ż
17. Niedziela zwykła (Łk 11,1-13)
PROŚCIE, A OTRZYMACIE
Pojęcie - "Królestwo Boże" wielokrotnie spotykamy na kartach Ewangelii i to przy różnych okazjach. Kryje ono w sobie bardzo bogatą treść, ale czy my zdajemy sobie z tego sprawę? Czy rozumiemy co oznaczają słowa: "Przybliżyło się do was Królestwo Boże", "Królestwo Boże jest w was", "Szukajcie najpierw Królestwa Bożego, a wszystko inne będzie wam przydane"? W modlitwie dnia dzisiejszego Jezus mówi: "Przyjdź Królestwo Twoje", czy rozumiemy o co Mu chodzi? Jak to połączyć z natrętnym przybyszem, który przybywa do gospodarza w porze wieczornej i go niepokoi sprawą nie tak bardzo tego vgpaagającą?! Modlitwa "Ojcze nasz" wraz z przypowieścią o człowieku, który budzi o północy przyjaciela, już nam coś sugeruje. W przypowieści ów człowiek musi się zachowywać jak natręt, by otrzymać to, o co prosi. Bóg nie wymaga tyle natręctwa, co wytrwałości i konsekwencji w naszych staraniach. Bóg "nie śpi" i gotów jest w każdej chwili dać Ducha Świętego tym, którzy Go proszą. Skoro to nam poleca i chce przyjść, widocznie Mu na tym bardzo zależy.
Najczęściej myślimy, że Królestwo Boże to niebo, pojmowane dość bajkowo i bardzo infantylnie. To nieprawda! Nie jest też właściwe utożsamianie go z Kościołem. Jeszcze nie teraz. Albo uważamy, że jest nim łaska jąką nosimy w sobie. Tak, Królestwo Boże jest i niebem, czymś czego człowiek nie mógł bardzo długo osiągnąć i zna je ty lko jednostronnie jako przestworze bezkresne. Ale nie jest tylko niebem! W Kościele pomieszany jest "kąkol" z "pszenicą". Jest i Kościołem, ale nie tylko, bo Kościół sam modli się o jego przyjście. Jest także i łaską, ale nie tylko łaską, gdyż jest to coś tak bardzo widzialnego, że aż czasem nie sposób pozostawić bez komentarza. Jest czymś co rośnie, potężnieje jak ziarno gorczyczne. Czym jest więc Królestwo Boże, które jest dzisiaj tak wyraźnie zaznaczone? Można powiedzieć, że jest to razem wzięte, wszystko: Kościół, łaska, niebo. Te rzeczywistości się nawzajem dopełniają i wnoszą jakiś nowy aspekt.
Jeśli wyrzucę z serca grzech, szatana i dam w nim pierwszeństwo Bogu, stanie się On tym kogo naprawdę kocham i dla którego czynię wszystko, to mogę powiedzieć, że ma On we mnie swoje Królestwo. Jeśli spotkam się z kimś podobnym zaczyna się wtedy zjawiać idealny obraz żywego Kościoła - społeczności ludzi opanowanych przez Boga. Następnie u tych ludzi, w których życiu zakrólował Bóg - tak w poszczególnych ludziach jak i w całej społeczności - powstaje po ich śmierci eschatologiczne królestwo błogosławionych dusz, dla których najodpowiedniejszym miejscem jest niedostępne niebo. A gdzie ono się mieści? Niekoniecznie tam w górze! To nie miejsce, ale "rzeczywistość", tak jak piekło. Nie tu, ani nie tam.
Gdybyśmy zgubili Ewangelię, ale pozostałaby tylko ta modlitwa, to z niej możnaby zrekonstruować wszystko. Bo jeśli szczerze powiem Bogu: "Ojcze" wtedy z konieczności staję się jak dziecko. I jeśli pomyślę jak mocny i dobry jest ten mój Ojciec, staję w postawie ufającego i kochającego człowieka. Kiedy mówię "nasz", rozglądam się wokół siebie i bezwiednie otwieram ramiona, aby szukać i obejmować wszystkich ludzi bliskich i dalszych, to wtedy bardzo dokładnie naśladuję Chrystusa w Jego bardzo niewygodnej i poniżającej pozycji na krzyżu. Nie jest to łatwe. Ale z pomocą łaski zawsze możliwe.
Dobry rodzic to ten, który potrafi dziecku czegoś odmówić, potrafi wymagać. Przecież najdłużej pamięta się nauczycieli, którzy wymagali, czasami byli srodzy. A to, że nie otrzymujemy czegoś, o co prosimy może oznaczać, że nie zawsze wiemy co jest dla nas najlepsze. Rozumiemy to dopiero po jakimś czasie. Rodzic nie poda nam skorpiona albo węża choćbyśmy o to bardzo prosili. W przypadku Boga byłoby to nonsensem. Jego niechybnych odpowiedzi czasami nie zauważamy w naszym szybkim, przemijającym i permisywnym życiu.
Prosić, szukać, pukać - te trzy słowa dają pełny obraz modlitwy. Bóg chce tego rytmu wzajemności, tych kolejno następujących próśb i odpowiedzi. Z pewnością Bóg wie wszystko, ale św. Augustyn odpowiadając chrześcijanom z Hippony na ich zarzuty, mówił: "Pukaj, Bóg chce dawać. Ale opóźnia się z tym, co chce dać, aby ta zwloką ożywiła twoje pragnienia. Dar Jego miałby mniejszą cenę w twych oczach, gdyby ci go udzielił natychmiast".
Bóg jest poważny i nas traktuje poważnie. Jest On Ojcem. "Nikt tak bardzo nie jest Ojcem jak Bóg" (Tertulian). Otóż, który ojciec dałby swemu dziecku kamień? Tym więc bardziej Bóg daje rzeczy doskonałe temu, kto Go prosi. Dzisiejsza przypowieść zawiera subtelną psychologię, a także realia życia palestyńskiego. Często bywa źle interpretowana. Któż tu jest najważniejszą osobą? Nie jest nią naprzykrzający się człowiek, jak się często sądzi, ale nagabywany gospodarz. Właśnie on jest ośrodkiem wydarzenia. Czyż może ktoś odmówić takiej prośbie? - pyta Jezus. Dla kogoś, kto zna prawa wschodniej gościnności, taka odmowa byłaby niedopuszczalna. Tym bardziej Bóg wysłuchuje naszych próśb, ponieważ jest sprawiedliwym przede wszystkim jest Ojcem. Wysłuchuje On wszystkich, którzy są w biedzie. Jedynym Jego pragnieniem jest przychodzić nam z pomocą. I to jest podstawą naszego zaufania.
Zaproponowano nam dzisiaj katalog i to nie pobożnych życzeń, ale wykaz naszych głębokich i skrywanych pragnień z obawy przed posądzeniem o chory idealizm. "Chcę żyć w świecie, gdzie będzie panowało prawo Boga jak przez dwadzieścia wieków, a nie prawo ustanawiane przez kilku nieświadomych ludzi", którzy stanowią prawo ludzkie nawet jeśli to ma być prawo państwowe i jakoby miało ono "poprawiać" prawo Boga. Zepsuć wszystko, co było dobre i sprawdzone jest bardzo łatwo,kto tylko weźmie odpowiedzialność na siebie za tak ustanowiony porządek? Nikt! Jeśli ta pierwsza harmonia jest jeszcze możliwa, to druga raczej nie. Niestety przemoc, morderstwa, gwałt, brutalność i siła były i są środkiem regulacji ludzkich relacji. Właśnie poprawie tej pierwszej dysharmonii ma służyć modlitwa, o której mówi dzisiaj Chrystus.
Tak bardzo chciałbym zostać na jeden dzień współczesnym księciem, przed którym otwierane są wszystkie drzwi, i który musi uważać na wszystko co mówi, bo wszędzie czyhają aparaty i magnetofony. To wszystko po to, aby zatęsknić za momentem, kiedy będę mógł usiąść niedbale na krześle, może w samej koszuli i poczuć się wolnym, prostym człowiekiem. Mówię o dostojeństwie, bo chcę się zatrzymać nad Majestatem Boga, do którego przychodzi mi często przemawiać w modlitwie. Moja wyobraźnia niechybnie ukazuje mi Boga jako arcykapłana, który przy "grzmotach" organów zasiada i rządzi na tronie. Tak, Bóg jest Majestatem! Czy nie spotkałeś majestatu cichości, mocy i pokory? Bóg nam okazał moc, kiedy Syn stał się człowiekiem. I kiedy świat ustanowił tak mądrze, że człowiek mógł stanąć na księżycu. Przed Jego mocą żołnierze upadali na twarz. Ale przeszedł On przez ziemię dobrze czyniąc wszystkim i przebaczając. Majestat cichości i przebaczenia! Modlitwa nie jest aktem łatwym. Bo nasze zmysły łatwo znajdują sobie pokarm i pożywkę. Trudno skoncentrować się nad znakami matematycznymi. A tu żadnego znaku, ani możności wyobrażenia sobie Boga. Stąd cały wysiłek psychiczny i maksymalne skupienie, to wiara, przekonanie naprawdę głębokie, że nie ma mojego aktu, który nie dochodziłby do Boga, że nie ma modlitwy niewysłuchanej.
"Modlić się należy zawsze i wszędzie" - mówi Jezus. Jedni zrozumieli to po czarnoksięsku i każą zawsze - przy pracy, wśród rozrywki, nieustannie wzdychać ku Bogu, wzbudzać akty strzeliste, a nawet je liczyć?! Inni mówią, że słowa te znaczą: zamieniać pracę w modlitwę. Czy to prawda? Ja sądzę, że Jezus w warsztacie stolarskim u Józefa, jak piłował to piłował, jak heblował to heblował, raczej nie wzbudzając aktów. Za to innym razem, kiedy poszedł na miejsce pustynne to faktycznie długo i wytrwale się modlił. Nie ustawać w modlitwie znaczy nieustannie sobą, swym wnętrzem być blisko Boga, prosić, ale i umieć się w Niego wsłuchiwać w ciszy własnej "izdebki". Powiadają, że modlić się należy w nieszczęściu, w bólu, w chorobie. Czy miałbyś odwagę człowiekowi półprzytomnemu, z językiem spieczonym gorączką powiedzieć: "módl się"? Ja bym ci odpowiedział: odejdź ode mnie pobożny okrutniku! Bo we mnie jest ból i nic poza tym! Kochani modlić się w zdrowiu i powodzeniu, w sile, znaczy więcej niż to pierwsze. W cierpieniu? Umilknąć i przybrać postawę przylgnięcia do Boga, którą można określić jako "przytulenie się".
Wszystko, co odpowiada Jego woli jest wysłuchiwane. "Wszystko, o co w modlitwie prosicie, stanie się wam, tylko wierzcie, że otrzymacie" (Mk 11,24).
18. Niedziela zwykła (Łk 12,13-21)
CHCIWOŚĆ
Ta przypowieść została wygłoszona, aby "nawymyślać" tym, którzy myślą tylko o napełnianiu "spichlerzy zbożem" i przygotowują się do beztroskiego życia, dojedzenia, picia i zabawy; tym, co swoje kasy napełniają pieniędzmi, głowy wiadomościami, a zmysły wrażeniami, które przecież ciągle potrzebują pożywki ("apetyt rośnie w miarę jedzenia") i ani nie próbują myśleć o tym, co czyni nas bogatymi przed Bogiem. Ewangelia tego nigdy nie zaaprobuje. Więc jej nie "naginajmy".
Głupota polega na tym, że nie myśli się o liczbie i sprycie złodziei, a zwłaszcza o tym złodzieju, co kradnie nie towar zgjklepu, pieniądze z banku, ale kradnie samych właścicieli. Głupota w pomijaniu tego, czego pominąć nie wolno. A przecież jest tylko jeden sposób, aby zabezpieczyć swoje majętności przed rabunkiem. Trzeba je ochotnie i zawczasu złożyć w ręce biednego, do innych pustych żołądków, do nieprzygotowanych i nieogrzanych mieszkań. Tylko tam dadzą się złożyć wszystkie nasze nadwyżki, oszczędności. Tylko taką roztropność Chrystus akceptuje. A ludzie niechętnie słuchają takiej mowy, gdyż są bardzo przywiązani do swoich pieniędzy. Kto kocha pieniądze, ten nie kocha ludzi, z którymi trzeba się podzielić. A kto nie kocha ludzi, ten nie kocha Boga. Kto nie kocha Boga, ten nie kocha także siebie. Siebie nie afirmuje. A kto nie lubi samego siebie, ten jestgłupcem. To jest logiczny wniosek z tej perykopy Ewangelicznej. Ale ludzie chcą obalić treść Ewangelii. Stworzyć kontrargumentację, bo ona ich kompromituje i dekonspiruje. Tak jak u początków, tak i teraz jest deprecjonowana i na siłę dezaktualizowana. Jeszcze dzisiaj w mniemaniu wielu ludzi obraz człowieka bogatego kojarzy się jednoznacznie z obrazem radości i szczęścia. Wspaniałe samochody, jachty, luksusowe hotele i najbardziej wytworne przyjemności. Wszystko to nazywa się szczęściem (?), tymczasem to jest jedynie maska szczęścia, namiastka i substytut. Pod nią kryje się niejednokrotnie pustka i nuda, bezkresny smutek. Nie wykluczam innej sytuacji, ale mówię o tym, co ma niejednokrotnie miejsce.
Człowiek bogaty popełnia szaleństwo: rości sobie prawo do szczęścia w samotności. Wtedy recytuje się kuplety o "obiektywnym" szczęściu. Wygodnie jest wówczas o tym mówić. Jednak tylko naiwni mogą im wierzyć. Ludzie nie ograniczyli się do kontestacji ewangelicznej, która na twarz "bogatego młodzieńca" wkłada maskę szczęścia. Odnaleźć próbowali drogę do nieba, która okazała się być zastawiona przez przypowieść o bogaczu i jakoby przezornym bogaczu. Nie czekajmy aż egzegeci złagodzą tę przypowieść, owych niepokojących: "Zaprawdę powiadam wam".
"Chrystus mówi do nas podobny, a jednocześnie tak różny. Umrzeć dla ludzi i przez ludzi, i to jeszcze w takim osamotnieniu.
Dzięki miłości wśród ludzi przybliża się "dzień Pański", bo tam gdzie się ludzie miłują, zbliżają się do "dnia Chrystusa". Nie ma miłości Boga, gdy nie ma miłości człowieka. To tak, jakby nieodpowiednio ubranym wejść na ucztę weselną. Oznacza to brak szacunku dla gospodarzy, pary młodej. Jeśli człowiek naprawdę chce się upodobnić do Boga, wtedy zaczyna miłować człowieka. "Miłujcie się wzajemnie, tak jak Ja was umiłowałem". Wtedy dopiero zaczynamy lepiej rozumieć Boga i Jego czyny podjęte dla zbawienia człowieka.
W ramach braku takiej postawy do drugiego człowieka musimy rozróżnić dwie zasady zachowania się. Pierwsza to programowa nienawiść do człowieka nastawiona na to, aby mu ciągle szkodzić, dotykać i ranić. Wiąże się to z brakiem całkowitego przebaczenia. Człowiek tak postrzegany jest odbierany jako nasz wróg, przeciwnik. Wtedy w swoim wnętrzu nosimy jakąś formę nienawiści. Jest to godne potępienia. Druga postawa to uzasadniony żal do drugiej osoby będący skutkiem wyrządzonej nam krzywdy. Możemy czuć do kogoś żal i to może trwać w naszej pamięci. Naturalna jest pamięć jakiejś urazy, szkody. Tu nie ma mowy o złej woli, nie może być premedytacji. W listach św. Jana Bóg jest określany jako czysta miłość i jest najbardziej realny, gdy się wyraża przez miłość. Ludzka miłość jest tylko koślawym odbiciem tej właśnie miłości. Ten kto miłuje jest zrodzony przez Boga, zna Boga, doświadcza Go i spotyka. Jezus wymaga przebaczenia, a nie definitywnego zapomnienia!
19. Niedziela zwykła (Łk 12,32-48)
GOTOWOŚĆ
Tylko nie myślmy, że skoro Ewangelia się zaczyna od słów: "Pan powiedział do uczniów" - to te słowa tylko ich dotyczą. Te pouczenia, zachęty, napomnienia i przestrogi mimo, że skierowane były do tych przed dwoma tysiącami lat, gdzieś tam nad jeziorem, czy w górach, są jak najbardziej i dzisiaj aktualne. Jeśli coś się zdezaktualizowało lub jest sprzeczne, proszę mi to wskazać, a odwołam to wszy stko, co napisałem! Chrystus jest obecny w każdym czasie i miejscu. Trzeba je - te słowa, tak traktować jakby teraz wychodziły z Jego ust i były do ciebie bezpośrednio skierowane. A tym, co chce On specjalnie pokreślić jest potrzeba czujności. Czyli ciągłej świadomości, co może nastąpić. A co? -my wiemy dokładnie. Tu nie może być zaskoczenia,błędu, tylko ewentualnie zła wola. Niezrozumienie też nie wchodzi w rachubę. Ewangelia jest bardzo prosta, bezpośrednia i nad wyraz komunikatywna. Nie chodzi tutaj o ciążącą determinację, ale pozytywną inspirację. W życiu chrześcijanina nie może być często błądzącej improwizacji i myślenia, że "jakoś to będzie". Nie może tu też być postępowania "na oślep" albo "w ciemno", należy oprzeć się na zdrowych zasadach, które zawsze były motorem postępu i tego co dobre. Wiemy dokładnie czego się możemy spodziewać, a wiara jest "poręką tych dóbr" (św. Paweł). Nasza wiara jest najsolidniejszym fundamentem, jest pewnością. Zapewnia ona posiadanie tych rzeczy, których jeszcze nie mamy i nawet ich nie oglądamy. Śmierć będzie ostatecznym testem naszej wiary.
To prawda, że Bóg jest Miłością. Jego miłość jest wymagająca jak każda wielka miłość. A nasze ludzkie szczęście polega na spotkaniu Boga Miłości. Możemy je utracić z własnej winy. Zaprzepaścić nasze życie, nasze życie wieczne. Odbędzie się sąd, który zawyrokuje o powadze naszego wyczekiwania. Wtedy nie będziemy się mogli tłumaczyć ani zaskoczeniem, ani znużeniem. Wszak zostaliśmy ostrzeżeni. Pozostaje tylko rzetelnie wypełniać chrześcijańskie zobowiązania.
A skoro przybędzie, Jego łagodność przewyższy Jego wymagania. Tylko nie możemy w tym miejscu grzeszyć przeciwko Duchowi Świętemu myśląc, że z tego powodu wszystko nam wolno, bowiem "Bóg i tak mi wszystko wybaczy". Tak można podważyć zasadność istnienia piekła. Nasza ludzka sprawiedliwość mówi, że za dobry czyn należy się nagroda, a za zły - kara. Wystarczy! Wtedy już nie będzie można i będzie za późno narzekać na Jego stanowczość. A kiedy już się zjawi, będzie to niespodzianką - wtedy to nie Jego będzie się obsługiwać, lecz On sam znajdzie radość w służeniu swym przyjaciołom, tak jak to uczynił w czasie Ostatniej Wieczerzy. Jedynie On potrafi pogodzić tak zdumiewająco odwrócone postawy. Nie żąda od tych, co Mu służą, aby zasługiwali na taki zaszczyt, oczekuje jedynie, aby byli gotowi na spotkanie miłości prawdziwej. Stan gotowości i czujności,modlitwa, stan oderwania od tego, co może odwrócić uwagę od istotnych spraw, a przede wszystkim miłość Nieobecnego - to są znamiona chrześcijańskiego czuwania.
Szczęśliwy ten zarządzający wspólnym majątkiem, który potrafi urzeczywistnić niesłychaną zmianę, zmianę wymaganą przez Jezusa: tu władza nie będzie poważaniem lecz służbą i przyjaźnią. "Rządca" będzie wypełniał służbę decydowania, ale sam Jezus przestrzega tego, który ulegnie upojeniu władzą lub da się ponieść swemu porywczemu bądź zmysłowemu temperamentowi. "Poćwiartuje go", powiemy, "złamie go". Przepadnie z dala od Boga i od wspólnoty.
Kto Pana przyjmie przygotowany - otrzyma nagrodę. A w jaki sposób Pan przyjdzie bądź przychodzi? Według Ewangelii niespodziewanie. I niemal zawsze w innej postaci. Raz jako biedny brat proszący o materialną pomoc, kiedy indziej jako załamany człowiek, którego trzeba podnieść na duchu lub jako ktoś bogaty, któremu trzeba zwrócić uwagę na to, co pomija lub uważa za nieistotne. Innym razem jako dziecko, któremu trzeba poświęcić trochę więcej uwagi lub nawet siebie. Bądź jako starzec, któremu trzeba przetłumaczyć, że nie jest ciężarem i utrapieniem. Chrystusa może jednak w bliźnim odkryć tylko ten, kto ma w ręku świecące światło wiary Jcto uświadomi sobie, że jest On w każdym przychodzącym i trzeba być stałe "przepasanym" i w stałej gotowości do służby. Kogo zaś przy swoim przyjściu zastanie gotowym, nagrodzi go wspaniałym zaproszeniem do trwania wiecznego. Czy może być ciężarem służba braciom dla tego, kto o tej prawdzie ciągle pamięta?
Jesteśmy rodziną Boga. W różny sposób jesteśmy obdarowani: bystrością umysłu, zdrowiem, siłą fizyczną, urodą, zdolnościami artystycznymi, wychowaniem, wykształceniem. Posiadamy te talenty po to, abyśmy pomagali innym członkom tej rodziny, zwłaszcza tym, którym czegoś brakuje, a co my mamy w nadmiarze. W nagrodę za pełne wykorzystanie tych darów, Bóg obiecuje nam całe swoje bogactwo - niebo. Wtedy gdy tylko dla swojej korzyści używam swych talentów, może przyjść Pan i da nam udział z niewiernymi. Wielu zadawała się kiedy dni mijają w spokoju, myślą, że mają jeszcze dość czasu. Mówią: "jeszcze użyję póki jestem młody, będę służył Bogu kiedy się zestarzeję"! To brzmi jak kpina z usłyszanej Ewangelii i jest to tak odbierane przez Pana. Brak rozumu! Po śmierci młodych jest także sąd, a przy sądzie Pana - całkowity rachunek sumienia. Nie patrzmy się na tych, którzy źle te dary wykorzystują, a mimo to im się dobrze powodzi. Nie zapominamy, że Pan nie wszystkim dał jasno poznać swoją wolę i powierzył takie dobra jak nam. A komu więcej dał, od tego będzie więcej wymagał. Przyjdzie niechybnie!
Czy nie byłoby lepiej urodzić się gdzieś indziej i w innym czasie, aby ie mieć tej odpowiedzialności za siebie i za innych? To sprawa Bożego wyboru. Od konsekwencji tego nie możemy uciec. Pozostają dwie możliwości: być wiernym sługą i zyskać nagrodę - cały majątek Pana albo posłużyć się Jego dobrami tylko dla siebie i zasłużyć na karę. To już sprawa naszego wyboru. Jesteśmy wolni I to także jest Jego dar. Możemy go wykorzystać jak chcemy. Tylko nie bez następstwa.
Oczekiwanie staje się tak wielkie, takiej siły nabiera, jak doniosłe jest to, na co się czeka. Jest tak wielkie, że w nie zmienia się cały człowiek. W błędzie są ci, którzy sądzą, że Bóg czeka na nasze modlitewne pacierze, na chodzenie do kościoła, na naszą spowiedź. Jedno może człowiek dać Bogu - "oczekiwanie" będące czuwaniem. Bóg "czeka na nasze czekanie". Bóg pragnie byśmy Go pragnęli. To stanowi serce religii, każdej! Oczekiwanie człowieka może się wyrażać modlitwą, aktami liturgicznymi i pokutnymi oraz tym, co najmocniej łączy z Bogiem - myślą powstającą z wiary. Nie do takich, których trzeba nawrócić do Boga, rzucić ich na kolana, nie do takich mówię. Lecz do siebie i mnie podobnych, którzy codziennie, corocznie na coś czekamy. Czy chodzi z tobą spokojna, nie wylękła, nie spłoszona myśl o Bogu? Czy chodzi z tobą oczekiwanie na Boga? Czy ten wygrywa, kto odwrócił oczy od piękna świata i jego radości, kto wyzbył się świata!? Czy ten, kto umie brać świat w swoje ręce i z nim, i w nim czekać na przyjście Boga? Umieć "wziąć" codzienność i z nią czekać na Boga. Ale bez Boga czekać na świat, na radość, na święta, to tajemnica pomyłki! Wzruszać się nieustannie to szczyt, tylko na tym szczycie nie można żyć permanentnie. Nieustannie trzeba pragnąć i czekać na Boga. Czujność i gotowość na przyjście Pana polega na zachowaniu wiary i wierności w powierzonych sobie obowiązkach. "Szczęśliwi ci..."
20. Niedziela zwykła (Łk 12,49-53)
RZUCIĆ OGIEŃ
To bardzo trudny fragment Ewangelii. Niektórym może on podważyć istotę nauczania Chrystusa, jeśli będą brali zbyt literalnie to, co dzisiaj powiedział Jezus. Bo na przykład, o jaki ogień tutaj chodzi? Na pewno nie o ogień zniszczenia! Niezależnie od jego codziennych zastosowań jest obrazowym motywem objawiającego się Boga. W teofaniach symbolizuje on świętość i niedostępność Jahwe. Jest plagą egipską, bądź należy do prorockich zapowiedzi sądu i niesie eschatologiczną zagładę wszystkim przeciwnikom Boga. Słup ognia bywa też znakiem łaskawej bliskości Jahwe, prowadzi Izraelitów przez pustynię, potwierdza też łaskawe przyjęcie ofiar. Judaizm mówi o ogniu jako o eschatologicznej karze i zamienia mroczny Szeol w ogniste piekło. Od wieku II po Chrystusie przyznaje się Jemu funkcje zadośćczyniące i oczyszczające (czyściec).
Nowy Testament podobnie jak Stary Testament, mówi o ogniu towarzyszącym teofanii (scena pod Damaszkiem, wizje Jana) i przytacza same słowa Jezusa, całe przypowieści; a Apokalipsa wskazuje na ogień jako znak sądu ostatecznego. A o jakim ogniu mówi Jezus? W Biblii ten symbol jest wieloznaczny. Chrystus na pewno nie mówi o ogniu, który pustoszy wszystko, czego dosięgnie, a co stoi Bogu na przeszkodzie. Łukasz przytoczy odpowiedź Jezusa daną dwom uczniom: Janowi i Jakubowi, którzy chcieli "spuścić ogień z nieba" na wieś, w której ich źle przyjęto: "Nie wiecie jakiego ducha jesteście, Syn człowieczy nie przyszedł odbierać życie ludziom, aleje ocalić".
Dla Jezusa istnieje tylko jeden ogień - Boży, ten który rozpala serca, ten który odczuwali uczniowie w Emaus: "Czy serce nie pałało w nas, kiedy rozmawiał z nami w drodze". Bóg jest Ogniem. Jego Słowo jest "ogniem, który pożera". Jego Duch jest Ogniem. Ogniem Pięćdziesiątnicy, to ten ogień, który został rzucony na ziemię. Jan Chrzciciel powiedział o Jezusie, że On będzie "chrzcić Duchem Świętym i ogniem". To Pięćdziesiątnica dała wyjaśnienie tym niejasnym słowom. "Na każdym spoczął język ognia", czyli język zrozumienia.
Jeśli tym ogniem jest ogień Pięćdziesiątnicy, wtedy zrozumiała jest pełna zapału niecierpliwość, ale także i trwoga: "i jakiej doznaję udręki..." Chrzest ognia ma być poprzedzony chrztem krwi, który Jezus otrzymał na krzyżu. Dziwna to alchemia: ogień Pięćdziesiątnicy zrodzi się z krwi męki. Duch Święty będzie owocem krzyża, miłość, która ma rozpalić ludzi wypłynie z przebitego serca Jezusa. W ten sposób wszystko zostało osiągnięte, bo wszystko zostało oddane. Pan nas uwrażliwia na ogień, który rozpalił w naszych sercach i ma zamiary, które z nim wiąże tu na ziemi. Jeśli Go dobrze rozumiemy, ogniem nazywa Słowo i swój przykład, który ma ogrzewać serca i oświecać myśli. Kto jest chrześcijaninem uświadomić sobie musi, że podtrzymywanie tego ognia jest jego osobistym zadaniem. Uświadommy sobie dobrze tę Chrystusową niecierpliwość. Przyznajmy się do tego, do czego trzeba nam się przyznać. Jeśli w naszym otoczeniu jest jeszcze tyle niewiedzy o Bogu, o duszy, o sensie życia, o życiowej praksji i o tym, co nas czeka po śmierci, jeśli jest tak mało odniesień do Boga, do Ewangelii, to już wiemy jaki musi być nasz pierwszy krok. Rozumiemy Jego zniecierpliwienie.
A drugi - przecież tyle wokół nas braków miłości, W nienawistnego chłodu. Jeśli znamy właściwości ziemskiego ognia wiemy, że jeśli się go nie podsyca - gaśnie, umiera. Tak samo jest z ogniem, który rozpalił Jezus. Jeśli nasza chrześcijańska nauka, przykład, nasza wiara, nadzieja i miłość nie pójdą dalej, głębiej, do łudzi, do otoczenia, do środowisk pracy, jeśli je zamkniemy za drzwiami naszego samołubstwa, wygodnictwa, egoizmu, naszych czterech ścian, jeśli je odizolujemy, możemy być pewni, że zgasną i już nikogo nie ogrzeją, nie oświecą. Chcielibyśmy, aby "ogień" Chrystusa nie naruszał naszego spokoju, naszej stabilizacji, naszej chorej stagnacji, która jest taka wygodna, bo nie wymaga od nas żadnych starań, poświęceń, żadnego altruizmu. Nie trzeba burzyć porządku, do którego już się przyzwyczailiśmy, nie ma potrzeby także myśleć o innych, bo każdy odpowiada za siebie i tak życie sobie układa, aby mu było najlepiej. "Po co się wtrącać? Nie można nikomu ograniczać wolności".
Jeśli jesteś człowiekiem wierzącym w tobie muszą się palić dwa ognie: ogień ewangeliczny i ogień naszej wiary, jaką sobie ukształtujemy. Ten pierwszy odnosi się do spraw zasadniczych, opiera się na aksjomatach niepodważalnych i czasami jest przeciwny naszym żądzom, dążeniom i pragnieniom, wydaje się nam, że ogranicza lub eliminuje naszą wolność. Czasami jest niezgodny całkowicie z naszymi małymi nadziejami. Po prostu,kiedy przeprowadzi się bilans okazuje się, że on nas wynosi na wyżyny ludzkich możliwości poświęceń i ofiar. Ten drugi ogień - to jest właściwie "płomyk", który tylko lepiej oświetla nam nasze decyzje i "spala" tylko to, na co się zgadzamy i to "coś" przewidujemy jako ewentualne straty, "coś", co pomieścić może nasz kompromisowy charakter i bezkonfliktowy sposób życia. Nie trzeba mówić, który ma większą wartość oczyszczającą i który nie musi mieć tylko charakteru niszczącego! I z tym się musimy liczyć, że kiedy pójdziemy na zewnątrz, aby ten ogień rozpalać, wówczas tym faktem bardzo zaniepokoimy ludzi ze swojego otoczenia. Może swojego ojca, matkę, brata, syna lub córkę. Będą się żywo bronić przed życiem według słowa i przykładu Chrystusa i dlatego będą gasić naszą gorliwość swoim chłodem, ironią, cynizmem, może nawet i groźbami. Prawdopodobnie będą starali się nas pozbyć jako niebezpiecznych "podpalaczy". Od dawna przydarzało się to tym, którzy chcieli wypełniać tę natarczywą prośbę Chrystusa.
Nie ma granic nasze zdziwienie, gdy odczytujemy Ewangelię dnia dzisiejszego. "Czy myślicie, że przyszedłem dać ziemi pokój? Nie powiadam wam, lecz rozłam". Dziwna to historia tego Jezusa. A. Montalembert mówi: "Kimże jest ten niewidzialny kochanek, zmarły na szubienicy 20 wieków temu, który w taki sposób przyciąga do siebie młodość, piękno i miłość; który zabiera w pełni życia ciało z naszego ciała, upaja się najczystszą z naszej krwi?" Człowiek to pokorny i cichy, a pobudza do rozłamu zrodzonego z odmowy. On przymusza do czynienia wyborów, wyzwala namiętności, utrwala rozłamy. Poprzez długi ciąg pokoleń Chrystus pobudzał i pobudzać będzie do entuzjazmu, do obojętności lub wzgardy. Nawet wśród swoich będzie miał "tych,którzy idą zbyt daleko" i tych, którzy Go przyjmują, a potem porzucają. Widzą Go jedynie tam, daleko po prawicy Ojca i takich, którzy Mu służą w braciach pozbawionych miłości, pozbawionych domu, nadziei i nie mających pracy. Romantyk nie widzący realiów życia. Natomiast my nie widzimy tego, że każda prawdziwa miłość wymaga ofiar, dokonywania bolesnych wyborów, eliminacji. Miłość jest bardzo groźną "bronią" w rękach takiego "fanatyka", toteż trzeba Go usunąć. Tak też wkrótce zrobią.
Miłość, która pragnie doprowadzić ludzi do jedności i nawet byłaby w stanie to uczynić, powoduje rozłamy wśród ludzi ze względu na ich sprzeciwy. Ludzkość dzieli się jeszcze skuteczniej niż przed Chrystusem, na dwa królestwa. Św. Augustyn nazywa je "państwem Bożym" poddanym prawu miłości i "państwem ziemskim", w którym panuje pożądliwość ciała, myślenia w kategoriach utylitarnych. Jezus ukazuje, że podział będzie przebiegać w poprzek najściślejszych więzów rodzinnych, a według św. Pawła - nawet w obrębie serca ludzkiego, w którym ciało sprzeciwia się duszy (Ga 5,17). Tak, iż ów człowiek "nie czyni tego, co chce, lecz to czego (w gruncie rzeczy) nie rozumie i nienawidzi".
Ale tak dla Jezusa jak i dla Pawła nie ma tu bynajmniej jakiegoś fatalizmu, jest to po prostu walka, która może poprowadzić do zwycięstwa. Musimy wybierać. Przez swoją postawę albo konserwujemy świat stary, albo go podpalamy i tworzymy nowy. Wiemy jak bardzo te wybory dzielą świat i ludzi. Sobór mówi o pokoju, papież modli się za pokój. Ale prawdziwy pokój mesjański nastąpi wtedy, kiedy Boski "Podpalacz" podpali nasz pokój, podpali niejedne więzy rodzinne czy koleżeńskie, podpali nasze serca wypełnione "łatwą religijnością".
To nasze zdrowe ideały, pragnienia i czyny dają prawdziwy wewnętrzny spokój, ale również powodują zewnętrzny sprzeciw, ponieważ są często opozycyjne do interesów i aspiracji ziemskich. Wprowadzają wówczas poróżnienia i rozłamy, nawet wśród najbliższych. Pójście za Chrystusem wymaga nie tylko wewnętrznej walki, ale i zewnętrznej. Kto chce iść za Nim musi zaprzeć się siebie, to znaczy wyrzec się złych skłonności i egoizmu, który wydaje się być czymś naturalnym. Niekiedy nawet wyrzec się uczuć dozwolonych. Pokój, który przyniósł Jezus to nie jest "święty spokój", to nie jest życie bez problemów, bez trudnych decyzji. Ale czasami nawet przeciwnie!
21. Niedziela zwykła (Łk 13,22-30)
KTO BĘDZIE ZBAWIONY?
"Ciasna brama" - ile ona pod sobą kryje treści? Po pierwsze - kojarzy się z jakimś trudem, zwężeniem, zmaganiem, wysiłkiem. W tym wypadku wiemy, że będzie to trud nagrodzony. To nas mobilizuje i dopinguje do wysiłku. Następnie myśli się o niej jako o czymś, co strzeże jakichś wartości, czegoś cennego, do czego dostęp jest ograniczony. Wtedy myślimy także o naszych staraniach i zabiegach i o wynagrodzeniu za podjęte dążenia. Chyba nie obawiamy się jakiejś niesprawiedliwości? Nie w tym przypadku!
Chrystus sam mówi: "Starajcie się". Kojarzy się to z walką, zmaganiem. Istnienie bramy uzasadnia wartość chronionych dóbr. Pamiętamy, że na innym miejscu powiedział: "Ja jestem bramą owiec" To jest pierwsza podpowiedź. Pojąć Jezusa, Jego naukę, to pierwszy sukces i nagroda. I teraz jeszcze trzeba przy tym wytrwać, mimo różnych sprzeciwów i złych podpowiedzi. Mimo, że sytuacja życiowa sugeruje coś przeciwnego: "Kto wytrwa będzie zbawiony", "Jak i Mnie prześladowano - i was prześladować będą". Ludzka niegodziwość jest wpisana w Bożą ekonomię i nie jest to jakiś determinizm, ale naturalna konsekwencja wolności, którą tak hołubimy, pragniemy i nią się szczycimy oraz tak często podkreślamy.
Stąd ta troska i lęk przed tym, czy i my będziemy ogarnięci przez wpływy ostatecznego zwycięstwa, zbawienia. Czy to pytanie nie kryło w sobie odpowiedzi, którą byśmy chcieli usłyszeć? Która by alarmowała nasze starania i gdzieniegdzie naszą małostkowość. Gdyby tak się stało, wtedy wszystko okazałoby się bardzo proste i łatwe. A tu ta sugestia o "ciasnej bramie"! Do czego nas Chrystus wzywa i czy to aby nie trąca jakimś masochizmem, przecież to jest naturalne, że człowiek pragnie sobie tak życie ułożyć, aby nie było w nim specjalnych kłopotów, a tym bardziej niezrozumiałe jest sztuczne ich mnożenie. Czy to nie ma być "sztuka dla sztuki"? Zbędne wyrafinowanie, z którego może być więcej kłopotów niż pożytku?
Czy to tak trudno zrozumieć, że Jezus nie chce dla nas trudniejszego życia, ale piękniejszego, które jednak nie musi oznaczać "łatwiejszego". Wszyscy zgodzimy się z tym, że tylko to, co przychodzi z trudem, dłużej cieszy i jest dla nas wartościowsze. Prawdziwa wartość wymaga wysiłku i nakładów środków. Pomyślmy o naszych nauczycielach, o tych, którzy byli wymagający, bo tylko takich się pamięta! O tym chce nam Jezus powiedzieć. Przez Żydów przemawiał ich wybujały nacjonalizm,który rozciągali także na sferę wiary. Ale i dzisiaj wśród chrześcijan obserwuje się taką tendencję, która niechybnie prowadzi do deprecjacji innych, a gloryfikacji siebie. To jakby lodowaty prysznic, który ma otrząsnąć nas z duchowego rasizmu, czyli poczucia pewności siebie z powodu tego, że należę do Kościoła, a więc mam większe szanse na zbawienie. Dlatego Ewangelia zamyka się słowami, powiemy "bardzo słusznymi" i sprawiedliwymi o odwróceniu porządku w Wieczności.
Czy to nasza sprawa, ile osób i kto będzie zbawiony? Jezus nie podaje żadnej liczby, natomiast zachęca słuchaczy, aby starali się wszystkimi siłami osiągnąć zbawienie. Pytanie to nie przestaje i dziś dręczyć praktykujących, czy będę miał dość praktyk, modlitwy, dobrych uczynków, aby sobie zasłużyć na niebo? Jest to mentalność faryzeusza tak wczorajszego, jak i dzisiejszego. Nie określa wyników sądugi jego terminu, ale oświadcza ze stanowczością: "Usiłujcie". Ciasne drzwi to takie, przez które maluczcy zdołają przejść bez problemów. Aby wejść do Królestwa trzeba stać się "małym" jak dziecko. Nawrócenia nie należy odkładać na ostatnią chwilę. Wiemy jak łatwo się przeliczyć. Nie można się spóźnić, bo będziemy zbyt obładowani wielkimi złudzeniami co do naszych "uprawnień" lub tym, że nigdy nie wzięliśmy poważnie ostrzeżenia, że wymagany jest wysiłek. Może okazać się, że nasze uzurpacje są bezpodstawne i bezzasadne. Nigdy nie było z Jezusem poufnego zjednoczenia myśli. To my zaniżyliśmy Jezusa do swego poziomu, zamiast sami się wznieść.
Ewangelię kończy obietnica dana wszystkim narodom: więcej będzie zbawionych niż może pomieścić ciasna tolerancja i małoduszność ludzka. Chciał ten człowiek poznać wielkość Boga, Jego "przepustowość"? W ten sposób symbolizuje każdego z nas. Tego typu pytania są jałowe w porównaniu z tym, co niesie życie. Lepiej postawmy pytanie: co powinniśmy czynić? Od dziś, od teraz? Myślmy tylko o tym, abyśmy my byli godni dostąpić tej radości, aby nasze życie było wystarczającą "przepustką" do tamtej szczęśliwości. Nauka dobrego życia to także modlitwa, jaka modlitwa takie życie, a jakie życie taka śmierć", takie jest wejście do Królestwa. Wejdziemy przez ciasne drzwi, o ile potrafimy od siebie wymagać. Taki człowiek jest mocny i szczęśliwy, bo jest w nim równowaga ciała i ducha, gdyż umie się poddawać karceniu, które tylko teraz bywa smutne. W innym przypadku nie unikniemy sami czegoś, czego bardzo nie lubimy u innych: skłonności i łatwości w ocenianiu innych ludzi. To jest-czystej obmowy!
Bo serce z Niego "opróżnione" staje się mikrochaosem, sercem podzielonym, agregatem "małych serc", "małych wieczności rozkoszy" (Kierkegaard). Chętnie pominęlibyśmy tę przypowieść. Wyłania się ona na horyzoncie naszego spokojnego żeglowania niczym podwodna skała, o którą może się roztrzaskać łódka naszej pewności i samozadowolenia. Lepiej nie szukać biedy. Ale ona niechybnie skierowana jest "do osób, które uważają się za sprawiedliwe i dlatego pogardzają bliźnimi".
"Nie wiem, skąd jesteście". Do nich takie słowa?! Dowiadują się, że czynili niesprawiedliwość, upierając się przy swoich rzekomych prerogatywach, gdyż jedli i pili z Jezusem, nauczającym na "ich ulicach" i w kościołach. Te słowa tak trudne podyktowane są przez miłość. Tak, do zbawienia trzeba się przeciskać, ale nie rozpychać. Jezus stojący w świątyni, w bramie przekreśla nasze nadzieje na chrześcijaństwo tanie, łatwe, tolerancyjne. On sam jest wędrowcem przez "miasta i wsie", przez miasta, które zabijają proroków i szykują krzyże. Żadne przywileje nie zwalniają z wyraźnego opowiedzenia się po stronie Chrystusa. Nie pomoże też mówienie, że tyle razy przyjmowaliśmy Komunię -może pięćset, może tysiąc. Tyle błogosławieństw eucharystycznych! Ciasna jest brama Królestwa. I tu paradoks: im mocniej ściska nam serce egoizm - tym ciaśniejsze będą dla nas tamte drzwi. A gdy na końcu usłyszymy, że będziemy "ostatnimi", to owo ostatnie miejsce, jakie nam przypadnie w udziale, nie ma być powodem do wstydu i braku nadziei. Jest to jeszcze jedna podpowiedz i zachęta do wzmożenia aktywności .Wielu podąża inną drogą. Taką, która oczom ludzkim jawi się jako wygodniejsza i szeroka. Tymczasem Królestwo nie podlega tym kategoriom. Stąd tyleż razy człowiek może czuć się zawiedziony. Jak ci, którzy na sądzie będą chcieli odwoływać się do formalnej wspólnoty z Chrystusem. Będą mogli odwoływać się jedynie do wspólnoty zewnętrznej, bez oznak pogłębienia i prawdziwej zażyłości. Niespodzianka będzie tym większa, że przyjdą i zostaną docenieni tacy, którzy nie będą mogli się poszczycić tak "bliskimi" kontaktami.
Ks. Staszic powiedział: "Będziesz się Bogu rachował z każdego dnia, któryś stracił nie uczyniwszy ludziom nic dobrego". W rzeczywistości to nie Bóg zamyka nam drzwi, dostęp do wejścia, to my sami mylimy się i co do drogi, i co do drzwi. To prawo odwrotności działa, prawo, które bardzo często występuje w mowach Jezusa. Bóg nie sądzi tak jak ludzie. Czyni nawet przeciwnie. Popiera pokornych i słabych. Woli tych, którzy usuwają się na drugi plan od tych, którzy szukają pierwszeństwa. Tych, którzy modlą się od tych czyniących tyle wrzawy. Woli tych, którzy starają się ze wszystkich sił wejść przez wąskie drzwi i pociągnąć za sobą innych. Zbawienie może osiągnąć tylko człowiek uczciwy, a zarazem otwarty na zbawczą moc Chrystusa. Przekreślamy swoje zbawienie, kiedy porzucamy Kościół dla jakichś niskich, niegodnych racji, albo nie jesteśmy wielcy w miłości, dobrzy w codziennym życiu.
22. Niedziela zwykła (Łk 14,1.7-14)
DOBRE RADY
Mamy tu propozycję na bezkonfliktowe, bezstresowe życie, pozbawione niepotrzebnych frustracji. Nie będzie zawodów, które nas czasami dużo kosztują. Zawodów przy naszym zdegustowaniu, kiedy ludzie nas tak nie postrzegają, jak byśmy chcieli lub siebie lansowali i tego życzyli. Jest w człowieku dążność do tego, aby siebie jak najlepiej zaprezentować, powiemy: pokazać siebie z jak najlepszej strony. A takie drobne sytuacje jak choćby zachowanie na przyjęciu burzą to wszystko, nasz wizerunek, który być może długo budujemy i być może - zasłużenie.
Dzisiejsze słowo jest zaadresowane do wszystkichjktórzy chcą realizować przynajmniej minimum nauki Pana - tej, którejfragment stanowi nauka o pokorze. Łatwo sobie wyobrazić scenę przyjęcia, gdzie jest obecny także i Nauczyciel oraz Jego stali antagoniści - faryzeusze. Oni chcieli zawsze błyszczeć i być podziwiani. To fakt, że wtedy stanowili ozdobę każdego przyjęcia, należeli do elity, lecz według zwyczaju wschodniego każdemu było wolno przyjść i przyglądać się ucztującym . Każdy więc miał doskonałą sposobność, aby wykazać się jeśli nie autentyczną wyższością, to przynajmniej pozorną nad innymi zgromadzonymi. I nawet wtedy trzeba było zachować się jeśli nawet nie kulturalnie, to przynajmniej roztropnie. "Każdy kto się wywyższa będzie poniżony". Gdyby Jezus mówił tylko o stosunkach między ludźmi, powiedzielibyśmy: "Pomylił się!", w życiu bywa zdecydowanie inaczej, bezwzględni idą w górę, słabi idą na dno. To przecież nieszczęśliwi naiwniacy. Czyżby człowiek pokorny to człowiek bez perspektyw życiowych, człowiek pełen lęku,uległości? A nawet się mówi: "nie warto być pokornym, bo cię zawsze wykorzystają". Uważa się, że człowiek pokorny jest "niepełnym" człowiekiem. Ale ta przypowieść mówi o zasadzie Bożego względem nas postępowania. Bóg inaczej ocenia niż my oceniamy lub jesteśmy sami postrzegani . Bóg ma swoją zasadę "pchania" do góry, czy też w dół. Nie wszystkim się to udawało. Inaczej - jest wstyd i nietakt. Tam, na przyjęciach wyrabiało się opinię o sobie.
Przeciwstawieniem pokory jest pycha. "Na chorobę pyszałka nie ma lekarstwa, albowiem nasienie zła zapuściło w nim korzenie". Może zjawiać się w relacjach międzyludzkich, nigdy na linii człowiek - Bóg. W tej relacji nie ma nad kim górować, nie ma kogo przewyższać. Tylko autentyzm się liczy. W życiu duchowym nie istnieje "pasożytnictwo". Każdy duch żyje życiem tylko swoim własnym i wszystko, co z niego wyrasta, wszystko, czym życie ducha się przejawia, jest jego i tylko jego. Z Ducha Bożego wyrasta jedynie Miłość, co stwarza i zbawia swoje stworzenia. Z ducha przewrotnego wychodzi kłamstwo, fałsz i nieprawda. Z ducha ludzkiego aż do samej śmierci wyrastać może dobro i zło. Tak pierwsze, jak i drugie jest jego własnością. Ten dzisiejszy fragment Ewangelii jest jak skalpel, który wycina raka toczącego nasze życie duchowe - wadę główną - pychę. To ona gnębi człowieka w nim samym i jest przyczyną wszelkich innych człowieczych upadków. Pycha to właściwość i postawa ducha, która widzi siebie większym niż jest, a istoty drugie, innych ludzi, widzi w wymiarach mniejszych niż posiadają. Jest oznaką głupoty człowieka, który i tak się w proch przemieni. Może pozostać tylko większa górka popiołu. "Obmierzła jest przed Panem i przed ludźmi". Są ludzie próżni, goniący za zaszczytami, nieustannie wzdychający do wielkości. "Zazdroszczą oni innym - pisze Apostoł do Galatów - zarozumialcy o wyniosłych spojrzeniach, aroganccy bogacze popisujący się rozrzutnością. Obłudnicy, którzy robią wszystko, aby ich widzieli, podczas gdy ich serca są zepsute i puste. Istnieją też pyszałkowie odrzucający wszelką zależność. Nie znoszą żadnego napomnienia, czują obrzydzenie do pokory. W Piśmie św. Bóg rzuca klątwę na pysznych, czuje do nich odrazę, bo taki człowiek zamknięty jest na działanie łaski i wiara nie ma do niego dostępu. Nikt taki nie pyta: gdzie jest granica pychy? Inni z nim przestając, stają się tacy sami.
Pogromcą pychy jest Ten, którego w pysze swej nie zdołał zgładzić Herod. Szedł przez życie jako ubogie dziecko i mąż pełen mocy i mądrości, ale przystał na to, aby dosięgła Go ludzka złość, obelga, ośmieszanie, w końcu hańba krzyża. Tak zwyciężył swoją pokorą, swoim uniżeniem, pychę szatana i potworny Babilon pychy jaki mieszka w każdym z nas.
Może teraz lepiej dostrzegasz człowieka Chrystusowego? Jest skromny i delikatny, prostolinijny. Szuka mądrości, przyjmuje mądre i życzliwe pouczenia. Nie obraża się na każdą uwagę, przyjmuje słowa krytyki. Zna "wielkość" swojej małości, zna własne zło i ono go boli. Przyznaje się do błędów. Przeprasza za nie kogo należy, unika podobnych niewłaściwych sytuacji. Jest człowiekiem dialogu, z którym łatwo dojść do mądrego pouczenia i do mądrego zdania. Wie gdzie wypada "usiąść , aby nikogo nie urazić. Wie jaka jest hierarchia wartości i ważności. Wie też, co dzieli ludzi na "panów" i maluczkich oraz co jest przyczyną naszych trosk, niepokojów i niepotrzebnych frustracji. Wie jak to czy tamto można znieść. Najgroźniejsze jest to, że może ona (ta wada) trzymać człowieka pysznego z daleka od Pana Boga. Pysze trudno się uniżyć, by Boga prosić. Pycha udaje, że grzechu swego nie widzi, czyniąc człowieka niezdolnym do jego wyznania i oczyszczenia się. Egzystuje w ramach fałszywego obrazu samego siebie. "Przesiada" się z oporami i tego nie może znieść.
Obserwacja gości przy stole dała Jezusowi okazję do wygłoszenia nauki o zbawieniu. Przychodzący ludzie szukali odpowiednich miejsc dla ich domniemanej godności. Sami wybierają miejsca. Z pewnością wybierają pierwsze, uważają je za należne sobie, sądzą, że znają swoje miejsce przy Pańskim stole. Wmawiają sobie, że są sprawiedliwi. Zapominają przy tym, że ich obecność - nie wiem jak było wtedy - ale teraz będzie kwestią powołania Bożego, łaską. I nie "pomagajmy" - tak teraz, jak i później - gospodarzowi w wyborze miejsca. Czas naszej zasługi skończy się bezpowrotnie w chwili naszej śmierci. Zbawienia nie można kupić, ani wziąć samemu. Można je przyjąć jako dar. Więc nie szukajmy jak dostojny faryzeusz miejsca własnej chwały. Zapatrzony w swą doskonałość faryzeusz i syty bogacz będzie szczelnie zamknięty na przyjęcie daru. Tylko pokorny jest zawsze otwarty, głodny miłości.
W dniu dzisiejszym płynie pod naszym adresem nauka, lekka sugestia o potrzebie przewidywania i planowania. Nie bójmy się tego! Bo lepiej jest być człowiekiem schematycznym niż zagubionym i często popełniającym błędy romantykiem. Improwizacja jest dobra tylko na "krótką metę". Przy niej pojawiają się błędy, grzechy i niejednokrotnie wyrzuty sumienia.
Za pysznymi zbytnio się nie rozglądaj pełno ich na całym świecie. Miej raczej bystre oko i umiej dobrze wyczuwać skromnych i mądrych ludzi. To jest naprawdę trudniejsze.
"Synu wykonuj z łagodnością swoje sprawy [...] O ile jesteś wielki, o tyle się uniżaj, a znajdziesz łaskę u Pana". Pysznych raczej się bój, bo oni lubią miażdżyć właśnie tych, co się ich boją. Żyją w tak fałszywym świecie jak oni sami. Jak sępy szukają swoich ofiar. Przede wszystkim patrz w siebie, siebie umiej ocenić krytycznie, przyjmuj dobre rady. Kochaj siebie i swoje życie, gdy jest skromne i pokorne oraz cierpliwe, nie robiące wokół siebie hałasu. Wtedy okaże się wielkie i piękne przed ludźmi, a także Bogiem. "Kładę przed tobą życie i śmierć - wybieraj!"
23. Niedziela zwykła (Łk 14,25-33)
BYĆ UCZNIEM JEZUSA
Chyba można bez dużego błędu ograniczyć liczbę tych, których ta Ewangelia dotyczy bezpośrednio. Inaczej będzie to zbyt ogólne i nieprecyzyjne odniesienie. Tyle razy słyszymy, że dana nauka jest dla wszystkich i to prawda, że każdy może coś odnieść do siebie. Ale często to "wykorzystujemy" połowicznie mówiąc, że nie widzimy tutaj dla siebie jakiegokolwiek wskazania. A to, że wytykają nam jakieś błędy czy braki - przecież o nich wiemy prawie wszystko, a poza tym niemożliwe jest to, aby wiedza o mnie, o moim życiu, motywacjach, przesłankach była całkowita i przez to obiektywna. Inaczej jest to mówienie niekonkretne, a przez to nieadekwatne i nic nie wnoszące do mojego życia. "Nikt nie zna mnie lepiej niż ja sam !" Sprawa dotyczy więc w głównej mierze powołanych odrębnym aktem Bożym. Rodzi się więc pytanie o sens życia monastycznego i miejsca, jakie mają między nami ludzie reprezentujący Boga i jego sprawy pośród naszej ludzkiej egzystencji.
Właśnie przypominanie Kościołowi, że Bóg jest wart miłości ponad wszystko, stanowi istotę, i sens tych poświęceń do jakich tylko Bóg może uzdolnić. Dlatego ci ludzie wyrzekają się miłości ludzkiej i wszelkich bogactw tego świata. Czynią to w poczuciu pełnej odpowiedzialności i dużej dozy samoświadomości. Wiedzą dokładnie z czego rezygnują i dla Kogo. Właśnie przez całkowite ogołocenie siebie przez trzy śluby -czystości, ubóstwa i posłuszeństwa, mogą się całkowicie poświęcić Bogu. Jeśli z biegiem czasu zakonnik czy zakonnica nie odbierze siebie całego, to istotnie oddaje Mu wszystko. Bo tylko oddając wszystko, można otrzymać coś w zamian. Zwłaszcza w relacji do Boga. Inni mogą doznawać większej nędzy, boleśniejszych rozstań, bardziej heroicznego posłuszeństwa wobec biegu wydarzeń. Ale ten, kto usłyszał i przyjął wezwanie dobrowolnie wybrał samego Boga.
Ślub czystości odwraca wzrok w stronę Zmartwychwstałego i pozwala się oddać całkowicie kontemplacji Boga. Nie ma zbędnego balastu. Zbędnych trosk.
Ślub ubóstwa - dobrowolne wyrzeczenie nawet najbardziej niewinnych bogactw. Taka sama była rada skierowana pod adresem młodzieńca: "Idź, sprzedaj wszystko, a będziesz miał skarb w niebie". Podobnie i dzisiaj: "kto nie wyrzeka się wszystkiego [...] nie może być moim uczniem".
Ślub posłuszeństwa to spełnienie próśb Chrystusa kierowanych po słowach: "Jeśli chcesz", "potem przyjdź i chodź za Mną". W ten sposób człowiek oddaje siebie, swe istnienie w ręce Boga w konkretnych sytuacjach. Podobnie jak Chrystus posłuszny aż do śmierci krzyżowej. Tak więc przez ten niepodzielny dar z siebie, człowiek staje się świadkiem Chrystusa. Świadczy, że człowiekowi wystarcza sam Bóg. Owocem takiej "niepodzielności" służącej już tylko sprawom Pana jest serdeczna zażyłość.
Chrystus nie wzywa nas do programowej nienawiści zwłaszcza wobec kogoś, kto na to absolutnie nie zasługuje - rodziców. Chodzi więc o prawidłową gradację i hierarchię ważności spraw w naszym życiu. Człowiek jest istotą poszukującą miłości. Ona go realizuje i spełnia. Wtedy on okazuje się wielki, kiedy potrafi wyzbyć się miłości ludzkiej na rzecz tej Boskiej. Sprzeczność interesów nieraz zachodzi , kiedy trzeba wybrać prawo Boże, które może okazać się wyrajające, ale nie do tego stopnia, aby niszczyło coś wartościowego - więzy rodzinne. Ono tylko wynosi na wyżyny ludzkich możliwości, doskonali człowieka, nigdy go nie niszczy. Bóg tylko potrafi niszczyć nasze "małości". Jeśli człowiek potrafi powiedzieć sobie "nie" i to całkowicie dobrowolnie, kiedy staje się nonkonformistą, wtedy jest naprawdę wielki. Te wymagania, jak już powiedzieliśmy, skierowane są do tych, którzy chcą być Jego uczniami. Mówmy bardziej pozytywnie: "więcej trzeba miłować Jezusa niż ojca czy matkę". Trzeba rachować swoje możliwości. I przewidywać jak budowniczy wieży, trzeba poznawać swoje siły i dostosowywać je do naszych aspiracji. Inaczej można się narazić na śmieszność: "nie zdołał wykończyć". Starajmy się wniknąć w Tego, który daje mądrość, a nie wiedzę. Ta mądrość wskazuje na niewystarczałność mądrości ludzkiej, która nie może pojąć tajemnicy powołania do specjalnej służby. Nie mogą nas też ludzie oceniać jako naiwniaków albo ludzi nieroztropnych, bo w takiej sytuacji narażamy Ewangelię na szwank. Cierpi sprawa Boża.
Jezusowe przykazanie całkowitego wywłaszczenia siebie, by stać się czystym otwarciem na Boga, jest po ludzku nie do wypełnienia. To Mądrość dana z góry temu, którego myśl obraca się wyłącznie pośród spraw ziemskich, jakże niepewnych. On doznaje "trudu", troszczy się i ta troska przysłania mu perspektywę niebiańskiej beztroski - inaczej ontego nie zrozumie. Ciągłe kalkulacje nie pozwalają mu rozeznać "zamysłu Bożego", który opiera się na bezinteresownym dawaniu, a nie na kalkulacji. Bo tylko dając można liczyć na "rewanż". Od tej "troski" wybawia go wyższa Mądrość.
24. Niedziela zwykła (Łk 15,1-32)
SYN MARNOTRAWNY
Przyjrzyjmy się tym trzem postaciom. Może znajdziemy jakieś podobieństwo do naszych pogmatwanych osobowości. Postawimy diagnozę, która może pomóc nam lepiej zrozumieć tę przypowieść albo i nas samych.
Młodszy syn. Czy jemu, mimo wszystko, udało się? Na pewno. Myślimy o finale tej całej historii. I uwaga! Miał szczęście, że nie spotkał w drodze starszego brata, niezmordowanego pracownika, dobrego chrześcijanina. Kto dostał się na dno poniżenia, może odbić się od dna i podążyć ku świętości. Grzesznik może się ponownie narodzić, gdyż nie narodził się jeszcze do życia w łasce. Człowiek mierny nie może - już się raz narodził. I to narodził się źle! Zostaje uwikłany (z pełną satysfakcją) w pęta własnej nędzy i wystarczalności. Zawsze pozostanie kreaturą, która trwoni życie na podziwianiu siebie i twierdzi, że "mimo wszystko nie jest tak źle".
Dlaczego odszedł? Bo nie docenił dobrej stabilizacji domu ojca. A jednak mimo całego bogactwa ojcowskiego domu czuł się samotny i wyalienowany. Poszedł szukać wolności, której nie rozumiał, nikt mu o niej nie opowiedział; miłości, która go zgubiła; satysfakcji nigdy nie spełnionej. Te niebezpieczeństwa, które go spotkały wywołały też nostalgię za domem ojca. Ukazały radykalną niemożność zaspokojenia jego dążeń. W końcu powodują wyznanie: Ja tu z głodu ginę". Jeśli jesteśmy silni, jakże jesteśmy do niego podobni! Czy można na coś lepszego zamienić naukę Chrystusa? "sami nie wiecie, co posiadacie". On nam tu i teraz zapewnia spokój sumienia, a później obiecuje wspaniałe życie. Dlaczego Mu nie wierzyć? Przecież tego dowiódł.
Jest taki obraz. Ojciec - czcigodny starzec, mimo że jego oczy wyblakłe są od płaczu, jego ręce opierają się na ramionach syna, by uniemożliwić mu powtórne odejście. Młodszy syn jest w cieniu, klęczy, widzimy jego plecy. Głowę kryje na piersi ojca. Starszy syn jest zły, z grymasem niesmaku, ręce zaciśnięte w porywie gniewu, cała postawa wyraża naganę i potępienie ojca, jego słabości. Gdy staniemy przed takim obrazem zastanówmy się: czy on nie jest naszą fotografią? Myślę o starszym synu.
"Czy na to źle patrzysz, że jestem Dobry?" Uczniowie powiedzą: "Trudna jest Twoja mowa". Wielu uczniów odeszło. Jezus pozwoli nam odejść, jeśli nie jesteśmy w stanie zaakceptować Jego strategii miłosierdzia, "przebaczyć" Mu miary Jego miłości.
Ta postawa ojca jest trudna do przyjęcia zbyt mocno wykracza poza ranice rozsądku, granice naszej ludzkiej sprawiedliwości. Sprawiedliwości, która powie, że starszy brat jest absolutnie niewinny. A ja sądzę, że jego "towarzystwo" było dla młodszego brata zgubne. Było "towarzystwo" człowieka miernego. To takie "towarzystwo" stęchłego chrześcijańskiego getta.
Aby dobrze zrozumieć istotę doświadczenia syna marnotrawnego,wystarczy być człowiekiem ubogim". On tej szeroko pojętej biedy bardzo empirycznie doświadczył. Miał odwagę nawet to odważnie wyznać. Rozbieżność między tym kim jest, a tym, kim powinien być. tatuś świniopasa a status syna. Odkrywa, że jest pozbawiony godności, Ojca, wolności, miłości. Bo o wartości człowieka decyduje to, czego mu brakuje. Brakuje mu serca Ojca. Te rzeczy, które otrzymał na powitanie są symbolem "nowego życia". Nowego człowieka. Pamiętajmy, że akceptując siebie jako człowieka ubogiego, stajemy się Ludźmi.
Starszy syn. "Syn twój roztrwonił majątek". Nie zdaje sobie sprawy, że pierwszym marnotrawcą był on sam. Roztrwonił marzenia, ideały, smak przygody. Pospiesznie wyzbył się entuzjazmu. Jego sztandar stał się małą chusteczką. Stworzył sobie świat na miarę własnej przeciętności. Gorzej jeszcze - nigdy nie był młody. Roztrwonił świeżość młodości z jej porywami i niepokojami. Ta jego uczciwość formalna zdecydowała, że młodszy syn "przeskoczył ogrodzenie". Istnieją szczęśliwe winy, jak istnieje uczciwość niedorzeczna i "niepotrzebna". Starszy syn daje przykład takiej uczciwości, która odcina i się sprzeciwia. Syn młodszy odszedł z ojcowskiego domu, gdyż jego starszy brat odciął się od niego. Można spokojnie przyjąć, że starszy brat nie szczędził kazań, rad niespokojnemu braciszkowi, który na dodatek był lekkomyślny. Traktował swoje relacje z ojcem jako "listę należności". Być może malował bratu czarne barwy grzechu, a młodszy zaczął podejrzewać, że grzech nie jest aż tak brzydki. Nikt nie popełnia grzechu po to, aby czynić zło, ale ponieważ odkrywa w grzechu wygodę, przyjemność i choćby maleńkie "piękno".
Chodzi więc o to, aby nie tylko ukazywać brzydotę grzechu, ale piękno łaski. Więcej szczęścia jest w pójściu za Jezusem niż za blichtrem tego świata. Istnieją wartości większe niż pieniądze, przyjemności, żądza i kariera. Błąd brata starszego polegał na tym, że nie ukazał on tego. Sprowadził zamieszkiwanie w domu ojca do kwestii regulaminu, praw, obowiązków i nakazów. Faszerował bratu mózg gadaniem o obowiązkach, a nigdy mu nie powiedział, kim on jest! Dlatego poszedł w dalekie strony szukać siebie. Być może główny grzech w pewnych "odmianach" chrześcijaństwa polega na tym, że nauczyliśmy ludzi, co mają mówić, co robić, a zapomnieliśmy im powiedzieć kim są. Łatwo jest powiedzieć rób to, a tego nie rób. Trudno mu ukazać jego tożsamość, pomóc mu w odszukaniu własnej godności, wolności i odpowiedzialności. Najgorszymi wrogami religii nie są ci, co zwalczają ją jawnie, lecz zastępy "starszych synów", którzy obrzydzają religię, znikczemniają, sprowadzają do ciasnej moralistyki. Zbyt często opatruje się chrześcijańską etykietą pewien kodeks moralny, ułożony jakby po to, aby unikać szaleństw, a wezwania Nieskończoności uczynić tematem konwersacji towarzyskiej (E. Mounier).
Na słowa ojca: "Przynieście najlepszą szatę" złości się, protestuje. Krzyczy: to niesprawiedliwe. Jak pracownicy w winnicy: "Ci ostatni jedną godzinę pracowali". To niesprawiedliwe. A także: "Większa będzie radość z jednego grzesznika, który się nawrócił... niż..." To także niesprawiedliwe. "I Ja ciebie nie potępiam". To już przesada. Przecież to jest zachęta dla grzeszników. "Zaprawdę, powiadam ci: Dziś ze Mną będziesz w raju". Wybrał ładne towarzystwo.
Starszy syn gorszy się Ewangelią, która przekreśla rachunkowość. Formacja religijna oparta na przepisach, prawie i regulaminie tworzy "ludzi praktykujących" i tylko, a nie tworzy synów! Nie kształtuje autentycznych chrześcijan. Cnoty starszego syna, a raczej sposób ich praktykowania wzniosły barierę. Są takie zachowania - cnotliwe, zimne, zgryźliwe, legalistyczne, które nieuchronnie pchają do grzechu. Ten, który pozostał w domu okazał się dezerterem. W głębi serca był przekonany, że brat nieźle się bawił. Zazdrość i obłuda!
Nic nie uczynił, aby młodszego brata zatrzymać w domu. A może nawet odetchnął z ulgą. Teraz już wszystko jest na miejscu. Żadnych kłopotów. A później nic nie zrobił, aby go przyprowadzić do domu. Pozostawanie w "miejscu" może być czasem grzechem. "Gdyby Raj nie istniał" - nawet przyjmując tę absurdalną hipotezę - i tak nie będzie czego żałować. Starszy syn też chętnie by sobie pofolgował, gdyby się nie bał utraty tego wszystkiego, co posiadał, gdyby nie liczył się z tym, co powiedzą ludzie. Nie czyni grzechu, aby nie obrazić innych ludzi lub Ojca, albo boi się zepsuć sobie opinię. Czy teraz możemy zacząć pokutować? Pokutą jest świadomość, że zostało się wyprzedzonym przez syna marnotrawnego. I nie tylko przez niego, ale przez wszystkich "niegodnych" w naszych oczach. Zostawmy starszego syna niech dalej rozpamiętuje swoje żale, niech myśli o tym jak można pomnożyć radość Ojca będąc u Jego boku.
Ojciec. Generalnie - ojciec z przypowieści obrazuje Boga-Ojca. Nie patrzy On na to, jak było, tylko na to, jak jest i jak może być (inaczej nie byłoby sakramentu pokuty, przebaczenia grzechów, "pomarlibyśmy w naszych grzechach"). Stajemy tu wobec co najmniej szczególnego zachowania Ojca, wymaga to naszej oceny - aprobaty lub potępienia. Czy akceptujemy to zachowanie, te gesty, czy jest to tylko starcza słabość? Czy rozumiemy powód Jego radości? Nasze chrześcijaństwo mierzy się szeroko otwartymi ramionami, czy jesteśmy gotowi do tak szalonego gestu? Jednym słowem, czy jesteśmy w stanie zrozumieć strategię miłosierdzia Boga? Ona nie respektuje tradycyjnych reguł. Posługuje się nieoczekiwanymi gestami, szalonymi manierami, zwycięża słabością. Ojciec cieszy się z tego, że syn jest znowu w domu, z tego, że on powziął decyzję powrotu, na pierwszym miejscu postawił dom ojczysty. Jego powrót ukazał, że zrozumiał swój błąd i powziął ze wszech miar słuszną decyzję. Gest zarzuconych na szyję rąk stanowi przeciwieństwo procesu "pasożytniczego", który jest bezwzględnym wykorzystywaniem człowieka, jest instrumentalnym potraktowaniem jego - tego już on doświadczył. "Kłamca" puchnie, zło rośnie kosztem człowieka, który zatraca swoją prawdziwą tożsamość. Znika obraz Boga, znika też obraz człowieka. Syn marnotrawny został pochłonięty przez tego "pasożyta", który wyssał z niego wszystko. Czuje się opróżniony z siebie samego, odkrywa, że jest ubogi w najbardziej radykalnym tego słowa znaczeniu.
A teraz ja. Gdybym go spotkał, pewnie trzymałbym się od niego z daleka. Z góry bym go sklasyfikował. Mam tyle etykietek: materialista, ateista, liberał, postępowiec, rewolucjonista, abnegat, rozpustnik, nihilista. Nie ma: brat, człowiek, dziecko Boże. Ludzie "dalecy" - ich się boję. Dialogu nie prowadzę. Czyniłbym wyrzuty: okryłeś hańbą całą rodzinę, zraniłeś ojca. Próbowałbym go szybko nawrócić, zabawiałbym się w lekarza, nauczyciela, zbawiciela, psychologa. Wprowadzić chciałbym siłą Boga do jego serca. Mógłbym wtedy zapomnieć, że "czyniąc dobro" mógłbym narobić wiele zła. Nie można czynić dobra drugiemu człowiekowi stale go "oblegając", zatruwając mu życie "dobrymi radami", przestrogami wyrzutami, groźbami. Nie mogę być policjantem brata mego, śledząc każdy jego ruch i każde słowo, interpretując zawsze źle jego intencje. Nie sądźmy, że sprowadzić kogoś na dobrą drogę, to znaczy usunąć wszystkie okazje do grzechu, zawęzić jego "wolność", trzymać ciągle pod kontrolą. Muszę być świadkiem, a nie policjantem. Nie stawiać żadnych warunków. Pozwolić mu rzucić się w ramiona Ojca, uwierzyć i przyjąć Jego przebaczenie. Porządki moralne zrobi się później.
Pozwolić mu zrozumieć, że Bóg go zawsze uważa za swego syna, nawet pośród największej nędzy. A ja - starszy syn - jestem bogaty, ale bogatszy jest syn marnotrawny. Ma serce poszerzone o cierpienia i dramatyczne doświadczenia oraz o całkowite przebaczenie Ojca. Wtedy i on sam poczuje, że może pobiec do Ojca i zarzucić Mu ręce na szyję. Taka jest wspaniała wymiana między Bogiem a człowiekiem. I po to było to przejaskrawienie postaci starszego syna, byśmy mogli lepiej zobaczyć swoją winę, tak jak syn marnotrawny i przyjść w wielkiej pokorze do domu Ojca.
25. Niedziela zwykła (Łk 16,1-13)
NIEUCZCIWY ZARZĄDCA
Jezus wzywa bogatych, aby swym bogactwem budowali przyjaźń i wspólnotę międzyludzką: "Pozyskujcie sobie przyjaciół". Przypowieść ta jest trudna do zrozumienia nie ze względu na niejasność wypowiedzi Jezusa, ale ze względu na oryginalną naukę tam zawartą. Właściwie tam znajdują się co najmniej trzy warstwy, trzy mowy. Czyżby Chrystus pochwalał oszustwo albo lepiej - przebiegłość? Trzeba pamiętać, że przypowieści, którymi się często posługiwał są dużymi analogiami, obrazami i każdy "wnikliwy" analizator i interpretator znajdzie jakieś dwuznaczności i materiał do długich komentarzy.
Co to oznacza, że "synowie tego świata roztropniejsi są w stosunkach z podobnymi sobie niż synowie światłości", "czyńcie sobie przyjaciół niegodziwym pieniądzem", "jeśli w zarządzie niegodziwym pieniądzem nie okazaliście się wierni"? Chyba chodzi nie o tego "roztropnego" zarządcę, ale raczej o zręczność w zarządzaniu majątkiem. Gdyby tak część tego przenieść na sferę duchową, w sferę troski o pozyskiwanie dóbr duchowych, Królestwa Bożego? Mam wrażenie jakby tutaj chciało się powiedzieć: "cel (którym jest chwała życia wiecznego) uświęca środki", ale tylko w tym wypadku! Zadowolenie tego gospodarza z Ewangelii, jest zadowoleniem Pana. I to ma być naszą troską. Nazwanie pieniądza "niegodziwym" dlatego tu ma miejsce, ponieważ często jest wykorzystywany do złych celów (pomijam tu sposób jego zdobycia). Nie zawsze przynosi on dobro właścicielowi lub tymczasowemu zarządcy. Wykazać taką roztropność w sprawach duchowych, jak to wykazujemy w sprawach materialnych, byłoby ideałem. Chrześcijanin pamięta, że prawdziwym "bogactwem" jest Bóg i On zasługuje na szczególną uwagę i staranie. Umiejętnie wykorzystać wszystko to, co się posiada i kim się jest, by móc cieszyć się owocami miłosierdzia Bożego. Inaczej one bardzo absorbują "wzrok", odwracają uwagę, podniecają wyobraźnię: jak się ubrać, dokąd pojechać, co komu sprezentować. W miarę zwiększania stanu posiadania, zwiększa się zapotrzebowanie. Aż do całkowitego przysłonięcia siebie samego i obrazu Boga w nas. Trzeba dużo roztropności i umiejętnej ostrożności, by być wolnym od "mamony". W takim wypadku nawet taka "nieuczciwość" jest wybaczalna. Ale w tym przypadku nie chodzi o to, by dokonywać oceny moralności tego postępku, ale o zapobiegliwość, myślenie "do przodu" czego dał przykład zarządca. Sprawa nie idzie o to, aby się zastanawiać nad tym jak on faktycznie myśli (to jest niemożliwe!), ale o jego prudencję godną podziwu. Bo na tym opiera się cale nasze chrześcijańskie życie.
Ten zarządca "uczynił" sobie przyjaciół za pomocą bogactwa, które do niego nie należało. Jego pan nazywa go roztropnym. Oczywiście Chrystus nie zachęca nas do naśladowania tego czynu w dziedzinie materialnej: mówi nam, że jest to "syn tego świata", świata ciemności. A od nas "synów światłości" wymaga się, abyśmy byli równie roztropni. Jeśli on tak uczynił z nie swoją własnością, to my tym bardziej wykorzystajmy naszą dla naszego pożytku! Bogacz zostaje potępiony ponieważ nie dzieli swoich dóbr. Zbawia się jeśli wspólnie z ubogim może żyć w harmonii. Marne i kłamliwe bogactwo zamienia się w wieczne jeśli je potrafimy podzielić. Jezus pragnie powiedzieć, że pieniądz zdobyty przez zarządcę jest pieniądzem "skradzionym".
Czyż takie jest wszelkie bogactwo? Wielu Ojców Kościoła powie, że bogacz jest człowiekiem niesprawiedliwym lub spadkobiercą niesprawiedliwości (Jan Chryzostom). Niekiedy bogactwo jest niesprawiedliwe, ale nie zawsze zależy to od sposobu, w jaki zostało zdobyte. Może być samo w sobie niesprawiedliwe wtedy, kiedy wyklucza możliwość podziału, pozyskiwania przyjaźni ubogich. Pomyślmy: czy kiedy człowiek podzieli się w potrzebie z kimś potrzebującym -czyż nie zyskuje jego przyjaźni, jego sympatii i wdzięczności? Każde bogactwo to znaczy to, co przekracza nasze potrzeby, jest niesprawiedliwe, jeżeli uważa się je jako dane na własność, a nie w zarządzanie: "Nadmiar to dobro drugiego". Takie jest źródło alienacji. Bogactwo to coś, co posiadamy w najmniejszym stopniu. Jeśli pozwalamy się opanować przez nie, wówczas stajemy się obcy wobec siebie. Pieniądz staje się "panem" w miejsce Boga. To jest właśnie droga zbawienia bogacza. Jest ona uciążliwa i ryzykowna. O błąd nietrudno.
Mamy przed oczami pomysłowość, planowanie i odwagę zarządcy. Kto od myślenia ucieka do modlitwy niech wie, że Pan nie pobłogosławi próżniactwa i lenistwa. My mamy już naszą skórę zapisaną własnymi błędami i sprytem synów tego świata. I Pan zdecydowanie nie chce mieć nas takimi. Głupi, próżni, wyrachowani nie są Jego chlubą. Znamy Prawdę Pana, ale dla jej zrozumienia i obrony trzeba używać rozumu, bo przeciwko niej działają siły przeciwne i proporcjonalne, zwłaszcza wtedy, gdy ktoś jej nie umie bronić i wyjaśnić. Rządca przyłożył oko do "celownika" i już wiedział, co ma robić. Inwencja, elastyczność. Jakże często tego nam właśnie brakuje. Pomysły świętych odłożyliśmy do lamusa. Pogardzamy fantazją i dlatego jesteśmy nudziarzami powtarzającymi slogany. Nie wnosimy nic oryginalnego, osobliwego i dziwimy się, że mowami swoimi wywołujemy zmęczenie u słuchaczy, a nawet czasem zdenerwowanie. Odwołujemy się tego, co ktoś gdzieś napisał i to wszystko! Rządca polecił dłużnikom zmienić niekorzystny zapis. To nie był podstęp, lecz odwaga, lecz my nie jesteśmy z tych, co kochają ryzyko i przygodę. Ponad wszystko przedkładamy ostrożność, która często prowadzi do stagnacji, marazmu i defensywy. Ten obraz po to został nam przedstawiony, yśmy dostrzegli pomysłowość, odwagę i ostrożną rozwagę. Nie ijrny. Ludzi tępych, tchórzliwych i nie przyczyniających się do niczego, Pan nie chce w swoim Królestwie.
Tej lekcji na temat obowiązku wykazania się inteligencją w sferze iary, udziela nam "oszust" wprowadzający nas w osłupienie. Pojęcie "nieuczciwy" jest obce duchowi tej przypowieści więc pozostańmy przy słowie "roztropny". Nasze małe sprawy angażuiją duży wysiłek, a duże zyskują sobie mało namiętności i zaangażowania. My pracujemy dla "wielkiej sprawy", a jakże często jest tak, że wykazujemy mniej inicjatywy od tych uwikłanych w malutkie interesy. Czy ta nasza "idea" nie pozwala nam spać? Czyją kochamy namiętnie? Naszą sprawę przygniata często zmęczenie, opieszałość, brak inteligencji, błysku fantazji. Dlaczego nurzamy się w ten sposób w morzu nudy i "bylejakości"? Inteligencja w sferze wiary to nie luksus, ale konsekwencja daru Bożego. Nie nakładajmy jej kagańca pokory strzegącego przed przekroczeniem granicy herezji albo ortodoksji. To nas może łatwo sparaliżować albo wywołać najgorsze to znaczy - obojętność. Nie wystarcza czynić dobro, ale trzeba je czynić - dobrze. żyć w porządku łaski nie oznacza być zwolnionym z trudnej roli bycia "człowiekiem". Łaska nie wyrówna naszych ludzkich niedostatków, a wieczność nie jest alibi dla naszego lenistwa, ucieczki od doczesnych zobowiązań. Życie w teraźniejszości i teraźniejszością jest najlepszym zamanifestowaniem naszej wierności sprawie Ewangelii.
Podziw dla tego rządcy jest jednocześnie potępieniem nas, sług nieumiejętnych i leniwych. Mamy być dobrzy, ale nie głupi. Dlatego jest wprowadzony ten osobnik, wcale nie żyjący ortodoksyjnie, przezornie zabiegający o dobro duchowe jakim jest przyjaźń. Czyni to za pomocą "złych" pieniędzy, mamony. Różnica między nim a nami jest taka, że on boryka się z rachunkami, które mu się nie zgadzają, a my żyjemy w błogiej nieświadomości, że nasze rachunki z Bogiem są w najlepszym porządku. Nasza bieda polega właśnie na tym, że nasze rachunki zgadzają się zbyt łatwo. Więc zasypiamy. A tu nas ktoś niegrzecznie budzi - "zdaj sprawę ze swojego zarządu"! Same braki i rozczarowania, kłopoty, niechlujstwo, małostkowość i złe kompromisy. Nie pozwalaj na to.
26. Niedziela zwykła (Łk 16,19-31)
BOGACZ I ŁAZARZ
Po usłyszeniu tego fragmentu Ewangelii nieodparcie nasuwają się pytania i skojarzenia o istotę piekła. Wiemy już, że to nie będzie "miejsce", ale rzeczywistość. Bo zaraz chcielibyśmy je odszukać i konkretnie umiejscowić. Co może być albo jest dla człowieka większym cierpieniem? Cierpienie fizyczne czy też psychiczne? Tu, na ziemi spotykamy się z cierpieniem fizycznym jako tym najbardziej dokuczliwym i wyniszczającym. Rzadziej mówimy o cierpieniu psychicznym, bo jest ono zależne od tego, kto go doświadcza, czy człowiek wrażliwy czy odporny. I albo ono mija nie pozostawiwszy śladu, albo jest trwałe i nie do zniesienia.
Nie ulega wątpliwości, że jakaś forma cierpienia fizycznego będzie miała miejsce, bo przecież odrodzimy się cieleśnie, zmartwychwstaniemy i jakaś forma boleści będzie miała miejsce. Co do formy tych cierpień nie prowadźmy przypuszczeń, bo mogą być bardzo różne, ale zastanówmy się nad tymi psychicznymi. Tylko jeden obraz: widziałem jak matka rozmawiała z kimś na ulicy, a dziecko swobodnie biegało w pobliżu. Finał możemy sobie wyobrazić. Samochód ciężarowy. Matka "zdołała" to zauważyć, ale na jakąkolwiek interwencję było już za późno. Klęczała obok umierającego dziecka. Bezsilna. Aż trudno sobie wyobrazić jej stan ducha. Tragedia - to za mało powiedziane. Ten obraz będzie za nią Szedł do końca jej umęczonego cierpieniem życia. Tak sobie wyobrażam stan naszego ducha. Bez nadziei na jakąkolwiek zmianę.
Istnienie ludzkie składa się z trzech etapów: pierwszy znamy co do długości, ale jest tajny, co do jakości (a od kiedy człowiek? Od trzeciego tygodnia, od szóstego, od kiedy embrion zmienia się w człowieka? A może od 154 dnia istnienia? Czy tylko wtedy gdy się urodzi? Nie bądźmy śmieszni i wyrafinowanie naiwni; kto przerywa to istnienie winien jest najstraszniejszej zbrodni - śmierci istoty bezbronnej! A kto się przyczynia nawet w sposób pośredni - jest współwinny!). Okres prenatalny trwa dziewięć miesięcy, opisać już potrafimy życie biologiczne, ale nikt i nic nie wie i nie będzie wiedział o życiu duszy w tym okresie (a kiedy ona powstaje?). To życie pierwsze jest konieczne i niezastąpione. Nie ma na tym świecie człowieka, który nie żyłby przed swoim narodzeniem.
Drugi odcinek niewiadomy, co do długości, ale aż nadto dobrze znany, co do jakości. Nie chcemy mówić o swoich grzechach, aleje dobrze znamy. Dokładnie czujemy naturę tego życia, co w nim jest i jak się je niesie przez dany nam czas.
Trzeci etap. To już nie zamknięty odcinek, ani nie linia prosta, która nie ma swego końca. To nie są dni zamknięte w miesiące albo lata. To nie jest czymś, co się ciągnie, ale co trwa. To jest życie, które jest, tak jak Bóg, który "nie ma" czasu, bo czas to zmienność rzeczy, a Bóg jest Niezmienny. Niektórzy twierdzą, że życia takiego nie ma. Ktoś nawet powiedział, że nauka to wykazuje. A cóż tu nauka może wykazać? Taka nauka byłaby po prostu śmieszna! Ona przyjęła takie założenie, a przyjąć można wszystko, pozostaje jeszcze tylko żyć według tych reguł. Naturze zwierzęcej, jaka jest w człowieku odpowiada bardzo takie założenie. Nie chce ona sięgać dalej niż pokarm i własne legowisko. A życie ludzkie wskazuje na przyjęcie innego założenia. O życiu wiecznym, tym po "drugim narodzeniu", po ustaniu funkcji cielesnych i uwolnieniu związków z materią - nie wiemy nic. Ściślej mówiącfljie mamy żadnej wiedzy. A Kościół nie głosi tu żadnych mglistych wersji. Nie opiera się też na prywatnych objawieniach nawet ludzi świętych. Stąd ta wiara zjawia się w najdawniejszych kulturach i najstarszych religiach. Na niepewnych przesłankach jest oparta. Dopiero Jezus Chrystusa objawił nam tę prawdę i powiedział jak ją osiągnąć.
Idąc za filozoficzną definicją "zła jako braku dobra" powiemy, że w piekle będzie tego brakowało, co będzie miało miejsce w raju. Tzn. brak wszelkiej harmonii, "lew legnie z koźlęciem", ładu. Brak największego szczęścia jakim dla zbawionych będzie oglądanie Boga. To tak, jakby idąc wzdłuż ściany wiedzieć i słyszeć, że tam obok jest radość i wesele, którego ja świadomie się pozbawiłem. Bez możliwości przeniknięcia na drugą stronę. Właśnie brak nadziei na to, że sytuacja ta ulegnie zmianie, świadomość bezkresu i wieczności, która z każdą chwilą przynosić będzie nam cierpienia, będzie największą karą. Tylko tego nam nie będzie brakowało - świadomości. Świadomości, która nas będzie oskarżała. Dzisiaj powiemy - niekończące się wyrzuty sumienia.
Dwie przypowieści - zbliżone co do celu pouczenia, ale różniące się sposobem wyrażania tego. Pierwsza mówi o przebiegłym zarządcy i poucza nas, w jaki sposób bogactwo może zapewnić zbawienie bogaczowi : trzeba, aby wprowadził ubogiego do jakiejś wspólnoty swoich dóbr, aby mu dzięki nim jakoś pomógł, ulżył. Drugie opowiadanie o Łazarzu mówi, dlaczego bogacz zasługuje na potępienie: nie dzieli się swoim zbytkiem, zamyka go egoizm i wyrachowanie, które pociągnie za sobą inne błędy. W ten sposób przeciwstawione zostają dwa typy ludzi, bardzo kontrastowe charaktery: bogacza, który używa do woli i wszelką nadzieję pokłada w swoim bogactwie, i biedaka, który nie ma nic i może liczyć jedynie na łaskawość Boga. Ukazani są obok siebie. Bogacz nic nie wie o ubogim, są sobie bardzo "dalecy". Oddziela ich przepaść niewiedzy i sprzeczności interesów. Bogacz znajduje się na szczycie życia, na wierzchołku pragnień i ich realizacji. Biedak leży na ziemi, w nędzy i cierpieniu. Jego jęków nikt nie słyszy. Znajduje się on w "piekle", ponieważ tu na ziemi dla wielu istnieje piekło: to otchłań, w której pogrążeni są ubodzy. I to właśnie bogacze, ludzie majętni mają możliwość wyratowania ich z tej sytuacji. Nie robią nic, a nawet jeszcze komentują ich położenie próbując siebie usprawiedliwić. Uspokoić sumienie. Nie wiedzą, ale czy chcą wiedzieć?! Wystarczy podzielić się swoim bogactwem, nic im nie ubędzie, a ile dobra można uczynić - zdobyć sobie ich wdzięczność i przyjaźń. Niech tylko raczą na nich spojrzeć. Ten z przypowieści nigdy nie spojrzał. Ignorował go. Jego bogactwo go uśpiło i oślepiło. Śmierć okazała się "jasnością", która oświetliła ciemności wygodnej ślepoty. Bogacz znajduje się tam, gdzie nawet kropla wody nie może złagodzić jego katuszy. I to jest jeszcze jedna cecha piekła: odwrócenie ziemskiego porządku. Co do trwałości i jakości kary i nagrody. Tutaj dobrobyt może rodzić tylko zło. Nie mówię, że w biedzie to nie ma miejsca. Tylko pytanie: Dlaczego do tego dopuszczamy?
Bracia - miał ich pięciu. W rzeczywistości jest ich nieskończenie więcej. To ci, których bogactwo zamknęło w piekielnym egoizmie, pysze, hedonizmie, który zabija litość i wiarę. Żyją tak, jakby los "współbraci" był im obojętny. Jak wyrwać się z tego kręgu? Nie potrzeba cudu albo jakiegoś doskonałego wydarzenia. Tylko Słowo Boże. "Bo dzięki słuchaniu Słowa jesteśmy zbawieni, a nie jakimś cudownym wydarzeniom" (Bengel). Bogacze nie umieją słuchać, choć tego dla siebie wymagają. I nie rozumieją już potrzeby słuchania i uważnego "patrzenia". Nie przyjmują Pana w postaci żebraka. Są oni pełni siebie i tylko "dla siebie". Ale tak, jak w tej przypowieści Bóg nikogo nie przymusza. Serce człowieka więcej pomieści piekła i nieba niż oczy bogacza mogą zobaczyć. Czy oni by usłuchali kogoś, kto by przyszedł z zaświatów? Zaraz by się pytali o jego upoważnienie, "listy uwierzytelniające", zastanawialiby się nad jego autorytetem. Tak było z Jezusem.
Nie można od razu tak schematyzować - bogacz to piekło, a biedak to przedsionek nieba. Tajemnica piekielnej i niebiańskiej rzeczywistości jest ogromna. Pewne jest to, że między nimi panuje ogromna przepaść. Trzeba samemu odkryć, że Jego słowo jest absorbujące i wymagające. Aż do granicy całkowitego wyrzeczenia się siebie. Tego tutaj nie wymagano, tylko minimum mogło zbawić bogacza, a biedaka wyratować. Poprzez minimum dobroci można sięgnąć szczytów szczęścia. Chyba tego tak naprawdę nie pragniemy?! Ale w sobie dostrzegam dwoistość. Czuję to i wiem, że jest Bóg Miłosierny, ale wiem również, że we mnie jest Zły. Przybiera on różne postacie i pozory i skazuje mnie ciągle na pomyłki, błędy, upadki. Są we mnie "dwaj". Czasami jest biedak, a czasami jest egoistyczny i pyszny bogacz. Dwa światy. Dwa losy. Czasami leżę jak Łazarz przygnieciony małostkowymi grzechami, niewiernością Bogu i samemu sobie. Czy wtedy potrafię prosić o "kroplę" zmiłowania Bożego, czy dostrzegam nędzę swojego życia, swój błąd nie do naprawienia? A może w stanie ciągłego nasycenia dobrami tej ziemi jest niemożliwym usłyszeć głos Boży? Nie chodzi o głos proroka, jak tego chciał bogacz, ale głos mówiący przez wydarzenia, ludzi, sumienie, wolę i ciszę. Biedny nie był zapatrzony w swoją biedę i nieszczęście, nikogo nie nienawidził i nie zazdrościł bogactwa i zdrowia. Względne jest to, co ludzie nazywają szczęściem. Nie ma też żadnych automatyzmów, które by same przez się kierowały człowieka do nieba. Pamiętajmy, że im więcej ktoś jest dumny z siebie, tym więcej mupiyśleć o innych wartościach. O tym, co jest teraz i co będzie później.
27. Niedziela zwykła (Łk 17,5-10)
SŁUDZY NIEUŻYTECZNI
W jakim sensie jesteśmy sługami "nieużytecznymi"? A właśnie przez to, że nie przynosimy żadnego pożytku, to jest chwały Bożej, a raczej same straty. Zniekształcamy w innych obraz Boży albo go całkiem eliminujemy. Bo jak rozumieć działalność człowieka prowadzącą do uwypuklania i powiększania grzechów innych. Do ich przesadnego akcentowania, a przez to gloryfikacji samego siebie: "popatrzcie ja takich win nie posiadam", "nie jestem taki zły", "ja bym się tego nie dopuścił", należymy do innych kategorii łudzi, tego czy tamtego nie można zrozumieć. Tak wychowujemy człowieka sfrustrowanego, rozbitego i zdegustowanego, z którym będziemy musieli żyć, przebywać i może w jakiś sposób będziemy "zależni" od niego. Na co wtedy możemy liczyć? Na entuzjazm, który zabiliśmy, na beznadzieję, którą zasialiśmy,na frustrację, która będzie się udzielać. Taki człowiek może w końcu powiedzieć: "Nie ma Boga skoro na to pozwala!" I ten człowiek śmie się modlić i chodzić do kościoła!? Przecież to zwykły plotkarz i mąciciel! To jest owo zgorszenie, o którym mówił Jezus, za które będzie straszna kara "kamień młyński do szyi". Co mieli Apostołowie na myśli mówiąc: "Przymnóż nam wiary", że Jezus tak im odpowiedział? Pragnąc oddania się Panu, świadomi swej słabości, proszą o pogłębienie ich ufności i otrzymania tego, co potrzebne, aby głosić Ewangelię światu przez słowa i znaki. Jak to połączyć z obrazem sługi, który wraca z pola zmęczony, a musi jeszcze usługiwać przy stole? Dopełnia swoich obowiązków! Nie czyni nic ponad to.
Odpowiedź Jezusa nie jest tajemnicza. Nie można lepiej określić doniosłości wiary i jej skuteczności. Nie chodzi tu o sprawę ilości, jak to sobie wyobrażali uczniowie, ale o rzeczowe, praktyczne uświadomienie sobie, czym jest wiara. Nawet najmniejsze ziarnko wiary daje uczestnictwo w twórczej mocy Boga. Za pomocą takich ziaren Bóg wstrząsa światem. I nie pozwala mu umrzeć w zgubnym samozadowoleniu. Czymże są święci, jak nie tymi niepozornymi ziarenkami gorczyczny-mi?! Oni są niczym, ale Bóg przez nich dokonuje wielkich rzeczy, ponieważ On jest wszechmocny.
I jeszcze jedno się ciśnie skojarzenie. Nigdy nie należy zapominać o swoim miejscu w życiu i o swojej godności. To "minimum", które ewentualnie spełniamy nie może być powodem do otrzymywania jakichś przywilejów albo jakichś ulg. Czy możemy się oburzać na tego stanowczego pana? Przecież on może być przyzwyczajony do ich postawy służebnej i tylko tego oczekiwać. Bóg jest wszystkim, a ja niczym. Ta podstawowa prawda działa jak lodowaty prysznic, zwłaszcza wtedy, gdy ośmielamy się zastąpić przez pełne pychy "Bóg niczym, a ja wszystkim". Dobrze jest usłyszeć Jezusa ustawiającego wszystko to, co stworzone na właściwym miejscu. Bóg ma być na pierwszym miejscu. I nigdy nie określimy należycie w jakim stopniu Bóg jest Miłością, że jest Ojcem wszelkiej cierpliwości i przebaczenia, że nie przestaje się o nas ubiegać i On obdarza czułością. Nie zmieni to faktu, że Bóg jest Bogiem. On jest Panem i Mistrzem. Skłonność czy też pokusa faryzejska nam zagraża, aby Boga traktować jako partnera, na żądaniu od Niego wdzięczności za zaszczyty jakie Mu czynimy, oddając się na służbę Bogu, na domaganiu się słusznej zapłaty za godziny "pracy", które Mu poświęcamy: "Przecież ja chodzę do kościoła, przestrggam przykazań i to mnie czasami dużo kosztuje! Nikogo nie zabiłem ani nie krzywdzę!" Otóż nic od Boga nam się nie należy. To my wszystko Jemu zawdzięczamy. Na nic się nie zdaje z większą czy mniejszą werwą odgrywać ludzką komedię, ignorując często Boga. Prawdziwy uczeń Jezusa wie, że jest pod czujnym okiem Boga. Nie jest tym przygnębiony. Czuje się szczęśliwy czyniąc to, czego Bóg od niego oczekuje. Jego jedyną pasją jest to, aby Bóg był zawsze pierwszy.
Spróbujmy na przykład jeden dzień przeżyć z ewangelicznym przykazaniem miłości. Zapomnieć całkowicie o sobie, nie wypowiadać przykrych słów komentarzy i nieprzychylnej krytyki. Przyjmować z autentyczną pokorą krzywdy, razy. Pomagać tym nawet, którzy nas zranili. Uczynić coś zupełnie "szalonego", wyświadczyć jakieś dobro zupełnie bezinteresownie i bez rozgłosu. I co chyba będzie najtrudniejsze, nie starać się na siłę, za wszelką cenę zmieniać złego zdania, jakie inni mają o nas. Zwracać się przede wszystkim do tych,którzy nas nienawidzą,by uzyskać przez to pewność, że nie znajdziemy w rewanżu satysfakcji, do której się już przyzwyczailiśmy.
"Przymnóż nam wiary". To jakby prośba o jakieś cudowne panaceum. Na tysiąc chorób jest tysiąc lekarstw. A nie ma jakiegoś jednego lekarstwa na wszystkie choroby? Gdy ktoś szuka jednego lekarstwa, jednej drogi rozwiązania wszystkich problemów, mówimy: szuka panaceum. Oczywiście w medycynie panaceum jest rzeczą niemożliwą, ale w ważniejszych od medycyny dziedzinach, człowiek lekarstwo znajduje. Takim lekiem na pustkę życiową jest wiara. Dzięki niej człowiek może się stać ze sługi nieużytecznego sługą bardzo przydatnym, nieodzownym. Przymiotnik "nieużyteczni" rani nasze ucho. Próbujemy je zmienić: "Słudzy byle jacy jesteśmy", to tak nie rani. W użyciu tego określenia Jezusowi chodziło o posłuszeństwo. Ale jako, że Panem jest Bóg, powiedzmy, że chodzi o wiarę. To ona pobudza do doskonałości w wykonywaniu służby. Jest ona wymaganiem, aby przewyższać samego siebie, jest zdolnością nieograniczoną daną naszemu istnieniu. "Doskonałość" mieści się w logicznym pojęciu wiary. Wraz z nią otrzymujemy świadomość "nieskończonego wymagania" (Kierkegaard). Wiara wskazuje nam "oczywistość" zadania nie mającego granic, pomaga uświadomić sobie niemożność doskonałego wypełnienia naszej służby Bożej. Wydaje nam się, że wszystko oddaliśmy, myślimy, że wszystko zostało dokończone, a oto tyle jeszcze zostało do zrobienia, do poddania. Dopełniając miary trzeba zauważyć, że dla pokornego jest radością odkrywać każdego dnia, jak wiele jeszcze pozostaje mu do zrobienia jako słudze Bożemu.
Wiara jest nie tylko wynikiem poznania. Wierzyć to także - chcieć wierzyć. Człowiek musi wdać się w gruntowne roztrząsanie problemów. Musi wciąż na nowo odczytywać Ewangelię. W niej spotyka niezwykłą postać Jezusa, Wielkiego Człowieka, ale i samego Boga i poznaje, że od Niego wszystko zależy. Spotyka się z żywym Kościołem, chrześcijanami. To jest prawdą, że wiara jest osobistym zaangażowaniem i poznaniem. Jest także zetknięciem się z osobistym przykładem kogoś, kto nie przysłania Boga, ale ukazuje Go sobą. Ale sama wolna wola nie zdoła wymóc wiary. Bo ona jest uzdolnieniem danym przez Boga. Bóg daje "oczy wiary" (św. Augustyn) i jej się nie da urzeczywistnić samymi wysiłkami człowieka, ani też samym zaangażowaniem Boga. Bóg nie przymusza do wiary, ale zjawia się w momencie pojawienia się u człowieka pytań, tęsknoty, gotowości, dobrej woli. Boga należy szukać całym życiem, całym sobą poprzez czynienie dobra i walkę z własnym złem. Dopiero miłość, wierność dobru i czystość serca otwierają nas na głębsze widzenie rzeczywistości. By postawę wiary wypracować, by wątłą wiarę wzmocnić, trzeba otworzyć się na działania Boga. Proste słowa: "Panie pomóż!" Od Niego ona pochodzi i On jej daje wzrost . Jeśli jest mała, to dlatego, że ja chcę być ważny i od nikogo niezależny. Nie jestem przygotowany do służby.
By Bożą moc w sobie odkryć, by móc się nią posłużyć, trzeba odejść od zewnętrznych pomocy. Trzeba uwierzyć, że Duch jest Mocą i jest On we mnie. Jest to bardzo trudne zadanie. Bo dzięki praktykowaniu autentycznej miłości, można dojść do tego. A miłość nie jest jakimś ekstatycznym przeżyciem, lecz cechuje ją mądrość i trzeźwe myślenie. Tylko tak można walczyć z tym, co nas chce rozbić i zniszczyć, co sprzeciwia się Bogu i zniekształca nasz obraz w oczach Boga. To właśnie miłość jest orężem chrześcijanina. Trzeba przy niej trwać, bo ona jest darem Ducha i do Niego, do Ducha prowadzi. Nie można się jej "wstydzić", ale wręcz szczycić, że to dzięki niej święci mieli siłę cierpieć dla Ewangelii, a w końcu umierać. Wierzyć to znaczy "usiąść" i czekać, aż Pan przyjdzie i nas "obsłuży" swą łaską. Wiara nabiera niepojętej mocy właśnie przez służbę Panu. Dla Pana jest czymś oczywistym, że winniśmy służyć wraz z Nim i tak jak On. Przecież stał się sługą: "Gdzie ja jestem , tam będzie i Mój sługa" (J 12,26).
Nie wpadajmy w samouwielbienie uważając, że tak bardzo Mu pomagamy, że On bez nas nie może nic uczynić. Jest dokładnie odwrotne: "Beze Mnie nic nie możecie uczynić" (J 15,5). Skoro On za nas już wszystko zrobił, a nawet więcej, prawidłowym wydaje się być uznanie swojej ludzkiej roli jako sługi nieużytecznego; "wykonaliśmy to, co powinniśmy wykonać".
28. Niedziela zwykła (Łk 17,11-19)
DZIESIĘCIU TRĘDOWATYCH
Dwa wielkie tematy. Wdzięczność i trąd. Czy one mają się jakoś do siebie? W tym przypadku - tak. Zachowanie tych dziesięciu zasługiwało już na ten cud, który przyniósł im wybawienie. Tylko usłyszeli o Jezusie, że jest ktoś taki, kto im może pomóc, może i podświadomie uwierzyli, że jest dobry i potężny, ale to już wystarczyło, aby przybyli i Go prosili wiedząc, że to jest choroba nieuleczalna, nosi na sobie straszne piętno "kary Bożej". Tego ewangelista nie pisze, ale my dzisiaj już wiemy, że to właśnie dzięki swej wierze zostali uzdrowieni. Uwierzyli w Jezusa i w to, że to im może uczynić. Nawet dzisiaj taka postawa może i powinna zadziwiać.
Św. Paweł w imieniu Pana w Liście do Efezjan apeluje do nas, aby nasze postępowanie było wdzięczne. W Liście do Kolosan wprost nakazuje: "Bądźcie wdzięczni" (3,15), nie tylko nakazuje, ale przywołuje na pamięć swoją wdzięczność. Tak więc, kiedy się zostało obdarowanym, zaznało jakiejś dobroci, należy z czystej sprawiedliwości, nie mówię, że z poczucia zwykłej przyzwoitości - być wdzięcznym.
A na czym to polega? Wdzięczność to nie tylko chwilowe uczucie mające miejsce zaraz po doznanej dobroci, ale jest to wewnętrzne uznanie dobrodziejstwa poszerzone o akt zewnętrzny odczuwalny przez tego, kogo on dotyczy. Taki rewanż z pobudek czysto altruistycznych. Rzeczą słuszną jest za dobro oddać dobro. Wdzięczność to nie akt, ale postawa, nie coś tymczasowego, ale nastawienie długotrwałe, proces długotrwały, gdyż tylko wtedy jest on autentyczny i prawdziwy, nie ma nic z koniunkturalizmu. Człowiek taki z natury lub tak wychowany -niewdzięczny, jest kimś "ciężkim" w obcowaniu, nie pobudza on do wysiłku, aktywności i dynamizmu, bo nie daje nadziei, że nasze wysiłki będą w jakiś sposób odwzajemnione, i swoim zachowaniem rozsiewa zniechęcenie. Bo już tak jesteśmy "skonstruowani", że potrzebujemy wdzięczności, która jest w jakimś stopniu akceptacją naszych starań i zabiegów. Czyż to nie jest wspaniałe, kiedy dobro żyje i pomnaża się, a nie ginie bezpowrotnie w bajorku egocentryzmu. Przedmiotem i adresatami takiej wdzięczności powinni być przede wszystkim rodzice. A o życzliwości pamiętać nawet wtedy, gdy samo dobro wyświadczone już przeminęło, albo do samych dobroczyńców mamy jakieś zastrzeżenia bądź życzenia.
Bywa i tak, że ktoś, kto już przywykł do ciągłego obdarowywania jakimiś dobrami, do ciągłego "gratisowego" obdarzania, istniejący stan rzeczy może uważać za wysoce naturalny i dziwi się kiedy to się zmienia. Jest to oznaka strasznego prymitywizmu ducha tego, kto jest tego autorem. I nie jest to rzadkie zjawisko! Popatrzmy na rodziców i ich dzieci. To rodzice wychowują takich sobków i egocentryków, z którymi oni i w przyszłości inni ludzie - mąż, żona - będą musieli się męczyć. Musieli to zaobserwować u najbliższych.
Z niewdzięcznością spotykał się wielokrotnie Jezus. I nawet dzisiaj, kiedy dokonuje tak wielkiej rzeczy, wręcz niemożliwej, prezentujemy taką bardzo - niestety, częstą postawę jaką jest brak wdzięczności. A to, że uczynił to Samarytanin mówi, że tego możemy doświadczać od ludzi, od których się tego najmniej spodziewamy, których już być może przekreśliliśmy. Pamiętajmy, że człowieka nie można potępić tylko jego czyn! Bo nie można człowieka skazywać na odrzucenie choćby nawet był to trędowaty. Do takiego "odrzuconego" przez innych trzeba się zbliżyć słowem, gestem, swoją bezinteresowną wdzięcznością, aby go zwrócić wspólnocie, pomóc odnaleźć swoje miejsce. Nawet w kimś takim działa Bóg i nie można w ten sposób mówić, że Jego tam, w tym człowieku obecność jest lub będzie bezowocna. Trąd nie był i dzisiaj nie jest chorobą jako karą za grzechy, jak to sobie niektórzy wtedy i dzisiaj wyobrażają. Bóg nam przez takie doświadczenie, które kogoś dotyka, chce coś powiedzieć. Choćby, że to my jesteśmy zawsze od Boga zależni i On jest Panem życia. Człowiek w laboratoriach wytwarza życie posługując się w tym celu już istniejącymi pierwiastkami życia i mówi, że on ma Jeraz "moc stwórczą", moc boską. Może bardziej odpowiednie jest określenie "przetwórczą". Wytworzył w sobie zdolność tylko niekontrolowanej do końca "manipulacji". Niech sobie najpierw poradzi z chorobami naszego wieku, jak choćby z jeszcze istniejącym trądem czy AIDS. Wtedy prędzej uwierzę w jego moc "kreatywną" i będę przed człowiekiem chylił czoła. Na razie to czynię tylko przed Bogiem, a człowieka postrzegam tylko jako burzyciela ładu i porządku stworzonego przez Kogoś. Człowiek nie potrafi wyprodukować żadnego elementu ludzkiego ciała - np. oka, wątroby, trzustki, może co najwyżej im pomagać albo tworzyć jakieś "ulepszenia" nie zmieniające istoty działania. Niech tylko nie przeszkadza! Człowiek już istnieje kilka milionów lat, tworzy technikę, loty kosmiczne, inżynierię genetyczną, a poradzić sobie nie może z trądem. Nie zachwycajmy się człowiekiem, bo jest istotą bardzo słabą, ale jeszcze raz uświadommy sobie wielkość i doskonałość Boga.
Pisał poeta: "Jak widzę, pospolita i ludzka to rzecz - łaski pisać na lodzie, krzywdy na marmurze". Tak samo rzecz się ma z zasługami i osiągnięciami , z prawami i obowiązkami, z honorami i hańbami, z przywilejami i powinnościami. Tylko "jeden" uznał cudotwórczą moc Chrystusa. Inni być może przypisywali to, co się stało "zbiegowi okoliczności" (a co to jest?), nie pofatygowali się powiedzieć proste słowo "dziękuję". Nie ma wątpliwości, że sprawcą cudu jest Jezus. Dokonuje się to w drodze do kapłanów - taki był porządek rzeczy i kolejności, a Żydzi którzy byli w decydującej większości, wiązali cały sens uleczenia z przepisaną ceremonią. Podobnie i dzisiaj niektórzy chrześcijanie w "praktykowaniu" widzą sens i jądro religii zapominając przy tym, o łasce otrzymanej od Boga, która jest i źródłem i celem np. "chodzenia do kościoła". Tak dochodzi do przesłonięcia celu przez środki, które bardzo często nie mają nic wspólnego z wartościami chrześcijańskimi. Stają się w ten sposób samym zwyczajem i bezrefleksyjnie przejętą tradycją. Potrzeba wtedy takiego "cudzoziemca", kogoś nie związanego z "naszą" tradycją, by poza samym pójściem do "miejsca uzdrowienia" dostrzec łaskę i za nią w odpowiedniej chwili podziękować.
Takie zestawienie: trąd i wdzięczność posłużyło Jezusowi do udzielenia nam lekcji. Nawet w takiej trudnej sytuacji jaką jest nieuleczalna choroba, można okazać się "wielkim". Rozpamiętywanie naszych trosk i nieszczęść nie otworzy nas na bardzo proste i zarazem "obfite" gesty. Możemy pogrążać się w swoich egzystencjalnych bólach i nigdy nie dostrzec Bożej uleczającej obecności i do niej się zbliżyć. Uwierzyć, przybliżyć się, polecić się bezgranicznie. Uwierzyć tak jak oni i ufać. Jak się przybliżyć nie trzeba mówić. Nie tylko czasami "puste" chodzenie do kościoła, ale intencja wyrażana przez autentyczną miłość. Nie tylko słowa, ale czyny. Ile razy po upadku i powstaniu z Bożą pomocą nie przybliżamy się do Boga kierując się jakoby niegodnością lub fałszywym wstydem. Brakuje dynamizmu, aby podziękować. On dobrze wie, kim jesteśmy, a mimo to nas nieustannie zbawia. To zawierzenie w Boży dar przebaczenia powinno nami kierować w naszym odnoszeniu się względem innych, współczesnych "samarytan". Mamy być nie petentami, ale autentycznymi wyznawcami. Nas, ludzi to rani, a Boga? Tym większy powód do żalu, im wyższa godność tego kogo ona (niewdzięczność) dotyka. Choroba nieuleczalna a postawa wdzięczności. Jak one mają się do siebie?
29. Niedziela zwykła (Łk 18,1-8)
NATARCZYWA WDOWA
Trzeba zawsze się modlić - zwraca uwagę Pan. Niech nasza modlitwa nie gaśnie razem ze świecami na ołtarzu albo kiedy opadną emocje i natchnienie. Niech będzie jak "wieczna lampka". Niech nie kończy się rannym pacierzem, jeśli taki już się zdarzy. I nie bądźmy "subordy-nowani" względem innych i od ich postawy nie uzależniajmy jej długości i jakości. W tym momencie wszelkie kalkulacje i miary są nie na miejscu.
Czy jednak jest możliwe modlić się bez przerwy, bez ustanku? Tak! Kiedy w modlitwę przemienimy naszą codzienność, przede wszystkim dokonamy tego, jeśli będziemy czynili to, czego Bóg sobie życzy. Słuchajmy głosu sumienia. Jeśli to uczynimy z taką radością, jakbyśmy to robili tylko dla Niego, pomijając przy tym wszystkie niewłaściwe intencje, to nam się stanie.
"Słuchajcie, co ten niesprawiedliwy sędzia mówi". W taki lub podobny sposób Jezus często zaczyna swoje nauki. Wychodzi od "nienormalnych" układów jakie panują w naszym świecie. "Niesprawiedliwym" nazywamy to, co nie pasuje nam do naszych wyobrażeń i burzy nam nasz porządek zdarzeń. Tutaj jest to niesprawiedliwy sędzia, kiedy indziej niewierny sługa, syn marnotrawny, "nieuczciwy" zarządca, źli robotnicy, w winnicy. I one służą Mu do ukazywania praw Królestwa Niebieskiego. W tym przypadku (podobnie jak w przypowieści o natrętnym przyjacielu pukającym w nocy) punktem szczytowym jest modlitwa, a właściwie jej jedna cecha - wytrwałość. Uświadamia nam On w ten sposób, że chce być proszonym, przez konsekwentnego i "dobrze upartego" człowieka. Zostaliśmy obdarzeni wolnością, ale to nie przeszkodziło Bogu jeszcze zawrzeć z nami Przymierze i to jakie!? Nie ograniczyło ono naszej wolności, ale nas jeszcze trwalej związało z Bogiem, przy tym nic Jemu nie ujmując. Dlatego proszącym Bóg zawsze daje to, co najlepsze dla nich, mimo że nie zawsze sobie z tego sprawę zdajemy. Bo ten, kto prosi w Duchu Chrystusowym, niechybnie zostanie wysłuchany (J 14,13).
I tego nie zauważamy, że Bóg nie wysłuchuje próśb w jakiejś nieokreślonej przyszłości, później, lecz słyszy i odpowiada natychmiast, dając to, co najlepsze, mimo że to nie całkiem "odpowiada" naszej prośbie. Ewangelia doda: "prędko". Po to, aby prosić trzeba mieć "wiarę". Wierzyć na "sto procent", że to nam się spełni. Dlatego na końcu mamy zapytanie: czy Pan, kiedy przyjdzie "znajdzie wiarę, tu na ziemi?" A taka stała, wytrwała modlitwa i usilna prośba staje się jednym wielkim przejawem wiary w Boga, w Jego moc i dobroć. Jak nas upewnia, taką modlitwę zawsze nagradza wysłuchaniem.
Nieprzypadkowo ta przypowieść znajduje się u Łukasza, który jest nazywany "ewangelistą kobiet i wdów". Te ostatnie są wyraźnie samotne i często pokrzywdzone. Wdowa z tej dzisiejszej Ewangelii jest samotna i uboga, nie ma znikąd pomocy. Niesprawiedliwie zatrzymano jej należny zastaw albo zapłatę lub część dziedzictwa. Może ona wie tak jak i my, że wystarczyłoby wsunąć w rękę sędziego sporą łapówkę - w ten nieprzeparty i wszechwładny sezam wszystkich bram wschodu - a wtedy na pewno oddano by jej sprawiedliwość. Ale ona nie posiada nic oprócz swego uporu, konsekwentnego "natręctwa". To wystarczy. Jezus nie zatrzymuje się nad analizą jej osobowości, lecz podkreśla tylko jedną cechę - konsekwencję albo - jak kto woli - upór. Kto potrafi czekać i co jakiś czas nalegać, ten wie, że najbardziej gderliwy cerber wreszcie ustąpi, chociażby dlatego, "żeby nie przychodzono bez końca i nie zawracano mu głowy". Jak ten przyjaciel w nocy - ustępuje, aby mieć święty spokój. Tylko tego nie odnośmy do Boga! Bóg nie potrzebuje "świętego spokoju". Upór wdowy, która ma wszelkie prawo do sprawiedliwości, przezwycięża opieszałość sędziego. Nie należy w tym człowieku sprzedajnym widzieć podobieństwa do Boga, raz - że przypowieści nie są równaniem; dwa - taka powściągliwość Boga ma swoje racje, ona jest mobilizująca, aktywizująca. On wysłuchuje biednych z niestrudzoną cierpliwością, a tym bardziej - nawet nie przyjaciela, ale kogoś wybranego (właściwie pojęta predestynacja), a jeszcze lepiej wspólnoty wybranych, bo zbawieni zostaliśmy jednym aktem, wszyscy razem. "Gdzie dwóch albo trzech". On słyszy i rozumie wołających do Niego, rażonych trwogą i nieszczęściem. Modlitwa takich ludzi zanoszona dniem i nocą trafia prosto do serca Bożego. Nie może pozostać bez oddźwięku.
Jeśli Bóg się "ociąga" z wysłuchaniem, to nie dlatego, że modlitwę odrzuca, ale czyni to w celu stwierdzenia naszej wytrwałości i oczyszczenia naszych pobudek, intencji. "Nagle uczyni im sprawiedliwość" udzielając nam zbawienia, nagroda dla nas jest przygotowana, nauczmy się na nią czekać. Niemożliwe, aby Bóg był tak niesłowny i nas chciał w błąd wprowadzić. Albo karmić jakimiś złudnymi obietnicami? A my jesteśmy tacy niecierpliwi. Ciągle mamy mało czasu.
Tak Jezus odpowiedział swoim uczniom stojącym przed "ciemnymi" perspektywami przyszłości jakie im zarysował. Czy wytrwają, kiedy szatan rozpęta przed nimi pejzaż ludzi niewdzięcznych, czyniących obelgi,oszczerstwa, przesłuchiwania, tortury i śmierć? Żadnego "komfortu" i łatwizny. "Nie lękajcie się" - uboga wdowa coś nam sugeruje i podpowiada swoim zachowaniem.
Są skonstruowane maszyny prawie doskonałe, to takie, które znaczną część energii przekształcają na pracę, ale i część jest niewykorzystana i się marnuje. Nie ma "perpetum mobile". Według naszego zdrowego ludzkiego wyczucia, jakie ludzkość miała od początku świata, według słów Tego, który dał nam energię życia, a przede wszystkim według słów i przykładu życia Jezusa Chrystusa, całkowite rozproszenie energii następuje wtedy, gdy człowiek w pełni świadomie i w pełni wolną wolą odrzuca wszelką chęć i okazje do oddania się Bogu. Egzystuje opierając się na półprawdach i karmiąc namiastkami szczęścia albo "tego", co sam nazywa szczęściem, po prostu marnuje życie. Modlitwa jest właśnie okazją do tego, aby rozróżnić, co jest naprawdę wartościowe od tego, co tylko ku prawdziwym wartościom oscyluje.
W życiu człowieka szukającego Boga, a takim jest człowiek wierzący, wszystkie sprawy potraktowane sensownie, rozważnie, mądrze, zbliżają do Boga. Pośród tysiąca sytuacji i różnorodnych ludzkich przeżyć, które przybliżają do Boga - jest modlitwa. Tutaj całą energię zamienia się w owoc. Modlitwa wynikająca z wiary, Bogu nie stawia żadnych warunków, bo prosi. Modlitwa, która się nie buntuje choć skutków często nie widzi. Modlitwa złożona jak podanie do Boga Najwyższego przez Jezusa Chrystusa, która choć się spodziewa to jednak nic nie zakłada bezwarunkowo, nie przychodzi do Boga z żadnymi sprawami "do załatwienia", lecz jest samą radością, że z Nim rozmawia i że przy Nim jest, ona jest szczytem ludzkich możliwości i jest najbardziej realnym i odczuwalnym zbliżeniem się do upragnionego Sacrum. Nie ma wśród ludzkich przeżyć, przeżycia doskonalszego i nic jej nie zastąpi.
Żeby się modlić trzeba być wierzącym; żeby być wierzącym trzeba się modlić. Żeby nie popaść w grzech zupełnie - lekarstwem jest modlitwa; żeby się z grzechu wyrwać - modlitwa; żeby ludzką codzienność wytrzymać - modlitwa; żeby się nie bać śmierci - modlitwa, która z tym najbardziej bolesnym faktem oswaja. Poza tym jest tajemnicą i jest niepojęta jak wszystkie Boskie sprawy.
30. Niedziela zwykła (Łk 18,9-14)
DWIE MODLITWY
"Niezliczeni są potomkowie faryzeusza, ale na szczęście jest też bardzo wielu potomków celnika. I dzięki tym ostatnim Kościół grzeszników staje się coraz bardziej Kościołem świętych".
Chętnie ominęlibyśmy tę przypowieść. Bo narusza nasz błogi, spokojny rejs przez życie. Prowokuje nas do myślenia, a może do przewartościowującej nowej orientacji , nowego spojrzenia na siebie. Gdyby tak przejąć się nią dokładniej, trzeba by obalić naszą wywyższającą pewność siebie. Może lepiej potraktować ją tak jak inne - przemilczeć lub co najwyżej zgodzić się ze słusznością zarysowanego problemu, "Nie szukajmy biedy i nie roztrząsajmy tego tematu". Możemy posunąć się "niebezpiecznie" daleko z naszymi wnioskami Ale zgadzamy się z tym wszyscy, że adresat jest jak najbardziej trafny - do tych, którzy siebie uważają za sprawiedliwych i dlatego bardziej, łatwiej pogardzają innymi. Czy nas ktoś może "uspokoić"? To przesłanie dotyczy "współczesnych faryzeuszów", a nie mnie. Tak można twierdzić tylko będąc niesamowicie pysznym albo bardzo utylitarnie patrzącym na siebie i na świat wokół. W każdym w nas płynie faryzejska krew i świadomie bądź też nie, dajemy jej "upust" przy różnych okazjach. Jednak zatrzymajmy się przy tej przypowieści, a nie zaszkodzi jeśli naruszy ona naszą pewność siebie.
Pozornie jest tutaj tylko dwóch ludzi. Jest jeszcze Ten Trzeci, który ich obserwuje i wyda na końcu trafny osąd. Oto ich legitymacje: faryzeusz - należy do grupy "sprawiedliwych". Znamy jego styl życia i jego "wiarę". Jest bardzo skrupulatny w najdrobniejszych szczegółach i one u niego grają główną rolę. Chyba najodpowiedniejszym słowem, które go określi będzie: bigot i zarozumialec. Czy to takie trudne do zrozumienia, że on przykłada uwagę do "zewnętrznej strony kubka", nie do istoty? Powiemy językiem współczesnym: hipokryta. To dzisiaj jest takie powszechne. Czasami jest to bardzo wygodne.
Celnik nie cieszy się sympatią otoczenia, bo jest na służbie u Rzymian, którzy są okupantem. Nic dobrego nie możemy powiedzieć o jego życiu religijnym. Chyba w ogóle go nie ma. Na jego niekorzyść działa również to, że nie przyjmuje on reguł gry powszechnie uważanych za dobre. Nie bawi się w "faryzeusza", przez to uważany jest za "nieczystego". Ale po jego modlitwie możemy wywnioskować, że nie jest niedowiarkiem, jest człowiekiem ufnym i pełnym nadziei.
Modlitwa. Faryzeusz przyzwyczajony do pewności siebie. Staje wyprostowany, nadęty i rozpoczyna modlitwę, która w swojej formie jest manifestem zasług i osiągnięć. Żeby tylko Bóg je zauważył - to jest cala jego troska. To jest właściwie nie modlitwa, aie opowieść o sobie. Poprzedzając własną wyliczankę, w każdym jej momencie nie zapomina wypomnieć złych czynów innych. To mu nawet teraz poprawia samopoczucie, sam siebie "dowartościowuje" i "rozgląda" się na boki - widzi celnika i przyrównuje się do niego: "...nie jestem jak ten celnik" nawet przez Boga chce być "zauważonym". Kiedy tak się "modli" niczym nie raniczając swojej pychy i pewności siebie, jego słowa brzmią jak uźnierstwa, a przecież to ma być modlitwa! Jeśli dialog uzasadnia i jest tłem modlitwy to pytanie, a gdzie miejsce na Bożą odpowiedź? Jego lista zasług jest długa. My się od niego odcinamy mówiąc: "przesadził", my tacy zarozumiali i zadufani w sobie nie jesteśmy. W jego "modlitwie" jest zawarta cała hermeneutyka i ekskluzywizm rudzkiego wnętrza, to aż razi i w naszych oczach zasługuje na potępienie. Przyznamy, że człowiek pragnie siebie przedstawić w innym świetle niż jest w rzeczywistości, bo jest świadomy swoich błędów i wyraża w ten sposób swoją tęsknotę za ideałem, do którego przynajmniej podświadomie zdąża. To też naturalne! Nie zawsze dobre. Dobrze, że Bóg istnieje, w innym razie przed kim zachwalałby siebie. Usprawiedliwia go to, że "skopiował" tekst "świętego" Talmudu: "Dziękuję Ci Boże, że pozwoliłeś mi przebywać pośród tych, którzy siedzą w domu nauki, a nie tych, którzy siedzą na rogu ulicy [...] Biegnę, oni też biegną; biegnę ku życiu przyszłego świata,a oni biegną ku przepaści zatracenia". W swoim egoizmie jest tak zamknięty, że łaska nie miałaby nawet którędy przeniknąć.
Celnik pogrąża się w swojej niegodności tak głęboko, jak faryzeusz Wdrapuje się na piedestał własnych cnót. Nie wylicza swoich win, bo za jęłoby to mu tyle czasu, ile faryzeuszowi wyliczanie swoich doskonałości. Faryzeusz "zaoszczędził" Bogu odmawiania różańca grzechów. Teraz może już nastąpić ocena przez tę trzecią Osobę. Zostaje podane uzasadnienie wyroku: "Każdy kto się wy wyższa będzie poniżony". Dla Celnika oznacza to zbawienie. Wobec faryzeusza nie wypowiada żadnego potępienia. Może to być tylko wzrok pełen ironii, który jest oceną tego bufona. Odpowiedź Boga mogłaby być tylko sarkastyczna: "Zachowuję post dwa razy w tygodniu..." Są tacy, którzy to samo robią po to, aby schudnąć. "Daję dziesięcinę..." Są tacy, którzy jej nie płacą z prostej przyczyny - nie mają z czego, nie mają pieniędzy (które ty masz, nie dociekajmy skąd). Właściwie przyszło dwóch, ale modlił się tylko jeden. Pyszny wyszedł umniejszony, a skromny - ubogacony.
Faryzeusz udawał, że nie wie, iż między dwoma biegunami modlitwy stna jdują się wielkość Boga i nicość człowieka. Zastąpił je innymi biegunami: własne cnoty i pogarda dla innych. I tu odkrywamy w nim coś z nas samych. "Wyliczanie grzechów innych ludzi jest jednym z najtragiczniejszych i najgłupszych wybryków ludzkiej pychy" (Fabbretti). Jego zasadniczym błędem jest to, że siebie uznaje za wyjątek: "dziękuję Ci, że nie jestem jak inni ludzie". Za wszystko zło ponoszą winę zawsze inni. Nigdy my sami. Wszyscy uważamy się za porządnych, dlatego na świecie jest tylu łajdaków. Inny grzech nas - dzisiejszych "faryzeuszów" polega na tym, że chcemy naszą relację z Bogiem widzieć w kategoriach ilości. "Bogu należą się daniny". Praktyki pobożne, msze święte, komunie, procesje. Tak wyrównujemy rachunek. I uzurpujemy sobie prawo do Bożej wzajemności. Nie przyjmujemy tego do wiadomości, że Bóg kiedyś odwróci tę naszą logikę. Trzeba więc dzisiaj stanąć obok celnika przygniecionego własną nędzą. Celnik czuje się mały, dlatego wychodzi wywyższony. Siebie uznał za "biedaka", dlatego został w oczach Boga ubogacony.
Czy potrafimy przyjąć to pouczenie celnika? Czy przestaniemy nadymać się modlitwą pełną dumy i pychy? Czy uznamy to, że świat okaże się lepszy, gdy my przestaniemy się uważać za wyjątkowych? Czy odczuwamy kruchość piedestału naszych dobrych uczynków, na który się już być może wspięliśmy?
Czy w ogóle stajemy przed Bogiem, aby Mu powiedzieć o własnej nicości? Jeśli nie wiesz, jak to się robi, to milcz w postawie modlitewnej. Cisza będzie najlepszą modlitwą. Mógłbyś powiedzieć za dużo.
Ta przypowieść wymaga odpowiedzi. To jest taki list polecony do nas wszystkich. Musimy dokonać wyboru i siebie określić, po której stronie staniemy. Po stronie "sprawiedliwych", czy też po stronie grzesznika. Nie ma wstrzymywania się od głosu.
31. Niedziela zwykła (Łk 19,1-10)
ZACHOWANIE ZACHEUSZA
"Syn Człowieczy przyszedł szukać i zbawić to, co zginęło" (Lk 19.10). Nie musiał się długo rozglądać, bo Zacheusz wspiął się wysoko. Patrzą na siebie. Rozpoznają się od razu, chociaż widzą się po raz pierwszy. Zanim wypowiedziane zostało pierwsze słowo, oni się już rozumieli. Jezus odkrył to spojrzenie, które my uważamy za nieme. Zacheusz chyba sądził, że ulega jedynie "działaniu ciekawości". W rzeczywistości uległ on "działaniu łaski". Kto z nas pragnie "ujrzeć" Jezusa szybko Go spotyka, bo On wychodzi sam na spotkanie. Takich Zacheuszów jest wielu, którzy czekają na to, aby ich zauważyć, a my idziemy przed siebie, nie raczymy nawet spojrzeć na nich, "fotografujemy ich", ważymy, ewentualnie oceniamy i ogłaszamy wyrok potępiający. Nasze życie przez to jest wędrówką utraconych okazji.
Zachowanie Jezusa, który dostrzega człowieka siedzącego na drzewie, to gorzki wyrzut w naszą stronę - tych, którzy idą naprzód i spisują ludzi na straty nie podejmując walki o ich pozyskanie. Zatrzymał się przy nim, mimo że szły z Nim tłumy i miał do wykonania większe zadania. My natomiast zatykamy uszy i idziemy dalej. Widzimy tylko wady i braki bliźnich, ich złośliwości, ich błędy. Dostrzegamy łatwo tych despotów, ludzi pazernych, zakłamanych, zatruwających nam życie plotkami i zawiścią. Nędzarzy o strasznym wyglądzie, "o cuchnącym oddechu duszy" i niechlujnym ubraniu. Bardzo wyraźnie widzimy głupotę i zło. Nazywamy ich "oddalonymi". A kto to taki? To jest bardzo względne, zależne od przyjmowanych kryteriów i praktykowanych prawd. Tu chodzi o punkt widzenia, kto i od czego jest oddalony? Druga sprawa to pytanie: a z czyjego powodu tak się stało? Bardzo często jest tak, że nie jakieś abstrakcyjne sytuacje kierują ludźmi, ich zachowaniem, ale tylko i wyłącznie ludzie kryją się za ich fasadami. Może to nasze zachowanie spowodowało to oddalenie. A może to my jesteśmy "oddaleni"? Nasz sąd jest jednoznaczny i nieodwołalny: oni się nie nadają, nie odpowiadają naszym wymaganiom. I gdy stajemy przed drugim, bliźnim, ateistą, "anarchistą", stwierdzamy, że on nie odpowiada naszemu często abstrakcyjnemu modelowi. Nie akceptujemy ich takimi, jakimi są i aby uspokoić swoje sumienie stwierdzamy: "bezpowrotnie stracony, nic się nie da zrobić". A trzeba się tylko zatrzymać. Tak zrobił Jezus ze swoim Wcieleniem, mimo że nie wszyscy na nie zasługują.
Zacheusz zdjął "marynarkę" dobrej opinii i szacunku powszechnego, rozebrał się z własnej "godności", po to, aby wdrapać się na drzewo. Był znienawidzony przez wszystkich z powodu wykonywanego zawodu. I z tego powodu zaliczany do "publicznych grzeszników". Bogaty. Jego imię znaczy "czysty", to tak jakby na ironię. Od razu "spisuje" swój testament, w którym połowę majątku przeznacza dla ubogich. Natychmiast opuszcza, co trzeba opuścić, aby przez to materialne zubożenie duchowo siebie wzbogacić. Rozumie teraz różnicę między mieć a być, która tylu ludziom uchodzi z pola uwagi. Już teraz chce być. Spłaca dług sprawiedliwości wobec tych, których w życiu być może skrzywdził i chce okazać miłość przez gest dobroci w stronę biednych. To jest klasyczny przykład prawdziwego spotkania z Jezusem, które zawsze się kończy wielkodusznym wyrzeczeniem. Nie odstraszają go trudności. A ludziom niewiele trzeba, aby mieć przedstawienie, temat do głupich komentarzy. On na drzewie wywołuje szyderczy śmiech. Nie boi się ośmieszenia. Odziera się z własnej stateczności i powagi, wyzwala się ze wszystkich krępujących społecznych gorsetów. Bardzo popularne i często powtarzane pytanie: czy zważasz na to, co ludzie powiedzą? Czy jesteś od ich opinii uzależniony? On zrobił to, co mu serce, sumienie podpowiadało. Nic więcej się nie liczyło. W sytuacjach dwuznacznych i konfliktowych to sumienie nam podpowiada nieomylnie, co jest dobre i moralne, chyba że podważa bezpośrednio prawo Boże albo ludzkie i stoi w sprzeczności z ogólnie przyjętymi za dobre zasadami. Siedzi na drzewie jak dziecko; "Jeśli się nie staniecie jak dzieci..." Dlaczego my nie dajemy się pociągnąć Jezusowi? Boimy się naprawiać błędy, które wyrządziliśmy. Jest ich tak dużo. Nie mamy odwagi podzielić się tym, co zbywa w duchowym znaczeniu i materialnym. Czy to strach przed pełnieniem miłości i sprawiedliwości? Strach przed utrudnieniami, jakie to może nam przynieść. Dodajmy sobie odwagi przez to, że powiemy, iż największym bogactwem jest być Przyjacielem Jezusa. I na tym się zazwyczaj kończy. Nie tylko Go zobaczyć, ale poznawać i miłować. To jest cała mądrość chrześcijańska.
Jednym z najpoważniejszych błędów chrześcijaństwa jest dążenie do "ujednolicenia". Człowiek stara się, aby go nie zauważano. Zasmucająca szarzyzna i jednolitość charakterów obrazują naszą obecność w świecie. Nikogo już nie zadziwiamy i nikogo nie gorszymy (z tym to może gorzej). "Jeśli cię ktoś uderzy w policzek,nadstaw mu i drugi" Nie może nas zadawalać szata konformizmu i ogólnego poważania. Czy nie zastanawia nas to, że nie potrafimy zapełnić katedr, które wybudowaliśmy w średniowieczu? Zamieniamy je w obiekty zabytkowe, muzea, sale koncertowe. A nawet gdzieniegdzie w stajnie. Wypędzanie Boga zaczyna się od wyrzucania Go ze świątyń. Postępuje to dalej, wypędzamy Go z domów, które w taki sposób stają się miejscem swarów, kłótni, nieposzanowania rodziców, małżonków, braku zaufania, domami zamachowców na życie dzieci, prawdziwe jaskinie zbójców. Tylko przez Jezusową obecność Zacheuszowa jaskinia, dom "państwowego łotra", może się przemienić w świątynię.
"Muszę się zatrzymać w twoim domu". Ludzie woleliby, aby udał się z nimi do świątyni, do synagogi, a nie do domu celnika. Chce człowiek znowu być mistrzem ceremonii. Zapominamy, że Duch wieje "kędy chce". Zacheusz jest też zaskoczony i teraz już nie wiadomo dokąd "dojdą". Dokonuje zadziwiającego odkrycia, że jego dom jest domem Pana. Dom, w którym mieszkam, pracuję, śpię, jem, kocham. Przychodzi zamieszkać w moim domu pod warunkiem, że to jest "mój dom". "Nauczycielu gdzie mieszkasz?". "Jeśli śpiewasz chorałflgregoriańskie od rana do wieczora" - to jest dom Pana, ale gdy ciebie tam nie ma bo, jesteś w domu bliźniego zazdroszcząc mu żony Jego łóżka, pracy, chłeba i wina, nie jesteś w domu Pana, ponieważ nie ma cię w "twoim" domu, jesteś w jaskini zbójców. Nie wystarczy wypisać kredą na frontonie: "To jest dom Pana" (K+M+B). Tam jest twój dom, gdzie jesteś sercem i duchem. Wtedy możesz pójść z Nim do Jego domu. Znasz Go już, to jest także twój dom. A gdyby tak wszedł do twojego domu, czy zastałby tam człowieka sprawiedliwego, godnego ugoszczenia Go? Dom grzesznika stał się domem Pana. Czy Go tam zapraszasz? Może raz w roku! Tak - miłość i sprawiedliwość jest tym, co może nasze domy zmienić w prawdziwe przybytki Boże.
Stworzyć wspólnotę ze stworzeniami można jedynie wtedy, gdy się je kocha. Kto nie kocha: potępia i idzie dalej, zubaża się. Jeśli wokoło nas jest tyle nędzy i złych ludzi to oznacza, że ich nikt nie kochał, nie "zauważył". Są "mali" jak Zacheusz, ponieważ nie otrzymali dawki miłości. Żeby kochać wystarczy się niejednokrotnie tylko "zatrzymać". Wobec wszystkich Zacheuszów musimy stanąć ze swoją miłością, zatrzymać się i ich dostrzec. Kochając ich uczynilibyśmy ich lepszymi, bo miłość chrześcijańska jest miłością twórczą. "Nie kochajmy innych, bo są dobrzy, uczyńmy ich dobrymi kochając". Złu nie przeciwstawiajmy obrzydzenia, odrazy, potępienia, ale miłość. Miłość nie pozwoliła Zacheuszowi być złym. Jest motywacją do czynów, które przerastają zdrowy rozsądek. Tego, co potem uczynił nie musiał robić, niczym nie był zobligowany, ale takie są konsekwencje łaski, gdy się na nią najpierw otworzymy. I pozwolimy się Bogu zaprowadzić nawet do "swojego domu", czyli tam, gdzie jak nam się wydaje czujemy się dobrze i swobodnie. Bóg się przy nas zatrzymuje, my Go tylko zaprośmy do naszego życia, nie stawiajmy Mu barier.
32. Niedziela zwykła (Łk 20,27-38)
CZY ZMARTWYCHWSTANIEMY?
Kto zamyka oczy i nawet sto razy powtarza: "dookoła nie ma niczego", ten sto razy wypowiada kłamstwo, okłamuje siebie i tych, którzy tego muszą słuchać. Zaprzeczeniem nie oddali się rzeczywistości nie rozumianej , która będzie powracać, w coraz to innej formie, choćby w postaci niepokojących pytań. Niebo i piekło nie zginą z powodu saducejskiego śmiechu. Nawet gdyby miliony krzyczały: "Po śmierci nie ma niczego", a ty byś powiedział cicho: "Wierzę w ciał zmartwychwstanie i życie wieczne" - to te słowa będą mocniejsze i prawdziwsze od tamtych. Twoje słowa są twórcze i inspirujące, a tamte tchną nihilizmem, brakiem logiki. Są samą destrukcją, a człowieka pogrążają w bezsensie. Niech nas to nie przeraża, że ten nasz głos ginie w saducejskiej większości, bo wiemy, jesteśmy pewni, że ich głos jest tylko złudzeniem. Argument o siedmiu mężach jest "krzykiem rozpaczy" tych, którzy nie są w stanie w pełni zaakceptować prawdy o życiu wiecznym.
Saduceusze "są", dalej funkcjonują wśród nas. Nie rażą - bo zachowują dobre maniery. Tamci niepokoili Jezusa, dzisiejsi nękają Kościół. Dla takich ludzi śmierć jest końcem wszystkiego. Mówią tak słowem i mówią przykładem. Destrukcja i nihilizm byłyby dla nich filozofią jak najbardziej odpowiednią. Tylko tacy dekadenci żyliby pośród nas i mogliby odbierać nam motywacje: "Po co te kłopoty i tak nas zakopią do piachu, wszystko się skończy". Dla nich szczytem jest włączenie się w życie przez pogoń za pokarmem, aby napełnić żołądek i na tym spędzają większość czasu, temu podporządkowują wszystkie inne sprawy, oddają życie tylko za jedno. Jednostronni, monotematyczni hedoniści. Istotą i sensem życia staje się ubiór, mieszkanie, podróże... Tak jedno życie poświęcamy dla innego. Popełniamy złe kompromisy, szczęście małżeńskie dla chwilowej przygody, utrata wszystkiego, co w ciągu życia wypracowaliśmy dla podniecającej chwili ryzyka, która jest w danym momencie szczytem przeżycia. Czasami przychodzą "saduceusze" z podchwytliwymi pytaniami, jak przyszli do Jezusa.
Tym podobnych casusów można by mnożyć wiele. Do czego by to prowadziło? Na siłę chcemy do tamtej rzeczywistości przyłożyć nasze kategorie myślenia, nasze schematy. Akademickie dyskusje! Infantylne upraszczanie sprawy. Człowiek niechętnie przyjmuje coś jako "możliwość", a tym bardziej jako "pewność". To, czego się boi, co przerasta jego możliwości poznawcze. Łatwiej jest zaprzeczyć, wtedy nie ma żadnych powinności i obowiązków. "Kto jak żyje, tak wierzy". Dla nas problem przestaje istnieć. Chcemy wiedzieć wszystko i do końca. Ale tych spraw nie da się wypowiedzieć naszym językiem. Być może trzeba by się posłużyć analogiami, a wtedy zawsze pozostałyby jakieś niejasności, niedopowiedzenia. Do czego to nam jest potrzebne? Myślmy tylko o tym, aby ta rzeczywistość stała się naszym udziałem - i zaufajmy Bogu! Dla człowieka wiary to nie jest problemem, tym bardziej dla Boga, ale dla ograniczonego mózgu "saduceusza" - tak.
Czy jest zmartwychwstanie? Dla nas, ludzi wierzących nie ma takiego pytania. Znamy prawdę Zmartwychwstania Jezusa. Wtedy można było zrozumieć zasadność takiego zapytania, prawda o życiu wiecznym, o zmartwychwstaniu dopiero się krystalizowała, nie była jeszcze tak znana, powszechnie bano się jej interpretacji, aby nie zostać posądzonym o herezję. Jezus akceptuje sam przypadek, postawioną kwestię, ale neguje sposób przedstawienia go, za dużo ziemskiego realizmu, a nawet trywialności. To ich ujęcie sprawy razi nasze patrzenie na rzeczywistość duchową - czyni z niej karykaturę. Chyba, że mieli własną koncepcję życia wiecznego, w którym byłoby miejsce na relacje, do których się już przyzwyczaili. I nam i im one bardzo odpowiadają i to byłoby wspaniałe, gdyby one mogły trwać. Dobrze byłoby przenieść przynajmniej częściowo tę obecną rzeczywistość, a właściwie to, co nam odpowiada, krzepi naszą próżność. Tym zapytaniem chcieli coś Bogu zasugerować. Nasze drogi tam mogłyby znaleźć punkt wyjścia i dojścia. Później trzeba by rozpatrzyć inne zależności, jak sprawy dziedziczenia spadku, zachowywania prawa małżeńskiego, kwestia małżeństwa z miłości czy rozsądku, podatku. Sprawy tego świata przerzucają na tamtą rzeczywistość. Nie wyobrażajmy sobie tamtego świata na wzór świata współczesnego. Tam nie będzie miejsca na "ciało" i "krew" w ich ziemskim wydaniu, popatrzmy na rzeczywistość Jezusa Zmartwychwstałego - przechodził mimo drzwi zamkniętych - Ciało Chwalebne. Obraz przeniesiony stąd nie jest prawdą o życiu przyszłym. Co to oznacza? To życie w obecności i na chwałę Boga, na wzór aniołów, u których całe istnienie jest samą chwałą, uwielbianiem Boga i Jego niesłychaną bliskością. To nam w zupełności wystarczy. Nasze rzeczywiste "bycie" synami Boga zostanie utrwalone tak, jak człowieczeństwo Jezusa było rzeczywistym i utrwalonym stanem Syna Bożego. Zmartwychwstanie będzie oczywiście zmartwychwstaniem ciał, a ponieważ ci, którzy tego dostąpią, nie umrą już nigdy, przestanie mieć znaczenie małżeństwo i rodzenie dzieci. Ludzie w ten sposób przebóstwieni będą lię odznaczać innym rodzajem płodności. "Płodność" Boga to Jego przywilej bycia w człowieku obrazem, ale płodność zmartwychwstałych nie będzie dotyczyła tego, co śmiertelne, lecz tego, co dotyka wieczności, żywego i wiecznie trwałego owocowania Bożego. Uznani za godnych udziału w życiu przyszłym staną się Dziećmi Bożymi, będą "uczestnikami Zmartwychwstania". Abraham, Izaak i Jakub - postacie przedstawione jako istoty żywe, mimo że czas ich ziemskiej wędrówki już się skończył, żyją w Bogu i owocują z Bogiem. Tu na ziemi - w doczesnym narodzie, tam w niebie - w sposób znany i rozumiany jedynie przez Boga. To powinno wystarczyć.
Rzeczywistość "poza czasem" - niebo, wyobrażamy sobie miarą naszych możliwości połowicznej transformacji. To co piękne i dające zadowolenie, poczucie bezpieczeństwa, mnożymy i zwielokrotniamy otrzymując obraz "naszego" nieba, nasza utylitarna imaginacja. Tak jak chrześcijaństwo nie jest zbyt wymagające, a nawet bardzo stonowane, na ogół pozbawione jest momentów heroicznych oraz ograniczając się do "małych" wyborów i prawie obojętnych decyzji, tak też niebo nie może zbytnio odbiegać od naszych wyobrażeń. Właściwie o tym życiu nie wiemy nic. Nie mamy żadnej wiedzy.
33. Niedziela zwykła (Łk 21,5-19)
DZIEŃ OSTATNI
Wielu widzi w dniu końca świata wydarzenie jednorazowe, najczęściej jakąś formę kataklizmu. To jest łatwe do wyobrażenia. Tyle wokoło nas nieszczęść. Wielu też chciałoby "przeżyć" ten fakt bez specjalnej świadomości, bez czasu na jakieś przemyślenia, a tym bardziej na refleksje i żałowanie minionego czasu. Tak ówczesnych, jak i dzisiejszych chrześcijan Apostoł przestrzega przed niezdrowymi urojeniami albo jakimiś fantastycznymi przywidzeniami o rzekomym kataklizmie kosmicznym. Życie w oczekiwaniu na ten dzień winno przede wszystkim być oczekiwaniem na Chrystusa. To będzie Jego dzień. Oby zastał On nas przy "zmaganiu się", a ono dokonuje się w "życiu świata", jak mówi Apostoł, poprzez zaangażowaną i odpowiedzialną pracę. To właśnie Kościół ma być obecny w mrokach ludzkiej "nocy", jej błędów i tworzonej destrukcji, dla podtrzymywania w czasie "ciemności" lampki nadziei. Niektórzy Tesaloniczanie byli innego zdania i ogarnął ich niezdrowy nihilizm, zbyt dosłownie pojęli słowa Chrystusa o końcu świata i tak jest do dzisiaj . Dlatego przestrzega ich, aby wystrzegali się tego rodzaju odstępstwa jakim jest bezczynność. Do tego trzeba albo pomocny jest całościowy ogląd - my go mamy! Oni go nie mieli. To podstawowy brak. Pismo św. nie jest policyjną kroniką wypadków, trzeba je traktować bardzo syntetycznie. Tylko osobnicy o nikłej znajomości historii biblijnej albo o bardzo wąskich horyzontach myślowych mogą jeszcze na zasadzie domniemania snuć wizje "końca" i próbować określać jego czas. W ten sposób mamią ludzi i karmią ich złudnymi nadziejami, w sobie tylko wiadomych celach. Ludzie tak popadają w ramy nieświadomego instrumentalizmu. A co ze słowami Chrystusa, że o tym dniu nie wiedzą ani aniołowie ani nawet Syn. Ludzka pycha, naiwność czy głupota?
Wszystkie te opisane wydarzenia uświadamiają nam dwie rzeczy: będzie to spotkanie z Panem - gdy dokona się nasz osąd, druga - to, że przyjdziemy do Niego indywidualnie. W jednym i w drugim przypadku jesteśmy wezwani do czujności i przygotowania, czystości serca i pełnienia dobrych uczynków. Uderzająca jest wielość i zakres tych katastrof - to zmusza do zastanowienia. Obecnie jesteśmy świadkami takich wydarzeń. Zdawać sobie musimy sprawę, że to jeszcze nie szczyt nieszczęść. To nie są także ślepe przypadki albo zbiegi okoliczności. Za wszystkimi stoi Bóg, który czasami na nie przyzwala i stoi człowiek. Wojna to nie tylko wytwór zwariowanego mózgu polityka. Żydzi martwili się o los świątyni, ale Jezusa im powiedział to, że jej zniszczenie zobaczy jeszcze ich pokolenie - i tak się stało. Zaznaczył przy tym, że z przyjściem Jego powtórnym związany będzie i koniec definitywny Jerozolimy i koniec świata. O przemijalności wszystkiego, co ziemskie świadczy proroctwo o losie świątyni jerozolimskiej.
Są jeszcze wspanialsze budowle - to świątynie naszych ciał i o nie musimy się przede wszystkim obawiać, aby one nie runęły. To są wspaniałe budowle, z którymi niczego nie sposób porównać. Nadzwyczajne. Ale zaraz dalej słyszymy, że: "z tego wszystkiego nie zostanie kamień na kamieniu". "Prochem jesteś i w proch się obrócisz". Te losy naszych ciał będą przebiegały w różny sposób. Jedne pozostaną we wstydzie, w poniżeniu, zmartwychwstaną ku potępieniu, inne zostaną na nowo wzniesione w "niebieskim Jeruzalem". Zależy to od tego, czy zatrzymały w sobie Chrystusa, czy wypędziły Go przez notoryczny grzech. Obecny stan naszego ducha mówi nam o ostatecznym losie naszego jestestwa. Dla nas końcem świata może być nasza śmierć.
Te większe nieszczęścia - to uwierzenie komuś z "fałszywych proroków", mnożących się wokoło i zagrażających prawowierności Ludu Bożego przez swoje teorie o wyzwoleniu człowieka za pomocą zdrowego rozumu, racjonalizmu, techniki, systemów politycznych i społecznych lub ekonomicznych. Historia Kościoła rozwija się spiralnie. Zawsze znajdujemy się na zakręcie, zależnie od naszych opcji zdążamy ku zagładzie albo ku szczęściu. Jedni mówią o "wiośnie Kościoła", inni o "zimie". Wahamy się między strachem a nadzieją. Trzeba we wszystkim odkrywać nadzieję. Rozumieć czasy obecne i miejsce Boga w ich całokształcie. Wystarczy także unikać fałszywych proroków, bo oni istnieją zawsze. Ich cechą wspólną jest to, że oni zawsze są pewni siebie, uważają się za autorytety, posiadają panaceum, przypisują sobie cechę nieomylności. Nieszczęście polega na tym, że pociągają w swoje ślady naiwnych, przed oczyma ich roztaczając olśniewające widoki wolności i autentyczności. Pokusa antychrystianizmu pojawia się stale od nowa, a jego istotą jest pycha, żądza władzy przejawiająca się w brutalnym ucisku, egoizm, nienawiść, kłamstwo, zawiść. Fałsz usiłuje przedstawić i "lansuje" siebie jako prawdę. Przebudzenie jest okrutne, kiedy się okazuje, że zostało się oszukanym i w sumie pogrążonym w jeszcze większym smutku i z okrojonym sumieniem: "Strzeżcie się, aby was nie zwiedziono". Sieją niepokój i zamieszanie, czynią nam bałagan w głowie, a przecież Chrystus to uporządkował! Uważajmy więc na znaki! Chrystusa rozpoznamy łatwo, jest On taki sam wczoraj, dzisiaj i jutro -to Ten ukrzyżowany i ciągle prześladowany, którego nauka nie zmienia się i jest wciąż aktualna - przede wszystkim jest bezinteresowna i nie jest łatwa. Sens prześladowania jest jeszcze bardziej tajemniczy niż sens cierpienia. To ostatnie dotyka sprawiedliwego i grzesznika, podczas gdy prześladowanie usiłuje oderwać od Boga wierzącego, mierzy w samego Boga poprzez Jego przyjaciela. Ma w sobie coś szatańskiego. Jest udziałem wierzącego i jest nierozłączne od jego powołania, a nawet jest warunkiem koniecznym do realizacji autentycznej jego misji. Tak już się dzieje od dwóch tysięcy lat. One zawsze wzmacniały Kościół krwią męczenników. To właśnie oznacza, że czyjaś ofiara - śmierć nie idzie na marne. One wywoływały mobilizację całego Kościoła i z nich wychodził zawsze wzmocniony. Nie będą jedynie epizodem przejściowym, lecz sposobem istnienia Kościoła i poszczególnych chrześcijan. Działo się to pod różną postacią, do tego stopnia, że Kościół czasami uznawał je za znak autentyczności i źródło radości. One będą przychodzić zewsząd! - ostrzega Jezus. Nawet ze strony najbliższej rodziny! Bywają godziny, że wierzący nie ma już komu zaufać, jego wolność depczą, a o suwerenności nie ma już co marzyć, wszystko wali się na głowę. Dla niego zaczął się koniec świata. Ale o tym, że pragniemy unikać błędów i złych ludzi świadczy uwaga z jaką Go teraz słuchamy. Tego dnia się nie obawiamy, chcemy być tylko i jesteśmy na niego przygotowani.
Chrystusa Króla Wszechświata (Łk 23,35-43)
KRÓL NIEZWYKŁY
Czy ten tytuł jest uzurpacją, czy jest adekwatny i w pełni zasłużony? Takie pytanie może zadać tylko ktoś, kto zupełnie nie zna Jezusa. A czy jest jeszcze ktoś taki? Już od dwudziestu wieków powtarzamy pytanie Piłata, które jak zauważamy - jest dwuznaczne. Większość pytających nie chce słyszeć prawdziwej odpowiedzi. Zagłuszają ją swymi uprzedzeniami i przesądami. Czy o tym pamiętamy, że wiara w Chrystusa nie jest tylko wiarą w Chrystusa historycznego, ale przede wszystkim w żyjącego dzisiaj? Bo Jego królestwo nie ma nic wspólnego z panowaniem ziemskim, doczesnym: "Królestwo moje niejestztego świata" (J 18,36).Dla jednych pozostaje On jakoby oszustem, słusznie skazanym na haniebną śmierć. Przychylnie widzieliby usunięcie Jego imienia z historii, tylko w tym "przeszkadzają" Jego uczniowie. Jest ich niezliczona rzesza. Dzisiaj ten dramat rozgrywa się dalej. Nie tyle On sam jest krzyżowany, ile Jego nauka o zbawieniu. Dlatego stosuje się inne metody - sekularyzacja. To ona wystarcza, aby Go usunąć na bok, skazać na wygnanie. Wyszydza się Go na ekranach telewizyjnych i w salach kinowych. A On i tak wzbudza tyle pasji, miłości i dogłębnego zaangażowania.
Spróbujmy wymienić te cechy, które Go predestynują do używania tego tytułu: Pierwsze, co dostrzegamy to Jego nauka. Takiej drugiej nie było i nie będzie, dla wszystkich ludzi, wszystkich czasów. Zawiera odpowiedzi na wszystkie pytania człowieka i jego wątpliwości, jest niesprzeczna i najgłębiej logiczna. Jest nauką pełną nadziei, teraz w doczesności i potem w wieczności. Druga sprawa, to autentyzm tego, co powiedział i potwierdził swoją śmiercią, nie ma lepszego świadectwa! Zrobił to, z czym niestety się nie spotykamy w naszym życiu społecznym - potwierdził życiem to, co powiedział. To wymaga bezgranicznego oddania się sprawie. On umarł "za" i "dla" prawdy. Nie był gwiazdorem, a pociągnął za sobą miliony, wszystko dokonywało się w ciszy i bez rozgłosu, nie to "jak" mówił, ale to "co" mówił, okazało się prawdziwą wartością. Jego męka była paradoksalnym objawieniem Jego Królestwa. Królestwa miłosierdzia, które przebaczyło łotrowi, który do siebie podszedł rzeczowo (znajomość swego grzechu, zła). Do tego nie możemy mieć żadnych pretensji: "Czy na to źle patrzysz, że jestem Dobry?" Popatrzmy na tych, którzy stali pod krzyżem, rzesza bardzo liczna i milcząca, jakby przerastało ją to, co się dzieje. Ci, co są odpowiedzialni,bezwstydnie się śmieją i szydzą z niedoszłego Króla, którego jak im się wydaje, udało się zdetronizować z Jego godności i ambicji. Nawet strzegący porządku żołnierze ze swymi grubiańskimi szyderstwami - pobudzeni napisem "To jest król żydowski" - przyłączają się do tego zaślepionego motłochu. Jakże często nasze uprzedzenia albo sugestie pozwalają nam z dużą łatwością kogoś skazywać, odtrącać. Ale najbardziej cyniczne urąganie pochodzi od tego złoczyńcy, którego ukrzyżowano obok: "Wybaw siebie i nas..." czyli "zaprzecz samemu sobie". Tak jak wtedy na pustyni, kiedy szatan rzucił Mu wyzwanie. Jakby nie wiedział tego, że Jezus nigdy nie użył i nie użyje swojej mocy dla obrony siebie. Jest Panem wszechrzeczy, wszechświata i jako jego Pan kieruje powszechną ewolucją kosmosu i to także przez twórczość ludzką. Dziwna rzecz - Jego królowanie objawia się poprzez "znaki", które Mu ubliżają.
Jego Królestwo to królestwo, w którym panuje prawda i wszystko się na niej opiera. Prawda o rzeczywistości Życia Bożego, objawionego i przekazanego każdemu człowiekowi przez Słowo Wcielone. Jedną z wielu rzeczy jakie nam przekazał to prawda o tym, że jako Bóg nie przyszedł, aby się upominać o jakieś honory, ale ich się wyrzekł i służył całym swoim życiem. Jego panowanie to zwalczanie wszelkiego egoizmu i wszelkiej nienawiści. Jest On Panem dla ciebie i dla mnie, bo efektywność Jego królowania zależy od poszczególnych ludzi. Jego odezwy w Ewangelii nie mają charakteru historycznego jak apele ONZ, ale mają charakter wybitnie aktualny, dzisiejszy i personalny. Zobowiązują do czegoś "tu i teraz". To Król Miłości. On jest prawdziwym światłem, ktpre oświeca i przemienia noc w jaką wtrąca nas śmierć. To Królestwo prawdziwego pokoju, wynikającego z sumień i nie polegającego na apelach, deklaracjach o naiwnym wmawianiu człowiekowi, że "moja broń służy pokojowi, a broń kogoś innego - wojnie". Zachwyt wzbudzony w sercach naszych łączy się z bezgranicznym bólem, że w naszej historii zlekceważyliśmy Go i czynimy to ciągle. Wtedy stają przed oczyma wszystkie brudy naszego życia wywołując odrazę. "To jest król żydowski" - napis ironiczny Piłata, który się stał nieświadomie uroczystą proklamacją królewskości Jezusa i transparentem współczesnych dyletantów. "Niechże teraz siebie wybawi" - to ludzka złośliwość. Obie te wypowiedzi podkreślają "inność" tego Króla. Protest przeciwko wszelkiej tyranii na rzecz absolutnej wolności. Wolności nie tylko zewnętrznej, choć i to było tym, co nie podobało się wielu; ale także wolności od wszelkich wewnętrznych uzależnień (czasami one są bardziej nie do zniesienia).
Nie należy zbyt pochopnie odgradzać natury i nadprzyrodzoności ("wierzę, ale nie praktykuję"), bo w rzeczywistości istnieje jedno, jedyne tlzieło stwórcze (tak jak jedno niepodzielne jest nasze życie), którego wszystkie aspekty stanowią Chrystusowe Królestwo. Brak jednego aspektu może nas alienować. Chodzi o to, aby w danej chwili, w moim życiu, osobistym i społecznym, rodzinnym, małżeńskim, towarzyskim i zawodowym był On Najwyższą Wartością, normą mych wszystkich działań. By moje postępki były "monolitem". Nie w sferze uczuciowej, ale w sferze wartościowania i wyborów, posłuszeństwa i uległości. Kiedy Jego wola jest dla mnie najwyższą normą postępowania w każdej sytuacji i za każdą cenę, wtedy jest On moim Panem.
Co do Jego rzeczywistego pochodzenia królewskiego nie ma żadnych wątpliwości - przez swoich ziemskich rodziców (Bóg jest Jego Ojcem) jest potomkiem królewskiego rodu. Prorocy podkreślali, wręcz gloryfikowali Dawida, aż do zapomnienia jego przewinień i grzechów. Ewangeliści natomiast chętnie zbierali rysy, które podkreślały pokrewieństwo Dawida i Jezusa. Ze wszystkich tytułów Mesjańskich jakie Mu zostały nadane, Jezus zatrzymał tylko jedno: "Syn Dawidowy". Paweł inaczej niż Jan w Apokalipsie podejmuje to, co On stwierdził: "Alfa i Omega stworzenia". W liście do Kolosan podaje nieskończone wymiary tego Królestwa. Jezus ma najwyższe zwierzchnictwo, ponieważ wszystko, co istnieje, przez Niego się stało: "Na początku było Słowo..." i zmierza ku Jego pełni na końcu czasów. Te sprawy, które znamy i te które nie są dla nas wiadome. On jest "osią stworzenia" w trzech fazach: stwórczej, odkupionej i uwielbionej. On stał się powszechnym Pojednawcą: "Zechciał bowiem Bóg, aby znów pojednać wszystko ze sobą..." Trzeba to zrozumieć i to widzieć, że w obecności Tej wielkiej Mądrości Wcielonej nie możemy zająć innej postawy jak tylko uwielbienia, uniżenia, dziękczynienia. I wyznać: "On jest tym, Który Jest".
Proces Jezusa nie został zakończony. Ciągnie się poprzez historię do dnia dzisiejszego. Dokonuje się w sumieniu każdego człowieka. Czas Kościoła, to czas ciągłej oferty Królestwa Chrystusa Zmartwychwstałego, to czas, w którym człowiek przez osobisty wybór może wejść w orbitę Jego łaski, miłosierdzia. Nie potrzeba żadnych zasług. Tylko "nachylenie" się ludzkiej woli. Co może stanowić twój rezerwat na terenie, w którym Jezus nie ma nic do powiedzenia? Czy w pewnych sprawach żyjesz tak, jakby Chrystusa nie było? Każde twoje słowo, każda myśl wróci do ciebie, jak nie w tym życiu, to w przyszłym, w tej, czy innej formie, w postaci dręczących wyrzutów sumienia, wewnętrznej dysharmonii. Jak się z tym żyje? Lepiej nie pytaj! Egzystencja pozbawiona wszelkiej radości i nadziei.
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
B5 zwykly (od 17)DBU W3 od 17C5 zwykly (do 16)A5 zwykly od n17zadania od 17 do 21AGLO 8 od 2011 10 17Cin 10HC [ST&D] PM931 17 3prymasi polscy od 1918 rFilozofia religii cwiczenia dokladne notatki z zajec (2012 2013) [od Agi]Korzeń mniszka lekarskiego skuteczniejszy od chemioterapiiwięcej podobnych podstron