2. Niedziela zwykła (J 2,1-12)
KANA GALILEJSKA
"W Kanie Galilejskiej objawił swoją chwałę". Pewna uboga rodzina zaprosiła Jezusa i Jego uczniów na wesele. W trakcie uczty okazuje się, że zaczyna brakować wina. Maryja - obraz troskliwego i zanoszącego swoje prośby Kościoła - zwraca się do Syna, Ona wie, że Jemu można powiedzieć wszystko. Jezus także wie, że najważniejszym cudem jakiego ma dokonać będzie śmierć na krzyżu i jego chwalebne zmartwychwstanie. Stąd to Jego zapytanie: "Czy to moja lub Twoja sprawa, niewiasto?". Nie chce dać się zepchnąć na pozycję jedynie cudotwórcy, czego wciąż dopominał się lud: "Żaden znak nie będzie mu dany, oprócz znaku Jonasza". I teraz Maryja wypowiada swe, chyba najpiękniejsze słowa: "Zróbcie wszystko, cokolwiek wam powie". Objawia się tu niedostrzegana przez nikogo ogromna delikatność i mądrość Maryi. Jezus nie może oprzeć się tej sugestii Maryi, gdyż Jej słowa współgrają z Jego najgłębszą istotą - bycia pomocnym człowiekowi. Nie wiemy czy dostrzeżono przemianę bezwartościowej materii w bezcenny dar. Ewangelista zdradzi nam tylko, że "uwierzyli w Niego uczniowie", dla Jezusa jest to jedyne osiągnięcie godne tego miana. Później wiele cudów wzbudzi powszechną sensację,utrudniając Mu wypełnianie misji.
W normalnym biegu wydarzeń nie potrzeba specjalnych interwencji Bożych. Świat przyrody otrzymał od Boga prawa natury i instynkt. A człowiek otrzymał rozum, którym ma się kierować - w ten sposób Bóg niedostrzegalnie kieruje światem i człowiekiem. I może dlatego tak wielu ludzi żyje tak, jakby Boga nie było i wydaje im się, że Go nie potrzebują. A tak często zdarzają się sytuacje w dziejach narodów lub życiu człowieka, że daje się słyszeć wołanie: "Gdzie jest nasz Bóg? Czy już o nas zapomniał?", a nawet odzywają się zarzuty: "Gdyby Bóg istniał nie dopuściłby do tego!". Aby do "tego" nie dopuścić Bóg posyłał do ludzi swoich proroków, którzy stawali się "głosem sumienia". Jak w przypadku proroka Izajasza. Dostrzega on niechybny upadek i nieszczęście narodu.
Cud ten nie tylko był pierwszym, ale i bardzo niepodobnym do innych. Powiemy: on wcale nie zaspakajał podstawowej potrzeby ludzkiej, jak uzdrowienie czy choćby egzorcyzm, ściślej mówiąc - nie był konieczny. Nie ratował życia czy zdrowia człowieka. Ukazuje raczej bezgraniczną wszechmoc Boga oraz Jego głęboki humanizm. Był to cud bardzo wyraźny. Inne cuda Jezusa bazowały na normalnych procesach przyrody, prostowały ją, odwracały, bogaciły - tak było z połowem ryb, uzdrowieniem czy też z rozmnożeniem chleba. Ten był całkowitą przemianą materii. Eliasz u wdowy w Sarepcie posłużył się naczyniami do pokarmów oraz jakimiś "resztkami". Jezus w Kanie nawet na naczynia do napoju wziął stągwie przeznaczone do oczyszczeń. Chciał pokazać przez to, że tylko Jego słowo się liczy i wystarczy, by woda winem się stała.
Jakaż analogia do Mszy św., którą przeżywamy w tej chwili. Dzięki słowom Chrystusa, powtórzonym przez kapłana, Duch Święty sprawia cudowną przemianę - chleba w Ciało, wina w Krew. To wielka nauka. Uwierzyć, nie tracić nadziei, choćbym był niczym, mogę stać się kimś, gdy uwierzę słowom Chrystusa. Choćbym był tak bezbarwnym jak woda, mogę stać się złocistym i o cudownym smaku. Tylko zawierzyć słowom Chrystusa. Ponieważ największe nieszczęścia i łgeści, które dziś prześladują ludzkość rodzą się w rodzinie, jesteśmy zmuszeni - jeśli kochamy siebie i drugich - uważnie słuchać, rozmyślać, obserwować. Jeśli twoje małżeństwo jest szczęśliwe albo jesteś szczęśliwy bez niego, nie zapomnij rozglądać się wokół siebie i wsłuchiwać się w rozmowy tych, z którymi się spotykasz. Po to Pan Bóg dał nam wzrok i słuch, byśmy dobrze widzieli i słyszeli, co dzieje się obok nas. Jeśli będziemy patrzyli tak jak Ona, z pewnością stwierdzimy, że wielu osobom brakuje już "wina". Pozostała im już tylko woda.
Tolerują się wprawdzie, znoszą wzajemnie, ale ta pierwotna radość i entuzjazm jest już poza nimi. Niczego się wtedy nie obawiajmy! Zwróćmy się przez Nią do Jezusa i powiedzmy: Panie nie mamy już wina. Musimy zacząć się modlić. A dopiero potem powiedzmy tym ludziom: Jeśli macie szczerą wolę wydobycia się z tej przykrej sytuacji, "zróbcie wszystko, cokolwiek wam powie". I znowu będzie wino, i może lepsze, niż to pierwsze. A powie wam to na modlitwie, w ciszy, w uważnie słuchanym Jego słowie. Dla św. Jana cuda Jezusa objawiają chwałę Syna, obecność Ojca w Nim, a nawet Jego przyszłe zmartwychwstanie. Ponadto znak dany w Kanie ukazuje posłannictwo Jezusa. Na weselu, gdzie osoby małżonków pozostają jakby w cieniu, wszystko odbywa się tak, jakbyśmy obchodzili tajemnicze zaślubiny Jezusa z Jego Kościołem. On nadaje charakter temu weselu. Kościół reprezentowany jest przez Maryję, uczniów i zaproszonych gości. Jezus jest tutaj Oblubieńcem, który sam ofiaruje wino, którego tamten nie zdołał zapewnić.
Zwykłą wodę Jezus przemienia w szlachetne wino Nowego Przymierza. Ono jest zdolne rozrywać bukłaki. (Łk 5, 37). Jest to wspaniałe wprowadzenie do tematu Eucharystii.
Jest rzeczą prawdopodobną, że podczas długich wieczorów spędzonych w Nazarecie Jezus opowiadał Maryi, jak chciałby być wszystkim dla wszystkich.
4. Niedziela zwykła (Łk 4,21-30)
JEZUS ODRZUCONY
Chyba dość jednoznacznie jawi się temat naszych rozważań. A w sposób jednoznaczny wynika to ze słów Chrystusa, kiedy mówi On o niezrozumieniu prorockiego orędzia zwłaszcza tam, gdzie prorok jest osobą znaną. Jego rodowód ma świadczyć o tym, że jest On jednym z nas, "takie same błędy popełnia", "niech nam nie mówi, co mamy robić": "Lekarzu ulecz samego siebie". W tym wypadku Jego pochodzenie świadczy na Jego niekorzyść, a zwłaszcza na niekorzyść tego, co mówi. Bo jeśli nie chce się mieć do czynienia z Bożą Prawdą, która jest wymagająca, wynaleźć można wiele pretekstów i odejść odwróconym plecami.
Prorok Jeremiasz - już samo jego powołanie świadczy o niezwykłości tego człowieka. Wydaje się czynić ono z proroka "nieznośnego mściciela" dobrego nastroju i grzesznego spokoju. Polubiliśmy "stojącą wodę". Będzie musiał się więc on spierać ze wszystkimi, z władzą i z ludem. Będzie siewcą niepokoju i niejednokrotnie będzie burzył spokój sumienia (tylko chwiejnych sumień!) jak nie całego ludu, to przynajmniej poszczególnych ludzi. Zwróci przeciwko sobie tych, którym bardziej odpowiadają uspokajające środki i okrągłe mowy polityków, niż radykalne wymagania Boga. Zachwieje niestabilnymi "fundamentami". Potwierdzi on to, że "lepiej" jest u boku uczonego kazuisty i teoretyka-idealisty, niż w zetknięciu z autentycznym wyrazicielem Słowa Bożego. Bo święty nie pozostaje długo spokojny i burzy właściwie niespokojny - "święty spokój". W obliczu tych ludzi, Jeremiasz będzie musiał trzymać się jak mur spiżowy, sam przeciwstawić się wszystkim. Tak jak mu Bóg obiecał, jego siła pochodzić będzie od Boga. Bo nie ma proroka z własnej woli, ale to sam Bóg powołuje i kształtuje do tak trudnej misji. Polityk szuka zawsze swego ograniczonego powodzenia. Prorokowi chodzi o "powodzenie" Boga.
Prorok według Pisma św. jest kimś, kto dokładniej poznał wolę Boga, komu Bóg pozwala lepiej widzieć swoje zamiary. Kto daleko do przodu widzi, dokąd zaprowadzić może grzech. Dlatego Pismo nazywa Go "Widzącym" lub "Posłanym". Prorok swoim zachowaniem narusza grzeszny spokój otoczenia, psuje mu niektóre zabawy, potępia lekkie i nieodpowiedzialne życie, przestrzega i nawołuje drugich, aby się opanowali oraz zaczęli żyć inaczej. Staje się wtedy nie łubianym, a nawet znienawidzonym. Bóg wiele żąda od proroka: nie wolno mu się lękać ani "królów judzkich", ani "kapłanów", ani "ludu tej ziemi", nie wolno tak łatwo ulec konformizmowi - w przeciwnym razie Bóg sam napełni Go lękiem przed wszystkimi. Przez swoją zdolność widzenia rzeczy tak jak się mają, pozostaje wiernym Bogu. Staje się obcym między swymi. A że zazwyczaj pochodzi z tych najskromniejszych, spotyka się z pogardą - nie ma tytułu naukowego, wysokiego urzędu czy godności i nie urodził się szlachetnie. Więc się Go bagatelizuje, a jeśli tego nie można, to mu się zazdrości, a stąd do nienawiści już tylko krok. Nie chce się zbyt nisko kłaniać, nie jest dyplomatą i nie "owija w bawełnę", nazywa rzeczy po imieniu. Nie uznany, zmęczony, wyśmiany i zbity, ale przez miłość do Boga i ludzi zawsze zrównoważony, spokojny, zdecydowany, a w cierpieniu wytrwały.
Jeśli Jezus byl największym z proroków musiał dzielić ich los, zwłaszcza "wśród swoich". Gdy wypomniał swoim z gankom niewiarę i obłudę, wywołał w nich wielkie wzburzenie. Więc wypędzili Go z synagogi i chcieli zabić. Prawda może wyzwolić takie reakcje, "uderz w stół...". Byl to przedsmak tego, co za jakiś czas z Nim zrobią. Była to także zapowiedź tego, co my z Nim robimy, kiedy nie chcemy wyzbyć się naszych grzesznych praktyk oraz nałogów i wielu przy wiązań. Dzieje się tak wtedy, kiedy nie chce On czynić cudów na nasze zawołanie, kiedy mówi zbyt głośno i zbyt często, że to czy tamto nie wypada lub tego nie wolno. Wtedy wyrzucamy Go z serca, bo lepiej czegoś nie wiedzieć - "błoga nieświadomość", przecież ona zmniejsza odpowiedzialność moralną. Wyrzucamy Go z naszych rodzin nic nie dając w zamian, a nawet pobudzany innych, aby to samo czynili.
Nie oczekujmy od współczesnych "proroków", głosicieli Słowa, że będą nam prawili tanie komplementy. Nie powinni nas "głaskać" swoim słowem, ale nawet bulwersować i prowokować. Taka jest rola proroka zlecona mu przez Boga. W jego mowie nie ma koloru "szarego". "Niech wasza mowa będzie: tak-tak, nie-nie". Wszystko, co jest ponad grozi niebezpieczeństwem błędu, zastosowaniem niedopowiedzenia lub sprytnego wybiegu. Trzeba być, zwłaszcza dzisiaj, Bożym prorokiem, prorokiem Jego Orędzia, które może nie współgrać z naszymi oczekiwaniami i wyobrażeniami, naszej rzeczywistości nacechowanej kłamstwem, dwuznacznościami,brakiem prostolinijności, abyśmy nie zatracili smaku Prawdy i mieli odnośnik do naszych wartościowań oraz ocen.
Bóg posyłał proroków w dostatecznej ilości, a ostatnim największym był Chrystus. On niepokoi tych, którzy szukają grzesznego spokoju, którzy słyszą tylko to, co ich dotyczy i nic poza tym. Są i dzisiaj tacy prorocy. Szukamy u nich braku podobieństwa nam, które będzie świadczyć na niekorzyść ich samych i pośrednio będzie "neutralizowało" ich niewygodne orędzie. Jeśli nie w nich samych, to przynajmniej w tym, że ich bracia i siostry żyją wśród nas. Wśród zwykłych wierzących znajdują się niektórzy obdarzeni przez Boga tym nieprzyjemnym charyzmatem. Są posłani do środowisk, w których żyją i posiadają własne rodziny. Także i ci niech liczą się z tym, że przez swoją wierność Bogu i swoje uwagi tyczące innych nie będą przez wszystkich kochani.
Także my, którzy przyjęliśmy chrzest jesteśmy przeznaczeni, by oznajmiać światu, w jakim żyjemy, wolę Bożą, przez nasze słowa wyważone, przez przemyślane czyny i nikogo nie krzywdzące plany. Musimy świat pozbawiać grzesznego spokoju, wskazywać na niebo jako cel nam właściwy, na grzech jako zasadniczą przeszkodę w jego osiągnięciu , I dlatego nie dziwmy się, kiedy z powodu naszego chrześcijańskiego życia nie będą nas poznawać bliscy, "ciebie nie poznaję"! Będą nas usuwać z urzędów, ze szkól, może i nawet z rodziny. To było udziałem Chrystusa, będzie i udziałem Jego proroków. Jeśli to nas bezpośrednio nie dotyczy, to miejmy się na baczności , byśmy kogoś obdarzonego tym charyzmatem nie odrzucili. Wszystkich ludzi na naszej drodze stawia Bóg, Nikt na niej nie pojawia się przypadkowo.
5. Niedziela zwykła (Łk 5,1-11)
MOC WEZWANIA
Ta scena kryje w sobie dwa aspekty. Pierwszy - to prostota środków użytych przez Jezusa w tym niewątpliwym cudzie, drugi aspekt - to doniosłość tego wydarzenia, jego konsekwencje. Różnica między tym, kto został wybrany do przekazywania tego wspaniałego posłannictwa, a światowym rozgłosem jakim się ono odbiło i odbija daiej. Kiedy Łukasz pisze to opowiadanie już wie, że Jezioro Galilejskie jest nie mniej znane, niż Morze Śródziemne, I że sieci tych rybaków rozciągają się na całym świecie ludzkiego losu. Ten ruch jeszcze się rozszerza i obejmuje już prawie całą ziemię. A wszystko zaczęło się w tymgpało znaczącym miejscu, w bardzo kruchej łódeczce, gdzie powierzone zostały tym prostym ludziom największe tajemnice ludzkiego losu. Oto pokora i wielkość Boga.
Te trzy czytania dzisiaj odczytane są historią powołań. Jawi się coś niesłychanie wielkiego, że do współpracy z Bogiem zostaje wezwany człowiek. Odnieść można takie wrażenie, jakby bez człowieka Bóg solne rady nie dawał. Ale z drugiej strony, zauważmy jak wielka i subtelna jest miłość Boga, który raczy dzielić się z człowiekiem aktem zbawienia.
Bardzo malownicza i apokaliptyczna zarazem jest wizja proroka Izajasza. Nieskończony majestat Boga, a jednocześnie zakłopotanie: "Kogo poślemy?". A przeżycia Izajasza są wielkie i głębokie, bo zobaczyć Boga i Jego chwałę w takiej postaci - to oznacza śmierć. Grzeszność i brud ludzkiego serca oznacza brak spokoju wobec takiej Nieskończoności, jaką jest Bóg. Rzeczywiście uświadomić sobie musi swoją małość i niedoskonałość, bo tylko wtedy może dostrzec wspaniałomyślność Boga. Tam, nad jeziorem, Bóg przemówił do człowieka jego własnym językiem - do rybaków poprzez sieć pełną ryb. Piotr zrozumiał ten język i upadł na kolana. Upadł na kolana i jednocześnie wyznał swoją grzeszność - został powołany. To była zapowiedź wielkiego napływu ludzi do Kościoła Chrystusowego. Piotr będzie to widział i będzie dawał świadectwo o wszystkich czynach i słowach Jezusa. Tu wszystko ma swoją logikę oraz swój porządek.
Paweł natomiast przytacza całą listę osób, które były naocznymi świadkami Chrystusa Zmartwychwstałego. To są dla Apostoła wystarczające podstawy jego wiary i taką wiarę innym przekazuje. Na jego osobie uwidacznia się bardzo wyraźnie ogrom tajemnicy Bożego wezwania i odrębność Jego ekonomii. W zestawieniu z innymi - Paweł wydaje się być najmniejszym i ostatnim, był przecież prześladowcą Chrystusa. A mimo to, Pan Go wezwał i on bardzo dobrze dostrzegł Bożą wspaniałomyślność, dlatego będzie wołał: "Biada, jeśli nie będę głosił Ewangelii". Zrozumiał to, że musi się stać ostatnim jako widowisko dla świata i aniołów, jak śmieci wyrzucone poza miasto, bo w ten sposób okaże się jeszcze bardziej, że naczynie gliniane nie może przysłaniać skarbów, które kryje.
Wszystko jest łaską Pana. Możemy powiedzieć o sobie, że jesteśmy pełni łaski. I niejednokrotnie mówimy o zasługach wobec Boga, o zasługiwaniu sobie na jakiś dar. Pewnie to wszystko wymaga znoszenia spiekoty i ciężaru dnia. Nie możemy jednak popełnić błędu robotników pracujących w winnicy, którzy według własnych miar zostali - jakoby w jakiś sposób - niedocenieni. Wszystko jest łaską, nawet to, co było lub jest bolesnym oczyszczeniem, rozżarzonym węglem, który choćby palił boleśnie, jest podany łaskawą ręką wysłannika Bożego. I to jest dla naszego dobra.
Pomyśl, jak Pan ciebie powołuje, jak przychodzi do twojego miejsca pracy, przemawia twoim językiem, twoją myślą, przez ludzi z którymi się spotykasz, objawia się i wzywa ciebie w sposób, który jest ogromną tajemnicą.
Dlaczego tak się dzieje? Na to pytanie nie otrzymamy odpowiedzi: my, dla których tajemnicą pozostanie i Pan, i drugi człowiek, i my sami. Tylko Pan zna serce ludzkie i tylko On przyjmuje wypowiadane bądź milczące wyznanie wiary i swojej małości. A może nie powinniśmy dociekać planów Bożych tylko popatrzyć na ludzi, którzy realizują to nowe jakościowo życie. Wówczas odnajdziemy być może Izajasza nie pozwalającego Bogu się zastanawiać, tylko wyrażającego swoją gotowość: "Oto ja, poślij mnie". Odnajdziemy Piotra, który odrzuca pewność dnia dzisiejszego i idzie za Jezusem.
Odnajdziemy także Pawła, który został wydźwignięty z niechlubnej przeszłości, ale świadomego tego wielkiego dzieła, które jest dziełem Boga i jego samego: "a dana mi łaska Jego nie okazała się daremna". Musimy sami odnaleźć Pana nad jeziorem naszych marzeń, w świątyni naszych wartości i idei, na drodze zaspakajanych własnych ambicji. Bo to właśnie oni, mali i niegodni, o nieczystych wargach stali się opokami i prorokami. To przekracza nasze myślenie i wyobrażenie. To Pan przez swego anioła oczyszcza wargi Izajasza i każe zawierzyć Piotrowi wbrew zdrowemu rozsądkowi i zarzucić sieci na głębię nieznanego. To Pawła rzuca w pył drogi i zabiera mu wzrok ambicji, spekulacji, a daje wzrok wiary.
Jest to dramat ludzkiej świadomości o dialektycznej rozbieżności między tym, jaki jestem, a jaki powinienem być. Każdy może ją w sobie odnaleźć zwłaszcza, gdy odnajdujemy Boga, bo wtedy człowiek odnajduje siebie, to znaczy uświadamia sobie skąd jest, dokąd zmierza, jakimi środkami ma się posłużyć, że istnieje kara i nagroda, niebo i piekło. Oni to sobie uświadomili: Izajasz, Paweł i Piotr.
Czyż nie celowo Jezus wybrał właśnie rybaków? Rybak większą część życia spędza na morzu, jest człowiekiem odwagi i cierpliwości. Potrafi czekać i bez znużenia powtarzać te same czynności. Nie wie, czy po nocy połowu powróci do domu. Taki ma być wyznawca Jezusa: musi poznać smak długiego oczekiwania, gdy często przyjdzie mu łowić tylko wodorosty rozczarowań i goryczy. Jednak na słowo Chrystusa ochocza zarzuca sieci. I nie wahajmy się zarzucić je tam, gdzie być może już "łowiliśmy", do człowieka pogrążonego w tgju trzeba docierać bardzo długo i delikatnie. A my Boga nie staramy się nawet pytać: "gdzie i jak zarzucić?". Gdy to się dzieje jesteśmy zaskoczeni, tak jak oni, rezultatami. Bo za bardzo skupiamy się na tym, jakich ludzi chcielibyśmy "złowić". I tak tworzymy sobie świat imaginacji i odległych ideałów, a za mało zwracamy uwagę na intencję "połowu". Na ludzi, z którymi faktycznie dzielimy nasze radości, miłości i smutki. Tak dochodzi do zderzenia świata marzeń z prozą życia, naszymi rzeczywistymi racjami.
Przeżywamy rozczarowania i frustracje. Tracimy radość życia. Wobec tego cudu Piotr przeżywa porywające doświadczenie. Izajasz przeświadczenie o bliskości Boga takiej, że w jednej chwili uświadamia sobie swoją słabość i skażenie. Piotr w Jezusie odczuł Boga jednocześnie całkowicie odmiennego, świętego, który przyciąga i który spala, jest tym, dla którego warto wszystko poświęcić. W istocie świętość Boga, jak i Jego chwała są tylko bezmiarem Jego miłości. Jest tą Siecią, którą powierza ludziom, by łowili te nędze jakimi my jesteśmy: "Ryby wszelkiego rodzaju". Taki jest sens słów Jezusa skierowanych do Piotra: "Odtąd ludzi będziesz łowił". Wszystkich dobrych i złych,czystych i nieczystych. Czy w czasie wypraw misyjnych Piotr nie zatęsknił za sieciami, które porzucił nad Jeziorem Galilejskim? Być może, ale nigdy do nich już nie powrócił.
6. Niedziela zwykła (Łk 6,17.20-26)
BŁOGOSŁAWIEŃSTWA I PRZEKLEŃSTWA
Czy aby nie istnieje w nas skłonność, aby osądzać i dyskredytować ludzi majętnych, którzy kojarzą się nam jednoznacznie z ewangelicznym bogaczem? To błędne i opaczne, wąskie spojrzenie na dzisiejszą Ewangelię. Oni nie są definitywnie przekreśleni przez Jezusa. Jeśli wymagają naszego współczucia to z innego powodu. Zbytnie uogólnianie jest też nie na miejscu. Bo tutaj wypowiedziane: "biada" oznacza jedynie większą trudność, wskazuje na przeszkody. A może jest stwierdzeniem istnienia większych przeszkód na drodze do zbawienia dla takich właśnie ludzi?
Aby nie obracać się wokół tematu bogactwa, który jest niebezpieczny, bo bardzo szeroki i może być tylko pejoratywnie pojmowany, trzeba wskazać na wybitnie negatywne jego cechy. W tym procesie stawania się "bogaczem" i w tym znaczeniu, w jakim użył go Jezus należy wskazać na pewne etapy.
Etap pierwszy: z serca do oczu. Bogactwo nieodwracalnie uszkadza spojrzenie na świat wokół, na bliźniego. Nasuwa na oczy zasłonę, przez którą nie widać drugiego człowieka lub widzi się go w sposób niewłaściwy (a dla nas wygodny!). Bogacz chciałby, aby biedak nie istniał. Nie byłoby wyrzutów sumienia i nie prowokowałby jego inercji, samozadowolenia w kwestii miłosierdzia, którą można sprowadzić do jałmużny. Teraz wystarcza właśnie jałmużna dana "od czasu do czasu". Błąd polega na tym, że widzi się ubogiego, ewentualnie jako narzędzie, sposób, dzięki któremu można zasłużyć sobie na zbawienie. Gdy pieniądz przechodzi z serca do oczu obraz ubogiego nieuchronnie staje się fałszywy i utrwala się jako taki. Utrwala się błędny obraz ubogiego.
Etap drugi to: z oczu do rozumu. Bogacz zaczyna wszystko widzieć w kategoriach wymiernych. Wszystko przelicza. Jego myślenie jest zdominowane przez pieniądze i korzyści. Staje się lichwiarzem. Jego patrzenie i myślenie jest zdominowane przez przyjemność. Jedno jest pewne, "ubodzy" tylko materialnie (bo należy widzieć diametralną różnicę między ubogim materialnie a ubogim na duchu oraz "ubogim duchowo") cieszą się większą aprobatą Boga. Po prostu pozbawieni oni są zbędnego balastu, jakim mogą być (ale nie muszą!) majętności. Wszystko jest na swoim miejscu. Pozbawieni są tego, co odwraca ich uwagę i czasami bezgranicznie absorbuje. Takim więc ubogim można nawet zazdrościć, gdyż pozbawieni są niebezpieczeństwa przesunięcia akcentu. Bo właśnie "grzech pierworodny" bogacza polega na tym, że wstawia on Boga w nawias. Wszystko inne, a dopiero na samym końcu Bóg. Bogacz mniema, że może wszystko nabyć za pieniądze. Jeśli nawet uda mu się kupić czyjeś poglądy, to nie uda mu się kupić czyichś uczuć - choć on sam jest przekonany, że i to potrafi. A przecież to nie jest możliwe. Należy takiego bogacza przeciwstawić "ubogiemu w duchu", to znaczy komuś, kto wie jak daleko można się posunąć w mniemaniu o sobie, o swojej jakoby wielkości. Kto widzi siebie jako równego wśród innych i nie potrafi się wywyższać. Niekoniecznie to zdominowanie przez środki materialne należy odnosić do osoby majętnej! Można być spokojnym o swoje zbawienie będąc bardzo majętnym. Tu chodzi o to, czy ktoś dokonuje przewartościowania swojego myślenia, czy potrafi zachować odpowiedni dystans. Nie chodzi więc o stan majątkowy, ale o stan ducha!! Można także być "bogaczem" będąc bardzo ubogim. Wtedy zwłaszcza należy się współczucie. Zrewidujmy więc nasze patrzenie na bogacza ewangelicznego.
Etap trzeci: to z rozumu do całej osobowości. Pieniądz dokonuje opanowania całego człowieka i wykonuje ostatnią operację. "Wypędza człowieka" (E. Mounier). Pozbawia go resztek człowieczeństwa. W miejscu jego człowieczeństwa osadza monstrualną karykaturę - egoizm. I to już jest finał,którego wszyscy się obawiamy. Ten, który przebędzie te etapy jest tym, któremu należy się nasze współczucie. Z serca do oczu - człowiek pozbawiony zostaje prawdziwego obrazu rzeczywistości, żyje w fałszu. Z oczu do rozumu - taki ktoś jest nieautentyczny, ciągle musi grać, udawać i nie widzi właściwie swojego miejsca w ramach historii i w życiu. Z rozumu do całej osobowości - pozbawienie takiego człowieka Boga, który nie może istnieć w takiej chorej osobowości. "Albo Bóg albo pieniądz", jeśli on panuje w sercu, natychmiast Bóg się stamtąd "wyprowadza". Taki "bogacz" staje się nieszczęśliwym człowiekiem. Właściwie jest kimś bardzo biednym.
Pomimo to, istnieje szansa zbawienia bogacza, może nawet większa niż niejednego ubogiego. Polega ona na uznaniu ubogiego (nie tylko deklaratywnie! - słownie) i na przyznaniu mu równorzędnej pozycji. Broń Boże! Nawet nie próbujmy traktować ubogiego jako "środka" do zbawienia! A niektórym to się zdarza! Jako stopnia na tej drodze. Trzeba Go uszanować, a nie wyświadczać mu dobrodziejstwa. Okazać mu cześć, a nie jałmużnę. Bo może się okazać, że ten, którego ty obdarujesz i przygarniesz nie będzie miał pieniędzy, ale w tobie ujawni brak sprawiedliwości. Jeszcze gorszą biedę. Nie módl się więc o powodzenie materialne ani nie zazdrość innym, bo tak wchodzisz w konflikt z Ewangelią. Módl się raczej, być może wraz z ubogim: "Boże uwolnij mnie od mojego bogactwa. Od tak iej złej dominacji. Daj mi łaskę dzielenia się". Może długo tak będziesz musiał się o to modlić? Nie trać zapału. Pierwsza intencja jest najważniejsza. To u Boga się bardzo liczy.
7. Niedziela zwykła (Łk 6,27-38)
NAJTRUDNIEJSZE PRZYKAZANIE
Ogólnie można powiedzieć, bez większej pomyłki, że teksty dzisiejszej niedzieli mówią o wielkoduszności. Tę cnotę, czyli sprawność ducha, znali i podziwiali już filozofowie pogańscy i wszyscy etycy. W Starym Przymierzu zyskuje ona nadspodziewanie duże uhonorowanie i podkreślenie. W osobie Chrystusa, w Jego słowie, w formie miłości nieprzyjaciół, którą zalecał, stanie się wręcz naśladownictwem samego Boga.
I tak, Dawid miał sposobność zabić swego wroga Saula, który Go prześladował. Tak też zostało mu to doradzane przez Abiszaja i to się godziło z czystą logiką działań wojennych, choć nie tylko. Nie uczynił tego - powiemy - przez wielkoduszność, ale podał dziwne uzasadnienie: "Któż podniósłby rękę na pomazańca Pańskiego, a nie doznałby kary?" To uzasadnienie jest tu wystarczające. Nic przeciwko Bogu. To Go pobudziło do wielkoduszności, jakiej nie okazuje się wrogom. Wszystkie środki do celu dobrego są zasadne.
Jeżeli tutaj pobudką do tego czynu były, powiemy, raczej zewnętrzne racje, to Jezus będzie mówił o postawie serca, kształtowanej na wzór samego Boga. I nie jest to wyraz jakiejś abstrakcyjnej dobroci Boga wyniesionej ponad nasze życie, ale głęboko osadzonej w realiach naszej doczesności. Przykładem jest śmierć Jego Syna. Jezus odnosi się do ograniczonej ludzkiej wielkoduszności (wielkoduszność licząca na odwzajemnienie) i przyrównuje ją do wielkoduszności samego Boga -wielkoduszności bezinteresownej.
Jest w człowieku dziwny pęd do zemsty, który czasem wykorzystuje on w sposób wyrafinowany i przebiegły. Do takich sposobów należy niszczenie wizerunku wroga, uczynionego w formie na przykład lalki; niszcząc to wyobrażenie sądzi się, że szkodzi się w jakiś sposób tej osobie, którą ono przedstawia. Aby zatrzymać ten ludzki pęd do ujarzmiania innych i powalania na ziemię wrogów, Pan Bóg w Starym Testamencie ustalił granicę mściwości, tzw. prawo odwetu: "Oko za oko, ząb za ząb, życie za życie". Prawo to spotykamy w prawodawstwie innych krajów starożytnego Wschodu. Trzeba przyznać, że jest ono twarde, ale w gruncie rzeczy sprawiedliwe. Utrzymywało w ryzach moralność i bezpieczeństwo. Opiera się ono na zasadzie moralnej, według której wina powinna być ukarana proporcjonalnie. Bóg jako Dobry Pedagog zniża się do człowieka, do jego słabości, a zarazem stawia nowe wymagania. "Przeszkadza" On w ten sposób temu, aby za wyłupione oko nie wyłupywano przez zemstę obu oczu przeciwnikowi, aby nie mordowano całej rodziny lub rodu za zabójstwo jednego członka. Musimy o tym pamiętać, że wtedy panowały takie okrutne zwyczaje, że Izrael był ludem brutalnym i prymitywnym, który dopiero co wyszedł z epoki niewolnictwa, a Mojżesz jako ich prawodawca nie mógł żądać więcej.
O wiele dalej poszedł Jezus żądając zupełnego zaniechania myśli o zemście., Jeśli cię kto uderzy w policzek, nadstaw mu i drugi". Ten Jego imperatyw absolutnie nie wyklucza zasady prawa do obrony koniecznej. A nawet więcej - żąda miłości nieprzyjaciół "módlcie się za tych, którzy was oczerniają". Daleki jest od rozważań natury psychicznej, ile nas może kosztować takie traktowanie tych, którzy do tej pory byli naszymi wrogami. Wystarczy, że Bóg tak czyni: "On zsyła deszcz na sprawiedliwych i niesprawiedliwych". Jezus wznomsię nad poziom ludzkiej wielkoduszności, ponieważ jest sam darem Bożej miłości dla wszystkich ludzi, także grzeszników. I czyni On wszystkich "pomazańcami Bożymi", "nietykalnymi" - którzy są obdarzeni tą właśnie miłością. Kim Saul był dla Dawida, tym dla nas jest każdy bliźni namaszczony przebłagalną ofiarą śmierci Jezusa w sakramencie chrztu . W ten sposób wielkoduszność jako coś niezwykłego, staje się w chrześcijaństwie czymś oczywistym i codziennym. Nie wynoszę się ponad innych ze swoją wielkodusznością, ale uświadamiam innym, że sami zawdzięczamy wszystko wielkoduszności Boga.
Człowiek biorąc swój początek z materialności, chociaż czuje się wyniesiony ponad tę rzeczywistość, pozostaje zawsze "ciałem ziemskim", nosi w sobie piętno norm panujących w przyrodzie: jego miłość zawsze bierze początek z własnego , ja". Chodzi o postawienie temu racjonalnych granic.
Praktycznym zastosowaniem takiej czynnej miłości w stosunku do wroga, jest unikanie wyzutego z miłości sądzenia. W tym wypadku motywacją jest motywacja "religijna": "Nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni; nie potępiajcie, a nie będziecie potępieni". Taka postawa jest dopiero wyróżnikiem spośród świata pogańskiego: "Jeśli bowiem miłujecie tylko tych, którzy was miłują, jakaż za to dla was wdzięczność? [...]
1 grzesznicy to samo czynią". Przez miłość nieprzyjaciół wyrywamy się z ciasnoty i ograniczoności ludzkiego losu, autodeterminacji, a przybliżamy się do Boga. "Bądźcie i wy doskonali jak doskonały jest wasz Ojciec niebieski". Jezus jeszcze raz u kresu swojego życia, daje nam przykład tej niełatwej postawy, kiedy modli się na krzyżu za tych, którzy odebrali Mu życie.
W dramatycznym przeciwstawieniu ukazany został "Adam" - czyli świat bez Boga i bez Zbawiciela, który ośmiela się uznawać człowieka za pana samego siebie i całego świata. To ten, który uważa, że dla urzeczywistnienia swego pełnego rozkwitu, aby siebie zbawić, wystarczy mu tylko wyciągnąć rękę ku "drzewu wiadomości dobra i zła", ku wiedzy, która wiemy wszyscy, zawodzi niejednokrotnie. Wiemy, co się stało z tym pierwszym "bożkiem z kruchej gliny" wypędzonym z raju. To właśnie jest humanizm pogański.
Zostaje mu przeciwstawiony nowy człowiek, nowy humanizm. Człowiek odkupiony w świętą noc "przejścia Pana". Ten nowy człowiek bierze początek w Bogu - Człowieku Zmartwychwstałym. Po pierwszym stworzeniu skażonym pychą pierwszego człowieka, wydającą się być nieodzowną, następuje drugie stworzenie, przepojone krwią Chrystusa - Pana. Na humanizm ateizmu otwiera się humanizm chrześcijanina, przesiąknięty wartościami ostatecznymi i na cywilizację najbardziej autentyczną,bo przenikniętą wątkami Boskimi.
Nie można słuchać dzisiejszej Ewangelii i nie odczuć pewnego podrażnienia. Kochać swoich nieprzyjaciół!? Czynić dobrze temu, kto mi uczynił źle!? Nie dopominać się zwrotu pożyczki!? Więcej jeszcze: "Temu, kto ci bierze płaszcz, me broń mu szaty". I chyba szczyt naiwności: "Temu, kto cię uderzy w policzek nadstaw i drugi". Czyż to nie znaczy, czynić nam życie ogromnie głupim? Zawsze byli i są ludzie bez sumienia; ich liczba wcale nie maleje! Przed nimi należy się bronić. W tym świecie bez skrupułów mam być pośmiewiskiem dla wszystkich? Dać się "zabić"? Jest to rzeczą zrozumiałą, iż Jezus nie chce mieć za uczniów ludzi riiespełna rozumu. Być mądrym zdolnością uniżania się. Bo po cóż było to porównanie do sprytu węża? Nie chce też On ośmielać spryciarzy i złych. Dotąd mam nadstawiać policzki, dopóki będę jeszcze widział oznaki dobrej woli i refleksji. Na swój sposób uderzający, paradoksalny i popularny Jezus chce wyrazić, że człowiek żyjący według prawideł Ewangelii, ma się kierować prawami "logiki Bożej", bo ludzka może okazać się zawodna i niewystarczająca. Wszystkie doświadczenia za sprawą i wiedzą Boga mają pomóc nam odkryć, gdzie jest właściwie nasze serce.
Łukasz jest nazywany ewangelistą miłosierdzia Bożego. Pisze o nim dużo i je podkreśla. Także tutaj określany jest jako ewangelista Boskiej czułości, która jest przejawem miłosierdzia. Właśnie miłość powstrzymuje od sądzenia, czyli od potępiania. Iluż to chrześcijan zapominając o tej zasadzie, zamiast otworzyć serce, by przygarnąć kogoś, kto tego potrzebuje, zgotowało im w swoim sercu trybunał, przeważnie skazujący, w którym osądza się bez śledztwa. Sądzi się bez wysłuchania stron, których to dotyczy, potępia bez odwołania. Karygodna mania nierozważnego i tendencyjnego osądzania: "Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni".
Wszyscy doświadczamy tego, jak bardzo wzmacniające jest przebaczenie. To ono rozszerza serce - potępienie je zamyka. Przebaczając upodabniamy się do samego Boga, gdyż On to "tylko umie" robić. To było wręcz "pasją" Jezusa, który przecież przyszedł "szukać tego, co zginęło" i to było Jego ogromną radością: "Idź w pokoju, twoje grzechy są odpuszczone". Nie był On skąpy w przebaczenie; dawał zawsze "miarą dobrą, natłoczoną i opływającą". Taka obfitość jest dla naszej małostkowości wyzwaniem i potępieniem.
Miłować bliźnich, aż do granic, w jakich On miłował. To byłoby nie do zniesienia, gdybyśmy nie wiedzieli, że ona pochodzi od samej Miłości Wcielonej. I jeśli w tym celu, aby się zbliżyć do doskonałości Bożej, nie będziemy czerpać z mocy sakramentów, próżne będą nasze wysiłki i starania. Miłość zobowiązuje bez granic. Wobec bliźgo mamy dług, którego nic nie umorzy. Inne są też Chrystusowe prawa. Nakazy, które zdają się naruszać porządek ustanowiony przez osąd ludzki . Każą bowiem kochać nieprzyjaciół, dobrze czynić złemu. Każą po otrzymaniu jednego policzka nadstawiać i drugi. Bo istnieje porządek innej sprawiedliwości, zależnej wszakże od postępowania tutaj, na ziemi. Jak ty tutaj przebaczasz, tak i tobie będzie przebaczone. Trzeba czasami zapomnieć o zdrowym rozsądku. Bo nie zawsze te dwa porządki: Boski i ludzki idą w parze. Niepełna jest nagroda, którą człowiek chciałby wyegzekwować od razu. Bóg daje inne, lepsze niespodzianki. Stokroć większą nagrodę można otrzymać.
8. Niedziela zwykła (Łk 6,39-45)
DRZAZGA
Problem jest tak stary jak sama ludzkość i dotyczy komunikacji międzyludzkiej , a dokładniej jej środka czyli języka, mowy. Do czego służy mowa nie mamy wątpliwości, jedynie chodzi o sposób w jaki ją wykorzystujemy. Jej przeznaczenie jest jednoznaczne - komunikacja prawdy. Ubogacanie człowieka tego, który nią się posługuje i tego, do którego chce się za jej pośrednictwem dotrzeć.
Jezus skierował do tłumu takie słowa: "Słuchajcie Mnie wszyscy i rozumiejcie! Nic nie wchodzi z zewnątrz w człowieka, co mogłoby uczynić Go nieczystym, lecz co wychodzi z człowieka - to czyni Go nieczystym".
Bo jedną z wielu cech jakie konstytuują człowieka jako istotę myślącą, inteligentną, przez którą człowiek wyróżnia się spośród wszystkich stworzeń żyjących we wszechświecie i góruje nad tymi istotami egzystującymi w sposób jedynie i co najwyżej instynktowny, sensytywny i który nie tylko stanowi, ale i decyduje o ciągłym stawaniu się człowieka jako istoty duchowo dojrzewającej i doskonalącej się w społeczności pośród ludzi - jest ludzka mowa. Pomijamy w tym miejscu zagadnienie doskonałości języka, który w pewnych przypadkach jest ograniczony, nie wyklucza jednak możliwości pełnego rozwoju. Mam tu na myśli ludzi, których język zewnętrzny, mowa służąca komunikowaniu się, jest w jakimś stopniu uszkodzona.
Co jest celem, do czego służy język w życiu codziennym, rodzinnym i czy jest tym samym narzędziem w dziedzinie życia religijnego? Znajdując odpowiedź na tak postawione pytanie dostrzeżemy, kiedy i w jaki sposób może dojść do niewłaściwego użycia z punktu widzenia dobra tego, kto się językiem posługuje i tego, kogo się nim pośrednio lub bezpośrednio dotyka. Kiedy język degraduje lub wywołuje dwuznaczności, popycha w konsternację i komunikuje nieprawdę - należy powiedzieć -nie spełnia swojej podstawowej funkcji. Sprzeciwia się temu, kto Go tak używa oraz przynieść może szkodę i krzywdę innym ludziom.
Nielogicznym byłoby i jest komunikowanie treści fałszywych, które nie mogą ubogacić drugiego człowieka, odbiorcy mojego słowa. Oczywiście suponuje to jakiś oddźwięk, odpowiedź partnera na mowę podmiotu mówiącego i porozumienie się oraz wzajemne ubogacanie się przekazywanymi myślami, pragnieniami i uczuciami tych, między którymi toczy się rozmowa, dialog.
A co stanowi odpowiedź Boga na mowę człowieka, którą jest modlitwa? W relacji do człowieka rozmawiającego jest nią laska Boża. Ona przekracza i pozostaje na płaszczyźnie niewspółmiernej do mowy człowieka. Z drugiej strony zauważmy, że rozmowa człowieka z Bogiem dokonuje się często bez słów i znaków, dokonując się w cichości ludzkiego wnętrza - w sumieniu.
Czymże jest ten wewnętrzny język człowieka? Jest widzeniem siebie, takim jakim jestem naprawdę, kim jestem tak dokładnie sam w sobie, bez zewnętrznych zniekształceń powodowanych przez naciski i uwarunkowania. Jest to wewnętrzne świadectwo człowieka o samym sobie i przed samym sobą. Noszenie siebie takim, jakim się jest autentycznie -innymi słowy jest to - język sumienia. Są to myśli, uczucia, pragnienia niesłyszalne na zewnątrz, nie jest to ani litera, ani dźwięk. Jest to sposób "traktowania siebie", język zatrzymany we wnętrzu człowieka. Jego cechą bardzo znamienną jest to, że jest on słyszalny przez Boga. Przybiera on uzewnętrznioną postać w słowie lub czynie, wchodząc przez to w bezpośredni kontakt z otoczeniem. Stanowi więc sposób traktowania otoczenia, odnoszenia się do niego. Teraz widzimy, że może tu być bardzo dużo niedociągnięć i nieuczciwości oraz nadużyć. Język zewnętrzny ujawnia, co się kryje w sercu człowieka, a to z kolei formułuje jego wewnętrzny język, mowę sumienia.
Tak w jednym jak i w drugim przypadku treścią przekazywaną ma być prawda. Jeżeli język sumienia, język wewnętrzny jest zawsze skierowany ku prawdzie, to język zewnętrzny może podlegać naciskom i manipulacjom. Prawda jest to zgodność języka wewnętrznego - sumienia z tym, co się myśli, z językiem zewnętrznym, tym co się mówi. "Nie na to dana jest mowa człowiekowi, aby zwodził innych, lecz by mową dawał poznać swoje myśli innym" (św. Augustyn).
Dlatego Chrystus upomina nas, aby nasza mowa była: "tak - tak, nie -nie". Bo co jest "ponad to, od złego pochodzi". Odnosi się to do kontroli myśli, jej czystości i autentyzmu. "Same słowa nie będą święte, jeżeli choć trochę nie będą święte usta, które je głoszą" (M. Gogol).
Zasadniczym więc nadużyciem tego daru jest kłamstwo, nieszczerość. Człowiek nieszczery może oszukiwać innych, nawet siebie, ale nie Boga. Św. Franciszek Salezy pisał, że taka nieszczerość "choćby zdawała się być najmniejszą szkodzi zawsze innym albo kłamcy samemu, albo obraża prawdę i prostotę serca". Chrystusowe wskazanie jest proste: droga pokory wobec bliźniego, prostoty i jasności myśli oraz otwartość wobec siebie i innych. Tylko taka droga gwarantuje czystość w dziedzinie języka. Wszelka inna może stwarzać pozory czystości, ale nigdy nie czyni człowieka prawdziwie autentycznym. Mowa źle użyta, może być śmiercią ducha: "Życie i śmierć są w waszej mocy" - czytamy w Księdze Przysłów. Bo tym samym językiem wypowiadamy słowa modlitwy, wielbimy Boga, ale także kłamiemy i przeklinamy. Nie zwracamy uwagi na to, że słowem można wyrządzić więcej szkody, niż niejednym czynem. Bo złe słowo dociera do wnętrza, do duszy i tam czyni najwięcej spustoszenia.
W dzisiejszych czasach bardzo zdewaluowało się słowo. Często jest przedmiotem skrywanej pogardy, jest traktowane bardzo instrumentalnie przez bossów w mass mediach lub służy do nużącego i bezmyślnego powtarzania przez piwoszów pod kioskiem. Bywa przedmiotem lekceważenia, jest pozbawiane odpowiedzialności i zaufania. A degradacji słowa sprzyja powszechne gadulstwo. Dziesięć przykazań Bożych zawiera 279 słów, amerykańska Deklaracja Niepodległości - 300, a instrukcja EWG w sprawie eksportu pewnego rodzaju cukierków - 25911 słów. Sokrates ostrzegał swoich dyskutantów, aby nie nadużywali słów, które nie zawsze komunikują prawdę i służą rozwojowi tych, którzy się posługują językiem. Być może, zauważył on jeszcze przed Chrystusem, gdzie znajduje się źródło jeszcze gorszych grzechów, jak: obmowa, oszustwo, plotka, brak powściągliwości. Do tego filozofa przybiegł przyjaciel i zaczął coś opowiadać: "Twój znajomy...". Tu przerwał mu Sokrates, mówiąc: "Czy przesiałeś przez trzy sita, to co chciałeś mi powiedzieć?" - "Trzy sita?" - zdziwił się sprawozdawca. "Tak - prawdy, dobra, i konieczności - jeśli nie, to nie jest to, ani prawdziwe, ani dobre, ani konieczne, więc nie obciążaj tym, ani siebie, ani mnie!". W powszechnym grzechu współczesności znajduje się totalny zalew słów, informacji, manipulacji nią, które rodzą następne nadużycia języka i niebezpieczeństwa. "Usta głupie prószą słowami" - mówi przysłowie arabskie. Gaduła upodabnia się do zwierzęcia, przestaje być zrozumiałym operuje jakimiś frazesami, komunałami i neologizmami. Nie jest wtedy komunikatywny.
Prawdy naszej wiary muszą wpływać na naszą postawę umysłową, a także na naszą mowę: "bo z obfitości serca mówią usta". Trzeba opanowywać gadulstwo, bo ono jest przyczyną tego, że bardzo często kierujemy uwagę nie na wydarzenia, ale na ludzi. Gdy dostrzeżemy minimalne choćby rozbieżności między faktycznymi czynami, a dedukowanym przez nas motywem, wtedy nieznacznie przesuwamy tylko akcent, operujemy przypuszczeniami, domniemaniami, czyli wątpliwymi i wyselekcjonowanymi faktami, aby uzasadnić tylko nasze zaangażowanie. Nie szukamy właściwych motywów i okoliczności, bo zazwyczaj nie mamy czasu, i dla naszej oceny jest to niepotrzebne. A obmowa jest konsekwencją gadulstwa. Ona odbiera człowiekowi dobre imię, jego cześć, honor. A w Piśmie św. imię oznacza istotę człowieka.
Trudno być czystym w dziedzinie języka, bo przecież cały świat kłamie. Trzeba być zaczynem przemieniającym świat, solą ziemi oczyszczającą język z tego, co Go zanieczyszcza i zubaża. Trzeba być nawet męczennikiem prawdy, by stać się uczestnikiem wolności, która rodzi się w sercu. Gdy tu będziemy wolni, nasza mowa będzie czysta, stanie w służbie prawdy, dobra, Ducha Bożego, który w nas mieszka. Starajmy się do bliźnich tak przemawiać, jak do Boga - poprzez cichość naszego wnętrza.
9. Niedziela zwykła (Łk 7,1-10)
SŁUGA SETNIKA
Dwoje cudzoziemców dzięki swej wierze wprawiło Jezusa w podziw: setnik z dzisiejszej Ewangelii i Kananejka (15,21). Właściwie ich uparta i uzasadniona konsekwencja. Chęć uzyskania tego, czego bardzo pragnęli. I to właśnie od Tego, kto mógł im jedynie pomóc; a dlaczego od Jezusa? To pozostanie tajemnicą ich prawdziwej i głębokiej wiary. Tak w jednym, jak i w drugim przypadku cud został dokonany "na odległość". Tylko słowo, albo i myśl Chrystusa, były wystarczające. Oboje mówią, że tylko słowo Jezusa może być wystarczające, jakby chcieli coś Jezusowi sugerować, tylko robią to tak, że właściwie odsłaniają swoją pełną ufności wiarę i uzyskują pełną akceptację Jezusa, Dlatego Kościół przejął to zdanie do liturgii Mszy św., gdyż ono streszcza tak wiele: "Powiedz słowo, a sługa mój będzie uzdrowiony". Czyż to nie Bóg posiada takie wszechmocne słowo? Przecież dzięki niemu stał się świat! "Na początku było Słowo" - ono miało moc stwórczą, a teraz ma moc uzdrawiającą. Toteż Jezus podziwia nie tyle siłę wiary tego poganina, ile raczej obiektywną właściwość jego wiary. Ten poganin uznał, że Jezus może działać, jak ktoś równy Bogu. Jedynie na jego niekorzyść przemawia to, że mówi on tak jakby Jezus sam podlegał jakiejś władzy, ale to jest chyba bardzo mały szczegół i jest nieistotny, wynika on z lekkiej nieprecyzyjności zastosowanej tu analogii, która ma miejsce.
Nie widząc ani setnika, ani sługi Jezus dokonuje cudu. To jedna dla nas nauka - samo słowo Jezusa wystarcza; druga dotyczy samej interwencji setnika, który, choć nie musi, zabiega o pomoc dla tego, kto jest tylko jednym z wielu, oraz tego, że Bóg ma własne "upodobania" i "preferencje". Wstawiennictwo drugich osób, ich myślenie, modlitwa i troska jest czasami decydujące; przecież tego się nie czyni wobec kogoś, na kim nam nie zależy i kto na to nie zasługuje. I teraz już wiemy, dlaczego Kościół modli się za naszych braci, za tych, którzy są w jakiejś potrzebie. Samo takie wstawiennictwo w jakimś stopniu uzasadnia wartość tego, kogo ono dotyczy. Setnik - czy to był Rzymianin? Zapewne - nie. Na pewno nie był Żydem. Był to cudzoziemiec. Zostaje tu naszkicowany portret setnika,który okazuje się przyjacielem Żydów, a jego uczucie pokory i niegodności wyrażają jego słowa. W tym wartkim dialogu objawia się autentyczność wiary żołnierza. Nie uznaje żadnego względu ludzkiego ani żadnego zastrzeżenia. Może dla nas być przykładem. Dla uzdrowienia swojego sługi gotów jest na wszelkie starania.
Przed kilku laty w kulturze umysłowej Zachodu zrodziła się myśl o religii bez Boga. W literaturze rozprawiano o śmierci Boga (Sartre). Lecz chociaż Bóg "umarł" w ich spekulacjach, uznano, że religię należy podtrzymać. Nie jesteśmy my - chrześcijanie dalecy od chrześcijaństwa bez żyjącego i rzeczywistego Chrystusa. Podoba nam się chrześcijaństwo, "ono wychowuje takiego delikatnego i wrażliwego człowieka", ono tak dobrze wychowuje nasze dzieci, wnosi tyle pozytywnych wartości, jest bardzo motywujące. Jest ładną ozdobą naszej rzeczywistości. Tylko, że w modlitwie nie widzimy rozmowy z Chrystusem, we Mszy św. - tajemnicy Jego rzeczywistej męki i śmierci oraz obecności. A w spowiedzi niektórzy upatrują sposób na poniżanie i uwłaczanie godności ludzkiej, a nie Chrystusa, który dał się poniżyć i zabić, aby nad każdym człowiekiem uzyskać możliwość sądu miłosierdzia. Wszystko tłumaczymy sobie przez pryzmat w tym miejscu nic nie mówiącej, a nawet obraśniekształcającej - symboliki. Grzech wprawdzie nazywamy grzechem, ale gdy myślimy o własnym grzechu, dostrzegamy go jako nieokreślone bliżej zło i nie zawsze doznajemy tego przykrego skurczu serca, gdy komuś przyniesiemy swoją postawą smutek i przykrość. I jak wtedy można powiedzieć, że w Chrystusie nie ma nic innego jak tylko "być dla człowieka" i takie chrześcijaństwo w pełni akceptujemy. Jak można wtedy powiedzieć, że w Chrystusie, Jego słowo i On sam są tym samym?
To jest rzeczywiście bardzo ważne i zasadnicze dla dzisiejszego chrześcijanina , że rodząc się i żyjąc wchodzi między dwa wielkie kamienie tzw. walki ideologicznej. Ateizmu, zakamuflowanego bądź jawnego, i chrześcijaństwa. I wtedy należy umieć widzieć to, że będąc nawet wybitnym marksistą, można nie czuć w sobie żadnego zrywu ku samej osobie Marksa! Wystarczy znać jego ideologię. Natomiast stanowczo nie można być chrześcijaninem, nawet znając znakomicie doktrynę i przykazania, nawet wszystko i doskonale wiedząc o Chrystusie, a nie mieć z Nim prawdziwego i osobistego powiązania, powiązania przez miłość! Podoba nam się chrześcijaństwo, deklarujemy wierność wobec idei tej nauki, czasami czynimy sobie wyrzuty, że nie jesteśmy konsekwentni i Jemu wierni. Słowem "uśpiliśmy" (i czynimy to dalej) Chrystusa zostawiając "samo chrześcijaństwo" i naszą wiarę przeżywamy tak, jak się przeżywa małżeństwo nie myśląc o własnym mężu, o tym jak on myśli i czego na prawdę pragnie. Problem duchowej empatii odsuwamy na bok. Przeżycie teologiczne: modlitwę, sakramenty, Mszę św. traktujemy niczym obowiązki czy nakazy wynikające z chrześcijańskiej "ideologii". Nie wymawiamy gdzie trzeba wymówić imię "Chrystus". I tylko nieliczni mają odwagę powiedzieć: tu, w tym sakramencie jest obecny prawdziwy i rzeczywisty oraz żywy Chrystus!
Żydzi garnęli się do Jezusa jako do cudownego lekarza. Ale ten pogański setnik miai bardziej przenikliwy wzrok. Więcej widział. Zobaczył w Nim Boga. I dlatego, chociaż był urzędnikiem dworskim, miał ogromne wpływy i możliwości, sam się uważał za niegodnego, aby On wszedł pod jego dach i głośno rozmyślał: Przecież i ja mam pod sobą żołnierzy... Wystarczy im słowo, aby wypełnili moje rozkazy. A Ty masz pod swoją władzą nawet żywioły. Kiedy więc przed przyjęciem Komunii wypowiadamy te słowa, wyznajemy, że mamy chore dusze i samo dotknięcie Pana wystarczy. W teologii określa się, że sakramenty działają "ex opere operato" sprawiają to wszystko, co oznaczają. Żadnej symboliki!
Tak! Wierzymy w Jego Bóstwo, w Jego dobroć i moc - i jeśli z tym złączona jest wewnętrzna troska o właściwe przyjęcie tej mocy Bożej, wiedzmy, że dokonuje się wszystko to, czego pragniemy. Wiara jest potrzebna tu do powstawania za pomocą sakramentów ze wszystkich grzechów i niedoskonałości, do wyzdrowienia. Ale nie uspakajajmy się tym, że wystarczy ograniczyć się do wyznania tej prawdziwej wiary. Przed nami jeszcze trudna i mozolna konsekwencja. Nawet jeśli tak jest, nie mamy monopolu na zbawienie. Do Królestwa Bożego mogą nas wyprzedzić i poganie. Nasze zbawienie zależy od wiary, która przejawia się w czynach. Przypatrzmy się setnikowi. Skoro tylko dostrzeże w Chrystusie Boga, tak też będzie się zachowywał: "Panie nie jestem godzien". "Wystarczy tylko Twoje słowo". Również i my tymi samymi słowami wyznajemy wiarę w Jego boskość i obecność w Eucharystii. Zdobądźmy się na to, aby jeszcze dołączyć do tych słów tyle takiej samej wiary, jak ten setnik. Chodzi o nasze myślenie, autentyczne przeżywanie, nastawienie woli, o "totalność" naszych uczuć, aby Go przyjąć do domu swojego serca. My też mamy władzę nad naszymi myślami, pragnieniami, dążnościami. Czy jesteśmy zdolni wydawać im dobre rozkazy? Wszystko w nas dzieje się za naszym przyzwoleniem i za naszą akceptacją.
Był dobrym człowiekiem, nie żył za zamkniętym murem swoich spraw osobistych: bogactwa, kariery czy władzy. Umiał żyć z ludźmi. Dostrzegał innych ludzi i ich potrzeby. Inni wydają o nim dobre świadectwo: "Kochał naród". Nie władców, ale rządzonych i podległych Rzymowi. Wielu jego towarzyszy broni gardziło Żydami. Jak wtedy Żydzi doskonale ilustrowali losy ludzi nam współcześnie żyjących! I wtedy wielki urzędnik udał się do przedstawiciela tego narodu, aby Go o coś prosić. Duży nietakt? Błąd? Nie! Jego motywacje były na wskroś religijne. Na nic nie patrzył, był konsekwentny, a przy tym skromny i pokorny. Był odważny i mocny, bo ujawniając swą przyjaźń z Żydami, nie bał się drwiących uwag ze strony swoich kolegów oficerów. A czynił to wszystko dla niewolnika! Nie troszczył się o to, co o nim powiedzą albo pomyślą inni, ale troszczył się - niesłychane - o życie i o zdrowie własnego sługi. Aby dopełnić obraz tego żołnierza przypomnijmy, że wybudował synagogę -dom modlitwy. Czy można mieć wątpliwości, aby sam się nie modlił? Że był prawdziwie pobożny? Jemu wystarczyło, że tylko usłyszał o Jezusie, aby Go uznać za wysłannika niebios.
Zachwyca i zdumiewa nas setnik swą wiarą i sposobem postępowania. To przecież poganin, ze środowiska pysznych i bezwzględnych władców ówczesnego świata, tak nadużywających swojej władzy i bogactwa. A my? Ochrzczeni i wychowani w chrześcijańskiej tradycji narodowej, w środowisku przyznającym się jednogłośnie do Chrystusa, może w bardzo porządnym i religijnym domu. Jak dużo nam brakuje do poziomu ducha i sposobu postępowania ukazanego przez setnika! I nie powtarzajmy takich bzdur, że "religia to sprawa prywatna", jak chciałoby wielu! Setnik nie przyszedł do Jezusa pod osłoną nocy, ale w środku dnia.
Kolejne opowiadanie ewangeliczne. Czy setnik czegoś nas uczy? To byłoby zbyt powierzchowne patrzenie i tylko połowiczny odbiór tej dzisiejszej Ewangelii. Po raz kolejny miałby nam być przedstawiony przykład do naśladowania? Ten przykład mógłby "przejść obok nas". Ktoś mógłby powiedzieć: "Inne czasy i diametralnie inna sytuacja". Tego nawet nie można porównywać, a tym bardziej wymagać, aby człowiek współczesny mógł przejąć jakiś wzorzec zachowania. Tymczasem popatrzmy głębiej. Czego dowiadujemy się o Bożej ekonomii zbawienia, i o Jego myśleniu? W oczach Boga liczy się bardzo bezkompromisowość i postawa nonkonformistyczna. Nie liczą się ludzkie względy, ale wytrwałość w dążeniu do spotkania z Bogiem, z Jego łaską. I zaufanie do Niego, wiara, że On może pomóc. Nie liczą się środki, jakie zastosujemy i nakłady, jakie poniesiemy. Ta niezwykła ufność,jakiej wyraz daje człowiek powściągliwie pozostający w oddaleniu, "zadziwia" Jezusa. Tak bardzo różni się od tych, którzy żądają od Jezusa znaków i dowodów namacalnych Jego kochającej i czynnej obecności, by z tego uczynić przejaw taniej sensacji.
Chrystus, który był gotów przybyć do oficera rzymskiego, pragnie przybyć i do nas. Tego nie można zlekceważyć, bo tego się nie wybacza w czysto ludzkich układach. Przyjmijmy Go, gdy zstąpi do nas w tej liturgii. Jeśli mamy ciężkie winy na sumieniu, odwołajmy się do Bożego miłosierdzia w sakramencie pokuty. Ale gdy sumienie nam ich nie wyrzuca, zbliżmy się do Jezusa sami, by nas nie ominął. Albo nam może życia nie wystarczyć na takie spotkanie, albo nie będzie komu "powiadomić" Go o naszym strapieniu. Nawet wtedy, gdy czujesz się niegodny w duchu szczerej pokory wyrzeknij: "Panie nie jestem godzien, abyś przyszedł do mnie".
10. Niedziela zwykła (Łk 7,11-17)
MŁODZIENIEC Z NAIN
"Medi vita in morte sumus" - "Pośród życia ogarnia nas śmierć" - mówią słowa pieśni kościelnej z XI wieku. Śmierć jest związana nie tylko z ostatnią, nieznaną nam godziną, w której wybije nam "po raz ostatni dzwon", ale śmierć jest rzeczywistością należącą do życia, jest w nie wpisana i nieustannie towarzyszy życiu. Nie jest czymś spoza życia. Cyceron - filozof i teoretyk wymowy, napisał, że "myśl o śmierci zatruwa mu dnie i noce". To można zrozumieć, bo przecież to poganin. W tym miejscu zastanówmy się nad naszym odniesieniem do śmierci, jak ją "przeżywamy", jaka jest świadomość jej wpływu na nasze życie. Ktoś powiedział, że "nie ma nic tak pewnego jak rzeczywistość śmierci". Wydawałoby się, że wiemy o niej prawie wszystko, tylko godzina jej urzeczywistnienia jest wielkim znakiem zapytania. Więc zapytam: dlaczego tak się jej boimy? Przecież całe życie przebiega pod jej przemożnym piętnem. Ona nie może być zaskoczeniem. Od chwili narodzin codziennie jesteśmy bliżej śmierci. Tylko ludzi głupich ona zaskakuje. Mamy wszystkie środki potrzebne do tego, aby ją przyjąć godnie. Tylko bolesne jest to, co ją może poprzedzać - cierpienie i usprawiedliwione zaniepokojenie. U chrześcijanina nie może być strachu. Dużo prawdy jest w powiedzeniu "kto jak żyje, tak umiera", tylko w życiu można uciec od odpowiedzialności, ale nie po śmierci. Może prawdziwsze jest powiedzenie ,jakie życie, taka śmierć". My ludzie wierzący wiemy, że śmierć otwiera nowy rozdział Życia. I jest ono nie tylko epizodem, ale najbardziej trwałą konsekwencją.
W tekście ewangelicznym, jedynym motywem wskrzeszenia dokonanego przez Jezusa było współczucie: "Pan użalił się nad nią" Nikt Go też nie prosi, aby to uczynił. Dla dokonania tego nie potrzebuje też żadnej modlitwy błagalnej ani swego rodzaju "przeniesienia" życia na umarłego (w przypadku Eliasza symbolizuje to trzykrotne pochylenie się nad zmarłym). Wystarczył tylko gest wstrzymania konduktu żałobnego i bezpośrednie polecenie zmarłemu, aby wstał. W ten sposób Jezus ukazuje siebie jako Pana życia i śmierci (tak było też w przypadku córki Jaira i u grobu Łazarza).
Te wskrzeszenia przychodzą Mu bardzo "łatwo" i my też łatwo się z tym zgadzamy. Istoty tych wskrzeszeń nie pojmą uczniowie, gdy im powie, aby robili to samo: "Uzdrawiajcie chorych, wskrzeszajcie umarłych". I jedno i drugie jest jedynie (a może aż?!) znakiem zasadniczej śmierci człowieka, jakim jest śmierć duchowa. Tak było w przypadku paralityka, któremu najpierw zostają odpuszczone grzechy, a dopiero po tym zostaje uzdrowiony. Dzięki śmierci na krzyżu Jezus posiada władzę odpuszczania grzechów, posiada On też większą "łatwość" uzdrowień i wskrzeszeń.
Chrześcijanin, który myśli prawidłowo, nie boi się śmierci. Człowiek nie obawia się śmierci jako takiej, tylko myśli o tym, ile musi zostawić. Boi się tej pustki, jaka wielu ludzi, którzy zostają, może boleć. Nierzadko żałuje też niespełnionych planów, pragnień, niewykorzystanych szans, które bardzo ciążą i w ciągu życia są trudne do wytrzymania, a co dopiero w takiej chwili, kiedy przed oczami człowieka w jednym momencie staje całe życie. Wszystko kumuluje się. Boi się ludzi, którym w jakiś sposób zaszkodził i skrzywdził. W tym sensie umieranie jest czymś bolesnym i przykrym. "Zresztą osiemdziesiąt lat życia - jak mówi A. Maurois -starczy, by zobaczyć wszystko: miłość i miłości koniec, ambicje i próżność ambicji, szalone idee i uleczenie z nich". Lęk przed śmiercią przestaje już wtedy być żywy. Przywiązania jakie w sercu pozostały dotyczą już tylko istot, które odeszły i zdarzeń, które minęły. To jest tak, jak z filmem, który już raz widzieliśmy, mimo że mamy okazję jeszcze raz go obejrzeć rezygnujemy, bo wieje nudą. To wszystko już było.
Człowiek niewierzący patrzy inaczej, bo całym swym jestestwem przylgnął i jest przypisany do ziemi, który poza sobą i swoim bogactwem , przyjemnościami jakie stąd mogły płynąć i grzechem, nic nie widział. Śmierć może się wydawać wybawieniem z kręgu zła, o którym sobie nąwet sprawy nie zdawał. Dla niego śmierć jest tragedią i bezsensem, jest końcem jego bardzo karłowatego świata. Jest ją wtedy bardzo trudno zrozumieć. Nie przystaje do naszej logiki, jest jej zaprzeczeniem.
Dlaczego my chrześcijanie boimy się śmierci i chcielibyśmy ją odsunąć w nieskończoność? Bo nie żyjemy w Chrystusie i dla Niego. Faktycznie nie pragniemy zjednoczenia z Nim. Nie mamy nadziei w Nim, który właśnie przez to dzisiejsze wskrzeszenie udowodnił, że jest Panem życia i śmierci. "Każdy kto żyje i wierzy we mnie nie umrze na wieki". Jeżeli żyjemy ogarnięci przez Chrystusa to znaczy wszystko rozpatrujemy pod kątem tego, co On powiedział. Ze śmiercią kończy się życie biologiczne, sensytywne, a nie duchowe. Przecież nasze całe życie jest i winno być przesycone ciągłym umieraniem dla grzechu. Tak z nią możemy się "oswoić". Wtedy śmierć nadaje naszemu przemijającemu życiu sens i powagę. Jeżeli życie ma kres, to każda chwila jest cenna i już nigdy nie powraca. Trzeba wyzyskać czas, jaki nam jeszcze pozostał, aby nam czasu nie zabrakło jak temu młodzieńcowi z Nain. Tak więc śmierć nie wyobcowuje i nie odwraca od życia, ale przynagla i mobilizuje, aby przeżyć je jak najlepiej i najpełniej.
Na szczęście Ten,który stanął litośnie nad zwłokami młodzieńca i powiedział: "Młodzieńcze, wstań!" - jest gotowy stanąć i przy nas w godzinie śmierci, aby dać nam życie. Zycie wieczne w chwale nieba. Rozkaz jest krótki, ale stanowczy jak zawsze, kiedy Bóg przemawia. Czy jeszcze mamy wątpliwości, które życie jest wartościowsze? Człowiek się bardzo łatwo przyzwyczaja do tego, czego w sposób namacalny doświadcza. O tamtej rzeczywistości nam - "tylko" albo "aż" - powiedział Chrystus. Czy mamy jakieś podstawy wątpić w to? Przecież On nie kłamał albo nie mówił czegoś na wyrost. Nigdy nie zwodził.
Śmierć jest przeprawą na drugi brzeg. Ta rzeka jest przepastna i głęboka, więc drżymy na samą myśl o tej przeprawie. Przeraża ciemna czeluść,którą trzeba przebyć. Przepaść grzechu jest już zapowiedzią,jakby przedsionkiem przepaści wiecznego potępienia. Tylko człowiek głupi nie skorzysta z możliwości ratunku. Czy może nam ktoś towarzyszyć? Złudzi - nikt. "Każdy umiera w samotności". Ale nie musimy być sami. Do kogo albo do czego, może się człowiek odwołać, odnieść w tej chwili? Do jakiej ideologii, do jakich wartości? Kto lub co go w tej chwili podtrzyma? Tylko Chrystus. "O Matko Boża bądź ze mną w godzinie śmierci mojej. Amen". Pewien śmiałek przeszedł po linie nad wodospadem Niagara. Potem po linie przepchnął stukilogramowy ciężar. Wiwatujących widzów zapewniał, że tam w środku może się znaleźć każdy widz, bezpieczeństwo on gwarantuje! Nikt się na to nie odważył.
Gdy chodzi o przejście nad przepaścią śmierci, możemy zaufać tylko Chrystusowi. Nie trzeba w ogóle ryzykować. Powierzmy się Jemu na długo przed tak wielką przeprawą i trzymajmy się Go wiernie. To jedyna ostoja w świecie, który bardzo często traktuje człowieka instrumentalnie. Wszyscy, świadomie albo nie, są wykorzystywani. On nie ma żadnego interesu w tym, aby nas wykorzystać, ale to On nam tak wiele ofiaruje: spokój, harmonię, bezpieczeństwo, życie wieczne. Nic za to nie żądając. Rachunek jest prosty.
Wydarzenie to ukazało, że dla Jezusa śmierć fizyczna jest tylko epizodem. Dwukrotnie ją nazywa "snem" -Mt 9,24; J 11,11. On sam jest "życiem" - niepodzielnie, nie zaś jakąś syntezą życia i śmierci.
11. Niedziela zwykła (Łk 7,36-8,3)
POKORNA JAWNOGRZESZNICA
Czy może komuś przyszło do głowy prześledzić zachowania Jezusa przy stole, podczas posiłków? To właśnie podczas nich Jezus wielokrotnie wygłaszał bardzo wiele i to bardzo doniosłych nauk. Wtedy bardzo często dochodziło do sytuacji, których gospodarz nie przewidział i nie planował, jak choćby dzisiaj: publiczna grzesznica ze swoimi łzami, włosami, pocałunkiem i olejkiem. Jego posiłki nigdy nie przebiegały w spokoju. Bo nawet wtedy, gdy inni nie zatruwają biesiady swoim szemraniem, Jezus sam zabiera głos. Często zakłóca czyjś spokój. Zdarzają się też inne sytuacje: niedostatek wina, brak szaty godowej.
Podobnie ma się sprawa w domu faryzeusza, który jest dzisiaj gospodarzem. Daje się wyczuć napięcie sytuacji. Zachowanie gospodarza jest jakieś chłodne, pozbawione ciepła. Dziwne pomieszanie uprzejmości i rezerwy, grzeczności i zimnego dystansu. Nie jest on wrogi, lecz chyba także nie jest przyjazny. Taka grzeczność mile widziana. Jest po prostu letni: "Obyś był zimny albo gorący". Apokalipsa św. Jana.
Istnieje zachowanie naznaczone zimną uprzejmością. Czasami jest dokuczliwsze od wulgarnej niegrzeczności. Na przykład, ktoś świadomie i cyniczne do księdza zwraca się per "pan". Ale o to nie podejrzewamy Szymona. Nie miał powodu być tak złośliwym. Pojawia się pewna grzeszna kobieta. Jej zachowanie nacechowane jest płomienną miłością. Wynagradza nieuprzejmości gospodarza i przywraca atmosferę, na jaką zasługiwał tak dostojny gość. Dostrzegamy nieuczciwość zaproszenia faryzeusza, który chce chyba "wyśledzić" Jezusa i przyłapać Go na jakimś nietakcie zachowania towarzyskiego bądź merytorycznego. Ta kobieta pojawiła się nieproszona i wyświadcza Mu taką przysługę. On ją musiał bacznie obserwować, by sobie o niej wyrobić takie pozytywne zdanie, a ona to też szybko zauważyła i odważyła się tak "upublicznić" wiedząc, że w Jego towarzystwie nic złego jej nie grozi.
A niestety, tak jest bardzo często w naszym przypadku. Jesteśmy bardzo wielkimi formalistami. Ten formalizm np. przysłania istotę spowiedzi . Także wtedy, gdy jest w niej wszystko: rachunek sumienia, uznanie własnej winy, wyznanie grzechów, formuła żalu i odmówiona pokuta. Jakże często brakuje w niej miłości. Wtedy się nie dziwmy, że nawet po wiciu spowiedziach nic się z nami nie dzieje. Bo bez miłości, która w odniesieniu do przeszłości wyraża się żalem, a w odniesieniu do przyszłości - prawdziwym wysiłkiem zmierzającym do poprawy życia, nasze podejście do konfesjonału jest próżną czynnością.
Lista gości jej nie obejmowała. Przypatrzmy się innym. Może byli też tacy, którzy chcieli się nasycić swój wzrok kształtami jej ciała, a swoje serce różnymi pragnieniami. Obejmują ją podejrzliwym spojrzeniem, zapominając o tym, co jest najważniejsze - o duszy i o tym, że jest to człowiek, czyjaś siostra, przyjaciółka, może nawet matka. A może także i o tym, że ten obiekt męskiego pożądania nie jest tak do końca grzeszny, a informacje ojej sposobie postępowania często oparte są na opinii ludzi nieuczciwych albo na nieprawdziwych danych. I jej tu przybycie ma posmak prowokacji. Obruszymy się i powiemy, co za nietakt, tupet, bezczelność! Wprawiła w zakłopotanie gospodarza, ale także grono egzegetów, którzy napisali mnóstwo książek, które miały ją rozszyfrować i zidentyfikować albo wytłumaczyć jej tutaj obecność. Ten nieproszony gość nie legitymuje się egzegetom. Ma do spełnienia wielki czyn. Wszyscy nią pogardzają, a nawet niektórzy wykorzystują. Niektórzy "cnotliwi" potrzebują jej, by móc się poczuć lepszymi, taki dziwaczny rodzaj autokanonizacji, który polega przede wszystkim na deprecjacji innych, a mniej na podkreślaniu swoich zasług, których nie ma. To ona wie najwięcej z nich wszystkich. Zna mężczyzn, ich słabości i małości, zna ich żony, zna zgniliznę zepsutego społeczeństwa, zna tzw "ludzi przyzwoitych". Żądni znaczenia i tęsknoty za pierwszymi miejscami w synagodze są spokojniejsi, kiedy mogą na człowieka spoglądać "z góry", kiedy patrzą na kogoś, kto upadł. Przez to siebie wywyższą. Jest to wątpliwa wielkość, która do swojego zaistnienia potrzebuje przy sobie przepaści. Przy stole siedzą również tacy, którzy stale muszą mieć do kogoś pretensje, stale się muszą na kogoś gniewać. Jeśli na ich drodze znajdzie się ktoś, kto wydaje się swoją obecnością im ubliżać - to jest dla nich wyzwaniem. Gniewają się lub ubliżają. I zawsze czują się dobrze, gdy swój gniew mogą przy tym nazwać sprawiedliwym. Przy tym stole siedzą też tacy, których nie bezczeszczą pocałunki zbezczeszczonej, którzy chętniej podnoszą do swojego poziomu, niż uniżają, którzy raczej wyrównują przepaść moralną, niż ją pogłębiają, a swoim miłosierdziem pobudzają i wzywają do bliskości z nim wszystkich, którzy doświadczyli ciężaru swoich win. Z jednej strony ci kryptogrzesznicy, a z drugiej ona, której grzechy zostały "upublicznione".
Ona wie, że pod płaszczykiem hipokryzji, dobrego wychowania, płytkiej religijności kryje się cała reszta. Nie robią na niej wrażenia bilety wizytowe ani konwenanse, ona nosi swoją twarz. Nie musi zakładać maski. Może nosić niezbyt "czystą", ale własną twarz. Tak jak inni, ci ze zubożałej "szlachty" towarzystwa wzajemnej adoracji, ona także kryje w sobie, gdzieś głęboko w sercu coś, czego najmocniej strzeże - szczątek nadziei. Chroni - mimo ciągłych rozczarowań, zrujnowanego życia.
Jej grzech był podeptaniem godności i posłuszeństwa, wzgardą i buntem, postępuje teraz odwrotnie. Oddaje się Bogu na służbę. Swoje wnętrze, które symbolizują . Olejek alabastrowy symbolizuje jej cały majątek. A pocałunki były zawsze obrazem jedności i pieczęcią wierności. Ma nadzieję na spotkanie kogoś, kto nie będzie jej traktował jedynie jako źródła rozkoszy. Kogoś, komu będzie mogła zaofiarować własne serce, a nie tylko ciało. Ma nadzieję na to, że wreszcie będzie mogła wszystko rozpocząć od nowa. Jest przedstawicielką tych, którzy przyznają się do swoich grzechów. Szymon reprezentuje tych, którzy myślą o sobie, że są sprawiedliwi i mogą się czuć spokojniej.
On ma Go w swoim domu, ale przyjął Go bez miłości, bez tego najzwyklejszego szacunku, na jaki może liczyć wchodzący gość. Bez śladu wiary, że jest prorokiem: "Gdyby był prorokiem, widziałby ..." Szymon był takim, jakimi są niektórzy współcześni chrześcijanie: bez wiary i bez miłości. Postawa protestancka: "Jeśli mnie Chrystus kocha, to mnie zbawi". Ona przyszła tu z wiarą w Jego moc i dobroć. Pan powiedział: "Kto wiele miłuje, temu wiele się odpuszcza". My dodajemy "Kto mało miłuje, temu mało się odpuszcza". Idźmy dalej: kto miłuje jak Szymon, choćby deklarował, że jest przyjacielem Chrystusa, temu nie odpuszcza się niczego.
Prawdopodobnie znała Jezusa, a na pewno słyszała o Jego naukach, być może coś do niej dotarło. Od tego czasu nastąpiła zmiana. Mimo, że w oczach ludzi pozostała grzesznicą, wewnętrznie zmieniła się. Na znak pokuty nie obcięła włosów. Wczoraj jeszcze uwodzicielska, dziś posługuje się swoją kobiecością, by okazać swoją pokorę i wdzięczność. Kto chodzi raz albo dwa razy w roku do spowiedzi robi to po to, aby pokazać przede wszystkim sobie, że jest lepszym albo przynajmniej nie jest gorszym od tych, którzy do niej w ogóle nie chodzą. Kogo do spowiedzi popycha wzgląd ludzki, niech raczej do niej nie chodzi . Tam idziemy nie po to, aby ukazywać swoje cnoty, ale swoje grzechy. Czynimy hiperobłudę.
Kobieta z Ewangelii bez słowa weszła do domu Szymona i tak samo z niego wyszła, ale przy tym bardzo wiele nam powiedziała. Jak musi wierzyć, ufać i miłować ten, kto chce na sobie doświadczyć Bożego miłosierdzia. Wstydzimy się łez, jakby to była oznaka słabości. Wolimy narzekać, niż płakać. Duchowe mieszczaństwo, które prowadzi do ironizowania na temat "daru łez". A przecież one są zewnętrznym przejawem skruchy. Skruchę wyrażoną łzami można uznać za pomost między łękiem a nadzieją. Nie ma nic bardziej obcego chrześcijaństwu niż "nieczułość skamieniałego serca": "Błogosławieni wy, którzy teraz płaczecie". Tutaj darowanie długu było przyczyną miłości. Im bardziej ktoś czuje się obdarowany łaską, tym większą okazuje miłość. Serce kobiety zmieniło się zupełnie, gdy uznała się za grzesznicę. Jeśli tego wszystkiego dokonała znaczy, że jej serce było już pełne miłości. To nie przebaczenie powoduje miłość jak każe logika, ale miłość wywołuje i określa wielkość przebaczenia. Człowiek rozumuje inaczej (powrót logiki). Ten, komu przebacza się mało, okazuje mało miłości. Jemu wybacza się mało z prostej przyczyny: On nie uważa się za grzesznika. Szymon - celnik jeśli będzie się chciał czegoś dowiedzieć o tym, którego zaprosił, będzie się musiał zwrócić do tej, która odeszła z sercem czystym i lekkim jak serce dziecka. A razem z nim wszyscy "porządni obywatele" tego świata.
Z Ewangelii znamy ich kilku. Ich serca wrażliwe na ludzkie potrzeby. Ich ręce uzdolnione gestem serdecznej obecności. Ich uśmiech rozjaśniający trudne chwile. Ich logika przekraczająca granice ludzkich rachub i zimnego kalkulowania. Wiara ją ocaliła. Wróciła ją jej kobiecości, jej ciału, które przecież zostało stworzone do stworzenia atmosfery macierzyńskiej opieki nad życiem.
12. Niedziela zwykła (Łk 9,18-24)
TYŚ JEST MESJASZ
Wizja proroka Zachariasza ukazuje tajemniczą postać, która najpierw postawiona na czele ludu zostaje odrzucona i poniżona, a w końcu wydana na śmierć i zabita Po dokonaniu zabójstwa oczy oprawców się otwierają i ogromny (?) żal ogarnia tych niewdzięczników: "Zaprawdę, Ten był Synem Bożym". Straszliwa konstatacja. Pojawiające się współczucie, tyczące raczej autorów tego wydarzenia, niż samej ofiary, może wywołać tylko świadomość straszliwego błędu. Jest to ta sama żałoba jak owego dnia, kiedy został zabity król Jozjasz na równinie Megiddo. Może motyw śmierci jest inny, ale konsekwencje tejiierci są podobne. Wtedy naród zrozumiał, że ta śmierć była konieczna, aby lud się opanował i zwrócił się ponownie ku Bogu. Czyż to nie jest wspaniała i zarazem tragiczna zapowiedź tego, co spotka pomazańca Bożego? Wtedy króla - teraz Mesjasza.
A kim jest ten przebity, przyciągający ku sobie tych, co przejrzeli? Niektórzy, szczególnie w tych ostatnich wiekach, gdy prześladowania pociągały za sobą tyle ofiar proroków i głosicieli woli Bożej, poczęli przewidywać, że przyszły Mesjasz będzie Człowiekiem cierpienia. Boleść, bardziej niż zwycięstwo, będzie źródłem ekspiacji. Bo co jest porażką w oczach ludzi, to w rzeczywistości przynosi postęp w ramach zbawczego planu Boga. Tak samo było z krzyżem, który był głupstwem w oczach tych, którzy nie pojęli zamiarów Boga - dla nas jest chlubą i źródłem nadziei.
Pytanie Jezusa, tak wtedy jak i dziś, uzasadnione było Jego obawą przed całkiem mylnym pojmowaniem Jego osoby. Czyż nie jest tak i dzisiaj? Także dla wielu chrześcijan Jezus jest bardziej historyczną postacią niż Zbawicielem człowieka, który tyle dokonał w tej sprawie, że byłoby barbarzyństwem zapominać o tym! Dzisiaj już wiemy na pewno, dlaczego Żydzi odrzucili Jezusa - niezrozumienie pomieszane z nietolerancją. Nie takiego Mesjasza oni oczekiwali! To było zdeterminowane ich sytuacją społeczno - polityczną (rzymska okupacja). Czekali i pragnęli przywódcy, który ich poprowadzi do walki zbrojnej przeciw okupantowi, a tymczasem tu jest Baranek Łagodny, którego nauka była i jest ponadczasowa, ciągle inspirująca i motywująca, ale nieadekwatna do tamtej sytuacji. Usprawiedliwia ich tylko nieznajomość faktów, które zaistniały potem.
"Jeśli nie jestem wymysłem jakiegoś mnicha, nie jestem marzycielem - idealistą, ale jestem najbardziej realnym i według mojej nauki żyło i umierało tysiące ludzi, jeśli nie jestem tylko genialnym myślicielem i rewolucjonistą, którego narodzenie zapoczątkowało nowy sposób liczenia czasu, jeśli jestem kimś więcej niż którykolwiek z proroków... Jeśli jestem Chrystusem - Mesjaszem, Bogiem, który cię do tego stopnia umiłował, że przyjął ludzkie ciało i śmierć bardzo haniebną, który będzie cię kiedyś sądził, aby cię wynagrodzić bądź ukarać - dlaczego więc dajesz pierwszeństwo wszystkiemu innemu - swoim grzesznym upodobaniom, wygodzie i bogactwu, opinii publicznej i dbasz o nią bardziej niż o Moje przykazania?" To wtedy sam sobie zaprzeczasz, żyjesz w zakłamaniu albo w ułudzie, po prostu w nieprawdzie. Dokąd zmierzasz? Co chcesz osiągnąć? Jeśli stawiasz ustawodawstwo państwowe nad Moje - Boskie, to czy i wtedy do niego się również odniesiesz, gdy będzie cię gnębiło sumienie? Ono tylko może zezwolić na coś, ale tu się kończy jego laksystyczny wpływ. Jest tak łatwo zezwalać, a tak trudno wymagać. Można bardzo łatwo zdobyć sobie aplauz, tani poklask. Ale wiesz także, że tylko to, co wymaga ofiary jest postępowe. Łatwizna nigdy nie była wartościowa. Tracisz siły i energię.
Widzimy, że odpowiedź na to pytanie nie jest łatwa. Nie da się jej zmieścić w formule jak choćby "Credo". Faktycznie nie chodzi o wyrecytowanie jakiejś formuły, ale o wyznanie wiary dokonane przez rzeczywiste podążanie za Chrystusem ścieżkami, które On nam wytycza. Jezus jest kimś więcej niż Mistrzem, który nas zmusza do myślenia lub Mesjaszem, którego podziwiamy za Jego czyny. Jest On tym, który poucza i pomaga jeśli chcemy prawdziwie żyć i codziennie zachowywać spokój sumienia. Trzeba kroczyć za Nim drogą krzyża. Bywają chwile w naszym życiu, kiedy wszystko wydaje się być jakby zamglone, więc trzeba kogoś, kto by nam podpowiedział i przyszedł z pomocą naszej słabości. Słabości naszej wiary.
Fakt przyjęcia chrztu w pierwszych momentach życia, przeszkadza nam dostrzec, że według powiedzenia Mauriaca "narodziliśmy się ukrzyżowani". Święci, grzeszni, nieznani i sławni oraz ludzie nawróceni szybko sobie zdają sprawę, że nie zdołają uniknąć krzyża tak często głoszonego przez Chrystusa: "Kto chce iść za Mną niech co dnia weźmie krzyż swój i niech mnie naśladuje". Choć dla niewierzących jest zgorszeniem lub szaleństwem, dla nas Ewangelia krzyża staje się tajemnicą miłości i źródłem życia. "Mój Boże, przyszedłeś ofiarować mi trudne życie". Oto trzeba mi się bez ustanku wyrzekać, upokarzać, bez ustanku uznawać się niegodnym i pozwalać się prowadzić.
13. Niedziela zwykła (Łk 9,51-62)
SZCZEGÓLNE POWOŁANIE
Jednoznacznie można powiedzieć, że tematem głównym dzisiejszych czytań jest zagadnienie powołania. A właściwie ewolucja sposobu, w jaki dokonuje się Boże zbliżenie do człowieka. Sposobu, w jaki zostaje mu oznajmione, że Bóg ma większe i donioślejsze niż dotychczasowe jego życie, zadanie dla człowieka. I tym się zajmiemy w tych rozważaniach pomijając samą istotę powołania, "zarzucił na niego swój płaszcz". Osłonić kogoś swym płaszczem, to wziąć go pod swoją opiekę, uczynić go ulubionym uczniem, podobnie jak oddać komuś swój płaszcz - znaczy uczynić go swoim następcą, przekazać mu swego ducha i swoją misję. W taki lub podobny sposób dokonywało się powołanie ludzi w Starym Przymierzu. Dokonuje tego sam Bóg lub posługuje się przy tym innymi ludźmi, jak tutaj Eliaszem, który zastosował ten wymowny znak płaszcza. Elizeusz zdradza radykalną zmianę nastawienia: składa w ofierze swoją parę wołów i pali jarzmo. Taka "uczta ofiarna" wskazuje na wyrzeczenie się wszystkiego, co stanowiło istotę dotychczasowego życia. I jest dokonywane z radością, bez żadnych sentymentów. Oznacza to także uwolnienie od wszelkich uzależnień, stawanie się wolnym bez chęci powrotu do tego, co było.
Elizeusz potrafi odczytać znaki czasu i odchodzi za Eliaszem, aby tu już nigdy nie wrócić. "Następnie wybrał się i poszedłszy za Eliaszem, stał się jego sługą". Nie chodzi tu oczywiście o czysto ludzką służbę, skoro bowiem Eliasz jest mężem Bożym, to służąc mu, Elizeusz służy zarazem Bogu. Jest to wspaniały przykład posłuszeństwa wobec powołania Bożego.
Wymagania Jezusa są jednak o wiele surowsze i jeszcze bardziej radykalne. Tam Eliasz pozwolił Elizeuszowi pożegnać się z rodzicami. Chrystus powie, aby "grzebanie umarłych, pozostawić umarłym"!? O co tutaj chodzi? Kto jest w oczach Jezusa "umarłym"? To człowiek przywiązany do ziemi, do spraw codzienności, żyjący jedynie w kategoriach doczesności, która nie zawsze mu pozwała myśleć w wymiarach transcendentnych i wyrwać się ponad przeciętność, dla którego sprawy "ducha" zdominowane są przez sprawy "ciała". Wszystkie spojrzenia wstecz są niebezpieczne dla tego, kto chce osiągnąć Królestwo Niebieskie. "Niebezpieczne" w tym sensie, że nie można dokonać rozdziału między tym, co stanowi naszą obecną treść życia, a tym, co chcemy osiągnąć. Niepożądany jest taki błędny dualizm. Często jest tak, że te dwie rzeczywistości nawzajem siebie wykluczają, a przynajmniej się nie godzą. Przykładowo, gdy ktoś zdecydował się pójść za Chrystusem, od tego wymaga się szczególnej dokładności w każdej pracy, doskonałości we wszystkim, bo tylko przez człowieka, służąc jemu, można służyć Bogu. A jeśli z niedbałej pracy nie ma pożytku, wówczas wszystko trzeba czynić z uwagą i ze skupieniem, bo moje czyny świadczą o mnie i albo doskonalę dzieła Boga - świat, albo go degraduję, nie ma czynów obojętnych. W tym wypadku neutralność działa na naszą niekorzyść. Jeśli swoje zadania wykonuję dobrze nie oglądam się za nimi, aby je zważyć zmierzyć, policzyć. Może się zdarzyć, że najdzie mnie ochota, aby popełnić grzech pychy i w swoim zadowoleniu wypływającym z wyników pracy, zapomnę o śledzeniu dalszych i w ten sposób narażę się na niebezpieczeństwo słabej aktywności i nieodpowiedniej mobilizacji.
Patrzmy lepiej do przodu, przed siebie, na to, czego jeszcze nie dokonaliśmy - to nas utrzyma w pokorze i bojaźni Bożej, "bo Bóg tylko pokornym łaskę daje". Jeśli kiedyś opuściliśmy "Sodomę życia i myślenia tego świata", nie oglądajmy się za siebie, nawet z ciekawości, aby pomsta nad ginącym miastem nie dosięgła i nas. Zdarza się, że wielu z tych, którzy zdecydowali się pójść za Jezusem napotykają trudności, zwłaszcza wtedy, gdy myślami wybiega się daleko do przodu, do miejsca gdzie trudności perspektywicznie się zbiegają i spotykają ze sobą. Wtedy przerażają nas ich wpływy i potęga - jest niebezpieczeństwo cofnięcia się, zmiany opcji, konformizmu. Zapomina się o tym, komu trzeba powierzyć wszelkie trudności i kłopoty, komu zaufać. Nie myślmy też, że po paru krokach cel może być osiągnięty. Uwaga! Wezwanie Chrystusa nie jest wezwaniem do stabilizacji albo destrukcyjnej stagnacji. On ciągle kroczy w stronę Jerozolimy. Wzywa nas do stałej przemiany naszego postępowania, naszego myślenia, naszych nie zawsze trafnych wyborów. Kto chce być uczniem Chrystusa niech się przygotuje na te zmiany, a jeśli trzeba niech się wyrzeknie wszystkiego. Jeśli ktoś rozumie nawet siebie samego.
Św. Paweł głosi prawdę o wolności. Stwierdza, że "ku wolności wyswobodził nas Chrystus", że "powołani jesteśmy do wolności". Prawo do wolności bardzo nam odpowiada, a jak je rozumiemy? Czym jest prawdziwa wolność? Jaki ona ma wymiar? Czym się różni pojęcie rewolucji francuskiej z wyzwoleniem, które chciał dać Hitler, albo pojęcie zachodnioeuropejskiej wolności z modelem, który proponował Marks? Jest to słowo - worek, do którego można wrzucić wszystko albo słowo -wytrych, którym próbuje się otworzyć wszystkie drzwi. Apostoł krytykuje potoczne jej rozumienie, które bardzo często pojmowane jest "jako hołdowanie ciału". Bowiem na początku trzeba zrozumieć to, że człowiek "zniewolony" ("ubezwłasnowolniony" przez wolność) jest człowiekiem właściwie oszukanym. Bo strategia zła polega na tym, aby siebie ukazać jako coś niewinnego, coś dopuszczalnego, "dobrego". Człowiek wybierając taki pozór dobra w zasadzie wybiera zło, czyli jest oszukany, jest w ten sposób zniewolony. O innej wolności mówi Chrystus. I inna jest naszym celem. Prawdziwa wolność nie ma wymiaru wolitywnego: robienia tego, na co w danej chwili mam ochotę, ale wymiar normatywny, to co powinienem zrobić, czego się ode mnie oczekuje. Pamiętajmy o tym, że moja wolność, czyli moje prawa kończą się tam, gdzie zaczynają się prawa innych i tam zaczynają się moje obowiązki. Prawa i obowiązki występują w korelacji wzajemnej. Nie można mieć wolności pozwalającej robić jednocześnie rzeczy nawzajem się wykluczające - po to, by być wolnym, trzeba przezwyciężyć w sobie wewnętrzne sprzeczności. Wolność ludzka jest darem Boga. Bóg nie chciał byśmy byli bezwolnymi marionetkami, ale ludźmi posiadającymi zdolność wyboru spośród wielu możliwości. Sprawia, że mogę wybrać także zło, aż do tego stopnia, że możemy samemu Bogu powiedzieć "nie", możemy Boga odrzucić. Co Bogiem powodowało, że powziął takie ryzyko? Tą przyczyną była miłość. Bóg pragnie, abyśmy kochali, a miłość potrzebuje wolności. Przymus, gwałt, zniewolenie uśmiercają miłość. Ona rozkwita tylko tam, gdzie zaznaje swobody . Służba Chrystusowi musi być wolna od wszelkich przywiązań cielesnych - od związków rodzinnych, sentymentów, czyli hołdowaniu ciału. Wolność, o której nówi drugie czytanie, to ta "Chrystusowa", nie jest to wolność indywidualistyczna, gdyż ma się realizować przez służbę bliźnim. Nie jest to również wolność libertynizmu, pożądliwość zmysłów, bo to stoi w sprzeczności z duchem wolności Chrystusa. Przecież On też toczył wewnętrzną walkę w trakcie "kuszenia" (Łk 4,1), był do nas podobny we wszystkim. Pozostaje nam więc uwalniać się od wspomnianych nacisków, dzięki pomocy Chrystusa, aby być do dyspozycji Boga i innych aby kierować się miłością. Poddanie się tym naciskom prowadzi do niewoli, która może bardzo upodlić. Popatrzmy na alkoholika czy narkomana, oni na początku też byli "wolni". Rozumiemy tych, którzy błądzą, bo uważają, że mogą robić wszystko: "robię to, co chcę". Nie mają kajdan na rękach, żaden przymus fizyczny ich nie zatrzymuje i dlatego mogą zaspakajać wszelkie pragnienia, instynkty, kaprysy. Nikt, ani nic im niczego nie zabroni. Taka wolność to wolność dzikiego zwierzęcia. Taka wolność to karykatura wolności. Za każdym razem, kiedy zrywasz więzy wszelkich "przywiązań" rozwijasz w sobie prawdziwą wolność.
Bardzo często okazujemy się "małymi urzędnikami w biurze świata", mamy wiele "majętności" jak młodzieniec ewangelijny i dlatego odchodzimy smutni, ciągle obawiamy się pozostawić nasze majętności i nasze wygodne życie, które stanowią też więzi rodzinne, naszych "umartych". Człowiek racjonalnie myślący stwierdza więc, co jest ważniejsze i czemu przydzielić priorytet i wie, że może pozostawić "umarłym" grzebanie "umarłych". To duża przenośnia, ale ile w sobie kryjąca.
Jezusowe "pozostawienie grzebania umarłym" nie znosi czwartego przykazania, lecz używając tak ostrego, a nawet paradoksalnego obrazu mówi, że w wypadku konfliktu obowiązków wynikających z pragnienia osiągnięcia Królestwa Bożego z wszelkimi innymi, przeważają te pierwsze. Bywają godziny łaski, które trzeba pochwycić za cenę bolesnego rozdarcia i na dany znak trzeba mieć odwagę odciąć kotwicę i wypłynąć na szerokie morze, bo w przeciwnym razie ugrzęźnie się w porcie marząc przy tym o przygodach. Gdy odczujemy wezwanie do głoszenia Królestwa czy to w rodzinie, czy poza nią winniśmy wszystko opuścić, bez zwłoki i roztrząsań. Nie możemy powiększać liczby powołań, które zostały zatracone, bo w swoim czasie zabrakło odwagi i śmiałości.
14. Niedziela zwykła (Łk 10,1-12.17-20)
SIEDEMDZIESIĘCIU DWÓCH UCZNIÓW
Misja apostolska jaką dzisiaj spełniają uczniowie Chrystusa jest kontynuacją tematu powołania. Jednak dzisiaj zostają podane inne wskazania dla głosicieli Słowa. Jeśli tamte dotyczyły wymagań, predyspozycji jakie powinien okazać apostoł, te dzisiejsze dotykają sposobu zachowania się w różnych sytuacjach, jakie mogą spotkać tego, kto będzie przemawiał w imię Jezusa. Tak samo dzieje się i dzisiaj. Jezus wysyła do ludzi zwiastunów Dobrej Nowiny, aby przygotowali Mu miejsce w duszach. Jezus w ten sposób przypomina o konieczności działalności misyjnej. Ubóstwo uczniów odzwierciedla prawdę, iż jli oni i są pielgrzymami do Królestwa Niebieskiego. Należy okazać ufność wobec Boga, który stoi za tym wszystkim. Żyć według tych wskazań to świadczyć o Ewangelii, którą się głosi, o dobroci Boga, który się nami posługuje i o życzliwości tych, którzy nas przyjmują. Ale ponadto ubóstwo i bezinteresowność apostolska podkreślają wielką wagę ewangelizacji. Gdy ma się obowiązek głoszenia Ewangelii, nie do pomyślenia jest jakieś obarczanie się ciężkim ekwipunkiem. Misjonarska działalność tak angażuje, że nie pozostaje czasu ani możliwości dla innych zajęć przede wszystkim natury materialnej. Jezus udziela wskazań, które na zawsze pozostaną aktualne: rezygnacja z jakiegokolwiek gwałtu i przemocy, ubóstwo, wyrzeczenie i bezinteresowność, ale także zdecydowana postawa, gdy wymaga tego sytuacja, żadnego narzucania się. Tylko pozytywny akt woli ukazuje właściwe środowisko dla rozwoju Słowa.
Wielu nie wpuści Go do swojego wnętrza. Boją się Go. On jest wymagający. Nie zadawala się mniejszym czy większym, On chce wszystkiego. Wielu Go przyjmuje, ale i wypędza, kiedy tylko staje na przeszkodzie naszym pragnieniom, żądzom i oczekiwaniom. Na drodze do kariery za wszelką cenę, nawet za cenę przerażających kompromisów.
Są i tacy, którzy otwierają mu drzwi swojego serca chociaż wiedzą, że to ich będzie dużo kosztowało. Przecież Chrystusowe wymagania są bardzo trudne. On przynosi krzyż każdego dnia i nam go ofiaruje. Tych, którzy go przyjmują nazywa "swoimi" i przez szczególną miłość jednoczy ze sobą.
Liczba 72 może być liczbą symboliczną; aluzja do 72 narodów pogańskich, których wykaz jest podany w Księdze Rodzaju (10), na podobieństwo drzewa genealogicznego, przez co pragnie się podkreślić jedność rodzaju ludzkiego i zarazem powszechne wezwanie do zbawienia (uniwersalizm zbawczy). Łukasz wie z doświadczenia, że wielka ilość
wspólnot chrześcijańskich powstałych na fundamencie świata pogańskiego, zrodzona została z apostolstwa świeckich, mężczyzn i kobiet, zespołów i par małżeńskich. Misjonarz ma poprzedzać przyjście Chrystusa: "Wysłał ich, dokąd sam przyjść zamierzał". Czasami niektórych wybiera i obdarowuje specjalnymi uzdolnieniami na przygotowanie Mu drogi. Bo Bóg nie może przyjść do serca całkowicie nieprzygotowanego, wówczas ten, do kogo Bóg przychodzi, nie jest przygotowany na tak wielki dar, po prostu nie jest w stanie go docenić. To, że żniwo wprawdzie wielkie, a robotników mało jest tym bardziej aktualne dzisiaj. Ludzi dobrego i szczerego serca jest bardzo dużo. Ewangelia ma dotrzeć przede wszystkim do nich. I nie patrzmy tutaj na księży i siostry zakonne. Jest ich mało, co do ilości, jak i co do jakości. Ty możesz być także apostołem, gdy będziesz baczniej uwagę zwracał na to "co" i "do kogo" mówisz. Rozprawiając o tym, jak nieprzygotowani w stosunku do naszych potrzeb i oczekiwań są ci, którzy są wśród nas, czynimy to bardzo często zdenerwowani i w jakiś sposób uprzedzeni. A ile takich niepełnych informacji trafia do uszu niepowołanych, którzy te informacje odpowiednio upiększą i jeszcze mogą (tak się dzieje często) przewrotnie wykorzystać. A jak często rozmawiamy z Tym, który może wpłynąć na tę sytuację swoją przeogromną łaską: "Proście Pana żniwa!" My lubimy plotki. Jest bardzo prawdopodobne, że mielibyśmy wielu i to świętych kapłanów, gdybyśmy się za nich tyle modlili, ile narzekamy. Ile radości przysparza nam to, że zlikwidujemy jakiś grzech, "diabelstwo" u siebie lub u innych, wtedy przypinamy sobie ordery zasług, zapominając przy tym, że pełnimy rolę narzędzia. Tylko Chrystus ma moc nad złymi duchami. Nam należy się nagroda za wytrwałość i uległość. Nasza radość ma płynąć nie z tego, że zwyciężyliśmy szatana, ale z tego, że poddajemy się woli Boga. Że to Jemu "umożliwiamy" zwycięstwo nad naszymi słabościami. Oczywiście cechą łaski jest to, że trzeba z nią współpracować, umożliwić jej działanie przez pozytywny akt naszej woli, przez w pełni świadome przyzwolenie.
Wobec tych, którzy chcieliby chrześcijaństwa bez krzyża, przytoczmy myśl św. Pawła: "Co do mnie, nie daj Boże, abym się miał chlubić z czego innego, jak tylko z krzyża Pana naszego Jezusa Chrystusa". Czyż krzyż nie jest tym, co prowadzi do nowego stworzenia? Dlaczego uparcie pozostawać na świecie pozbawionym krzyża? Jest to wtedy przedłużanie "starożytnego świata", świata cielesnego, zamkniętego w sobie samym i pozbawionym świeżości jak wszystko, co zamknięte. To jest tylko pół obrazu i pół prawdy. Z tego sobie człowiek myślący zdaje sprawę i nad tym boleje. Krzyż szeroko otwiera drogę ku wolności, wyrywa z wszelkich obciążeń jakim jest grzech, a do serca gotów wprowadzić Ducha z Jego owocami, którymi są: "miłość, radość, pokój, cierpliwość, dobroć, uprzejmość, wierność, łagodność, panowanie nad sobą" (5,22). Czyż tego wszystkiego nie odnajdujemy właśnie w historii krzyża? Jak to wspaniale być "nowym stworzeniem"! Jeśli cierpienie nie znikło, to jednak zmienia ono swe znamię: oparte na znaku krzyża łączy z męką Chrystusa, nabiera nowego sensu, przydaje motywacji, doskonali człowieka,daje daje mu zbawienie.
Ale rodzi się pytanie: do jakiego stopnia my sami pragniemy tego krzyża, czyli zbawienia człowieka? Jak dalece jesteśmy gotowi zaangażować się dla tej sprawy? Czy ewangelizacja jest jedynie tematem rozważań, akademickich dyskusji? Jeśli jest ona autentycznym pragnieniem duchowym, wtedy z naszego serca popłynie prawdziwa modlitwa, aby Pan żniwa posłał robotników. Kogo pośle? Innych? może i ja usłyszę wezwanie. Posłani im mniej posiadają, tym więcej mają wartości. Gotowi są odpowiedzieć na każde wezwanie. Gotowi są na wszystko, czego inni od nich oczekują. Gotowi na znoszenie przykrej odmowy i gotowi zadowolić się tym, co się im ofiaruje. Więc po co my mamy komplikować sobie życie?
15. Niedziela zwykła (Łk 10,25-37)
MIŁOSIERNY SAMARYTANIN
Pytanie skierowane do Jezusa przez uczonego w Prawie jest pytaniem wprost o istotę i sens Jego nauki. Jest to pytanie o punkt wyjścia i punkt dojścia. Może tu jest ukryty jakiś podstęp? Był to bardzo częsty sposób rozmowy faryzeuszy z Jezusem, ale chodzi chyba o to, aby On streścił swoją naukę. Przecież Żydzi mieli wielu nauczycieli, proroków, którzy głosili niejednokrotnie trudne słowa Boga.
W Pięcioksięgu wyróżniano aż 613 przykazań. A to słowo miało zawierać w sobie całą tajemnicę ludzkiego postępowania oraz ludzkich dążeń i pragnień. Jesteśmy żebrakami szukającymi ciągle miłości albo jej przejawów. Niestety gdy stajemy wobec tego faktu on nas bardzo często przerasta. Nie wiemy jaką postawę przyjąć i jak się wobec tego faktu zachować. A brak takiej właśnie reakcji ze strony tego, kto jej doświadcza jest w zasadzie bardzo często jej końcem. To jeden aspekt ludzkiego nieszczęścia i nieporadności. Jesteśmy jednocześnie bogaczami, bo jesteśmy przez Boga obdarowywani ciągłym strumieniem Jego miłości. Już tak się do tego przyzwyczailiśmy, że przyjmujemy bardzo nieładną postawę jaką jest brak wdzięczności. Tak rzadko Bogu za coś dziękujemy, a tak często jedynie o coś prosimy.
A istotą miłości jest jej przekazywanie, udzielanie. W chwili kiedy tego nie ma, zaczyna się wszystko niszczący egoizm. Czy miłością można się zadusić? Na pewno można się do niej przyzwyczaić. I zacząć traktować ją tak, jakby się nam należała. I wtedy w człowieku pojawia się brak dynamizmu i apatia duchowa. Następną cechą miłości jest to, że trzeba jej ciągle szukać i odkrywać.
To właśnie przykazanie miłości jest większe niż zasługi rewolucji francuskiej czy październikowej. To ono przemieniało i przemienia świat. Czyni go ludzkim. A dlaczego ja mam kochać tych, którzy mi źle czynią? To się niejednokrotnie kłóci ze zdrowym rozsądkiem i logiką. Tylko że ekonomia Boża jest inna i nie zawsze godzi się z naszym pojmowaniem świata i ludzi. Wtedy to robimy, bo i nam Ktoś przebaczył i darował. Ze względu na osobę Jezusa i tylko Jego! Nie tylko nasze życie czynimy piękniejszym, ale pracujemy w ten sposób na nagrodę wieczną, zbawiamy siebie.
Szczytem jest śmierć z miłości. To uczynić może tylko człowiek uzdolniony do tego przez Boga. Tego w sobie nie można wypracować! Tylko to nie upoważnia do jakiejś życiowej pasywności. Protestanckiej predestynacji. Błędna: "Sola fides".
Jacy dalecy jesteśmy od takiej postawy. Nawet utrata jakiejś części naszej materialności napawa nas lękiem i z tym jest się bardzo trudno nam pogodzić. "To jest zbyt wielka ofiara". A czym ona jest w porównaniu z ofiarą Jezusa? Sam Bóg umarł za grzesznego i tak często upadającego człowieka. Nie myślmy, że On mniej cierpiał, Przecież był normalnym Człowiekiem, nie ma dowodów przeciwnych. Nie poddał się cierpieniu, a przede wszystkim poniżeniu przez człowieka, dla którego to robił. Był taki do nas podobny, a jednocześnie tak różny. Umrzeć dla ludzi i przez ludzi, i to jeszcze w takim osamotnieniu.
Wyobraźmy sobie stan ducha ojca lub matki oddanych do domu starców przez ukochane dzieci. Ich wychowanie kosztowało tyle wyrzeczeń i ofiar. Taki odtrącony ojciec lub matka dalej kochają swoje dzieci. A to tylko dlatego, że oni nie wiedzą, jak wielką krzpydę wyrządzają tym,którzy ich tak bardzo kochają. To właśnie jest ten przypadek, kiedy miłość nas przerasta. Miłości rodzicielskiej nie można udawać. Ona zawsze jest czysta i pełna. I to jest kolejna cecha miłości prawdziwej, że ona wymaga ofiary tak jak wszystko, co w życiu piękne i wartościowe.
I jeszcze jedna cecha miłości - bezinteresowność. To tak bardzo boli w miłości. I jest tak trudno wybaczalne. Tu nie może być coś za coś. Bo na przykład: czy my możemy coś Bogu ofiarować czego On nie ma? Wszystko od Niego pochodzi i w Nim ma swoje źródło. "Nasze modlitwy nic Mu nie dodają, tylko przyczyniają się do naszego zbawienia". On wymaga tylko jednego: kochać bliźnich. Nawet wtedy, gdy za to nie spodziąwamy się niczego. Nasze uczynki nie pozostają niezauważone przez Boga. "Bo więcej szczęścia jest w dawaniu aniżeli w braniu". Czy taki stan już przeżywałeś? Oby on ciebie zafascynował i już cię nigdy nie opuścił, a wtedy będziesz naprawdę szczęśliwy i poznasz na czym to polega. Aby doświadczyć takiej bezinteresowności, musisz sam ją zacząć praktykować. W tym względzie i tu na ziemi, i tam w niebie panuje taka sama ekonomia. Liczy się tylko miłość i z niej będziemy rozliczani.
Dzięki miłości wśród ludzi przybliża się "dzień Pański", bo tam gdzie się ludzie miłują, zbliżają się do "dnia Chrystusa". Nie ma miłości Boga, gdy nie ma miłości człowieka. To tak, jakby nieodpowiednio ubranym wejść na ucztę weselną. Oznacza to brak szacunku dla gospodarzy, pary młodej. Jeśli człowiek naprawdę chce się upodobnić do Boga, wtedy zaczyna miłować człowieka. "Miłujcie się wzajemnie, tak jak Ja was umiłowałem". Wtedy dopiero zaczynamy lepiej rozumieć Boga i Jego czyny podjęte dla zbawienia człowieka.
W ramach braku takiej postawy do drugiego człowieka musimy rozróżnić dwie zasady zachowania się. Pierwsza to programowa nienawiść do człowieka nastawiona na to, aby mu ciągle szkodzić, dotykać i ranić. Wiąże się to z brakiem całkowitego przebaczenia. Człowiek tak postrzegany jest odbierany jako nasz wróg, przeciwnik. Wtedy w swoim wnętrzu nosimy jakąś formę nienawiści. Jest to godne potępienia. Druga postawa to uzasadniony żal do drugiej osoby będący skutkiem wyrządzonej nam krzywdy. Możemy czuć do kogoś żal i to może trwać w naszej pamięci. Naturalna jest pamięć jakiejś urazy, szkody. Tu nie ma mowy o złej woli, nie może być premedytacji. W listach św. Jana Bóg jest określany jako czysta miłość i jest najbardziej realny, gdy się wyraża przez miłość. Ludzka miłość jest tylko koślawym odbiciem tej właśnie miłości. Ten kto miłuje jest zrodzony przez Boga, zna Boga, doświadcza Go i spotyka. Jezus wymaga przebaczenia, a nie definitywnego zapomnienia!
Odkrywca dźwigni, starożytny uczony i filozof Archimedes miał podobno powiedzieć: "Dajcie mi punkt podparcia, a wytrącę z posad ziemię". W ręku człowieka są siły mogące spełnić rolę dźwigni. Wystarczy odrobina szaleństwa. Przeciwko tym siłom działają moce przeciwne. Są to moce miłości. One naprawiają to, co niszczą siły nienawiści. W twojej osobie są takie siły, a każdy twój czyn motywowany miłością Boga i miłością człowieka może być solą nadającą smak. Ale może też być odwrotnie.
Bo w miłości mieszczą się wszystkie pozytywne nastawienia człowieka, od zwykłej uprzejmości aż po miłość, która potrafi oddać życie. A pierwszy stopień miłości to otwarcie się na drugiego, czyli życzliwość. Człowiek życzliwy we wszystkich widzi równych sobie i generalnie już z założenia, już od pierwszego zetknięcia chce obdarzyć drugiego dobrem nie złem. Spotykając drugiego pragnie mu pomóc - nie zaszkodzić, wyjaśnić - nie wykpić, dać - nie zabrać, zauważyć, uszanować - nie pominąć zlekceważeniem. Życzliwy stara się uspokoić - a nie wzburzyć, wysłuchać - a nie zagadać, podnieść - a nie poniżyć, nie zaczyna wszystkiego od "ja".
"A kto jest moim bliźnim?" Faryzeusz żąda recepty. Szczegółowego wykazu osób. Jezus odwraca pytanie. Nie chce odpowiedzieć: kto jest bliźnim biernym, ale ukazuje tego aktywnego. Szczegółowy "wykaz bliźnich" przyczyniłby się jedynie do zwiększenia dystansu, powiększyłby liczbę "wyjętych spod prawa miłości".
"Pewien człowiek schodził z Jerozolimy do Jerycha". Dwadzieścia siedem kilometrów drogi, która jest "drogą krwi". Tak łatwo podzielić ludzi na dwie kategorie. Na tych, którzy idą prosto i tych, którzy się zatrzymują. Na tych, którzy zajmują się własnymi sprawami i tych, którzy się zajmują sprawami innych. Na tych, co mówią "mnie to nie dotyczy" i tych, którzy czują się odpowiedzialni za wszystkich i za wszystko. Na tych, którzy się zajmują ważnymi sprawami i tych zajmujących się cierpieniem innych. Postacie z przypowieści odgrywają tysiące bandytów oraz tysiące dobrych Samarytan. Tę rolę odgrywamy wszyscy na scenie życia. Chrystus zna imiona poszczególnych aktorów. I gdy mówi "zbójcy", "kapłani", "lewita" słyszę, że mówi mi po imieniu. W oczach Boga ma jedynie rację ten, kto się zatrzymuje. Kto idzie dalej - błądzi. Droga pozostaje przeklęta nie z powodu zbójców, ale z powodu braku miłości. To nie tylko bandyci czynią drogę straszną, ale obojętność dobrych. "Panie, naucz mnie chodzić właściwą stroną drogi".
16. Niedziela zwykła (Łk 10,38-42)
MARIA I MARTA
Tak pierwsze spotkanie pod dębami Mamre, jak i to drugie w domu Marty i Marii mają wiele wspólnego i wiele rozbieżności. W obu przypadkach to Bóg przemawia do człowieka. On nawiązuje i wywołuje dialog, dzieje się to w nieporównywalny sposób. On zna potrzebę człowieka i potrzeby przyjaźni ludzkiego serca, więc przychodzi do niego w chwilach codzienności szarej, w rytmie nakładających się obowiązków. Starotestamentalne spotkanie, w którym Abraham przyjmuje gości z szerokim gestem serdeczności i wylewności, z całym polotem wschodniej gościnności, która w tym wypadku ukazuje wnętrze człowieka przeczuwającego bliskość Boga - mówiącego przez usta tajemniczych przybyszów. Spotkanie w domu sióstr bardziej zwraca się w stronę naszych dni.
Każda z sióstr swoim zachowaniem, sposobem bycia, ukazuje odmienność, a zarazem bogactwo ludzkich zachowań wobec przyjaźni, modlitwy, pracy i służby. Marta bliższa jest ludziom epoki "lotów kosmicznych i choroby AIDS". Jej postawa to czynne nad wyraz zaangażowanie w rytm godzin, obowiązków i potrzeb. Ukazuje ludzi pochłoniętych pracą w ramach przebudowy świata, swojej codzienności. Ludzi poszukujących nowych, lepszych rozwiązań codziennych trudności, mnóstwa "ułatwień" i skrótów. Zmęczonych polerowaniem swoich ziemskich mieszkań i domów, którzy pozostają tylko "geniuszami swoich rąk".
Maria swoim zauroczeniem wobec słowa Pana znajduje dzisiaj niewielu sympatyków. Czas modlitwy, kontemplacji, spotkanie z Bogiem, to dla ludzi techniki i automatyzacji czas stracony. Tylko to, co materialne, dotykalne, sprawdzalne liczy się i fascynuje. Słowa Chrystusa "Marto, Marto troszczysz się [...] o wiele" charakteryzują natomiast nasz stosunek do wartości materialnych, a tym samym i duchowych. On tutaj afirmuje człowieka, który potrafi w godzinach pracy, odpoczynku i szukania siebie znaleźć czas na spotkanie z "Łagodnością".
To, że Marta przyjmuje Pana w swoim domu świadczy nie tylko ojej gościnności i gotowości służenia swoimi możliwościami materialnymi, ale wyraża otwartość na przyjęcie Jego duchowego posłannictwa (Maria). Zwrot "u stóp Pana" oznacza nie tylko bliskość fizyczną, ale jest symbolem przyjęcia czyjejś nauki, uznanie jej za swoją. Podobne wyrażenie spotykamy w Starym Testamencie: "Wszyscy wybrani są w Jego ręku, u nóg Twoich oni usiedli, słowa Twoje przyjmują". (Pwt 33,3).
Nazywały się Marta i Maria. Pierwsze imię - aramejskie, drugie - hebrajskie. Miały w owych czasach to samo znaczenie: władczyni, pani. W paru słowach ewangelista kreśli ich cechy: Maria słucha, "siedząc u stóp Pana" przyjęła postawę ucznia, którego najważniejszym zadaniem jest słuchać Mistrza. Marta natomiast krząta się wokół wielu koniecznych posług, które jak to kobieta mnoży z własnej woli, aby godnie przyjąć gościa. Jak każda nerwowo aktywna kobieta nie może zrozumieć bierności swojej siostry. Tak będzie też podczas uczty zgotowanej Jezusowi "sześć dni przed Jego Paschą". Rozumiemy i usprawiedliwiamy wymówkę Marty. Obie na swój sposób starają się Go przyjąć: jedna z żarliwością słuchając Jego słów, druga troszcząc się, aby zapewnić pokrzepiające przyjęcie. I nie starajmy się, jak to mamy w zwyczaju, kogokolwiek oceniać. Ich przykład ma służyć za obraz. Czy ewentualnie Marta zasługuje na wymówkę Jezusa? Być może zanadto była zajęta usługiwaniem, wyobrażając sobie, że w ten jedyny sposób może być miła Mistrzowi. Nie tyle gniew, co zdziwienie u Jezusa wywoła zachowanie się Marty. Każda na swój sposób stara się Go przyjąć.
"Troszczysz się o wiele" - potraktowane dosłownie jest to wezwanie do prostoty i umiarkowania: jedna "potrawa" wystarczy! Nie wyrzuca Marcie jej troskliwej gościnności, lecz niepokój, który w to wkłada. Przesuwa akcent. Nadmierna uwaga została poświęcona sprawom drugorzędnym, może nawet bezużytecznym, a tu jest sam Mistrz. Właściwie "krytykuje" przez to jej małą wiarę albo jej całkowity brak, nie docenia ona, z jak wielkim Człowiekiem ma do czynienia, sobie z tego sprawy nie zdaje, a powinna, bo jest dość blisko Zbawiciela i nie tylko tym razem. I my niejednokrotnie znajdujemy się w sytuacji Marty. Mamy zbyt wiele "roboty", a zbyt mało czasu. Nie starcza nam sił i dłatego jesteśmy zdenerwowani. Często szemrzemy przeciw Bogu i mamy złe zdanie o każdym, kto nie przychodzi nam z pomocą. Ileż razy będzie musiał ganić tę mnogość trosk przyziemnych, które skutecznie odsuwają myśl od tego, co istotne?
Marta była zajęta usługiwaniem trochę na sposób bogatego, który daje i chce być przy tym zauważony. Maria prezentuje inną postawę: jest jak ubogi, który otrzymuje, nie ma nic do stracenia, więc obiera to, co może mu przynieść jakieś owoce. Z prostotą serca i serdecznością należy przyjmować tych, którzy przychodzą do nas z dobrą nowiną, ale nade wszystko ważne jest słuchanie Słowa.
Zawsze jesteśmy u stóp Chrystusa, kiedy słuchamy Jego słów. Bądźmy jednak zawsze obecni także duchem. Nie śpijmy. Bo jeśli nie będziemy słuchającą Marią, łatwo staniemy się zbyt zatroskaną Martą i otrzymamy od Pana napomnienie. A troska o sprawy doczesne ustępuje trosce o sprawy Królestwa Bożego. Odpowiedź udzielona Marcie to pouczenie w sprawie hierarchii wartości obowiązków chrześcijanina. Chyba jesteśmy bardziej podobni do Marty. Jesteśmy zabiegani, zapracowani. Nie mamy czasu dla siebie i dla Boga, brak nam czasu na wewnętrzne skupienie. Nie mamy czasu, aby usiąść u stóp Pana, by wsłuchać się w Jego słowo. Pełny człowiek to ten, który potrafi łączyć w sobie tak postawę Marii, jak i postawę Marty. Cała chrześcijańska egzystencja człowieka jest na wzór Chrystusa złożona z naturalnych, doczesnych elementów i jednocześnie nadnaturalnych, Bosk ich. Między nimi ma być harmonia i współpraca komplementarna. Tutaj na plan pierwszy wysuwa się słowo Boże, które bez żadnych naszych zasług rozlewa się w naszych sercach i w nie najpierw trzeba się wsłuchać, a dopiero później działać bez błędów, wzorem Chrystusa, który wymaga od człowiek posługi doczesnej, a jako Bóg postuluje porzucenie świata dla jednej prawdziwej wartości jaką jest On sam. Do naszych domów Pan przyjdzie jeszcze raz i jeśli zechcemy Go ugościć zostanie z nami dłużej, na zawsze. Ale kto usiądzie u Jego stóp?
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
B5 Zwykly (do 16)zadania od 13 do 16C5 (X7) B1HG01G6P0 1 16 11 Demontaż Montaż Czujnik spalania stukowegoA5 zwykly do n16wniosek o wydanie orzeczenia o niepełnosprawności ( dot osób do 16 roku życia )C5 zwykly (od 17)Scenariusz 16 Rowerem do szkoły16 Płyn do czyszczenia Skrzat 0,5l16 Nowy Testament List 2 do TymoteuszaInstrukcja do ćw 16 Jednostka pozycjonująca16 gotowość do zmian09 16 Kwiecień 1996 Krok do przodu, krok do tyłu16 Wysadzenie wież WTC pretekstem do wojny o ropęAkumulator do NISSAN PRIMERA P12 16 16V 18 16V 20 16V 20 i 1więcej podobnych podstron