobaczę go na własne oczy. Wtedy wiem. Obrazy nic nie znaczą... nie sposób je w y c z u ć.
- Bzdury - powiedział Hazleton bez złoliwoci. - A co to pańskie w y c z u c i e mówi tym razem?
- To dobre słońce, podoba mi się. Będziemy lądować.
- A gdybym tak panu powiedział, co tam się odbywa?
- Wiem, wiem - burknął Amalfi. Jego tubalny głos przybrał wymuskany, nerwowy ton, jego własną, przesadną wersję mechanicznej mowy Ojców Miasta. PO-LI-TYCZ-NA SY-TU-AC-JA JEST BAR-DZO NIE-PO-KO-JĄ-CA. A mnie martwi nasza sytuacja żywnociowa.
- To aż tak z nią źle?
- Jeszcze nie. Ale będzie, jeżeli nie wylądujemy. W zbiornikach chlorelli zaszła jeszcze jedna mutacja. Musiało się to stać, kiedy przechodzilimy przez to pole promieniowania koło sigmy Smoka. W tej chwili, w przeliczeniu na tłuszcze, zbieramy około dwóch tysięcy dwustu kilogramów z akra.
- To wcale nie najgorzej.
- Owszem, ale wydajnoć spada, i to coraz szybciej. Jeżeli tego nie powstrzymamy, to mniej więcej za rok nie zbierzemy ani grama alg. A i rezerwy ropy mamy za małe, żeby dotrzeć do następnej gwiazdy. Dobrnęlibymy do niej zjadając się nawzajem.
- To tylko zwykłe gdybanie, szefie - wzruszył ramionami Hazleton. - Nigdy do tej pory nie zdarzyła nam się mutacja, której nie zdołalibymy opanować. A na tych dwóch planetach jest doć paskudnie.
- No więc dobrze... toczą między sobą wojnę. I co z tego? Nieraz już bywalimy w takich sytuacjach. Nie musimy stawać po niczyjej stronie. Wylądujemy po prostu na bardziej dla nas dogodnej planecie...
- Gdyby to była zwykła międzyplanetarna draka, to zgoda. Ale tak się składa, że jeden z tych wiatów, ten trzeci od słońca, to nie uznający niczyjego zwierzchnictwa relikt starego Cesarstwa Hrunty. A ten wewnętrzny, to pogrobowiec hamiltonianizmu. Walczyły ze sobą z przerwami cały wiek, bez jakiegokolwiek kontaktu z Ziemią. No i wreszcie Ziemia je odnalazła.
- I...? - spytał Amalfi.
- I rozprawia się z nimi oboma - odparł ponuro Hazleton. - Włanie otrzymalimy oficjalny nakaz ziemskiej policji, żeby wynosić się stąd w diabły.
Słońce ponad miastem było teraz znacznie mniejsze. Wędrowna metropolia, kryjąc się przed dwoma zawzięcie wojującymi wiatami, wpełzała powoli w bezpieczne schronienie mroźnego, błękitnozielonkawego cienia jednej ze zrujnowanych, gigantycznych planet tego układu. Na tle szewronów amoniakalnych huraganów, opasujących gazowego giganta, krążył w lodowym menuecie kwartet maleńkich księżyców.
Amalfi z napięciem wpatrywał się w ekrany. Takie orbitalne manewrowanie zmuszało między innymi do równoważenia masy miasta z wypadkową całego szeregu zakłócających się wzajemnie pól grawitacyjnych i wymagało wielkiej precyzji. Amalfi nie był do tego przyzwyczajony. Miasto omijało zwykle z daleka gazowe giganty. Jego własne, nadprzyrodzone niemal wyczucie warunków przestrzeni, wród której spędził prawie całe życie, trzeba było tutaj wspomóc każdym znajdującym się do dyspozycji elektronicznym przyrządem.
- Za ostro, Ulica Dwudziesta Trzecia - rzucił do mikrofonu. - Macie prawie dwustopniowe wybrzuszenie waszego łuku ekranu. Wyrównać.
- Tak jest, szefie - wyrównać.
Amalfi uważnie obserwował obraz gigantycznej planety i jej lodowych służebnic. Strzałka delikatnie zmieniła swoje położenie.
- Stop!
Przez miasto przebiegło pojedyncze drżenie i zapanowała cisza. Ta cisza była tak absolutna, że budziła niepokój. Odległy pomruk wiratorów był swego rodzaju elementem naturalnego rodowiska i kiedy ucichł, człowiekowi zaczynało brakować oddechu, zupełnie jakby popsuł się skład powietrza. Przepona szybko zareagowała na iluzoryczny brak tlenu - Amalfi mimo woli ziewnął.
Hazleton także ziewnął, ale oczy lniły mu ożywieniem - menedżer był teraz w swoim żywiole. Ten plan był jego dziełem. Teraz nie dbał już o to, że w jego wyniku miasto może znaleźć się w poważnym niebezpieczeństwie. Wkraczał na ulubioną cieżkę ludzi leniwych. Amalfi miał tylko nadzieję, że Hazleton nie przechytrzy za jednym zamachem i miasta, i siebie.
Plany Hazletona już kilkakrotnie wpędzały ich w takie kłopoty, że tylko o włos udawało się uniknąć całkowitej katastrofy. Tak włanie było na przykład na Thorze V. Pierwsze miasto-wędrowiec, jakie kiedykolwiek zawitało na tę planetę, było włóczęgą, który odrzucił swoją miejską nazwę i zaczął się mienić Międzygwiezdnym Mistrzem Handlu. Wkrótce jego załoga zyskała sobie jeszcze jeden przydomek - Wciekłych Psów. Od tego czasu na Thorze V nienawić do miast-wędrowców wpajano już dzieciom od kołyski. I nie bez powodu...
- Przycupniemy tu na jaki tydzień - powiedział Hazleton, bawiąc się suwakiem logarytmicznym. Żywnoci powinno nam jeszcze na tyle starczyć. A ta orbita, którą wytyczył Jake, bardzo mi przypadła do gustu. Policjanci będą pewni, że do tej pory odlecielimy już spory kawał drogi od tego układu, a poza tym nie ma ich tutaj w końcu aż tylu, żeby mogli zająć się dwiema wojującymi planetami i jeszcze przeczesywać przestrzeń w poszukiwaniu jakiego tam wędrowca.
- Masz taką nadzieję.
- To chyba zupełnie oczywiste - powiedział Hazleton. Oczy wyraźnie mu błyszczały. - Wczeniej czy później, w ciągu najbliższych tygodni policja musi stwierdzić, że jedna z tych planet jest silniejsza i na niej włanie skoncentruje swoje wysiłki. Kiedy to się stanie, przemkniemy cichcem na tę drugą, która powinna być znacznie słabiej pilnowana. Policjanci będą zbyt zajęci, żeby przeszkodzić nam w lądowaniu albo nie dopucić do odnowienia przez nas zapasów, kiedy już siądziemy na powierzchni.
- W twoich ustach wszystko to brzmi bardzo pięknie. Ale w ten sposób zwiążemy się bezporednio ze słabszą planetą. Policaje nie będą potrzebowali żadnego lepszego pretekstu, żeby rozpędzić miasto.
- Niekoniecznie - obstawał przy swoim Hazleton. - Nie mogą nas rozparcelować za samo tylko zlekceważenie nakazu ewakuacji. I wiedzą o tym równie dobrze jak my. Jeżeli zajdzie taka potrzeba, możemy się odwołać do orzeczenia sądu i wykazać, że ten nakaz był nieludzki. A dopóki będziemy się znajdować pod opieką ich wrogów, nie mogą na nas wymusić jego respektowania. Aha, byłbym zapomniał. Wpłynęło do nas "Chcę odejć" niejakiego Webstera, inżyniera stosu. To jeden z początkowej załogi miasta i w dodatku wyjątkowo dobry. Bardzo nie chciałbym się z nim rozstawać.
- Chce odejć, to nie ma o czym mówić - odparł Amalfi. - Co sobie wybrał?
- Następne miejsce postoju.
- Cóż, wygląda na to, że to będzie tutaj. No tak...
Interkom na pulpicie sterowniczym burknął błagalnie. Amalfi wcisnął klawisz.
- Pan burmistrz?
- Słucham.
- Mówi sierżant Anderson z posterunku przy Cathedral Parkway. Zza tarczy tego gazowego giganta wychodzi włanie jaki wielki statek. Próbujemy nawiązać z nim łącznoć. To statek wojenny.
- Dziękuję - powiedział Amalfi, spoglądając znacząco na Hazletona. - Kiedy już złapiecie z nim kontakt, przełączcie go tutaj.
Nastawił wizor, uzyskując obraz krawędzi giganta przeciwległej do tej, za którą chowało się włanie miasto. I rzeczywicie - srebrzyła, się tam maleńka kropelka wiatła. Obcy statek w dalszym ciągu znajdował się w polu bezporedniego padania promieni słonecznych, ale mimo to musiał być naprawdę duży, jeżeli w ogóle było go widać z tak daleka. Burmistrz wzmocnił powiększenie, otrzymując obraz rury, wielkocią przypominającej jego kciuk.
- Nawet nie próbuje się ukryć - mruknął. - Choć prawdę mówiąc, taką kobyłę trudno byłoby gdzie schować. Musi mieć z pięćset metrów długoci. Co mi się widzi, że nie bardzo udało nam się ich wykiwać.
Hazleton pochylił się, pilnie wpatrując się w nieszkodliwie wyglądający cylinder.
- Nie wydaje mi się, żeby to był pojazd policyjny -powiedział po chwili. - Ciężki sprzęt oddziałów porządkowych ma zwykle kształt mniej więcej gruszki, a do tego mnóstwo przeróżnych wypustek. Ten statek ma tylko cztery wieżyczki, i to tak umieszczone, żeby nie stracić tego, co starożytni nazywali kształtami opływowymi. Widzi pan?
Amalfi skinął głową i przygryzł dolną wargę, intensywnie co rozważając.
- A więc to co miejscowego, zaprojektowanego z mylą o szybkim przechodzeniu przez warstwy atmosfery. Archaiczna maszyna; pewnie z napędem Muira.
Interkom burknął ponownie.
- Gotowi ze zbliżającym się pojazdem, proszę pana - powiedział sierżant Anderson.
Obraz statku na tle błękitnozielonkawej planety zniknął, a na jego miejscu, na ekranie pojawił się młody mężczyzna o sympatycznej twarzy.
- Bardzo mi miło panów poznać - powiedział doć oficjalnie, traktując to zdanie chyba jako zwykłą formułkę powitalną, bo wyraz jego twarzy niezupełnie korespondował z trecią wypowiedzianych słów. - Czy rozmawiam z oficerem dowodzącym tą... latającą fortecą?
- W rzeczy samej - odparł Amalfi. - Jestem tutaj burmistrzem, a ten pan jest menedżerem miasta. Jestemy odpowiedzialni za różne aspekty dowodzenia. Z kim mam przyjemnoć?
- Kapitan Savage z Federalnej Floty Wojennej Utopii - przedstawił się ze miertelną powagą młody człowiek. - Czy możemy otrzymać pozwolenie na podejcie do waszego fortu czy też miasta, czy co to tam jest? Chcielibymy wysadzić naszego przedstawiciela.
Amalfi jednym pstryknięciem palców wyłączył fonię i spojrzał na Hazletona.
- Co o tym sądzisz? - spytał.
Demonstrując dobre wychowanie, oficer ostentacyjnie odwrócił wzrok, żeby nie widzieć ruchu jego warg.
- Chyba niczym nie ryzykujemy. Chociaż czy ja wiem... Ten muzealny eksponat jest jednak bardzo duży. Z powodzeniem może przysłać swojego człowieka w pojeździe ratunkowym.
Amalfi ponownie włączył obwód.
- Z uwagi na okolicznoci - powiedział - wolelibymy, żebycie zostali tam, gdzie jestecie. Jestem pewien, że pan to zrozumie, kapitanie. Ale jeli macie ochotę, możecie przysłać gig. Wasz przedstawiciel będzie tu mile widziany. Oczywicie możemy wam dać jakich zakładników...
Savage machnął dłonią w poprzek ekranu, jakby odpędzając z niego tę sugestię.
- To zupełnie niepotrzebne, proszę pana. Słyszelimy ostrzeżenie, jakie przesłał wam tamten pojazd międzygwiezdny. Ich wróg musi być naszym przyjacielem. Mamy nadzieję, że może wy potraficie rzucić choć odrobinę wiatła na całą tę sytuację, którą w najlepszym razie można byłoby nazwać mocno zagmatwaną.
- Owszem, to potrafimy - powiedział Amalfi. - A teraz, jeżeli to już wszystko...
- Wszystko, proszę pana. Koniec łącznoci.
- Koniec.
Hazleton podniósł się z krzesła.
- Przypuszczam, że to ja mam się spotkać ź tym emisariuszem. Może przyjmę go w pańskim gabinecie?
- Zgoda.
Menedżer miasta wyszedł z pokoju, a w chwilę później Amalfi podążył jego ladem, zamykając wieżę kontrolną na klucz. Miasto weszło już na orbitę stacjonarną i miało pozostać unieruchomione, dopóki znów nie nadejdzie pora do lotu. Znalazłszy się na ulicy, Amalfi przywołał taksówkę.
Z rogu Ulicy Trzydziestej Czwartej i Avenue, na którym stała wieża kontrolna, do Bowling Green, gdzie znajdował się ratusz, był spory kawałek drogi. Amalfi jeszcze ją sobie wydłużył, podając automatowi kurs, który wrzuciłby ładnych parę groszy do kieszeni żywego kierowcy, z innej, zapomnianej epoki. Rozsiadł się wygodnie, odgryzł koniec hydroponicznego cygara i zaczął odgrzebywać z pamięci wszystko, co kiedykolwiek słyszał o hamiltonianach. Jaka sekta republikańska z okresu pierwszych dni podróży kosmicznych... co, jakby powszechna euforia... agitacja... potępienie ze strony rządu... represje... hm.... Wszystko to doć mgliste, a w dodatku wcale nie był pewien, czy ta historia nie miesza mu się z jakim zupełnie innym epizodem z ziemskiej przeszłoci.
Ale nie, z całą pewnocią miał wtedy miejsce jaki exodus. Całe transporty hamiltonian wyruszały, by kolonizować i zakładać wzorcowe planety. Teraz, kiedy zaczął się nad tym zastanawiać, przypomniał sobie, że jeden z narodów Ziemi rządził się czym w rodzaju swego własnego hamiltonianizmu, nazywając go tymokracją. Po jakim czasie idea została zarzucona, ale pozostawiła po sobie lady. Niemal każda większa fala polityczna, która przetoczyła się przez Ziemię po rozpoczęciu lotów kosmicznych, wyrzuciła swe szczątki gdzie w zasiedlonych rejonach Galaktyki.
Utopia musiała zostać skolonizowana bardzo wczenie, bo gdyby to potomkowie Hrunty przybyli tu jako pierwsi, obsadziliby garnizonami obydwie nadające się do zamieszkania planety, uważając to za rzecz najzupełniej naturalną.
Imperium Hrunty nieco łatwiej było sobie przypomnieć, ponieważ istniało w latach znacznie bliższych współczesnoci, ale też i do pamiętania było znacznie mniej. W czasie, kiedy Ziemia zdawała się tracić władzę, na rubieżach obszaru jej eksploracji zaroiło się od dziesiątków tandetnych tworów państwowych, przybierających szumną nazwę imperiów. Alois Hrunta był po prostu tym z niedoszłych imperatorów przestrzeni, któremu najlepiej się powiodło. Jego cesarstwo rozrosło się do granic, jakie każdej jednoosobowo rządzonej dyktaturze wyznaczają możliwoci systemów porozumiewania się, a potem - jeszcze przed zamordowaniem władcy - uległo zniszczeniu, rozerwane na księstwa przez jego skłóconych synów. W końcu księstwa poddały się nominalnej, lecz nieugiętej władzy Ziemi, pozostawiając po sobie - tak jak to uczynili hamiltonianie kilka bardzo odległych kolonii - wiatów, w których martwą już ideę czczono nadal z bezsensowną pompą.
Taksówka zaczęła siadać, przez okno mignęła Amalfiemu fasada ratusza. Spojrzał na złocone niegdy litery CZY PRZYSTRZYC PANI TRAWNIK, hasło będące od dawna dewizą miasta, która miała podkrelać jego usługową funkcję. W wietle gazowego giganta jeszcze bardziej niż zwykle raziło to swoją naiwnocią. Burmistrz westchnął ciężko. Polityczne przetargi były okropnie nudne i dawały absolutną pewnoć, że uczciwy zarobek na chleb zmieni się w karkołomne przedsięwzięcie.
Pierwszą rzeczą, którą Amalfi zauważył po wejciu do swego gabinetu, było zmieszanie Hazletona. A to było wydarzeniem tysiąclecia. Nic nigdy do tej pory nie zmąciło spokoju menedżera Nowego Jorku. Był on niemal ideałem obywatela przestrzeni: odporny, pomysłowy i prawie nigdy nie dający się zaskoczyć - czy nastraszyć. Oprócz niego w gabinecie nie było nikogo, poza jaką dziewczyną, której Amalfi nie znał, zapewne jedną z parlamentarnych sekretarek prowadzących wiele wewnętrznych spraw miasta.
- Co się stało, Mark? Gdzie jest ten łącznik z Utopii?
- Tam - powiedział nieswoim głosem Hazleton. Nie wskazał co prawda wyraźnie, ale nie mogło być najmniejszych wątpliwoci, kogo miał na myli. Amalfi poczuł, że brwi podjeżdżają mu na szerokie czoło. Odwrócił się i spojrzał uważnie na dziewczynę.
Była doć ładna. Czarne włosy z igrającymi w nich granatowymi refleksami, szare oczy, bardzo szczere i odrobinę rozbawione, i zupełnie dobra figura. Ubrana była w najdziwniejszy strój, jaki Amalfi widział kiedykolwiek w całym swoim życiu. Miała na sobie co w rodzaju zakładanego przez głowę worka z otworami na ręce i szyję, ciasno ciągniętego powyżej talii. Od bioder po kolana opięta była rurą z czarnej tkaniny, zakończoną na górze paskiem. Na nogach pobłyskiwały ozdobne pończochy z jakiej licho tkanej, zupełnie przezroczystej materii. Worek upstrzony był maleńkimi kolorowymi cętkami, a wokół szyi zawiązaną miała chustkę - nie, to nie była chustka. To się chyba nazywało wstążka... Jak to się u licha tak naprawdę nazywało? Amalfi miał poważne wątpliwoci, czy nawet deFord potrafiłby podać prawidłową nazwę tego czego.
Przedłużające się oględziny zaczęły dziewczynę wyraźnie niecierpliwić. Amalfi odwrócił głowę i dokończył spacer w kierunku swego biurka. Zza pleców dobiegł go miękki głos:
- Nie miałam zamiaru wywoływać sensacji, proszę pana. Zdaje się, że nie oczekiwalicie tutaj kobiety...
Jej akcent był równie archaiczny jak ubiór - trącił niemal Eliotem. Amalfi usiadł, żeby pozbierać rozbiegane myli.
- To prawda, nie oczekiwalimy - powiedział. Choć mamy tu u siebie kilka kobiet na doć eksponowanych stanowiskach. Mylę, że dalimy się zwieć ziemskiemu zwyczajowi, który pozbawia kobiety głosu w sprawach militarnych. W każdym razie jest pani tutaj mile widziana. Czym możemy pani służyć?
- Czy mogę usiąć? Dziękuję. Przede wszystkim na pewno potraficie nam wyjanić, skąd pochodzą te wszystkie zionące nienawicią okręty wojenne. One was najwyraźniej znają.
- Nie osobicie - powiedział Amalfi. - Znają miasta-wędrowców jako klasę, to wszystko. To jest ziemska policja.
Pociągająca twarz dziewczyny nachmurzyła się z lekka. Sprawiało to wrażenie, jakby dziewczyna spodziewała się tej odpowiedzi, a jednoczenie chciała wierzyć, że jej nie otrzyma.
- Tak włanie powiedzieli - szepnęła. - My... my nie moglimy się z tym pogodzić. Bo dlaczego w takim razie nas atakują?
- To się musiało kiedy stać - odparł Amalfi najdelikatniej, jak potrafił. -Jednym z założeń polityki Ziemi jest podporządkowywanie sobie niezależnych planet. Wasi wrogowie, Hruntanie, także zostaną wcieleni. Nie przypuszczam, żebymy potrafili przekonująco wytłumaczyć, dlaczego tak się dzieje. Trudno byłoby nas nazwać powiernikami ziemskiego rządu.
- Och - ożywiła się dziewczyna. - To może nam pomożecie. Ta wasza ogromna forteca...
- Proszę mi wybaczyć - przerwał jej Hazleton, umiechając się smutno. - Zapewniam panią, że to miasto nie jest fortecą. Jestemy zaledwie lekko uzbrojeni. Może jednak będziemy mogli wam pomóc w jaki inny sposób... Szczerze mówiąc, bardzo nam zależy na tym, żeby z wami pohandlować.
Amalfi popatrzył na niego spod przymrużonych powiek. Wdawanie się w dyskusje na temat stanu uzbrojenia miasta z oficerem, który włanie zszedł z pokładu obcego statku wojennego, było przejawem zupełnego braku rozwagi i absolutnie niepodobne do Hazletona.
- Czego wam potrzeba? - spytała dziewczyna. Gdybycie mogli nam pokazać, w jaki sposób te... te policyjne statki się poruszają i jak wy sami utrzymujecie w przestrzeni swoje miasto...
- Nie macie wiratorów? - spytał z niedowierzaniem Amalfi. - Ale przecież kiedy musielicie je mieć. Inaczej nigdy nie zdołalibycie dostać się z Ziemi aż tutaj.
- Sekret lotów międzygwiezdnych został zapomniany już niemal całe sto lat temu. Ciągle jeszcze mamy w naszym muzeum pierwszy pojazd, którym przybyli tu nasi przodkowie, ale jego silnik jest dzi dla nas zupełną zagadką. Sprawia wrażenie, jakby z u p e ł n i e n i c nie robił.
Amalfi zaczął intensywnie myleć. Niemal całe sto lat? Czy to ma być d ł u g o? Czy też może mieszkańcy Utopii nie znają także geriatryków? Ale przecież askomycynę odkryto podobno ponad pół wieku przed exodusem hamiltonian. Dziwy, coraz większe dziwy.
Hazleton znów się umiechnął.
- Możemy wam pokazać, co r o b i wirator - powiedział. - Ale zasada jego działania jest zbyt prosta, żeby tak od razu ją zdradzić. My ze swej strony potrzebujemy uzupełnić zapasy, głównie surowców. A najbardziej ze wszystkiego brak nam ropy. Chyba macie ją u siebie?
Dziewczyna skinęła głową.
- Utopia jest bardzo zasobna. w ropę naftową, a my sami nie zużywamy jej w większych ilociach od dwudziestu pięciu lat, to jest od czasu, kiedy ponownie odkrylimy metodę molowego wartociowania walencyjnego.
Amalfi znów nastawił uszu. Utopianie nie mieli wiratorów ani geriatryków, ale mieli za to co, co nazywali metodą molowego wartociowania walencyjnego. Termin mówił sam za siebie: każdy, kto potrafiłby regulować wiązania międzycząsteczkowe tak, by móc wpływać na występujący między nimi efekt przylegania, nie potrzebowałby żadnych mechanicznych rodków zmniejszających tarcie, takich jak na przykład ropopochodne smary. Jeli Utopianie mylą, że tylko p o n o w n i e dokonali tego odkrycia, to tym lepiej.
- Nam przyda się wszystko, co możecie przekazać ciągnęła dziewczyna. Nagle mimo swej zdrowej młodoci zaczęła wyglądać na bardzo znużoną. -Przez całe życie walczylimy z tymi barbarzyńskimi Hruntanami, oczekując dnia, w którym nadejdzie pomoc z Ziemi. A teraz Ziemia zjawiła się, ale wystąpiła przeciwko o b u planetom! Jakże wszystko musiało się pozmieniać.
- Winą należy obarczać nie zmiany - powiedział cicho Hazleton - lecz to, że wy tym zmianom nie ulegacie. Podróżowanie w głąb Galaktyki ma dla nas w sobie co z podróży w czasie: różnym odległociom od rodzinnej planety odpowiadają różne historyczne daty. Gwiazdy odległe od Ziemi, takie jak wasza, są martwymi reliktami historii. A kiedy okresy historyczne zaczynają się na siebie nakładać, tak jak to się stało w przypadku waszej ery hamiltoniańskiej i epoki Imperium Hrunty, sytuacja bardzo się komplikuje. Obie takie cywilizacje zamrażają swój rozwój w chwili, w której wybucha między nimi konflikt. I kiedy historia je dogania... Cóż, wtedy oczywicie. następuje szok.
- A wracając do bardziej praktycznych tematów - Amalfi przywołał menedżera do porządku - wolelibymy sami wybrać sobie teren lądowania. Jeżeli będziemy mogli wczeniej wysłać swoich techników na waszą planetę, to oni sami znajdą dla nas leże.
- Leże?
- Odpowiedni teren górniczy. Rozumiem, że otrzymamy na to zgodę?
- Nie wiem - powiedziała dziewczyna niepewnie. My ogromnie oszczędzamy wszystkie metale. Szczególnie stal. Zmuszeni jestemy bardzo starannie wykorzystywać nawet wszelki złom.
- My prawie nie zużywamy stali ani żelaza zapewnił ją Amalfi. - To, co jest nam potrzebne, odzyskujemy podobnie jak wy. W końcu stal jest prawie całkowicie niezniszczalna. Nam chodzi głównie o surowce do produkcji przyrządów: german i kilka innych metali ziem rzadkich. Tego powinnicie mieć w nadmiarze.
Amalfi nie uznał za stosowne dodać, że na germanie opiera się teraz cały galaktyczny system pieniężny. Wszystko, co powiedział do tej pory, było całkowicie zgodne z prawdą, ale mając do czynienia z takimi zacofanymi planetami, zawsze lepiej zataić niektóre szczegóły, dopóki miasto nie wyruszy w dalszą drogę.
- Czy mogę skorzystać z waszego aparatu?
Amalfi odsunął się od biurka, lecz zaraz musiał do niego wrócić, widząc, jak dziewczyna bezsilnie wciska klawisze. Już po chwili przekazywała treć rozmowy swojemu kapitanowi. Amalfi zastanawiał się, czy Hruntanie znają angielski. Nie obawiał się, że mogliby podsłuchać prowadzoną włanie rozmowę - ogromna planeta skutecznie im to uniemożliwiała. Jednakże dla powodzenia planu Hazletona było niesłychanie ważne, żeby Hruntanie usłyszeli i zrozumieli ostrzeżenie, jakie ziemska policja wystosowała do miasta.
Nie zaszkodziłoby także maksymalnie ograniczyć wachlarz informacji technicznych, które miasto mogłoby przekazać komu w tym układzie planetarnym. Gdyby hamiltonianie - albo Hruntanie - rozwinęli u siebie nagle produkcję miotaczy Bethego, bomb pola i całej reszty nowoczesnego uzbrojenia, policja nie byłaby szczęliwa. Wiedziałaby także doskonale, kogo za to winić. W tym wszystkim jedno było pocieszające - nikt w miecie nie wiedział, jak zbudować unicestwiacz.
- Wyrażono zgodę - oznajmiła dziewczyna. Kapitan Savage proponuje, żebym dla zaoszczędzenia czasu już teraz zabrała tych techników ze sobą. A gdyby znalazł się także kto, kto zna się na napędzie międzygwiezdnym...
- Ja się z panią zabiorę - powiedział szybko Hazleton. - Znam się na tym nie gorzej od innych.
- Nie ma mowy, Mark - osadził go spokojnie Amalfi. - Potrzebuję cię tutaj. Do takich spraw mamy takich, co to latają ze smarownicami. Możemy im posłać tego twego Webstera - ma szansę zejć z miasta, nawet zanim jeszcze dotkniemy powierzchni jakiejkolwiek planety. - Zaczął bardzo szybko wydawać polecenia przez zwolniony już teraz wizor. - No już. Młoda damo, odpowiedni ludzie będą czekać na panią w waszym pojeździe. Jeżeli kapitan Savage połączy się z nami dokładnie za tydzień od dzisiaj, to wyjdziemy wtedy włanie z okultacji z tym gazowym gigantem i jego wiadomoć dotrze do nas bez przeszkód. Będzie to najprostszy sposób przekazania nam informacji, gdzie na Utopii mamy wylądować.
Po wyjciu dziewczyny w gabinecie na długo zaległa cisza. W końcu Amalfi powiedział powoli:
- Mark, w miecie nie cierpimy na brak kobiet.
Hazleton zaczerwienił się.
- Przepraszam, szefie. Wiedziałem, że to niemożliwe, dokładnie w tej samej chwili, w której to zaproponowałem. A jednak w dalszym ciągu uważam, że moglibymy im jako pomóc. Jeżeli dobrze pamiętam, to Imperium Hrunty było doć obrzydliwym państewkiem.
- To nie nasza sprawa - powiedział ostro Amalfi.
Nie cierpiał sytuacji, które zmuszały go do używania w stosunku do Hazletona całej władzy burmistrza. Prawa wszystkich wędrownych miast zawierają drobiazgowe klauzule zabezpieczające przed założeniem jakiejkolwiek dynastii. Chyba włanie dlatego menedżer miasta stał się dla Amalfiego kim najbliższym, jakby synem, którego stanowisko burmistrza nie pozwoliło mu się dochować. Tylko Amalfi wiedział, jak wiele razy nieuchwytna, amoralna inteligencja tego młodego człowieka powodowała, że Ojcowie Miasta mieli zamiar zdjąć go ze stanowiska i rozstrzelać. A sytuacje takie jak ta, w której znajdowali się obecnie, miały decydujące znaczenie dla przetrwania Nowego Jorku.
- Słuchaj, Mark. Nas nie stać na okazywanie współczucia. My jestemy wędrowcami. Kim dla nas są Hamiltonianie? Kim są dla samych siebie, skoro już o tym mowa. Minutę temu mylałem włanie, że byłby to koszmar, gdyby w ręce Hruntan wpadł unicestwiacz albo jaka inna podobna do niego broń, gdyby wykorzystując go jako narzędzie szantażu, zdołali odbudować swoje imperium, tym razem prawdziwe. Ale czy uważasz, że odrodzenie hamiltonianizmu byłoby lepsze? W naszych czasach? Muszę przyznać, że pozornie wydaje się ono łatwiejsze do przyjęcia niż następna tyrania jakiego Hrunty, ale z historycznego punktu widzenia byłoby to równie katastrofalne. Te dwie planety walczą między sobą o dwie idee, które ograły się już pół tysiąclecia temu.
Amalfi przerwał dla nabrania oddechu. Wyjął z ust ogryzek cygara i spojrzał nań z niejakim zdumieniem.
- Zorientowałem się, że ta dziewczyna mąci ci zdrowy rozsądek, w momencie, w którym zdałem sobie sprawę, że będę ci musiał z miejsca zagrozić konsekwencjami. Normalnie jeste najlepszym kulturomorfologiem, jakiego kiedykolwiek miałem, a przecież każdy menedżer miasta musi być w tym dobry. Gdyby nie popadł w seksualne otumanienie, dostrzegłby, że ci ludzie są ofiarami pseudomorfozy. Obie te cywilizacje są już martwe i cierpią bóle ostatecznego rozkładu, choć im samym się zdaje, że to bóle odrodzenia.
- Policja patrzy na to nieco inaczej - powiedział Hazleton z roztargnieniem.
- A jak miałaby patrzeć? Oni przecież nie przyjmują naszego punktu widzenia. Ja nie mówię do ciebie jak policaj... staram się mówić jak wędrowiec. Po co w ogóle zostawał wędrowcem, jeżeli masz zamiar dać się uwikłać w jaką nic nie znaczącą, graniczną wań? Mark, równie dobrze mógłby już dzi umrzeć. Albo wrócić na Ziemię... co na jedno wychodzi.
Znowu urwał. Taka elokwencja przeciwna była jego naturze i wprawiała go w zakłopotanie. Spojrzał ostro na menedżera, a to co ujrzał ostatecznie ostudziło jego rzadki krasomówczy zapał. Poczuł, nie po raz pierwszy zresztą, nieodwołalnoć rysującej się w perspektywie samotnoci.
Hazleton już go nie słuchał.
Kiedy miasto ruszyło w kierunku Utopii, bitwa toczyła się już na dobre. Widok był zupełnie niezwykły. Planeta Hruntan, zmilitaryzowana do najdrobniejszego szczegółu codziennego życia, nie czekała, aż ziemska policja otoczy ją szczelną kulą. Hruntańskie statki, choć pochodzące z tego samego mniej więcej okresu co pojazdy używane przez mieszkańców Utopii, dokonywały cudów walecznoci. Dowodzących nimi dowiadczonych oficerów w najmniejszym stopniu nie krępowały żadne ckliwe przekonania o nadzwyczajnej wartoci ludzkiego życia. Nie mogło być co prawda żadnych wątpliwoci co do ostatecznego wyniku tych walk, ale jak na razie policji wiodło się nieszczególnie.
Samej bitwy nie można było obserwować bezporednio z miasta. Planeta Hruntan była już teraz oddalona od Utopii o prawie 40. To włanie owo stałe zwiększanie się odległoci między tymi dwoma wiatami pierwsze nasunęło Hazletonowi pomysł ukradkowego lądowania. To także Hazleton rozesłał zwiadowców - małe, zdalnie sterowane, kuliste pociski o rednicy niecałych pięciu metrów. Zawisły niepostrzeżenie nad rubieżami pola walki i obserwowały ją za pomocą swoich telewizyjnych oczu.
Było to bardzo pouczające starcie. Pojazdy policyjne zbiorowo nie brały udziału w żadnej większej bitwie już od dziesiątków lat, a indywidualnie tylko niewielu Ziemian w ogóle kiedykolwiek angażowało się w co bardziej niebezpiecznego niż zwykła planetarna burda. Hruntanie, o niebo ustępujący im pod względem uzbrojenia, mieli ogromne dowiadczenie bojowe, a ich taktyka była mistrzowska. Zmusili policję do przyjęcia bitwy w gęsto zaminowanym obszarze, co dałoby się porównać tylko z prowadzeniem walki w samym sercu piekielnego pieca, z tym oczywicie, że Hruntanie sami rozmieciwszy miny, doskonale wiedzieli, gdzie ogień jest najgorętszy. Ich straty były naturalnie straszliwe - prawie pięć do jednego - mieli jednak co tracić, a było zupełnie jasne, że ich oficerowie, z pogardą odnoszący się do swego własnego życia, nie zaczną nagle cenić sobie życia swoich załóg.
Po jakim czasie Hazleton musiał wyłączyć monitory i rozkazać O'Brienowi, żeby wezwał zwiadowców z powrotem. Ta rzeź była przerażająca nie tylko sama w sobie, lecz przede wszystkim z powodu wyłaniającego się z niej obrazu mentalnoci tych ludzi. Nawet najbardziej zatwardziały sadysta po chwili oglądania, jak ci ludzie usiłują gasić płomienie własnymi ciałami, musiałby stwierdzić, że ma doć.
Miasto przelizgnęło się na Utopię bez przeszkód. Odległe policyjne pojazdy zwiadowcze doniosły o tym fakcie - ich raporty były doskonale słyszalne w pokoju łącznoci miasta - a doniesienia te zostaną później oczywicie odgrzebane i policja odpowiednio na nie zareaguje, lecz teraz, w samym rodku bitwy, policjanci nie mieli czasu zawracać sobie głowy przybyszem. Amalfi miał nadzieję, że kiedy znów zacznie ich interesować, będzie już daleko i poza ich zasięgiem.
Odpowiedź na pytanie, w jaki sposób Utopia opierała się wciekłym szturmom Hruntan przez prawie całe stulecie, pozostała zupełną zagadką. Stało się to jeszcze bardziej niezrozumiałe, kiedy Nowy Jork osiadł na powierzchni planety, Cała Utopia była jedną wielką radioaktywną pułapką. Nie było na niej żadnych miast - wrzące, rozpalone do białoci rozlewiska płynnej ziemi i betonu nie miały już nigdy ostygnąć za życia ludzkoci, by pokazać, gdzie te miasta niegdy stały. Jeden z kontynentów nie nadawał się w ogóle do zamieszkania. Już samo powietrze wywołało ostrzegawcze sygnały liczników. W ciągu dnia radioaktywnoć utrzymywała się tuż poniżej progu bezpieczeństwa, lecz w nocy, kiedy spadek temperatury powodował normalny w takich okolicznociach wzrost zawartoci radonu zjawisko często spotykane w atmosferach planet typu Ziemi -powietrze stawało się niezdatne do oddychania.
Utopia była bombardowana pociskami atomowymi i pyłowymi podczas każdej opozycji z planetą Hruntan na przestrzeni ostatnich siedemdziesięciu utopiańskich lat. Na szczęcie dogodna opozycja zdarzała się tylko raz na dwanacie lat - w przeciwnym razie nawet podziemne życie na Utopii stałoby się niemożliwe.
- W jaki sposób udawało wam się ich odpierać? spytał Amalfi. - Ci faceci to prawdziwi żołnierze. Jeżeli potrafią tak stawić czoło policji, to was powinni roznieć w puch.
Kapitan Savage, doć nieswojo czujący się na balkonie dzwonnicy, zmrużył oczy od słońca i zdobył się na wątły umiech.
- Znamy wszystkie ich sztuczki... Trzeba im przyznać, że są bardzo dobrymi strategami, lecz pod pewnymi względami zupełnie brak im wyobraźni. I to nie przypadkowo, jak przypuszczam. Nie rozbudza się w nich własnej inicjatywy. - Poruszył się niespokojnie. - Ma pan zamiar zostawić swoje miasto tutaj, zupełnie na widoku? Nawet na noc?
- Tak. Wątpię, by Hruntanie nas zaatakowali. Są teraz zajęci czym innym. A poza tym wiedzą, że policaje nas nie kochają i będą zbyt zaintrygowani, żeby tak bez namysłu uznać nas za swych wrogów. A jeżeli chodzi o powietrze, to utrzymujemy dwa procent siły pola wiratorów. To za mało, żeby dało się odczuć, ale wystarczy, by zmienić moment bezwładnoci naszej własnej atmosfery i zapobiec przedostawaniu się do niej większoci waszego powietrza.
- Muszę przyznać, że niewiele z tego rozumiem powiedział Savage. - Ale jestem pewien, że pan zna możliwoci swoich urządzeń. Wyznam, panie burmistrzu, że wasze miasto stanowi dla nas zupełną zagadkę. Czym ono się zajmuje? Dlaczego policja występuje przeciwko wam? Czy jestecie banitami?
- Och, nie - odparł Amalfi. - A policja przeciwko nam osobicie nic nie ma. Po prostu zajmujemy doć niskie miejsce w społecznej hierarchii. Jestemy wędrownymi pracownikami; najemnymi robotnikami, międzyplanetarnymi hobo. Policja jest zobowiązana chronić nas tak samo jak każdego innego obywatela, ale nasza ruchliwoć czyni z nas w ich oczach potencjalnych przestępców. A zatem należy nas mieć pod obserwacją.
Savage podsumował to, co usłyszał, jednym zdaniem, które Amalfi zaczął już uważać za dewizę Utopii:
- Jakże wszystko musiało się zmienić.
- Powinnicie skomponować do tego muzykę. Ja też nie mogę powiedzieć, żebym rozumiał, w jaki sposób udało się wam wytrwać tak długo. Czy oni nigdy nie podjęli próby inwazji?
- Wiele razy - odparł Savage doć posępnie, lecz nie bez dumy. -Ale widział pan, jak żyjemy. W najlepszych wypadkach udawało nam się ich odeprzeć, w najgorszych... nie byli w stanie nas znaleźć. A Hruntanie sami sprawili, że życie na tej planecie jest bardzo uciążliwe. Wiele ich desantów padło ofiarą skutków ich własnych bombardowań.
- Mimo wszystko...
- Psychologia tłumów - ciągnął Savage - jest nauką, której powięcamy tu sporo uwagi, podobnie zresztą jak oni. Ale my rozwinęlimy ją w innym kierunku. W połączeniu z pomocniczą sztuką kamuflażu stanowi ona bardzo potężną broń. Stosując makiety zabudowań, pola symulowanej wysokiej radioaktywnoci czy fałszowanie warunków klimatycznych, zawsze do tej pory bylimy w stanie doprowadzić do tego, że swoje bazy inwazyjne zakładali dokładnie w miejscach, które dla nich wybralimy. To taki rodzaj szachów: wciąga się przeciwnika albo skłania do wejcia na taki obszar, gdzie można się go pozbyć zupełnie bezpiecznie i przy minimalnym nakładzie sił.
Znów zmrużył oczy przed słońcem, zagryzając dolną wargę. Po chwili dodał:
- Jest jeszcze jeden czynnik: wolnoć. My ją mamy, a Hruntanie nie. Oni bronią systemu, który jest w swej istocie bardzo ascetyczny. To znaczy oferuje jednostkom bardzo niewiele nagród osobistych, nawet w przypadku odniesienia zwycięstwa. My na Utopii walczymy o ustrój, który niesie nam osobiste nagrody... niesie wolnoć. To ogromna różnica. Zachęta jest większa.
- Och, wolnoć - westchnął Amalfi. - Tak, przypuszczam, że to wspaniała rzecz. Ale to ciągle ten sam stary problem. Nikt nie jest wolny. Nasze miasto jest mglicie republikańskie. W pewnym sensie można by je nawet uznać za hamiltoniańskie. Ale nie jestemy i nigdy nie będziemy wolni od wymagań stawianych nam przez sytuację. A co do tego, że wolnoć zwiększa skutecznoć walki, ja to kwestionuję. Ekonomia polityczna czasów wojny musi skłaniać się ku dyktaturze. Wasi ludzie walczą o befsztyk nie na dzisiejszy obiad, tylko na jutrzejszy. Cóż, Hruntanie robią to samo. Różnica między wami istnieje tylko potencjalnie, a różnica, która nie czyni różnicy, różnicą nie jest.
- Pan ma bardzo subtelny umysł - powiedział Savage wstając. - Chyba wiem, dlaczego nie potrafi pan zrozumieć tego rozdziału naszej historii. Pan nie ma żadnych więzów, żadnej wiary. Będzie pan nam musiał wybaczyć naszą. Nas nie stać na dzielenie włosa na czworo.
Ruszył w dół schodów, nienaturalnie odrzucając do tyłu ramiona. Amalfi obserwował jego odejcie ze smutnym grymasem na ustach. Ten młody człowiek był zupełnie niezwykły. Rozmawiać z nim to niemal zupełnie to samo, co stanąć twarzą w twarz z postacią z jakiej historycznej sztuki. Wyjąwszy oczywicie, że postacie ze sztuk można zwykle zrozumieć także wtedy, kiedy wypowiadają najdziwniejsze nawet kwestie. Savage miał to nieszczęcie, że istniał naprawdę, a nie był produktem twórcy, chcącego za jego pomocą przekazać jakie treci.
To przywiodło Amalfiemu na myl Hazletona. Gdzie on się właciwie podziewa? Już całe godziny temu poszedł z tą dziewczyną w jakim jawnie zmylonym celu. Jeli się nie pospieszy, zmierzch zaskoczy go pod ziemią i będzie musiał spędzić tam całą noc. Amalfi nie miał nic przeciwko pracy w pojedynkę, ale pewnych zajęć związanych z zarządzaniem miastem po prostu nie był w stanie wykonywać efektywnie, a poza tym Hazleton mógł włanie podejmować w imieniu miasta jakie bardzo niewygodne zobowiązania. Amalfi zszedł do swego gabinetu i zadzwonił do pokoju łącznoci.
Hazleton jeszcze się nie zameldował. Pomrukując z niezadowolenia, Amalfi zabrał się do organizowania pracy miasta - tej pracy, w poszukiwaniu której miasto wzbiło się niegdy w przestrzeń, a którą tak rzadko znajdowało. Nie dawało mu spokoju, że do tej pory nie podpisano żadnego oficjalnego kontraktu z Utopią, legalizującego roboty wykonywane przez Nowy Jork. To było zupełnie sprzeczne ze zwyczajem. Gdyby przez wzgląd na swoje obsesje Utopia okazała się - tak jak wiele innych, opętanych ideałami planet - skłonna do oszukaństwa na astronomiczną skalę, to zgodnie z prawami Ziemi, nie byłoby przed tym żadnej obrony. A ludzie, którzy postawią sobie Cel, skorzy są do szybkiego usprawiedliwiania wszelkich Środków. Miasto, które było niczym innym, jak upostaciowionym i zmaterializowanym Środkiem, nauczyło się wystrzegać chodzenia na skróty.
Tymczasem Hazleton szukał włanie chyba jakiego skrótu. Amalfi mógł mieć tylko nadzieję, że i on, i miasto jako to przeżyją.
Ziemska policja także nie czekała na powrót Hazletona. Amalfiego ogarnęło prawie przerażenie, gdy ujrzał, jak błyskawicznie siły Ziemi zostały przegrupowane i wzmocnione. Od czasu, kiedy miasto oglądało je w akcji ostatnim razem, metody organizacji transportu i zaplecza uległy ogromnemu udoskonaleniu. Niebo wprost skrzyło się od statków ciągnących na planetę Hruntan.
Było niedobrze. Amalfi spodziewał się, że zanim pomknie na planetę Hruntan, tak jak tego wymagała strategia Hazletona, będzie miał przynajmniej kilka miesięcy na odbudowanie zapasów na Utopii. Tymczasem wyglądało na to, że do tej pory państwo Hruntan otoczone zostanie szczelną blokadą.
Bez chwili zwłoki ogłosił alarm. Wiratory ryknęły najwyższym tonem, jaki mogły osiągnąć bez przerywania grawitacyjnej nitki łączącej miasto z Utopią. Delikatne pole, za pomocą którego stawiały czoło utopiańskiej atmosferze, zmieniło się w twardą cianę. Migotanie polaryzacji na obwodzie tego niewidocznego przedtem ekranu się zagęciło, zmniejszając przejrzystoć osłony do połowy. Pola napędowe rozbudowały się; teraz już tylko nieliczne promienie wietlne, w większoci takie, na które oko ludzkie jest najmniej wrażliwe, przebiegały przez nie na wylot. Dla utopiańskich obserwatorów miasto przybrało kolor ciemnej krwi i stało się przerażająco niedosięgłe.
Natychmiast rozdzwoniły się telefony wieży kontrolnej. Amalfi nie zwracał na nie najmniejszej uwagi. Jego pulpit sterowania lotem - masa stłoczonych przycisków, dźwigni, klawiatur i aparatury kontrolnej - ożył sygnałami alarmowymi, a głoniki zatrajkotały wszystkie naraz.
- Panie burmistrzu, włanie dokopalimy się do tej starej gliny. Jest w niej całe mnóstwo ropononego łupku...
- Zmagazynować to, co macie! I to porządnie!
- Amalfi! Jak możemy wycisnąć choćby odrobinę toru z tego...
- Tam, gdzie lecimy, jest go więcej. Wywalcie to, cocie zebrali, i to biegiem!
- Pokój łącznoci. Ciągle ani słowa od pana Hazletona.
- Próbujcie dalej.
- Wzywam latające miasto! Czy stało się co złego? Wzywam latające miasto...
Amalfi uciszył wszystkich brutalnym szarpnięciem dźwigni.
- Czy mylelicie, że zostaniemy tu na zawsze?! GOTOWOŚĆ!
Wiratory zawyły. Migotanie statków kosmicznych, sunących, by oblegać planetę Hruntan, stawało się z minuty na minutę janiejsze. Wszystko miało się rozegrać już wkrótce.
- Podkręcić tam, Ulica Czterdziesta Siódma! Czy wam się zdaje, że pichcicie podwieczorek?! Macie dziewięćdziesiąt sekund, żeby dociągnąć do poziomu startu!
- Do startu?! Panie burmistrzu, to potrwa co najmniej cztery minuty!
- Zapewniam was, że sobie żartujecie. Martwi nie żartują. Ruszać się!
- Wzywam latające miasto! Wzywam latające miasto...
Iskierki pojazdów policyjnych rozbiegły się po niebie niczym puszczony w ruch fajerwerk. Wodniste migotanie tego punktu nieba, który był planetą Hruntan, przyblakło między nimi i wtopiło się w ogólne lnienie. Jake z Astronomicznego przyłączył się do powszechnych skarg.
- Trzydzieci sekund - powiedział Amalfi.
Z głonika, który przekazywał zaskoczone i pełne przerażenia zapytania Utopian, rozległ się spokojny głos Hazletona:
- Amalfi, czy pan postradał zmysły?
- Nie - odparł burmistrz. - To twój plan, Mark. Ja się go tylko trzymam. Dwadziecia pięć sekund.
- Nie proszę ze względu na siebie. Mnie się tutaj chyba nawet podoba. Znalazłem co, czego nasze miasto nie ma... A potrzebuje tego...
- Ty też chcesz odejć?
- Do diabła, nie - powiedział Hazleton. - Wcale o to nie proszę. Ale gdybym miał odejć, zrobiłbym to tutaj...
Krótki skurcz przebiegł potężną sylwetkę Amalfiego, zginając ją w pół. Nie było to nic emocjonalnego - nie. Nic, co by miało jakikolwiek związek z Hazletonem. Pewnie jaki operator wiratora przesadził z gorliwocią. Amalfi zatoczył się i zwymiotował do małej umywalki. Hazleton ciągle jeszcze co mówił, ale burmistrz prawie zupełnie go nie słyszał. Zegar skrzywił się ironicznie i popędził dalej.
- Dziesięć sekund - szepnął Amalfi nieco spóźniony.
- Amalfi, niech mnie pan posłucha...
- Mark - wykrztusił z siebie Amalfi - Mark, ja nie mam czasu. Dokonałe swego wyboru. Ja... pięć sekund... ja już nic nie mogę na to poradzić. Jeżeli ci się tam podoba, to nie namylaj się i zostań. Życzę ci... życzę ci wszystkiego najlepszego, Mark. Wierz mi, Ale ja muszę myleć o...
Zegar złożył nabożnie swoje smukłe dłonie.
- ...o miecie...
- Amalfi!
- Start!
Miasto pomknęło w przestrzeń. ROZDZIAŁ 2
*
Gort
*
W normalnych okolicznociach kierowanie lotem miasta należało do obowiązków Hazletona. Pod jego nieobecnoć - choć do tej pory nigdy się to jeszcze nie zdarzyło - przejmować je miał młody chłopak o nazwisku Carrel. Sam Amalfi rzadko brał w ręce drążek sterowniczy - tylko wtedy, gdy nie można było ufać przyrządom.
Sforsowanie policyjnej blokady w drodze na planetę Hruntan nie było łatwym zadaniem, szczególnie dla tak niedowiadczonego pilota, jakim był Carrel, ale Amalfiemu było wszystko jedno. Skulił się w fotelu w swoim gabinecie i jak przez mgłę obserwował ekrany, zastanawiając się, czy kiedykolwiek jeszcze się rozgrzeje. Z klimatyzacji wlewały się do pokoju fale promieniującego ciepła, lecz to w niczym nie poprawiało sytuacji. Było mu zimno i czuł się zupełnie pusty.
- Ahoj, wędrowiec! - szczeknął wciekle ultrafon. - Dostalicie już jedno ostrzeżenie. Bulcie grzywnę i zmywajcie się stąd, bo was rozparcelujemy.
Amalfi wcisnął niechętnie klawisz.
- Nie możemy - burknął bez większego zainteresowania.
- Co takiego?! - krzyknął policjant. - Tylko bez numerów! Znajdujecie się na obszarze działań wojennych i już raz wbrew nakazowi ewaluacji lądowalicie na Utopii. Płaćcie karę i pryskajcie, bo naprawdę spotka was jaka krzywda.
- Nie możemy - powtórzył bezbarwnym głosem Amalfi.
- To się jeszcze okaże. Co wam w tym przeszkadza?
- Mamy kontrakt z Hruntanami,
Zapanowała długa i martwa cisza. W końcu pojazd policyjny powiedział:
- Sprytnie to rozegralicie. W porządku, przelijcie nam kopię tego swego kontraktu. To, że włanie mamy zamiar zmienić Hruntan w obłok mgiełki, to chyba już wiecie?
- Aha.
- No dobra, skoro macie kontrakt, to lądujcie. Więksi z was durnie, niż mylałem. Tylko żebycie nie ruszyli się stamtąd do końca okresu przewidzianego kontraktem! A gdybycie zechcieli jednak odlecieć, zanim skończymy z tą planetą, to przygotujcie się do zapłacenia grzywny. A jak nie, to płakać po was nie będziemy, włóczykije!
Amalfi zdobył się na nikły umiech.
- Dzięki - powiedział. - My też was kochamy, platfusy.
Ultrafon warknął i przestał nadawać. W tym końcowym warknięciu wyczuwało się całe morze zawodu. Ziemska policja zaakceptowała co prawda oficjalny status miast-wędrowców uznający je za najemnych robotników, lecz w oficerskich kwaterach statków policyjnych zupełnie otwarcie nazywano wędrowców włóczęgami. Okazje do rozbiórki miasta nie trafiały się zbyt często i zawsze dostarczały policji sporo przyjemnoci. Dlatego też widok nietykalnego, nienaruszalnego Kontraktu musiał być dla tego policjanta prawdziwym ciosem.
Teraz jednak trzeba było dać sobie radę z Hruntanami. To był przedostatni i ogromnie delikatny etap planu Hazletona, a tymczasem jego samego nie było na pokładzie, żeby pokierować wprowadzeniem go w życie. Prawdę powiedziawszy, jeżeli jego przyjaciele z Utopii słyszeli, jak Amalfi przyznawał się do posiadania kontraktu z Hruntanami, to w tej chwili Hazleton przeżywał pewnie najcięższe chwile w całej swojej karierze. Amalfi wolał o tym nie myleć.
W swej pierwotnej wersji plan nie przewidywał podpisywania kontraktów z żadną z planet. Dopóki miasto nie zobowiąże się do czego oficjalnie, może pracować lub nie, może zostać albo odlecieć, kiedy tylko przyjdzie mu na to ochota. Jednym słowem może korzystać ze wszystkich swobód bezrobocia. Tymczasem takie rozwiązanie sprawy okazało się niewykonalne. Błyskawiczne tempo, w jakim wzmocniono siły policyjne, zmusiło burmistrza. do zdobycia jakiego zupełnie niepodważalnego, zgodnego z prawem zabezpieczenia. Bez tego o próbie podejcia do planety Hruntan nie było nawet co marzyć.
Pobyt na Utopii spełnił jednak częciowo związane z nim oczekiwania. Zbiorniki ropy zostały w połowie napełnione, a i skarbiec miasta nie pękał co prawda z szwach, ale przestał już wiecić pustkami. W ten sposób pozostało tylko zająć się metalami rzadkimi i surowcami rozszczepialnymi. Ich wydobycie i rafinacja były procesami czasochłonnymi, a na planecie Hruntan powinny trwać nawet dłużej niż na Utopii. Ich wiat był położony dalej od słońca niż planeta hamiltonian, więc w momencie powstawania otrzymał odpowiednio mniejszy przydział ciężkich pierwiastków.
Ale na to nie było już rady. Pozostanie na Utopii aż do momentu podbicia Hruntan - czy też zjednoczenia, jak oficjalnie nazywała to Ziemia - zdałoby miasto całkowicie na łaskę ziemskiej policji. Nawet w najlepszym wypadku niemożliwe byłoby opuszczenie tego układu bez zapłacenia grzywny za pogwałcenie nakazu ewakuacji, a Amalfi odczuwał organiczną niechęć do rozstawania się z pieniędzmi, na które tak trudno było zapracować. Nawet przy obecnym stanie finansów miasta taka grzywna mogłaby ich z łatwocią doprowadzić do bankructwa. A o pracę ostatnimi czasy było coraz ciężej.
Już od kilku minut brzęczyk interkomu dyskretnie dopominał się o uwagę. Amalfi wcisnął klawisz.
- Tu sierżant Anderson. Mamy następnego gocia.
- Tak - mruknął Amalfi. - To pewnie delegacja Hruntan. Niech pan ich tu przyle.
Żując koniec wygasłego cygara, sprawdził pobieżnie kontrakt. Była to standardowa umowa, żądająca zapłaty w germanie lub w ekwiwalencie. Ta ostatnia klauzula wyraźnie zdradzała monetarną funkcję germanu i dlatego uniemożliwiała użycie tego typu kontraktu na Utopii. Umowa została podpisana przez ultrafon, a prace, jakie miało wykonać miasto, nie zostały w niej sprecyzowane. Amalfi miał wielką nadzieję, że kiedy przyjdzie do konkretnych rozmów na ten temat, wtedy z kolei zdradzą się Hruntanie.
Brzęczyk odezwał się ponownie. Amalfi nacisnął guzik otwierający drzwi i... w następnej chwili stracił pewnoć, czy było to mądre posunięcie.
Delegacja Hruntan do złudzenia przypominała oddział abordażowy. Najpierw pojawił się równy tuzin żołnierzy ubranych w obcisłe spodnie z czerwonej skóry, błyszczące napierniki i hełmy z pękami szkarłatnych piór. Napierniki ozdobione były herbem przedstawiającym ogromne, purpurowe słońce. Mężczyźni ustawili się w dwuszeregu, po szeciu z każdej strony drzwi, i przyjęli postawę na bacznoć, prezentując broń, która mogła być kopią pierwszego mezonowego karabinu Kammermana.
Między rzędami żołnierzy, w towarzystwie dwóch pomniejszych dygnitarzy do złudzenia przypominających swym ubiorem papugi, pojawił się olbrzym jakby wyrzeźbiony ze złota. Jego strój przetykany był złotą nitką, napierniki i hełm lniły grubą warstwą pozłoty i nawet twarz opaloną miał na ciemnozłoty kolor. Całoci dopełniały bujna, złocista broda i takie same wąsy. Ta postać nawet w bani raziłaby swoją nierzeczywistocią.
Olbrzym rzucił dwa szorstko brzmiące słowa i obcasy wysokich butów żołnierzy oraz kolby ich broni z całej siły walnęły o podłogę. Amalfi drgnął i podniósł się z fotela.
- Jestemy - przemówił złocisty olbrzym - margrabią Hazcą, wiceregentem Księstwa Gortu, pozostającego pod miłociwym panowaniem Jego Wiecznej Eminencji Arpada Hrunty, Imperatora Przestrzeni.
- O... och - wyjąkał Amalfi, mrugając z niedowierzaniem oczyma. - Nazywam się Amalfi. Jestem tutaj burmistrzem. Czy zechce...cie usiąć?
Margrabia zechciał i usiadł. Żołnierze pozostali w sztywnej postawie "na spocznij", a dwóch pomocniczych wielmożów ulokowało się tuż za fotelem margrabiego. Amalfi opadł na swój własny fotel z tłumionym westchnieniem ulgi.
- Domylam się, że przybyli...cie tutaj przedyskutować warunki kontraktu.
- Słusznie, włanie po to przybylimy - odparł margrabia. - Powiadomiono nas, że przebywalicie wród tego motłochu na tamtej planecie.
- To było tylko przymusowe, awaryjne lądowanie - powiedział Amalfi.
- Bez wątpienia - rzucił margrabia sucho. - Nie interesuje nas to, czym zajmują się hamiltonianie. W odpowiednim momencie wcielimy ich w szeregi naszych niewolników. Najpierw jednak zajmiemy się przegnaniem tych parweniuszy z dekadenckiej Ziemi, znajdując jednoczenie zatrudnienie i sympatię dla was. Wróg Ziemi musi być naszym przyjacielem.
- To logiczne - powiedział Amalfi. - Czym więc możemy służyć? Posiadamy na pokładzie doć różnorodny sprzęt...
- Przede wszystkim sprawa zapłaty - przerwał mu margrabia. Wstał i zaczął przechadzać się ogromnymi krokami tam i z powrotem, ciągnąc za sobą obłok złocistej materii. - Nie jestemy w stanie dokonać jej w germanie. Cały jego zapas jest nam potrzebny do produkcji tranzystorów. Umowa mówi o jakim ekwiwalencie. Co się za niego uważa?
Kiedy przyszło do uczciwych targów, królewskie maniery margrabiego zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
- No cóż, moglibycie pozwolić, żebymy należny nam german wydobyli sobie sami... - zaproponował ostrożnie Amalfi.
- Czy pan myli, że zasoby tej planety nigdy się nie wyczerpią? Niech pan mi poda ekwiwalent, a nie jaki wykrętny plan zdobycia samego metalu!
- Ekwiwalentem jest wyposażenie - powiedział szybko Amalfi - albo wiedza techniczna, wyceniona w drodze wspólnych ustaleń. Na przykład, czego używacie do zmniejszenia tarcia?
Oczy ogromnego margrabiego zalniły nagle jak u wilka.
- Ach - powiedział cicho - więc znacie sekret pól tarcia. Od dawna go poszukujemy, ale generatory tej hałastry topiły się pod naszym dotknięciem. Czy Ziemia zna tę technikę?
- Nie.
- Nauczylicie się tego od hamiltonian? Wspaniale. - Na twarzach obu pomniejszych dygnitarzy pojawiły się zjadliwe umiechy. - Zatem nie musimy już dłużej ględzić o wycenach w drodze wspólnych ustaleń. - Zrobił ręką jaki niedbały gest i Amalfi stwierdził, że patrzy prosto w lufy dwunastu karabinów.
- A cóż to za pomysł?
- Znajduje się pan w zasięgu działania naszego płaszcza obronnego - powiedział Hazca; z wyraźnie już teraz wilczym apetytem. - A gdyby nawet udało się panu jakim cudem stąd wymknąć, jest mało prawdopodobne, żeby długo pan pożył wród swoich Ziemian. Może pan wezwać techników i kazać im przygotować pokaz działania generatora pól tarcia. A także przygotować się do lądowania. Graf Nadr przekaże panu dokładne instrukcje.
Ruszył do wyjcia, żołnierze rozstąpili się z szacunkiem. Kiedy Amalfi wyciągnął rękę, żeby nacisnąć guzik otwierający drzwi, olbrzym raptownie się odwrócił.
- I niech pan nie próbuje dotykać żadnych ukrytych przycisków alarmowych - warknął. - Nasi żołnierze weszli już na pokład waszego miasta w dziesiątkach miejsc, a samo miasto znajduje się w zasięgu ognia dział czterech ciężkich krążowników.
- Czy pan naprawdę uważa, że wiedzę techniczną można zdobyć przemocą? - spytał Amalfi.
- O tak - odparł margrabia, a oczy błysnęły mu złowieszczo. - Jestemy w tym... ekspertami.
Carrel, podopieczny Hazletona, był bardzo przekonującym wykładowcą. W dudniącej echem, ociekającej barbarzyńskim przepychem Sali Rady margrabiego zdawał się czuć jak u siebie w domu. Bez najmniejszego skrępowania poprzypinał swoje wykresy do najbliższego gobelinu, a tablicę oparł o wielki tron, na którym zazwyczaj siadywał pewnie sam Hazca. Kreda Carrela szybko kreliła skomplikowane symbole, skrzypiąc ogłuszająco pod żebrowanym sklepieniem komnaty.
Margrabia dawno już opucił wykład. Po pięciu minutach wywodów Carrela miał najwyraźniej doć. Graf Nadr pozostał na posterunku z cierpiętniczym wyrazem twarzy człowieka oddelegowanego do brudnej roboty. Podobnie nudziło się czterech czy pięciu innych dygnitarzy. Trzech z nich gawędziło swobodnie z tyłu sali, wydając od czasu do czasu tłumiony rechot, przeradzający się chwilami w wybuchy ochrypłego miechu, skutecznie zagłuszającego Carrela. Pozostali strojnisie, piastujący widocznie jakie podrzędne stanowiska, siedzieli spokojnie, słuchając wykładu z tak natężoną uwagą, tak bardzo marszcząc czoło i ciągając brwi, że sprawiali wrażenie objazdowej trupy kiepskich aktorów, odgrywających scenkę pod tytułem "Głęboki namysł".
- To wystarczy dla pokazania analogii między energiami wiązań atomowych i cząsteczkowych - powiedział gładko Carrel. - Hamiltonianie -zdążył już zauważyć, że to słowo bardzo drażni jego słuchaczy, toteż używał go jak najczęciej - hamiltonianie wykazali nie tylko to, że energia tych wiązań odpowiedzialna jest za zjawiska kohezji, adhezji i tarcia, ale także, iż jest ona podmiotem powiązań analogicznych do wartociowania walencyjnego.
Skupienie malujące się na twarzach nobilów stało się tak miertelnie głębokie, że zaczęło sprawiać wrażenie zupełnej groteski.
- To zjawisko molowego wartociowania walencyjnego, jak trafnie nazwali je hamiltonianie, wzmacniane jest przez pola tarcia, zaprojektowane przez nich dla wywoływania efektu analogicznego do jonizacji. Zewnętrzne warstwy cząsteczek dwóch przylegających do siebie powierzchni osiągają w tym polu dynamiczną równowagę. Cząsteczki bezustannie i gwałtownie zmieniają miejsca, lecz bez naruszania ogólnego status quo, tak że między najbardziej chropowatymi powierzchniami wytwarza się płaszczyzna cinania. Jest zupełnie jasne, że ta równowaga w żadnym wypadku nie znosi działania omawianych przez nas sił międzycząsteczkowych, a tylko je osłabia. Stąd w dalszym ciągu pozostaje pewien opór czy też tarcie, lecz jego wielkoć wynosi zaledwie jedną dziesiątą tego, co można uzyskać stosując nawet najbardziej wydajne systemy mechanicznego smarowania.
Nobile skinęli głowami jak na komendę. Amalfi dawno już przestał ich obserwować - najbardziej niepokoili go hruntańscy technicy. Było ich równo dwunastu; margrabia musiał mieć słaboć do tej liczby. Czterech z nich było pokornymi, zahukanymi istotami, patrzącymi na Carrela z wyraźnym strachem. Z zapamiętaniem robili notatki, starając się zapisać każde wypowiedziane przez niego słowo, nawet te częci jego wywodu, które nie miały nic wspólnego z tematem, jak na przykład częste słowne ukłony pod adresem hamiltonian.
Wszyscy pozostali, poza jednym, byli dobrze ubranymi mężczyznami o twardych rysach, traktującymi dygnitarzy z niedbałym ledwie szacunkiem. Ci nie robili żadnych notatek. Stanowili doć charakterystyczną dla barbarzyńskich społecznoci grupę całkowicie oddanych reżimowi czołowych uczonych, dyrektorów i kierowników instytutów naukowych. Byli najzupełniej wiadomi tego, że ich praca jest nieodzowna dla osiągnięcia zwycięstwa, i już zainfekowani arystokratycznym wirusem zrzucania brudnej, laboratoryjnej roboty na barki swych poddanych. Większoć z nich zawdzięczała swoje stanowiska zapewne nie tyle naukowym predyspozycjom, co talentowi do prowadzenia bezwzględnych intryg dworskich.
Ale dwunasty mężczyzna był człowiekiem zupełnie innego pokroju. Wysoki, szczupły, lekko łysiejący, słuchał wywodów Carrela z twarzą ożywioną wyraźnym podnieceniem. Bez wątpienia wybitny umysł, zapewne niezaangażowany politycznie, z obojętnocią odnoszący się do tego, kto sprawuje władzę, byle tylko zabezpieczył mu dostęp do odpowiednich urządzeń i pozostawił wolną rękę w badaniach. Z uwagi na osiągane przez siebie efekty byłby tolerowany przez każdą dyktaturę, a jednoczenie nieustannie przez nią nadzorowany. Włanie on, jak ocenił Amalfi, był jedynym człowiekiem zdolnym dojć poprzez to, co Carrel mówił, do tego, czego pilot nie dopowiedział.
- Czy są jakie pytania? - zwrócił się Carrel do swoich słuchaczy.
Padło kilka doć mętnych pytań ze strony techników: jak się buduje to, a jak się okrela tamto, co się robi z tym. Nikt z odrobiną inicjatywy nie dałby się w ten sposób wodzić za nos. Carrel udzielił wyczerpujących odpowiedzi, podając wszystkie najdrobniejsze szczegóły. Mężczyźni o surowych twarzach opucili salę bez słowa, a chwilę później ich ladem podążyli dygnitarze, zwlekając tylko tyle, by zachować twarz. N a u k o w i e c - bo na oko Amalfiego tylko on jeden sporód wszystkich słuchaczy zasługiwał na to miano - pozostał w sali sam i wdał się w zażartą dyskusję z Carrelem na temat jego wywodu. Wyraźnie uważał za rzecz najzupełniej oczywistą, że jest równym partnerem do rozmowy, więc pilot zaczynał zdradzać objawy coraz większego niepokoju. Amalfi szybko odwołał go na koniec komnaty.
Naukowiec pożegnał się i wyszedł, wpychając do kieszeni kilka notatek i pocierając w zamyleniu nos. Carrel patrzył przez chwilę w lad za nim.
- Temu nie da się zbyt długo mydlić oczu, proszę pana - powiedział. - Niech mi pan wierzy, facet ma głowę na karku. Jeszcze dwa dni i sam wszystko dokładnie rozpracuje. Dzi w nocy nie zmruży nawet oka, cały czas rozmylając o polach tarcia. Znam ten typ.
- Ja też - mruknął niewyraźnie Amalfi. - Wiem także to i owo o salach posiedzeń barbarzyńców. Arrasy mają uszy. Pro bogów, żeby się nie okazało, że cię podsłuchały. Chodźmy.
Nie odezwał się więcej ani słowem, dopóki nie znaleźli się bezpiecznie we własnym miecie i nie wsiedli do taksówki. Dopiero wtedy powiedział:
- Kiedy masz do czynienia z obcymi, musisz bardzo uważać, Carrel. Dobrze się do tego zabrałe, ale brakuje ci trochę dowiadczenia. Poza granicami miasta, nawet do mnie nie mów nigdy niczego, co by się kłóciło z graną przez ciebie rolą. A co do tego naukowca... Zgadzam się z tobą. Obserwowałem go bardzo uważnie. Niestety teraz, kiedy cię poznał, nie mogę cię użyć przeciwko niemu. Czy masz w swoim zespole kogo, kto wykonywał już tajne zadania dla Marka i kto nie opuszczał miasta, od kiedy siedlimy na Gorcie? Kogo dowiadczonego?
- Jasne, przynajmniej czterech czy pięciu chłopaków. Mogę polecić każdego z nich.
- To dobrze. Wybierz jakiego byczka, który przy minimum charakteryzacji mógłby ujć za miejscowego zbira i polij go do Wydziału Szkolenia na hipnopedię. A sam będziesz musiał jeszcze raz spotkać się z tym naukowcem. Wytrzanij skąd jego zdjęcie, najlepiej trójwymiarowe... jeżeli tu w ogóle takie robią. Kiedy będziesz z nim rozmawiał, odpowiedz mu na każde pytanie, jakie zada.
- Każde??? - spytał Carrel z ogromnym zdumieniem.
- Owszem, każde dotyczące zagadnień technicznych. Ta, co on wie, już wkrótce nie będzie miało żadnego znaczenia. Oto twoja następna lekcja stosunków międzyludzkich, Carrel. Kiedy jeste na obcej planecie, musisz w maksymalnym stopniu wykorzystywać napotkany system społeczny. W wiecie takim jak ten, gdzie walka o władzę toczy się najwyraźniej zupełnie bezpardonowo, morderstwo nie może być niczym niezwykłym. Stawiam dziesięć do jednego, że działa tu jaki zorganizowany Cech Morderców albo przynajmniej spora iloć nie zrzeszonych płatnych zbirów.
- Pan ma zamiar kazać... zamordować doktora Schlossa?
Szok malujący się na twarzy Carrela przepełnił Amalfiego uczuciem ogromnego znużenia. Wyszkolenie nowego menedżera tak, by jego wybór został zaaprobowany przez Ojców Miasta, było zadaniem żmudnym i rozdzierającym serce, bo znaczną częć wiedzy trzeba było przekazywać w sposób bardzo brutalny. Amalfi poczuł, że jest już za stary do takiej pracy, za bardzo wiadom niepowodzeń, jakie niosą ze sobą jego metody nauki tych niepowodzeń, które doprowadziły włanie do koniecznoci szkolenia nowego menedżera.
- Tak - powiedział. - To straszne, ale nie ma innego wyjcia. W innych okolicznociach zabralibymy tego człowieka na pokład miasta. On zupełnie nie dba o to, dla kogo pracuje. Ale w obecnej sytuacji Hruntanie z pewnocią szukaliby go i oczywicie znaleźli. Musimy mieć jego nie podlegające dyskusji zwłoki i jeli się to okaże możliwe - jakiego miejscowego winnego. Twój człowiek będzie musiał rozpracowywać stosunki panujące wród tutejszej naukowej kliki i obciążyć tym zabójstwem którego z tych laboratoryjnych jastrzębi. Ale Schloss musi zginąć. To jedyny sposób zapewnienia miastu przetrwania.
To ostatnie stwierdzenie było najistotniejszym i kończącym wszelkie dyskusje argumentem w logice wędrowców, toteż Carrel nie był w stanie z nim dyskutować. Ale było zupełnie jasne, że plan Amalfiego mocno go wzburzył. Burmistrz powziął ciche postanowienie, że obarczy chłopaka wyjątkowo dużą liczbą zajęć wewnątrz miasta, przynajmniej do czasu, aż Hruntanie znacznie zaawansują budowę swoich generatorów pól tarcia.
Tak czy inaczej, zgodnie z wymogami planu Hazletona, teraz włanie należało wbić policji następną szpilę. I choć Amalfi został już zmuszony do odstąpienia w wielu punktach od tego planu (strategia Hazletona zakładała na przykład, że na Gorcie wylądują potajemnie także mieszkańcy Utopii i wszystkimi swymi siłami dopomogą ziemskiej policji w ujarzmieniu Hruntan), to myl, żeby potargować się z policjantami o księstwo Gortu, w dalszym ciągu zdawała się mieć sens.
Odprawił Carrela i wszedł do swego gabinetu. Zdjął miękki plastikowy pokrowiec z mało używanego urządzenia - komunikatora Diraca. Był to jedyny rodek porozumiewania się, którego nie mieli Hruntanie i oczywicie hamiltonianie. Wcisnął między zęby koniuszek cygara i wywołał kapitana policji.
Przestarzały model urządzenia nie miał ekranu, ale kapitan wyraził swoje uczucia zupełnie plastycznie:
- Jeżeli chce mi pan zawracać dupę tym, że Hruntanie pogwałcili wasz kontrakt - warknął - to niech pan sobie da spokój. I tak jestem już prawie zdecydowany rozsadzić całą tę planetę. A prawa dotyczące wędrowców też się wreszcie kiedy zmienią, a wtedy...
- W żadnym wypadku nie mógłby pan rozsadzić tej planety - powiedział Amalfi z niezmąconym spokojem. - Fala uderzeniowa spowodowałaby wybuch miejscowej gwiazdy, a to zniszczyłoby cały układ planetarny i pańscy zwierzchnicy zażądaliby pańskiej głowy. Ja tylko próbuję zaoszczędzić wam nieco kłopotów. Jeżeli was to interesuje, możemy pogadać.
Policjant rozemiał się.
- W porządku - powiedział Amalfi. - Śmiej się, ty pacanie. Za niecałe dziesięć miesięcy zostaniesz zdegradowany i oddelegowany do patrolowania ziemskiej stratosfery. Tam raz na dziesięć lat spotkasz jaki statek i będziesz trzaskał dziobem, że na wiecie nie ma sprawiedliwoci. Kiedy Ministerstwo Spraw Wewnętrznych usłyszy, że pozwoliłe połączyć się siłom Hruntan i hamiltonian, że ta wojna będzie kosztowała Ziemię dwiecie czy trzysta miliardów germanów i potrwa dwadziecia pięć lat...
- Jeste wierutnym blefiarzem, hobo - powiedział policjant, lecz odrobinę jakby zaniepokojony. - Oni się nie połączą. Walczą ze sobą już ponad sto lat.
- Czasy się zmieniają - powiedział Amalfi. - A połączenie na pewno dojdzie do skutku, bo jeżeli wy nie chcecie Księstwa Gortu, to ja zaproponuję je Utopii. Ich połączony arsenał będzie wyglądał doć imponująco. Każda ze stron posiada co, czego nie ma ta druga, a i my nie bylimy w stanie zapobiec temu, żeby każda z nich nie nauczyła się czego od nas. Mimo to...
- Chwileczkę - przerwał mu roztropnie policjant. Był zupełnie wiadom - co do tego Amalfi nie miał żadnych wątpliwoci - że cała ta rozmowa odbierana jest przez setki, a może nawet tysiące diraków w całej zamieszkanej Galaktyce, w tym także w kwaterze głównej policji na Ziemi. Była to jedna z najważniejszych cech charakterystycznych komunikatorów Diraca, a czy stanowiła zaletę, czy wadę, zależało głównie od tego, w jaki sposób się je wykorzystywało. - Chce pan powiedzieć, że już wam się udało zdobyć tam taką pozycję, iż możecie tym księstwem dysponować? A skąd ja mogę wiedzieć, czy uda wam się ją utrzymać?
- Niczym nie ryzykujecie. Albo wydam wam tę planetę, albo nie. Ja chcę tylko, żebycie uchylili grzywnę nałożoną na miasto, skasowali tamy z nakazem ewakuacji i wydali nam glejt na opuszczenie tego układu planetarnego. Zapłata przy odbiorze. Jeli ja nawalę, wy nie płacicie.
- Hmm... - Z głonika dobiegł jeszcze jaki inny szmer, jakby kto mówił co cicho do policjanta. - A jak chcecie tego dokonać?
- Och, długo by opowiadać - odparł Amalfi sucho. - Jeżeli wchodzicie do gry, to nadajcie kopię zgody.
- Odpada. Pogwałcilicie nakaz ewakuacji i musicie zapłacić grzywnę. To jest poza dyskusją.
Amalfiemu to wystarczyło. Policjant nie miał oczywicie zamiaru obiecywać skasowania tamy z dowodami przestępstwa podczas rozmowy przez komunikator. Ale to, że upierał się tylko przy tym jednym punkcie, wskazywało, że ogólnie wyraża zgodę.
- Więc przylijcie mi sam opieczętowany glejt. Umieszczę go w skarbcu margrabiego Hazcy. Odbierzecie go sobie po wylądowaniu na planecie.
Po krótkiej chwili milczenia policjant powiedział:
- No... dobrze.
Krążek tamy tuż obok Amalfiego zaczął szybko wirować. Zadowolony z siebie burmistrz przerwał połączenie.
Gdyby plan się powiódł, obwołano by go majstersztykiem i opowiadano o nim legendy. Bo choć policja nie puciłaby pary z ust, sami wędrowcy roznieliby tę opowieć po całej Galaktyce.
I tylko dezercja Hazletona pozbawiała jako tę perspektywę uroku.
Kto mocno nim potrząsnął. Całą siłą woli próbował się obudzić, ale jego sen był głęboki jak mierć i zdawało się, że nawet najpotężniejsze zmagania z samym sobą nie pozwolą mu się wyrwać z jego otchłani. Wirowały wokół niego jakie upiorne cienie i twarze i nagle poczuł, że w ciemnoci zbliżają się do niego ogromne stalowe szczęki.
- Amalfi! Obudź się, człowieku! Amalfi, to ja, Mark! Niech się pan wreszcie obudzi...
Stalowa paszcza zatrzasnęła się z koszmarnym kłapnięciem i wirujące twarze znikły. Przed oczyma rozlało mu się błękitne wiatło.
- Kto tu? Kto tu jest?
- To ja - powiedział Hazleton. Amalfi z niedowierzaniem zamrugał oczami. - Szybciej, człowieku, szybciej. Nie ma chwili do stracenia.
Amalfi usiadł powoli i spojrzał na menedżera. Był zbyt oszołomiony, żeby wiedzieć, czy jego powrót w ogóle go cieszy.
- Cieszę się, że cię widzę - powiedział odruchowo, zastanawiając się przez chwilę, dlaczego to stwierdzenie zabrzmiało tak fałszywie. Mógł mieć tylko nadzieję, że później nabierze prawdziwoci. - Jak się przedostałe przez kordon policyjny? Dałbym głowę, że tego nie da się zrobić.
- Siłą i łapówkami, to wypróbowana kombinacja. Później panu wszystko wyjanię.
- Prawie się spóźniłe - powiedział Amalfi, czując nagły przypływ energii. - Czy ciągle jeszcze jest tutaj noc? Tak. Wielkie bum ma nastąpić dopiero tuż przed południem, inaczej bym nie spał. Potem nie zastałby już tutaj miasta.
- Przed południem? To niezgodne z planem. Ale ta sprawa może zaczekać. Niech pan wstaje, szefie, czeka nas kupa pracy.
Drzwi do pokoju rozsunęły się nagle i stanęła w nich dziewczyna z Utopii. Jej twarz zdradzała wyraźne podniecenie. Amalfi pospiesznie sięgnął po swoją kurtkę.
- Mark, musimy się spieszyć. Kapitan Savage mówi, że nie będzie czekał dłużej niż piętnacie minut. I nie będzie. On cię w głębi duszy nienawidzi i z wielką przyjemnocią zostawiłby nas tutaj u tych barbarzyńców!
- Jedna chwila, Dee - powiedział Hazleton, nie odwracając głowy.
Dziewczyna zniknęła. Amalfi wpatrywał się w marnotrawnego menedżera miasta.
- Zaraz, zaraz, Mark - powiedział powoli. - Co to wszystko właciwie znaczy? Nie wplątałe się chyba w jaką idiotyczną osobistą akcję ratowniczą.
- Osobistą? Nie. - Hazleton skrzywił wargi w umiechu. - Wyciągniemy stąd całe miasto, i to dokładnie w momencie przewidzianym harmonogramem. Chciałem jako dać panu znać, że postępujemy zgodnie z planem, ale hamiltonianie nie mają oczywicie diraków, a poza tym bałem się wsypać przed policją. Niechże się pan wreszcie ubierze, wyjanię panu wszystko po drodze. Ci hamiltonianie pracowali jak szatany. Zainstalowali wiratory na wszystkich statkach, jakie udało im się ciągnąć. Już prawie podjęli decyzję o poddaniu się policji... w końcu mają więcej wspólnego z Ziemią niż Hruntanie... ale kiedy opowiedziałem im, co zaplanowalimy, i pokazałem zasadę działania wiratora, wstąpił w nich nowy duch.
- Uwierzyli ci tak od razu?
Hazleton wzruszył ramionami.
- No, nie, oczywicie, że nie. Na wszelki wypadek utworzyli specjalną flotę złożoną z dwudziestu pięciu przerobionych lekkich krążowników, i tę włanie flotę przysłali tutaj. Są w tej chwili na górze.
- Nad miastem?!
- Tak. Słyszałem, jak Hruntanie was porywali. Przypuszczam, że ultrafon trzymał pan włączony na benefis policji, ale i na Utopii wszystko było bardzo dobrze słychać. Przekonałem ich, żeby połączyli swoją ucieczkę z ukradkowym rajdem tutaj i pomogli wyprowadzić stąd miasto. Trochę musiałem się nagadać, ale w końcu uwierzyli, że łatwiej uda im się opucić ten układ planetarny, jeżeli policja będzie musiała zajmować się dwiema sprawami naraz. No i oto jestemy... i to punktualnie.
Hazleton znów się umiechnął.
- Policaje nie mieli pojęcia, że w pobliżu tej planety znajdują się jakiekolwiek statki z Utopii, i ich straże najwyraźniej drzemały. W tej chwili wiedzą już oczywicie o wszystkim, ale ciągnięcie tutaj zajmie im trochę czasu i zanim to zrobią, nas już tu nie będzie,
- Mark, jeste romantycznym dupkiem - powiedział Amalfi. - Dwadziecia pięć lekkich krążowników i do tego przedpotopowych, z wiratorami czy bez!
- W planach Savage'a nie ma nic przedpotopowego - obruszył się Hazleton. - Nienawidzi mnie za sprzątnięcie mu sprzed nosa Dee, ale na walce w przestrzeni zna się jak mało kto. Ta flota ma zapewnić przetrwanie nie tylko ludziom, ale przede wszystkim samej idei hamiltonianizmu. W momencie, w którym zostaną zaatakowane, każdy z tych dwudziestu pięciu statków ma rzucić się do ucieczki w innym kierunku, walcząc do końca i próbując zmienić bitwę w szereg indywidualnych starć. W ten sposób co najmniej kilka statków powinno przetrwać, a tym samym ich ideały i nasze miasto.
- Spodziewałem się po tobie czego więcej niż gestu rodem ze szmirowatego stereo - powiedział Amalfi. Napoleoniada!... "Nieustraszony młody bohater prowadzi oddział wiernych druhów do twierdzy wroga, oswabadzając umiłowanego władcę z rąk rozwcieczonych hord niewiernych!"... Miasto zostaje tu, gdzie jest. Jeżeli chcesz odlecieć z tą swoją eskadrą samobójców, to proszę bardzo.
- Amalfi, pan chyba nie rozumie...
- Nie doceniasz mnie - przerwał mu Amalfi opryskliwie. Przeszedł wielkimi krokami na drugą stronę pokoju, w kierunku balkonu. - Rozsądni Utopianie pozostali w domu, to rzecz pewna. Zdradzenie im sekretu wiratora było sprytnym posunięciem; dzięki temu walczyli dłużej i odwracali od nas uwagę policji, kiedy nam to było potrzebne. Ale ci, którzy próbują uciec gdzie na pogranicze Galaktyki, to fanatycy, przypadki nieuleczalne. Czy wiesz, jak by się to wszystko skończyło? Bo powiniene wiedzieć i wiedziałby, gdyby nie nabił sobie głowy jaką babą, która miesza ci rozum jak zupę warząchwią. Po kilku pokoleniach życia na obrzeżach Galaktyki nikt z nich nie będzie nawet p a m i ę t a ł o hamiltonianizmie. Zagospodarowanie nowej planety to zajęcie dla precyzyjnie przygotowanej ekspedycji z pełną obsadą ludzką. Ci ludzie są odpryskami toczącej się od stu lat wojennej lawiny. A ty chcesz, żebymy im pomogli wywołać taką samą lawinę w jakim innym miejscu! O nie, dziękuję.
Otworzył drzwi na balkon z takim impetem, że Hazleton musiał uskoczyć, żeby nimi nie oberwać, i wyszedł na taras. Noc była bezchmurna i jak zawsze na Gorsie - przejmująco zimna. Setki gwiazd migotały na niebie poprzez łunę rzucaną przez miasto: Utopiańskich statków nie można było oczywicie dostrzec znajdowały się zbyt wysoko, a poza tym hamiltoniańska technika na pewno potrafiła zapewnić im niewidzialnoć i niewykrywalnoć nawet z bliska.
- Będę się musiał nieźle napracować, żeby wyjanić to wszystko Hruntanom - powiedział burmistrz głosem naładowanym tłumioną wciekłocią. - Jedyne co mi pozostaje, to powiedzieć im, że Utopianie usiłowali nas zniszczyć, zanim do końca zdradzimy sekret pól tarcia. Ale żeby mi się to udało, muszę natychmiast wezwać pomoc.
- Zdradził pan Hruntanom...
- Oczywicie! - warknął Amalfi. - To była jedyna broń, jaka nam pozostała, po podpisaniu z nimi kontraktu. Możliwoć zmasowanej inwazji Utopian rozwiała się w momencie, w którym przygwoździła nas policja. A ty ciągle jeszcze usiłujesz mnie tutaj namówić do użycia wyszczerbionego już narzędzia!
- Mark! - dobiegł z pokoju głos dziewczyny, pełen szalonego napięcia. - Mark, gdzie jeste?
- No, idź - powiedział Amalfi, nie odwracając głowy. - Niedługo nie będą mieli czasu na pielęgnowanie swoich wierzeń i zostanie ci miły, pograniczny domek z kocianym radłem pod płotem w zagrodzie. Miasto zostaje tutaj. Jutro w południe ci Utopianie, którzy pozostaną, znajdą się w znakomitej sytuacji do prowadzenia targów o swoje prawa z Ziemią. Hruntanie dostaną porządną nauczkę, a my będziemy już daleko stąd.
Dziewczyna musiała widocznie zauważyć otwarte drzwi, bo stanęła w nich w porę, żeby usłyszeć ostatnie dwa zdania.
- Mark - krzyknęła nerwowo. -- O czym on mówi? Savage twierdzi...
Hazleton westchnął.
- Savage jest idiotą takim samym jak ja. Amalfi ma rację... zachowałem się jak dziecko. Lepiej odleć, Dee, póki jeszcze masz szansę.
Dziewczyna podeszła do balustrady i zaglądając mu w oczy, położyła mu rękę na jego ramieniu. Wyglądała na tak bardzo oszołomioną i skrzywdzoną, że Amalfi musiał odwrócić wzrok. Wyraz jej twarzy przypominał mu o zbyt wielu rzeczach, o których najlepiej było całkowicie zapomnieć, a niektóre z nich nie były mu wcale obojętne. Usłyszał jej szept:
- Czy ty... czy ty chcesz, żebym odleciała, Mark? Czy ty zostajesz w miecie?
- Tak - wymamrotał Hazleton. - To znaczy... nie. Chyba narobiłem niezłego galimatiasu. Chciałbym to jako choć w częci odrobić. Tak czy inaczej muszę zostać Dee. A tobie będzie lepiej wród swoich...
- Panie burmistrzu - powiedziała dziewczyna. Amalfi niechętnie odwrócił głowę w jej stronę. - Kiedy spotkalimy się po raz pierwszy, powiedział pan, że w tym miecie jest miejsce dla kobiet. Czy pan to pamięta?
- Pamiętam - odparł Amalfi. - Ale jestem pewien, że nie spodobałyby się pani zasady naszej polityki. My nie jestemy państwem hamiltoniańskim. Miasto jest trwałe, samowystarczalne i statyczne. Żyjemy z tego, co wyrzucą na brzeg fale mórz historii. Jestemy wędrowcami. To nie jest przyjemna nazwa.
- Może nie zawsze tak będzie - westchnęła dziewczyna cichutko.
- Obawiam się, że zawsze. Nawet nasi mieszkańcy nie bardzo się zmieniają, Dee. Podejrzewam, że nikt tego pani do tej pory nie powiedział, ale znaczna większoć mieszkańców tego miasta ma sporo ponad sto lat. Ja sam liczę ich sobie prawie siedemset. Pani też żyłaby tak długo, gdyby pani do nas przystała.
Dziewczyna zmieniła się w studium szoku i niedowierzania, ale powiedziała z uporem:
- Zostanę.
Niebo zaczynało leciutko blaknąć. Nikt nie przerywał ciszy. Migotanie gwiazd traciło powoli swoją intensywnoć i nic nie wskazywało na to, że gdzie tam, w górze, maleńka flota mknie w bezkresny wszechwiat.
Hazleton chrząknął delikatnie.
- Co mam do roboty, szefie? - spytał ochryple.
- Mnóstwo rzeczy. Musiałem sobie radzić z Carrelem, ale chociaż chłopak jest chętny, to zupełnie brak mu dowiadczenia. Przede wszystkim przygotuj miasto do startu na pierwszy mój znak. Potem wysil mózgownicę i wykombinuj, co powiedzieć Hruntanom na temat tej floty Utopian. Możesz rozwinąć jako to, co ja wymyliłem albo spłodzić co zupełnie innego. Jest mi to najzupełniej obojętne. Lepszy w tym jeste, niż ja byłem kiedykolwiek.
- Ale co takiego ma się właciwie wydarzyć w południe?
Amalfi wyszczerzył zęby w szerokim umiechu. Stwierdził nagle ze zdumieniem, że czuje się zupełnie dobrze. Odzyskanie Hazletona było jak odnalezienie diamentu ze skazą, uważanego już za bezpowrotnie stracony. Skaza tkwiła w nim w dalszym ciągu i usunąć całkowicie nie da się jej pewnie już nigdy, lecz mimo to diament i tak był najprecyzyjniej tnącym przyrządem w domu, a poza tym - ileż wiązało się z nim wspomnień.
- No więc, sprawa wygląda następująco. Carrel namówił Hruntan na budowę ogromnego generatora pól tarcia, mającego obsługiwać całą planetę. Wmówił im, że w ten sposób maszyny będą zużywały mniej energii czy jaką inną tego typu bzdurę. Wyrysował im plany generatora niemal dwa razy potężniejszego, niż im powiedział, i w dodatku pominął prawie wszystkie urządzenia kontrolne. Ustawił wszystko tak, że generator może pracować tylko w jednym kierunku, a mianowicie maksymalnie zwiększając wszystkie siły przylegania występujące na całej planecie. Jutro w południe ma nastąpić próbny rozruch.
Amalfi umiechnął się do siebie, a potem mówił dalej.
- Tymczasem jest tutaj pewien facet, niejaki Schloss, który chyba domyla się, jakie to urządzenie tak naprawdę sprzedalimy Hruntanom. Zdecydowałem, że trzeba go usunąć ze sceny za pomocą starej sztuki z ofiarą miejscowych porachunków. Według mnie, powinno to wywołać wystarczająco dużo zamieszania w rodowisku naukowym, żeby powstrzymać Hruntan od zbytniego wciubiania nosa w nasze sprawy, przynajmniej na jaki czas. A potem, mam nadzieję, będzie już za późno. Ponieważ końcowy efekt naszego przedsięwzięcia powinien wyglądać dokładnie tak samo jak efekt inwazji Utopian, wezwałem także, zgodnie z twoim harmonogramem, policję i wytargowałem od nich glejt na opuszczenie tego układu. Proste?
Mniej więcej w połowie tych wyjanień Hazleton przyszedł do siebie na tyle, że dotarł do niego komizm sytuacji opisywanej przez Amalfiego. Pod koniec krztusił się już ze miechu.
- Dla mnie bomba - powiedział. - Teraz już rozumiem, dlaczego nie bardzo był pan zadowolony z Carrela. Amalfi, w życiu nie słyszałem o takim blefie. Z takim dramatyzmem kazać mi odlecieć z Savagem! Czy pan wie, że ta pańska fantastyczna intryga nie może się powieć?
- Dlaczego, Mark? - spytała Dee. - Ja nie widzę w niej żadnego słabego punktu.
- Bo co prawda jest bardzo sprytna, ale w wielu punktach nie dopracowana. Trzeba spojrzeć na wszystko okiem dramaturga. Punkt kulminacyjny musi być naprawdę wstrząsający, bo inaczej diabli biorą cały efekt. Będzie znacznie lepiej, jeżeli...
Z sypialni dobiegł ich melodyjny sygnał prywatnego telefonu Amalfiego, a nad drzwiami balkonowymi zapaliła się neonowa lampka. Burmistrz skrzywił się z niezadowoleniem i dotknął przycisku na balustradzie.
- Pan burmistrz? - rozległ się z ukrytego głonika nerwowy głos. - Przepraszam, że pana budzę, ale mamy kłopoty. Przede wszystkim nad miastem pojawiło się co najmniej dwadziecia jakich statków. Mielimy włanie pana o tym zawiadomić, ale przed chwilą same odleciały. A dwie minuty temu zgłosił się do nas jaki uciekinier. Mówi, że nazywa się Schloss i że wszyscy nastają na jego życie. Twierdzi, że chce pracować dla nas. Czy mam go wysłać do psychiatry, czy co z nim zrobić? Bo może przypadkiem facet mówi prawdę.
- Oczywicie, że to prawda - powiedział Hazleton. To jest włanie pierwsza luka w pańskim planie, szefie.
Afera z doktorem Schlossem okazała się bardzo trudna do rozwikłania. Amalfi ocenił jednak tego człowieka nieco zbyt powierzchownie. Agent Carrela rozpracował miejscowe stosunki polityczne w najdrobniejszych szczegółach i wprowadził w nie totalne zamieszanie. Kiedy miastu potrzebna była czyja mierć, zawsze najlepiej było tak wszystko zaaranżować, żeby samego zabójstwa dokonał kto z zewnątrz. W sprawie doktora Schlossa okazało się to absurdalnie łatwe do wykonania. W naukowym wiatku Gortu istniały cztery niezależne kliki, zwalczające się nawzajem z fanatycznym uporem majtków wiercących dziury w kadłubie własnej łodzi po to, by pozbyć się współtowarzyszy podróży. Do tego sam dwór nie dowierzał Schlossowi, a w wewnętrzne porachunki uczonych mieszał się z zasady bardzo rzadko, tylko wtedy, kiedy morderstwa stawały się nazbyt jawne.
Bardzo łatwo było zatem pociągnąć za sznurki, wprawiające w ruch siły, które szybko i bez trudu usunęłyby z drogi doktora Schlossa, ale ten nie miał najmniejszej ochoty dać się usunąć. Gdy tylko zorientował się, że grozi mu jakie niebezpieczeństwo, natychmiast z psującą wszystkie szyki bezporedniocią udał się wprost do miasta.
- Problem polega na tym - składał swój meldunek Carrel - że on do ostatniej chwili zupełnie nie zdawał sobie sprawy z tego, na co się zanosi. To zadziwiająco normalny facet i do głowy mu nie przyszło, że ktokolwiek mógłby nastawać na jego życie, dopóki nie zobaczył noża.
Hazleton skinął głową.
- Założę się, że to sam dwór go w końcu ostrzegł, bo nie chciało im się zapewniać mu ochrony.
- Zgadza się, proszę pana.
- A to oznacza, że wkrótce wpadnie tu Jego Niedomytoć Hazca ze swoimi dandysami - burknął Amalfi. - Nie przypuszczam, żeby facet zawracał sobie głowę zacieraniem ladów, więc będą go szukali u nas. Co masz zamiar zrobić, Mark? Ten generator pól tarcia za późno ma rozpocząć działanie, żeby wybawić nas i z tego kłopotu.
- To prawda - przyznał Hazleton. - Carrel, czy ten twój człowiek ma jeszcze kontakt z kliką, która chciała wyprawić Schlossa w ostatnią podróż?
- Oczywicie.
- Każ im zlikwidować przywódcę tej grupy. Nie pora teraz na żadne koronkowe zagrania.
- Co masz zamiar na tym zyskać? - spytał Amalfi.
- Czas. Schloss zniknął. Hazca może podejrzewać, że facet przyszedł do nas, ale większoć będzie mylała, że został zabity. To następnie morderstwo będzie wyglądało tak, jakby to kto z grupy Schlossa chciał pomcić jego mierć. Schloss nie ma oczywicie prawdziwej własnej kliki, ale musi być kilku takich, którzy uważają, że na jego mierci wiele by stracili. W ten sposób rozpoczniemy wendetę. W walce takiej jak ta liczy się przede wszystkim wprowadzenie przeciwnika w błąd.
- Może i tak - powiedział Amalfi. - Ale w takim razie muszę natychmiast zarzucić grafa Nadra stertą oskarżeń i skarg. Im więcej zamieszania, tym dłuższa zwłoka - a do południa zostało nam już niecałe cztery godziny. Na razie musimy ukryć gdzie tego Schlossa, i to najlepiej jak się da, bo jeszcze wypatrzy go utaj który z wartowników Hazcy. Najlepszym miejscem będzie chyba ten kreator niewidzialnoci w dawnym tunelu zachodniego metra... pamiętasz go? Kupilimy go od Lutnian za ciężkie pieniądze, a całe jego działanie ograniczyło się do kręcenia w kółko, błyskania i wydawania jakich idiotycznych dźwięków.
- To włanie przez niego rozstrzelano mojego poprzednika - powiedział Hazleton. -- Czy też może za to fiasko na Epoce? Ale oczywicie wiem, gdzie jest ta maszyneria. Uruchomimy ten złom, ?eby trochę pobłyskał i pohuczał. Żołnierze Hazcy panicznie boją się wszelkich działających urządzeń i do głowy im nie przyjdzie, żeby zaglądać do rodka czego, co pracuje, nawet gdyby podejrzewali, że zbieg tam włanie się ukrył. A nie będą podejrzewać. Tego jestem pewien. A poza tym... Bogowie wszystkich gwiazd! Co to było?!
Przeciągły, budzący grozę, metaliczny trzask przeradzał się w oddali w głuchy pomruk. Amalfi umiechnął się od ucha do ucha.
- Grzmot - wyjanił. - Na wiatach planetarnych występuje zjawisko zwane pogodą, Mark. Taką to już mają paskudną cechę. Co mi się zdaje, że będziemy mieli burzę.
Hazleton wzruszył ramionami.
- Kiedy to usłyszałem, miałem ochotę schować się pod łóżko. No, do roboty.
Wyszedł szybko z pokoju, a Dee pobiegła za nim. Amalfi przywołał na balkon taksówkę i rozmylając o zaletach ataku jako rodka obrony, kazał się zawieźć do budynku RCA. Miał zamiar wylądować na jego dachu, bo tam włanie znajdowała się mieszkalna nadbudówka, do której zmierzał, ale wszystkie gzymsy całego wieżowca najeżone były karabinami mezonowymi i szybkostrzelnymi działkami. Graf Nadr nie lubił ryzykować.
Windziarzowi zakazano wwiezienia Amalfiego wyżej niż na siedemdziesiąte piętro. Przeklinając na czym wiat stoi, pokonał ostatnie pięć kondygnacji pieszo. Na każdym podecie schodów kontrolowali go podejrzliwie butni, rozwaleni na krzesłach żołnierze. Zanim dotarł do nadbudówki, wciekłoć, którą usiłował po drodze w sobie wywołać, w najmniejszym stopniu nie była już sztuczna.
Na górze grała muzyka, a powietrze ciężkie było od charakterystycznego dla całej hruntańskiej szlachty fetoru niedomytych ciał, zlanych obficie duszącymi perfumami. Nadr siedział rozparty w swoim fotelu i otoczony kobietami słuchał harfistki, piewającej wibrującym, beznamiętnym głosem obsceniczną balladę. W jednej z upiercienionych dłoni trzymał ciężki puchar napełniony dymiącym rigeliańskim winem - zapewne z zapasów miasta, bo Hruntanie nie mieli kontaktu z Rigelem już od setek lat - i przesuwał nim nieustannie pod pokaźnym nosem, delektując się jego delikatnym aromatem.
Wchodząc do pokoju, Amalfi dostrzegł, że Nadr zerknął na niego znad brzegu swego ogromnego kielicha, lecz poza tym nic nie wskazywało na to, że graf zauważa jego obecnoć. Burmistrz poczuł, że cinienie wyraźnie mu skacze, a nadgarstki drętwieją i robią się lodowato zimne, ale się opanował. Dobrze było być odpowiednio wciekłym, lecz jednoczenie musiał doskonale panować nad tym, co mówi i robi.
- I cóż tam u was słychać? - odezwał się w końcu Nadr.
- Czy zdajecie sobie sprawę, że bylicie tylko o krok od przejcia w stan rozrzedzonego gazu? - zapytał ostro Amalfi.
- Och, drogi przyjacielu,. niech pan nie mówi, że włanie udaremnilicie w moim imieniu jaki zamach stanu - odparł lekko graf. Swojej angielszczyzny musiał nauczyć się od liwerpulczyków, bo chyba tylko na tym jednym wędrowcu mówiono w tak dziwnie gardłowy sposób. - To naprawdę byłaby, delikatnie mówiąc, przesada.
- Nad miasto nadleciało dwadziecia pięć hamiltoniańskich statków - powiedział Amalfi groźnie. - Odpędzilimy je, ale wszystko wisiało na włosku. A cała sprawa, jak widzę, ani panu, ani pana szefom nie zmąciła nawet snu. W jaki sposób możemy cokolwiek dla was zrobić, jeżeli wy nawet ochrony nie potraficie nam zapewnić?
Nadr wyraźnie się zaniepokoił. Wyciągnął spomiędzy poduszek maleńki mikrofon i szybko rzucił co do niego we własnym języku. Amalfi nie mógł dosłyszeć odpowiedzi, ale otrzymawszy ją, graf odprężył się nieco, choć twarz nie całkiem mu się rozpogodziła.
- Co ty mi tu, człowieku, chcesz wmówić? - spytał z irytacji w głosie. - Nie było żadnej bitwy. Pojazdy nie zrzuciły żadnych bomb, nie wyrządziły żadnych szkód. Ścigano je aż do strefy policyjnej blokady.
- Czy głuchy słucha, jakich argumentów? - nie spuszczał z tonu Amalfi. - Jaki naoczny dowód przekona lepego? Wam tutaj wydaje się, że każda broń, żeby były skuteczna, musi robić wielkie bum! Gdybycie obejrzeli rejestry naszej rozdzielni mocy, zobaczylibycie, że o wicie w ciągu pół godziny stracilimy prawie milion megawatów. My nie zużywamy takich iloci energii do podgrzewania zupy!
- To żaden dowód - mruknął Nadr. - Takie zapisy można z łatwocią sfałszować, a poza tym jest wiele różnych sposobów zużywania energii.., albo jej marnowania. Przypućmy na przykład, że te statki, które jakoby was zaatakowały, wysadziły tutaj szpiega. I że w następstwie tego pewien hruntański naukowiec, zdrajca własnego imperatora, zabrany został z waszego miasta, na przykład w nadziei przewiezienia go na Utopię. No, co by pan na to powiedział?
Twarz mu nagle pociemniała.
- Wy, międzygwiezdni włóczędzy, jestecie bezdennie głupi! Jest jasne jak słońce, że ta hamiltoniańska hałastra chciała odbić wasze miasto i została odpędzona przez naszych wojowników. Schloes mógł oczywicie odlecieć razem z nimi, ale równie dobrze może w dalszym ciągu ukrywać się gdzie u was. Zaraz się tego dowiemy.
Gestem ręki odprawił milczące kobiety, które pospiesznie wybiegły przez zasłonięte kotarą drzwi.
- Czy teraz zechce mi pan powiedzieć, gdzie on jest?
- Ja nie szpieguję Hruntan - odparł gładko Amalfi. - Sortowanie mieci nie należy do moich obowiązków.
Nadr spokojnym ruchem chlusnął mu resztką swego wina w twarz. Dymiący trunek zalał Amalfiemu oczy falą żywego ognia. Burmistrz z rykiem zatoczył się do przodu, próbując chwycić grafa za gardło. Usłyszał jego szyderczy miech i w tym samym momencie wiele silnych dłoni wykręciło mu ręce do tyłu.
- Doć! - rzucił krótko dostojnik. - Główny indagator Hazcy zmusi do gadania tych fagasów, choćby miał ich wszystkich powywieszać za nosy. - Przerwał mu odgłos grzmotu. Na zewnątrz deszcz jak fala przyboju z głonym szumem spływał po cianach, sprawiając miastu pierwszą tego rodzaju kąpiel od trzydziestu lat. Poprzez mgłę bólu Amalfi znowu zaczął rozróżniać poszczególne wiatła, lecz reszta wiata w dalszym ciągu pozostawała czerwoną, rozmazaną plamą. - Ale tego lepiej chyba zastrzelić na miejscu. On mówi, jak na mnie, nieco z b y t chętnie. Daj mi swój pistolet, ty tam, z naszywkami starszego żołnierza.
Co mignęło przed odzyskującymi zdolnoć widzenia oczyma Amalfiego, co jakby długi cień ze zgrubieniem na końcu - ręka trzymająca pistolet.
- Jakie ostatnie życzenie? - spytał Nadr filuternie. - Nie? No to w takim razie...
Nagle pokój wypełniło przenikliwe brzęczenie, zupełnie jakby wyroiły się pszczoły. Amalfi poczuł, że całe ciało wyskakuje mu lekko w górę, dziwnie jednak nie czuł żadnego bólu i w dalszym ciągu wszystko widział, a rzeczy znajdujące się w jego pobliżu nabrały nawet nieco wyraźniejszych kształtów. Czyżby to była przedmiertna jasnoć widzenia?
Nadr ryknął co rozwcieczonym głosem w swoim własnym języku, ale znów przerwał mu łoskot pioruna. Gdzie w kącie pokoju jeden z żołnierzy skowyczał ze strachu. Zbolałym oczom Amalfiego ukazał się zupełnie niezwykły widok.
Wszystko i wszyscy zdawali się unosić w powietrzu. Nadr wisiał kilka centymetrów nad poduszkami fotela, zupełnie sztywno i w absolutnym bezruchu, a całe ubranie wyraźnie odstawało mu od ciała. Pistolet, choć w dalszym ciągu wymierzony w Amalfiego, nie spoczywał już w dłoni grafa - zastygł nieruchomo ponad dywanem, o centymetr od skamieniałych palców wielmoży. Dywan także nie leżał bezporednio na podłodze, lecz tuż nad nią, tworząc puszyste morze, którego każdy włosek jeżył. się sztywno w górę. Obrazy odskoczyły od cian i tak pozostały, a poduszki wyprysnęły z foteli i poodsuwały się od siebie, tworząc widok do złudzenia przypominający zdjęcie pierwszych momentów wybuchu wykonane stroboskopową kamerą. W drugim końcu pokoju półki oderwały się od cian, a setki pojemników z mikrofilmami zawisły w powietrzu, w równiutkich odstępach, całkowicie nieruchomo, niczym nie podtrzymywane.
Amalfi ostrożnie wziął oddech. Jego kurtka, która podobnie jak szata Nadra wzdęła się jak balon, zachrzęciła lekko, ale materiał był wystarczająco elastyczny, żeby nie ulec rozdarciu. Nadr dostrzegł ten ruch i w szalonym wysiłku spróbował chwycić pistolet. Jego lewe ramię ani drgnęło, jakby zatopione w szkle. Udało mu się posunąć odrobinę do przodu prawą dłoń, lecz pistolet płynnie umknął przed jego palcami, a potem wrócił na swoje miejsce, kiedy graf cofnął rękę, szykując się do następnej próby.
Druga próba zakończyła się jeszcze większym niepowodzeniem. Ręka Nadra musnęła jedno z oparć fotela i w tym samym momencie ona także została unieruchomiona o centymetr od drewnianej powierzchni. Amalfi zachichotał.
- Radziłbym ci ograniczyć wszelkie ruchy do niezbędnego minimum - powiedział. - Gdyby, na przykład, za bardzo zbliżył swoją głowę do jakiego przedmiotu, to resztę dnia spędziłby gapiąc się w sufit.
- Co... co ty zrobił? - wystękał graf zduszonym głosem. - Kiedy się uwolnię...
- Nie uwolnisz się. W każdym razie nie wczeniej niż twoi przyjaciele wyłączą ten generator pól tarcia przerwał mu Amalfi. - Plany, które od nas otrzymalicie, były doć cisłe, ale tylko d o ć . Wasz generator może działać jedynie na plus. To znaczy, zamiast zmniejszać siłę wiązań międzycząsteczkowych, on je zwiększa i wytwarza efekt przylegania między w s z y s t k i m i płaszczyznami. Gdybycie byli w stanie dostarczyć mu tyle energii, ile potrzebuje, żeby osiągnąć pełną moc, to zatrzymalibycie w miejscu wszelki ruch cząsteczek i w ułamku sekundy zamrozilibycie nas wszystkich na mierć. Na szczęcie wasze źródła energii są doć kiepskie.
Uwiadomił sobie nagle, że od dłuższego już czasu odczuwa ostry ból w stopach. Plastikowe membrany jego butów usiłowały odsunąć się od ciał wywierając potężny nacisk na skórę nóg. Także mięnie szczęk gwałtownie dawały o sobie znać. Tylko fakt, iż pole generatora działało wyłącznie powierzchniowo, uchronił Amalfiego przed utratą wszystkich zębów, które wyskoczyłyby z dziąseł w ogromnym wysiłku odsunięcia się nawzajem od siebie. A i tak już sam opór stawiany przez wargi wystarczająco utrudniał mówienie.
Powoli wciągnął powietrze. Kamizelka znów zatrzeszczała, żebra zaskrzypiały w miejscu połączenia z mostkiem. I w tym momencie materiał nagle zwiotczał, a zaszyty w nim srebrny pas błyskawicznie otoczył ciało Amalfiego naprężoną obręczą. Podeszwy butów uderzyły ciężko o nienaturalnie prężący się dywan i przez szczeliny w cholewkach wyleciało z nich z sykiem powietrze.
Amalfi poruszył na próbę rękami, ocierając nimi o biodra - nie natrafiły na żaden opór. Tylko srebrny pas pochłaniający pole generatora zachował swoją pozycję, spinając jego klatkę piersiową krępującym ruchy, wrzynającym się w ciało gorsetem.
- Do widzenia - powiedział. - Pamiętaj, żeby się nie ruszać. Za jaki czas uwolni cię z tego policja. Nadr już tego nie usłyszał. Wychodzącymi z orbit oczyma wpatrywał się w swoje złote piercienie, dokonujące powolnej amputacji szeciu palców, na których je nosił.
Amalfi zdawał sobie sprawę, że teraz zostało już nie więcej niż piętnacie minut, zanim przeciążone pole tarcia zacznie wywoływać poważniejsze efekty. Zwykłe siły cząsteczkowej kohezji nie ulegną zakłóceniu, a więc ciała jednorodne - kamienie, deski, belki - zachowają swój stan fizyczny. Ale przedmioty wykonane z różnych, dopełniających się częci, zaczną wkrótce poddawać się działaniom sił, nakazujących im odsuwać się od siebie. W następnym etapie ulegną zniszczeniu struktury łączone wiązaniami o mniejszej spójnoci niż spójnoć ich poszczególnych częci składowych. Budynki, takie jak ratusz, na skutek odsuwania się od siebie antycznych cegieł zwiększyłyby swoją objętoć, by w momencie, w którym ustanie działanie generatora, runąć w gruzy. Bardziej nowoczesne gmachy i maszyny przetrwałyby tylko nieco dłużej. Do czasu objęcia przez policję władzy nad Gortem, planeta zmieni się w jedno wielkie rumowisko.
A w końcu ciało ludzkie, złożone z tysięcy rurek, tuneli, komór i zbiorników, zacznie się napinać, wzbierać i puchnąć, by w reszcie wybuchnąć. A tylko bardzo niewielu mieszkańców miasta miało srebrne pasy. Na wyposażenie w nie wszystkich nie było po prostu czasu.
Natychmiast rzucił się po schodach w dół, lawirując pomiędzy porażonymi, lewitującymi strażnikami. Dobiegające ze wszystkich stron brzęczenie stało się niemal nie do zniesienia. Na siedemdziesiątym piętrze stanął twarzy w twarz z nieoczekiwanym problemem. Światełka nad rozsuwanymi drzwiami wskazywały, że winda została zablokowana gdzie wewnątrz szybu, prawdopodobnie na skutek działania mechanizmu bezpieczeństwa, reagującego na uruchomienie generatora pól tarcia.
O zejciu schodami nie mogło być mowy. Nawet w normalnych okolicznociach nigdy nie pokonałby pieszo siedemdziesięciu pięter. Tym bardziej nie udałoby mu się to teraz, kiedy na skutek działania pola jego stopy poruszały się jak w gęstym błocie - pas nie chronił niestety równie skutecznie całego ciała, a stopy znajdowały się już niemal na granicy jego zasięgu. Ostrożnie dotknął ciany. Poczuł, że rękę ogarnia nieprzyjemne uczucie obezwładniającego ssania i natychmiast ją cofnął.
Siła ciężkoci - najprostszy sposób dotarcia na dół...
Wszedł szybko do najbliższego pomieszczenia, przeciskając się pomiędzy czterema zawieszonymi w powietrzu, jęczącymi postaciami ludzkimi i kopnięciem wybił okno. Ostrożnie przelazł przez nie na zewnątrz.
Do nastypnego tarasu było dwadziecia pięter. Amalfi zawiał za oknem, opierając się mocno dłońmi i stopami o metal ciany. Po chwili namysłu przyciągnął do niej także czoło. Zwolnił chwyt i zaczął zelizgiwać się w dół.
Powietrze zaszumiało mu w uszach, przed oczami zamigotały mijane po drodze okna. Dłonie zaczynały odczuwać coraz większe ciepło. Co prawda nie dotykał nimi właciwie samego metalu, lecz mimo to niechętnie poddająca się grawitacji siła wiązań pobierała swoją daninę. Taką włanie cenę trzeba było zapłacić za pogwałcenie spotęgowanego działania pól tarcia.
Widząc zbliżającą się szybko płaszczyznę podestu, Amalfi rozpłaszczył się, przyciskając ciało maksymalnie do ciany. Impet upadku był potężny, lecz wyglądało na to, że nie spowodował pęknięcia żadnej koci. Półprzytomny po czołowym zderzeniu z betonową powierzchnią, wstał i, nie zostawiwszy sobie ani ułamka sekundy na jakikolwiek namysł, zataczając się podszedł do krawędzi tarasu. W chwilę później zsuwał się już w dół następnego kilkudziesięciopiętrowego odcinka ciany.
Uderzenie o betonowe płyty chodnika tak go oszołomiło, że przez dłuższą chwilę zastanawiał się, gdzie znajduje się krawędź następnego podestu, przez którą trzeba przeleźć, by zjechać na sam dół. Ręce i czoło miał poparzone, jakby zanurzył je we wrzącym oleju, a stopy bulgotały mu wewnątrz teflonowych butów, jak bryły tłuszczu w kadzi do jego wytapiania. Stały grunt pod nogami wywołał potworne zawroty głowy, zatrzymujące go w miejscu przez długie, bezcenne minuty.
Wznoszący się nad nim budynek zaczął wydawać tłumione jęki.
Wzdłuż całej ulicy stali zastygli w przedziwnych pozach mieszkańcy miasta - tak włanie musiał pewnie wyglądać najniższy krąg piekieł. Ostatnim wysiłkiem woli, opanowując nudnoci, Amalfi podniósł się i ruszył chwiejnym krokiem w kierunku wieży kontrolnej. Brzęczenie zdawało się wypełniać cały wszechwiat.
- Amalfi! Bogowie wszystkich gwiazd! Co się panu stało?
Kto chwycił go pod ramię. Surowica cieknąca z jednego wielkiego pęcherza, w jaki zmieniło się teraz jego czoło, zalewała mu oczy.
- Mark...
- Tak, tak, to ja. Co się panu stało? Skąd pan ma ten...
- Startuj! Natychmiast star...
Gwałtowne szarpnięcie bólu przeniosło go w dzwoniącą ciemnoć.
Poczuł, że kto obmywa mu głowę i dłonie jakim chłodnym płynem. Dotknięcia były delikatne i kojące. Przełknął linę i spróbował odetchnąć.
- Spokojnie, John. Spokojnie.
John. Nikt go tak nie nazywał. Kobieta. Głos i ręce należały do jakiej kobiety.
- Spokojnie.
Udało mu się wydobyć z siebie ochrypły dźwięk, a potem kilka słów. Dłonie delikatnie i monotonnie wmasowywały w jego czoło chłód.
- Spokojnie, John. Wszystko w porządku.
- Lecimy?
- Tak.
- Kto... tu? Mark?
- Nie - odparł głos i rozemiał się zaskakująco melodyjnie. -To ja, John, Dee. Dziewczyna Hazletona.
- Dziewczyna z Utopii. - Pozwolił sobie na chwilę milczenia, delektując się chłodem, ale zbyt wiele było różnych, nie cierpiących zwłoki spraw. - Policaje. Trzeba im przekazać planetę.
- Już ją zajęli. A przy okazji omal nie zabrali się do nas. Oni nie bardzo dotrzymują swoich umów. Oskarżyli nas o udzielenie pomocy Utopii i nazwali to zdradą.
- I co?
- Doktor Schloss uruchomił kreator niewidzialnoci. Mark mówi, że maszyna musiała zostać uszkodzona w czasie transportu, wiec w końcu Lutnianie pewnie wcale nas nie oszukali. Ukrył Schlossa w kreatorze.., to był pana pomysł, prawda? A Schloss z nudów i dla zabawy zaczął zastanawiać się, do czego ta maszyna służy. Nikt mu przedtem nic nie mówił, a jednak się domylił, Sklecił naprędce jakie prowizoryczne połączenia i zanim się spaliły, miasto przez ponad pół godziny było niewidoczne.
- Niewidoczne? Może tylko nieprzejrzyste? - spytał z niedowierzaniem Amalfi, próbując to sobie wyobrazić. A on o mały włos nie kazał zabić Schlossa! - Jeżeli uda nam się to wykorzystać...
- Już nam się udało. Przelecielimy prosto przez kordon policji. Jestemy w drodze do najbliższego układu gwiezdnego.
- To za blisko - powiedział Amalfi, poruszając się niespokojnie. - Jeżeli jestemy oskarżeni o zdradę sekretów technicznych, to za blisko. Policja nas wyledzi i na pewno ruszy za nami w pogoń. Powiedz Markowi, żeby wziął kurs na Żleb.
- Co to jest Żleb, John?
Na dźwięk tego słowa Amalfi znów zaczął się zapadać w tę samą bezdenną otchłań, w której pogrążał się we nie tamtej nocy, kiedy Hazleton wrósł do miasta. Jak wytłumaczyć dziewczynie, która wychowała się na jednej małej planecie, co to jest Żleb? Jak wyjanić jej w kilku zaledwie słowach, że istnieje miejsce we wszechwiecie tak puste i pozbawione wszelkiego wiatła, że nawet wędrowcy nie omielają się tam zapuszczać? Tego po prostu nie da się zrobić.
- Żleb jest pustką. Jest miejscem, w którym nie ma żadnych gwiazd. Nie potrafię ci tego lepiej wytłumaczyć, Dee. Powiedz Markowi, że musimy tam lecieć.
Zapadła długa chwila milczenia. Dziewczyna najwyraźniej się przestraszyła. W końcu jednak powiedziała spokojnie:
- Żleb. Powiem mu.
- On będzie temu przeciwny. Powiedz mu, że to rozkaz.
- Dobrze, John. Lecimy w kierunku Żlebu... to rozkaz.
I znów umilkła. Jako zaakceptowała tę koniecznoć. Amalfi poczuł się tym dziwnie zaskoczony, ale cierpliwy, monotonny ruch chłodnych rąk przynosił mu ulgę i usypiał. Tylko było w tym wszystkim jeszcze co...
- Dee?
- Tak, John.
- Powiedziała: jestemy w drodze.
- Tak, John.
- Ty też? Nawet w głąb Żlebu?
Koniuszkami palców dziewczyna wyrysowała mu na czole delikatny umiech.
- Ja też - powiedziała łagodnie. - Nawet w głąb Żlebu. Ja, dziewczyna z Utopii.
- Nie - westchnął ciężko Amalfi. - Już nie, Dee. Teraz już jeste wędrowcem.
Odpowiedzi nie było, ale chłodne palce ani na chwilę nie przerywały kojącego masażu. Brzęcząc cichutko jak ogromna pszczoła, miasto mknęło w bezmiar niegocinnej nocy. ROZDZIAŁ 3
*
Żleb
*
Nawet dla mieszkańców kosmicznego miasta Żleb okazał się czym o wiele bardziej przerażającym niż wszystko, z czym zetknęli się w czasie swego długiego życia. Samotnoć międzygwiezdnych przestrzeni była uczuciem zupełnie naturalnym i wszyscy mający do czynienia z dalekimi podróżami zdołali się do niej przyzwyczaić. Zagęszczenie każdej przeciętnej gromady gwiazd było nawet wystarczająco duże, żeby wywołać u każdego wędrowca-weterana uczucie klaustrofobii. Ale samotnoć pustki Żlebu to co zupełnie wyjątkowego.
Według wszelkich posiadanych przez Amalfiego informacji żadna istota ludzka - nie mówiąc już o całym miecie - nigdy dotychczas nie przebywała Żlebu. Wszystkowiedzący Ojcowie Miasta autorytatywnie to potwierdzili. Po raz pierwszy w życiu Amalfi nie miał pewnoci, czy to roztropnie być pionierem.
Z przodu i z tyłu migotały ciany Żlebu - gwiezdne powiaty, zbyt odległe, by dało się sporód nich wyodrębnić poszczególne punkciki słońc. Ich płaszczyzny zaginały się delikatnie w kierunku wygwieżdżonego dna, leżącego tak wiele parseków "pod" granitową stępką miasta, że zdawało się ukryte we wschodzącym obłoku gwiezdnego pyłu.
Natomiast "w górze" było nic - nic tak nieodwołalne jak zatrzanięcie drzwi. Tam rozciągał się bezkresny ocean pustki międzygalaktycznej.
Żleb, jak wskazywała, jego nazwa, był czym w rodzaju wąwozu wyżłobionego w powierzchni Galaktyki. Przemierzało go zaledwie kilka odległych od siebie o tysiące lat wietlnych gwiazd, których fala ludzkiej kolonizacji nigdy nie zdołała dosięgnąć. Zamieszkanych planet, a w konsekwencji pracy, można się było spodziewać dopiero na przeciwległym brzegu.
Po tej stronie Żlebu ciągle jeszcze groziło spotkanie z policją, choć oczywicie nie z tymi samymi oddziałami, które podporządkowały Ziemi Utopię i księstwo Gortu. Wydawało się zupełnie niewiarygodne, by pojedynczy patrol policajów gonił wytrwale trzysta lat tropem wędrowca, który popełnił serię tak w sumie niewiele znaczących wykroczeń. Niemniej jednak w kartotece ciągle jeszcze figurowało pogwałcenie nakazu ewakuacji i pewna mała sztuczka, o której wieci musiały się już roznieć... Nie, powrót miasta byłby zwykłym szaleństwem.
Amalfi nie wiedział co prawda, czy policja na pewno podążała ladem Nowego Jorku aż do krawędzi Żlebu, ale przypuszczał, że istnieje duże tego prawdopodobieństwo. Natomiast pokonanie tej ogromnej pustyni przez obiekt tak mały jak statek pocigowy uważał za absolutnie niemożliwe, a to choćby ze względu na koniecznoć zabrania odpowiedniej iloci zapasów. Tylko miasto, które samo wytwarzało niezbędne do życia produkty, miało jaką szansę przetrwania takiej przeprawy.
Burmistrz trzeźwo kontemplował widoczną na ekranach, przygniatającą bezmiarem otchłań. Obraz nadawany był przez grupę zwiadowców, z których najdalej wysunięty zapucił się już wiele parseków w głąb wąwozu. A mimo to, na przeciwległym brzegu w dalszym ciągu nie można było odróżnić żadnych szczegółów. Powierzchnia zbocza zaczynała nabierać jedynie delikatnej granulacji, obiecującej, że przy maksymalnym powiększeniu przekształci się wkrótce w pojedyncze gwiazdy.
- Mam nadzieję, że starczy nam żywnoci - mruknął. Jeżeli nam się to uda, to będzie to najbardziej niesłychana historia, jaką kiedykolwiek opowiadali wędrowcy. Od jednego końca Galaktyki po drugi będą nas nazywali żlebtrotterami.
Siedzący obok niego Hazleton bębnił delikatnie palcami po oparciu fotela.
- A jeżeli nam się nie uda - powiedział - to nazwą nas największymi durniami, jacy kiedykolwiek wyruszyli w przestrzeń, a my już nawet nie będziemy w stanie się tym przejąć. Ale póki co, szefie, jestemy w zupełnie dobrej kondycji. Zbiorniki ropy prawie pełne, oba reaktory powielające całkowicie sprawne. Nie powinnimy zatem mieć żadnych kłopotów z paliwem, a i plony chlorelli biją wszelkie rekordy. Wątpię, żebymy tu mieli jakiekolwiek trudnoci z jej mutacjami. Przecież to chyba włanie zagęszczenie gwiazd wpływa bezporednio na częstotliwoć występowania przypadkowych zmian genetycznych, prawda?
- Jasne - zirytował się Amalfi. - Jeżeli wszystko będzie dobrze, to na pewno nie będzie źle.
Przerwał, ponieważ wyczuł za plecami jaki ruch. Odwrócił się i umiechnął.
W Dee Hazleton było co takiego, co go uspokajało. Zbyt krótko przemierzała jeszcze właciwą przestrzeń, by nabrać charakterystycznej dla wędrowców, głębokiej, gwiezdnej opalenizny, zbyt krótko mieszkała na pokładzie miasta, by otrząsnąć się z oczarowania tym, że według wszystkich obowiązujących na Utopii norm, była teraz praktycznie niemiertelna. Wciąż jeszcze zdawała się być bardzo różowa, młoda i beztroska.
Pewnego dnia ciągłe napięcie związane z nieustannym podróżowaniem od gwiazdy do gwiazdy napiętnuje w końcu jej twarz, tak jak napiętnowało twarze wszystkich wędrowców. I choć może nie utraci zamiłowania do włóczęgi, to włóczęga odbierze należną sobie daninę.
A może jej odpornoć uchroni ją nawet przed tym? Amalfi bardzo chciał w to wierzyć.
- Nie przeszkadzajcie sobie - powiedziała. - Ja przyszłam tylko pokibicować.
To ostatnie słowo, podobnie zresztą jak znaczna częć słownictwa Dee, było dla Amalfiego zupełną zagadką. Umiechnął się i spojrzał z powrotem na Hazletona.
- Gdybym uważał, że nie jestemy w stanie przeprawić się przez Żleb - wrócił do tematu - to pozwoliłbym policji nas schwytać. Z trudem, bo z trudem, ale starczyłoby nam na zapłacenie grzywny za pogwałcenie nakazu ewakuacji, a przy odrobinie szczęcia udałoby się nam jakże uzyskać sprawiedliwy wyrok sądowy, uchylający karę likwidacji miasta, którą policja tak bardzo chciała nas obłożyć... posunęli się przecież aż do oskarżenia nas o zdrada. Ale spójrz tylko na ten przeklęty kanion. Nigdy do tej pory nie zdarzyło nam się przebywać w przestrzeni bez lądowania na jakiej planecie dłużej niż pięćdziesiąt lat, a ta przeprawa potrwa według szacunków Ojców całe sto cztery lata, Najmniejszy wypadek i znajdziemy się pola zasięgiem jakiejkolwiek pomocy. Będziemy w takim miejscu, gdzie nie zdoła dotrzeć żaden statek.
- Nie zajdzie żaden wypadek - powiedział z pełnym przekonaniem Hazleton.
- Mamy problem z rozpadem paliwa, Co prawda nigdy do tej pory nie zdarzył nam się wybuch, ale zawsze kiedy jest ten pierwszy raz. I jeżeli wirator na Dwudziestej Trzeciej jeszcze raz nawali, to diabelnie wydłuży nam to czas przelotu. Może go podwo...
Urwał raptownie. Kątem oka dostrzegł maleńką plamkę wiatła natarczywie usiłującą zasygnalizować swą obecnoć. Kiedy spojrzał bezporednio na ekran, punkcik w dalszym ciągu był na nim widoczny, choć odbierany teraz przez mniej wrażliwe rejony siatkówki oka, wydawał się nieco ciemniejszy. Amalfi wskazał go palcem.
- Patrzcie, czy to jaka gromada gwiazd? Nie, za mała i zbyt ostro wyróżnia się z otoczenia. Jeżeli to jest pojedyncza, swobodnie wędrująca gwiazda, to znajduje się zupełnie blisko.
Chwycił słuchawkę telefonu.
- Z Astronomicznym. Czeć, Jake. Czy potrafisz podać odległoć jakiej gwiazdy od źródła ultrafonicznego przekazu jej obrazu?
- Jasne - odparł głos w słuchawce. - Niech pan poczeka, wrzucę u siebie to, co macie na swoich ekranach. Aha... widzę, o co panu chodzi... co koło godziny dziesiątej, trudno powiedzieć co. - Astronom zarechotał ochryple jak papuga w portowej spelunce. Jeli powie mi pan, ilu wysłalicie zwiadowców i na jaką odległoć...
- Pięć. Maksymalny zasięg.
- Hmm. Więc trzeba wziąć sporą poprawkę.
Zapadła długa, drażniąca cisza. Amalfi dobrze jednak wiedział, że popędzanie Jake'a nie ma najmniejszego sensu. Jake był drugim z kolei astronomem miasta. Poprzedni padł ofiarą pewnego mieszkańca planety zwanej Planetą Świętej Rity, któremu o jeden raz za dużo usiłował wytłumaczyć, że Święta Rita nie jest centrum wszechwiata. Jake'a pozyskano z innego miasta na "zasadzie pełnej dobrowolnoci" w zamian za jednego inżyniera stosu i dwóch mniej ważnych techników fotosyntezy. Już wkrótce jednak okazał się człowiekiem absolutnie obojętnym na wszystko, co nie miało jakiego związku z zachowaniem się najodleglejszych jedynie galaktyk. Skłonienie go do mylenia nad bezporednią astronomiczną sytuacją miasta było wysiłkiem zupełnie beznadziejnym. Jake uważał, że powięcanie uwagi sprawom natury tak bardzo lokalnej jest znacznie poniżej jego astronomicznej godnoci.
"Zasada pełnej dobrowolnoci" była sposobem zmiany przynależnoci mieszkańców miast-wędrowców, z którego Amalfi nigdy przedtem ani nigdy później nie korzystał, ponieważ podejrzanie mocno trąciła mu ona handlem peonami. Ojcowie Miasta twierdzili co prawda, że jej początków dopatrywać się należy w kupczeniu zawodnikami klubów baseballowych, ale ten ostatni termin nic absolutnie Amalfiemu nie mówił. Wynik tego jedynego pogwałcenia osobistego stosunku Amalfiego do zasady zakrawał czasami na zemstę bogów.
- Amalfi?
- Tak.
- Około dziesięciu parseków, cztery dziesiąte w tę lub tę. Mam wrażenie, że znalazłe, chłopcze, pływaka.
- Dzięki. - Amalfi odwiesił słuchawkę i odetchnął głęboko. - Tylko kilka lat podróży. Co za ulga.
- Na tak odizolowanej gwieździe nie znajdziemy żadnych kolonistów - przypomniał mu Hazleton.
- Mniejsza z tym. To jest miejsce do lądowania. Prawdopodobnie uda nam się tam uzupełnić zapasy paliwa, a może nawet żywnoci, bo większoć gwiazd ma planety. Taki wybryk natury może ich nie mieć, a może dla odmiany mieć ich dziesiątki. Pozostaje nam tylko trzymać kciuki.
Zaczął wpatrywać się w maleńkie słońce, aż do miłego bólu oczu. Gwiazda w samym rodku Żlebu. Prawie na pewno dzika gwiazda, poruszająca się z prędkocią czterystu albo pięciuset kilometrów na sekundę. Opierając się na samym jej obrazie, Amalfi ocenił, że jest to słońce klasy F, takie jak Canopus. Przyszło mu do głowy, że jeżeli planety tej gwiazdy zamieszkują jacy ludzie, to mogą oni pamiętać moment, w którym opuciła tę bliższą cianę Żlebu i rozpoczęła swą podróż przez pustkę.
- Tam mogą być ludzie - powiedział. - Żleb musiał kiedy w jaki sposób zostać do czysta wymieciony z gwiazd. Jake twierdzi, że nie można tego tak dramatyzować i że najprawdopodobniej lukę utworzyła wypadkowa sił działających między samymi gwiazdami. Tak czy inaczej, to słońce musiało tu przybyć stosunkowo niedawno i musi mieć niezłą prędkoć, skoro porusza się wbrew ogólnej tendencji. Mogło zostać skolonizowane już wówczas, gdy ciągle jeszcze znajdowało się w zaludnionych przestrzeniach. A uciekające gwiazdy mają zdolnoć przyciągania przestępców poszukiwanych przez policję.
- To możliwe - zgodzie się Hazleton. - Chociaż założyłbym się, że jeżeli ta gwiazda znajdowała się kiedykolwiek w pobliżu jakich innych słońc, to było to na długo przed rozpoczęciem lotów kosmicznych. A propos, ten obraz pochodzi od czołowego zwiadowcy. Czy nie ma pan podglądu żadnych zwiadowców bocznych? Kazałem ich przecież rozesłać.
- Oczywicie, że mam. Ale mam takie wrażenie, że wysłałe aparaturę dla zwykłej formalnoci. Podróż wzdłuż Żlebu, a nie w poprzek byłaby naprawę samobójstwem.
- Wiem. Niemniej tam, gdzie jest jedna samotna gwiazda, może być i druga. I może nawet bliżej.
Amalfi wzruszył ramionami.
- Jeżeli chcesz, możemy to sprawdzić.
Dotknął przycisku na tablicy rozdzielczej. Obraz odległej ciany Żlebu zniknął i ustąpił miejsca czemu, co wyglądało na całkowitą pustkę, rozjanioną jedynie delikatną mgiełką. W najodleglejszym punkcie Żleb zakręcał i niknął jak strumyk próżni, wsiąkający w gwiezdne ziarenka piasku.
- Po tej stronie nic. Nic ciągnące się do końca wiata.
Nacisnął inny klawisz.
Na ekranie, w odległoci niewiele większej niż zwykła odległoć mijania się wędrowców, płonęło jakie miasto.
W ciągu kilku zaledwie minut było już po wszystkim. Miasto poderwało się w ostatnim spazmie i runęło w wir olepiającego wiatła. Nieliczne błyski, sygnalizujące próbę stawiania oporu, zamigotały jeszcze tu i ówdzie wzdłuż jego brzegów, lecz w następnej chwili nie było już żadnych brzegów - miasto rozpadło się na wiele mniejszych częci, rozwiewających się w przestrzeni jak zjawy. Z rozpalonego do białoci rodka wiru wystrzeliło kilka zdesperowanych statków ratunkowych, a cokolwiek było przyczyną zagłady miasta, pozwoliło im odlecieć. I tak żaden, choćby najwymylniejszy pojazd ratunkowy nie był w stanie pokonać odległoci do najbliższej ciany Żlebu.
Dee krzyknęła z przerażenia. Amalfi włączył obwód foniczny i pokój kontrolny wypełnił się ogłuszającym szumem zakłóceń radiowych. Gdzie spoza ryku dzikich odgłosów dobiegał ledwie słyszalny zdesperowany krzyk:
- Do wszystkich, którzy nas słyszą! Do wszystkich, którzy nas słyszą! Powtarzam: posiadamy napęd bezpaliwowy! Niszczymy nasz model i ewakuujemy naszego pasażera. Odnajdźcie go i weźcie na pokład. Zostalimy zaatakowani przez pirgala. Do wszystkich, którzy nas słyszą! Do wszyst...
Nagle z miasta pozostał tylko rozżarzony szkielet, błyskawicznie wtapiający się w bezkresną czerń. Ślizgał się po nim blady, niewinnie wyglądający promień miotacza Bethego, ale w dalszym ciągu nie można się było zorientować, kto tą bronią kieruje. Akomodacyjne obwody zwiadowców kompensowały olepiającą jasnoć i na ekranie nie było widać niczego, co nie wieciło własnym wiatłem.
Potworny ogień wygasł powoli i na monitorze znów pojawiła się powiata odległych gwiazd. Kiedy ostatnia iskra pogorzeliska rozjarzyła się i zgasła, na tle odległej ciany Żlebu przemknął jaki cień. Hazleton gwałtownie wciągnął powietrze.
- Inne miasto! Więc niektórzy na serio wzięli się do rozboju! A mymy myleli, że jestemy w Żlebie pierwsi!
- Mark - szepnęła ledwie słyszalnie Dee. - Mark, co to jest pirgal?
- Pirat galaktyczny - odparł Hazleton z oczyma w dalszym ciągu utkwionymi w ekran. - Włóczęga, który szarga reputację wszystkim wędrowcom. Większoć wędrowców to zwykli robotnicy, Dee. Pracują na swoje utrzymanie wszędzie, gdzie tylko mogą znaleźć jakie zajęcie. Pirgal żyje z rozboju i mordu.
W jego głosie zabrzmiała twarda nuta zawziętoci. Amalfi z trudem walczył z ogarniającymi go mdłociami. Już samo to, że jedno miasto mogło z premedytacją zgładzić drugie, było wstrząsające. Ale wiadomoć, że wszystko, co ujrzeli przed chwilą, należało już w zasadzie do zamierzchłej przeszłoci - była. po prostu straszna. Przekaz ultrafalowy był co prawda szybszy niż wiatło, ale zaledwie o dwadziecia pięć procent. Ultrafony, w przeciwieństwie do komunikatorów Diraca, nie były rodkiem natychmiastowego przekazu. Bandyckie miasto zniszczyło swoją ofiarę już całe lata temu i teraz musiało znajdować się poza zasięgiem jakiegokolwiek pocigu. Nie było nawet sposobu, żeby je zidentyfikować, bo żaden rozkaz wysłany w tej chwili do czołowego zwiadowcy nie mógł zmusić go do jakiegokolwiek działania przed upływem kilku lat.
- Niektóre miasta rzeczywicie zabrały się do rozboju - powtórzył za Hazletonem. - I odnoszę wrażenie, że ostatnimi czasy ich liczba stale ronie. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje, ale fakty przemawiają same za siebie. Coraz więcej uczciwych, prowadzących legalną działalnoć miast nie odpowiada na wezwania przez diraki i nie stawia się na umówione spotkania. Jednym słowem znika. Może teraz włanie poznalimy tego przyczynę.
- Ja też to zauważyłem - powiedział Hazleton. - Ale nie wydaje mi się, żeby wszystkie te zaginięcia można było przypisać aktom galaktycznego piractwa. Nie może być ono aż tak rozpowszechnione. Z naszych informacji wynika, że gdzie tutaj może się także czaić wegański fort orbitalny, polujący na każdego miałka, który odważy się zboczyć z utartych szlaków handlowych.
- Nie wiedziałam, że Weganie także mają latające miasta - odezwała się niemiało Dee.
- Bo ich nie mają - odparł Amalfi z roztargnieniem. Zastanawiał się przez chwilę, czy nie opowiedzieć dziewczynie historii legendarnego fortu, doszedł jednak do wniosku, że lepiej tego nie robić. - Ale w czasach poprzedzających rozpoczęcie lotów kosmicznych na Ziemi Weganie byli niekwestionowanymi panami Galaktyki. U szczytu swej potęgi władali większą ilocią planet niż Ziemia dzisiaj. Tylko że już diabelnie dawno temu zostali obaleni... Ciągle niepokoi mnie ten pirgal, Mark. Jaki mózgowiec na Ziemi mógłby wreszcie wymylić sposób na takie zminiaturyzowanie diraków, żeby dało się je montować na zwiadowcach. Przecież oni tam nie mają nic lepszego do roboty.
Hazleton bez trudu potracił odczytać prawdziwy sens utyskiwań burmistrza.
- Może jeszcze uda nam się go wyniuchać, szefie. - Nie mamy najmniejszej szansy, Mark. Nie możemy sobie pozwolić na wypady na boki.
- Cóż, nadam przez komunikator ostrzeżenie pierwszego stopnia - powiedział menedżer. - Istnieje pewna szansa, że policji uda się spenetrować tę częć Żlebu, zanim pirgal stąd zwieje.
- W ten sposób pięknie urządzimy samych siebie, nie uważasz? Poza tym ci piraci nie opuszczą Żlebu, a w każdym razie nie wczeniej, niż wyłapią te wszystkie pojazdy ratunkowe.
- Skąd można mieć tę pewnoć?
- Czy słyszałe w tym wołaniu SOS wzmiankę o napędzie bezpaliwowym?
- Jasne - powiedział Hazleton z lekkim zmieszaniem. - Ale człowiek, który znał sekret jego budowy, musiał do tej pory już dawno zginąć. Nawet jeżeli udało mu się uciec z miasta, zanim zmieniło się ono w obłok gazu.
- To wcale nie takie pewne, a akurat tego ten pirgal musi być pewien a b s o l u t n i e . Nie sposób sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby ten napęd wpadł im w łapy. Pirgale przestaliby być rzadkocią. Jeżeli w tej chwili nie występuje jeszcze w Galaktyce zjawisko masowego bandytyzmu kosmicznego, to kiedy pozwolimy temu pirgalowi zapoznać się z zasadą działania napędu bezpaliwowego, wystąpi ono na pewno i będzie to kwestia tylko dziesiątków lat.
- Dlaczego? - spytała Dee.
Szkoda, że nie znasz lepiej historii, Dee, Nie sądzę, bycie mieli kiedykolwiek prawdziwych piratów na Utopii, ale Ziemia borykała się niegdy z całą ich plagą. W końcu, tysiące lat temu, korsarze sami wymarli, kiedy żaglowce wyparte zostały przez statki napędzane paliwem. Te ostatnie były znacznie szybsze od żaglowców, nie mogły jednak same uprawiać pirackiego procederu, ponieważ musiały regularnie zawijać do cywilizowanych portów po węgiel. Zapasy żywnoci zawsze można było odnowić na jakiej bezludnej wyspie, ale paliwem dysponowały tylko prawdziwe porty. Sytuacja wędrownych miast jest dzisiaj dokładnie taka saga. One są statkami napędzanymi paliwem. Jeżeli temu piratowi wpadnie w ręce napęd bezpaliwowy, to będzie mógł się obywać bez surowców rozszczepialnych, a więc pokonywać nieskończone odległoci bez potrzeby choćby jednego lądowania na jakiejkolwiek cywilizowanej planecie... Po prostu nie wolno do tego dopucić. Musimy odebrać im ten napęd albo nie pozwolić, by wpadł im w łapy.
Hazleton podniósł się z krzesła, nerwowo wyłamując palce.
-To prawda - powiedział. -- I dlatego włanie bandyci staną na głowie, żeby schwytać te pojazdy ratunkowe. Ma pan rację, Amalfi. Tak... A w całym Żlebie jest tylko jedno miejsce, do którego mogły skierować się te pojazdy. Ta dzika gwiazda, Więc pirgal talie zdążył już do tej pory do niej dotrzeć, a w najlepszym razie jest w drodze. - Popatrzył w zamyleniu na ekran, znów połyskujący jedynie wiatłami bezimiennych gwiazd. - To wiele zmienia. Mam wysłać to ostrzeżenie czy nie?
- Owszem, nadaj je. Tak każe prawo. Ale wylę, że rozprawienie się z tym pirgalem spadnie na nas. My jestemy obeznani z zasadami postępowania wobec obcych kultur i znamy sposób mylenia wędrowców nawet tak zwyrodniałych jak pirgale. Policja, nawet gdyby zdążyła, na czas, mogłaby tylko wszystko schrzanić.
- Zgadza się. Rozumiem więc, że nasz kurs pozostaje bez zmian.
- Nie ma innego wyjcia.
Menedżer miasta ciągle jednak nie odchodził.
- Szefie - powiedział w końcu. - Oni są potężnie uzbrojeni. Bez najmniejszego trudu mogą nas załatwić na cacy.
- Mark, gdybym nie wiedział, że jeste po prostu piekielnie leniwy, pomylałbym, że masz pietra - warknął Amalfi. Urwał nagle i zmierzył Hazletona od stóp po sardoniczną, końską twarz. - Czy też może przypadkiem do czego zmierzasz?
Hazleton zrobił minę chłopca przyłapanego na wyjadaniu dżemu ze słoika.
- Cóż, rzeczywicie przyszło mi co do głowy. Nie lubię pirgali, szczególnie tych, którzy posuwają się do morderstwa. Nie zechciałby pan rozważyć małego projekciku?
- No - powiedział Amalfi z wyraźną ulgą. - To już lepiej. Posłuchajmy, co tam wykombinował.
- Głównym punktem planu są kobiety. Nie ma lepszej przynęty na pirgali.
- Tu masz absolutną rację - powiedział Amalfi. Ale jakich kobiet chciałby do tego użyć? Naszych? Mowy nie ma.
- Nie, nie - zaprotestował Hazleton. - Wszystko opiera się na założeniu, że wokół tej gwiazdy krąży choć jedna zamieszkana planeta. Nadąża pan za mną?
- Co mi się zdaje - powiedział Amalfi bardzo powoli - że może już o kilka kroków cię wyprzedziłem.
Dzika gwiazda pędząca przez Żleb kursem, który miał ją doprowadzić do jego przeciwległej ciany nie wczeniej niż za dziesięć tysięcy ziemskich lat, niosła ze sobą szeć planet, z których tylko na jednej panowały warunki w przybliżeniu podobne do ziemskich. Ta włanie planeta lniła na ekranach chlorofilową zielenią już na długo przedtem, zanim osiągnęła wielkoć pozwalającą na wyraźne wyodrębnienie jej tarczy. Zwiadowcy jeden po drugim zjawiali się na wezwanie miasta, by krążyć wokół nowego wiata i obserwować go bacznie swymi telewizyjnymi oczyma.
Wszędzie ukazywał im się dokładnie taki sam obraz: bezlitosny tropik i ferwor aktywnoci okresu geologicznego porównywalnego z grubsza z ziemskim karbonem. Ta jedyna nadająca się do zamieszkania planeta układu mogła być najwyraźniej tylko miejscem krótkiego postoju - żadnej pracy zarobkowej nie obiecywała.
Raptem pojazdy zwiadowcze zaczęły odbierać słabe sygnały radiowe.
Nie sposób było oczywicie zrozumieć język tych przekazów; Amalfi natychmiast obarczył tym problemem Ojców Miasta. Mimo to, wprowadzając miasto na stacjonarną orbitę, nie przestawał przysłuchiwać się niezrozumiałemu bełkotowi.
Ojcowie Miasta orzekli:
"TEN JĘZYK JEST ODMIANĄ HUMANOIDALNEGO MODELU G, ALE SYTUACJA JEST DOŚĆ ZAGADKOWA. W ZASADZIE POWIEDZIELIBYŚMY, ŻE POSŁUGUJĄCY SIĘ NIM LUDZIE NALEŻĄ DO RASY RDZENNIE TUBYLCZEJ - ZJAWISKO RZADKIE, LECZ NIEZUPEŁNIE WYJĄTKOWE. JEDNAKŻE WYSTĘPUJĄ W NIM FORMY MOGĄCE BYĆ DEGENERACJAMI FORM ANGIELSKICH, A TAKŻE OCZYWISTA RÓŻNORODNOŚĆ DIALEKTÓW, SUGERUJĄCA WYSTĘPOWANIE SPOŁECZNOŚCI PLEMIENNYCH. TEN OSTATNI FAKT NIE BARDZO DAJE SIĘ POGODZIĆ Z POSIADANIEM ŁĄCZNOŚCI RADIOWEJ ANI Z ZAKŁADAJĄCYMI JEDNOLTTOŚĆ JĘZYKOWYMI KRYTERIAMI MODELU. W TEJ SYTUACJI MUSIMY KATEGORYCZNIE ZAKAZAĆ PANU HAZLETONOWI JAKICHKOLWIEK MACHINACJI PODCZAS CAŁEGO POBYTU NA TEJ PLANECIE".
- Nie prosiłem ich o radę - burknął Amalfi. A jaki pożytek na tym etapie może przynieć wykład etymologii? Mimo wszystko pilnuj się, Mark...
- Pamiętaj o Thorze V - powiedział Hazleton naladując do perfekcji tubalny głos burmistrza. W porządku, szefie. Lądujemy?
W odpowiedzi Amalfi chwycił drążek sterowniczy i miasto zaczęło siadać. Nigdzie nie udało mu się wypatrzeć miejsca mogącego posłużyć za naturalne lądowisko i szybko zdecydował, że nic takiego w ogóle się nie pojawi. Poprowadził miasto łagodnym lizgiem w dół, kierując się głównie coraz głoniejszym zawodzeniem słuchawek.
Z wysokoci czterech tysięcy metrów dostrzegł gdzie wród wzburzonego morza ciemnozielonych wierzchołków drzew krótki błysk. Pojazdy zwiadowcze nadciągnęły natychmiast nad to miejsce i na ekranach pojawił się dach otoczony wieżyczkami strzelniczymi, a potem drugi, czwarty, dziesiąty - całe miasto. Ale nie wędrowne, lecz tubylcze, na stałe wronięte w ziemię. Zbliżenia pokazały, że otacza je wysoki mur wyrastający porodku doć dużej polany, a przesłaniająca dachy i wieże zieleń jest zwykłym kamuflażem.
Gdy zeszli na trzy tysiące metrów, z tubylczego grodu wyprysnęło w górę kilkanacie niewielkich stateczków, ciągnących za sobą pióropusze ognia i do złudzenia przypominających stadko wystraszonych ptaków.
- Obsługa dział! - rzucił Hazleton do mikrofonu. Na stanowiska!
Amalfi potrząsnął przecząco głową, nie przerywając sprowadzania miasta w dół. Ognicie upierzone ptaki wykonały wokół nich pętlę, rysując na niebie dymny, dziwnie skomplikowany wzór. Patrząc na nie, każdy Ziemianin pomylałby jednak nie o ptakach, a o godowej pogoni trutni za królową pszczół. I choć burmistrz nie widział żadnego ziemskiego ptaka ani pszczoły od ponad pięciuset lat, to jednak wyczuł, że ognisty orszak ma charakter ceremonialny. Ze stosowną do takiego powitania powagą zatrzymał miasto niedaleko od jego otoczonego dżunglą odpowiednika i zawiesił je tuż nad wierzchołkami gigantycznych sagowców. Następnie zamiast oczycić lądowisko zwykłą, błyskawiczną w działaniu, salwą z dział mezonowych, spolaryzował ekran wiratorów.
Podstawa i wierzchołek wędrowca zmatowiały. W ułamku sekundy rosnące bezporednio pod miastem olbrzymie skrzypy i paprocie wprasowane zostały w błoto jako syntetyczne skamieliny. Te roliny, które znajdowały się już poza krawędzią miasta, zostały odarte z lici i rozłupane na drzazgi, a dopiero znacznie dalej puszcza odgięła się ogromnym kołem na zewnątrz miasta, przy wtórze ogłuszającego i olepiającego wybuchu.
Pech chciał, że akurat w tej włanie chwili wysiadł na skutek przeciążenia wirator z Dwudziestej Trzeciej Ulicy i z wysokoci stu pięćdziesięciu metrów miasto po prostu spadło. W ten sposób lądowanie nabrało cech znacznie większego kataklizmu, niż Amalfi to sobie założył. Hazleton trzymał się kurczowo swego strapontena, dopóki wieża kontrolna nie przestała się kołysać, i dopiero wtedy wytarł płynącą mu z nosa krew chusteczką trzymaną rozsądnie pod ręką.
- To przedstawienie miało o jeden efekt dramatyczny za dużo - powiedział. - Lepiej pójdę natychmiast dopilnować naprawy tego wiratora - na wszelki wypadek. Pewnego dnia szlag na dobre trafi tę maszynę, szefie.
Amalfi wyłączył urządzenie kontrolne gestem człowieka zadowolonego z siebie.
- Jeżeli ten pirgal teraz się tu pojawi, to po tym naszym lądowaniu ciężko mu będzie wywalczyć sobie wród tubylców jaki prestiż. Ruszaj, Mark. To ci zajmie sporo czasu.
Burmistrz wsunął swoje beczkowate ciało do szybu windowego i pozwolił polu tarcia znieć się delikatnym lizgiem na ulicę. Był to z pewnocią znacznie szybszy i przyjemniejszy sposób podróżowania niż winda czy zsuwanie się po cianie budynku przy używaniu własnego czoła jako hamulca. Na zewnątrz fronton wieży kontrolnej lnił w tropikalnym słońcu, co przypomniało Amalfiemu, że i fasada ratusza wychodzi na tę samą stronę i że w tych ostrych promieniach stara dewiza miasta jest pewnie wietnie widoczna nawet pod grubą warstwą patyny. Miał jednak nadzieję, że nikt z tubylców nie potrafi jej odczytać - fatalnie popsułoby to efekt lądowania.
Nagle uzmysłowił sobie, że zawodzenie, które przedtem dobywało się z jego słuchawek, wypełnia teraz przeraźliwym odgłosem całą ulicę. Tu i tam, trzeźwe, powszednie twarze mieszkańców wędrowca odwracały się, by spojrzeć w dół Avenue, a na twarzach tych malowało się zdumienie pomieszane z rozbawieniem i niewytłumaczalnym smutkiem. Amalfi także spojrzał w tę stronę.
Zbliżała się do niego procesja dzieci. Do bioder były ciasno jak mumie owinięte paskami bandaży w kolorach na przemian białym i czerwonym, a od pasa w dół zwisały im strzępy kolorowej tkaniny lejącej się jak jedwab i powiewającej przy najmniejszym ruchu nóg.
Po każdym kroku następował głęboki ukłon, po którym dzieci wyciągały szeroko przed siebie ręce. Poruszały nimi na podobieństwo trzepotu ptasich skrzydeł, tocząc przy tym głową od ramienia do ramienia i bujając się na piętach i palcach stóp, po czym zaczynały szybko kręcić się wokół własnej osi. Na rękach i kostkach bosych nóg grzechotały bransolety z czego, co wyglądało na suszone strąki jakich dziwnych rolin. Ponad tym wszystkim unosiło się ich zawodzenie przypominające dźwięk wodnych organów.
Pierwszą nie kontrolowaną reakcją Amalfiego było zdumienie, dlaczego Ojcowie Miasta tak bardzo łamali sobie obwody nad językiem używanym na tej planecie. To były przecież l u d z k i e dzieci. Co do tego nie miał najmniejszych wątpliwoci.
Z tyłu, w bardziej dostojnej procesji postępowali wysocy, czarnowłosi mężczyźni, wykrzykujący chórem tylko jedno słowo, które w sporych odstępach czasu zagłuszało dziecięcy tupot i jazgot. Mężczyźni także byli ludźmi: ich nieruchomo wyciągnięte do przodu ręce miały po pięć zakończonych paznokciami palców; ich brody wyrastały w tych samych anatomicznie miejscach co u ludzi; ich obnażone piersi wskazywały na obecnoć żeber, tam gdzie żebra być powinny, i pozwalały się domylać, że pod skórą znajdują się prawidłowo rozwinięte obojczyki.
Jedynie co do kobiet można było mieć pewne wątpliwoci. Zamykały procesję, stłoczone wszystkie razem w wielkiej klatce, ciągnionej przez ogromne jaszczury. Były zupełnie nagie, straszliwie zaniedbane i mogły być przedstawicielkami jakichkolwiek naczelnych. Nie wydawały z siebie żadnego dźwięku, patrząc zaropiałymi oczyma z tą samą obojętnocią na budynki wędrownego miasta, na jego włacicieli i na swoich panów. Od czasu do czasu czochrały się niechętnie, krzywiąc się z bólu zadawanego sobie własnymi, połamanymi paznokciami.
Dzieci ustawiły się wokół Amalfiego, kierując się pewnie tym, że był największy. Burmistrz spodziewał się tego - było to tylko jeszcze jedno potwierdzenie ich przynależnoci do rodzaju ludzkiego. Stał bez ruchu, kiedy dzieci otoczyły go kołem i usiadły na ziemi, wciąż zawodząc, kiwając się na wszystkie strony i potrząsając bransoletami. Mężczyźni także ustawili się wokół niego, twarzami w jego stronę, z rękami wyciągniętymi w jego kierunku. Na koniec w sam rodek podwójnego kręgu, dosłownie do stóp burmistrza, przyciągnięta została rozsiewająca odrażający fetor klatka. Dwaj służący wyprzęgli potulne jaszczury i odprowadzili je na bok.
Zawodzenie nagle ustało. Najwyższy i najbardziej imponujący mężczyzna wystąpił do przodu i skłonił się głęboko, wykonując trzepoczącymi dłońmi dziwny gest tuż ponad asfaltową nawierzchnią Avenue. Zanim Amalfi zdążył odgadnąć, o co mu chodzi, nieznajomy wyprostował się, włożył burmistrzowi do ręki jaki ciężki przedmiot i cofnął się o krok, wykrzykując na cały głos to jedno słowo, które przedtem chórem wołali mężczyźni. Teraz wszyscy razem odpowiedzieli mu jednym przeraźliwym wrzaskiem i zapadła całkowita cisza.
Amalfi został sam na sam z klatką, otoczony podwójnym kręgiem przyglądających mu się chciwie tubylców. Spojrzał na ciężki metalowy przedmiot spoczywający w jego dłoni.
Był to ozdobny, kuty w żelazie klucz. ROZDZIAŁ 4
*
Mizoginia
*
Miramon wiercił się nerwowo na samym brzegu krzesła, a wielkie, czarne pióro, wpięte w węzeł włosów na czubku jego głowy, podrygiwało niepewnie. To że w ogóle na nim usiadł, wiadczyło o zaufaniu, jakie musiał w nim wzbudzić Amalfi, bo na początku nie sposób było go do tego namówić. Zgodnie ze zwyczajem tej planety po prostu kucał. Krzesła były niewygodnymi atrybutami bogów.
- Ja sam nie wierzę w bogów - wyjaniał Amalfiemu, potrząsając piórem w rytm tego, co mówił. - Dla każdego t e c h n i k a, rozumie pan, byłoby zupełnie jasne, że wasze miasto jest po prostu produktem cywilizacji górującej nad naszą, a wy jestecie takimi samymi ludźmi jak my. Ale na tej planecie religia dysponuje ogromną władzą, bardzo bezporednią władzą. W takich sprawach niedobrze jest przeciwstawiać się opinii publicznej.
Amalfi skinął głową.
- Po tym, co mi pan opowiedział, mogę w to uwierzyć. O ile nam wiadomo, wasza sytuacja jest zupełnie wyjątkowa. Co się dokładnie stało, kiedy wasza cywilizacja upadła?
Miramon wzruszył ramionami.
- Nie wiemy. To było ponad osiem tysięcy lat temu i poza legendą nic z niej nie pozostało. Naukowcy i kapłani zgadzają się co do tego, że mielimy tutaj jaką wysoko rozwiniętą kulturę. I klimat był wtedy inny. Mówiono mi, że regularnie co roku następował okres zimna, ale nie bardzo mogę zrozumieć, jak w takich warunkach ludzie mogli przeżyć. Poza tym było znacznie więcej gwiazd. Starożytne malowidła ukazują ich całe tysiące, choć w szczegółach różnią się między sobą.
- Naturalnie. Czyżbycie nie wiedzieli, że wasze słońce porusza się z nienormalnie dużą szybkocią względną?
- Porusza się? - rozemiał się Miramon. - Tak włanie uważają niektórzy z naszych co bardziej mistycznych uczonych. Utrzymują oni, że skoro poruszają się planety, to musi to robić także słońce. Moim zdaniem to bardzo niedoskonała analogia. W końcu z naszych obserwacji wynika, że planety i słońce nie są do siebie podobne pod żadnym innym względem. Dlaczego zatem miałyby być podobne pod tym jednym? I czy gdybymy się poruszali, to ciągle jeszcze bylibymy w tym korycie nicoci?
- Oczywicie, że bylibycie. Jestecie. Nie docenia pan wielkoci Żlebu. Z tej odległoci niemożliwe jest wykrycie jakiejkolwiek paralaksy, lecz za kilka tysięcy lat zaczniecie podejrzewać jej istnienie. Kiedy znajdowalicie się w bliskim sąsiedztwie innych gwiazd, wasi przodkowie doskonale orientowali się w ruchu waszego układu na podstawie obserwacji zmieniającego się położenia najbliższych słońc.
Miramon nie wyglądał na przekonanego.
- Chylę oczywicie czoła przed wyższocią waszej wiedzy - powiedział. - Może jest i tak, jak mówicie. Jednak legenda głosi, że za jaki grzech naszego ludu bogowie wygnali nas na bezgwiezdną pustynię i zmienili nasz klimat w nieustający żar. Dlatego włanie kapłani twierdzą, że znajdujemy się w piekle i że po to, by powrócić znów między chłodne gwiazdy, musimy odpokutować za nasze grzechy. Nie mamy czego takiego, co pan okrelił mianem nieba. Kiedy umieramy, umieramy potępieni. Zbawienie musimy wywalczyć sobie tutaj, poród wiecznego błota, w czasie trwania naszego życia. W naszej sytuacji ta doktryna ma swoje zalety.
Amalfi pogrążył się w rozmylaniach. Teraz przebieg wydarzeń na tej planecie rysował się już zupełnie jasno, ale niemożnoć wytłumaczenia tego Miramonowi przyprawiała go o depresję. Twardy zdrowy rozsądek bywa czasami zaporą nie do przebycia. O tej planety nachylona była pod wyraźnym kątem i wykazywała stosowną do tego wielkoć wibracji, a to znaczyło, że podobnie jak na Ziemi, występuje tutaj cykl Draysoniana: co jaki czas następuje wahnięcie osi, po czym planeta wznawia ruch obrotowy pod innym kątem, czego wynikiem są dramatyczne zmiany klimatu. Na Ziemi zjawisko takie zachodziło mniej więcej co dwadziecia pięć tysięcy lat, a pierwszy taki wypadek, który miał miejsce w czasach historycznych, był przyczyną powstania wielu nieprawdopodobnie głupich legend i wierzeń, znacznie głupszych, ogólnie rzecz biorąc, niż te wyznawane przez mieszkańców Mizoginii.
Całe nieszczęcie tubylców polegało na tym, że zmiana kąta nachylenia osi ich planety nastąpiła niemal w tym samym momencie, w którym ich układ rozpoczął swą podróż przez Żleb. Zepchnęło to bardzo wysoko rozwiniętą cywilizację, kulturę, która włanie wkraczała w najowocniejszą fazę swego rozwoju, z powrotem do okresu samowyniszczających walk, i to bez jakiegokolwiek etapu przejciowego.
Życie na planecie przedstawiało teraz sobą przedziwny obrazek. Politycznie regresja zatrzymała się w okresie rozpadu wspólnoty pierwotnej i obecnie znów następował powolny rozwój, z trudem przedzierający się przez etap wojujących ze sobą państw-miast, a właciwie państw-grodów. Mimo to podstawy naukowych technik sprzed omiu tysięcy lat nie zostały całkowicie zapomniane - rozpoczynały budzić się do nowego życia, wydając nowe owoce.
Normalnie państwa-grody powinny walczyć ze sobą przy użyciu mieczy, a nie pocisków rakietowych, chemicznych rodków wybuchowych i naddźwiękowych samolotów. Samo latanie w powietrzu powinno ciągle jeszcze być nierealnym marzeniem o posiadaniu upierzonych skrzydeł, a nie odrzutowym faktem. Astronomiczny i geologiczny wypadek na dobre splątał cieżki historycznego rozwoju.
- Co by się ze mną stało, gdybym wtedy otworzył tamtą klatkę? - spytał Amalfi.
Miramon zrobił taką minę, jakby dostał mdłoci.
- Prawdopodobnie zostałby pan zabity... a w każdym razie próbowaliby pana zabić - powiedział z wyraźną niechęcią. - Bo otwarcie tej klatki byłoby uwolnieniem zła i skierowaniem go przeciwko nam. Kapłani twierdzą, że to kobiety przywiodły nas do grzechu popełnionego w Złotej Epoce. A bandyckie grody nie hołdują już temu barbarzyńskiemu przekonaniu i dlatego włanie ucieka do nich tak wielu naszych dezerterów. Nie ma pan pojęcia, co to znaczy wykonywać co roku, tak jak tego wymaga prawo, swą powinnoć wobec rasy. To czysty obłęd!
Głos przepełniło mu ogromne rozgoryczenie.
- Włanie dlatego tak trudno wytłumaczyć naszym mężczyznom, że bandyckie grody są skazane na samozagładę. Wszyscy tutaj jestemy wykończeni walką i odbudowywaniem Złotej Epoki garciami błota, wykończeni zmaganiem się z dżunglą, mamy doć utrzymywania społecznych reguł zachowania całkowicie ignorujących jej obecnoć. Ale najbardziej mamy doć corocznego obrządku w Świątyni Przyszłoci. W bandyckich grodach kobiety są czyste i nie drapią.
- Bandyckie grody nie walczą z dżunglą? - spytał Amalfi.
- Nie. One żyją z łupienia tych, którzy to robią. Ich mieszkańcy całkowicie zarzucili religię. Pierwszym posunięciem buntującego się grodu jest wyrżnięcie w pień wszystkich kapłanów. Niestety kasta kapłanów jest nam niezbędna. Stąd musimy znosić istnienie naszych kobiet-bestii, bo zmiana jednego dogmatu pociągnęłaby za sobą poddanie w wątpliwoć całej doktryny wiary; tak nam przynajmniej mówią. Tylko dzięki kapłanom uczymy się, że lepiej być mężczyznami niż salamandrami. Więc my, technicy, bardzo rygorystycznie przestrzegamy wszelkich obrządków, choćby niektóre z nich były nie wiem jak głupie, i uważamy za rzecz bez znaczenia to, że nie wierzymy w istnienie bogów.
- Jest w tym jaki sens - przyznał Amalfi. Nabrał głębokiego przekonania, że Miramon jest zupełnie bystrym facetem. Jeżeli rzeczywicie był przedstawicielem tak wielkiej częci społeczeństwa, jak powiadał, to na tym dzikim, uciekającym wiecie można by wcale niemało zarobić.
- Ciągle jeszcze mnie zdumiewa, skąd pan wiedział, że ten klucz trzeba wziąć jedynie w depozyt - powiedział Miramon. - Było to dokładnie to, co należało zrobić, ale jak pan się mógł tego domylić?
Amalfi umiechnął się szeroko.
- To nie było takie trudne. Wiem, jak wygląda człowiek, który rzuca na ziemię gorący kartofel. Wasz kapłan wykonywał wszystkie gesty człowieka składającego wielki dar, ale wyraźnie nie mógł się doczekać, kiedy będzie to już miał za sobą. Nawiasem mówiąc, teraz, kiedy Dee je wykąpała, a Wydział Medyczny podreperował je psychicznie i fizycznie, niektóre z tych kobiet zupełnie nieźle się prezentują. Niech się pan nie boi, nic nie powiemy waszym kapłanom. Jak rozumiem, od tej pory mamy być dla was czym w rodzaju przyszywanych ojców.
- Uważa się was tutaj za emisariuszy Złotej Epoki - powiedział Miramon z poważną miną. - Nie zdradził pan jednak, kim jestecie naprawdę.
- Zgadza się. Czy macie u siebie wędrownych robotników? To okrelenie doć nieźle brzmi w waszym języku, ale zupełnie nie wiem, jak...
- Oczywicie, oczywicie. Śpiewaków, żołnierzy, zbieraczy owoców. Oni wszyscy wędrują od grodu do grodu, sprzedając swoje usługi -powiedział Miramon, a potem, znacznie szybciej niż Amalfi się tego spodziewał, dotarł do sedna. - Czy wy... czy chce pan powiedzieć, że wasze bogactwa są... na sprzedaż? Że my moglibymy je kupić?
- Tak włanie, Miramon.
- Ale jak my wam zapłacimy? - jęknął Miramon, zupełnie oszołomiony. - Wszystko, co nazywamy bogactwem, wszystko, co posiadamy, nie starczy na kupienie materiału, z którego zrobiona jest pańska kamizelka!
Amalfi zaczął się zastanawiać, czy można oczekiwać od Miramona, że zrozumie całą złożonoć sytuacji. Do tej pory najwyraźniej ciągle nie doceniał tego Mizogina, a tymczasem być może większą korzyć przyniosłoby potraktowanie go pełną dawką prawdy. Trzymając kciuki, by nie okazała się ona miertelna, zaczął powoli wyjaniać:
- To jest tak. Cywilizacja, do której należymy, używa jako pieniędzy pewnego metalu. Wy na swojej planecie macie go ogromne iloci, ale wydobycie jego rud i ich rafinacja są bardzo trudne. Jestem pewien, że do tej pory udało wam się co najwyżej wykryć jego istnienie. Jedną z rzeczy, które chciałbym od was uzyskać, jest pozwolenie na jego wydobycie.
Miramon spojrzał na niego z niedowierzaniem otwierając oczy tak szeroko, że było to niemal komiczne.
- Pozwolenie? - powtórzył niepewnie. - Panie burmistrzu, czy wasz kodeks etyczny jest równie głupi jak nasz? Do czego potrzebne wam jakiekolwiek pozwolenie? Dlaczego nie mielibycie wydobywać sobie tego metalu bez naszej zgody?
- Nie pozwoliłyby nam na to instytucje stojące na straży naszego prawa. Działalnoć wydobywcza na waszej planecie przyniosłaby nam bogactwo, niemal niewiarygodne bogactwo. Nasze analizy wykazują, że na Mizoginii występują nie tylko fantastyczne iloci germanu, ale także pewne rolinne substancje, znane powszechnie jako geriatryki.
- Słucham?
- Przepraszam. Chciałem powiedzieć, że substancje te odpowiednio stosowane odsuwają moment mierci na czas nieokrelony.
Miramon z wielką godnocią podniósł się z krzesła.
- Pan sobie ze mnie żartuje - powiedział. - Wrócę, kiedy zechce pan porozmawiać ze mną poważnie.
- Bardzo proszę, niech pan usiądzie - poprosił Amalfi. - Zapomniałem, że proces starzenia się nie wszędzie uważany jest za anomalię. Starzenie się jest wynikiem zwykłego obniżenia zdolnoci organizmu do budowy komórek, czemu można skutecznie zapobiegać, jeżeli się wie jak. Śmierć pokonano już bardzo dawno temu, jeszcze przed rozpoczęciem lotów międzygwiezdnych. Ale potrzebnych do tego rodków farmakologicznych zawsze było za mało, a ich brak dawał się coraz bardziej we znaki, w miarę jak coraz większa częć Galaktyki zasiedlana była przez ludzi. W tej chwili zaledwie dwie tysięczne procenta całej populacji mogą korzystać z kuracji geriatrycznej. Większoć leków geriatrycznych rozprowadzanych legalną drogą dociera do ludzi, którym przedłużenie życia potrzebne jest najbardziej, czyli innymi słowy do tych, którzy zarabiają na nie pokonując ogromne przestrzenie. Doprowadziło to do tego, że jedna ampułka jakiegokolwiek geriatryku, choćby nawet najmniej skutecznego, kosztuje tyle, ile zażąda sprzedawca - oczywicie jeżeli w ogóle znajdzie się kto, kto uzna, że może się obejć bez takiej ampułki. Żadnej z substancji geriatrycznych nigdy do tej pory nie udało się zsyntetyzować, więc gdybymy mogli zebrać je tutaj u was...
- To wystarczy. Nie potrzeba, żebym rozumiał więcej - przerwał mu Miramon. Kucnął w zadumie, porzucając krzesło, które widocznie przeszkadzało mu w myleniu. - Po tym wszystkim zaczynam się zastanawiać, czy jednak naprawdę nie jestecie wysłannikami Złotej Epoki. Cóż, myląc o tym, bardzo trudno jest zachować jaki rozsądek. Dlaczego wasza cywilizacja mogłaby mieć co przeciwko waszemu wzbogaceniu się?
- Nie będzie miała nic, jeli dojdziemy do tego uczciwą drogą. Będziemy musieli udowodnić, że zapracowalimy na nasze bogactwa. W przeciwnym razie bylibymy podejrzewani o handel na czarnym rynku lekami należącymi się szeregowym mieszkańcom naszego miasta. Potrzebne nam będzie pisemne porozumienie z wami - pozwolenie.
- Teraz rozumiem - powiedział Miramon. - Dostaniecie je, jestem tego pewien. Ja sam, oczywicie, nie mogę wam tego zagwarantować, potrafię jednak przewidzieć, czego w zamian będą chcieli kapłani.
- Więc czego? To włanie chciałem wiedzieć. Niech pan wali.
- Przede wszystkim poproszą was o zdradzenie sekretu tego... tego leku na mierć. Będą chcieli zachować go dla siebie i ukryć przed innymi. Może tak włanie nakazuje mądroć. Rozdanie tego leku wszystkim przyczyniłoby się do gwałtownego wzrostu liczby dezerterów, bo któż chciałby służyć w Świątyni Przyszłoci w nieskończonoć. Tak czy inaczej, jestem pewien, że zażądają tego leku.
- Więc go dostaną, ale chyba dopilnujemy, żeby jaki mały przeciek zdradził jego tajemnicę także innym. Ojcowie Miasta wiedzą wszystko na temat terapii, a wy macie tutaj taką iloć tych substancji, że nie ma najmniejszego powodu, dla którego nie mielibycie poddać się jej wszyscy. - Prywatnie Amalfi uważał, że jest jeszcze jedna ważna przyczyna, dla której należy tak postąpić. Gdyby Mizoginia dotarła kiedy do drugiego brzegu Żlebu z zapasem geriatryków mogącym zaspokoić potrzeby niemal całej galaktycznej populacji, rozpętałoby się ekonomiczne piekło. - Co jeszcze?
- Zostaniecie poproszeni o zniszczenie dżungli.
Amalfi cofnął się gwałtownie z krzesłem zupełnie ogłuszony i otarł pot ze swej łysej głowy. Zniszczyć dżunglę! Och, usunąć ją z jakich konkretnych miejsc, choćby nawet wielu i o znacznym obszarze, byłoby stosunkowo proste. Można by nawet udostępnić Mizoginom broń energetyczną, za pomocą której mogliby systematycznie oczyszczać te miejsca z odrostów. Ale wczeniej czy później dżungla i tak odniosłaby zwycięstwo. Wieczna ogromna wilgotnoć podłoża i powietrza musiałaby w krótkim czasie doprowadzić do zniszczenia broni, której Mizogini nie byliby w stanie ani odpowiednio konserwować, ani tym bardziej naprawiać. Czy najinteligentniejszy Sumer mógłby naprawić aparat rentgenowski, nawet gdyby wiedział, jak to zrobić? Przecież do tego potrzebna jest odpowiednia technologia.
Nie, dżungla musiałaby kiedy wrócić. A policja cigająca pirgala na skutek ostrzeżenia, które Amalfi sam kazał wystosować, zjawiłaby się w końcu na Mizoginii i sprawdziła - oczywicie przy okazji - czy wędrowiec wywiązał się ze swojej umowy. Do tego czasu planetę mogłaby znów pokryć dżungla równie nieokiełznana jak dzi. I wtedy - żegnajcie bogactwa! Tutejszy klimat był wprost wymarzony dla rozwoju wszelkiej tropikalnej rolinnoci. Dżungla będzie tutaj rosła aż do następnej zmiany osi planety i nie ma na to rady.
- Przepraszam - powiedział i sięgnął po kask kontrolny. - Z Ojcami Miasta proszę.
- SŁUCHAMY - odezwał się po chwili generator głosu.
- Jak zabralibycie się do zniszczenia dżungli?
- OPYLENIE SZEŚCIOFLUORKOKRZEMIANEM SODU POWINNO WYSTARCZYĆ - odparł niemal natychmiast generator. - W WILGOTNYM KLIMACIE POWINIEN WYWOŁAĆ CAŁKOWITE POPARZENIE LIŚCI. TRUDNIEJSZE DO WYTĘPIENIA ROŚLINY MOŻNA BYŁOBY OPRYSKAĆ KWASEM 2,4-DWUCHLOROFENOKSYOCTOWYM. PO JAKIMŚ CZASIE DŻUNGLA OCZYWIŚCIE POWRÓCI.
- O to mi włanie chodzi. Czy nie ma sposobu, żeby usunąć ją na stałe?
- NIE MA, CHYBA ŻE PLANETA PODLEGA CYKLOWI DRAYSONIANA.
- Co takiego?!
- NIE MA; CHYBA ŻE PLANETA PODLEGA CYKLOWI DRAYSONIANA. W TAKIM WYPADKU MOŻNA BYŁOBY ZMIENIĆ KĄT NACHYLENIA JEJ OSI. NIGDY DO TEJ PORY NIE PRÓBOWANO TEGO ZROBIĆ, ALE Z TEORETYCZNEGO PUNKTU WIDZENIA JEST TO ZUPEŁNIE PROSTE. PROJEKT USTAWY O REGULACJI ZIEMSKIEJ OSI ZOSTAŁ NA OSIEMDZIESIĄTEJ DRUGIEJ SESJI RADY ODRZUCONY TYLKO TRZEMA GŁOSAMI CZŁONKÓW LOBBY OBROŃCÓW ŚRODOWISKA NATURALNEGO.
- Czy miasto dałoby sobie z tym radę?
- NIE. KOSZT TAKIEGO PRZEDSIĘWZIĘCIA BYŁBY NIE DO PRZYJĘCIA. BURMISTRZU AMALFI, CZY PAN ROZWAŻA MOŻLIWOŚĆ PRZECHYLENIA TEJ PLANETY?!! ZAKAZUJEMY!!! WSZYSTKO WSKAZUJE NA TO, ŻE...
Amalfi zerwał z głowy kask i cisnął nim w poprzek pokoju. Miramon podskoczył jak oparzony, z wyrazem pełnego przerażenia na twarzy.
- Hazleton!!!
Menedżer miasta wpadł przez drzwi, jakby jechał na wrotkach, potężnie kopnięty od tyłu.
- Jestem, szefie... Co...
- Leć na, dół i wyłącz Ojców Miasta! Szybko, zanim się połapią i co zrobią! Człowieku, nie stój tak, tylko pędź!
Hazletona już nie było. Po przeciwnej stronie pokoju hełmofon skrzeczał nerwowo równymi sylabami, podając jakie dane.
I nagle umilkł.
Ojcowie Miasta zostali wyłączeni i teraz już nic nie mogło powstrzymać Amalfiego przed ruszeniem z posad bryły wiata.
Po raz pierwszy od pięciuset lat - to jest od czasu tamtej afery na Epoce, kiedy to na pewien czas miasto zupełnie pozbawiono dopływu energii - nie można było konsultować się z Ojcami Miasta, co sprawiało, że praca była trudniejsza, niż mogłaby być, wyjąwszy oczywicie to, że nie zakłócał jej ich konserwatyzm. Przesunięcie osi planety, sedno całego przedsięwzięcia, było w zasadzie doć proste - wiratory miasta mogły bez trudu temu podołać - ale uboczne skutki działania tego lekarstwa mogły łatwo okazać się groźniejsze od samej choroby.
Głównym problemem były sejsmiczne reperkusje eksperymentu. Szybko obracające się ciała bywają bardzo uparte, kiedy próbuje się je nakłonić do zmiany pozycji przestrzennych. A gdy pokona się już inercję, pojawia się ona w formie jakiej innej energii, przybierając najchętniej postać licznych i potężnych ruchów sejsmicznych. Trudno było także przewidzieć i inne następstwa podjętej pracy. Ruch obrotowy planety wytwarzał normalne w takich warunkach pole magnetyczne. Amalfi nie wiedział, jak to pole zareaguje na wywołane zmianą osi wypaczenie jego sieci przestrzennej, ani co stanie się z Mizoginią, kiedy wiratory spolaryzują całe pole grawitacyjne planety. Ścile rzecz biorąc, w chwili "przeprowadzki" cała planeta miała zostać pozbawiona swego własnego momentu magnetycznego, ponieważ jednak dokonywanie wszelkich obliczeń należało do Ojców, nie było sposobu, żeby ustalić, gdzie pojawi się powstała w ten sposób nadwyżka energii, ani jaką osiągnie wielkoć i postać.
Amalfi poruszył ten temat w rozmowie z Hazletonem. - Gdybymy mieli do czynienia ze zwykłym problemem, powiedziałbym, że przybierze ona formę prędkoci - zasugerował. - W takim przypadku ruszylibymy na przymusową majówkę. Ale to nie jest zwykły problem. Wchodząca w grę masa jest... no, po prostu planetarna. Co ty na ten temat sądzisz, Mark?
- Pojęcia nie mam, co o tym sądzić - przyznał się Hazleton. - Równania dostarczają nam tylko ogólnych rozwiązań, i to w dodatku rozwiązań skwantowanych. A cały ten problem należy do klasycznej teorii pól. Kiedy ruszamy miasto, zmieniamy moment magnetyczny składających się na niego elektronów. Ale miasto jest ciałem małej masy. Nie ma swego własnego momentu pędu ani znaczącego momentu magnetycznego.
- Tu włanie utknąłem. W przechodzeniu od prawdopodobieństwa do tensorów nie jestem wcale lepszy od biednego, starego Einsteina. Z tego, co wiem, nikt nigdy nie zajął się nieciągłocią, jaka występuje między tym, co wirator robi z pojedynczym elektronem, a tym, co się dzieje w polu wiratora z ciałem o wielkiej masie.
- Tak czy inaczej prędkoć moglibymy kontrolować lub nawet zupełnie ją w tym wypadku zignorować. Ale co będzie, jeżeli zamiast tego energia przybierze postać ciepła? Z Mizoginii nie pozostanie nic poza chmurą gazu.
Amalfi potrząsnął przecząco głową.
- To raczej mało prawdopodobne. Jako ciepło może się oczywicie objawić moment żyroskopowy, ale nie magnetograwitacyjny. Najbezpieczniej będzie chyba założyć, że pojawi się on w formie prędkoci, tak jak w czasie normalnego lotu. Zastosuj standardowe przekształcenia i zobacz, co ci wyjdzie.
Hazleton pochylił się nad suwakiem logarytmicznym; wielkie krople potu, pokrywające całe czoło, zaczęły mu spływać wzdłuż nosa aż do linii wąsów. Amalfi zaczynał rozumieć, dlaczego Mizoginom tak bardzo zależy na pozbyciu się dżungli i jej wiecznej wilgoci. Jego własne ubranie, choć zupełnie przewiewne, od momentu wylądowania na tej planecie nie było suche nawet przez sekundę.
- No więc jeżeli nie zrobiłem gdzie jakiego błędu - odezwał się w końcu menedżer miasta - to cały ten kram wystrzeli stąd mniej więcej z dwukrotną prędkocią wiatła. Wcale nie najgorzej - to mniej niż nasza szybkoć podróżna. Zawsze będziemy mogli zrobić pętlę i sprowadzić planetę z powrotem na jej orbitę.
- Tak? A niby w jaki sposób? Pamiętaj, że nie mamy nad tym żadnej kontroli! Wektor pojawi się automatycznie w momencie uruchomienia wiratorów. Nie wiemy nawet, w jakim kierunku ta strzałka będzie wskazywać. Może się zdarzyć, że w ułamku sekundy zmienimy się w taran walący prosto w miejscowe słońce. Nie sposób przewidzieć kierunku tego ruchu.
- Owszem, można to zrobić - zaprotestował Hazleton. - Polecimy oczywicie według osi obrotu.
- A co z momentem obrotowym?
- Z tym nie ma żadnego problemu... a nie, owszem, jest. Ciągle zapominam, że mamy do czynienia z planetą, a nie elektronem. - Znów zaczął manipulować suwakiem. - Nie da rady. Za dużo niewiadomych. Bez Ojców nie da się tego na czas rozwiązać, a moment obrotowy może poważnie zwiększyć szybkoć końcową. Ale gdyby nam się udało wykombinować jaki sposób na kontrolowanie lotu, to w sumie nie miałoby to większego znaczenia. Oczywicie w chwili, w której ta planeta przestanie posiadać masę, wystąpią perturbacje w całym układzie, ale poza Mizoginią jest on przecież i tak nie zamieszkany.
- W porządku, Mark. Idź i pomyl jeszcze nad jakim sposobem sterowania lotem. Ja zobaczę, co da się zrobić w sprawach geosejsmicznych...
W tym momencie drzwi rozsunęły się gwałtownie i stanął w nich sierżant Anderson. Amalfi obejrzał się przez ramię. Sierżant był zwykle człowiekiem zblazowanym, zupełnie obojętnym w obliczu wszelkich możliwych dziwów, dopóki nie zagrażały bezpieczeństwu miasta.
- Co się stało? - spytał Amalfi wyraźnie zaniepokojony.
- Włanie odebralimy sygnał ultrafoniczny jakiego pojazdu. Twierdzą, że są uciekinierami z wędrowca, który nadział się na pirgala i został zniszczony. Podobno rozbili się przy lądowaniu na tej planecie, nieco na północ od nas, i odpierają wciekłe ataki jednego z lokalnych bandyckich grodów. Wzywali pomocy, mówili, że ciągle jeszcze jako się trzymają, gdy nagle przestali nadawać. Pomylałem, że powinien pan o tym wiedzieć.
Amalfi natychmiast dźwignął się na nogi.
- Czy namierzył pan miejsce, z którego nadawali? - zapytał.
- Tak, proszę pana.
- Niech pan mi poda współrzędne. Chodźmy, Mark. To ten pojazd ratunkowy ze spalonego miasta; ci chłopcy są nam potrzebni. Oni i ich napęd bezpaliwowy.
Do krawędzi miasta Amalfi i Hazleton dolecieli taksówką, a resztę drogi do grodu Mizoginów przeszli na piechotę. Między dżunglą a murami obronnymi rozciągała się naga przestrzeń, służąca jako pas startowy dla samolotów. Jej powierzchnia nieprzyjemnie uginała się pod stopami. Amalfi podejrzewał, że to jakie prymitywne pole tarcia zmieniło błoto w doć twardą galaretę. Wyobraził sobie żołnierzy tonących w trzęsawisku błocka, które powstałoby tutaj natychmiast po wyłączeniu tego pola. Przyspieszył kroku.
U bramy strażnicy wezwali jaki dziwny, smrodliwy pojazd, napędzany chyba energią spalania węglowodorów i powieźli ich z rykiem do miejsca zamieszkania Miramona. Przez całą drogę Amalfi trzymał się kurczowo jakiego parcianego uchwytu z coraz większym trudem hamując ogarniające go zdenerwowanie. Poruszenie się po powierzchni z jakąkolwiek większą szybkocią było dla niego rzadkim dowiadczeniem, a migające tuż za oknami ulice i pojazdy przyprawiały go o raptowne przyspieszanie rytmu bicia serca..
- Czy ten facet próbuje nas rozwalić? - spytał nagle zirytowany Hazleton. - Musi wyciskać co najmniej czterysta kilometrów na godzinę.
- Cieszę się, że nie jestem osamotniony w swych odczuciach - odparł Amalfi, rozluźniając nieco chwyt. - Co prawda założyłbym się, że nie robi więcej niż dwiecie, ale te...
Kierowca, który z szacunku dla emisariuszy Złotej Epoki prowadził pojazd stateczną pięćdziesiątką, skręcił w jaką boczną uliczkę i zgrabnie wyhamował tuż przed drzwiami Miramona. Amalfi wysiadł i poczuł, że nogi ma jak z waty. Twarz Hazletona miała odcień gustownej mieszanki zieleni z fioletem.
- Muszę wymylić jaki sposób, żeby nasze taksówki mogły wylatywać poza obręb miasta - wymamrotał menedżer. - Przy każdym lądowaniu na jakiej planecie musimy korzystać z tego, co tubylcy uważają za komfortowy rodek transportu: z ciągnionych przez woły furmanek, kangurzych grzbietów, balonów napędzanych gorącym powietrzem, parowych sterowców, jakich tuneli, w których wloką człowieka nogami do przodu i twarzą w dół... z czego tylko kto chce. Mój żołądek dłużej tego nie zniesie.
Amalfi umiechnął się i podał rękę Miramonowi, którego twarz zdradzała, z trudem hamowane rozbawienie.
- Co was tutaj sprowadza? - spytał Mizogin. - Wejdźcie, proszę. Nie mam co prawda krzeseł, ale...
- Nie ma na to czasu - przerwał mu Amalfi. Niech pan słucha uważnie, Miramon, bo to, co chcę powiedzieć, jest doć skomplikowane, a ja muszę się spieszyć. Wie pan już, że nasze miasto nie jest jedyne w swoim rodzaju. Otóż okazało się, że nie jestemy nawet pierwszym wędrowcem, który zapucił się w głąb Żlebu. Wyprzedziły nas w tym dwa inne miasta. Jedno z nich - przestępca, którego my nazywamy pirgalem zaatakowało i zniszczyło drugie. Bylimy za daleko, żeby mu w tym przeszkodzić. Wszystko pan rozumie?
- Chyba tak - powiedział Miramon. - Ten pirgal to co takiego jak nasze bandyckie grody...
- Dokładnie. I z tego, co wiemy, ciągle jeszcze jest gdzie w Żlebie. Miasto, które zniszczył, było w posiadaniu czego, co nam jest niesłychanie potrzebne i co m u s i m y zdobyć, nim wpadnie w ręce bandytów. Wiemy, że ginący wędrowiec wystrzelił kilka pojazdów ratunkowych i że jeden z tych pojazdów wylądował na tej włanie planecie, a zaraz potem nadział się na jeden z w a s z y c h bandyckich grodów. Musimy ten pojazd ratować. O ile wiem, członkowie jego załogi są jedynymi ludźmi, którzy przeżyli zagładę swojego wędrowca. Jest niesłychanie ważne, bymy mogli ich zapytać o kilka spraw. Musimy zbadać, co wiedzą o tej tak bardzo nam potrzebnej rzeczy - o napędzie bezpaliwowym a także o obecnym miejscu pobytu pirgala.
- Rozumiem - powiedział Miramon z namysłem. Czy ten... pirgal będzie ich cigał aż tutaj?
- Pirgal? Uważamy, że tak. A oni są potężnie uzbrojeni - dysponują tym wszystkim co my i jeszcze wieloma innymi rodzajami broni. Musimy jak najszybciej odbić tych rozbitków i wymylić jaki sposób obrony przed pirgalem, zanim się tu zjawi. Niebezpieczeństwo będzie zagrażało nie tylko nam, ale i wam. A przede wszystkim nie wolno nam dopucić, by bandyci posiedli tajemnicę napędu bezpaliwowego.
- Czego oczekujecie ode mnie? - spytał z powagą Miramon.
- Czy potrafi pan zlokalizować ten gród, który uwięził rozbitków? Mamy jego namiar, ale tylko bardzo przybliżony. Gdyby udało się to panu zrobić, to już my sami damy sobie radę z ich oswobodzeniem.
Miramon zniknął w głębi domu (jak wszystkie kwatery mieszkalne w tym miecie było to dormitorium dla dwudziestu pięciu mężczyzn tego samego zawodu lub rzemiosła) i po chwili wrócił z mapą. Okazało się, że o tubylczych mapach można powiedzieć wszystko, tylko nie ta, że są zrozumiałe. Mimo to już po kilku chwilach Hazleton zaczął domylać się znaczenia wyrysowanych symboli.
- Tu jest wasze miasto, a tu nasze - pokazał Miramonowi. - Zgadza się? A ta obrana pomarańcza to siatka geograficzna. Zawsze twierdziłem, że znacznie wierniej oddaje powierzchnię sferyczną niż nasza projekcja geograficzna, szefie.
- A jeszcze łatwiej wyrazić to, co chce się zapamiętać, za pomocą relacji topologicznych - odparł niecierpliwie Amalfi. - Nikt nigdy nie myli tablicy symboli z przedstawianym przez nią terytorium. Pokaż Miramonowi, skąd dochodziły sygnały.
- Z górnego rogu skrzydła tego motylka - wskazał menedżer.
Miramon zmarszczył brwi.
- Tam jest tylko jeden gród - Fabr-Suithe. To bardzo niedostępne miejsce, także z militarnego punktu widzenia. Ale jeli będziecie nalegali, żeby się tam wyprawić, to wam pomożemy. Tylko czy wiecie, czym to się skończy?
- Mam nadzieję, że oswobodzeniem naszych przyjaciół. Czymże by innym?
- Bandyckie grody ruszą całą, swoją potęgą przeszkodzić wam w Wielkim Dziele. Oni są mu jak najbardziej przeciwni. Dżungla jest podstawą ich bytu.
- Dlaczego w takim razie nie napadli na nas już wczeniej? - spytał Hazleton. - Boją się?
- Nie, oni nie boją się niczego; przypuszczam, że zażywają rodki odurzające. Do tej pory uważali jednak, że zaatakowanie was przyniesie im ogromne straty w ludziach, a przyczyny, dla których mieliby z wami walczyć, nie wydawały im się aż tak ważne. Ale jeżeli wy zaatakujecie jeden z ich grodów, to uznają to za wystarczający powód do wojny. Oni szybko uczą się nienawici.
- Mylę, że damy sobie z nimi radę - powiedział zimno Hazleton.
- Jestem tego pewien - ciągnął Miramon. - Ale muszę was ostrzec, że Fabr-Suithe jest przywódcą wszystkich bandyckich grodów. Jeżeli Fabr-Suithe was zaatakują, zrobi to także cała reszta.
Amalfi wzruszył ramionami.
- Zaryzykujemy. Nie mamy innego wyjcia. Musimy odbić tych ludzi. Może uda się nam zrobić to wystarczająco szybko, żeby zgnieć opór, zanim zaczną go stawiać. Możemy podnieć nasze własne miasto i złożyć im wizytę. Jeżeli i wtedy nie będą chcieli wydać nam tamtych wędrowców...
- Szefie...
- ...?
- Jak ma pan zamiar podnieć nasze miasto?
Amalfi poczuł, że uszy mu czerwienieją; i zaklął.
- Zapomniałem o tej maszynie z Dwudziestej Trzeciej Ulicy. Miramon, będziemy musieli dostać od was jaką powietrzną jednostkę, specjalną. Hazleton, jak my to wszystko zorganizujemy? Przecież do ich samolotu nie zmieci się nic o odpowiedniej mocy działania. Może udałoby się do niego wsadzić jaki reaktor, ale na pewno nie generator pól tarcia ani tym bardziej działo mezonowe. A zabieranie ze sobą jakich pukawek nie ma najmniejszego sensu. Czy mylisz, że moglibymy Fabr-Suithe zagazować?
- Do samolotu nie zmieci się także aż tyle gazu. A przecież trzeba wziąć jeszcze jaki oddział ludzi.
- Proszę mi wybaczyć - wtrącił się grzecznie Miramon - ale w tej chwili nie jest jeszcze wcale pewne, czy kapłani w ogóle zaaprobują użycie naszych samolotów przeciwko Fabr-Suithe. Lepiej będzie, jeżeli najpierw udamy się do wiątyni i poprosimy ich o pozwolenie.
- Bliny i bebop! - wyrwało się Amalfiemu. Było to najstarsze przekleństwo w jego repertuarze.
Prowadzenie rozmowy w maleńkim samolocie było zupełnie niemożliwe, nawet przy użyciu urządzeń elektronicznych. Cała maszyna dudniła jak gigantyczny tam-tam korzystający z przeraźliwego akompaniamentu wibrujących dysz odrzutowych. Amalfi wodził ponurym wzrokiem za Hazletonem, który doć swobodnie podłączał mechanizm zamontowany w dziobie samolotu do przewodów doprowadzających energię z reaktora. Biorąc pod uwagę, jak strasznie rzucało całym pojazdem przy pokonywaniu szalejących na tej wysokoci huraganowych prądów powietrznych, był to wyczyn nie lada. Obsługa samego stosu była oczywicie bardzo prosta. Składał się on tylko ze zbiornika wielkoci mniej więcej szklanej cegły, wypełnionego delikatną, białą pianą ciężką wodą z zawartocią szeciofluorku uranu 234, spowalnianego oparami kadmu. Większoć masy reaktora stanowiła osłona i sieć włoskowatych naczyń wymiennika ciepła.
Z uzyskaniem zgody na użycie samolotu nie było najmniejszych kłopotów. Kapłani byli wprost zachwyceni propozycją emisariuszy Złotej Epoki, że nauczą oni tych apostołów z Fabr-Suithe, co to znaczy odstępować od prawdziwej wiary. Amalfi podejrzewał, że prostoduszny z wyglądu Miramon wymylił koniecznoć uzyskania kapłańskiego błogosławieństwa tylko po to, żeby zaciągnąć obu wędrowców z powrotem do tego smrodliwego naziemnego pojazdu i obserwować wyraz ich twarzy podczas jazdy do Świątyni. Ale i tak tamta podróż w porównaniu z tą była po prostu komfortowa.
Pilot zmienił położenie nóg na pedałach, samolotem potężnie cisnęło. Amalfi w ostatniej chwili zdążył uchylić się przed metalową zapadnią, która odskoczyła mu tuż przed nosem, i stwierdził nagle, że patrzy wprost w opary mgły unoszące się nad pędzącą pod szalonym kątem dżunglą. Co długiego i smukłego błysnęło nad nią wciekle i szybko zostało daleko w tyle. W tym samym momencie rozległ się przeraźliwy, nieludzki pisk, tak ostry, że na dłuższą chwilę przyćmił dudnienie samolotu.
A potem rozległo się więcej takich samych bzuiiirrr!, bzuiiirrr!, bzuiiirrr! Niemal na każdy z nich maszyna reagowała nerwowym szarpnięciem, po którym dygotała jak w febrze, lawirując ponad wierzchołkami drzew. Amalfi nigdy w całym swoim życiu nie czuł się równie bezradny. Nie wiedział nawet, skąd bierze się ten niesamowity dźwięk - miał tylko całkowitą pewnoć, że nie oznacza nic dobrego. Szorstkie blum! kruszących materiałów wybuchowych (kiedy już zaczęło się rozlegać) było łatwe do rozpoznania, bo mieszkańcy miasta często mieli z nim do czynienia podczas prowadzonych robót górniczych. Ale nic, z czym Amalfi zetknął się dotychczas, nie robiło kwierkorkwierkorkwierkor!, co nieodmiennie przywodziło na myl piew obłąkanej, wibracyjnej wieży wiertniczej. A już istnienie tego niewidzialnego czego, co w czasie lotu samo sobie dodawało animuszu radosnym iijouuućkarakarakara! wydawało się po prostu absolutnie niemożliwe.
Ze zdziwieniem odkrył, że kadłub maszyny jest wszędzie dokoła niego gęsto sperforowany, i to prawdziwymi dziurami, w których gwiżdże przelatujące powietrze. Miał wrażenie, że minęły co najmniej trzy tygodnie, nim uzmysłowił sobie, że te entuzjastyczne i wiwatujące ryki, które do tej pory nic dla niego nie znaczyły, towarzyszą przerabianiu samolotu na rzeszoto i w każdej chwili grożą mu miercią.
Kto zaczął go gwałtownie szarpać. Rzucił się na kolana, usiłując przywrócić swoim gałkom ocznym zdolnoć obracania się.
- Amalfi! Amalfi! - Czuł na uchu powiew czyjego oddechu, ale głos zdawał się dobiegać z odległoci setek parseków. - Niech pan zajmuje stanowisko, szybko! W każdej chwili mogą nas zestrzelić!
Co wybuchło na zewnątrz i Amalfi poleciał do tyłu. Zaciskając zęby, podpełzł na czworakach z powrotem do zapadni i spojrzał w dół. Bandycki gród mizogiński przemykał pod nim do góry nogami. Burmistrz poczuł nagły przypływ choroby lokomocyjnej i domy rozpłynęły się we mgle łez. Kiedy miasto pojawiło się po raz drugi, udało mu się wypatrzeć najsilniej strzeżony budynek i krztusząc się wskazał go palcem.
Samolot zamiótł piórami swego ogona najbliższą chmurę i skierował się dziobem prosto w dół. Amalfi uczepił się kurczowo krawędzi pustej nagle zapadni, a w twarz uderzyła go rozbita w delikatną mgiełkę krew płynąca z jego własnych palców.
- Teraz!!!
Nikt go nie usłyszał, ale Hazleton dostrzegł kiwnięcie głową. Podmuch czystego, olepiającego wiatła, przebiegł przez nachyloną prawie pionowo kabinę, i to mimo osłony dzielącej ją od stosu. Amalfi odwrócony przezornie do reaktora tyłem mocno zacisnął powieki, a mimo to odniósł wrażenie, że fioletowo-białe wiatło tej bezdźwięcznej eksplozji pozbawia go wzroku. Czuł, jak potężne promieniowanie uderza go w plecy, nogi, a nawet - odbite od cian kadłuba maszyny - w piersi. Na tej planecie już na pewno nie nabawi się żadnej alergii w tym bowiem momencie każda cząsteczka histaminy w jego krwi musiała ulec całkowitej detoksykacji.
Samolot wykonał jaką zupełnie nieprawdopodobną ewolucję i zaczął ponownie reagować na stery. Huk artylerii umilkł jak ucięty. Słychać było tylko posępne zawodzenie powietrza przecinanego przez schodzącą głębokim lizgiem maszynę. Wystrzelony przed chwilą z pokładu niewielki pojazd odrzutowy pomknął przodem, wycinając za pomocą przenonych karabinów mezonowych wąskie lądowisko w dżungli. Bandyckie grody nie utrzymywały wolnej od rolinnoci przestrzeni nawet między cianą dżungli a swoimi murami obronnymi.
Wyskoczyli z samolotu jeszcze zanim ten się na dobre zatrzymał i z trudem wyszarpując nogi z gęstego błota, ruszyli biegiem w kierunku miasta. Zza murów Fabr-Suithe dochodziła kakofonia przeraźliwych wrzasków. Tym razem były to bez wątpienia wrzaski ludzkie, wrzaski wciekłoci i rozpaczy ludzi przekonanych, że zostali olepieni na całą resztę życia. Amalfi nie miał wątpliwoci, że wielu z nich rzeczywicie utraciło wzrok. Z całą pewnocią każdy, kto miał nieszczęcie patrzeć w niebo w chwili, gdy cała moc reaktora zamieniona została w wiatło, nigdy w życiu nie zobaczy już niczego.
Ale zasady rachunku prawdopodobieństwa uchroniły przed tym większoć renegatów, a zatem trzeba było się spieszyć. Za każdym krokiem obrzydliwe mlanięcie wyrażało żal, z jakim błoto rozstawało się ze swoją potencjalną zdobyczą, a dżungla była tak nieprawdopodobnie bujna, że dopiero uderzywszy głowami w mur zorientowali się, że doszli już do grodu.
Rozwarte na ocież bramy były od dawna zardzewiałe i całkowicie zablokowane wyrastającą z każdej szpary rolinnocią, ale Mizogini z łatwocią pokonali tę przeszkodę, wprawnie operując maczetami.
Poruszanie się wewnątrz murów było niemal tak samo trudne jak w dżungli. Właciwy Fabr-Suithe ukazywał przygnębiające oblicze pleniącego się zniszczenia. Większoć budynków pokrywał szczelny całun pnącz, a wiele z nich można było miało okrelić mianem ruin. Twarde jak żelazo pędy tropikalnych rolin przebiły się między kamieniami, wcisnęły przez okna, pod gzymsy, zatkały rynny i przewody kominowe. Jadowicie zielone licie sukulentów przylgnęły żarłocznie do każdej powierzchni, której zdołały dosięgnąć. W miejscach bardziej zacienionych wyrastały kaskady ogromnych, krwistych grzybów, które cuchnęły jak gnijące od szeciu dni zwłoki, zatruwając swoim słodkawym fetorem całe powietrze. Nawet płyty chodnikowe wypuszczały pędy, ponieważ przez ignorancję, czy też z powodu lenistwa, wykonano je z zielonego drzewa wieżo ciętych drzew.
Wrzaski zaczęły zamierać i przeradzać się w płaczliwe biadolenia. Amalfi całą siłą woli powstrzymał się od patrzenia na porażonych wiatłem mieszkańców. Człowiek, który wierzy, że został włanie trwale olepiony, nie przedstawia sobą pięknego widoku, nawet jeli się myli. A jednak nie sposób było nie zauważyć tej przedziwnej mieszaniny zabłoconych ozdób i lniąco czystej nagoci. Wyglądało to tak, jakby w miecie nastąpiło zupełne wymieszanie dwóch różnych okresów historycznych; jakby kto w pyszne stroje hruntańskiej szlachty odział grupę szlachetnych dzikusów. Może ludzie, którzy całkowicie oddali się dżungli, cofnęli się już w wystarczająco odległą przeszłoć, by ponownie odkryć przyjemnoć kąpieli. Jeżeli nawet tak było, to wkrótce odkryją także przyjemnoć tarzania się w błocie i wtedy szybko przestaną wyglądać tak szlachetnie.
- Amalfi, oni są tutaj...
Tłumione współczucie dla olepionych mężczyzn w jednej chwili wyparowało z burmistrza, kiedy ujrzał więzionych przez nich wędrowców. Już na samym początku niewoli musieli zostać potwornie zmasakrowani, a i potem poddawano ich najwyraźniej przeróżnym zabiegom, łączącym w sobie cechy najdzikszego barbarzyństwa i pełnej dekadencji. Jeden z nich został litociwie uduszony przez swoich towarzyszy na samym początku przesłuchania; innego, któremu odrąbano ręce i nogi, można byłoby co prawda jeszcze uratować, gdyż mówił w dalszym ciągu zupełnie rozsądnie, ale błagał o mierć tak uporczywie, że w nagłym przypływie współczucia Amalfi go zastrzelił. Wszyscy trzej pozostali mężczyźni mogli mówić i chodzić, ale dwóch z nich cierpiało na poważne zaburzenia umysłowe. Katatonika wyniesiono na noszach, a mężczyzna z psychozą maniakalno-depresyjną, po związaniu i zakneblowaniu, uspokoił się na tyle, że pozwolił się odprowadzić.
- Jak wam się to udało? - spytał trzeci z mężczyzn po rosyjsku, w tym starym martwym uniwersalnym języku Ziemi. Był chodzącym szkieletem ludzkim, ale emanował zdumiewającą siłą osobowoci. Na samym początku przesłuchania stracił język, lecz zdążył już opanować metodę sztucznego mówienia. Rezultat tego był doć niesamowity, ale zrozumiały. - Dzicy rzucili się, żeby nas zabić, gdy tylko usłyszeli nadlatujący samolot. A potem co błysnęło i wszyscy zaczęli wyć z bólu. Nie ma pan pojęcia, jaki to piękny widok.
- Wierzę - odparł Amalfi. - Czy mówi pan interlingwą? To dobrze, bo mój rosyjski jest już do niczego. Ten błysk to była eksplozja fotonowa, jedyny sposób, jaki nam przyszedł do głowy, dający gwarancję, że wyciągniemy was stąd żywych. Mylelimy o użyciu gazu, ale gdyby się okazało, że mają maski gazowe, to i tak zdążyliby was pozabijać.
- Ja sam co prawda nie widziałem tutaj żadnych masek, ale jestem pewien, że je mają. W tej częci planety występują podobno wędrowne chmury gazów wulkanicznych, więc musieli wymylić jakie urządzenie absorpcyjne, a węgiel drzewny jest tu dobrze znany. Całe szczęcie, że trzymali nas tak głęboko pod ziemią, bo inaczej i my także zostalibymy olepieni. Wy chyba musicie być inżynierami.
- Mniej więcej - zgodził się Amalfi. - Ścile rzecz biorąc, jestemy nafciarzami i górnikami, ale, jak wszyscy wędrowcy, rozwinęlimy u siebie także kilka pokrewnych specjalnoci. Przed opuszczeniem Ziemi bylimy miastem portowym i zajmowalimy się niemal wszystkim, lecz w przestrzeni trzeba się wyspecjalizować. Tu jest nasz samolot... niech pan się wciska do rodka. Doć toporny, ale lata. A wy, czym się trudnilicie?
- Agronomią. Nasz burmistrz uważał, że tutaj, na peryferiach, można znaleźć sporo roboty, ucząc porzucone kolonie, jak uprawiać toksyczną glebę i prowadzić mało intensywne uprawy bez ciężkiego sprzętu. Naszą uboczną działalnocią była produkcja antyboli.
- A cóż to takiego? - spytał Amalfi, poprawiając mu zapięcie pasów tak, żeby cile przylegały do jego wyniszczonego ciała.
- Antybiotyki glebowe. To o nie włanie chodziło tym pirgalom i je sobie wzięli. Cuchnące winie, nie chce im się utrzymywać w miecie nawet podstawowych zasad higieny. Wolą doprowadzić u siebie nawet do wybuchu epidemii, a potem okradać z leków inne, uczciwe miasta. Och, oczywicie, chcieli i germanu. Ale mymy już dawno opucili utarte szlaki handlowe i przerzucili się na handel wymienny. Więc kiedy dowiedzieli się, że nie mamy na pokładzie żadnych pieniędzy, potraktowali nas miotaczem Bethego.
- A co z waszym pasażerem? - spytał Amalfi z wystudiowaną obojętnocią.
- Z doktorem Beetle? Tak go ochrzcilimy, bo jego prawdziwego nazwiska nie byłem w stanie wymówić, nawet kiedy jeszcze miałem język. Nie mam pojęcia, czy przeżył. Nawet na pokładzie miasta musielimy go trzymać w cysternie, więc nie bardzo mogę sobie wyobrazić, żeby udało mu się znieć podróż pojazdem ratunkowym. On był Myrdianinem. To łebskie chłopaki; ten ich napęd bezpaliwowy...
Spoza samolotu dobiegł ich trzask wystrzału. Amalfi drgnął.
- Lepiej odlatujmy. Zaczynają odzyskiwać wzrok. Porozmawiamy później. Hazleton, czy zdarzyło się co nieprzewidzianego?
- Nic, o czym warto by mówić, szefie. Są wszyscy?
- Tak. Rusz to pudło.
Rozległa się fala wystrzałów, a potem samolot zakrztusił się, ryknął potężnie i ruszył. Amalfi nabrał w płuca zapas powietrza w oczekiwaniu na moment oderwania się od ziemi i spojrzał na swego wyniszczonego podopiecznego.
Mężczyzna był w dalszym ciągu bezpiecznie przymocowany pasami do wąskiej koi i sprawiał wrażenie zupełnie spokojnego. Mosiężny pocisk przebił kadłub startującej maszyny i równym cięciem pozbawił go całej pokrywy czaszki.
Wydobycie informacji z obu pozostałych przy życiu obłąkanych okazało się procesem długotrwałym i nie rokującym zbyt wiele nadziei. Nawet po opanowaniu psychozy maniakalno-depresyjnej u jednego z nich i doprowadzeniu go do stanu sprawiającego wrażenie pełnego powrotu do zdrowia, mężczyzna niewiele potrafił pomóc.
Z posiadanych przez niego informacji wynikało, że ani pojazd ratunkowy, ani miasto, z którego został wysłany, nie posiadały diraków. Płynął z tego oczywisty wniosek, że pojazd ratunkowy skierował się na Mizoginię nie ze względu na nadane przez Hazletona ostrzeżenie, lecz, tak jak przewidywał Amalfi, wyłącznie dlatego, iż w całej pustyni Żlebu było to jedyne miejsce nadające się do lądowania. A i tak, żeby przetrwać podróż aż tutaj, uciekinierzy musieli stosować hibernację i niemal głodowe racje żywnociowe.
- Czy widzielicie jeszcze potem pirgala?
- Nie, proszę pana. Jeżeli usłyszeli wasze ostrzeżenie, to pomyleli pewnie, że to policja, i prysnęli. A może uważali, że na tej planecie znajduje się baza militarna albo że zamieszkuje ją jaka wysoko rozwinięta cywilizacja.
- To wyłącznie pańskie domysły - przerwał mu Amalfi gburowato. - Co się stało z doktorem Beetle?
Mężczyzna sprawiał wrażenie zaskoczonego.
- Z tym Myrdianinem w cysternie? Pewnie wyleciał w powietrze razem z miastem.
- Nie został wystrzelony żadnym innym pojazdem ratunkowym?
- Wydaje mi się to mało prawdopodobne. Ale ja byłem tylko zwykłym pilotem. Mogli go z jakiego powodu wysłać gigiem burmistrza.
- I nic pan nie wie o napędzie bezpaliwowym?
- Pierwsze słyszę.
Te odpowiedzi w najmniejszym stopniu nie zadowoliły Amalfiego. Podejrzewał, że w pamięci mężczyzny w dalszym ciągu istnieje jakie zwarcie. Ale w tej chwili było to wszystko, co można było z niego wydobyć, i burmistrz musiał się z tym pogodzić. W tej sytuacji można było tylko zdobyć jakie dane szacunkowe na temat uzbrojenia stojącego do dyspozycji pirgala, ale i o tym mężczyzna nie miał najmniejszego pojęcia. Co prawda neuropsycholog miasta obiecywał ostrożnie, że może za miesiąc lub dwa uda mu się wyciągnąć co z Katatonika, lecz jak do tej pory nie zdołał nawet zwrócić na siebie jego uwagi. Amalfi musiał się z tym pogodzić, bo nic innego w tej chwili mu nie pozostało. Mając na głowie szybko zbliżający się dzień przeprowadzki Mizoginii na nową o obrotu, nie mógł sobie pozwolić na zamartwianie się innymi sprawami.
Podjął już decyzję, że najprostszym lekarstwem na wzmożoną aktywnoć wulkaniczną, którą musiało pociągnąć za sobą zakłócenie geofizycznej równowagi planety, będzie podwyższenie wytrzymałoci jej litosfery. Ekipy wiertnicze drążyły już w dwustu miejscach rozsianych po powierzchni całej planety głębokie, ukone szyby, mające sięgnąć aż do płynnych warstw planetarnego jądra. Szyby posiadały skomplikowany system wewnętrznych przegród i, jak do tej pory, działalnoć wiertnicza spowodowała powstanie tylko jednego nowego wulkanu. Wszystkie pozostałe napotykane po drodze gniazda lawy zostały z góry wykryte i wypływającą z nich pod wielkim cinieniem magmę udało się skierować do przygotowanych zawczasu tuneli bocznych. Po stwardnieniu płynnych skał zablokowane szyby przewiercono powtórnie, używając do tego celu mezonowych działek, ustawionych na minimalną dyspersję.
Żaden z szybów nie dotarł jeszcze do właciwego jądra; plan przewidywał, że wszystkie wiercenia muszą osiągnąć swą docelową głębokoć równoczenie. W tym włanie momencie wybrane obszary ewentualnej działalnoci wulkanicznej zostałyby jednoczenie odblokowane i wypchnęły w górę ku planetarnej skorupie ogromne czopy żelaza i niklu. Płynna masa powinna wypełnić wszystkie szyby i całą sieć pokrywających obszary wulkaniczne poprzecznych korytarzy, a następnie zastygnąć, spinając planetę okrutnym gorsetem. W ten sposób Mizoginia zostałaby zakuta w pozwalający na minimalne tylko ruchy pancerz ze stali - stali, która nawet płynny granit powinna utrzymać z dala od powierzchni przez całe ery geologiczne.
Ogólnie rzecz biorąc, plan nie był zbyt skomplikowany, a wprowadzenie go w życie wydawało się przedsięwzięciem pracochłonnym, lecz stosunkowo prostym. Spodziewano się oczywicie, że jego realizacja napotka pewne przeszkody ze strony bandyckich grodów, ale tego, że w ciągu jednego miesiąca po rajdzie na Fabr-Suithe zginie dwadziecia procent całej załogi miasta, Amalfi się nie spodziewał.
To Miramon przyniósł wieci o wycięciu w pień załogi jeszcze jednej wieży wiertniczej. Amalfi siedział na szczycie wychodzącego na miasto wzniesienia i oparty plecami o pień drzewiastej paproci, ledził wzrokiem lot gigantycznej ważki, rozmylając o termicznych reakcjach skał.
- Czy jest pan pewien, że byli odpowiednio chronieni? - spytał Miramon ostrożnie. - Niektóre z naszych owadów...
Amalfi pomylał, że zarówno ich owady, jak i sama dżungla, są niepokojąco piękne. Myl o zniszczeniu tego wszystkiego wyprowadzała go od czasu do czasu z równowagi.
- Pewnie, że byli - odparł niemal opryskliwie. Opryskalimy teren obozu dwukumaronem i fluorowymi rodkami owadobójczymi. A poza tym, czy wasze owady używają rodków wybuchowych?
- Środków wybuchowych! Czy tam użyto dynamitu? Ja nie widziałem żadnych ladów...
- Nie. I to włanie nie daje mi spokoju. Nie podobają mi się te wszystkie opisane przez pana pocinane drzewa. To mi wygląda raczej na TDX niż na dynamit czy rodki kruszące. My sami używamy TDX, kiedy potrzebny nam jest wybuch tnący. TDX ma właciwoć eksplodowania w płaszczyźnie.
Miramon zrobił wielkie oczy.
- To niemożliwe. Każda eksplozja musi się rozprzestrzeniać we wszystkich otwartych kierunkach.
- Ale nie wtedy, kiedy rodkiem wybuchowym jest piperazoheksazotan zbudowany ze spolaryzowanych atomów węgla. Takie atomy nie mogą się poruszać w dowolnym kierunku, a tylko pod kątem prostym do wektora grawitacji. I o to włanie mi chodzi. Wy tutaj, na tej planecie doszlicie do dynamitu, ale nie do TDX.
Przerwał marszcząc czoło.
- Oczywicie częć naszych strat musi być wynikiem wypadów bandyckich grodów, ich rakiet i zwykłych bomb. Ale tam, gdzie w obozach notowano jakie wybuchy, a lejów po nich nie sposób znaleźć...
Zamilkł. Nie było sensu wspominać o zagazowanych ciałach. Bardzo trudno było o nich nawet myleć. Kto na tej planecie miał gaz o działaniu wymiotnym, parzącym, a jednoczenie podrażniającym górne drogi oddechowe. Poddani działaniu tego gazu musieli zrzucać maski - przystosowane jedynie do ochrony przed gazami wulkanicznymi - żeby móc wymiotować, następnie w konwulsyjnych kichnięciach wciągali do płuc swoje własne wymiociny i w ten sposób, zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz, zmieniali się w ogromne pooparzeniowe pęcherze. Był to bez wątpienia charkazyt, gaz o wielokrotnych piercieniach benzenowych, bardzo popularny w czasach wojujących gwiezdnych imperiów, kiedy to z zupełnie niewiadomych powodów nazywano go "poliłazienkoflorkiem". Ale skąd on się wziął na Mizoginii?
Na to pytanie odpowiedź mogła być tylko jedna. Z przyczyn, których Amalfi nie próbował nawet zrozumieć, pozwoliła mu ona odetchnąć z ulgą.
Ze wszystkich stron otaczała go senna dżungla. Kołysała się leniwie, poszeptując o czym z cicha, a brzęczące chmury komarów tworzyły tęczę pod pokrytymi kroplami rosy, pierzastymi lićmi paproci. Dżungla, niemal zawsze tchnąca, całkowitym spokojem, nigdy nie wydawała mu się prawdziwym nieprzyjacielem - teraz wiedział już na pewno, że intuicja go nie myliła. Prawdziwy nieprzyjaciel ujawnił się w końcu, ukradkiem i doć przebiegle, lecz w porównaniu z odwiecznym wyrafinowaniem dżungli, ten jego spryt wydawał się dziecinnie naiwny.
- Miramon - powiedział Amalfi z niezwykłym spokojem. - Wygląda na to, że wpadlimy. To przestępcze miasto, o którym panu mówiłem - pirgal, już tutaj jest. Musiał tu wylądować jeszcze przed nami, i to na tyle wczeniej, że miał czas bardzo dokładnie się ukryć. Siadł pewnie w nocy w jakim miejscu uważanym przez was za tabu. W każdym razie sprzymierzył się teraz z Fabr-Suithe. Co do tego nie ma żadnych wątpliwoci.
W wąskiej przestrzeni między pióropuszami gigantycznych paproci jaka ćma rozpostarła nieoczekiwanie swe dwumetrowe skrzydła, a w chwilę później znikła w gęstwinie pilotowana przez szaro-brązowego nicienia, który zapucił swoją przyssawkę między skrzącymi się w słońcu skrzydłami owada, tuż ponad jego zwojem nerwowym. Nastrój, który ogarnął Amalfiego, skłaniał go do dopatrywania się ukrytej symboliki w otaczających go rzeczach i zjawiskach, skąd widok pasożytującego nicienia odebrał jako upomnienie za to, że tak bardzo nie doceniał swego wroga. Pirgal najwyraźniej nie tylko umiał manipulować niższymi cywilizacjami, ale osiągnął w tej dziedzinie wręcz mistrzostwo. Tylko kto o przenikliwym umyle nie próbuje zmiażdżyć obcej cywilizacji bezporednim atakiem, lecz postępuje włanie tak jak on: kieruje nią tak niepostrzeżenie, jak to jest tylko możliwe, nie wyrządzając żadnej widocznej krzywdy, nie nakładając żadnych zauważalnych obciążeń i dopiero w krytycznym momencie zręcznie i bezlitonie zmienia bieg historii...
Amalfi chwycił swój pas z nadajnikiem ultrafonicznym.
- Hazleton?
- Jestem, szefie. - Głos menedżera miasta przebijał się przez znajomy huk ciężkiego sprzętu górniczego. - Co się urodziło?
- Jeszcze nic. Czy masz tam jakie kłopoty z bandytami?
- Nie. Ani też ich nie oczekujemy. Przy całej naszej artylerii...
- ...powiedział pewien generał, a w chwilę później zginął - zgasił go Amalfi. - Pirgal już tu jest, Mark. I do tego to nie żaden nowicjusz.
W słuchawce zapadła krótka cisza. Gdzie w oddali dobiegały z niej nawoływania załogi Hazletona. Kiedy menedżer odezwał się znowu, starannie dobierał słowa, ważąc każde z nich jakby w obawie, że które załamie się pod własnym ciężarem.
- Sugeruje pan, że pirgal był tu już wtedy, kiedy nadalimy dirakiem nasze ostrzeżenie. Zgadza się? Nie jestem pewien, szefie, czy tych naszych strat nie dałoby się wyjanić jako prociej. Ta teoria pozbawiona jest... hm... elegancji.
Na twarzy Amalfiego pojawił się sztywny grymas.
- Heurystyczny krytycyzm - powiedział. - Na olą ławkę, Mark, i przemyl to jeszcze raz. Do tej pory dawalimy się wodzić za nos jak pijane oseski we mgle. Być może uda nam się jeszcze wprowadzić w życie ten twój stary plan z kobietami, ale jeli ma wypalić, to musimy wykurzyć tego pirgala z ukrycia.
- Jak?
- Każdy z tubylców wie, że kiedy skończymy naszą robotę, na planecie nastąpią jakie dramatyczne zmiany. Ale tylko my wiemy dokładnie, na czym będą one polegały. Pirgal będzie musiał nam przeszkodzić, bez względu na to, czy udało im się schwytać doktora Beetle, czy nie. Więc mam zamiar zmusić go do odkrycia kart. Niniejszym przyspieszam przeprowadzkę o tysiąc godzin.
- Co takiego?! Przykro mi, szefie, ale to najzwyczajniej w wiecie niemożliwe.
Amalfi poczuł rzadki u niego przypływ wciekłoci.
- To się jeszcze okaże - warknął. - A tymczasem rozgło, co ci powiedziałem. Niech Mizogini się o tym dowiedzą. A żeby ci udowodnić, że nie żartuję, Mark, przestawiam Ojców Miasta na godzinę P +1100. Jeżeli przed tym terminem nie będziesz gotów zakołysać tą planetą, to może się zdarzyć, że sam zakołyszesz na gałęzi.
Cichutkie "pik" wyłączanego ultrafonu było zupełnie niezadowalające. Amalfi o wiele bardziej wolałby zakończyć tę rozmowę czym prawdziwie finalnym - na przykład potężnym akordem czyneli. Odwrócił się gwałtownie do Miramona.
- A pan czego rozdziawia gębę?
Mizogin zamknął usta i zaczerwienił się.
- Zechce mi pan wybaczyć - powiedział. - Miałem nadzieję zrozumieć instrukcje, jakie wydawał pan swemu asystentowi, myląc, że mógłbym się na co przydać. Ale używał pan niezrozumiałych dla mnie terminów. Brzmiało to jak dysputa teologiczna. A ja nigdy nie dyskutuję o religii i polityce. - Odwrócił się na pięcie i zniknął między drzewami.
Amalfi patrzył w lad za nim, stopniowo się uspokajając. Tak dalej być nie może; najwyraźniej chyba się starzeje. Przez cały czas rozmowy z Hazletonem czuł, że złoć bierze w nim górę nad rozsądkiem, ale jaki dziwny bezwład i rozprzężenie uniemożliwiły mu podjęcie wysiłku potrzebnego do przezwyciężenia złoci. Jak tak dalej pójdzie, to Ojcowie Miasta już wkrótce złożą go z urzędu i mianują na jego miejsce kogo o większej sile charakteru. Oczywicie nie Hazletona, ale jakiego trzeźwo mylącego chłopaka, który zamiast bujać w obłokach podejdzie do swych obowiązków czysto pragmatycznie. Stan, w jakim sam się znajdował, nie upoważniał go do grożenia likwidacją komukolwiek innemu, nawet w żartach.
Ruszył powoli w kierunku miasta, ociężały od słońca i zatopiony w rozmylaniach. Miał w tej chwili około dziewięciuset lat - pięćdziesiąt w tę lub w tę. Był silny jak wół, umysłowo sprawy i aktywny, zachowywał dobrą równowagę hormonalną i pełną ostroć wszystkich zmysłów, a jego własna, indywidualna specjalnoć orientacja - była jak zawsze niezawodna. Jednym słowem, był okazem tego wszystkiego, czym przymusowo wędrujący obywatel wszechwiata być powinien. Geriatryki utrzymają go w tej kondycji, o ile wiadomo, w nieskończonoć i został tylko jeden nie rozwiązany do tej pory problem - cierpliwoć.
Im starszy stawał się człowiek, tym szybciej znajdował odpowiedzi na najtrudniejsze nawet pytania, bo dowiadczenie, które mu je podsuwało, stawało się coraz bogatsze, a jednoczenie był coraz mniej skłonny tolerować powolnoć mylenia swoich współpracowników. Jeżeli był mądry, to znajdowane przez niego odpowiedzi były zwykle prawidłowe; jeżeli był głupi, to odpowiedzi były błędne, ale przestawało to mieć jakiekolwiek znaczenie. Najważniejsza stawała się sama szybkoć mylenia. Zarówno ten mądry, jak i ten głupi nabierali w końcu coraz bardziej dyktatorskich metod rządzenia i byli coraz mniej chętni do tłumaczenia, dlaczego wybrali takie, a nie inne rozwiązanie.
To zabawne: zanim ostatecznie pokonano mierć, uważano, że niedoskonałoć pamięci zmieni długowiecznoć w konia trojańskiego ludzkoci, ponieważ mózg człowieka nie będzie w stanie zapamiętać praktycznie nieskończonej iloci nagromadzonych faktów. A tymczasem dzisiaj nikt nie zaprzątał sobie głowy ich pamiętaniem. Do tego służyli Ojcowie Miasta i podobne im urządzenia. Ludzie nie zapamiętywali niczego poza samymi regułami mylenia, odrzucając zdezaktualizowane zasady na rzecz nowych, kiedy zmuszało ich do tego jakie następne odkrycie. Jeli potrzebne były fakty, pytano o nie maszyny.
Czasami pamięć ludzką oczyszczano nawet z zakodowanych w niej reguł procesów mylowych, szczególnie wtedy gdy istniały jakie proste, niezniszczalne przyrządy mogące je zastąpić - na przykład suwak logarytmiczny. Amalfi pomylał nagle, że w całym miecie nie ma pewnie ani jednego człowieka, który potrafiłby mnożyć, dzielić, wyciągać kwadratowy pierwiastek czy obliczać "pi", i to ani w pamięci, ani na papierze. Ta myl była tak nowa, że aż zatrważająca. Amalfi poczuł się nagle jak starożytny astrofizyk, który włanie odkrył, że żaden z jego kolegów nie potrafi posługiwać się liczydłami.
Nie, to nie pamięć była problemem. To zachowanie cierpliwoci po tysiącu lat życia było bardzo trudne.
W zasięgu jego wzroku pojawiła się dolna częć komory powietrznej, szczelnie pokryta arabeskami brązowego błota. Amalfi spojrzał w górę. Komory, wywiercone bezporednio w wielkiej granitowej tarczy stanowiącej fundament miasta, były odciętymi końcami tego, co niegdy, setki lat temu, stanowiło linię metra prowadzącego z Manhattanu. Ta, przed którą się znalazł, była najwyraźniej komorą przerobioną z byłej linii Astoria, rzadko używaną, ponieważ znajdowała się zbyt daleko od obecnych dwóch głównych punktów kierowania miastem - Empire State Building i ratusza. A to znaczyło, że wrócił do miasta bardzo daleko od miejsca, w którym spodziewał się wejć na pokład. Czując się jak kto zupełnie obcy, wszedł do rodka.
Tunel huczał mrożącymi krew w żyłach krzykami, potęgowanymi w nieskończonoć przez echo; zupełnie jakby kto obdzierał ze skóry żywego dinozaura albo jeszcze lepiej - całe ich stado. Przez ten upiorny hałas przedzierał się jaki szum - jakby wody tryskającej pod dużym cinieniem - i czyj histeryczny miech. Zaalarmowany tymi odgłosami, Amalfi pucił się biegiem w górę najbliższych schodów. Hałas przybrał na sile. Burmistrz naprężył potężne barki i rzucił się do drzwi, za którymi musiała się odbywać jaka potworna rzeź.
Czego podobnego miasto z całą pewnocią nigdy nie widziało. Za drzwiami otwierała się ogromna, wypełniona kłębami pary sala, której ciany zdobiła jaka ceramiczna substancja, ułożona w formie regularnych płytek. Płytki pokrywał liski nalot i ogromne iloci plam; były więc stare, bardzo stare. Mniejsze, białe, szeciokątne, którymi wyłożono podłogę, tworzyły powtarzającą się bez końca mozaikę, której wzór natychmiast przypomniał Amalfiemu strukturalną budowę cząsteczki charkazytu, gazu użytego przez bandytów podczas ich ostatniego rajdu na obóz wiertniczy.
Po całej sali miotały się bez celu hordy nagich kobiet. Krzyczały przeraźliwie, bijąc pięciami w ciany i kręcąc się opętańczo w kółko lub tarzając po mozaikowej posadzce. Co jaki czas zwarty strumień wody dopadał którą z nich, odrzucając ją daleko w tył. Z zamontowanych pod sufitem długich rzędów dysz tryskały w powietrze gejzery pary. W jednej chwili ubranie Amalfiego zaczęło ociekać wilgocią. Śmiech przybrał na sile.
Burmistrz pochylił się szybko, zrzucił zabłocone buty i ruszył sztywno w kierunku miechu, palcami stóp kurczowo czepiając się liskich płytek. Potężny strumień wody skierował się w jego stronę, lecz prawie natychmiast odchylił się z powrotem.
- John! Tak bardzo zachciało się panu kąpieli? No to niech się pan do nas przyłączy!
To była, Dee Hazleton. Radonie wymachiwała wielkim wężem, naga jak wszystkie jej ofiary. Wyglądała licznie. Amalfi twardo odegnał od siebie tę myl.
- Czy to nie wspaniałe? Włanie dostalimy nową grupę tych stworzeń. Kazałam Markowi popodłączać stare węże przeciwpożarowe i sprawiam im pierwszą w życiu kąpiel.
Zarówno te słowa, jak i widok nie bardzo były podobne do Dee z dawnych czasów. Amalfi dosadnie wyraził swoje zdanie na temat kobiet, które tak dokładnie wyzbyły się wewnętrznych hamulców. Ciągnął swą wypowiedź przez dłuższą chwilę, aż wreszcie Dee zrobiła taki ruch, jakby chciała skierować na niego strumień wody ze swego węża.
- Ani się waż! - warknął, próbując go wyrwać z jej rąk, co okazało się niezwykle trudne. - A w ogóle, co to za pomieszczenie? Nie przypominam sobie na planach miasta żadnej sali tortur.
- Mark mówi, że to dawna łaźnia publiczna. Jest jeszcze jedna taka sama przy krańcach miasta, jedna na Czterdziestej Pierwszej Ulicy i chyba jeszcze kilka. Mark mówi, że musiały zostać zamknięte, kiedy miasto po raz pierwszy opuciło Ziemię. Tej tutaj używam do obmycia tych kobiet przed posłaniem ich do Wydziału Opieki Medycznej.
- Naszą wodą?! - Na samą myl o takim marnotrawstwie oczy nabiegły mu krwią.
- Och nie, John, taka głupia to ja nie jestem. Woda jest przepompowywana z tamtej rzeki na zachód od miasta.
- Woda do kąpieli! - powiedział Amalfi. - Nic dziwnego, że naszym przodkom nie starczało jej nieraz do picia. Prawdę powiedziawszy, mylałem, że ciąg statyczny wymylono znacznie wczeniej.
Zaczął przyglądać się tubylczym kobietom, które teraz, kiedy woda została zakręcona, zbiły się w gromadki w najcieplejszym miejscu dudniącej echem sali. Żadna z nich nie miała delikatnie rzeźbionej dojrzałoci Dee, ale u kilku można było wypatrzeć jej zadatki. Trzeba przyznać Hazletonowi, że okazał zdolnoć przewidywania, choć oczywicie tego, że Mizogini okażą się cywilizacją ludzką, można się było spodziewać. Do tej pory odkryto tylko jedenacie cywilizacji innego typu, a sporód nich jedynie dwie - lutniańską i myrdiańską można było nazwać wyższymi, chyba że kto brałby pod uwagę Wegan. Ziemianie nie uważali Wegan za istoty ludzkie, ale wszystkie pozostałe cywilizacje tak włanie robiły. Tak czy inaczej, jako cywilizacja, Weganie dawno już pogrążyli się w upadku.
Otrzymanie przez wędrowców powiernictwa nad wszystkimi miejscowymi kobietami, i to już w czasie pierwszego kontaktu z planetą, nawet bez jakichkolwiek rozmów wstępnych, było kolosalnym ułatwieniem. A Hazleton wysunął przecież propozycję użycia wszystkich dostępnych kobiet jako przynęty na pirgali całe lata wczeniej, niż ktokolwiek mógł przypuszczać, że Mizoginia jest w ogóle zamieszkana.
Tak, przedziwna była ta zdolnoć Hazletona - nie tyle jasnowidztwo, co dar tworzenia realnych planów w oparciu o logicznie zupełnie niewystarczające dane. Raz za razem tylko pozornie cudowne zakończenie pozornie fantastycznych wybryków Hazletona chroniło go przed wyrzuceniem za burtę przez lepo logicznych Ojców Miasta.
- Chodź ze mną do Astronomicznego, Dee - zaproponował Amalfi. - Mam ci co do pokazania. Tylko, proszę cię, ubierz się, choćby przez wzgląd na mnie, bo jeszcze ludzie sobie pomylą, że chodzi mi po głowie zakładanie dynastii.
- No już trudno - zgodziła się niechętnie Dee.
Nie zdołała jeszcze przywyknąć do przestrzegania przez wędrowców osobliwych reguł dotyczących obnażania się i czasami pojawiała się nago w zupełnie nieoczekiwanych momentach. Amalfi przypuszczał, że był to wynik jej utopiańskiego wychowania, które nie wpoiło w nią przekonania, że nagoć wywiera szkodliwy wpływ na czystoć czyich poglądów politycznych. Kiedy wciągnęła na siebie szorty, kobiety zaczęły zawodzić i tłuc głowami o posadzkę - większoć z nich była kiedy kamienowana za nierozważne okrycie jakiej częci ciała. W tutejszym społeczeństwie kobiety nie były ludźmi, lecz symbolami wiecznego potępienia, dwakroć bardziej przeklętymi, jeżeli okazywały najmniejsze oznaki tajemniczoci.
Historia byłaby lepszym nauczycielem, pomylał Amalfi, gdyby nie powtarzała się z tak ogłupiającym uporem. Ruszył w górę korytarza, rozglądając się za jakim szybem windowym, niepokojąco wiadom radosnego człapania butów idącej za nim Dee.
W Astronomicznym Jake jak zwykle wodził pełnym tęsknoty wzrokiem za jaką galaktyką przemierzającą rubieże Wszechwiata i usiłował sprowadzić spiralne ramiona do eliptycznych orbit bez uciekania się do pomocy sekcji obliczeniowych. Kiedy Amalfi z dziewczyną weszli do pokoju, astronom podniósł wzrok.
- Dzień dobry - powiedział, nie próbując nawet ukryć swojej chandry. - Amalfi, ja tu naprawdę potrzebuję wsparcia. Jak człowiek może w ogóle pracować bez maszyn? Gdyby tylko włączył pan z powrotem Ojców Miasta...
- Już wkrótce, Jake. Powiedz mi, kiedy ostatni raz patrzyłe w stronę, z której przylecielimy?
- Od rozpoczęcia przeprawy przez Żleb nie oglądałem się ani razu. A po co miałbym to zrobić? Żleb jest tylko zwykłą maleńką rysą na galaktycznym talerzu. Żeby zajmować się czym rzeczywicie istotnym, trzeba prawdziwych odległoci.
- Tak, tak, wiem. Mimo to jednak spójrzmy w tym kierunku. Co mi się zdaje, że nie jestemy w Żlebie aż tak osamotnieni, jak nam się zdawało.
Jake podszedł z rezygnacją do swego pulpitu kontrolnego i wcisnął niechętnie kilka guzików, poruszających jego teleskop,
- Czego pan się tam spodziewa? - spytał gderliwie. - Obłoku opiłków żelaza czy zbłąkanego mezonu? A może flotylli policyjnych krążowników?
- No cóż - powiedział Amalfi wskazując na ekran. - To chyba nie są butelki wina.
Policyjne krążowniki, tak bliskie, że wiatło słońca Mizoginii zaczynało pobłyskiwać na ich kadłubach, pędziły lniącą smugą w poprzek ekranu, ciągnąc za sobą wstęgi pseudofotonów.
- I fakt, nie są. No i co z tego? - odparł Jake nie wykazując żadnego zainteresowania. - Czy teraz mogę już przestawić teleskop z powrotem?
W odpowiedzi Amalfi tylko się szeroko umiechnął. Policaje czy nie, znów poczuł się młodo.
Hazleton był po uda unurzany w błocie. Pędząc w górę szybu windowego, prowadzącego do pokoju kontrolnego, zostawiał za sobą całe bryły mułu. Amalfi obserwował go od chwili pojawienia się w głębi szybu i zauważył wyraz zaciętoci, jaki przybrała pobladła twarz menedżera, kiedy obrzucił spojrzeniem łysą głowę burmistrza.
- Co to za historia z tą policją? - zapytał natarczywie Hazleton z głębi szybu, jeszcze zanim zdążył się zatrzymać. - Nie mogłem sam odebrać tej informacji. Zostalimy napadnięci i w całym obozie rozpętało się istne piekło. O mały włos byłbym tu nie dotarł. - Wpadł do pokoju, zasypując podłogę grudkami lepkiego jeszcze błota.
- Widziałem jakie walki - odparł Amalfi. - Zdaje się, że pogłoski na temat przeprowadzki dotarły w końcu do pirgali.
- Jasne. Co to za historia z tą policją?
- Policja zaraz tu będzie. Nadlatują z północno-zachodniego kwadratu, zeszli już z nadszybkoci i powinni być gotowi do lądowania najdalej pojutrze.
- Z całą pewnocią nie chodzi im o nas - powiedział Hazleton. - I nie mogę zrozumieć, dlaczego przygnali aż tutaj za tym pirgalem. To kawał drogi. Musieli stosować co najmniej hibernację. A my w swoim ostrzeżeniu nie powiedzielimy ani słowa na temat tego napędu bezpaliwowego...
- Wcale nie musielimy tego robić. Jasne, że chodzi im o pirgala. Którego dnia będę musiał zapoznać cię z przypowiecią o chorej pszczole, ale teraz niestety nie ma na to czasu. Wszystko toczy się za szybko. Nie wolno nam niczego spucić z oka i musimy być gotowi, by w porę skoczyć w dowolnym kierunku, bez względu na to, co pierwsze pojawi się na tapecie. Czy te walki są bardzo ciężkie?
- Bardzo. Bierze w nich udział przynajmniej pięć lokalnych bandyckich grodów, wliczając w to oczywicie Fabr-Suithe. Dwa z nich przyciągnęły ciężki sprzęt, prawie z czasów rozkwitu Cesarstwa Hrunty... hm, widzę, że pan już o tym wie. Ma to być więta wojna przeciwko nam. Wciubiamy nos w dżunglę i odbieramy im szansę zbawienia przez cierpienie... albo co w tym rodzaju. Nie zatrzymywałem się, żeby to z nimi przedyskutować.
- To źle. Bo taka argumentacja przekona także kilka uczciwych grodów. Wątpię, by samo Fabr-Suithe rzeczywicie wierzyło w ten dżihad. Oni swoją religię już dawno temu wyrzucili za burtę. Ale jest to wspaniały chwyt propagandowy.
- Tu ma pan rację. Już tylko kilka cywilizowanych grodów stawia opór, głównie tych, które pomagały nam od samego początku. Cała reszta, i to po obu stronach, rozsiadła się wygodnie i czeka aż poderżniemy sobie gardła. Jestemy w o tyle gorszej sytuacji, że brak nam ruchliwoci. Gdybymy zdołali przekonać wszystkie cywilizowane grody, by przeszły na naszą stronę, ta ruchliwoć nie byłaby nam potrzebna, ale niestety większoć z nich po prostu za bardzo się boi...
- Dopóki pirgal nie zdecyduje się wkroczyć osobicie, naszym wrogom także będzie brakowało mobilnoci zauważył Amalfi w zamyleniu. - Czy widziałe co, co by wskazywało, że ludzie pirgala biorą bezporedni udział w walkach?
- Jeszcze nie. Ale nie będą dłużej zwlekać. A my nawet nie wiemy, gdzie oni są!
- Jestem pewien, że dzi albo najdalej jutro będą zmuszeni zdradzić nam miejsce swego pobytu. Teraz włanie nadeszła pora na dokonanie przeglądu wszystkich przywróconych do normalnego stanu kobiet i przygotowanie ich do akcji. Z tego, co widzę, cały ten plan powinien się opłacić. Jak tylko dostanę namiar na tego pirgala, natychmiast przekażę ci współrzędne najbliższego mu bandyckiego grodu i już sam doprowadzisz sprawę do końca.
Oczy Hazletona, wyrażające do tej pory tylko ogromne znużenie, zaczęły rzucać iskierki satysfakcji.
- A co z przeprowadzką? - spytał. - Chyba pan wie, że żaden z tych pana magmowych czopów nic nie da, jeżeli robota nie zostanie ukończona w całoci i jednoczenie.
- Wiem - odparł Amalfi. - I liczę na to. Uruchomimy wiratory o czasie. Ale nawet gdyby czopy wystrzeliły z hukiem w górę, na boki i gdzie się tylko da, to wcale nie będę płakał. Po prostu nie mam najmniejszego pojęcia, jaki jeszcze inny sposób mógłby nam dać choć cień nadziei na rozwiązanie tego problemu.
Na ekranie radarowym pojawił się jaki natarczywie pulsujący punkt i obaj mężczyźni, jak na komendę, odwrócili głowy w jego stronę. Z jaskrawej plamki biła w górę fontanna zielonych kropek. Hazleton podszedł szybko do pulpitu i wcisnął klawisz nakładający na ekran siatkę współrzędnych.
- No i gdzie oni są? - spytał Amalfi. - Bo to muszą być oni.
- W samym rodeczku południowo-zachodniego kontynentu. W tym miejscu jest podobno jezioro wrzącego błota.
- I pewnie rzeczywicie jest. Oni mogą utrzymywać odrobinę ekranu i siedzieć pod powierzchnią.
- Zgoda, a więc wiemy już, gdzie są. Ale co ma znaczyć ta fontanna na ekranie radaru? Co ten pirgal wystrzeliwuje?
- Podejrzewam, że miny - odparł spokojnie Amalfi. - Ze zbliżeniowymi zapalnikami. Orbitalne.
- Miny? Czy to nie urocze? - powiedział Hazleton. - Zostawią sobie oczywicie kanał ucieczki, ale my nigdy w życiu go nie znajdziemy. Przykryli nas plutonowym parasolem, Amalfi.
- Wydostaniemy się. A tymczasem także policja nie będzie mogła wylądować. Idź, umieć swoje kobiety, Mark, ale najpierw je w co ubierz. W ten sposób wywołają jeszcze więcej zamieszania.
- O zamieszanie może pan być spokojny - zapewnił go na odchodnym menedżer.
Amalfi wyszedł na taras widokowy wieży kontrolnej. Mógł stąd obserwować niemal całe miasto, ponieważ wieża była jego najwyższym budynkiem. Z północnego zachodu dobiegał terkot broni i odgłosy zażartej bitwy, zakłócające spokój jaskrawego, tropikalnego zachodu słońca.. Miasto przyswoiło sobie miejscową sztuczkę polegającą na oczyszczaniu i cinaniu błota i na pierwszy sygnał o zbliżającym się ataku przywróciło sprężynującej, gąbczastej masie mułu otaczającej jego obrzeża konsystencję trzęsawiska. Okazało się jednak, że mieszkańcy dżungli zaczęli posługiwać się szerokimi nartami z jakiego dziwnego metalu, którego żaden Mizogin nie byłby w stanie tak precyzyjnie obrobić, i lizgali się po powierzchni błota jak po niegu. Tarcze czerwonego ognia znaczyły miejsca wybuchów pocisków z TDX, tnących powietrze jak powiew samej mierci. Na razie nie było żadnych ladów użycia gazów, ale Amalfi wiedział, że skoro pirgal przejął już dowodzenie walką, to i one wkrótce się pojawią.
Ogień odwetowy miasta był prawie niewidoczny, ponieważ prowadzono go spod linii brzegowej. Postawiono zasłonę Bethego, która powinna na razie nie dopucić bandytów do wspięcia się na krawędź miasta przynajmniej dopóki nie zostanie rozbity który z jej projektorów - a ciężka artyleria nie milkła ani na sekundę. Ale miasto nigdy nie było budowane z mylą o prowadzeniu działań wojennych, a w dodatku wiele z jego najpotężniejszych urządzeń niszczących ryło nosami muł, ponieważ w swym założeniu miały służyć wyłącznie do oczyszczania obszarów przeznaczonych na lądowiska. Użycie miotacza Bethego, w bezporednim sąsiedztwie ciał o masie rzędu planetarnego, było na szczęcie niemożliwe. Na szczęcie, ponieważ pirgal dysponował takim miotaczem, a miasto Amalfiego - nie.
Burmistrz obserwował zabarwione szkarłatem walki krawędzie miasta. Ekran za jego plecami pokazywał wszystkie elementy działań i choć nie układały się one jeszcze w żadną logiczną całoć, to sprawiały wrażenie, że lada chwila można będzie co z nich wywnioskować. Na balustradzie tarasu, w zasięgu ręki Amalfiego znajdowały się trzy przyciski, umieszczone tu na jego polecenie czterysta lat wczeniej, a dublujące taki sam zestaw wmontowany w balustradę balkonu ratusza. W różnych okresach dawały one sygnał do rozpoczęcia różnych akcji, ale za każdym razem reprezentowały sobą pełny wybór działań, które należało podjąć w sytuacji krańcowej. Jeszcze nigdy się nie zdarzyło, by Amalfi uznał, że istnieje powód, dla którego należałoby zamontować na której z balustrad czwarty przycisk.
Nad głową przemknęło kilka rakiet. Zrzuciły bomby - hałaliwe źródło kłębów dymu i odprysków metalu. Amalfi nie podniósł nawet wzroku. Łagodne pole wiratorów nie mogło przepucić niczego, co poruszało się z taką prędkocią. Przez spolaryzowane pole grawitacyjne mogą się przedostać jedynie obiekty o niewielkiej prędkoci własnej, takie jak na przykład ludzie. Gładząc delikatnie swoje trzy przyciski, patrzył w kierunku horyzontu.
Zachód słońca zgasł nagle jak zdmuchnięta wieca. Amalfi, który nigdy przed przybyciem na Mizoginię nie widział nastawania nocy w tropikach, poczuł ukłucie niejasnego niepokoju, ale o ile zdążył się już zorientować, ta gwałtownoć zapadania nocy, choć zaskakująca, była zupełnie naturalna. Walka toczyła się dalej, a na tle spowijającej teraz wszystko czerni koła wybuchów TDX sprawiały jeszcze bardziej upiorne wrażenie.
Po chwili gdzie w górze wywiązała się walka powietrzna, czego można się było tylko domylać po pojawieniu się smug zostawianych przez silniki samolotów i wystrzeliwane z maszyn rakiety. Widocznie siły powietrzne Miramona zmierzyły się z eskadrami z Fabr-Suithe. Dżungla ani na chwilę nie przestawała szydzić z miasta Amalfiego wyładowując na nim całą swoją furię.
Amalfi stał obserwując ekran z takim natężeniem, jakby chciał całkowicie wykrelić ze swej wiadomoci istnienie całej reszty wiata. Zrozumienie zamysłu przeciwników wyłaniającego się powoli ekranu nie było łatwe, ponieważ nigdy do tej pory nie próbował ogarnąć jakiej sytuacji z tak bliska. Niebieskie trajektorie każdego pocisku, krelone na ekranie lniącymi fragmentami elips, próbowały przyciągnąć całą jego uwagę, zupełnie jakby wszystkie były wykresami ruchów planet.
Mniej więcej kwadrans po północy, w trakcie jednego z najcięższych do tej pory nalotów, poczuł, że kto dotyka jego łokcia.
- Szefie...
Amalfi usłyszał to słowo, jakby dobiegło do niego z samego dna Żlebu. Tryskająca fontanna min orbitalnych pojawiła się włanie na brzegu ekranu. Oznaczało to, że O'Brien, dowódca zespołu automatycznych zwiadowców, zlokalizował pirgala za pomocą jednego ze swych pojazdów. Amalfi próbował ekstrapolować kształt wierzchołka fontanny. Gdzie tam w górze fontanna spłaszczała się i rozpływała, tworząc sieć orbit opasujących całą Mizoginię. Trzeba było koniecznie ustalić, jak wysoko nad powierzchnią planety rozciąga się ta plutonowa pułapka.
Ale bezgraniczne znużenie tego głosu poruszyło w nim jaką głęboko ukrytą nutę.
- Tak, Mark - powiedział cicho.
- Zrobione. Straciłem niemal wszystkich swoich ludzi, ale umiecilimy kobiety w takim miejscu, gdzie patrole pirgala mogły je łatwo dostrzec. Co tam się zaczęło dziać! - Cień ożywienia pojawił się na moment w jego głosie. - Szkoda, że pan tego nie widział.
- Już prawie widzę. Włanie zacząłem dostawać obraz ze zwiadowcy. Dobra robota, Mark... Może lepiej... odpocznij trochę.
- Teraz? Ależ szefie...
Co bardzo ciężkiego wyrysowało na ekranie spłaszczoną parabolę i nagle całe miasto zmieniło się w pole bezładnej walki atramentowej czerni z magnezjową bielą. Kiedy race wietlne zaczęły się dopalać, ekran ukazał bezkształtną, brudną żółć rozpełzającą się na wszystkie strony, zupełnie jakby kto wlewał farbę do wnętrza jakiej ogromnej maszyny. Amalfi włanie na to czekał.
- Alarm przeciwgazowy, Mark! - usłyszał swoje własne słowa. - To musi być charkazyt. Natychmiast wydać wszystkim kombinezony powlekane barem. Ten gaz to czysta mierć w męczarniach.
- Tak jest. Szefie, czy pan siedzi tutaj przez cały czas? Przecież w ten sposób pan się po prostu zabija. Pan potrzebuje odpoczynku bardziej niż ja.
Amalfi stwierdził, że nie ma czasu nawet na odpowiedź. Aparat zwiadowczy O'Briena zawisł włanie nad grodem, w którym Hazleton umiecił swoje kobiety. Panowała tam rzeczywicie niesamowita orgia. Amalfi dotknął przycisku i na ekranie pojawił się obraz przesyłany z innego zwiadowcy, umieszczonego o milę wyżej i obejmującego zasięgiem swych kamer cały teren walki. Z tej wysokoci widać było czarne ruchliwe węże kolumn żołnierzy posuwających się przez dżunglę. Niektóre z kolumn dochodzące już niemal do samej krawędzi miasta Amalfiego zaczęły włanie zawracać. Co więcej, nowe węże wypełzały z bram tych mizogińskich grodów, które zachowując postawę wyczekującą, wstrzymywały się dotychczas od udziału w walce. Najwyraźniej wreszcie zdecydowały się włączyć do bitwy, ale po czyjej stronie, tego w tej chwili nie sposób było jeszcze powiedzieć.
Znów przełączył obraz, wracając do zbliżenia jeziora wrzącego błota, leżącego u podstawy fontanny min. Tam też działo się co nowego: gorący szlam odpływał powoli ociężałymi falami ze rodka jeziora. W chwilę później na powierzchni pojawiła się czysta przestrzeń, zupełnie jakby nagle powstał tam ogromny wir. Czysty obszar rósł w oczach.
Pirgal wynurzał się na powierzchnię. Robił to bardzo ostrożnie. Zanim krawędź osłaniającego go ekranu dotknęła brzegu jeziora, minęło prawie pół godziny. A potem w splątaną pustkę dżungli zaczęły się wysuwać czarne macki. Pirgal zdecydował się w końcu rzucić do walki swoich ludzi. Cel tych oddziałów był najzupełniej jasny - wszystkie kolumny posuwały się w kierunku grodu, w którym Hazleton zostawił kobiety.
Sam pirgal przyczaił się i czekał.
Nadchodził wit. Dantejskie sceny rozgrywające się w okolicach grodu, do którego Hazleton podrzucił kobiety, zaczynały się włanie uspokajać, kiedy na miejsce przybyły oddziały wysłane przez pirgala. I wtedy kotłowanina rozgorzała na nowo, tym razem przeradzając się w regularną rzeź. Pirgal mordował własnych sprzymierzeńców.
Nagle mizogiński gród, znajdujący się w samym rodku tej jatki, po prostu zniknął. Na jego miejscu pojawił się rosnący grzyb atomowego wybuchu, który pokrył ekran Amalfiego całą burzą zakłóceń - pirgal zbombardował gród. Bitwa niemal całkowicie wygasła i tylko gdzieniegdzie walczyły jeszcze niewielkie oddziały, cofające się w kierunku jeziora wrzącego błota. Pirgal uprowadził kobiety, a ich ariergarda odpierała pocig ostatnich pozostałych przy życiu mieszkańców mizogińskiego grodu. Amalfi wiedział, że wieci o takich zdarzeniach rozchodzą się lotem błyskawicy.
Własne miasto Amalfiego spowijał całun złowróżbnej, pomarańczowej mgły, rozwietlanej błyskami bezbarwnoci. Parzący gaz nie mógł przepłynąć przez ekran wiratorów całym potężnym potokiem, ale przenikał przezeń stopniowo, jedna ciężka cząsteczka po drugiej. Burmistrz uwiadomił sobie nagle, że nie podporządkował się swemu rozkazowi założenia kombinezonów przeciwgazowych i że lada chwila trucizna zacznie wywierać na niego swój zgubny wpływ. Poderwał się z fotela i przy pierwszym ruchu stwierdził, że całe ciało pokrywa mu pancerz jakiej dziwnej substancji. Co...
No tak, powłoka barowa. Widocznie Hazleton widząc, że Amalfi nie opuci tarasu, i nie mogąc sobie poradzić z nałożeniem na niego kombinezonu przeciwgazowego, pokrył go równie skuteczną substancją, zawierającą duże iloci baru. Nawet oczy miał zakryte przezroczystą przyłbicą, a uczucie obrzmienia w nozdrzach mówiło o znajdującym się w nich barowym filtrze Kohlinanna.
W ten sposób problem gazu przestał istnieć. Napięcie w miecie pirgali, jak i jego okolicach rosło i już wkrótce miało się stać nie do zniesienia. W górze, tuż powyżej płaszcza orbitalnych min, pojawiły się pierwsze policyjne krążowniki i z wielką ostrożnocią zaczęły schodzić w dół. Walki w dżungli niemal zupełnie ustały. Uprowadzenie przez pirgala kobiet pogodziło wszystkie mizogińskie zwanione strony. Zarówno bandyckie, jak i cywilizowane grody nie mylały teraz o niczym poza zniszczeniem Fabr-Suithe i jego sprzymierzeńców. Fabr-Suithe mogło odpierać ich ataki bardzo długo, ale było zupełnie oczywiste, że jest to tylko gra na zwłokę, mająca umożliwić pirgalowi odlot - odlot z zachwyconymi i nie dowierzającymi własnym oczom kobietami; odlot z geriatrykami, germanem i wszystkim tym, co udało mu się na tej planecie zdobyć; odlot w niezgłębioną czerń Żlebu, zanim policja otoczy szczelną blokadą całą Mizoginię.
Pole grawitacyjne otaczające pirgala zwarło się gwałtownie, przeszywając mózg Amalfiego fizycznym niemal bólem, i zaczęło odrywać się od powierzchni wrzącego błota. Pirgal startował. Jeszcze chwila i przez sobie tylko znany przewit w atomowym parasolu wymknie się w niewiadomym kierunku.
Amalfi nacisnął guzik. Jedyny, który tym razem był w ogóle do czegokolwiek podłączony.
Rozpoczęła się przeprowadzka.
Przeprowadzka rozpoczęła się pojawieniem szeciu kolumn olepiającej bieli, każda o rednicy czterdziestu mil. Wystrzeliły w niebo w szeciu punktach Mizoginii. Fabr-Suithe znajdowało się dokładnie w miejscu utworzenia się jednej z nich. W ciągu ułamka sekundy z bandyckiego grodu nie zostało nic poza kilkoma płatkami sadzy, wirującymi w szalonym tempie w strumieniach najczystszej z bieli.
Z potwornym rykiem kolumny pomknęły w górę, osiągając wysokoć pięćdziesięciu, stu, dwustu mil, a potem pękły na wierzchołkach jak ziarna prażonej kukurydzy. Mizogińskie niebo rozbłysło lampionami spalanych meteorów. Miny orbitalne, odcięte od wiata, którego były satelitami, przez największe w historii pole wiratorów, rozbiegły się w głąb Żlebu.
A kiedy meteory wypaliły się i zgasły, pojawiło się rosnące z każdą sekundą słońce. Mizoginia gnała w jego kierunku napędzana wiratorami, które przekształciły jej moment magnetyczny w pęd. Stała się największym wędrowcem, jaki kiedykolwiek wyruszył w przestrzeń. Nim ktokolwiek zdążył zaniepokoić się kierunkiem jej lotu, słońce przemknęło obok i zmieniło się w znikający daleko z tyłu punkt, a w ciągu kilku chwil zupełnie rozpłynęło się w czerni. Odległa ciana Żlebu zaczęła rosnąć w oczach i rozpadać się na poszczególne punkty wietlne.
Mizoginia zbliżała się do przeciwległej krawędzi Żlebu. Amalfi z przerażeniem usiłował oszacować choćby r z ą d prędkoci, lecz już po chwili dał za wygraną. Planeta pędziła przed siebie i to było na razie wszystko, co do niego docierało. Pędziła z prędkocią odpowiednią dla wędrowca takich rozmiarów; z prędkocią, która zmieniała lata wietlne w kroki krasnoludka. Nawet sama myl o kontrolowaniu takiego lotu była absurdalna.
Gwiazdy zaczęły migotać wokół Mizoginii jak iskierki ognia. Dotarli do przeciwległego zbocza Żlebu. Planeta stopniowo odsuwała się od głównego skupiska gwiazd i wkrótce pozostawiła je wszystkie za sobą. Na ekranach pojawiła się powierzchnia spodka, który był Galaktyką.
- Szefie! Opuszczamy Galaktykę! Niech pan spojrzy...
- Wiem. Daj mi namiar na stare słońce Mizoginii natychmiast, jak tylko znajdziemy się doć wysoko ponad Żlebem, żeby znów je zobaczyć. Potem będzie za późno.
Hazleton rzucił się do gorączkowej pracy. Zajęło mu to tylko pół godziny, ale w tym czasie mrowie gwiazd zdążyło odpłynąć już wystarczająco daleko, żeby szara plama Żlebu zaczęła wyglądać jak długi cień na mieniącej się cekinami ziemi. W końcu pojawiło się w nim mizogińskie słońce, ale teraz już jako punkcik dziesiątej wielkoci gwiazdowej.
- Chyba je mam. Ale nie jestemy przecież w stanie zawrócić tej planety. A do następnej galaktyki musielibymy lecieć tysiące lat. Musimy porzucić Mizoginię, szefie, albo przepadlimy.
- Zgadza się, Mark. Startujemy. Na pełnym ciągu.
- Nasz kontrakt...
- Został dotrzymany. Masz na to moje słowo. Start!
Miasto wyprysnęło w przestrzeń. Planeta nie malała na niebie stopniowo, tak jak to się zwykle zdarzało po każdym starcie miasta, lecz po prostu zniknęła, wessana przez międzygalaktyczną otchłań. Miramon, jeżeli jeszcze żył, został założycielem całej nowej rasy wędrowców.
Po chwili Amalfi zdecydował się przejąć drążek sterowniczy i przy pierwszym ruchu zasypał całą podłogę zeschniętymi kawałkami papki barowej. Powietrze miasta ciągle jeszcze cuchnęło charkazytem, ale kolumny detoksyzacyjne obniżyły już jego stężenie do poziomu nie zagrażającego zdrowiu mieszkańców miasta. Miasto w dalszym ciągu poruszało się w tym samym kierunku co Mizoginia i była już najwyższa pora, żeby przestawić je na powrót do rodzimej galaktyki.
Hazleton poruszył się niespokojnie.
- Sumienie nie daje ci spokoju, Mark?
- Chyba tak - odparł Hazleton. - Czy w naszym kontrakcie z Miramonem jest jaka klauzula pozwalająca nam go tak opucić? Jeżeli jest, to musiałem ją przeoczyć, a czytałem cały kontrakt bardzo wnikliwie.
- Nie, nie ma takiej klauzuli - powiedział Amalfi z roztargnieniem, przesuwając drążek sterowniczy o niewiele ponad milimetr. - Mizoginom nie stanie się żadna krzywda. Ekran wiratorów zabezpieczy ich przed utratą ciepła i atmosfery; będzie im pewnie nawet cieplej, niżby sobie tego życzyli, bo ich wulkany popracują jeszcze przez jaki czas. Ze wiatłem także nie powinni mieć kłopotów. Mają w końcu technologie pozwalające im wyprodukować go tyle, ile trzeba. Ale na pewno nie tyle, żeby to wystarczyło dżungli. A zatem dżungla umrze. Zanim Miramon i jego przyjaciele dotrą do jakiej odpowiadającej im gwiazdy w Mgławicy Andromedy, poznają działanie wiratorów wystarczająco dobrze, by móc znów wprowadzić swoją planetę na jaką sensowną orbitę. A może do tego czasu spodoba im się włóczęga i zdecydują się pozostać na zawsze planetą-wędrowcem? Tak czy inaczej, uwolnilimy ich od dżungli. Wypełnilimy swoją obietnicę - jestemy czyci jak łza.
- I tylko nie otrzymalimy zapłaty - zauważył menedżer miasta. - A powrót do którejkolwiek częci Galaktyki pochłonie jeszcze sporo paliwa. Pirgal prysnął z Mizoginii przed nami, wydostając się daleko poza zasięg działania policji i unosząc ze sobą mnóstwo germanu, geriatryków, kobiet i czego kto chce, a na dodatek napęd bezpaliwowy.
- Nie, Mark - powiedział Amalfi. - Pirgal nigdzie nie prysnął. Został zniszczony w momencie, w którym ruszylimy Mizoginię.
- Niech i tak będzie - zgodził się Hazleton z rezygnacją. - Wierzę panu na słowo, bo ja sam nie byłem w stanie tego stwierdzić. Ale byłoby nieźle, gdyby potrafił pan to wytłumaczyć.
- To wcale nie takie trudne. Pirgal dopadł jednak doktora Beetle. Zresztą przez cały czas byłem tego niemal zupełnie pewien. W końcu po to przyleciał aż na Mizoginię. Potrzebny był im napęd bezpaliwowy, a wiedzieli, że doktor Beetle zna zasadę jego działania, bo tak jak i my słyszeli SOS rolników. Dlatego schwytali doktora Beetle natychmiast po jego wylądowaniu na planecie. Czy pamiętasz, jak ogromne zamieszanie robili ich bandyccy sprzymierzeńcy wokół tego d r u g i e g o pojazdu ratunkowego? Tak, tak, drugiego. To zamieszanie zrobiło swoje: odwróciło naszą uwagę od innych miejsc. I pirgal wycisnął z doktora Beetle jego tajemnicę, jako prasy używając pewnie jego własnej cysterny.
- No i?
- No i piraci zapomnieli, że każde miasto-wędrowiec zawsze ma u siebie pasażerów takich jak doktor Beetle - ludzi ze wspaniałymi pomysłami, które niestety nie zawsze są do końca dopracowane. Takie pomysły wymagają zwykle ostatniego szlifu, którego może dokonać tylko myl jakiej innej cywilizacji. W końcu kto, kto nie jest hochsztaplerem mającym nadzieję zbić fortunę na jakiej niedouczonej planecie, podróżuje wędrowcem?
Hazleton podrapał się z zakłopotaniem w głowę.
- To prawda, dowiadczylimy już tego na sobie z lutniańskim kreatorem niewidzialnoci. Ta maszyna nigdy by nie działała., gdybymy nie zabrali na pokład doktora Schlossa.
- Włanie. Ale pirgalom za bardzo się spieszyło. Nie zamierzali wozić ze sobą napędu bezpaliwowego aż do czasu napotkania jakiej cywilizacji, która mogłaby go dopracować. Postanowili wypróbować go od razu. Musieli jednak być mierdzącymi leniami i spóźnili się. Uruchomili go dopiero w samym rodku największego pola wiratorów, jakiekolwiek zostało stworzone. I co? Rozniosło ich w mgiełkę. Czułem to - miałem wrażenie, że odpada mi głowa. Gdybymy w pierwszym ułamku sekundy nie zostawili ich kilka parseków za sobą, to napęd doktora Beetle zniszczyłby także za jednym zamachem całą Mizoginię. Lenistwo nie popłaca, Mark.
- A kto mówił, że popłaca? - spytał Hazleton z lekką urazą.
Po jeszcze jednej chwili namysłu zabrał się do obliczania współrzędnych miejsca., w którym miasto miało ponownie wkroczyć w obszar Galaktyki. Okazało się, że nastąpi to w punkcie bardzo odległym od Żlebu, ale obiecującym występowanie sporej liczby ludnoci.
- Niech pan posłucha - powiedział do Amalfiego. - Wejdziemy w Galaktykę mniej więcej tam, gdzie osiedliły się ostatnie fale emigracyjne Akolitów. Pamięta pan Noc Hadżich?
Amalfi nie pamiętał, bo wtedy nie było go jeszcze na wiecie, ale znał to wydarzenie z historii, a menedżer miasta pewnie to włanie miał na myli.
- To dobrze - powiedział. - Chciałbym nas zabrać do jakiego warsztatu naprawczego i raz na zawsze zrobić porządek z tym przeklętym wiratorem z Dwudziestej Trzeciej Ulicy. Mam już po dziurki w nosie jego nawalania w krytycznych momentach. A teraz wysiada chyba w dodatku na dobre. Słyszysz?
Hazleton przechylił głowę, wsłuchując się z natężeniem w odległy pomruk wiratorów. Amalfi dostrzegł nagle, że w drzwiach stoi Dee, ciągle jeszcze zakutana w kombinezon przeciwgazowy, z którego zdjęła tylko osłonę twarzy.
- Czy już po wszystkim? - spytała.
- Cóż, pobyt na Mizoginii mamy za sobą; w dalszym ciągu jestemy natomiast zbiegami, jeżeli to miała na myli. Policja nigdy nie daje za wygraną, Dee. Wczeniej czy później sama się o tym przekonasz.
- Dokąd lecimy?
Zadała to pytanie takim samym tonem, jakim spytała kiedy: "Co to jest wolt, John?" Przez krótką, zdumiewającą chwilę Amalfi omal nie uległ gwałtownemu impulsowi, by wysłać Hazletona. pod jakim pretekstem z pokoju, by wrócić prawie cielenie do tamtych dni jej całkowitej naiwnoci, by raz jeszcze usłyszeć wszystkie zadane przez nią kiedy pytania - wrócić do czasów, kiedy sam lepiej znał na nie odpowiedzi.
Na to pytanie nie było oczywicie żadnej prawdziwej odpowiedzi. Dokąd mógł lecieć jaki wędrowiec? Po prostu leciał - to wszystko. Jeżeli było jakie miejsce ostatecznego przeznaczenia, to i tak nikt go nie znał.
Zniósł ten przypływ emocji ze stoickim spokojem, wzruszając jedynie w końcu ramionami.
- Lepiej powiedzcie mi, jaka jest dzisiejsza data mruknął po chwili.
Hazleton spojrzał na zegar.
- P plus tysiąc sto dwadziecia pięć.
Rozglądając się po pokoju, Amalfi znalazł hełmofon, cinięty w kąt na początku pobytu na Mizoginii, i wywołał Ojców Miasta.
Słuchawki hełmofonu zawyły sygnałem alarmowym. - Dobrze, już dobrze - burknął. - O co znów chodzi?
- BURMISTRZU AMALFI, CZY ZMIENIŁ PAN OŚ TEJ PLANETY?
- Nie - odparł Amalfi uspokajająco. - Wysłalimy ją w drogę tak jak była.
Zapadła krótka cisza, pulsująca błyskawicznie prowadzonymi obliczeniami. Może to dobrze, pomylał Amalfi, że maszyna była jaki czas wyłączona. Od wielu setek lat nie miała przecież ani chwili wytchnienia. Ten krótki wypoczynek może wcale korzystnie wpłynąć na jej sposób rozumowania.
- A WIĘC DOBRZE. MUSIMY TERAZ WYBRAĆ PUNKT, W KTÓRYM OPUŚCIMY ŻLEB. PROSZĘ POCZEKAĆ NA DOKŁADNE WSKAZÓWKI.
Hazleton i Amalfi umiechnęli się do siebie szeroko, a Amalfi powiedział:
- Zbliżamy się do granicznych gwiazd akolickich i będziemy musieli wytracić prędkoć znacznie szybciej, niż pozwala na to próg bezpieczeństwa wiratorów. Jest nam pilnie potrzebny generalny remont maszyny z Dwudziestej Trzeciej Ulicy. Proszę nam podać najważniejsze dane dotyczące obecnego układu społecznego w tej gromadzie gwiazd...
- MYLI SIĘ PAN. TO SKUPISKO GWIAZD NIE ZNAJDUJE SIĘ NIGDZIE W POBLIŻU ŻLEBU. CO WIĘCEJ, ZAMIESZKUJĄCY JE MOTŁOCH JEST OD DAWIEN DAWNA ZNANY Z CHOROBLIWEJ WPROST KSENOFOBII I NALEŻY TRZYMAĆ SIĘ OD NIEGO JAK NAJDALEJ. PODAMY PANU PARAMETRY LOTU DO PRZECIWLEGŁEJ KRAWĘDZI ŻLEBU. PROSZĘ CHWILĘ ZACZEKAĆ.
Amalfi delikatnie zdjął z głowy hełmofon.
- Krawędź Żlebu - powiedział, zasłaniając ręką mikrofon - kiedy i gdzie to było? ROZDZIAŁ 5
*
Grula
*
Psujący się wirator wydaje jeden z najbardziej denerwujących dźwięków, jakie zna Galaktyka. Najwyższe jego rejestry są zupełnie niesłyszalne, ale odczuwa się je bardzo wyraźnie jako zwielokrotniony ból wszystkich zębów. Te nieco niższe do złudzenia przypominają przeraźliwy odgłos rozdzieranego metalu, przechodzący gładko w pisk szkła pocieranego wilgotnym plastikiem i grzechot całego wodospadu twardych kamieni. To jest rodek skali. Potem w widmie dźwięku następuje bolesna luka, a reszta hałasu dociera do uszu w postaci dudniącego łkania dinozaurów, opadającego w dół aż do poddźwięków i kończącego się częstotliwociami wywołującymi biegunkę i niemożliwą wprost do opanowania chęć odgryzienia sobie własnych kciuków.
Hałas dochodził oczywicie z wiratora na Dwudziestej Trzeciej Ulicy, ale przenikał całe miasto. Można go było wytrzymać tylko wtedy, gdy ładownia, w której umieszczony był konający aparat napędowy, była szczelnie zamknięta. Amalfi wiedział, co robi, nie pozwalając jej otworzyć. Obserwował rozstrojoną maszynę za pomocą aparatury kontrolnej, a komory akustyczne trzymał przezornie dokładnie zaryglowane. Już i tego ułamka dźwięku, który wprawiał w drżenie wszystkie ciany miasta, było zupełnie dosyć, nawet w miejscu tak odległym od maszyny jak wieża kontrolna.
Nad jego lewym ramieniem pojawiła się ręka Hazletona, wskazując długim palcem na zapis termoelektryczny.
- Włanie zaczyna dymić. A i tak nie mam najmniejszego pojęcia, jak w ogóle tak długo wytrzymał. Ten model miał już dwiecie lat, kiedy wzięlimy go na pokład, a ta naprawa na Mizoginii to było zwykłe doraźne łatanie dziury.
- A cóż możemy na to poradzić? - odparł Amalfi, nawet się nie oglądając. Nastroje menedżera miasta zdążyły już się stać jego własną, drugą naturą. Przeżyli razem długi okres, wystarczająco długi, by dowiedzieć się, czym jest wiedza; wystarczająco długi, by zrozumieć, że tak jak przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka, tak natura jest jego pierwszym przyzwyczajeniem. Ręka spoczywająca na prawym ramieniu Amalfiego mówiła mu w tej chwili wszystko, co chciał wiedzieć o Hazletonie. - Nie możemy go wyłączyć.
- Jeżeli tego nie zrobimy, to wysiądzie, tym razem już na dobre. Ta komora już teraz jest nieźle gorąca.
- Gorąca i traci dźwiękoszczelnoć... Czekaj, niech chwilę pomylę.
Hazleton umilkł cierpliwie. Po kilku minutach burmistrz powiedział:
- Dokręcimy mu jeszcze trochę rubę. Jeżeli Ojcowie mogą wycisnąć z niego aż tyle, to może uda im się wydusić jeszcze odrobinę więcej. Może nawet tyle, żebymy zeszli wreszcie do jakiej sensownej prędkoci podróżnej. Poza, tym nie ma mowy o żadnej następnej prowizorycznej naprawie. Promieniowanie w jego komorze już dawno przekroczyło wszelkie możliwe do pokonania granice. Gdybymy tego twardo zażądali, to Ojcowie mogliby maszynę wyłączyć, ale remont i zestrojenie wszystkich zespołów napędowych pochłonęłyby życie wielu ludzi. Teraz już na to za późno.
- Minie co najmniej rok, zanim jakakolwiek żywa istota będzie mogła znowu wejć do tej komory zgodził się ponuro Hazleton. - No dobrze. Jaką prędkoć mamy w tej chwili?
- Nieistotną w stosunku do Galaktyki jako całoci, ale w stosunku do gwiazd akolickich... Gdybymy w tej chwili przerwali zwalnianie, przemknęlibymy przez całą tę gromadę z szybkocią osiem razy większą niż nasza zwykła prędkoć podróżna. Jedno jest pewne, Mark. Nawet jeżeli uda się nam ją wytracić, to tylko tyle, ile jest najzupełniej niezbędne.
- Przepraszam - rozległ się za ich plecami głos Dee. Dziewczyna z wahaniem zatrzymała się tuż za progiem szybu windowego. - Czy stało się co złego? Jeżeli jestecie zajęci...
- Nie bardziej niż zwykle - powiedział Hazleton. Włanie debatujemy nad naszym niesfornym dzieckiem. - Maszyną z Dwudziestej Trzeciej Ulicy; to można wyczytać z pochylenia waszych pleców. Dlaczego nie każecie jej wymienić i nie pozbędziecie się tego problemu?
Amalfi i Hazleton umiechnęli się do siebie, ale umiech burmistrza szybko zgasł.
- A właciwie dlaczego nie? - powiedział.
- Bogowie! Szefie, a co z kosztami? - spytał Hazleton tonem niedowierzania. - Ojcowie Miasta postawiliby pana w stan oskarżenia za samą wzmiankę o tym. - Założył hełmofon. - Stan finansów - rzucił do mikrofonu.
- Do tej pory nigdy nie musieli kierować tym urządzeniem przy maksymalnej nadszybkoci. Prorokuję, że po tym dowiadczeniu podniosą wielki krzyk, iż natychmiast trzeba go wymienić, choćbymy przez cały rok mieli konać z głodu. A poza tym, powinnimy przecież mieć jakie pieniądze... choć raz. W czasie pobytu na Mizoginii wykopalimy wcale niemało germanu. Może naprawdę nadszedł czas, że stać nas wreszcie na wymianę tego wiratora.
Dee podeszła szybko do Amalfiego, patrząc na niego oczyma, w których igrały pyłki wiatła.
- John, czy to może być prawda? - spytała. Mylałam, że na kontrakcie z Mizoginami bardzo wiele stracilimy.
- No cóż, na pewno nie jestemy bogaci. A bylibymy, co do tego w dalszym ciągu nie ma żadnych wątpliwoci, gdybymy mogli zabrać się na poważnie do zbioru geriatryków.
- Ale nie moglimy - powiedziała Dee. - Musielimy uciekać.
- I ucieklimy. Lecz biorąc pod uwagę nawet sam tylko german, możemy się uważać za doć zamożnych. Wystarczająco zamożnych, żeby pozwolić sobie na kupno nowego wiratora. Zgadza się, Mark?
Hazleton słuchał Ojców Miasta jeszcze przez chwilę, a potem zdjął słuchawki.
- Na to wygląda - powiedział. - W każdym razie z łatwocią możemy pokryć koszt generalnego remontu, a może nawet kupić jaką maszynę starszego typu. To będzie zależało od tego, czy Akolici mają u siebie jaką planetę remontową i jakie ceny liczą sobie za usługi.
- Ile by sobie nie liczyli, powinnimy być wypłacalni - powiedział Amalfi, przygryzając w zamyleniu dolną wargę. - Gwiazdy akolickie to niemal odludzie, ale o ile sobie dobrze przypominam, pierwszymi osadnikami tutaj byli uciekinierzy z antyziemskich pogromów w układzie Malara, tych które nastąpiły bezporednio po upadku Wegi. Zapiski na ten temat znajdują się w bibliotekach większoci planet - to ty, Mark, przypomniałe mi o tym swoją Nocą Hadżich - co oznacza, że gwiazdy akolickie nie znajdują się aż tak daleko od utartych szlaków handlowych, żeby można je uważać za rejon prawdziwie pograniczny.
Przerwał, a zmarszczki na jego czole się pogłębiły.
- Przypominam sobie teraz, że te gwiazdy były niegdy ważnym drugorzędnym źródłem transuranowców dla całego tego ramienia Galaktyki. Muszą mieć przynajmniej jedną planetę remontową, Mark. Jestem tego pewien. Może nawet znajdziemy u nich także jaką robotę.
- Brzmi to wszystko bardzo obiecująco - powiedział Hazleton. - Może nawet zbyt obiecująco. Prawdę mówiąc, szefie, nie mamy wyboru - musimy siąć gdzie u Akolitów. Ta maszyna z Dwudziestej Trzeciej pozwoliłaby nam opucić tę gromadę gwiazd z szybkocią zdziadziałego limaka. Dowiedziałem się tego od Ojców Miasta, kiedy sprawdzałem stan naszych finansów. Dni tego rupiecia dobiegły już kresu.
Z głosu Hazletona przebijało ogromne zmęczenie. Amalfi spojrzał na niego uważnie.
- Ale to nie wymiana wiratora cię martwi, Mark powiedział. - Od dawna już wiedzielimy, że kiedy nas to czeka, a poza tym rozwiązanie tego problemu nie nastręcza aż takich znowu trudnoci. Więc co jest tym prawdziwym kłopotem? Może policaje?
- Owszem, rzeczywicie chodzi o policję - przyznał Hazleton markotnie. - Wiem, że jestemy kawał drogi od wszystkich policjantów, którzy znają naszą nazwę. Ale czy ma pan pojęcie, ile wynosi ogólna suma nie zapłaconych przez nas grzywien? I nie bardzo wiem, czy można założyć, że jakakolwiek odległoć jest zbyt duża dla policji, gdyby naprawdę chciała nas cigać. A mam przeczucie, że włanie chce.
- Dlaczego, Mark? - spytała Dee. - W końcu nie popełnilimy żadnego poważnego przestępstwa.
- Ale nagromadziło się tego sporo - odparł Hazleton. - Już dawno nikt nie sprawdzał naszego rejestru wykroczeń. Kiedy nas w końcu dopadną, przyjdzie zapłacić od razu wszystko; a jeżeli spotka nas to w najbliższym czasie, to po prostu zbankrutujemy.
- E tam! - machnęła lekceważąco ręką Dee. Jak każdy z naturalizowanych mieszkańców wędrowca uważała, że możliwoci jej przybranego miasta są prawie nieograniczone. - Możemy znaleźć pracę i odbudować nasze zapasy germanu. Przez jaki czas może będzie nam ciężko, ale przecież przeżyjemy. Już nieraz ludzie bankrutowali i jako z tego wychodzili.
- Ludzie może i tak, ale nie miasta - powiedział Amalfi. - Mark ma rację, Dee. Zgodnie z prawem miasto, które zbankrutowało, musi zostać rozparcelowane, to znaczy ulec rozbiórce. Ten przepis jest w gruncie rzeczy doć humanitarny. Uniemożliwia zdesperowanym burmistrzom i menedżerom zbankrutowanych wędrowców wyprawianie ich w pogoń za pracą w bardzo dalekie podróże, w czasie których połowa załogi wymarłaby po prostu z głodu, i to tylko na skutek szaleńczego uporu rządzących nimi ludzi.
- Włanie - powiedział Hazleton.
- Lecz mimo to uważam, że martwisz się na zapas, Mark - ciągnął Amalfi łagodnie. - Przyznaję słusznoć przytoczonym faktom, ale nie ich interpretacji. Jest praktycznie niemożliwe, żeby policja była w stanie wyledzić naszą drogę od gwiazdy Mizoginii aż tutaj. My sami nie wiedzielimy, że wylądujemy u Akolitów. Moim zdaniem można spokojnie założyć, że nie udało im się ustalić, co się stało z Mizoginią, ani tym bardziej odnaleźć toru naszego późniejszego lotu. Zgadzasz się ze mną?
- Oczywicie, ale...
- A gdyby ziemscy policaje alarmowali wszystkie lokalne siły porządkowe w związku z każdym byle wykroczeniem - kontynuował Amalfi ze spokojną stanowczocią - to żadna miejscowa policja nie mogłaby wykonywać swojej roboty. Mieliby po prostu nieustanne urwanie głowy z przyjmowaniem, dokumentowaniem i sprawdzaniem całej rzeki zgłoszeń napływających bez chwili wytchnienia z miliona zamieszkanych planet Galaktyki. Wszyscy miejscowi przestępcy, zamiast zostać schwytani, stawaliby się tylko przyczyną gwałtownego rozrostu kartotek policyjnych. Tak więc możesz mi wierzyć, Mark, że tutejsi policaje nigdy w życiu o nas nie słyszeli. Spotkamy się tutaj z najzupełniej normalnym przyjęciem i tyle. Policja Akolicka nie ma najmniejszego powodu, żeby traktować nas inaczej niż pierwszego lepszego wędrowca. W końcu niczym innym nie jestemy.
- Fakt - przyznał Hazleton z ciężkim westchnieniem.
Amalfi nie usłyszał ani tego słowa, ani westchnienia.
W tym samym bowiem momencie wielki, główny ekran, pokazujący od tej pory ziarninowaną masę akolickiej gromady gwiazd, błysnął olepiającym szkarłatem, a powietrze pokoju kontrolnego przeszył przeraźliwy wist policyjnego gwizdka.
Policjanci wkroczyli na pokład miasta i do gabinetu Amalfiego w ratuszu z taką pewnocią siebie i butą, jakby nicoć rubieży Galaktyki była ich osobistą własnocią. Ich mundury nie były zwyczajowymi chałatami z materiału używanego do produkcji kombinezonów przestrzennych, ale jakimi błyszczącymi, czarnymi strojami, ozdobionymi mnóstwem srebrnych galonów. Od prawego ramienia do lewego biodra przepasani byli szerokimi, bogato szamerowanymi wstęgami. Całoć uzupełniała para wysokich, lniących butów. Mężczyźni opięci w te ciasno przylegające do ciała kombinezony byli osiłkami, których źle ogolone twarze przywiodły Amalfiemu na myl czasy znacznie poprzedzające Noc Hadżich i w ogóle całą erę lotów kosmicznych.
A do tego osiłki uzbrojone były w mezonowe pistolety. Tę ciężką, nieporęczną broń można było trzymać w jednej ręce, ale spust naciskało się przy pomocy drugiej. Jak na pograniczną gromadę gwiazd, było tu zupełnie nowoczesne uzbrojenie, opóźnione w stosunku do najnowszych osiągnięć nie więcej niż o sto lat. A to znaczyło, że w stosunku do uzbrojenia miasta policja akolicka jest jak najbardziej na bieżąco.
Pistolety dostarczyły Amalfiemu także kilku innych ważnych informacji. Ich obecnoć tutaj mogła oznaczać tylko jedno: że Akolici mieli ostatnio kontakt z jedną z tych zapylających Galaktykę pszczół - z miastem-wędrowcem. Co więcej, założenie, które skłonny był przyjąć Amalfi, że to ich jedyny tego typu kontakt od bardzo wielu lat, zdawało się w tej chwili tracić rację bytu.
Opanowanie technologii produkcji pistoletów mezonowych na tyle masowej, by można było wyposażyć w nie wszystkich szeregowych policjantów, trwa wiele lat. A trzeba jeszcze znacznie więcej lat, lat wypełnionych częstymi kontaktami z innymi technologiami, żeby wprowadzenie pistoletu do użytku stało się w ogóle możliwe. A zatem pistolety dowodziły wyjątkowo częstych odwiedzin wędrowców, a to z kolei niosło obietnicę, że gdzie w tej gromadzie gwiazd rzeczywicie jest przynajmniej jedna planeta remontowa.
Obecnoć pistoletów powiedziała Amalfiemu także o czym, co podobało mu się znacznie mniej. Pistolet mezonowy nie bardzo nadaje się do użycia przeciwko ludziom.
Znacznie lepiej sprawdza się jako broń burząca.
Wszedłszy do gabinetu Amalfiego, policjanci w dalszym ciągu mogli się butnie zachowywać, ale nie mogli już odpowiednio do tego tupać podkutymi buciorami. Podłogę pokrywał bowiem zupełnie nie nadający się do tego celu puszysty dywan. Amalfi nigdy nie używał swego zabytkowego, umeblowanego z antycznym przepychem gabinetu, jeżeli nie zmuszały go do tego jakie oficjalne okolicznoci. Jego zwykłym rodowiskiem naturalnym była wieża kontrolna, ale osoby spoza miasta nie miały tam wstępu.
- Czego tu szukacie? - warknął porucznik policji do Hazletona. Menedżer stojący obok mahoniowego biurka burmistrza nic nie odpowiedział, kiwnął tylko głową w kierunku fotela, na którym siedział Amalfi, i powrócił do pilnego obserwowania jednego z dużych ekranów kontrolnych.
- Ty jeste burmistrzem tego gródka? - spytał ostro porucznik.
- Owszem - odparł Amalfi, wyjmując z ust cygaro i spoglądając na policjanta spod przymrużonych powiek. Uznał, że porucznik zdecydowanie nie jest w jego typie. Jeżeli kto chce przypominać kształtem beczkę, to powinien dobrze się do tego przyłożyć, tak jak sam Amalfi. Burmistrz nie cierpiał chudzielców z niskim i szerokim zawieszeniem.
- No dobrze, więc odpowiadaj na moje pytania, grubciu. Czym się zajmujecie?
- Poszukiwaniami i wydobyciem ropy naftowej.
- Kłamiesz. Nie macie do czynienia z jakim zabitym dechami zadupiem klasy 4-Q. Znajdujecie się wród gwiazd akolickich.
Hazleton spojrzał na porucznika z celowo słabo ukrywanym zdumieniem, które stało się jeszcze wyraźniejsze, kiedy powrócił wzrokiem na ekran, pokazujący niezbicie, że w żadnej rozsądnej odległoci nie ma nawet jednej gwiazdy.
Niestety cały kunszt aktorski Hazletona nie zdał się na nic, bo policjant zdumienia nie zauważył.
- Poszukiwania naftowe nie mogą być jedyną specjalnocią żadnego wędrowca. Gdyby każdy z was nie wiedział, jak wydobywać i krakować ropę, to wszyscy pozdychalibycie z głodu. Więc albo zaraz dostanę jasną odpowiedź na swoje pytanie, albo uznam was za włóczęgów i przestanę być miły.
- Zajmujemy się poszukiwaniami i wydobyciem ropy naftowej - powtórzył Amalfi z niezmąconym spokojem. - Od czasu kiedy stalimy się wędrowcami, rozwinęlimy naturalnie kilka innych, pomocniczych specjalnoci, ale w większoci są one zwykłym uzupełnieniem geologii naftowej, w której to dziedzinie jestemy przypadkiem ekspertami. Odnajdujemy złoża ropy i uruchamiamy jej wydobycie na planetach, które potrzebują tego surowca.
Popatrzył z namysłem na swoje cygaro i wepchnął je na powrót między zęby.
- Nawiasem mówiąc - ciągnął - traci pan, poruczniku, czas, strasząc nas oskarżeniami o włóczęgostwo. Wie pan równie dobrze jak my, że takie oskarżenia zostały zakazane pierwszym artykułem naszej konstytucji.
- Konstytucja? - rozemiał się policjant. - Jeżeli masz na myli konstytucję ziemską, to chciałbym ci powiedzieć, że my tutaj nie mamy zbyt cisłego kontaktu z Ziemią. Tu są gwiazdy akolickie, rozumiesz? Następne pytanie: czy macie jakie pieniądze?
- Owszem, sporo.
- Ile to jest "sporo"?
- Jeżeli chce pan wiedzieć, czy mamy kapitał miejski, to nasi Ojcowie Miasta odpowiedzą panu, zgodnie z przepisami, tak lub nie, jeżeli będzie pan potrafił podać wszystkie odpowiednie dane, potrzebne im do dokonania obliczeń. Mogę już teraz z absolutną niemal pewnocią powiedzieć panu, że odpowiedź będzie brzmiała "tak". Oczywicie nie jestemy zobowiązani podawać panu informacji na temat wysokoci naszego konta zysków.
- Niech pan da sobie spokój z tymi prawniczymi formułkami - powiedział porucznik. - To mnie zupełnie nie bierze. Ja chcę tylko odprawić to miasto. Jeżeli macie pieniądze, to puszczę was dalej... to znaczy jeżeli macie pieniądze legalnie zarobione.
- Zarobilimy je na planecie zwanej Mizoginią, kawałek drogi stąd. Zatrudnieni zostalimy do zniszczenia przeszkadzającej jej mieszkańcom dżungli. Dokonalimy tego poprzez regulację osi obrotu planety.
- Ach tak? - zainteresował się policjant. - Wyregulowalicie im o? No, no, no, taka robota to chyba nie w kij dmuchał, co?
- Dmuchał, nie dmuchał - odparł Amalfi miertelnie poważnie - był to kawałek roboty. Musielimy stauropigować ich quasi-perpendykularną helmitozę.
- Fiu-fiu! Czy wasi Ojcowie Miasta pokażą mi ten kontrakt? Mniejsza z tym. Więc dokąd lecicie?
- Do jakiego warsztatu naprawczego. Mamy popsuty wirator. A po dokonaniu naprawy dalej w drogę. Wy wyglądacie mi na ludzi, którzy dawno mają już za sobą etap zapotrzebowania na ropę naftową.
- Tak, my tutaj nie jestemy zacofani jak niektóre inne tereny przygraniczne. Tu są gwiazdy akolickie. - Nagle zdał sobie sprawę, że już chwilę temu zatracił gdzie swój władczy ton i jego głos znów nabrał poprzedniej szorstkoci. - Więc może rzeczywicie jestecie czyci. Puszczę was dalej. Tylko żebycie na pewno polecieli tam, dokąd mówicie, i nie robili żadnych nie planowanych postojów. Jeżeli będziecie się dobrze sprawować, to może nawet w tym i owym wam pomogę.
- To bardzo uprzejmie z pana strony, poruczniku - powiedział Amalfi. - Postaramy się nie zawracać panu głowy, gdybymy jednak zmuszeni byli zwrócić się do pana o jaką pomoc, to o kogo mamy pytać?
- O porucznika Lernera z Czterdziestej Piątej Jednostki Pogranicznych Sił Porządkowych.
- Świetnie. Och, zanim pan odejdzie... Wie pan, każdy ma jakie swoje hobby... ja kolekcjonuję baretki. Ta pańska purpurowa to zupełny rarytas, mówię to jako znawca. Czy nie zgodziłby się pan jej odstąpić? To nie byłoby przecież to samo, co sprzedanie samego medalu. Jestem pewien, że z łatwocią może pan otrzymać jej duplikat.
- Nie wiem - powiedział porucznik Lerner niepewnie. - To wbrew regulaminowi...
- Och, zdaję sobie z tego sprawę i gotów byłbym oczywicie pokryć każdą karę finansową, na jaką mogłoby to pana narazić. Mark, czy mógłby zadzwonić, żeby wypisali czek na, powiedzmy, pięć setek. Mylę, że Ojcowie Miasta pozwolą mi wydać taką sumę na moje hobby, choć oczywicie nie stanowi ona nawet drobnej częci wartoci medalu, który otrzymał pan za narażanie własnego życia. Czy zechce mi pan wywiadczyć tę przyjemnoć i przyjąć ode mnie ten czek?
- Skoro pan tak nalega - odparł porucznik, odpinając z niezręczną skwapliwocią smętnie wyblakłą purpurową baretkę, zdobiącą dotychczas jego lewą pier. Sekundę później Hazleton wręczył mu czek, który zniknął w kieszeni policjanta tak szybko, jakby się zdematerializował. - No cóż, nie zbaczajcie z drogi, wędrowcy. Chodźcie, chłopcy, wracamy do łodzi.
Trzech osiłków wsunęło się ostrożnie do szybu windowego i zniknęło z oczu, zjeżdżając w silnym polu tarcia, które - sądząc z wyrazu ich twarzy - napędzało im niezłego strachu. Amalfi umiechnął się z zadowoleniem. Najwyraźniej zasada cząsteczkowego wartociowania walencyjnego, a także generatory pól tarcia i wszystkie inne wykorzystujące tę zasadę urządzenia w dalszym ciągu nie były powszechnie znane.
Hazleton podszedł do szybu, spojrzał w dół i dopiero wtedy powiedział:
- Szefie, to baretka od odznaki wzorowego policaja. Policja ziemska wypuciła jakie trzysta lat temu dziesiątki tysięcy takich blaszek dla każdego rekruta, który potrafił zwlec się z łóżka w ciągu roku od ogłoszenia alarmu. Od kiedy co takiego warte jest pięćset germanów?
- Od tej włanie chwili - odparł Amalfi spokojnie. - Porucznik wyraźnie przymawiał się o łapówkę, a kiedy się kogo przekupuje, to zawsze mądrze jest nadać temu pozory zwykłego kupna. Cenę ustaliłem tak wysoką, bo przecież będzie musiał podzielić się ze swoimi ludźmi. Gdybym nie zaproponował mu tej łapówki, to jestem pewien, że zechciałby obejrzeć sobie nasz rejestr wykroczeń.
- Ja też tak mylałem. Ale dochodzę do wniosku, że to zmarnowane pieniądze, Amalfi. Rejestr wykroczeń to pierwsza rzecz, o którą powinien zapytać. A nie ostatnia. Jeżeli nie zapytał o niego na samym początku, to znaczy, że nie był nim w ogóle zainteresowany.
- Może i racja - przyznał Amalfi paląc w zamyleniu cygaro. - Czy masz w takim razie jaką koncepcję, o co tak naprawdę mogło mu chodzić?
- Jeszcze nie wiem. Utrzymywanie w pogotowiu patroli, i to w odległoci wielu parseków od właciwego rejonu gwiazd akolickich, zupełnie nie pasuje do ewidentnego braku zainteresowania tego partacza, czy przypadkiem nie mamy czego na sumieniu albo czy nie jestemy na przykład pirgalami. Do diabła, przecież on nawet nie zapytał o naszą nazwę!
- A więc Akolici nie zostali postawieni w stan pogotowia z uwagi na jakiego konkretnego pirgala.
- Chyba nie - zgodził się Hazleton. - Gdyby tak było, to Lerner nie dałby się tak łatwo przekupić. Patrole, które naprawdę czego szukają, nie biorą łapówek, nawet w wiatach doć skorumpowanych. To wszystko zupełnie nie trzyma się kupy.
- A na dodatek - powiedział Amalfi wyłączając jaki klawisz - mam wrażenie, że nawet Ojcowie Miasta nie bardzo będą mogli nam tym razem pomóc. Aż do tej pory przekazywałem im wszystko, o czym się mówiło w tym pokoju, ale zdaje się, że jedynym tego efektem będzie wyłajanie mnie za rozrzutnoć i przydługie kazanie na temat mojego rzekomego hobby. Jeszcze nigdy nie udało im się niczego wywnioskować z tonu głosu. Psiakrew! Nie dostrzegamy czego bardzo ważnego, Mark; czego, co okaże się zupełnie oczywiste, kiedy wreszcie do nas dotrze; czego o zupełnie decydującym znaczeniu. I oto zapuszczamy się między gwiazdy akolickie nie mając najmniejszego pojęcia, co to takiego jest!
- Szefie - powiedział Hazleton.
Lodowata bezbarwnoć jego głosu błyskawicznie okręciła dookoła fotel Amalfiego. Menadżer miasta znów patrzył na wielki monitor, na którym gwiazdy akolickie były teraz widoczne już jako wyraźnie pojedyncze punkty wietlne.
- O co chodzi, Mark?
- Niech pan spojrzy tam, w najciemniejszy obszar u przeciwległego krańca gwiazdozbioru. Czy pan to widzi?
- Widzę sporą, wolną od gwiazd przestrzeń, owszem. - Amalfi pochylił się. - Jest tam także spektroskopowa podwójna, z czerwonym karłem doć odległym od pozostałych komponentów układu...
- Ciepło. Niech pan się przyjrzy czerwonemu karłowi.
Teraz Amalfi zaczął dostrzegać także delikatną, zieloną plamkę, niewiele większą od łepka szpilki. Ekran był tak zaprogramowany, by na zielono pokazywać wędrowne miasta; ale przecież żadne miasto nie mogło być aż tak ogromne. Zielona plamka pokrywała obszar nieporównanie większy od przeciętnego układu słonecznego ziemskiego typu.
Amalfi poczuł, że jego wielkie kwadratowe siekacze zaczynają przegryzać cygaro na wylot. Wyjął je z ust.
- Miasta - wymamrotał. Splunął, ale okazało się, że gorycz, która zalała mu gardło, nie miała nic wspólnego z sokiem tytoniowym. - Nie jedno. Całe setki miast. - Tak - powiedział Hazleton. - Oto pańska odpowiedź, szefie. Albo przynajmniej jej częć. To jest dżungla*.
- Dżungla miast-wędrowców.
Amalfi ominął dżunglę szerokim łukiem, ale natychmiast po wyhamowaniu do bezpiecznej szybkoci kazał O'Brienowi wyprawić w jej kierunku zwiadowców.
Gdyby wysłał pojazdy zwiadowcze wczeniej, to oczywicie pozostałyby w tyle (ich szybkoć była tylko niewiele większa od normalnej prędkoci podróżnej miasta), a w konsekwencji miasto po prostu by je straciło. Teraz przekazywały ponury i fantastyczny obraz.
Pusta przestrzeń, na której zgromadziły się wędrowne miasta, rozpocierała się na samym pograniczu gwiazd akolickich, tym zwróconym w kierunku reszty Galaktyki. Najbliższą gwiazdą tego regionu była - jak słusznie zwrócił uwagę Hazleton - gwiazda potrójna, składająca się z dwóch gwiazd typu G0 i czerwonego karła, niemal duplikat systemu Słońce-Alfa Centauri. Jedyną różnicę stanowiło to, że obie gwiazdy typu G0 znajdowały się doć blisko siebie, stanowiąc spektroskopowy dublet, którego częci składowe widoczne były jedynie przez specjalne urządzenia i tylko ze stosunkowo bliskiej odległoci. Tymczasem czerwony karzeł zapuszczał się daleko w pustą przestrzeń i w tej chwili oddalony był od swych towarzyszek o ponad cztery lata wietlne.
Wokół tego maleńkiego i nie dostarczającego w zasadzie żadnego ciepła ogniska skupiło się ponad trzysta miast. Przesuwały się na ekranach jak rój zielonych punkcików, jak bezbrzeżny strumień fantastycznych asteroidów balansujących w przestrzeni na linach setek krzyżujących się orbit. Największa ich koncentracja występowała w pobliżu czerwonego słońca, którego promieniowanie było tak skąpe, że zielone punkciki oznaczające miasta niemal całkowicie przykryły na ekranie samą gwiazdę. Ale kilku wędrowców, którzy najwyraźniej zjawili się tutaj później niż inni, zajęło orbity odległe od słońca aż o ponad trzy miliardy mil. Ekrany wiratorów nie bardzo tolerują zbyt bliskie odległoci między sobą.
- To przerażające - powiedziała Dee, wpatrując się intensywnie w monitor. - Wiedziałam, że poza naszym istnieją także inne wędrowne miasta, uzmysłowiło mi to nasze spotkanie z pirgalem. Ale żeby było ich aż tyle! Z trudem mogłabym sobie wyobrazić, że jest ich ze trzysta w całej Galaktyce.
- To o wiele za niski szacunek - powiedział Hazleton, umiechając się pobłażliwie. - W czasie ostatniego spisu odnotowano istnienie ponad osiemnastu tysięcy miast. Czy nie tak, szefie?
- Owszem - mruknął Amalfi. Podobnie jak dziewczyna nie mógł oderwać wzroku od monitora. - Ale wiem, o co chodzi Dee. Mnie także ten widok po prostu przeraża, Mark! Co musiało spowodować zupełny krach gospodarczy w tej częci Galaktyki. Żadna inna siła nie byłaby w stanie utworzyć takich slumsów. Ci akoliccy dranie najwyraźniej wykorzystują recesję, żeby trzymać wszystkich wędrowców w tym jednym miejscu i zmuszać ich do konkurowania między sobą o każdą pracę, którą mogą dostać. W ten sposób mają stały dostęp do prawie darmowej siły roboczej.
- A w każdym razie opłacanej najgorzej, jak to tylko możliwe - powiedział Hazleton. - Ale po co im aż tylu wędrowców?
- Tu mnie zagiąłe. Pewnie starają się uprzemysłowić cały swój region, żeby osiągnąć samowystarczalnoć, zanim ta depresja - czy cokolwiek to jest - ich dopadnie. Na obecnym etapie możemy być pewni tylko tego, że trzeba się stąd wynosić natychmiast po zainstalowaniu nowego wiratora. Tutaj nie znajdziemy żadnej przyzwoitej roboty.
- Nie jestem pewien, czy też tak uważam - zaoponował Hazleton, zmieniając położenie swoich niewiarygodnie długich rąk i nóg, najwyraźniej bezstawowo połączonych z resztą ciała. - Jeżeli uprzemysławiają się tutaj, to może włanie tutaj, a nie gdzie indziej, nastąpiło załamanie gospodarki. Może doprowadzili się przez nadprodukcję do braku pieniędzy, co jest zupełnie możliwe, szczególnie jeżeli ich system podziału jest równie wymylny, niesprawny i niesprawiedliwy jak w innych tego typu zacofanych regionach. Jeżeli nastąpi u nich gwałtowny wzrost wartoci obiegowych germanów, to nasza sytuacja wygląda zupełnie nieźle.
Amalfi zastanowił się nad tym, co usłyszał, i doszedł do wniosku, że brzmi to doć logicznie.
- Trzeba będzie po prostu dowiedzieć się czego więcej - powiedział. - Możesz rzeczywicie mieć rację. Ale jedna gromada gwiazd, nawet w pełni gospodarczego boomu, nigdy nie mogłaby dać zatrudnienia aż trzystu miastom. Wynikające z tego technologiczne marnotrawstwo byłoby niesłychane. A poza tym region, w którym występuje brak rodków płatniczych, nie przyciąga wędrowców, tylko ich raczej odstrasza.
- Niekoniecznie. A jeżeli na zewnątrz nastąpiła nadpodaż? Pamięta pan, kiedy w czasie Ziemskiej Ery Nacjonalistycznej artyci i inni ludzie o niskich dochodach opuszczali wielkie hamiltoniańskie państwo zapomniałem jaką ono nosiło nazwę - by zamieszkać w znacznie mniejszych państwach o słabej walucie.
- To było zupełnie co innego. Wtedy istniały mieszane systemy monetarne i...
- Chłopcy, czy mogę się włączyć do tej uczonej, męskiej dysputy? - Dee odezwała się z wahaniem, ale i z odrobiną kpiny w głosie. - Już mi się wszystko zaczęło mącić w głowie. Załóżmy, że cały czubek tego ramienia Galaktyki pogrążył się w totalnym załamaniu gospodarczym. Odgadnięcie przyczyn tego załamania pozostawiam wam dwóm. Na Utopii nasza gospodarka od niepamiętnych czasów trwała na tym samym poziomie, więc musicie mi wybaczyć, że zupełnie nie rozumiem, o czym mówicie. Ale nawet gdyby tak było, to inflacja czy deflacja i tak możemy stąd odlecieć, gdy tylko zamontujemy nowy wirator.
Amalfi ciężko potrząsnął głową.
- To włanie tak mnie przeraża, Dee - powiedział. - W tej dżungli jest do diabła i ciut-ciut wędrowców, a przecież niemożliwe, żeby wszyscy mieli jakie defekty w systemach napędzania. Jeżeli istnieje jaki region, gdzie mogłoby im się wieć lepiej, t o d l a c z e g o t a m s i ę n i e u d a l i? Dlaczego gromadzą się w dżungli, w jakim zabitym dechami gwiazdozbiorze, zupełnie jakby w całym wszechwiecie nie było już żadnego miejsca oferującego pracę? Osiadły i gromadny tryb życia kłóci się przecież z charakterem wędrowców.
Hazleton zaczął delikatnie bębnić palcami po oparciu fotela, przymykając w zamyleniu oczy.
- Pieniądze to potęga - zauważył sentencjonalnie. - Ale muszę otwarcie wyznać, że to wszystko wcale mi się nie podoba. Im dłużej o tym mylę, tym bardziej dochodzę do przekonania, że wpadlimy w jakie bagienko, z którego nie wyciągniemy się za pomocą najzmylniejszych nawet sztuczek. Może lepiej nam było zostać na Mizoginii.
- Może.
Amalfi znów skupił się na przyrządach kontrolnych. Hazleton był drobiazgowo dociekliwy, ale jedną z konsekwencji tej subtelnoci jego umysłu była skłonnoć do powięcania niepotrzebnie dużej iloci czasu na spekulacje nad potencjalnym obrotem spraw, które i tak musiały same się wyjanić.
Miasto zbliżało się teraz do miejscowej planety remontowej, noszącej nieprawdopodobną nazwę: Grula. Manewrowanie między stłoczonymi na niewielkiej przestrzeni wieloma gwiazdami centralnej częci gwiazdozbioru było zadaniem na tyle precyzyjnym, że skłoniło burmistrza, do przejęcia drążka sterowniczego w swoje ręce. Ojcowie mogli oczywicie przeprowadzić miasto przez cały szereg zakłócających się wzajemnie pól grawitacyjnych i bezpiecznie posadzić je na Gruli, ale zajęłoby im to co najmniej miesiąc. Hazleton zrobiłby to szybciej, ale Ojcowie nadzorowaliby każdy jego ruch i odbierali mu kierowanie lotem przy każdym najmniejszym nawet przekroczeniu marginesu błędu, uznanego przez nich za dopuszczalny. Ich obwody nie uznawały żadnych skrótów.
Nie byli także oczywicie w stanie docenić bezporedniego wyczucia odległoci przestrzennych i nacisku mas, które czyniło Amalfiego mistrzem pilotażu. Ale nad Amalfim nie mieli żadnej władzy, poza ostateczną możliwocią odwołania go ze stanowiska.
W miarę jak Grula rosła na ekranach, pokój kontrolny zaczął wypełniać się technikami, ożywając odgłosami uruchamiania poszczególnych specjalistycznych pulpitów i monitorów kontrolnych, które nie były używane przez ostatnie trzysta lat, to jest od czasu, kiedy na pokładzie montowano ostatni nowy wirator. Przygotowanie miejskich zespołów napędowych do przyjęcia nowego wiratora jest poważnym przedsięwzięciem. Wszystkie pozostałe wiratory pokładowe muszą być dostrojone do nowej maszyny. Tym razem sytuację komplikowała dodatkowo wysoka radioaktywnoć uszkodzonego zespołu. Pracownicy warsztatów remontowych powinni posiadać specjalne wyposażenie stosowane w takich wypadkach, ale żaden z nich nie mógł znać wymienionej maszyny tak dobrze jak wędrowcy, którzy się nią posługiwali. Każde miasto jest jedyne w swoim rodzaju.
Oglądana przez Amalfiego na ekranie Grula okazała się planetą doć pospolitą. Była może odrobinę większa od Marsa, lecz warunki do życia były na niej znacznie przyjemniejsze, ponieważ krążyła po orbicie o wiele bliższej swego słońca..
Sprawiała jednak wrażenie zupełnie opuszczonej. Kiedy miasto podeszło bliżej, Amalfi zauważył charakterystyczne dla planet remontowych dwudziestomilowe ospowate blizny doków, ale wszystkie te absolutnie regularne, otoczone piercieniami maszyn kratery, okazały się zupełnie puste.
- To mi się nie podoba - usłyszał szept Hazletona. Widok był rzeczywicie mało obiecujący. Planeta powoli obracała się przed ich oczami.
Raptem zza horyzontu ukazało się jakie miasto. Hazleton wciągnął gwałtownie powietrze przez mocno zacinięte zęby. Amalfi usłyszał za plecami jaki ruch, a potem odgłos cichych kroków; kilku techników podeszło do niego, żeby popatrzeć mu przez ramię na wielki ekran.
- Na stanowiska! - warknął. Technicy rozbiegli się jak stadko spłoszonych kurcząt.
Miasto obsadzone na powierzchni bezczynnego wiata naprawczego okazało się zaskakująco duże. Rozsiadło się szeroko jak jaki najeźdźca, ale najeźdźca nagi, pokonany i bezbronny, pozbawiony nawet swych wiratorowych ekranów. Istniało oczywicie wiele przekonujących powodów, dla których mogły nie być postawione, lecz mimo to miasto bez ich osłony było widokiem równie rzadkim i niepokojącym jak odarte ze skóry zwłoki. Na jego obrzeżach dało się dostrzec jaką działalnoć. Amalfi nie mógł się oprzeć wrażeniu, że jest to aktywnoć toczących miasto bakterii.
- Czy to nie dostarcza odpowiedzi takiej, jaką sugerowała Dee? - odezwał się w końcu Hazleton. - Oto miasto, które ma doć pieniędzy, by pozwolić sobie na naprawy, z czego wynika, że pieniądze pochodzące spoza tego regionu w dalszym ciągu są zupełnie dobre. Skoro przeprowadzają remont, to znaczy, że jednak jest jakie miejsce, do którego można stąd odlecieć. Dam sobie głowę uciąć, że to jacy spryciarze i że warto się z nimi skonsultować. Nie dali się Akolitom obedrzeć ze skóry. Istnienie slumsów można tłumaczyć już teraz tylko jakim akolickim szwindlem. Lepiej skontaktujemy się z tym miastem jeszcze przed lądowaniem, szefie. To nam pozwoli zorientować się, czego możemy tutaj oczekiwać.
- Nie - rzucił krótko Amalfi. - Pilnuj swego stanowiska, Mark.
- Dlaczego? Przecież to w żadnym wypadku nie może nam zaszkodzić.
Amalfi nie odpowiedział. Jego własny dodatkowy zmysł podsunął mu już co, co zmieniło całą argumentację Hazletona w trociny i drobno tłuczone szkło, a co wskazałyby już także Hazletonowi jego własne instrumenty, gdyby tylko zwrócił na nie uwagę. Menedżer miasta dał się ponieć własnym domysłom i interpretacjom w rejony odległej Mgławicy Pobożnych Życzeń.
Nagle pulpit zamigotał sygnałami naprowadzającymi. Automatyczna aparatura wieży kontrolnej Gruli kierowała miasto do odpowiedniego doku. Amalfi posłusznie zmienił położenie drążka sterowniczego, oczekując na rozbłynięcie pomarańczowej lampki, oznajmiającej, że jaka żywa inteligencja gotowa jest wyrazić swą opinię na temat stosunku Gruli do wędrowców.
Ale ani głos, ani lampka nie zażądały zwrócenia na siebie uwagi, nawet wtedy gdy burmistrz wyhamował miasto bezporednio przed nie obiecującym niczego dobrego lądowaniem.
Wzruszywszy ramionami, Amalfi przełączył stery z powrotem do Ojców Miasta. Skoro lądowanie ograniczyło się do czynnoci czysto technicznych i nie miało się wiązać z podejmowaniem żadnych poważniejszych decyzji politycznych, to nie było potrzeby, by zajmował się nim człowiek. Ludzie mieli doć zajęć wymagających ich udziału. Rutynowe czynnoci były domeną Ojców Miasta.
- Pierwsze planetarne lądowanie od czasów Mizoginii - powiedział Hazleton z lekkim ożywieniem. - Dobrze będzie rozprostować trochę nogi.
- Żadnego prostowania nóg ani innych tego typu wygibasów - powiedział Amalfi. - Dopóki nie dowiemy się czego więcej, nie ma o tym nawet mowy. Ta planeta nie odezwała się do nas jeszcze ani słowem. Może na przykład lokalne zwyczaje zakazują wędrowcom wypuszczania swoich mieszkańców poza obręb miasta.
- Czy wieża kontrolna by nas nie poinformowała?
- Żadna wieża nie zostałaby upoważniona do przekazywania takiej informacji wszystkim bez wyjątku. Mogłoby to odstraszyć jakiego przypadkowego klienta. Naprawdę maże być tak, jak mówię, Mark. Powiniene o tym wiedzieć. Najpierw trochę pomyszkujemy.
Chwycił z pulpitu swój mikrofon.
- Dajcie mi sierżanta zwiadu... Anderson? Mówi burmistrz. Niech pan uzbroi dziesięciu pewnych ludzi z oddziału specjalnego i spotka się z nami w posterunku przy Cathedral Parkway. Niech pan rozmieci także swoich chłopców w okolicznych luzach wypadowych, ale tak, żeby byli dobrze ukryci przed wzrokiem tubylców, gdyby się który z nich pojawił... Tak, to też może pan zrobić... Dobrze...
- Wychodzimy? - spytał Hazleton.
- Tak. I Mark... To lądowanie może się okazać ostatnim lądowaniem w całej naszej karierze. C z y b ę d z i e s z o t y m p a m i ę t a ł?
- Będę o tym pamiętał bez najmniejszego trudu odparł Hazleton, patrząc Amalfiemu prosto w twarz oczami szarymi jak lód - zważywszy, że są to niemal dokładnie moje własne słowa sprzed czterech zaledwie dni. Mam własną koncepcję na temat tego, jak należy zaradzić tej ewentualnoci, ale nie spodziewam się, żeby pokrywała się ona z pańską. Cztery dni temu tłumaczył mi pan, że jestem defetystą. Teraz przywłaszczył pan sobie moje wnioski, ponieważ co pana do tego skłoniło - a znam pana za dobrze, by oczekiwać, że powie mi pan co to takiego - i w związku z tym powiada pan do mnie: "Pamiętaj o Thorze V!" Musi się pan na co zdecydować, Amalfi.
Przez sekundę spojrzenia obu mężczyzn zwarły się z sobą źrenica w źrenicę.
- Wy dwaj - dobiegł ich lekko rozbawiony głos Dee - powinnicie się chyba pobrać.
Z pomostu biegnącego szczytem doku, w którym miasto w końcu osiadło, remontowy wiat ukazał Amalfiemu oblicze wyludnionego gąszczu maszyn.
Były tam ogromne suwnice remontowe, podnoniki, wózki, wyciągarki, agregaty prądotwórcze, kable, rusztowania, palety, ciągniki gąsienicowe, transportery tamowe, zsuwnie; przenoniki, skrzynie, zbiorniki, leje samowyładowcze, rurociągi, wiratory, powielatory, dmuchawy, pojazdy zwiadowcze, ahrenhafty i pół setki innych urządzeń (pochodzących z takiej samej iloci stuleci), które mogły się kiedy okazać potrzebne przy obsłudze jakiego miasta.
Znaczna częć tej maszynerii była zardzewiała, rozbita i zniszczona. Niemniej częć urządzeń w dalszym ciągu nadawała się do użytku, choć wszystkie z nich miały wygląd maszyn, których tak naprawdę już nikt nie spodziewa się użyć.
Na horyzoncie rysowały się proste i wysokie gmachy miasta - tego, które Amalfi dostrzegł jeszcze z powietrza. Wokół niego snuły się bez wyraźnego celu ledwie widoczne z tej odległoci maszyny.
A daleko poniżej pomostu, na zagraconej powierzchni Gruli, w cieniu rzucanym przez krawędź miasta Amalfiego, podskakiwała i wymachiwała rękami jaka zwykła ludzka postać.
Amalfi ruszył w dół ciasnej spirali metalowych schodków, a tuż za nim zaczęli schodzić Hazleton i Anderson. Wiatr tłumił odgłos ich kroków, stawianych z zabawną niemal ostrożnocią. Na planetach o niskiej grawitacji dobrze jednak było powciągać swoje własne mięnie. To, że na takich wiatach spadało się wolniej, niewiele tylko zmniejszało impet końcowego upadku, a Amalfi już dawno temu stwierdził, że poza własnym miastem, gdzie utrzymywano niezmienne pole grawitacyjne wartoci jednego G, jego ogromna siła płata mu nieprzyjemne figle nawet wtedy, kiedy zachowuje zwykłą przezornoć.
Tańcząca lalka okazała się niskim, ciemnowłosym technikiem ubranym w wygnieciony, lecz czysty kombinezon. Zapewne w nim sypiał, ale przynajmniej od razu stało się zupełnie jasne, że nigdy nie wykonywał w nim żadnej pracy. Miał gładką, pucołowatą twarz o ciemnej karnacji i lniącą, tłustą cerę, upstrzoną czarnymi punkcikami pozapychanych porów. Zmierzył Amalfiego zadzierzystym spojrzeniem oczu do złudzenia przypominających denka butelek po piwie.
- A to co? - spytał. - Jak się tutaj, do cholery, dostalicie?
- A jak mielibymy się dostać? Na wrotkach. Kiedy nas tu kto obsłuży?
- Pytania to ja będę zadawał, włóczykije. I powiedz swemu sierżantowi, żeby zdjął rękę z pistoletu, bo to mnie wnerwia. A jak mnie co wnerwi, to nigdy nie wiadomo, co mogę zrobić. Przylecielicie co naprawić?
- A niby po co?
- Mamy mnóstwo roboty - powiedział fachowiec. - Nie rozdajemy jałmużny. Wracajcie do swojej dżungli.
- Roboty macie tyle co molekuła przy zerze Kelvina! - ryknął Amalfi, pochylając agresywnie do przodu głowę. Perkaty, błyszczący nos technika cofnął się, ale tylko odrobinę. - Potrzebny nam jest remont i mamy zamiar go zrobić. Chcemy za wszystko uczciwie zapłacić, a do tego przysyła nas tutaj porucznik Lerner z waszych lokalnych sił policyjnych. Jeżeli te dwa argumenty do ciebie nie przemawiają, to każę mojemu sierżantowi zrobić użytek z tego pistoletu. To szybki chłopak. Zanim się schowasz za jaki tutejszy szmelc, zdąży ci posłać kilka mezonów.
- Kogo wy, do diabła, straszycie? Czy nie wiecie, że tutaj są gwiazdy akolickie? Rozparcelowalimy już nie takich... Nie, nie, chwileczkę, sierżancie, po co ten popiech! Tak długo miałem do czynienia z łapserdakami, że już mi to uszami wychodzi. Wy może faktycznie jestecie w porządku. Przecież mówilicie co o pieniądzach. Słyszałem wyraźnie.
- Słyszałe dobrze - powiedział Amalfi, z trudem zachowując kamienny wyraz twarzy.
- Wasi Ojcowie Miasta to powiadczą?
- Jasne. Hazleton... Cholera jasna! Anderson, gdzie się podział menedżer miasta?
- Jeszcze na górze poszedł bocznym pomostem w inną stronę - odparł sierżant. - Nie mówił, dokąd.
A jednak zbytnia ostrożnoć także w końcu niepopłaca, pomylał kwano Amalfi. Gdyby nie koncentrował się tak bardzo na tym, gdzie i jak stawia stopy, to w momencie, w którym Hazleton odszedł na bok, musiałby wykryć, że dobiegający go z tyłu przytłumiony odgłos kroków należy już tylko do jednej pary nóg.
- Wróci, mam nadzieję - powiedział. - Posłuchaj, przyjacielu. Musimy zrobić mały remont. Mamy rozwalony wirator w przegrzanej komorze. Czy moglibycie go wyciągnąć i zamontować na jego miejsce jaki inny, najlepiej najnowszy model, jaki tu macie?
Mechanik zaczął się zastanawiać. Stojące przed nim zadanie najwyraźniej go pociągało. Cała jego postawa i wyraz twarzy zmieniły się tak bardzo, że przy swej gruntownej brzydocie zaczął wyglądać prawie sympatycznie.
- Mamy tu w magazynie 6-R-6. Mógłby się nadać, jeżeli postumenty, na których chcecie go postawić, są zwrotnie laminowane - powiedział powoli. - Jeżeli nie, to mam także BC77Y po generalnym remoncie; mruczy cichutko jak nowy. Ale nigdy do tej pory nie wyciągałem przegrzanego wiratora. Nie wiedziałem nawet, że one w ogóle się grzeją. Macie na pokładzie kogo, kto mógłby mi pomóc przy dezaktywacji?
- Tak, wszystko jest przygotowane, ludzie czekają tylko na znak. Sprawdźcie, czy nasze pieniądze wam się podobają, i bierzemy się do roboty.
- Zebranie całej brygady trochę potrwa - powiedział mechanik. - I niech pan nie pozwala swoim ludziom kręcić się po okolicy. Policja tego nie lubi.
- Zrobię, co będę mógł.
Mechanik pognał gdzie w głąb podwórza, zręcznie lawirując pomiędzy bezczynnymi, pokrytymi rdzą maszynami. Amalfi patrzył za nim na nowo oszołomiony tym, jak łatwo urodzonego technika przekabacić na swoją stronę i to tak, by zupełnie zapomniał, dla kogo pracuje, nie mówiąc już o tym, jak jego praca zostanie wykorzystana. Najpierw trzeba wspomnieć o pieniądzach - bo technicy są zwykle źle opłacani - a potem wystarczy już tylko delikatnie zasygnalizować, że czekający ich problem jest sam w sobie bardzo interesujący, i już się człowieka zdobyło. Napotkanie we wrogim obozie jakiego pragmatyka zawsze bardzo cieszyło Amalfiego.
- Szefie...
Amalfi odwrócił się gwałtownie.
- Gdzie ty się, do diabła, podziewał? Czy nie mówiłem, że turyci mają pewnie zakazany wstęp na tę planetę? Gdyby był pod ręką, kiedy cię potrzebowałem, to usłyszałby, że słowo "pewnie" należy szybko wykrelić z tego zdania, nie mówiąc o tym, że znacznie przyspieszyłby załatwienie sprawy!
- Jestem tego zupełnie wiadom - odparł Hazleton gładko. - Podjąłem skalkulowane ryzyko, bo pan, Amalfi, najwyraźniej zapomniał, jak to się robi. I opłaciło się. Poszedłem do tamtego miasta i zdobyłem informacje, które są nam bardzo potrzebne. Nawiasem mówiąc, wszystkie doki w okolicy są zupełnie zrujnowane. Ten i ten drugi, w którym siedzi tamto miasto, muszą być jedynymi sprawnymi warsztatami na przestrzeni setek mil. Cała reszta jest całkowicie zasypana piaskiem, rdzą i gruzem.
- A to drugie miasto? - spytał Amalfi bardzo cicho.
- Demontują je; co do tego nie ma najmniejszych wątpliwoci. Jest w opłakanym stanie i zupełnie opuszczone. Połowa wspiera się na pojedynczym prowizorycznym dźwigarze, a na ulicach porozstawiano przenone baraki. To właciwie sam kadłub. Kręcą się tam jacy ludzie, przygotowując miasto do jakiego użytku, ale wcale się nie spieszą i nie robią nic, żeby nadawało się do zamieszkania. Chodzi im jedynie o to, żeby mogło latać. Najwyraźniej nie są to członkowie załogi. Co się z nimi stało, strach nawet pomyleć.
- Z tego strachu nie domyliłe się wielu ważnych rzeczy - powiedział Amalfi. - Aż się prosi, żeby pomyleć, że prawowita załoga miasta siedzi w więzieniu za długi, a warsztat przygotowuje skonfiskowane miasto do jakiej brudnej roboty, której wykonanie przypuszczalnie je zniszczy i do której nie dałoby się nająć żadnego wolnego miasta, za żadną cenę.
- A cóż by to miała być za robota?
- Założenie zaworu na gazowym gigancie - powiedział Amalfi. - Chcą się dobrać do jakiego amoniakalno-metanowego olbrzyma o niskiej gęstoci, jakiego pokrytego lodową skorupą wiata typu Jowisza, do którego nie mogą podejć w żaden inny sposób. Według mnie, mają nadzieję zdobyć przy pomocy tego zaworu niewyczerpalne źródło gazów trujących.
- Znów pan co zgaduje - rzucił Hazleton przez zacinięte zęby. - Oczekuję, że zostanę ukarany za oddalenie się od miasta, Amalfi, ale jestem już dużym chłopcem i nie pozwolę, żeby wciskał mi pan tu jakie wydumane kity tylko po to, by utwierdzić mnie w przekonaniu o swojej wszechwiedzy.
- Ja nie jestem wszechwiedzący, Mark - odparł Amalfi łagodnie. - Ja tylko przyjrzałem się temu miastu w czasie podejcia do lądowania i obserwowałem wskazania przyrządów. A ty nie. Już same przyrządy powiedziały mi, że na pokładzie tego miasta nie prowadzi się żadnej typowej dla wędrowców działalnoci. Powiedziały mi także, że jego wiratory zostały nastrojone na częstotliwoć wytwarzającą pole, które spali je w ciągu roku; a także to, do czego takie pole jest im potrzebne - jakiego typu warunkom powinno się przeciwstawiać. - Ekrany wiratorów mają odpierać każdą większą, szybko poruszającą się grupę cząsteczek, natomiast tylko w niewielkim stopniu utrudniają osmotyczne przenikanie gazów. Jeżeli wyrubuje się pole tak, by wykluczyć nawet najmniejszą wymianę cząsteczkową, i to nawet pod cinieniem miliona atmosfer, wiratory ulegają zniszczeniu. Taki zestaw warunków zdarza się tylko w jednej sytuacji - sytuacji, w której żaden wędrowiec nie zgodzi się znaleźć nawet na najkrótszą chwilę. Przy lądowaniu na gazowym gigancie.
- I znów mógł mi pan to powiedzieć wczeniej i w ten sposób powstrzymać mnie od robienia wypadów na boki. Ale oczywicie nie zrobił pan tego. Może jednak dobrze się stało, że i tym razem postąpił pan w ulubiony przez siebie sposób. Ciągle jeszcze nie doszedłem bowiem do swego największego odkrycia. Czy zna pan nazwę tego miasta?
- Nie.
- To miło, że się pan do tego przyznał. Ja ją znam. To jest włanie miasto, o którym słyszelimy trzysta lat temu podczas jego budowy. Tak zwane uniwersalne. To był wietny egzemplarz i nawet pomimo całego zrujnowania i demontażu ciągle jeszcze to widać. Ci Akolici niszczą wszystko, co czyniło z niego tak niezwykły okaz, bo chodzi im tylko o przerobienie go do użycia w jednym celu. Przestudiowałem dokładnie jego plany, kiedy po raz pierwszy je opublikowano i...
Przerwał nagle. Amalfi odwrócił głowę w stronę, w którą patrzył Hazleton. Technik wracał do nich biegiem. W jednej ręce trzymał mezonowy pistolet.
- Przekonałe mnie - powiedział Amalfi pospiesznie. - Czy udałoby ci się dostać tam z powrotem, ale tak, żeby cię nikt nie zauważył? Czuję w powietrzu kłopoty.
- Tak. Tam jest...
- W tej chwili "tak" musi mi wystarczyć. Sprzęgnij ich Ojców Miasta z naszymi i nastaw jednych i drugich na Standardową Sytuację N. Podłącz ich do naszego startera zwykłą najprostszą linią sygnałową tak-nie.
- Sytuację N?!! Szefie, to jest...
- Ja wiem, co to jest. Uważam, że włanie nadeszła na nią pora. Jeżeli nie skorzystamy z połączonych zasobów wiedzy dwóch zespołów Ojców, to nasz rozwalony wirator uniemożliwi nam jakąkolwiek ucieczkę. Po prostu nie jestemy w stanie rozwinąć żadnej sensownej szybkoci. Pędź, zanim będzie za późno.
Pracownik warsztatu był już bardzo blisko. Wydawał z siebie ryki wciekłoci, ale w rzadkiej atmosferze Gruli jego wrzaski brzmiały jak popiskiwanie dziecięcej trąbki.
Hazleton wahał się jeszcze przez ułamek sekundy, a potem rzucił biegiem w górę metalowych schodów. Mechanik przypadł do ziemi za stertą jakiego żelastwa i strzelił. Pistolet mezonowy ryknął ogłuszająco w niebo i potężnym łukiem wyleciał mu z ręki. Ten człowiek musiał strzelać z niego po raz pierwszy w życiu.
- Panie burmistrzu, czy mam...
- Jeszcze nie, sierżancie. Niech pan go trzyma na muszce, to wszystko. Hej, ty tam! Podejdź no tutaj. Spokojnie i powoli, z rączkami splecionymi za głową. Tak włanie... No a teraz powiedz mi, proszę, dlaczego strzelałe do mojego menedżera miasta?
Ciemna skóra twarzy mechanika zrobiła się sina z wciekłoci.
- Nie zwiejecie - powiedział ochrypłym głosem. - W drodze tutaj jest już z dziesięć pojazdów policyjnych. Rozpirzą was na dobre. Z przyjemnocią to sobie obejrzę.
- Dlaczego? - spytał Amalfi tonem rozsądnej dyskusji. - Przecież ty strzeliłe pierwszy. My nie zrobilimy nic złego.
- Nic złego!!! A wystawienie fałszywego czeku to pies?! Tutaj to przestępstwo cięższe od morderstwa, brachu. Sprawdziłem was u Lernera, a on dostał piany na ustach. Módlcie się, żeby to nie on, tylko jaki inny patrol doleciał tu pierwszy!
- Fałszywy czek? - spytał Amalfi. - Co ci się pokićkało, przyjacielu. Sądząc po twoim wyglądzie, nasze pieniądze są lepsze niż wszystko, czego tu używacie. To german. Czysty, srebrzysty german.
- German? - powtórzył z niedowierzaniem mechanik.
- Dobrze usłyszałe. German. Gdyby częciej mył uszy, to nie miałby takich wątpliwoci.
Brwi pracownika warsztatu nie przestawały podjeżdżać coraz wyżej w górę czoła., a kąciki ust zaczęły mu lekko drgać. Po policzkach spłynęły mu dwie wielkie, tłuste łzy. Ponieważ ciągle jeszcze trzymał ręce splecione nad głową, sprawiał nieodparte wrażenie człowieka, który lada chwila dostanie ataku szału.
Nagle cała twarz pękła mu niemal na pół.
- German! - zawył nieprawdopodobnie szeroko otwartymi ustami. - Cha, cha, cha, cha! G e r m a n!!! W jakiej to czarnej dziurze siedzielicie, trampy? German... cha, cha, cha, cha!... - Sapnął słabo i opucił ręce, żeby obetrzeć oczy. - Nie macie srebra ani złota, ani platyny? Nie macie cyny albo żelaza? Albo czego, co jest cokolwiek warte? Zmywajcie się, łapserdaki. Jestecie spłukani. Kompletnie. Przyjmijcie ode mnie dobrą, przyjacielską radę i zmykajcie.
Wyglądało na to, że się trochę uspokoił.
- A cóż takiego złego jest w naszym germanie? - spytał Amalfi.
- Nic - odparł mechanik, patrząc na Amalfiego z mieszaniną współczucia i mciwoci sponad swego niewiarygodnego nosa. - Nic, to dobry, bardzo pożyteczny metal. Tylko że nie jest już walutą, chłopie. Nie mogę pojąć, jak się uchowalicie, żeby tego nie wiedzieć. German jest już tylko bezwartociowym złomem. To znaczy, nie... w dalszym ciągu jest co wart, ale tylko tyle, ile wynosi jego rzeczywista wartoć... jeżeli rozumiecie, o co mi chodzi. Trzeba go kupować tak jak wszystko inne. Za niego nic nie da się kupić. On już nie służy tutaj jako pieniądz. Ani nigdzie indziej. N i g d z i e indziej! Cała Galaktyka poszła, z torbami. Cała Galaktyka... I wy też!
Znów otarł z łez swoje oczy. Nad głowami zawyła jaka syrena - cicho, lecz natarczywie.
Hazleton był już gotów i sygnalizował nadciąganie policji.
Próba zrozumienia tego, co stało się po wcinięciu klucza startowego, zakończyła się całkowitym fiaskiem. Amalfi pożegnał się także z nadzieją na zrozumienie tego kiedykolwiek w przyszłoci. Wypytywanie Ojców Miasta nie miało żadnego sensu, z tej prostej przyczyny, że oni sami nie wiedzieli. To, co trzymali do użycia w Standardowej Sytuacji N - w tym kryzysowym położeniu, gdy totalnemu zniszczeniu miasta może zapobiec tylko błyskawiczna ucieczka - było z pewnocią czym dramatycznym i nie mającym precedensu. Albo może sposób na wyjcie z Sytuacji N powstał dopiero wtedy, kiedy Ojcom Miasta stworzono okazję do połączenia swojej wiedzy z mądrocią drzemiącą w komputerowym systemie uniwersalnego wędrowca.
Miasto wyprysnęło z zajmowanego przez nie doku w jakie niczym nie wyróżniające się miejsce w przestrzeni. Zegary nie zanotowały żadnego upływu czasu, a wskaźniki poboru mocy - żadnego zużycia energii. W jednej chwili miasto znajdowało się na powierzchni Gnili, a po rzuconym przez Amalfiego krótkim: "start", planeta po prostu zniknęła i niemal natychmiast rozległ się głos Jake'a, żądający dostarczenia mu informacji, gdzie właciwie miasto się znajduje. W odpowiedzi usłyszał, że sam ma się tego jak najszybciej dowiedzieć.
Policja podeszła do Gruli w nienagannym szyku, ale nie znalazła okazji do oddania nawet jednego strzału. Kiedy Jake'owi udało się w końcu odszukać Grulę, O'Brien wysłał jednego ze swoich zwiadowców, by ledził ruchy pojazdów policyjnych, miotających się po niebie planety, jak spóźnieni aktorzy szukający kluczowego dla całej sztuki guzika od żabotu.
Godzinę później, bez jakichkolwiek wczeniejszych przygotowań, z powierzchni Gruli zniknęło miasto uniwersalne. Zanim pracownicy warsztatu odzyskali przytomnoć umysłu na tyle, żeby ponownie włączyć syrenę alarmową, policjanci zdążyli już rozlecieć się we wszystkich kierunkach, kontynuując polowanie na zwierzynę, której nigdy w najmielszych nawet przypuszczeniach nie podejrzewali o to, że może zniknąć - na miasto Amalfiego. Zanim policja przegrupowała swoje szeregi tak, by móc wyledzić poczynania miasta uniwersalnego, zdążyło wyłączyć swoje systemy pokładowe i stać się w ten sposób całkowicie niewykrywalne.
Sunęło teraz po orbicie oddalonej od miasta Amalfiego o pół miliona mil. Znów było całkowicie pozbawione swoich ochronnych ekranów. Jeżeli w momencie startu znajdowali się na jego pokładzie jacy pracownicy warsztatu, to do tej pory byli już martwi; w miecie nie było nawet jednej cząsteczki powietrza.
A Ojcowie Miasta nie wiedzieli, jak tego wszystkiego dokonali albo raczej j u ż nie wiedzieli. Działanie na wypadek Standardowej Sytuacji N uruchamiał zaplombowany obwód, zaprogramowany na natychmiastowe, automatyczne samozniszczenie. Wiele setek lat temu ustalono, że w ten włanie sposób najlepiej zapobiegnie się wykorzystywaniu Sytuacji N przez niekompetentne lub leniwe władze miasta do rozwiązywania każdego pomniejszego kryzysu. Nigdy już nie będzie można z tego skorzystać.
A Amalfi wiedział, że nakazał jej użycie - i to nie tylko u siebie, lecz także w drugim miecie - w sytuacji, która nie była rzeczywicie sytuacją krańcową, nie była prawdziwą Sytuacją N. Wiedział, że roztrwonił ostatnią deskę ratunku obu wędrowców.
Z taką samą jednak pewnocią wiedział i to, że żadne z obu miast nigdy już tego obwodu nie będzie potrzebowało.
Oba miasta, połączone tylko niewidzialną wiązką fal ultrafonicznych, unosiły się teraz swobodnie w bezgwiezdnej przestrzeni, o trzy lata wietlne od dżungli i o osiem parseków od Gruli. Amalfi stojący na dzwonnicy miejskiego ratusza nie mógł dostrzec rozmazanych konturów wież martwego miasta, lecz majaczyło mu ono w mylach, czekając na sygnał przywracający mu życie.
Nie potrafił zdecydować, czy ten jego akt desperacji, którego dopucił się w sytuacji niezupełnie krańcowej, był jednoczenie ostatecznym wyrokiem mierci na tamto miasto, czy też wyrok taki zapadł już wczeniej. W obliczu galaktycznej katastrofy problem ten wydawał się sprawie zupełnie nieistotny.
Odłożył go więc na półkę i zaczął zastanawiać się nad tym, co usłyszał o czeku. German nigdy w rzeczywistoci nie posiadał tej ogromnej wartoci, jaką uzyskał jako rodek płatniczy. Miał oczywicie pewne własnoci, które czyniły go cennym w wielu dziedzinach techniki: sieć krystaliczna germanu rozstawała się z elektronem przy pobudzaniu jej stosunkowo niewielką ilocią energii, obszar graniczny p-n działał jako krystaliczny detektor itd. Metal znalazł zastosowanie w wielu tysiącach urządzeń elektrycznych i był rzadki.
Ale nie a ż t a k rzadki. Wartoć germanu, a przed nim srebra, złota, platyny czy irydu, była czysto sztucznym wynikiem ekonomicznych konwencji, zakorzenionych mitów, preferencji jubilerskich czy państwowego monopolu. Wczeniej czy później jaka planeta czy gwiazdozbiór władając odpowiednio wysoką technologią - a w konsekwencji wielkim dodatnim saldem płatniczym - mogły nagromadzić wystarczająco duże zapasy tego metalu, by zmusić swoich konkurentów, albo co bardziej prawdopodobne, swój własny resort finansów, do odstąpienia do standardu germanu. A może po prostu kto nauczył się tanio syntetyzować lub transmutować ten pierwiastek. Teraz to i tak nie miało już większego znaczenia.
Znaczenie miały rezultaty tego, co się stało. Metaliczny german, znajdujący się w tej chwili na pokładzie miasta, przedstawiał sobą według ocen bieżących zaledwie jedną ósmą swojej poprzedniej wartoci. Znacznie gorsze było jednak to, że większoć funduszy miasta ulokowana była nie w metalu, a w papierze, papierowych germanach, emitowanych w oparciu o zapasy tego metalu znajdujące się na Ziemi i w kilku centrach administracyjnych. Te pieniądze, jako nie reprezentujące żadnego znajdującego się w posiadaniu miasta germanu, nie miały w ogóle żadnej wartoci.
Nową walutą stały się leki. Gdyby miasto opuciło Mizoginię z możliwą do zebrania na tej planecie ilocią geriatryków, byłoby dzi multimiliarderem; zamiast tego było prawie żebrakiem.
Amalfi zastanawiał się, skąd pojawił się pomysł z lekami. Wędrowcom, odciętym przez większą częć życia od głównego nurtu historii, takie niespodziewane obroty spraw zdawały się rezultatem nagłego objawienia jakiego pojedynczego geniuszu. Trudno było o nich myleć jako o ewolucyjnym wyniku procesów zmieniających ogólną sytuację, ponieważ wędrowcy zdani byli jedynie na wyrywkowy ogląd warunków panujących na odwiedzanych przez nich wiatach. Jakiekolwiek były jednak przyczyny wprowadzenia nowej waluty, zawarta w tym rozwiązaniu myl wydawała się doć sensowna.. Wartoć każdego leku można było z łatwocią ustalić stosując kryteria ich terapeutycznej przydatnoci i dostępnoci. Lekarstwa produkowane syntetycznie i masowo, a więc po niskich kosztach, stałyby się pieniądzem zdawkowym nowego systemu, a te, które są rzadkie, niemożliwe do zsyntetyzowania i na które popyt zawsze przewyższa podaż, stałyby się banknotami o wysokim nominale.
Co więcej, nawet drogie leki można rozcieńczać lub dzielić na mniejsze porcje, co znacznie uelastyczniałoby system spłaty długów; autentycznoć leków można sprawdzić za pomocą testów laboratoryjnych równie łatwo, jak prawdziwoć metalu; i wreszcie lekarstwa tak szybko tracą ważnoć i wychodzą z mody, że stanowią wietną szybkoobiegową walutę, której nawet najbardziej zachłanne planety i cywilizacje nie mogą nagromadzić zbyt wiele ani w celach tezauryzacji, ani dla spekulacji.
To był dobry pomysł. Ponieważ niemożliwe byłoby zawieranie transakcji, których płatnoci wyrażono by w ułamkach centymetrów szeciennych jakiego rodka chemicznego - dokładnie zresztą tak samo, jak niepraktyczne było noszenie przy sobie półtorej tony germanu - to dla spłacenia zaciągniętych długów w dalszym ciągu musiałyby istnieć pieniądze papierowe.
Ale przy koniecznoci płacenia lekami miasto było biedne. Nie miało żadnych nowo wprowadzonych pieniędzy papierowych, choć oczywicie mogłoby natychmiast sprzedać swoje zapasy germanu i uzyskać w ten sposób parę groszy. Być może udałoby się sprzedać także dawne pieniądze papierowe, oparte na germanie znajdującym się w skarbcach Ziemi, gdyby Akolitom chciało się bawić w ich wymianę na metal, ale wartoć tych pieniędzy wynosiła obecnie tylko jedną piątą wartoci metalicznego germanu, który reprezentowały, a to było bardzo niewiele.
Lekarstw znajdujących się na pokładzie miasta nie sposób było sprzedać, bo były potrzebne jego mieszkańcom. Amalfi skrzywił się na myl, jak ogromną częć indywidualnych budżetów pochłonie w nowych warunkach opieka medyczna. Szczególnie geriatryki postawią ludzi przed ogromnym dylematem: czy użyć ich teraz i ulżyć bieżącym kłopotom finansowym, czy też żyć w biedzie po to, by móc w tej biedzie żyć w nieskończonoć.
Amalfi gnał bezlitonie jedną konsekwencję zaistniałej sytuacji za drugą długimi, kamiennymi korytarzami swego mózgu, jak kapłan pędzący biczem ryczące zwierzęta ofiarne. Miasto było biedne. W całym rejonie gwiazd akolickich nie mogło znaleźć żadnej pracy, za którą płaca byłaby w stanie pokryć chociaż koszty związane z jej wykonaniem. Bez nowego wiratora szukanie pracy gdzie indziej było niemożliwe.
Pozostawała tylko dżungla. Wyboru nie było.
Amalfi nigdy dotychczas nie był w żadnych slumsach i na samą myl o tym wytarł bezwiednie dłonie o uda. W głowie dźwięczało mu tylko jedno słowo - słowo, które zawsze, nieodłącznie jak cień, towarzyszyło we wszystkich zakamarkach jego mózgu słowu dżungla, jedno krótkie słowo: n i g d y. Nie wolno dopucić, by miasto popadło w długi, nie wolno dopucić, by złamał je jaki kryzys, nie wolno dopucić, by straciło rację swego bytu - pracę...
Te pierwsze przykazania burmistrza miasta zmieniły się teraz w puste frazesy, natomiast "nigdy" okazało się tak samo rzeczywistym okreleniem czasu jak każde inne, okreleniem, które nagle objawiło kryjące się w nim do tej pory, bezwzględne "teraz".
Amalfi podniósł słuchawkę zawieszoną na balustradzie dzwonnicy.
- Hazleton?
- Jestem, szefie. Jak brzmi werdykt?
- Jeszcze nie wiem - powiedział Amalfi. - To sąsiednie miasto zwędzilimy przypuszczalnie w jakim celu. Teraz musimy się dowiedzieć, jakie mamy szanse porzucenia tutaj swego miasta i ucieczki stąd na pokładzie tamtego. Zabierz ze sobą kilku ludzi w kombinezonach i sprawdź to.
Hazleton nic przez chwilę nie odpowiadał. To krótkie milczenie uzmysłowiło Amalfiemu, że postawione przez niego zadanie ma znaczenie zupełnie drugorzędne i że wie już, jak brzmi werdykt. Po posadzce jego mózgu pełzł jak salamandra jeden wers wiersza ziemskiego poety Theodora Roethke: "Środka skraj pożreć nie zdoła..."
- Dobra - rozległ się w końcu w słuchawce głos Hazletona.
Długie jak wiecznoć pół godziny później odezwał się ponownie.
- Szefie, obawiam się, że z tym miastem jest jeszcze gorzej niż z naszym. Ma co prawda ciągle jeszcze sprawne wiratory, ale wszystkie są fatalnie nastrojone. Poza tym przy bliższych oględzinach sprawia wrażenie, że ma jakie konstrukcyjne uszkodzenia. Ci z warsztatu zryli je bardzo dokładnie. Ma zepsutą stępkę. To Akolici musieli nim lądować na Gruli, a nie jego pierwotna załoga.
Amalfi nie mógł oczywicie przyznać się menedżerowi do tego, że przewidywał taki wynik oględzin, szczególnie teraz, kiedy Hazleton znajdował się psychicznie na krawędzi buntu, choćby - jak miał nadzieję burmistrz - nie uwiadomionego. Było zupełnie możliwe, że Hazleton, pomimo wszelkich rodków bezpieczeństwa zastosowanych przez burmistrza, domylił się istnienia całego emocjonalnego brzemienia winy od dłuższego czasu wzbierającego w Amalfim. Choć z drugiej strony, może to tylko włanie owo poczucie winy podszeptywało mu takie podejrzenia. Na wszelki wypadek postanowił dać się wciągnąć w pomysł kradzieży tego drugiego miasta, choć z góry przeczuwał, że w niczym im to oczywicie nie pomoże. Dla więtego spokoju spytał:
- Co proponujesz, Mark?
- Porzuciłbym je, szefie. Jest mi bardzo przykro, że w ogóle nalegałem na porwanie tego miasta. Zdobylimy już jedyną rzecz, którą mogło nam ofiarować i którą moglibymy sobie przywłaszczyć, a mianowicie wiedzę. Nasi Ojcowie Miasta zmagazynowali już wszystko, co wiedzieli ich Ojcowie. Nie moglibymy wziąć już niczego więcej, poza nowym wiratorem, ale to jest robota dla doku remontowego.
- W porządku. Włącz mu ekran trzydzieci cztery setne procenta, żeby utrzymać je na tej orbicie i wracaj. Tylko upewnij się, że nie będzie tego więcej, bo inaczej te przestrojone wiratory ogłoszą pozycję miasta każdemu, kto podejdzie do niego bliżej niż na dwa parseki, a na dodatek zakłócą działanie naszych maszyn.
- Dobra.
Pozostał zatem do rozważenia problem miejscowej policji. Amalfi miał teraz u niej krechę nie tylko za wystawienie czeku bez pokrycia, ale także za kradzież własnoci państwowej i mierć akolickich techników, którzy zginęli na pokładzie miasta uniwersalnego.
Tylko slumsy gwarantowały bezpieczeństwo, a i one gwarantowały je tylko czasowo. W dżungli miasto mogło, przynajmniej na jaki czas, zgubić się między trzema setkami innych wędrowców, z których wiele powinno mieć znacznie lepsze uzbrojenie niż miasto Amalfiego miało kiedykolwiek.
W takiej ławicy istniała nawet szansa, że Amalfi zdoła wreszcie w końcu ujrzeć na własne oczy legendarny wegański fort orbitalny, jedyną wędrowną konstrukcję, która nie została wyprodukowana przez człowieka. Amalfi był równie zafascynowany legendą fortu jak każdy inny wędrowiec, choć dobrze wiedział, jak mało było w niej konkretnych faktów. Fort okrążał Wegę do momentu upadku głównej planety Konfederacji, a potem - doć niespodzianie, ponieważ Weganie nigdy nie próbowali wysyłać w przestrzeń niczego większego od okrętów wojennych - wyruszył w zupełnie nieznanym kierunku, bez najmniejszego wysiłku przebijając się przez blokadę ziemskich krążowników. Od tamtej pory nikt nigdy o nim nie słyszał, ale legenda nie przestawała przypisywać mu coraz to nowych niewiarygodnych wyczynów.
Sami Weganie z całą pewnocią nie byli sympatycznym ludem i właciwie trudno było zgadnąć, dlaczego wędrowcy tak bardzo umiłowali sobie opowieć o forcie orbitalnym. Oczywicie wędrowcy nigdy nie kochali policji i twierdzili, że nie darzą sympatią także Ziemi, ale to nie tłumaczyło ich zafascynowania legendą o forcie. W ich przekazach fort rozrósł się do kolosalnych rozmiarów i stał się zupełnie niezniszczalny. Dokonywał cudów w każdym zakątku Galaktyki; był wszędzie i nigdzie; stał się dla wędrowców ich Beowulfem, Cydem, Sigurdem, Gawainem, Rolandem, Cuchulainem, Prometeuszem, Lemminkainem...
Amalfi poczuł nagły chłód. Myl, która przyszła mu włanie do głowy, była tak szokująca, że instynktownie przegnał ją, zanim jeszcze zdążył całą poznać. Ten fort... Prawdopodobnie został zniszczony setki lat temu... Ale jeżeli rzeczywicie jeszcze istnieje... To jego istnienie pociągało za sobą pewne, nieubłagane konsekwencje, które mogą być podstawą do podjęcia pewnych akcji...
Tak, to było możliwe. Zupełnie możliwe. I bezspornie warte spróbowania...
A l e g d y b y n a p r a w d ę s i ę u d a ł o...
Podjąwszy decyzję, Amalfi przezornie odłożył ją na bok. Na razie jedno było pewne: dopóki Akolici wykorzystują dżunglę jako źródło niemal darmowej siły roboczej, dopóty ich policja nie zaryzykuje przeciwko nim żadnej nie przemylanej akcji, zwłaszcza tylko po to, żeby dopać jedno "przestępcze" miasto. Dla Akolitów przestępcami byli wszyscy wędrowcy - niejako z definicji.
Co, zdaniem Amalfiego, było prawie zgodne z prawdą, przynajmniej jeżeli chodziło o jego własne miasto. Było ono w tej chwili nie tylko żebrakiem, ale także pirgalem - z definicji.
Koniec trasy.
- Szefie? Jestem już z powrotem. Więc jaki numer tym razem wykręcamy? Musimy się z tym pospieszyć, bo...
Amalfi spojrzał wyzywająco na czerwonego karła, błyszczącego niewyraźnie wysoko ponad balkonem.
- Nie będzie żadnego numeru, Mark - powiedział. - Jestemy skończeni. Lecimy do dżungli. ------------------------------ * Dżunglą w slangu amerykańskim nazywa się miejsce, w którym zbierają się bezrobotni większych miast. W miejscu takim, położonym zwykle w okolicy wysypisk mieci, znajdują się szałasy i baraki, sklecone i zamieszkiwane przez bezdomnych. ROZDZIAŁ 6
*
Dżungla
*
Miasta dryfowały bezwolnie po swych jałowych orbitach wokół czerwonego karła. Tu i tam pojawiły się na ekranach wiatła pozycyjne którego z nich, ale większoć wędrowców nie mogła sobie pozwolić na bezproduktywne marnowanie nawet takiej iloci energii. W gęsto zatłoczonym obszarze wiatła pozycyjne były bardzo potrzebne, ale jeszcze bardziej potrzebna była energia do utrzymywania ochronnych ekranów wiratorów.
Tylko od jednego biła potężna łuna, ale nie wiateł pozycyjnych, z których żadne nie działało, lecz ulicznych jupiterów. Najwyraźniej to miasto mogło sobie pozwolić na trwonienie energii i chciało, żeby o tym wiedziano. Chciało także dobitnie dać do zrozumienia, że woli marnować energię na czystą fanfaronadę, niż przeznaczyć ją na utrzymywanie tak elementarnych oznak praworządnoci jak wiatła pozycyjne.
Amalfi trzeźwo studiował obraz jarzącego się w ciemnoci miasta. Przekaz nie był zbyt wyraźny, ponieważ zajmowało ono uprzywilejowaną pozycję blisko czerwonego karła, gdzie potężne pole grawitacyjne zimnego słońca poważnie deformowało strukturę przestrzeni. Duże nasycenie próżni ekranami ochronnymi innych wędrowców pogarszało jeszcze widocznoć. Amalfiemu nie udało się przecisnąć swego miasta między innymi wędrowcami dalej niż na osiemnacie jednostek astronomicznych od gwiazdy, co odpowiadało mniej więcej redniej odległoci Uranu od Słońca w ziemskim układzie planetarnym. W konsekwencji czerwony karzeł był dla Amalfiego wizualnie tylko gwiazdą dziesiątej wielkoci. Oddalona o cztery lata wietlne gwiazda typu G0 zdawała się być znacznie bliższa niż karzeł.
Było jednak oczywicie niemożliwe, by wszystkie trzysta kilkadziesiąt miast mogło skupić się wystarczająco blisko słońca i czerpać z jego promieniowania choć odrobinę ciepła. Kto musiał zajmować orbity bardziej zewnętrzne. Równie oczywiste i zgodne z oczekiwaniami było to, że najprzytulniejsze miejsce przy samym nikłym gwiezdnym ognisku przypadnie miastu o największych zasobach energii, podczas gdy ci, którzy musieli rozpaczliwie oszczędzać każdy erg, drżeć będą z zimna w zewnętrznych ciemnociach.
Zdumiewające natomiast było to, że rozrzutnie szafujące wiatłem miasto jawnie okazywało lekceważenie zarówno miejscowych praw, jak i zdrowego rozsądku także wtedy, gdy do serca dżungli zaczęły się zbliżać eskortowane przez policję statki akolickie.
Amalfi popatrzył na rzędy monitorów. Po raz drugi w tym roku znalazł się w sali ratusza, której prawie nigdy nie używał. Była to jedna ze starożytnych sal reprezentacyjnych, wyposażona mniej więcej przed dwunastoma wiekami w doć złożony system łącznoci wizyjnej, który tuż po opuszczeniu Ziemi zdawał się bardzo potrzebny. Dzi uruchamiano go tylko wtedy, kiedy miasto zbliżało się do jakiego wysoko uprzemysłowionego, wysoko rozwiniętego regionu, by przeprowadzić złożone negocjacje z różnymi dyplomatycznymi, administracyjnymi i gospodarczymi władzami; bez tego żaden wędrowiec nie mógł nawet marzyć o jakiejkolwiek pracy w takim gwiezdnym systemie. Amalfi nigdy by się nie spodziewał, że reprezentacyjna sala ratusza może mu się do czego przydać także w slumsach.
Pomylał ponuro, że było wiele spraw związanych z życiem w dżungli, o których nic nie wiedział.
Jeden z ekranów ożywił się. Ukazał pełną postać kobiety ubranej ze staromodną bezpretensjonalnocią w jaki strój, wykonany z ulegających zniszczeniu materiałów. Tkwiąca wewnątrz tego stroju kobieta miała twardy wyraz oczu, lecz znacznie mniej twarde ciało. Już na pierwszy rzut oka można się było w niej domylić akolickiego handlowca.
- Tak jak to już ogłaszalimy - powiedziała chłodno - praca polegać będzie na prowizorycznym zagospodarowaniu Czapli VI. Możemy tam zatrudnić na zasadach akordu szeć miast.
- Uwaga, trampy!
Rozjanił się trzeci ekran. Jeszcze zanim obraz ustabilizował się w lokalnie zakłóconej sieci przestrzennej, Amalfi rozpoznał ukazującą się sylwetkę. Głównych cech topologicznych policaja żadne zniekształcenie nie jest w stanie zmienić tak, żeby były nierozpoznawalne. Był tylko odrobinę zaskoczony, kiedy stwierdził, że wyłaniająca się z ekranu twarz dowódcy eskorty policyjnej jest twarzą porucznika Lernera - człowieka, któremu łapówka zmieniła się w rękach w bezwartociowy german.
- Jeżeli nie zachowacie całkowitego porządku, to roboty nie dostanie nikt - powiedział Lerner. - N i k t. Zrozumiano? Złożycie swoje oferty tej pani, a ona przyjmie je lub nie, wedle swego uznania. Jeżeli kto z was poszukiwany jest przez władze i zostanie zatrudniony, to po opuszczeniu dżungli zostanie pociągnięty do odpowiedzialnoci. Na tę robotę nie udzielamy żadnych immunitetów. A jeżeli mi tu który zacznie rozrabiać, to...
Obraz porucznika Lernera przeciągnął swoim palcem wskazującym w poprzek gardła w gecie, który jako nigdy nie zatracił swego specyficznego znaczenia. Amalfi zgrzytnął zębami i wyłączył fonię. Lerner mówił jeszcze doć długo, a po nim głos zabrała znów ta sama kobieta, ale włanie włączył się następny ekran i Amalfi musiał wiedzieć, jakie padną z niego słowa. Treć wystąpień policjantów i handlowców można prawie zawsze przewidzieć z góry - zresztą Ojcowie Miasta zdążyli już wręczyć Amalfiemu swoje przewidywania na temat faktów zawartych w obu wystąpieniach, więc Amalfi słuchał Lernera i kobiety tylko na tyle, żeby sprawdzić, czy Ojcowie Miasta nie popełnili jakiego błędu. Nie popełnili.
Ale co mogło powiedzieć jasno owietlone miasto z bliskiego sąsiedztwa czerwonego karła - szef dżungli, król wędrowców...
Nawet Amalfi, nie mówiąc o Ojcach, nie potrafił tego przewidzieć. Porucznik Lerner i kobieta-handlowiec ciągle jeszcze poruszali bezdźwięcznie wargami, kiedy falujący cień na czwartym ekranie zaczął przybierać konkretne kształty. Powolny, ciężki, brutalnie zadufany w sobie głos objął już w niepodzielne władanie salę recepcyjną ratusza.
- Nikt nie składa żadnej oferty za mniej niż szećdziesiąt - powiedział. - Miasta klasy A za pracę na Czapli VI zażądają sto dwadziecia cztery, a miasta klasy B nie zaczną zbijać tej ceny, dopóki ta cholerna baba nie najmie wszystkich potrzebnych jej miast klasy A. Jeżeli wybierze sobie wszystkie szeć sporód miast klasy A, to znaczy, że reszta ma pecha. Żadne miasto klasy C w ogóle nie bierze udziału w przetargu na roboty na Czapli VI. Tymi, którzy się wyłamią, zajmiemy się osobicie. Albo zaraz, albo...
Obraz zrobił się nagle zupełnie wyraźny. Amalfi zachichotał.
- ...albo po odlocie policji. To na razie wszystko.
Ekran wyłączył się. Zdeformowany, łysy mężczyzna w starożytnej pelerynie z metalowych kółek długo jeszcze stał Amalfiemu przed oczami.
Król wędrowców był człowiekiem odlanym z lawy. Być może nawet kiedy się urodził, ale teraz wyglądał jak efekt geologicznej katastrofy: kolumna czarnego bazaltu wycinięta z jakiej szczeliny i niedbale powyginana w kształt z grubsza ludzki.
Nawet twarz miał szokująco zniekształconą i zeszpeconą przez jedyną chorobę, której do tej pory nie udało się pokonać, choć od dawna już pozbawioną prawa do zabijania swojej ofiary.
Rak.
Jaki głos zaszeptał wewnątrz głowy Amalfiego, dochodząc z maleńkiego urządzenia osadzonego w koci za prawym uchem burmistrza.
- Powiedział dokładnie to, co przewidzieli Ojcowie Miasta - komentował cicho Hazleton ze swojego stanowiska w wieży kontrolnej. - Ale on nie może być przecież aż taki naiwny. On jest ze starej gwardii -musiał latać już wtedy, kiedy jeszcze nikt nie umiał polaryzować ekranów wiratorów przeciwko promieniowaniu kosmicznemu. Facet ma co najmniej dwa tysiące lat.
- Przez taki kawał czasu można się nauczyć paru chytrych sztuczek - zgodził się Amalfi, równie ciszonym głosem. Pod wysokim kołnierzem wojskowego kroju ukryty miał laryngofon, więc dla ekranów pozostawał człowiekiem milczącym, bez ruchu oczekującym na dalszy ciąg konferencji. Chociaż był ekspertem w mówieniu bez poruszania wargami, nie próbował teraz tej sztuczki, bo zakłócenia miejscowych warunków łącznoci mogły z łatwocią spowodować wykrycie jego szeptu. Nie wydaje mi się, żeby rzeczywicie mylał to, co mówi. Ale na razie najlepiej będzie przycupnąć i czekać, co dalej.
Zajrzał do dodatkowego zbiornika strategicznego, trójwymiarowej mapy, na której poruszały się różnokolorowe punkciki wietlne oznaczające poszczególne miasta, pobliską gwiazdę i pojazdy akolickie - nie w skali, ale zgodnie z ich relatywną pozycją przestrzenną. Eskadra akolicka składała się z jednego statku handlowego i czterech pojazdów policyjnych. Jeden z tych ostatnich był krążownikiem dowódcy, zapewne Lernera, a pozostałe - lekkimi cigaczami oddziałów porządkowych.
Nie była to żadna prawdziwa siła, ale też i nie było potrzeby ciągania tutaj pełnej eskadry. Co prawda przy minimum organizacji wędrowcy mogliby przegnać Lernera i jego ludzi - kosztem zupełnie niewielkich strat własnych - ale dokąd mieliby się schronić, gdyby Lerner wezwał na pomoc flotę? Pytanie było czysto retoryczne.
Wysoko pod sufitem, wzdłuż wygięcia przeciwległej ciany sali zabłysnął rząd dwudziestu trzech "osobistych" monitorów. Dwadziecia trzy twarze spojrzały z góry na Amalfiego - twarze burmistrzów wszystkich, poza jednym, miast klasy A przebywających w dżungli. Dwudziestym czwartym miastem było miasto Amalfiego. Główny przełącznik fonii przywrócił im wszystkim głos.
- Czy możemy zaczynać? - spytała Akolitka. - Mam tutaj kody dwudziestu czterech miast i widzę, że wszyscy są obecni. Ostatnimi czasy brakuje co wędrowcom odwagi. Żeby do tak prostej pracy na trzysta miast zgłosiły się tylko dwadziecia cztery! To włanie zrobiło z was wędrowców. Boicie się uczciwej pracy!
- Będziemy pracować, spokojna głowa - rozległ się głos Króla, ale jego ekran pozostał szaro-zielony. - Niech pani lepiej przejrzy wreszcie te kody i wybiera.
Kobieta zaczęła się rozglądać za źródłem tego głosu. - Tylko bez zuchwalstwa! - powiedziała. - Bo poproszę ochotników z klasy B. To by mi tylko zaoszczędziło wydatków.
Nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi, zmarszczyła brwi i spojrzała na trzymaną w ręku listę kodów. Po chwili wyczytała trzy numery, a potem z nieco większym wahaniem czwarty. Cztery z patrzących na Amalfiego twarzy zniknęły, cztery zielone punkciki wietlne w zbiorniku zaczęły się przesuwać na zewnątrz dżungli.
- To wszystko, co nam jest potrzebne do robót na Czapli VI. Pozostały jeszcze tylko prace cinieniowe powiedziała powoli kobieta. - Mam tu na licie osiem miast, które specjalizują się w tej dziedzinie. Ekran trzeci - wasza nazwa proszę.
- Bradley-Vermont - powiedziała jedna z twarzy zawieszonych przed Amalfim.
- Ile chcielibycie za taką pracę?
- Sto dwadziecia cztery - wymamrotał posępnie burmistrz Bradley-Vermont.
- Ho, ho! Nie za wysokie macie o sobie mniemanie? Możecie dryfować i gnić tutaj dotąd, aż nauczycie się czego o prawach podaży i popytu. Pan! - Wskazała palcem na kogo innego. - Tutaj jest napisane, że jestecie Drezno-Saksonia. Jaka jest wasza cena? Niech pan pamięta, że potrzebuję tylko jednego miasta.
Burmistrz Drezna-Saksonii był drobnym mężczyzną o wystających kociach policzkowych i błyszczących czarnych oczach. Pomimo wyraźnych oznak niedożywienia sprawiał wrażenie rozbawionego. Umiechał się delikatnie, a w oczach, które wielkie cienie na policzkach nadnaturalnie wyolbrzymiały, błyskały mu wesołe iskierki.
- Nasza cena wynosi sto dwadziecia cztery - powiedział z ironiczną obojętnocią.
Oczy kobiety zmieniły się w dwie wąskie szparki...
- Ach tak? - powiedziała zjadliwie. - To pewnie czysty zbieg okolicznoci, prawda? A wasza?
- Taka sama - odparł trzeci burmistrz, choć z wyraźnym ociąganiem.
Kobieta odwróciła się szybko w inną stronę i wycelowała palcem wprost w Amalfiego. W bardzo starych miastach, takich jak na przykład to, którym rządził Król, niemożliwe byłoby zorientować się, kogo wskazała., ale większoć wędrowców zamieszkujących dżunglę miała prawdopodobnie kompensację trzeciego wymiaru.
- Jak brzmi wasza nazwa?
- Nie odpowiadamy na to pytanie - powiedział Amalfi. - A poza tym i tak nie jestemy specjalistami w dziedzinie cinień.
- Wiem o tym, potrafię czytać kody. Ale jest pan największym wędrowcem, jakiego kiedykolwiek widziałam, a nie mam tu na myli pańskiego brzucha. Wasze miasto jest wystarczająco nowoczesne, żeby sobie z tym poradzić. Mogę wam dać tę robotę za sto - nie więcej.
- Nie jestemy zainteresowani.
- Jest pan równie gruby co głupi. Dopiero niedawno zjawilicie się w tej piekielnej dziurze, a jak gdzie słyszałam wniesiono pewne oskarżenie przeciwko...
- Widzę, że jednak wie pani, kim jestemy. Po co więc pani pytała?
- Mniejsza o to. Człowiek dowiaduje się, co to znaczy dżungla, dopiero kiedy w niej jaki czas pożyje. Bylibycie mądrzy biorąc tę pracę i wynosząc się stąd, póki jeszcze możecie. Gdybycie potrafili skończyć tę robotę w przewidzianym terminie, bylibycie dla mnie warci, powiedzmy, sto dwanacie.
- Odmówiono nam immunitetu - powiedział Amalfi. - A poza tym pani namowy nic nie dadzą. Roboty cinieniowe nie interesują nas za żadne pieniądze. Kobieta rozemiała się.
- A do tego jest pan kłamcą. Wie pan równie dobrze jak ja, że nikt nie zamyka wędrowca, który podjął pracę. Nie byłoby wam także trudno zniknąć gdzie niepostrzeżenie już po jej zakończeniu. No więc niech pan słucha - daję wam sto dwadziecia. To moje ostatnie słowo. I tylko o cztery mniej niż żądają specjalici. Czy nie uważa pan, że to uczciwa propozycja?
- Może i uczciwa - odparł Amalfi. - Ale my nie wykonujemy prac cinieniowych. Poza tym odebralimy już raporty naszych zwiadowców wysłanych na Czaplę VI w momencie, w którym porucznik Lerner zdradził, że to tam włanie będą prowadzone te prace. To, czego się dowiedzielimy, zupełnie nie przypadło nam do gustu. Nie chcemy tej roboty. Nie weźmiemy jej za sto, nie weźmiemy jej za, sto dwadziecia, nie weźmiemy jej za sto dwadziecia cztery. Po prostu w ogóle jej nie weźmiemy. Czy to do pani dociera?
- A więc dobrze - syknęła kobieta jadowicie. - Jeszcze pan o mnie usłyszy, hobo.
Król przyglądał się Amalfiemu z nieodgadnionym wyrazem twarzy, ale w jego oczach trudno byłoby dopatrzeć się przyjaźni. Jeżeli Amalfi odgadł trafnie, to Król uważał, że burmistrz przesadził nieco z tą solidarnocią wędrowców. Mogło mu także chodzić po głowie, że taka otwarta manifestacja niezależnoci kryje w sobie zagrożenie dla jego władzy nad dżunglą. Tak, Amalfi był zupełnie pewien, że przynajmniej ta ostatnia myl zawitała w królewskiej głowie.
Teraz pozostało już tylko wynajęcie miast klasy B, ale sprawa zaczęła się nieoczekiwanie przeciągać. Kobieta, jak się okazało, była nie tylko handlowcem, ale także jakim doć ważnym przedsiębiorcą. Potrzebowała jeszcze dwudziestu innych miast, wszystkich do tej samej brudnej roboty: eksploatacja kiepskich złóż karnotytu na jakiej małej planetce położonej zbyt blisko gorącego słońca. Dwadziecia górniczych miast, pracujących na takiej planecie, zmieniłoby ją w poryty dziurami meteoryt w ciągu kilku zaledwie miesięcy. Chodziło wyraźnie o to, żeby praca wykonana została jak najszybciej i za psie pieniądze.
I wtedy nagle, gdy kobieta ciągle jeszcze nie mogła się zdecydować, kogo wynająć, odezwał się jaki głos. Był bardzo słaby i niewyraźny i nie towarzyszył mu obraz żadnej postaci.
- My weźmiemy tę pracę. Niech pani weźmie nas.
Ze wszystkich włączonych monitorów dobiegł szmer podenerwowania, a przez patrzące na Amalfiego twarze przebiegł taki sam cień. Burmistrz szybko rzucił okiem do odbiornika, ale nic mu to nie dało. Sygnał był zbyt słaby. Pewne było jedynie to, że głos należał do którego z miast krążących na peryferiach dżungli, miast rozpaczliwie potrzebujących energii.
Akolitka była wyraźnie zakłopotana. Amalfi pomylał ponuro, że nawet w dżungli należy przestrzegać kilku brutalnych praw. Kobieta musiała zdawać sobie sprawę, że wynajęcie ochotnika przed przeprowadzeniem rozmów z innymi miastami mogłoby być... niemile widziane.
- Nie mieszaj się do tego - odezwał się głos Króla. Jego słowa padały tak powoli i ciężko, że w powietrzu czuło się niemal ich wagę. - Pozwól tej pani, żeby sama wybrała sobie miasta. Ona nie ma pracy dla nikogo z klasy C.
- Weźmiemy tę pracę. Z pochodzenia jestemy miastem górniczym. Potrafimy także wszystko rafinować - dyfuzją gazów, masową spektrografią i chromatografią, czymkolwiek będzie trzeba. Damy sobie z tym radę. Musimy dostać tę pracę.
- Nie bardziej niż inni - odparł Król kamiennie niewzruszony. - Poczekajcie na swoją kolej.
- My tu umieramy! Z głodu, zimna, pragnienia, chorób!
- Inni są w takim samym stanie. Czy uważacie, że komu z nas jest tutaj dobrze? Czekajcie na swoją kolej.
- Doć tego - powiedziała nagle kobieta. - Mam już po dziurki w nosie wysłuchiwania tego, kogo to j a chcę, a kogo nie. Wezmę cokolwiek, byle tylko mieć to już za sobą. Ktokolwiek się tam odzywał, niech poda swoje dane i...
- Podaj swoje dane, a jeszcze zanim skończysz zobaczysz przed nosem torpedę Diraca! - ryknął Król. - Akolitko, ile pani płaci za tę pracę w kamieniołomach? Nikt tutaj nie będzie pracował za mniej niż szećdziesiąt. Żeby to było zupełnie jasne.
- My ją weźmiemy za pięćdziesiąt pięć.
Na twarzy kobiety pojawił się nieprzyjemny umiech.
- Najwyraźniej jest jednak kto w tej próżniaczej okolicy, kogo cieszy perspektywa uczciwej pracy. Kto następny?
- Do diabła, nie musi pani wynajmować nikogo z klasy C - nie wytrzymało jedno z odrzuconych miast klasy A. - My pójdziemy za pięćdziesiąt pięć. Co mamy do stracenia?
- To my weźmiemy tylko pięćdziesiąt - bez namysłu wyszeptał głos z peryferii.
- Weźmiecie, ale po pysku! A ty - Coquilhatville-Kongo, jeli się nie mylę - ty pożałujesz, że kiedykolwiek miałe język w gębie.
Już od kilku sekund wród zielonych punkcików w zbiorniku trwało jakie zamieszanie. Niektóre z większych miast opuszczały swoje orbity. Twarz kobiety zaczęła zdradzać oznaki tłumionego niepokoju.
- Hazleton! - mruknął szybko Amalfi. - Zanim będzie lepiej, będzie gorzej. Przygotuj nas najszybciej, jak możesz, do przesunięcia się na którą z tych zwolnionych orbit. Jak najbliżej czerwonego karła..
- Nie możemy wrzucić żadnej prędkoci...
- Wcale bym tego nie chciał, nawet gdybymy mogli. Trzeba to zrobić na tyle powoli, żeby w innych odbiornikach nie było widać, że przesuwamy się wbrew ogólnej tendencji. Ruszysz na pierwszy mój znak. Poza tym jeżeli ci się uda, to znajdź mi namiary tego miasta na peryferiach, które się wyłamało. Gdyby nie mógł tego zrobić bez zwracania na siebie ogólnej uwagi, to od razu daj sobie z tym spokój.
- Tak jest.
- Na szlafmycę Hadżiego, ja wam dam nauczkę! - krzyknęła kobieta. - Skrelam wszystkie dzisiejsze kontrakty! Nie będzie żadnej roboty! Dla nikogo! Wrócę tutaj za tydzień. Może do tej pory odzyskacie choć odrobinę zdrowego rozsądku. Poruczniku, wynomy się stąd, i to jak najprędzej.
To jednak okazało się zadaniem doć trudnym do wykonania. Między Akolitami a otwartą przestrzenią najsprawniejsze z miast utworzyły co w rodzaju fali, toczącej się w ciemnoć, w której drżały z zimna wędrowne mizeroty. W drugiej, lodowej linii, krążyło bezładnie w wyraźnym popłochu większoć miast klasy C, a jeszcze dalej od czerwonego karła zawracały w kierunku głównego zgrupowania jasnozielone punkciki tych wędrowców, którzy włanie przed chwilą utracili obiecane im prace.
Salę recepcyjną wypełnił ogłuszający harmider głosów, głównie tych burmistrzów, którzy usiłowali dowieć, że to nie oni ponoszą odpowiedzialnoć za wyłamanie się ze wspólnego frontu płacowego. Gdzie w tle tej wrzawy kilka miast wykorzystywało ogólne zamieszanie i usiłowało złożyć Akolitce nowe oferty. Ponad tym wszystkim, niczym ryk rozjuszonego byka, unosił się głos Króla.
- Z drogi! - krzyczał Lerner. - Usunąć się natychmiast z drogi! Z drogi, bo...
Jakby w odpowiedzi na jego wołanie, przez zbiornik przebiegło kilka cieniutkich jak włos, szafirowych smug. Zakłócenia fal, wywołane rozproszonym ogniem dział mezonowych, zatrzęsły kolumnami łącznoci fonicznej i pokryły siecią falujących linii wykrzykujące co rozpaczliwie twarze. Strach, paniczny strach człowieka, który odkrywa nagle, że sytuacja, w jakiej się znalazł, grozi miercią, sparaliżował porucznika Lernera. Amalfi ujrzał, że policjant po co sięga.
- W porządku, Hazleton. Ruszaj.
Uszkodzony wirator załkał dojmująco, miasto ciężko drgnęło. Łokieć Lernera wrócił nagłym szarpnięciem w okolice pasa i z policyjnego krążownika wystrzelił blady promień naprowadzający miotacza Bethego.
Kilka sekund później olepiającą bielą rozbłysła kula eksplozji termojądrowej. Kula znajdowała się tak daleko od centrum zamieszek, że Amalfi pomylał w pierwszej chwili, czując jak jednoczenie zalewa go fala dzikiej wciekłoci, iż Lerner postanowił zniszczyć dla postrachu kilka pierwszych lepszych miast. Ale wyraz twarzy porucznika zdradził mu, że musiał to być zupełnie niezamierzony wynik wystrzału ostrzegawczego. Lerner był równie wstrząnięty jak Amalfi i najwyraźniej z tego samego powodu - miercią nieznanego, bogu ducha winnego gapia.
Gwałtownoć jego reakcji zaskoczyła Amalfiego. Może jednak dla porucznika Lernera była jeszcze jaka nadzieja.
Jaki niewiarygodnie głupi wędrowiec strzelał teraz do policjanta, ale mierzył za blisko. Działa mezonowe nie miały w swym założeniu służyć do celów militarnych, dzięki czemu Akolitom prawie udało się wydostać z dżungli. Przez chwilę Amalfi bał się jeszcze, że Lerner pole za siebie kilka karnych salw z miotacza Bethego, ale policjant najwyraźniej odzyskał już resztki zdrowego rozsądku, bo z krążownika dowódcy nie padły już żadne strzały. Być może zdał sobie wreszcie sprawę, że jakakolwiek dalsza wymiana ognia przekształci tę zwykłą burdę w regularny bunt, którego stłumienie wymagałoby wezwania na pomoc całej akolickiej floty.
Nawet sami Akolici nie mogli chcieć takiego rozwoju wypadków, bo przecież skończyłoby się to odcięciem ich od taniego źródła wysoko kwalifikowanej siły roboczej.
Wiratory miasta umilkły. Po kamiennych cianach klatki schodowej prowadzącej z sali recepcyjnej na dzwonnicę zaczął się sączyć cienką strugą przymglony, trupi szkarłat wiatła.
- Zaparkowalimy blisko tego mierdzącego czerwonego karła, szefie. Jestemy o niecały milion mil od orbity samego Króla.
- Dobra robota, Mark. Każ przygotować gig. Jedziemy z wizytą.
- Robi się. Co ekstra, jeli chodzi o wyposażenie?
- Wyposażenie? - powtórzył Amalfi powoli. - Nie, chyba nie... Ale przyprowadź ze sobą sierżanta Andersona. I Mark...
- Tak?
- Weźmiemy ze sobą także Dee.
Centrum zarządzania miastem Króla robiło ogromne wrażenie. Było bardzo stare, lniące marmurami i majestatyczne. Na niższym poziomie otaczało je wiele innych, mniejszych budowli o równie przytłaczającym pięknie. Jedną z nich był ciężki, archaiczny most wspornikowy, którego zastosowanie pozostało dla Amalfiego zagadką. Most wisiał nad niebywale szeroką aleją, w gruncie rzeczy nie używaną. Sam most także służył jedynie przechodniom, a tych było bardzo niewielu.
W końcu doszedł do wniosku, że most zachowano tylko z poszanowania dla historii. Trudno byłoby wymylić jaki inny powód jego istnienia, ponieważ w miecie Króla, tak jak na każdym innym wędrowcu, jedynym powszechnie stosownym rodkiem transportu były powietrzne taksówki. Podobnie jak ratusz, most był bardzo piękny. Może także i to uchroniło go od zburzenia.
Taksówka zakołysała się lekko i siadła.
- Jestemy na miejscu, panowie - odezwał się automatyczny kierowca. - Witajcie w Budapeszcie.
Amalfi wysiadł za Dee i Hazletonem i znalazł się na jakim dużym placu. Niebo usiane było mnóstwem taksówek zmierzających do pałacu i lądujących tuż obok nich.
- Wygląda to jak konklawe - powiedział Hazleton. - Ci ludzie nie są pracownikami zarządu tego jednego miasta. To wszystko muszą być gocie z zewnątrz, bo przecież inaczej taksówkarz nie witałby nas w ten sposób.
- Też tak uważam, a do tego mylę, że nie przybylimy wcale za wczenie. Według mnie, Króla czekają ciężkie chwile w czasie spotkania z poddanymi. Ta strzelanina z Lernerem i utrata miejsc pracy dla tylu miast musiały znacznie obniżyć jego notowania. Jeżeli rzeczywicie tak jest, to możemy mieć zupełnie niezłe wejcie.
- A skoro o tym mowa - wszedł mu w słowo Hazleton. - Gdzie jest wejcie do tego mauzoleum? Aha, to musi być tutaj.
Ruszyli szybkim krokiem między kolumnami cienistego portyku. Wewnątrz, w ogromnym foyer zebrał się już wcale niemały tłumek przybyszów. Jedni zgarbieni lub dla odmiany przesadnie wyprostowani spieszyli w kierunku szerokich, zabytkowych schodów, inni zbili się w małe grupki, szepcząc z ożywieniem w tajemniczym półmroku wejciowego hallu. Zdobiły go przepiękne żyrandole, które nie dawały co prawda zbyt wiele wiatła, ale rozsiewały wokół siebie przepych jak liniejące pawie.
Kto pociągnął Amalfiego za rękaw. Burmistrz opucił wzrok. Tuż koło niego stał wątły mężczyzna o zniszczonej, słowiańskiej twarzy i czarnych oczach ożywionych iskierkami humoru.
- Tutaj zawsze ogarnia mnie tęsknota za domem - powiedział wątły. - Choć my w naszym miecie nie przepadamy zbytnio za aż takim monumentalizmem. Pan jest chyba tym burmistrzem, który w imieniu bezimiennego miasta odrzucił wszystkie oferty Akolitki. Zgadza się?
- Zgadza - powiedział Amalfi, próbując przyjrzeć się ledwie widocznemu w majestatycznym mroku rozmówcy. - A pan jest Franz Specht burmistrz Drezna-Saksonii. Czym mogę służyć?
- Niczym, dziękuję. Chciałem się po prostu przedstawić. Kiedy już wejdziemy do rodka - kiwnął głową w kierunku schodów - może się okazać, że będzie panu potrzebny kto znajomy. Ja podziwiałem dzi pańską postawę, ale są pewnie i tacy, którym nie bardzo przypadła ona do gustu. A nawiasem mówiąc, dlaczego pańskie miasto jest bezimienne?
- Wcale tak nie jest - odparł Amalfi. - Ale czasami musimy używać naszej nazwy jako broni, a przynajmniej mocnego argumentu. Dlatego trzymamy ją w zapasie na takie okazje.
- Jako broni! A to mi pan zabił klina! No cóż, do zobaczenia później - powiedział Specht, rozpływając się nagle w półmroku; cień wród cieni. Hazleton spojrzał na Amalfiego z wyraźnym zdumieniem.
- O co mu chodziło, szefie? Może stawia na czarnego konia?
- Wiem tyle co i ty. W każdym razie jaka przyjazna dusza w tym tłumie może nam się rzeczywicie przydać. No, wchodźmy.
W ogromnej komnacie, która była niegdy salą tronową cesarstwa starszego niż jakikolwiek wędrowiec, starszego nawet niż loty kosmiczne, zebranie już się rozpoczęło. Na podium stał sam Król - niezwykle wysoki, łysy, pokryty bliznami, lniący i przerażający swą antracytową czernią. Być może był stary, ale starocią kamienia - bezbarwną i nie noszącą żadnych cech szczególnych. Wród bogactwa historycznych ornamentów tego miasta jego staroć zdawała się nie mieć nawet cienia przeszłoci. Przedstawiał sobą wszystko, tylko nie to, czego można się było spodziewać po burmistrzu Budapesztu. Amalfi nabrał silnego przekonania, że log miasta musi nosić wieże lady krwi.
Niemniej jednak Król panował nad buntowniczo nastrojonymi wędrowcami bez żadnego widocznego wysiłku. Jego potężny głos toczył się ponad ich głowami jak kamienna lawina, druzgocąc ich już samym tylko swoim impetem. W porównaniu z nim dobiegające z sali nieliczne sprzeciwy zdawały się nieistotnymi, nic nie znaczącymi pobekiwaniami jagniąt protestujących przeciwko nieuniknionemu trzęsieniu ziemi.
- Aaaa, jestecie wciekli! - grzmiał. - Zarobilicie parę siniaków i teraz szukacie kogo, kogo moglibycie za to obwinić! No to ja wam powiem, kogo za to winić! I powiem wam jeszcze, co powinnicie zrobić! A kiedy skończę mówić, wy to, na Boga, zrobicie! Wy wszyscy, cała wasza banda!
Amalfi przepychał się powoli przez ciasno zbity tłum podminowanych burmistrzów i menedżerów miast, robiąc dobry użytek ze swoich szerokich barków. Hazleton i Dee przesuwali się ręka w rękę tuż za nim. Rozsuwani przez Amalfiego na boki wędrowcy sarkali przyciszonymi głosami, ale byli tak pogrążeni w słuchaniu przemowy Króla, tak bardzo zaprzątnięci własnym gwałtownym, choć niesprecyzowanym, oporem wobec jego bezwzględnego przywództwa, że potrącającemu ich Amalfiemu mogli powięcić jedynie sekundę swojej irytacji.
- Więc dlaczego siedzimy tutaj i dajemy sobą pomiatać tym akolickim wsiochom?! - ryczał Król. - Przecież wszyscy macie tego doć! Zgoda... ja też mam tego doć. Od samego początku nie mogłem tego strawić! Kiedy tu przyleciałem, przy każdym przetargu podgryzalicie się tak, że Akolici płacili wam mniej niż grosze. Zawsze kiedy taki przetarg się skończył, stwierdzalicie nagle, że miasto, które dostało robotę, nie zarabia na niej, lecz traci, i to bardzo dużo. To ja wam pokazałem, jak się organizować. To ja wam pokazałem, jak walczyć o swoje prawa. To ja wam pokazałem, jak tworzyć wspólny front płacowy i jak się go trzymać. I to ja będę musiał wam pokazać, co robić, kiedy taki front się załamuje.
Amalfi sięgnął za siebie i chwytając za rękę Dee, pociągnął ją do przodu, tak żeby znalazła się tuż obok niego. Stali teraz w pierwszym szeregu tłumu, prawie opierając się piersiami o podium. Ten ostatni ruch nie uszedł uwagi Króla, który zamilkł na chwilę i spojrzał w dół. Amalfi poczuł, jak dłoń Dee kurczowo zaciska się na jego kciuku. Dla uspokojenia odpowiedział jej delikatnym ucinięciem ręki.
- No dobrze - odezwał się Amalfi w zapadłej nagle ciszy. Kiedy chciał, potrafił swym głosem wypełnić wcale niemałą przestrzeń. A teraz włanie chciał. Pokaż albo się zamknij.
Patrzący wprost na nich Król drgnął gwałtownie, zupełnie jakby chciał się cofnąć.
- A wy co za jedni?! - huknął.
- Jestem burmistrzem jedynego miasta, które się dzisiaj nie wyłamało - odparł Amalfi. Wydawało się, że nie podniósł głosu, ale słychać go było w całej sali równie dobrze jak Króla. Przez tłum przeleciał błyskawiczny szmer i Amalfi kątem oka dostrzegł, że wiele głów zwraca się w jego kierunku. - Jestemy najnowszym - i największym - miastem tutaj i dzi włanie widzielimy pierwszy przykład tego, jak kierujesz tym swoim frontem płacowym. Uważamy, że co tu mierdzi. Prędzej szlag trafi wszystkich Akolitów, niż przyjmiemy od nich pracę po j a k i e j k o l w i e k z oferowanych przez nich stawek, nie mówiąc już o tym poziomie płac, który ty ustaliłe.
Jeden ze stojących w pobliżu mężczyzn popatrzył na Amalfiego spode łba.
- Widzę, że potraficie żyć próżnią - powiedział sucho.
- Nikt z nas nie skarży się na brak jedzenia, a nie jadamy ochłapów - odciął spokojnie Amalfi. - Ty, tam na platformie! Zdradź nam ten swój wielki pomysł na wyciągnięcie się z tego bagna. Nie może być gorszy od tego twojego frontu płacowego.
Król, który ze zdenerwowania zaczął się przechadzać, odwrócił się raptownie, kiedy Amalfi skończył, i wziąwszy się pod boki, stanął w szerokim rozkroku, pobłyskując z lekka na tle wyblakłych gobelinów swoją łysą, pochyloną wojowniczo czaszką.
- Zaraz go poznacie! - ryknął. - Założę się, że nie uronicie ani jednego słowa. Zobaczymy, co ten ważniak powie, kiedy skończę. Możecie zostać razem z nim i próbować wymusić na Akolitach płace z okresów prosperity, ale jeżeli nie oblatuje was strach, to polecicie ze mną.
- Dokąd? - spytał Amalfi, doskonale panując nad sobą.
- Pomaszerujemy na Ziemię.
Zapadła krótka, pełna osłupienia cisza, a potem salę zaczęła wypełniać wrzawa setek przekrzykujących się głosów.
- Poczekajcie! - wrzasnął Król. - Czekajcie, do cholery! Pytam was, jaki sens ma walka z Akolitami? To zwykłe miejscowe łachmyty. Oni równie dobrze jak my wiedzą, że gdyby Ziemia miała ich na oku, to diabli by wzięli cały ten ich handel niewolniczą pracą, ich prywatną policję i to ich strzelanie na postrach.
- To dlaczego nie wezwiemy ziemskich glin? - spytał kto z tłumu.
- Bo i tak by tu nie przylecieli. Po prostu nie są w stanie. W Galaktyce musi być cały tłum wędrowców dostających wycisk od miejscowych układów planetarnych i gromad gwiezdnych, czyli znoszących to samo co my. Ten krach gospodarczy jest już powszechny. Po prostu nie ma tylu policjantów, żeby mogli być jednoczenie wszędzie. Ale my nie musimy tego znosić. Możemy ruszyć na Ziemię i domagać się respektowania naszych praw. Wszyscy tutaj jestemy przecież jej obywatelami. Chyba, że są między nami Weganie. Jeste Weganinem, przyjacielu?
Umiechając się makabrycznie, oszpecona twarz spojrzała wprost na Amalfiego. Przez salę przebiegł nerwowy chichot.
- Wszyscy możemy polecieć na Ziemię i domagać się, żeby rząd wziął nas w obronę. Po to w końcu tam jest! Kto dostarczał pieniędzy, którymi przez wszystkie te dobre stulecia tuczyli się politycy? Czym rządziliby, kogo okładali podatkami i grzywnami, gdyby nie było wędrowców? Odpowiedz mi na to, ty z fortem orbitalnym za pasem!
Śmiech stał się głoniejszy i zabrzmiał znacznie pewniej. Amalfi był jednak przyzwyczajony do kpin z jego brzuszyska. Takie docinki były pewnym znakiem, że oponentowi zaczyna brakować rzeczowych argumentów.
- Więcej niż połowa z nas ma na koncie wykroczenia, i to nie przeciwko jakim tam nieistotnym przepisom lokalnym, lecz przeciwko różnego rodzaju prawom Ziemi - odciął się zimno. - Niektórzy z nas już dziesiątki lat cudem unikają wysokich kar i grzywien za pogwałcenie policyjnych nakazów i zakazów. Czy macie zamiar podać się im teraz na tacy?
Król zdawał się słuchać jego słów tylko jednym uchem. Już przy drugiej fali miechu z podziwem wlepił wzrok w Dee.
- Rozelemy wezwanie przez diraki - powiedział - do wszystkich wędrowców, do każdego zakątka Galaktyki. "Wracamy na Ziemię" - ogłosimy. - "Lecimy do domu dokonać rozliczenia. Przelewalimy za Ziemię nasz pot, gdzie się tylko dało, a ona odpłaciła nam przerobieniem naszych pieniędzy na, bezwartociowy papier. Lecimy do domu dopilnować, żeby Ziemia co w tej sprawie zrobiła. Niech każdy wędrowiec, który ma choć trochę gwiezdnej odwagi, przyłączy się do nas". No i jak wam się to podoba?
Ręka Dee ciskała teraz dłoń Amalfiego z siłą, o którą nikt by jej nigdy nie podejrzewał. Amalfi nic Królowi nie odpowiedział, patrzył tylko na niego niewzruszenie spokojnym wzrokiem.
Daleko z tyłu sali tronowej dobiegł jaki niezupełnie obcy głos:
- Burmistrz bezimiennego miasta zadał bardzo istotne pytanie. Z punktu widzenia Ziemi jestemy niebezpieczną zbieraniną potencjalnych kryminalistów. Nawet w najlepszym razie mogą patrzeć na nas jak na bezrobotnych trampów, bardzo niepożądanych w takiej iloci w okolicach stołecznej planety.
Hazleton przepchał się do pierwszego rzędu i stanął po drugiej stronie Dee, rzucając Królowi wyzywające spojrzenie. Ten jednak patrzył już w odległy koniec sali.
- Macie jaki lepszy pomysł? - spytał sucho. - Jest tutaj z nami sympatyczny Weganin; on ma mnóstwo pomysłów. Posłuchajmy, co ma do zaproponowania. Założę się, że to co genialnego. Dam sobie głowę uciąć, że ten Weganin ma n i e z i e m s k i talent.
- Niech pan tam włazi, szefie - syknął Hazleton. - Mamy ich!
Amalfi uwolnił rękę od ucisku Dee - choć miał pewne trudnoci, żeby zrobić to doć delikatnie - i niezdarnie, lecz bez żadnego wysiłku wspiął się na podium, po czym odwrócił twarzą do tłumu.
- Hej, ty tam na podium! - zawołał kto z tłumu. - Ty nie jeste Weganinem!
Przez salę przebiegł niepewny, nerwowy chichot.
- Nigdy nie twierdziłem, że nim jestem - zareplikował spokojnie Amalfi. Hazletonowi opadła szczęka. - Czy wy wszyscy jestecie bandą dzieciaków? Nie wyciągnie was z tego żaden mityczny fort. Ani żaden idiotyczny lot na Ziemię. Z tej sytuacji nie ma żadnego ł a t w e g o wyjcia. Jest jedno, ale t r u d n e, a do tego wymaga odwagi:
- Mów jakie!
- Mów głoniej!
- Przechodź do rzeczy!
- Bardzo proszę - powiedział Amalfi. Podszedł do olbrzymiego tronu Habsburgów i ku zupełnemu zaskoczeniu Króla, po prostu w nim usiadł. Na stojąco, pomimo swojej potężnej budowy, Amalfi był mniejszy od Króla, ale siedząc na tronie zmienił Czarnego Olbrzyma w nic nie znaczącego karła. Z samego końca podium jego głos dobiegał równie potężnym dudnieniem jak przedtem.
- Panowie! - zaczął. - Nasz german jest teraz metalem niemal zupełnie bezwartociowym. Podobnie zresztą jak nasze pieniądze papierowe. Przy obecnym standardzie żadna praca, którą jestemy w stanie wykonywać, nie może być na razie opłacalna. Ale to nasze zmartwienie i Ziemia niewiele może tu poradzić. Przecież ją także dotknęła depresja.
- To jaki profesor - skomentował Król, krzywiąc zniekształcone wargi.
- Zamknij się. To ty mnie tu zaprosiłe. Nie ruszę się stąd, dopóki nie powiem wszystkiego, co mam do powiedzenia.
- Jedynym dobrem, jakie mamy na sprzedaż - ciągnął Amalfi - jest nasza praca. Praca ręczna, ciężka praca fizyczna nie ma w tej chwili żadnej wartoci; mogą ją z powodzeniem wykonywać maszyny. Ale pracę umysłową prowadzić mogą tylko mózgi ludzkie. Sztuka i czysta nauka przerastają możliwoci jakichkolwiek maszyn.
Poprawił się na tronie i ciągnął dalej.
- Sztuki sprzedawać nie możemy. Nie potrafimy jej wytwarzać; nie jestemy artystami i nie możemy nimi być. Te potrzeby zaspokaja zupełnie inny sektor galaktycznej społecznoci. Ale wyniki pracy czysto naukowej moglibymy sprzedawać, tak jak do tej pory sprzedawalimy wiedzę w zakresie nauk stosowanych. Jeżeli dobrze rozegramy nasze karty, będziemy mogli sprzedawać ją wszędzie, po cenach ustalonych przez nas samych, niezależnie od tego, w jakim standardzie pieniężnym będą one wyrażone. To jest nasze jedyne dobro, i to dobro, którym na dłuższą metę handlować mogą jedynie wędrowcy. Sprzedając wiedzę, moglibymy przejąć w posiadanie i Akolitów, i każdą inną gromadę gwiazd. W czasie ogólnej depresji możemy to robić nawet lepiej niż kiedykolwiek przedtem, ponieważ teraz możemy ustalić taką cenę, jaką sami uznamy za stosowne.
- Jakie dowody! - zawołał który ze słuchaczy.
- Proszę bardzo. Mamy tutaj około trzystu miast. Zintegrujmy się i użyjmy ich połączonej wiedzy. Po raz pierwszy w historii tylu Ojców Miast zebrało się w jednym miejscu, tak jak po raz pierwszy w historii w jednym miejscu zebrało się tyle wielkich organizacji, specjalizujących się w najróżniejszych dziedzinach nauki. Gdybymy porozumieli się nawzajem i zjednoczyli nasze zasoby inteligencji, wyprzedzilibymy w rozwoju całą resztę Galaktyki o co najmniej tysiąc lat. Pojedynczych specjalistów można mieć dzi prawie za darmo, ale żaden pojedynczy specjalista - a n i ż a d n e p o j e d y n c z e m i a s t o c z y p l a n e t a - nie byłyby w stanie osiągnąć nawet częci tego co my.
Powiódł wzrokiem po zgromadzonych, jakby sprawdzając ich reakcję.
- Wiedza ludzka - ciągnął dalej - to bezcenny pieniądz, panowie, uniwersalny pieniądz. Spójrzcie: w Galaktyce jest osiemdziesiąt pięć tysięcy słabo rozwiniętych wiatów, gotowych płacić z a a k t u a I n ą wiedzę, to znaczy za taką, jaką posiadamy teraz, spóźnioną w stosunku do Ziemi o ponad sto lat. Ale gdybymy zjednoczyli swoje zasoby wiedzy, to nawet najbardziej zaawansowane w rozwoju planety, nawet sama Ziemia, poganiałyby tylko swoje mennice, żeby móc kupić to, co my moglibymy zaoferować.
- Mam pytanie!
- Drezno-Saksonia, prawda? - powiedział Amalfi. - Niech pan pyta, panie Specht.
- Czy jest pan pewien, że połączenie technologii może być rzeczywicie rozwiązaniem? Sam pan powiedział, że proste czynnoci techniczne są domeną maszyn. Stare twierdzenie Gdela-Churcha powiada, że żadna maszyna ani zestaw maszyn nie jest w stanie samorzutnie przyczynić się do żadnego ważniejszego postępu myli ludzkiej. Maszynę wyprzedzać musi projektant. To on musi rozwiązać odpowiednie zadania, zanim jeszcze maszyna zostanie w ogóle zbudowana.
- A to co? Seminarium? - spytał Król. - Lepiej...
- Lepiej słuchaj! - przerwał mu jaki głos.
- Po tej dzisiejszej bijatyce...
- Niech mówi! To wcale nie takie głupie!
Amalfi odczekał, aż zapadnie cisza, po czym powiedział:
- Tak, burmistrzu Specht. Niech pan kontynuuje.
- Ja już właciwie wyłuszczyłem swoje obawy. Maszyny nie są w stanie wykonać tego, co pan oferuje jako lekarstwo na nasze kłopoty. To dlatego włanie burmistrze mają władzę nad Ojcami Miast, a nie odwrotnie.
- To prawda - odparł Amalfi. - I nie mam zamiaru twierdzić, że wielostronne połączenie między naszymi Ojcami Miast automatycznie da nam całe rozwiązanie. Po pierwsze musielibymy bardzo ostrożnie zaplanować cały system podłączeń, tak aby mieć absolutną pewnoć, że nie przekroczymy progu obciążenia, powyżej którego wiedza zamiast się akumulować zaczęłaby zanikać. To jest włanie przykład na to, o czym pan mówił: maszyny nie poradzą sobie z topologią, bo ona nie jest kwantytatywna. Powiedziałem, że ten sposób rozwiązania naszych problemów będzie t r u d n y i tak włanie uważam. Połączywszy zmagazynowaną w maszynach wiedzę, musielibymy jeszcze ją zinterpretować, a dopiero potem wykorzystać otrzymane wyniki.
Amalfi przerwał i otarł pot z czoła. Rozejrzał się. Wszyscy stali zasłuchani.
- A to pochłonie sporo czasu. Nawet - dodał po chwili - dużo czasu. Technicy będą musieli czuwać nad integrowaniem wiedzy na każdym etapie. Będą musieli sprawdzić, czy Ojcowie Miast są w stanie przyjąć to, co będzie im przekazywane. Z tego, co mi wiadomo, Ojcowie nie mają limitów pojemnoci, ale nikt nigdy nie próbował sprawdzić tego w praktyce. Trzeba będzie oszacować końcowy wynik dopełnienia wiedzy; przepucić te szacunki przez Ojców Miasta, by wyłapać błędy logiczne; przejrzeć założenia logiczne pod kątem defektów ponadlogicznych wykraczających poza zwykłą logikę Ojców Miast; przejrzeć wszystkie oceny pod kątem nowych implikacji, wymagających powtórnego sprawdzenia - a będą tego tysiące... Minie pewnie kilka lat - mylę, że nie mniej niż pięć - zanim w ogóle będziemy mogli mówić o jakichkolwiek wstępnych wynikach. Ojcowie Miast wykonają swoją częć roboty w kilka godzin, ale praca koncepcyjna pochłonie całe lata. Dopóki będzie trwała, pozostanie nam zaciskać pasa. Ale i teraz nie jest nam łatwo, a kiedy wreszcie otrzymamy wszystkie wyniki, każdy z nas będzie mógł sam zadecydować, dokąd chce polecieć. Nie ma takiego miejsca w Galaktyce, gdzie nie przyjęto by nas z otwartymi ramionami... i portfelami.
- Bardzo dobra odpowiedź - powiedział Specht. Mówił cicho i spokojnie, ale każde słowo cięło ciężkie, parno-słodkie powietrze sali tronowej jak pocisk. - Panowie, uważam, że burmistrz bezimiennego miasta ma rację.
- Gówno ma, nie rację! - ryknął Król, rzucając się na skraj podium, jakby chciał na swej drodze roznieć w atomy nawet powietrze. - Kto by chciał siedzieć tutaj pięć lat i bawić się w uczonych, kiedy Akolici będą nas zaganiać do kopania rowów?
- A kto chce zostać rozparcelowany?! - krzyknął kto piskliwie. - Kto chce się porywać na walkę z Ziemią? Nie ja. Ja będę trzymał się tak daleko od ziemskich glin, jak tylko się da. Tak każe zdrowy rozsądek każdego wędrowca.
- Gliny?! - zahuczał Król. - Gliny rozglądają się za pojedynczymi miastami. A jeżeli na Ziemię ruszy tysiąc miast? Który policjant będzie wtedy mylał o jakich tam nic nie znaczących indywidualnych wykroczeniach? Gdyby był policjantem i zobaczył, że wali na ciebie tłum, to czy próbowałby go rozpędzić wyłapując pojedyncze osoby za pogwałcenie nakazu ewakuacji albo niewywiązanie się z trzyprocentowego kontraktu na zamrażanie owoców? Jeżeli tak mówi twój zdrowy rozsądek wędrowca, to każ nim się wypchać! Was wszystkich oblatuje strach, oto w czym problem. Dostalicie dzisiaj po pysku i to was boli. Jestecie delikatni. A przecież cholernie dobrze wiecie, że prawa są po to, żeby chronić w a s, a nie jakie akolickie szumowiny. Jest zupełnie pewne, że nie możemy wezwać ziemskiej policji, by tu na miejscu upomniała się o nasze prawa. Za mało jest na to policjantów, za mało jest nas samych, a poza tym pojedynczo każdy z nas musiałby odpowiedzieć na wszystkie ciążące na nim zarzuty. Ale w marszu tysięcy wędrowców - w pokojowym marszu dla domagania się od Ziemi tego, co nam się prawnie należy - nikt żadnego z was indywidualnie nawet nie tknie. A wy się boicie! Wolicie raczej siedzieć w dżungli i zdychać z głodu!
- My się nie boimy!
- Ani my!
- Kiedy ruszamy?
- No, to już lepiej - powiedział Król.
Ponad szmerem tłumu rozległ się głos Spechta.
- Budapeszcie, próbuje pan nas podburzyć i porwać za sobą. Sprawa nie została jeszcze zamknięta.
- Dobrze - zgodził się Król. - Jestem skłonny okazać rozsądek. Proponuję to przegłosować.
- Nie jestemy jeszcze gotowi głosować. Problem ciągle pozostaje otwarty.
- Tak? - spytał Król ironicznie. - Ty tam, na tym przydużym nocniku! Masz jeszcze co do dodania? Czy tak jak Specht boisz się głosowania?
Amalfi podniósł się z rozmylną powolnocią.
- Przedstawiłem swoje zdanie, a teraz podporządkuję się wynikowi głosowania - powiedział. - Oczywicie jeżeli będzie to fizycznie możliwe, bo nasze wiratory nie pozwolą nam na natychmiastowe rozpoczęcie marszu na Ziemię, gdyby taki włanie wniosek został uchwalony. Ja już skończyłem. Masowy lot w kierunku Ziemi byłby zwykłym samobójstwem.
- Jeszcze chwilę - odezwał się znowu Specht. - Zanim zaczniemy głosowanie, chciałbym wreszcie dowiedzieć się, od kogo otrzymalimy te wszystkie rady. Budapeszt wszyscy znamy. Ale kim jest pan?
W sali tronowej zapadła cisza.
Wszyscy zebrani zdawali sobie sprawę z tego, jak ważkie było to pytanie. Na dłuższą metę prestiż każdego wędrowca zależał od dwóch czynników: czasu spędzonego w przestrzeni i opinii urobionej mu przez międzygwiezdną pocztę pantoflową. Miasto Amalfiego było wysoko notowane w obu tych kategoriach - wystarczyłoby tylko podać jego nazwę, a w nadchodzącym głosowaniu burmistrz miałby przynajmniej równe szanse. Prawdę mówiąc, nawet nie zdradzając swej nazwy, miasto zdążyło już zyskać sobie w dżungli spory rozgłos.
Tego samego zdania musiał być także Hazleton, bo Amalfi zauważył, że jego dłoń wykonuje jakie ledwo skrywane, rozpaczliwe gesty, mające najwyraźniej znaczyć: "Niech pan im powie, szefie! To strzał bez pudła. Niech pan im powie!"
Po długiej chwili, w czasie której słychać było niemal bicie serc tłumu oczekującego w niepewnoci na odpowiedź, burmistrz powiedział:
- Jestem John Amalfi, panie Specht.
Przez salę przetoczyła się jedna wielka fala wzgardy i lekceważenia.
- Odpowiedź została udzielona - powiedział Król, szczerząc dwa rzędy nierównych zębów. - Miło mi mieć pana na pokładzie, panie Amalfi. A teraz jeżeli zechce się pan zabrać w diabły z podium, to będziemy mogli przystąpić do głosowania. Tylko niech pan się przypadkiem nie spieszy z opuszczeniem miasta, panie Amalfi. Chciałbym jeszcze zamienić z panem parę słów jak mężczyzna z mężczyzną. Mam nadzieję, że pan rozumie?
- Taaaak - odparł przeciągle Amalfi. Przerzucił lekko swoje ogromne ciało przez krawędź podestu i zwinnie wylądował na podłodze. Nie spiesząc się wrócił na poprzednie miejsce, tuż obok trzymających się za ręce Dee i Hazletona.
- Dlaczego pan im nie powiedział, szefie? - wyszeptał Hazleton z wyrazem zaciętoci na twarzy. - Czy też może zależało panu, żeby wszystko diabli wzięli? Miał pan dwie doskonałe okazje i obie pan z kretesem pogrzebał!
- Oczywicie, przecież w tym włanie celu tutaj przyjechałem. Choć prawdę powiedziawszy, zjawiłem się tu także i po to, żeby ich wszystkich podjudzić. No dobrze, teraz jednak zabierz lepiej Dee i zmykajcie, zanim będę musiał oddać ją Królowi, żeby mnie w ogóle stąd wypucił.
- To też pan wyreżyserował, John - powiedziała Dee. Nie było to jednak oskarżenie, tylko zwykłe stwierdzenie faktu.
- Obawiam się, że masz rację - odparł ze skruchą Amalfi. - Przepraszam cię, Dee, musiałem to zrobić. Inaczej nigdy by mi się nie udało. Jeżeli będzie to dla ciebie jakim pocieszeniem, to ci powiem, że zawsze miałem całkowitą pewnoć, że w tej kwestii uda mi się Króla przechytrzyć. No już, zwijajcie się, bo będzie za późno. Mark, narób wokół tego waszego wyjcia tyle hałasu, ile się tylko da.
- A co z panem? - spytała Dee. - Wrócę później. No już!
Hazleton wpatrywał się w Amalfiego jeszcze przez chwilę, a potem odwrócił się na pięcie i mocno trzymając za rękę przerażoną i ociągającą się dziewczynę, zaczął przemykać przez tłum. Zastosowana przez niego metoda robienia hałasu była bardzo dla niego charakterystyczna. Zachowywał tak absolutne milczenie i poruszał się tak cicho, że nikt w zasięgu wzroku nie miał nawet cienia wątpliwoci, że Hazleton ucieka. Nie było słychać nawet odgłosu jego kroków. Sunąca jego ladem absolutna cisza wywierała w przepełnionej rozgwarem sali efekt równie piorunujący jak syrena policyjna w kociele.
Amalfi pozostał na miejscu tak długo, by utwierdzić Króla w przekonaniu, że główny zakładnik w dalszym ciągu jest w jego rękach i posłusznie podporządkował się literze królewskiego rozkazu, a potem, w momencie kiedy uwagę Króla zaprzątnęły sprawy głosowania, rozpłynął się w tłumie, poruszając zgodnie z kierunkiem jego ruchu, zginając nieco kolana, żeby stać się trochę niższym, pochylając głowę, której łysinę łatwo byłoby dostrzec z podium i robiąc po prostu normalną iloć hałasu. Jednym słowem, stał się praktycznie niewidzialny.
Do tego czasu głosowanie było już w toku. W ciągu najbliższych pięciu minut Król z całą pewnocią nie mógł oderwać się od niego nawet na tyle, żeby wydać polecenie zamknięcia drzwi przed Amalfim. Po ostentacyjnym popłochu ucieczki Hazletona i Dee, wydanie jakiego nagłego rozkazu w trakcie samego głosowania zbyt brutalnie uwiadomiłoby wszystkim, o co tak naprawdę Królowi chodzi, i mogłoby mieć decydujący wpływ na jego wynik.
Oczywicie gdyby Król był na tyle przewidujący, by przed wejciem na podium wyposażyć się w osobisty nadajnik, wszystko mogłoby się potoczyć inaczej. Zaniedbanie tak zupełnie podstawowego rodka ostrożnoci utwierdziło Amalfiego w przekonaniu, że Król nie może być burmistrzem Budapesztu od dawna i że metody, jakimi doszedł do tego urzędu, musiały być, delikatnie mówiąc - niekonwencjonalne.
Ale Hazletonowi i Dee nic nie zdoła zrobić. Podobnie zresztą jak Amalfiemu. W tej konkretnej sprawie Amalfi biegł przez cały czas o szeć długoci przed Królem.
Amalfi dał się ponieć tłumowi do miejsca, z którego, według pobieżnych szacunków, dochodził przedtem głos burmistrza Drezna-Saksonii. Z odnalezieniem zniszczonego mężczyzny o ptasiej twarzy nie miał najmniejszych kłopotów.
- Niełatwo otwiera pan kaburę, w której trzymacie swą broń - powiedział Specht przyciszonym głosem.
- Przykro mi, że pana rozczarowałem; panie Specht. Rozegrał pan to przepięknie. Może choć odrobinę pocieszy pana informacja, że pytanie, które pan zadał, mimo wszystko b y ł o jak najbardziej na miejscu i że bardzo panu za nie dziękuję. W zamian jestem panu winien odpowiedź. Potrafi pan rozwiązywać łamigłówki?
- Łamigłówki?
- Raetseln - przetłumaczył Amalfi.
- Och, zagadki... Nie, ale mogę spróbować.
- Kto ma w nazwie dwa razy te same dwa słowa? Specht najwyraźniej wcale nie potrzebował być dobry w rozwiązywaniu łamigłówek, żeby natychmiast domylić się odpowiedzi. Szczęka mu opadła.
- Jestecie Now...
Amalfi podniósł rękę w powszechnie znanym wród wędrowców gecie znaczącym "tylko do pańskiej wiadomoci". Specht przełknął linę i skinął głową. Amalfi wyszczerzył w umiechu wszystkie zęby i popłynął z tłumem w pobliże drzwi wyjciowych z sali.
Ciągle jeszcze czekało go mnóstwo trudnej roboty, ale od tej chwili powinno być już z górki. "Marsz na Ziemię" zostanie na pewno uchwalony.
Nic go już nie trzymało w dżungli poza koniecznocią przekształcenia "Marszu" w nie dającą się niczym powstrzymać lawinę.
Zanim dotarł do swego miasta, ogarnęło go uczucie ogromnego znużenia. Zacumował drugi gig, przysłany po niego z polecenia Hazletona, i ruszył prosto do swego pokoju. Tam też kazał sobie przysłać kolację, co zmuszony został uznać za błąd. Zapasy miasta były już prawie na wyczerpaniu i zastawiony dla niego stół - zastawiony, tak jak dla każdego mieszkańca, miasta, przez Ojców znających jego upodobania smakowe - wyglądał nędznie i przygnębiająco. Do picia podano rigeliańskie wino, którego nie cierpiał, uważając je za, napój barbarzyńców, a taki wybór mógł oznaczać tylko jedno: poza tym gatunkiem wina w miecie została do picia już jedynie woda.
Zmęczenie, uczucie samotnoci, gwałtowna zmiana otoczenia z sali tronowej Habsburgów na jego rażący nowoczesnocią pokój pod masztem Empire State Building (do czasu wprowadzenia w miecie generatorów pól tarcia, znajdowały się w tym pomieszczeniu urządzenia wyciągowe wind szybkobieżnych) i perspektywa fatalnego posiłku, wszystko to razem wpędziło go w rzadki u niego stan głębokiej depresji. Widziana oczyma wyobraźni przyszłoć wędrownych miast także nie przyczyniała się do poprawy jego nastroju.
W takim to włanie momencie drzwi jego pokoju rozsunęły się cicho i stanął w nich Hazleton. Przypinając z powrotem do pasa chromoklaw spojrzał na burmistrza lodowatym spojrzeniem szarych oczu. Amalfi wskazał mu krzesło.
- Przepraszam, szefie - powiedział Hazleton, nie ruszając się z miejsca. - Wie pan, że nigdy do tej pory nie używałem swego klucza, jeżeli nie wymagała tego jaka zupełnie alarmowa sytuacja. Uznałem jednak, że teraz zachodzi włanie jedna z takich sytuacji. Kiepsko z nami, a sposób, w jaki usiłuje pan temu zaradzić, trąci mi zupełnym szaleństwem. Przez wzgląd na przetrwanie miasta proszę, żeby obdarzył mnie pan jednak zaufaniem i wyjanił, co to wszystko ma znaczyć.
- Usiądź - powiedział Amalfi. - Napij się rigeliańskiego wina.
Hazleton skrzywił się nieprzyjemnie, ale usiadł.
- Obdarzam cię zaufaniem, Mark, tak jak zawsze. Nie ukrywam przed tobą żadnych swoich planów, chyba że mam całkowitą pewnoć, iż jeli ich nie ukryję, to znów nas wpakujesz w jaką kabałę. Musisz przyznać, że już ci się to zdarzyło. I nie wyskakuj znów z tym Thorem V, bo ja wtedy byłem po twojej stronie. To Ojcom Miasta nie spodobały się doć karkołomne sztuczki Hazletona.
- Fakt.
- Dobrze, że to przyznajesz - powiedział Amalfi. - Powiedz mi, co właciwie chcesz wiedzieć.
- Rozumiem wszystkie pańskie dzisiejsze poczynania aż do pewnego momentu - zaczął Hazleton bez żadnego wstępu. - Użycie przez pana Dee jako glejtu na wejcie i wyjcie z pałacu Króla było sprytną sztuczką. Biorąc pod uwagę zagrożenie polityczne, jakie dla niego stanowilimy, było to pewnie jedyne wyjcie z sytuacji. Chciałbym, żeby pan wiedział, iż z przyczyn czysto osobistych mam to panu za złe i może jeszcze kiedy odpłacę panu pięknym za nadobne. Ale zgadzam się, że to było konieczne.
- To dobrze - powiedział Amalfi głosem, z którego przebijało ogromne zmęczenie. - Ale to sprawa drugorzędna, Mark.
- Zgadza się, oczywicie poza sferą odczuć osobistych. Najważniejsze jest to, że zaprzepacił pan cały z takim trudem wypracowany plan. Integracja wiedzy była dobrym pomysłem i miał pan wszelkie szanse, by ją przeforsować, gdyby tylko wykorzystał pan dwie wspaniale nadarzające się okazje. Przede wszystkim Król podsunął panu sposobnoć podania się za Weganina. Nikt nigdy nie widział tego fortu, a pan sam wystarczająco fizycznie odbiega od ludzkiej normy, żeby bez żadnych problemów ujć za jednego z Wegan. Dee i ja nie bardzo na nich wyglądamy, ale moglibymy przecież być osobnikami nietypowymi albo po prostu renegatami.
Ale nie skorzystał pan z tej sposobnoci - ciągnął Hazleton. - Następnie burmistrz Drezna-Saksonii dał panu szansę przeciągnięcia na naszą stronę niemal wszystkich obcych: wystarczyło tylko zdradzić im naszą nazwę. Gdyby pan to zrobił, to włanie pan prowadziłby głosowanie i pańska propozycja niemal na pewno zostałaby przyjęta. Do diabła, na dodatek zostałby pan pewnie królem! Ale tę szansę też pan zaprzepacił.
Hazleton wyciągnął z kieszeni suwak logarytmiczny i zaczął powoli bawić się jego okienkiem. Taka zabawa suwakiem zdarzała mu się często, ale zwykle poprzedzała użycie tego przyrządu albo była jego kontynuacją. Dzi wieczorem był to najwyraźniej jedynie objaw zdenerwowania.
- Tylko że ja nie chciałem zostać królem dżungli, Mark - odparł powoli Amalfi. - Wolałem zostawić to stanowisko temu, kto je zajmuje w tej chwili. W ostatecznym rozrachunku, każde przestępstwo popełnione kiedykolwiek w dżungli zapisane zostanie przez ziemską policję na jego konto. A na dodatek sami wędrowcy uznają go winnym wszystkich nieszczęć, jakie spadły i spadną na nich w czasie jego panowania. Ja nigdy nie chciałem tej funkcji. Chciałem tylko, by Król mylał, że ja jej chcę... przepraszam cię, że zmienię nagle temat, ale czy udało ci się namierzyć to miasto z peryferii? To, które mówiło, że ma masową chromatografię?
- Jasne - odparł Hazleton. - Próbowałem się z nimi skontaktować, ale nie odpowiadają na wezwania.
- Dobrze. Teraz co do tego planu połączenia zasobów wiedzy. To nie miało szans powodzenia, Mark. Po pierwsze, taka praca wymagałaby ogromnej wytrwałoci. Nigdy nie udałoby się utrzymać przy niej tego stada przez tak wiele lat. Wędrowcy nie są filozofami, tak samo zresztą jak nie są naukowcami, poza bardzo wąskim zakresem swojej specjalnoci. Wędrowcy są inżynierami i handlowcami. Pod pewnymi względami są także poszukiwaczami przygód, choć sami się za nich nie uważają. Są realistami - tym słowem włanie się okrelają. Musiałe to nieraz słyszeć.
- Sam często tego słowa używam - powiedział Hazleton z rozdrażnieniem.
- Podobnie zresztą jak ja. W tym kryje się wiele różnych znaczeń. Między innymi to, że jeżeli zapędzi się wędrowców do rozwiązywania poważnego problemu analitycznego, to zaczną stawiać opór. Wędrowcy chcą otrzymać zestaw z a s t o s o w a ń poszczególnych reguł, a nie same czyste i bezużyteczne dla nich reguły. Ich natura nie jest także w stanie znieć siedzenia w bezruchu w jednym miejscu, szczególnie jeżeli trwa to zbyt długo. Jeli się ich przekona, że powinni to zrobić, to oczywicie spróbują, ale im bardziej będą próbowali, tym większą eksplozją się to skończy. Ale to dopiero po pierwsze. Mark, czy ty masz jakie wyobrażenie na temat prawdziwej skali takiego przedsięwzięcia? Daję ci słowo, że wcale nie próbuję cię tym pytaniem wprawić w zakłopotanie. Mylę, że nikt w tamtej sali nie miał o tym najmniejszego pojęcia. Gdyby kto wiedział choćby cokolwiek na ten temat, to po moim wystąpieniu umarły za miechu. I znów masz dowód na to, że wędrowcy nie są naukowcami. Są natomiast zbyt niecierpliwi, żeby uważnie przeledzić długą argumentację jakiego wniosku.
- Pan jest wędrowcem - zauważył Hazleton sucho. - Pan tę argumentację nawet przeprowadził i postawił wniosek. Powiedział pan im, jak długo by to wszystko trwało.
- Tak, jestem wędrowcem. Powiedziałem im, że minie co najmniej pięć lat, zanim będziemy mogli mówić o jakichkolwiek wynikach. Jako wędrowiec jestem specjalistą w mówieniu półprawd. Dwa do pięciu lat potrwałoby w ogóle samo wprowadzenie planu w życie! A cała reszta roboty, Mark, potrwałaby stulecia.
- Żeby otrzymać wstępne wyniki?
- W tym rozgadanym wiecie nie istnieje co takiego jak wyniki wstępne - powiedział Amalfi. Sięgnął po parujące wino, ale w ostatniej chwili się rozmylił. - Zebrane tutaj miasta reprezentują skumulowaną wiedzę naukową wszystkich wysoko technicznie rozwiniętych cywilizacji, z którymi kiedykolwiek się zetknęły. Nawet zakładając istnienie naturalnych w tej sytuacji luk informacyjnych i licząc jak najskromniej, są to dane dotyczące pięciu tysięcy planet. Oczywicie moglibymy połączyć tę wiedzę w całoć. Tak jak powiedziałem na zebraniu, Ojcowie Miast byliby w stanie przyjąć ją i sklasyfikować w czasie niewiele tylko dłuższym niż jedna godzina, ale d o p i e r o p o pięcioletnich przygotowaniach. A potem my sami musielibymy tę wiedzę zintegrować. I to ty musiałby ją integrować, Mark. Musiałby ją całą poznać wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, co za jej pomocą można z r o b i ć. Nie mógłby jej przecież sprzedawać, nie wiedząc, czym handlujesz. Czy podobałaby ci się taka robota?
- Nie - odparł Hazleton powoli, ale bez wahania. - Czy ja się wreszcie dowiem, do czego pan zmierza? Nie pojechał pan przecież na to zebranie, żeby tracić czas. Co do tego nie ma żadnych wątpliwoci. Muszę więc przyjąć, że cały ten manewr był jaką sztuczką, mającą na celu nie tyle zaniechanie "marszu na Ziemię", co raczej jego wymuszenie. Podał pan miastom jasno zdefiniowaną, pozornie sensowną i mniej pociągającą alternatywę. Odrzuciwszy ją, wszyscy opowiedzieli się za oddaniem niekwestionowanej władzy Królowi, nawet o tym nie wiedząc.
- To prawda.
- A skoro tak - powiedział Hazleton, podnosząc na Amalfiego wciekłe spojrzenie swoich prawie fioletowych teraz oczu - to mylę, że to była, głupota. Uważam, że to było głupie, nawet jeżeli było jednoczenie cudownie przebiegłe. Istnieje co takiego jak przechytrzenie samego siebie.
- Możliwe - powiedział spokojnie Amalfi. - W każdym razie, gdyby wybór miał się ograniczyć do "marszu na Ziemię" albo pozostania w dżungli, miasta wybrałyby to drugie. Czy dopuszczenie do tego byłoby rozsądne?
- My i tak nie możemy sobie pozwolić na pozostanie w dżungli.
- Oczywicie, że nie. A co więcej, nie możemy także opucić jej w pojedynkę. Wyrwać się z tej gromady gwiazd możemy tylko przy okazji jakiego większego zamieszania. O cóż więcej mogłoby mi chodzić?
- Nie wiem - powiedział Hazleton. - Ale za tym wszystkim kryje się w pańskiej głowie co jeszcze.
- I masz do mnie pretensję, że nie wiedziałe o tym wczeniej. Ja wiem, dlaczego nie wiedziałe. I ty też to wiesz.
- Przez Dee?
- Oczywicie - odparł Amalfi. - Zadawałe sobie niewłaciwe pytanie. Dałe się ponieć emocjom, każącym ci pytać, dlaczego zabrałem z nami Dee. To pytanie było doć istotne, ale tylko doć. Gdyby spojrzał nieco bardziej beznamiętnie na c a ł ą tę sprawę, to wiedziałby, dlaczego chciałem, żeby uchwalono "marsz na Ziemię", nie gorzej niż ja sam.
- Będę się sprężał - powiedział Hazleton ponuro. - Choć wolałbym, żeby pan sam mi to wyjanił. Pan i ja z każdym rokiem coraz bardziej się od siebie oddalamy, szefie. Kiedy mylelimy bardzo podobnie, lecz gdzie po drodze nabrał pan zwyczaju niemówienia mi wszystkiego. Teraz mylę, że była to swego rodzaju metoda treningowa. Im bardziej martwiłem się powodzeniem całoci jakiego planu, im bardziej byłem zmuszony do samodzielnego przemylenia każdego najdrobniejszego szczegółu - co w praktyce sprowadzało się do rozgryzienia p a n a - tym większego nabierałem dowiadczenia w myleniu pańskimi kategoriami. A oczywicie, żeby być dobrym menedżerem tego miasta, musiałem myleć tak samo jak pan. Musiał pan mieć pewnoć, że każda decyzja, jaką podejmowałem pod pańską nieobecnoć, będzie dokładnie taka, jaką sam by pan podjął, gdyby był pan na moim miejscu.
Hazleton podniósł wzrok i spojrzał na burmistrza.
- To wszystko dotarło do mnie po naszych perypetiach z Księstwem Gortu. Wtedy po raz pierwszy nie mielimy ze sobą żadnego kontaktu wystarczająco długo, by zdążyły nastąpić naprawdę poważne zmiany sytuacji, zmiany, o których nie wiedziałem prawie nic, dopóki nie wróciłem do miasta i nie zostałem poinformowany o nich przez pana. A potem stwierdziłem, że miałem cholernie dużo szczęcia n i e myląc jak pan. Ponieważ zawiodłem pana nadzieje i nie pojąłem całego pańskiego planu - a także pańskiej metody zmuszania mnie do samodzielnego rozwiązywania wszystkich zagadek - spisał mnie pan na straty. Spisał mnie pan na straty i zaczął przygotowywać na moje miejsce Carrela.
- Doć wiernie odtwarzasz tamtą sytuację - powiedział Amalfi. - Ale jeżeli chcesz mnie oskarżyć o to, że dawałem ci twardą szkołę...
- ...to tylko w taki sposób można czego nauczyć głupca?
- Nie, głupiec w ogóle niczego się nie nauczy. Ale nie zaprzeczam, że szkoła była twarda. Mów dalej.
- Już niewiele jest tego dalej. Nauczyłem się na Gorcie, że mylenie pańskimi kategoriami może być dla mnie czasami zabójcze. Wydostałem się z Utopii myląc po s w o j e m u, a nie tak jak pan. Potwierdziło się to na Mizoginii. Gdybym wtedy mylał dokładnie tak samo jak pan, to nie opucilibymy Mizoginii do tej pory.
- Mark, w dalszym ciągu nie poruszyłe sedna sprawy. Czuję to. To szczera prawda, że często polegalimy na twoich planach, i to włanie dlatego, że powstały w umyle całkowicie różnym od mojego. Ale co z tego?
- To z tego, że doszlimy do etapu, na którym próbuje pan niszczyć każdy najmniejszy lad mojej oryginalnoci. Sam pan powiada, że kiedy ją cenił. Kiedy wykorzystywał ją pan dla dobra miasta i bronił jej przed Ojcami, kiedy dostawali swoich ataków konserwatyzmu. Ale teraz pan się zmienił. I ja też. Ostatnimi czasy coraz bardziej skłaniam się do mylenia jak istota ludzka, do podzielania ludzkich trosk i niepokojów. Poza nielicznymi momentami nie czuję się już Hazletonem, mistrzem przymykania oczu i obojętnoci. Jednoczenie w panu następują zmiany w kierunku przeciwnym. Kiedy patrzy pan na człowieka, widzi pan maszynę. Jak tak dłużej potrwa, to nie będzie można odróżnić pana od Ojców Miasta.
Amalfi próbował się nad tym zastanowić. Był bardzo zmęczony i czuł się niezwykle staro. Swój następny zastrzyk geriatryków powinien dostać nie wczeniej niż za dziesięć lat, ale wiadomoć tego, że prawdopodobnie go nie otrzyma, ogromnie zwiększała ciężar tych setek lat, które już dźwigał na swych barkach.
- Może zaczynam się uważać za boga - powiedział. - Oskarżyłe mnie o to na Gruli. Czy próbowałe sobie kiedy wyobrazić, Mark, jak straszliwie okalecza czyje człowieczeństwo sprawowanie funkcji burmistrza przez setki lat? Przypuszczam, że tak - ty sam dźwigasz odpowiedzialnoć niewiele mniejszą niż ja, tylko nieco innego typu. A zatem pozwól, że zadam ci następujące pytanie: Czy nie rzuciło ci się w oczy, że ta zmiana w tobie datuje się od dnia, kiedy po raz pierwszy na naszym pokładzie pojawiła się Dee?
- Oczywicie, że to zauważyłem - odparł Hazleton, podnosząc na burmistrza przenikliwe spojrzenie. - Wszystko zaczęło się od tej historii na Gorcie-Utopii. To włanie wtedy Dee zjawiła się na pokładzie. Czy chce mi pan powiedzieć, że to o n a jest wszystkiemu winna?
- Czy nie powinno być dla ciebie równie oczywiste - ciągnął Amalfi z ogromnym znużeniem, ale i z twardą nutą nieprzejednania w głosie - że początek zmian następujących we mnie w przeciwnym kierunku wiąże się z tym samym wydarzeniem? Bogowie wszystkich gwiazd! Mark, czy ty nie wiesz, że j a t e ż j ą k o c h a m?
Hazleton skamieniał, zrobił się trupio blady i wbił spojrzenie olepionych oczu w resztki nędznej kolacji Amalfiego. Po długiej chwili położył swój suwak na stole ruchem tak delikatnym, jakby przyrząd wykonany był z cukrowej waty.
- Wiem - powiedział w końcu bardzo cicho. - Wiedziałem o tym przez cały czas. Tylko... nie chciałem wiedzieć, że wiem.
Amalfi rozłożył ręce gestem zupełnej bezradnoci, gestem, którego nie musiał używać już od ponad stu lat. Menedżer miasta zdawał się tego nie zauważać.
- Skoro tak - podjął Hazleton głosem, w którym zabrzmiała nagle nuta stanowczoci - skoro tak, Amalfi, to ja...
Przerwał.
- Nie spiesz się, Mark. Tak naprawdę, to niczego nie zmienia. Przemyl wszystko jeszcze raz.
- Amalfi, ja chcę odejć.
Każde z równo odmierzonych słów trafiało w Amalfiego jak uderzenia młota w tarczę gongu, uderzenia tak wyliczone w czasie, że wprawiając tarczę w rezonans doprowadzają ją do rozsypania się w drobne kawałki. Amalfi spodziewał się wszystkiego, tylko nie tych trzech słów. Te trzy słowa uwiadomiły mu, że nie miał najmniejszego pojęcia, jak bardzo stał się bezradny.
"Chcę odejć" było tradycyjną formułą, którą międzygwiezdny żeglarz wyrzekał się gwiazd. Wędrowiec, który ją wypowiedział, na zawsze żegnał się z miastami, na zawsze porzucał nie kończącą się włóczęgę w międzygwiezdnej przestrzeni, na zawsze odcinał od poznawania wciąż nowych wiatów i pracy na nich. Wędrowiec, który je wypowiadał, przestawał być wędrowcem. Stawał się na zawsze mieszkańcem jednej jedynej wybranej przez siebie planety.
I było to nieodwołalne. Te słowa wyryto na tablicy praw wędrowców. "Chcę odejć" nigdy nie mogło spotkać się z odmową, nigdy też nie mogło zostać cofnięte.
- Naturalnie masz moją zgodę - powiedział Amalfi. - Nie będę cię beształ za pochopnoć, bo już na to za późno.
- Dziękuję.
- Tak... No więc gdzie chcesz zejć? Na najbliższej planecie czy w następnym miejscu postoju?
To także była tradycyjna alternatywa, ale żadna z możliwoci nie przypadła chyba Hazletonowi do gustu. Wargi miał zupełnie białe i drżał na całym ciele.
- To należy od tego, gdzie ma pan zamiar skierować teraz miasto. Jeszcze mi pan tego nie powiedział.
Zdenerwowanie Hazletona udzieliło się także Amalfiemu, i to bardziej, niż chciałby się do tego przyznać. Z technicznego punktu widzenia menedżer miasta niemal na pewno mógłby odwołać swoją decyzję; z tego samego punktu widzenia byłoby zupełnie możliwe zasugerowanie mu tego. Te trzy słowa nie zostały najprawdopodobniej przez nikogo ani usłyszane, ani zarejestrowane, chyba że przez delatora - podzespół Ojców Miasta zajmujący się podawaniem do stołu. Jednak nawet gdyby delator je zanotował, to Ojcowie Miasta przeglądali jego pamięć na pewno nie częciej niż co pięć lat. W końcu nie było w niej nic interesującego poza żywieniowymi preferencjami wędrowców, a te zmieniają się powoli i w większoci wypadków nieznacznie. Nie, Ojcowie Miasta nie musieli wiedzieć, że Hazleton złożył rezygnację, a w każdym razie upłynie sporo czasu, zanim się o tym ewentualnie dowiedzą.
Ale myl o pozwoleniu Hazletonowi, by wycofał swoją decyzję, nawet przez chwilę nie postała w głowie Amalfiego - na to burmistrz był za bardzo wędrowcem. Gdyby kto mu to zasugerował, Amalfi odparłby, że wypowiedzenie tych słów postawiło Hazletona w tak całkowitej zależnoci od niego, w jakiej pozostaje zwykły szeregowiec miejskiej policji, i przytoczyłby powody, dla których takiego włanie niewolniczego posłuszeństwa będzie się teraz od Hazletona wymagało. Dowodziłby także, że tych trzech słów nie da się nigdy naprawdę wymazać, choćby on i Hazleton trzymali je między sobą w najgłębszej tajemnicy. W razie potrzeby wysunąłby argument, że ani on, ani Hazleton nie byliby w stanie nigdy o nich zapomnieć. Wytłumaczyłby, że za każdym razem, kiedy odrzuciłby jaki plan menedżera, Hazleton składałby to na karb tajonej urazy za swoją rezygnację. Albo, będąc w końcu Amalfim, zauważyłby, że konflikt między nimi dwoma narastał już od dawna i że po wypowiedzeniu przez Hazletona trzech krótkich słów "ja chcę odejć" nabrałby wymiaru patologicznego.
Prawdę jednak powiedziawszy, żadna z tych myli nie przyszła mu teraz do głowy. Hazleton powiedział "chcę odejć", Amalfi był wędrowcem, a dla wędrowca "chcę odejć" jest nieodwołalne.
- Nie - odparł natychmiast. - Zdecydowałe się odejć, a to przesądza o wszystkim. Nie masz już żadnego prawa do informacji na temat polityki miasta, poza tymi, które dotrą do ciebie w formie poleceń. Teraz włanie nadeszła pora, żeby wykorzystał wszystko to, czego się nauczyłe o moich sposobach mylenia, Mark - w myleniu kategoriami Ojców Miasta nie będziesz miał najwyraźniej żadnych trudnoci - bo od tej pory będzie to twoje jedyne źródło informacji na temat naszych planów i polityki.
- Rozumiem - odparł Hazleton sztywno. Stał jeszcze przez chwilę w milczeniu. Amalfi czekał.
- A więc następne miejsce postoju - powiedział Hazleton w końcu.
- W porządku. Do tego czasu będziesz ustępującym menedżerem miasta. Zacznij znów przygotowywać Carrela do objęcia tej funkcji po tobie i podawać Ojcom Miasta takie dane na jego temat, żeby wzbudzić w nich przychylnoć dla tej kandydatury. Nie chcę, żeby przy jego wyborze podnieli taki sam raban, jak po objęciu tego stanowiska przez ciebie.
Twarz Hazletona stężała jeszcze bardziej.
- Tak jest.
- Po drugie, skieruj miasto na orbitę krzyżującą się torem lotu miasta, z którym nie mogłe nawiązać łącznoci. Chcę, żeby to była orbita o akceleracji logarytmicznej, z całym prawdziwym przyspieszeniem na sam koniec. Po drodze przygotuj do pracy dwie brygady: jedną do szybkiej oceny stanu wiratorów, a drugą do zbadania urządzeń do chromatografii masowej, bez względu na to, co się pod tym okreleniem kryje. Wyposaż obie w ciężkie urządzenia do demontażu, najcięższe, jakie mamy na pokładzie.
- Tak jest.
- Na wypadek gdyby to miasto okazało się mniej martwe, niż na to wygląda, postaw w pogotowie jednostkę specjalną sierżanta Andersona.
- Tak jest.
- To wszystko.
Hazleton skinął sztywno głową i zrobił ruch, jakby miał się odwrócić. I wtedy nagle stężała twarz wybuchła niepowstrzymanym potokiem słów.
- Szefie, niech pan mi powie, zanim odejdę - rzucił szybko, zaciskając kociste dłonie w pięci. - Czy to wszystko miało na celu zmuszenie mnie do podjęcia decyzji o odejciu? Czy nie mógł pan wymylić lepszego sposobu na zachowanie sobie w tajemnicy swoich planów, tylko musiał mnie pan wykopać? Albo zmusić, żebym się sam wykopał? Nie wierzę w tę pańską love story. Niech mnie szlag trafi, jeżeli kiedykolwiek w nią uwierzę. Przecież pan wie, że kiedy opuszczę pokład, zabiorę Dee ze sobą. A takie Wielkie Wyrzeczenie jest czystą bzdurą, czystą fikcją, szczególnie jeżeli pochodzi od pana. Pan nie bardziej jest zakochany w Dee niż ja w panu...
I w tym momencie Hazleton zrobił się tak blady, że Amalfi mylał przez chwilę, iż Mark zemdleje.
- Jeden zero dla ciebie - powiedział Amalfi. - Najwyraźniej nie tylko ja inscenizuję Wielkie Wyrzeczenie.
- Bogowie wszystkich gwiazd, Amalfi!
- Nie ma żadnych bogów - odparł burmistrz. - Nic więcej nie mogę zrobić, Mark. Żegnałem się już z tobą cholernie dużo razy, ale ten raz będzie już na pewno ostatni. Nie z mojego wyboru - z twojego. Idź i wydaj wszystkie rozporządzenia.
- Tak jest - wyjąkał Hazleton. Odwrócił się błyskawicznie i rzucił do drzwi, które ledwie zdążyły się przed nim rozsunąć.
Amalfi westchnął głęboko jak piące dziecko, po czym przełączył delatora na sprzątanie ze stołu.
- Czy to już wszystko, proszę pana? - spytał grzecznie delator.
- Mylałe, że dam ci się dwa razy truć tym samym paskudztwem? - warknął Amalfi. - Daj mi linię ultrafoniczną.
Głos delatora uległ błyskawicznej zmianie i natychmiast rozległo się ożywione:
- Łącznoć, słucham.
- Tu burmistrz. Proszę połączyć się z porucznikiem Lernerem z Czterdziestej Piątej Jednostki Akolickich Pogranicznych Sił Porządkowych. Niech pan się łatwo nie zniechęca. To był jego ostatni adres, a od tamtej pory został awansowany. Kiedy go znajdziecie, proszę mu powiedzieć, że mówicie w moim imieniu. Dalej proszę mu zakomunikować, że miasta przebywające w dżungli przygotowują się do jakiej akcji zbrojnej i że jeżeli uda mu się ciągnąć tutaj w porę pełną eskadrę, to zdoła temu zapobiec. Jasne?
- Tak jest, proszę pana - odparł szybko łącznociowiec i odczytał zanotowane przez siebie polecenia. - Jak pan sobie życzy, panie burmistrzu.
- Tak włanie sobie życzę. Tylko niech pan dopilnuje, żeby nie mógł nas namierzyć. Jeżeli to możliwe, niech pan to nada impulsami modulowanymi.
- Niestety, szefie, nie mogę. Pan Hazleton włanie ruszył miasto. Ale gdzie tutaj w okolicy znajduje się akolicka stacja modulacji amplitudy przekazu ultrafonicznego. Mogę się z nią zsynchronizować i w ten sposób zmusić wszystkie akolickie czujniki do zogniskowania się na wektorze. Czy to wystarczy?
- To nawet lepiej - zdecydował Amalfi. - Niech pan się bierze do roboty.
- Jeszcze jedno, szefie. Ten wielki truteń, to znaczy ten pojazd zwiadowczy, który kazał pan zrobić w zeszłym roku, został wreszcie ukończony. Warsztaty mówią, że zamontowały na nim diraka i że pojazd jest gotowy do użycia. Oglądałem go i muszę powiedzieć, że wygląda nieźle, tyle tylko że jest wielki jak statek ratunkowy i równie łatwo wykrywalny.
- Dziękuję. Ten pojazd może zaczekać. Niech pan wysyła te wiadomoci.
- Już to robię, proszę pana.
Głos wyłączył się na dobre. Zsyp prowadzący do pieca na odpadki rozwarł się nagle z lubieżnym sapnięciem, a brudne talerze poderwały się ze stołu i ruszyły w uroczystej procesji w kierunku zionącego czernią otworu. Karafka wina rozsnuła za sobą ogon miazmatów jak miniaturowa kometa.
Amalfi wyrwał się z zadumy i w rozpaczliwym wysiłku rzucił do przodu, żeby ją schwytać. Było już jednak za późno - jego dłoń przecięła puste powietrze. Zsyp połknął ten ostatni kąsek i zasunął się z czknięciem zadowolenia.
Na stole pozostał tylko zapomniany przez Hazletona suwak.
Brygady ubrane w kombinezony przestrzenne posuwały się czarnymi, wymarłymi ulicami peryferyjnego miasta z wielką ostrożnocią i przygnębieniem. Promień latarki otwierającego pochód sierżanta Andersona owietlał czasami jakie drzwi i natychmiast biegł w inną stronę.
W całym pogrążonym w ciemnociach miecie nie można było dostrzec żadnego innego wiatła, nikt także nie odpowiadał na żadne wezwanie. Poza nikłym polem wiratorów czujniki nie wykazały żadnego przepływu energii, a i to pole było zbyt słabe, żeby utrzymać cinienie powietrza na poziomie wyższym niż trzy dziesiąte atmosfery - stąd kombinezony przestrzenne.
W hełmie Amalfiego brzęczał cichutko głos O'Briena:
- Włanie za chwilę rozpocznie się w dżungli drugi etap, panie burmistrzu. Lerner ruszył na nich z eskadrą, w skład której włączył chyba wszystkie jednostki, jakie udało mu się ciągnąć z całego gwiazdozbioru. Jest w tej flocie nawet admiralski okręt flagowy, ale gruba ryba nie robi nic poza przetwarzaniem sugestii Lernera na rozkazy. Wygląda na to, że sama nie ma żadnych własnych pomysłów.
- Rozsądny układ - odparł Amalfi, bezskutecznie próbując przebić wzrokiem otaczającą go ciemnoć.
- Dopóki trwa, proszę pana. Sprawa polega na tym, że do takiej roboty ta eskadra jest o wiele za duża. Nie sposób nią sprawnie operować, a dżungla już to wyczuła. Stalimy w pogotowiu, żeby, tak jak pan kazał, uprzedzić Króla o nadciąganiu eskadry, ale okazało się to zupełnie niepotrzebne. Miasta zaczynają włanie formować szyk bitewny. To niesamowity widok, nawet oglądany tylko kamerami zwiadowców. Co takiego zdarza się chyba po raz pierwszy w historii, prawda?
- Z tego co mi wiadomo, tak. Czy ten szyk im co pomoże?
- Nie, proszę pana - odparł bez wahania O'Brien. - Bez względu na to, co ten Król wymylił, wprowadzają to w życie tylko częciowo i piekielnie nieudolnie. Miasta są za mało zwrotne do wykonywania tego rodzaju manewrów nawet pod najlepszym dowództwem, a to tutaj trudno byłoby nazwać nawet dobrym. Ale wkrótce sami się przekonamy.
- Jasne. Następny raport proszę mi złożyć za godzinę.
Anderson podniósł rękę, wszyscy się zatrzymali. Mieli przed sobą cianę absolutnie nieprzeniknionej czerni tu i tam zwodniczo rozjanionej odbijającymi się w szybach drżącymi gwiazdami. Wysoko w górze, przez jedno ze szczelnie zamkniętych okien sączyła się nikła struga wiatła, pochodzącego najwyraźniej z wewnątrz.
Mężczyźni z oddziału specjalnego szybko zajęli pozycje po obu stronach ulicy, a dowodzenie akcją przejęli technicy. Amalfi przesunął się pod cianę budynku do miejsca, w którym przyczaił się sierżant Anderson.
- Co pan o tym sądzi, Anderson?
- To mi się nie podoba, panie burmistrzu. Śmierdzi pułapką na szczury. Choć może po prostu wszyscy umarli, a ostatni nie miał siły wyłączyć wiatła. Ale z drugiej strony, żeby tylko jedno wiatło w całym miecie pozostało zapalone z tego powodu?
- Wiem, co pan ma na myli. Dulany, proszę wziąć pięciu ludzi i pójć tym zaułkiem aż do następnego rogu budynku. Niech pan tam zapuci sondę, ale tylko kilka mikrowoltów, bo wszyscy wylecimy w powietrze.
- Tak jest.
Drużyna Dulany'ego - jego samego najlepiej charakteryzowało okrelenie wykrywacza wykrywaczy - bez jednego dźwięku rozpłynęła się w ciemnoci.
- To nie jest jedyny powód, dla którego się zatrzymałem, panie burmistrzu - powiedział Anderson. - Tu za rogiem stoi powietrzna taksówka. Wewnątrz znajduje się ciało pasażera. Chciałbym, żeby rzucił pan na nie okiem.
Amalfi wziął do ręki podaną mu latarkę, zakrył jej reflektor kawałkiem swego kombinezonu; tak że na zewnątrz wydobywał się tylko cieniutki promień wiatła, i wpucił go na pół sekundy do wnętrza taksówki. Poczuł, jak oblewa go zimny pot.
Gdziekolwiek promień wiatła dotknął ciała zgarbionych zwłok, one... błyszczały.
- Łącznoć!
- Słucham, proszę pana.
- Przygotować luzę powrotną do odkażania. Nie wpuszczać na pokład naszego miasta nikogo, kto nie został żywcem ugotowany. Zrozumiano? Niech mi pan da służbę sanitarną.
W słuchawce zaległa krótka cisza, a potem łącznociowiec powiedział z wahaniem:
- Menedżer miasta już im to zlecił, panie burmistrzu.
Amalfi umiechnął się kwano w ciemnoci.
- Niech mi pan wybaczy - nie wytrzymał Anderson. - Skąd pan Hazleton mógł o tym wiedzieć?
- Cóż, wcale nie tak trudno się tego domylić, sierżancie, w każdym razie po fakcie. To miasto klepało rozpaczliwą biedę. A w nowym systemie pieniężnym bieda oznacza brak lekarstw. Końcowym tego efektem, jak to przewidział pan Hazleton i jak ja sam powinienem był przewidzieć, jest zaraza.
- Skurwysyny - zaklął Anderson z bezgranicznym rozgoryczeniem. Ten epitet wymierzony był chyba we wszystkich niewędrowców Wszechwiata.
W tym samym momencie twarz zalał mu upiorny, szkarłatny blask, a cała ulica zmieniła się na ułamek sekundy w czarno-czerwoną szachownicę. Tuż potem rozległ się płaski trzask, pozbawiony w rzadkim powietrzu jakiejkolwiek mocy, ale bardzo szkaradny.
- TDX! - krzyknął mimo woli Anderson.
- Dulany? Dulany! Niech to wszyscy diabli! Mówiłem facetowi, żeby uważał z tą sondą! Jeżeli kto z jego drużyny pozostał przy ?yciu, niech się natychmiast zgłosi!
Poprzez dzwonienie w uszach dobiegł Amalfiego czyj miech. Równie szkaradny jak odgłos eksplozji TDX. Innej odpowiedzi nie było.
- W porządku, Anderson, otoczyć to miejsce. Łącznoć? Niech mi pan tu biegiem przyle resztę jednostki specjalnej i połowę służby bezpieczeństwa.
Paskudny miech stal się dononiejszy.
- Kimkolwiek jeste ty, co się tak kretyńsko miejesz, nauczysz się wydawać inne dźwięki, kiedy wpadniesz mi w ręce - rzucił Amalfi wciekle. - Nikt nie będzie traktował moich ludzi TDX, obojętnie, wędrowiec czy policja? Rozumiesz? N i k t!
Śmiech urwał się, jak ręką uciął. A potem jaki załamujący się głos powiedział:
- Wy mierdzące, pieprzone sępy.
- Ach tak, sępy? - warknął Amalfi. - Gdyby odpowiedział na nasze wezwania, nie byłoby żadnych kłopotów. Człowieku, miejże rozum! Czy naprawdę chcesz umrzeć na tę zarazę?
- Sępy - powtórzył głos. Brzmiała w nim nieuchwytnie złowroga nuta pełnego, umysłowego zidiocenia. - Ścierwojady. Trupożercy. Bogowie wszystkich gwiazd ugotują na waszych kociach zupę. - Znów rozległ się upiorny rechot.
Amalfi poczuł lodowate mrowienie z tyłu czaszki. Przełączył się na wąski zakres fal.
- Anderson, niech pan trzyma ludzi w rozsądnej odległoci i czeka na posiłki. To miejsce jest pewnie nafaszerowane minami, a nie mam pojęcia, jakie jeszcze inne niespodzianki przygotował dla nas nasz stuknięty przyjaciel.
- Mógłbym wrzucić przez okno granat z gazem.
- Myli pan, że oni nie założyli kombinezonów? Niech pan po prostu otoczy to miejsce i czeka.
- Tak jest.
Amalfi usiadł ciężko za taksówką; spływał potem. W tutejszych akumulatorach mogło być jeszcze doć energii, żeby utrzymać dookoła budynku zasłonę Bethego, ale nie o tym mylał w tej chwili. To wdarcie się na pokład innego wędrowca było z całą pewnocią najobrzydliwszą operacją, jaką kiedykolwiek przyszło mu kierować. Od samego początku wszystko się w nim przeciwko temu buntowało. Oskarżenia szaleńca ugodziły go w najczulszy punkt.
Po chwili, która wydawała mu się całym tygodniem, głos w hełmofonie powiedział:
- Pokój dyspozycyjny zwiadowców. Dżungla odparła pierwsze natarcie Lernera, panie burmistrzu. Nie mylałem, że im się to uda. Na samym początku dopisało im ogromne szczęcie i jedną salwą zmietli z nieba dwa ciężkie krążowniki. Okręt admiralski zupełnie wycofał się z walki, zostawiając wszystko na głowie Lernera.
- Jakie straty?
- Cztery miasta całkowicie zniszczone. Mamy za mało zwiadowców, żeby dokładnie ocenić wszystkie uszkodzenia pozostałych, ale jeszcze zanim oberwał pierwszy krążownik, Lerner zdążył ostrzelać grupę około trzydziestu miast.
- Mam nadzieję, że nie wysłał pan tam także trutnia? - spytał Amalfi w przypływie nagłego niepokoju.
- Nie, proszę pana. Łącznoć wydała polecenie, żeby zostawić go w doku startowym. Czekam teraz na następną falę Akolitów. Odezwę się natychmiast, jak tylko...
Głos dyspozytora zwiadowców umilkł nagle, a w tej samej chwili zgasły wszystkie gwiazdy.
Który z towarzyszących Amalfiemu techników krzyknął ostrzegawczo. Amalfi podniósł się ostrożnie i spojrzał w górę. Jedyne owietlone okno było teraz równie ciemne jak cała reszta budynku i miasta.
- Co to, do cholery, było? - spytał cicho Anderson.
- Lokalne pole wiratora; co najmniej połowa mocy. Pewnie do reszty wyłączyli pole główne. Niech nikt nie wychodzi z ukrycia! Mogą rzucić race wietlne.
Znów rozległ się upiorny miech.
- Sępy - zaskrzeczał obłąkany głos. - Małe, parszywe sępy w wielkiej, szczelnej klatce.
Amalfi przełączał się na pasmo łącznoci ogólnej.
- Zniszczysz swoje miasto - powiedział uspokajającym tonem. - A kiedy oderwiesz ten jego kawałek od reszty, stracisz źródło energii i twój ekran zniknie. Dobrze wiesz, że nie możesz wygrać.
Ulica zaczęła drżeć. W tej chwili było to tylko ledwie wyczuwalne drganie, ale nie sposób było powiedzieć, jak długo główna konstrukcja martwego miasta zdoła przeciwstawić się sile maszyny próbującej wyrzucić w przestrzeń tę jego częć. Oczywicie natychmiast, gdy zorientuje się, co zaszło, Hazleton wyle na pomoc "dziadki do orzechów", ale czy zdąży z tym, zanim ten fragment miasta wyprynie gdzie w niewiadomym kierunku? To było nie do przewidzenia.
A tymczasem Amalfi nie mógł zrobić dokładnie nic. Został nawet odcięty od kontaktu z własnym miastem.
- To nie wasze miasto - odezwał się głos, nagle zwodniczo rozsądny. - Ono jest nasze. Chcielicie nas porwać. Ale my na to nie pozwolimy.
- A skąd mielimy wiedzieć, że ktokolwiek z was pozostał jeszcze przy życiu?! - krzyknął rozwcieczony Amalfi. - Nie odpowiadalicie na nasze wezwania. Czy to nasza wina, że ich nie słyszelicie? Mylelimy, że to miasto nie ma już mieszkańców i że mamy prawo odzyskać z niego potrzebne nam urządzenia.
Jego ostatnie słowo zagłuszył nagle czyj potężny i niezupełnie obcy głos, wdzierający się do hełmofonu z taką siłą, jakby zamierzał samym swym podmuchem wymieć Amalfiego z próżniowego kombinezonu.
- Akolicka gromada gwiazd, XIII ramię Beta - zagrzmiało w słuchawkach. - Ogłaszam alarm pierwszego stopnia dla ziemskich sił porządkowych. Układ zaatakowany przez potężną armię zbuntowanych miast. Pilnie potrzebne silne wsparcie wzmocnionych oddziałów policyjnych. Porucznik Lerner, pełniący obowiązki dowódcy akolickich jednostek obrony gwiazdozbioru. Proszę o potwierdzenie.
Amalfi zagwizdał bezdźwięcznie przez zęby, Jego słuchawki same nie mogłyby odebrać wołania Lernera o pomoc, więc gdzie w małej przestrzeni zamkniętej tym lokalnym polem wiratora musiał znajdować się czynny komunikator Diraca. Diraki były za duże, żeby je umiecić w pojeździe zwiadowczym, tym bardziej więc nie dawały się montować w kombinezonach próżniowych. Ale tam gdzie komunikatory były zamontowane i w tej chwili czynne, wołanie to zostało odebrane i to niezależnie od odległoci - w całej Galaktyce. To włanie natychmiastowe przenoszenie się impulsów diraka zadało tysiące lat temu miertelny cios całemu kompleksowi teorii względnoci.
A skoro tak i skoro w tej wiratorowej bańce działał komunikator Diraca...
- Do porucznika Lernera z akolickich jednostek obrony. Przyjęlimy wasze wezwanie. Natychmiast wysyłamy pomoc w sile wzmocnionej eskadry. Trzymajcie się. Ziemskie dowództwo ramienia Beta.
...to Amalfi mógł z niego skorzystać. Wcisnął umocowany na piersi przełącznik i ryknął:
- Hazleton, czy twoje dziadki już lecą?!
- Lecą, szefie - odpowiedział mu natychmiast głos menedżera. - Jeszcze dziewięćdziesiąt sekund i...
- Za późno, ta częć miasta oderwie się wczeniej. Wrzuć dwadziecia cztery procent własnego ekranu i trzymaj...
W tym momencie dotarło do niego, że mikrofon, do którego krzyczy, jest już głuchy. Miejscowi wędrowcy zorientowali się poniewczasie, co się dzieje, i odcięli dopływ energii do swojego diraka. Czy to ostatnie i nie dokończone, lecz najważniejsze zdanie dotarło do Hazletona choć w częci? Czy też...
Głęboko pod stopami Amalfiego zaczął przybierać na sile alarmujący dźwięk. Co jakby pisk, połączony z grzmotem toczącej się lawiny skalnej i przeciągłym, głuchym jękiem. Żołądek podjechał mu do gardła, a zęby cierpły aż do samych dziąseł, lecz mimo to wyszczerzył je w umiechu.
Jego polecenie dotarło do Hazletona; albo przynajmniej menedżer usłyszał wystarczająco dużo, żeby domylić się reszty. Wirator wytwarzający ten miejscowy ekran, w którym jak w pułapce zamknięty został Amalfi wraz ze swym oddziałem specjalnym, zaczynał się przegrzewać. Moc połączonych zespołów napędowych miasta Amalfiego niszczyła gładką, kolistą strukturę jego pola.
- Przegralicie - odezwał się Amalfi cicho do niewidzialnych obrońców. - Poddajcie się już teraz, a nie stanie się wam żadna krzywda. Puszczę w niepamięć ten wybuch TDX; Dulany był jednym z moich najlepszych ludzi, ale może faktycznie mielicie jakie swoje racje. Chodźcie z nami. Znów znajdziecie miasto, które będziecie mogli nazywać swoim. To tutaj już nigdy na nic wam się nie przyda.
Odpowiedzi nie było.
Po szczelnie zamkniętej kopule czarnego nieba zaczęły przebiegać jakie wzorzyste linie. Dziadki do orzechów - przenone generatory, służące do heterodynowania pola wiratorów aż do ich zupełnego przeciążenia - przystąpiły do roboty. Samotny, torturowany wirator wydawał udręczone jęki.
- Odezwijcie się - powiedział Amalfi. - Chcę wam dać szansę, ale jeżeli zmusicie mnie do użycia siły...
- Sępy... - rozległo się obłąkane łkanie.
Okno u góry budynku rozbłysło olepiającym wybuchem i w tysiącach kawałków wyleciało na ulicę. Długi język szkarłatnego wiatła liznął wszystko w zasięgu wzroku i natychmiast potem zniknął ekran wiratora, a wraz z nim potworny hałas dochodzący z energetycznego pokładu miasta. Ale musiało upłynąć jeszcze kilka długich minut, zanim porażone oczy Amalfiego znów zobaczyły gwiazdy.
W końcu dojrzał zionącą ze ciany wieżowca, okoloną szybko blednącym, pomarańczowym żarem szramę wybuchu. Zrobiło mu się niedobrze.
- Znów TDX - powiedział słabym głosem. - Biedni, chorzy idioci. Do końca zachowali się konsekwentnie.
- Pan burmistrz?
- Słucham.
- Sterownia zwiadowców. Dżungla wpadła w nieopisany popłoch. Miasta wyrywają stąd tak szybko, jak pozwalają im na to wiratory. Nie ma w tym chyba żadnego ładu, po prostu pierzchający w panicznym strachu tłum. Żadnych ladów niesienia pomocy uszkodzonym miastom; wygląda na to, że rzucono je na pożarcie Lernerowi, żeby jak tylko zbierze się na odwagę, mógł je sobie rozpirzyć.
Amalfi skinął głową sam do siebie.
- W porządku, O'Brien. Teraz włanie nadeszła pora na trutnia. Chcę, żeby ruszył za tymi miastami i ani na chwilę nie spuszczał ich ze swych kamer. Pan sam będzie go pilotował. On jest stosunkowo łatwo wykrywalny i pewnie nieraz kto będzie próbował go zniszczyć, więc proszę być gotowym na wszystko.
- Tak jest, panie burmistrzu. Włanie chwilę temu pan Hazleton kazał przygotować go do lotu. Już grzeję jego zespoły napędowe.
Nie wiadomo dlaczego ta wiadomoć w najmniejszym nawet stopniu nie poprawiła Amalfiemu nastroju.
Brygady rzuciły się do nerwowej pracy przy wymontowywaniu wiratorów z komór martwego wędrowca i przewożeniu ich do ładowni własnego miasta. Tę maszynę, która w ostatniej, daremnej próbie obrony doznała ogromnego przeciążenia, trzeba było oczywicie porzucić. Była równie przegrzana jak wirator z Dwudziestej Trzeciej Ulicy i bez ciężkich urządzeń, dostępnych jedynie w dobrze wyposażonym doku remontowym, nie sposób było nawet się do niej zbliżyć. Wymontowano natomiast i przewieziono wszystkie pozostałe wiratory. Hazleton otwierał tylko coraz szerzej oczy ze zdumienia, kiedy na pokładzie lądowały wciąż nowe ogromne przesyłki, ale był najwyraźniej zdecydowany nie zadawać żadnych pytań.
Carrel natomiast nie miał zamiaru cierpieć z powodu takiej narzuconej sobie powciągliwoci.
- A do czego nam te wszystkie zdemontowane wiratory? - spytał oszołomiony ich ilocią. Trzej mężczyźni stali w porcie wypadowym pod krawędzią miasta i obserwowali wyładunek wielkich, kanciastych urządzeń.
- Pewnie znów polecimy jaką planetą - odparł spokojnie Hazleton.
- A żeby wiedział - powiedział Amalfi. - I módl się do wszystkich swoich gwiezdnych bogów, żebymy zdążyli na czas, Mark.
Hazleton powstrzymywał się od jakiegokolwiek komentarza.
Ale Carrel oczywicie nie wytrzymał.
- A dokąd mamy zdążyć i z czym?
- Tego wam nie powiem, dopóki nie sprawdzę wszystkiego do końca. Na razie musicie mi wierzyć na słowo, że spieszy nam się tak jak nigdy do tej pory. Masz jakie wieci o aparaturze do tej masowej chromatografii, Hazleton?
- Chromatografia masowa to nieco opacznie użyta nazwa na okrelenie procesu topienia strefowego stosowanego w rafinacji germanu, szefie. Bierze się wielką kolumnę metalu - obojętnie jakiego, byle był czysty - i skaża jeden jej koniec tym, co się chce wyodrębnić. Następnie przesuwa się w górę kolumny tarczowe pole elektryczne. Substancje skażające zostają rozprowadzone razem z nim drogą nagrzewania oporowego, rozszczepiając się na różnych wysokociach rafinowanej sztaby. Żeby uzyskać czyste kawałki, przecina się kolumnę zwykłą piłą maszynową.
- Ale czy to działa?
- Nie - odparł Hazleton. - Z tą chromatografią jest dokładnie to samo co z tysiącami innych pomysłów, które już oglądalimy. Teoretycznie wszystko się zgadza, ale nawet dawni właciciele tego miasta nie byliby w stanie jej wykorzystać.
- Jeszcze jeden lutniański kreator niewidzialnoci albo napęd bezpaliwowy - mruknął burmistrz kiwając głową. -To kiepsko. Ta technologia bardzo by nam się przydała. Czy te urządzenia są duże?
- Koszmarnie. Cała ta aparatura ma objętoć dwunastu dużych wieżowców.
- Zostawcie ją tam, gdzie jest - zdecydował bez namysłu Amalfi. - To miasto było najwyraźniej tak zdesperowane, że kiedy Akolitka ogłosiła nabór do pracy, zaoferowali co, czego nie byli w stanie dotrzymać. Ja nie chciałbym wodzić naszego miasta na takie pokuszenie.
- W tym wypadku wiedza ma taką samą wartoć jak cała ta aparatura - powiedział Hazleton. - Ich Ojcowie Miasta muszą posiadać wszystkie informacje, które tylko z trudem wycisnęlibymy z tego urządzenia.
- Czy kto może mnie owiecić, co to za afera z tym exodusem w dżungli? - wtrącił się Carrel. - Nie byłem z wami na zebraniu w miecie Króla i ciągle uważam, że cały ten pomysł z marszem na Ziemię to zupełne szaleństwo.
Amalfi nic nie odpowiedział, ale Hazleton nie wytrzymał.
- Tak i nie - mruknął po chwili. - Dżungla nie odważy się stawić czoła żadnej wzmocnionej eskadrze policyjnej z Ziemi, bo to oznaczałoby zagładę miast. A teraz wiadomo już dokładnie, że taka eskadra jest w drodze. Dlatego miasta chcą jak najszybciej znaleźć się gdzie indziej; ciągle jednak mając jeszcze nadzieję, że jeli przedłożą swoją sprawę odpowiednim władzom, to Ziemia zapewni im ochronę przed wszystkimi lokalnymi siłami porządkowymi takimi jak akolickie.
- Tego włanie nie mogę zrozumieć - powiedział Carrel. - Skąd u nich ta nadzieja na poprawę losu? I dlaczego, zamiast wyprawiać się w taki długi lot, nie skontaktują się z Ziemią przez diraki, tak jak to zrobił Lerner? Stąd do Ziemi jest jakie szećdziesiąt trzy tysiące lat wietlnych, a przy ich zorganizowaniu wyprawa na taką odległoć to czyste szaleństwo. To się skończy głodem, zarazą i bóg wie czym jeszcze.
- A na dodatek, nawet jeżeli tam dotrą, to i tak będą musieli rozmawiać z Ziemią przez diraki - wtrącił Amalfi. - Ten marsz jest oczywicie w znacznej mierze chwytem czysto teatralnym. Król ma nadzieję, że taka wielka demonstracja miast wywrze odpowiednie wrażenie na ludziach, z którymi przyjdzie mu rozmawiać. Nie zapominaj, Carrel, że Ziemia jest dzisiaj cichym, idyllicznym zakątkiem. Pojawienie się na jej niebie chmary przymierających głodem, obszarpanych miast napędzi im tam niezłego strachu. A co do tej poprawy losu... Król ma nadzieję przynajmniej na uczciwe rozpatrzenie ich petycji, a to jest tradycja datująca się od stuleci. Pamiętaj, że przez ostatnie tysiąc lat wędrowne miasta były najpoważniejszą siłą zespalającą całą naszą galaktyczną kulturę.
- To dla mnie co nowego - powiedział Carrel z lekkim powątpiewaniem w głosie.
- Ale to prawda. Czy wiesz, co to jest pszczoła? To taki mały ziemski owad, który wysysa nektar z kwiatów. Kiedy to robi, przyczepiają mu się do ciała pyłki kwiatowe i pszczoła, przenosi je ze sobą na inne roliny, umożliwiając w ten sposób ich krzyżowe zapładnianie. Takie owady występują na większoci planet nadających się do zamieszkania. Pszczołom chodzi wyłącznie o zebranie jak największej iloci miodu; wcale nie wiedzą, jak wielką rolę odgrywają w ekologii tego wiata, ale to w niczym nie umniejsza ich znaczenia. Miasta już od dawna są takimi pszczołami. Nawet jeżeli same nie zdają sobie z tego sprawy, to wiedzą o tym doskonale rządy wszystkich wyżej cywilizacyjnie rozwiniętych planet, w tym także rząd samej Ziemi. Planety nie ufają miastom, ale jednoczenie są wiadome ich ogromnego znaczenia i koniecznoci zapewnienia im ochrony. Z tego włanie powodu planety są tak nieprzejednanymi wrogami pirgali. Pirgale są chorymi pszczołami. Roznoszona przez nie zła reputacja szybko plami dobre imię uczciwych miast, miast bez których przepływ technologii i innych ważnych informacji z planety na planetę byłby niemożliwy. Naturalnie nikt nie dyskutuje z tym, że zarówno miasta jak i planety muszą się bronić przed jednostkami przestępczymi. Tym razem chodzi jednak o rozważenie nie tylko bezpieczeństwa poszczególnych wędrowców, ale także losów całej ich kultury. A po to, żeby umożliwić tej kulturze przetwarzanie, trzeba zapewnić wszystkim wędrownym miastom możliwoć swobodnego poruszania się po całej Galaktyce.
- I Król to wszystko wie? - spytał z niedowierzaniem Carrel.
- Oczywicie; on ma ze dwa tysiące lat. Jak mógłby o tym nie wiedzieć? Nie ująłby tego może w takie słowa, ale na tym włanie opiera swoje nadzieje na efekty, jakie ma mu przynieć "marsz na Ziemię".
- Mimo wszystko uważam, że to doć ryzykowne - powiedział Carrel, najwyraźniej w dalszym ciągu niezupełnie przekonany. - Prawie od urodzenia wpajano nam wszystkim nieufnoć do Ziemi, a szczególnie do ziemskiej policji...
- Tylko dlatego, że policja nie ufa nam. Ta nieufnoć wyraża się dokładaniem wszelkich starań, by wędrowcy cile podporządkowywali się najdrobniejszym ziemskim przepisom, a w razie ich pogwałcenia wymierzaniem odpowiednio surowych kar. A ponieważ w koczowniczym życiu nie da się uniknąć ustawicznego łamania jakich miejscowych praw, jedynym sprytnym wyjciem dla każdego wędrowca jest trzymanie się jak najdalej od wszelkich policajów. Niemniej pomimo całej tej nienawici między policją a wędrowcami i my, i oni stoimy po tej samej stronie barykady. I tak było zawsze.
Umieszczone w spodzie miasta drzwi głównej ładowni zamknęły się z majestatyczną powolnocią.
- To już ostatni - powiedział Hazleton. - Przypuszczam, że teraz wracamy do miejsca, w którym zostawilimy miasto skradzione przez nas z Gruli. Pewnie też je uwolnimy od ciężaru wiratorów.
- Owszem, tak włanie zrobimy - odparł Amalfi. - A potem lecimy na Czaplę VI, Mark. Carrel, przygotuj kilka bomb dla stacjonującego tam garnizonu akolickiego. To nie może być duża jednostka i nie powinna nam sprawić specjalnych kłopotów, ale nie mamy czasu się cackać.
- Czy to włanie Czapla VI jest tą planetą, którą polecimy? - spytał Carrel.
- Z koniecznoci - powiedział Amalfi z nutą zniecierpliwienia w głosie. - Nie mamy pod ręką żadnej innej. Co więcej, tym razem musimy kontrolować jej lot, a nie tylko wystrzelić ją w kierunku, który wyznaczy zamieniona w szybkoć energia jej obrotu. Raz dałem się wynieć poza Galaktykę i uważam, że to o raz za dużo.
- W takim razie dobrze byłoby już teraz powołać zespół do rozpracowania problemu kontroli lotu - powiedział Hazleton. - Trzeba zaprząc do tego Ojców Miasta; ale ponieważ na Mizoginii nie moglimy się z nimi konsultować, trzeba będzie przejrzeć wszystko, co na ten temat uda im się znaleźć. Nic dziwnego; że tak się pan palił do tego projektu integrowania wiedzy. Szkoda tylko, że zabralimy się do tego tak późno.
- Nie nosiłem się z tą mylą od aż tak dawna - powiedział Amalfi. - A poza tym wcale nie żałuję, że mój pomysł spełzł na niczym.
- Dokąd lecimy? - spytał Carrel.
Amalfi popatrzył w kierunku cysterny powietrznej. Słyszał to pytanie już wczeniej z ust Dee, ale dzi po raz pierwszy znał na nie odpowiedź.
- Do domu - powiedział. ROZDZIAŁ 7
*
Czapla VI
*
Przystosowanie Czapli VI, najdzikszej i najbardziej niegocinnej skalnej bryły, na jakiej Amalfi kiedykolwiek lądował, do kierowanego lotu pod napędem wiratorów okazało się pracą niesłychanie żmudną. Należało precyzyjnie wyznaczyć wszystkie ważniejsze punkty geograficzne planetoidy, umiecić w nich poszczególne zespoły napędowe, a następnie bardzo solidnie je przymocować do jej rodka ciężkoci. Dopiero potem można było je nastroić, najpierw każdy z osobna, po czym wszystkie razem, tak aby osiągnęły ten sam poziom działania. A ponieważ nie mieli tylu wiratorów, żeby zapewnić możliwoć pełnej kontroli lotu, zanosiło się na to, że podróż na Czapli VI, nawet po wykonaniu wszystkich prac, daleka będzie od komfortu, a za to pełna niespodzianek.
Mimo wszystko planeta powinna lecieć przynajmniej mniej więcej w kierunku dyktowanym jej przez główny drążek sterowniczy. Amalfi uważał, że taka dokładnoć w zasadzie wystarczy, a raczej miał nadzieję, że nie zajdą żadne nieprzewidziane okolicznoci wymagające znacznie większej precyzji lotu.
O'Brien, pilot trutnia, systematycznie składał raporty z "marszu na Ziemię". W czasie przelotu przez coraz bardziej atrakcyjnie wyglądające gwiazdozbiory, gdzie perspektywy otrzymania pracy nie wyglądały tak beznadziejnie jak gdzie indziej, od flotylli wędrowców odłączyło się sporo maruderów. Ale główna grupa w dalszym ciągu uparcie mknęła w kierunku ojczystej planety. Pomimo tego, że truteń był równie dobrze widoczny jak każdy niewielkich rozmiarów księżyc, do tej pory żaden z wędrowców nie próbował go ustrzelić. O'Brien prowadził swój pojazd z maksymalną prędkocią, progresywnie modulując podwójnie sinusoidalną trajektorię, co pozwalało mu w miarę bezpiecznie krążyć dookoła miast, a czasami nawet przemykać się między nimi we wszystkich kierunkach trójwymiarowej przestrzeni. Jeli nawet fragmentaryczne trajektorie jego lotu, notowane przez radary pojedynczych miast, nie były brane za lady zbłąkanych meteorów, to i tak wyprzedzające obliczenie toru lotu trutnia, które umożliwiłoby wystrzelenie w jego kierunku pocisków, wymagałoby zaprzęgnięcia do tego co najmniej jednych Ojców Miasta, i to na stałe.
Był to popis wspaniałego pilotażu. Amalfi zanotował w pamięci, żeby po ustąpieniu Hazletona wyłączyć pilotowanie miasta z obowiązków menedżera. Carrel nie był urodzonym pilotem, a O'Brien był w tym najwyraźniej znakomity.
W momencie rozpoczęcia prac na Czapli VI Ojcowie Miasta ustalili, że dzień "Z" - dzień, w którym uczestnicy marszu znajdą się w zasięgu optycznych teleskopów Ziemi - nastąpi za sto pięćdziesiąt pięć lat, cztery miesiące i dwa dni. Każdy raport przesyłany przez pilota trutnia skracał ten termin, ponieważ wędrowna dżungla powoli traciła opóźniających jej pochód maruderów, stawała się coraz bardziej zwarta i nabierała coraz większej szybkoci jako całoć. W miarę tego jak na biurku pojawiały się coraz bardziej aktualne obliczenia, Amalfi marnował coraz więcej cygar i coraz bardziej popędzał swoich ludzi i maszyny.
Ale upłynął cały rok od rozpoczęcia przygotowań do lotu Czaplą VI, nim O'Brien złożył ten włanie raport, o którym Amalfi wiedział, że wczeniej czy później musi nadejć, i którego jednoczenie tak bardzo się obawiał,
- Od marszu odłączyły się dalsze dwa miasta, panie burmistrzu - powiedział pilot. - Ale do tego już przywyklimy. Tym razem mam jednak także co nowego. Jedno miasto nam przybyło.
- Przybyło? - spytał Amalfi w napięciu. - Skąd przyleciało?
- Nie wiem. Kurs, jakim prowadzę trutnia, nie pozwala mi patrzeć w jednym kierunku dłużej niż dwadziecia kilka sekund. Za każdym razem, kiedy przelatuję przez rodek tego tłumu, robię sobie spis miast. Po ostatnim okrążeniu zobaczyłem to miasto na ekranie; zachowywało się tak, jakby zawsze tam było. Ale to nie wszystko. To jest najdziwniejsze miasto, jakie kiedykolwiek widziałem, a w żadnych archiwach nie mogę znaleźć niczego, co choć trochę by je przypominało.
- Niech mi je pan opisze.
- Po pierwsze jest ogromne. Przez jaki czas nie będę się musiał martwić, że wykryją mojego trutnia. To miasto pewnie całkowicie przesłoniło wszystkie ekrany detektorów w całej dżungli. Poza tym jest szczelnie zamknięte.
- Co pan przez to rozumie?
- Całe jest otoczone gładką kulistą powłoką, panie burmistrzu. To nie jest normalna platforma ze znajdującymi się na niej budynkami, zamknięta przezroczystym polem wiratorów. Ono wygląda raczej na zwykły załogowy pojazd kosmiczny, tyle tylko, że nieprawdopodobnych rozmiarów.
- Czy komunikuje się z resztą wędrowców?
- Podało innym informację, jakiej można się było spodziewać: chce przyłączyć się do "marszu". Król oczywicie wyraził zgodę. Mylę, że był bardzo zadowolony. To jest pierwsza odpowiedź na jego apel o powszechną mobilizację wędrowców, a w dodatku miasto wygląda na ostatni krzyk techniki. Nazywa siebie Lincolnem-Nevadą.
- Wolno mu - mruknął Amalfi posępnie, ocierając pot z twarzy. - Niech mi je pan pokaże, O'Brien.
Ekran rozjanił się. Amalfi poczuł, że na czoło znów występują mu grube, słone krople.
- W porządku. Niech się pan odsunie na bezpieczną odległoć od głównej grupy i nie spuszcza tego czego z oka. Proszę ustawić się tak, żeby miał pan tego "Lincolna-Nevadę" między sobą a resztą uczestników marszu. On nie będzie do pana strzelał. Nie wie przecież, że pan nie jest jednym z nich.
Nie czekając na potwierdzenie O'Briena, Amalfi przełączył się do Ojców Miasta.
- Ile jeszcze potrwają te roboty? - zapytał ostro.
- SZEŚĆ LAT, PANIE BURMISTRZU.
- Macie je skrócić do co najwyżej czterech. I proszę mi podać kurs stąd do Małego Obłoku Magellana, ale taki, który przecinałby orbitę Ziemi.
- PANIE BURMISTRZU, MAŁY OBŁOK MAGELLANA ZNAJDUJE SIĘ DWIEŚCIE OSIEMDZIESIĄT TYSIĘCY LAT ŚWIETLNYCH STĄD!!!
- Nie może być! - prychnął Amalfi z całym sarkazmem, na jaki go było stać. - Zapewniam was, że nie mam zamiaru tam lecieć. Potrzebny mi jest tylko tor łączący te trzy punkty.
- SKORO TAK, TO PARAMETRY KURSU OBLICZONE.
- Kiedy musielibymy wystartować, żeby znaleźć się w okolicy Ziemi w dniu "Z"?
- W CZASIE OD PIĘCIU SEKUND DO PIĘTNASTU DNI OD TEJ CHWILI, W ZALEŻNOŚCI OD TEGO, CZY CHODZI PANU O CENTRUM UKŁADU, CZY O JEGO KRAWĘD.
- Odpada; nie ma mowy, żebymy się wyrobili. Podajcie mi trajektorię bezporednią.
- TRAJEKTORIA BEZPOŚREDNIA DOPROWADZIŁABY DO DZIEWIĘCIUSET PIĘĆDZIESIĘCIU OŚMIU KOLIZJI BEZPOŚREDNICH i CZTERYSTU JEDENASTU TYSIĘCY DWÓCH OTARĆ I KOLIZJI PRAWDOPODOBNYCH.
- Zastosować.
Ojcowie Miasta zamilkli. Amalfi zastanawiał się przez chwilę, czy maszyna może osłupieć. Wiedział, że Ojcowie nigdy nie użyją trajektorii bezporedniej - kolidowałoby to z kwintesencją kierującej nimi logiki, zawartą w krótkim "bezpieczeństwo miasta przede wszystkim" - i bardzo mu to odpowiadało. Wydał swoje polecenie tylko ze względu na tempo przygotowań na Czapli VI. Miał mocne przeczucie, że to chwilowe osłupienie znacznie je przyspieszy.
I w rzeczy samej już w czternacie miesięcy później dłoń Amalfiego zacisnęła się na drążku sterowniczym Czapli VI, a sam burmistrz rzucił krótkie:
- Start!
Lot Czapli VI z jej rodzimego gwiazdozbioru akolickiego w poprzek Galaktyki to cała historia, szczególnie z punktu widzenia rejestrujących go urządzeń. Czapla VI była małym wiatem, znacznie mniejszym niż Merkury, niemniej nigdy do tej pory żadne ciało o takiej masie nie poruszało się wewnątrz zamieszkanej Galaktyki z prędkocią znacznie przekraczającą szybkoć wiatła. Poza Mizoginią, która oderwała się od Galaktyki tuż przy samej jej krawędzi i przebyła już spory kawałek drogi w kierunku Messiera 31 w Andromedzie, nigdy żadne tego typu ciało nie posiadało napędu wiratorowego ani żadnego innego. Jej przelot na zawsze okaleczył banki danych wszystkich po drodze urządzeń rejestrujących, a samo wspomnienie, wyryte w mózgach co bardziej wrażliwych obserwatorów, było wcale nie mniej wstrząsające.
Teoretycznie Czapla VI posuwała się po wytyczonym dla niej przez Ojców Miasta długim łuku, prowadzącym po powierzchni całej Galaktyki od peryferii akolickiej gromady gwiazd aż do rodka Małego Obłoku Magellana. (Oczywicie do jego rodka ciężkoci; oba obłoki zbyt niedawno bowiem odłączyły się od Galaktyki, żeby wykształcić już okrelone martwe centra orbitalne, tak charakterystyczne dla mgławic spiralnych). Czapla VI starała się przy tym jak najskrupulatniej trzymać swego toru.
Ale przy szybkoci, z jaką planeta się poruszała, szybkoci, którą trudno byłoby wyrazić nawet w wielokrotnociach c, starej, arbitralnie uznanej za graniczną prędkoci wiatła - najmniejsze odchylenie od wyznaczonej orbity, choćby trwające tylko kilka mikrosekund potrzebnych Ojcom Miasta na wprowadzenie odpowiedniej korekty, stawało się wypadem w bok o gigantycznej skali.
Tak jak inni wędrowcy, Amalfi przywykł do podróżowania z szybkocią nadwietlną, ale w normalnie zagęszczonej próżni, gdzie rzadkoć punktów odniesienia sprawiała, że takich szybkoci w ogóle się nie czuło. Tak jak inni wędrowcy podróżował także po powierzchni planet, w pojazdach, w których miesznie mała szybkoć wydawała się wręcz niebezpieczna, a to tylko dlatego, że wielka iloć mijanych z bliska punktów topograficznych bardzo ją wyolbrzymiała. Teraz dowiadywał się, co to znaczy poruszać się z porównywalną szybkocią wród gwiazd.
Raz po raz truchlał na balkonie ratusza na widok gwiazdy, która zupełnie niewidoczna jeszcze pół sekundy wczeniej, mknęła nagle z potworną szybkocią wprost na niego, rozdymając swój olepiający blask aż do zupełnego przesłonięcia nieba nad jego głową i...
Czerń.
Czekał podwiadomie na ogłuszający wist, jaki powinien towarzyszyć takiemu przemknięciu gwiazdy koło Czapli VI. Twarz ciągle go jeszcze szczypała, od podmuchu promieniowania, które pomimo ochronnego ekranu wiratorów, otaczających całą Czaplę VI twardą, niemal krzyżowo spolaryzowaną kopułą pola, potężnie go przypiekło.
Koniecznoć stałego korygowania toru lotu planety nie wynikała oczywicie z niekompetencji Ojców Miasta. Kłopot polegał po prostu na tym, że Czapla VI zbyt słabo reagowała na stery, by najszybciej nawet wprowadzone poprawki mogły jej zapewnić pełną stabilnoć. Przełożenie rozkazów Ojców Miasta na taką reakcję maszyn trwało długie, cenne ułamki sekund. Gładkoć lotu zakłócał także jeszcze jeden poważny czynnik. Kiedy cały ruch wirowy Czapli VI został przetworzony na ruch orbitalny, w szybkoć zmieniono również jej znaczną wibrację osiową i w tej chwili nic nie można było już poradzić na wywoływane przez nią zakłócenia lotu.
Gdyby oprócz zespołów napędowych miasta uniwersalnego i wędrowca, którego mieszkańcy wymarli od zarazy, Amalfi umiecił na powierzchni planety także swoje własne wiratory, Czapla VI lepiej zapewne reagowałaby na zmiany położenia drążka sterowniczego. W każdym razie można byłoby wtedy pozostawić energię wibracji jako rzeczywistą wibrację, bo to, że planeta hutałaby się podczas lotu w tę czy w tamtą stronę, nie miałoby żadnego znaczenia - pod warunkiem oczywicie, że dokładnie trzymałaby się ustalonego kursu. Ale burmistrz zdecydował się nie pozbawiać zespołów napędowych swojego miasta i to dla najbardziej przekonującej z przyczyn; aby zapewnić mu szansę przetrwania. Tylko jedna z maszyn brała udział w locie Czapli VI - ogromny obrotowy wirator z Szećdziesiątej Ulicy. Inne - w tym także przeciążony, ale teraz już prawie zupełnie wystygły wirator z Ulicy Dwudziestej Trzeciej - odpoczywały.
- ...wzywam wędrowną planetę, wzywam wędrowną planetę... Czy na tym czym są jakie istoty rozumne?! ...Epsilon Krzyża, czy udało wam się nawiązać łącznoć z tym, co włanie koło was przeleciało?... Wzywam wędrowną planetę! Macie kurs zderzenia z nami... piekło i potępienie!!!... Wzywam Eta Palinuri! Ta cholerna planeta włanie skosiła nam trawę i kieruje się na was. Jest albo martwa, albo nikt nad nią nie panuje... Wzywam wędrowną planetę, wzywam wędrowną planetę...!
Nie było czasu odpowiadać na te oszalałe wołania zalewające miasto jak wiosenne potoki, biorące swój początek w mijanych z daleka, z bliska, o włos, przed samym nosem, tuż z tyłu - jednym słowem, w cudem mijanych wiatach. Odbiór tych wezwań można byłoby oczywicie potwierdzić, ale takie potwierdzenie wymagałoby jakich wyjanień, a Czapla VI znalazłaby się daleko poza zasięgiem ultrafonów, zanim zdążyłaby wyemitować choć kilka zdań. Do odpowiedzi na najbardziej przerażone z zapytań można byłoby użyć diraka, ale takie rozwiązanie miało dwie wady. Pierwszą, mniej istotną, polegającą na tym, że z uwagi na ogromną iloć zgłoszeń, miasto nie byłoby w stanie odpowiedzieć na wszystkie; i drugą, znacznie ważniejszą - taka odpowiedź zostałaby usłyszana zarówno przez Ziemię, jak i przez głównego rywala w tym wycigu.
Amalfi nie bardzo dbał o to, co usłyszy Ziemia, ona i tak doć już się nasłuchała o locie Czapli VI. Natomiast wszystko, co dotyczyło drugiej strony w tym szaleńczym wycigu, interesowało Amalfiego, i to bardzo.
O'Brien nie spuszczał obiektu zainteresowań burmistrza z centrum pola widzenia swojego trutnia i ilekroć Amalfi miał ochotę spojrzeć na mały, zamontowany na balustradzie dzwonnicy ratusza ekran, widział na nim ogromną, lniącą, niewinnie wyglądającą kulę. Od kiedy nowy mieszkaniec dżungli przyłączył się do "marszu na Ziemię", nie uczynił nic niezwykłego lub choćby interesującego. Co jaki czas ucinał sobie pogawędkę z Królem; znacznie rzadziej z innymi wędrowcami. Nuda panująca w dżungli ożywiła ruch wycieczkowy między miastami, ale przybysz nie brał w nim żadnego udziału. Z dostępnych O'Brienowi informacji wynikało, że nikt do tej pory go nie odwiedził, ani razu też nie wysłał ze swego pokładu żadnego z własnych gigów. Można to była, prawdę powiedziawszy, uważać za rzecz doć naturalną. Wędrowcy generalnie wolą przebywać w samotnoci, dlatego zawsze potrafią zrozumieć czyją niechęć do bratania się z innymi, o ile nie zostanie ona wyrażona w sposób nadmiernie agresywny. Krótko mówiąc, przybysz wietnie grał rolę jeszcze jednego zwykłego, szeregowego uczestnika hidżry, jeszcze jednego birnamskiego drzewa maszerującego na wzgórze Dunsinane...
I jeli nawet ktokolwiek w dżungli domylał się, kim przybysz był naprawdę, to nic, co docierało do Amalfiego za porednictwem kamer O'Briena, na to nie wskazywało.
Tuż ponad miastem pojawiła się ogromna gwiazda, której jasny błękit błyskawicznie zmienił się w dopplerowską czerń, a ona sama - w punkt znikający po przeciwnej stronie nieba. Dżungla powinna znaleźć się w zasięgu optycznych teleskopów Ziemi już w ciągu najbliższych dni i to ona stawała się coraz częciej trecią rozmów prowadzonych przez komunikatory, odsuwając lot Czapli VI na dalszy plan. Amalfi pokładał wielkie zaufanie w Ojcach Miasta, ale przerażający pochód gwiazd tuż nad jego głową nie zmniejszył jego troski o to, czy ich wyliczenia były rzeczywicie absolutnie dokładne. Zjawienie się w okolicach Ziemi tuż przed lub tuż po dniu "Z" miałoby katastrofalne następstwa.
Ale Ojcowie Miasta uparcie twierdzili, że Czapla VI przeleci przez układ słoneczny dokładnie w zaplanowanym terminie i ta odpowiedź musiała go na razie zadowolić. W takich sprawach Ojcowie nigdy się jeszcze nie pomylili. Amalfi wzruszył bez przekonania ramionami i połączył się z Wydziałem Astronomicznym.
- Jake! Tu burmistrz. Słyszał pan kiedy o czym takim jak oscylacja ekliptyczna?
- Jako niemowlę. Co jeszcze? - spytał astronom z rozdrażnieniem.
- Tak. Niech mi pan powie, co mam zrobić, żeby wprowadzić trochę takiej oscylacji do naszej obecnej orbity.
Astronom zachichotał irytująco.
- Najlepiej szybko utyć. Oscylacja ekliptyczna jest wynikiem warunków panujących wokół słońc, a panu brak na razie odpowiedniej masy. Dolna granica, o ile dobrze pamiętam, wynosi jeden i pięć dziesiątych razy dziesięć do trzydziestej kilogramów siła, ale niech się pan co do tego upewni u Ojców Miasta. Nie mylę się na pewno co do rzędu wykładnika potęgi.
- Niech to diabli - zaklął Amalfi. Odwiesił słuchawkę i nie spiesząc się, zabrał do zapalania cygara, w czym wyraźnie przeszkadzały mu, widziane kątem oka, pędzące gwiazdy. Za każdym razem, kiedy która z nich przelatywała z olepiającym błyskiem tuż obok miasta, cygaro najwyraźniej przygasło. W końcu udało mu się jednak pokonać złoliwoć przedmiotu i zaciągając się głęboko wonną mgiełką, znów kazał się połączyć, tym razem z Hazletonem.
- Mark? Próbowałe mi kiedy wytłumaczyć, jak to czasami muzyk gra nieco szybciej początek i koniec jakiego utworu po to, by móc wolniej zagrać jego częć rodkową. Czy dobrze to zrozumiałem?
- Tak, na tym włanie polega tempo rubato. W dosłownym tłumaczeniu: "skradziony czas".
- Chodzi mi o to, żeby włanie co takiego wprowadzić do lotu tej kupy kamienia, kiedy będziemy przechodzili przez układ słoneczny. Zależy mi na tym, żeby zwolnić odrobinę w okolicach Ziemi, ale tak, by sumaryczny czas przelotu przez układ się nie zwiększył. Masz na to jaki pomysł?
Przez chwilę w słuchawce panowała cisza.
- Nic mi nie przychodzi do głowy, szefie. Kontrolowanie tego rodzaju lotu jest często prawie intuicyjne. Sam mógłby pan to zrobić pewnie znacznie lepiej niż O'Brien ze wszystkimi swoimi urządzeniami sterowniczymi.
- W porządku. Dzięki.
Jeszcze jedno pudło. Przy tej szybkoci o ręcznym sterowaniu lotem nie mogło być w ogóle mowy. Żaden pilot, w tym także Amalfi, nie miał takiego refleksu, żeby precyzyjnie pokierować Czaplą VI. A to przecież włanie koniecznoć uzyskania choćby jednosekundowej absolutnej precyzji lotu planety nasunęła mu pomysł wykorzystania oscylacji ekliptycznej. Nawet gdyby mu się to udało, nie miałby żadnej pewnoci, że w krytycznym momencie będzie w stanie wprowadzić do trajektorii lotu Czapli VI matematycznie cisłą korektę, dla dokonania której przebył dziesiątki tysięcy lat wietlnych.
- Carrel?! Czy możesz przyjć tu do mnie na górę?
Chłopak zjawił się prawie natychmiast. Znalazłszy się na balkonie, nie mógł oderwać wzroku od przelatujących w straszliwym pędzie gwiazd. W jego oczach czaiło się co, co do złudzenia przypominało Amalfiemu trzymany w twardych ryzach strach.
- Słuchaj no, Carrel. Ty zaczynałe z nami chyba jako tłumacz, prawda? Musiałe więc czysto używać w swojej pracy głoso-drukarek.
- Owszem, proszę pana.
- To wietnie. Powiniene zatem pamiętać, co się dzieje, kiedy wózek tej maszyny zawraca i robi odstęp między następnym wierszem. Mniej więcej w połowie nawrotu hamuje delikatnie, żeby impetem swego uderzenia nie rozbić ogranicznika drukarki. Tak to mniej więcej wygląda, prawda? Otóż chciałbym wiedzieć, jak się uzyskuje to zwolnienie nawrotu wózka.
- W małych maszynach powrotna linka umieszczona jest na krzywce, a nie na krążku - powiedział powoli Carrel, marszcząc czoło. - Ale duże, skomplikowane urządzenia, takie jakich używamy podczas negocjacji wielostronnych, są sterowane elektronicznie czym, co się nazywa klistron. Ale jak o n działa, nie mam pojęcia.
- Dowiedz się - polecił Amalfi. - Dzięki, Carrel, o to mi włanie chodziło. Chcę, żeby takie urządzenie włączono w obecny obwód pilotażu, ale w taki sposób, by szczyt efektu hamowania przypadł na moment naszego przejcia przez układ słoneczny. Przypuszczam, że dzięki temu udałoby się jednoczenie utrzymać nasz termin dotarcia do Obłoku Magellana. Mylisz, że to możliwe?
- Chyba tak, proszę pana, brzmi to doć prosto - odparł Carrel i zszedł na dół, nie czekając na pozwolenie. Pół sekundy później miasto minął jaki pokryty plamami
czerwony gigant, tym razem naprawdę o włos. Zadzwonił telefon.
- Pan burmistrz? Mówi O'Brien. Dżungla zbliża się do Ziemi. Czy mam pana przełączyć?
Amalfi drgnął. Tak szybko?! Czapla VI w dalszym ciągu była megaparseki od miejsca spotkania. Wyobrażenie sobie szybkoci, przy której przybycie w okolice Ziemi na czas ciągle jeszcze byłoby możliwe, przekraczało jego możliwoci. Oszałamiające pędem migotanie gwiazd zaczęło naraz wywierać efekt uspokajający.
- Tak, niech pan mi da pełnego diraka na wszystkich obwodach i przygotuje się do przerzucenia nas na kurs alternatywny. Czy pan Hazleton kontaktował się już z panem?
- Jeszcze nie - odparł pilot. - Ale zespoły pilotażu anonsowały mi jaką działalnoć Ojców Miasta, prowadzoną, jak rozumiem, na polecenie pana albo menedżera miasta. Wygląda na to, że w czasie opozycji będziemy pozbawieni komputerowego sterowania lotem.
- Zgadza się. No dobrze, O'Brien, niech mnie pan przełącza - powiedział Amalfi. Założył swój ogromny hełmofon wizyjny i...
...znalazł się z powrotem w dżungli.
Ławica miast, wytracając gwałtownie szybkoć, wchodziła włanie w tak zwaną grupę lokalną - arbitralnie ustanowiony obszar o promieniu pięćdziesięciu dziewięciu lat wietlnych, z umieszczonym w jego centrum ziemskim słońcem. Pomimo wielkich fal migracyjnych, które pomieciły setki milionów ludzi w inne, dalej od centrum położone regiony wszechwiata, był to w dalszym ciągu najgęciej zaludniony obszar całej Galaktyki. Rozbrzmiewające teraz w słuchawkach wędrowców sygnały wywoławcze zdawały się pochodzić z miejsc na zawsze pogrzebanych w historii: Eridana 40, Procyon, Krzyża 60, Syriusz, Łabędzia 61, Altair, RD-44048, Wilka 359, Alfa Centaura... Pojawienie się w hełmofonach głosu Ziemi nie było oczywicie żadną nowocią; usłyszeć jednak stacje nadawcze tych innych wiatów było niemal tym samym, co zostać okrzykniętym przez wartowników starożytnych Teb albo czujniki obozu generała Grunta.
Do tej pory władca dżungli zdołał już wpoić w wędrowne miasta zasady quasi-wojskowej musztry i uformować je w wielki stożek o osi długoci osiemnastu milionów mil. U jego wierzchołka umiecił małe miasta, których uzbrojenie ograniczało się zapewne do lekkiej broni defensywnej. Tuż poniżej wierzchołka - który w rzeczywistoci był paraboidalnie zaokrąglony i kształtem przypominał głowę komety - sunęły największe miasta dżungli, tworząc trzon tej przestrzennej bryły. Wród nich znajdowało się miasto samego Króla, nie było tam natomiast "nowego", który pomimo swej wielkoci trzymał się daleko z tyłu, niemal na samym brzegu formacji. To włanie takie jego usytuowanie umożliwiło trutniowi objęcie kamerami całego stożka, jako że O'Brien miał polecenie nie spuszczać z oczu przede wszystkim wielkiej, nieprzejrzystej kuli.
Podstawę stożka stanowiły miasta redniej wielkoci, ale przystosowane do prac w najtrudniejszych warunkach. One także nie posiadały raczej ciężkiego uzbrojenia, górowały jednak nad innymi tym, że ich pokładowe wiratory można było polaryzować aż do niemal całkowitej odpornoci miasta na wszelkie ataki, poza atakami ciężkich okrętów wojennych.
Generalnie rzecz biorąc, wyglądało to na kawałek niezłej roboty organizatorskiej, pozwalającej na wykorzystanie wszystkich zasobów stojących do dyspozycji Króla. Taka formacja sugerowała posiadanie potężnych odwodów i znaczną zdolnoć obronną, nie zdradzając jednoczenie zbyt otwarcie zamiaru natychmiastowego ataku.
Amalfi oparł wygodniej na ramionach ciężki hełmofon wizyjny i położył rękę na balustradzie balkonu, tuż obok krążka sterowniczego. W tym samym momencie w uszach zadźwięczał mu tubalny głos.
- Centrum Dowodzenia Siłami Obrony Ziemi do miast - zadudnił ciężko. - Rozkazuję wam wytracić całą szybkoć i do czasu rozpatrzenia waszej petycji zostać tam, gdzie jestecie.
- Nie ma mowy - odparł głos Króla.
- Dalej, ostrzegam was, że aktualnie obowiązujące zarządzenia Rady zakazują wędrowcom zbliżania się do Ziemi na mniej niż dziesięć lat wietlnych. Zarządzenia te zabraniają także urządzania zgromadzeń wędrownych miast, za co uważa się spotkanie w jednym miejscu i czasie ponad czterech organizmów miejskich. Mimo to zostalimy upoważnieni do powiadomienia was, że ten ostatni zakaz zostanie w waszym przypadku uchylony na czas rozpatrywania waszej sprawy, pod warunkiem, że nie przekroczycie limitu minimalnej odległoci od Ziemi.
- Włanie go przekraczamy - odparł natychmiast Król. - Będziecie musieli dobrze się nam przyjrzeć. Nie mamy zamiaru zakładać tutaj drugiej dżungli; nie przebywalimy takiego szmatu drogi na darmo.
- Wobec tego - ciągnął głos Centrum Dowodzenia Siłami Obrony Ziemi z niewzruszoną obojętnocią biurokraty, którego cały wiat ujęty został w paragrafy - prawo stanowi, że miasta biorące udział w zgromadzeniu podlegają rozbiórce. W tym wypadku, tak jak w każdym innym, zastosowany zostanie pełny wymiar kary.
- Nie zostanie, tak jak nie jest stosowany w dziewięćdziesięciu czterech wypadkach na każde sto. Nie mamy zamiaru używać siły, ani zagrozić Ziemi niczym innym jak tylko kilkoma głonymi skargami. Przylecielimy tutaj, ponieważ był to jedyny sposób na uzyskanie sprawiedliwego rozpatrzenia naszej proby. Chodzi nam tylko i wyłącznie o sprawiedliwoć.
- Zostalicie ostrzeżeni.
- Wy też. Nie możecie nas zaatakować. Nie omielicie się. Jestemy obywatelami, a nie bandytami. Domagamy się sprawiedliwoci i przybywamy dopilnować, by stało się jej zadoć.
W słuchawkach rozległo się krótkie "pik" wybieraka anteny przełączającego diraka na inną częstotliwoć. - Kwatera Główna, wiceadmirał MacMillan do Dowództwa Rejonu Trzydzieci Dwa - zadudnił nowy głos. - Ogłaszam Niebieski Alarm, ogłaszam Niebieski Alarm. Proszę potwierdzić.
Następne "pik", tym razem przełączające na częstotliwoć używaną przez Króla do porozumiewania się z dżunglą.
- Podciągnąć, chłopcy - powiedział Król. - Trzymać szyk. Kierujemy się do miejsca obozowiska piętnacie stopni na północ od ekliptyki, gdzie w rejony Saturna, ale dziesięć stopni przed nim. Dokładne współrzędne podam wam później. Jeżeli tam nie będą chcieli z nami gadać, to przesuniemy się w okolice Marsa i wtedy napędzimy im p r a w d z i w e g o strachu. Ale damy im jeszcze jedną szansę.
- A skąd wiesz, że oni dadzą szansę nam? - spytał kto głosem, z którego przebijało wyraźne zdenerwowanie.
- Jak ci źle tutaj, to wracaj do Akolitów. Nie będę po tobie płakał.
Pik.
- Komandor Eisenstein do kwatery Głównej. Potwierdzam Niebieski Alarm dla Dowództwa Trzydzieci Dwa. Uwaga, Rejon! Ogłaszam Niebieski Alarm. Ogłaszam Niebieski Alarm.
Pik.
- Hej, tam przy podstawie stożka! Wyhamujcie trochę! Depczecie nam po piętach!
- Opowiadasz, Budapeszt. Nasze zbiorniki tego nie pokazują.
- Psiakrew, to zajrzyjcie do nich jeszcze raz! Zaczyna mi tu cholernie wzrastać masa...
Pik.
- Kwatera Główna, wiceadmirał MacMillan do Dowództwa Rejonu Osiemdziesiąt Trzy! Ogłaszam Niebieski Alarm, ogłaszam Niebieski Alarm. Proszę o potwierdzenie. Uwaga, Dowództwo Rejonu Trzydzieci Dwa! Ogłaszam Czerwony Alarm, ogłaszam Czerwony Alarm. Proszę potwierdzić.
- Eisenstein, Dowództwo Rejonu Trzydzieci Dwa. Potwierdzam Czerwony Alarm.
Pik.
- Prozerpina Dwa, Prozerpina Dwa do Centrum Dowodzenia Siłami Obrony Ziemi. Zaczynamy przejmować pierwsze z tych miast. Jakie instrukcje?
(- Gdzie, u diabła, jest ta Prozerpina? - spytał Amalfi Ojców Miasta.
- PROZERPINA JEST GAZOWYM GIGANTEM O ŚREDNICY JEDENASTU TYSIĘCY MIL, POŁOŻONYM POZA ORBITĄ PLUTONA W ODLEGŁOŚCI...
- Starczy. Cicho.)
- Centrum Dowodzenia do Prozerpiny Dwa. Przestań chlipać, wytrzyj nos. Wszystkim zajmuje się Kwatera Główna. Wstrzymaj się od jakichkolwiek akcji.
Pik.
- Budapeszt, oni biorą nas w widły!
- Widzę. Zakładajcie obóz, tak jak mówiłem. Dopóki nie popełnimy jakiego prawdziwego przestępstwa, nie omielą się nas tknąć i dobrze o tym wiedzą. Nie dajcie się nastraszyć tej paradzie glin.
Pik.
- Pluton Jeden, Pluton Jeden, do Centrum Dowodzenia Obroną Ziemi. Przejmujemy awangardę miast.
- Siedź spokojnie, Pluton Jeden.
- Nie zobaczycie ich już więcej, dopóki nie założą obozu. My jestemy w opozycji z Prozerpiną, ale Neptun i Uran są zupełnie poza torem lotu...
- Mówię, siedź spokojnie!
Ziemskie słońce na ekranach trutnia powoli stawało się coraz większe, a poruszał się on z tą samą szybkocią co cała dżungla. Z miasta Słońce nadal pozostawało niewidoczne, a oglądane w wizjofonie było maleńką żółtą iskrą. Wyglądało jak łuk węglowy, widziany przez system optyczny ustawiony na nieskończonoć.
Ale było to bezsprzecznie ojczyste słońce. Patrzący na nie Amalfi poczuł nagle dziwny ucisk w gardle. W tej chwili Czapla VI mknęła przez centrum Galaktyki, gdzie ze względu na maskujące obłoki gwiezdnego pyłu, nie było widocznego z Ziemi zagęszczenia gwiazd. Pędząca planeta zostawiła za sobą włanie jedną z takich mgławic czerni, w której każde słońce zdawało się zjawą, a każde szczęliwe jego ominięcie - cudem. Przed nią otwierało się przeciwległe ramię Drogi Mlecznej, a w nim ten jeden zdumiewający wiat.
Amalfi zupełnie nie mógł zrozumieć, dlaczego unosząca się daleko przed nim w wizjofonie maleńka, niczym nie różniąca się od innych iskierka przyprawia go o tak nieznone szczypanie i wilgotnienie oczu.
Dżungla zdążyła już się prawie zupełnie zatrzymać, zmniejszając szybkoć do wielkoci odpowiedniej dla lotu międzyplanetarnego i w dalszym ciągu ją wytracając. Po upływie następnych dziesięciu minut prędkoć miast w stosunku do Słońca spadła do zera i kamery trutnia znów pokazały Amalfiemu co, co widział tylko raz w całym swoim życiu - Saturna. Dla burmistrza, przywykłego do mylenia kategoriami odległoci międzygwiezdnych, planeta zdawała się unosić na wyciągnięcie ręki.
Żaden ziemski astronom amator korzystający z nowego, niepewnego i źle ustawionego teleskopu nie mógł patrzeć na tę upiercienioną planetę bardziej zdumionymi oczyma. Amalfi w pierwszej chwili po prostu osłupiał. To, co zobaczył, było nie tylko niewiarygodnie piękne, ale także absolutnie niemożliwe. Gazowy gigant ze sztywnymi piercieniami! A do tego z krążącą wokół niego jeszcze jaką inną planetą o rednicy co najmniej trzech tysięcy mil - oczywicie oprócz normalnej rodziny satelitów, wielkocią dorównujących Czapli VI. Po co w ogóle opuszczał kiedykolwiek system słoneczny, skoro tuż pod bokiem rodzinnej planety istniał wiat tak niesłychanie anomalny?
Pik.
- Zakładajcie obóz - polecił Król. - Zatrzymamy się tutaj na jaki czas. Psiakrew! Wy tam, u podstawy stożka, ciągle włazicie nam na plecy. Musimy się tutaj zatrzymać! Czy to nigdy do was nie dotrze?
- Wytracamy szybkoć w zupełnym porządku, Budapeszt. To ten nowy skrobie wam marchewki. Wygląda na to, że ma jakie kłopoty.
Diagnoza wydawała się trafna. Ogromny kulisty obiekt oddzielił się wyraźnie od trzonu formacji i znajdował się w tej chwili już daleko w przodzie, zbliżając się prawie do czubka stożka. Cała kula drżała lekko podczas tego wyłamywania się z szyku i co jaki czas matowiała, jakby pod wpływem nagłej i niekontrolowanej polaryzacji.
- Połączcie się z nim i zapytajcie, czy nie potrzebuje jakiej pomocy. A reszta na orbity!
Amalfi bez namysłu warknął:
- O'Brien, czas!
- Zgodny z planem, proszę pana.
- Skąd będę wiedział, kiedy ten drążek zacznie działać?
- On już działa, panie burmistrzu - odparł pilot. - Ojcowie Miasta wyłączyli się natychmiast po dotknięciu go przez pana. Usłyszy pan sygnał ostrzegający na pięć minut przed wejciem naszego hamowania w głęboki fragment krzywizny, a potem co pół sekundy, dopóki z niej nie wyjdziemy. Przez dwie i pół sekundy od ostatniego "bip" wszystko w pana ręku. A potem drążek zostanie odłączony i stery przejmą z powrotem Ojcowie Miasta.
Pik.
- Admirale MacMillan, czy ma pan zamiar w ogóle podjąć jaką akcję? Jeli tak, to chciałbym wiedzieć jaką?
Nowy głos dochodzący z diraka wzbudził w Amalfim natychmiastową antypatię. Był monotonny, nosowy i tak wyprany z wszelkich emocji, że do złudzenia przypominał głos generatora mowy. Ludzka była w nim tylko nieuchwytna nuta faryzeuszostwa zabarwionego kropelką Angst*. Amalfi miał nieodparte wrażenie, że w czasie rozmowy jego właciciel nigdy nie patrzy swemu rozmówcy w twarz. Z całą pewnocią człowiek ten nie mógł znajdować się na powierzchni ziemi i szukać wzrokiem na niebie nadciągających petentów. Natomiast niemal na pewno już doć dawno temu zaszył się bezpiecznie gdzie w głębokim schronie.
- W tej chwili żadnych, ekscelencjo - odparł głównodowodzący ziemskiej policji. - Zatrzymali się i są chyba skłonni okazać rozsądek. Poleciłem komandorowi Eisensteinowi, by czuwał nad zachowaniem całkowitego porządku w ich obozie.
- Admirale, te miasta złamały prawo. Znalazły się tutaj wbrew zakazowi zbliżania się do Ziemi, a już sama wielkoć ich zgromadzenia jest ciężkim przestępstwem. Czy jest pan tego \wiadom?
- Tak, panie prezydencie - odparł MacMillan głosem pełnym najwyższego szacunku. - Jeżeli życzy pan sobie, żebym nakazał jakie aresztowania...
- Nie, nie, nie. Nie możemy przecież aresztować całej tej bandy latających trampów. Tu trzeba rodków odpowiednich i stanowczych, admirale. Tym ludziom należy dać lekcję. Nie możemy dopucić do tego, by całe flotylle miast ciągnęły na Ziemię, kiedy tylko przyjdzie im na to ochota. To jest fatalny precedens. Wskazuje na zupełny upadek gwiezdnej moralnoci. Jeli nie przywrócimy poszanowania dla pionierskich cnót naszych przodków, wiatła na całej Ziemi zgasną, a międzygwiezdne cieżki pozarasta trawa.
- Tak jest, panie prezydencie - powiedział głównodowodzący. - Dobrze powiedziane, jeli wolno mi wyrazić swoją opinię. Oczekuję pańskich rozkazów, panie prezydencie.
- Mój rozkaz brzmi: niech pan co zrobi. Ten obóz jest ropiejącym wrzodem na błękitnym ciele naszego nieba. Czynię pana osobicie odpowiedzialnym za jego usunięcie.
- Tak jest, panie prezydencie. - Głos admirała zadźwięczał jak najtwardszy metal. - Komandorze Eisenstein, proszę przystąpić do realizacji Operacji A. Dowództwo Rejonu Osiemdziesiąt Trzy! Czerwony Alarm, ogłaszam Czerwony Alarm.
- Dowództwo Rejonu Osiemdziesiąt Trzy potwierdza Czerwony Alarm.
- Eisenstein do głównodowodzącego..
- Słucham, MacMillan.
- Admirale, na pańskie ręce przekazuję swoją rezygnację. Instrukcje pana prezydenta nie nakazywały przeprowadzania Operacji A. Nie wezmę na siebie tej odpowiedzialnoci.
- Niech pan wykona rozkaz, komandorze - odparł zimno głównodowodzący. - Przyjmę pańską rezygnację p o przeprowadzeniu Operacji.
Miasta zawisły bez ruchu na swych orbitach, w napięciu oczekując na rozwój wypadków. Przez kilka sekund nic się nie działo. Nagle z nicoci otaczającej dżunglę zaczęły wypryskiwać gruszkowate policyjne okręty. I niemal w tej samej chwili cztery miasta zamieniły się w rozszalałe chmury wrzącego gazu.
Obwody akomodacyjne trutnia zwarły gwałtownie przesłony, zmniejszając intensywnoć przekazu do poziomu, przy którym znów można było dojrzeć cokolwiek przez olepiającą jasnoć wybuchu. Przez długą jak wiecznoć sekundę miasta pozostały zawieszone w kompletnym bezruchu, najwyraźniej całkowicie oszołomione tym, co się stało. Podobnie jak Amalfi; żadne z nich nie mogło sobie wyobrazić, żeby Ziemia posunęła się do czego takiego. Tylko jedyna w swoim rodzaju mieszanina poczucia winy i bestialstwa mogła zaowocować tak morderczą reakcją na obecnoć miast. Ale widać pan prezydent i admirał MacMillan byli w stanie dostarczyć potrzebnych do tej mieszaniny składników...
Pik.
- Walczyć! - rozległ się potężny ryk Króla. - Walczyć, durnie! Rozniosą nas wszystkich w gaz! Walczcie!
Następne miasto rozpadło się na atomy. Policja wprowadziła do akcji miotacze Bethego, a ponieważ wszystkie obwody akomodacyjne miast dostosowały się do poziomu jasnoci wybuchów wodorowych, nie były w stanie pokazać bladych promieni naprowadzających tej groźnej broni. Było to z pewnocią rozmylnie wprowadzone utrudnienie zastosowania się do rozkazów Króla.
Ale Budapesztowi udało się już wyrwać z głowicy stożka; zataczając szeroki łuk ruszył na Ziemię. Plunął morderczą salwą ognia w statki policyjne i jeden z nich trafił. Masa rozżarzonego, topiącego się metalu pojawiła się w wizjofonie Amalfiego jako blada plamka, która prawie natychmiast zgasła. W lad za Królem pomknęło kilka mniejszych miast, potem kilkanacie. A potem nagle cała, ogromna fala...
Pik.
- MacMillan! Niech pan ich zatrzyma! Każę pana rozstrzelać! Oni dokonają inwazji...
Z każdą sekundą na niebie pojawiało się coraz więcej pojazdów policyjnych. Obszar, w którym obozowały miasta, zaczął stopniowo zmieniać się w coraz lepiej widoczną mgławicę cząsteczek gazu, pyłu, skroplonego metalu i pary wodnej. Poród tego wszystkiego, już prawie na granicy widocznoci, krzyżowały się rozbiegane promienie naprowadzające miotaczy Bethego. Odległe Słońce zaczęło wywierać już swój wpływ i cała masa mgły, promieniując wtórnie, zalała scenę walki pogłębiającą się, lniącą powiatą, na którą obwody akomodacyjne nic nie mogły poradzić. Widok przekazywany przez kamery trutnia do złudzenia przypominał Amalfiemu NGC 1435 w Byku, z wybuchającymi miastami zastępującymi Super Nowe w Plejadach.
Ale tych Super Nowych było znacznie więcej niż byłaby to możliwe, gdyby to tylko miasta się w nie zmieniały, a niektóre z nich rozbłysły daleko poza obszarem obozu. Ku swemu absolutnemu zaskoczeniu Amalfi zauważył, że pojazdy policyjne zaczynają eksplodować równie szybko, jak się pojawiają. Kłębowisko zupełnie pozbawionych organizacji miast zaczynało najwyraźniej przechodzić do kontrataku. Lecz przecież wrodzony brak zdolnoci do prowadzenia działać wojennych wykluczał możliwoć, że to im włanie należy przypisać te ogromne straty policyjne: Musiało dziać się co jeszcze, co zupełnie innego; między oddziałami policji szalała jaka upostaciowiona mierć...
- Dowództwo Osiemdziesiąt Trzy! Operacja A, wariant Alfa - biegiem!
Jaki ciężki krążownik policyjny wybuchł w niewiarygodnej, bezdźwięcznej eksplozji.
Miasta wygrywały. A przecież każdy pojazd policyjny mógł sobie bez najmniejszego trudu poradzić z trzema wędrowcami - i w momencie rozpoczęcia tego pogromu na każde miasto przypadło co najmniej pięć okrętów wojennych. Wędrowcy nie mieli żadnej szansy.
A jednak wygrywali. Gotując się z wciekłoci, ruszyli rwącym strumieniem na Ziemię, a okręty policyjne, wyposażone w najbardziej morderczą broń, jaką wymyliła ludzkoć, wybuchały na całym niebie jak mydlane bańki.
A na samym przodzie, wysforowana nieco przed tłum rozjuszonych miast, pędziła najwyraźniej nie kontrolowana przez nikogo, olbrzymia srebrna kula.
Amalfi widział już teraz samą Ziemię - mikroskopijny, błękitnozielona kropka zawieszona w bezmiarze czerni. Pomimo iż z fantastyczną szybkocią zaczęła zmieniać się w wyraźną tarczę, nie próbował lepiej jej się przyjrzeć; nie chciał jej widzieć. Już wystarczająco zatarła mu jasnoć widzenia mgiełka sentymentalnych łez, wyciniętych widokiem rodzinnego słońca.
Ale oczy same mu do niej wracały. Dojrzał błysk czapy lodowej na jednym z biegunów...
... bip!...
Ten dźwięk wstrząsnął nim całym. Uzmysłowił sobie nagle, że sygnał rozległ się nie po raz pierwszy. Miasto przemknie przez układ słoneczny w ciągu następnych dwóch i pół sekundy albo nawet szybciej - nie miał przecież najmniejszego pojęcia ile razy to "bip!" dobijało się już próżno do jego wiadomoci zahipnotyzowanej walką z błękitnozielonkawą planetą.
Z największym wysiłkiem swojej wrodzonej intuicji mógł się tylko domylać, że to włanie t e r a z...
Pik.
- MIESZKAŃCY ZIEMI!!! MY, MIASTO WSZYSTKICH PRZESTRZENI WZYWAMY WAS...
Jednym gładkim ruchem przesunął drążek sterowniczy o trzy milimetry w dół i w prawo. Ojcowie Miasta natychmiast wyrwali mu go z rąk. Ziemia zniknęła; to samo zrobiło ziemskie słońce. Czapla VI zaczęła gwałtownie przyspieszać, odzyskując swoją nieprawdopodobną, niosącą ją na drugą stronę Galaktyki, prędkoć; tę prędkoć, którą obdarzyły ją pomiertnie dwa wędrowne miasta.
- ...WASI NATURALNI NA ZAWSZE WŁADCY, SYNOWIE GWIAZD, PRAWNI SPADKOBIERCY WSZELAKIEJ MĄDROŚCI WIECZNEGO WSZECHŚWIATA, NOWI PANOWIE DEKADENCKIEJ CYWILIZACJI ZIEMI - NADCHODZĄ!!! ROZKAZUJEMY WAM PRZYGOTOWAĆ SIĘ...
W tym momencie źródło napuszonego głosu przestało nagle istnieć. Błękitna plamka, która była ostatnim widzianym przez Amalfiego obrazem jego przodków, zniknęła już długie sekundy wczeniej.
Cała Czapla VI zadrżała, gwałtownie i rozbrzmiała hukiem gigantycznego zderzenia. Amalfi upadł ciężko na podłogę balkonu, a wielki wizjofon przekrzywił mu się na głowie i ramionach, odcinając go od obrazu toczonej w dżungli bitwy.
Ale nie miało to już dla niego żadnego znaczenia. Ten gwałtowny wstrząs i mierć tamtego osobliwego głosu oznaczały koniec prawdziwej bitwy. Oznaczały koniec jakiegokolwiek realnego zagrożenia dla Ziemi. Oznaczały także koniec wszystkich wędrownych miast. Nie tylko tych zgromadzonych w dżungli, ale wszystkich koczowniczych miast jako klasy, w tym także własnego miasta Amalfiego.
Bo ten wstrząs, przekazany dzwonnicy ratusza przez jądro Czapli VI, dowodził, że tę jedną chwilę osobistego kierowania lotem planety Amalfi zdołał odpowiednio wykorzystać. Gdzie na czołowej półkuli Czapli VI powstał włanie potężny, rozpalony do białoci krater. Ten krater i lady związków metali zatopionych we wrzącym szkliwie jego zboczy stały się grobowcem najstarszej ze wszystkich legend wędrowców: wegańskiego fortu orbitalnego.
Teraz już nikt nigdy nie dowie się, jak długo ta kwintesencja wegańskiej myli wojskowej czyhała gdzie w Galaktyce na tak niepowtarzalną szansę odwetu. Odpowiedzi na to pytanie nie mogła z całą pewnocią dostarczyć sama Wega - na tej zdegenerowanej planecie fort orbitalny był takim samym mitem jak we wszystkich innych rejonach Galaktyki.
A jednak istniał naprawdę. Istniał i czekał cierpliwie, aż nadejdzie moment, w którym będzie mógł zemcić się na Ziemi. Nie miał z pewnocią nadziei na wskrzeszenie błękitno-białego wegańskiego imperium, obejmującego miliony gwiazd; chciał po prostu wymazać z przestrzeni tę jedyną zwykłą planetę pewnego zwykłego słońca, która w tak niewytłumaczalny sposób zdołała obrócić w proch wietnoć Wegi. W pojedynkę nawet fort nie mógł mieć nadziei na odniesienie triumfu nad Ziemią. Ale zamieszanie wywołane "marszem" oraz przypuszczenie, że Ziemia będzie się wahała zniszczyć swoje miasta tak długo, aż będzie dla niej za późno, zdawały się dostarczać idealnej wprost okazji do uderzenia. Fort wrócił z długotrwałego, owianego mgiełką legendy wygnania, kryjąc się po pierwsze pod postacią miasta, a po drugie - baniowej postaci. Podjął swą ostatnią próbę.
Dzwonnicą lekko kołysały szczątkowe tektoniczne fale pouderzeniowe. Amalfi podniósł się z podłogi, przytrzymując się słupka balustrady balkonu.
- O'Brien, porzucamy tę kupę skały; niech leci dalej tym kursem. My startujemy. Proszę ustawić miasto na kursie alternatywnym.
- Do Wielkiego Magellana?
- Zgadza się. Naprawcie szybko wszystkie szkody wyrządzone przez trzęsienie Czapli VI. Niech pan powiadomi o wszystkim panów Hazletona i Carrela.
- Tak jest.
I w dodatku wegańska forteca prawie odniosła zwycięstwo. Zapobiegł temu tylko przelot samotnego wiata skazanego na opuszczenie Galaktyki. A Ziemia nigdy się o tym nie dowie. Z całej tej historii na zawsze znać będzie tylko mały szczegół - przelot Czapli VI przez układ słoneczny. Wszystkie pozostałe dowody wrzały teraz i wtapiały się w stygnące zbocza krateru, który wyrósł na zwróconej w kierunku lotu półkuli planetoidy. A Amalfi miał zamiar dopilnować, żeby nawet jej nazwa była dla Ziemi na zawsze stracona...
Jak Ziemia była na zawsze stracona dla wędrowców.
W gabinecie burmistrza zebrali się absolutnie wszyscy: Dee, Hazleton, Carrel, doktor Schloss, sierżant Anderson, Jake, O'Brien, technicy, a za pomocą obejmującego całe miasto systemu dwustronnej łącznoci wizyjnej także wszyscy pozostali mieszkańcy miasta - nawet jego Ojcowie. Było to pierwsze tego typu zebranie od czasów ostatnich wyborów, tych, po których menedżerem miasta został Hazleton. Tylko niewielu sporód obecnych uczestników zebrania pamiętało tamto wydarzenie, oczywicie poza Ojcami Miasta.
Amalfi zaczął mówić. Jego głos brzmiał rzeczowo, spokojnie, bezosobowo, słowa kierował do wszystkich zebranych, do miasta jako organizmu; ale patrzył prosto na Hazletona.
- Przede wszystkim - powiedział - jest niesłychanie ważne, żeby każdy z nas zrozumiał naszą ogólną sytuację astrofizyczną. Kiedy jaki czas temu oderwalimy się od Czapli VI, planeta ta kierowała się włanie w stronę Małego Obłoku Magellana, który jest jedną z dwóch naszych galaktyk satelickich, oddalających się od Galaktyki wzdłuż jej południowego ramienia. Czapla VI w dalszym ciągu zmierza w tamtą stronę i jeżeli nie spotka jej co zupełnie nieprawdopodobnego, powinna dolecieć do Obłoku, przedostać się przez niego na drugą stronę i zniknąć w odległych rejonach międzygalaktycznych.
Pozostawilimy na niej niemal cały sprzęt odzyskany w czasie pobytu w dżungli z dwóch martwych miast, nie mielimy jednak innego wyjcia. Przeniesienie tych urządzeń na nasz pokład było niemożliwe. Niemożliwe było także pozostanie na Czapli VI, ponieważ Ziemia na pewno będzie cigała tę planetę i to albo do momentu opuszczenia przez nią naszej Galaktyki, albo tylko do chwili upewnienia się, że nas już na niej nie ma.
- Dlaczego? - rozległo się prawie jednoczenie kilka głosów osób korzystających z ogólnego systemu łącznoci wizyjnej.
- Lista przyczyn jest bardzo długa. Nasz przelot planetą przez układ słoneczny był poważnym pogwałceniem ziemskich praw. Co więcej, Ziemia zapisała także na nasze konto zniszczenie w czasie przelotu jednego z miast. Oni nie znają prawdziwej natury tego "miasta". Nawiasem mówiąc, jest bardzo ważne, żeby nigdy jej nie poznali, nawet gdyby trzymanie tego w tajemnicy miało oznaczać, że na wieki przylgnie do nas miano morderców.
Dee poruszyła się gwałtownie na znak protestu.
- Nie rozumiem, dlaczego nie mielibymy oficjalnie przypisać sobie tej zasługi. W końcu to, co zrobilimy dla Ziemi, to naprawdę wielka rzecz.
- P o n i e w a ż s p r a w a n i e z o s t a ł a j e s z c z e z a k o ń c z o n a. Dla ciebie, Dee, Weganie są starożytnym ludem, o którym po raz pierwszy usłyszała trzysta lat temu. A tymczasem Wega władała niemal całą Galaktyką znacznie wczeniej niż Ziemia, a Weganie zawsze byli - i włanie dowiedli, że w dalszym ciągu są - bardzo groźnym przeciwnikiem. Ten fort nie mógł istnieć w całkowitej próżni. Musiał od czasu do czasu zawijać do jakiego portu, podobnie jak my. A będąc okrętem wojennym o bardzo skomplikowanym wyposażeniu, potrzebował znacznie precyzyjniejszych - i częstszych - napraw, remontów czy choćby zwykłych przeglądów konserwacyjnych, niż mógłby to robić we własnym zakresie.
Amalfi rozejrzał się po zebranych sprawdzając, czy rozumieją, po czym mówił dalej.
- Gdzie w Galaktyce musi istnieć co najmniej jedna kolonia Wegan, stwarzająca, w dalszym ciągu potencjalne zagrożenie dla Ziemi. Tę kolonię trzeba otrzymać w absolutnej niewiadomoci tego, co się stało z jej główną bronią. Nie wolno nam dopucić, żeby dotarła do nich wiadomoć o zniszczeniu fortu, bo wtedy wybudują jego następcę. Tam, gdzie pierwszy poniósł klęskę, drugi może zwyciężyć. Przyczyną klęski pierwszego był koczowniczy charakter kultury, na której do tej pory opierała się hegemonia Ziemi; pokonali go wędrowcy.
Amalfi westchnął i pokiwał głową jakby do swoich niewesołych myli.
- Ale w czasie, który teraz nastąpi - kontynuował - wędrowcy nie będą czynnymi czy choćby mile widzianymi elementami galaktycznego życia. Chora na depresję Galaktyka będzie słaba jak niemowlę, a szczególna niemoc ogarnie Ziemię. Jeżeli Weganie dowiedzą się, że ich fort na nią uderzył i był zaledwie o włos od jej obalenia, to natychmiast rzucą się do budowy następnej fortecy, a wtedy... - Zwrócił się do dziewczyny: - Sama więc widzisz, Dee, że musimy zachować to w tajemnicy.
Niezupełnie przekonana o słusznoci tego, co powiedział Amalfi, Dee spojrzała na Hazletona, szukając wzrokiem jego poparcia, ale menedżer potrząsnął głową.
- Nasza własna sytuacja nie jest w tej chwili ani dobra, ani zła - ciągnął Amalfi. - Ciągle mamy szybkoć Czapli VI i w pełni kontrolujemy lot. Moglibymy zawinąć do każdego portu znajdującego się wewnątrz paraboli, którą zakreli nasza trajektoria. W końcu Ziemia posiada tylko współrzędne lotu Czapli VI i nie wie zupełnie nic o naszym miecie ani o jego obecnym kursie. Z drugiej strony, nasze urządzenia są stare i zaczynają zawodzić. Już nigdy więcej nie poniosą nas nigdzie o własnych siłach. Kiedy zawiniemy do naszego następnego portu, osiądziemy w nim już na dobre. Nie mamy pieniędzy na nowy sprzęt, a bez nowego sprzętu nie możemy zarobić pieniędzy. Stąd wybór miejsca naszego następnego lądowania będzie miał ogromne znaczenie i dokonać go powinnimy z największą rozwagą. Dlatego włanie zaprosiłem was wszystkich do wzięcia udziału w tej naradzie.
- Czy jest pan pewien, szefie - zapytał jeden z techników - że sytuacja jest aż tak zła? Chyba moglibymy co sami wyremontować...
- MIASTO NIE PRZEŻYJE NASTĘPNEGO LĄDOWANIA - powiedzieli głosem wypranym z wszelkich emocji Ojcowie Miasta. Technik z trudem przełknął linę i umilkł.
- Nasza obecna orbita - powiedział Amalfi - powinna zaprowadzić nas w końcu do większego z dwóch Obłoków Magellana. Przy rozwijanej przez nas szybkoci oznacza to jeszcze dwadziecia lat lotu. Gdybymy rzeczywicie chcieli tam dotrzeć, trzeba liczyć, że okres ten wydłużyłby się jeszcze o jakie szeć lat, bo wrzucenie normalnego tempa hamowania nie wchodzi w rachubę. Przy tej prędkoci spalilibymy wszystkie wiratory na pokładzie. Uważam, że miejscem, którego szukamy, jest włanie Wielki Obłok Magellana.
Tumult.
W całym miecie rozległy się okrzyki absolutnego zdumienia. Amalfi podniósł dłoń. Ci, którzy rzeczywicie znajdowali się w gabinecie, powoli się uspokoili, ale w innych miejscach miasta wrzawa trwała jeszcze dłuższą chwilę. Nie sprawiała ona jednak wrażenia wybuchu ogólnego protestu - była to raczej głona i burzliwa dyskusja bardzo wielkiej liczby osób.
- Wiem, co czujecie - powiedział Amalfi, kiedy nabrał już pewnoci, że jego głos dotrze przynajmniej do większoci zebranych. - To daleka droga. I do tego nie ma tam prawdziwego handlu międzygwiezdnego, a już z pewnocią nikt nie prowadzi wymiany handlowej z Galaktyką. Musielibymy się tam osiedlić na stałe, może nawet zająć uprawą roli. Byłaby to kwestia zrezygnowania z wędrownego trybu życia, kwestia wyrzeczenia się gwiezdnych przestrzeni. A ja sam doskonale wiem, jak wielkie jest to wyrzeczenie.
- Ale chciałbym, bycie wszyscy pamiętali, że nigdzie w całej właciwej Galaktyce nie ma już dla nas żadnej pracy, nie ma na nią nawet nadziei, choćbymy jakim cudem zdołali to nasze stare, rozpadające się miasto doprowadzić znów do pełnej sprawnoci. Nie mamy wyboru. M u s i m y znaleźć sobie planetę, na której moglibymy się osiedlić. Planetę, którą wolno nam będzie uznać za własną.
- PROSZĘ UDOWODNIĆ TĘ TEZĘ - odezwali się Ojcowie Miasta.
- Włanie mam zamiar to zrobić. Wszyscy wiecie, co się stało z galaktyczną gospodarką: uległa kompletnemu załamaniu. Dopóki główne szlaki handlowe posługiwały się stabilnym rodkiem płatniczym, zawsze istniała zapłata, za jaką gotowi bylimy pracować. Ale dzi taka waluta już nie istnieje. Wprowadzony włanie przez Ziemię standard leków jest nie do przyjęcia dla miast, bo miasta muszą używać tych leków jako I e k ó w, a nie jako pieniędzy. Bez tego ich załogi żyłyby zbyt krótko, żeby w ogóle móc prowadzić jakikolwiek handel. My dosłownie żyjemy z długowiecznoci. I dlatego nie możemy nią handlować.
A to jest dopiero początek. Standard leków załamie się, i to szybciej i gwałtowniej niż standard germanu. Galaktyka jest ogromna. Zanim jej gospodarka odzyska pełną równowagę, pojawią się dziesiątki nowych standardów i tysiące lokalnych systemów pieniężnych. To bezhołowie potrwa co najmniej sto lat...
- CO NAJMNIEJ TRZYSTA.
- No dobrze, co najmniej trzysta; liczyłem zbyt optymistycznie. Tak czy inaczej, jest zupełnie jasne, że nie możemy zarabiać na życie w systemie gospodarczym, który nie jest choć w miarę stabilny, jak również nie możemy czekać z zapartym tchem, aż Galaktyka znów nas wezwie. Tym bardziej że nie mamy żadnej pewnoci, czy w przyszłym, ustabilizowanym już porządku gospodarczym znajdzie się w ogóle jakiekolwiek miejsce dla wędrowców.
Szczerze mówiąc, uważam, że dla wędrowców sprawa przedstawia się beznadziejnie. Ziemia będzie na nich szczególnie cięta za "marsz", do którego ja sam z tak wielkim nakładem sił i rodków zachęciłem miasta, uważając go za jedyny sposób na zwabienie wegańskiego fortu. Ale nawet gdyby "marsz" się nie odbył, to i tak miasta straciłyby rację swego bytu z uwagi na depresję.
Nasze miasto nie jest w stanie osiągnąć już większej konkurencyjnoci kosztów produkcji. W nowej gospodarce będzie zupełnym anachronizmem. Niemal na pewno zostanie z m u s z o n e do osiedlenia się na jakiej planecie wybranej przez rząd. Ja proponuję wam po prostu, żebymy s a m i wybrali sobie miejsce ostatecznego postoju, na długo przedtem zanim rząd zacznie prowadzić przymusową akcję osiedleńczą. Proponuję wam, żebymy wybrali sobie miejsce oddalone o setki parseków od najdalszych rejonów granicznych, do których Ziemia mogłaby kiedykolwiek rocić sobie prawa; miejsce, które nieustannie oddala się z dobrą szybkocią od siedziby tego rządu i wszystkiego, co może on kiedykolwiek uznać za swą własnoć. Proponuję, bymy znalazłszy to miejsce, zakopali się w nim na dobre. Świat, w którym cieszylimy się wolnocią, zaczyna ogarniać fala nowego imperializmu. Żeby zachować tę wolnoć, musimy wydostać się daleko poza wszelkie jego granice i założyć swoje własne małe imperium.
- Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. E r a N o m a d ó w dobiegła końca. Nikt nie odezwał się ani jednym słowem. Oszołomione spojrzenia krzyżowały się z dziesiątkami oszołomionych spojrzeń.
I wtedy Ojcowie Miasta przerwali dźwięczną ciszę beznamiętnym:
- TEZA ZOSTAŁA DOWIEDZIONA. ZACZYNAMY PROWADZIĆ ANALIZĘ WYBRANEGO OBSZARU I ZA CZTERY DO PIĘCIU TYGODNI NASZ ODPOWIEDNI PODZESPÓŁ PRZEDSTAWI JEJ WYNIKI.
W wielkim gabinecie znów zapanowała absolutna cisza. Wędrowcy ważyli usłyszane słowa, wsłuchiwali się w ich dawno przebrzmiały dźwięk. Koniec z włóczęgą. Własna planeta. Stały grunt pod nogami. Codzienny wschód i zachód własnego słońca. Pogoda i pory roku - zapach wiosny. Cisza wolna od wiecznego pomruku generatorów pola. Koniec strachu, walki, klęski, ucieczki przed pogonią. Własny wiat z gwiazdami oglądanymi już zawsze tylko jako maleńkie punkty rozjaniające własne niebo.
Amalfi czekał ze spokojną pewnocią siebie. Wiedział, że najpierw zostaną podniesione najmniej istotne obiekcje, a wcale nie spieszył się do tego, żeby jak najszybciej je usunąć. Cisza zaczęła przeciągać się tak bardzo, że nagle ogarnął go niepokój, czy jego argumentacja nie stała się pod koniec wywodu nieco zbyt abstrakcyjna. Gdyby rzeczywicie tak było, to nie od rzeczy byłoby może potrącić nutę naiwnej praktycznoci...
- To rozwiązanie powinno zadowolić każdego z nas - powiedział. - Hazleton poprosił o zwolnienie go z zajmowanego stanowiska, a to z pewnocią zwolniłoby go jak najskuteczniej. Carrel w dalszym ciągu mógłby zostać menedżerem miasta, ale miasta na stałe osadzonego na powierzchni jakiej planety, co m n i e osobicie bardzo by odpowiadało, bo nie mam zbytniego zaufania, do jego pilotażu. To...
- Chciałbym panu na sekundę przerwać, szefie.
- Mów, Mark.
- To, co pan mówi, jest może bardzo piękne, ale cholernie radykalne. Nie widzę żadnego powodu; dla którego musielibymy tak całkowicie wyrzec się latania. Jasne, że Wielki Magellan jest daleko od miejsca, do którego udaje się Czapla VI; jasne, że jest to miejsce odludne i odosobnione; jasne, że nawet gdyby policja chciała nas tam szukać, to jest to obszar zbyt duży i słabo zbadany, by mogli nas tam znaleźć. Ale czy gdzie w granicach Galaktyki nie ma ani jednego miejsca posiadającego te wszystkie zalety? Dlaczego musimy osiedlać się w Obłoku, który oddala się od niej z jaką kolosalną prędkocią.
- TRZYSTA CZTERDZIEŚCI CZTERY MILE NA SEKUNDĘ.
- Och, zamknijcie się. No dobrze, więc nie z taką znów kolosalną. Jakkolwiek by było, ten obłok jest bardzo daleko - jeżeli podacie mi dokładną odległoć, to porozwalam wam wszystkie obwody! - i gdybymy kiedykolwiek chcieli dostać się z powrotem do Galaktyki, musielibymy znów użyć do tego jakiej planety.
- Zgoda. Jaką widzisz alternatywę?
- Dlaczego nie mielibymy ukryć się w jakiej dużej gromadzie gwiazd w naszej własnej Galaktyce? Nie w takiej nędznej jak gromada akolicka, ale w jednej z dużych gromad, na przykład takiej wielkiej, kulistej jak w Herkulesie. Musimy mieć na trasie naszego przelotu przynajmniej jedną taką gromadę. Może nawet trafiłaby nam się gromada cefeid, gdzie nawigacja wiratorowa jest niemożliwa dla każdego, kto nie zna miejscowych napięć przestrzennych. W takiej gromadzie mielibymy równie duże szanse ukrycia się przed policją, a jednoczenie ciągle jeszcze znajdowalibymy się w naszej Galaktyce i bylibymy pod ręką, gdyby ogólne warunki ekonomiczne się poprawiły.
Amalfi zdecydował się nie zwalczać tego pomysłu. Logicznie rzecz biorąc, to Carrel, pozbawiony rzeczywistego dowództwa nad latającym miastem, powinien zgłosić te obiekcje. Fakt, że podniósł je otwarcie już teraz rezygnujący ze swego stanowiska Hazleton, zupełnie Amalfiemu wystarczał.
- Nie dbam o to, czy warunki kiedykolwiek się poprawią, czy nie - odezwała się niespodziewanie Dee. - Podoba mi się pomysł posiadania swojej własnej planety i chciałabym, żeby krążyła ona tak daleko od policji, jak to tylko możliwe. Jeżeli ta planeta będzie naprawdę nasza, to jakie znaczenie może mieć to, że za dwiecie lub trzysta lat znów moglibymy wrócić do wędrówki w poszukiwaniu pracy? Przecież wtedy nie będziemy potrzebowali jej szukać.
- Mówisz tak - powiedział Hazleton - bo sama do tej pory nie przeżyła jeszcze tych dwustu czy trzystu lat, a do tego ciągle jeszcze ciągnie cię do życia na planecie. Większoć z nas jest znacznie starsza. Większoć z nas lubi wędrówkę. Nie mówię w swoim imieniu, Dee, wiesz o tym. Będę szczęliwy mogąc opucić tę kupę złomu. Ale cała ta propozycja pachnie mi czym dziwnym. Amalfi, czy pan przypadkiem nie chce zmusić nas do osiedlenia się tylko po to, żeby zablokować zmianę we władzach miasta? Chyba pan wie, że to się panu nie uda.
Amalfi zrobił zdziwioną minę.
- Oczywicie, że wiem - powiedział. - Natychmiast po lądowaniu składam swoją rezygnację razem z tobą. W tej chwili ciągle jeszcze jestem burmistrzem tego miasta i wykonuję pracę, która należy do moich obowiązków.
- Nie, nie to miałem na myli; mniejsza z tym. Jednak w dalszym ciągu chciałbym się dowiedzieć, dlaczego musimy lecieć aż do Wielkiego Magellana.
- Ponieważ będzie nasz - odezwał się niespodziewanie Carrel. Hazleton odwrócił się gwałtownie w jego stronę, zupełnie zaskoczony, ale urzeczone oczy Carrela wcale go nie widziały. - Nie tylko nasza planeta bez względu na to, którą z nich sobie wybierzemy ale cała nasza galaktyka. Oba Magellany są przecież takimi małymi galaktyczkami. Ja to wiem - jestem południowcem. Wyrosłem na planecie, przez której nocne niebo Obłoki Magellana przepływają jak tornada iskier. Do diabła, Mark! Tu nie chodzi o jedną planetę, bo to jest nic. Nie będziemy mogli latać miastem, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żebymy budowali statki kosmiczne. Możemy zakładać nowe kolonie, możemy stworzyć taki system gospodarczy, jaki nam się spodoba. Nasza własna galaktyka! Czegóż więcej moglibymy chcieć?
- To wszystko jest zbyt proste - upierał się Hazleton. - Ja przywykłem do walki o to, czego chcę. Przywykłem do walki o miasto. Chcę robić użytek ze swej głowy, a nie kasku. Te twoje szlaki kosmiczne, twoją kolonizację i inne tego typu rzeczy musi poprzedzić morze zwykłej harówki przy orce i sianiu; przy karczowaniu i żniwach. To jest sedno moich wątpliwoci co do pańskiego projektu, Amalfi. On jest marnotrawny i rozrzutny. Wpędza nas w sytuację, w której większoć z nas będzie zmuszona do robienia czego, o czym nie ma najmniejszego pojęcia. Prawie cała posiadana przez nas wiedza pójdzie na marne.
- Nie zgadzam się - odparł Amalfi spokojnie. - W Wielkim Magellanie są już kolonie. I nie zostały założone przez statki kosmiczne.
- Więc?
- Więc nie ma najmniejszej szansy na to, żebymy mogli osiedlić się tam bez żadnych kłopotów i w spokoju zabrać za gracowanie rabatek. Żeby móc nazwać jakąkolwiek częć Obłoku naszą własną, będziemy musieli walczyć. Będzie to najcięższa walka, w jakiej kiedykolwiek bralimy udział, bo walczyć będziemy z wędrowcami. Wędrowcami, którzy prawdopodobnie zapomnieli większoć swej historii i dziedzictwa, lecz mimo to wędrowcami. Wędrowcami, którym pomysł osiedlenia się w Magellanie przyszedł do głowy znacznie wczeniej niż nam, i którzy twardo będą bronić swego patentu.
- Do czego zresztą mają pełne prawo. Dlaczego mielibymy kłusować na cudzym terenie, kiedy w każdym innym większym zgrupowaniu gwiazd możemy mieć dokładnie to samo albo prawie dokładnie to samo?
- Bo oni sami są kłusownikami i czym znacznie gorszym. Dlaczego w dawnych czasach, kiedy wędrowcy byli jeszcze poważanymi obywatelami Galaktyki, jakie miasto miałoby lecieć aż do Obłoków Magellana? Dlaczego o n i nie osiedlili się w jakiej wielkiej gromadzie gwiazd? Rusz głową, Mark! Bo to byli pirgale! Miasta, które musiały lecieć aż do Magellanów, ponieważ popełniły zbrodnie, czyniące z nich wrogów każdej gwiazdy w Galaktyce. Sam mógłby wymienić nazwę jednego z takich miast... miasta, o którym wiesz, że musi przebywać gdzie tam, w Magellanie; miasta, które przybrało zwodniczą nazwę Międzygwiezdnego Mistrza Handlu. Musiało tam się udać nie tylko dlatego, że nie zapomniał i nigdy nie zapomni o nim Thor V, ale także dlatego, że o dostaniu go w swoje ręce marzy każda wrażliwa istota Galaktyki. Gdzie indziej jak nie w Wielkim Magellanie mogłoby się schronić, nawet jeżeli po to, żeby tam się dostać, musiało głodować pięćdziesiąt lat?
Hazleton zaczął wyłamywać sobie palce, powoli, ale z ogromną siłą. W miarę tego jak coraz mocniej zginał poszczególne palce, kostki dłoni robiły mu się na przemian czerwone i białe.
- Bogowie wszystkich gwiazd - powiedział przez zacinięte zęby. V Wciekłe Psy. Jeżeli gdzie się zaszyli, to włanie tam. Tak... Z tym miastem chciałbym się jeszcze kiedy spotkać.
- Musisz wziąć pod uwagę, Mark, że może się to okazać niewykonalne. Wielki Magellan jest rzeczywicie wielki.
- Jasne, jasne. Może tam być jeszcze kilku innych pirgali. Ale jeżeli są tam Wciekłe Psy, to chciałbym ich odwiedzić. Pamiętam ciągle jak na Thorze V wzięto mnie za jednego z nich. Został mi po tym w ustach smak, którego bardzo chciałbym się pozbyć. Inni mnie nie obchodzą. Biorąc na nich poprawkę, uważam, że Wielki Magellan jest nasz.
- Galaktyka - szepnęła, Dee, niemal zupełnie bezgłonie. - Galaktyka z domem, naszym domem.
- Wędrowna galaktyka - powiedział Carrel.
Całe miasto znów zasnuła cisza. Tym razem nie była to jednak cisza tłumu. Była to cisza tysięcy ludzi, z których każdy mylał sam, o sobie i dla siebie.
- CZY PANOWIE CARREL I HAZLETON MAJĄ JESZCZE COŚ DO DODANIA DO PRZEDSTAWIONYCH PRZEZ SIEBIE PROGRAMÓW?! -ryknęli nagle Ojcowie Miasta generatorowym głosem, którego płaska bezbarwnoć wcisnęła, się w każdą szczelinę miasta pędzącego przez międzygwiezdne przestrzenie. Tak jak Amalfi się tego spodziewał, przeciągająca się dyskusja na tematy wielkiej polityki przywiodła Ojców do konkluzji, że to wielkie zgromadzenie mieszkańców zwołano zapewne w celu przeprowadzenia wyborów, i to nie na menedżera, lecz raczej na burmistrza. - JEŻELI NIE I JEŻELI ME MA ADNYCH DODATKOWYCH KANDYDATUR, TO JESTEŚMY GOTOWI ROZPOCZĄĆ TABULACJĘ.
Przez dłuższą chwilę wszyscy spoglądali po sobie, nie mogąc zrozumieć, o co chodzi. A potem także Hazleton domylił się, na czym polega nieporozumienie.
- Nie ma żadnych dodatkowych kandydatur - powiedział szybko, chichocząc.
Carrel nie powiedział nic. Po prostu umiechnął się szeroko, bujając w uniesieniu tysiące lat wietlnych od miasta.
Dziesięć sekund później John Amalfi, wędrowiec, został burmistrzem-elektem Wielkiego Obłoku Magellana. * Angst - (niem.) strach. ROZDZIAŁ 8
*
MMH
*
Miasto zawisło na chwilę w bezruchu ciemnoci nadchodzącego brzasku, a potem bezszelestnie zelizgnęło się w kierunku rozległych wrzosowisk, wyznaczonych mu na miejsce lądowania przez Cenzorów. O tej porze krawędź mglistej ławicy diamentów, która była Małym Okiem Magellana, zaczynała włanie dotykać zachodniego horyzontu zasnuwając prawie trzydzieci pięć stopni całego nieba. Obłok powinien zajć o piątej dwanacie, a o szóstej miała wzejć bliższa krawędź rodzinnej galaktyki, ale latem słońca wschodziły wczeniej.
Wszystko to było jak najbardziej po myli Amalfiego. Jednym z powodów, dla których na miejsce osiedlenia się wybrał tę akurat planetę, było włanie to, że wciągu najbliższych miesięcy na nocnym niebie nie mogła być widoczna żadna znaczniejsza częć Galaktyki. Sytuacja, w jakiej znalazło się konające miasto, była wystarczająco trudna bez komplikowania jej rozbudzaniem nostalgii niemożliwej do zaspokojenia.
Miasto osiadło, umilkł ostatni monotonny pomruk wiratorów. Spod krawędzi rozległ się szybko przybierający na sile i znacznie mniej jednostajny szum ożywionej działalnoci ludzkiej, łomot i ryk ciężkiego sprzętu wyruszającego w drogę. Zespół geologów jak zwykle nie tracił czasu.
Amalfi nie czuł jednak nieodpartej chęci natychmiastowego zejcia na dół. Pozostał na balkonie ratusza, wodząc zamylonym spojrzeniem po wygwieżdżonym niebie. Zagęszczenie słońc w Wielkim Magellanie było bardzo duże, także poza ich skupiskami. Odległoci między nimi wyrażały się często raczej w miesiącach wietlnych niż w latach. Nawet gdyby się okazało, że ponowny start miasta jest rzeczywicie absolutnie niemożliwy - a wszystko na to wskazywało, bowiem wirator z Szećdziesiątej Ulicy podążył włanie na złomowisko, ladem maszyny z Ulicy Dwudziestej Trzeciej - można byłaby chyba uruchomić tutaj system międzygwiezdnego handlu w oparciu o zwykłe pojazdy transportowe. Wymontowanie pozostałych, sprawnych jeszcze wiratorów miasta i zainstalowanie ich po jednym w każdym takim pojeździe, powinno umożliwić stworzenie zupełnie pokaźnego zalążka nowej floty.
Nie bardzo przypominałoby to dalekie rejsy między szeroko rozrzuconymi cywilizowanymi wiatami Drogi Mlecznej, lecz i tak byłby to w końcu jaki handel, a handel był wędrowcom równie nieodzowny do życia jak tlen.
Spojrzał w dół. W połyskliwej, gwiezdnej powiacie widać było, że na zachodzie wrzosowisko rozciąga się aż do horyzontu. Na wschodzie kończyło się mniej więcej o milę od brzegu miasta ustępując miejsca ziemi uprawnej, podzielonej regularnie na małe kwadraty. Czy każde z tych mikroskopijnych poletek należało do indywidualnego rolnika, trudno było wiedzieć już w tej chwili na pewno, ale Amalfi miał swoje podejrzenia. Język, jakiego używali Cenzorowie udzielając miastu pozwolenia na lądowanie, miał zdecydowanie feudalne zabarwienie.
Przed jego oczami zamajaczył czarny szkielet jakiego wysokiego urządzenia, wyrastający powoli pomiędzy miastem a wschodnią granicą wrzosowisk - brygada geologiczna stawiała swoje wieże wiertnicze. Umieszczony na balustradzie balkonu telefon zabrzęczał cichutko. Amalfi podniósł słuchawkę.
- Zaczynamy wiercić, szefie - odezwał się w niej głos Hazletona. - Zejdzie pan na dół?
- Tak. Co mówią sondy?
- Nic specjalnie interesującego, ale wkrótce będziemy już wiedzieli na pewno. Muszę przyznać, że to mi naprawdę wygląda na teren roponony.
- Już nieraz dalimy się nabrać pozorom - mruknął Amalfi. - Puszczaj wiertła. Zaraz schodzę.
Nie zdążył jeszcze odwiesić słuchawki, kiedy ciszę letniej nocy rozdarł przenikliwy dźwięk molekularnego widra, odbijający się ogłuszającym echem od budynków miasta. Z całą pewnocią po raz pierwszy w historii jakakolwiek planeta w Wielkim Obłoku Magellana słyszała dźwięk protestu zanikających cząsteczek, choć w stosunku do Drogi Mlecznej ta technika była opóźniona już o ponad sto lat.
Po drodze zatrzymały Amalfiego różnymi pytaniami i probami dwie czy trzy osoby i dlatego witało już, kiedy przybył na miejsce wiercenia. Odwiert testujący został już wykonany; teraz wyciągano wider i pobrane próbki skalne. Brygada zdążyła postawić drugi szyb wiertniczy, a Hazleton machał ręką z jego wierzchołka. Amalfi odpowiedział mu tym samym i wsiadł do windy.
Na szczycie szybu wiał silny, ciepły wiatr; przytrzymywane kabłąkiem słuchawek włosy Hazletona były zupełnie splątane. Amalfiemu wiatr zupełnie nie miał co plątać, ale po całych latach precyzyjnie działającej klimatyzacji miasta ten gwałtowny, pachnący wschodem słońca powiew wyprawiał dziwne rzeczy z jego uczuciami.
- Macie już co, Mark?
- Przyszedł pan w samą porę. Włanie go wyciągają.
Pierwsza wieża zakołysała się lekko, uderzona w boczne wsporniki długim rdzeniem, który włanie wyskoczył spod ziemi. Towarzyszącej temu czarnej fontanny ropy nie było. Oparłszy się wygodnie łokciami o barierkę, Amalfi obserwował mężczyzn hamujących linami rozkołysaną łuskę i kierujących ją na ziemię. Winda wyciągowa zagrzechotała gwałtownie, jej silnik zakrztusił się i umilkł.
- Nic z tego - powiedział Hazleton z rozgoryczeniem. - Wiedziałem, że tym Cenzorom nie należy wierzyć.
- A jednak ropa musi gdzie tu być - powiedział Amalfi. - Jeszcze ją wydostaniemy. Chodźmy na dół.
Na powierzchni ziemi szef geologów otworzył już pojemnik testowy i badał systematycznie jego zawartoć, przeczesując ją od góry do dołu czujnikiem masowym. Kiedy burmistrz przesłonił mu swym potężnym cieniem skalę urządzenia, geolog rzucił mu bazyliszkowe spojrzenie.
- Nie ma złoża - stwierdził krótko.
Amalfi zaczął się zastanawiać. Teraz, kiedy miasto na zawsze zostało odcięte od rodzinnej galaktyki, żadna praca dla pieniędzy nie miała dla niego dużego znaczenia. Przede wszystkim potrzebna była sama ropa - miasto musiało mieć co jeć. Pracę, która przyniosłaby wysokie zyski w miejscowej walucie, należało odłożyć na później. W tej chwili trzeba było pracować za zapłatę w koncesjach wiertniczych.
Z początku kontrakt wydawał się zupełne prosty: Mieszkańcy tej planety nigdy nie zdołali zejć z wierceniami poniżej poziomu największych i najłatwiej wykrywalnych złóż, więc dla miasta powinno było zostać jeszcze całe mnóstwo ropy. W zamian za nią wydobyłoby wystarczająco dużo molibdenu i wolframu - jako produktów ubocznych wierceń naftowych - by zaspokoić żądania Cenzorów.
- Ale gdyby ropy do krakowania na żywnoć nie było...
- Spućcie jeszcze dwie sondy - polecił Amalfi - w najgorszym razie zostanie nam ten roponony łupek. Potraktujemy go zżelowaną benzyną pod cinieniem i jako wypchniemy. Posuwajcie się wzdłuż granicy występowania żwiru, tak żeby nie zamykać pokładu. Jeżeli nie będzie płynnego złoża, to będziemy ropę wypłukiwać z łupku.
- Befsztyk wczoraj i jutro - mruknął Hazleton. - Nigdy dzi.
Amalfi odwrócił się gwałtownie w jego stronę, czując, jak krew uderza mu do głowy.
- Czy mylisz, że jest jaki inny sposób na to, żeby cię nakarmić? - warknął. - Od tej pory ta planeta będzie naszym domem. Może wolałby się raczej zająć uprawą roli jak tubylcy? Mylałem, że po rajdzie na Gort wyrosłe z t a k i c h pomysłów.
- Zupełnie co innego miałem na myli - odparł Hazleton cicho. Jego twarz pokryta głęboką gwiezdną opalenizną nie mogła zblednąć, ale spięty, pomarszczony brąz przybrał odcień nieco niebieskawy. - Wiem równie dobrze jak pan, że tutaj zostaniemy. Po prostu wydało mi się zabawne, że osiedlanie się na jakiej planecie na dobre rozpoczyna się od takiej samej zwykłej roboty jak zawsze.
- Przepraszam - powiedział Amalfi, trochę ugłaskany. - Nie powinienem być taki narwany. To wszystko dlatego, że nie wiem jeszcze, na czym stoimy. Tubylcy nigdy nie kopali tej planety głębiej niż do pierwszych pokładów, a rafinują ropę gotując ją w rondlach. Jeżeli uda nam się rozwiązać problem żywnoci, to w dalszym ciągu będziemy mieli szansę przekształcić cały ten Obłok w sympatyczną, małą, rodzinną korporacyjkę.
Odwrócił się raptownie od wież wiertniczych i ruszył powoli w kierunku przeciwnym do miasta.
- Mam ochotę na spacer - powiedział. - Nie poszedłby ze mną, Mark?
- Na spacer? - spytał zaskoczony Hazleton. - No... jasne. Idę z panem, szefie.
Przez dłuższą chwilę brnęli ciężko przez wrzosowisko, nie zamieniając ani słowa. Posuwanie się do przodu sprawiało im wiele trudnoci; ziemia była gliniasta i poorana głębokimi rozpadlinami, które w ostrym wietle wczesnego poranka były ledwie widoczne. Porastająca równinę rolinnoć zdawała się bardzo uboga. Tu i tam znajdowały się kępy niskich, mizernych krzewów, kilka sztywnych łodyg czego podobnego do pokrzyw, kilka wysepek porostów przypominających ziemską trawę.
- Nie wygląda mi to na zbyt urodzajną glebę - powiedział Hazleton. - Choć oczywicie trudno powiedzieć, żebym się na tym znał.
- Tak jak widziałe z miasta, tam dalej ziemia jest znacznie lepsza - odparł Amalfi. - Ale zgadzam się z tobą, że te wrzosowiska sprawiają przygnębiające wrażenie. To kompletny ugór. Nie wierzyłem nawet, że to miejsce jest radiologicznie bezpieczne, dopóki sam na własne oczy nie zobaczyłem odczytu wskaźników.
- Wojna?
- Może kiedy, dawno temu. Ale najwięcej szkód wyrządziła tu chyba sama przyroda. Ta ziemia za długo leżała odłogiem; zniknęła cała jej urodzajna warstwa. Biorąc pod uwagę, jak intensywnie uprawiana jest cała reszta planety, wydaje się to dziwne.
Na wpół zeszli, na wpół zsunęli się do głębokiego parowu jakiego wyschniętego potoku i mozolnie wdrapali się na jego przeciwległe zbocze.
- Szefie, niech mnie pan owieci w pewnej sprawie - powiedział Hazleton. - Dlaczego wybralimy tę włanie planetę, nawet kiedy już wiedzielimy, że ma mieszkańców? Przelatywalimy przecież obok kilku innych, które były co najmniej równie dobre. Czy weźmiemy się za wypieranie miejscowej ludnoci? Nie bardzo wiem, jak moglibymy sobie z tym poradzić, nawet gdyby to było sprawiedliwe i zgodne z prawem.
- Czy to znaczy, Mark, że według ciebie w Wielkim Magellanie są jakie oddziały ziemskiej policji?
- Nie, raczej nie - odparł Hazleton. - Ale są tu wędrowcy. A gdybym ja chciał dochodzić sprawiedliwoci, to udałbym się nie do policji, tylko włanie do nich. Więc jak brzmi odpowiedź, Amalfi?
- Może się zdarzyć, że będziemy się musieli trochę poprzepychać, ale rozumnie - powiedział Amalfi, patrząc na niego spod oka. - Wszystko polega na tym, Mark, żeby wiedzieć, co i jak pchać. Słyszałe, co nam mówiły na temat tego wiata niektóre z planet mijanych przez nas po drodze.
- Wzdrygali się na samą wzmiankę o nim - odparł Hazleton, starannie odrywając uczepiony jego kostki rzep. - Przypuszczam, że Cenzorowie musieli niezbyt sympatycznie potraktować jakie wczeniejsze ekspedycje na tę planetę. Mimo to...
Amalfi stanął na szczycie zbocza i podniósł rękę. Menedżer miasta zupełnie odruchowo zamilkł i szybko wdrapał się na miejsce obok niego.
Zaledwie kilka metrów od nich zaczynała się ziemia uprawna. Stały na niej dwa... stworzenia.
Jedno z nich było najwyraźniej mężczyzną, nagim mężczyzną koloru czekolady, z kołtunem kruczoczarnych włosów na głowie. Stał obok jednoskibowego pługu, który sprawiał wrażenie wykonanego z koci jakiego wielkiego zwierzęcia. Wyorywana przez niego bruzda ciągnęła się aż do chaty położonej w końcu zagonu. Mężczyzna przesłaniał dłonią oczy od słońca i patrzył ponad zamglonym wrzosowiskiem w kierunku wędrownego miasta. Plecy miał niezwykle szerokie i muskularne, ale mocno przygarbione, nawet kiedy, tak jak teraz, stał zupełnie wyprostowany.
Pochylona w sztywnej skórzanej uprzęży, ciągnąca pług postać była także istotą ludzką - kobietą. Głowa i ramiona ciężko zwisały jej ku ziemi, a włosy - nieco dłuższe niż u mężczyzny - opadły jej do przodu i zasłoniły całą twarz.
Kiedy Hazleton zamarł w bezruchu, mężczyzna zaczął opuszczać głowę, aż jego oczy spoczęły wprost na wędrowcach. Były niebieskie i niespodziewanie przenikliwe.
- Czy jestecie ludźmi z tego miasta? - spytał.
Hazleton poruszył wargami. Wieniak nie mógł jednak usłyszeć jego słów - menedżer mówił do swego laryngofonu i słyszany był tylko przez odbiornik umieszczony w koci za prawym uchem Amalfiego.
- Angielski, na bogów wszystkich gwiazd! A Cenzorzy mówią interlinguą! Co to znaczy, szefie? Czy Obłok został skolonizowany a ż t a k dawno temu?
Amalfi potrząsnął przecząco głową.
- Jestemy z miasta - powiedział na głos w tym samym języku. - Jak się nazywasz, młody człowieku?
- Karst, panie.
- Nie nazywaj mnie panem; nie jestem jednym z twoich Cenzorów. Czy to twoja ziemia?
- Nie, panie... Wybacz, nie znajduję innego słowa.
- Nazywam się Amalfi.
- To ziemia Cenzorów, Amalfi. Ja na niej pracuję. Czy wy jestecie z Ziemi?
Amalfi popatrzył z ukosa na Hazletona. Twarz menedżera miasta pozostała bez wyrazu.
- Tak - odparł Amalfi. - Po czym to poznałe?
- Po tym cudzie - powiedział Karst. - To wielki cud wybudować miasto w ciągu jednej nocy. Powiadają, że nawet samo MMH musiało budować dziewięciu mężów z rękami o kciukach ze słońc. Wznieć na Uroczysku w ciągu jednej nocy drugie takie miasto... Ufff... tego nie da się opisać słowami.
Odszedł od swego pługa ociężałymi, niepewnymi krokami, jakby go bolały wszystkie potężne mięnie. Kobieta podniosła głowę i odgarnęła włosy z twarzy. Oczy, którymi spojrzała w kierunku wędrowców, były zupełnie otępiałe, ale gdzie w głębi migotały w nich iskierki strachu. Wyciągnęła rękę i uchwyciła Karsta za łokieć.
- To mara - powiedziała.
Mężczyzna potrząsnął przecząco głową.
- Wybudowalicie w jedną noc całe miasto - powtórzył. - Mówicie językiem Ang, takim jak my w dzień więta. Rozmawiacie z takim jak ja i to słowami, a nie razami i wistem bata. Macie piękne stroje z kolorowych, delikatnych szmatek.
Była to bez wątpienia najdłuższa przemowa, jaką ten człowiek wygłosił w całym swoim życiu. Włożył w to taki wysiłek, że glina pokrywająca jego policzki i czoło zaczęła kruszyć się i odpadać.
- Masz rację - przyznał Amalfi. - Choć opucilimy ją już dawno temu, jestemy z Ziemi. Powiem ci co więcej Karst. Ty też jeste z Ziemi.
- To nieprawda - zaprotestował Karst, cofając się krok do tyłu. - Ja urodziłem się tutaj, my wszyscy urodzilimy się tutaj. Nikt z nas nie przypisuje sobie ziemskiej krwi...
- Rozumiem - powiedział Amalfi. - Pochodzisz z tej planety. Ale jeste Ziemianinem. I powiem ci co jeszcze. Mylę, że Cenzorowie nie są Ziemianami. Mylę, że utracili prawo do tego miana już bardzo dawno temu, na planecie o nazwie Thor V.
Karst wytarł o uda szorstkie dłonie.
- Chcę to zrozumieć - powiedział. - Naucz mnie.
- Karst! - zawołała błagalnym głosem kobieta. - To mara. Cuda przemijają. Spóźnimy się z orką.
- Naucz mnie - powtórzył uparcie Karst. - Całe nasze życie pracujemy w polu, a w więta opowiadają nam o Ziemi. I oto teraz zdarzył się cud - wyrosło miasto zbudowane rękami Ziemian. Ziemianie, którzy w nim mieszkają, rozmawiają z nami.... - przerwał. Zdawało się, że co uwięzło mu w gardle.
- Mów dalej - zachęcił go łagodnie Amalfi.
- Naucz mnie. Teraz, kiedy Ziemia zbudowała na Uroczysku miasto, Cenzorowie nie mogą już ukrywać przed nami całej swojej wiedzy. Nawet jeżeli odejdziecie, to zanim deszcz i wiatr zniszczą wasze miasto, ono nam wszystko opowie. Amalfi, panie mój, jeżeli jestecie Ziemianami, to naucz nas tak, jak się uczy Ziemian.
- Karst - powiedziała kobieta. - To nie dla nas, to są czary Cenzorów. Takie same jak ich wszystkie inne czary. Oni chcą nas rozdzielić od dzieci. Chcą, żebymy pomarli na, Uroczysku. Oni nas wystawiają na pokuszenie.
Chłop odwrócił się do niej. W tym ruchu zezwierzęconego, potężnie umięnionego, pokrytego spękaną skórą ciała kryła się jaka nieuchwytna łagodnoć.
- Ty nie musisz ić - powiedział prymitywną, gwarową interlinguą, którą najwyraźniej posługiwał się na co dzień. - Orz dalej, jeli chcesz. Ale to nie jest sprawka Cenzorów. Oni nie zniżyliby się do kuszenia takich nędzarzy jak my. Zawsze bylimy posłuszni ich prawom, płacilimy dziesięciny, przestrzegalimy wiąt. To jest Ziemia.
Kobieta zacisnęła zniszczone dłonie w pięci, podparła nimi brodę i zadrżała.
- Rozmawianie o Ziemi poza więtami jest zakazane. A ja skończę orkę, bo inaczej nasze dzieci będą musiały umrzeć.
- No to chodź - powiedział Amalfi. - Jest mnóstwo rzeczy, których musisz się nauczyć.
Ku jego kompletnej konsternacji, mężczyzna upadł na kolana. Sekundę później, kiedy Amalfi ciągle jeszcze zastanawiał się, co zrobić, Karst wstał i ruszył w ich kierunku. Hazleton wyciągnął do niego rękę, żeby pomóc mu wspiąć się na strome zbocze Uroczyska, i kiedy Karst ją chwycił, menedżer o mały włos nie runął do przodu jak kamień. Nagi chłop był masywny i silny jak kafar i równie pewnie trzymał się na jak z kamienia wyciosanych stopach.
- Karst, wrócisz przed nocą?
Chłop nic nie odpowiedział. Amalfi ruszył z powrotem do miasta.
Hazleton zaczął schodzić na dno parowu, ale co zmusiło go do obejrzenia się na płachetek ziemi i stojącą u jego skraju chałupinę. Głowa kobiety znów pochyliła się ku ziemi; wiatr targał zasłoną jej zmierzwionych włosów. Ciężko pochylona w prymitywnej uprzęży znów ciągnęła pług, który z trudem torował sobie drogę w kamienistej ziemi. Nie miała nikogo, kto mógłby nim pokierować.
- Szefie - powiedział Hazleton do laryngofonu. - Słucha pan, czy za bardzo zaprząta pana odgrywanie roli Mesjasza?
- Słucham.
- Chyba nie bardzo mam ochotę odebrać tym ludziom ich planetę. Prawdę mówiąc, niech mnie szlag trafi, jeżeli to zrobię!
Amalfi nie odezwał się ani słowem. Za dobrze wiedział, że na to nie może być odpowiedzi. Wędrowne miasto już nigdy nie wzniesie się w przestrzeń. Ta planeta stała się już ich domem, czy chcieli tego, czy nie. Innego miejsca, już dla nich nie było.
Zza pleców dobiegł ich piew kobiety, nucącej cicho przy pracy. Śpiewała jaką dziwną pień, monotonnie uspokajającą głodujące dzieci - kołysankę. Hazleton i Amalfi spadli z nieba, by ograbić ją ze wszystkiego oprócz kamienistej i teraz już mającej nie przynieć żadnych zbiorów ziemi.
Miasto było stare, lecz inaczej niż zamieszkujący je mężczyźni i kobiety. Oni tylko po prostu długo już żyli, a to zupełnie co innego. Tak jak każda bogata w dowiadczenia istota rozumna, tak i ono kryło swe minione grzechy gdzie tuż pod swą powierzchnią, gotowe na najmniejszy sygnał nostalgii lub samooskarżenia zdać z nich pełny rachunek. W tych dniach trudno było uzyskać jakiekolwiek informacje od Ojców Miasta bez koniecznoci wysłuchania długiego kazania, wygłaszanego najbardziej umoralniającym tonem, na jaki może zdobyć się maszyna, której najważniejszym imperatywem moralnym jest przetrwanie.
Amalfi doskonale wiedział, na co się skazuje, kiedy poprosił ich o dokonanie przeglądu rejestru wykroczeń miasta. I dostało mu się, dostało za wszystkie czasy. Ojcowie wygarnęli mu wszystko aż do tamtego dnia, kilkanacie wieków wczeniej, kiedy to odkryli, że od czasu opuszczenia Ziemi nikt nie odkurzał tuneli miejskiego metra. Wtedy to włanie co młodsi wędrowcy po raz pierwszy w życiu usłyszeli, że miasto miało w ogóle kiedy co takiego jak metro.
Ale Amalfi nie dał się zniechęcić i twardo wysłuchał wszystkiego do końca, aż prawe ucho rozbolało go od ucisku słuchawki. Z powodzi mało istotnych gderań i smętnych przypomnień nie wykorzystanych okazji wyłoniły się dwie jasne i niedwuznacznie palące kwestie.
Burmistrz westchnął ciężko. Wyglądało na to, że w końcowym obrachunku ziemscy policaje powinni im pamiętać tylko dwie rzeczy. Po pierwsze: miasto miało długi rejestr wykroczeń i ciągle jeszcze istniało, co dawało policji szansę pociągnięcia go do odpowiedzialnoci. Po drugie: podążyli do Wielkiego Obłoku Magellana ladem innego, znacznie starszego i gorzej notowanego miasta, które uczyniło to setki lat wczeniej miasta zdolnego do przeprowadzenia masakry na Thorze V, miasta, którego wspomnienie w dalszym ciągu wywoływało alergiczną wysypkę, i to zarówno u policjantów, jak i u wędrowców.
Amalfi rozłączył się z Ojcami Miasta i w zamyleniu wyjął słuchawkę z obolałego ucha. Tuż przed nim ciągnęły się długie pulpity kontrolne, w większoci ciągle jeszcze ogromnie przydatne, lecz na zawsze już martwe w najistotniejszej niegdy dla miasta sekcji, tej, która kierowała lotem wędrowca w nie kończącej się tułaczce między gwiazdami. Miasto na stałe osiadło na powierzchni jednej jedynej planety i teraz nie miało już innego wyjcia jak się z tym pogodzić, a potem wywalczyć sobie prawo nazywania tej skromnej planety swoim własnym domem.
J e ż e l i p o l i c j a m u n a t o p o z w o l i .Oczywicie Obłoki Magellana oddalały się stale i z coraz większą prędkocią od rodzinnej galaktyki i dlatego upłynie sporo czasu, zanim policja podejmie decyzję wysłania oddziału w niesłychanie długą pogoń za jednym, nędznym wędrowcem. Ale w końcu ją podejmie. Im bardziej oczyszczona z wędrowców stawała się Galaktyka - a nie było żadnych wątpliwoci, że do tej pory policja zdołała już wymusić rozbiórkę większoci miast żyjących z międzygwiezdnych podróży - tym większe było prawdopodobieństwo, że obiektem jej zainteresowań stanie się tych kilku, którzy jeszcze gdzie się schronili.
Amalfi nie bardzo wierzył, by satelicki obłok gwiezdny mógł stanowić przeciwwagę dla ludzkiej technologii. Do czasu, kiedy policja zdecyduje się wyruszyć z rodzinnej spirali do Wielkiego Magellana, będzie dysponowała odpowiednią do tego techniką, i to techniką znacznie bardziej wyrafinowaną niż ta, jaką posługiwało się miasto Amalfiego. Jeżeli policaje będą chcieli cigać Obłok, to znajdą jaki sposób na to, by go dogonić. Jeżeli...
Znów założył słuchawkę.
- Pytanie - powiedział. - Czy chęć schwytania nas może być na tyle silna, żeby skłonić ich do jak najszybszego wytworzenia odpowiedniej techniki lotów?
Ojcowie Miasta mruknęli co niezrozumiale, wyrwani nagle z nostalgicznej zadumy nad dawno minioną wietnocią, a po chwili powiedzieli:
- TAK, BURMISTRZU AMALFI, NIECH PAN NIE ZAPOMINA, ŻE NIE JESTEŚMY TUTAJ SAMI. PROSZĘ PAMIĘTAĆ O THORZE V.
No i proszę. Znów to odwieczne przypomnienie, sprawiające, że wędrowcy byli znienawidzeni także na tych planetach, które nigdy ich u siebie nie oglądały i nie mogły nawet mieć nadziei, że kiedykolwiek który z nich je odwiedzi. Szansa, że miastu, które dopuciło się tych nieludzkich czynów, udało się ukryć w tym Obłoku, była minimalna. I wszystko zdarzyło się tak dawno temu. Lecz choć tak minimalna, to jeli Ojcowie mieli rację, policja zjawi się tutaj wczeniej czy później, by w pokutnym zadoćuczynieniu za palące swym wspomnieniem zbrodnie zniszczyć miasto Amalfiego.
P a m i ę t a j o T h o r z e V .Żadne miasto nie będzie bezpieczne, nawet tutaj wród dziewiczych satelitów rodzimej galaktyki, dopóki ten zgwałcony i zgładzony wiat nie zostanie pomszczony.
- Szefie? Przepraszam, nie wiedzielimy, że jest pan zajęty. Jak tylko znajdzie pan chwilkę czasu, chcielibymy przedstawić panu nasz projekt planu operacyjnego.
- Możesz to zrobić już teraz, Mark - powiedział Amalfi, odwracając się od tablic rozdzielczych. - Czeć, Dee. Jak ci się podoba twoja nowa planeta?
Dziewczyna umiechnęła się.
- Jest piękna - powiedziała z prostotą.
- Przynajmniej w swej większej częci - zgodził się Hazleton. - Wrzosowiska są odpychające, ale reszta ziemi wydaje się wspaniała; znacznie lepsza niż można by to wywnioskować ze sposobu, w jaki jest uprawiana. Te maleńkie zagony, na które ją tutaj dzielą, uniemożliwiają jej pokazanie całej swej prawdziwej wartoci. Nawet ja znam lepsze metody uprawy niż ci pańszczyźniani chłopi.
- To mnie wcale nie dziwi - powiedział Amalfi. - Według mnie, jedną z głównych zasad rządów Cenzorów pozwalających im utrzymać się przy władzy, jest ograniczenie do minimum rozpowszechniania wiedzy na temat sposobów uprawy ziemi, poza tymi zupełnie podstawowymi. Jest to także podstawowa zasada polityki, o czym chyba nie muszę ci mówić.
- Co do polityki, to niezupełnie się zgadzam - powiedział Hazleton spokojnie. - Ale kiedy my będziemy się o nią spierać, życie miasta musi się toczyć dalej.
- Zgoda - powiedział Amalfi. - Więc co tam wymylił?
- Kazałem wybrać mały kawałek wrzosowiska tuż obok miasta i przekształcić je w dowiadczalny zakład uprawy roli. Wykonalimy już odpowiednie testy glebowe. To oczywicie tylko początek, rozwiązanie przejciowe. W następnym etapie będziemy się musieli zająć ziemią uprawną. Przygotowałem szkic kontraktu dzierżawnego między miastem a Cenzorami, zakładającego geograficzną rotację gruntów użytkowanych przez miasto. W ten sposób ograniczymy do minimum przesiedlanie chłopów, a jednoczenie zdobędziemy możliwoć dokładnego poznania wszystkich gatunków rolin występujących na tej planecie. W głównych punktach kontrakt ten przypomina stary typ umów o ograniczonych koloniach, ale zmodyfikowałem go, by usunąć wszystko, co mogłoby wzbudzić nieufnoć Cenzorów. Nie mam żadnych wątpliwoci, że go podpiszą. Następnie...
- Nie podpiszą go - powiedział Amalfi. - Nie mogą go nawet zobaczyć. Co więcej, chcę, żeby natychmiast zlikwidował ten swój eksperymentalny zakład rolny i usunął wszystkie lady wskazujące, że w ogóle wpadlimy na taki pomysł.
Hazleton złapał się za głowę w gecie szczerej irytacji.
- Och do diabła, szefie! - zawołał. - Tylko niech mi pan nie mówi, że ciągle tkwimy w tym samym, starym, obłędnym kole intryg: intrygi, intrygi i wciąż nowe intrygi. Otwarcie panu mówię, że ja już tym rzygam. Czy tysiąc lat tego obłędu panu nie wystarczy? Mylałem, że wylądowalimy na tej planecie, żeby się na niej osiedlić!
- Bo po to włanie wylądowalimy. I osiedlimy się. Ale jak sam mi to wczoraj przypomniałe, ta planeta znajduje się w tej chwili w posiadaniu innych... ludzi, których legalnie nie możemy stąd wyprzeć. Na obecnym etapie, nie wolno nam dopucić, żeby ci ludzie nabrali choćby cień podejrzenia, że chcemy się tutaj osiedlić. Oni i tak są już o to mocno zaniepokojeni i bardzo pilnie obserwują, czy nie damy im na to jakich dowodów.
- Och nie - powiedziała Dee. Podeszła szybko do Amalfiego i położyła mu rękę na ramieniu. - John, po "marszu na Ziemię" obiecał nam pan, że znajdziemy tutaj dom. Niekoniecznie na tej planecie, ale gdzie tutaj, w Obłoku Magellana. Pan nam to przyrzekł, John.
Burmistrz popatrzył na nią w zadumie. Podobnie jak Hazleton, Dee doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że ją kochał. Oboje wietnie znali okrutne prawo wędrowców i wystarczająco dobrze Amalfiego, by wiedzieć, że jego niewzruszone poczucie lojalnoci kazałoby mu stosować się do tego prawa, nawet gdyby nie zostało ono spisane. Dopóki kryzysowa sytuacja w dżungli nie zmusiła Amalfiego do ujawnienia Hazletonowi tej miłoci, każde z nich mogło, przez ponad trzysta lat, jedynie podejrzewać jej istnienie.
Ale kodeks postępowania wędrowców od niedawna dopiero kierował życiem Dee, a w dodatku była ona jedynie kobietą. Sama wiadomoć tego, że jest kochana, nie mogła jej zadowolić na długo. Zaczynała włanie stosować nabytą wiedzę w praktyce.
Z pewnocią była zbyt młoda, żeby zdawać sobie sprawę, że kryzys już minął i pozostawił po sobie tylko cień dawnego oddania, nieprzydatnego już ani jej, ani Amalfiemu. Nie mogła wiedzieć, że osobą, która zastąpiła jej miejsce w mylach Amalfiego, był Karst; że to z jego ust Amalfi słyszał teraz naiwne i głęboko wzruszające pytania, które kiedy zadawała ona sama; że Amalfi uzmysłowił sobie wreszcie, iż tysiąc lat dorosłego życia wyposażyło go w odpowiedź nie na jedno pytanie, lecz na tysiąc. Gdyby ktokolwiek powiedział jej, że Amalfi dopiero włanie teraz osiągnął swą pełną umysłową i emocjonalną dojrzałoć, nie potrafiłaby tego zrozumieć; być może nawet by się rozemiała. Amalfi sam się umiechnął; kiedy to sobie uwiadomił.
- Oczywicie, że obiecałem - powiedział. - Dotrzymuję swoich obietnic już od tysiąca lat i mam zamiar dalej to robić. Ta planeta stanie się naszym domem, jeżeli choć w minimalnym stopniu pomożecie mi ją zdobyć. To najlepsza planeta ze wszystkich, jakie mijalimy po drodze, i to pod bardzo wieloma względami; także z powodów, które ujawnią się dopiero, kiedy zobaczycie tutejszy zimowy układ gwiazd, i innych, które staną się oczywiste dopiero za lat sto kilkanacie. Ale nie mogę wam zapewnić, że natychmiast spełnię swoją obietnicę.
- Zgoda - powiedziała Dee. Umiechnęła się. - Ja panu ufam, John, pan wie o tym. Ale tak trudno być cierpliwym.
- Naprawdę? - spytał Amalfi, nie bardzo tym zaskoczony. - Przypominam sobie, że taka sama myl przyszła mi do głowy kiedy na Mizoginii. Z dzisiejszej perspektywy tamten problem wydaje mi się zupełnie błahy.
- Niech pan nam przedstawi przynajmniej jaki alternatywny kierunek działań, szefie - wtrącił Hazleton, nieco chłodno. - Przypuszczam, że poza panem każdy mężczyzna, kobieta i dziki kot tego miasta, czekają tylko na strzał startera, żeby rozbiec się po powierzchni całej planety. Dał pan nam wszelkie powody sądzić, że tak to włanie ma się odbyć. Jeżeli przewiduje pan jaką zwłokę, to trzeba znaleźć zatrudnienie dla całego mnóstwa bezczynnych rąk.
- Nakaż cisłe przestrzeganie i realizację standardowej umowy na roboty. Żadnego wykorzystywania planety do celów innych niż zwykle w czasie kontraktowych postojów. Żadnych ogródków warzywnych ani jakiejkolwiek innej formy działalnoci rolniczej. Niech napełnią zbiorniki ropy, uzupełniają zapasy wody, próbują podnieć współczynnik heterozji naszych hodowli chlorelli przez krzyżowanie jej z gatunkami miejscowymi i tak dalej. O ile pamiętam, ciągle jeszcze używamy odmiany Tx 71105 chlorelli pyrenoidosa. To jest zbyt ciepłolubna odmiana jak na tę planetę; tutaj występują chłodne pory roku.
- To nie ma sensu - powiedział Hazleton. - Może uda się panu zamydlić oczy Cenzorom, ale co z naszymi własnymi ludźmi? Co ma pan zamiar zrobić na przykład z naszymi oddziałami specjalnymi? Cała jednostka sierżanta Andersona wie, że już nigdy nie będą musieli abordażować żadnego innego miasta czy bronić naszego własnego, ani brać udziału w jakich innych militarnych przedsięwzięciach. Dziewięćdziesiąt procent tych chłopów aż ręce wierzbią, żeby wreszcie zrzucić kombinezony i zabrać się za uprawę roli. Co ja im powiem?
- Wylij ich na tę twoją eksperymentalną rabatkę na wrzosowiskach - powiedział Amalfi. - Powiedz im, że to zadanie specjalne i każ wyrwać z ziemi każde ździebełko, które tam ronie.
Hazleton wyciągnął rękę do Dee i zaczął odwracać się w kierunku szybu windowego, po czym w charakterystyczny dla niego sposób cofnął się, jakby pod wpływem jakiej nagłej myli.
- Ale właciwie po co to wszystko, szefie? - spytał płaczliwie. - Skąd ta myl, że Cenzorowie mogą nas podejrzewać o chęć osiedlenia się? I co mogliby nam zrobić, gdybymy się rzeczywicie osiedlili?
- Cenzorowie zażądali standardowego kontraktu na roboty miasta - powiedział Amalfi - a więc wiedzieli, że co takiego istnieje. Otrzymali go i nalegają na drobiazgowe trzymanie się jego litery, w t y m także klauzuli nakazującej miastu opucić tę planetę w momencie zakończenia prac. Jak wiesz, jest to niemożliwe. My w ogóle nie możemy opucić tej planety. Ale do ostatniej chwili będziemy musieli udawać, że to zrobimy.
Hazleton uparcie nie ruszał się z miejsca. Dee uspokajająco wzięła go pod ramię, ale chyba tego nie zauważył.
- A co do tego, co Cenzorowie mogą nam zrobić - ciągnął Amalfi, podnosząc słuchawkę - to przyznam się szczerze, że nie wiem. Próbuję to ustalić. Ale wiem jedno: - Wezwali już policję.
W szarym, rozproszonym, neutralnym wietle sali lekcyjnej, które nie tyle rozjaniało powietrze, co przykrywało je ciężką zasłoną, głosy i obrazy zalewały swą powodzią umysł nawet wiadomego i przygotowanego na nie gocia. Amalfi czuł niemal cinienie, jakie wywierał ten potok płynący z komórek pamięci Ojców Miasta, wciskając się pod powierzchnię jego wiadomoci. Uczucie było nieuchwytnie nieprzyjemne, głównie dlatego że znał już treć tego natarczywego przekazu i podwójnie w ten sposób wzmocnione impresje z większą łatwocią przykuwały do siebie całą jego uwagę, przemawiając z plastycznocią rzeczywistych zdarzeń.
Machnął ze złocią dłonią przed oczyma i rozejrzał się w poszukiwaniu opiekuna. Zobaczył jednego z nich tuż obok siebie i zaczął się zastanawiać, jak długo opiekun już tu stoi czy też - co na jedno wychodziło - jak długo on sam bujał w szkoleniowym transie.
- Gdzie jest Karst? - spytał szorstko. - Ten pierwszy tubylec, którego tu przyprowadzilimy. Jest mi potrzebny.
- Wiem który, proszę pana. Zajmuje miejsce w pierwszym rzędzie - powiedział opiekun, łączący funkcje przedszkolanki i pielęgniarki. Odwrócił się na chwilę do pobliskiego delatora ciennego, który natychmiast się otworzył i podał mu wysoki, metalowy kubek. Opiekun wziął naczynie i poprowadził burmistrza przez salę, klucząc pomiędzy gęsto poustawianymi obok siebie leżankami. Większoć z nich zwykle była pusta, bo doprowadzenie przeciętnie inteligentnego dziecka do poziomu rachunku tensorowego czyli do granic tego, co tą metodą można było mu wpoić, wymagało zaledwie pięciuset godzin zajęć. Teraz jednak zajęte były wszystkie miejsca i tylko niewiele z nich przez dzieci.
Jeden ze starannie modułowanych, podakustycznych głosów mówił:
- Niektóre przestępcze miasta nie uprawiały zwykłego procederu piractwa i najazdów, lecz osiedlały się na odległych wiatach i zaprowadzały tam despotyczne rządy. Większoć z takich tyranii została obalona przez Ziemię; miasta nie były w stanie zbrojnie przeciwstawić się policji. Te, które oparły się pierwszym atakom Ziemi, z różnych przyczyn politycznych pozostawiano czasami u władzy, ale zawsze w takich wypadkach zakazywano im prowadzenia handlu. Niektóre z tych mimowolnych imperiów mogą w dalszym ciągu istnieć gdzie na pograniczach ziemskiego obszaru władzy. Najbardziej znanym przypadkiem zbrodni popełnionych przez wznowicieli idei imperialistycznej było obrócenie w proch planety zwanej Thorem V, sprawka jednego z pierwszych, całkowicie zmilitaryzowanych wędrowców, którego mieszkańcy zdążyli już sobie zyskać popularny przydomek "Wciekłych Psów". Epitet ten, używany powszechnie zarówno przez innych wędrowców, jak i przez mieszkańców planet, nawiązywał oczywicie do...
- Oto i pański człowiek - powiedział przyciszonym głosem opiekun.
Amalfi spojrzał na Karsta. Dostrzegł w nim ogromne zmiany. Nie była to już zgarbiona i wyniszczona karykatura człowieka, spalona na ciemny brąz przez słońce, wiatr i przyciemniona wroniętym brudem, tak zezwierzęcona, że nie budząca już niemal litoci. Gdy tak leżał zwinięty na fotelu, niewinny i ciągle jeszcze nabierający doskonałoci, nie naznaczony piętnem jakiegokolwiek liczącego się dowiadczenia, wyglądał raczej na nie narodzony jeszcze ludzki płód. Jego przeszłoć - a mogło jej być tylko bardzo niewiele, bo choć twierdził, że jego obecna żona, Eedit, była piątą z kolei, miał najwyraźniej niewiele ponad dwadziecia lat - była tak całkowicie monotonna i ponura, że przy pierwszej nadarzającej się okazji odrzucił ją równie łatwo i całkowicie, jak odrzuca się zniszczoną częć ubioru. Był dzieckiem i to bardziej niż jakiekolwiek dziecko wędrowca mogło być kiedykolwiek.
Opiekun dotknął ramienia Karsta. Mężczyzna poruszył się niespokojnie, a potem usiadł sztywno, w jednej chwili zupełnie rozbudzony, i spojrzał na Amalfiego pytająco błękitnymi oczyma. Opiekun podał mu zanodyzowany kubek aluminiowy, pokryty teraz cienką warstewką szronu. Karst wypił łyk cierpkiego, mocno aromatyzowanego płynu, kichając przy tym szybko i delikatnie jak kot.
- Jak tam postępy, Karst? - spytał Amalfi.
- To jest bardzo trudne - powiedział chłop, pociągając z kubka następny łyk. - Ale kiedy już raz się chwyci, to potem wszystko samo się układa. Panie Amalfi, Cenzorowie twierdzą, że MMH spłynął z nieba na chmurze. Wczoraj w to tylko wierzyłem, a dzi... chyba już rozumiem.
- Przypuszczam, że naprawdę rozumiesz - powiedział Amalfi. - I nie ty jeden. Mamy tu u nas wielu takich jak ty i wszyscy się uczą. Rozejrzyj się tylko, a sam się przekonasz. I uczą się nie tylko zwykłych nauk przyrodniczych i kulturomorfologii. Uczą się wolnoci i ludzkich praw, poczynając od pierwszego z nich prawa do nienawici.
- Tę lekcję już znam - odparł Karst z głębokim, lodowatym spokojem. - Ale obudził mnie pan przecież w jakim celu.
- Zgadza się - przyznał posępnie Amalfi. - Mamy gocia, którego pewnie będziesz potrafił identyfikować. Cenzora. Chce czego, co zarówno Hazletonowi, jak i mnie bardzo dziwnie pachnie, ale za nic w wiecie nie możemy się połapać czego. Pomożesz nam?
- Lepiej niech mu pan da trochę odpocząć, panie burmistrzu - powiedział z naganą w głosie opiekun. - Wyrwanie z transu hipnopedycznego jest dużym szokiem; przydałaby mu się przynajmniej godzina spokoju.
Amalfi z niedowierzaniem wytrzeszczył na niego oczy. Miał włanie zauważyć, że ani Karst, ani miasto nie może sobie pozwolić na stratę całej godziny, kiedy nagle uzmysłowił sobie, że zamiast tych dziesięciu słów najzupełniej wystarczy jedno.
- Znikaj - powiedział.
Opiekun zrobił, co mógł.
Karst w napięciu patrzył na ekran judasza. Widoczny na nim człowiek odwrócony był plecami do kamery i zaglądał do wielkiego zbiornika operacyjnego umieszczonego w gabinecie menedżera miasta. Jego gładko ogolona i naoliwiona głowa pobłyskiwała rozproszonym wiatłem. Amalfi przyglądał się gociowi przez lewe ramię Karsta, mocno zagryzając zęby na koniuszku nowego cygara.
- Co takiego! Ten facet jest równie łysy jak ja - powiedział Amalfi. - A przecież sądząc po jego czaszce nie może mieć więcej niż jakie czterdzieci pięć lat. To prawie jeszcze chłopak. Rozpoznajesz go, Karst?
- Jeszcze nie. Wszyscy Cenzorowie golą głowy. Gdyby tylko się odwrócił... O tak. To jest Heldon. Ja sam widziałem go tylko raz, ale łatwo go rozpoznać, bo jak na Cenzora jest bardzo młody. To niespokojny duch Wielkiej Dziewiątki. Niektórzy uważają go za przyjaciela chłopów. W każdym razie jest mniej skory do chwytania za bat niż inni.
- Czego on może chcieć?
- Może sam nam powie - mruknął Karst, nie odrywając oczu od obrazu Cenzora.
- Pańska proba mnie zaskakuje - rozległ się z głonika stonowany głos Hazletona. - Cieszy nas oczywicie możliwoć wiadczenia klientowi dodatkowych usług, ale nigdy nie podejrzewalimy nawet, że w MMH istnieją urządzenia antygrawitacyjne.
- Niech mnie pan nie bierze za głupca, panie Hazleton - powiedział Heldon. - Wie pan równie dobrze jak ja, że MMH był kiedy takim samym wędrowcem, jakim pańskie miasto jest dzisiaj. Wiemy także, że tak jak wszyscy wędrowcy, pańskie miasto chciałoby mieć swój własny wiat. Czy zechce mi pan przyznać choć tyle inteligencji?
- Jest pan moim gociem - odparł z obłudną kurtuazją głos Hazletona.
- Pozwolę sobie zatem powiedzieć, że jest dla mnie zupełnie oczywiste, iż próbujecie wzniecić powstanie. Dołożylicie wszelkich starań, żeby ani na krok nie wychylić się poza ustalenia naszego kontraktu, ale tylko dlatego, że po prostu boicie się go naruszyć, podobnie zresztą jak my. W tej mierze chroni nas przed sobą ziemska policja. Wasz burmistrz został powiadomiony, że nasi chłopi nie mają prawa rozmawiać z wami, ale niestety ten zakaz odnosi się tylko do chłopów i nie obowiązuje was. Jeżeli nie jestemy w stanie utrzymać swoich chłopów z dala od waszego miasta, to wy nie macie żadnego obowiązku robienia tego za nas.
- Widzę, że zaoszczędził mi pan podnoszenia tej kwestii - powiedział gładko Hazleton.
- Owszem. Dodam także, że moim zdaniem ta wasza rewolucja, kiedy już wybuchnie, odniesie zwycięstwo. Nie wiem, jaką broń możecie oddać w ręce chłopom, ale z pewnocią jest to co znacznie lepszego niż wszystko, czym my dysponujemy. Nie mamy waszej technologii. Moi koledzy nie zgadzają się z tym poglądem, ale ja jestem realistą.
- To interesująca teoria - powiedział głos Hazletona.
Zapadła krótka cisza, w której wyraźnie dało się słyszeć delikatne pukanie. Amalfi natychmiast się domylił, że to Hazleton bębni palcami po blacie biurka, pozując na rozbawionego i zarazem zniecierpliwionego. Heldon zachował kamienny wyraz twarzy.
- Cenzorowie uważają, że potrafią utrzymać swój stan posiadania - powiedział w końcu Heldon. - Jeżeli przedłużycie swój pobyt tutaj poza termin przewidziany kontraktem, wypowiedzą wam wojnę. Prawo byłoby po ich stronie, ale niestety zarówno prawo, jak i ziemska policja są daleko stąd. Dlatego to wy wygracie. Ja chciałbym mieć pewnoć, że pozostanie nam jaka możliwoć ucieczki.
- Stąd pańska proba w sprawie wiratorów?
- Włanie. - Heldon pozwolił sobie na kamienny umiech, który o kilka milimetrów zmienił położenie kącików jego ust. - Będę z panem szczery, panie Hazleton. Jeżeli dojdzie do wojny, będę walczył o utrzymanie tego wiata równie zacięcie jak pozostali Cenzorowie. Przychodzę do pana wyłącznie dlatego, że tylko pan potrafi naprawić wiratory MMH. Nie powinien pan oczekiwać, że mógłbym z tego powodu dopucić się jakiej zdrady.
Hazleton sprawiał wrażenie, że cierpi na ostry atak nieuleczalnej głupoty.
- Zupełnie nie rozumiem, dlaczego miałbym ruszyć w pana sprawie choć jednym palcem - powiedział.
- Proszę pomyleć. Cenzorowie będą walczyli, ponieważ uważają, że nie mają innego wyjcia. Będzie to pewnie walka zupełnie beznadziejna, lecz mimo to przyniesie waszemu miastu spore zniszczenia. Prawdę mówiąc, będą to zniszczenia tak duże, że nie da się ich już usunąć... chyba że dopisze wam zupełnie nadzwyczajne szczęcie. Dalej: żaden z Cenzorów - poza mną i jeszcze jednym członkiem Rady - nie wie, że wiratory MMH można byłoby jeszcze uruchomić. A to oznacza, że nie będą próbowali za ich pomocą uciec, zrobią natomiast wszystko, żeby was pokonać. Ale gdyby maszyny zostały naprawione, a za ich sterami usiadł kto potrafiący je obsługiwać...
- Rozumiem - powiedział Hazleton. - Sugeruje pan, że MMH mógłby opucić tę planetę, jeszcze zanim zostanie zupełnie zrujnowana. W zamian za to oferuje nam pan ten wiat i daje szansę ograniczenia naszych własnych zniszczeń do minimum. Hm... Trzeba przyznać, że to interesujące. Przyjmijmy zatem, że obejrzę te wasze wiratory i sprawdzę, czy dadzą się uruchomić. Bez wątpienia wiele lat upłynęło od czasu, kiedy po raz ostatni były używane, a nie konserwowany sprzęt szybko niszczeje. Jeżeli się okaże, że ciągle jeszcze można z nimi co zrobić, to wrócimy do naszej rozmowy. Zgadza się pan?
- Chyba muszę, nie mam innego wyjcia - mruknął Heldon.
Amalfi dostrzegł jednak w oczach Cenzora błysk chłodnej satysfakcji. Rozpoznał ją natychmiast, bo sam często dowiadczał podobnego uczucia, choć nigdy nie skrywał go tak kiepsko. Wyłączył ekran.
- No i co? - spytał. - Co on knuje?
- Co niedobrego - powiedział Karst powoli. - Głupio byłoby zrobić co, co dałoby mu przewagę. Przyczyny, które tu podał, nie są prawdziwe.
- Oczywicie, że nie - odparł Amalfi. - Kto podaje prawdziwe przyczyny? Och, czeć, Mark. Jak ci się podobał nasz nowy przyjaciel?
Hazleton wyszedł z szybu windowego i zachwiał się lekko, stawiając stopę na sprężystym betonie pokoju kontrolnego.
- To tłuk - powiedział - ale niebezpieczny. Wie, że czego nie wie. Wie także, że my nie wiemy, do czego on zmierza, a w dodatku jest tutaj u siebie. Ta kombinacja może być groźna.
- Mnie też to się nie podoba - powiedział Amalfi. - Kiedy wróg zaczyna przekazywać jakie informacje, to znak, że trzeba mieć się na bacznoci. Czy mylisz, że rzeczywicie większoć Cenzorów nic nie wie o możliwoci uruchomienia wiratorów?
- Jestem tego pewien - odezwał się niemiało Karst. - Cenzorowie nie wierzą nawet, że przylecielicie tutaj odebrać im planetę. W każdym razie uważają, że nie może to być wasz główny cel. A poza tym jestem przekonany, że nie ma to dla nich większego znaczenia.
- Jak to? - spytał Hazleton. - Dla mnie by miało i to duże.
- Pan nigdy nie był włacicielem kilku milionów chłopów - odparł Karst bez cienia złoliwoci. - Pan zatrudnia chłopów i im za to płaci. Już samo to jest dla Cenzorów katastrofą. I nie mogą jej zapobiec. Wiedzą, że pieniądze, którymi płacicie, są legalnie i że stoi za nimi cała potęga Ziemi. Nie mogą nam zabronić ich zarabiania. Gdyby próbowali to zrobić, powstanie wybuchłoby natychmiast.
Amalfi spojrzał na Hazletona. Miasto płaciło germanami. Tutaj były one prawnym rodkiem płatniczym, ale w Galaktyce warte były tylko tyle co papier, na którym zostały wydrukowane - przecież ich pokrycie stanowił bezwartociowy german. Czy Cenzorowie mogli być aż tak niedoinformowani? Czy też po prostu MMH był tak stary, że nie posiadał diraka? Przecież gdyby Cenzorowie go mieli, musieliby słyszeć o załamaniu gospodarczym, które ogarnęło całą Galaktykę.
- A co z wiratorami? - spytał Amalfi. - Kto jeszcze sporód Wielkiej Dziewiątki mógłby co o nich wiedzieć?
- Na pewno Asor - powiedział Karst. - On jest przewodniczącym Rady i największym sporód nich fanatykiem religijnym. Powiadają, że w dalszym ciągu codziennie uprawia wszystkie trzydzieci pozycji yogi Rygoru Semantycznego, w tym także wieszanie za brodę na każdym szczeblu Drabiny Abstrakcji. Ale ponieważ prorok Maalvin na zawsze zabronił ludziom lotów, to jest mało prawdopodobne, by Asor wyraził na nie zgodę.
- Ma swoje powody -powiedział Hazleton w zadumie. - Religia rzadko istnieje w zupełnym oderwaniu od życia. Zwykle jest odbiciem społeczeństwa, na które oddziałuje. W ostatecznym rozrachunku on się pewnie tych wiratorów boi. Mając taką broń można zrobić niezłą rewolucję już w kilkaset osób, a taki feudalny system jak ten tutaj można by obalić już pewnie w kilkadziesiąt. MMH bało się po prostu trzymać sprawne wiratory.
- Mów dalej, Karst - powiedział Amalfi, przerywając Hazletonowi niecierpliwym podniesieniem ręki. - Co z pozostałymi Cenzorami?
- Jest tam jeszcze Bemajdi, ale on się w zasadzie nie liczy - powiedział Karst. - Niech pomylę. Nie zapominajcie, że ja nigdy większoci z nich nie widziałem. Wydaje mi się, że jedynym, który posiada jakie znaczenie, jest Larre. To taki gruby starzec o zaciętej twarzy. Zwykle staje po stronie Heldona, ale rzadko trzyma ją do końca. Jego mniej niż resztę będą martwiły zarobione przez chłopów pieniądze. Wymyli jaki sposób, żeby nam je odebrać. Może na przykład ogłosi więto dla uczczenia wizyty Ziemian na naszej planecie? Do niego należy zbieranie dziesięcin.
- Czy on mógłby pozwolić Heldonowi na reperację wiratorów MMH?
- Nie, chyba nie - powiedział Karst. - Mam wrażenie, że Heldon nie kłamał, kiedy powiedział, że musi to zrobić w tajemnicy.
- Nie jestem tego taki pewien - mruknął Amalfi. - Nie podoba mi się to wszystko. Na pierwszy rzut oka wygląda to na próbę wystraszenia nas stąd natychmiast po upływie terminu przewidzianego kontraktem, a następnie odebrania chłopom zarobionych u nas pieniędzy, i to przy pełnym poparciu policji. Ale kiedy się temu bliżej przyjrzeć, zakrawa to na całkowite szaleństwo. Jak tylko policaje ustalą tożsamoć MMH, a nie zajmie im to dużo czasu, rozwalą oba miasta, zacierając ręce z uciechy, że trafiła im się taka gratka.
- Czy to dlatego - spytał niepewnie Karst - że MMH było tym wędrowcem, który zrobił na Thorze V... to, co zrobił?
Amalfi poczuł nagle, że żołądek zaczyna, wyprawiać mu dziwne harce i niebezpiecznie podjeżdża do gardła.
- Zostawmy to, Karst - warknął. - Nie będziemy ciągnąć tej historii za sobą do Obłoku. Powinnimy byli wyciąć ją z waszego kursu.
- Ja już znam tę historię - odparł spokojnie Karst. - I nie jestem nią zaskoczony. Cenzorowie wcale się nie zmienili.
- Zapomnij o niej. Zapomnij, słyszysz?! Zapomnij, że kiedykolwiek ją słyszałe. Karst, czy potrafisz na jedną noc zostać znów tępym wieniakiem?
- Mam wrócić do swojej chaty? - spytał Karst. - Mogłoby mi być doć niezręcznie. Moja żona musiała już do tej pory wziąć sobie nowego mężczyznę...
- Nie, nie musisz wracać do żony. Chciałbym pójć z Hazletonem i obejrzeć te wiratory. Trzeba zabrać trochę ciężkiego sprzętu i kto musi mi pomóc. Nie poszedłby ze mną?
Hazleton zmarszczył brwi.
- Heldona pan nie nabierze, szefie.
- Mylę, że mi się uda. On oczywicie wie, że wyedukowalimy niektórych z wieniaków, ale to jest co, co nie dotarłoby do niego, nawet gdyby to zobaczył na własne oczy; nie pozwolą mu obciążenia przeszłoci. On po prostu nie jest w stanie myleć o chłopach jako o istotach rozumnych. Wie, że mamy ich tu u siebie tysiące, a jednak ta wiadomoć wcale go nie przeraża. Uważa, że możemy ich uzbroić, nauczyć metod walki, jednym słowem przekształcić w armatnie mięso, ale nie może sobie nawet wyobrazić, że chłop potrafi nauczyć się czego więcej niż tylko sposobu trzymania jakiej pukawki; czego innego i znacznie bardziej niebezpiecznego.
- Skąd pan jest tego taki pewien? - spytał Hazleton.
- Z analogii. Pamiętasz planetę Alfy Thety o nazwie Fitzgerald? Tę, której mieszkańcy używali wielkiego zwierzęcia zwanego koniem, zupełnie do wszystkiego, od ciągnięcia wozów po wycigi? No włanie. Przypućmy, że jej mieszkaniec odwiedziłby miejsce, gdzie, jak słyszał, kilka koni nauczono mówić. Podczas pracy kto ofiarowuje mu pomoc i podchodzi do niego, ciągnąc za sobą starą, kulawą szkapę w naciniętym na uszy słomianym kapeluszu i tobołkiem na plecach. (Przepraszam cię, Karst, ale nie pora teraz na delikatnoć). Przecież do głowy mu nie przyjdzie, że to włanie jeden z tych mówiących koni. On po prostu w ogóle nie przywykł do mylenia o koniach w takich kategoriach.
- Zgoda - powiedział Hazleton, umiechając się na widok wyraźnie zbitego z tropu Karsta. - Więc jaka od tej chwili obowiązuje strategia, szefie? Podejrzewam, że już ją pan dokładnie obmylił. Czy jest pan gotów nadać jej wreszcie jaką nazwę?
- Niezupełnie - odparł burmistrz. - Chyba, że lubisz długie i skomplikowane okrelenia. Jest to po prostu jeszcze jedno zagadnienie z dziedziny politycznego pseudomorfizmu.
A dostrzegając malujący się na twarzy Karsta wyraz sztucznego braku zainteresowania, wyszczerzył zęby w umiechu i dorzucił:
- Albo też pokaz subtelnej sztuki doprowadzenia przeciwnika do tego, by rzucił w ciebie swą własną głową. ROZDZIAŁ 9
*
Dom
*
MMH było miastem osiadłym, od dawna wroniętym w kamienistą glebę i tak wytrwale opierającym się wszelkim zmianom czasu jak las cenotafów. Także jego spokój miał w sobie co z ciszy cmentarza, a Cenzorowie ze swymi podobnymi do wachlarzy oznakami piastowanego urzędu przypominali braci zakonnych krążących między zastępami zmarłych.
Przyczyny tej ciszy dały się wyjanić oczywicie bardzo prosto. W granicach miasta chłopom wolno było się odzywać tylko w odpowiedzi na pytanie którego z Cenzorów, a tych ostatnio było w miecie stosunkowo mało. Jeszcze mniej miało ochotę poniżać się do rozmowy z jakimkolwiek chłopem. Dla Amalfiego ta cisza miała w sobie co z milczenia milionów niewinnych ludzi bestialsko pomordowanych na Thorze V. Zastanawiał się, czy Cenzorowie wciąż jeszcze słyszą to krwawiące milczenie.
Odpowiedź na to pytanie uzyskał niemal natychmiast. Mijany po drodze nagi, brązowy wieniak obrzucił nadchodzących ukradkowym spojrzeniem i dostrzegłszy Heldona, natychmiast podniósł palec do ust w najwyraźniej powszechnie obowiązującym gecie uniżonoci i szacunku. Heldon ledwie kiwnął głową. Amalfi udawał, rzecz jasna, że nie zwrócił na to żadnej uwagi, ale pomylał: To ma znaczyć "sza", prawda? Nie dziwię się. Ale na to już za późno, Heldon; sekret się wydał.
Karst wlókł się za nimi, obrzucając od czasu do czasu czujnym spojrzeniem intensywnie niebieskich oczu kroczącego dumnie przodem Heldona. Ostrożnoć ta okazała się jednak zupełnie zbyteczna; Cenzor nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. Weszli na popadający w ruinę plac, w którego centrum wznosił się jaki prawie zupełnie pozbawiony dawnych kształtów pomnik. Czas i pogoda tak bardzo nie miały dla niego litoci, że zatracił wszelką szlachetnoć linii, jaką mógł kiedykolwiek posiadać. Amalfi pomylał w zadumie, że sensownoć kształtów nie jest cechą wspólną wszystkim monumentom. Dla każdego przeciętnego widza umieszczony na piedestale kamień był niczym innym jak zwykłym doć dużym meteorem.
Przyglądając się jednak uważniej Amalfi dostrzegł, że wyrzeźbione we wnętrzu tego czarnego bloku kształty i wolne przestrzenie musiały niegdy co znaczyć. W rodku bryły stała kiedy potężna sylwetka ludzka, opierająca stopę na karku innej, znacznie drobniejszej ludzkiej postaci. Obie otoczone kamienną materią, lecz zawieszone w przestrzeni.
Heldon także przystanął, żeby popatrzeć na pomnik. W tym mężczyźnie toczyła się jaka walka. Amalfi nie wiedział, co było jej powodem, ale potrafił się tego domylić. Heldon był młody; stąd dopiero niedawno mógł zostać wybrany Cenzorem. Z tego, co mówił Karst, jasno wynikało, że pozostali członkowie Wielkiej Rady Dziewięciu - Asor, Bemajdi i cała reszta - byli nimi od samego początku. Jednym słowem, byli nie potomkami ludzi, którzy zniszczyli Thora V, tylko nimi samymi, żyjącymi do dzi dzięki zazdronie strzeżonemu sekretowi geriatryków.
Heldon spojrzał na monument. Postacie wyrzeźbione w jego wnętrzu dowodziły jasno, że kiedy, dawno temu MMH dumą napawało to, co miasto zrobiło na Thorze V, i że najstarsi z Wielkiej Dziewiątki, choć może przestali już być z tego dumni, nadal ponosili winę za tę zbrodnię. Heldon, mimo iż sam nie przyczynił się do jej popełnienia, opowiedział się już duchowo po stronie sprawców przyjmując godnoć Cenzora. Teraz zastanawiał się, czy nie wystąpić po ich stronie także czynnie...
- Przed nami Świątynia - powiedział nagle, odwracając się gwałtownie od pomnika. - Maszyneria znajduje się w jej podziemiach. O tej porze nie powinno tam być nikogo, kto by się liczył, ale zawsze lepiej jest się upewnić. Proszę zaczekać.
N i k o g o, k t o b y s i ę l i c z y ł .To znaczy Cenzorów. Chłopi dla niego się nie liczyli. Heldon podjął już decyzję - był Cenzorem. Uznał, że to, co stało się na Thorze V, było także jego dziełem.
- A jeli nas kto zobaczy? - spytał Amalfi.
- Ten plac jest zwykle omijany z daleka. Na wszelki wypadek rozstawiłem w okolicy swoich ludzi; mają rozkaz nie dopuszczać tutaj żadnych przechodniów. Jeli tylko nie oddali się pan z tego miejsca, będzie pan zupełnie bezpieczny.
Zebrał jedną ręką swoje suknie i odszedł szybkim krokiem w kierunku ogromnego, zwieńczonego lniącą kopułą budynku, znikając w jakim zaułku. Zza pleców dobiegł Amalfiego piew Karsta. Chłop nucił niewprawnym, chropawym głosem jaką dziwną, ludową pień. Jej melodia, mająca niegdy wiele wspólnego z miastem Kazań, liczyła sobie zbyt wiele tysięcy lat, żaby Amalfi mógł ją rozpoznać, chociaż był doć muzykalny. Mimo to burmistrz stwierdził nagle, że wsłuchuje się w pień Karsta w takim napięciu jak zakapturzona sowa, tropiąca swym radarowym zmysłem polną mysz. Karst piewał:
...Jak wicher zawył słuszny gniew Maalvina,
Żagwią pożaru omiótł Uroczyska.
Sczezły ramiona podłych buntowników,
Noc oczy gwiazd zamknęła, a księżyce zgasły,
Niebo na rozkaz MMH
Runęło!...
Widząc, że Amalfi mu się przysłuchuje, Karst przerwał swoją pień z przepraszającym gestem.
- Śpiewaj dalej, Karst - powiedział natychmiast Amalfi. - Jak to idzie dalej?
- Nie mamy na to czasu. Ta piosenka ma dziesiątki zwrotek. Każdy piewak dodaje do niej przynajmniej jedną własną. Ale kończy się zawsze tak:
Czerwienią ich krwi zajaniało wzgórze,
Padły wzniosłe wieże, zatonęły w glinie.
Nie może żyć nikt, kto szydził z Maalvina,
Ziemia dusze ich zawodzące odtrąciła w przestrzeń.
Niebo na rozkaz MMH
Runęło!
- Wspaniale - powiedział ponuro Amalfi. - Alemy wpadli! Po uszy i jeszcze głębiej! Dlaczego nie zapiewałe mi tego tydzień temu?
- Przecież to tylko stare ludowe podanie - powiedział Karst ze zdumieniem. - Co ono takiego panu powiedziało?
- Powiedziało mi, dlaczego Heldon chce naprawić swoje wiratory. Wiedziałem, że wciska mi jaką ciemnotę, ale nigdy nie przyszła mi do głowy ta stara laputańska sztuczka. Nowsze miasta mają za słabe stępki, żeby co takiego ryzykować. Ale ci tutaj, przy swojej masie mogą z nas zrobić nalenik! A my będziemy musieli siedzieć z założonymi rękami i się temu przyglądać!
- Nie rozumiem...
- To zupełnie proste. Ten twój prorok Maalvin użył MMH jako kafara. Podniósł go, poleciał nad swoich przeciwników i tam go znowu opucił, wbijając ich po prostu w ziemię. Ten numer został wymylony, o ile dobrze pamiętam, nawet jeszcze przed rozpoczęciem lotów kosmicznych. Karst, trzymaj się blisko mnie. Może będę ci musiał powiedzieć co pod samym nosem Heldona, więc nie spuszczaj mnie z oczu... Ć, włanie nadchodzi.
Cienisty zaułek wypluł Cenzora jak nieprzetłumaczalne słowo. Heldon podszedł do nich szybkim krokiem po kruszących się płytach chodnika.
- Panie burmistrzu - powiedział - jestemy gotowi przyjąć pańską cenną pomoc.
Stopa Heldona spoczęła na wystającym z podłogi, stożkowym kamieniu i mocno go nacisnęła. Amalfi obserwował wszystko bardzo uważnie, ale nic się nie stało. Omiótł wiatłem latarki nie wyróżniające się niczym szczególnym kamienne ciany podziemnej komnaty i znów opucił je na podłogę. Zniecierpliwiony Heldon kopnął małą piramidkę z całej siły.
Tym razem rozległ się ciężki zgrzyt protestu. Bardzo powoli, z przeraźliwym dudnieniem i chrobotem, z podłogi zaczął podnosić się kamienny blok, wielkoci mniej więcej pięciu stóp na dwie. Wyglądało na to, że z jednego końca musiał być zaczepiony na obrotowym zawiasie lub osi. Promień latarki burmistrza przebił się przez czerń zionącą z odsłoniętego otworu i ukazał wąskie schody prowadzące dalej w dół.
- Jestem głęboko rozczarowany - powiedział Amalfi. - Oczekiwałem, że spod podłogi wyjdzie Jules Verne albo przynajmniej Dean Swift. No dobrze, Heldon, niech pan prowadzi.
Cenzor zaczął ostrożnie schodzić unosząc lekko swoje suknie, by uchronić je przed pokrywającą schody wilgocią. Karst szedł ostatni, nisko pochylony pod ciężarem wielkiej paczki. Przez cienkie podeszwy sandałów burmistrz czuł chłód i olizłoć wąskich stopni, a napierające z boków ciany ociekały maleńkimi strużkami nieprzyjemnej wilgoci. Amalfiego ogarnęła przemożna chęć zapalenia cygara; czuł niemal jego potężny aromat przebijający się przez stęchliznę podziemi. Niestety potrzebne mu były wolne ręce.
Zaczął już prawie mieć nadzieję, że może jednak wilgoć zupełnie zniszczyła wiratory MMH, ale odegnał tę myl, zanim jeszcze zdążyła przybrać pełny kształt. To byłoby najprostsze rozwiązanie obecnej sytuacji, lecz w końcowym efekcie katastrofalne. Jeżeli ta planeta miała kiedykolwiek stać się prawdziwym domem, to Międzygwiezdny Mistrz Handlu musiał móc latać.
Jak zabezpieczyć się przed nim, kiedy już będzie zdolny do wzniesienia się w powietrze - tego w dalszym ciągu nie wiedział. Jak zawsze w sytuacjach podbramkowych, tak i teraz liczył wyłącznie na intuicję.
Schody skończyły się raptownie, ustępując miejsca, małej salce, tak ciasnej, przejmująco zimnej i wilgotnej, że właciwie należałoby nazwać ją pieczarą. Promień latarki błądził po niej przez chwilę i zatrzymał się na owalnych drzwiach pokrytych grubą warstwą jakiego matowego metalu - prawie na pewno ołowiu. Więc wiratory MMH pracowały "na gorąco?!" Już to było złą wiadomocią. Ustalało datę ich produkcji na lata znacznie wczeniejsze niż nawet w najmniej optymistycznych szacunkach zakładał Amalfi.
- Więc to tu? - spytał.
- Tu - potwierdził Heldon, pociągając jaką niewidoczną dźwignię.
Przedpotopowe jarzeniówki zamigotały nerwowo, nabierając powoli swego niebieskawego życia, w miarę tego jak coraz szerzej otwierały się drzwi grodzi. Ich wiatło zalniło na czystych, nie pokrytych żadnym nalotem płaszczach maszyn. Amalfi poczuł ukłucie przelotnego rozczarowania - powietrze w tym pomieszczeniu było zupełnie suche. Najwyraźniej drzwi były zawsze szczelnie zamknięte. Rozejrzał się wród wielkiej iloci nagromadzonego tu sprzętu, szukając pulpitów kontrolnych lub ich odpowiedników.
- No więc? - spytał ochrypłym głosem Heldon. Sprawiał wrażenie człowieka z trudem skrywającego szalone napięcie. Amalfiemu przyszło nagle na myl, że strategia Heldona może rzeczywicie być jego zupełnie osobistym pomysłem, a nie wynikiem oficjalnych ustaleń Wielkiej Dziewiątki. W takim przypadku, gdyby koledzy zastali Heldona w tym włanie miejscu, w towarzystwie burmistrza wrogiego miasta, sytuacja Cenzora byłaby nie do pozazdroszczenia. - Czy nie ma pan zamiaru przeprowadzić jakich pomiarów?
- Oczywicie - powiedział Amalfi. - W pierwszej chwili zaskoczyła mnie tylko trochę ich wielkoć, to wszystko.
- Jak pan wie, są bardzo stare - powiedział Heldon. - Dzisiaj buduje się bez wątpienia znacznie większe.
To oczywicie było nieprawdą. Nowoczesne wiratory były prawie dziesięć razy mniejsze. Ta uwaga obudziła nowe wątpliwoci co do prawdziwego statusu Heldona. Amalfi przypuszczał, że poza przeprowadzeniem testów Cenzor nie pozwoli mu nawet dotknąć swoich wiratorów; że w MMH jest mnóstwo ludzi mogących wykonać każdy remont na podstawie dokładnych wskazówek; że sam Heldon - i każdy z pozostałych Cenzorów - będzie wykazywał dostateczną znajomoć tematu, by pojąć wszystkie wyjanienia, jakich Amalfi mógłby im udzielić. Teraz nie był tego taki pewien, a to, ile swoich własnych przeróbek w maszynach mógłby zrobić nie ryzykując, że zostanie wykryty, zależało włanie od odpowiedzi na te wszystkie pytania.
Burmistrz wspiął się na mały pomost biegnący wzdłuż pokryw generatorów i zatrzymał się, spoglądając w dół na Karsta.
- Czego tam, głupku, sterczysz? - rzucił z irytacją. - Chodź tu na górę z tymi narzędziami.
Karst posłusznie wspiął się po metalowych stopniach; tuż za nim wdrapał się na nie Heldon. Nie zwracając na nich najmniejszej uwagi, Amalfi szukał przez chwilę w płaszczu ochronnym generatora drzwiczek kontrolki, znalazł je i otworzył. Wewnątrz znajdowało się co, co wyglądało na potężny obwód prostowniczy, połączony ze wzmacniaczem jakiego urządzenia kontrolnego - zapewne cyfrowego komputera. Wzmacniacz zawierał mnóstwo lamp próżniowych, których żarniki otrzymywały prąd stały z osobnego źródła zasilania. Amalfi w całym swoim życiu nie widział tylu lamp próżniowych naraz.
Karst schylił się nisko i postawił pakunek na podecie. Amalfi wyciągnął z niego kawałek cienkiego, czarnego kabla i wetknął dwubolcową wtyczkę do pobliskiego gniazdka. Umocowana na drugim końcu przewodu maleńka lampka zalniła neonową czerwienią.
- Wasz komputer ciągle jeszcze działa - zakomunikował. - Czy dobrze, to już inne zagadnienie. Czy mogę włączyć resztę?
- Ja to zrobię - powiedział Heldon. Zszedł w dół po metalowych schodach i ruszył ku wyjciu z sali.
Amalfi natychmiast zaczął szeptać nieruchomymi wargami do drzwiczek kontrolnych generatora. To, co wydobywało się z jego ust, musiało brzmieć w uszach Karsta doć niesamowicie. Technika mówienia bez poruszania wargami polega po prostu na zastępowaniu zgłosek, których artykulacja wymaga ruchu warg - takich jak na przykład "w" - zgłoskami artykułowanymi językiem i gardłem - takimi jak na przykład "y". Jeżeli taki dźwięk odbierany jest z wnętrza komory akustycznej, tak jak to się dzieje w przypadku stosowania mikrofonu krtaniowego, nie różni się on zbytnio od zwykłej mowy; jest tylko trochę mniej wyraźny. Słyszany jednak z zewnątrz krtani, zaczyna brzmieć jak bełkot pijanego drwala.
- Obserwuj Heldona, Karst. Zobacz, który przycisk uruchomi i zapamiętaj jego położenie. Jasne? To wietnie.
Lampy zaczęły się żarzyć. Karst skinął głową, prawie zupełnie niezauważalnie. Cenzor obserwował z dołu, jak Amalfi sprawdza wszystkie ciągi.
- Czy da się je uruchomić? - zawołał stłumionym głosem, jakby bał się mówić głoniej.
- Mylę, że tak. Jedna z tych lamp nabiera powietrza, a tu i tam na pewno trzeba będzie dokonać niezbędnych, małych napraw. Zanim zabierze się pan do realizacji jakiego ambitnego zadania, lepiej niech pan wszystko posprawdza. Ma pan chyba urządzenia do testowania lamp?
Na twarzy Heldona pojawiła się wyraźna ulga, choć starał się jak mógł, żeby jej po sobie nie pokazać. Prawdopodobnie bez najmniejszych kłopotów udałoby mu się wprowadzić w błąd którego ze swoich kolegów; ale dla Amalfiego, który jak każdy burmistrz wędrowca równie dobrze rozumiał parataksyczną "mowę" mięni jak normalnie wypowiadane słowa, wyraz twarzy Heldona był równie czytelny jak podpisane owiadczenie.
- Oczywicie - odparł Cenzor. - Czy to wszystko?
- Skądże znowu. Uważam, że powinien pan usunąć z połowę tych obwodów, instalując wszędzie, gdzie się da, tranzystory. Możemy wam sprzedać potrzebny do tego german i to po oficjalnym kursie. Według moich szacunków na każdy zespół przypada tutaj dwiecie do trzystu lamp i jeżeli która z nich nawali w czasie lotu... Cóż, jest tylko jedno słowo na okrelenie tego, co by się wtedy stało: mierć.
- Czy mógłby nam pan pokazać, jak to zrobić?
- Chyba tak - odparł burmistrz. - Jeżeli pozwoli mi pan obejrzeć cały system napędowy, to będę mógł powiedzieć panu wszystko dokładnie.
- Zgoda - powiedział Heldon. - Ale bez żadnej zwłoki. W najlepszym wypadku mogę liczyć jeszcze tylko na pół dnia swobody.
To było lepiej niż Amalfi się spodziewał; o niebo lepiej. Mając tyle czasu, mógł przeledzić wystarczającą iloć doprowadzeń, żeby zlokalizować główny pulpit sterowniczy. Wyraz twarzy Heldona. zupełnie nie pasował do treci jego słów i to głęboko Amalfiego niepokoiło, ale w tej chwili nic nie mógł na to poradzić. Wyciągnął z tobołka Karsta papier i zaczął szybko szkicować schemat całego okablowania.
Po uzyskaniu doć przejrzystego obrazu połączeń pierwszego generatora, blokowe ujęcie głównych zespołów drugiej maszyny okazało się znacznie łatwiejsze. Chociaż wykonanie rysunków trwało doć długo, Heldon nie okazywał żadnych oznak zniecierpliwienia czy zmęczenia.
Trzeci wirator dopełnił całoci obrazu, zmuszając Amalfiego do głębokiego zastanowienia się, do czego mogła służyć czwarta maszyna. Okazało się, że był to buster, przeznaczony do kompensowania strat mocy pozostałych zespołów napędowych w tych momentach, kiedy główna krzywa ich ciągu odbiegała od poziomu dyktowanego jej przez prymitywny, ogólny obwód regeneracyjny. Buster włączony był w tylną częć pętli sprzężenia zwrotnego, chyba raczej za komputerem niż przed nim, tak że wszystkie poprawki komputera musiały przechodzić włanie przez niego. Amalfi był zupełnie pewien, że na skutek takiego ustawienia każda wprowadzona poprawka musiała wywoływać potężną "falę kompensacyjną". Połączenia wiratorów MMH musiał dokonać chyba jaki australopitek.
Ale miasto mogło za ich pomocą latać. I tylko to się liczyło.
Amalfi zakończył swoje badania i wyprostował się z trudem, mocno napinając mięnie bolących pleców. Nie miał pojęcia, ile godzin mu to wszystko zabrało; miał wrażenie, że całe miesiące. Heldon w dalszym ciągu przyglądał mu się równie czujnym wzrokiem jak przedtem i tylko granatowe cienie pod oczami wskazywały na to, że bardzo jest zmęczony.
A Amalfi nie znalazł w podziemnej komnacie żadnego miejsca, z którego można by kontrolować pracę wiratorów MMH. Pulpit sterowniczy musiał znajdować się gdzie indziej. Główny kabel prowadzący do wszystkich urządzeń kontrolnych znikał w rurze biegnącej do sklepienia pieczary, a zapewne i wyżej.
...Niebo na rozkaz MMH
Runęło!...
Amalfi ziewnął ostentacyjnie i pochylił się znowu, by umocować pokrywę na pulpicie obserwacyjnym dopełniającego generatora. Karst leżał zwinięty w kłębek na podłodze obok niego i spał naprawdę. Było mu chyba zupełnie wygodnie, bo leżał rozprężony i leciutko umiechał się przez sen. Wyglądał jak kot drzemiący na wysokim gzymsie. Heldon nie spuszczał ich z oczu.
- Będę musiał sam to panu zrobić - powiedział Amalfi. - To doć poważna robota; może potrwać tygodnie.
- Oczekiwałem, że pan to powie - odparł Heldon. - I z przyjemnocią dałem panu czas, żeby mógł pan wszystko dokładnie sobie obejrzeć. Jednak chyba nie będziemy robić żadnych zmian.
- Ale one są potrzebne.
- Możliwe. Ale ta maszyneria musi mieć ogromny współczynnik bezpieczeństwa, bo inaczej nigdy nie bylibymy w stanie jej uruchomić także i w przeszłoci. - Nie "nasi przodkowie", lecz "my", zauważył Amalfi. - Musi pan zrozumieć, panie burmistrzu, że nie możemy ryzykować żadnych poprawek robionych przez pana. My sami nie jestemy w stanie ich nadzorować, a przyjęcie nieprawdopodobnego założenia, że dzięki pańskim usprawnieniom zwiększy się efektywnoć działania tych maszyn, byłoby zupełnie nierozsądne. Jeżeli te maszyny mogą w ogóle działać w swym obecnym stanie, to będziemy musieli się tym zadowolić.
- Och, oczywicie, że będą działały przez jaki czas - powiedział Amalfi zabierając się do metodycznego pakowania swoich przyrządów. - Ale kategorycznie twierdzę, że wcale nie są takie bezpieczne, a ryzyko związane z podjęciem na nich lotu jest ogromne.
Heldon wzruszył ramionami i zszedł po spiralnych, metalowych schodach na podłogę sali. Amalfi poszperał chwilę w swojej torbie, a potem ostentacyjnie kopnięciem obudził Karsta. Kopnął wcale mocno; zdawał sobie sprawę z tego, że granie komedii przed człowiekiem od urodzenia nawykłym do pilnego obserwowania wszelkich ludzkich reakcji może przynieć nieobliczalne skutki. Gestem wskazał chłopu, że ma podnieć bagaż, i ruszył za Heldonem.
Cenzor umiechnął się, ale nie był to umiech przyjemny.
- Nie są bezpieczne? - spytał. - No cóż, zawsze je za takie uważałem. Ale teraz odnoszę wrażenie, że stwarzane przez nie niebezpieczeństwo jest głównie politycznej natury.
- Jak to? - spytał Amalfi, starając się uspokoić oddech.
Poczuł nagle, że jest zupełnie wykończony. Wszystko to trwało... Właciwie ile czasu to trwało? Nie miał najmniejszego pojęcia.
- Czy zdaje pan sobie sprawę z tego, która jest godzina, panie Amalfi?
- Chyba już ranek - odparł Amalfi tępo, poprawiając zsuwający się z lewego ramienia Karsta pakunek. - W każdym razie musi być cholernie późno.
- Jest rzeczywicie bardzo późno - powiedział Heldon, już nawet nie starając się ukrywać swoich uczuć. Wyraźnie triumfował. - Kontrakt między miastami wygasł dzi w południe. W tej chwili jest prawie pierwsza. Spędzilimy tutaj całą noc i ranek. A pańskie miasto w dalszym ciągu pozostaje na naszej planecie, co jest jawnym pogwałceniem umowy, panie burmistrzu...
- To niedopatrzenie...
- Nie, to zwycięstwo! - Heldon wyciągnął spomiędzy fałdów swojej szaty małą srebrną rurkę i mocno w nią dmuchnął. - Burmistrzu Amalfi, może się pan uważać za jeńca wojennego.
Mała srebrna rurka nie wydała żadnego słyszalnego dźwięku, ale w sali jak spod ziemi wyrosło dziesięciu mężczyzn: Wymierzone w Amalfiego mezonowe karabiny były bardzo starego typu, pewnie jeszcze sprzed czasów Kamermana, tak jak i wiratory MMH. I tak jak wiratory wyglądały na zupełnie zdatne do użytku.
Karst zamarł. Amalfi ożywił go ukradkowym kuksańcem w żebra i zaczął przekładać zawartoć swojej własnej małej walizeczki do pakunku Karsta.
- Przypuszczam, że wezwalicie już policję? - spytał.
- O, dawno temu. Do tej pory tę drogę ucieczki macie już na pewno odciętą. Pozwolę sobie dodać, że jeżeli miał pan nadzieję znaleźć tu na dole jakie urządzenia sterujące, które mógłby pan bez przeszkód uszkodzić, a których tak długo pozwoliłem panu szukać, to uważał mnie pan za zbyt wielkiego głupca.
Amalfi nie odezwał się ani słowem. W dalszym ciągu metodycznie przepakowywał swoje przyrządy.
- Wykonuje pan za dużo ruchów, panie Amalfi. Proszę podnieć ręce do góry i powoli się odwrócić.
Amalfi podniósł ręce i odwrócił się. W każdej dłoni trzymał mały, czarny przedmiot, kształtem i wielkocią przypominający jajko.
- Rzadko się mylę w ocenie czyjej głupoty - powiedział tonem przyjacielskiej pogawędki. - Widzi pan, co tu trzymam. Upuszczę jedno z nich lub nawet oba, jeżeli zostanę zastrzelony. Mogę je oczywicie upucić i bez tego. Mam już po dziurki w nosie tego waszego upiornego zacianka.
Heldon prychnął pogardliwie.
- Materiały wybuchowe? Gaz? To mieszne. Nic tak małego nie może zniszczyć swym wybuchem całego miasta, a maski pan sam nie ma. Czy pan mnie uważa za zupełnego durnia?
- Tu nie ma co uważać; tego, że pan nim jest, dowiodły wydarzenia - odparł Amalfi spokojnie. - Prawdopodobieństwo, że kiedy znajdę się już w MMH, będziecie mnie chcieli złapać w jaką pułapkę, było bardzo duże. Mogłem je zmniejszyć zabierając ze sobą obstawę. Nie zna pan jeszcze chłopców z moich oddziałów specjalnych. To twardzi zawodnicy, a nudzą się już od tak dawna, że z przyjemnocią zabawiliby się z pańską strażą pałacową. Czy nie przyszło panu do głowy, że opuciłem swoje miasto bez straży przybocznej tylko dlatego, że znam lepszy sposób zapewnienia sobie bezpieczeństwa?
- Za pomocą jajek - powiedział Heldon pogardliwie.
- Prawdę mówiąc, to r z e c z y w i c i e są jajka. Ta czarna farba to barwnik analinowy, którym pokryto ich skorupy dla ostrzeżenia przed niebezpieczeństwem. Zawierają embriony piskląt zaszczepionych zmutowanymi szczepami ziemskich riketsji, wywołujących riketyfilis. Ta szczególna odmiana przenosi się drogą powietrzną, a okres jej inkubacji wynosi dwie godziny. Wyhodowalimy ją w swoim własnym laboratorium broni biologicznej, korzystając przy tym z dowiadczeń pewnego miasta specjalizującego się w agronomii. Tylko dwa jajka; ale gdybym je upucił, czołgalibycie się za mną całą drogę stąd aż do mojego miasta, błagając o zastrzyk odpowiednich antybiotyków. Bo te też wyhodowalimy.
Zapadła krótka cisza, tym bardziej martwa, że słychać w niej było ochrypły oddech Cenzora. Uzbrojeni mężczyźni patrzyli nieswojo na czarne jajka, a wyloty luf ich karabinów przestały już tworzyć nieskazitelnie równą linię. Amalfi wybrał swoją broń z wielką starannocią. Statyczne społeczeństwa feudalne tradycyjnie i panicznie boją się zarazy - za blisko ją znają.
- Pat - powiedział w końcu Heldon. - W porządku, panie Amalfi. Pan i pański niewolnik macie glejt na opuszczenie tej sali...
- Tego budynku. Jeżeli będąc na schodach usłyszę najlżejszy szmer pocigu, rozbiję panu te jajka na głowie. Nawiasem mówiąc, one doć potężnie wybuchają. Te riketsje wytwarzają w żywiącym je płodzie ogromne iloci gazu.
- Zgoda - rzucił Heldon przez zacinięte zęby. - Z tego budynku. Ale nic pan na tym nie wygrał, panie Amalfi. Jeżeli uda się panu dotrzeć w porę do swego miasta, to będzie pan tylko wiadkiem zwycięstwa odnoszonego przez MMH; zwycięstwa, do którego pan sam się przyczynił. Mylę, że będzie pan zaskoczony widząc, jak bardzo g r u n t o w n i e potrafimy zwyciężać.
- Muszę pana zmartwić, Heldon - powiedział Amalfi twardym, lodowatym i zupełnie pozbawionym litoci głosem - ale nie będę. Wiem wszystko o MMH. Tutaj kończy się droga Wciekłych Psów. Kiedy będzie pan umierał, pan i pańscy Mistrzowie Międzygwiezdnego Handlu - p a m i ę t a j c i e o T h o r z e V!
Twarz Heldona nabrała koloru kredowego papieru, podobnie jak twarze kilku żołnierzy. A potem pulchne, purchawkowate policzki Cenzora stały się nagle krwicie czerwone.
- Niech się pan wynosi! - wychrypiał prawie niedosłyszalnie. I osiągając raptem najwyższe rejestry swego głosu, krzyknął histerycznie: - Precz! Precz!
Żonglując niedbale jajkami, Amalfi podszedł do ołowianej grodzi przeciwpromiennej. Karst ruszył chwiejnym krokiem tuż za nim. Kiedy mijał Heldona, skulił się w sobie. Amalfi pomylał, że chłop chyba nieco przesadza z tym graniem swej roli, ale Cenzor niczego nie zauważył. Dla niego Karst mógł równie dobrze być... koniem.
Ołowiane drzwi zatrzasnęły się z ponurym dudnieniem, odcinając ich od widoku przerażonej i wciekłej zarazem twarzy Heldona i pobłysku jarzeniowego wiatła, odbijającego się w obudowach starożytnych wiratorów. Amalfi wsunął rękę do pakunku Karsta. Odłożył jedno jajko do krzemopiankowego etui i wyciągnął niepozornie wyglądający pistolet przyspieszeniowy. Szybkim ruchem wsunął go sobie za pasek od spodni.
- A teraz na górę, Karst. Nie ma chwili do stracenia. Szybciej, idę tuż za tobą. Nie masz jakiego pomysłu, gdzie mogłyby być te pulpity sterownicze? Prowadzące do nich przewody znikały gdzie w suficie piwnicy.
- Na szczycie Świątyni - odparł bez namysłu Karst. Wspinał się błyskawicznie, biorąc po kilka wąskich stopni naraz i pomimo dźwiganego na plecach ciężaru wydawał się to robić bez najmniejszego wysiłku. - Tam na górze jest Gwiezdna Komnata, miejsce spotkań Rady Dziewięciu. Ale pojęcia nie mam, jak się do niej dostać.
Wpadli do chłodnego, kamiennego przedsionka. Światło latarki Amalfiego przebiegło szybko po całej podłodze i natrafiło na wystającą z niej piramidkę. Karst natychmiast ją kopnął. Z przeciągłym jękiem kamienny blok opadł na wylot schodów z podziemi, zmieniając się w jedną z wielu płyt granitowej posadzki. Na pewno był jaki sposób, żeby uruchomić ten mechanizm spod spodu, ale Heldon powinien mocno się zawahać przed jego użyciem. Kamienna płyta poruszała się z ogromnym hałasem, który nawet z dużej odległoci ostrzegłby Amalfiego, że jest cigany. Na pierwszy jej zgrzyt burmistrz "zniósłby" swoje czarne jajko, a Heldon dobrze o tym wiedział.
- Masz się natychmiast wydostać z miasta, zabierając ze sobą wszystkich chłopów, jakich uda ci się namówić - powiedział Amalfi. - Ale trzeba wszystko dobrze wyliczyć w czasie. Kto musi nacisnąć ten wyłącznik, którego położenie kazałem ci zapamiętać, ale ja sam nie mogę tego zrobić. Muszę dostać się do Gwiezdnej Komnaty. Heldon domyli się, że tam idę, i ruszy za mną. Kiedy on już tędy przejdzie, Karst, ty musisz zejć z powrotem na dół i włączyć te wszystkie generatory.
Przed nimi wyrosły te same niskie drzwi, którymi Heldon wprowadził ich do Świątyni. W górę biegły od nich jakie następne schody; dołem sączyło się przez nie dzienne wiatło.
Amalfi uchylił starą furtę na pół cala i wyjrzał na zewnątrz. Pomimo ostrego słońca wczesnego popołudnia, stłoczone blisko siebie, przysadziste budynki MMH rozsiewały w prowadzącym do Świątyni zaułku gęsty półmrok. Chodnikiem po przeciwnej stronie uliczki przechodziło kilku sennookich chłopów, a za nimi na wpół piący Cenzor.
- Będziesz umiał trafić z powrotem do tamtej krypty? - spytał Amalfi szeptem, zostawiając drzwi uchylone.
- Tam jest tylko jedna droga.
- To dobrze. Więc wracaj. Zrzuć tutaj, za drzwiami ten tłumok. Nie będzie nam już potrzebny. Jak tylko oddział Heldona przejdzie tymi schodami w górę, pędź i włącz te generatory. A potem uciekaj z miasta. Będziesz miał na to jakie cztery minuty, bo tylko tyle będą się rozgrzewały te wszystkie lampy, więc nie trać ani sekundy. Wszystko zrozumiałe?
- Tak, ale...
Nad Świątynią przetoczyło się co jakby lawina żwiru i powoli przycichło w oddali. Amalfi zamknął jedno oko, a drugie podniósł błagalnie do nieba.
- Rakiety - powiedział z westchnieniem rezygnacji. - Czasami sam się sobie dziwię, że nalegałem na wybór tak strasznie prymitywnej planety. No cóż, może jeszcze kiedy nauczę się ją kochać. Powodzenia, Karst.
Odwrócił się w kierunku schodów.
- Złapią pana - powiedział cicho Karst.
- Nie złapią. Nie Amalfiego. I bez żadnych "ale", Karst. Trzymaj się.
Nad Świątynią przeleciała rakieta, a skąd z daleka dobiegł odgłos potężnej eksplozji. Niczym szarżujący nosorożec, Amalfi rzucił się w górę schodów prowadzących do Gwiezdnej Komnaty.
Schody były długie, lekko kręte i bardzo ciasne, a do tego ich stopnie doprowadzały Amalfiego do szału swymi rozmiarami - były bardzo małe. Przypomniał sobie jednak, że Cenzorowie nigdy nie wchodzili po nich sami; na górę wnosili ich na swych ramionach chłopi. Takie lilipucie schody wietnie nadawały się do pewnego stawiania na nich stóp, ale nie do szybkiego wspinania się na górę.
Na ile mógł się zorientować, schody wznosiły się łagodnie wzdłuż zewnętrznej krzywizny kopuły Świątyni, robiąc półtorej ruby przed osiągnięciem jej szczytu. Dlaczego? Przecież nawet na plecach chłopów Cenzorowie nie kazaliby się nosić w górę tak długich schodów zupełnie bez powodu. Dlaczego zamiast na szczycie Świątyni Gwiezdna Komnata nie mogła znajdować się na przykład w podziemiach razem z wiratorami?
Amalfi nie zdążył jeszcze pokonać pierwszego półkola spirali, kiedy przynajmniej jeden powód takiej lokalizacji sali narad stał się dla niego zupełnie oczywisty. Widocznie Świątynia zaczęła wypełniać się wiernymi, bo przez szczeliny w wewnętrznej cianie kopuły zaczął się sączyć dochodzący z dołu szmer ludzkiej mowy. W miarę tego jak burmistrz wspinał się coraz wyżej, chóralny szmer rozpadał się na grupy o coraz mniejszej liczbie głosów, aż wreszcie można, było odróżnić i zrozumieć słowa wypowiadane przez poszczególne osoby. Tam w górze, w matematycznym rodku półkuli, stanowiącym podłogę Gwiezdnej Komnaty, architektowi udało się stworzyć idealną galerię szeptów. Przyłożywszy ucho do akustycznego sklepienia, każdy Cenzor mógł usłyszeć najciszej nawet wypowiedziane słowo każdego z zebranych na dole.
Amalfi musiał przyznać, że pomysł był genialny. Spiskowcy wszystkich planet wznoszących wiątynie uważają je za idealne miejsce do bezpiecznego prowadzenia wszelkich konspiracyjnych rozmów. W przekonaniu Amalfiego każda planeta zezwalająca u siebie na istnienie kociołów, skazana była, wczeniej czy później na jaką rewolucję.
Sapiąc jak morwin wwlókł się na ostatnie stopnie długich, lewoskrętnych schodów i znalazł się twarzą w twarz z solidnie zamkniętymi, dwuskrzydłowymi drzwiami. Pokrywające je pseudobizantyjskie płaskorzeźby patrzyły na niego wyniole i ironicznie. Nie tracąc ani chwili na ich podziwianie, rąbnął je z całej siły w sam rodek, tuż pod dwiema gałkami z krzycząco sztucznych szafirów. Drzwi z hukiem odskoczyły na obie strony.
Rozczarowanie zatrzymało go na chwilę w progu. Komnata była zbliżoną do koła elipsą, umeblowaną z klasztorną surowocią jednym drewnianym stołem i dziewięcioma odsuniętymi pod ciany krzesłami. Nie było tu ani żadnych pulpitów sterowniczych, ani żadnego miejsca, w którym mogłyby być ukryte. Sala była zupełnie pozbawiona okien.
Włanie ten brak okien wszystko mu wyjanił. Drugim, najważniejszym powodem, dla którego Gwiezdna Komnata musiała być umieszczona, na szczycie kopuły Świątyni, było to, że gdzie w jej wnętrzu kryła się kabina pilota. A w takim starym miecie jak MMH oznaczało to koniecznoć zapewnienia w niej znakomitej, bezporedniej widocznoci. Wymagało usytuowania kabiny na najwyższym budynku miasta, tak aby zapewnić pilotowi kąt widzenia maksymalnie zbliżony do pełnego. Płynął stąd wniosek, że Amalfi najwyraźniej nie znalazł się jeszcze dostatecznie wysoko.
Spojrzał w górę, na sufit. Jedna z kamiennych płyt miała maleńkie wyżłobienie, niewiele większe niż pięciogermanowa moneta. Jej plaski brzeg był mocno zniszczony.
Amalfi umiechnął się i zajrzał pod drewniany stół. Oczywicie zgadł - pod blatem, w metalowych uchwytach wisiał drewniany drąg, zakończony z jednej strony zakrzywionym hakiem, do złudzenia przypominający halabardę. Wyrwał go szybkim ruchem, podniósł do pionu i wcisnął jego szpiczasty koniec w wyżłobienie w płycie.
Kamienna tafla doć łatwo opadła w dół, umocowana z jednego końca na takiej samej osi jak blok przesłaniający wejcie do podziemi; przodkowie Cenzorów nie mieli przekonania do zmieniania swoich inżynieryjnych zasad. Wolny koniec płyty dotykał teraz niemal stołu, tworząc w ten sposób doć stromą pochylnię. Amalfi wskoczył na blat i zaczął się na nią wdrapywać. Kiedy dochodził już do jej szczytu, reprezentowany przez niego zmienny rodek ciężkoci uruchomił jaki przeciwważny mechanizm i płyta wróciła do poprzedniego położenia, sama przenosząc go resztę drogi w górę.
Tym razem trafił niewątpliwie do kabiny kontrolnej. Pomieszczenie, w którym się znalazł, było małe, ciasno zastawione tablicami rozdzielczymi, ledwie widocznymi spod pokrywających je pokładów kurzu. Cztery ogromne iluminatory ukazywały niemal pełną panoramę miasta w każdym kierunku geograficznym, a wykonane z grubego szkła sklepienie kabiny zapewniało doskonałą widocznoć przestrzeni rozciągającej się ponad MMH. Na jednej z tablic rozdzielczych płonęło intensywne zielone wiatełko. Kiedy ruszył w jego kierunku - zgasło.
To Karst odciął dopływ energii. Amalfi miał nadzieję, że chłopakowi uda się jako wydostać ze Świątyni. Zdążył go już bardzo polubić. Było co takiego w jego cichej, zaciętej, niewzruszonej odwadze i w żarłocznoci jego zgłodniałej inteligencji, co przypominało Amalfiemu kogo, kogo znał bardzo dawno temu. Że tym kim był on sam, wtedy, kiedy kończył pierwsze dwadziecia pięć lat swego życia, burmistrz nie wiedział; nikt kto mógłby o tym powiedzieć, już nie żył.
Obsługa wiratorów jest w zasadzie prosta. Amalfi nie miał żadnych trudnoci z ustawieniem i zablokowaniem urządzeń kontrolnych, tak jak było mu to potrzebne, ani z wykonaniem kilku bardzo specyficznych aktów sabotażu. Większym problemem okazało się natomiast zamaskowanie tego, co zrobił, bo każdy najmniejszy jego, ruch pozostawiał wyraźne znaki na pokrywającym wszystko kurzu. Rozwiązał ten problem w jedyny możliwy sposób; zdjął koszulę i zaczął nią wywijać na wszystkie strony, jakby się opędzał od roju szerszeni nacierających na niego ze wszystkich stron. Rezultat wywołał u niego atak tak gwałtownego kaszlu i kichania, że oczy zaszły mu łzami, ale poza tym całkowicie go zadowolił.
Teraz pozostało mu już tylko wydostać się ze Świątyni.
Ze znajdującej się pod spodem Gwiezdnej Komnaty dobiegały już jakie odgłosy, ale na razie nie obawiał się jeszcze bezporedniego ataku. Ciągle miał przy sobie czarne jajko, a Cenzorowie wietnie zdawali sobie z tego sprawę. Co więcej, wciągnął na górę halabardę, więc żeby się dostać do pokoju kontrolnego, Cenzorowie musieliby się wspinać sobie po plecach. Ich kondycja fizyczna nie bardzo pozwalała na takie wyczyny akrobatyczne, a poza tym doskonale wiedzieli, że każdego, kto podjąłby się takiej ekwilibrystyki, można byłoby bez najmniejszego trudu odeprzeć przy pomocy bardzo niewyszukanego, lecz równie skutecznego, zwykłego kopnięcia w zęby.
Niemniej jednak Amalfi nie miał najmniejszego zamiaru spędzić reszty życia w kabinie pilota MMH. Na opuszczenie Świątyni i w ogóle miasta zostało mu już niecałe szeć minut.
Po błyskawicznym, mniej więcej czterosekundowym rozważaniu wszystkich możliwoci Amalfi wskoczył na kamienną taflę, przeważył ją i majestatycznie spłynął z góry na blat stołu Gwiezdnej Komnaty.
Po chwili pełnego osłupienia chwyciło go równoczenie kilkanacie krzepkich rąk. Przed oczyma wyrosła mu zmieniona przez wciekłoć i strach twarz Heldona.
- Co tam robił? Odpowiadaj, bo każę cię rozerwać na strzępy!
- Nie bądź półgłówkiem, Heldon. Każ swoim ludziom, żeby mnie pucili. Ciągle jeszcze chroni mnie twój glejt; a na wypadek, gdyby chciał się go wyprzeć, mam także tę samą broń, którą miałem przedtem. Precz z łapami, bo na boga...
Straż Heldona puciła go, zanim skończył mówić. Heldon rzucił się ciężko na pochyloną pod ostrym kątem płytę i zaczął czołgać się po niej w górę, rozpaczliwie pomagając sobie przy tym długimi paznokciami. Kilku innych łysych, odzianych w długie suknie mężczyzn stłoczyło się tuż za nim - najwyraźniej strach kazał Heldonowi powiadomić o wszystkim, co zaszło, pozostałych omiu Wielkich. Amalfi cofnął się tyłem w kierunku wyważonych drzwi Gwiezdnej Komnaty. Tam schylił się, bardzo ostrożnie położył swoje czarne jajko na ozdobnym progu i grając na nosie rozjuszonym żołdakom, odwrócił się błyskawicznie, po czym co sił w nogach pomknął w dół kręconych schodów.
Mniej więcej minutę powinno zająć Heldonowi zorientowanie się, że w trakcie jego pogoni za Amalfim kto odłączył źródło zasilania generatorów. Następną minutę - w najlepszym razie - zajmie któremu z wysłanych przez niego pachołków zbiegnięcie do podziemi i ponowne ich włączenie. Potem cztery minuty podgrzewania lamp. A potem - MMH wzbije się w powietrze.
Amalfi wypadł jak bomba na ulicę, zderzając się w przelocie z jakim zupełnie osłupiałym Cenzorem. Z tyłu za nim podniósł się przybierający na sile krzyk. Pochylił się nisko i jeszcze przyspieszył biegu.
W skąpym wietle obu zachodzących słońc ulica zdawała się pogrążona w mroku. Trzymając się pełnego cienia, burmistrzowi udało się dopać rogu najbliższej ulicy. Wtem gzymsy budynku, który wyrósł mu nagle przed oczami, zalniły upiorną bielą, przygasającą szybko przez wszystkie odcienie czerwieni. Nawet nie usłyszał towarzyszącego temu przeraźliwego gwizdu mezonowego wystrzału. Skupił się na czym zupełnie innym.
W chwilę później był już za rogiem. Najkrótsza droga z miasta prowadziła - o ile dobrze pamiętał - włanie tą ulicą, którą biegł przed chwilą. To rozwiązanie nie wchodziło jednak w rachubę; nie miał najmniejszej ochoty dać się żywcem spalić. Miało się jeszcze okazać, czy korzystając z innej drogi uda mu się wydostać z MMH na czas.
Biegł wytrwale naprzód. Znów kto do niego strzelił, ale najwyraźniej zupełnie nie zdając sobie sprawy z tego, do kogo strzela. Tutaj był po prostu biegnącym mężczyzną, a to stawiało go poza wszelkimi obowiązującymi w miecie kategoriami. Taki strzał był tylko odzwierciedleniem pełnej dezorientacji i odpowiednio do tego musiał być źle wymierzony...
Przez ziemię przebiegło pojedyncze drżenie, tak delikatne, jakby była ona skórą jakiego olbrzymiego potwora, odpędzającego przez sen dokuczliwą muchę. Choć zdawało się to już niemożliwe, Amalfi zdołał jeszcze trochę przyspieszyć.
Drżenie powtórzyło się, tym razem znacznie silniejsze. Towarzyszył mu przeciągły, dudniący jęk, przepływający ciężką falą przez skaliste podłoże miasta. Na ten dźwięk z budynków zaczęły się wysypywać masy zarówno Cenzorów, jak i chłopów.
Po trzecim wstrząsie gdzie w centrum miasta runął z ponurym łoskotem jaki gmach. Amalfi ugrzązł w bezsensownej, panicznej szamotaninie tłumu walczącego bez pardonu rękami, zębami, łysymi głowami...
Jęk przybrał na sile. Nagle ziemia stanęła dęba. Amalfi runął do przodu. Razem z nim potoczył się cały skłębiony tłum, cieląc się pokotem jak suszące się na polu siano. Ze wszystkich stron dobiegały oszalałe krzyki, ale największe piekło rozpętało się wewnątrz budynków. Jakie okno rozprysło się nad głową Amalfiego na tysiące kawałków i wypadło na ulicę, a z nim wijące się rozpaczliwie ciało jakiej kobiety.
Poderwał się ciężko i wypluwając płynącą z rozciętego języka krew, pobiegł dalej. Ciągnący się przed nim chodnik porysowany był siecią splątanych szczelin, jak ułożona przez wariata mozaika. Nieco dalej w przodzie betonowe płyty spiętrzyły się wysoko, tworząc poszarpany wał, który ni stąd, ni zowąd przypomniał Amalfiemu falochron widziany na innej planecie, w zamierzchłych czasach innego tysiąclecia...
Wdrapywał się na to rumowisko betonu, jeszcze zanim zdążył sobie uzmysłowić, że falochron musi znaczyć granicę właciwego MMH. Po przeciwnej stronie ogromnego, wypełnionego odłamkami skał rowu wznosiło się jeszcze wiele innych budynków, lecz włanie ten rów wskazywał miejsce, gdzie wrosła w powierzchnię planety krawędź prastarego wędrowca,. Chwytając konwulsyjnie powietrze w szarpane bólem płuca, przeskakiwał z jednej kamiennej bryły na drugą, wytrwale prąc w kierunku przeciwległego zbocza rowu. Tu włanie było najniebezpieczniejsze miejsce. Gdyby MMH podniosło się w tej chwili, w ułamku sekundy lawina głazów roztarłaby go na proch. Gdyby tylko udało mu się dopać bagien Uroczyska...
Za jego plecami jęk zaczął osiągać coraz wyższe rejestry, aż przeszedł w widrujący ton rozdzieranej w nieskończonoć płachty twardego metalu. Z przodu, ponad równiną Uroczyska, lniło w ostatnich promieniach zachodzących słońc jego własne miasto. Wokół jego krawędzi rozbłyskiwały maleńkie wiatła wybuchów; toczyła się tam zacięta walka. Cztery rakiety, których przelot słyszał w Świątyni, zataczały na niebie szeroka łuk, zrzucając w dół ciężkie ładunki. Wędrowne miasta reagowało na nie gejzerami dymu.
A potem niebo zalała eksplozja olepiającego wiatła.. Zanim oczy Amalfiego znów mogły co widzieć, z czterech rakiet pozostały już tylko trzy. One także miały zniknąć w ciągu kilku najbliższych sekund - Ojcowie Miasta nigdy nie chybiali.
Płuca paliły go żywym ogniem. Pod stopami poczuł sprężystą miękkoć darni. Splątana rozłoga jakiego ciernistego krzewu chwyciła jego kostkę jak w sidła i burmistrz upadł na ziemię.
W ostatnim wysiłku próbował się podnieć, lecz dał za wygraną. Przez równinę, na której wznosiło się niegdy prastare buntownicze miasto, przetoczyło się zatrważające dudnienie. Amalfi przeturlał się na plecy. Przysadziste gmachy MMH chwiały się ciężko, a wielkie bloki skalne i bryły ziemi falowały wszędzie dokoła jego krawędzi, załamując się jak fala przyboju. I nagle stało się co pozornie całkowicie niemożliwego. Ponad skalną kipielą rozbłysła cienka linia purpurowego wiatła; słońca wieciły p o d miastem...
Linia wiatła poszerzyła. się. Miasto oderwało się od ziemi, pokonując niesłychany opór głęboko wroniętych w jej głąb fundamentów. Odgłos towarzyszący ich pękaniu rozsadzał czaszkę. Z krawędzi wznoszącego się masywu, w dół, w stronę Uroczyska rzucały się rozpaczliwie setki ludzkich istot. Większoć z nich była chłopami. Cenzorowie w dalszym ciągu próbowali kontrolować lot MMH...
Miasto uniosło się majestatycznie. Nabierało wysokoci. Serce zaczęło Amalfiemu walić w piersiach. Jeżeli Heldon i jego ludzie zorientują się w porę, co zrobił z urządzeniami kontroli lotu Wciekłych Psów, to stara ballada Karsta wzbogaci się o kilka nowych zwrotek, a tyrania Cenzorów będzie bezpieczna już na zawsze.
Ale Amalfi dobrze wykonał swoją pracę. MMH nie przestało się wznosić. Z gwałtownym skurczem wszystkich wnętrznoci Amalfi uzmysłowił sobie nagle, że miasto jest już ponad milę nad powierzchnią planety i ciągle przyspiesza. Na tej wysokoci powietrze staje się coraz rzadsze, a Cenzorowie zapomnieli zbyt dużo, żeby wiedzieć, co się w takiej sytuacji robi...
Półtorej mili...
Dwie...
MMH stawało się coraz mniejsze. Na wysokoci pięciu mil było już tylko migotliwą plamką czerni, owietlonej z jednej strony promieniami słońc. Później stało się tylko iskierką mętnego wiatła.
Z pobliskiej rozpadliny wychyliła się ostrożnie strzecha kruczoczarnych włosów i potężne czekoladowe barki. Karst. Chłop patrzył jeszcze przez chwilę w górę, ale na wysokoci dziesięciu mil MMH stało się zupełnie niewidoczne. Spojrzał więc w dół na Amalfiego.
- Czy... czy oni mogą wrócić? - spytał matowym głosem.
- Nie - odparł Amalfi, stopniowo odzyskując panowanie nad swoim oddechem. - Ale patrz dalej, Karst; to jeszcze nie koniec. Pamiętasz, jak Cenzorowie mówili, że wezwali ziemską policję?...
W tej samej chwili MMH pojawił się jeszcze raz, ale w sposób doć szczególny. Na niebie rozbłysło trzecie słońce. Jego życie trwało trzy czy cztery sekundy, a potem słońce przygasło i zniknęło.
- Policja została uprzedzona - powiedział Amalfi łagodnie - by uważała na wędrowne miasto próbujące ucieczki. Znaleźli je i załatwili. Oczywicie pomylili miasta, ale wcale o tym nie wiedzą. Odlecą.
Popatrzył na Karsta i dodał:
- A my zostaniemy w domu na Ziemi... już na zawsze.
Wokół nich rozbrzmiewał cichy pomruk głosów, głosów tłumionych wspomnieniem przeżytego włanie kataklizmu i jeszcze czym, czym tak starym i nowym, że na planecie rządzonej przez MMH nie miało nawet swojej nazwy. Poczuciem wolnoci.
- Na Ziemi? - powtórzył Karst, podnosząc się w lad za burmistrzem z wrzosowiska. - Jak to na Ziemi? To przecież nie jest Ziemia...
Nad Uroczyskiem lniło jedno jedyne wędrowne miasto, miasto, które rozbiło obóz, żeby zabrać się do koszenia domowych trawników. Zza jego budynków wschodził jasny obłok gwiazd.
- Teraz już jest - powiedział Amalfi. - Wszyscy jestemy Ziemianami, Karst. A Ziemia to co więcej niż tylko jedna mała planeta, zagrzebana gdzie na peryferiach galaktyki innej niż ta. Ziemia to co znacznie ważniejszego.
- Ziemia nie jest miejscem, Karst. Ziemia jest ideą.
K O N I E C
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Gdzie jest mój dom ZawiszaGdzie jest mój dom ZawiszaTEN CHLEB JEST TWOJ I MOJ txt18 I gdzie jest to królestwo BożeJan Brzechwa Gdzie jest RezedaGdzie jest granica w seksie pozamalzenskim18 1 I gdzie jest to królestwo Boże002 Z Pomoca Latwiej Gdzie jest Polozenie przestrzenne pomoc dydaktycznaid 41Tragedia jest tam gdzie jest wybórgdzie jest dziewczyna szamanaZwierzdzyński Gdzie jest religiaGdzie jest ten świat Maciek Starnawskiwięcej podobnych podstron