B5 zwykly (od 17)


ż
17. Niedziela zwykła (16,1-15)
"KAŻCIE LUDZIOM USIĄŚĆ"
Hasło "cywilizacja" - co ono nam mówi? To, że jest zgromadzonych w arsenałach światowych wiele dziesiątków megaton trotylu. Na mnie jako statystycznego mieszkańca ziemi, przypada około dwadzieścia ton trotylu. O wiele za dużo!
Eksperci mówią też, że aby przeżyć potrzebuję dwa tysiące siedemset kalorii. Na tzw. głód chroniczny cierpi 60% ludności świata. Około 30 milionów ludzi umiera każdego roku z powodu braku pożywienia. Nasza "cywilizacja" nie jest w stanie zapewnić ludziom dwóch tysięcy kalorii, ale zapewniła tyle trotylu. Co roku wysyła się ludziom bilet z wyrokiem śmierci. Czy dalej jesteśmy zafascynowani naszą "cywilizacją"? Dopiero to będzie "cywilizacja", jeżeli będziemy mogli się pochwalić, że każdemu człowiekowi na ziemi zagwarantowano kawałek chleba. Inaczej to jest totalna mistyfikacja i ułuda, jeśli nie obłuda! Jest to tragedia wielu milionów istnień naszych braci. Teraz można mówić o totalnym, perfekcyjnym barbarzyństwie, o cywilizacji śmierci, i to nie tylko głodowej - najstraszniejszej. Gdy do tego dodamy jeszcze inne rodzaje "dobrodziejstw", jakimi nas raczy nasza "cywilizacja" jak: eutanazja (humanitarna śmierć!), aborcja (w trosce o los już żyjących), krematoria obozów koncentracyjnych - mamy całościowy obraz.
A w całej Ewangelii pachnie chlebem. Same postawy Jezusa są jednak diametralnie różne wobec tego faktu. W kazaniu na Górze mówi: "Nie troszczcie się zbytnio o swoje życie, o to, co macie jeść i pić" (Mt 6, 25). Niemalże równocześnie karmi chlebem zgłodniałe tłumy i każe się modlić: "Ojcze nasz...". Jest to ilustracja naszej rzeczywistości, w której przeplatają się bogactwo (chleb) z ubóstwem (głód). Gniewa się wyrzucając słuchaczom, że szukają Go dla tego przyziemnego pragnienia chleba: "żeście jedli chleb do sytości" (J 6,26). A nam do czego jest Jezus "potrzebny"?! Ta Jego postawa jest niezrozumiała, bo albo chleb jest ważny, albo nie jest tak istotny?
"Nie samym chlebem żyje człowiek..." odpowiada szatanowi na jego propozycję cudu alchemicznego na wzór "kamienia filozoficznego", jakiego on gotów jest dokonać. To my tego możemy dokonywać, kiedy swoją pracą i ekstremalnym wysiłkiem przemienimy w dobro zło, coś niemożliwego w realne i radosne. Jezus proponuje zamiast "cudu alchemii" cud swojej łaski. Bo Jezus nie zaspokoi naszego pragnienia ziemskiego chleba, ale inny rodzaj pragnienia syci. Jego wyzwolenie nie ma człowieka uwolnić od trudu i pracy, bo to jest znak "fabryczny chleba",
Jego Chleba, a w tym momencie oznacza on prymat Słowa, które On głosi nad tą materialnością, nad "chlebem zniszczalnym". Pośpiech, z jakim zostali odprawieni ludzie świadczyć może o tym, że Jezusa nie chce być "konkurencją" dla lekarzy, piekarzy i zarządców majątku wspólnego, tylko chce ofiarować każdemu to, co mu się sprawiedliwie należy w odpowiednim czasie. Piekarzom mógł zasugerować to, że chleb ma się dostawać wszystkim "ile kto chciał". Ukazana została symbioza i paralelność świata, czyli ryb jakie posiadał ten chłopiec i łaski Bożej, która pozwoliła wyjść z tej sytuacji zakłopotania Uczniów. Uczniów, którzy myśleli tylko o swoich, w tym momencie niewystarczających, możliwościach. Dzieje się analogicznie jeśli my alienujemy się od Bożej obecności i Jego łaski. Ilekroć myślimy, że sobie sami poradzimy. Gdy to się nie udaje wtedy zaczynamy się modjg: i prosić Pana. To jest instrumentalizowanie Bogiem, którego efektów nie trudno się domyślić.
Zostały w ten sposób ustalone warunki życia chrześcijanina: troszczyć się o wszystkich, których można jakoś zadowolić pracą, radością, którą można sprawić, poświęceniem. "Prawo" do dawania komuś ubrania, wyżywienia, pomocy staje się "obowiązkiem", od którego zależy przeżycie wszystkich. Cuda Jezusa nie zmieniają naszych układów, przeciwnie, nadają im nową postać. Z Prawa do miłosierdzia i jałmużny czyni obowiązek, aby być "autentycznym", prawdziwym chrześcijaninem. W ten sposób można przedłużać gesty "karmiącego" rzesze Jezusa. Jest to okazanie, że jest się świadomym niebezpieczeństw jakie grozi innym, biedy, głodu, "nagości" i zaradzania temu.
I eucharystia, która "pachnie" chlebem jest Jego udzielaniem i nie tylko tej małej cząstki konsekrowanej, ale wszystkich chlebów jakie posiadamy. Eucharystia, którą spożywamy staje się naszą odpowiedzialnością, uczula nas na to, aby myśleć o naszym chlebie, naszej codzienności. Eucharystia, która nie jest tylko niedzielnym dodatkiem do naszej dłej rzeczywistości, ale jest realnym zobowiązaniem i wyzwaniem. Musi w naszej świadomości zająć miejsce adekwatne i realne, a nie tylko "estetyczne". Z chleba,który dotykały Jego ręce, ten nasz chleb staje się wspólnym. W ten sposób przemieniamy w siłę życia te energie, których oczekujemy od Eucharystii. Tak jak radości, tak chleba nie można zatrzymywać dla siebie (nie można być aż takim "egoistą"), można się udusić, może nastąpić przesycenie. "Nauczymy" się niedoceniać tego dobra, a tym samym zauważać u innych jego brak. Bo Eucharystia, li i radość mają to do siebie, że dzielone się mnożą. Tak też należy dzielić, bo to jest Jej istota i sens. Też możesz być "cudotwórcą", leb" radości, miłości, przebaczenia, dobroci staje się twoim "sakramentem". Możesz konsekrować chleb codzienny - twoje dotychczasowe małości - na chleb eucharystyczny bezinteresownej dobroci. "Mój", bo praca czyni z rzeczy własność, nadaje jej osobisty charakter, staje się "naszym" i wtedy dopiero zasługuje na Jego "przemianę". Ludzie nas rozpoznają przy "łamaniu" chłeba, przy dzieleniu się nim. To jest, to może być, nasza cecha charakterystyczna. Tym się wyróżnimy z szarej i nudnej rzeczywistości. Inaczej nie możemy się dziwić, że nas nie rozpoznają, a my nikogo już nie "prowokujemy". Już nikt nas nie prześladuje i nie giniemy na arenach świata. To jest zastanawiające i jednoznaczne!

18. Niedziela zwykła (J 6,24-35)
NIENASYCENIE
"Tam Go szukali". Faktycznie, aby Jezusa znaleźć trzeba Go szukać. Nie w książkach, a w życiu, w Ewangelii, w sobie, w swoich zdolnościach, w obrazie biednego i głodnego. W niewielkich, ale licznych sytuacjach życia. To przez twój (w nich) "heroizm", twoje "szaleństwo", On może przemówić i czynić.
Pytanie: w jakim celu Go szukamy? Co człowiek chce dzięki temu osiągnąć i co on może zaoferować? Tragiczna pomyłka: ci ludzie omylili się co do brzegu, na którym On był! Nie był na "brzegu", gdzie są ziemskie "pokarmy", ale na "brzegu pokarmów duchowych - jest inny brzeg. Jest inne życie. Jest inny chleb i inny głód. Czy potrafimy przejść z jednego brzegu na drugi? Jego "oferta" to On Sam i człowiek, którego napotykamy. Bo człowiek jest ryzykiem Boga, a tym bardziej jest ryzykiem samego człowieka, chrześcijanina. Jeśli się chce go ominąć w drodze do Jezusa, to też jest to tragiczna pomyłka! Przykazanie miłości Boga i bliźniego. "Idź, sprzedaj wszystko i rozdaj ubogim"; a miał wiele bogactw. Scena z bogatym młodzieńcem jest tego ilustracją.
Akceptujemy człowieka z niewłaściwych powodów, na skutek niezrozumienia jego prawdziwej tożsamości. Prawdziwego powołania. A względy utylitarne i hedonistyczne są najbardziej przemawiające. Jest to groźniejsze niż autentyczna i szczera negacja. Akceptujemy go, o ile nam nie przeszkadza, albo sądząc, że dzięki niemu można coś zaoszczędzić. Jeśli On przekazuje nam swoje orędzie zbawienia, a my je przyjmujemy, to musimy wiedzieć, że jego koszty może przyjdzie nam ponosić. Z ludźmi się traci. Tylko z Bogiem się zyskuje. To nie może być kołysanka usypiająca, ale budząca z letargu i apatii. Nie mogę udawać, że czegoś nie widzę albo nie wiem! Drugi człowiek, mój bliźni, musi mnie prowokować w tym dobrym znaczeniu do wysiłku, trudu przebaczania, czynienia dobrych uczynków, do postrzegania w nim czegoś więcej niż tylko gatunku "homo sapiens".
Bóg zaryzykował. Podjął ryzyko tej wolności człowieka, która zwróciła się przeciwko Niemu. Gdy my to ryzyko zredukujemy, całe nasze życie religijne stanie się "iluzją". Co więc człowiek znaczy dla ciebie?! Czy to zależy od koloru skóry, opcji politycznej, grubości portfela, znajomości? Czy gotów jesteś postawić go przed karierą, przepisami, kalkulacją polityczną, korzyściami, pieniędzmi?
Mogą nam grozić dwa niebezpieczeństwa: zredukowanie wymiarów wertykalnych, zbawczych, Bożych (pionowa belka krzyża) do wymiarów horyzontalnych (pozioma belka), a tych drugich do wymiarów "nieszkodliwości". Wtedy już nic nie pozostaje - karykatura "miłości" jako tylko nieszkodliwej neutralności. "Kocham go, bo mi nic złego nie czyni!". Nie czynić zła bez potrzeby czynienia i "zarażania" bakcylem dobra. Chrześcijaństwo bierne, negatywne, "sola fides" (milczenie może być akceptacją zbrodni!). Naszą bierność i obecność w świecie ma tłumaczyć pasywna predestynacja? Nie można się łudzić, Chrystus zawsze kogoś "dotyka". Im bardziej ten dotyk jest wertykalny, tym więcej wywołuje "szkody", poruszenia, transformacji. Nikogo i niczego nie pozostawia nie zmienionym. "Jam jest chleb Życia". "Nigdy pragnąć nie będziecie". Tutaj zadowolenie, brak "łaknienia" jest oznaką nasycenia. Mylą się także ci, którzy zbyt wąsko i wybiórczo interpretują tę dzisiejszą Ewangelię. "Cóż mamy czynić". Obyście "uwierzyli w Tego, którego On posłał". To dopiero początek drogi i nie pytajmy się o "znaki" Jego uwierzytelniające. To mogłoby świadczyć o naszej nikłej inteligencji wiary. Chyba już tak dorośliśmy w wierze, że nie potrzebujemy "manny" z nieba jako materialności potwierdzającej Boga. Nowy Testament jest czasem miejscem innego rodzaju potwierdzeń i obecności Boga.

5. Niedziela zwykła (J 6,41-51)
NIEDOWIERZANIE JEZUSOWI
Czyżby chodziło o jakąś formę predestynacji "jeżeli go nie pociągnie ciec"? Czy łaska Boża i predestynacja jest tym samym? Chodzi tu tylko szersze i głębsze rozumienie. To jest jednak też łaską. Bóg, który kogoś prawdziwie pouczy prowadzi go do Syna, który z kolei mówi i o Ojcu, prowadzi do Jego życia wiecznego. Taki jest Boży "tryp-". I na tym koniec. Nie pytajmy o rolę i znaczenie uczynków. Mamy noznaczną odpowiedź. "Wiara bez uczynków martwa jest", o przynależności do grupy uczniów Chrystusa - Boga decyduje nasz sposób reagowania na to, co wnioskuje nasz intelekt i nakazuje rozsądek. Jezusa nie sposób nie afirmować w pełni, jeśli się spojrzy obiektywnie na całą historię zbawienia i w jej ramach usytuuje się Jezusa, zapowiadanego na wiele wieków przed Jego pojawieniem się pośród nas. ZoStały opisane nawet szczegóły Jego życia (Izajasz). Nie pojawił się przypadkowo. Czymże jest fragment księgi Przysłów: "Przybywajcie, spożywajcie mój chleb, pijcie wino, które przygotowałem. Odrzućcie bezeczeństwa, a żyć będziecie, i postępujcie drogą rozwagi" (9,5). Nie potrzeba niczego więcej, tylko obiektywnego oglądu rzeczywistości i logicznego wnioskowania. Ta percepcja prawdy zależy od sposobu przedstawienia faktów. Po to jest katecheza i codzienna praktyka wiary. Wnioski nasuwają się i wypływają same! Niech nas nie myli Jego "naturalność", zwykłość" funkcjonowania między nami. Jego "błędem" było zbytnie zbliżenie się do nas?! Który sposób bardziej by nam odpowiadał?
.Manna", na którą powołują się Żydzi była czymś cudownym, ale ona ie mogła prowadzić do Boga (można ją wytłumaczyć w sposób naturalny, pozbawiony cudowności). Pozbawiona tego elementu "anamnetywnego" i "figuratywnego" świadczyć może na niekorzyść (ci, co ją jedlii - poumierali; "zwykły" pokarm). Objawienie się Ojca i Syna, " szczególnie Jego ofiara krzyża ukazuje Miłość Ojca i jest czymś nieskończonym, wyższym nawet od śmierci cielesnej. Na potwierdzenie tego, że to nie jest wymysł albo utopia Jezusa wskazuje On na siebie jako "nową mannę". Człowiek wierzy w to, co namacalne, empirycznie zeryfi kowalne, więc jest to mu umożliwione. To jest rzecz oczywista - język wiary. Dlatego tym słuchaczom trudno jest uchwycić duchowe rzeczywistości. Szemrzą, jak niegdyś na pustyni. Teraz mają powód: ziemskie pochodzenie. Innego nie potrafili wymyślić. Ten zarzut będą często powtarzali: "Ależ my wiemy skąd On pochodzi!", najbardziej ich zaskoczyła absolutna nowość im powiedziana: wiara w Niego prowadzi do zbawienia. Co więc będzie oznaczało "przyjść" do Niego. Prawdziwą wiarę, która dla nich była czymś zupełnie abstrakcyjnym. Wszak uczta mesjańska jest związana z końcowym wyniszczeniem przez unicestwiającą śmierć. Aby Chrystus mógł stać się "Chlebem za życie świata" musi przedtem przejść przez tą śmierć. Nie ma innego dostępu do Boga jak tylko przez Jezusa, a On będzie musiał umrzeć. Tragiczna, ale logiczna konsekwencja. W ostateczności - radosna. Ale cień krzyża będzie padał na całą naukę i wymiar Eucharystii, przez śmierć do chwały zmartwychwstania. Ten "cień" będzie miał bardzo jasny wydźwięk. Kto w tej uczcie uczestniczy, będzie żył.
Cała tragedia człowieka polega na tym, że gotów jest przyjąć Jezusa tylko jako człowieka. Próg Boskości wydaje się być "nie do przeskoczenia"! A zapewnienia, że za to (za totalną akceptację) będzie nagroda -życie wieczne - wydaje się być również odległe. Bo jakże wierzyć w Eucharystię, jeśli się zna Jego ojca i matkę, co dowodzi, że nie zstąpił z nieba. I "przecież umarł". Prawdziwie żyć można tylko w Bogu. Dostąpią tego ci, którzy będą przyjmować Jego Ciało i Krew. Kto w Jezusie uznaje Boga, nie ma z tym najmniejszych kłopotów.

20. Niedziela zwykła (J 6,51-58)
CIAŁO I KREW
Po raz kolejny zostaje wspomniany temat Eucharystii. Świadczyć to może o "wadze" i doniosłości tego zagadnienia. Zawiera w sobie całą tajemnicę świata. Godzi w sobie współistnienie dwóch światów: duchowego i materialnego.
Mądrość, która w pierwszym czytaniu przybrała formę personifikacji, przygotowała ucztę, na którą wszystkich zaprosiła. Można, a nawet trzeba utożsamić ją z Bogiem. To, kogo zaprosiła świadczy o Jej bezinteresowności, a także o Jej wartościowaniu (kochać tego, od którego niczego nie można się spodziewać i być dla niego otwartym). W tych ludziach prostych i biednych dostrzegała najwięcej cech pozytywnych. Dobro także, ale też i jego niepełność skoro wspomina o konieczności porzuceniu głupoty. Zbawiciel też nalega i przestrzega: "Jeżeli nie będziecie jedli Ciała Syna Człowieczego...". Podobnie jak Mądrość, Jezus postępuje bezinteresownie. A my nie odwykliśmy od zaniechania zysków i korzyści. Kto tu jeszcze widzi kształt życia cielesnego? Dlatego niemądrzy, którzy siebie uważają za mądrych, spierają się iędzy sobą: "Jak On nam może dać swoje ciało do spożycia?" W świecie, w którym króluje głupota - zarzut ten jest aż nadto oczywisty. Czy może być coś bardziej absurdalnego? Ucieleśniona Mądrość Boża nieprzejmuje się tym zarzutem, a nawet wzmacnia swoje stanowisko: kto nie przyjmuje zaproszenia Jezusa zostaje potępiony. Jezus zaprasza do życia. O jakie życie chodzi? Kto to Życie odrzuca nie będzie skrzeszony w dniu ostatecznym!
Nie jest to też autoreklama Boga namawiającego do swojej wspanialej uczty. To my właśnie powtarzamy słowa Mądrości Boga często z pobudek czysto propagandowych dla własnej chwały i aplauzu. Gramy tak przed otoczeniem i samymi sobą. To nam pozwala poczuć się lepszymi ludźmi ("Popatrzcie, nie jestem jak tamci faryzeusze"). Tak Bogiem i Jego Mądrością instrumentalizujemy. Sami nie posiadamy własnej mądrości i wiary, jesteśmy zbyt niecierpliwi, a przy tym przyziemni. Zbyt dokładnie chcemy ująć w statystyki nasze świadectwo wiary i mądrości. Stosujemy ludzki sposób zachwalania Boga i tak to wypaczamy, iż wychodzi na to, że zachwalamy "tandetę". Właściwie to nie jest Boża Mądrość, ale nasze "przeróbki", nasze śmieszne "udoskonalenia" Bożej Prawdy. W sprawach Bożych nie może być fałszywego przymilania się do człowieka, bo i tak Chleb, który pochodzi z nieba będzie trudny do ujrzenia i przyjęcia.
Mowa w Kafamaum jest szczytem objawienia miłości Boga. Może jeszcze rozumiemy bohaterską śmierć za przekonania, za ideały, z miłości, ale chleb za życie świata?! - zbyt trudna jest ta mowa! Kolejna wielka trudność w przyjęciu orędzia Jezusa,kolejny paradoks. Jest to za bardzo bezpośredni sposób docierania do nas, a dar duchowy, który chce nam ofiarować zbyt "naturalistyczny": "Ja jestem chlebem żywym". Za duży przeskok myślowy. Odeszli! Gdy głosił "biada", gdy stawiał wymagania odcięcia ręki czy wylupienia oka - stali i słuchali. Gdy objawia znak Jego Miłości - odchodzą. I jeszcze ta diametralność - ten Chleb zaspokoi definitywnie nasz głód. "Jak to możliwe?". Tak dobrze wychodzi nam organizowanie uciążliwych pielgrzymek, przemawiają do naszej świadomości akcje charytatywne, przy których potrafimy się wzruszyć, ale uparcie stoimy pod "chórem", kiedy zaprasza nas do Komunii. Skąd ta dziwna prawidłowość? Duchowa przekora. Bo Jego zachęta wymaga naszego serca, odrobiny "heroizmu", bycia obecnym całym sobą, a nie swoją "ofiarą". A to już za dużo. Chcemy zachować niezależność , przed Bogiem chcemy się wykazać naszą "wolnością", wykupujemy się "gestami", bronimy swojego ekskluzywizmu. Nawet przed Bogiem chcemy mieć swój margines "intymności". Stosujemy wybiórczość naszych ocen i naszej "spolegliwości". Tak, jak byśmy się obawiali maksymalizmu i totalności wiary. Co chcemy uchronić? Czyżby chodziło o separatyzm przed Bogiem? Do czego on zaprowadzi? Zostaniemy sami, ze swoją karłowatą i wypaczoną wiarą, którą trudno tak nazywać.
Została tu przywołana najskrytsza i niezgłębiona tajemnica Boga. Współistnienie Ojca i Syna. Jak Chrystus żyje przez Ojca, tak ten, kto uwierzy w Jezusa będzie żył (wiecznie!). Nie możemy uwierzyć we własne szczęście. Ono jest zbyt przerastające nasze wyobrażenia i zdolności percepcji. A ci, którzy siebie uważają za mądrych (według ziemskich kategorii!) zostają skonfrontowani z niezrozumiałą dla nich tajemnicą trynitamą, bo pojęli lub się tym zafascynowali, że mogą wejść do chwały nieba, tylko mocą tej Tajemnicy. Jest to najbardziej surowy i bezpośredni "wykład" Jezusa do krótkowzrocznych ludzi. Zaproszenie Jezusa jest tak oczywiste, że jeśli ktoś je odrzuca, zaświadcza o swojej złej woli lub w ogóle jej braku. Już nie możemy powiedzieć, że czegoś nie rozumiemy. Jego obwieszczenie nie dokonuje się tak, jak miał to w zwyczaju robić - stopniowo, ale od razu zostają postawieni słuchacze i my w obliczu tajemnicy Absolutu. O "rzeczach" oczywistych i jasnych inaczej nie można. Nawet nasze wysiłki, aby tę kwestię "zaciemnić" wydają się także mizerne i nieporadne.

21. Niedziela zwykła (J 6,54. 60-69)
PRÓBA
"Trudna jest Twoja mowa...- to reakcja na niemożność zrozumienia. Mentalność dziecka, które odchodzi i już nie chce się bawić, gdy coś nie układa się po jego myśli lub je przerasta. Co to załatwia? Typowy infantylizm. Mówienie, że czegoś "nie ma", bo sobie nie mogę tego wyjaśnić, uzasadnić. Do czego to prowadzi? Lepiej zapytajmy się: co "blokuje" w nas zrozumienie sensu słów Jezusa? Z jednej strony to trudności werbalne - nasze schematy i nikłe wyobrażenia, uprzedzenia i nasz jedynie wiarygodny sen-sualizm, inercja w sprawach eschatologicznych, a z drugiej strony - czyżby niewystarczalność Objawienia? Jeszcze sto lat temu mowa o możliwościach komputerów była czymś z pogranicza bajki i fantazji, dzisiaj jest czymś tak powszednim, że nawet małe dzieci bawią się nimi nie starając się zrozumieć zasad ich funkcjonowania. One po prostu korzystają z rezultatów pracy tej maszyny. Nie wnikając w tajemnice przekraczające ich możliwości. Tylko jedno można powiedzieć: trudne do pojęcia dla normalnego człowieka są zasady jego działania. I to jesteśmy gotowi zaakceptować.
Często chcemy to, co mówi Chrystus przełożyć na nasz ograniczony język i rozum. Chcielibyśmy "przeracjonalizować" i wytłumaczyć sobie treści, których nie da się tak potraktować. A gdzie tu miejsce na prawdziwą wiarę? Nasza postawa nie ma z nią nic wspólnego. Uwierzmy w to, o czym mówi Jezus. Przyjmijmy to za pewnik. Odrzućmy wszelką symboliczną interpretację mającą nam przybliżyć te treści, a w rezultacie spłycającą je. Życie opiera się na prostych zasadach, o których mówi Jezus. To człowiek je komplikuje chcąc je sobie ułatwić i do siebie przystosować. Mowa Jezusa jest prosta i bezpośrednia. Nikogo nie ocenia i nie krytykuje, a wystarczy, aby nas zaniepokoiła, bo dotyka samych korzeni zla w nas. On w czasie Ostatniej Wieczerzy powie: "To jest Ciało moje", a nie: "To jest symbol mego ciała". Czyżby chciał nas zwodzić? O co Boga posądzamy? Chcielibyśmy "zaofiarować" Mu naszą pomoc. Ale jaką? Nasze neologizmy? Wszak On sam powiedział "Niech wasza mowa będzie tak tak, nie nie. Wszystko, co jest ponad to, od złego pochodzi". Jeśli jest "symbolem", obrazem - to tylko Jego przyjaźni do nas. Jeśli uznajemy w Nim tak jak Piotr, że jest Synem Bożym, wtedy Eucharystia jest znakiem Jego rzeczywistej obecności. Eucharystia staje się tak sprawdzianem naszej wiary. To szatan jest mistrzem niuansów i niedopowiedzeń zostawiających miejsce szerokiej i dowolnej interpretacji. "To czy tamto nie jest wyraźnie i definitywnie określone jako złe, czyli jest dozwolone", tak osłabiamy nasze napięcie eschatologiczne, rozmywamy nasze wieczne szczęście. Mowa Jezusa wykracza poza granice naszej wątłej percepcji.

22. Niedziela zwykła (Mk 7,1-8.14-15.21-23)
ŹRÓDŁA ZŁA
Nie może chodzić nam o jakąś ocenę faryzeuszy, bo to nam nic nie da-Oni należą już do historii, chociaż przetrwali do dziś w nieco zmienionej formie, zapuszczając korzenie wewnątrz współczesnego chrześcijanstwa. Bo któż może chlubić się tym, że w jego żyłach nie ma ani jednej kropli krwi tych hipokrytów? Raczej zapytajmy: co powodowało, że nie znajdywali powszechnego aplauzu, a byli co najwyżej tolerowani. Pomoże to odkryć w nas samych zgubne skutki przejętych od nich zachowań, aby i one nas również nie wyalienowały.
I dwie kwestie zostały tutaj zaznaczone. Pierwsza - torawa "czystości" zewnętrznej "kubka" czyli właściwej intencji (czasami pozorów), druga - to problem "jakości" serca jako źródła czynów ludzkich. Wła-. Wymieniamy cechy faryzeusza tylko ze względów dla nas terapeutycznych. Generalnie razi ich "przerost formy nad treścią". Akcentowanie spraw akcydentalnych, drugorzędnych i wynoszenie ich do rangi priorytetów. To nas dzisiaj śmieszy, ale dla nich była to rzecz zasadnicza i decydująca. Mówią a nie czynią, "uczynki spełniają, aby się ludziom podobać" (mistrzowie pozorów), lubią się wynosić, a to już blisko do separatyzmu, lubią tytułomanię, przecedzają "komara", a "połykają wielbłąda". Faryzeusz to ktoś, kto chce przenieść ciężar odpowiedzialności na innych, On lubi innych oceniać, być narrwatorem i kibicem, jest mistrzem kwalifikacji i ostracyzmów, wypowiada się wyłącznie na temat innych, nie mówi nigdy o sobie. Nie pali się "uderzyć" w pierś. Często mówi: "Ja taki nie jestem" lub nie to nie dotyczy!". "Faryzeusz" to nie kategoria osób, ale ducha, stajemy się nim jeśli przesłaniamy Słowo Boże jakoby pobożnymi transakcjammi, ograniczamy się do legalizmu i formalizmu i uważamy, że można dojść do Boga pomijając bliźniego. Ważniejsza dla nas jest litera prawa, chociaż i z tym coraz trudniej) niż człowiek. Faryzeusz nie zauważa granic między dobrem a złem, dobrem a nikczemnością.
Czyżbyśmy potrzebowali jeszcze "stu" lat? Jego (Jezusa) mowa jest dla nas trudna jeszcze z innego powodu. Wymaga ona wysiłku i być może wielu przewartościowań, może nawet rezygnacji z naszych upodobań i przyzwyczajeń. Demaskuje naszą małość, nasze złe kompromisy. Ale o to nie podejrzewamy apostołów.
Prawda jest czasami gorsząca dla tych, którzy przywykli do funkcjonowania w obrębie zła i oscylują w ramach wygodnych oraz nic nie wymagających półprawd. Często też prowokuje, zmusza do wysiłku. Czasami wywołuje zdziwienie i zastanowienie. Oby się na tym zatrzymały nasze wątpliwości, a one miast tego prowadzą do totalnej negacji: "W nic nie wierzę!". Faktycznie pośród nas wierzących są i "niewierzący". Obniżają poziom i dostarczają argumentów do zajadłej krytyki. To ci, którzy tłumaczą wszystko pod kątem wymogów "ciała". To oni Go zdradzają. Nie ma miejsca na neutralność; albo pójść za Nim, albo Go zdradzić. Nie patrzmy na Judasza tak źle. On był jednym z wielu. W słowach Jezusa nie dostrzegamy tego, że one są duchem. Dotyczą spraw nieśmiertelności, spraw wiecznych. Tak łatwo je odrzucić, bo mówią o czymś, co jeszcze przed nami i nie wiadomo, według naszych zdolności pojęcia, czy się spełnią? Aspekt "życia" widzimy w świetle tego, co do garnka włożyć lub tego, ile to daje przyjemności? Gdy tych warunków słowa Jezusa nie spełniają, dyskwalifikujemy je i mówimy: "Trudna to mowa".
Wierzyć to wejść w orbitę Jego słów, wyjść z siebie, dokonać empatii z myślą Jezusową, to przekraczać horyzonty "ciała". Aby otworzyć się na świat "ducha" potrzeba zerwania z tym, co przejściowe, co nas ogranicza i zawęża perspektywy, aby otworzyć się na wieczność. Czyli stwierdzenie: "Trudna jest Twoja mowa" jest wynikiem nie tyle braku orientacji moralnej czy politycznej bądź filozoficznej, ale postawą wobec tajemnicy samego Jezusa. Nasze pełne zaangażowania postawy lub obarczone licznymi zahamowaniami są wyrazem naszej chrystologii. Reszta to wynik zderzenia ewangelicznego obrazu Jezusa z tym, jaki sobie sami wytworzyliśmy, jaki jesteśmy gotowi zaakceptować. Iluż to porzuca Go odchodząc dyskretnie, a całą winę kieruje na Kościół lub jego oficjalnych przedstawicieli.
Wiara, której pośrednio domaga się dzisiaj Jezus, to zdecydowany wybór Jezusa i wyrzeczenie się wszelkich planów mesjańskich zbawienia siebie samego własną mocą. Ani nasze wysiłki, ani nasze struktury i etyka opierająca się na licznych kompromisach i rezygnacjach w imię wyższej sprawy nie są w stanie nas zbawić. Zbawienie pochodzi tylko od Jezusa, a nie od jakiegoś bożka lub jakiejś misternie tworzonej efemerydy.
Panie do kogóż pójdziemy?". Pytanie to postawmy bardzo wyraźnie sobie samym. I nie szukajmy wykrętnych i dwuznacznych odpowiedzi. Forma ich zarzutu: "Trudna jest Twoja mowa" nie może być konstrukcją naszej odpowiedzi.

22. Niedziela zwykła (Mk 7,1-8.14-15.21-23)
ŹRÓDŁA ZŁA
Nie może chodzić nam o jakąś ocenę faryzeuszy, bo to nam nic nie da. Oni należą już do historii, chociaż przetrwali do dziś w nieco zmienionej lormie, zapuszczając korzenie wewnątrz współczesnego chrześcijaństwa. Bo któż może chlubić się tym, że w jego żyłach nie ma ani jednej kropli krwi tych hipokrytów? Raczej zapytajmy: co powodowało, że nie znajdywali powszechnego aplauzu, a byli co najwyżej tolerowani. Pomoże to odkryć w nas samych zgubne skutki przejętych od nich zachowań, aby i one nas również nie wyalienowały.
Dwie kwestie zostały tutaj zaznaczone. Pierwsza - tojSprawa "czystości" zewnętrznej "kubka" czyli właściwej intencji (czasami pozorów), druga - to problem "jakości" serca jako źródła czynów ludzkich. Właściwie one się pokrywają u tych kabotynów.
Wymieniamy cechy faryzeusza tylko ze względów dla nas terapeutycznych. Generalnie razi ich "przerost formy nad treścią". Akcentowanie spraw akcydentalnych, drugorzędnych i wynoszenie ich do rangi priorytetów. To nas dzisiaj śmieszy, ale dla nich była to rzecz zasadnicza i decydująca. Mówią a nie czynią, "uczynki spełniają, aby się ludziom podobać" (mistrzowie pozorów), lubią się wynosić, a to już blisko do separatyzmu, lubią tytułomanię, przecedzają "komara", a połykają "więlbłąda". Sprawa nie wygląda tak niewinnie, kiedy uczynimy asocjację z naszymi zachowaniami. Faryzeusz to ktoś, kto chce przenieść ciężar odpowiedzialności na innych, On lubi innych oceniać, być obserwatorem i kibicem, jest mistrzem kwalifikacji i ostracyzmów. W y powiada się wyłącznie na temat innych, nie mówi nigdy o sobie .Nie potrafi się "uderzyć" w pierś. Często mówi: "Ja taki nie jestem" lub "Mnie to nie dotyczy!". "Faryzeusz" to nie kategoria osób, ale ducha. Stajemy się nim jeśli przesłaniamy Słowo Boże jakoby pobożnymi tradycjami, ograniczamy się do legalizmu i formalizmu i uważamy, że można dojść do Boga pomijając bliźniego. I tak nasz "prozelityzm" tworzy z nas "sekciarzy", którzy zabiegają o pozory, nie o istotę sprawy. Mamy przemożną ambicję rządzenia. Ważniejsza dla nas jest litera prawa (chociaż i z tym coraz trudniej) niż człowiek. Faryzeusz nie zauważa, że granica między dobrem a złem, dobrem a nikczemnością, przebiega przez ten mikrohaos, jakim jest serce każdego człowieka.
Nie należy też a priori potępiać tych rytualnych powinności, które świadczyły o przeżywaniu bliskości Boga, a posiłki nabierały uświęconego charakteru, jadło się w obecności Boga i Jemu się przez tę "sterylność" oddawało cześć. Świadczyło to o dużej wrażliwości. Niestety, z czasem praktyki te przy ewolucji mentalności zużywają się i tracą swoje znaczenie, którego już się nie dostrzega. Utrwalają się wtedy jako obrzędy bez celu i bez ducha. Wyjałowione i bezduszne czynią takimi tych, którzy je zachowują lub dokonują ich ekspansji z różnych powodów. Nie można na podstawie ich pozornego przestrzegania i respektowania uważać się za dobrego chrześcijanina. Bo dochodzi wtedy do pogardy wobec tych, którzy nie widzą w nich pożytku, zaniedbują je lub poszukują innych form obrzędowości bliższej naszej mentalności. Rozumieją je tak, jak one na to zasługują - jako akcydentalia. Wtedy traktuje się ich jako ekscentryków, nonkonformistów. Ludzie zachowujący jałowe już tradycje zasługują na zarzut Chrystusa "czczą Mnie wargami, ale serce ich daleko jest ode Mnie". Taka postawa nazywa się hipokryzją. Ona jest synonimem faryzeizmu.
Ich wszystkie zabiegi były po to, aby uzasadnić swoją obecność, swoje istnienie i nic poza tym. Jeśli czegoś nauczyli ludzi, to tylko rzeczy błahych, nawet nie neutralnych. W zasadzie są przykładem negatywnym. Pytanie o sprawę kontynuacji tradycji ojców Jezus sprowadza do tematu obłudy. To jest coś, co wszyscy bez wyjątku negujemy. Mimo, że występuje ona nagminnie wśród nas - chrześcijan. Już się z nią oswoiliśmy, jeszcze trochę, a będziemy ją społecznie akceptowali. Przed pochwałami jeszcze się powstrzymamy. Na razie tylko tolerancja. Próbuje się ją (obłudę) tłumaczyć sprawą pobożnej ortodoksji. Miast czytać "twarde" stronice Ewangelii lepiej nad nią się rozwodzić. Byleby sprawę oddalić od siebie. Dlaczego taką wiwisekcją odbierać sobie spokój sumienia?! Lepiej i łatwiej "wargami" wymawiać mnóstwo pobożnych formułek modlitewnych niż zatrzymać się nad swoim "sercem". Często ono jest zupełnie gdzie indziej. Przy bożkach naszych małych fascynacji i upodobań.
Jezus nie chce znosić prawa, a jedynie uwolnić nas od balastu przesadnych tradycji, które często odbierają radość i entuzjazm, spontaniczność prawdziwej wiary. Uwalnia nas od ciężaru "litery" na rzecz ducha, który nie znosi ograniczeń: "To wolno, a tego już nie". Nie ma miejsca na spontaniczność, która tchnie życiem. Zdecydowanym słowem przenosi dyskusję z płaszczyzny przepisów prawnych na płaszczyznę czysto ludzką. Na serce. Jezus więc odwraca uwagę od kazuistów i przeciwdziała pewnej mentalności, która zmierza do materializowania dobra i zła. Bo istnieje religijność dla rzeczy - to bałwochwalstwo. Oni byli już niedaleko. W dziedzinie moralnej to urzeczowienie jawi się jako reifikacja. Rzeczom zostaje zwrócona ich należność - to znaczy świeckość. Grzech zostaje uchwycony nie w czynach, które są już "produktern" finalnym, zewnętrznym przejawem, ale u samych korzeni. Tutaj Chrystus upomniał się o charakter osobowy dla dobra i zła. To nie rzeczy są nieczyste albo święte, ale ludzie. Zło nie jest bezpodmiotowym abstraktem, ale ma charakter personalny. Zło i dobro nie istnieją w rzeczach, poza nami - one są w nas. Bo zapytajmy: czy grzechem jest wielkopostna zabawa lub modnie odsłonięte kolana? A czy grzechem jest pogarda dla Bożych lub kościelnych przykazań, albo chęć sycenia się pożądliwym spojrzeniem bądź odsłanianiem ciała, aby takie pożądanie wywołać? Zło i dobro są objawem i rozkwitem naszego własnego serca zamieszkałego lub opuszczonego przez Ducha Bożego. Jest to podstawą etyki chrześcijańskiej, czego nie znajdziemy u rabinów. Wychwytywanie tych zewnętrznych przejawów daje nam podstawy do osądzania bliźnich. Właśnie na podstawie zewnętrznych objawgiv, które można bardzo dowolnie kształtować, kreować i kierować się koniunkturą - wysławiamy oceny.
Wszyscy się zgadzamy z tym, że czyny zewnętrzne niejednokrotnie nie oddają prawdziwej intencji. To właśnie serce określa osobę (pozytywnie lub negatywnie), wymykając się wejrzeniu innych ludzi. I to właśnie ono wiedzie prymat w strukturze władz natury ludzkiej i mentalności. Jedynie wiara oczyszcza ludzkie serce, a nie rytuały. Trzeba ięc czuwać nad czystością źródła. Duchowa wartość człowieka nie oże zależeć od zewnętrznego czynnika. Ta odpowiedź udzielona kłótliwym "tradycjonalistom" wydawać się może okrutna. W rzeczywistości jest wyzwalająca i wymagająca, jak cała Ewangelia.

23. Niedziela zwykła (Mk 7,31-37)
CHRYSTUS UZDRAWIA
Przecież on mógł chodzić, nie był chromy, a został przyprowadzony. Taka jest rola odpowiedzialnych za siebie członków wspólnoty, niezależnie od tego, jak ją sobie wyobrażamy. Być może twoje przyjście do kościoła służy nie tylko tobie. Można się zamknąć, ciesząc się z bycia ogarniętym przez zasięg Zbawienia i innym tylko współczuć. Nie czynić żadnych starań, aby pomóc tym, których los jest ciężki, a przez to niepewny. Można też przyjąć postawę diametralnie inną. Tak się zazwyczaj staje, kiedy tylko niewielki czyn wykonamy. Nie chodzi tylko o ulżenie doli tu na ziemi, ale o coś wykraczającego poza doczesność. Ich czyn zapewnił jedno i drugie.
Zastanawia nas ten, iście magiczny gest, zmieszania elementu boskiego z naszą materialnością. To symbol tego, jak działa łaska Boża. Bóg dużo ryzykuje decydując się na taki "mezalians". Z łaską trzeba współpracować, aby otrzymać to,czego pragniemy i się spodziewamy. Ta "współpraca" to przejaw szacunku i wyraz doceniania wynikającego ze świadomości, jak wielki dar staje się naszym udziałem. Zostaliśmy odkupieni bez naszego udziału, ale aby się zbawić potrzeba naszego wysiłku. Niebo osiąga się kosztem starań i rezygnacji z tego, co nie licuje z tym, aby być godnym nieba. Przecież łatwo zazdrościmy tym, którym jakieś dobro dostaje się zbyt lekko. Wtedy najczęściej nie szanują tego, jak dziecko, które ma mnóstwo zabawek coraz mniej je cieszących. Tak może być też z nami. Wynika to bezpośrednio z naszej ludzkiej sprawiedliwości. Wtedy będziemy mieli do czynienia, z o wiele doskonalszą, sprawiedliwością Boską. Może za mocno wierzymy i liczymy na miłosierdzie Boga? To jest grzech przeciwko Duchowi Świętemu. Przez Boga jedynie - niewybaczalny. Pomijam fakt jak wielkie jest to ryzyko. Można pozostać wiecznie rozczarowanym. To będzie jedna z wielu negatywnych cech piekła.
Dwa aspekty tego wydarzenia są zastanawiające i fascynujące zarazem. Zaangażowanie się Boga, który nie waha się udzielić "czegoś" ze swojego Boskiego wnętrza, by człowiekowi pomóc. I nie lęka się tej "profanacji", kiedy idzie o dobro człowieka. Ukazany został Jezus jako otwarty na drugich. Podczas gdy uczeni w Piśmie, faryzeusze, esseńczycy i saduceusze wznosili bariery i ekskardynowali wielu grzeszników, trędowatych, celników. Jezus poszukuje zbliżenia ze wszystkimi, jest przyjacielem i zbawicielem wszystkich. Nie odepchnął ani zdrajcy, ani swych katów, ani łotra. Odrzucił jedynie szatana, bo on jest zamknięty i wszystko oraz wszystkich zamyka w ramach egoizmu albo wstydu. I taki świat - zamknięty, Jezus zastał, dlatego wypowiada słowo "Effatha" (otwórz się). To nie jest tylko "element" cudu, ale wezwanie skierowane do nas. Integralny składnik cudu. Z drugiej strony radość doświadczenia czegoś niemożliwego. Czy potrafimy utożsamić się z tym głuchoniemym i potrafimy uświadomić sobie jego szczęście? Nie chodzi tu o jakieś przenośne odniesienie głuchoty na Słowo Boga i milczenie jeśli chodzi o potrzebę krzyku, gdy dzieje się jawna niesprawiedliwość. Trzeba mieć "ucho otwarte", aby słuchać z życzliwością, ale i "język rozwiązany", aby nie pozostawać niemym, kiedy trzeba zaświadczyć o swej wierze. Jego radość to dokładnie świadomość wyrwania i przeniesienia człowieka w inny świat. A jeśli jesteśmy głusi, jest całkiem pewne, że będziemy także niemi. Bóg otwiera nas na wspólnotę, ułatwia naszą komunikację. Któż bowiem jest bardziej wyobcowany w społeczności niż głuchoniemy, niezdolny do wyrażania tego, co myśli i rozumienia tego, co inni do niego mówią. Ta transformacja fizyczna człowieka dokonuje się w jednej chwili dzięki interwencji Jezusa. Przed człowiekiem, dzięki Jego łasce, odkrywają się nowe, inne rzeczywistości. Dla niego jest to powrót do normalności. Ale jaki stan jest "normalny"? Wielu ludziom trzeba otwierać oczy na rzeczy oczywiste, bo z rzeczywistości tworzą jakąś mistyfikację. Aby być "normalnym" w oczach Jezusa trzeba opuścić własne wygodne miejsce, własną rolę, porzucić własny uprzywilejowany punkt obserwacji świata i innych ludzi. Być "szalonym altruistą". Trzeba być "mądrym w oczach Boga",a można nic być takim w ludzkim mniemaniu. Niektórzy chodzą z oczami otwartymi,ale jakby ślepi. Mówimy wtedy o ślepocie duchowej,która nie wiadomo czy nie jest gorsza? Ktoś mówi, że "ta pierwsza" jest gorsza, bo przyzwyczaił się do tej duchowej i jest mu z nią bardzo wygodnie. Nawet potrafi być szczęśliwy Jeśli chodzi o doświadczenia sensytywne, zmysłowe, zięki Bogu nie doświadczył tej pierwszej.
Bóg czyni ten cud z dwóch powodów. Pierwszy - to konieczność pomocy człowiekowi (ale żadnej determinacji), drugi - to potrzeba okazania wszechmocy Boga, aby człowiek w końcu zrozumiał, że ma do czynienia z rzeczywistym Absolutem i jak wielkie siły zostały zaangażowane dla tego nieszczęśliwego, wydawałoby się, "skończonego" człowieka. Jezus na szczęście ma inną ekonomię. A my stosujemy swoją taktykę sprowadzania do naszego poziomu niezwykłości Jezusa i czynienia ich najbardziej zwykłymi, tak, jakby one były czymś normalnym, łatwiej będzie je można później zanegować, powołując się nawet na Belzebuba. "Dobrze wszystko uczynił". Dla Jezusa nie był to zwykły przypadek ułomności cielesnej, lecz metafora dotycząca wszystkich ludzi. Głuchota na Słowo Boga czyni człowieka niezdolnym do prawidłowej odpowiedzi. Do szczerej wiary.

24. Niedziela zwykła (Mk 8,27-35)
MOŻNA ZMARNOWAĆ ŻYCIE?
Może i sloganowe jest to pytanie, ale wiele ono mówi o człowieku. Tym razem ciężar odpowiedzialności za wypowiadane słowo nie może nas ominąć. Kim jest dla mnie Jezus? Czy Bogiem, czy tylko niepowtarzalną postacią historyczną? Odpowiedź nie może mieć też charakteru wykrętu lub nosić w sobie piętna dwuznaczności. Jezus odrzuca wszelkie tytuły niejednoznaczne lub nacjonalistyczne. Akceptuje tylko ten ekstremalnie pełny i ekskluzywny: Bóg - Człowiek.
Tyle rzeczy podnosimy do rangi boskości: pieniądze, władza, seks, kariera, jakieś totemy, a Boga w Jezusie nie potrafimy dostrzec i uznać. Po prostu On jest i był za bardzo nam bliski oraz podobny. Czyżby Jego "niedostępność" była lepsza? Czy jeszcze mało dowodów swojej Boskości nam dostarczył? Chyba tylko wtedy, gdy nazbyt prozaicznie i banalnie je interpretujemy. Przeciwnie więc do zamiarów, aby problem czynić przystępniejszy, gmatwamy go maksymalnie i sami go komplikujemy. I tak Jego "normalność" miast Go nam przybliżać, staje się trudną do zaakceptowania. Odsuwa Go w dziedzinę fascynacji czysto ludzkiej jako wybitnego Człowieka. Widzimy więc, że ilu jest ludzi, tyle musiałoby być Osobowości Chrystusa. Coś takiego jak "względność osobowości" nie istnieje. Rzecz niemożliwa! Więc o Jego życiu i śmierci wyrażamy się w formach panegiryków zapominając, że On ciągle żyje i jest obecny wśród nas, ale do tego już potrzeba zmysłu wiary. Niektórzy mówią nawet o Jego "magicznych mocach", inni o właściwościach bioenergoterapeutycznych. Prześcigają się w tłumaczeniu Jego niepowtarzalnej postaci i silą się na przedziwne antropomorfizmy. Wszystkie tytuły i godności jesteśmy gotowi Mu przypisać, tylko nie proste i bezpośrednie stwierdzenie: Bóg. Może boimy się konsekwencji takiej konstatacji? Faktycznie musimy dokonać ogromnego przeskoku nie tylko myślowego, trzeba odrzucić wszystkie nasze ograniczone wyobrażenia, nasze schematy myślowe, to wszystko, co determinuje nam myślenie i wyobraźnię.
O ile jeszcze deklaratywnie Go zaakceptować nie jest sprawą trudną, to potwierdzanie tego na co dzień przekracza możliwości wielu. Preparuje się więc karkołomne, wewnętrznie sprzeczne sformułowania typu: "wierzący, ale nie praktykujący" i na tym etapie się pozostaje. Dlatego uzasadnione jest to pytanie skierowane do apostołów. Nie usprawiedliwiała ich bliskość życia z Jezusem. Można być człowiekiem niewierzącym, co niedzielę stojąc przez godzinę na niedzielnej Mszy św. Jezus uznał, że chwila zapytania nadeszła. Już 18 miesięcy Jemu towarzyszą, widzą Go działającego, słuchają Jego nauk, są Nim oczarowani i zafascynowani. Nie ma jednak jednomyślności. Padają różne odpowiedzi. Następuje tu zderzenie ich i naszych wyobrażeń o Bogu w wizji wielkości oraz niedostępności z doświadczeniem i "codziennością" Jego cudów, Jego zbyt "namacalną" obecnością. Tu wygłaszane są wielkie usprawiedliwienia dla ludzi, którzy nie chcą przyjąć zasad zawartych w Ewangelii. Dlatego nie obruszajmy się, gdy nas ktoś o to samo zapyta, mimo że głośno śpiewamy w kościele w każdą niedzielę i recytujemy swoje "Credo". Widzi mnie wielu. Tylko stwierdzenia Piotra nie odrzuca, bo pozbawione jest wszelkich odcieni politycznych, może nawet sentymentalnych i permutacyjnych. Jego odpowiedź była słuszna, ale chyba nie w pełni przez niego pogłębiona, o czym sięypraz przekonamy. Całkiem powierzchownie widział misję MesjaszaTSame splendory. Rzadko kto inaczej ją postrzegał. To tylko nieświadomość. Nie ma tu zlej woli, ani nie wynikało to z dystansu, jaki mógł go dzielić z Mistrzem. Wraz z Piotrem jesteśmy w połowie drogi wiary. Najpierw trzeba przebrnąć przez trudności zrozumienia ukrzyżowania i zmartwychwstania, a potem dopiero uznać w Jezusie Mesjasza. Wielkość Piotra to jego umiejętność pominięcia tych etapów.
Trzeba jeszcze wiedzieć, co czeka tego Mesjasza. Jaka śmierć. Możemy wówczas być sfrustrowani, a jednocześnie zafascynowani. Wtedy możemy być na prawdę zgorszeni. I jeszcze świadomość współudziału w Jego cierpieniu - to wydaje się nam dzisiaj niezrozumiale i niepotrzebne. "... niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje". Czy faktycznie to jest potrzebne? Normalne jest to, że każdy z nas pragnie unikać w życiu cierpienia. Rzadko kiedy spotyka się masochistę. A dobrowolne jego przyjęcie to już heroizm! Coś takiego zdolni jesteśmy tylko podziwiać. Dla nas te słowa brzmią nieco inaczej niż dla tych, co słyszeli je po raz pierwszy. Nie rozumieli, co kryje się pod słowem "Kalwaria". Nie zdawali sobie sprawy, co niesie ze sobą cala teologia słów: "cierpienie" i "męka". Właśnie taka śmierć nas zbawia i ona odróżnia Go od wszystkich pseudomesjaszy. "Zgorszenie krzyża". Do nieba można się dostać tylko poprzez Golgotę. Nikogo jednak nie przymusza: "Kto chce". Ile wykrętnych trudności wymyślił rozum ludzki, by zbudować sobie parawan dla osłonięcia swojej małoduszności, "poważnych powodów" i asekuranctwa. Właściwie wygodnego i bezkonfliktowego życia. To w pełni rozumie. I to nawet wtedy, gdy idzie o innych, braci?
Cierpienie, odrzucenie, śmierć oraz zmartwychwstanie to jest niezrozumiiałe i zostaje zdyskwalifikowane (pominięte) przez Piotra jako niezgodne z logiką naszą i wydarzeń. Męka Jezusa trwa do dzisiaj. Nie wystarczy tylko współczuć. Wiara bez dzieła męki nie jest wiarą chrześcijańską. Polemika na temat zmiany planów Boga musi się tak skończyć. Jak dyskutować z Bogiem szalonej Miłości? Bóg nie mógł odpowiedzieć inaczej na jego propozycję, chyba bezpieczniejszego separatyzmu. On był dla wszystkich i za wszystkich umarł. Nie może uczeń być traktowany lepiej od Mistrza. Kolejne zgorszenie.

25. Niedziela zwykła (Mk 9,30-37)
PIERWSI OSTATNIMI
"Jak to o czym rozmawialiśmy?! " Myśleli do przodu i nie chcieli być niczym zaskoczeni. To się często dzisiaj zdarza: "dzielenie skóry na niedźwiedziu". Milczeli, bo się wstydzili swojej bezpodstawnej i niczym nie usprawiedliwionej uzurpacji. Nie mieli prawa, ale je sobie nadali. W chwili, kiedy zbliżało się apogeum wydarzeń - uciekli. Nie zdawali sobie sprawy z tego, co znaczy "trwać przy Prawdzie", nawet wtedy, kiedy jest ona poniżana i wyśmiewana. Ten, który dzisiaj mówi: "Ty jesteś Mesjasz" - ten nawet się Go zaprze. Tak jakby dzielili zdobycz przed polowaniem. Rozmawiali, a nawet kłócili się w kwestii powiatu funkcji, ról i stanowisk. Może i godności. "Przecież to nam zostało zasugerowane". Jeszcze nie zdawali sobie sprawy, czym ono będzie - Zmartwychwstanie; na pewno czymś, co odmieni ich życie. Przeczuwali, że czymś wielkim. Dlatego musieli być przygotowani na tę nową rzeczywistość. To może świadczyć tylko na ich korzyść. Byli roztropni - przewidywali wypadki i je wyprzedzali.
Jak oni sobie wyobrażali to Królestwo? Czyżby na nasz sposób? Z terytorium, władzą, urzędnikami, może nawet wojskiem. Nie zdawali sobie sprawy, że to będzie podział obowiązków, a nie zaszczytów. Zasługuje to na naszą dezaprobatę. Nawet nie będą mieli czasu na przeanalizowanie bolesneje rzeczywistości śmierci swojego Nauczyciela, a już będą musieli powziąć misyjne zadania. Ewangelia jest nieustanną wędrówką - drogą Chrystusa ku śmierci i drogą apostoła. Nie ma czasu na nic nie przynoszące dywagacje. Tę "drogę" inaczej pojmuje Jezus, a inaczej uczniowie. Oni myślą o karierze, a nie o krzyżu. Postępując za Jezusem nie można robić kariery. Można się łatwo rozczarować. Tak wywołanemu zgorszeniu towarzyszy strach. My dzisiaj nie dokonujemy empatii z nimi, bo i po co? Wyrażenie "być wydany w ręce ludzi" podkreśla jeszcze okrucieństwo męki. W odróżnieniu od Boga, ludzie są niesprawiedliwi i bez litości. Ich wyobraźnia się dziwnie uaktywnia, jeśli chodzi o zadawanie krzywd innym, wtedy są bardzo przebiegli. Aby się przeciwstawić, uczniowie będą mieli do czynienia z kolejnym paradoksem Ewangelii: "kto chce być największym". Tu nie chodzi o przebiegłość, ale o pokorę.
I analogia do dziecka - tak łubiana przez Jezusa. Coś, co zawsze podkreślał: niewinność i szczerość, prostolinijność. "Bluźniercy" widzą chrześcijaństwo jako naukę dla bezbronnych dzieci i tych, którzy chcą i muszą być jak dzieci - dla "słabeuszy". Te porównania nie są wymowne i adekwatne. Przypatrzmy się dzieciom.

Często jest tak, że uważamy kogoś za nieprzyjaciela, bo robi to, czego my nie chcemy , bądź nie potrafimy zrobić. Taka zazdrość maskowana troską o zasady bądź ortodoksję ujawnia zawsze naszą słabość bądź nieudolność. Nasze dyletanctwo. Przypomina i uświadamia nam naszą stagnację i inercję w sprawach nie załatwionych na czas. Kiedy więc się głośno mówi o niesprawiedliwości bądź niemoralności można łatwo być uznanym za przeciwnika. Nie pomyśleli wówczas o tym, aby Go poprosić o pouczenie, a jest to właśnie cecha ucznia.
Jezus zdyskredytował jeszcze jeden błąd. Wspólnota nie może się angażować i jednoczyć jedynie w walce przeciwko komuś. Bo to może przerodzić się w Jednoczącą agresję". Można łatwo popaść w hołubienie i gloryfikację własnych przywilejów i doskonałości. Motłoch bardzo często pozbawia się instrumentu rozumu. Nie jest dobrze wtedy, gdy do zademonstrowania swojej lojalności, aby czuć, że coś się robi i żyje, potrzeba prawdziwego bądź wydumanego przeciwnika. Gdy Go nie ma, to się Go tworzy. Nie wolno także używać imienia Jezus do walki "przeciwko" komuś, ale "dla" kogoś bądź czegoś (walka to złe słowo). Jezus nigdy ich nie strofował za zbyt szerokie horyzonty, za nadmiar wyrozumiałości, za przesadne zaufanie. Nigdy! Zawsze za zbyt skrupulatne respektowanie zasad, małostkowość i za "nacjonalizm" wiary. Niezrozumienie ujawnia się zawsze przez odgradzanie się, tworzenie murów, przesadną powściągliwość, separatyzm i sztuczne oburzanie się, którego finałem są różnorakie ostracyzmy. Tak jak chwalebnym jest podanie uczniowi kubka wody, tak też należy zaakceptować odmowę podania mu fotela, nadskakiwania, ukłonów i pierwszych miejsc na podium świata. To oni - uczniowie byli "obcy" duchowi Chrystusa, a nie ten spotkany egzorcysta.
Chrystus ostrzega: uważajcie bo gorszycieli jest wielu. Nie można być tolerancyjnym wobec zła, należy takim być dla człowieka. Tych dwóch rzeczy nie można utożsamiać. Nie wolno wchodzić w kompromisy ze ziem, ale poszukiwać odrobiny i przejawów dobra. Ono musi być czyste i radykalne, wtedy jest afirmowane i potrzebne jak ręka, noga czy oko. Jest w Ewangelii kolor czarny i biały, nie ma szarego. Tak więc cała mądrość i szczęście chrześcijanina polega na tym, aby je odróżniać. Jeśli tej zdolności tu nie posiądziemy, to już nigdy potem. Piekło będzie nieustannym atakiem dobra i zrównanego z nim, choćby pod względem pozorów, zła. Nieustanne oszustwo. Autentyzm i nawet obiektywne zło nie gorszą. Tylko pozory, mistyfikacja i kamuflaż. Wróg i przyjaciel, świat i Chrystus - niekoniecznie trzeba szukać antagonizmów. Zapytajmy: co mają wspólnego?

27. Niedziela zwykła (Mk 10,2-16)
DO KOŃCA ŻYCIA
Sprawa rozjwodów jest tak aktualna, że wydaje się: wszystko na ten temat zostało powiedziane.
Mężczyzna nie stanowi pełni człowieczeństwa, choćby był pojmowany według rozumienia starożytnego wschodu jako pan życia i śmierci. Nie jest także jedynie dominującym w społeczno-religijnych prawach. Stąd tak potrzebna jest obecność Boga w małżeństwie. Bo wierność Jemu jest symptomem wierności wzajemnej i źródłem respektu. "Powiedz mi jak wierzysz, a powiem ci, czy jesteś wierny". Do powinności wynikających z prawa naturalnego Jezus dodał jeszcze coś nowego: zasady prawd religijnych: "Kto oddala żonę swoją..."; to samo dotyczy też kobiet. I kolejna podpowiedź nie sformułowana explicite, ona najczęściej przekonuje skłócone małżeństwa: "Pozwólcie dzieciom przychodzić do Mnie". Już nie obliczajcie, kto kogo skrzywdził, a kto powinien przeprosić. Pomyślcie o tych najmłodszych tworząc warunki dla nich do poznawania Chrystusa, do szczęścia, do pogodnej psychiki, do pełnego rozwoju ich miłości.
Wielu powątpiewa w istnienie prawdziwej miłości, w powodzenie jakiegokolwiek małżeństwa. "Byt", jakim jest doświadczana praktyka życiowa, "kształtuje naszą świadomość". Nauczanie Jezusa mówi o ludzkich możliwościach, dlatego jest tak aktualne. Utraciliśmy ideały, które były i są inspirujące. Trzeba je na nowo odszukać. Ciężko jest żyć, cierpieć i dorastać oraz ciężko jest umierać. Nie jest łatwiej kogoś kochać na miarę doświadczanych przeciwności. Chrystus jest z nami, jeśli tylko z Nim zwiążemy nasze myśli, pragnienia, rozterki i rozczarowania. Bo Jego miłość, przeciwnie do ludzkiej, nie ma granic. Małżeństwo to nie udział w przyjemnej zabawie, lecz jedność, którą trzeba tworzyć na każdym etapie życia i być w tym bardzo "uważnym". By pod koniec życia można było sobie uświadomić, że jesteśmy "towarzyszami wieczności".

28. Niedziela zwykła (Mk 10,17-30)
DOBRA TEGO ŚWIATA
Młodzieniec, który przyszedł dziś do Jezusa jest wiernym obrazem as samych: My też jesteśmy "piękni" i bogaci. Mamy "wiele do stracenia". Zwłaszcza jeśli idzie o rezygnację z czegoś, na rzecz "ubogich". Nasze życie jest tak misternie utkane i wszystko w nim jest poukładane. Wszystko w nim jest niezbędne, a na dodatek - zdobywane użym wysiłkiem. Dlaczego miałbym w nim cokolwiek zmieniać? Jesteśmy "piękni", bo udekorowani przez samych siebie komplementami o naszym idealizmie, o naszych obiektywnych ocenach ludzi. Jesteśmy piękni, bo prawie nieskazitelni. Musimy "asować" do tak definiowanego świata. Pytanie młodzieńca się powtarza: co mam jeszcze robić? Przecież chodzę do kościoła, daję czasani jałmużnę, od czasu do czasu spowiadam się, nikogo nie zabiłem, nie okradłem. Czy to nie wystarcza? Dlaczego zbawienie ma tak dużo kosztować? To miałby być prawie masochizm psychiczny i nie tylko?! ja chciałbym przejść przez życie w "ubraniu turysty". "Każdy jest kowalem swego losu". Z pomocą bywa różnie. Niejednokrotnie przekracza ona moje możliwości. Czy to jest aż godne potępienia? Każdy człowiek jest w pewnym sensie egoistą, jest indywiduum. Tak został stworzony i to musi zachowywać oraz go bronić. Takich jak ja są miliony, kto więc się zbawi? Czy nie można dostać się do nieba będąc "neutralnym"? Potrafię się opoiedzieć po stronie dobra.
Czy moje bogactwo, moje dobra są aż tak determinujące, że czynią mnie człowieka "niewyraźnego"? Chyba tylko wtedy, gdy roszczę sobie prawo do posiadania szczęścia w samotności. Tylko ten jest prawdziwie szczęśliwy, kto szczęście może przeżywać we wspólno-e. To moje "bogactwo" mi już daje niewiele szczęścia, ale dla kogoś drugiego może okazać się wybawieniem. Dodatkowo jeszcze podle jest być szczęśliwym samemu, bo życie zwrócone ku pieniądzom jest śmiercią. Z tego nie zawsze sobie sprawę zdaję. To nie odnosi się tylko do tych, u których występuje nadmiar tego ostatniego (pieniądza). Ale do tych wszystkich, którzy myślą, że szczęście jest kawałkiem tortu, który można zjeść w samotności egoizmu zamkniętego w czterech ścianach osobistego pragnienia. Im masz więcej, tym przede wszystkim masz więcej obowiązków, powinności.
"Komu więcej dano, od tego więcej wymagać będą" (Jezus). W tym znaczeniu trudniej (ale nie niemożliwym) jest osiągnąć niebo bogatym. Dla wielu bogactwo staje się balastem. Nie możemy ograniczać się do ewangelicznej konstatacji widzącej na twarzy młodzieńca zawód z powodu "podniesienia poprzeczki". Nie szukajmy sprytnych interpretacji, egzegetycznych niuansów, pozwalających nam na pewien czas zachować spokój. Bo te nasze próby nie są zdolne zneutralizować niepokojących słów Jezusa "Zaprawdę powiadam wam...". Inni widzieli w młodzieńcu kogoś, kto nie musiał użerać się z ludźmi, wszystko mógł sobie kupić, byl daleki od "prawdziwego życia". To jego zapytanie było kolejnym zaplanowanym doświadczeniem, grymasem bogatego "dzieciaka". My inaczej, nie możemy tak dowolnie, a może i grymaśnie pytać Jezusa: "Co jeszcze? " Naszą uwagę zajmuje zmaganie się z życiem. Tu się musimy koncentrować i to nas pochłania, aby żyć godnie, a przy tym nikogo nie krzywdzić. Okazuje się, że jest to połowa drogi.
Po raz kolejny została zarysowana droga doskonałości chrześcijańskiej. "Idź, sprzedaj wszystko...". Już nie ma wątpliwości, co liczy się najbardziej w oczach Boga. Otwarcie na drugiego człowieka poprzedzone dobrowolną rezygnacją, wyrzeczeniem. Nikt nie mówi tutaj o ofierze życia, tylko o takiej do jakiej zdolny jest każdy,bez wyjątku. Do pozbycia się zbędnego obciążenia, które opóźnia nam "marsz" do nieba i nie jest pożyteczne dla innych. Chodzi o nadanie rzeczom nowej wartości i wymiaru. O zdobycie nieba na sposób "gwaltowników". Nasza dotychczasowa postawa była tylko przymierzaniem się, próbą sił. Można żyć w ciągłej niepewności i do końca ziemskiego życia pozostać wiecznie rozczarowanym. Można też inaczej.
Nie możemy potępiać, a nawet negować postawy tego młodzieńca, bo byłaby to negacja samych siebie. Tym razem nie silmy się na sądy i oceny. Ewentualnie weryfikacja swoich zachowań z kontestacją tych złych. Bo to jest tylko ilustracja, objawienie prawdy o niebie, o zasadach udziału w tej prawdzie. Jest to nauka o nadziei, o ludzkich możliwościach. A pozbycie się przynajmniej częściowe dóbr nie jest zawinięciem do cichej i spokojnej przystani, ale jest początkiem drogi za Jezusem: "Potem przyjdź i chodź za mną". Pierwszy dobry, "heroiczny" czyn pociąga za sobą całą lawinę. Dobro tak jak i zło jest "zaraźliwe". Św. Piotr powie: "Krzyż na tym świecie, zmartwychwstanie na tamtym". Wątpliwe jest to, aby Chrystus zaproponował mu coś niemożliwego. Tylko nihiliści i wygodni "stagnaci" tak postrzegają Ewangelię. A jeśli ktoś zapyta o nagrodę, odpowiemy: "Stokroć więcej otrzyma".

29. Niedziela zwykła (Mk 10,35-45)
O CO MAMY PROSIĆ?
W nas też jest skłonność do formułowania tendencyjnych, coś sugerujących i retorycznych pytań o nasze miejsce w "niebieskiej przyszłości . Jest to zrozumiałe. I tak jak apostołowie nie zdajemy sobie do końca sprawy z tego, co jest przedmiotem naszej troski, będącej w zasadzie uzurpacją. To pytanie uzasadnia porównywanie siebie z wybitnie negatywnymi postaciami jakie znamy z historii. Bóg będzie miał "ciężki orzech do zgryzienia". Tego nie da się w żaden sposób pogodzić z naszym pojęciem sprawiedliwości, a zwłaszcza z prawdą o nieskończonym miłosierdziu Bożym?! I jak zrozumieć Jego radość z jednego nawróconego grzesznika? Oczywiście nie można być zazdrosnym o Jego miłość. "Czy na to złym okiem patrzysz, że jestem dobry? ".
Ale ci uczniowie mieli inny dylemat. Wypływał on faktycznie z nieświadomości. Podeszli do Jezusa dyskretnie i wypowiedzieli swe pragnienia. Chodziło o to, aby inni apostołowie nie wyprzedzili ich. Przebiegłość, która razi. Przykład ludzkiej małości, która skrzętnie pilnuje swoich zysków. Tą małością charakteryzowali się też apostołowie. Mogliśmy się czegoś innego spodziewać. Dopiero rzeczywistość krzyża zmieni to. W pierwszym przejawie uzurpowali oni sobie prawo do jakichś prerogatyw i godności. Powiemy: to było uzasadnione. Bo byli bliscy Jezusowi. A wysuwane roszczenia pod adresem "Sługi" świadczyło o ich spoufaleniu z Mistrzem. "Zbytnia bliskość łamie granice szacunku. Zbytnio wyzwala". Chcieli dzielić z Nim chwałę, ale nie cierpienie i poniżenie. Wyalienowali się ze współudziału w męce. Po prostu uciekli. A jeden nawet powiedział zdecydowane "nie", zdradził. To jest to, co nam grozi, kiedy zbyt przyzwyczaimy się do Jego miłosierdzia, obecności w Eucharystii, w sakramentach. "Konsumujemy" Boga bez cienia refleksji i odrobiny wdzięczności. Pretensji nie będziemy rościli, ale nie będziemy doceniali tego dobra, które nas spotyka. Oni byli nieświadomi tego, że do tych godności dochodzi się tylko przez przeżycie utrapień na wzór Jezusa. Jakże byli naiwni - to nas zastanawia.
On - Bóg wielokrotnie prosił człowieka. Przyniósł nam zbawienie wchodząc do "obozu koncentracyjnego" jakim był świat, aby zapłacić okup za nas. Przy tym nie wahał się prosić. Najpierw przed swoim urodzeniem Matkę o "tak". Jana Chrzciciela o chrzest. Piotra i innych, by poszli za Nim. Prosi Samarytankę o wodę. Prosi o miejsce przy stole w domu Lewiego. Potem uczniów o osiołka. O izbę dla spożycia Paschy. Apostołów w ogrodzie czuwania. Również Jego krzyk "pragnę" jest prośbą. Po Zmartwychwstaniu uczniów o pożywienie. To Jego "kielich". Skoro On to czynił?! Jego "chrzest" to nie była nie walka, jakby się chciało rozumieć, ale dobrowolne przyjęcie, boska spolegliwość. Ale ta dobrowolność była zarezerwowana tylko dla Jezusa. Skąd to mielI wiedzieć? To drugie co ich tłumaczy.
Rozumiem także oburzenie pozostałych Dziesięciu. To nie była zazdrość, ale pretensje o to, że niewiele zrozumieli z tego, co im dotychczas powiedział. Stracili czas! Czyż nie są oni naszymi kiepskimi "rerczentantami"? My także niedalecy jesteśmy od tego, aby się zapytać ezusa: jak się można stać najgodniejszym w Twoich oczach? Nie troszczymy się o to, jak inni będą się czuli w naszej obecności. A On rzuci kolejny paradoks Ewangelii, powie: "służba". Jeśli nawet wiemy, że toby była niedorzeczność to występuje w nas takie pragnienie, by być ponad mi, którzy są naszym wyrzutem lub robią to, czego my nie chcemy lub ic umiemy robić. W ten sposób ukrywamy naszą niemoc albo dyletanctwo. Przemówienia jakie formułował pod adresem np. faryzeuszów były raczej oskarżeniami kierowanymi do nas. Bo jeśli wiara ma być wróceniem całej egzystencji ku Bogu (można znaleźć lepsze określeni) to trzeba się zapytać: czy potrafimy znosić Boże wymagania np. zględem naszych bliźnich, ich akceptować, a nawet się wobec nich uniżać, aby wtedy, gdy zostaniemy wyniesieni na wyżyny Boga nie dosać zawrotu głowy. Tak - Bóg stawia przed nami godności, o które m chodzi, ale przed tym stawia na naszej drodze człowieka. Niełatwo w życiu stosować Ewangelię, a ambicja synów Zebedeuszowych zostaje ciągle żywa. Królestwo Niebieskie nie będzie zwykłą grzecznością, do której wchodzi się poszukując stanowisk. Tu stanowisko będzie oznaczać służbę i ona będzie uważana za wyniesienie. Nie odzi o wywyższenie, lecz o służebne uniżenie. Jezus więc swoją powściągliwością okazał troskę o ich los. Dziwne? Przecież wszyscy wiemy i z tym się zgadzamy, że władza zmienia człowieka (przeważnie na gorsze). A oni poniekąd właśnie o to zabiegali i o tym myśleli.
Nie możemy żyć w złudnym przeświadczeniu, że możemy przyjąć ga pomijając człowieka. Tak zbaczamy z drogi albo idziemy w niewłaściwym kierunku. Bo gdy się nie zaakceptuje człowieka, życie religijne staje się tragiczną iluzją, mistyfikacją albo nawet farsą. Człowiek zarodkiem niepokoju w żywej tkance mojej egzystencji, drąży, rani, nawet kaleczy. Jednak nie czuję się na siłach, aby dokonywać jakichś bolesnych przeszczepów w sercu, by przejrzeć na nowo moją skalę wartości. gdzie znajduje się poczesne miejsce dla mnie i mnie godne. To jest "kielich".

30. Niedziela zwykła (Mk 10,46-52)
ABYM PRZEJRZAŁ
Nikt z ludzi zdrowych nie jest w stanie dokonać doskonalej empatii, wczuć się dokładnie w położenie człowieka ociemniałego. Do wszystkich również nie przemawia fakt, że od tego braku fizycznego jest jeszcze coś gorszego - ślepota duchowa. Ona nie przeszkadza nam widzieć swoich bliskich, uśmiechu swojego ukochanego dziecka, ani dostrzegać piękna gór i morza, wiosny i zachodów słońca. Pewna kobieta niewidoma powiedziała: "W moim nieszczęściu tylko dwóch rzeczy żałuję, że nie widzę oczu mojej matki i gwiazd na niebie". Czasami, przy odpowiedniej stymulacji, ociemnienie duchowe potrafi wyakcentować złe i grzesznie pożądane sprawy. Nie możemy dziwić się Bartymeuszowi, że gdy nastąpiła sytuacja rokująca nadzieję na poprawę jego stanu, wołał głośno. Krzyk bezsilności ludzkiej w postaci pustki modlitewnej, inercji sakramentalnej, bezładu moralnego czasami razi i denerwuje tych, którzy myślą, że wszystko potrafią i mogą. Mówią: ciszej, nie wypada! Zauważmy to, że ślepota fizyczna jest tylko obrazem tej drugiej, o wiele dalej wykraczającej swymi konsekwencjami. Wśród takich "niewidomych" jest wiele kategorii ludzi. Są tacy, których nie niepokoi ich niedoskonałość. Niektórzy nawet się tym chlubią, że są otoczeni ciemnością ducha i żebraczymi grosikami szczęścia. Są też im diametralnie przeciwni. Podobne kwalifikacje występują między "widzącymi" - idącymi za Jezusem. Nie troszczą się o to,czy ci, którzy są obok drogi Jezusa zobaczą Go w ogóle. Czy pozostaną w duchowym nieszczęściu, czy też ich zawołają i powiedzą: wstań woła cię!
Zajęty dotąd żebraniem Bartymeusz zaczyna krzyczeć. Oczami duszy ujrzał zbliżającą się do niego nadzieję - Jezusa. On Go uzdrawia. Pierwszą twarzą jaką ujrzał była twarz Jezusa. Któż mógłby to opisać? Szczęśliwe oczy Bartymeusza widziały Jezusa. Dialog między nimi był krótki, ale jaki w nim głęboki sens religijny. "Co mam zrobić dla ciebie? - Rabbuni, abym przejrzał". Na pewno o tym nie myślał i nie marzył, ale zobaczył Boga: "Kto mnie widzi, widzi także Ojca". I szczęśliwi ci, którzy potrafią dostrzegać teraz obecność Jezusa. Widzą Boga. To jest ich cud. Cud uzdrowienia.
I jeszcze raz wiara jest tym, co uzdrawia. Istnieją dwie postawy zdolne rozbudzić moc cudotwórczą Jezusa: wiara i determinacja proszącego. Taka twarz pałająca wiarą jest czymś, czemu Jezus nie mógł się nigdy oprzeć. "O niewiasto wielka jest twoja wiara" i "Niech ci się stanie, jak chcesz" oraz: "Tak wielkiej wiary nie znalazłem w całym Izraelu".
Drugi powód to nieszczęście. Spotykając się z nim czuje się jakby "zmuszony" zaradzić mu. Czasami wystarczyła sama boleść. Np. łzy matki, zgasłe oczy, wyniszczone ciało. Nie "może" znieść widoku cierpienia: "zdjęty litością". I ci, którzy chcą widzieć w cudach niezwykłości, nadzwyczajności, i których życie religijne rozwija się pod znakiem wyjątkowości, a może nawet ekscentryczności niech popatrzą na nie bardziej zwyczajnie. Wiara, której decydującym składnikiem jest Duch Święty, jest "sprawcą" cudów. To Duch daje nam "światłe oczy dla serca , którymi odtąd postrzegamy świat o wiele wspanialszy, z permanentną i uzdrawiającą obecnością Boga. To Duch pozwala nam wniknąć w głąb tajemnic Boga, dotąd nieodgadnionych i niepojętych (mamy analogie, których inspiratorem jest Duch Święty) i tajemnic Kościoła. On rozświetla wszelkie mroki i wątpliwości naszego życia i nikt nie rzuca tyle światła przez uzdolnienie wiary. Nadaje On sens naszym wysiłkom i pracy niezależnie od doczesnych ich wyników. Miłość i jej dzieła ! iwać będą wiecznie i zostaną uwieńczone w odnowionym świecie. Stąd tak bardzo gloryfikowana przez benedyktynów zasada: "Ora et labora". Dotąd Jezus osłaniał się "tajemnicą mesjańską", odcinając się od nacjonalistycznych interpretacji swojego posłannictwa. Dopiero wtedy, dy utożsamił siebie ze Sługą Bożym, rozproszył wszelkie wątpliwości błędy. Odtąd takim był i takim chce być poszukiwany przez ludzi. Tu, Jerychu, pozwala się nazwać Synem Dawida. Po raz pierwszy też po Zdrowieniu nie nakazuje milczenia. Pozwala uzdrowionemu iść za sobą. Odtąd chrześcijaninem będzie ten, kto Go potrafi ujrzeć oczami wiary. Cuda są tylko akcydentaliami. Dopiero przyjęcie Go jako Ukrzyżowanego otworzy dostęp do Niego. Przyjęcie Go z tym "drugim plani", pomoże dostrzec ten pierwszy "cudosprawczy". Fascynacja może być tylko konsekwencją akceptacji "normalności" Jezusa. Bo ona jest najbardziej intrygująca. Bartymeusz zrozumiał, że jedynie pełne nadziei zwrócenie się do Jezusa warunkuje uzdrowienie. A ty, właściwie siebie oceniając, powiedz, do grona których należysz? Do tych, którzy mówwią: wstań woła cię, czy do tych, którzy wskazują mylną drogę "niewidomym".

31. Niedziela zwykła (Mk 12,28b-34)
BÓG NADE WSZYSTKO
"Bóg jest Miłością" i "Ja jestem w Ojcu, a Ojciec we Mnie". To wystarczy. Oni musieli to słyszeć niejednokrotnie z Jego ust. Pytanie sformułowane dzisiaj przeczy temu albo świadczy o wielkim podstępie lub indolencji. Jezus, który swoje nauczanie oparł na tym zagadnieniu, nie mógł inaczej odpowiedzieć. To słowo zawiera i streszcza całą Ewangelię. Jeszcze pierwszą część wypowiedzi Jezusa, pierwszą część przykazania jesteśmy skłonni zaakceptować, bo ona jest trudna do zinterpretowania, o tyle z drugą są pewne kłopoty. Bóg nie krzyknie: "To jawna niesprawiedliwość", "To nieludzkie, krzywda" - dlatego nad tym przechodzimy do porządku dziennego. Ewentualnie ograniczamy się do stawiania pytań o miejsce i ilość zła na świecie. A dzieje się niestety tak, że ono się panoszy i rozszerza, dlatego, iż złu przeciwstawiamy taką samą "kategorię dobra". Dobro w formie inaczej definiowanego zła. Zgorszeniu - ucieczkę, apatię, milczenie; zbrodni - konieczne, pożądane odebranie życia ("morderstwo uszczęśliwiające"!); ustępstwom na rzecz zła - pożyteczne kompromisy; jawnemu złu - odrazę i potępienie, dystans. A nie przeciwstawiamy miłości.
Dla człowieka tworzącego autentyczną wspólnotę dzięki miłości, bliźni nie stanowi formy podlegającej racjonalnemu oglądowi i ocenom, naszym kategoriom i miarom, ale jest rzeczywistością indywidualną będącą nośnikiem Boskiego Logosu i Miłości samego Boga. Kto więc prawdziwie kocha ma zmysły wyostrzone do nadzwyczajnej zdolności przenikania wszystkiego, aby we wszystkim widzieć obecność samego Boga. Ten człowiek nie potrafi potępiać, bo wie, że Jemu zostało wiele wybaczone i nie osądza, nie rzuca pierwszy kamieniem, bo mógłby trafić w siebie. Jego miłości nie jest w stanie powstrzymać złośliwość, brzydota, grzechy. Ma Boską skalę wartości. Ona wywołuje cuda sięgając w głąb. Pod warstwę miernoty i oszustwa. Przedziera się przez ciemny tunel niegodziwości, by odnaleźć coś "nietkniętego" - "Obraz Boga". Odkrywa to, czego inni nie dostrzegli. Nie poddaje się zniechęcającej nędzy i nie kieruje się miarą ludzi "małych", miernych, podstępnych i złych, ale wobec wszystkich stosuje linię postępowania wybitnie ewangeliczną, staje po stronie słabych, skrzywdzonych, nie rokujących nadziei. Nigdy nie mówi: "bezpowrotnie stracony", "z niego już nic nie będzie". Daje im to czego oni nigdy nie zaznali - odrobinę miłości i zrozumienia. A rzucając wyzwanie złu wie, że to nie oznacza szafowania ekskomuniką, wyklinania, potępiania ani tworzenia enklawy bezpiecznego separatyzmu oraz wznoszenia murów totalnej negacji. Miłość oczyszcza nasze spojrzenie, czyniąc je przenikliwym, zadając kłam sloganowi o "ślepocie miłości". Ślepa może być co najwyżej chwilowa fascynacja i zauroczenie. Miłość dostrzega światło tam, gdzie panuje ciemność, piękno i bogactwo tam, gdzie inni widzą brzydotę i błoto.
To wszystko, to jest pogram życiowy chrześcijanina. To są nasze wytyczne. Sięgać spojrzeniem wiary "w głąb", pod warstwę zła, aż do odkopania niespodziewanych bogactw. Ktoś powiedział: "Doświadczenie wykazało mi, ale zbyt późno, iż nie można zrozumieć żywej istoty wyliczając tylko jej wady, ale przeciwnie, trzeba dostrzegać to, co zachowała nietkniętego, czystego, co pozostało w niej z dzieciństwa, choćby głęboko ukryte." W skąpcu, w prostytutce i pijaku jest dusza nieśmiertelna, która oddycha świętością, uśpiona za dnia oddaje siegjocnej adoracji Wielkiego Nieznanego. Miłość chrześcijańska dociera ponad "odorem" innych, ponad wadami i grzechami do "sanktuarium wnętrza", gdzie nic poza oczyma wiary i miłości nie dociera. W człowieku najbardziej odrażającym ukryty jest zakątek niewinności, dostępny wyłącznie dla podobnej mu niewinności.
Reasumując: należy przyjąć rolę lustra. To jest nasz chrześcijański imperatyw. Odwróćmy ten Kanta: o istnieniu w człowieku pierwiastka Bożego, którego w żaden sposób nie można pominąć zlekceważeniem, obrazą, przekonuje mnie o tym powołanie człowieka, jego nie tylko duchowa doskonałość i wyższość, ale także posłannictwo Jezusa, który rzy szedł tu, na ziemię odebrać swoją cząstkę umieszczoną w człowieli, a zbezczeszczoną przez szatana. Jego męka i śmierć odkupieńcza, tym wszystkim słowem i czynem mówił Jezus. To nam dzisiaj przypomniał.

32. Niedziela zwykła (Mk 12,41-44) WDOWI GROSZ
Tak, jak Ewangelia o pierwszym, największym przykazaniu, streszcza nasze powinności względem bliźnich, tak dzisiejsza mówi o naszej właściwej postawie wobec Boga. Nasza "łaskawość" nie może być jałmużną dla Boga (to bardzo nieładne określenie!), ale dawaniem tego, co stanowi moje "być", a nie "mieć". Więc nie pytaj: ile komunii w twoim życiu zapewni ci zbawienie, ile "odstanych" mszy, ile heroicznych przebaczeń, ile spowiedzi, ale ja zapytam cię o intencję. Czy aby czasami Bogu dawałeś to, czego ci zbywało? A często były to "drobne grosiki", nawet nie grosze. Przecież nasze gesty i dary czynione Bogu (chyba bez wielkiego wysiłku), nie licują w ogóle z Boskim majestatem, choćbyśmy nie wiem jak się starali. To, co ofiarowałeś, dla ciebie nie było żadną stratą i tym mogłeś popisać się przed ludźmi. Czym albo za co, chciałeś sobie kupić wstęp do nieba? Dla Boga nie istnieją żadne miary wielkości czy ilości. Wszystkie nasze dary to naprawdę dla Boga "grosiki". A Jego sposób rachuby może cię przerażać jak wszystkich, którzy w świątyni urządzili pokazową kwestę. Co by było, gdyby dookoła były same wdowy? To dla nich byłaby potwarz. Bo po tym braku rozliczeń, rachunków, poznaje się prawdziwą miłość. Wdowa nie zastanawiała się na co i czy w ogóle przydadzą się jej grosze, bo czymże one były w stosunku do banknotów bogatych, które mogły służyć do przekupstwa zdrajcy. A już za niedługo tak się stanie! Nawet gdyby jej grosze brały w tym udział, to wyrzuty sumienia będą minimalne. Przeciwnie do tych bogatych. Bo Miłość tak, jak ta wdowa żyje Bogiem i Nim oddycha.
Jezus jest dzisiaj prawdziwie "skrupulatny". Bardzo uważnie się przygląda każdemu, tak że widzi duszę człowieka (dzisiaj wdowy). Kiedy indziej tak dostrzeże duszę Natanaela i duszę Zacheusza, w końcu także duszę opuszczonego przez przyjaciół Judasza. Jezus tak był nam podobny, to jest dla nas powód do dumy, ale pod kilkoma względami był inny. Uważniejszy od nas, jeśli idzie o zwracanie uwagi na drugiego. Prosty bez wysilania się, wrażliwy na wszystko, co ludzkie, skłonny do wzruszeń, do zachwytu itd. Na bok odrzuca pozory, zatrzymuje się przy sercu. Nie łudź się, że zwiodą Go długie,próżne modlitwy obłudnika ani brzęczące grosiki pyszałków. "I tak możesz nie zdążyć". Liczy się tylko intencja serca. Prawdziwie wielką ofiarą jest danie Mu części siebie, swoich pragnień i hermetycznie zamkniętych, czasowo ograniczonych dążności. Części twoich zmagań. To,co stanowi twoje "utrzymanie".
O wielkości twojej ofiary stanowi to, co ty sobie zatrzymujesz, chcesz dla siebie zachować. Im masz więcej, tym jesteś przed Bogiem uboższy. Co chciałbyś "ukryć" przed Nim? Im człowiek czyni to częściej, tym się bardziej gubi, bo ma zbyt "wiele majętności", one Go przerastają. Im więcej chowasz dla siebie, tym mniej dajesz Bogu. Bóg tobie się przygląda i czasami każe ci odejść, umrzeć. Możesz odejść uboższy, ale szczęśliwszy, spokojniejszy, z ładem w duszy. Taka jest zgubna rola "mamony", że ona przesuwa akcent. Człowiek traci "równowagę", upada. Z pozycji "przy parterze" trudno jest widzieć szersze horyzonty. Pojawia się smutek, brak entuzjazmu i radości. Człowiek zgubiony i osamotniony popełnia błędy. Czyni wiele grzechów.
Czy na podstawie dzisiejszej Ewangelii można stworzyć jakiś portret wdów występujących na Jej kartach? Wdowa Anna, nie opuszczała świątyni "w dzień i w nocy" (Łk 2,37). Łzy matki, która była wdową wzruszyły Jezusa tak, że wskrzesił jej syna. Dzisiejsza uboga wdowa była zaangażowana w to, co robiła. Takie zaangażowanie czyni prawdziwym nasze działanie, a nasze wysiłki sensownymi i autentycznymi. Dzisiejsza wdowa jest obrazem i przedstawicielem tych wszystkich, którzy są totalnie ogołoceni (przeważnie). Oni znajdują upodobanie u Boga. Nie mają żadnych powinności ani zobowiązań. Są "panami" swojej majętności i są prawdziwie wolni, zdolni do wielkich czynów lub gestów, jak ten dzisiejszy. Powiemy, że ktoś, kto tak postępuje nie jest obłudnikiem. I w końcu ta, która jest chyba najbardziej strapioną - Maryja jest jej tak podobną. Nie wiemy jak straciła męża (Opiekuna); o Synu możęmy dużo powiedzieć. Stała sama pod krzyżem. Wszystkie one dają świadectwo swej wierności drogiemu wspomnieniu wspólnie rzeżytych chwil, świadome, że dzięki tej wierności znalazły szczęście większe, gorętsze niż to, jakiego musiały się wyrzec. Wdowy to osoby ogołocone przez życie, dlatego mogą bezgranicznie oddać się sprawom ożym. Nie mają już żadnych powiązań i zależności. Takim musi być zlowiek w służbie Boga. Życiowo ogołocony.

33. Niedziela zwykła (Mk 13,24-32)
PRZEMIJANIE
Według religijnych wyobrażeń starożytnych Azteków ludzkość zaginie w ogniu. Według współczesnej wiedzy - na skutek stopniowego wychłodzenia wszechświata. Piec i lodówka. Mamy jeszcze cały arsenał bomb atomowych, neutronowych. Jezus dzisiaj mówi, że ten koniec nie będzie dziełem wyimaginowanych bóstw ani wynikiem ślepo działających praw fizyki, ale będzie to suwerenna decyzja Boga. I tylko On o tym wie! Jego przyjście będzie nagłe i niespodziewane, ale nie może być dla nas zaskoczeniem. Jego przyjście będzie czymś oczywistym i nie pytajmy się wtedy: "Co się dzieje?!" - nikt nam nie odpowie i nie będzie na to czasu. Będzie za późno. Jedno jest pewne: to nastąpi niechybnie. "Moje słowa nie przeminą". Nie bądźmy infantylni i nie starajmy się wyliczyć, czy to jeszcze długo? Czy to jest tuż - tuż? Boga kategorie liczenia czasu są diametralnie inne od naszych. "Tysiąc lat w oczach Boga jest jak....". Mamy o tym napisane wyraźnie.
Przyjmując sens tych wydarzeń, poszczególnych obrazów nie powinniśmy próbować uporządkować ich w jakiś przejrzysty i klarowny system, w którym moglibyśmy z dużym prawdopodobieństwem przewidywać wypadki. Rozumieć dosłownie tę scenerię byłoby fałszowaniem jej znaczenia. Ważna jest tu stała świadomość, nieustanna gotowość na możliwość przyjęcia pewnych faktów, "napięcie eschatologiczne". Słowa Jezusa są bardziej nieprzemijające niż nasza rzeczywistość, nasz świat. Opisywane wizje apokaliptyczne to niekoniecznie szczególnie groźne momenty historii, czy jakieś totalne katastrofy, ale stan świata jako takiego, który będzie wskazywał na jego nieuchronny koniec. Tylko tego możemy się doszukiwać. Symboliczne może być także interpretowanie kosmicznych kataklizmów. To symbol triumfalnego przejścia Syna Człowieczego. Bo koniec świata ma być nie tyle katastrofą, ile zwycięstwem Boga, które stanie się też naszym udziałem. Ta katastrofa przełożona na nasz język, to wyczerpywanie się sił witalnych i "bałagan" w dziedzinie wartości oraz wytycznych. Indyferentyzm celów i środków. Pomieszanie priorytetów. Zastanowienie nasze mogą wywołać słowa: "po wielkim ucisku". O jaki ucisk tu może chodzić? Ataki na wiarę czy na nas? Naprawdę, nie spoglądajmy na słońce i księżyc.
I nie łudźmy się. Ta wizja została wypowiedziana jako zapowiedź końca Jerozolimy w roku 70. Ale ona jest tylko symbolem. Dotyczy nas. Kto nie potrafi odczytywać znaków czasu, sensu wydarzeń, nie podejmuje wysiłków w rozwiązywanie problemów swego czasu, może być uznany za "falsyfikat", za "marionetkę", za kogoś kto udaje "świętego", a nie umie lub nie chce być człowiekiem. Kiedyś w przyszłości "adwokat diabła" będzie musiał być bardziej dociekliwy, bo będzie musiał postawić pytanie: czy wiara człowieka była faktycznie tak heroiczna, aby dać mu łaskę zrozumienia swego czasu i ludzi Go otaczających? I czy podejmował określone wybory, takie, jakich po nim się spodziewano? I nie należy uważać, że doczesne zaangażowanie odwraca uwagę chrześcijanina od spraw wyłącznie Królestwa. Nawet ktoś pragmatycznie myślący nie jest jednostronnie zaabsorbowany. Już niejednokrotnie w historii przekonaliśmy się, że właśnie spadek tego napięcia eschatologicznego doprowadzał do zanniedbywania obowiązków wypływających z doczesności (tesaloniczanie). Tak było w ich przypadku.
Bo tym, co fałszuje i zniekształca teraźniejszość jest pogmatwana izja chrześcijańskiej eschatologii lub zabarwiona licznymi infantylimami. A gdyby ktoś zapytał: jaki jest związek ze zburzeniem Jerozoimy? Drzewo figowe jest tego ilustracją. A użyta przez Jezusa analogia sprawdziła się w całej rozciągłości. Obserwując drzewo figowe nioskujemy o zbliżającym się lecie. Tak też jest z bolesnymi zniewagami, poniżeniami, przeżywanymi przez chrześcijan. One zwiastują godzinę końca. Ta analogia mówi wszystko. Bacznie przyglądajmy się drzewu figowemu" naszej teraźniejszości. Czy tak trudno jest zauważyć "zielone liście"? "Tamten świat" nie będzie całkowicie odłączony od tego. "Zbawienie, Królestwo Boże, nie unoszą się nad światem, ale ią rzeczywiście wewnątrz, przygotowują się wewnątrz świata", w ten sposób dla chrześcijanina dzień po dniu kryje w sobie głębię eschatologiczną, która nie jest ucieczką poza czas, ale jest konkretnym istnieniem, wiarą w Chrystusa, który wszedł w naszą historię, a dziś mówi nam tak apokaliptycznie o naszej wierności wydarzeniom, która jest wiernością Jemu samemu. Naszą przyszłością i przeznaczeniem nie są kataklizmy i totalna zagłada, ale przyszłością jest Chrystus Zwycięski.
Jeśli chodzi o to kiedy to nastąpi? Praktycznie świat przestaje dla nas istnieć w chwili śmierci, ale czeka nas jeszcze zmartwychwstanie wydarzenia, albo ku życiu, albo ku potępieniu. Dla tych, którzy umiłowali Jego przyjście będzie to dzień chwały, a nie zagłady! Oby jak najmniej nas tego doświadczyło. Do właściwego zrozumienia dzisiejszej Ewangelii o "końcu" potrzebny jest zmysł wiary. Sama przebiegłość i spryt egzegetyczny oraz wyobraźnia literacka nie wystarczą. Powszechnego ani indywidualnego końca świata nie odsuniemy, ale możemy pozbyć się lęku. Do tego dnia zbliża mnie nie lęk jako straszak, ale nadzieja.

Wszystkich Świętych (Mt 5, 1-12a)
ŚWIĘCI BEZ AUREOLI
"Życie - to częste rozstawanie się; umrzeć - to spotkać się na zawsze. Dla tych, którzy żyli głębią miłości, śmierć jest uświęceniem, a nie upadkiem" (Setillanges).
Boskie jest pochodzenie twojej duszy, wobec tego traktuj ją po bożemu, tak jak Chrystus traktował ludzkie dusze. Ceń ją tak, jak On cenił. Dzisiejsza uroczystość to nie "święto zmarłych" jak się często mówi, chociaż obierając za punkt widzenia pewien przedmiot formalny możemy się koncentrować na zagadnieniu śmierci. Jest ono w tym wypadku kluczowe i wymowne. Dla nas, chrześcijan pojęcia jaljjm się posługujemy nie są ważne, ale treści jakie za nimi się kryją. Bo jeżeli za tą granicą, która miast nas łączyć ze społecznością Świętych, nas odgradza, nic nie ma, wszystko się kończy i unicestwia, to po co ta pamięć? To zainteresowanie zaświatami. Ta ciągła tęsknota za poznaniem tego niewiadomego. Nieodparta chęć przełamania tej bariery. Często intuicja społeczna jest nieomylna. Dlaczego więc odrywamy się od rzeczywistości empirycznej, zmysłowej, dotykalnej? To by była jakaś nielogiczność, jakiś absurd! Chrześcijańska, nie wizja, ale rzeczywistość jest inna. Nie ma tu granicy i rozdziału między żywymi i umarłymi. Jest jedna wielka rodzina dzieci Bożych, tych którzy są dalej i tych ku temu zmierzających. To co nas łączy, to Bóg - Jezus i nasze wspólne pragnienie.
Dlatego choć zasadniczo nastrój dnia jest radosny, nie gasi go starodawna tradycja odwiedzania cmentarzy. Bo tam dopiero dociera do nas lepiej prawda, że jesteśmy razem. Tym, co nas także łączy jest tajemnica śmierci. Stajemy tam wobec olśniewającego faktu, że skoro raz zaistnieliśmy, to nie będzie momentu, kiedy nas nie będzie. To by było niezrozumiałe i kłócące się nawet z ludzką logiką. Chcemy, pragniemy cudów, gdy wieczne trwanie jest nam dane - jakże trudno to przyjąć. Kiedy ięc stajemy nad grobami naszych bliskich - nie stajemy wobec nieszczęścia, lecz wobec przeznaczenia tego, co ziemskie. Tego, co trzeba ucić pod nogi, w otchłań wszechogarniającej ziemi, grobu, a dać się nieść duchowi, który przez ciało jest tylko ograniczany. Do ziemi powinno wrócić to, co z ziemi wyszło. My jesteśmy zawieszeni między niebem a ziemią, bo w perspektywie mamy to, co nad nami - niebo.
Samo pojęcie "świętości" nie należy współcześnie do zbyt popularnych i kojarzy się z bezwzględną uległością wszystkiemu i wszystkim, pozbawieiem własnego zdania i inicjatywy, wyobcowaniem ze świata wartości z nim związanych. Zeszło to słowo na margines życia i stało się synonimem dewocji. W ten sposób zostało skrzywdzone. Dzisiaj trzeba je zrehabilitować, przywrócić Jemu prawdziwe i autentyczne, humanistyczne treści. Bo być świętym, to nie znaczy być naiwnym czy wrogiem tego, co ziemskie. Przeciwnie! Być świętym nie znaczy być z dala od ludzi i pogardzać tymi, którzy w naszym mniemaniu są od nas gorsi. Przeciwnie! Wkraczać w ich życie poprzez miłość, dobro. Nikt nie zbawi się na pustyni, do tego potrzeba drugiego człowieka. Zrozumieli to ci, których dzisiaj wspominamy. Dla nas oni są pomocą przy przejściu przez czeluść i pustkę grobu; są wsparciem i światłem (nie światłem lampionu!). Być świętym to być mocnym do tego stopnia, aby przeciwstawić się sobie. Nie być bezwolnym i innym ulegającym. To przychodzi trudniej, niż zdobywanie miast i wygrywanie wojen.
Rozumienie świętości uległo ewolucji. Jej modele lansowane w historii są dla nas być może nie zrozumiałe. Jedno jest ciągle aktualne: miłość Boga i człowieka w różnym stopniu uświadomiona i praktykowana. Nad grobem bliskich nie składajmy im hołdu, ani pamięci, bo to nic nie znaczy i nic nie daje. Zastanówmy się, ile jesteśmy dłużni tym, co odeszli za ich życie Błogosławieństwami i miłością, która stała się naszym udziałem. I jeśli stawiasz na ich grobie światło, to nie za to, że winieneś im pamięć, ale za to, że być może dzięki nim dojrzeliśmy wieczne światło - Chrystusa. A jeśli oni tu na ziemi byli światłem dla innych, teraz spotka ich Chrystus. Jeśli odeszli w ciemnościach grzechu, to chociażbyś postawił na ich grobie tysiąc świeczek - nie dostrzegą przechodzącego Jezusa. Jeśli odeszli z tego świata ubodzy w czyny miłości to niepotrzebne są twoje wydatki. Próżny twój trud i daremne ich oczekiwanie. Jedynym czynem jakim dostaniesz się poza grób, aż do granic nieskończoności -jest modlitwa. Nie udawaj więc żalu i smutku, fałszywej, obłudnej zadumy, bo to ani tobie, ani im nie pomoże. Nieśmiertelność, do której w tym dniu czujesz jakiś tajemniczy zew, stanie się twoim udziałem, jeśli z tego świata zabierzesz bukiet dobrych uczynków i światło miłości. I nic więcej? Absolutnie - Nic!

Króla Wszechświata (J 18,33b-37)
KRÓLESTWO BOŻE
Miłość Chrystusa i wiara Łotra do tego stopnia jednoczą dwie osoby, że odtąd nic, nawet śmierć nie zdoła ich rozłączyć" (Jocruet).
Kiedy zdobywca Europy - Napoleon kończył swą karierę na wyspie św. Heleny, na wygnaniu, w jednej rozmowie ze swym przyjacielem gen. Bertrandem tak powiedział do niego na temat władzy Chrystusa nad sercami ludzkimi: "Co za zdobywca?! Co za cud! Anektuje On każdą duszę z jej władzami na wyłączne posiadanie. On żąda miłości, czyli tego, o co najtrudniej w świecie, czego mistrz nie może wymusić od swych uczniów, ojciec od dzieci, brat od brata - żąda serca! Jajjrzykuty do skaty - wyspy, czyż mam kogoś, kto walczyłby za mnie, za moje cesarstwo, kto pamięta o mnie, kto pozostał mi wiemy? Jaka przepaść pomiędzy mną nędznym, a wiecznym trwaniem Chrystusa, który jest przepowiadany, czczony, kochany i dalej żyje na ziemi?".
"Tak jestem Królem" - mówi Jezusa o sobie, ale dodaje: "Królestwo moje nie jest z tego świata". Ileż było królestw, monarchii i cesarstw w historii. Ilu wspaniałych królów i imperatorów? Pojawiali się, żyli i ginęli. Przemijali wraz ze swoimi królestwami, jak wiosenne kwiaty, ak wspaniały letni dzień. Ślad ginął - zostawało tylko mniej lub więcej
zwietrzałe wspomnienie. Żyją tylko w naszej pamięci. Jeden Król w historii wiata różnił się od pozostałych. Jego panowanie miało inny charakter, życie Jego "podwładnych" również nie polegało i nie polega na ślepym posłuszeństwie opartym na strachu, bez zagrożenia życia, które często zależało od grymasu władzy.
W Jego Królestwie nie ma przepychu, wystawności i taniego blichtru. Jego otoczeniu nie ma dostojników z wyższych sfer, ale są ci oczach świata mali, ułomni, pokrzywdzeni przez życie. Oni tu znajdują ukojenie. Nie związał swego panowania ze splendorem i wystawnością, ale zawładnął ludzkimi myślami i sercami. Aleksander Wielki zapytał kiedyś pokonanego króla: "Jak mam ciebie traktować? - ten odpowiedział: "Jak króla, wodzu!". Faktycznie nie szata zdobi człowieka", ale to, co kryje się w sercu. A Chrystus miał wielkie serce i to bez reszty dla swoich "poddanych". Nie miał wyglądu, aby na Niego patrzeć. Zdruzgotany przez cierpienie stał się "pośmiewiskiem". Kiedy wisiał na krzyżu zdruzgotany przez zawiść ludzką i nietolerancję, zachowywał się jak Król. Nie udało się Go przez śmierć unicestwić. Szydercy zdołali umieścić napis: "To jest Król". A jeśli ktoś miał choćby odrobinę nadziei na spełnienie się ziemskich wyobrażeń - musiał się z nimi rozstać. "Przegranie jednej bitwy nie oznacza przegrania wojny". Wyśmiewano Go i wyszydzano, bo to było łatwiejsze, niż przyjęcie Jego nauki. Dzisiaj też się to robi na ekranach telewizyjnych i kinowych. Dowolna interpretacja. On to ma za sobą.
W świecie zmieniających się modeli, relatywnych wartości i mód. Dziwne to, że On nie proponuje nam łatwych i złudnych wartości, ale ciągle czegoś wymaga. Przedstawia nam Prawdę, która kłuje nieraz mocno w serce, wywołuje niewygodne przewartościowania, czasami oburzenie. Nie przemawia do nas okrągłymi słowami, fałszywymi i płytkimi komplementami, aby przez to zjednać sobie ludzką przyjaźń. Nazywa rzeczy po imieniu "Tak-tak, nie-nie". Nie chce, aby Jego władzę utożsamiać z marzeniami o bezwzględnej władzy, dobrobytem ziemskim i panowaniem nad światem. Chce zachować to, co pozostało nietknięte w sercach ludzi prostych, świętych i dzieci. On przygarnia wszystkich, którzy nie znaleźli się w królestwach dobrobytu, wystawności, pychy, egoizmu, królestwach konformizmu i ziemskiego bogactwa. Bo one przeminęły, rozpadły się, często z wielkim hukiem i przy rozlewie krwi.
Czy kiedyś ktokolwiek wywoływał tyle pasji, emocji i kontrowersji? Dla milionów ludzi jest On Królem i Panem. Dla tych w wygodnych gabinetach i dla tych umierających w łagrach i obozach. Tym się różni Jego Królestwo, że realizuje się w walce ze złem i kłamstwem. "On jest Królem Prawdy" i nie przyszedł, aby się upominać o słuszne honory. Ale służył. Nie przebywał pośród sytych, rozbawionych i uczonych. On nie pasował do naszych ciasnych ram egoizmu, wygodnictwa, kompromisów, zachłanności. Bo dla świata wielkość nie będąca bogactwem, karierą, stanowiskami nie jest wielkością.
Chrystus dla nas "nie jest Królem" jeśli nie pasuje nam do naszych ramek i wyobrażeń. Jeśli "przeszkadza" w indywidualnych planach, marzeniach, nadziejach. Ale On jest Królem niezależnie od tego. I potrafi z drobin łaskawie mu darowanych dokonywać rzeczy wielkich. I kiedy w chwilach zadumy będziemy dokonywać bilansu okaże się, że wiele działań pochłonęło dużo wysiłku, przeminęło bez śladu. A to, co pozostało dziwnie współgra z tym, co On głosił. W Nim zamieszkała "cała pełnia". To najgłębsza myśl jaka zrodziła się w ludzkim języku. On nigdy nie narzuca się. Jest Królem dla nas, na tyle, na ile jesteśmy zdolni Go za takiego uznać. Przyczyną naszej chrześcijańskiej wielkości jest fakt, że od nas samych zależy jakim Królem jest dla nas. Na ile szczerze pragniemy trwać z Nim za życia i po śmierci. "Jak mam Cię Chryste traktować? Jak Króla!".


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
C5 zwykly (od 17)
DBU W3 od 17
A5 zwykly od n17
B5 Zwykly (do 16)
zadania od 17 do 21
AGLO 8 od 2011 10 17
Cin 10HC [ST&D] PM931 17 3
prymasi polscy od 1918 r
Filozofia religii cwiczenia dokladne notatki z zajec (2012 2013) [od Agi]
Korzeń mniszka lekarskiego skuteczniejszy od chemioterapii

więcej podobnych podstron