B5 Zwykly (do 16)


ż
2. Niedziela zwykła (J 1,35-42)
NAUCZYCIELU, GDZIE MIESZKASZ?
Opisy powołań należą niewątpliwie do najpiękniejszych stronic Pisma św. obydwu Testamentów: powołanie Abrahama, Mojżesza, Samuela, Matki Najświętszej, Apostołów, św. Pawła. Dziś właśnie spotykają się dwa opisy: powołanie Samuela i Apostołów.
Inicjatywa wychodzi od Boga. Tylko On wybiera, powołanie zależy wyłącznie od Jego woli: "Samuelu, Samuelu". Każde więc powołanie jest dziełem Boga, jest darem, jest łaską Bożą, a ostateczne jego źródło tkwi w dobroci i miłości tego, który powołuje.
Człowiek powołany nie może zachować tylko biernej postawy, na Boże powołanie musi pozytywnie odpowiedzieć. Ma się to wyrazić przede wszystkim w gotowości woli, w jakimś entuzjazmie, który właśnie tak pięknie ukazuje nam Samuel: "Oto jestem, mów, Panie, bo sługa Twój słucha". Powołanie jest niewątpliwie wielkim przywilejem, ale równocześnie wezwaniem do poważnego obowiązku, do służby Bogu i bliźnim. Człowiek powoływany ma następnie podjąć ochoczo z pomocą Bożą zleconą mu misję. Samuel w sposób szczególny okazał gorliwość w odpowiedzi na Boże powołanie, o czym świadczy całe późniejsze jego życie, które rzeczywiście upłynęło na służbie dla Boga i bliźnich.
Na ziemi palestyńskiej dokonywał Pan Bóg również innych powołań, które opisuje dzisiejsza Ewangelia. Tym jednak, który bezpośrednio powoływał był jednorodzony Syn Boży, który sam został posłany przez Ojca. Powołanie pierwszych uczniów Chrystusa związane jest z działalnością Jana Chrzciciela nad brzegami Jordanu. W planach Bożej Opatrzności Jan nie tylko przygotował Chrystusowi drogę poprzez swoje przepowiadanie, ale też jego uczniowie mieli się stać pierwszymi apostołami Chrystusa.
Również w tych pierwszych powołaniach dokonywanych przez Chrystusa zauważamy cechy charakterystyczne dla innych powołań opisywanych w Piśmie świętym. Tym, który wzywa, pociąga i wyznacza zadanie, jest Pan Bóg działający w umiłowanym Synu, posłanym przez Niego na świat.
Stojąc w dniu dzisiejszym wobec Pana, pragniemy przeżyć radośnie prawdę, że jesteśmy wybranym ludem Bożym, umiłowanym przez Ojca Niebieskiego, który posyła do naszych serc swojego Ducha. To wybranie domaga się życia prawdziwie chrześcijańskiego. Skoro bowiem jesteśmy przybytkiem Ducha Świętego, musimy unikać wszystkiego, co by mogło splamić tę świątynię. Jakże jednak często dalecy jesteśmy od podjęcia tych wymagań jakie stawia nam Ewangelia!

3. Niedziela zwykła (Mk 1,14-20)
STANIECIE SIĘ RYBAKAMI LUDZI
Niniwa była jednym z największych miast starożytnego Wschodu; kresowo stolica Asyrii, zniszczona została przez Medów i Babilończyków w 612 r. przed Chr. Jak w każdym wielkim mieście podobnie Niniwie musiała panować duża swoboda obyczajów. Właśnie do tych pogańskich mieszkańców Niniwy posłał Bóg swego proroka Jonasza, aby przekazać im upomnienie oraz zagrozić karą zburzenia iasta w wypadku wzgardzenia głosem Bożym.
Posyłanym przez Boga prorokiem był Jonasz, który już po raz drugi otrzymał to polecenie. Za pierwszym bowiem razem chciał się uwolnić od tej trudnej misji i postanowił uciec do Tarszisz, ale w czasie strasznej burzy na własną prośbę został wrzucony do morza i znalazł się we wnętrzu ryby, która z kolei wyrzuciła go na ląd. Za drugim razem prorok spełnił rozkaz Boży i chodził cały dzień po Niniwie głosząc Boże upomnienie oraz zapowiadając karę. Mieszkańcy Niniwy uwierzyli Bogu i rozpoczęli pokutę. Nie tylko podjęli zewnętrzne Czyny pokuty. Ale równocześnie odmienili swoje złe postępowanie. Na skutek tego dobry Bóg ulitował się nad nimi i nie zesłał zapowiedzianej kary.
Myśli zawarte w księdze Jonasza są bardzo bliskie Ewangelii. Nic przeto dziwnego, że Chrystus postawił Niniwę za przykład nawrócenia, a rozpoczynając publiczną działalność wezwał wszystkich do nawrócenia i uwierzenia Ewangelii.
Chrześcijańska pokuta to nie tylko pewne akty zewnętrzne, jej istotę stanowi idea nawrócenia, które jest warunkiem wejścia do Królestwa Chrystusowego. Nawrócenie zaś oznacza wewnętrzną przemianę całego człowieka, dzięki której zaczyna on myśleć, sądzić i układać swoje życie przepojony tą świętością i miłością Boga, które ukazane zostały w Synu i nam w pełni udzielone. W tej perspektywie akty zewnętrzne pokuty muszą zawsze mieć na uwadze wewnętrzną przemianę.
Pokuta jest nakazem Bożym, który można wypełnić w różny sposób. Najpierw przez wytrwałe wykonywanie swoich obowiązków związanych z własnym stanem, jak również przez cierpliwe znoszenie trudów towarzyszących codziennemu życiu. Szczególną okazję pokutowania Otrzymują ci, których przygniata choroba czy inne dolegliwości. Dopiero do tego wszystkiego jakby dochodzą różne formy umartwienia nakazanego przez prawo kościelne lub podejmowanego dobrowolnie.
Taka jest w wielkim skrócie treść obowiązku jaki nałożył Chrystus na wszystkich w dniu rozpoczęcia publicznej działalności, kiedy wezwał do podjęcia pokuty. Jak łatwo zauważyć, z tym łączy się bardzo ściśle wiara w Ewangelię; pokuta jakby otwiera jej drogę.
Kto zaś w pełni zawierzył Ewangelii widzi w niej największy skarb, dla którego warto opuścić wszystko, co może zaofiarować świat. Tak właśnie uczynili pierwsi uczniowie Chrystusa: słysząc bowiem wezwanie Chrystusa, zostawili nie tylko łodzie i sieci, ale nawet swoich najbliższych i poszli za Mistrzem, który obiecał im, że staną się rybakami ludzi.

4. Niedziela zwykła (Mk 1,21-28)
ZDUMIENIE I PODZIW
Prorok i prorokowanie kojarzą nam się na ogół z przepowiadaniem przyszłości, stąd też słowo "prorokować" uważamy za synonim "przepowiadać przyszłość". Takie ujęcie funkcji prorockiej w znaczeniu biblijnym stanowi poważne jej zawężenie. Przepowiadanie bowiem rzeczy przyszłych może stanowić tylko jedno z zadań proroka.
Podstawowym natomiast zadaniem proroka jest świadczyć o Bogu: "włożę w jego usta moje słowa, będzie im mówił wszystko, co rozkażę". Prorok staje się więc narzędziem w rękach Boga dla przekazania innym otrzymanych od Niego "słów", tj. pouczeń, poleceń, zakazów. Wypełnienie tego zadania nie zawsze jest łatwe, stąd prorocy nawet próbowali się uchylić od jego wypełnienia lub musieli uciekać przed gniewem tych, którym przekazali słowo Boże. Często bowiem polecenia, jakie otrzymali od Pana, były wymagające i przykre dla adresatów. Stąd ci ostatni woleliby ich nie znać i prowadzić nadal spokojny żywot; ale prorok nie może mówić czego innego niż to, co usłyszał od Boga, nie wolno mu też niczego zmieniać, przeinaczać, choćby w ten sposób chciał uniknąć grożącego mu zła. Bóg groził poważną sankcją takim "niewiernym" prorokom: "taki prorok musi ponieść śmierć".
Jezus posłany przez Ojca wypełnia w czasie swojej publicznej działalności także funkcję proroka: "Chrystus, Prorok wielki, zarówno świadectwem życia, jak mocą słowa ogłosił Królestwo Ojca". Dziś jesteśmy świadkami Jego prorockiego wystąpienia w synagodze żydowskiej w Kafarnaum. Wszedłszy do synagogi i zabrawszy głos od razu zwrócił na siebie uwagę wszystkich: "uczył bowiem jak ten, który ma władzę". W ten sposób odróżnił się wyraźnie od "uczonych w Piśmie". Ci dawali tylko komentarze, wyjaśnienia do odczytanych słów Pisma św., powołując się przy tym najczęśniej na autorytet bardziej głośnych rabinów. Chrystus zaś wystąpił jako prawodawca Nowego Przymierza i zaczął przekazywać wszystko, co usłyszał od Ojca. Aby zaś nikt nie miał wątpliwości co do tego, że ma prawo tak przemawiać, ukazuje swoją władzę również na innym odcinku, z ludzi opętanych wyrzuca złe duchy. Nic przeto dziwnego, że wszyscy są zdumieni i mówią: "Nowa jakaś nauka z mocą". Prawidłowo zatem odczytali posłannictwo Chrystusa, Jego prorockie zadanie.
Nie wolno nam jednak zapominać o tym, że my - ludzie wierzący, mamy udział także w proroczej funkcji Chrystusa, szerząc o Nim świadectwo przed wszystkim przez życie wiary i miłości i składając Bogu
ofiarę chwały, owoc warg wyznających Jego imię. Chrystus, Prorok wielki, pełni swe prorocze zadanie aż do pełnego objawienia się chwały - nie tylko przez hierarchię, która naucza w Jego imieniu i Jego władzą, ale także przez świeckich, których po to ustanowił świadkami oraz wyposażył w zmysł wiary i łaskę słowa, aby moc Ewangelii jaśniała w życiu codziennym, rodzinnym i społecznym.

5. Niedziela zwykła (Mk 1,29-39)
GORĄCZKA JĄ OPUŚCIŁA
Dobrze wiemy o tym, że cierpienie w różnorodnej formie stało się nieodłącznym towarzyszem człowieka od czasu grzechu pierworodnego. Nic przeto dziwnego, że próbowano już od dawna znaleźć odpowiedź na pytanie jaki jest jego sens, ale nie łatwo to przychodziło.
Problem ten nie był obcy Staremu Testamentowi, gdzie znajdujemy jakby pierwsze promyki światła pozwalające dostrzec jakiś sens przeżywanego przez człowieka cierpienia. Mamy nawet wśród natchnionych ksiąg starotestamentowych jedną, która całkowicie została poświęcona tej sprawie. Jest nią mianowicie księga Joba. Ukazujggna konkretnego człowieka, który doświadcza niezawinionego cierpienia.
Z ust zbolałego Joba często wyrywała się skarga i chociaż starał się zachowć równowagę ducha oraz dochować Bogu wierności, jednak nie znalazł pełniejszej odpowiedzi na problem cierpienia. Pełne bowiem światło rzucił dopiero Nowy Testament, głównie przez życie i nauczanie Jezusa Chrystusa. Nasz Zbawiciel wszedł w sam środek ludzkiej nędzy: stał się podobny do człowieka we wszystkim oprócz grzechu, a Odkupienia dokonał przez cierpienie i śmierć krzyżową.
Dzisiejsza Ewangelia ukazuje Chrystusa zbliżającego się do ludzi cierpiących. Nie tylko im współczuje, ale uzdrawia wszystkich chorych oraz opętanych. Usuwając w ten sposób cierpienie z życia człowieka pośrednio stwierdza, że nie zostało ono zamierzone przez Boga, ale wypłynęło z innej przyczyny. Ma ona związek z szatanem, który skłonił pierwszą parę ludzką do grzechu, co sprowoadziło na świat falę cierpień. Stąd Ewangelista mocno podkreśla, że Chrystus uzdrawiał chorych i uwalniał opiętanych od szatana.
Cierpienie jako takie pozostało faktem także w Nowym Testamencie. Pan Jezus uzdrowił tylko niektórych, wielu natomiast musi w dalszym ciągu podlegać cierpieniu. Jeśli zaś nie chcą załamać się pod jego ciężarem muszą je podjąć na wzór Chrystusa, który wziął na siebie nasze słabości i pragnie nam pomóc w ich dźwiganiu.
Nie zapominajmy zatem, że Jezus przychodzi do ludzi z Dobrą Nowiną i ze swą Boską mocą leczącą. W nim nasza nadzieja na ostateczne wybawienie od cierpień i śmierci, które nas przytłaczają po grzechu pierworodnym. Zaufajmy Jemu.

6. Niedziela zwykła (Mk 1, 40-45)
CHCĘ, BĄDŹ OCZYSZCZONY
Trąd to przewlekła choroba zakaźna powodująca m.in. nacieki w skórze, błonach śluzowych, tkance nerwowej prowadzące do zniszczenia tkanek i rozległych zniekształceń. Chorych izoluje się w tzw. leprozoriach. Jest to bardzo stara choroba, na którą niestety do dziś nie znaleziono skutecznego lekarstwa.
Zdarzała się ona również wśród członków narodu wybranego Starego Przymierza. Stąd prawo Mojżeszowe, które regulowało wszystkie sytuacje życiowe, przewidywało również wypadek choroby trądu. Rzeczą niezmiernie ważną było odizolowanie osoby chorej od zdrowych.
Chrystus, który wziął na siebie nasze słabości i leczył wszelkie choroby wśród ludu nie mógł nie spotkać się z tą bardzo przykrą chorobą, jaką był trąd. Właśnie dzisiejsza Ewangelia ukazuje nam takie spotkanie. Trędowaty był tak pewny swojego uleczenia, że nie przestrzegał nakazów polecających trzymać się z dala od zdrowych. Przyszedł do Jezusa i upadając na kolana błagał o oczyszczenie. Jakże jednak charakterystyczne jest zachowanie się Chrystusa. Mógł na tę prośbę wyrażoną ludzkimi słowami odpowiedzieć tylko swoim Boskim słowem i przywrócić mu zdrowie. Ewangelista jednak zaznacza, że Jezus zdjęty litością najpierw wyciągnął rękę i dotknął trędowatego ciała. Trzeba pamiętać o tym, że trędowaty ma odrażający wygląd. Stąd gest Chrystusa był dobitnym wyrazem współczucia, życzliwości okazanej nieszczęśliwemu człowiekowi, który musiał uciekać od zdrowych. Dopiero następnie skierował do niego słowa: "Chcę, bądź oszyszczony".
Dokonawszy cudownego uzdrowienia Mesjasz nakazuje zachować prawo starotestamentowe i dlatego poleca oczyszczonemu z trądu, aby pokazał się kapłanowi i złożył za swe oczyszczenie ofiarę, którą przepisał Mojżesz. Chodziło jednak nie tylko o zachowanie prawa, lecz również o inną ważną rzecz, na co wskazuje końcowa uwaga Chrystusa: "na świadectwo im" (tzn. kapłanom). Badając uzdrowienie przez Jezusa, kapłani otrzymywali dowód, - znak Boskiego posłannictwa Mistrza z Nazaretu. Był to zaś dla nich znak najpiewniejszy. Wszak tego chorego mieli w swoim spisie i teraz mogli dokładnie sami ustalić "urzędowo" przez kogo został uzdrowiony. Tak więc Pan Jezus dostarczał kapłanom znaków świadczących o Jego mesjańskim posłannictwie. Jakże przeto na tym tle dziwnie brzmią ich słowa wypowiadane niejednokrotnie pod adresem Chrystusa: "Jakim znakiem wykażesz się wobec nas".
Można śmiało powiedzieć, że na co dzień żyjemy nadzieją, zawsze czegoś spodziewamy i mamy przekonanie, że to osiągniemy. Również nadzieja gromadzi nas w każdą niedzielę przy ołtarzu Pańskim, aby ponowić Ofiarę Ciała i Krwi Chrystusa. Zbieramy się z głębokim przekonaniem, że Bóg naprawdę nas miłuje i chce dla nas tylko dobra, czynimy to tym chętniej, że życie nie szczędzi nam przeciwności i cierpień. Jedynie dobry Bóg może się stać naszą prawdziwą ucieczką, zwłaszcza w dniu utrapienia. Doświadczyliśmy tego i dzisiaj, kiedy słuchaliśmy ewangelii o cudownym uzdrowieniu trędowatego.

7. Niedziela zwykła (Mk 2,1-12)
WSTAŃ I CHODŹ
Grzechy Izraela były nie tylko zwykłym nieposłuszeństwem wobec Boga, ale ponadto jakby jednostronnym wypowiedzeniem przymierza. Stąd naród wybrany musiał niejednokrotnie ponieść zasłużoną karę, ostatecznie jednak zawsze "zwyciężało" Boże miłosierdzie: Pan przekreślał występki narodu i nie wspominał więcej jego grzechów. Można zatem powiedzieć również, że dzieje Izraela stanowią długą historię objawiania się Bożego miłosierdzia. Stanowiło to jednocześnie zapowiedź miłosierdzia Bożego, jakie miało się okazać nad całą ludzkością w czasach mesjańskich.
Właśnie dzisiejsza Ewangelia pozwala nam naocznie przekonać się, że Syn Człowieczy jest naprawdę miłosierny. Jezus naucza w Kafarnaum, jak zawsze otoczony ludźmi, którzy pilnie słuchają Jego nauki. Wtem przyniesiono paralityka. Gdy nie mogli się dostać przez drzwi wyszli na dach, zrobili otwór i spuścili przed Chrystusa łoże, na którym leżał paralityk. Zbawiciel spojrzał na tego nieszczęśliwego i od razu dostrzegł, że złożony jest podwójną niemocą. Ci, którzy gonieśli widzieli tylko chorobę ciała. Jezus ujrzał również jego grzechy. Postanowił przeto uwolnić gonajpierw od niemocy duchowej: "Synu, odpuszczają ci się twoje grzechy".
Słowa Chrystusa wywołały jednak oburzenie uczonych w Piśmie, którzy słusznie byli przekonani, że tylko Bóg może odpuścić grzechy. Ponieważ jednak nie przypuszczali, że mają przed sobą samego Syna Bożego, dlatego usłyszawszy słowa Chrystusa posądzili Go o bluźnierstwo, a więc o uzurpowanie sobie władzy, która przysługuje tylko Bogu. Pan Jezus skorzystał z tej okazji i przywracając zdrowie fizyczne paralitykowi udowodnił, że posiada moc Boską, czyli może także odpuszczać grzechy.
Rzeczą charakterystyczną w tym opisie jest również i to, że zainteresowany (paralityk) nie zwraca się z prośbą o odpuszczenie grzechów; owszem, zdaje się ich nie dostrzegać. Tak często bywa w życiu człowieka, że zauważa różne bolączki, jakie godotykają, a nie widzi tego, co stanowi podstawę wszystkich nieszczęść człowieka, a mianowicie grzechu. Jest niewątpliwie wielką rzeczą uznać swoją winę, dostrzec swój grzech, pamiętając równocześnie o nieskończonym miłosierdziu Bożym.
Nasz udział w Ofierze Ciała i Krwi Chrystusa rozpoczynamy zawsze od wyznania grzechów. Stając bowiem w obliczu Boga w sposób szczególny uświadamiamy sobie naszą ludzką słabość i ułomność. W tym akcie wyznania grzechów wyrażamy także wielką ufność w nieskończone miłosierdzie Ojca niebieskiego, który nigdy nie chce śmierci grzesznika, ale zawsze pragnie, aby się nawrócił i cieszył pełnym życiem.
Pamiętajmy wreszcie, że w Sakramencie Pokuty, uzyskujemy przebaczenie i dostępujemy pojednania z Bogiem i braćmi.

8. Niedziela zwykła (Mk 2,18-22)
MARTWE PRAWO
Pismo święte używa licznych porównań, które mają przybliżyć ludziom wielkie sprawy Boże dotyczące planu zbawienia człowieka. Jak wiadomo w tych planach zbawienia niemałą rolę miał odegrać naród wybrany w Starym Testamencie. Nie przychodziło to jednak łatwo. Stąd Pan Bóg musiał często występować wobec narodu w roli pouczającego pedagoga. Czynił to głównie za pośrednictwem swoich wysłanników, czyli proroków. Dziś słyszymy pouczenia udzielane przez proroka Ozeasza, który był współczesny wielkiemu Izajaszowi, a więc działa w okresie poprzedzającym bezpośrednio niewolę babilońską.
Głównym celem jego posłannictwa było pouczenie narodu wybranego o stosunku do Boga. Używa porównania zaczerpniętego z życia małżeńskiego: Pan Bóg jest Oblubieńcem, Izrael zaś oblubienicą poślubioną przez Jahwe. Otóż, przymierze Boga z narodem ujmowano zawsze zbyt jednostronnie, a więc uważaono, że dzięki niemu zagwarantowano sobie opiekę ze strony Boga. Gdy narodowi towarzyszyło Boże błogosławieństwo wszyscy się cieszyli, jeśli zaś odczuwano jego brak wszyscy byli przekonani, że narodowi dzieje się krzywda. Nie brano natomiast pod uwagę tego, że przymierze jest aktem dwustronnym i domaga się wypełnienia zobowiązań przez obydwie strony, na podobieństwo przymierza małżeńskiego, którego podstawą jest wzajemna wierność.
Prorocy pragnęli skłonić Izraela do wierności swoJemu Oblubieńcowi. W życiu małżeńskim narzeka się przeważnie na to, że z biegiem lat wszystko inaczej wygląda niż na początku. Stąd jakby wzdychanie i życzenie, by znowu wszystko było jak za dni młodości. Podobnie sprawa przedstawia się z Izraelem, dlatego Jahwe chce przemówić do serca swej niewiernej Oblubienicy i skłonić ją, by stała się tak uległa, jak "za dni młodości, gdy wychodziła z egipskiego kraju".
Św. Marek przedstawia nam dziś w Ewangelii wydarzenie, które dało Chrystusowi okazję do wyjaśnienia, że właśnie On jest tym nowym Oblubieńcem, a Jego uczniowie stanowią pierwociny przyszłej Oblubienicy , to jest Kościoła. Prawo Mojżeszowe nakazywało post tylko raz w roku, a mianowicie w dzień Pojednania, ale faryzeusze pościli dwa razy w tygodniu, w poniedziałki i czwartki. Co więcej uważali to za niezawodny wyraz ich prawdziwej pobożności. Post, o którym dziś mowa dotyczył właśnie któregoś z tych dodatkowych, skoro Ewangelista zaznacza, że w tym dniu faryzeusze mieli post. W odpowiedzi na zarzut Chrystus wyjaśnia, że Jego uczniowie nie mogą teraz pościć, gdy jest wśród nich Oblubieniec. Nie stanowi to bynajmniej potępienia postów jako takich, co bardzo wyraźnie wynika z następnych słów: "przyjdzie czas, kiedy zabiorą im pana młodego, wtedy będą pościć".
Ponadto w postawie Jezusa odczytujemy coś więcej. Staje się On twórcą Nowego Przymierza, do którego nie należy włączać zwyczajów starotestamentowych, zwłaszcza w postaci praktyk często zewnętrznych, wprowadzonych przez tych, którzy nie mogli siebie postawić za wzór doskonałości. Byłoby to takim samym błędem, jak przyszywanie łaty z nowego płótna do starej, zniszczonej już sukni albo wlewanie młodego wina do starych bukłaków. Chrześcijaństwo przejęło później praktykę pokuty wyrażającej się w poście, ale nadało jej inny sens. Pokutujemy przede wszystkim w piątki, na pamiątkę cierpień Chrystusa i jego śmierci na krzyżu. Co więcej powinniśmy to czymić ochotnym sercem i z wielką radością. A jak jest w naszym życiu naprawdę?

9. Niedziela zwykła (Mk 2,23-3,6)
SZABAT
To nie sytuacje na nas wpływają i nas kształtują, ale to my je tworzymy! Decydujemy o tym: czy one zaistnieją czy nie? Tak jak w przypadku postu, tak i szabatu decydującym czynnikiem jest miłość (dzisiaj możemy "śmiać" się z żydowskiego pojmowania szabatu), którą one mają wywołać (tylko ze względu na Boga). To nie ma być "sztuka dla sztuki" jako nic nie znaczące praktyki; tylko robienie tego ze względu na coś - na miłość. Do Boga albo do człowieka. To Miłość jest punktem wyjścia i dojścia. Miłość bezinteresowna, bo z Bogiem nie można się rozliczać w kategoriach zysku. Z Nim się "pozornie" traci, aby w ostateczności zyskać.
W przypadku szabatu, tak jak i w przypadku postu, są czynności albo okoliczności, które umożliwiają łamanie czystego formalizmu. Tylko jeśli chodzi o sprawy Boga i Jego chwałę. Jezus nam daje kolejną lekcję inteligencji wiary, która nie jawi się jako luksus, ale określony obowiązek i pilna konieczność. Niekiedy niesłusznie etykietą katolicyzmu opatruje się bezkształtną mieszaninę nieudolności, dyletanctwa, infantylizmu, głupoty i nieumiejętności podejmowania rzeczywistych problemów. Boimy się, aby nie przekroczyć granicy ortodoksji; bo jej nie znamy. Z dwóch stron ołtarza przeziera banalność, powierzchowna wiedza, nieodpowiedni język i "niewłaściwy" ton. Ludziom serwuje się egzotyczne argumenty, karmi ich się frazesami i sloganami. Jawi się nieudolność odczytywania w świetle Ewangelii wydarzeń i symptomów obecnych czasów. Ileż "podartych ubrań" człowiek ośmiela się wkładać na "ramiona" prawdy. Jakoby Ją w ten sposób "przystosowywać". Do czego?! Proszę nie myśleć w tym momencie o "głupstwie krzyża", gdyż mamy do czynienia z głupotą autentycznie ludzką! Tylko prawda niechlujnie lansowana, nosząca ślady ludzkiego lenistwa oraz dyletanctwa jest wyśmiewana i ograniczana, jest przedmiotem kpin i negacji. To, że ktoś umie się modlić, jest w dobrych relacjach z Bogiem i żyje przyzwoicie, nie upoważnia człowieka do lekceważenia gramatyki, zasad logiki i zdrowego rozsądku wiary. Bo tak nawet książeczki do nabożeństwa stają się pełne niedorzeczności. Drobne dewocjonalia na służbie zabobonu. Za wszelką cenę chcemy się Bogu "przysłużyć". A mimo to nasze rozmowy na tematy religijne, to zwykły bełkot liturgiczny i biblijny. Bądźmy sprytni i przebiegli, jak owy rządca ewangeliczny, wcale nie jednoznacznie określony jako "nieuczciwy"! W sferze wiary trzeba być "elastycznym". W sytuacji wątpliwej Jezus na pewno nas nie potępi. Ale nie "naginajmy" Ewangelii do czasów, tylko do siebie. Nie czyńmy z Niej bestsellera. "Błogosławieni, którzy gwałtem zdobywają Królestwo niebieskie". Odrobina ryzyka jest wskazana i dobrze widziana.
Tak jak ich (Jezusowi współczesnych) chrześcijaństwo wprawiło w osłupienie jako wstrząsająca nowina, tak i nas dzisiaj jeszcze zastanawia treść Kazania na Górze. Święci dokończyli nasze zdumienie, swoją esperacką postawą szaleństwa i nieograniczonej fantazji. A my ciągle, onotonnie powtarzamy te same gesty i słowa. Zastygliśmy w utartych hematach. Staliśmy się "biurokratami nowiny chrześcijańskiej". Brakuje nam fantazji świętych, nie tylko w głoszeniu nowiny, ale w okazywaniu miłości. Wymaga ona genialnego wysiłku, a czasami szaleństwa, oza ciasną interpretację szabatu jest nam ciężko wyjąć, bo niedostatecznie kochamy! Jego miejsce i przeznaczenie widzimy nieodpowiednio w planie Bożym.
Żydzi przekształcili mistykę szabatu w ośmieszającą ascezę. Tu nie to miejsca dla Boga. Jezus mówi do tych, którzy człowieka zamieniają w bezmyślną maszynę albo robota mechanicznego kierującego się tylko wytycznymi - "nie dotykać", "nie wolno", "nie należy": "roziążcie go i pozwólcie mu chodzić" (J 11.44).
Pomijając wszystkie argumenty kulturowe i społeczne, pomyślmy o tym, że Jezus jako wysłannik Boży - Bóg, mógł przekroczyć prawo dż je zmienić. On może ustalać, co jest dozwolone, a co nie.
Bo od czasów Jezusa weszło "nowe prawo": nie stoi ono literą, etyką, jurydycznością, ale Osobą. "A Ja wam powiadam...". Ta sama świadomość Jezusa okaże się przy uzdrowieniu spali żowanego dwie rzeczy ukazując: prymat miłości nad literą (czy szabat godziło się uzdrowić człowieka?!) oraz jednodniową "przewagę" nad Nim szabatu, kiedy pozostanie On w grobie. To było ekstremu: "Nie może pozostawać na krzyżu, bo jest szabat...". Zycie przyjęlo drugorzędną rolę. Ostatecznie On zatryumfuje. Znając stawkę walki, widzi też tych "maluczkich" i tych poniżanych, przygniatanych drobiazgowością i pogardą głupkowatych "nauczycieli", którzy wkrótce staną się zbrodniarzami. On zatryumfuje nad oschłymi kazuistami szabatu, "pobożnymi" formalistami wprowadzając nową, prawdziwą symbolikę szabatu, chrześcijańskiej niedzieli. Litera prawa odejdzie w przeszłość, odtąd będzie się liczyć tylko miłość.

10. Niedziela zwykła (Mk 3,20-35)
ODSZEDŁ OD ZMYSŁÓW
Kluczowym zagadnieniem, jakie trzeba rozpatrzyć, jest problem ryzyka określenia obiektywnego: kto i gdzie się znajduje, kto jest "poza domem", a kto "wewnątrz domu", aby można właściwie określić nie przesłanie, ale wymowę tej sceny. Skorzy jesteśmy do tego, aby innych "ekskardynować", wykluczać, określać jako "obcych", by można się było bezpiecznie izolować. Takie kwalifikacje pomagają nam poczuć się lepszymi. Tymczasem sami nie znamy swojego "położenia". Może to my jesteśmy "poza" albo "przed Kościołem"?
Bolesne jest to określenie: "Odszedł od zmysłów", zwłaszcza gdy ono pada ze strony najbliższych, posługujących się zasadami zdrowego rozsądku, z którymi wiążą nas szczególne więzy. Oni nie byli uprzedzeni. A tu Jego zachowanie wydaje się być sprzeczne z ogólnie przyjętymi normami życia i zachowań oraz naszymi wyobrażeniami. Odszedł od naszej "równowagi" w chwili, kiedy opuścił dom rodzinny - miejsce, jakie Mu zostało przygotowane. "Przestał być sobą". To znaczy takim, jakim my sobie go wyobrażaliśmy. Jakiego byśmy chcieli Go "mieć". Przestał żyć według naszych kanonów. Diagnoza jest prosta: odszedł od zmysłów, jest "złym", a przynajmniej "niewygodnym". Jednostka, jeśli pozostaje wewnątrz narzuconych schematów, jeśli tkwi na "właściwym miejscu" - jest sobą, jest "normalna". Gesty i zachowania są niepotrzebne i nie ma miejsca na improwizację (przynajmniej nie jest to pożądane).
"Gdy to posłyszeli" - co usłyszeli? Chyba to, że jest Zadziwiającym, a może nawet Prowokującym. Warunkowane to chyba było tym, aby On nie ściągnął na nich kłopotów. Przybywają więc, aby Go powstrzymać i odprowadzić do Nazaretu, "przywołać do porządku". "Stracił rozum" -to zdanie przerosło ich myśl, bo można by je tłumaczyć jako "oszalał" czyli stracił rzeczywisty sens życia i swego własnego stanu, a może i swojej misji?! A mógł to być też stan mistycznej egzaltacji?! Do tego prowadzi całkowite oddanie się realizowanej misji. Boży ekskluzywizm. Właściwie nie mieli czasu, aby to zweryfikować. Od razu przystąpili do działania, do sprowadzania Go na "właściwą drogę". Do ogólnie, więc i przez nich samych akceptowanego zachowania. Nie chodziło raczej o troskę fizyczną, ale był to jakiś sprzeciw wobec Jego postępowania. Dezaprobujemy wszelkie przejawy nonkonformizmu. Ujawnienie jakiegoś "odchylenia" - i oto diagnoza gotowa: On służy interesom nieprzyjaciół. Tutaj - współpracuje z szatanem. Aby stłumić głos niewygodny, wskazuje się na złego ducha. Perfidna taktyka, ale jakże częsta
. Bliscy Jezusa nie odcinają się od Niego, ale od Jego trudnych i dziwnych wyborów: "Żeby nie mieć czasu na zjedzenie czegokolwiek?!", odcinają się od Jego priorytetów. Zależy nam w gruncie rzeczy na "zachowaniu" twarzy, a mówimy jakoby o "dobru jednostki".
Pewien myśliciel mówi o dwóch koncepcjach osobowości. Koncentrycznej i ekscentrycznej. W tym pierwszym przypadku chodzi o głębszy wgląd w siebie. A osoba ekscentryczna jest bardziej skłonna do dziwadw, ekstrawagancji, do poszukiwania centrum "świata" poza sobą. To osoba otwarta na Ducha, poddająca się Jego "grze". W osobowości koncentrycznej nie może być mowy o niespodziankach, o szalonych decyzjach. Świat jest tu sztywny i sklerotyczny. To skrajny ortodoksa, kiiedy dzisiaj mówimy o poszukiwaniu siebie, myśli niestety o koncepcji "koncentrycznej". Jest to w zasadzie upodobnianie siebie do obrazu, który inni wytworzyli, do wygodnego i bezpiecznego egoizmu, o ile jest widziany konformizm i od razu nie dyskwalifikujemy separatyzmu. W dzisiejszej sytuacji mamy do czynienia z podobnym zjawiskiem. Jeśli tak lubimy kwalifikacje, to tu nie mamy problemu. Jezus był na swój sposób "ekscentrykiem".
Do niepochlebnej opinii rodziny przyłączają się uczeni w Piśmie. Ich sąd jest bardziej "teologiczny" - "ma Belzebuba". Nie zachowuje się jak szaleniec, ale jak ktoś obdarzony nadludzkimi, tajemnymi mocani. Na te oskarżenia odpowiedź jest taka: przecież dzieło Jezusa ma Jharakter działalności wspólnotowej Ojca, Syna i Ducha. Nie ma tu nic nieprzewidzianego. Nie ma tu improwizacji. Takiego charakteru nie posiada dzieło szatana i nie należy go mylić ze starymi, dotychczasowymi więzami (nawet rodzinnymi).
Dlatego to Jego krewni są "przed domem". Teraz widać, kto ma prawo powiedzieć o kimś, że jest "poza". Dotąd Jezus byl "poza" naszymi i ich wyobrażeniami. Uczeni utożsamiając Ducha Bożego z szatanem popełniają niewybaczalne bluźnierstwo i lamią wszelkie prawa logiki. A skąd szatan? To nie Bóg go stworzył! Początkowo byl to dobry anioł, ale przez odwrócenie się od Boga przemienił się w szatana, przeciwnika Boga. Jak więc Jezus mógł z nim "współpracować"?! Cała Jego działalność była skierowana przeciwko niemu. Czy egzorcyzmy Jezusa o tym nie świadczą? Nie przestał on dzisiaj istnieć. Chociaż chciałby, aby tak było w naszej świadomości. Tak więc dzisiaj przedstawia się go jako śmiesznego, bajkowego "diabełka" straszącego małe dzieci (każdy widzi to, co chce zobaczyć!). Tam, gdzie mamy do czynienia z ludzkim działaniem, tam jest możliwa jego krytyka (także w Kościele) jako sprzeczna z Duchem Bożym. Więc gdzie sam Duch działa, człowiek temu się sprzeciwiający, sam siebie potępia. Osoby, które chcą tylko "popatrzeć": "Pokaż nam Ojca!", muszą ustąpić miejsca tym, którzy chcą "czynić", faktycznie Go "zobaczyć". Sprawy Ojca zaprowadzą Go do "ogrodu oliwnego", ale to nie będzie spacer. Czyżby "krewnymi" Jezusa byli ci, którzy uzurpują sobie prawo do swoistego monopolu na Jezusa i "opieki" nad Nim? Ci, którzy chcą Go zaanektować, uzurpują sobie prawo do Niego pozostawiając Go z daleka od ludzi chcących być Jego krewnymi przez wypełnianie Jego woli? Tacy są gorsi od nieprzyjaciół! Jezus,który całe życie byl "poza" nie znajduje się tam, gdzie Go chcemy widzieć. Gdzie "każemy" Mu być. On jest tam, gdzie Go nie można się spodziewać. Kategorie "na zewnątrz" albo "wewnątrz" my określamy i często jest to iluzja. Są względne. Rzeczywistość jest inna. Uważajmy na nasze pomyłki, aby przez przypadek Jezusa nie pozostawić "za drzwiami".

11. Niedziela zwykła (Mk 4,26-34)
KRÓLESTWO BOŻE
Królestwo Boże "jest jak ziarnko gorczycy". Wiele jest błędów odnośnie rozumienia tak Królestwa. Czy ono już istnieje, czy nie? Jak duża jest to przenośnia? Czy dobrze rozumiemy Królestwo Boże, kiedy Chrystus mówi, że ono Już jest? W jakiej formie i kształcie? Od kiedy można mówić, że ono już jest? Na pewno za czasów życia na ziemi Jezusa - to był początek. Królestwo Boże było. Teraz się dalej rozwija. Bardziej aktualne jest pouczenie o zasadach wzrostu Królestwa. Jak się one mają do rzeczywistości Królestwa rozwijającego się, przekształcającego rzeczywistość tego świata? Czy tu chodzi o struktury instytucjonalne - czy o duchowe?
Chrystus dał początek. Dziwne, ale chyba jedyny raz Bóg swoje dzieło uzależnił od nas. Czy zrobił dobry interes? My możemy określać na swój pożytek, a nie Boga, jaki ono przyjmie kształt. Angażujemy się w tę pracę, albo traktujemy ją tak, jakby nas to nie dotyczyło. "Niech inni się tym zajmują i niech się dogłębnie angażują, a ja "pomieszkam" w lepszym świecie". "To sprawa wierzących!". Ale przecież praca nad rozwojem Królestwa Bożego to praca nad kształtem naszej rzeczywistości. Naszego świata. Nie jest to kwestia tylko i wyłącznie wiary. A że w chwili obecnej nie widzimy rezultatów: o czym to świadczy? O mizernoścj naszych wysiłków. Minimum nakładów, a maksimum oczekiwań. Niewspólmiemość ponoszonych ofiar do oczekiwań. "Ziemia sama z siebie wydaje plon" - wystarczy, aby Słowo zafunkcjonowało, a już przynosi efekty. My nawet na to nie pozwalamy. Słowo w sobie posiada potencjalności i wewnętrzną energię, a przez własną inercję (a nawet działania przeciwne) neutralizujemy je. Każde zło i dobro uczynione wraca do człowieka, w tej czy innej formie, prędzej czy później. Ale wraca. Nie ma czynów obojętnych.
Jezus wrzucił ziarno prawdy o człowieku i panujących zasadach w glebę świata. Ono rośnie i mężnieje, niezależnie od tego, czy w tym "przeszkadzamy", czy pomagamy. Przeszkadzamy stwarzając odpowiedni "klimat" rozwoju prawdy. Nasze pytania wątpiące i negujące,jakoby szukające prawdy, zasiewają niepokój tam, gdzie już jest ustabilizowana pewność. Proponujące alternatywne "wartości", jakoby - demokratyczny wybór. Tworzymy mistyfikację wolności, a będącej właściwie przewrotnym zniewoleniem i uzależnieniem. A taka jest cecha Prawdy, że ona procentuje nawet wtedy, gdy nie widać spektakularnych efektów. Na efekty dobra trzeba czekać latami, to zło jest bardzo krzykliwe, wyzywające i efekciarskie. Dobro jest ciche. Tym się trzeba często kierować przy nasłuchu szeptów sumienia. Smuci nas to, że jesteśmy ludźmi mało refleksyjnymi, a jeszcze mniej Chrześcijanami. Tracimy cierpliwość i ciągle powtarzamy frazesy o swojej nieudolności. "Gdy coś się robi, tam zawsze czegoś się dokona". Krew wylana przez męczenników, atrament wypisany przez pisarzy, pot i łzy wylane przez głosicieli Słowa nie pójdą na marne. Człowiek musi się zmienić. Jawią się zbrodnie, kradzieże i obmowy, cudzołóstwa i kłamstwa, ale i pocieszających przykładów jest dość. Są wśród nas rodziny, małżeństwa, których harmonijna miłość jest przedsmakiem nieba. Są szaleńcy miłości bezinteresownej. Są "ubodzy" z własnego wyboru. To jest właśnie owo ziarno, które rośnie i kiełkuje. Nie możemy zwracać uwagi i akcentować tylko braków w sobie i swojej rodzinie,bo poddamy się destrukcyjnemu pesymizmowi.
Jedno jest pewne. Królestwa Bożego należy szukać w człowieku. Ono jest tam, gdzie jest dobry człowiek, społecznie akceptowany, przebaczający, wyrozumiały, tolerancyjny dla pomyłek i rodzących się przejawów dobra. Królestwo Boże pojmowane dosłownie będzie panowaniem wyłącznym, ekskluzywnym prawa Bożego, Jego pryzmatu naszych ocen i kalkulacji. Zwrócenie całej swej egzystencji ku Bogu - to dokona się dopiero w "tamtym świecie" w pełni. Teraz mamy sposobności zbliżać się do tego modelu. Rozwijać to, co zapoczątkował Jezus. I nie szukajmy instytucji - na próżno. Tej niezwykłej własności Bożego ziarna nie możemy "spowszednieć". Bo chrześcijaństwo faktycznie jest niezwykłe. To jest Jego zasadnicza niewygoda i "infekcyjna" właściwość. Nie możemy przyczyniać się do czynienia Go trywialnym i banalnym, ale powinniśmy przekładać je na język codzienności z zachowaniem kultywowania ewangelicznego, świętego Sacrum. Dość już tych ewangelicznych niezwykłości i sprytu interpretacyjnego! Uczyńmy Ją obecną w naszym życiu, w naszej codzienności, w sytuacjach życiowych, motywującą nasze wybory i ustalającą naszą hierarchię wartości. Ewangelia, która staje się nadzwyczajna, niezwykła, mitologiczna, która wywołuje zdumienie - to dramat. Dramat Ewangelii i Siewcy. To przede wszystkim nasza odpowiedzialność. Spytajmy siebie: czy rzeczywiście praktykujemy Ewangelię? Ewangelię czystą i prostą. Taką, która nie wywołuje zdziwienia, o której nie można powiedzieć, że jest nieadekwatna i mało "analogiczna". Czy czasami nie gubimy się w zawiłościach szukania analogii, w "siłowym" zbliżaniu jej do życia? W teoretyzowaniu i przesadnym sentymentalizmie, tak samo odległym od życia, jak i od samej Ewangelii. Nie ma w nas pokory, aby w sobie uznać zniewalającą wyższość naszych przyzwyczajeń i upodobań. Niemożliwość wyrwania się z kręgu małości i nikłych fascynacji w jakich żyjemy. Pociągają nas bardziej, obłudny mistycyzm lub kazuistyka formalnego posłuszeństwa ekwilibrystyce wielkopostnych przepisów niż prozaiczna, życiowa rzeczywistość miejsca wzrostu Ziarna. Jesteśmy fascynatami mistycznych przeżyć i wolimy innych podziwiać, aby nie angażować siebie. By tylko nie naruszyć duchowej, żyznej gleby ludzkiego serca - faktycznego miejsca wzrostu ziarna.

12. Niedziela zwykła (Mk 4,35-41)
MILCZ, UCISZ SIĘ
Dwa symptomatyczne zachowania są godne naszej uwagi. Pierwsze to strach, lęk uczniów: "Czemu tak bojaźliwi jesteście?", drugie to zdziwienie: "Kimże On jest..." Chrystus, aż do tej pory nie przestaje zadziwiać ludzi. A defensywa ludzi wobec świata i zjawisk, które mu towarzyszą, jest aż nadto widoczna. Czym to jest warunkowane? Zdziwienie - rzecz wiadoma. Lęk - warunkowany jest matą wiarą i zbyt nikłym zaufaniem do Jezusa: czy On może świat zmienić?! "Towarzystwo" Jezusa jest gwarantem naszej "nienaruszalności" w tym świecie. Nie możemy myśleć tu tylko o śmierci jako definitywnym końcu, bo o tym przekonało już nas wielu. To jest nieomylność naszych wyborów i prawidłowość naszych ocen. Trzeba rozszerzyć nasze perspektywy, nie możemy pytać o coś, co jest już nam wiadome.
Dużo mówiąca jest stanowczość Jezusa wobec żywiołu: "Milcz, ucisz się!". Nie można być delikatnym wobec zła i niesprawiedliwości. Czego symbolem była burza? Już zapomnieliśmy, jak się "krzyczy" i nazywa rzeczy "po imieniu". Aby tym, którzy jadą z nami tym samym "pociągiem", a nie wiedzą dokąd jadą- pomóc. Tak jak tamci płynęli jedną łodzią. Łagodność, która może prowadzić do złej tolerancji nie jest sposobem na życie. Czarne jest czarne, a białe jest białe. Nie możemy być "letni" (św. Jan),bo "wypluje" nas Bóg ze swoich ust, "Bądź zimny albo gorący" (Apokalipsa). Chcemy być łagodnymi wobec świata, pragniemy mu się "przypodobać", dlatego gotowi jesteśmy na wszelkie ustępstwa i kompromisy. W dzisiejszym świecie staliśmy się niewyraźni i nudni, żadnych cech charakterystycznych. Naszą obecność w świecie cechuje monotonia i bylejakość. Nie dziwmy się więc, że niewiele się zmienia. Gubi nas spolegliwość wobec świata. Względem wielu spraw staliśmy się obojętni, a nasze "rachunki" z Bogiem są w jak najlepszym porządku. Zbyt łatwo "zasypiamy" lub celowo "przymykamy" oczy. Bardzo niewiele jest dziedzin, gdzie występuje kolor "szary". A tak mówimy: "To są ekstrema". Łatwiej i wygodniej jest je czasem dostrzec.
Zbyt wiele jest spraw, w których zasługujemy na to, aby Pan nami wstrząsnął i powiedział: "Ale z ciebie nieudacznik, ileż kłopotów Mi przysparzasz, idź sobie, bo nie wiem jak sobie z tobą poradzić, jesteś zbyt nieudolnym!". Odnoszę wrażenie jakby On bardziej obawiał się płaskiej rezygnacji i obojętności niż skrajności. Mniej toleruje pobożne wzdychania niż szczery gniew. I tak, mimo aplauzu (tłumy) i poparcia ("pójdę z Tobą gdziekolwiek się udasz") Jezusowi pozwalamy na to, aby się "przyglądał" naszej zabawie. Może nawet "zasnąć". Zdążę Go obudzić! Wystarczy jedno słowo: Ratuj! (bo choroba lub śmierć). Może wtedy myślisz o swoim dziecku albo o kimś kogo kochasz, jak powoli niszczy i marnuje swoje życie. Może masz na myśli całą społeczność ulegającą powolnemu moralnemu rozkładowi, destrukcji, depresjom. Wtedy, gdy nasz lęk się wzmaga nie szukajmy pięknych ułożonych słów, nie czas. Pan patrzy na wiarę i usilność, desperację naszych próśb. Wydawać się może, że nasza łódź-Kościół napełnia się tym, co Go otacza, a wysiłek skierowany ku temu, aby ją ocalić wydaje się być daremny. To poczucie beznadziejności płynące z wnętrza "łodzi" jest gorsze (oni zasnęli nie celowo!) niż te zewnętrzne niebezpieczeństwa. Nigdy nie lękajmy się siły wrogiej płynącej z zewnątrz, bójmy się własnych słabości. Wroga trzeba szukać wśród "swoich". Francuscy wolterianie krzyczeli: "Zniszczmy tę nierządnicę", a myśleli o Kościele. Wielu powzięto ich myśl i powzięło starania, a Chrystusowa łódź jest ciągle "na fali".
Moje losy leżą w Jego ręku. W ręku Chrystusa "rozbudzonego", bo Zmartwychwstałego, w którym człowiek, jeśli w Niego wierzy, otrzymuje odpuszczenie grzechów, ratunek przed nawałnicą namiętnych, niebezpiecznych pragnień, wiatrem gniewu, pychy, krytykanctwa, łych skłonności i przeciwności tego świata. Odsuwa wyrzuty sumienia. Chciałoby się zapytać i dzisiaj: Nie obchodzi Cię to, że giniemy? . On jest przecież obecny w samym środku burzy - w twoim sercu.
Nigdy nie zmieni się życie na ziemi, jeśli nie przyjmiemy, nie zaczniemy szukać łaski Jezusa. Może kiedyś słuchaliśmy prawdy o nadziei oraz Jego zapewnień: "O co poprosicie Ojca w imię Moje - da am", ale puszczaliśmy je mimo uszu jako słowa o dziwnym pocieszeniu na nieznaną przyszłość, ale dzisiaj wykażmy więcej nadziei niż uczniowie w łodzi. To nic nie zmienia, że On jest odległy ("śpi"), że Jego nie widzimy. Nasze życie nie jest tylko naznaczone zbrodniami i burzami. Wykorzystujmy chwilę sposobną, doświadczenia bolesne, by mieniać je w nasze ubogacone życie. Wielka jest moc człowieka, który wierzy we własne życie wieczne, ale jeszcze większa słabość kogoś, kto nie widzi wokół siebie Jezusowej zbawczej i wyzwalającej obecności. Gubi nas brak ufności w Jego pomocną dłoń, która będzie chciała "uciszyć" jakieś bezrozumne i nieusprawiedliwione nawałnice, brak wiary w to, że On zawsze czuwa. Nasz krzyk o ratunek nie jest oczywiście (nie może być!) "krzykiem urzędowym" jest to krzyk wiary w to, że jest On przy nas obecny, nawet kiedy wydaje się nam, że Go nie ma, że "śpi". On nie usunął się ze pomocną łaską z naszego życia. Czuwa także, kiedy "śpi" i nie zareaguje na nasz krzyk wiary: "Panie ratuj!".

13. Niedziela zwykła (Mk 5,21-43)
PRAWDZIWA WIARA
Znowu przed nami została rozpostarta prawda o rzeczywistości choroby i śmierci. Dwóch stanów krytycznych człowieka, sytuacji krańcowych, w których człowiek staje się desperatem gotowym na wszystko i nie patrzy wtedy na okoliczności zewnętrzne. Nie pierwszy raz Chrystus okazuje się jedyną i ostateczną pomocą, ratunkiem. I tym razem w oczach Boga szczera wiara człowieka staje się czynnikiem powodującym cud, okazuje się jak wiele od niej zależy! I co w tym momencie znaczy "góry przenosić"! ? Może i w twoim przypadku też Chrystus będzie mógł powiedzieć: "Nie umarł, tylko śpi". Czy starasz się o to faktycznie? Czy tylko mówisz o tym w patetycznym i koniunkturalnym stylu? Bo w Jego obecności następuje zmiana wartościowań i postrzegania rzeczywistości. To, co dla nas wydaje się być końcem, dla Niego to dopiero początek. W obu przypadkach człowiek przyjmuje postawę desperacji, ale nie będącej bezcelowym miotaniem się, lecz prawdziwym "dopychaniem" do Jezusa. Nawet taka ciężka sytuacja nie zwalnia nas od używania rozumu. Czyli dążenie do tego, co może faktycznie przynieść ratunek, ulgę w naszych niepokojach. Desperacji ujawniającej tylko to, co jest warte uwagi i co daje faktycznie oparcie w takiej sytuacji. Jest odrzuceniem wszelkich akcydentaliów. Wierzyć więc - jak powiedział Apostoł to "czysty zysk".
W czyjej obecności łatwiej będzie "zasnąć" - Jezusa czy jakiegoś guru? A może w "towarzystwie" mamony? Przypominasz sobie to, że On powiedział: "Już teraz gromadźcie sobie skarby w niebie". Czy zdajemy sobie sprawę z tego, o czym On mówił? Odsuwanie tego na dalszy plan niczego nie zmieni. Im prędzej sobie odpowiesz, tym będziesz miał więcej czasu na ewentualną korektę. Nie możesz najbliższych pozostawiać w kłopotliwej i trudnej sytuacji troski o twój dalszy los.
"Szaleństwo jest w zasadzie formą wiary", czyli porywanie się na coś niemożliwego, "z" jedynie, a może "aż" z wiarą?! Ale jest to szaleństwem w oczach... właśnie kogo? Tych, dla których normalność tzn. szablonowość i naśladownictwo zachowań jest wyznacznikiem powszedniości i miernikiem ludzkiego konformizmu. Tych, którzy chcieliby widzieć wszystko wokoło szare, jednolite bez objawów "szalonej miłości". Aby to ich nie "prowokowało". By mieli "święty spokój". Dzisiaj wśród chrześcijan jest zbyt wielu ludzi rozumnych, zbyt wielu ostrożnych, zbyt wielu zajętych liczeniem i mierzeniem oraz rozkładaniem na czynniki pierwsze (także Ewangelii!). Jesteśmy chorzy na zbytnią "rozwagę", chorobliwą prudencję. "Ani mi się śni dociskać się do Niego, albo wymyślać własne sposoby na dotarcie do celu". Uważam, że na Twoją obecność po prostu - zasługuję. "Nie muszę się wysilać"-mówimy. Uzurpuję sobie prawo do Twojej obecności przy mojej śmierci. "I tak robię tyle poświęceń i dokonuję licznych rezygnacji, wprost przeciwnie do innych". Święte wyrachowanie. "To i tak dużo, że wierzę ! Niech Bóg weźmie to pod uwagę".
Sam wiem i to odczuwam, że potrzebujemy szaleńców teraźniejszości, czyli takich, którzy podejmą jakiś wysiłek i staranie o swoją wiarę. Uczynią coś, aby mogli powiedzieć: "Taka jest moja wiara". Aby i mnie zainspirowali i uprawdopodobnili moją wiarę. Bo jeśli chrześcijaństwo jawi się dzisiaj jako mądrość doczesna, dewiza ubezpieczeniowa na życie wieczne, (wierzę bo to mi się opłaci), jako rozsądek w oczach świata, znaczy to, że zostało zdradzone i osłabione. Właściwie często mamy do czynienia z karykaturą wiary Jakąś efemerydą i mistyfikacją. A musimy być dumni, że Ewangelia, nasza wiara, posiada w sobie pierwiastek misterryjności. Tacy też musimy być dla świata: tajemniczy, a przynajmniej zastanawiający.
Św. Paweł stawia nas wobec alternatywy: "Albo być mądrym przed światem i głupim w oczach Boga, albo być głupim wobec świata, a mądrym przed Bogiem" (1 Kor 3,19). Roztropność - tak! Tylko ona może nas w tej sferze posunąć "naprzód". Zbawienie wymaga improwizacji, a to nią właśnie było (ten gest szalonej [?] kobiety) - dopychanie się do Jezusa mimo kpin i dystansującego otoczenia. I tak też było z Jezusem wchodzącym do domu Zacheusza. Został uznany za "szalonego", bo ominął konwenanse, zastosował zachowanie poza normami "etykiety". A to dla niego (dla Zacheusza) oznaczało zbawienie. Radość dowartościowania kogoś społecznie lekceważonego,radość życia, z zauważenia przez Kogoś tak wielkiego. Cóż to może znaczyć? Nie może nas przygniatać zmęczenie, opieszałość, niechlujstwo, partacka "robota", byle jakie, pełne kompromisów życie. Chociażby nas tak chciano widzieć. Oby się tylko nie "wychylać". Do Jezusa trzeba się "dopychać" nie ze względu na zbytnią Jego popularność, ale z uwagi na potrzebę naszej aktywizacji. Zostaliśmy odkupieni bez naszego udziału, ale zbawiamy się wysiłkiem. On jest dla wszystkich, bez ograniczeń. Nikomu się nie narzuca, bo szanuje naszą wolność. Trzeba Go wypatrywać jak Zacheusz albo dopychać, jak owa kobieta.
Bez "dopychania" się o Chrystusie można sobie przeczytać W książce i poznać Go na sposób "wiedzy", znajomości intelektualnejj. Bez żadnego wysiłku, ale to dopiero początek drogi. Inaczej Boga - można "dotknąć". Kto tego bardzo pragnie? Tylko ten, kto jest w potrzebie?! Do takiego myślenia nie upoważnia nas ta scena. Niestety nie ma Go pośród nas. On jest inaczej obecny. Ale Chrystus może tego naszego dotknięcia nie "odczuć", nie ze względu na liczne tłumy, ale ze względu na nikłość naszego "dotyku" (tylko niedzielna "wystana" Msza św., raz w roku spowiedź). Łaska nie "zadziała". Nie może to być "dotyk" także ze względu na otoczenie, jego reakcję ("Chodzę do kościoła tylko na sumę, bo wtedy tam jest mój szef'). Dotykamy Go po to, aby nas uleczył. Zewnętrzny splendor nas nie interesuje. Nie może interesować.
Desperacja i odwaga przełożonego synagogi godne były okazania mu łaski. Nie patrzył na "układy" i dobre widzenie (czy wypada?; co ludzie powiedzą?), ale świadomość tego, że to może (musi) się stać - tylko ona mu przyświecała. To jest kwintesencja wiary. Bezgraniczne zaufanie, pewność i całkowite przekonanie. Ileż nam brakuje w porównaniu do tego, którego skłonni byśmy byli uznać za kogoś "dalekiego", z obcego obozu jakoby gorszego od nas. On daje nam lekcję prawdziwej wiary. Tej, jakiej byśmy sobie wszyscy życzyli. A nasza wiara jest pełna zanieczyszczeń: miłości własnej, konformizmu, zarozumialstwa, pychy, przyzwyczajeń, intelektualizmu, fałszywej pewności. To znaczy - nie mamy wiary. Wydawało mi się, że wierzę, jestem człowiekiem wierzącym, bo nie myliłem prawd wiary i przykazań. Łudziłem się. Tymczasem będę osądzony przez Ciebie i przez ludzi z tego, czym jestem z punktu widzenia wiary. Za czystą deklaracją w formie wyznawanych w niedzielę artykułów wiary "credo", nie idzie nic! Brak mi konkretnych faktów, które bym mógł przedłożyć Tobie. Udaję chrześcijanina, a często nie potrafię być po prostu człowiekiem.
Tu wiara tryumfuje nad koniecznością, przymusem. Ona nikogo nie pozostawia takim, jakim jest. Ona góry przesuwa albo zmienia ludzi. Grzesznik zaczyna się zastanawiać, bo inaczej pozostaje tępym i prostackim człowiekiem. Nie muszę gór zmuszać do wędrówki. W tym moim działaniu nie mogę się bać "przesady". Tylko muszę poruszyć te moje góry miernoty, małostkowości, głupoty, odwetu i zawiści. Istnieje wiara, która nic nie przesuwa, ani nie zmienia - to moja wiara. Bo oprócz zewnętrznych oznak: Pasterka, Rezurekcja - do niej nic nie dodaję, żadnego zmagania, wyrzeczenia (czasami jakaś jałmużna się przytrafi). Autentycznej, czyli dostrzeganej przez innych poprawy i pozytywnej inspiracji drugiego człowieka - nie ma.
Czy to wielkie odkrycie? Ono właściwie ma taką wartość odkrywczą jakbym gwiżdżąc wszedł do pokoju, w którym leży nieboszczyk i się w końcu zreflektował. Tu mam jeszcze czas na zreflektowanie się mogące prowadzić do zmiany kursu. Góry nigdy nie przesunąłem, bo nigdy nie próbowałem. Byłem zbyt wątpiącym. Bałem się rozczarowania albo pinii innych. Za bardzo przejmowałem się tym, co powiedzą ludzie, rzeciwnie do kobiety i przełożonego synagogi.
Oczekuję niezwykłości i cudów, a zapominam, że Ty uczyniłeś cud ostrzegając niewielką wiarę tych, którzy Ciebie "ściskali". Być może oja wiara nie różni się wiele od ich, brakuje mi tylko nadziei, która naszej wierze jest pewnością, stałym i mocnym przekonaniem, że to zego pragnę z całego serca, stanie mi się. (To nie ma nic wspólnego autosugestią!). Być pewnym i modlić się. To cała wiara i cała tajemnica. Ich wiara stanowiła sprężynę, która uruchomiła Twoją łaskę. Domież Panie moją nikłą wiarę! To wiara zaprowadziła ich do cudu, a ja przeciwnie, oczekuję cudu, aby wejść na drogę autentycznej wiary. Odrotna kolejność. Moja niewiara, której nie powiększaj celowo (może tylko zaniedbuję wiarę) jest zdecydowanie większa i ma moc przerażającą; potrafi "sparaliżować" Twoją wszechmoc.
Czy i dzisiaj pójdę do domu ze świadomością, że spełniłem swój bowiązek"? Wysłuchałem, może i zgrabnego słowa oraz "swoje" odstałem? I na tym sprawa się zakończy?!


14. Niedziela zwykła (Mk 6,1-6)
SKĄD ON TO MA?
"Miasto rodzinne" nie po raz pierwszy zostało wspomniane. Niestety w tym negatywnym znaczeniu. "Wierne" jest swojej niechlubnej tradycji lekceważenia proroków. Tutaj "rodzimy" prorok nie znajduje posłuchu. Czasami traktuje się go jako intruza przeszkadzającego w naszej "zabawie". Często jest tak, że słowa prawdy bardzo bolą, są niepożądane - uznany więc zostaje za zbyt nam podobnego, aby mógł powiedzieć coś fascynującego i nowego. Tym bardziej, aby zwracał nam uwagę. Czyli misja Chrystusa z góry była skazana na niepowodzenie?! Mimo to z determinacją do niej powraca, ze swoim przesłaniem, ze swoją Ewangelią. Tak puka też do naszego skostniałego i zatwardziałego wnętrza, zajętego przez różne "bożki" oraz grzeszne i niewybredne upodobania. To tylko jedna z wielu "cech" ludzi wierzących i nie tylko; nikła inteligencja wiary, brak roztropności, "ślepota" czyli zgubne fascynacje i złe zapatrzenia, błędy jeśli idzie o rozpoznawanie dobra oraz zła i wyraźnego ich nazywania. "Głuchota" i podejrzenie o nikłą pamięć w kwestii Jego czynów, dowodów, których nam dostarczał w swoim życiu. To jest katalog naszych ułomności. Właśnie - przede wszystkim "pomijanie" tego, czego nie potrafimy sobie "przyswoić". Co przerasta zdolności naszej percepcji. "Przemilczanie jest lekarstwem na brak zrozumienia". Czyli brak wiary, bo ona rodzi się z rozumienia. Nie sposób, aby człowiek inteligentny albo posiadający zmysł wiary (to jest łaska!), odrzucił Ewangelię, Jezusa. Może wszakże to uczynić, jest przecież wolny (tak mu się przynajmniej wydaje), a Bóg szanuje jego wolność, ale wtedy już nic nie pozostaje.
Czy mieliśmy tu do czynienia ze zgorszeniem Żydów? Chyba tak. Ono się pojawia wtedy, gdy odrzuca się coś, co winno być przyjęte z powodów pierwszorzędnych (Jezusa, Jego misję). A potem się dziwimy. Odrzucamy to na rzecz czegoś drugorzędnego (tutaj, racje szowinistyczne, gdzie indziej wygodnictwo życiowe, błoga stagnacja, nasz porządek, którego nie można naruszać). Najpierw dziwią się Jego nauce, negując - odrzucają wszystko to, co było niepodważalne. To i nam najlepiej wychodzi: negacja i ośmieszanie, trywializowanie wszystkich i wszystkiego. Jesteśmy nudni w naszej wiecznej kontestacji. Nie lubimy, kiedy ktoś zaczyna odstawać, nie mieści się w naszych ramach. Panuje przemożnie, jednolitość życia i stylu. Tak hołubimy wygodny i nie wymagający konformizm. Na potwierdzenie ich myślenia, przytaczają fakt znajomości Jego rodziny: "Oni byli tacy jak my! Popełniali pomyłki, jak my!". Toma Go "spowszednić". Może jeszcze przypisać Mu jakieś błędy, wtedy będzie "przystępniejszy". Łatwiej będzie można Go odrzucić, zdeprecjonować. To przewrotna, ale i nasza, współczesna "strategia".
Pytanie Żydów nie zaskakuje: "Skąd On to ma?". Wszak Jego nauka była i jest po dziś dzień źródłem inspiracji i prowokuje do myślenia, a może i przewartościowań u tych ludzi,którzy poważnie myślą o życiu. Nie jest to wiedza, tylko sama mądrość. Esencja życia. Któż mógł stworzyć tak idealny "instruktaż" życia? Nie - to nie jest ludzka mądrość! Mogli to oni, możemy i my stwierdzić. Ciągle aktualna mimo zmiennych warunków naszej egzystencji i tak powszechna. Nie sposób w niej coś podważyć. Przemawia do każdego człowieka, każdego czasu. Żydom też się wydawała nieprawdopodobna. Nie tylko dotyczy tego życia, ale i tego, co po nim. On jest Bogiem! Tylko taka konstatacja wszystko wyjaśnia i czyni logicznym.
Przypieczętowaniem ich zdziwienia były cuda, których dokonywał. Nigdy "na żądanie", ale z własnej woli i za przyczyną wiary człowieka, który ich oczekiwał. To też ich zastanawia. Tego nie było przedtem i to się już więcej nie powtórzyło. O czym to może świadczyć? To usprawiedliwia ich i nasze zastanowienie. Wszystko świadczyło tylko i wyłącznie na rzecz Jego człowieczeństwa, "zwykłości" - Syn cieśli. A tu jeszcze te... cuda. Ma tu braci i siostry. Według pokrewieństwa wiary i tylko ziemskich koligacji, ale z tego jeszcze wtedy sobie sprawy nie zdawali. To może wywoływać nawet uzasadnione powątpiewania. Bóg-Ojciec przy Jego zaistnieniu uszanował nasze pragnienie sensu i logiki. Ich sytuacja nie była łatwa. Przecież tak jest po dziś dzień! Odmawia się Boskości Jezusowi starając się wytłumaczyć Jego "niezwykłości" w sposób jak najbardziej naturalny, racjonalny, wręcz prostacki (bioenergoterapeuta, mag, uzdrowiciel). Czynią to ludzie posiadający "wyobraźnię poetycką". Bardziej poeci niż teologowie. Syntetyzują ze sobą elementy należące do innych kategorii, przynajmniej semantycznych. Przekładają na nasz prosty i ograniczony rozum to, czego się nie da przełożyć. Tak czynimy przestępstwo wobec Ewangelii! Neutralizujemy ją i spłycamy. Zostawcie teologowie i egzegeci w Ewangelii odrobinę niejasności, tajemniczości i misterryjności! Ona jest nam potrzebna! Nie zapominajcie o tym, że kiedy brakuje wiedzy trzeba zastosować element wiary, która ją uzupełnia, a nie walczy z nią, nie konkuruje. Umysłem chcemy ogarnąć Wszechmogącego Boga? Czy to nie jest bezpodstawna i bluźniercza uzurpacja? Tak, jeszcze tylko to, aby Wielki Bóg zniżył się do mojego rzesznego poziomu! "Rozmienił" się na mierne, egoistyczne jednostki, ograniczone grzechem. Często bezwolne istoty. "Wtedy może bym Go zaakceptował"?!
Czy "niewolnik" może cieszyć się jednocześnie swobodą i pełną wolnością w swoim egzystencjalnym stanie? Wątpliwe. Grzech jest naszą niewolą. Najpierw poradźmy sobie z tymi naszymi niewolami, a dopiero później zbliżmy się do Boga i starajmy się Go poznać. Niezrozumienie prowadzi do lekceważenia. Najlepszą i najkrótszą drogą do pokonania ignorancji, indolencji religijnej, marazmu wiary jest potrzebna, niezbędna praktyka życia. Nie jakieś traktaty teologiczne i choćby najbardziej wysublimowana wiedza. Ale konkretne czyny. Inaczej nie będzie się wiedziało, z Kim ma się do czynienia. Tak było z Żydami, tak jest i z nami. Tak więc żyjąc w grzechach narzekamy na dystans, jaki dzieli nas i Boga. Zlikwidujmy przyczynę tego dystansu. Albo go zmniejszmy. Ciągle mówimy, że czegoś nie rozumiemy, albo przekracza to nasze możliwości. Mówimy - "to niemożliwe!". Brak zrozumienia - brak wiary jest przeszkodą do zaistnienia cudu. Cudu wiary. Dopóki więc człowiek się "opiera", nie zazna uzdrowienia, nie tylko fizycznego. Zakłada ono bowiem całkowite zawierzenie. Głęboką wiarę.

15. Niedziela zwykła (Mk 6,7-13)
CO ROBIĆ?
Czy Chrystus potrzebował ich pomocy? Raczej - nie! To pierwotne ich ogołocenie, brak wszelkich obciążeń i uzależnień od, wydawałoby się rzeczy niezbędnych, pomóc miało im w pełnym i bezkompromisowym wypełnianiu misji im zleconej. Byli naprawdę swobodni i wolni, żadnych uzależnień. W sprawach Bożych nie może być innej niż tylko Hoża determinacja. Takim musi być Boży wysłannik, nie może być rozproszony. Wielkość orędzia, jakie z nim idzie nie może współistnieć z naszymi małymi "sprawkami", interesami. Nie ma rzeczy jednocześnie pięknej i obojętnej wobec tego kanonu. "Rozdwojone serce" może kogoś krzywdzić. Nie można kochać jednakowo dwóch osób. W prawdziwej miłości funkcjonuje coś takiego, co nazywamy wyłącznością.
Problem inkulturyzacji już od samego początku był bardzo ważny i budził różne spory oraz dyskusje. Nawet Kościołowi sugerowano liczne kompromisy i ustępstwa. Powstało przy tym pytanie: jak daleko Kościół może zrezygnować ze swojej misji? Wprawdzie postać Jezusa była tak fascynująca, że wydawać się może - przygotowanie takie było niepotrzebne. Bo Jemu nic i nikt nie zaszkodzi. Dzisiaj także wiemy, ze nie można "wkradać" się bezkarnie w czasami obcą kulturę i nie można też za wszelką cenę czynić licznych (może i niewielkich) rezygnacji. To grozi zatratą wyrazistości i charakteru. Chrześcijaństwo było i jest dzisiaj czymś tak powszechnym, a jednocześnie tak odrębnym. Jawi się na tle palety różnorakich wierzeń i religii wymyślonych przez człowieka jako coś niepowtarzalnego i wyjątkowego.
Spełniać mieli funkcję proroka. Dlaczego akurat oni? Dzisiaj te funkcje potrafimy dokładnie określić. To ktoś, kto doskonale odczytuje teraźniejszość, signum temporis. Widzi sens historyczny okoliczności swojego powołania, umie odczytywać objawienie Boże w wydarzeniach i swoją naprawdę niewielką rolę (pokora głosiciela Słowa Bożego), ale wielką odpowiedzialność. Określamy to jako "ortodoksyjność". Dostrzega splot dziejów Królestwa z dziejami historii. Jest człowiekiem wolnym nie ulegającym oportunizmowi. Nie ucieka się do dyplomatycznych wybiegów. Jest prostolinijny. Nie jest ograniczony żadnymi interesami - przeciwnie do wielu chrześcijan, którzy nie są w stanie krzyczeć,bo zawsze im ktoś w usta włoży coś do "przegryzienia", bo posiadają jakichś "dobrodziejów", którzy ich skutecznie uzależniają. Są obarczeni aż do zatraty wyrazistości. Może być przez to uważany za buntownika, ale on jest wolny, a jego nieposłuszeństwo jest nieposłuszeństwem wobec wyższego posłuszeństwa: własnego sumienia i Boga.
Może niejednego im brakowało, ale to, co niezbędne zostało im dodane. A zwłaszcza prawo głoszenia Królestwa z mocą czynienia egzorcyzmów. To dowód posiadania przez nich Ducha Świętego, który dokonując swojej ekspansji ogranicza wpływy duchów nieczystych. Świadomość, że Bóg wybiera była zawsze mocą misjonarzy. Świadomość asystencji Bożej wystarcza. Ten dar Chrystusowy jest zupełnie wystarczający, nie potrzeba ludzkich dodatków i ulepszeń. Dlatego, że Jezusowi nie chodziło o ziemskie królestwo nie wybiera uczonych czy polityków i nie wyposaża ich w dynamit, rakiety lub siłę dyplomacji, ale w moc nad "duchami". Szli "obuci" w nadzieję i pewność swojej niepośledniej misji. Nie mieli nic prócz laski. To była dłoń wyciągnięta do zgody i słowa pokoju. Nie o ziemię Mu idzie, choć to też należało do Jego troski (uzdrowienia i wskrzeszenia), ale o świat ducha. Tylko wzywanie do nawrócenia bez wymogów natychmiastowych sukcesów, chodzi o inicjację Słowa - ono dokona reszty, bo ma przeogromną moc. Gdy owoców nie można się spodziewać, mają iść dalej.
Całkowite ubóstwo i ufność w Jego słowo będące całkowitym, dobrowolnym ogołoceniem stają się ich zapłatą i nagrodą. Później do tego jeszcze dojdzie własna krew (to kolejny paradoks ich służby). Bo kto prawdziwie szuka Królestwa jest przygotowany na wszystko. Boża ekspansja i ekskluzywizm. Bóg jest "zazdrosny". Mieli tylko jedno prawo, które zostało im dane. Prawo do kontestacji (nie destrukcyjnej!) w przypadku spotkania się z brakiem całkowitym zainteresowania. Bo "godzien robotnik zapłaty swojej".
Ubóstwo ucznia jest jeszcze innego rodzaju. Ma być przygotowanym na to, że nie będzie oglądał rezultatów swojej pracy. Brak wdzięczności jest czymś trudnym do zaakceptowania. Jego zadanie to pukać do serc słowem i odejść stamtąd, gdy mu nie zostanie otworzone. Nie czekać na uspakajający i satysfakcjonujący sukces. Bez demagogii i nalegania. Dlatego nie oczekujmy od kapłana, że będzie nas ściągał na silę do Królestwa, ani nie miejmy mu za złe, kiedy nie widząc skutków swojej działalności strząśnie pył z nóg swoich i odejdzie. Nie miejmy też za złe, jeśli tym swoim odejściem ogłosi nas za pogan. To nie jego wina. Ma takie polecenie od samego Chrystusa.
Nasza postawa? To przede wszystkim odróżnienie fałszywego proroka od prawdziwego nauczyciela. Według znaków podanych przez Jezusa, symptomów, których mamy wystarczająco dużo. Czyli: na służbie nie chce i się nie wzbogaca, ani pieniędzmi, ani sławą, ani sympatią oraz umie powiedzieć prawdę, chociaż jest nieprzyjemna dla niego i dla nas. Bezkompromisowość. Druga sprawa to uważne słuchanie tego, co mówi, a dopiero później kwalifikacja jego. I godne przyjęcie uwalniające od trosk o mieszkanie i wyżywienie. Robotnik godny jest zapłaty. To co nam ofiaruje przewyższa nasze oczekiwania. Mamy świadomość (może i niewyrażonej) wdzięczności za dar przez niego of iarowany. Daje nam Chrystusa. To kolejna zapłata. W Królestwie Bożym nie ma innego rodzaju "denarów".

16. Niedziela zwykła (Mk 6,30-34)
POTRZEBA WYCISZENIA
Propozycja "pustyni" jest wciąż aktualna. Nie tylko dla misjonarzy. Jest tym, czego potrzebuje najbardziej współczesny człowiek. Nie ma on czasu na zatrzymanie, ma ciągle coś do załatwienia (chroniczny brak czasu nas kompromituje! - świadczy o złej organizacji naszego życia), zawsze czymś usprawiedliwione interesy, ciągle ma coś do "przegryzienia". Ma liczne zobowiązania. Jakby to było dla niego niezbędne?! Te uzależnienia przeszkadzają mu być autentycznym. Sprawy codzienności - one mu przesłaniają całą rzeczywistość, a właściwie ukazują tak monotematycznie. Obraz naszej rzeczywistości jawi się jako karykatura naszych starań i zabiegów, naszych "poświęceń" i scedowań w imię "sprawy", mizerne efekty, niewspółmierne do naszych nakładów sił i środków. Naszych złych kompromisów i konformizmów. I nie myślmy, że chodzi dzisiaj o wypoczynek fizyczny. Chodzi o zebranie i uporządkowanie doświadczeń nie tylko swoich, a może przede wszystkim tych, które wynikają z kontaktów interpersonalnych, gdzie rzecz idzie o sprawy Boże i ludzkie przeznaczenie. Bóg mówi przez ciszę i w ciszy. "Im więcej słów, tym mniej Boga".
Zaangażowanie w swoją misję może być tak wielkie, że graniczy wręcz z fanatyzmem: "Tak wielu przychodziło i odchodziło, że nawet na posiłek nie mieli czasu". Nie należy tego oceniać całkowicie negatywnie. To może być totalność zaangażowania, pasja. A tak to wynika z dzisiejszej Ewangelii. To pierwsza cecha prawdziwego misjonarza -determinacja i desperacja w Bożych sprawach. Tego On się domaga, ale trzeba z Nim się dzielić owocami, aby zobiektywizować nasze doświadczenia. Bo inaczej można się "udusić" tym, co w pewnym momencie właściwie może stać się balastem. Co Mu apostołowie opowiedzieli? To, że się wśród ludzi nic nie zmienia. Tak jak było, toną w morzu miernoty, a "przeciętność" jest normą życia, mały i większy grzech jest na co dzień, to co akcydentalne ich angażuje i pochłania, cieszą się z małych "interesów", poczytują sobie za zasługę to, że nikogo nie krzywdzą i nie oszukują, myślą, że "płyną", a oni dryfują. Nikogo już nie są w stanie zaskoczyć, katalog grzechów i ułomności się wyczerpał.
"Świat" w tym może przeszkadzać, zakłócać ciszę "pustyni", a przynajmniej utrudniać syntetyzację doświadczeń. Wtedy ludzie nieświadomie: "zbiegli się tam pieszo ze wszystkich miast" wręcz programowo dzisiaj. Cisza "pustyni" jest wyzywająca i celowo ją się zakłóca. Jest niebezpiecznie refleksyjna. Człowieka milczenia określa się jako "dziwaka" albo nieudacznika. Nie jest "tu" mile widziany, swoimi "refleksjami" prowokuje, a przynajmniej zastanawia oraz może o nas się za dużo dowiedzieć i tak przeszkodzić nam "w naszej zabawie". Typ podejrzany i mówimy: Pustynia mu zaszkodziła?!
Ludzie są spragnieni Słowa. W swoim indyferentyzmie są zagubieni: "byli jak owce nie mające pasterza", ich zachłanność gubi ich. "Pustynia" to czas przemyślenia metod. Najpierw określić metodę, potem nauczać. Tu nie może być miejsca na improwizację, można popełnić za dużo błędów. Zbyt wielka stawka. Ewangelia nie może przerażać, może nas tylko przerastać. Idealizm jest potrzebny, On wywołuje akcelerację, On inspiruje. Człowiek musi mieć cel, aby się nie zagubić w mało mobilizującej "prozie życia", inaczej myśli tylko o przetrwaniu. Taka jest zasada działania latami morskiej. Ewangelia nie jest czygjjm idealizmem, jest kierunkowskazem. Jest samą realnością. Ktoś powiedział: "To proza życia" (w tym pozytywnym znaczeniu). To realne spojrzenie na świat, jego "możliwości" i człowieka w jego ramach, który bardzo często się tylko "miota".
"I opowiedzieli Mu wszystko" to, że rządzący miast gromadzić, okazują swoją władzę i dają ją odczuć, rozpraszają. Ministrowie załatwiają swoje partykularne interesy, a demokratycznie wybrani przedstawiciele okazują się wielkimi utylitarystami. Ale nie zawsze trudności prorokowania wynikają z winy słuchaczy . Czasami z winy głosicieli.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
C5 zwykly (do 16)
B5 zwykly (od 17)
zadania od 13 do 16
A5 zwykly do n16
wniosek o wydanie orzeczenia o niepełnosprawności ( dot osób do 16 roku życia )
Scenariusz 16 Rowerem do szkoły
16 Płyn do czyszczenia Skrzat 0,5l
16 Nowy Testament List 2 do Tymoteusza
Instrukcja do ćw 16 Jednostka pozycjonująca
16 gotowość do zmian
09 16 Kwiecień 1996 Krok do przodu, krok do tyłu
16 Wysadzenie wież WTC pretekstem do wojny o ropę
Akumulator do NISSAN PRIMERA P12 16 16V 18 16V 20 16V 20 i 1

więcej podobnych podstron