A5 zwykly do n16


ż
2. Niedziela zwykła (J 1,29-34)
OTO BARANEK BOŻY
Bóstwo Chrystusa jest po dziś dzień dyskutowane, a czasami wręcz negowane. Był czas, że mówiono, że Jezus był tylko Bogiem bez udziału człowieczeństwa (błędy teologiczne), tłumaczono tym brak w Nim wszelkiego grzechu i błędu. Nie zauważano przy tym Jego ludzkich zachowań i cech. Pomijano w ten sposób wszelkie człowiecze odniesienia i aspekty Jego życia. A nawet widziano w Nim obecność dwóch osób: Boskiej i ludzkiej (nestorianizm).
Dzisiaj natomiast chce się widzieć tylko Jego ludzką naturę. Był On ewentualnie bardzo oryginalnym człowiekiem, który rgjał cudotwórcze zdolności - uzdrowiciel?! To jest łatwiejsze do "udowodnienia" i to odpowiada naszemu racjonalnemu umysłowi. To nie jest już tylko brak wiary, ale czysto naturalistyczna koncepcja nadprzyrodzoności z jaką mamy stale do czynienia, a w przypadku patrzenia na Jezusa jest ona za bardzo naturalistyczna. Dla wierzących nie do przyjęcia.
Nasuwa się pytanie o źródła wiedzy o bóstwie Chrystusa. Gdyby tylko od Niego pochodziły, można by je łatwo zakwestionować. Ale to jest tylko jedno z wielu źródeł. Innymi były postacie z Jego otoczenia -Piotr. "Ty jesteś Mesjasz, Syn Boga", dzisiaj to potwierdza Jan Chrzciciel: "Oto Baranek Boży...". Jest nam znana scena, kiedy to dokonał egzorcyzmu i sam szatan, Jego antagonista i główny przeciwnik wyznaje: "Czego chcesz ode mnie Synu Boga Żywego...". A oto On sam mówi: "Ja i Ojciec jedno Jesteśmy" - czego jeszcze oczekujemy? Czy to nie jest wystarczające?
To zawołanie Jana: "Oto Baranek Boży" odwołuje się do wydarzeń w Egipcie, kiedy to krew baranków uchroniła Izraelitów przed śmiercią. Od tej pory, w określonym czasie składano w świątyni w ofierze jednego baranka. Ten pierwszy, egipski bronił od śmierci cielesnej. Ten drugi - Chrystus, jedna człowieka z Bogiem i chroni od śmierci duchowej. Kiedy Jan wołał: "Oto Baranek" w świątyni unosił się jeszcze dym ze spalanego mięsa ofiarnego. Czy to był wtedy, i jest dzisiaj, tylko bardzo wymowny zbieg okoliczności?! Nie - taki jest Boży zamysł, aby nam wyraziście uzmysłowić "współbrzmienie" tych dwóch wydarzeń.
Jak izraelski ojciec rodziny zabijał baranka, by dać pokarm swoim dzieciom, tak Ojciec Niebieski dał nam Jezusa - Człowieka - na ocalenie od wiecznej niepewności i potępienia. Janowymi słowami ukazuje tego samego Baranka, aby nam uświadomić, że jeśli nie chcemy duchowo umrzeć musimy się Jego krwią "natrzeć" - jak odrzwia swojego domu, tak nasze usta w czasie Komunii św. To On sam dai nam taki nakaz przed swoją śmiercią: "Kto nie będzie spożywał mojego Ciała i nie będzie pił mojej Krwi, nie będzie miał życia w sobie". Tak się powtórzy Egipt - niewola i śmierć. Msza św. jest więc nie tylko wspaniałym upamiętnieniem, ale jest także obecną potrzebą, koniecznością, jest życiem.
Jan zapewne znał Jezusa osobiście, był przecież z Nim spokrewniony, jeśli więc powiada: "Ja Go przedtem nie znałem", to chodzi zapewne o charakter Jego misji, niedowierzanie, aby ten syn cieśli był Tym, którego oczekuje Izrael.
Ten, który ma przyjść - wystąpić po nim, jest nadzwyczaj ważny, ale tylko On się będzie liczył, gdyż Jego godność pochodzi stąd, że "był wcześniej od niego", tutaj oznacza to wieczne pochodzenie, odwieczną egzystencję ("Jestem, Który Jestem") kogoś, kto przychodzi z Bożej wieczności. Nie mógł tego wiedzieć, że on, który przyszedł wcześniej, już w łonie matki obdarzony został misją przez Tego, który przyszedł po nim. Niesłychane są wyroki Boże i nieogamięte Jego plany.
Po drugie zna on cel swojej misji. Jego chrzest jest protoplastyką chrztu Jezusa, jest przedsionkiem tego, co będzie czynił Jezus, jest zapoznaniem z Przychodzącym. Zna więc przeznaczenie swojego przyjścia, ale nie domyśla się sposobu, w jaki dokona owego "obwieszczenia". Czy on musiał wiedzieć dokładnie, jak się to dokona, aby nie ingerować w Boże zamiary i je zmieniać? Nie! To jest taka święta spolegliwość i zaufanie do Boga. Chociaż rzeczywistość wokoło może się wydawać prozaiczna i czasami pozbawiająca należnej czci. Wiedział dokładnie, że ukierunkowany jest na dawanie świadectwa o Kimś Wielkim, przy Którym nasze dokonania są nieporównywalne i niegodne wzmianki: "Potrzeba aby On wzrastał, a ja się umniejszał" (J 3,30). Jego los należy rozumieć jako funkcjonowanie w służbie kogoś Godniejszego. Czy chodziło tutaj o pokorę? Chyba nie! Tylko o pełną świadomość życia w obrębie spraw Bożych i bezgraniczną dyspozycyjność. Pokora i lojalność charakteryzują tego świadka. Usuwać siebie, aby ukazać Jezusa - taka jest linia jego postępowania. Ewangelia mnoży kontrasty. Jan jest sługą, Jezus-Panem. Jan jest lampą, która świecić będzie do ukazania się słońca, Jezus jest słońcem. Jan jest głosem, Jezus jest słowem. Jan chrzci wodą, Jezus - Duchem Świętym. Jan jest posłany w charakterze poprzednika, Jezus w charakterze Syna. Jan istnieje jedynie po to, aby dać świadectwo o Jezusie. Jezus jest samym Świadkiem. Jan ukazuje nam, że wielkość człowieka zależy od tego, kiedy odda swoje wpływy na służbę Jezusowi, a nie kiedy zabiega o zdobycie własnego wpływu i realizuje własne pomysły. Nie pycha, ale pokora stanowi prawdziwą wartość człowieka, zwłaszcza przed Bogiem.
W końcu trzeba widzieć ogromną wrażliwość eschatologiczną Jana, który rozpoznał dobrze, chociaż nie bez kłopotów, moment wypełnienia Jego misji: oto na Wybranego ma zstąpić Duch-Gołębica. Można i trzeba w rozgwarze życia i świata krzyczącego nowinkami i modą zauważać Boże znaki, Bożą komunikację. Ona pozwoliła Janowi dokonać rekonstrukcji Bożych wydarzeń i odnaleźć swoje miejsce i rolę w jej ramach.
On był wcześniej ode mnie, wobec tego musi być to Ktoś wielki, przychodzący od Boga. Jestem w takim razie zobligowany do dania o Nim świadectwa. Skoro Jego chrzest ma być chrztem Ducha, jest więc Bożym Barankiem. Taka rekonstrukcja musiała się dokonać za pomocą łaski Bożej. Widzimy teraz jego rolę jako pomocniczą i on to też dostrzegał! Dlatego jest godny naszego uznania i podziwu.
Dlaczego św. Jan Chrzciciel nazwał Jezusa Barankiem? Dlaczego dzisiaj baranek jest symbolem Chrystusa? Chciał Go Jan niewątpliwie zaprezentować jako Mesjasza Sędziego, przynoszącego pomstę nad wrogami. Dlaczego jako Mściciela? Bo tak był w judaizmie Mesjasz przedstawiany: jako jagnię lub baran, który swoimi rogami rozproszy przeciwników i zapanuje nad światem. Od pobytu Jana Chrzciciela nad Jordanem do napisania Ewangelii, minęło 70 lat i tak w tym tytule "Baranek Boży" dopatrzono się Jezusa jako zapowiadanego Sługi Bożego, który swoją śmiercią zniszczy grzech. To rozumienie zostało zasugerowane przez samego Jezusa, który powiedział, że jest zapowiedzianym Sługą. Było to tym łatwiejsze do odkrycia, że termin, jakim posłużył się Jan, aramejskie słowo "talja", oznacza nie tylko baranka, lecz także sługę. Późniejszy czas śmierci Jezusa i czas zabijania w świątyni baranków paschalnych - zbieg bezrozumnych okoliczności czy celowość planu Bożego? - nie pozostawia już żadnej wątpliwości. Przyjmując od Jana chrzest, dał nam do zrozumienia, że jest Wybawicielem człowieka, który weźmie na siebie grzechy wszystkich ludzi i zło tkwiące w głębi serca każdego człowieka. Stanie się przez to Wielkim Odpowiedzialnym za wszystkich, ratując nas od grzechu, który teraz i w wieczności miażdży nas popychając na dno upodlenia.
Jan stanął na styku dwóch światów: ludzkiego, pełnego chaosu i nieuporządkowania naszych kreacji oraz Boskiego, pełnego ładu oraz harmonii. Do którego należał? Był Zwornikiem i Inicjatorem. Dlatego Jezusa nie mógł nie obwieścić.

3. Niedziela zwykła (Mt 4,12-23)
POWOŁANIE PIOTRA I APOSTOŁÓW
Każdy, nawet niewielki gest Jezusa ma swoją wymowę i jest w jakiejś relacji do proroctw. Zbawcze dzieło Jezusa ogarnia ludzi wszystkich czasów. Także i świat dzisiejszy. Nie potrzeba sięgać do "Galilei pogan", aby dostrzec krainę ciemności i śmierci. Ludzie współczesnego świata odrzucają światło Boże, bo jest zbyt wymagające. Ono żąda niejednokrotnie wyrzeczenia, stoi na przeszkodzie naszym grzesznym i małym pragnieniom. Ono dyskredytuje to, co jest przejściową modą i pozorem dobra. Nie pozwala nam być małymi konformistami.
Szymon, Andrzej, Jakub i Jan mieli sieci, wspólników, jakieś dochody, dobrze prosperujące rybołówstwo nad jeziorem. Mieli ojca, swoje rodziny szczerym uczuciem związane. Pan wszedł w ich życie. Oni porzucili wszystko. On wszystkiego "potrzebował", a jeszcze więcej żądał - ich odpowiedź była natychmiastowa. Zabrał ich z ich środowiska, posłał z powrotem, ale już w innej roli. Szepnął do ich dusz: "Pójdź za Mną..Zabrał życie i do życia posłał. To wezwanie było skierowane do wybranych, dzisiaj ono dociera do każdego człowieka. I tak niektórzy chcą je zagłuszyć wrzaskliwym życiem, głośną zabawą, koncentracją na sprawach mało istotnych. "Małe sprawki" nazywamy wielkimi. Tak często następuje przerost formy nad materią - to daje na pewien czas uspokojenie sumienia. Tak się osiąga "nirwanę" życia. A cała mądrość i sztuka życia to umiejętność rozróżniania między tym, co naprawdę ważne, a tym, co nieistotne.
Dlaczego takie stanowcze wymagania? Dlaczego porzucić wszystko, może nawet wbrew sobie? Chcielibyśmy się licytować, rachować czy się opłaci, a tu zupełny brak czasu, Bóg nam Go nie daje! Tam gdzie wkrada się nasza logika, tam sprawy Boże przegrywają. Czy "w sprawach Boga możemy przegrać? "Pójdźcie za Mną, a sprawię, że staniecie się rybakami ludzi", poczujecie, co to znaczy być w pełni człowiekiem. Obliczając dzienny zarobek cieszyli się osiągnięciem pewnej sumy pieniędzy, pożywienia. Na inne sukcesy nie liczyli, innych planów nie chcieli i mieć nie mogli. Bóg zabrał im materialność, a dał im ludzi, którym mieli przekazać wzrost wiary. Stali się rybakami dusz. Podobny przykład Jonasza posłanego do miasta Niniwy. Oznajmić wolę Boga, a to daje Życie. Oni musieli i, wydawać by się mogło, wiele opuścili, swe stare dotychczasowe życie, poglądy, swoje być może marzenia, a wszystko po to, aby się objawiła wola Boga, która nie zawsze okazuje się zgodna z naszymi oczekiwaniami. Bo wobec Boga nie mogą pozostać obojętnymi. Oziębłość jest wstrętna dla Chrystusa. Tymczasem jest wielu katolików wyznających zasadę "bez przesady", znajdując w niej usprawiedliwienie dla obojętności, zwykłej wygody i "świętego" spokoju. Głosi się wszem i wobec, że potrzebny jest rozsądek. Więc Mu się poddają - nie koniecznością absolutną, bo ta sprzeciwia się Bożej subtelności, ale koniecznością, jaką nakazuje własne serce. Ono czuje konieczność pójścia za takim głosem, mimo, że myślenie sugeruje coś innego. W takim wypadku zawodzi zdrowy rozsądek.
Czy oni zdawali sobie sprawę jak Wielki Człowiek stoi przed nimi i jak wielkie zadanie zostało im objawione? Raczej nie. To kolejny przykład jak działa łaska Boża. Nie ma przy tym dużo hałasu. Wszystko dokonuje się w cichości wnętrz ludzkich. Głośna jest tylko decyzja, komunikacją wystarczającą jest tutaj ich postawa: "Poszli zalfiiim".
To nas zaskakuje u tych prostych rybaków. Każdy Żyd poruszyłby się, gdyby ktoś wskazał na Jezusa jako na Oswobodzicieła i przywódcę powstania przeciw okupantowi - Rzymowi. A o Nim słyszeli, że jest łagodnym Barankiem. Z całego tłumu słuchaczy nikt za Nim nie poszedł tylko tych czterech. Obiecany i zapowiadany Mesjasz nie przybywa tak, jak to sobie Żydzi wyobrażali. Nie przybywa na koniu bojowym, z mieczem w ręku, ale jako Baranek, który da się pokornie i cicho zaprowadzić na zabicie. Dlatego tak przyszedł, aby zamanifestować, że od niewoli politycznej jest gorsza inna niewola - grzech, który jest przyczyną tamtych. Można mu się przeciwstawiać cichością. Granica między wielkością a grzechem bywa niewielka. Dlatego mało się kwapimy do tego zwycięstwa, bo grzech jest przyjemny, kochamy go. Dlatego Chrystus i dzisiaj ma mało naśladowców.
Różnica między pracą a powołaniem jest taka, że pracę nam dają i za pracę nam płacą ludzie. My, chrześcijanie mamy oprócz pracy swoje powołanie. Powołuje sam Chrystus. W taki sam sposób, jak Piotra i Andrzeja. Każdemu mówi: wypłyń na morze i zarzuć sieci. Wiemy,co jest dobre, a czynimy zło (św. Paweł) i nie wszystkim ludziom dane jest widzieć cel i sens życia. Wielu utraciło wiarę i utraciło ponadziemski sens życia. My Go znamy i pragniemy osiągnąć. Wielu jest takich pośród nas, którzy borykają się z trudnościami w wierze i tracą z pola widzenia jasny sens swojej egzystencji. Czy potrafimy odczuć ich niedolę? Czy im pomagamy rozmową, dyskretną sugestią, modlitwą? Kiedy to obserwujemy, czy nie poczuwamy się do refleksji, czy my w jakimś stopniu nie jesteśmy temu winni? Może nie bezpośrednio, przez podważenie wprost ich wiary, ale pośrednio, przez swą niewierność praktykom religijnym lub brakami w zakresie respektowania prawa Bożego? Gdy tutaj jest wszystko w porządku, pozostaje już tylko miłość, która jest czymś więcej niż zwykłą sprawiedliwością. W sferze wiary nie może być "przesady". W wyznawaniu jej, w stosowaniu zasad moralnych, w zaangażowaniu się w pomoc bliźnim, w przemianę świata.
Jeśli zostaliśmy obdarzeni światłem wiary i pokojem serca, to Bóg oczekuje od nas, że będziemy się tym dzielić z innymi. Bo życie i bycie z Jezusem to nie tylko podniosła atmosfera (pielgrzymki, nawiedzenia obrazu, i ludowe odpusty, cudy i wskrzeszenia), ale tzw. proza życia. Później się okaże, że zażąda od nas samozaparcia, nawet heroizmu i to nie w sytuacjach popisowych, pokazowych, ale w szarym, codziennym trudzie, pracy i cierpieniu. W powołaniu nie możemy widzieć ucieczki, wyzwolenia z "powszedniości", tylko wezwanie do uporządkowania spraw według właściwej ich gradacji. To, co dotąd uważaliśmy za przynależne do nas, może okazać się, że obejdzie się bez nas. Ze szkoły pamiętamy tych nauczycieli, którzy byli wymagający. Jego wymagania wierności, wstrzemięźliwości, przebaczenia, ustępliwości są bez porównania bardziej zdecydowane niż te, które spotkamy w innych religiach, ale o wiele lżejsze od tych, które nakłada sobie człowiek próżny, zarozumiały, pretensjonalny: wygórowane żądania, chore ambicje, nieuzasadnione żale i pretensje urastające do rozmiarów roszczeń i uzurpacji, które człowieka przyprawiają o stresy, frustracje, a nawet psychopatyczne zachowania. Tego jeszcze teraz nie byli świadomi.
Na pytanie, czy Boga potrafią znieść, odpowiedzą tym, jak człowieka będą znosić. Zaproponuje im swoje Słowo, Miłość, swoje Życie, ale wcześniej zaproponuje im człowieka. Nie możemy być przeświadczeni, że "rzucając" się na Boga, ogarniemy GO, pomijając przy tym człowieka. Gdy się nie akceptuje człowieka, cale życie religijne staje się iluzją. Człowiek jest "ryzykiem" Boga, a tym bardziej chrześcijanina. Będą musieli postawić na człowieka przed prawem, karierą, przepisami, kalkulacją polityczną, zyskiem, pieniędzmi. Zgoda na obecność w życiu Jezusa, zależy od wahań wagi, na której ustawiony jest człowiek i cała reszta.

4. Niedziela zwykła (Mt 5,1- 12a)
BŁOGOSŁAWIENI UBODZY W DUCHU
Gdy coś nas sprowokuje do myślenia, staramy się zaraz siebie zakwalifikować, przypisać do jakiejś kategorii osób, bo człowiek nie lubi pozostawać obojętnym, anonimowym tam, gdzie przynależność jest obowiązkowa lub dobrze widziana. Zauważamy jednak, że sformułowania dziś użyte są nieostre, a do pejoratywnego ich znaczenia droga jest bardzo prosta. Widzimy także, że niewielkie ryzyko jest tutaj nieodzowne -krzywdy sobie nie wyrządzimy, bo mamy w sobie wrodzoną umiejętność zawyżania ocen samych siebie.
Zastanawiające jest to, że często inteligencję uważania luksus, w sferze wiary za coś "podejrzanego", patrzymy na nią podejrzliwie, czy aby nie przekraczała granic ortodoksji. Takich ludzi się lękamy, bo mogą zaszkodzić naszej "prawowierności". Nie widzimy w niej określonego zobowiązania, które jest wynikiem delikatnego daru Bożego. Dlaczego uważamy ją za źródło wszelkiego zła? Byłoby niedorzecznością gdybyśmy uważali, że tacy ludzie jak my "podobają" się Jezusowi i takich chce mieć uczniów. Jezus nauczył nas być dobrymi, co niektórym kojarzy się z byciem głupim albo naiwnym. To dlatego wprowadził "na katedrę" osobnika, którego działalność nie była może zbyt ortodoksyjna (i do dzisiaj dyskutowana), ale nie pozwalająca zardzewieć naszemu mózgowi. I przypowieść o roztropnym, a często definiowanym jako przebiegłym rządcy,który pożycza "nie swoje", zaskarbiając sobie przyjaźń innych, budzi w nas mieszane uczucia, a czasami wręcz negatywne oceny. Jego rachunki się nie zgadzały, podczas gdy nasze względem Boga są zawsze w najlepszym porządku. Ewentualne "długi" ma tylko Bóg.
Dlaczego często takiej "świętej inteligencji" nakładamy, na własną szkodę, kaganiec pokory, chcąc przez to nie dopuścić, by przekraczała granice herezji, a przy tym nie zauważamy, że jest on zbyt ciasny, aż w końcu uniemożliwia oddychanie i powoduje paraliż, błogą stagnację? To też potrafimy sobie wytłumaczyć. Czymś gorszym wobec Królestwa Niebieskiego jest obojętność. Z antagonistą można podyskutować, a wobec obojętnego - brakuje argumentów. Fantazja i polot to nie wyłączna domena poetów i pisarzy, a w chrześcijaństwie jest widziana jako wręcz "nieprzyzwoita". I tak pozostajemy w roli zmęczonych i mechanicznych powtarzaczy zakurzonej oraz ortodoksyjnej i często "jałowej" prawdy. Tych,którzy się "wychylają" chcemy szybko przywołać do porządku. Nie "prowokujemy świata" zachowaniami pełnymi miłości. Jesteśmy "porządnymi uczniami!".
Żyjemy tak w spokojnej pewności. Według Camusa nasz wiek jest wiekiem strachu. A to On jest wyznacznikiem naszego spokoju. Od tej zarazy nie są wolni chrześcijanie. Wolimy kryć się w bezpiecznym miejscu. Postawiliśmy ostrożność na czele wszystkich wartości, chronimy się na tyłach, bo tam człowiek mniej się męczy i nie jest narażony na ryzyko oraz nieprzewidziane uderzenia lub "utratę twarzy". Nie lubimy "świeżego" powietrza, oduczyliśmy się kochać wolność.
"Ubodzy w duchu" - nie mylić z ubogimi duchowo. To ci, którzy potrafią się ukorzyć nawet wtedy,kiedy głoszą prawdę. Posiadają umiejętność uniżania, a nie wywyższania siebie, nawet wtedy, gdy wydaje się to nam należne. Uniżanie to nie jest przyznawaniem bezwzględnej racji naszym adwersarzom! To apoteoza wielkości "małych", a raczej potrafiących być "małymi".
"Błogosławieni, którzy płaczą", czyli potrafią solidaryzować się z tymi, którzy są w jakiś sposób skrzywdzeni lub tego sami doświadczają. Nie wstydzą się takiej reakcji wtedy, kiedy popełnią błąd. Szczytem jest żal nad czyimś błędem. Łza jest oznaką wrażliwości wnętrza, delikatności sumienia. Ich płacz przemieni się w radość.
"Błogosławieni cisi" - wiedzący, kiedy zamilknąć, a kiedy zabrać głos, gdy tego sytuacja wymaga. Brak tego głosu, kiedy zło zaczyna funkcjonować i panoszyć się, jest współudziałem w grzechu. Grzeszne przemilczenie: "Udaję, że czegoś nie słyszę", udaję przed samym sobą. Jak długo to może trwać? Sposób na osiągnięcie "nirwany" sumienia, błoga nieświadomość: "Zawiniona ignorancja, czyli brak wiedzy należnej" - ona nie zwalnia od odpowiedzialności moralnej! To duży grzech. Bazując na słabości, ignorancji, niedoinformowaniu ludzi wierzących udaje się w Polsce "zakrzykiwać" Kościół lub podważać Jego misję prowadzenia ludzi do zbawienia, a już na pewno Jego rolę jako przewodnika duchowego.
"Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości", mający pokój w swoim sercu i nim pragnący się dzielić. "Radość ma to do siebie, że dzielona się mnoży". Może lepiej "radośni w duchu". Równowaga wnętrza napawa radością. Oni myślą o "Bożej sprawiedliwości", czyli o Miłości, która uzupełnia ludzką sprawiedliwość. Bo bez niej jest ona martwa i bezduszna. Twierdzimy, że stoimy po stronie prawdy, ale czy nie w pozycji stróża muzeum? Mówimy, że czynimy dobro, ale czy robimy je dobrze i inteligentnie, z wyczuciem realizmu, z przezornością, rozmachem i inwencją. Okazuje się, że "wszyscy idą naprzód, a my pozostajemy na skraju przepaści przyszłości" (E. Mounier).
"Błogosławieni miłosierni" - wiedzieć, to nie znaczy czynić tak od razu. Tak błędnie myślał Sokrates. To nie taki ktoś, kto od czasu do czasu daje jałmużnę, dla którego ten czyn urasta do miana czynu heroicznego, ale ten, kto się nie liczy z wydatkami swoimi, gdy rzecz idzie o kogoś potrzebującego. "Jestem miłosierny w niedzielę i to jeszcze przed kościołem, tam są biedni, tam ich można spotkać". Przypatrzmy się świętym!
"Błogosławieni czystego serca" - z tym jest gorzej. Jeszcze to nam pozostało, że mamy świadomość w tym względzie grzechu permanentnego, notorycznego. Nie zawsze to jest celowe, tu nie zawsze jest premedytacja. Oddziaływają na nas okoliczności, na które nie mamy wpływu. Nie zawsze jest też grzeszne upodobanie, chociaż nie powiem, że nie mamy przy tym jakiejś przyjemności - to jest zgubna cecha grzechu. W tym momencie myślę mimowolnie o tych, którzy uważają się za wzorowe postacie. Mają czelność wymachiwać mi przed oczami, naturalnie z wielką pokorą, swoją wzorowością. Są wzorami dobrego ułożenia, szacunku dla wszelkiej władzy, miłości do Kościoła, ducha wiary, przykładnych i według nich wystarczających praktyk. Bez zarzutu, nie do zaatakowania, nieskazitelni, czyści i "nierdzewni". Z sumieniem wykrochmalonym na sztywno. Bez żadnego zaniedbania w zakresie moralności, żadnej szczeliny w błyszczącym pancerzu ortodoksji. Nie dotykają ich kryzysy, są zawsze na miejscu, nie wiedzą co to jest wyrzut sumienia. Myślą o nawracaniu, ale tylko innych. O wiele bardziej by pomogli mojej wierze, gdybym zobaczył na ich butach odrobinę błota i ich w bezsilności zagubienia. Z ich ust chcę usłyszeć: nie wiem, nie jestem pewien. To fakt, że nie nad wszystkimi myślami możemy zapanować. One cisną się do głowy, gdy zapominamy o zdolności przyzwolenia. "Kto ma jakie serce, tak patrzy na świat i tak ocenia innych". Pamiętajmy, że zło rodzi się w sercu. Jak teraz je zamglimy, tak potem będziemy Boga dostrzegali. I albo to będzie prawdziwy obraz Boga, albo Jego karykatura.
"Błogosławieni, którzy wprowadzają pokój" - tylko ktoś niezrównoważony psychicznie tego nie chce. Początkiem jest ludzkie serce, potem rodzina, sąsiedztwo, miejscowość, kraj, świat. Niech nas nie przeraża ta gradacja. Taka jest rola każdego z nas. Rak niszczący cały organizm zaczyna się w jednej komórce. Wielkie dobro bierze początek w małym. Moje serce jest drogą do Serca Bożego. I albo ją sobie uprzykrzę ciągłymi upadkami i trudem powstawania z nich, albo to będzie piękna i krótka droga. Największy wkład, jaki mogę wnieść w dzieło braterskiego pokoju, to zachować swoją własną niepowtarzalność i oryginalność, umiejętność zdrowej krytyki, a nie notoryczne krytykowanie i indywidualizm myślenia, nie pozwolić dać się połknąć przez masę, nie utonąć w anonimowości, w powierzchowności ani w łatwym i tanim konformizmie. Pokój jest przeciwieństwem zrównania. A wymuszone pojednania są bardziej szkodliwe niż autentyczne przeciwności. Bardziej się boję obojętności i płaskiej rezygnacji niż skrajności. Pobożne wzdychanie jest szkodliwsze niż szczery gniew. Głowa myśląca samodzielnie nie jest zagrożeniem pokoju!
Aby zapewnić pokój trzeba użyć soli - ofiaiy i wyrzeczenia. Bo choć od człowieka można wymagać porzucenia egoizmu, miłości własnej, me można od niego oczekiwać wyzbycia tego, co stanowi dla niego autentyczne wartości, sens jego życia, zrezygnowania z bycia sobą. Od każdego można oczekiwać poświęcenia czegoś, ale nie za cenę oszukiwania w grze. Nieuczciwością jest wymagać od innych bolesnych poświęceń, bezzasadnych wyrzeczeń, a samemu zabiegać o pokój własnego ekskluzywnego wnętrza. To nie ma nic wspólnego z pokojem, o którym dzisiaj mówi Chrystus.
Ostatnie błogosławieństwo dotyczy nas wszystkich. Niestety, dzisiaj bycie chrześcijaninem przestało być zaszczytem, a stało się czymś raczej wstydliwie skrywanym. Dlaczego?

5. Niedziela zwykła (Mt 5,13-16)
LAMPY NIE STAWIA SIĘ POD KORCEM
Wiele osób myli "rozwój" z "postępem". "Więcej" nie znaczy "lepiej" i dla człowieka korzystniej. Jeśli postęp nie służy mu dobrem na bliższą i dalszą metę należy Go zdyskwalifikować. Nie można mówić o "rozwoju" w przypadku niektórych wynalazków. Co najwyżej o "postępie" technicznym. Prawdziwy postęp to droga do dobra, prawdy, sprawiedliwości, i doskonałości. Czy mamy tu podpowiedź i pomoc? Przypatrzmy się przykazaniom. Czy poręcz wbita w zbocze wysokiej góry służy turyście za pomoc i niejednokrotnie oznacza ratunek, czy ogranicza jego wolność, wolność wędrowca? Przy dalo posuniętej interpretacji powiemy - tak. Wszystko, co się sprawiedliwości i doskonałości sprzeciwia jest barbarzyńskim zacofaniem! Przykłady są zbędne, np. inżynieria genetyczna. Ale nie wystarcza żonglować hasłami. Słowa oświecają umysł ale coś innego zapala serce - czyny. "Tak niech świeci wasze światło przed ludźmi, aby widzieli wasze dobre uczynki". Światło ma dopiero ukazywać nasze czyny. To nasze życie jest (ma być) tym światłem I albo ono jest takim, albo nad człowiekiem i wokół niego rozciąga się mrok. O takim człowieku mówimy, "ale on jest ponury". I takie same są jego czyny.
Analogia "soli" i "światła" ma służyć także zbliżeniu tradycji do tak upragnionego postępu. On sam (postęp) jak i jego pragnienie są objawem naturalnym i godnym pochwały. Takie jest powołanie człowieka, że ma kroczyć drogą postępu i głosić postępowe hasła. Maje mieć nieustannie na ustach.
Zacznijmy od tego, że Jezus jest "solą ziemi". Bez Niego świat byłby nijaki, biedny i okrutny. Popatrzmy na całą sprawę od strony negatywnej , czasami takie spojrzenie jest wyraźniejsze. Jaki byłby świat, gdyby Chrystus nie wniósł do niego swojej nauki? Nie chcę nawet o tym myśleć. Nie chcę być fatalistą i nihilistą. Świat uległby zepsuciu, na przykład moralnemu, tak łatwo jak żywność psuje się bez soli. Solą jest Jego Boska natura, Jego Duch, który został podarowany światu w chwili Wcielenia i jest stale obecny, twórczy także dzisiaj.
Czy zastanowiliśmy się, czy wiemy, co to znaczy być solą ziemi? Od razu powiem - nie jest to łatwe. Bo jak tu być stanowczym i konsekwentnym, gdy wszyscy mówią "nie warto", "bez przesady", jak tu się odwoływać do przeszłości i jej doświadczeń, gdy wszyscy są zafascynowani nowością i modą? Jak tu być wymagającym, gdy wszyscy mówią i preferują, przynajmniej w słowach, wszystko wybaczającą i tłumaczącą tolerancję? Jak tu być konsekwentnym, gdy głoszony i praktykowany jest wszechobecny indyferentyzm religijny i szeroki, aż do przesady laksyzm? Jak tu stanąć w obronie kogoś zagubionego, przeciwko komu są wszyscy? Trzeba mieć samemu opinię nieposzlakowaną, aby nie dać komuś argumentów. Jak tu stanąć w obronie może już sędziwej prawdy, kiedy wszyscy przytaczają wyssane z palca i przez nikogo nie zweryfikowane kontrargumenty? Czy trzeba przytaczać argumenty na tak oczywistą kwestię, jaką jest warunkowanie przyszłości przez przeszłość? One nie tylko są komplementarne, ale siebie warunkują. Należy czerpać z tego bogactwa, a takim jest przeszłość. Trzeba dyskredytować błędy i z nich wyciągać wnioski. Jak tu się przyznać do wyznawania wartości ogólnie uznanych za niepodważalne, gdy inni potrafią wszystko wykpić i spowszednieć? Dzisiaj ludzie nie chcą mieć do czynienia z niesprawdzalną i zmysłowo nieweryfikowalną rzeczywistością, bo poradzić sobie nie mogą z tą obecną, sensytywną realnością. Dyskredytują duchowość. Mówią: "to bajka".
Niestety, są wśród nas tacy, którzy neutralizują i tak niewielkie działanie "soli". Są oni wyznawcami wspomnianego indyferentyzmu i za wszelką cenę gotowi są afirmować to, co jawi się jako coś łatwe do zaakceptowania, co się łatwo "sprzedaje". Przywiązują wagę do powierzchowności, przypadkowości, które jakże często wynikają z niewiedzy, braku wyobraźni, naszych słabości i wad, zbyt doczesnej perspektywy. Krótkowzroczne prawa komercji - nieważne kto to nabywa. Takie są prawa współczesnej konsumpcji. Obojętność religijna to najmniej jaskrawa forma ateizmu. Nie ukazuje ona żadnej twarzy, bo twarzy zdaje się nie mieć, a doktryny nie ma na pewno. Co najwyżej totalny nihilizm. W płaszczyźnie zaś praktycznej z rzadka przybiera formę agresywną, wojującą i dlatego nie zwraca na siebie uwagi. Jednak, spośród wszystkich form ateizmu obojętność religijna jest najbardziej radykalna. Nie stawia zarzutów co do istnienia Boga, co do możliwości Jego poznania. Na temat Boga milczy. Brak Boga nigdzie nie jest tak całkowity, jak w stanie obojętności. Temu działaniu, a właściwie brakowi działania trzeba przeciwstawić działanie "soli". Człowiek nie przejawiający żadnego zainteresowania religią i sprawami Boga najczęściej okazuje się obojętny wobec każdej innej idei, nawet czysto ludzkiej. W kontaktach z człowiekiem obojętnym nie pytania i nie zarzuty wobec chrześcijaństwa są ciężkie, ale nieprzystępność i milczenie są najtrudniejsze. Obojętność nie stawia żadnych pytań.
Nie pytajmy o obojętnych, którzy wiarę zubażają, ale zapytajmy o tych, którzy z racji swego powołania powinni być kwasem nadającym smak "ciastu". Dlaczego tego nie czynią? Odpowiedź jest jedna. To jest dla nich za trudne. Za wąsko patrzą na życie. Mają zawężoną perspektywę, a niekiedy po prostu zlą wolę. Często jest tak, że nie wiedzą, czego "nie wiedzą" i swoich błędów nie dostrzegają lub nie chcą widzieć. Chrześcijaństwo jest wymagające i nie daje upoważnień do życia beztroskiego oraz bezpiecznego. Nie można się schować za plecami innych i na innych scedować odpowiedzialność. "Kto nie idzie na przód, ten się cofa". Przeczekując - można przegrać wszystko. Trzeba pełnić rolę "miasta położonego na górze", być punktem orientacyjnym dla zagubionych - ich nie brakuje. To jest też sposób oddawania czci Bogu i nie może pozostać bez nagrody.

6. Niedziela zwykła (Mt 5,17-37)
NIEZMIENNOŚĆ PRZYKAZAŃ
Właściwie dzisiejsza Ewangelia jest katalogiem etycznym wymieniającym, zasady, jakimi powinien kierować się każdy z nas, aby nasze życie nie stało się nieustanną udręką, walką i zderzeniem dwóch opcji -naszych życiowych oczekiwań i naszych osobistych kreacji.
Ludzi można podzielić na dwie grupy w zależności od tego, jaki stosunek przyjmują do rzeczywistości ich dotykającej.
Jedni, wszystko co stare uważają za pokonane i zbyteczne, a nawet czasami szkodliwe, na pewno wsteczne. Wszystko to, co nowe ogłaszają za postępowe i dobre, a przynajmniej za mniej złe. Dlatego, że chcą być nowocześni, szemrzą na odziedziczone porządki i starają się zaprowadzić nowe. Wieczna, niejednokrotnie nieusprawiedliwiona i bezzasadna kontestacja. A kiedy one nie przynoszą spodziewanych efektów, ogłasza je się za stare i znowu hołduje się nowościom. I tak ciągle! "Postępowcy".
Drudzy zaś, z wielkiego szacunku dla przeszłości, ze skrajnego tradycjonalizmu i opacznie pojmowanej ortodoksji lub leniwego wygodnictwa, gdyby mogli z całego świata uczyniliby chętnie jedno wielkie muzeum. Chorobliwie boją się nowości. Narzekają na każdą zmianę, modę, nowoczesność, na młodych, którzy mają gorące głowy, naruszają utrwalony porządek i wygodny, niewymagający spokój, utrwaloną stabilizację. Mówią ciągle: "dzisiejsza młodzież jest gorsza". Narzekają na nowości i ich się obawiają. "Konserwatyści".
I chociaż w historii nie było większego rewolucjonisty i burzyciela zastanych porządków, On mówi o sobie, że: "Nie przyszedłem znosić Prawa, ale je wypełnić". Są to podobne słowa do tych, kiedy mówi: "Dobry gospodarz wyciąga ze skarbca rzeczy stare i nowe". Respektować to, co zastane, udoskonalać i przekazywać przyszłości. To prawidłowa opcja gwarantująca "rozwój".
Kiedy obserwujemy postęp w dziedzinie techniki i wiedzy, a w dziedzinie moralności obserwujemy tendencje wsteczne lub nawet dekadenckie to dlatego, że ta prawidłowa opcja jest wykrzywiana i źle rozumiana. W jednym przypadku człowiek stawia na sprawdzone i przyswojone doświadczenia, a w drugim je wręcz odrzuca, albo tak je zubaża, że pozostaje z nich jedynie karykatura, coś co jest faktycznie niewarte uwagi. Jesteśmy mało "elastyczni" i za bardzo chcemy być ortodoksyjni. Nie potrafimy przejawiać "inteligencji wiary". W ten sposób doskonałe wynalazki dostają się w niepowołane i niedoskonałe ręce.
Dziwne jest też Jego rozumienie sprawiedliwości. Chcieć zabić i nienawidzić - to nie to samo. Nasza logika. Nienawidzić i wyrazić swój chwilowy gniew w złym słowie - to też wymaga rozróżnienia. Ale Chrystus nie zgadza się z naszym rozumowaniem. Mówi, że według Jego porządku nawet za wybuch gniewu ukarze nas wieczną karą. Chcemy jeszcze z Bogiem dyskutować, coś Mu sugerować? Człowiek jest doskonałym organizatorem, szczególnie, gdy chodzi o "podróże" Boga w kierunku człowieka. Zamiast śledzić drogi Boga i uczyć się ich, starać się zgłębić Jego myślenie - wysuwamy śmieszne żądania, pretensje, denerwujemy się, gdy nie respektuje naszych kategorii. Narzucamy Mu nasze trasy, wyznaczamy "miejsca postoju". Musimy odkurzyć chrześcijański "maksymalizm", aby zmierzyć całą głupotę naszej małości i poszukać Boskiej miary.
Nasze zastanowienie i pełne nadziei oczekiwanie, że usłyszymy coś nowego, budzą słowa: "A Ja wam powiadam". Ta antyteza sugeruje nam jakby zastępował On stare Prawo - nowym. Lecz w praktyce to nowe prawo odsłania jedynie ostateczne cele i konsekwencje starego. Prawo to zostaje oczyszczone z naleciałości, których źródłem są: opieszałość, minimalizm, wygodnictwo, brak inteligencji wiary i uniwersalności. Sens całego Przymierza sprowadza się do pojednania człowieka z Bogiem, dlatego musi on najpierw pojednać się z drugim człowiekiem. W tej dziedzinie musi istnieć prawdomówność: "tak tak, nie nie". W tym wszystkim chodzi o rozstrzygnięcia ostateczne i definitywne, inaczej ęzłowieka można wykorzystywać i oszukiwać. Albo szukam siebie i własnych sukcesów, albo dostrzegam miejsce i rolę Boga. Wybieram śmierć lub życie. I o tym jest dzisiejsze Słowo.
Przyrównanie do faryzeuszy też jest bardzo wymowne i sugestywne. Zaobserwowano, że niektórzy chrześcijanie mogliby przeżywać swoje chrześcijaństwo bez jakiejkolwiek różnicy w XII i w XX wieku. Jest to wynikiem jednolitości ich stylu, są jacyś tacy niewyraźni - duchowość pozbawiona ciała, albo - na odwrót. Ukrywają się za murem religijnej nietykalności. Nie zrozumieli przeszłości, zniekształcają teraźniejszość, a przyszłość postrzegają bardzo infantylnie i panicznie się jej obawiają. Ten lęk powoduje bezsilność i stagnację w teraźniejszości. Tłumaczą ją właśnie "nowością" i koniecznością rozpoznania, aby nie popełnić błędu. Dla nich przyszłość nie jest już "otwarta", jest okrojona schematami i uprzedzeniami, jest w niej dużo infantylizmu, nie mają już siły. W ich czynach nie ma miłości, "oddychają" z coraz większym trudem.
Błądzą po omacku pośród konkretnych rzeczywistości, są powściągliwi w podejmowaniu decyzji, stają się w ten sposób aż "przesadnie" ostrożnymi. Wobec wszelkiej formy postępu zajmują postawę obronną.
Ich kartą przetargową stają się zardzewiałe tarcze przesądów, a uprzedzenia usprawiedliwiają - w ich oczach - brak wiary i nadziei.
Tymczasem dzisiaj Chrystus mówi, że aby wykazać wierność Wcieleniu czyli zrozumieć czym ono jest, i do czego wzywa, należy uznać że Ewangelia jest adekwatna we wszystkich warunkach historycznych. Nie ma to absolutnie nic wspólnego z popisywania się "aktualnością stylu", modą i unifikacją życiową, zawsze modną, awangardą i tym wszystkim, co się dzisiaj określa jako "światowe" i nowatorskie. Nie w ten sposób chrześcijanin może być obecny "w życiu". Jest to raczej "posługiwanie się światem" niż "służenie światu". I jest to oszustwo wobec Słowa Bożego, Ewangelii, jak i ludzi, z jakimi się styka.
Akceptacja wymiaru historycznego nie oznacza wiary w jakieś abstrakcyjne mrzonki o zbawieniu, ale odkrycie w aktualnym etapie historycznym - etapu historii zbawienia. Jest to tzw. test historyczności, jakiemu wszyscy jesteśmy poddani. Nie zmiana Prawa, ale jego aktualizacja. Nie może być przy tym żadnej obłudy i faryzejskiego cwaniactwa. Choćby nawet bardzo inteligentnie (uczeni w Prawie) artykułowanego.
Widzimy, że nasza świętość mierzy się zdolnością podejmowania problemów swego czasu, wysiłkiem włożonym w ich rozwiązywanie, przenikliwością w odczytywaniu sensu wydarzeń. Jeśli tego nie potrafimy dokonywać, nie zdajemy egzaminu. Pozostajemy widzami historii dokonującej się na naszych oczach. Łudzimy się, że przejdziemy przez świat w roli turysty, za bardzo się nie "pobrudzimy". Zostajemy przez Boga uznani za "falsyfikat", za marionetkę, za kogoś, kto tylko udaje świętego, a nie potrafi być człowiekiem.
Czy wyciągniemy jakieś wnioski z tego, jeśli siebie zakwalifikujemy do grupy "postępowców" bądź "konserwatystów"? Czy przyczyniamy się do postępu Kościoła, czy Go uwsteczniamy? Te pytania mogą pozostać bez odpowiedzi. Popatrzmy dookoła. Ilu naszych braci i sióstr jest "zgarbionymi postaciami", które snują się po świecie ze spuszczonymi głowami i wzrokiem, te rozbite dusze, ci rachmistrze cnót. Żyjemy pośród nich! Żywe kamienie niezdolne stworzyć czegoś nowego. "Bądźcie świętymi, ponieważ Ja jestem święty" - czyżby miał to być kolejny piękny slogan? Być może to nam wystarcza. Nasze życie pełne tanich kompromisów i bezpiecznej wygody staje się naszym celem.

7. Niedziela zwykła (Mt 5,38-48)
OKO ZA OKO
Podstawowy i zasadniczy błąd robią ci, którzy tę ewangeliczną zasadę odbierają dosłownie, zbyt literalnie. Wypaczają w ten sposób sens tej, w zasadzie, sugestii, czynią z niej coś nieprzystępnego i niezrozumiałego, jakoby sprzecznego ze zdrowym rozsądkiem. Jest tak z wieloma fragmentami, które nas bardziej niepokoją, niż radują. Później niejednokrotnie stają się wyrzutem sumienia. Następnie oni mówią, że: Ewangelia jest oderwana od życia i jest zbyt abstrakcyjna. Czasami to usprawiedliwia nasze "świadome" błędy, jest taką odskocznią interpretacyjną i bezpieczną granicą błędu. Pozwala to nam usjjjkoić siebie, powiedzieć: tu do końca nie wszystko zostało powiedziane.
Tak samo sprawa się ma przy owych niepokojących: "zaprawdę powiadam wam...", które neutralizujemy subtelną egzegezą, łagodnym "ale" i sprytnymi rozróżnieniami. Szukamy za wszelką cenę koloru "szarego". Nie odkrywamy prawdziwej Ewangelii i nie odkrywamy jej paradoksów: trzeba tracić, aby zyskać; umierać, aby żyć, cierpieć, aby się radować, wyrzekać się dóbr, aby bardziej być, pozwalać siebie poniżać (jak dzisiaj), aby później być wywyższonym.
Dzisiejsza Ewangelia ukazuje jaki, dystans dzieli nasze myślenie, wyobrażenia od samej Ewangelii. W tym nam pomagają akademickie dyskusje i niemerytoryczne dywagacje zaćmiewające istotę sprawy. Dyplomatyczna przebiegłość, liczne kompromisy. Dochodzi do tego, że słowa Chrystusa traktujemy często wręcz humorystycznie. Jak powiedział pewien nieodpowiedzialny komentator Ewangelii, próbujący uspokoić nasze sumienia: "Chrystus mówi nam, by nadstawić drugi policzek, ale nie trzeci?!". Wtedy rodzi się nieodparcie pytanie: "Jak długo mam to znosić?". Odpowiem krótko: tak długo, jak długo będziesz widział dobrą wolę i wyraźną nadzieję poprawy. Nie trzeba domniemywać - może nie być czasu. Ten drugi policzek to czas na zastanowienie. Musi wystarczyć! Nie ma trzeciego policzka. Tolerancja nie oznacza akceptacji. A siedemdziesiąt siedem nie można kojarzyć z przebaczaniem bez końca. To może grozić naiwnością albo nawet śmiercią. Nie wolno też kogoś takiego absolutnie i bezwzględnie dyskredytować, ale można i trzeba od niego odstąpić.
Nie pomaga nam w zrozumieniu tych słów to, że teologowie napisali kompletne tomy książek na temat ubioru szat liturgicznych, ale dokładnie nie wyjaśnili sensu dzisiejszego Słowa. I dzisiaj człowiek bardzo wierzy w to, że przemoc tak mocno charakteryzuje człowieka, że ten, kto jej nie stosuje może być uznany za nienormalnego. Czy trzeba rozpatrywać, że przemoc rodzi się w sercu człowieka? Jeżeli tam, wewnątrz, w sercu, w duszy, w sumieniu, nie będziemy ludźmi pokoju, nigdy nie osiągniemy pokoju światowego. Pokój w człowieku rodzi się z ładu, z porządku, a wyrazem ładu staje się nasze sumienie. Człowiek sprawiedliwy jest człowiekiem pokoju. Spokój można osiągnąć bardzo łatwo - wystarczy zakochać się we własnym lenistwie, być maksymalnie pobłażliwym w stosunku do siebie, ustępliwym w stosunku do dzieci, aby dać im i sobie, święty spokój albo gromadzić wielkie pieniądze. Ale nie będą to drogi do własnego pokoju, tylko spokoju. I nie należy takich ludzi utożsamiać z ugodowcami. Człowiek pokoju potrafi otworzyć usta w obronie prawdy i dobra, to jest w obronie własnej, a przede wszystkim w obronie drugiego. "Ugodowiec" dla spokoju może sprzedać i rodzoną matkę. Pierwszymi wrogami pokoju są ludzie o "brzydkiej" twarzy, a twarze najszpetniejsze noszą wszyscy jątrzący, odwetowcy, mściciele, swoim zachowaniem wnoszą stan podniecenia, zdenerwowania, zemsty i odwetu. Złośliwość, podejrzliwość, intrygi, plotki i donosy to najwięksi wrogowie pokoju i ludzkiego opanowania.
Oprócz wyplenienia wszelkich przejawów niesprawiedliwości, koniecznie trzeba podkreślić inną powinność, wynikającą z naszego chrześcijańskiego powołania - powinność głośnego wołania, nazywania rzeczy tak, jak się one mają. A proroczy krzyk nigdy nie wyrwał się nam z gardła. Wolimy delektować się Machiavellim, niż po prostu zaakceptować Ewangelię. Bezceremonialnie manewrujemy pojęciami, zmieniającymi się jak kameleon. Dużo myślimy o opinii publicznej. Pozwoliliśmy by drwiono z "błogosławieństwa dla czyniących pokój". Wobec zła i wojny, chrześcijanin nie może uciekać się do przemocy (no violance), która jest wyrazem siły. Przykład Gandhiego jest bardzo wymowny. Człowiek mocny wewnętrznie może od siebie wymagać, a człowiek, który na wszystko sobie pozwala, różnie to usprawiedliwiając jest człowiekiem o miękkim kręgosłupie moralnym. Od niego nic wielkiego oczekiwać nie można. Tacy ludzie nigdy nie byli motorem postępu, chowali się "za plecami" innych, byli jacyś tacy "niewyraźni" Ich życie to "biała karta historii".
Teraz może ktoś powiedzieć: to piękne, ale patetyczne słowa. Rzeczywistość jest inna. Kto odrzuca kij, gdy inni mogą Go jeszcze użyć, ten popełnia samobójstwo. Czyli na przemoc trzeba odpowiadać przemocą? Czy zasada "oko za oko, ząb za ząb" była taka zła? Nie wolno nam przyjąć takiego realizmu! Pozostając w spirali przemocy niczego nie rozwiążemy. Będziemy posuwać się naprzód, torując sobie drogę kijami albo pistoletem. Trzeba zdobyć się na gest inny od przeciwnika.
"Błogosławiony", który umie przejąć inicjatywę i przewartościować swoje zasady. Nie ma nic bardziej rewolucyjnego niż człowiek, który w konflikcie przebacza! Mamy w sobie zakorzeniony zwyczaj "wet za wet" Jest to nierozerwalne, diabelskie koło, w którym kręcimy się ze spokojem i z zimną krwią.
Istnieje jedna, cudowna myśl: gdy jeden z dwóch przeciwników podejmie rewolucyjną myśl, by zacząć kochać człowieka, którego nie kocha. To prowokuje. Bo ten, kto uderzony w policzek oddaje, jest tylko echem pierwszego. Kto tego nie czyni, nie jest agresywnym adwersarzem, stwarza tu na ziemi coś zupełnie niepowtarzalnego. "Błogosławieni miłosierni", czyli ci, co umieją wyjść z tej zaklętej ignorancji nie pozwalającej im wymyślić nic nowego, co może przełamać nasze błędne koła nudnych kłótni, urazów, zawziętości, nienaNgci. To, co dopuszczamy jako jedyne do przyjęcia, właściwie nas zniewala. Uśmiechać się do tego, kto pluje nam w twarz, pomagać temu, kto odwraca się do nas plecami: to są czyny prawdziwie wolne, bo twórcze. I np. powód wyginięcia cywilizacji Azteków nie jest teraz taki tajemniczy. Można Go określić z dużym prawdopodobieństwem.
Pewien teolog powiedział: "Dopóki ludzie będą sądzili, że stosunki międzyludzkie muszą być oparte na sile, historia będzie trwać w stagnacji" . Gazety codzienne będą serwować informacje, ale w rzeczywistości nie będzie wydarzać się nic nowego. Zwykłe fakty bez znaczenia, banalne, codzienne i do przewidzenia. "Nieprzyjaciel w odległości trzystu metrów jest celem, w odległości trzech metrów jest człowiekiem". Sądzę, że taką perspektywę musi przyjąć chrześcijanin, aby wyzbyć się przyjemności sięgania po kij lub pociągania za spust. W czasie wojny zabici nieprzyjaciele są o wiele mniej liczni od tych, którzy się rodzą. To dla nas wyzwanie.

8. Niedziela zwykła (Mt 6,24-34)
SŁUŻYĆ CHRYSTUSOWI
Nasze oburzenie wydaje się zrozumiałe tylko wtedy, kiedy źle zrozumiemy Ewangelię. Wołamy: my tacy nie jesteśmy! Dla Żydów wtedy, a tym bardziej dla nas dzisiaj to, co powiedział Jezus może się wydać nie do końca zrozumiałe, a może nawet miejscami kontrowersyjne. Bo któż nie musi się troszczyć o dzień jutrzejszy jeśli nie chce umrzeć z głodu? Kto może uwolnić się od troski o najbliższych? Tylko maksymalny egoista i bezmyślny idealista. Generalnie - chodzi tutaj o przesunięcie akcentu i dominację myśli, która sięga nie dalej niż koniec własnego nosa. Musimy pamiętać, w jakim kontekście zostało to powiedziane, służenie dwóm panom, których dążenia są nie do pogodzenia, musimy wybrać jednego i jemu tylko służyć. Odwieczne chyba pytanie: na ile można się zaangażować w doczesność, aby Bóg i jego sprawy przy tym nie ucierpiały? Ekstremalnym przykładem jest funkcjonowanie zasady: "Panu Bogu świeczka, diabłu ogarek". Błąd się przytrafia przy wyważaniu.
Służba dwom panom to historia rozdartych głów i serc. Kochający tu, a zakochany tam, obowiązki mający tam i tu czujący powinność, myślą będący tam, a sercem tu. Ale rozcięta głowa to nie grzech, ani nie wstyd. Można powiedzieć, że rozcięta głowa to u człowieka rzecz normalna. Rozcięta głowa to umysł częściowo znający prawdę, a częściowo żyjący w błędzie. Każdy żyje częściowo w nieprawdzie, bo każdy czegoś nie wie. Wtedy to jest wstydem i grzechem, kiedy w życiu i w swoim zawodzie nie wie się tego, co wiedzieć się powinno. Wszyscy niedouczeni mogą szkodzić sobie i co najgorsze - innym.
"Serce" w Ewangelii oznacza człowieka, życie. "Mammon" oznacza bogactwo, jest też imieniem bożka bogactwa. Teraz już lepiej odczytujemy słowa Chrystusa i rozumiemy, że tu nie oznacza samego bogactwa, ale właściwie wszystko to, co z bogactwem na czele może i odwodzi człowieka od Boga, a więc w ogóle interes życiowy, który nie godzi się z duchem ewangelicznym. Serce rozdwojone skłonne jest budować dwa trony. Wiemy, że takie królestwo się nie ostoi (przykład imperium rzymskiego).
Tym jednym jest Bóg, od którego wszystko pochodzi, który oddaje nam na przechowanie swe dobra (przypowieść o talentach), aby je potem odebrać w sensie pomnożonym, ku swojej chwale i pożytkowi człowieka.
Drugi pan to dobra materialne i nie tylko - jako wartości najwyższe w życiu człowieka i podniesione do rangi bóstwa. A tak wielu chce je godzić. Jak to wygląda w praktyce?
W przybliżeniu tak, że odmawia się modlitwy wieczorne i czasami ranne, a później cały czas poświęca się sprawom materii. W niedzielę, jak należy, idzie się do Kościoła, a przez resztę tygodnia myśli się o zyskach materialnych i o tym, czego byśmy sobie życzyli, a czego jeszcze nie mamy. W konsekwencji takiego postępowania wszystko wygląda tak, jakbyśmy mieli co najmniej dwóch bogów: jeden od święta, a drugi na co dzień.
Dobrym, ale i koniecznym początkiem musi być wypowiedzenie służby złemu panu. I to jest tajemnica nawrócenia człowieka. Jak szatan - porównanie to słabe, bo nie uwzględnia różnicy natur, zdecydowanie raz powiedział: "Nie będę służył Bogu", tak święty mówi: "Będę tylko z Tobą".
Nieodparcie nasuwa się przeciwstawienie - bogacz i człowiek, który pozbawiony jest tego balastu, jakim jest bogactwo. Spróbujmy scharakteryzować tego pierwszego. To synonim człowieka, Któremu nic nie może się oprzeć - przynajmniej tak myśli - posiada środki, by panować nad światem. Nie musi użerać się z ludźmi. Bo pomiędzy nimi leży pieniądz, który niejednokrotnie eliminuje spory, fałszuje słowa i ludzkie zachowania, stwarza chore kompromisy. Kupuje wszystko, co się daje kupić: zdrowie, a nawet śmierć, kupuje pozory przyjaźni i miłości pozbawionej wszelkich przejawów prawdziwych uczuć, pieniądz potrafi kreować wydarzenia. Stwarza życie, nawet niezbyt katastroficzne, które na życzenie może być słodkie albo mdłe, zmysłowe lub jakoś ekscytujące. Staje się powoli człowiekiem "oduczającym" się bliźniego. Przekonany jesj, że posiada świat, bo Go może niszczyć lub "przystosowywać" za pośrednictwem materii posiadanej. Nie wie, co to jest dar z siebie, co to jest bezinteresowność. Bogactwo to tytuł uzurpowany. Zniekształca ono oblicze nie tylko posiadacza, ale również i świata. Niweluje różnice, zaciera kontury, opiera się na bardzo prostej psychologii, właściwie tchórzliwej w swych założeniach i w swej postawie wobec życia. W przypowieści o bogaczu i biedaku, którzy umarli i o bogaczu, któremu obrodziło pole - Jezus nazywa ich głupimi.
Istnieją ludzie, którzy chodzą do Kościoła jedynie po to, aby załatwić sprawy dotyczące przyszłego życia. Zawierają regularną umowę kupna i sprzedaży. Człowiek zwraca się do Boga z propozycją: Ty mi dasz kawałek raju (przy założeniu, że istnieje), a ja Ci odpłacę mszą niedzielną i kilkoma modlitwami. Inną formą targu jest zwracanie się do Boga tylko w potrzebie,by nas wybawił z tarapatów. Gdy nam się powodzi, depczemy bezkarnie wymogi Boga w stosunku do nas. Jednym słowem Bóg ma być do naszej dyspozycji, a nie my do dyspozycji Boga. Gdyby tak było, wiara i religijność byłaby wspaniałym "interesem", nie byłoby ludzi niewierzących!
Tak namnożyliśmy całe katalogi świętych z przydzielonymi "sektorami opieki". Naturalnie płacimy za ich "usługi" zapalonymi świecami, triduum "wysłuchanym" nabożnie, nowenną, wotami z tombaku, obrazkiem na wystawnym miejscu w luksusowym samochodzie.
Za pieniądze można wiele, ale nie wszystko. Nie cofną one także tych Jezusowych stanowczych i radykalnych słów.
Akcję porządkową w "Świątyni" i w naszym sercu skończymy wtedy, gdy wykorzenimy mentalność handlarską i tę utylitarną koncepcję religii, która nas ogranicza i upadla. Musimy jednego "pana" odrzucić. Wszyscy jesteśmy zamieszani w to nowożytne bałwochwalstwo. Jedni przez czynny udział, drudzy przez milczącą zgodę na praktyki stojące w wyraźnej sprzeczności z Ewangelią. Nasza misja nie ma polegać na organizowaniu wypraw krzyżowych, czy na przywracaniu stosów inkwizycyjnych, ale na zwróceniu nam i innym prawdziwej wolności. Nie jesteśmy wolni, bo zło ukazując siebie jako dobro nas zniewala, oszukuje. Bo ten bałwochwalczy kult pieniądza i nie tylko (seks, władza, pycha) jest nie tyle obraźliwy dla Boga, ile czyni z ludzi niewolników, degradując ich.
Jeśli przypomnimy sobie pierwsze przykazanie zrozumiemy, że Bóg natychmiast znika tam, gdzie stawiamy obok Niego inne bóstwa i w ten sposób stajemy się bałwochwalcami. Wtedy nasza wieczorna i ranna modlitwa, niedzielna Msza, doroczna spowiedź, stają się bolesnym nieporozumieniem, niepotrzebną stratą energii, tanią obłudą. Chybioną inwestycją. Życie upływa, a my angażujemy się w tragiczną służbę dwom panom. Rozmieniamy swoje życie na drobne. Życie doczesne nie zawsze nabiera kolorów, a sumienie nie jest spokojniejsze, przy tym tracimy dodatkowo nadzieję na życie wieczne. Czymże jest to nasze życie naprzeciw obiecanej nam przez Jezusa wieczności? - tylko epizodem.

9. Niedziela zwykła (Mt 7,21-27)
WIARA I CZYN
Już na początku została skrytykowana gołosłowność i potok bezzasadnych słów, choćby prawdziwych, jakie umiemy formułować i wysyłać zwłaszcza wtedy, kiedy mamy szczególną troskę i powód do lęku o swój los lub gdy coś nam zagraża. Zostało poddane głębokiej deprecjacji "kwieciste" krasomówstwo jako antidotum na przeraźliwe wstydliwe milczenie, rozciągające się nad człowiekiem, kiedy popełni grzech. Uspakajające nieraz sumienie lub odwracające celowo uwagę "pobożne gadulstwo". Bo krzyk zewnętrzny jest oznaką pustki wnętrza albo jego zakłopotania. I od razu podane zostały cegfay autentycznej prawdomówności: to czyny potwierdzają szczerość wypowiedzi. Bo "prawda" - to jest właśnie "zgodność sądu z obiektywnym stanem rzeczy". Czyny nie mogą się rozmijać z prawdą lub jej zaprzeczać. Słowa jest bardzo łatwo "produkować", a kiedy ich nie potwierdzają czyny, mamy do czynienia z hipokryzją. "Hipokryzja to uniwersalny rozpad nie tylko cnót, ale również i wad, które stają się z jej powodu wadami wad". Gdyby epitety rzucane przez Chrystusa nie były zapisane w Ewangelii, trudno byłoby uwierzyć, że to Jego słowa. Hipokryzja to jedyny grzech, który Pana przeraża. Hipokryta ma "podwójną twarz". Ta zwrócona do Boga jest przeraźliwie straszna i odrażająca. Do czego to prowadzi? Przykładowo, mówimy wiele o równości, o braterstwie, ale nie przestajemy uprawiać wyłączności i czynić różne selekcje. Nasza sympatia do biednych brzmi fałszywie z powodu naszej agresji wobec bogatych. Ta twarz jest nie zawsze "piękna".
Bóg nie jest przeciwko komukolwiek. Z tego wynika jasno, że nie powinniśmy robić różnic między sobą. Zresztą nasza ocena innych jest fałszywa, gdyż jest powierzchowna, połowiczna, opiera się często na ignorancji, domysłach i domniemaniach, burzy często hierarchię wartości. Bo nie pieniądz, nie ubóstwo, stanowi o wartości człowieka, tylko jego wiara.
Kto mówi "Panie, Panie"? Ten, kto myśli, że nawet taki przebiegły werbalizm jest wystarczający do zbawienia. "Wiedzący" dużo o Chrystusie, ale nie żyjący duchem Jezusa, przyznający się do Jezusa i nic więcej - takich ludzi jest niewspółmiernie więcej niż autentycznie wierzących. Nie słowa nas zbawią. Nieprzyjemnie jest, kiedy w oczy nam ktoś schlebia, a my przy tym wiemy, że za naszymi plecami mówi lub robi coś innego. Podobnie jest z Chrystusem, kiedy Mu mówimy "Panie, Panie", ale nie czynimy tego, co nam poleca. Bo w naszej mocy jest "zaprzepaścić lub też wykorzystać dany człowiekowi najniebezpieczniejszy z darów - mowę". Aby ją dobrze wykorzystać trzeba wniknąć w siebie, wsłuchać się w nasz dialog wewnętrzny, nigdy nie przerywać łączności między głębią naszej istoty, w której wypracowują się słowa, a powierzchnią napotykanych okoliczności, w których je wypowiadamy , tutaj nigdy nie ma przesady. Tutaj się Boga nie rani, konstatujemy. Tu naprawdę człowiek jest autentyczny. Jeśli człowiek uchybia w słowach, to dlatego, że upiera się żyć jedynie na powierzchni. Lub kiedy z autentycznego dialogu przechodzimy do krzyczącego monologu, w którym nie słychać bólu adwersarza. Waga naszych słów zależy od "powagi" naszego wnętrza. Czyżbyśmy chcieli Boga oszukać, nabierać? Sami nie wierzymy, że to się może udać.
Na nic się zdają odwoływania do jakichś minionych prerogatyw, które dawałyby prawo do jakiegoś dobra - jakoby! Autorzy takich wypowiedzi sami podają ich źródło, które nie jest w żadnej mierze ich zasługą: "... mocą Twojego imienia..." Może to sugerować dociekliwym komentatorom Ewangelii dużą przewrotność i instrumentalizm, z jakim traktuje się Boga. Nieodparcie ciśnie się na usta przywołanie innej Jezusowej wypowiedzi, o sługach nieużytecznych. Wykonywali, ewentualnie to, co "musieli" wykonywać. Tak często sobie przypisujemy wszystkie zasługi. Oni byli lojalni i uczciwi. Tak mówią, że spełnili swój obowiązek. "Odejdźcie ode mnie wy, którzy czynicie nieprawość". Czyżby to miało znaczyć, że czynić coś bez łączności i pełnej świadomości tego, jak dana czynność odnosi się do planów Boga i się w nich mieści, jest od razu ujawnieniem jej ambiwalencji? Czyli granica między tym, co my uważamy za słuszne i szczere, a jego pejoratywnym znaczeniem, jest bardzo wąska. W naszym życiu tak oscylujemy na granicy "ryzyka". Świadomie bądź bezwiednie. Stąd dalszy wniosek: należy być bardzo ostrożnym. Nie wiadomo, co kogoś może urazić. Ile ktoś może "znieść". O przeliczenie się nietrudno. Świadczy to o jeszcze jednym: nieadekwatności naszych własnych, a zwłaszcza innych osób, ocen i kwalifikacji. Bo albo siebie, albo innych możemy łatwo skrzywdzić. Aby potępiać i oceniać innych trzeba cierpieć na ogromną chorobę - amnezję. Nie widzieć tego, że sami jesteśmy grzesznikami. Pewien starzec powiedział: "Lepiej jeść mięso i pić wino niż oszczerstwami i posądzeniami zjadać ciało brata". Moje sądy, moje wyroki potępienia są cennym materiałem, który Bóg gromadzi zazdrośnie. Mówimy później o naszym błędzie łub nieuwadze. Pamiętajmy, że kamienie naszych oskarżeń zadają ból. Ale błoto nie rani. Błoto brudzi. Trafia tam, gdzie najmniej się Go spodziewamy. Gdy przyjrzę się sobie widzę, że jestem ogromnie zabłocony. Dostrzegę też błoto na Jego zakrwawionej twarzy.
Przede wszystkim należy Jezusa słuchać, poznawać Jego wolę, a dopiero później czynić. To jest oznaka roztropności w oczach Boga i to się zgadza z naszymi osądami. ("Zanim coś zrobisz, dwa razy pomyśl"). To obraz człowieka, który przed przystąpieniem do budowy domu, rachuje, czy mu na wykończenie wystarczy. Przezorność,rozwaga, umiejętność, różnie można to nazwać, ogólnie chodzi o mądrość życiową (nie o wiedzę!). Tak samo jak przezorny dowódca, który ocenia najpierw realnie swoje możliwości, a dopiero później przystępuje do działań wojennych. W tym momencie nasza ekonomia zgadza się z Boską. Tu możemy być spokojni. W tej Jezusowej przypowieści chodzi jeszcze o "fundamenty". Muszą być solidne. Nie może to być niesprawdzona albo chwiejna ideologia, opierająca się na mrzonkach albo mylnym idealizmie i mistyfikacji, bo tu idzie o rzecz najważniejszą - o ludzkie życie. A tak modne (moda to bardzo nudna rzecz, aby funkcjonowała, muzmieniać się co pół roku) są wszelkiego rodzaju tanie autorytety, określane mianem "idoli", zdolni, co najwyżej błyszczeć kilka sezonów. Nie niosący ze sobą nic oprócz blichtru zewnętrznego, który może się nawet dobrze sprzedawać. Kupują to im podobni albo nieświadomi, ci, co nie wiedzą w co zostają wciągnięci. Tylko "idole" mają z tego wymierne korzyści, a oni - same straty. Tu nie może być ryzyka. Tu chodzi o pewność.
My, wierzący mamy piękne śpiewniki i śpiewamy: "Jezu, Jezu, do mnie przyjdź...", ale kiedy nadchodzi czas Komunii pozostajemy w miejscu, w ławce. Nasza pobożność to tylko uczucia? W kościele pięknie śpiewamy, ale w kontaktach z rodzicami, z małżonkiem, z ludźmi nieprzyjaznymi, nieprzyjemnymi, zachowujemy się inaczej. Budujemy dom na piasku. Przy większym przeżyciu, przy wietrze strachu i burzy kłótni nasza pobożność, nasz stosunek do Boga staje się wielkim rumowiskiem.
Czy Jezus jest takim fundamentem? Nie widzę pewniejszego i stabilniejszego. Czy dwadzieścia wieków istnienia chrześcijaństwa to mało? Bądźmy więc ludźmi rozsądnymi, budującymi dom swego życia na skale. Tą skałą jest Chrystus. Wypełniajmy Jego wolę, uprzednio Go wysłuchując. Niestety, Jego nauka nie jest łatwa, ale czy jest coś wartościowego i jednocześnie łatwego, nie wymagającego poświęceń? Przecież nie ma większej satysfakcji niż wtedy, gdy można spokojnie przeczekiwać burze, które niejeden dom niszczą.

10. Niedziela zwykła (Mt 9,12b. 13b)
NIE POTRZEBUJĄ LEKARZA ZDROWI
Ta scena ukazuje tajemnicę powoływania człowieka przez Chrystusa. Jak to się dokonuje? Wystarczy tylko spojrzenie Jezusa. A co ono oznacza? Jak i na co Bóg patrzy? Na pewno wgląda we wnętrze ludzkie i ma przy tym swoje własne "upodobania", w które nawet nie starajmy się wniknąć. Celnicy nie cieszyli się zbytnim poważaniem. Choćbyśmy zastosowali całą naszą wiedzę teologiczną, wiedzę wszystkich traktatów i treści dogmatów, możemy się co najwyżej tylko zbliżyć do "Prawdy". Nie zrozumiemy strategii Boskiej. "Teraz poznajemy jakby w zwierciadle, później dopiero poznamy - twarzą w twarz".
Z praktyki życiowej i tej opowieści możemy wnioskować, że odpowiedź człowieka musi być zdecydowana i definitywna. "On wstał i poszedł za Nim". Nie ma miejsca tu żaden dialog. Bóg tak, jakby się "spieszył" i byt "zachłanny", nie można Mu nic przeciwstawiać w kontrpropozycji. Nie można też oglądać się wstecz (nie patrzeć nawet na to, że należy pochować kogoś: "Zostaw umarłym grzebanie ich umarłych"!), roztrząsać ewentualnie to, co trzeba pozostawić lub co jeszcze należy wykonać. W tym wypadku zastanawianie i jakaś kalkulacja działa na niekorzyść całej sprawy i na naszą niekorzyść!
Może w takim wypadku chcielibyśmy Bogu stawiać jakieś pytania? (tego nie robi sam Bóg, a miałby do tego większe prawo, bo On ponosi "ryzyko"). Człowiek jest "ryzykiem" Boga, ale godzi się On na to i wybiera różnych ludzi do różnych zadań, nieraz przewyższających Go niepomiernie: "... nie umiem mówić..." Czy tego nie widzimy, że czyn ludzki nabiera wartości dopiero, kiedy Bóg Go "policzy", a nie kiedy my Go uznamy za dobry. To tajemnica wszystkich przewartościowań.
Niepokojące może się wydawać ostatnie zdanie: "Chcę raczej miłosierdzia niż ofiary". Czyżby nasze zabiegi i liczne "poświęcenia" na nic się zdały? Nasze "ofiary". Idąc ludzkim tokiem rozumowania, trzeba rozstrzygnąć spór między sprawiedliwością a miłosierdziem. Sprawiedliwość i miłosierdzie są dla chrześcijanina dwiema odrębnymi rzeczywistościami. Uzupełniają się i podtrzymują (tak być powinno!). "Miłosierdzie" nie może umywać rąk w obliczu "sprawiedliwości". A sprawiedliwość, jeśli nie chce być ciasna i "niesprawiedliwa", nie może odrzucać fermentu miłosierdzia. Musi ona przewyższać siebie, by nie popaść w hipokryzję legalizmu, czystej jurydyczności. Bo na przykład definicja sprawiedliwości: oddać każdemu to, co "jego". A czy możemy powiedzieć bez ryzyka błędu, co należy do kogoś, a co nie? Przecież tym bardziej biedni - nie posiadają tego, co im się słusznie należy!
W obliczu powołania nie ma żadnych priorytetów i spraw do załatwienia od zaraz. Wezwanie Boga nie zniewala człowieka, lecz zachowuje jego wolność i daje mu siły do wypełnienia zadań z własnej woli. Tylko "młodzieniec", który był bardzo bogaty nie odpowiedział na Jezusową podpowiedź na temat drogi do doskonałości. Nie wiemy, co poszło za jego "brakiem reakcji". Dwie ważne cechy powołania: uzdolnienie do podjęcia najlepszej dla człowieka decyzji, udział w planach Boga, a zarazem - napełnienie życia ludzkiego niesłychaną treścią. Przecież celnikowi niczego nie brakowało, a jnak poszedł za Jezusem. Co tak zafrapowało? To wszystko po to, aby odpowiedź była natychmiastowa, niepotrzebne jest zastanawianie. W takim wypadku natychmiastowe zrozumienie jest też darem Boga, to coś więcej niż intuicja. To jest pewność. Zaślepienie Izraelitów było tak wielkie, że traktowali łaskę Boga jako zjawisko przyrodnicze, które wywołuje się rytualnymi ofiarami całopalnymi. Stąd rytuały świątynnych ofiar całopalnych. I cały sztab strażników "rytualnej ortodoksji". Widzimy, że Bogu chodzi o miłość, a nie o rytuał. Nie o stronę formalną, która jest, co najwyżej, symbolem ofiary. Można już powiedzieć z całą odpowiedzialnością, że rytuały (pozbawione miłości) właściwie Boga obrażały. Nieądekwatność i niewspółmierność.
Takie cechy "czystej miłości", miało wezwanie skierowane dzisiaj do Mateusza. Jest to wezwanie "Lekarza" do chorego, nie słyszą Go tylko ci, którzy uważają się za "zdrowych". Ci, którzy dyskredytują czyjąś zdolność do "pauperyzacji" ("Dlaczego wasz Nauczyciel jada wspólnie z celnikami i grzesznikami"). Właściwie jesteśmy zazdrośni, bo sami niezdolni do zdobycia się na odrobinę "szaleństwa" w naśladowaniu "ekstremalnym" Jezusa. Należy zacząć od "bycia" razem z prawdziwie ubogimi, aby być z Jezusem. Bo On ma tylko takie "towarzystwo".
Aby ewentualnie wyrównać rachunki z Bogiem (jeśli się nie zgadzają!) składamy ofiary (nowenny, wota), ale przeważnie wszystko się zgadza. Nie czujemy się dłużni. "Nasze interesy" z Bogiem nie potrzebują uzdrowienia. Ewangelia dzisiejsza, to nie pouczenie skierowane tylko pod adresem potencjalnych "Mateuszów", "napiętnowanych łaską wybrania", ale nas wszystkich. Jest to wezwanie do uwiarygodnienia naszych relacji z Bogiem. Czy czysty legalizm będący odmianą formalizmu, czy też miłość ma charakteryzować nasze pobożne praktyki? Oceńmy sami. Co nam bardziej odpowiada? Co nas mniej drażni albo może nawet gorszy? Przecież dyskwalifikujemy formalistów, a w sferze wiary jest to tym bardziej rażące. Byłoby rzeczą co najmniej śmieszną, gdyby relacje z Bogiem (osoby z Osobą) opierały się na kazuistyce formalnego posłuszeństwa martwym przepisom i suchym rytuałom. W kontaktach osobowych liczy się tylko miłość. I to jest właśnie wyższość miłosierdzia nad ofiarą. Nasze relacje międzyludzkie będą wystarczającą ilustracją.

10. Niedziela zwykła - II wersja (Mt 9, 9-13)
BÓG WZYWA CZŁOWIEKA
Jest to tajemnica powoływania człowieka przez Chrystusa. Jak to się dokonuje? Wystarczy tylko spojrzenie Jezusa. A co ono oznacza? Jak i na co, Bóg patrzy? Na pewno wgląda we wnętrze ludzkie i ma przy tym swoje własne "upodobania", w które nawet nie starajmy się wniknąć. Choćbyśmy zastosowali całą naszą wiedzę teologiczną, wiedzę wszystkich traktatów i treści dogmatów, możemy się co najwyżej tylko zbliżyć do "Prawdy". Teraz poznajemy jakby w zwierciadle, później dopiero poznamy - twarzą w twarz".
Z praktyki życiowej i tej opowieści możemy stvrdzić, że odpowiedź człowieka musi być zdecydowana i definitywna. Bóg tak jakby się "spieszył" i był "zachłanny", nie można Mu nic przeciwstawiać w kontrpropozycji, nie można też oglądać się wstecz, roztrząsać ewentualnie to, co trzeba pozostawić lub co jeszcze należy wykonać. W tym wypadku zastanawianie i jakaś kalkulacja działa na niekorzyść całej sprawy; i na naszą niekorzyść!
Może w takim wypadku chcielibyśmy Bogu stawiać jakieś pytania? (tego nie robi sam Bóg, a miałby do tego większe prawo, bo On ponosi "ryzyko"). Człowiek jest "ryzykiem" Boga, ale godzi się On na to i wybiera różnych ludzi do różnych zadań, nieraz przewyższających Go niepomiernie. Czy tego nie widzimy, że: czyn ludzki nabiera wartości, kiedy Bóg Go "policzy", a nie kiedy my Go uznamy za dobry. To tajemnica wszystkich przewartościowań.
Niepokojące może się wydawać ostatnie zdanie: "Chcę raczej miłosierdzia niż ofiary". Czyżby nasze zabiegi i liczne "poświęcenia" na nic się zdały? Idąc ludzkim tokiem rozumowania, trzeba rozstrzygnąć spór między sprawiedliwością a miłosierdziem. Sprawiedliwość i miłosierdzie są dla chrześcijanina dwiema odrębnymi rzeczywistościami. Uzupełniają się i podtrzymują (tak być powinno!). Miłosierdzie nie może umywać rąk w obliczu sprawiedliwości. A sprawiedliwość jeśli nie chce być ciasna i "niesprawiedliwa", nie może odrzucać fermentu miłosierdzia. Musi ona przewyższać siebie, by nie popaść w hipokryzję legalizmu. Bo na przykład definicja sprawiedliwości: oddać każdemu to, co "jego". A czy możemy powiedzieć bez ryzyka błędu, co należy do kogoś, a co nie? Przecież tym bardziej biedni - nie posiadają tego, co im się słusznie należy.
W obliczu powołania nie ma żadnych priorytetów i spraw do załatwienia. Wezwanie Boga nie zniewala człowieka, lecz zachowuje jego wolność i daje mu siły do wypełnienia zadań z własnej woli. Dwie ważne cechy powołania: uzdolnienie do podjęcia najlepszej dla człowieka decyzji, udział w planach Boga, a zarazem - napełnienie życia ludzkiego niesłychaną treścią. To wszystko po to, aby odpowiedź była natychmiastowa, niepotrzebne jest zastanawianie. W takim wypadku natychmiastowe zrozumienie jest też darem Boga, to coś więcej niż intuicja, tu jest też pewność. Zaślepienie Izraelitów było tak wielkie, że traktowali łaskę Boga jako zjawisko przyrodnicze, które wywołuje się rytualnymi ofiarami całopalnymi. Widzimy, że chodzi Bogu o miłość, a nie rytuał. Przez to uznania jaki On jest naprawdę, a nie tylko Jego namiastki, karykatury. Można już powiedzieć z całą odpowiedzialnością, że rytuały (pozbawione miłości) właściwie Boga obrażały. Nieadekwatność i niewspółmiemość.
Takie cechy "czystej miłości" miało wezwanie skierowane dzisiaj do Mateusza. Jest to wezwanie "Lekarza ... nie słyszą Go tylko ci, którzy uważają się za "zdrowych". Aby wyrównać rachunki (jeśli się nie zgadzają!) składają ofiary (nowenny, wota), ale przeważnie wszystko się zgadza, nie czujemy się dłużni. "Nasze interesy" z Bogiem nie potrzebują uzdrowienia. Ewangelia dzisiejsza to, nie pouczenie skierowane pod adresem tylko potencjalnych "Mateuszów", "napiętnowanych łaską wybrania ", ale nas wszystkich. Jest to wezwanie do uwiarygodnienia naszych relacji z Bogiem. Czy czysty legalizm będący odmianą formalizmu, czy też miłość - ma charakteryzować nasze pobożne praktyki?

11. Niedziela zwykła (Mt 9,36-10,8)
ŻNIWO WPRAWDZIE WIELKIE, ALE...
Faktycznie, gdy się tak przypatrzymy współczesnemu człowiekowi, to zauważymy jego trudną sytuację, bardzo skomplikowane warunki istnienia. Zagubienie i frustracje są na porządku dziennym. Indyferentyzm propozycji płynących ze wszystkich stron. To, z czym się spotykamy razi pustką i jałowością. Z iloma książkami, na przykład o wątpliwej treści, odwołującymi się do sentymentalnych pobudek, płytkiej duchowości lub ckliwej pobożności mamy do czynienia? Odrzucamy Pismo św. nie wiedząc, czego się sami pozbawiamy. Nasze rozmowy, jeśli już się takie zdarzą, charakteryzują się wzniosłą banalnością, podniosłym patetyzmem. Przerażający bełkot na polu liturgicznym i biblijnym. Trywialność w zakresie znajomości katechizmu (prawie żadna). Absolutna niezdolność w odczytywaniu i rozumieniu znaków czasu. Nieustanna kontestacja i stale narzekanie oraz żadnych oznak nonkonformizmu. Wręcz chorobliwa nieumiejętność oraz tępota w postrzeganiu racji innych i stąd trudność w nawiązaniu prawdziwego dialogu. "Głupota jest prawdziwą tragedią, ponieważ dotyka ducha" - chyba nie wszyscy "chcą" lub potrafią to zauważać. Przyszedł taki czas, że Jezus zapłakał. I to nie był płacz nad bliską zagładą miasta (jak chcieliby liczni komentatorzy), płacz z motywacji patriotycznych, ale płacz nad nami, nad naszym "dobrym samopoczuciem", nad naszym chrześcijaństwem złożonym bardziej z "rzeczy", niż z osób. Bardziej z gadaniny i pobożnych życzeń, niż z życia. Bardziej z naszych przyzwyczajeń, niż z wiary. Bardziej z rozsądku, niż z szaleństwa ewangelicznego. Bardziej z jałmużny (jeśli się taka zdarzy), niż z miłosierdzia. Zapłakał nad tym, że nasze chrześcijaństwo bardziej przypomina spokojne "mieszczaństwo", jest takim obumierającym "żywym organizmem", jest gloryfikowaną "błogą nieświadomością".
Pole do działania chrześcijanina jest wielkie (żniwo). Niektórzy myślą, że lepiej, kiedy ludzie doświadczają cierpienia, bo wtedy zauważają, czym jest błogosławieństwo (okrutnicy!), gdy doświadczają nienawiści, bo wtedy lepiej sobie zdają sprawę, czym jest Chrystusowa miłość. Nie! To należy wykluczyć, to jest jakaś forma "masochizmu"!
Podobnie z innymi "schorzeniami". Nie wiedzą, czym jest indolencja, psychopatia i histeria, bo nie chcą słuchać Słowa Bożego (np. o czystości). Nie, to nie jest "duch" Chrystusa. Przecież Chrystus się nad takimi ludźmi litował! Diagnozę można łatwiej postawić i kogoś "zakwalifikować", niż coś "z głową" prognozować. Ludzie niszczą swoje lub nawet innych życie nie zawsze świadomie, z własnej woli. Nieraz wynika to ze zmęczenia i strudzenia ciągłym "powstawaniem", a innym razem z poczucia braku potrzeby wszelkich zmian. Bo choć słyszymy Słowo, właściwie zaraz po wyjściu z kościoła błądzimy, dopuszczamy się czynów niegodnych, toniemy w miernocie i małostkowości. Ochoczo otwieramy się na Słowo mówiące o wolności, a zaraz potem popadamy w liczne niewole. I tak jakby się nic nie stało! W ten sposób Słowo neutralizujemy. Później narzekamy, że jest mało skuteczne, że wokół nas nic się nie zmienia. Wydaje się, że w tym momencie oczy dane są po to, aby nie widzieć, uszy, po to by nie słyszeć, inteligencja, by popisywać się tępotą, by nadal zadowalać się złudzeniami i popełniać te same błędy. Posuwamy się nawet do oskarżeń pod adresem innych o zatwardziałość serca i o "dekadencję". Rzucamy przelotne spojrzenia. Mówimy: "nie kwalifikują się!". Nie pasują, ranią nasze "poczucie smaku". Bo w rzeczywistości tkwi w nas gotowy obraz ubogiego, ateisty, bliźniego, który sami sobie spreparowaliśmy. I gdy stajemy wobec prawdziwego ateisty, ubogiego, nie wiemy, jak się zachować, odchodzimy albo kręcimy głową. Wygodny i najbardziej odpowiedni staje się wtedy separatyzm, który jest właściwie odrzuceniem solidarności ze wszystkimi w dobrym i złym czasie. Wygodny w podejmowaniu ryzyka i obowiązków, w podejmowaniu odpowiedzialności i dokonywaniu wyborów. A to wszystko rodzi się z poczucia wyższości i ze swoistego przekonania, że należy się do "instytucji" zapewniającej zbawienie. Ze jest się "lepszym".
F. Nietzsche dał o nas surowe świadectwo: "Wszyscy bardzo podobni, bardzo mali, okrągli, bardzo pojednawczy i bardzo nudni". Modny i wszędzie obecny kompromis, często utożsamiający się z konformizmem lub społeczną "unifikacją". A niestety, to jest często także nasza wina, że wśród nas są ludzie nieszczęśliwi, chorzy, rozgoryczeni,bo im wyraźnym słowem albo przykładem nie ukazujemy, jak się zachować, by swoje życie uchronić przed bezsensownym zniszczeniem. Do nich jesteśmy "posłani". "Żniwa" mają w Piśmie św. bardzo radosny i pozytywny charakter. Są oznaką błogosławieństwa Bożego. Od czasów wygnania, za pomocą obrazów żniwa, głosi się czas zbawienia. I w takim zapewne duchu mówił Jezus, mając na myśli pozytywne i spodziewane wyniki. To Jezus zbierze żniwo, jak głosi Jan Chrzciciel (Mt 3, 12). W przypowieściach porównujących początek Wielkiego Dzieła z końcem okresu "dojrzewania", obraz żniw oznacza panowanie Boga, czyli jest to uroczysta i oficjalna proklamacja udzielenia apostołom wszelkiej władzy i włączenia ich w zakres Bożych inicjatyw. Prości ludzie, a jakie wielkie zadania! Czy wtedy myśleli o swoich "talentach"? Tak, jak my to zaraz czynimy, aby siebie zwolnić od jakiegokolwiek wysiłku lub usprawiedliwić swój brak działania.
"Idźcie do owiec, które poginęły z domu Izraela". Czyli do tych, którzy mają już jakiś początek wiary. To są takie "owce", które wymagają szczególnej troski, są zagubione. Bóg wyłącznie z miłości wybrał sobie część ludzkości - Żydów, a następnie - Kościół. Nie jest to jakaś "kasta zbawionych", ani nie jest to przymierze przeciwko komuś. To jest wspólnota "dla" ludzkości. Kościół istnieje przede wszystkim "dla" świata, a później istnieje "na" świecie.
Co mają dawać? Wszystko. Wszystko musi krążyć i rozszerzać się w relacji Boga oraz człowieka. Nic nie jest ich - wszystko jest im dane. Głównie miłość. Okazywanie jej nie tylko sobie w kręgu wdzięczności, bo nie są członkami jakiejś partii ani sekty . "Jeśli miłuJScie tych, którzy was miłują..." Miłować nie tylko osobistych wrogów, ale i tych którzy będą nastawać na Kościół. Będzie to oznaczało mieć w nienawiści błąd, ale nie błądzącego grzesznika.
"Darmo dawajcie". Słowo - "posłannictwo" jest kluczem. Jezus posyła ich do innych, do tłumu znękanego, podobnego do owiec bez pasterza. Może to być nawet jakaś ekskluzywna, hermetyczna wspólnota. Nad nimi też się Chrystus zmiłował i kocha ich tak, jak nas. Przekazywać Chrystusa to przede wszystkim "powielać" Jego sposoby zachowań. Chrześcijanie są sprzymierzeńcami Boga nie przeciwko komuś, ale na ich korzyść. Darmo dawać, to rozszerzać wiarę i nadzieję. Ten, kto komuś pomaga bezinteresownie jest dopiero w pełni człowiekiem, jest chrześcijaninem.

12. Niedziela zwykła (Mt 10,26-33)
TROSKA O DUSZĘ
Są jeszcze niestety ludzie, którzy mają wątpliwości, co do tego, kim jest człowiek i nie zauważają w nim najistotniejszego elementu, jakim jest dusza (decydują o tym tylko względy komercyjne?). Wtedy człowieka można traktować (i tak się traktuje!) bardzo akcydentalnie i krótkowzrocznie (miska strawy) Pomijam w tym momencie dyskusję nad tym, czym dusza jest dusza, bo sam fakt jej istnienia jest najbardziej oczywisty i pewny, i raczej wystarczający dla człowieka myślącego.
Kiedy mówi: "Bójcie się raczej Tego, który duszę i ciało może zatracić w piekle", w tych ciężkich, ale jakże adekwatnych słowach, wyraża sam Siebie. On ma taką władzę. Nie ma to być bojaźń, lękliwość granicząca ze strachem, ale szeroko pojęty respekt. Każde bowiem zaparcie się Jego oraz zlekceważenie, sprzeniewierzenie się Jego woli, "neutralizację" Jego planów, karze On podwójną śmiercią: ciała i duszy wiecznie trwającym umieraniem.
Pozwoli On na to, aby włos spadł nam z głowy tylko wtedy, kiedy to będzie zgodne z troską o Jego Królestwo i Jego "sprawa" będzie tego wymagała. Gdy to się będzie zawierało w ramach Jego planu zbawczego. Gdyby zgodnie z Jego wolą miało dojść do naszej cielesnej śmierci, czy to nagłej, spowodowanej przemocą, czy też powolnej, w wyniku stopniowego ubytku sił, bylibyśmy naprawdę nierozsądni, gdybyśmy z obawy przed śmiercią ciała, narażali się na tę "drugą" śmierć - duszy. I to jest cała tragedia człowieka, który nie potrafi odnaleźć i odpowiednio ustawić priorytetów, a przecież one są nad wyraz widoczne i oczywiste.
To jest zastanawiające, że świat posługuje się nami do współpracy w dziele walki z Królestwem. Nieraz to robimy świadomie, a nieraz nie. Niejednokrotnie jest to poparcie dla jakoby "demokratycznych" inicjatyw. "Nie możemy być takimi abnegatami i asekurantami oraz milcząco przyzwalającymi". Podwójnie niebezpieczna sytuacja. Bo w sytuacji wojny, a taka toczy się nieustannie na świecie między dobrem a złem ("na ziemi od miliona lat dobro walczy ze złem" -1 cing), za zdradę i dezercję - najwyższa kara. A my łatwo i wygodnie sobie tłumaczymy nasze odstępstwa mówiąc: "mnie to nie dotyczy!".
Tak nam trudno w to uwierzyć, że śmierć ciała to jeszcze nie rzecz najgorsza. Z tym się teraz spotykamy i tego teraz jesteśmy pewni. Nasi prześladowcy nie wiedzą, że kiedy usta chce się zamknąć, wtedy one najbardziej krzyczą. Kolejny paradoks Ewangelii. Przez to świat bywa uwrażliwiany na prawdę Ewangelii. Paradoksalne jest to, że Kościół się najbardziej umacnia wtedy, gdy jest prześladowany. Tragiczna prawidłowość! Czyli prześladowania są nieodłączne od misji Królestwa. Kiedyś było to oficjalnym zachowaniem państwa, dzisiaj przybiera to prześladowanie inne formy. Dzisiaj wróg nie jest, bądź nie chce być jasno określony i zdefiniowany. Kościół ma przez to tylko "głaskać" ludzi ładnymi i grzecznymi słówkami, uważać, aby nikogo nie "urazić", operować tanimi komplementami. Czy może ma mówić im prawdę prosto w oczy? Taka rola wielu by satysfakcjonowała. Kościół nie może sobie zdobywać wyznawców drogą ustępstw unikając wyraźnego definiowania tego, co jest sprzeczne z Jego doktryną, ma być "znakiem sprzeciwu". Wróg działa mniej jawnie, a może mniej oficjalnie. Zapytam więc: Czy was to nie dziwi, że was nie chce nikt "zabijać"? Zbyt jesteśmy "ułożeni" ze światem, tacy szarzy i bez wyrazu. Tacy "jednolici", konformistyczni.
Jezus swoim uczniom nie gwarantował długiego pobytu na górze Tabor, gdzie mogli być świadkami Jego cudownego Przemienienia, ale mówił im bez ustanku o uciążliwościach życia codziennego. Może podarować nam chwile szczęśliwości, olśniewające świat, ale pośrodku nich wezwie nas do czuwania, dotknie nas zwątpieniami, ciemnościami grzechu próbującymi naszą wierność. Wtedy, gdy dopada nas zniechęcenie, poczucie daremności naszych wysiłków, gdy grzebiemy cudowne nadzieje pokrywając je lodem codzienności, wtedy właśnie chodzi o to, aby nie zdezerterować. By nie zdradzić. Trwać przy krzyżu Chrystusa nawet wówczas, gdy Jego oblicze wydaje się być mało pociągające, gdy mamy wrażenie, że Jego już właściwie nie ma. Musimy ciągle mówić: "Tak, znam Tego Człowieka", rozpoznawać Go nawet wtedy, gdy jest to dla nas niewygodne, zmusza do wysiłku lub przekreśla nasze najśmielsze plany, a może i marzenia. A my tak bezpiecznie ułożyliśmy sobie nasze życie i myślimy tylko, aby się zbytnio nie narażać i nikogo pozytywnie nie bulwersować. Bardzo sobie cenimy swój i innych "święty spokój".
"Nigdy nie zdradził" - to najpiękniejsze świadectwo o człowieku, który od nas odszedł. "Tak, znam Tego Człowieka" - to i On się do nas przyzna. Ze świadectwa i fascynacji należy szybko przejść do życia codziennego. Do zwykłych zadań, do codziennego rozkładu zajęć, znosić ciężar środowiska, jego miernoty, niezrozumienia, tępoty i zawężonych perspektyw. Gotowi jesteśmy zatrzymać się właśnie na tym świadectwie i fascynacji świętością Boga oraz Jego wielkością. To nie zmusza do wysiłku. A życie czeka! Nie jest to łatwe dla chrześcijanina, przed którym Jezus odsłonił już szerokie horyzonty.
Kościół w swojej ludzkiej rzeczywistości nie odpowiada naszym ideałom i wyobrażeniom. Mamy swoją, bardziej laksystyczną i tolerancyjną wizję. Niepostrzeżenie pojawia się pokusa, aby się do życia przystosować, porzucić broń, zdezerterować, upodobnić się do tła, stać się szarym i niewyraźnym. Łatwiej jest przystosować Kościół, bo to wymaga mniej nakładów i wysiłku, a nie na odwrót. Jest w nas tendencja, aby za wszelką cenę pogodzić Kościół ze światem, aby "przypodobał" się rządom. On nie musi być taki kontestujący. Nie musi być "ogniem palącym". Dość ma życie swojej biedy. Kto jest wielki, ten trwa. Kto kocha Ideał nawet wtedy, gdy Wcielony bywa odrażający i poniżony, ten jest wielki. Kto chce iść naprzód czyni to nawet wtedy, gdy większość się ociąga i "opóźnia marsz kierując się w stronę mody. Trzeba być twardym. To znaczy z uporem przeciwstawiać się ciemności, wielkość -małości, wspaniałomyślność - małostkowości, przebaczenie - chęci odwetu, wierność - zdradzie, szczerość - hipokryzji, czystość i prostolinijność - ciemnym machinacjom, dwuznacznościom oraz niedopowiedzeniom, zafascynowanie - obojętności.
Ta walka czasami wydaje się być przegrana, bo wielka jest siła zła. Wielu jest "zabójców duszy". Nieraz trudno jest ich rozpoznać. Posiadają dużą zdolność kamuflażu. Często operują takimi słowami, jak demokracja, tolerancja, wolność, kompromis. Tymczasem wierność, siła uporu i konsekwencji prowadzą do sukcesu. Kiedy odrobina światła zaczyna rozświetlać ciemności i pojawia się odrobina radości wewnętrznej, wtedy nad twoją duszą rozciąga się perspektywa życia. Pojawia się nadzieja. Często jest tak, że wędrujemy odwróceni do siebie plecami (myślę nie tylko o bliźnim!). Człowiek odwrócony jest zawsze w niebezpieczeństwie. Ma powody żeby się obawiać i lękać. Odmawiamy Bogu odrobiny radości, gdyż nie mamy wiary. Jesteśmy smutni i poddani różnym stresom. Narażeni na zwątpienia. Gdzie pojawia się marazm, tam wkrada się zawsze aktywne zło. Dlatego staje się to moim kolejnym grzechem. Tak, Panie wiem czego oczekujesz! Moja wiara jest zanieczyszczona miłością własną, konformizmem, zarozumialstwem, przyzwyczajeniami, intelektualizmem, rozmaitymi powikłaniami, fałszywą pewnością. "Komu dużo dano, od tego wiele wymagać będą" - dlatego daj mi najpierw Panie odrobinę wiary. Bo dalej będę musiał udawać chrześcijanina, a nie nim być. Czy potrafisz dostrzec wiarę mniejszą niż ziarnko gorczycy? To właśnie moja wiara.

13. Niedziela zwykła (Mt 10,37-42)
ŻYĆ DLA CHRYSTUSA
W pierwszej chwili można by powiedzieć: przecież Jezus wzywa nas do jakiejś abnegacji! Przewartościowań naszych "katalogów" wartości, jakie wydają się być i są niepodważalne. Kontestacji wszystkich naszych dobrych relacji. Stawia siebie wyżej od naszych najbliższych, od ojca i matki. Czy "być godnym" Jezusa oznacza zaraz mieć w nienawiści ojca i matkę? Niebezpieczna analogia. Czy tego nie można pogodzić? Czy to możliwe, aby Bóg stopiony w jedno z miłością, mógł wysunąć takie roszczenia? Na jakiej podstawie?
Jeśli się zastanowimy to zauważymy, że chodzi tu fie tylko o właściwą gradację. Bóg nie może być "jednym z wielu" Cwielu" nie oznacza tu rodziców!). Tak wiele już razy tłumaczono, że "nienawiść znaczy tutaj wybór. Bo istnieją sytuacje w życiu, w których trzeba być gotowym poświęcić wszystko. A mimo to, nie potrafimy zrozumieć słów Chrystusa. Nie może być On postawionym w szeregu (nawet pośród najbliższych) i afirmowanym tylko wtedy, kiedy to nie koliduje z naszymi priorytetami i wyborami. Wtedy taka religia obraża Boga, staje się "brudnym instrumentalizmem".
Taki "krzyż" jest bardziej zrozumiały i do przyjęcia. Możemy powiedzieć: to takie chwalebne umieć z Bogiem dzielić swoje kłopoty. Człowiek przewrotny powie: to piękne, kiedy Bóg się z człowiekiem solidaryzuje w jego cierpieniach i troskach! Dla człowieka staje się to ulgą, że nie jest sam w swoim doświadczeniu. A dla Boga jest to kolejna okazja do okazania Mu chwały. Jeśli ktoś nie jest gotów towarzyszyć Jezusowi na drodze krzyżowej, to znaczy nie wyrzekł się jeszcze wszystkiego. "Ogląda się za siebie". Stawia wyżej "ojca" i "matkę"
Ale oto ten niezrozumiały paradoks Ewangelii: zgubić, żeby znaleźć, umrzeć, żeby żyć. Czy teraz potrafimy myśleć eschatologicznie? Nie możemy uważać, że "tamten świat" jest całkowicie odłączony od ziemi. Należy też widzieć ich komplementarność, ale ich nie utożsamiać. Tamten świat to będzie diametralnie inna rzeczywistość i jeżeli teraz mamy problemy, aby to sobie uzmysłowić, to dlatego, że przykładamy obecne miary wielkości i kategorie do "tamtej" rzeczywistości. Należy uchwycić związek między tymi dwoma królestwami. Obecny "świat wpływa na to, jak będzie wyglądał "tamten . Utożsamianie ich jest kardynalnym błędem! "Zbawienie, Królestwo Boże nie unoszą się nad światem, jak chmury pomiędzy niebem i ziemią, ale tkwią rzeczywiście wewnątrz, przygotowują się wewnątrz świata (Y. Congar). Wieczność nie jest rodzajem dodatku do życia, czy też jakimś linearnym przedłużeniem naszej egzystencji - ona znajduje się wewnątrz człowieka. On ją tworzy już tu, na ziemi, ale jej nie stwarza! Paradoks - nasza strata tutaj, jest zyskiem tam. To teraźniejszość zawiera zalążki przyszłości. Dla nas przyszłość się już zaczęła. Od chwili Krzyża, a właściwie od Narodzin. Wierność i roztropność w teraźniejszości jest ostatecznie wiernością wobec przyszłości.
Dla Boga i tylko "przez" Niego - jeśli dajemy coś bliźniemu, "tracimy" swoje życie nagle, bądź powoli, kropla po kropli, ograniczamy siebie, swoje plany i przez tę służbę zmniejsza się nasza siła, wygoda i czas, "umieramy". Wszystko to, co damy bliźniemu otrzyma Chrystus: "Co uczyniliście jednemu z braci moich..." On tego nie potrzebuje, to nic Mu nie przydaje, ale te wszystkie doczesne wartości konserwuje i przechowuje tam, gdzie "ani mól ani rdza..."
Ten, kto traci swoje życie nagle, bądź stopniowo, odzyska je jako życie wieczne. Dzisiaj żąda odsunięcia wszystkiego, co własne, by zrobić miejsce Temu, Który jest "Wszystkim". Zastanawiające jest to, jak Jezus jest świadom tego, że jest Wszystkim. "Nie jest Mnie godzien". Utrata życia, o której nam mówi, nie jest pojmowana w sposób ludzki, lecz chodzi o utratę życia "z mego powodu". Nie chodzi więc o utratę czegoś, za co spodziewamy się czegoś innego. Rzecz idzie o radykalne umieranie bez cienia nadziei na otrzymanie czegoś innego. Bezinteresowność. Nagroda Jezusa będzie należała do innych kategorii, będzie przewyższająca. Tylko "dawny" człowiek mógłby liczyć na to, lecz umierając w Chrystusie, staliśmy się "nowymi ludźmi", dla których egoistyczne myślenie nie ma miejsca, bo ono należy do "kategorii śmierci". Ona nad nami nie ma już władzy. Dzięki tej postawie "tracąc" w sensie Chrystusowym wyrachowany egoizm - znajdujemy Życie.
Wielu chciałoby oddać swoje życie bezpośrednio i wprost Jezusowi, przez to pominąć człowieka - to jest niemożliwe. Żyjemy stale w sytuacji grzeszników, a nasz grzech jest zerwaniem łączności z Bogiem, jest "szkodzeniem" człowiekowi. Nim się niejednokrotnie "posługujemy". Całe nasze życie nacechowane jest tym zerwaniem i tym "instrumentalizmem". Często to zerwanie rzutuje na nasze stosunki z Bogiem, a nawet z tymi najbliższymi i najdroższymi. Nie potrafimy kochać Boga i ludzi, bo nasze ambicje, marzenia i nasze sprawy wypaczają naszą miłość oraz ograniczają ją do ram zdrowego rozsądku. Kto nie chce uznać tej radykalnej niezdolności miłowania i nie chce się od niej uwolnić, nie jest godny nazywać się uczniem Jezusa - chrześcijaninem. Jedyne wyjście to "stracić" swoje życie. Tylko w oczach ludzi.

14. Niedziela zwykła (Mt 11,25-30)
JARZMO MOJE JEST SŁODKIE
Ewangelia nie jest łatwa do słuchania, a tym bardziej do realizacji. "Trudna jest Twoja mowa...",tak powiedzieli najbliżsi, a oznaczało to: nie zgadza się ona ze zdrowym rozsądkiem, z naszymi prostymi rachunkami, z logiką naszej dedukcji, z naszym bilansem zysków i strat.
Do Jej zrozumienia nie potrzebna jest wiedza tylko "mądrość". I to są ewangeliczni "prostaczkowie". "Intelektualizm" może być zgubny. Oni są "prostymi" w oczach świata. Czym innym jest widzieć i słuchać Jezusa, wiedzieć o Nim dużo, a czym innym jest Go poznać i doświadczyć. Intuicyjnie wiedzą, kiedy trzeba się "poniżyć". TakiraJbyl też On - pokornym Królem. "Kto się poniża będzie wywyższony .To oni posiadają zmysł wiary i intuicyjne rozpoznawanie prawdy. W sferze prawd wiary nie mogą się mylić - i się nie mylą.
Tych, którzy wiedzą o Chrystusie dużo jest nieporównywalnie więcej od tych, którzy żyją tak jak On nauczał. Być takim jest dużo łatwiej niż być "prostaczkiem". My też jesteśmy takimi "teoretykami" chrześcijaństwa. Co poniektórzy z tym się obnoszą i żyją w permanentnym dualizmie. Wiedzą, że wiele "nie mogą", ale to jest ich reakcja na brak wiary. W naszej wierze za dużo jest matematyki, wyrachowania. Upodabniamy się przez to do obłudników . Obłuda jest tym, co Pana napawało odrazą. Tojest to, co tak bardzo bulwersuje. I tak też żyjemy. Nie tracimy okazji do oceny i krytyki innych oraz chorego krytykanctwa.
Szybko rozpoznajemy i osądzamy "Zacheuszów", niezbyt chwalebnym procederem trudniącą się Magdalenę, jej podobną Samarytankę. Nic dobrego po nich się spodziewać nie można, są straceni! Separatyzm jest naszą ucieczką i nas tłumaczy. Inaczej Jezus. On ma do nich zaufanie. Nie tłumaczmy sobie wszystkiego wszechwiedzą Boga, popatrzmy tylko na to, że On ich obdarował miłością, na którą, powiemy, "nie zasługiwali" . Poświęcił im swój drogocenny czas.
"Prostaczek" nie oddziela kultu od życia, doświadczenia chrześcijańskiego od doświadczenia ludzkiego, obowiązków religijnych od praktykowania sprawiedliwości. Jest "monolitem" wiary. Wierzą i widzą, że droga do kościoła jest krótka i wygodna (można ją przebyć też, a jakże -samochodem!). Msza, sakramenty, pacierz, przykazania (niektóre, raczej zaniedbane, prawie skasowane albo inaczej definiowane - "zreformowane", "nie trzeba przesadzać, tydzień pracy skrócony, to dlaczego tego samego nie można zrobić z przykazaniami!"). Wiedzą, że jest jeszcze cale życie i wiedzą, co ono niesie. Nie uważają rozdziału "Bóg" za zamknięty i anachroniczny, ale ciągle żywy i wymagający stale użyźniania. Nie uważają się za sprawiedliwych i nie są ciągle z siebie zadowoleni, jak np. uczenie w Piśmie i "w chrześcijaństwie". "Zawód chrześcijanina" jest bardzo trudny, ale nie wykonują go "po godzinach". Ich wiara to życie, a nie wiara i (!) życie. Wiara i niewiara nie mogą występować obok. Chrześcijaństwo okazuje się być ich życiową "pasją".
Poniekąd zazdroszczę "prostaczkom" ich wiary, która jest szczera i bezpośrednia, nie zakryta za murem teologicznych rozróżnień, przeintelektualizowana, zagubiona w gąszczu racjonalnych dywagacji i sylogistycznych niejasności. Nie jest narażona na stany zwątpienia i niebezpieczeństwo bezzasadnych pytań, akademickich dyskusji. Nastawiona bardziej na "przeżycie" niż na "poznanie". Nie mają pojęcia o manipulacji Ewangelią, a tym bardziej nie potrafią Bogu narzucać swej woli i "podpowiadać" Jemu. "Ulepszać" chrześcijaństwo. Nie lansują swoich wizji wiary i życia oraz swoich wyobrażeń.
My, tacy racjonalni nie jesteśmy nawet pomocnikami Boga. Obawiam się, że więcej Jemu przeszkadzamy niż pomagamy. Zastąpiliśmy kamienie błotem "świętej obrazy" i dążymy ewentualnie do eliminacji kogoś "niewygodnego". To jest bardziej humanitarne od "zabicia". Aby siebie dowartościować musimy drugich poniżać. Uparcie odbieramy chleb innym: policjantom, szpiegom, sędziom, katom. Nie wykonujemy swojej misji nawet w wolnych chwilach, nie jest ona naszym hobby. Nie ma mowy o minimalnej choćby fascynacji. Zbyt jesteśmy zajęci "zawodami" innych ludzi. I tak, moje grzechy stają się przerażające. Boję się pozostać z nimi sam, więc staram się znaleźć towarzystwo cudzych grzechów. Moje cnoty są blade, jeżeli muszę je podkreślać winami innych. Jeśli ich nie ma, to je wymyślam. Dziwna to "strategia". Tacy potrafimy być perfidni, aby się okazać "sprawiedliwymi".
Bóg się daje łatwiej poznać "prostaczkom", bo nie chce być Bogiem dedukowanym, wykoncypowanym, ale poznawanym przez miłość i Ducha Świętego, który kiedyś włożył w usta Chrystusa słowa Prawdy i przenika tajemnice Boga. Byśmy dzięki niej mogli zasmakować radości, która stała się udziałem Zbawiciela. Inaczej ludźmi wiary byliby ludzie uczeni, a nie pokorni: "Bóg pokornym łaskę daje, a pysznym się sprzeciwia". Trójca Święta posiada wewnętrzną zdolność poznania siebie i chce się udzielać, bo taka jest istota Prawdziwej Miłości (udzielanie siebie bezinteresowne). To wszystko dzieje się z woli Ojca.
Pokora leży u podstaw wiary. Kto dochodzi do kontaktu z Bogiem, czuje się schwytany w wir sprzecznych uczuć, pogrąża się w postrzeganiu metafizycznej rzeczywistości swej ludzkiej małości, swej słabości, swej nicości, ale równocześnie czuje się porwany na upajający i zawrotny szczyt Boskiej bliskości i Jego łaski, którą potrafi odczuwać. Jego świadomość dopiero zaczyna się rozświetlać i niepokoić. Nawet zalążki rawdziwej wiary zostają uchronione. Faktycznie, "jarzmo staje się łodkie, a brzemię lekkie". "Prostaczek" jest wdzięczny i umie dziękować. Nie pragnie wszystkiego, co go spotyka, przekładać na swój bardzo ograniczony język. Nie jest "intelektualistą" wiary.

15. Niedziela zwykła (Mt 13,1-23)
OTO SIEWCA WYSZEDŁ SIAĆ
Mówimy: "Słowo Boże jest słuszne i prawdziwe". Faktycznie - komunikuje prawdę, nie ma w Nim fałszu, ani sprzeczności. I na tym się kończy nasz podziw dla Słowa. A to jest dopiero początek naszej wspólnej drogi ze Słowem. Zachwycamy się świetlanymi ideałami Ewangelii, a jednocześnie toniemy w morzu miernoty. Otwieramy się na Nie, a zaraz potem godzimy się na liczne niewole, w jakie popycha nas grzech. Tak łatwo popadamy w przeciętność. Nie ma w nas "napięcia łaski" i nieustannego pragnienia, przynajmniej oscylacji w kierunku ideału. Zadawalamy się "zrywami" i uważamy je za szczyt naszych ludzkich możliwości. Wiara od czasu do czasu.
Możemy dywagować nad tym, co oznaczają ludzie "drogi", ludzie "miejsca skaliste", ludzie "ciernie", ale to nie zwolni nas od osobistej odpowiedzi, czy tego typu rozróżnień nie dostarczają nam osoby, które być może obciążamy odpowiedzialnością za wszelkie zło lub naszym strachem przed wymogami, jakie stawia Słowo albo my im stawiamy. A może to my mamy "twarde serce" nie pozwalające wejść nam w osobisty kontakt i zakres działania Słowa? Czy wtedy nie mamy do czynienia z jednostronnym, nic nie wnoszącym monologiem? Monologiem, który rozmywa radykalizm Ewangelii i pozwala nam na pewien czas zwolnić się od odpowiedzialności za brak aktywności i rujnującej bierności.
Rzadko się zdarza, że ktoś przełoży to Słowo na język codzienności. Ożywi Je i ukonkretni. Wtedy dopiero zaczyna ono fascynować i inspirować do wymiernych działań. Jednak dla wielu pozostaje Ono świetlistym neonem lub czymś, co potwierdza jego słuszne wybory (złych nigdy nie potwierdzi!) i oceny. W ten sposób utwierdza on się w przekonaniu o tym, jakim dobrym i prawym jest chrześcijaninem. Pojmowane jest Słowo jako balsam na nasze zgorzkniałe życie, piękne tylko w porywach. Pozwala mu to poczuć się lepiej przynajmniej "od czasu do czasu". Naszą wiarę charakteryzuje więc amplituda wzniosłości i przeciętności.
To Słowo go czasami afirmuje i "wynosi". Do tego jest mu Ono potrzebne. W ten sposób Boga wykorzystujemy do realizacji swoich małych planów życiowych i ambicji. Dobrze Słowem manipulujemy, co można, to sobie Nim tłumaczymy - oczywiście tylko na swoją korzyść. To taki miły i dobry dodatek do naszego mdłego i pełnego frustracji życia. Jego większa rola mogłaby być niewygodna, wymagająca lub nawet prowokująca do zadziałania i przed tym się mocno bronimy mówiąc, nie mamy czasu albo warunki życia są inne (tylko biedni i pokrzywdzeni byli i są zawsze - ich nigdy nie brakuje), "mam swoją rodzinę, o którą muszę się troszczyć!". Za bardzo sobie cenimy błogą stagnację. "W imię czego miałoby być inaczej?"
Zapytam więc: co zrobiliśmy i robimy ze Słowem Bożym? Właściwie neutralizujemy je, miast ożywiać i ubogacać przyczyniając się do jego (ziarna) wzrostu. Maksymalnie łagodzimy je tam, gdzie jest ono zbyt wymagające, burzy nam mozolnie budowany porządek, w którym wszystko ma swoje miejsce. Na wszystko zostało przewidziane miejsce, nawet na nasze upadki, grzechy. Słowo jest ostrym mieczem, a my Je tępimy, by nie narobiło nam kłopotów. Słowo jest ogniem, a my wylewamy na Nie wiadra zdrowego rozsądku, fałszywej rptropności oraz bezpiecznej powściągliwości. Lubimy mówić o Jego ambiwalencji i ją się zasłaniamy. Musimy się bać, by nie odebrano nam tego, co posiadamy nawet w niewielkiej ilości (lub nam się wydaje, że posiadamy!). Ale bądźmy spokojni - tym dobrem, które może być pomnożone jest "zalążek zrozumienia" Bożych spraw. To może być tylko powiększone. Bo właściwie o Bogu można mówić tylko w przypowieściach albo przez analogie. A ten, którego serce stwardniało lub jest niezdolne zrozumieć Bożego Słowa w wyniku trosk doczesnych bądź powierzchownego charakteru, ten nie dostrzeże w tych analogiach i obrazach rzeczywistości Bożej . I to jest wyraźna różnica, między słowem ludzkim a Słowem Bożym. Słowo ludzkie przyswajamy, staramy się je włączyć do żywej tkanki naszej wiedzy. Słowo Boże posiada w sobie źródło żywe, zdolne przy ludzkiej współpracy dokonać przemian, cudów, być stwarzającym i przetwarzającym. Te wycinki i szczątkowość zrozumienia bardzo łatwo Zły porywa i niszczy. Apostołowie, dzięki łasce Bożej posiadali ten zalążek. Dopiero po Wielkiej Nocy to zrozumienie się rozwinęło w pełni, dlatego prosili o wyjaśnienie sensu tej przypowieści, aby umieć odczytywać sens symboli. Ci, którym to będzie dane będą zawsze w mniejszości.
Potrzeba, aby Chrystus mówił do nas w przypowieściach. Prościej się nie da! Mamy oczy do patrzenia i uszy do słuchania, ale tego nie robimy. Czy tylko przez zatwardziałość serca? Ile jest zwykłego lenistwa, wygody życiowej, ile nieuwagi, a ile celowości? Inaczej może nas doprowadzić do trudnego, a może i bolesnego nawrócenia. Nie jest łatwo zrezygnować z długoletnich przyzwyczajeń. Lepiej więc "zamknąć" oczy, jeśli Jego niuansów nauczania się nie rozumie. "Nie wiem, czy podporządkowuję się wpływom otoczenia" i w czym mi to pomaga? Czasami krzyczę z bólu niezrozumienia istoty Ewangelii, który wywołany jest walką mojego najgłębszego "ja", znudzonego farsą będącej zlepkiem "ja", które "gra" dla publiczności i "ja" moich pragnień. To jest mój "krzyż". A ludzie "żyzna gleba" to ci, którzy Słowo rozumieją nawet za cenę wysiłku i nim się autentycznie w życiu kierują. Tego im zazdroszczę.
Teraz rozumiemy już, kto jest tą "dobrą ziemią". To chrześcijanin, który pragnie Słowa Bożego, miłuje je, stara się w nie wsłuchać, rozumie i wnosi swoją interpretację. To ktoś taki, kto wypełnia je w swoim życiu, daje mu sposobność do zakorzenienia się w sercu,by go oświecało przy podejmowaniu decyzji, by umacniało postanowienia i przemieniało je w czyny. Przynosiło plon stokrotny. Wystarczy się na Słowo Boże tylko otworzyć, być Mu uległym i czujnym. Nie wolno się przed Nim bronić! Bo i tak teren naszego serca jest zajęty i ograniczony przez nasze przesądy, uprzedzenia, nasze "zwykłe" sposoby i schematy myślenia. Przez to, co uparcie nazywamy zdrowym rozsądkiem. Umieszczamy Je w określonej przegródce naszego umysłu. Nie poddajemy się Mu bez zastrzeżeń, ale staramy się Je przystosować do siebie. A Słowo nie może pozostać w stadium rozumowego zrozumienia, ani w stadium niejasnego sentymentalizmu. Musi stać się życiem. To nie kwestia braku kultury, ani naszej niegodności, to sprawa wewnętrznego nastawienia twardego serca. Ewangelia jest czysta i prosta. Ponad wszystko. Niekiedy gubimy się w obłokach obłudnego mistycyzmu i formalizmu. A gdzie przekonujące, praktyczne, indywidualne świadectwo Ewangelii? To my uczyniliśmy Ewangelię "niezwykłą", miast zwyczajną, powszechną, obecną w życiu, w świecie.
Słowo Boże przy naszej współpracy zdolne jest dokonać cudu. Może zakwitnąć na pustyni, a nawet zakiełkować na jałowej i "bezwodnej", indyferentnej glebie świata. Może wywiązać się autentyczny dialog ze Słowem, zamiast zdziwienia nad tym, że jesteśmy jedynie neutralną "łąką". Wszelkie zmiany muszą rozpocząć się od "gleby" twojego serca. Takie niepozorne są początki wielkich dzieł. Czyż może być inne przeznaczenie Słowa Bożego?

16. Niedziela zwykła (Mt 13,24-43)
SKĄD SIĘ WZIĄŁ CHWAST?
"Śmierć dla każdego z nas będzie czasem żniwa". A ta może nastąpić każdego dnia, nawet w każdej chwili. Dlatego słowa: "Kto ma uszy, niechaj słucha", powinny nam głęboko utkwić w świadomości albo pobudzić do poważnej refleksji. To nie jest tylko niewinne stwierdzenie! Chyba, że to ciebie w ogóle nie interesuje?! "Są przecież ludzie żyjący w błogiej nieświadomości". Tylko przy swojej śmierci przeżywają niepokój, ale już jest za późno. Mają jeszcze całą "rodzinę", która zaświadcza, jakim byli "wspaniałym owocem". Oby tylko "przekonać" księdza, bo przecież pogrzeb katolicki jest "rzeczą wskągpną". Pierwsze pytanie, jakie chcielibyśmy skierować do Boga, to dlaczego pozwala na to, aby dobro i zło wzrastały razem? Dlaczego dostatecznie wcześnie nie wystąpi przeciwko nosicielom i szerzycielom zła? Lub bardziej prosto i bezpośrednio - dlaczego dozwala na to, aby ojciec demoralizował dzieci, pewna kobieta niszczyła pokój i szczęście czyjeś rodziny. Dozwala na to, aby ktoś zbrodnią i terrorem zdobywał władzę, aby ktoś inny odwodził od Boga i szerzył niemoralność? W Jego mocy są choroby, kataklizmy i moc sprawcza innych nieszczęść. Ostatecznie ma i nas, "nieużyteczne sługi". Przecież do "poprawiania" innych zawsze jesteśmy chętni.
"Pozwólcie rosnąć obu",kto tego polecenia nie słucha, może nieświadomie stać się chwastem lub częściej - przyczynić się do jego wzrostu. Bo przecież "tolerancja" nie znaczy "akceptacja". Jeśli postaramy się Go zrozumieć, zauważymy, że na ziemi, a więc i w każdym człowieku zło i dobro są wymieszane. "Na ziemi od miliona lat, dobro walczy ze złem". Człowiek tego nie rozstrzygnie i niech tego nie próbuje robić. Zło z dobrem jest tak zespolone, że przez wyciągnięcie chwastu moglibyśmy uszkodzić pszenicę. One są często mylone. A przy tym zło może też odegrać pozytywną rolę mobilizującą dobro.
"Gdyby Bóg natychmiast niszczył zło, wtedy ludzie służyliby Mu, bo by się bali nieszczęść". To nie ma nic wspólnego z wiarą. On nie chce mieć też nic wspólnego z "pszenicą", która nią się stała z przymusu albo ze strachu. "Jeśli chcesz" To nie te motywacje. Wreszcie - bo jest Bogiem Miłosiernym, czeka cierpliwie na autentyczne nawrócenie. Wie dobrze, ilu ludzi dzięki takiej "taktyce" stało się lepszymi. Strzeżmy się również przed określaniem Go jako "słabego". Jego cierpliwość jest ogromną siłą. Dowiódł tego na Golgocie, a jeszcze dowiedzie, gdy pośle swoich aniołów, aby wiązali i palili chwasty. To będzie ogromna praca. Wtedy nie rozczulą Go nawet przeraźliwe jęki, zgrzytanie zębów, ani żadna nawet najszczersza łza. Czas żniwa już się rozpoczął.
Drugie pytanie dotyczy samego pochodzenia zła, kto jest jego autorem? Bóg sieje tylko dobro. Filozoficznie możemy powiedzieć, że zlo jest brakiem dobra. Aniołowie w Raju odmawiając Bogu służby, czyli dobra, zapoczątkowali zło. Nie ma dwóch "kreatorów", dwóch bogów: Bóg dobra i bóg zła (takie mylne mniemanie było i jest podstawą ruchów satanistycznych; także bogu zła trzeba oddawać cześć), taki dualizm jest sprzeczny sam w sobie.
Kiedy Jezus mówi o kwasie - mówi o nas, chrześcijanach. "Mąką" są ci, na których mamy wpływać swoim przykładem, pośród których żyjemy. Którzy nie doświadczyli jeszcze wpływu "kwasu", a spotykają się tylko z neutralizującą obojętnością z naszej strony. W wypełnianiu zadania, "zakwaszania", grożą dwa niebezpieczeństwa. Jedno, to obawa o swoją wewnętrzną siłę ("co ja mogę sam"), taka postawa wiedzie do izolowania się i tworzenia bezużytecznego "getta" samozadowolenia. Drugie niebezpieczeństwo, to zastosowanie niezdrowej taktyki wiodącej do licznych i łatwych kompromisów, do niewyraźnej unifikacji, do ciągłego "upodabniania" się: "Zawsze możemy się dogadać". Grozi to wchłonięciem przez motłoch i utożsamieniem się z nim. A Jan Chryzostom powiedział: "Jeśli dwunastu ludzi zakwasiło ziemię, jakim bezużytecznym kwasem jesteśmy my, kiedy jest nas tylu, a nie możemy nawrócić tych, z którymi żyjemy - chociaż taka liczba, jaką stanowimy, mogłaby jako kwas wystarczyć na tysiąc światów". Tertulian powie: "Jesteśmy od wczoraj a już jesteśmy wszędzie. W wojsku, na urzędach i na dworach królewskich". W szkołach, parlamentach. Czy ta "niewydajność" i pasywność nas nie zastanawia? To jest oczywista "wymówka" i wyzwanie pod naszym adresem.
Za bardzo jesteśmy skoncentrowani na Kościele jako organizacji ("instytucji"), a niejako organizmie. A także na sobie!? Kościół rośnie Bożą siłą, a nie ludzką, zewnętrzną. Element ludzki był i jest tylko czynnikiem zgorszenia i zła. A my mówimy, że "to Kościół!" Tworzą go ludzie, którzy są grzeszni i popełniają błędy (oczywiście można podyskutować, czy nie mogli oni zapobiec temu, czy tamtemu złu). Tak jak ziarnko gorczycy rządzi się podobnymi prawami, posiada wewnętrzny dynamizm ("z małości ku wielkości"), tak Kościół budować należy z drobnych, pojedynczych czynów, z pokornego myślenia o sobie i dobroczynnych wpływów wynikających ze spotkania z innymi (potężne egipskie piramidy składają się z pojedynczych głazów). Dopóki żyjemy możemy wymieniać swoje role. Dążyć do stawania się "pszenicą". Ale czy tę możliwość będziemy mieli jutro - nie wiemy! Nie odkładajmy wykonania dobra. Możemy nie zdążyć. Nasze wnętrze nie lubi zwłoki. Aby się dobro objawiło, trzeba nieraz czekać bardzo długo. Oby nie spotkali nas za wcześnie Boży "żniwiarze". "Chwasty" spalą bezlitośnie. Dajmy "ziarnu pszenicznemu" przynajmniej czas spokojnego wzrostu. W sprawach ducha pewnych etapów nie można przeskoczyć. Tu jest tak, jak w przyrodzie, potrzebny jest czas. Boży zamiar i plan, w którym "czasem" są właśnie pojedyncze czyny, będące etapami wzrostu "ziarna".



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
C5 zwykly (do 16)
A5 zwykly od n17
B5 Zwykly (do 16)
pozwol mi przyjsc do ciebie
wytyczne do standar przyl4
FAQ Komendy Broń (Nazwy używane w komendach) do OFP
Drzwi do przeznaczenia, rozdział 2
53$2403 specjalista do spraw szkolen
Do W cyrkulacja oceaniczna II rok
powod do rozwodu (2)

więcej podobnych podstron