A5 zwykly od n17


ż
17. Niedziela zwykła (Mt 13,44-52)
HIERARCHIA WARTOŚCI
Chrystus przedstawia nam dzisiaj reguły i prawidłowości, jakie panują w Królestwie Bożym. W tym, jakie się już teraz rozwija na ziemi, tu jest zapoczątkowane, jak i w tym, które jest jeszcze przed nami. Oczywiście słowa Jezusa są skierowane do tych, którzy w jakiś sposób są przejęci i zafascynowani eschatologią. Dla człowieka obojętnego te słowa trafiają w próżnię. Jedna bardzo istotna cecha rzeczywistości Bożej została tutaj podkreślona - Boża hegemonia, angażująca całego człowieka. Bóg żąda wszystkiego. Jest to ze wszech miar uzasadnione.
Bardzo łatwo jest mówić o czymś, co jest poza nami i nas bezpośrednio nie dotyka. Czego nie możemy osiągnąć. Więc zapytajmy się, kiedy Królestwo Boże jest nam przynależne, jest naszą "własnością", po prostu jest w nas? Kiedy to, co się wydarza odczytujemy i potrafimy rozumieć jako wolę Bożą, która w jakiś sposób określa i determinuje nasze zachowania. Kiedy Jego stawiamy na czele naszych pragnień, naszych chęci i naszych ambicji, naszej hierarchii wartości. "Jeśli Bóg na pierwszym miejscu, to wszystko inne jest na swoim" - św. Augustyn. Wtedy możemy mówić, że Jego królestwo jest w nas. I jeśli się spotka dwóch takich ludzi, tworzy się duchowa rodzina, Kościół, Królestwo Boże na ziemi. Czy jesteśmy rozczarowani? Tak "model" Kościoła będzie "tam" przeniesiony, tylko odpowiedzialność i fascynacja będzie większa, bo będziemy pozbawieni tam tego, co nas tu "rozprasza".
Można stać na kartoflanym polu wpatrując się w niebo, nie zdając sobie sprawy z tego, co się wokół nas dzieje, z kondensacji sytuacji i "napięcia historii", np. nie wiedząc, albo dowiadując się później, że na tym miejscu miała miejsce bitwa pod Grunwaldem. Możemy tak stać się widzami historii i rozwoju Królestwa nie biorąc w tym żadnego udziału. A nasze minimalne "ruchy" są jedynie wyrokami skazującymi "ponurego sędziego" albo wiecznego malkontenta niezadowolonego ze wszystkich i wszystkiego. Nie potrafimy odczytać aktualności Ewangelii. Nie tylko, aby postawić diagnozę, ale by zacząć w końcu działać. To jest nasza wspaniała i wzniosła rola, że bez nas Królestwo nie "ruszy z miejsca". Jeśli rola "widza" nam wystarcza, to wiedzmy, że coraz mniej będziemy rozumieli z tego "przedstawienia życia" i tylko role komików będą przez nas podziwiane. "Odejdziemy" sfrustrowani i rozgoryczeni.
Świadomość, iż czynię dobro, że miłuję i jestem miłowany i że za to czeka mnie jeszcze nagroda wieczna, jest największym szczęściem człowieka. Niestety, nie wszyscy to dostrzegają, znają i tego doświadczają, poznają. Nie wszyscy znajdują "skarb" lub "perlę" i nie każdy też decyduje się poświęcić wszystko. Nie jest to w gruncie rzeczy ryzyko, tylko "dobra przebiegłość", czyli roztropność. Bo kto zna cenę tego, co ofiaruje Jezus (panaceum na lęki doczesności i logiczną konsekwencję obecnych wyborów w wieczności), by to nabyć, czyż bez wahania nie pozbędzie się wszystkiego? (ale właściwie czego? Wygody, utylitarnych korzyści czy może złych znajomości, okazji do popełniania szaleństw?). Chodzi o ogołocenie się duchowe, a nie tylko materialne. Oczyszczenie swojej psychiki, swojej świadomości, pozbycie się zbędnego "balastu", substytutów wartości, a zachowanie jedynie czystej wiary.
Bo Królestwo Niebieskie nie lśni jak złoto, by wzbudzać pożądanie i nie obiecuje prestiżu, łatwego życia lub potęgi i władzjgjpmu, kto je posiądzie. Wręcz przeciwnie, jest skarbem, który od tego, kto goposiada, wymaga ciągłych poświęceń i bolesnych niejednokrotnie wyborów, wyrzeczeń. "Błogosławieni ubodzy w duchu", to znaczy przyjmujący postawę wyrzeczenia. Nasz doczesny wybór pociąga za sobą wybranie jednych wartości, a odrzucenie innych (tak jak w przypowieści o rybach) pseudowartości. Oznacza to również, że za ofertą Boga (perła) kryje się też ostrzeżenie, że można tę chwilę przegapić. Chodzi o zyskanie, bądź utratę sensu życia. Dostrzeżenie logiki zdarzeń. Więc nie szukaj tego Królestwa w "okolicach widnokręgu", ale wokół siebie. Dopiero teraz mamy do czynienia z "prawdziwą religią", wcześniej to było "przygotowanie", litera Prawa, czysta jurysdykcja.
Chyba tak, jak apostołów trzeba się zapytać, czy zrozumieliśmy przypowieść? Jeśli tak, to jesteśmy podobni do ojca rodziny, "który ze swego skarbca wydobywa rzeczy stare i nowe". Stare nie oznacza przestarzałe, ale nabierające innego kształtu w świetle nowego blasku (fakt Zmartwychwstania Jezusa nam wszystko oświeca i tłumaczy). Jaśniej się nie da tego powiedzieć.
Jeśli do kogoś nie przemawia ta, "ewentualnie" przyszła rzeczywistość, to niech sobie uświadomi, że skarbem tym jest sam Jezus. Tak łatwo jest Go "mieć" w sensie duchowym. Pójście za Nim, wybranie Go za towarzysza życia i naszych wyborów. Bycie Jego uczniami oznacza, że dokonaliśmy właściwego wyboru i to nie na zasadzie łatwej deklaracji. Jedynego i jedynie słusznego, który zapewnia nam skarb niebieskiej wieczności. To On jest drogocenną Perłą.

18. Niedziela zwykła (Mt 14,13-21)
CUDOWNE ROZMNOŻENIE CHLEBA
Jest to jeden z najbardziej nadzwyczajnych cudów. Zanotowany został przez wszystkich ewangelistów. Trudno jest więc podważać jego historyczność, a w większości wyjaśnień gow sposób naturalny, brakuje logicznych lub rzeczowych argumentów. Jest to wyraźny "znak" Jezusa, który nakierowuje na Jego postać. Nasze doświadczenie każe nam formułować kilka pytań pod adresem Boga. Klęska głodu nęka część ludzkości, więc pytamy: gdzie jest Bóg w Bangladeszu? Czemu nie zaradza temu nieszczęściu? Albo, jeśli dzisiaj są głodni, czy tak może być i jutro?! Odpowiedź znajdujemy w całej Ewangelii, gdy Ją uważnie czytamy. Bo Bóg nie przyszedł naprawiać sytuacji, ale zmieniać ludzi. A w tej konkretnej sytuacji mamy wyraźną Jezusową odpowiedź: "wy dajcie im jeść". Do ludzi odnowionych przez Ewangelię należy dokonywanie koniecznych zmian. A my tak się przed tym wzbraniamy. Stworzyliśmy całą "mistykę gdybania". Myślimy i mówimy: gdybym miał lepszą pracę, gdybym nie miał kłopotów rodzinnych, gdybym był młodszy, gdybym żył w innym środowisku, gdybym miał lepsze warunki materialne. Wtedy mógłbym dokonywać rzeczy wielkich, miałbym szansę być wiernym zasadom chrześcijańskim. Umocniony jeszcze Światłem Chrystusa przemieniałbym doczesną rzeczywistość. To jest objaw ucieczki od problemów i wyzwań poprzez szukanie przyczyn negatywnych sytuacji zewnętrznych. Oni odpowiedzieli: "Nie mamy nic prócz pięciu chlebów", a my mamy inne powody, aby Mu odmówić. Nasze preteksty są subtelniejsze. W tym względzie doszliśmy do perfekcji, aby tylko usprawiedliwić nasz spokojny "bezruch".
Ktoś uważny może odebrać odpowiedź Jezusa jako straszny wyrzut, na który składa się przerażająca diagnoza: brak choćby odrobiny inteligencji, powierzchowność naszego patrzenia i naszych ocen, ślepota duchowa, głuchota, ekskluzywizm, zatwardziałość serca, wręcz utrata pamięci, zwłaszcza jeśli idzie o Jego czyny i Jego obecność pośród nas. Przecież to już było dokonywane przez Jezusa: pomoc w sytuacjach, z naszego punktu widzenia, beznadziejnych. To jakby uderzenia kolejnych zarzutów dotykających kolejnych zmysłów i nie tylko, aby uczniowie zrozumieli, że nic nie pojęli. Właściwie można by sprowadzić to do jednego: zatwardziałość serca. Pamiętajmy, że w języku biblijnym "serce" jest przede wszystkim źródłem myśli i zrozumienia, które mamy tak często zawężone i okrojone. Ta "zatwardziałość" nie jest tylko brakiem inteligencji. Został tu ujawniony nie tylko brak inteligencji, ale i wiary. ( hodzi o syntezę myślenia ewangelicznego, o "zmysł wiary". "Zatwardziałość serca" nie pozwala być człowiekiem delikatnym i wrażliwym, takim trzeba być przy podejściu do Ewangelii. Ktoś "zatwardziałość serca" tłumaczy jako "oślepienie duchowe". A kiedy indziej Jezus przy-wna ich postawę do faryzeuszów i to będzie poważne oraz niepokojące. Nie chodzi tylko o inteligencję wiary, która może wymagać dużo lyślenia "syntetycznego", ale o prosty brak zrozumienia czynów Jezusa oraz wniknięcia w ich głębokie znaczenie. W tamtym przypadku nie uc hwycili tego, co działo się na ich oczach. I my taką samą postawę ukazujemy. Chleb jest cudownie rozmnażany. I nie dość, że goinnym nie rozdajemy, ale i sami nie korzystamy z jego dobrodziejstw. Jesteśmy tacy sami, wytrzeszczonymi oczami patrzymy na Eucharystię i nic nie rozumiemy. Oni byli ślepi, gdyż nie rozpoznali mocy i prawdziwego posłannictwa Jezusa. My dlatego, że nie mamy doświadczeń empirycznych. Jestem jednym z nich, dlatego nie mogę przybierać pozy nauczyciela wobec innych. Ja sam potrzebuję nawrócenia i "otwarcia oczu". Odrzućmy więc postawę samowystarczalności i pozornej mądrości.
Pamięć nie jest chora. Uczniowie pamiętają wszystko dokładnie. Bieda w tym, że nie wystarcza znajomość wydarzeń. Trzeba jeszcze odkryć ich znaczenie i wyciągnąć odpowiednie wnioski. Są ludzie, którzy mają doskonale opanowaną percepcję zdarzeń. Znają doskonale postać Jezusa, wiedzą co zrobił, kiedy Jego osoba, w której zostały podkreślone wybitne cechy, jest gruntownie przestudiowana. Potem, gdy trzeba to przenieść na grunt teraźniejszości - stają się "głusi" i "ślepi". Ich pamięć balsamuje wydarzenia, zamiast chronić ich sens i wymowę oraz aktualność. Czyżby pamięć i inteligencja były nam dane po to, aby odtwarzać wszystko beznamiętnie, bez refleksji? Więc posuwamy się dalej, innych posądzamy o zaślepienie, brak umiejętności w odczytywaniu znaków czasu i ich posądzamy o zatwardziałość serca. Szukamy w ten sposób towarzystwa dla naszych grzechów, aby przynajmniej przez chwilę poczuć się lepiej.
Nasze serce jest chore na stwardnienie, gdy odmawia uczynienia choćby niewielkiej refleksji nad materiałem powierzonym mu przez pamięć. Tak, jak oni nic nie rozumiemy, mimo że to dokonuje się przed naszymi oczami. W naszym byciu świadomym uczniem Jezusa przeszkadza nam jeszcze to, że trwonimy czas i majątek na to, co nie przynosi nam w pełni zadowolenia. Mówimy: tyle jeszcze mogę stracić! Pieniądze, przyjemności służą do tego, aby nam było bardziej komfortowo. Ktoś, kto spogląda na swoje życie z perspektywy lat, pyta sam siebie: "co mi to dało?". Trzeba więc spróbować inaczej. Trzeba najpierw odkrywać to, co mówi Słowo Boże, tak jak tłumy dzisiaj nad jeziorem.
I w tym momencie nie pytajmy: czy głoszenie Słowa jest potrzebne tam, gdzie nie ma chleba? Przecież Jezus nie powiedział: "Idźcie i kupcie sobie" , ale rozpoczął czynienie cudu od tego, co posiadali, a było tego niewiele w oczach ludzi. To my jesteśmy tymi, którzy mają "pięć chlebów", a tłumami jest reszta ludzkości, a robimy wszystko, by się z nimi nie podzielić. Nie zdajemy sobie sprawy z tego, że "dobro dzielone się mnoży". Tak jest i dzisiaj, że Jezus rozmnaża dary w przyrodzie, ale jest niewielka liczba tych, którzy je sobie przywłaszczają. Nie widzą potrzeb drugich. Nie chodzi tylko o żywność. "Szukajcie najpierw Królestwa Bożego", a nie broni, aby przeprowadzać krwawe rewolucje. On tak nie mówił, chociaż za Jego czasów było też dużo niesprawiedliwości. Nie byl "rewolucjonistą", ani "anarchistą". Przez sprawiedliwość tego Królestwa-Kościola dojdziemy do ładu w tym świecie. Każdy otrzyma tyle pożywienia, ile zechce: "Napełnili dwanaście koszów" -dwanaście to liczba doskonała. To nakarmienie tłumów będzie się dokonywało i dokonuje w teraźniejszości. W cudowny sposób. Tego chleba nie może i nie brakuje. O to ma troskę On i my mamy.
Jeden wniosek płynie z dzisiejszej Ewangelii: zmiana nie sytuacji, ale ludzi była celem Jezusa. Nie chciał On, w imię Boże, wykonywać za nas pracy posługując się cudami. Nie podejmował trudu decyzji politycznych, społecznych czy gospodarczych, lecz chciał nam objawić postawę prawdziwego człowieka. Reszta należy do nas samych.

19. Niedziela zwykła (Mt 14,22-33)
PANIE, RATUJ
Zastanówmy się: dlaczego Piotr zaczął tonąć? Przecież Pan był tak blisko! Bo w pewnej chwili tylko pomyślał: czy to możliwe, co mi się wydawało niemożliwe? Ludzkie kalkulacje, które zawsze zawodzą w kontakcie z Bożymi prawdami, często się nie zgadzają. To co nas, wierzących gubi, to brak ufności, chwile zwątpień. Niejednokrotnie rodzą się chore, bezpodstawne, heretyckie pytania graniczące z dezaprobatą Bożego planu. Bez wiary w rzeczywistą obecność Jezusa, w Jego potęgę i moc, nigdy nigdzie nie zajdziemy. Miast zastanawiać się nad swoimi możliwościami, winien był mocą otrzymaneg(gvezwania i zapewnienia iść odważnie w kierunku Jezusa. My tak łatwo podpowiadamy, to jest takie proste! "Odpowiedzialność i ryzyko niech przejmą inni". Był przecież tak bliski Jezusowi. To nas w jakimś stopniu usprawiedliwia. Czujemy się wytłumaczeni, gdy nam się to przytrafi. Nie ma Go pośród nas! Po to jest to opowiadanie i do tego jest nam przydatne.
Jeśli nawet w Słowie Bożym i Eucharystii będziemy Go mieli na "wyciągnięcie ręki" - bez wiary pozbawionej wahań i bez bezgranicznego zaufania (to jest bardzo trudne!), będziemy mogli łatwo zginąć, "rozmyć się w tłumie", stracić wiarę. Niewybaczalnym jest celowe "przymykanie" oczu, kiedy wizerunek Jezusa wydaje się zbyt wyraźny (Ewangelia jest radykalna), a do tego jeszcze Jego wymagania. Kiedy mówi: "Przyjdź", a nie jest to dla nas tak "wygodne", rozmija się z naszymi planami i życiowymi koncepcjami. Wtedy mówimy najczęściej: "nie rozumiem!" i "nie widzę". Stoją w wyraźnej sprzeczności z naszymi "sprawkami", które musimy "załatwić" niezwłocznie. Z naszą wizją "gruntu", który wydaje się być stabilny bez Jezusowej obecności. Jesteśmy pewni siebie i wierzymy w swoje "nieograniczone" możliwości do czasu pojawienia się pierwszych nieszczęść lub zwątpień. "Po co mi Kościół?", "wykorzystamy" Go innym razem. "To trzeba będzie też docenić". I jako obserwatorzy "z boku", mówimy: Jeśli Jezus gozachęcił do tego czynu nieprawdopodobnego, dlaczego mu nie pomógł? Chyba za bardzo "wierzy" w nas! A Piotr wyszedł. Nie kalkulował. Zaryzykował. Nie można więcej wymagać od człowieka, który lęka się o swój byt! Jego postawa była godna pochwały!
Może dość tej analizy postaci Piotra. Uczyńmy niezbędną analogię, jeśli to ma nas czegoś nauczyć. Na siebie samych przenieśmy jego konstrukcję "malej wiary". Nie oznacza to automatycznego uniknięcia powtórki jego błędu. Pierwsze fascynacje są bardzo silne, ale często niewystarczające. Nie chodzi o jakiś zawód, bo na chrześcijaństwie nie można się zawieść, można Go co najwyżej nie zrozumieć. Chodzi o kontynuację, która ma być następstwem inicjacji. "Wielu przyłączyło się do Niego", ale "wielu też odeszło". "Jestem wierzący, a że nie praktykuję to wina Kościoła" - jeszcze od czasu do czasu, słyszy się takie nielogiczne, pozbawione braku konsekwencji wypowiedzi. Takie twierdzenie jest wewnętrznie sprzeczne, wynikające z indolencji w zakresie podstawowych prawideł wiary. Taki wewnętrzny dualizm. Nie powiem, że jest ono prawie bluźniercze! Tak mówimy, aby nam się nic nie przytrafiło i nie jest przy tym wymagany wysiłek i nasze starania (protestancka predystynacja?). Wiara tak pojmowana jest dla wielu ludzi "polisą ubezpieczeniową" na życie. Bóg na nas nie zrobiłby dobrego "interesu". Ale nam się ani śni czuć uczestnikami Boskiego "mezaliansu". Ta "zbytnia" wiara "upoważnia" niektórych do czynienia licznych grzechów: "Jezus mi i tak wybaczy!" - mówią - "Bóg jest przecież miłosierny". Koncypują przy tym coś, na temat "filozoficznej Prostoty Boga", Jego Niezłożoności i wewnętrznej Niesprzeczności. Swoiście pojmowana teologia na użytek człowieka! Oby tylko gousprawiedliwiała. Ale przed Kim? Chodzi o własny wizerunek siebie, jaki nosimy w sobie. Chodzi o "dobre samopoczucie". Nie można być tak wyrachowanym przed Bogiem! Ten jeden grzech nie będzie nam darowany - słowa samego Chrystusa.
Jeśli chrześcijaństwo jawić się będzie, lub jawi już dzisiaj, z czystym rachunkiem, "czy mi się to opłaci", "ile mi za to dacie?", z "czystą mądrością", a może wyrachowaniem, to będzie oznaczało, że zostało osłabione, zdradzone, sprowadzone do jeszcze jednej ideologii. Nie szukajmy winnych. Dotrzemy do siebie.
Jest coś pocieszającego w tym opowiadaniu. Chrystus zawsze wyciągnie pomocną, ratującą dłoń, kiedy z powodu słabości naszej wiary podążać będziemy ku zatracie, wpadniemy w grzechy. Jeden warunek: trzeba tylko odpowiednio zawczasu krzyknąć - Panie ratuj! Dlaczego, tak jak Piotr dostajemy się "pod wodę"? Bo patrzymy na "wodę", "na morze" naszych małych spraw i troski dnia codziennego przysłaniające nam perspektywy duchowej egzystencji, sądząc, że znajdujemy się "w centrum życia", a to są jego "obrzeża". Myślimy w strachu o sobie, bojąc się w ten sposób wszystkiego i wszystkich. Zatracamy wizerunek Jezusa. Nieświadomy lęk? A właściwe chyba "przesunięcie akcentu", to coś, co nas determinuje i zawęża horyzonty.
Jego majestatyczne kroczenie po falach, a wreszcie władza nad wiatrem dużo łatwiej niż cudowne uzdrowienia przekonują uczniów, o ile wyżej stoi On ponad naszą wątłą naturą. To nie była zjawa, jak mogli przypuszczać (co my im sugerujemy pragnąc im i sobie pomóc zrozumieć to wydarzenie). Jest także kruchym Człowiekiem, wykaże to Jego męka. Lecz On jest Nim z wolnego wyboru, jaki jest Bogu przynależny. Jego posłannictwo tego wymaga, aby odsłaniał przed uczniami, powoli, stopniowo swoją Boskość. Gdzieniegdzie będzie świadomie ją zakrywał (sekret mesjański). Nawet będzie rezygnował z nadprzyrodzonych form "pomocy" od Ojca. I to jest czymś najbardziej przekonującym, obok dobrowolnego cierpienia, o Jego Boskości.
Pomimo złych i niesprzyjających okoliczności możemy być blisko Jezusa, kiedy nasze "oczy" wiary mamy zwrócone w bezgranicznym zaufaniu w Jego stronę. Aby nie "zatonąć" trzeba nie przestawać ufać, nie upadać pośród przeciwności, nie patrzeć w dół na spiętrzone fale życiowych turbulencji i wzburzone morze codziennościgTrzeba patrzeć tam, gdzie Chrystus. "Tonie" tylko ten, kto patrzy na "kogoś" lub "na coś" innego, co właściwie nie może zapewnić nam bezpieczeństwa i "nirwany sumienia". "Tonie" ten, komu wystarczają namiastki i substytuty "gruntu". A Piotr w całej swojej "nieszczęśliwej" sytuacji uczy nas szaleństwa. Bezgranicznej ufności, że chodzenie po morzu w obecności Pana jest bezpieczne. Należy wypracowywać w sobie wyraźny obraz Pana. U Boga liczy się pierwotna intencja serca. Zwątpienia mogą przyjść z czasem. Czasami jest to nieuniknione. Ich nie możemy zakładać, ale przewidywać. Ekonomia Boska w tym względzie podobna jest naszej. On jest "Latarnią morską" naszego życia.

20. Niedziela zwykła (Mt 15,21-28)
GODNOŚĆ DZIECI BOŻYCH
Można zauważyć podstawowy problem, jaki powstaje przy interpretacji tego tekstu - problem współistnienia Żydów i innych narodowości w sferze wiary (a może i ludzi o odmiennych opcjach życiowych?!). Już nikt się nie pyta, o ich jakieś prerogatywy, bo na jakiej podstawie? Przecież oni zabili Jezusa, a On umarł za wszystkich (kielich wylany za wielu), tragiczna antynomia. Więc to oni mają powód zazdrościć poganom. Tylko bardzo wąsko myśląc, można jeszcze wyważać: kto ma więcej przywilejów? Ale to właściwie dzisiaj już nikogo nie interesuje. Musimy myśleć o własnej wierze i to nas absorbuje. Ten problem jest zbyt odległy i dla nas nieadekwatny.
Dzisiaj problem "świętej" zazdrości nie istnieje. Bo zazdrość maskowana troską, jakoby o ideały, o zasady, w tym wypadku o wiarę, może ujawniać naszą niemoc i przewrotność. Tego się boimy. A oceny dyskwalifikujące innych, usprawiedliwiane podstępnie racjami ortodoksji i prawowiemości lub innymi "przepisami", ujawniają naszą nieudolność. Niekiedy to może być kompromitujące. Łatwo uznajemy kogoś za naszego nieprzyjaciela, ponieważ stanowi wyrzut dla naszej inercji i przypomina o sprawach odłożonych "ad acta" bądź załatwionych byle jak. Oburzamy się więc jak apostołowie, gdy ktoś domaga się należnego, wcale nie jałmużny, ale "zasłużonego" miłosierdzia. "Odpraw ją". Odejdźcie wszyscy, którzy wymagacie od nas porzucenia naszych planów, naszych harmonogramów, ustalonego porządku. Bo my boimy się "szaleństwa" chrześcijańskiego, które w postawie tej kobiety dał nam Jezus.
Zjawisko "nacjonalizmów" w wierze dopuszczamy. W tym wypadku cel (wiara) uświęca środki (jak do tego dochodzimy). Miłosierdzie to "ostatnie" słowo Boga, to jest Jego niepodważalny i zasadniczy przymiot, który dotyczy nas grzesznych. Dotyczy, gdy tylko uznamy ("przynajmniej raz w roku"!), jeśli to wiemy lub suponujemy, że ono jest nam potrzebne, nieodzowne. Miłość Boża została nam ofiarowana "za darmo". "Czy na to złym okiem patrzysz, że jestem Dobry?" Nie mamy żadnego prawa zazdrościć innym. "Bóg poddał wszystkich nieposłuszeństwu, aby okazać wszystkim miłosierdzie". Bardziej uzasadnione jest pytanie o nasz stosunek do ludzi określanych jako "spoza Kościoła". To nasze niezrozumienie ich i widzenia ich potrzeb oraz naszego powołania do misyjności, nieliczenie się z nimi, jest stałą "odmową", odgradzaniem się od nich bezpieczną izolacją, aby nam nikt "nie zaszkodził". Stajemy się specjalistami od wznoszenia murów, budowy ogrodzeń, jesteśmy mistrzami ostracyzmów. Potrafimy perfekcyjnie oburzać się, zamiast być tolerancyjnymi. Swój model, schemat i scenariusz przykładamy do innych i ich kwalifikujemy bądź odrzucamy, mówiąc: szkoda czasu i sił! Według słów Jezusa, Jego uczeń nie może ciągle "węszyć", wszędzie tropić przeciwników (choćby domniemanych). Nigdy nie ma prawa "legitymować" kogoś. Sam jest "gościem" na ziemi i w Kościele. S. Bonnet zapytał: "Może dlatego, że nie potrafimy sami wejść do Kościoła, tak bardzo staramy się wyrzucić tych, którzy jeszcze tam są?" Wieczna kontestacja wraz z posądzeniami i "sceptycyzm". A uczeń Chrystusa powinien dostrzegać czyjąś bliskość, mimo że nie "mówi" w naszym "stylu". Ma odkrywać cennych, a być może nieoczekiwanych sprzymierzeńców. Mozg oni jeszcze nie potrafią wymawiać słowa "Jezus", ale są nam bliscy pfzez utajone, dobre intencje serca. Odkurzmy słowo: "zaufanie" i nim się zacznijmy częściej posługiwać. Nie myślmy o ewentualnym ich potępieniu, tylko o tym, że oni zostali przez Boga postawieni na naszej drodze życia, aby się wspólnie zbawić. Taki jest sens istnienia Kościoła. On jest "wspólnotą" ("gdzie dwóch albo trzech..."). Zbawiamy się "razem", to jest "kolektywizm" Kościoła, na który składa się "indywidualizm zbawczy" poszczególnych wierzących.
Na argumentację kobiety Jezus nie znalazł odpowiedzi, podobnie jak nie mógł oprzeć się prośbie pogańskiego setnika. Pokorna, pełna ufności, czyi] wiary prośba, poszerzona o mądrość życiową, mądrość w "stylu" nauczania Jezusa, podbiła serce Chrystusa aż do spełnienia jej prośby. W tych dwóch przypadkach jest taka sama wiara, nie wiem czy głęboka, ale praktyczna. Ona powoduje, że "chleb" może dostać się "psom". Można chyba powiedzieć, że Jezus na to przystał. Wiara przekonała Mistrza. To, czego chciała, to jej się stało.

22. Niedziela zwykła (Mt 16,21-27)
NIECH WEŹMIE KRZYŻ SWÓJ
Ludzie niestety tak żyją, że liczy się tylko to, co doświadczalne i zmysłowo weryfikowalne. Bardzo trudno jest się wznieść człowiekowi ponad sensy ty wną rzeczywistość, a tym bardziej myśleć o tym, co mu teraz, w tej chwili nie przynosi wymiernych korzyści. Jesteśmy po prostu hedonistami. A inna jest prawda życia wiecznego, prawda dotycząca spraw ducha ludzkiego. Człowiek zdolny jest kosztem ich czynić różne ustępstwa, liczne kompromisy, liczy się tylko utylitamość i czysty hedonizm. Ludzka percepcja tak jest ograniczona, jest bardzo monotematyczna . Tak jest ukierunkowana.
Lękamy się o to, aby się nie spotkać z osobą nieprzyjemną, boimy się o swoje zaplanowane wakacje, o wieczorny plan zajęć, o ulubioną markę wina czy papierosów. I nie dziwimy się tym, którzy są "na zewnątrz", co najwyżej im współczujemy. Myślimy tylko o tym, jak Ewangelia może popsuć "nastrój" także i chrześcijanom. Trudno jest przyjąć fakt, że nie zdołamy uniknąć prawa krzyża głoszonego przez Jezusa, będącego zgorszeniem lub szaleństwem dla chrześcijanina, a w istocie jawiącego się jako wielka tajemnica: tajemnica miłości bezinteresownej i życia pełnego wyrzeczeń.
Trzeba się nieustannie wyrzekać, upokarzać, bez ustanku uznawać się niegodnym i pozwalać się "prowadzić". "Staję się przez to bardziej uległym niż jagnię", bo to ma być moja droga do wielkości. Droga Jego śladami . Na sprawy mało ważne nie mogę tracić czasu, bo ciągle zmierzam do Niego i Jego miary wielkości. Nie mam prawa zatrzymywać się w drodze ("bo kto stoi w miejscu ten się cofa"). Wiem, bo to mi powiedział, że mogę Jego otrzymać tylko mocą przezwyciężania siebie, to znaczy moich słabości i uzależnień, moich chorych priorytetów, konformistycznych przyzwyczajeń. Krzyż, jaki mi proponuje nie jest Jego krzyżem, tylko moim osobistym. Dźwigam swoje grzechy, lęki, frustracje i konsekwencje moich "pomylonych" wyborów. Mogę przy tym liczyć na Jego pomoc.
To jest takie naturalne, że Kościół składa się z ludzi pragnących za wszelką cenę uniknąć cierpienia. Głosili to epikurejczycy, głoszą buddyści, stoicy. Podejmowali oni utopijne próby wyrwania się z zaklętego kręgu kolejnych inkamacji. Zwrot w kierunku medytacji miał w tym pomóc. Przecież wszystkie inne religie koncentrują się wokół zagadnienia, jak uniknąć cierpienia (nirwana), a tu mam ukazane jego wyzwalające i wynoszące znaczenie?! Tu mamy próbę zrozumienia go. Matka Teresa powiedziała, że "cierpienie to pocałunek Chrystusa". W takim razie można powiedzieć, że jest ono "zalecane" jako sposób zbliżenia się do Jezusa! Jak to wspaniale współgra z całą teologią cierpienia, jakie miało miejsce na Golgocie. Chrystus uczynił to bardzo świadomym przyjęciem i konsekwentnie je zalecił. "Jeśli kto chce pójść za Mną..." Cierpienie jest kroczeniem wespół z Jezusem na Jego "zbawczej drodze krzyżowej".
Każdy, kto by chciał Jemu w tym przeszkodzić musiałby zostać potraktowany tak, jak Piotr. Boże plany są nieodwołalne. Moje miejsce w ich ramach to wyzbycie się swojego "ja" (nie poświęcenie totalne, nie pozbycie - tylko wyzbycie), poświęcanie się dla innych. To czego Pan żąda nie jest pozbawianiem się nieodwołalnym, lecz przeciwnie - zachowaniem. Nie tracimy lecz zyskujemy. Zyskujemy życie wieczne. Do naszej "skarbonki" - niebieskiej skarbonki nie wahajmy się wrzucić nawet naszego życia. Przegrać bitwę nie znaczy przegrać wojnę. Ze względów "taktycznych" trzeba na chwilę coś stracić, aby zyskać trwałą zdobycz. Jak rzymscy wojownicy. To my przecież jesteśmy rzymskimi katolikami.
Tak trudno jest to czasami zrozumieć. My mamy inną ekonomię. Będziemy ze swoim Zbawicielem, kiedy weźmiemy swój krzyż, aby siebie wydźwignąć z szarości i ziemskiej determinacji oraz utartych schematów. Bo dla człowieka nie ma nic tak niewytłumaczalnego, jak jego własna natura, która gopęta swymi prawami. Jak odrętwiała i ciężka przyczynowość, która nas nieustannie więzi, która każe spadać rzeczy wypuszczonej z ręki i cierpieć czasami bezsensownie (gdy tego nie potrafimy wytłumaczyć męką Chrystusa! Werbuje On sobie zwolenników w dziwny sposób. Jakby chciał zniechęcić. Wtedy dla nich te słowa inaczej brzmiały, niż dla nas dzisiaj. Był jeszcze przed Golgotą, a tym bardziej przed Zmartwychwstaniem. Jak oni to mogli zrozumieć?! Tak i dzisiaj nikogo nie zmusza. Mówi tylko: "Jeśli chcesz".
Pod niebem nie ma człowieka, który by nie chciał zmienić ciągu losowych przypadków, aby one układały się w sposób, który może on sobie wytłumaczyć i gozrozumieć. Nawet jeśli są to Boże plany, jak dzisiaj. Chcemy Bogu podpowiadać. Lubimy rolę "mistrzów ceremonii" do tego stopnia, że chcemy Bogu coś sugerować. "Niech Cię Bóg broni"! To się nie zgadza z naszym "bilansem zysków i strat".
Jesteśmy wspaniałymi organizatorami zwłaszcza jeśli chodzi o "podróże" Boga. Zamiast śledzić i uczyć się Bożych planów, podpowiadamy jak dzisiaj Piotr. Nie myślimy o tym, co Boże, bo stosujemy nasze kategorie. Mamy swoje, nawet opasłe tomy mistyki, które nie potrafią tego zrobić - planów tych nie zmienią. O tym dzisiaj przekonał się Piotr. Jak bardzo Boga i nasze drogi się rozchodzą?! Chyba w tym życiu tego do końca nie zrozumiemy.

23. Niedziela zwykła (Mt 18,15-20)
BRATERSKIE NAPOMNIENIE
Gdy zbyt dosłownie odbierzemy Ewangelię, możemy popaść w chorobliwą chęć nawracania innych. Bo nie zawsze zastanawiamy się, czy grzech kogoś jest faktycznie wymagającym naszej interwencji, ale od razu przystępujemy do bolesnej operacji uwypuklania czyjejś winy, aby była dobrze widoczna. By wyraźnie kontrastowała z naszymi "cnotami". Wtedy możemy powiedzieć z "czystym sumieniem": my (ja) tacy nie jesteśmy!
"Brat" oznacza pokrewieństwo wiary i to nas upoważnia do działania (według naszego mniemania?!). ,"Przecież mamy na względzie dobro Kościoła!" (często tylko własne wystarcza!). Mamy "prawo" chcieć "lepszego towarzystwa". Jeśli więc się zdarzy, że ktoś w Kościele da zgorszenie, mamy prawo, a nawet obowiązek upomnieć go. Ukazać, że jego czyn koliduje wyraźnie z naszym kodeksem chrześcijańskiego zachowania. W przypadku rażącego dysonansu mamy obowiązek "głośno krzyczeć". Obojętność w tym względzie byłaby grzechem przemilczenia zla. Pamiętajmy przy tym, że napominanie nie jest celem, lecz tylko narzędziem. Celem jest ukazanie komuś (jeśli tego sam nie widzi) jego wad oraz zla wyrządzanego i pozyskanie goz powrotem dla "dobra sprawy". Często jest tak, że my rezerwujemy sobie na scenie świata rolę suflerów i podpowiadaczy, a to inni są "aktorami", oni ryzykują. Są rzuceni przez nas w wir sztuki życia. W razie wpadki muszą umieć z niej wybrnąć. Ryzykują ośmieszenie. "Nas to nie dotyczy" - my co najwyżej możemy podpowiadać, pozostawiamy i serwujemy "oficjalne deklaracje", głosimy szczytne ideały. To jest dopuszczalne. Jeden warunek: muszę należeć do Niego - do Kościoła (nie tylko formalnie!), muszę należeć do Chrystusa. To dopiero daje mi "prawo".
Zachowujemy się tak, jakbyśmy z piedestału dyrygowali rzeczami i ludźmi. W tym widzimy nasze zadanie i "święty" obowiązek. Jakby nasza rola miała tylko polegać na wskazywaniu, co mają inni robić. I przy tym zachować bezpieczny dystans od zla. Gdy tego nie czynią, posługujemy się Ewangelią, aby im zwrócić uwagę. Wszystko w świetle prawa Ewangelii - prawa Bożego. A kto tutaj myśli mniej o wrażeniu jakie wywołujemy w świecie, a więcej o realiach naszego powołania? Jest on "niewygodny", ale pożądany. Jeśli "kairos" istnieje, nie jest on czasem, w którym mamy przekonać jeszcze raz świat, że to właśnie my mamy słuszność i się "wykażemy", ale czasem, w którym kryzys człowieka nauczy dostrzegać nas kilka ważnych prawd o naszym powołaniu, o naszej roli w świecie. Wcale nie tak wzniosłej i potężnej jak byśmy tego chcieli. Rzeczywistość uczy nas, że jesteśmy podobni do innych, że nie jesteśmy szczególnym przypadkiem i mamy taką samą skłonność do upadków i błędów. Nasza wiara nie zwalnia nas z konieczności przeciwstawiania się tajemniczym mechanizmom kierującym naszym życiem, ani też nie upoważnia do jakichkolwiek zniżek. Zmagań, w których błąd popełnić jest bardzo łatwo i jest ich dużo. Możliwość popełnienia błędów jest u wszystkich taka sama, a nasze powołanie chrześcijańskie nie stawia nas wyżej od innych. Nie daje też prawa do osądzania wszystkich.
Dzisiejszy przypadek jest szczególny. Nasze zadnie polega na dokonywaniu wyborów razem z wszystkimi i na współpracy z nimi w trudnościach, a nie na dyskwalifikowaniu innych. Aby potępiać innych, trzeba cierpieć na nieodwracalną amnezję. Trzeba zapomnieć o bezspornej rzeczywistości: że ja jestem grzesznikiem. To ja potrzebuję słowa napomnienia, więc w sytuacji napominania przede wszystkim muszę spojrzeć na siebie i stwierdzić, czy potrafię, abstrahując od własnych grzesznych zachowań, wskazać na obiektywną łaskę Bożą. Jeśli tego nie potrafimy - odstąpmy od tego zamiaru.
Człowiek jest istotą wolną i napomnienie dociera do granicy, gdzie słyszy się zdecydowane "nie". U niektórych osób jest to aprioryczne! Na nic się zdadzą nasze napomnienia, jeśli grzesznik sam siebie ekskomunikuje. "Zostaliśmy Odkupieni bez naszego udziału, ale zbawimy się tylko współpracując z laską". Łaską jest także drugi, napominający człowiek. Nie chciejmy widzieć w nim tylko wroga.

24. Niedziela zwykła (Mt 18,21-35)
ZAWSZE MAM PRZEBACZAĆ
Jedno słowo jest kluczem do tej przypowieści: "przebaczenie". Po chwili zastanowienia rodzi się jednak pytanie, trochę przekorne, tak było na pewno w tej przypowieści, ale czy: wielkość przebaczenia nie rodzi wielkiej, proporcjonalnej zazdrości, która w zasadzie jest lękiem o swój osobisty "dług"?
Każdy jest grzesznikiem i dostępuje przebaczenia. Nie musi być zazdrosnym o to, że ono się wyczerpie! (prędzej z niego nie "korzystamy"). Tak jak ktoś więcej kocha, bo sam doświadcza wielkiej miłości, tak też może być z przebaczeniem. Tylko w odwrotnym kierunku! W dzisiejszej przypowieści przebaczenie innym dłużnikom uwarunkowane było bezpieczeństwem zarządcy (czy nie chcemy gotym tłumaczyć?). Czy to upoważniało do takiej niewdzięczności? Wniosek prosty: darowanie długu jest miarą miłości ("Czy na to źle patrzysz, że jestem Dobry?"). Im ktoś bardziej czuje się obdarowany łaską, tym większą może i powinien okazać miłość. Postać z przypowieści tego chyba nie dostrzegała. Potwierdziła swoją "małość".
Tak jest z grzesznikami. Odpuszczane są im wielkie winy, powinni okazywać tym większą miłość. Niestety tak nie jest! Czyżby ono się nam należało?! Przebaczenie zatem wyprzedza miłość (ale nie zły czyn!) i ją rodzi. Można powiedzieć: "Kto jak przebacza - tak kocha". Niektórzy do miłości są więc całkowicie niezdolni. Przebywanie z takimi ludźmi jest bardzo "wyczerpujące". W przypadku kobiety, której Jezus odpuszcza grzechy, przebaczenie, jak sam powiedział, warunkowane było jej wiarą: "Twoja wiara cię ocaliła"!
W naszej przypowieści nawet wielkość "Pana", który daruje nie wywołała refleksji u obdarowanego. Kto sam nie prosi o miłosierdzie (spowiedź; a czy raz w roku wystarczy?), ten nie potrafi przebaczać! Nie ma u niego wdzięczności ze względu na sam darowany dług, jak i wielkość Tego Kto daruje. Punktem wyjścia i dojścia jest więc wiara. Ona się nie pojawia nagle, trzeba ją sobie wypracowywać ciągłym przebaczaniem. To drugi klucz do tej przypowieści, obok przebaczenia.
Nie unikniemy tu symboliki. Dług darowany przez pana jest astronomiczny. Wszystko należy do Pana, poczynając od naszego życia, a kończąc na śmierci. Bóg przebacza, człowiek - nie. Nie tylko mamy przebaczać, bo i nam zostaje przebaczane (to mógłby być ukryty subtelny egoizm albo zimne wyrachowanie), ale i miłować (to jest jeszcze trudniejsze). Miłosierdzie pozwala nam "zrozumieć" brata. Przypomina nam, jacy sami jesteśmy, pozwala nam mieć czulsze serce i być bardziej wspaniałomyślnymi. Czy kiedyś ucieszyłeś się z takiego czynu? Nawet z przebaczenia możemy coś dla siebie osiągnąć. Przynajmniej radość będącą samym szczęściem.
Ale nie wystarcza samo przebaczenie. Jeszcze ważniejszą sprawą jest prośba o wybaczenie. Jak one się do siebie mają? W przeciwnym razie wytwarza się poczucie fałszywej hojności, która zawsze ma coś do przebaczenia ("jestem taki wspaniałomyślny!?") Lepiej jest, zanim powiemy: "Przebaczam ci", powiedzieć: "Przebacz mi". Ale to już jest prawie czyn heroiczny w naszych warunkach. Jeśli, jak mawiali starożytni "grzeszyć jest sprawą ludzką", to tym bardziej ludzką, chrześcijańską postawą jest przebaczanie. To wymaga o wiele więcej hartu ducha i wyrobienia wewnętrznego. Przebaczenie jest niezbędne, aby żyć w pokoju i w zgodzie.
Po drugie, nie wystarczy zaprzestać nienawidzić w sercu, bez okazania tego na zewnątrz. Czyli jest to, tak jak byśmy brata "zabili", a później chcieli gopo kryjomu przywrócić do życia. Ludzie prędzej uwierzą w to, co zobaczą. Chcą i muszą to postrzegać. Nie o to dokładnie chodziło Jezusowi. Ale o "pojednanie". Bo "przebaczenie widome" prowadzi do prawdziwego pojednania. Wywołuje przynajmniej zastanowienie. Jest tym, co naprawdę pozyskuje brata. Ten niewdzięczny dłużnik to nasz bardzo adekwatny obraz, a zwłaszcza tych, co sami nie proszą (bądź nie mogą) o miłosierdzie.
Dlaczego więc patrząc na jednego człowieka, mówię: to człowiek przebaczenie, a o drugim tego nie mogę powiedzieć? To dla niego temat "tabu". On nie wie o czym mówię, bo sam tego nie doświadcza, nie przeżywa. Nie wierzę i nie widzę tu żadnych względów, nawet egoistycznych ani utylitarnych, tylko przemawia to do mnie i to rozumiem, że chodzi o racje religijne. Jeśli ktoś nie wie, bądź nie chce wiedzieć, że Ktoś przebaczeniem zwyciężył świat - nie będzie próbował się do takiej postawy nawet zbliżyć. Taka postawa "asekurancka" wobec bliźnich, wobec świata mu wystarcza. Tak też umrze w marazmie i zniechęceniu. Tylko to sprawę tłumaczy. Chodzi o jego wiarę. Ktoś to robi tylko ze względu na Chrystusa. "Obdarowuję bo sam zostałem obdarowany". I to może wystarczać. Ma to dopiero logikę. To ma dopiero sens. Jak to dobrze, że są jeszcze ludzie wierzący, przebaczający! Jest nadzieja zachowania pokoju makro i mikroświata. Życie jest łatwiejsze. Dzięki nim możemy zbliżyć się do ideałów Ewangelii, oni nam je przybliżają.

25. Niedziela zwykła (Mt 20, l-16a)
ZIARNEM JEST SŁOWO BOŻE
Trzeba na początku powiedzieć, że tę przypowieść można interpretować na przynajmniej dwa sposoby. Jeśli przyjmiemy Janowy sposób pojmowania całości dzieła zbawienia człowieka, dokonanego przez Chrystusa, a będzie to zgodne z duchem myślenia greckiego, w jakim powstawała ta Ewangelia, to owym "Słowem" z dzisiejszej przypowieści jest sam Jezus (gr. "słowo" znaczy Logos). I tylko tak określał Go Jan. Taki sposób patrzenia na Jezusa nie będzie błędny i należy gonawet maksymalnie rozszerzyć, a wtedy wiele spraw stanie się bardziej zrozumiałych. Na jakiej podstawie Jan dokonał tego zabiejU utożsamienia "Słowa" z Chrystusem? Z dwóch racji: właśnie przez Chrystusa Bóg najlepiej przemówił do człowieka. Jego życie, każde słowo, każdy czyn odsłaniały jakąś tajemnicę Boga, mówiły coś o Bogu. Był Słowem przemawiającym. W Nim właśnie nastąpiło doskonałe połączenie, zgodność między tym, co zostało powiedziane, a tym, co zostało dokonane. Tak, sam Bóg pokazał człowiekowi, co to znaczy być w pełni człowiekiem. To wzór niedościgły. Żadnej hipokryzji, żadnego faryzeizmu, ani cienia obłudy.
Czyli ziarnem może być sam Jezus, a także słowa prawdy jakie nam przekazywał. To Słowo najlepiej spełniło powołanie, jakie jest jego celem - komunikacja prawdy. Tylko człowiek karmiony prawdą jest zdolny się rozwijać. Fałsz degraduje.
Ziarno - Słowo trafiło na różne grunty, dlatego Jego los był tak podobny do naszego. Faktycznie żył w takich okolicznościach jakich Jemu teraz możemy współczuć. Może wśród tych, co rzucali kamienie byli nam podobni. Ewangelia zarzuca nam, że mamy "twarde serce". Zmusza nas do rozpoznawania wymogów, stawianych nam przez Słowo.
Nie wolno zamykać się na Słowo, być mu trzeba uległym, bo ono nikogo nie oszukało, wsłuchiwać się w nie - nigdy nie wiadomo, kiedy trzeba będzie skorzystać z jego dobrych podszeptów. Niestety teren dla Słowa jest już zajęty. Przez nasze przesądy i przez schematy myślenia. Przez to, co upieramy się nazywać zdrowym rozsądkiem. Dlatego Słowo jest często zagłuszane. Bronimy się przed Słowem, bo ono może nas zmusić do gestów szalonych, z pewnością niewygodnych. Umieszczamy je w ściśle określonej przegródce naszego umysłu, w ten sposób chcemy je dopasować do naszego stylu myślenia i sądzenia. Nie poddajemy się bez zastrzeżeń, jak należałoby uczynić, ale próbujemy przystosować je do swoich potrzeb. Dlatego Jezus mówi, że musimy stać się "jak dzieci". To bardzo trudne, bo umysł dziecka pozbawiony jest schematów, uprzedzeń, przyzwyczajeń, które gokrępują i jest ono pełne zaufania, otwarte. Nam chodzi o to, aby Słowo nie wywoływało w nas niepotrzebnego zamętu albo niepokoju, który mógłby nas pobudzić do działania,bo przyzwyczailiśmy się do naszej błogiej stagnacji.
Słowo jest ostrym mieczem, a my staramy się zrobić wszystko, aby je stępić, by obyło się bez niepotrzebnych kłopotów. Słowo jest jaśniejącym światłem, które oświetlić może to, co przez tyle lat skrywaliśmy i przed ludźmi i przed samymi sobą. Słowo jest ogniem, a my wylewamy na nie wiadra wody naszego zdrowego rozsądku, fałszywej roztropności, niewiarygodnego lenistwa. Oto co znaczy zdradzić słowo -mieć twarde serce. Nie chodzi tu o brak kultury - popatrzmy na prostych apostołów. Nie leży w naszej "niegodności" - popatrzmy na grzesznicę, ale chodzi tu o nasze wewnętrzne nastawienie, które jest błędne.
Słowo musi stać się życiem w nas, nie może pozostawać w stadium rozumowego przyjęcia i ewentualnej krytyki, albo w stadium niejasnego sentymentalizmu. Jeszcze raz siebie zapytajmy: czy dajemy przekonujące indywidualne i zbiorowe świadectwo Ewangelii? Jakim gruntem jest nasze serce? Może bardziej nam odpowiada to, jeśli Ewangelię traktuje się jako niezwykły poradnik, kompendium mądrości, wiedzy dla wybranych. Jeśli na serio podejdziemy do Ewangelii, wówczas z tym Słowem, które stało się Życiem - możemy naprawdę współpracować w dziele powtórnego stwarzania świata. Nie zapominajmy, że to jest Słowo, które stwarza!
Wówczas szalony gest siewcy, który rzuca ziarno również na drogę, skałę, pomiędzy ciernie - nie wydawałby się nam tak szalony i dziwny. Jakie stanowiska możemy zająć wobec Słowa? Bardzo często jest tak, że myślimy - słowo jest nieaktualne, nie jest "na czasie", są inne warunki życia i inne warunki naszych zmagań, świat idzie naprzód. Nie może się "wypowiadać" na temat dzisiejszych sytuacji! Bardzo często też Słowu nie dowierzamy - czy to ma być faktycznie panaceum na nasze troski i zmartwienia? Kiedy Ono było formułowane? Zamierzchła starożytność! A teraz mamy współczesność. Dezaktualizacja! Nie zapominajmy, że to nie jest ludzka mądrość, ale Boża.
Słowo, wydaje się, nie przystaje do dzisiejszych warunków. Przecież - nie wymagajmy szczegółowych rozstrzygnięć, mamy swój rozum i to nam powinno wystarczyć. Mądrość ta tworzyła się przez wieki i jest mądrością pokoleń. Czasami trzeba popatrzeć globalnie, co nie znaczy, że trzeba pomijać szczegóły. Nikt też nie powiedział, że własne błędy mają być drogą do mądrości, nie jedyną! Jeśli już się przytrafią, to można wyciągnąć wnioski, żeby już się nie powtórzyły. Nie czerpmy tylko z mądrości innych, ale twórzmy ją sami.
"Zrobił człowiek postęp". Nie wiem,o jakim postępie mówisz?! Zdał trudny egzamin, czy przezwyciężył w sobie złą skłonność?! Ludzkość zrobiła ogromny postęp. Nie wiem o jakim postępie mówisz?! Czy chodzi o technikę, czy o to, że na ziemi zlikwidowano niesprawiedliwość i nędzę? Nie trzeba akademickich dyskusji, aby stwierdzić, że prawdziwy postęp dokonuje się wtedy, kiedy ludziom żyje się bardziej szczęśliwie, bardziej po ludzku - spokojniej. Świata całego nie przemienimy, ale możemy zmieniać "mały świat" naszego otoczenia. Wszelkie zmiany muszą zacząć się od zdobycia pierwszej mądrości, umiejętności odróżniania dobra od zła. I po to mamy Ewangelię. Po to mamy Słowo.


26. Niedziela zwykła (Mt 21,28-32)
IDĘ PANIE, LECZ NIE POSZEDŁ
Ta przypowieść skłania nas do przypatrzenia się dwom typom chrześcijan. Pierwszym typem są ci, którzy chcieliby zyskiwać sobie przyjaźń Ojca i Jego nagrodę pięknymi słowami, słodkimi pochlebstwami, a którzy nie starają się nawet dowiedzieć czego On sobie od nich życzy. A jeśli nawet się dowiedzą nie spieszą z wykonaniem tego czego On żąda.
Współczesne chrześcijaństwo grzeszy "dobrym wychowaniem". Martwi się jedynie o to, aby się nie zabrudzić, by nie być niedelikatnym, boi się błota, prostactwa, przedkładając pedantyczną miernotę nad wszystko inne. Pobożnie uchyla się przed Panem licząc, że nie będzie od nas wymagał zbyt dużo wysiłku i licząc przy tym na to, że Pan da nam "piątkę ze sprawowania". Jak dewotki, ludzie - chrześcijanie czerwienią się przy każdej aluzji do zakazanych przyjemności, mówiąc przy tym: "Mnie to nie dotyczy". A chrześcijaństwo musi być odważne w nazywaniu rzeczy po imieniu. Trzeba zerwać z obrazem aniołków otoczonych girlandami, tanimi fascynacjami, aby mogły stać się aniołami silniejszymi niż samolot. Tylko nie po to, aby małpować świat współczesny, ale aby Go "dystansować". Grzeczne "tak" pierwszego syna wyraża szacunek, jest zgodne z dobrym wychowaniem, ale doprowadza do ruiny winnicę.
Dziś w Kościele można zauważyć dwie tendencje. Pierwsza bardziej kładzie nacisk na porządek, niż na sprawiedliwość. "Nie wolno się wychylać". Jej obowiązkiem jest obrona honoru Boga, tak jakby On był zagrożony (nasze najgorsze świństwa Jemu nie umniejszą chwały!). Jej ideałem jest Kościół cieszący Się szacunkiem, odgradzający się od świata przewrotnego, w ten sposób nikt się nie zgubi i wszyscy wejdą do domu Ojca zwartym szeregiem. Według drugiej tendencji - przywileje i tytuły implikują coś ważniejszego. Trzeba mieć odwagę usunąć święty kurz, który przykrył religijny strój samozadowolenia i akceptacji, może i niewielkich błędów, ale zawsze wypaczeń. Pytamy się: "na ile jeszcze sobie możemy pozwolić?" Odrzucić powinniśmy, ślepe posłuszeństwo, wierne "poddaństwo" uniemożliwiające "inteligentną współpracę". Ta tendencja zakłada, że nie wystarczy, by chrześcijanie wiedzieli dokąd im nie wolno chodzić, ale konieczne jest wskazanie im, dokąd mają iść! Nie metoda negatywna, tego nie wolno, to jest zabronione, ale pozytywna - wskazanie drogi.
Prawda nie może być pilnie strzeżona i zabezpieczona, by "broń Boże" ktoś jej nie zdeprawował i nie pomniejszył. Wtedy staje się prawdą ekskluzywną i wyłączną. Prawda musi zostać ukochana i zaakceptowana, mimo, że może być trudna i wymagająca. Jedyne prawo, jakiego się domaga, to by ją przekazywano, by się stała własnością wszystkich.
Niektórzy "buntownicy" są najbardziej kochającymi synami. Są "zbuntowani", bo być może ktoś ich zranił. Być może nigdy nie doświadczyli miłości ze strony otoczenia. Tacy mogą rzucać ostre słowa, ale ich czyny mogą być słuszne. Kto jest sługą prawdy i ją czyni, jest robotnikiem prawdy, a nie tylko specjalistą odmówienia "tak". Nie ma wątpliwości - Synem "uznanym" przez Ojca jest tylko ten, kto czyni wolę Ojca, a nie ten, kto mówi, że ją czyni. Gdy słyszę, jak wierni odmawiają modlitwę "Ojcze nasz" mam wątpliwości, czy rzeczywiście uznaje Oń ich za swoich synów. Czy czasem nie ufągjąrdziej innym? Nasi "przeciwnicy" są często żywą dokumentacją naszych zdrad ze szkodą dla prawdy. Przypowieść informuje, że istnieją dwie grupy łudzicie to nie wyczerpuje całej rzeczywistości. Jakie cechy przypisalibyśmy trzeciemu synowi? Co charakteryzuje tego syna? Ani nie zgoda - "tak", ani nie "zła" powściągliwość - "nie". Ale raczej cała eksplozja gadulstwa chcąca zakrzyczeć brak wszelkiego wysiłku. Ktoś taki wymienia wszystkie błędy jakie, popełniono dotychczas przy uprawie winnicy. I "szczerze" współczuje. Ten trzeci syn podchodzi do problemów od strony ich teoretycznego rozwiązania. Gdy spotykamy trzeciego syna jego towarzystwo staje się coraz bardziej nie do zniesienia. Zamęcza swoim "moralizatorstwem". To taki wędrowny trybunał, który potrafi osądzić i skazać cały świat. O wszystkich powie, że wie jacy powinni być. Jest moralistą-hipokrytą, zawsze gotowym demaskować czyjeś błędy i skandale. Jest pseudoprofesorem uzbrojonym w kilka reguł i schematów, którymi sprawdza wszystkich i wszystko oraz przykłada "idealne ramki". Jego bardzo łatwo odkrywa każdy z nas w sobie. Człowieka chorego na gadulstwo, który bezbłędnie trafia w cudze błędy, choć nie widzi swoich, wielkich jak belka. Posługuje się przy tym specyficznym językiem. "Trzeba by", "koniecznym jest". Nigdy nie pada słowo "muszę". Ojciec jest tym rozczarowany bardziej niż słowem "nie".
Ale jest i czwarty syn. Jest On synem milczenia. Nie umie mówić, ale ma uszy do słuchania i przenikliwe oczy, które dostrzegają co należy zrobić. Jeszcze lepiej: wie, że to On sam musi zrobić. Wystarczy, by ojciec wskazał mu winnicę. Ten syn zabiera się spontanicznie do pracy. Ojciec wie, że może na niego liczyć, nawet jeśli od razu nie mówi "tak". W winnicy panują ciemności - on zapala światło. Wokół niego wszystko tonie w błocie - On potrafi stworzyć czysty teren. Krąży tyle kłamstw - On umie zaprowadzić szczerość. Rosną góry nielojalności, sprzeczności, podejrzliwości, egoizmu - On wprowadza na rynek inne wartości. Spadają na niego kamienie oszczerstw i złośliwości - On je zawsze zbiera, mogą się przydać, aby siebie uderzyć w pierś. Pierwsze pouczenie, jakie możemy odnaleźć brzmi: późne nawrócenie jest lepsze od samozadowolenia. Kiedy to człowiekowi wydaje się, że nie potrzebuje się nawracać. Wszak Jezus przyszedł nawracać tych, których się uważa za chorych, a nie tych którzy się uważają za zdrowych.
Drugie pouczenie - mamy ostre rozgraniczenie między słowami i czynami. Pobożnymi obietnicami czynionymi Bogu albo wobec Niego - a rzeczywistymi uczynkami, które często są udziałem tych, których na podstawie ich zewnętrznego zachowania o to nawet nie podejrzewamy. Chodzi tutaj o budowanie domu na piasku miast na skale lub o bezowocne wołanie "Panie! Panie!". Ten "pierwotny optymizm" jest godny pochwały, ale nie ma konsekwencji. Nie chodzi o to, co się mówi, lecz o to, co się faktycznie robi. Przykładem niedościgłym jest postać samego Jezusa. Nie mówię tu o Jego nauczaniu, ale o Jego uczynkach.
Tematem czytań jest nieustanna wzajemna oscylacja między słowem a czynem. Słowo wyraża, przekazuje i budzi myśli, uczucia, przekonania,dążności. Trudno jest wymienić funkcje jakie spełnia. Słowo raduje i smuci, podnosi na duchu i zniechęca. Buduje lub niszczy. Nawet można mówić o pewnym językowym stylu moralnym, to znaczy funkcjach, jakie może ono spełniać w ustach wielu różnych ludzi. Jakaż wielka to rzecz wobec codziennego zjawiska barbarzyńskiego nadużywania słowa. Cenimy jednak tylko słowo, uczciwe słowo prawdy. Bywa bowiem nadużywane i zamiast wyrażać prawdę, służy do jej zamglenia w wieloznaczności lub wyraźnie zamierzonym fałszu. A gdy się to upowszechnia obserwujemy agonię słowa. Piękne słowa nie są konieczne, a nawet więcej - nie wystarczą. Nawet najpiękniejsze i najbardziej wyszukane, to za mało, aby się zbawić. Wobec bliźnich nie wystarczą zapewnienia słowne. A co dopiero wobec Boga?
Chrystus przestrzega nas dzisiaj i skłania do stawiania sobie od czasu do czasu pytania: Czy przypadkiem, przynajmniej w pewnych sytuacjach nie jesteśmy tymi pozornymi i dobrymi uczniami. Czy przypadkiem w połowie tej drogi gotowości i posłuszeństwa, które deklarujemy słowem, nie ustajemy, tak że nie ma zgodności pomiędzy tym, co było na początku, a tym, co jest na końcu?

26. Niedziela zwykła - II wersja (Mt 21,28-32)
"TAK" POWIEDZIANE BOGU
Można odnieść tę przypowieść do faryzeuszy i celników, i powiedzieć: "ona nas nie dotyczy!". Czy przez to pozbędziemy się niepokojących pytań i osobistych skojarzeń? Na pewno nie uspokoimy swojego sprowokowanego do myślenia i pytań wnętrza. Faryzeusze uważali się zawsze za posłusznych Bogu i Jego Prawu. Lecz gdy chwila odpowiednia nadeszła, nie dali posłuchu ani Janowi, ani Jezusowi - nie weszli oni do Królestwa. Zaś celnicy i nierządnice żyli z dala od Boga i Prawa, lecz na słowa Jezusa nawrócili się i wyprzedzili tamtych w drodze do Królestwa. Z góry nie przekreślajmy drugich. Tak mo łatwo kogoś skrzywdzić. I to może się okazać krytyką samych siebie.
Ta przypowieść wspaniale i adekwatnie obnaża nasze wątłe i spontaniczne, nic nie przynoszące decyzje, nasz "słomiany zapał" wiary. "Nie każdy, kto Mi mówi: Panie, Panie". Satysfakcjonuje nas sama myśl powzięcia wielkiego czynu, a jego wykonanie - to już inna sprawa. Chęciami chcielibyśmy się zadawalać, je sobie poczytywać oraz podkreślać. A tymczasem to jest dopiero początek, którego finał może być nieproporcjonalny jak w tej przypowieści.
Żydzi, a zwłaszcza faryzeusze spodziewali się, że Jezus usankcjonuje ustanowiony przez nich samych porządek. Ustali raz na zawsze przeznaczenie każdego człowieka. Z jednej strony znajdą się uprzywilejowani -syn mówiący ojcu: "tak", faryzeusze, nauczyciele Prawa, starsi ludu bez potrzeby odpokutowania za winy, uważający siebie za pobożnych i sprawiedliwych, ale woli Bożej nie wypełniający. Z drugiej strony - wszyscy pozostali "gorszej kategorii", poganie i grzesznicy, którzy dotąd mówili Bogu: "nie". Jezus przewraca ten schemat, poddaje wszystko dyskusji.
Gdy przyszedł Jan, wskazując na potrzebę nawrócenia jako przygotowania do przyjęcia Mesjasza, nie uwierzyli mu. Nawet wtedy, gdy liczni grzesznicy i nierządnice to czynili. Na nic zdadzą się przywileje z przeszłości, gdyż zbawienie jest sprawą osobistą, rozstrzygającą się w zależności od stanowiska jakie zajmie się wobec Jezusa - konkretna decyzja, czyn. Słowo "tak", za którym idzie potwierdzenie dokonywanymi wyborami. O tym (o naszym zbawieniu) nie zadecyduje przynależność do odpowiedniej "kasty". Czy do tych, którzy posiadają odziedziczone przywileje, czy do tych, których status człowieka wiary zależy od dobrowolnej i przede wszystkim konsekwentnej decyzji? Bo nie można powiedzieć: "jestem człowiekiem wierzącym, ale.czyli Ojcu powiedzieć "tak" i nie potwierdzać tego czynami.
Ten pierwszy syn - to my zadowoleni z siebie, deklaratywni, zawsze gotowi na każde wezwanie Boga, którym "jedynie" brakuje wytrwałości i konsekwencji. Chęci nam nie brakuje. "Akceptujemy wszystkie przykazania, ale życie dzisiaj wymaga od nas przynajmniej małych kompromisów". Mamy skodyfikowane "przepisy na mądrość". A wszystko, co nie jest w nich zawarte - dyskwalifikujemy. Wszystko, co stanowi zagrożenie dla naszej spolegliwej obecności w świecie, "naszej normalności", uznajemy za bezprawne lub się do tego przystosowujemy, to subli-mujemy. Posuwamy się do tego, że nawet przykazania możemy inaczej definiować, aby nie były tak jednoznaczne. Lansujemy dowolność interpretacji. Wtedy jest ona tak duża, że możliwość popełnienia błędu staje się niewielka. Do tego prowadzi postawa drugiego syna.
Nie odmawiamy mu szczerości intencji, aby nie być posądzonymi o "przesadę". Nie utożsamiamy goz "innością", aby nie powiedzieć o nim, że jest zły. Jest odpowiednią ilustracją nas samych. Czego to nas uczy? Chyba można postawić tezę, że lepsza jest konsekwencja (tylko "w" i "przy" wyborze dobra!) od szczytnych deklaracji. Umiemy mówić, i to robimy, o ideałach, szczytnych celach, to nas zadawala i satysfakcjonuje. W niektórych kręgach to świadczy o "wielkości" człowieka.
Złudzenie polegające na wcale nie rygorystycznym przestrzeganiu przykazań, a tylko formalistycznym kulcie jako drodze do Boga, przetrwało do dzisiaj. Wielu oddziela kult od życia, doświadczenie chrześcijańskie od doświadczenia ludzkiego, obowiązki religijne od praktykowania sprawiedliwości. Msza, pacierz, sakramenty jako manifestacja zewnętrzna widziana przez otoczenie, to jest "tak" powiedziane Bogu. Czy ta zewnętrzna, ostentacyjna manifestacja, słowo "tak" wypowiedziane Ojcu jest gorsza od bezpiecznej powściągliwości? Zastanowiłbym się nad określeniem "obłuda", "faryzeizm". Rozdział "Bóg" uważamy za zamknięty. A Ojciec czeka na wykonanie pracy, przecież tak spontanicznie "podjętej". Czyżby ta praca nas przerastała? Nie! To nasze zaangażowanie jest niewielkie. Mamy dzisiaj wspaniałą lekcję hipokryzji. Rozmijania się słów i czynów.

27. Niedziela zwykła (Mt 21,33-43)
PRZYPOWIEŚĆ O DZIERŻAWCACH
Alegorię winnicy można bardzo szeroko rozumieć. Wszystko zależy od tego, w jakim kontekście chcemy ją umiejscowić. Za czasów Jezusa dotyczyła wprost Narodu Wybranego i tak Jezus chciał to przedstawić. Ale także możemy tak interpretować współczesny Kościół. "Czyńcie to, czego się nauczyliście, a Bóg pokoju będzie z wami". Tego zazwyczaj nie zauważamy, ile zawdzięczamy Kościołowi. Przecież to dzięki Niemu cała nauka i sztuka wieków średnich i późniejszych, postępowała naprzód. Kościół był motorem napędowym, powiemy "mecenasem" całego postępu kulturowego. A gdy jakiemuś współczesnemu "faryzeuszowi" Kościół odmówi chrześcijańskiego pogrzebu, to wszyscy się oburzają, mówiąc: to był taki sprawiedliwy człowiek (nie przeczę!), a że coś innego robił i mówił, to inna "sprawa". Do tego już się przecież przyzwyczailiśmy. Kościół jest lub ma być na "skinięcie palcem". "Zawsze może się przydać!". Żyjemy w chrześcijańskiej cywilizacji, ale tu i ówdzie podnoszą się głosy przeciwko papieżowi, wołające: "Co też On wymyślił? Mamy własną koncepcję szczęścia! Ta nauka stoi jej na przeszkodzie!". Tylko, że On głosi naukę samego Chrystusa, a ta nawet za Jego czasów nie cieszyła się powodzeniem. Wrodzona skłonność do polemiki. Kościół nie może i nie będzie liczył na tani poklask, na łatwy aplauz. Jest tym ogniem rzuconym na ziemię przez Chrystusa, który może "poróżnić matkę i syna". I tak jest dzisiaj.
Tej swojej winnicy okazał wielką miłość i troskę ojej dobro. Oczekiwał jednak owoców w jakimś stopniu proporcjonalnych do wniesionych do niej starań. Niestety spotyka Go zawód. Zamiast winogron wydała ona cierpkie owoce. Szczytem przewrotności był los Syna gospodarza, który został zabity. Słuchacze są zgodni, co do kary jaka musi spotkać przewrotnych rolników. Ale i w tym momencie Jezus ukazuje, jak bardzo Boże myślenie jest inne niż ludzkie. Jak Jego drogi nie są naszymi drogami.
"Nie wierzę, że jestem w świątyni, nie wierzę, że istnieje Dallas, nie wierzę w rzeczy, nie wierzę w ludzi, nie wierzę w cały świat". Nie wierzę, bo nie mam potrzeby wierzyć. O tym, że istnieje gdzieś tam jakieś miasto, że jestem w tym miejscu, że jestem pośród takich ludzi - wiem. Wiem wiedzą najprostszą - przez namacalność, przez doświadczenie. W nic, co jest na tym świecie ido świata należy, nie muszę wierzyć, bo o tym mogę się przekonać doświadczalnie.
Jest na tym świecie jedna jedyna rzeczywistość, którą widzę, o której mogę powiedzieć coś, ale tylko od jednej strony, bo druga jak Księżyc z Ziemi jest zawsze niewidoczna - jakby poza zasięgiem ramienia wiedzy. Cóż to jest? Cóż jest na ziemi, a nie może być wzięte pod mikroskop ani przemierzone "rozumowym metrem"? To Kościół Jezusa Chrystusa. Wierzę w Kościół powszechny, z ziemi i na ziemi, z ludzi złożony, a ponad ludzi wychodzący. Wszelkie statystyki o Kościele powiedzą o tylko jednej stronie widzialnej tej rzeczywistości. I gdybyś nawet tak dużo o Kościele wiedział, możesz powiedzieć, że znasz tylko cień Kościoła, ludzi świętych, dobrych i buntowniczych, okrutnych, grzesznych i bezwstydnych, bo tacy byli i są zawsze w Kościele. Kto zna cień, w cieniu się obraca. Temu cień zasłoni to, co w Kościele już tu na ziemi święte, najświętsze i nieskazitelne. To jest Chrystusa, który żyje w Kościele tak, jak kiedyś żył na ziemi w cieniu swojego ludzkiego ciała.
Jaki ma być nasz stosunek do Kościoła? Można być dobrym obywatelem, płacąc podatki i nie wykonując żadnych zrywów w kierunku samej struktury państwowej, z nią się nie "solidaryzować". Z Kościołem jest inaczej. Żyć w Kościele - to znać i przede wszystkim kochać rodzinę i to, co rodzinne. Trudno jest kochać Kościół Chrystusowy, i Piotrowy, ludzki mamy, ułomny grzeszny. Spróbujmy otoczyć Chrystusa i Jego Kościół miłością. Spróbujmy w sercu wzruszonym zamknąć radość modlitwy, radość uczestnictwa w liturgii, znaki sakramentalne. Dziwny jest ten Kościół, "winnica naszej miłości". Trudny, jeśli mało znany, jakoby bezstronnie przedstawiany przez znawcę, "teoretyka" tylko jego cienia. I jeszcze trudniejszy, gdy w Kościół nie wierzymy, gdy nie przyjmujemy, że jest Tajemnicą Chrystusowej obecności wśród nas.
Kościół to gniazdo - które choć zbudowane ze słomy i z błota jest ochroną wykluwającego się życia. Wydaje się, że Pan tą swoją przypowieścią taktycznie i ostrzegawczo "strzela na postrach". Wypowiadają jako zarzut pod adresem starotestamentowego Ludu Bożego, ale w taki sposób, by nią pouczyć i przestrzec Lud wybrany Nowego Przymierza. Na pierwszy rzut oka zostały jakby przedstawione przeciwstawne przymioty . Niezmierne miłosierdzie, które potrafi cierpliwie czekać na spełnienie naszych powinności względem Niego i nieskończona sprawiedliwość, która bez jakiegokolwiek złagodzenia odnosi się do wszystkich, których nie nakłoni do miłości i posłuszeństwa Jego litościwa dobroć. Bóg stworzył nas jako ludzi, a dopiero później jako chrześcijan, a tym samym uczynił nas zarządcami winnicy, którą w pierwszym rzędzie jest nasza własna dusza. Czy postępujemy mądrzej niż ci z przypowieści? Aby otrzymać we właściwym czasie swoje plony, Pan posyła nam napomnienia jedno za drugim, poprzez natchnienia, wydarzenia, poprzez ludzi, z którymi przychodzi nam się spotykać. W końcu posyła nam wojego Syna w postaci Jego słowa, w sakramentach, w liturgii. Czy możemy powiedzieć, że nigdy nie zabiliśmy i nie zabijamy lub zagłuszamy w sobie objawiającego Słowa, które oznajmia nam wolę Ojca? Jeśli takie sceny mają miejsce w naszej winnicy: uwaga! Boża sprawiedliwość dochodzi do głosu zawsze tam, gdzie nie zostało ujawnione Boże miłosierdzie. To, o czym słyszeliśmy, jest także głosem Syna nakłaniającym nas do ostatecznego oddania zbiorów z powierzonej nam winnicy, czyli czasu naszego życia, sytuacji, w których mogliśmy okazać dobre serce. Czy może znowu zechcemy Go wyrzucić, albo zagłuszyć?
O tak - Bóg może być rozczarowany! Byl Synagogą i jest Kościołem. wtedy, kiedy Msza św. staje się aktem samozadowolenia wspólnoty parafialnej. Niedzielnym relaksem. Modlitwa traktowana jest jako higiena duszy. Dogmat jako jakiś duchowy archetyp. I nie przestajemy dawać powodów do troski św. Pawłowi: "Obawiam się jednak, aby nie były odwiedzione umysły wasze od prostoty i czystości wobec Chrystusa w taki sposób, w jaki wąż w swojej chytrości uwiódł Ewę" (2 Kor. 11,3). Tak, jak z Synagogi ostała się Reszta, tak i teraz w jeszcze większym stopniu pozostanie owa "Święta Reszta" - Maryja i święci - Kościół prawdziwie wiernych. Obyśmy i my byli do niej zaliczeni. I jeśli w nie dochowującym wiary Kościele, panuje ciągły niepokój, nowinkarstwo, poszukiwanie tego, co popłaca w świecie, co jest najbardziej chwytne, co jest mirażem i "mistyfikacją" Prawdy Jest modne - to wierna Reszta, mimo prześladowań cieszy się pokojem, "pokojem Bożym", który przewyższa wszelkie substytuty. I gdy Apostoł obiecuje wspólnocie: Bóg pokoju będzie z wami: to prawdziwego chrześcijanina rozpoznaje się po tym właśnie pokoju, który jest w nim, nawet jeśli się smuci z powodu stanu chrześcijaństwa. Należy on do łaknących i pragnących sprawiedliwości, którzy będą nazwani błogosławionymi.
Niech więc każdy członek Kościoła zada sobie pytanie: czy rozczarowanie Boga założoną przez Niego winnicą, która wydać miała winogrona, a wydała cierpkie jagody - nie dotyczy również jego osobiście? Jego, który przyzwyczajony jest oskarżać Kościół jako taki i nie myśli o Nim jak o domu rodzinnym, ale tylko jako o bezdusznej instytucji, która według niego mu przeszkadza, prowokuje jego myślenie, miast "dopomagać" w łatwiejszym i wygodniejszym życiu oraz tolerancyjnie "przymykać oczy". Czy komuś może przeszkadzać Chrystus? On jest Przyjacielem każdego człowieka. Chyba nie trzeba przypominać, jak tego dowiódł.

27. Niedziela zwykła - II wersja (Mt 21,33-43)
WINNICA PAŃSKA
Przypowieść tę można interpretować przynajmniej na dwa sposoby: pierwszy - historyczny, który jednak jest od nas odległy i drugi polegający na przeniesieniu jej w nasze realia. One są od siebie zależne i ten drugi warunkuje zrozumienie pierwszego.
Historycznie patrząc winnicą, jasno wynika, jest naród Żydowski, cieszący się opieką Bożą i Bożymi interwencjami. Jednakże winnica ta miast "produkować" winogrona zaczęła wydawać cierpkie owoce (lekceważenie wysłanników gospodarza, w końcu i Syna Gospodarza). Choć winna była być sprawiedliwą i wierną Bogu - odpłaciła zdradą, nieposłuszeństwem i niewiernością, a w końcu - apogeum - zbrodnią na Synu Gospodarza. To był szczyt sprzeniewierzenia się, za co został Lud Boży rozproszony (diaspora żydowska) Tak było przez długie lata aż wreszcie został on zastąpiony innym, stanowiącym Kościół.
Obecność Chrystusa jest gwarantem pewności tej społeczności. Nie będzie już żadnego "Trzeciego Izraela". Może przyszłością Kościoła jest "Trzeci Świat", dzisiejsi poganie?! Możemy stać się "Współczesnym Izraelem", i tak się dzieje kiedy nosimy w sobie tę świadomość. Może nie zabijamy wysłanników, ale ich anektujemy, lekceważymy, "neutralizujemy" swoją postawą. Zlekceważenie wynika stąd, że wykorzystujemy ambiwaleńcję Słowa, stawiamy coś obok Niego próbując to porównywać, błędnie wyważać i stwierdzać, czy coś jest lepsze od Słowa (często jest tak, że to jest lepsze, co łatwiejsze!). Szukamy i nie możemy znaleźć słabości Słowa, a gdy tego już "dokonamy" dzięki pokrętnej i sprytnej interpretacji, podważamy wiarygodność głosicieli albo ich nawet "zabijamy" w sobie w znany sposób. Mamy to doprowadzone do perfekcji. Właśnie to lekceważenie. W naszych warunkach przebaczyć zlekceważenie jest rzeczą bardzo trudną, a pomyślmy o tym, że gdy dotyka to Boga, - tym bardziej jest niewybaczalne?! Ci głosiciele potrafią być rzecznikami bolesnej prawdy, choć nie czynią tego dla własnej satysfakcji. Mają Boskie prerogatywy i Jego upoważnienie. Nie cieszą się przez to naszym aplauzem, czasami są cierpkim dodatkiem do naszej mdłej, konformistycznej codzienności, w której nieodłączne są wyrzuty sumienia. Jednakże nie bądźmy tak beznamiętnie pewni. Wszak cała Winnica jest pewna miłości Ojca, ale "nie" pojedyncze latorośle. Nie czujmy się tak nieświadomie bezpieczni. Jeśli nie będziemy przynosili owocu zostaniemy wycięci i odrzuceni (potępienie). Zostaliśmy Odkupieni bez naszego udziału, ale zbawiamy się tylko przez osobiste opowiedzenie się za przynależnością do Chrystusa. Słowo Boże ukazuje się jak miecz obosieczny (często źle to pojmujemy), który wnika w nasze wnętrza i zmusza do zajęcia stanowiska, zmusza do krystalizacji naszej postawy. Kim właściwie chcemy być? Autentycznie złączonymi z Chrystusem przez Sakramenty, komunię, nieustannie wzrastając, czy też winoroślą nieurodzajną, chrześcijaninem z metryki (wersja chrześcijaństwa "na kółkach": do chrztu przywiozą, podobnie ze ślubem, na cmentarz też nas wywiozą, żadnego zaangażowania)? Inną sprawą jest to, że ziemia może być nieurodzajną, a inną to, że robotnik, ten co ją uprawia jest przewrotny i przekorny nawet przed Bogiem do granic tolerancji. Posuwa się nawet do zbrodni! Bo wśród nas, od wieków chrześcijan, daje się zauważyć ciche odrzucanie Syna, niejednokrotnie dziejące się w obliczu prawa, które człowiek stanowi ("prawo aborcyjne" jako "ciche" zabijanie dzieci, eliminacja niewygodnych. "Nie mówmy o zbrodni bo to brzmi zbyt ostro! Jesteśmy ludźmi "wrażliwymi", znamy zasady "dobrej etykiety"), częściej jednak w skrytości własnego sumienia. "Tam mi wszystko wolno, bo tam nikt nie ma dostępu" - nawet czasami spowiednik.
Znamienne jest to, że ta przypowieść była powiedziana do arcykapłanów i Starszych Ludu, w jakiś sposób odpowiedzialnych za innych, do "przywódców". Czy to była przekora - ich czyn? Nie - raczej nierozpoznanie Syna Gospodarza zostało im zarzucone. Ale i to świadczy na ich niekorzyść! Była to ignorancja zawiniona. Za nią ciągnie się odpowiedzialność, kara. To jest jednoznaczna sugestia. Zgorszenie dokonuje się na każdym kroku. Nie ma czynów obojętnych moralnie, zawsze istnieje jakieś ich zabarwienie. Nie można powiedzieć: "mnie to nie dotyczy!".
Oni byli odpowiedzialni za naród tak, jak dzisiaj rodzice są odpowiedzialni za swoje dzieci. Ono popełniając najstraszliwsze "przestępstwo" jest niewinne! Przypatrzmy się wówczas jego rodzicom! W ich mocy jest "zbawić" dziecko lub skazać je na "rozproszenie", wszystko zaakceptować w imię wolności (którą mogą pojmować jako samowolę albo frywolność) albo źle pojętej tolerancji. A czym jest wolność i tolerancja? Uznawaniem za "normalność" jakichś dewiacji? I dopuszczaniem wszystkich doświadczeń? To dlaczego oni (rodzice) sami nie spróbowali, jak człowiek funkcjonuje po zażyciu narkotyku (nie lubimy tego słowa, bo ono ma już określone konotacje), jaki wtedy jest "szczęśliwy"?! Chyba to jest "wspaniałe" być "szczęśliwym" dzięki zewnętrznym czynnikom?! Dzięki "chemii"! (jeszcze tylko pozostaje wynaleźć np. "tabletki" na wierność małżeńską). A czy szczęście nie rodzi się we wnętrzu ludzkim?
Za zło, jakie się dokonywało w Izraelu byli odpowiedzialni arcykapłani i starsi. Już nie będzie "drugiego Syna". Boga nie interesuje chrześcijańska kultura funkcjonująca dla samej siebie, choćby nakłady sil i środków na jej rozwój były ogromne, ale wiara w Jego Syna. Nie cieszy się z namnożenia akcydentaliów. Interesuje Go wiara, która ma moc zbawczą oraz będąca ukojeniem dla rozbitego i indyferentnego wnętrza człowieka. Bóg jest rozczarowany. Także Kościołem. To On jakby Boga chciał poprawiać, przez "swoich" wiernych proponuje swoje pomysły. Wychodzi na jaw cecha człowieka jako wspaniałego organizatora (bo "przecież on wie najlepiej"), "pomocnika" Boga, chcącego Mu coś podpowiadać i sugerować. Krytykuje Jego przestarzałe Objawienie. My, czyli Kościół, gonimy za cudzymi bogami, afirmujemy namiastki życia prawdziwie duchowego. Modlitwa - to higiena duszy, to psychoanaliza (bez "specjalisty" psychoanalityka) nabożeństwa i w miarę przyzwoite życie - to nasze samozadowolenie. Pielgrzymki -to nasza ekspiacja, nasz dar, poświęcenie dla Boga. Dobrze, że nie przychodzi nam wybierać spośród Bożych wysłanników i ich klasyfikować. Może też by nam się przytrafił "błąd". Tylko że Boży plan zbawienia dokonał się raz i już się nie powtórzy. Nie byłoby czasu na poprawę. Jedna jest tylko śmierć Syna Gospodarza i nasza.

28. Niedziela zwykła (Mt 22,1-14)
BRAK SZATY GODOWEJ
Tym razem słowem - kluczem jest: zlekceważenie. "Kogo" i "przez kogo" - nie sposób się domyślić. Może ono przybierać różne formy, Zlekceważyć wezwanie na wesele albo niegodnie w nim uczestniczyć -to podobne uchybienia. Czasami myślę: jak dobrze, że są jeszcze ludzie, którzy zapełniają "weselny dom". I mimo ich stałych "braków" przez nas tak skwapliwie zauważanych, są godniejsi od nas, tak "subtelnie wyrachowanych" i "sporadycznych" w swoich grzechach.
Zlekceważenie zawsze jest celowe (chyba, że mamy do czynienia z nieświadomym głupkiem!) i istnieje tu jakaś forma pgsiedytacji (niekoniecznie złośliwości). Ignorancję niezawinioną trzeba więc wykluczyć, jak i nieświadomość. Po tylu latach istnienia chrześcijaństwa nie można się nią tłumaczyć. Żadnego wysiłku w przygotowanie uczty. Tylko pozytywna odpowiedź na zaproszenie. I tego było za dużo!
Zaproszeni nie muszą się troszczyć o okazaną im łaskę. A i tak mają mnóstwo innych "propozycji" (które sami klasyfikują i w nie się angażują). Czy coś może być warte kontrpropozycji Bożej? Z czym można Boże propozycje porównać? Przecież to On przeciwstawił kuszącym ludzkim propozycjom (chleb powszedni mieszkańców Kafarnaum) -chleb życia; kobiecie przy studni - wodę życia. On tego wszystkiego nie dyskredytuje, ale ofiaruje w zamian coś lepszego. Jeżeli niszczy nam nasze "nory", w których dobrze się czujemy to po to, aby nam mieszkanie wieczne ofiarować. Jeśli wprowadza zmiany do naszej "gry" to po to, aby zaproponować lepsze warunki, mniej ryzykowne. Jeśli rozwiewa nasze małe i lękliwe marzenia, to dlatego, by nam otworzyć oczy na rzeczywistość bardziej olśniewającą od szalonego i najwspanialszego snu. Z gryzmolów, jakie tworzymy w swoim życiu możemy stworzyć wspaniale arcydzieło. To "nieprzygotowanie" jest również jakąś formą braku kultury, a w sferze wiary ona też obowiązuje. Przecież mówimy o kulturze chrześcijańskiej, to nas napawa dumą i satysfakcją. Nie można być przed Bogiem takim "nieokrzesańcem". Człowiek wiary musi być człowiekiem "kultury". Przecież taka postawa by raziła nas dzisiaj -to jest brak szacunku dla Gospodarza przyjęcia, dla Pana Młodego. Boga lekceważyć jest niedopuszczalnym. Najwyższa kara. Człowiek "toporny" nie może być człowiekiem wiary, który musi być człowiekiem "delikatnym", wrażliwym, bo takie są sprawy ducha. Zapominamy, że nie zaproszenie na ucztę jest decydujące o dobrym samopoczuciu uczestnika, ale jego już tam przebywanie i zachowanie.
Dobrze nam wychodzi wynajdywanie pretekstów: praca, dom, żona, zasłużony wypoczynek, troska o byt rodziny, wakacje na Riwierze. Byleby tylko nie nazwać po imieniu swojego lenistwa duchowego i swojego braku odpowiedzialności nawet za siebie samego, za swoje zbawienie oraz swojej inercji jeśli chodzi o biednych. Poczytujemy sobie za zaszczyt to, że znajdujemy siły na przynależność do Kościoła. Tylko Bogu nie chodzi o ilość, ale o jakość. Dlatego przygląda się każdemu osobno. Zwraca uwagę zwłaszcza na jego szatę. Jej brak - brak odpowiedniej, będzie losem takim jak w przypowieści. Chcemy być realistami? Odpowiedzmy sobie na pytanie: gdyby Pan teraz przyszedł ilu z nas musiałby wyrzucić z uczty? Wszelkie analogie i porównania są nie na miejscu. Nic do sprawy nie wnoszą. Szkoda, że w Kościele nie mamy odpowiednich sankcji karnych. Musimy znosić towarzystwo "współbiesiadników", którzy zjawili się pośród nas zupełnie przypadkowo (nawet się "wepchnęli" bez zaproszenia) i z naszego życia wiary czynią farsę, tanie przedstawienie, w którym nieświadomie grają główne role. Mami "aktorzy". Na końcu swojego życia zostaną wygwizdani. Teraz obniżają jakość uczty. Mają oni jeszcze czelność wypowiadać się na temat jakości uczty i jej organizacji. To się nazywa tupetem. Panie, dlaczego mnie to dotyka?! Ty też miałeś "towarzystwo" na krzyżu, którego można tylko współczuć. Tylko dlatego ich "znoszę" i nie złorzeczę.

29. Niedziela zwykła (Mt 22,15-21)
PODATEK DLA CEZARA
Odwieczny spór dotyczący możliwości, potencjalności i przyzwoitości w angażowaniu się człowieka w sedno życia i w to, co Jemu towarzyszy. Kiedy moja wiara zaczyna tracić i się zuboża? Do jakiego stopnia mogę być "sługą uniżonym cesarza", aby nie ucierpiał przy tym "drugi" Pan? Czy nie da się ich pogodzić? To dwa bieguny, między którymi przychodzi człowiekowi nieustannie oscylować. Tylko człowiek bardzo wąsko patrzący na życie widzi w osobie cesarza określony podmiot. Za duża personifikacja. To zbyt dezaktualizuje problem. Ciągle szukamy aktualnych odniesień. Używki, komfort i wygoda, (gdonizm i utyli-taryzm - to one są "cezarami". Na początek trochę logiki. A właściwie braku - braku logiki wiary. Wielu uważa, że człowiek powinien kłaniać się temu, kogo lub czego mu w danej chwili brakuje. Temu, kto mu może pomóc. Cesarz to jego pomyślność materialna, fizykalna. Bóg zaspakaja jego głód duchowy. To jest ta ludzka logika - powiemy nie bezpodstawna. W ten sposób niezauważenie "cesarz" dostaje się na poziom Boga. Staje się w mentalności tego nieszczęśnika równorzędnym Bogu partnerem (taka logika leży u podstaw ruchów satanistycznych. "Jest Bóg kreator dobra i jest bóg stwórca zła". Obu należy się więc taki sam szacunek. Stąd kult szatana). A że niektórzy odczuwają głód fizyczny przez cały dzień, a głód duchowy tylko niekiedy, stawiają cesarza wyżej Boga. Według nich religia jest jednym ze sposobów utrzymania ludzi w karności i respekcie dla ziemskiej władzy oraz moralności pracy. A że czasami cesarz podporządkowuje sobie całkowicie człowieka - to już ekstremum. Rzadki przypadek!
Jednak zauważamy, że cesarz przybiera kształty różnych zjawisk i czasami patologii. Wtedy następuje dominacja. I to jest ten "przesadyzm". Ktoś powie - ekstrema są niezdrowe. Czy o to chodziło Jezusowi, kiedy prowokatorzy wyciągnęli pieniążek? Chrystus mógł się tylko uśmiechnąć. Ukazał im właściwe miejsce cesarza w myśleniu (tu są złego początki!) i życiu chrześcijanina. Nie uznał i nie usankcjonował dwóch porządków: ludzkiego i boskiego. Bóg żąda wszystkiego: "Będziesz miłował Pana, Boga swego,całym swoim sercem...". Cesarz został uznany za Bożego adiutanta i jeśli chcemy służyć Bogu należy podporządkować się cesarzowi w tym, czego Bóg zażąda za jego pośrednictwem. Tam, gdzie przekroczy swoje kompetencje lub zażąda czegoś kosztem Jego - posłuszeństwo Jemu nie obowiązuje. Generalny wniosek: posłuszeństwo wobec cesarza nie może w żaden sposób przeszkadzać lub odbywać się kosztem Boskiej władzy. Mówiąc "tak", wypowiedziałby się przeciwko władzy teokratycznej, uprościłby całą sprawę. Mówiąc "nie" opowiedziałby się za teologią wyzwolenia. Mogłoby to być wezwaniem do jakiejś rewolucji. Nie wdaje się Jezus w tę dyskusję udzielając odpowiedzi eklektycznej. Chrześcijanie mają czuć się odpowiedzialni za politykę światową patrząc na całe zagadnienie z innego, wyższego punktu. Nie dążenia narodowościowe, ale dążenia teocentryczne, chrystocentryczne wezmą górę. Człowiek został stworzony przez Boga, a nie cesarza. Bogu zależy na tym, aby otrzymał to, co do Niego należy. Jezus poddając się wyrokowi Piłata uczynił go świadomym wykonawcą dzieła Boga. To też jest wspaniała ilustracja. Nawet w taki sposób może nastąpić "współpraca" tych obu podmiotów. Bóg nie uzurpuje sobie władzy nad cesarzem - On ją ma.

30. Niedziela zwykła (Mt 22,34-40)
NAJWIĘKSZE PRZYKAZANIE
Pytanie wprost o syntezę nauki Jezusa, o "drugie" imię Ewangelii. Daremnie szukałoby się w literaturze rabinistycznej streszczenia Biblii bardziej zgodnego z Jej duchem i bardziej szlachetnego niż to stwierdzenie Jezusa. Gdy weźmiemy pod uwagę całość nauczania Jezusa dojdziemy do jeszcze bardziej "karkołomnego" stwierdzenia: bardziej niż o miłowanie Jezusa chodzi o Jego naśladowanie. Mamy miłować Boga i bliźniego Jego własną miłością, całkowicie bezinteresowną, taką aż do ofiary krzyża. Na wzór tej, którą otrzymał On od Ojca. Nie chodzi także o miłowanie siebie samego w bliźnim, lecz o miłowany Boga właśnie w nim. Mniej też chodzi o dawanie siebie, jak o dawanie Boga. "Przebaczam ci i cię kocham ze względu na Chrystusa". Jest to niezmiernie trudne. To: "Jemu zawdzięczasz to przebaczenie!".
Czyżby chcieli usłyszeć usankcjonowanie występującego na świecie i u Żydów, w ich transakcjach finansowych, prawa stawiającego mniej sprytnego, mniej przebiegłego obarczonego licznymi skrupułami w gorszej sytuacji? Prezentacja doskonała naszej mentalności, ludzi wyrachowanych, układających się z życiem jak najwygodniej, bez wysiłku, akceptujących Ewangelię, ale dopuszczających wyjątki. Gotowych na poniżanie i poświęcanie innych. Wszystko dla "dobra sprawy".
Dzieliji przykazania (a mieli ich około 600) na wielkie i małe. Pytają o przykazanie wielkie, o zasadę. Usłyszeli radykalną i stanowczą odpowiedź. Odrzucona została dowolność w interpretacji. To zestawienie tych przykazań jest godne podkreślenia z dwóch powodów. "Bliźnim" jest już nie tylko przyjaciel, sąsiad, towarzysz, lecz każdy bez wyjątku człowiek: poganin, Samarytanin, sprawiedliwy czy grzesznik, nawet wróg. Nasza miłość ma być równie powszechna jak Ojca Niebieskiego. Drugi powód - to prawdziwe zjednoczenie z Chrystusem, do którego prowadzi naśladownictwo Jego. To przykazanie jest normą i probierzem wszelkiej moralności. A my wybieramy sobie z Ewangelii postawy i to, co dla nas wygodne, co potwierdza nasze życiowe "tezy".
Została tu ukazana prawda o człowieku, o tym, że nie potrzebuje on lak bardzo poważania lub respektu, ale miłości - pragnie być kochanym. Miłość należy do jego istoty, jest mu ona niezbędna i nie należy mu jej odmawiać (szczegóły? - hymn o miłości św. Pawła). Miłość ta jest chrześcijańska w podwójnym znaczeniu: została objawiona przez Jezusa i wzory naszych zachowań bierzemy od Niego. Brak miłości czyni wszystko nielogicznym. Uzasadnia agresję. Odbiera sens. Zostały tu w ten sposób ustalone podwaliny pod etykę chrześcijańską. Żadna norma szczegółowa nie ma mocy prawnej, od tej pory, bez uwzględnienia miłości bliźniego, która idzie zawsze za miłością Boga - On jest ponad wszystko.
Jeszcze ta pierwsza część odpowiedzi była do przyjęcia - miłość Boga, ale druga - nasuwa wiele pytań i wątpliwości. W tym momencie myślimy o naszej "trudności w wybaczaniu". Później zostanie poszerzona przez Jezusa o miłość nieprzyjaciół i to już zupełnie będzie się kłóciło ze zdrowym rozsądkiem. Wprowadzi innowację, gdy ogłosi, że powinniśmy kochać bliźniego tak jak On sam to czyni (J 15.13). Czy to jest ponad nasze siły? Zastanówmy się więc: co oznacza: miłować Boga prawdziwie? To zaangażować się w Jego służbę totalnie, zaangażować nasze zdolności, siły, serce, siedlisko rozumu i uczuć, duszę i wolę, z której pochodzą decyzje. Reszta przyjdzie sama. Niektórzy zastanawiają się: czy bardziej decydujące w sferze ludzkich zachowań jest prawo czy miłość? W tym pierwszym wypadku przechodzimy na płaszczyznę zupełnie obcą Jezusowi, bo troską Pana jest objęta inna sfera działalności człowieka. Komu o to chodzi? "Czemu" lub "komu" chcielibyśmy być poddani? Jurydyście czy autentycznemu zwolennikowi i wyznawcy ekonomii Zbawiciela?!

31. Niedziela zwykła (Mt 23,1-12)
CHARAKTERYSTYKA FARYZEUSZA
Czy ta Ewangelia jest dzisiaj aktualna? Z faryzeuszami mamy na co dzień do czynienia. "Uczeni w Piśmie" - pouczają nas. Dzisiejsi "strażnicy ortodoksji" i "czystości" Ewangelii. Wiedzą zawsze, co jest najlepsze zwłaszcza dla nas, a o sobie mówią mało. To dobrze, bo groziłoby to ciągłym chwaleniem. Faryzeizm przetrwał do dziś i zapuścił korzenie wewnątrz współczesnego chrześcijaństwa. Sam Jezus uznał, że religia ma jednego nieprzyjaciela - faryzeizm.
Jakie są cechy faryzeusza? Zasadnicza: rozdźwięk między owocnym zachowywaniem prawa, chłodnym, jałowym legalizim a praktykowaniem prawdziwej miłości. Jest zawsze zadowolony z siebie. Nie potrzebuje nawrócenia. Gorliwie czyta i skrupulatnie zachowuje Prawo. Oddaje się pobożnym praktykom, modlitwie, postom, nawet czasami jałmużnie. Regularnie chodzi do kościoła. To ktoś taki kogo określamy: bigot; i z tym przesadza, poczytując to sobie za powód do dumy i wystarczalności. W rzeczywistości zwraca uwagę na stronę "zewnętrzną" niż na wnętrze, bardziej na powierzchowność niż na istotę sprawy. Jest zarażony bakcylem hipokryzji. Stale udaje. Zawsze zadowolony z siebie idzie naprzód, wyprostowany, nadęty i butny. Do Boga zwraca się przeważnie po to, aby wziął pod uwagę jego dobre uczynki, by o nich przypomnieć. W zasadzie się nie potrafi modlić. Najczęściej prosi lub opowiada o sobie. Gdy się tak modli jego słowa brzmią jak bluźnierstwo. Jest mistrzem pozorów. Nie przestaje patrzeć na ludzi, aby zobaczyć czy Go obserwują. Zbierzmy: mówi dużo, ale nie czyni. Ciężary, które trzeba znosić dotyczą innych. Jest mistrzem "pokazu". Jego pycha jest śmieszna i przerażająca zarazem. Lubi tytułomanię, która służy do tego, aby się wywyższać. Jest chorobliwie zazdrosny jeśli idzie o zbawienie. Dla siebie jest laksystą - dla innych rygorystą i skrupulantem. Wszyscy jesteśmy faryzeuszami, kiedy przysłaniamy Słowo naszą prostą (nie powiem prostacką) tradycją, a ze świąt czynimy farsę i płytki "obchód". Jeśli ograniczamy się do legalizmu. Umiemy i tylko to czynimy, wiarę naszą sprowadzać do "praktyk" (niektórzy nawet tego nie potrafią!). W drodze ku Bogu omijamy człowieka, bo to za dużo wymaga, zwracamy uwagę na pozory. Wywyższamy się. To właśnie hipokryzja jest synonimem faryzeizmu. Hipokryta ma dwie twarze: tę zwróconą do Boga i tę -do człowieka. Podobne cechy "prezentuje" uczony w Piśmie. Pytanie: gdzie jest miejsce dla Boga w tym worku próżności i zarozumialstwa? Zależy mu na tym, aby Bóg istniał, w przeciwnym razie przed kim mógłby się chwalić. Teraz możemy odpowiedzieć sobie sami, kto jest od tego wolny? To są oskarżenia przeciwko nam i nie szukajmy winy w innych. I od razu nie kwalifikujmy, bo o błąd jest bardzo łatwo. Jezus zwraca się do każdego z nas.
Faryzeizm współczesny to w zasadzie kategoria ducha a nie osób. Nie możemy pozostawać spokojni. Porzućmy nasze "księgi mądrościowe", swoje teoretyczne konstrukcje. Umiejmy zaniechać literę Prawa, kiedy miłość do człowieka tego się domaga, a dodawajmy - gdy tego dopomina się miłość Boga. Tylko złe intencje zostaną potępione, a nie błąd. Nie izolujmy się od bliźniego, aby nie popaść w skrajność separatyzmu. Co jest piękniejsze: sparaliżowanego uleczyć czy zachować szabat? Skrajności pozwalają lepiej i wyraźniej widzieć zło. Zawsze wyjście z dobrocią będzie lepsze od najlepiej uzasadnionej powściągliwości.

32. Niedziela zwykła (Mt 25,1-13)
NIEROZTROPNE PANNY
Przesłanie przypowieści jest klarowne. Pozostaje jeszcze problem, aby siebie zaszeregować. Roztropni czy nie? W tym pierwszym przypadku sytuacja jest godna pochwały, ale ta druga wymaga korekty - nawrócenia. Czas jest niewielki i nieznany - można nie zdążyć. Pan może nas zastać "śpiącymi" i wtedy nie wejdziemy na ucztę. Nierozsądnym byłoby to przegapić - wszak zaproszenie jest oczywiste, a warunki uczestnictwa jasno określone.
Może myślimy, że sen może być drogą dotarcia do mnie, bo już za dnia nauczyłem się skutecznie bronić przed Tobą. Zwłaszcza przed stronicami Twojej Ewangelii, które brzmią jak wyrzutpod moim adresem. Moich skal i hierarchii wartości. Mojego porządku, w którym Ty się ledwo "mieścisz" z Twoimi paradoksami, które udaje mi się "za dnia" neutralizować bronią niby zdrowego rozsądku, wszechobecnego racjonalizmu. Tu wszystko jest uporządkowane i ma swoje miejsce. Kiedy śpię, te moje "czynniki obronne" nie działają, więc możesz mnie zmienić. Podpowiedz mi, co mam robić, wpłyń swoją przemożną łaską. Ktoś napisał "sen jest podstępem Boga, który pragnie okazać człowiekowi pomoc, jakiej nie może udzielić, gdy ten nie śpi". To wszystkie zalety "snu". Ale nie o taki sen tu chodzi!?
Czym jest sen w tym wypadku? Sen, który jest przeoczeniem tego, co nadaje sens życiu, cierpieniu, nawet śmierci. Angażowaniem się w to, co nie przynosi trwałych efektów: po prostu strata energii. Gonitwą za modą i dziwnymi teoriami, które człowiekowi przesłaniają prawdziwe wartości i odwracają uwagę. Wtedy jest się "panną nieroztropną", która lekceważy sobie ewentualność rychłego nadejścia Pana Młodego. Tu nie jest potrzebna mądrość, ale odrobina czuwania, czyli uważnego życia. Trzeba ostrożności wobec tego, co może być zagrożeniem dla człowieczej duszy. Czuwać to zachowywać przytomność. Ilekroć Pan mówił o mądrej postawie życiowej, tylekroć mówił o potrzebie czuwania. Nie tylko noc dzieli ludzi na tych żyjących świadomie i na tych, którzy choć w biały dzień chodzą z "otwartymi oczami" to jednak właściwie -śpią. Człowiek nieustannie winien wiedzieć i mieć wewnętrzne oczy otwarte na sytuacje swojego życia, czyli je rozumieć. Nie brać ich niepoważnie. I nie ograniczać gotym, co jest jedynie częścią życia. Nie angażować się w substytuty i w namiastkach nie pokładać nadziei.
Pozostaje jeszcze problem lamp, które "pannom" pogasły. Zapalono je nam na chrzcie. Nie zawsze udaje się płomień uchronić przed zgaśnięciem. Wiatr gniewu i nieopanowanych namiętności gasi lampy. Grzeszymy. Oliwą, którą dolewamy jest słuchanie Słowa, rozważanie prawd Bożych, sakramenty - życie według przykazań.
Nagrobki krzyczą wielorakością nie tylko kształtów. A nierówność w tym, co jest pod ziemią? Jednakowo próchnieją kości, ale to wszystko jeszcze nieprawda. Prawdą jest to, że między umarłymi są dwie grupy: panny roztropne i nierozsądne. Niedługo być może i my do nich dołączymy. Nie jest ważne w jakich warunkach przyszło nam żyć. Ważne jest to, czy na krzyk (śmierci): "nadchodzi oblubieniec", powstaniemy z zapaloną lampą, czy też przyjdzie nam kluczyć w nieznanych i nieprzebytych ciemnościach. Jak długo? Wieczność?
Być "roztropną panną" to być rozumnym i szlachetnie wyrachowanym. Nie jak ci, co targują się o jeden grosik, ale jak ten, kto obrachował swoje siły i widzi na ile gostać. Są przewidującymi zwłaszcza, kiedy widzą "pojemność" swojego sumienia i realnie oceniają swoje możliwości. Nie chodzi o to, ile mogą nagrzeszyć, ale na ile mogą się posunąć, aby przede wszystkim Boga nie obrazić. I nie ponieść szkody na swojej duszy.
Gotowanie sobie zwycięstwa przez uśpienie naszej czujności jest bronią szatana i niemal wyłączną jego strategią w naszych czasach. Niechże w "śpiączce" żadnego z nas nie będzie sprzymierzeńca. W pamiętniku naszego życia winne być zapisane wielokrotnie słowa: "Czuwajcie, gdyż nie znacie ani dnia, ani godziny" Czy rozumiemy rolę roztropności?
Bez roztropności nawet najlepszy człowiek podobny jest do natchnionego poety, który nie zna zasad ortografii. Roztropność to nie wiedza abstrakcyjna, teoretyczna. Nie trzeba udawać, że się wie wszystko to, co aktualnie modne. Jej cechy to myśl przenikliwa, zdyscyplinowana, uprzedzająca wydarzenia i je przewidująca. Domaga się ona przewidywania konsekwencji podejmowanych działań. Czujności w realizacji planów, w unikaniu przeszkód. Na zdobycie tej mądrości mamy całe życie. To wystarczająco dużo, kiedy jego się nie marnuje. Głupota jest przeważnie przyczyną wypadków. Chyba nie chcemy być tak sklasyfikowani kiedy "Oblubieniec nadejdzie"?

33. Niedziela zwykła (Mt 25,14 -30)
POWIERZONE TALENTY
To synonimiczne określenie "talentu" dobrze oddaje istotę sprawy. Błędem wąskiego patrzenia bez żadnych kontekstów, jest widzenie w talencie tylko "ilości", a pomijanie aspektu "jakościowego". Dostrzegamy tylko ekstremalne tego przejawy: wirtuozeria gry na instrumencie, genialna barwa głosu, życiowe powodzenie, pomyślność w życiu. Chociaż jest to prawdą, że mogą pojawiać się żale i pretensje do Boga: "dlaczego ja mam ich tak niewiele, niewspółmiernie do swojego dynamizmu życiowego?" Gdy będziemy dobrze i zaangażowanie dysponowali tym, co mamy niezauważenie pojawią ginne.
Czym jest Ewangeliczny talent? Jest uzdolnieniem; umiejętnością, predyspozycją i potencjalnością, jest Bożym darem - jest łaską. Moment śmierci będzie czasem gruntownej spowiedzi przez Pana swoich sług głównie jeśli chodzi o wykorzystanie darów otrzymanych. Sam Jezus przyznaje w tej przypowieści, że nie wszyscy zostali równo obdarowani, ale każde dobro musi zostać zwrócone pomnożone. To będzie decydowało o naszej nagrodzie. Nie to co otrzymał, ale to co zwrócił.
"Zakopywanie" jego jest rzeczą niedopuszczalną. Kiedy to robimy? Wtedy gdy twierdzimy, że nie mamy uzdolnień, talentu. Tłumaczymy tak swoje lenistwo duchowe, stagnację i rujnującą apatię, brak wszelkiej "improwizacji", która mogłaby nas doprowadzić do szaleństwa wiary i odkrycia nowych "talentów". W sytuacji bezruchu nic się nie wydarzy i nic się nie zmieni. "Stojąca woda śmierdzi". Nudzi nas monotonia, którą sami tworzymy. Zatracamy smak " przygody" wysiłku i poszukiwań, starań. Wolimy kryć się w bezpiecznym "miejscu" jakie daje nam nasza wiara. Cenimy wygodę życiową, w której wiara i sprawy Boże są tylko odświętnym dodatkiem. Łaciną etykietą. Możemy "jęczeć" tylko na brak talentów. Na co, wówczas można liczyć? Potrafimy tylko narzekać - na Boga też, że nie jest, albo nie był szczodrobliwy. Gloryfikujemy ostrożność. Zapomnieliśmy o fantazji chrześcijanina. Nie potrafimy nawet okazywać miłości chrześcijańskiej przełamującej schematy i kanony " dobrego zachowania" pojmowanego jako bezpieczna powściągliwość.
"Pomnażanie" jest ze wszech miar godne pochwały. To postawa diametralnie inna. To człowiek angażujący się w życie, w pomoc bliźnim, który szuka okazji, aby zapuścić swoje "pazury drapieżnego altruizmu". Taki człowiek nie rachuje miłości przed jej wykonaniem, nie oblicza zysków i ewentualnych strat, tylko patrzy "gdzie" i "komu" może pomóc. To współczesny św. Franciszek, który "spotyka" człowieka i od razu gokocha. Nie posiada uprzedzeń tylko myśli o tym, aby talent swojego życia, swojej osobowości zetknąć z drugim człowiekiem.
Wielu jest pośród nas zdrowych, inteligentnych, mądrych, ale są też ociężali i słabo uzdolnieni. Są tacy, którzy siedzą na pierwszych stołkach, ale są i ci, którzy zadowolić muszą się ostatnimi. Oni mogą nie widzieć np. że komunia, modlitwa są sposobem zdobywania innych możliwości, których nikt nie dostąpił. Ofiaruj ją za nich i nie mów, że nie posiadasz talentów! Ty ze swoim "talentem" możesz mu pomóc. Możesz podać swoją wysportowaną rękę komuś, kto z trudem wysiada z pociągu. Twoje silnie nogi pozwolą ustąpić miejsca temu, kto potrzebuje usiąść. A twoje słowo - czy służy do tego, aby podziękować za chrześcijańskie wychowanie? Jeśli twoja głowa funkcjonuje dobrze -czy pomodliłeś się za tego, który o swoje przebaczenie Boga nie potrafi prosić?
Talenty to nie wielkie, widoczne od razu uzdolnienia, ale nasze ciche i pokorne życie. A leniwy sługa w zachowaniu swego pana nie widzi dobroci lecz surowość. Urojony strach, ten którym się teraz tłumaczy, kazał mu zapomnieć, że istotą pozostawionych dóbr było to, aby one przyniosły zysk! Nas Bóg obdarza darami żywymi więc nie ma sensu zakopywać ich w ziemi jak coś martwego. Nasze życie, pełne pokory i służby, jest pierwszym talentem. Nie szukajmy sytuacji ekstremalnych bo w "prozie" życia realizujemy swoje talenty. Nawet w tej sprawie potrafimy być "wspaniałymi księgowymi" i Boga podsumować - tylko Bóg ma inne formy wyliczeń. W tym się różnimy. Jesteśmy zbyt "małymi" księgowymi w "Rachunkowej Księdze Życia".

Króla Wszechświata (Mt 25,31-46)
WIDZIEĆ W GŁODNYM CHRYSTUSA
Czy dzisiaj jest jeszcze ktoś, kto pyta się o upoważnienie, prerogatywy Chrystusa do tego tytułu? Żeby to, zweryfikować wystarczą dwa tysiące lat naszej cywilizacji. Na ten tytuł "zasłużył" On sobie przed wiekami , gdy umierał na krzyżu za nas wszystkich.
To jest pierwszy tytuł. Śmierć za człowieka. Mówi to coś, tylko człowiekowi wiary. Nie wszyscy to rozumieją, ale wszyscy będą z tego korzystali i korzystają, przynajmniej nieświadomie. Nie jest tym jakaś napisana książka, nie namalowany obraz i nie napisany piękny utwór muzyczny, ale ofiara życia. To Jego utrwaliło w naszej pamięci i w historii.
Drugi tytuł - to prawdziwe życie. Nie było w nim fałszu i zakłamania, jak to się nam zdarza. Ani cienia obłudy. Jego czyny potwierdzały słowa i na odwrót. Paradoksalna jest Jego solidarność z najmniejszymi i bezdomnymi. W tym momencie jest właśnie Królem bo zstąpił w największą nędzę, w najstraszliwsze warunki. "Królewskie Poniżenie". Pamiętać musimy o tym, że właśnie tam jest Go najłatwiej spotkać, pośród biedy i nędzy, także duchowej. My, którzy jesteśmy solidami z innymi na płaszczyźnie bytu (chociaż nie lubimy się solidaryzować w biedzie!), musimy być solidami na płaszczyźnie moralnej. Perfekcyjnie wychodzą nam wszelkie spłycenia i zafałszowania moralne. I to nam łatwiej przychodzi.
Gdyby się ktoś uparł i szukałby jakiejś hipokryzji - nie znajdzie! Lubimy rozmawiać o ideałach - mówmy więc o Jezusie. I to jest dziwne, że nie jest On odległy. Mówiąc o tym, co jest dla nas nieosiągalne zadawalamy się "otarciem" o nieskończoność i wieczność. Taka dyskusja pokazuje nam jak bardzo mylimy "prawdy wiary" z samą Wiarą. Możliwe, że wtedy "uprawdziwiamy" nasze życie (a lubimy życie mocne i szybkie). Widzimy wówczas wyraźnie, czy będę osądzany przez Ciebie z tego, kim jestem z punktu widzenia wiary. Czy ze swoich "mniemań", które są zawsze przesadzone, a mnie samego wybielające.
Następny tytuł - to Jego ponadczasowa nauka. Człowiek tego nie mógł "wymyślić"! Ciągle aktualna i uniwersalna. Do wszystkich ludzi wszystkich czasów. Nie ma w niej cienia sprzeczności, nie mówię już o kłamstwie. To jedyne i niepowtarzalne kompendium i panaceum. Każdy człowiek, święty czy grzeszny, znajdzie tam coś dla siebie. Grzeszni, wezwanie do pokuty, święci do dalszego doskonalenia (bogaty młodzieniec).
Nie ma tam wywieszek, jakby to widzieli niektórzy, w stylu: "nie dotykać", "nie wchodzić", "zabrania się" - same zakazy. Są natomiast pozytywne wskazówki "jeśli chcesz być doskonałym, sprzedaj wszystko...". Nie ma tym pogardy dla nikogo, ani potępienia. Sama Prawda o człowieku, o życiu obecnym i przyszłym. Jego królestwo sprawuje się w walce z kłamstwem: On jest królem Prawdy. Prawdy o Życiu Bożym, która nam została przekazana i udzielona. Jego królestwo sprawdza się w zwalczaniu egoizmu i nienawiści. To Król Miłości. Jego królestwo sprawuje się w proteście przeciwko wszelkiej tyranii i dominacji człowieka nad człowiekiem. Jego królestwo jest królestwem wolności i je nam ofiaruje. Można "śmiać się", "fikać koziołki", "żartować" - Jezus w Ewangelii na to zezwala. Nakazuje tylko zwracać uwagę i szanować tych, którzy nie mają na to ochoty. To zasady pokoju światowego i tego mniejszego pokoju - ludzkiego sumienia.
Na pytanie Piłata: "Czy Ty jesteś królem żydowskim?", które jest ciągle ponawiane nie możemy reagować zagłuszaniem goprzez nasze przesądy, uprzedzenia, schematy, w których On się nie "mieści". Dzisiaj ta "komedia królewska" jest w dalszym ciągu rozgrywana. Jego prawo jest deprecjonowane, Jego godność poniżana. Sekularyzacją skazuje się Go na wygnanie. Jego zbawienie jest zwalczane. Nie możemy do tego haniebnego procederu się przyłączać. Bo spostrzegamy, że Chrystus jest zawsze Królem niezależnie od tego czy my Go akceptujemy i uznajemy jako Króla. Niczego On sobie nie uzurpuje, do wszystkiego ma prawo i wszelkie upoważnienia. On przemawia do serca, a jego się nie da oszukać.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
B5 zwykly (od 17)
A5 zwykly do n16
C5 zwykly (od 17)
prymasi polscy od 1918 r
Filozofia religii cwiczenia dokladne notatki z zajec (2012 2013) [od Agi]
Korzeń mniszka lekarskiego skuteczniejszy od chemioterapii
07 GIMP od podstaw, cz 4 Przekształcenia
Plakat WEGLINIEC Odjazdy wazny od 14 04 27 do 14 06 14
Skarga do sądu administracyjnego droga odwoławcza od decyzji podatkowych ebook demo
Sztuka czarno bialej fotografii Od inspiracji do obrazu

więcej podobnych podstron