King Stephen Nocny przypływ


Nocny przypływ
Przeło\ył: MICHAA WROCZYCSKI
Kiedy ju\ chłopak umarł i wiatr rozwiał woń palonego ciała, wróciliśmy na pla\ę. Corey
miał ze sobą radiomagnetofon, jeden z tych tranzystorów wielkości walizki, który wymaga
chyba ze czterdziestu baterii. Odbiornik nie był mo\e najlepszy, ale za to bardzo głośny.
Coreyowi przed A6 powodziło się bardzo dobrze, lecz teraz nie miało to ju\ najmniejszego
znaczenia. Nawet ten olbrzymi radiomagnetofon znaczył niewiele i był w zasadzie tylko
ładnie wyglądającym śmieciem. W eterze zostały dwie stacje, które mogliśmy złapać. Jedną z
nich - WKDM w Portsmouth - prowadził jakiś zwariowany prezenter, który dostał hopla na
punkcie religii. Odtwarzał płytę Perry'ego Como, odmawiał modlitwę, puszczał płytę
Johnny'ego Raya, czytał psalmy (ka\dy kończył słówkiem "sela", tak jak robił to James Dean
w filmie Na wschód od Edenu), a pózniej jeszcze coś wykrzykiwał. Takie tam ró\ne głupoty.
Pewnego dnia odśpiewał nawet ochrypłym, matowym głosem Pogrzebową wiązankę
kwiatów, czym przyprawił mnie i Needlesa o wybuch histerycznego śmiechu.
Stacja Massachusetts była lepsza, ale mogliśmy łapać ją tylko w nocy. Zajmowały się nią
jakieś dzieciaki. Myślę, \e przejęły nadajniki WRKO albo WBZ, kiedy wszyscy pracownicy
odeszli lub umarli. Nadawali cały czas dowcipy, jak WDOPE, KUNT, WA6 czy inne
rozgłośnie. Naprawdę śmieszne - mo\na było pękać ze śmiechu. Wracając na pla\ę,
słuchaliśmy właśnie Massachusetts. Trzymałem Susie za rękę; przed nami szli Kelly i Joan, a
Needles skrył się ju\ za pagórkiem i nie było go widać. Na samym końcu wlókł się Corey ze
swym radiem. Z głośników dobiegało Angie Stonesów.
- Czy kochasz mnie? - zapytała Susie. - Chcę wiedzieć tylko to: czy mnie kochasz?
Susie nieustannie domagała się takich zapewnień. Byłem jej pluszowym misiaczkiem.
- Nie - odparłem.
Bardzo szybko tyła i jeśli po\yje wystarczająco długo, co było mało prawdopodobne, jej
ciało stanie się tłuste i sflaczałe. Ju\ teraz bardziej przypominała beczkę.
- Jesteś wstrętny - powiedziała i zakryła dłonią twarz.
W blasku połówki księ\yca, która od godziny ju\ świeciła na niebie, zalśniły lekko jej
lakierowane paznokcie.
- Znowu będziesz się mazać? - Zamknij się!
Najwyrazniej jednak zamierzała ponownie wybuchnąć płaczem. Có\, jej sprawa.
Weszliśmy na wzgórze i tam przystanąłem. Zawsze w tym miejscu przystawałem. Przed A6
była to pla\a publiczna. Turyści, piknikowicze, ryjące nosami w piasku bachory, grube i
rozdęte jak worek babcie ze spieczonymi słońcem ramionami. Papierki po cukierkach i patyki
po lizakach, piękni ludzie pieszczący się na rozło\onych kocach. Wymieszane zapachy spalin
z pobliskiego parkingu, morskich wodorostów i olejku do opalania marki "Coppertone".
Teraz jednak wszystkie te brudy i syfy zniknęły. Ocean po- chłonął je od niechcenia, tak
jak człowiek pochłania garść cracker jacksów. Nie było ju\ ludzi, którzy by wrócili i
ponownie zaśmiecili pla\ę. Zostaliśmy tylko my; ale nas było za mało, \eby narobić a\
takiego bałaganu. Poza tym kochaliśmy pla\ę - czy\ to nie dla niej zło\yliśmy tę ofiarę?
Nawet Susie, ta mała suka. Susie z grubym tyłkiem wbitym w wiśniowe dzwony.
Wokoło rozciągały się wydmy i biały piasek znaczony jedynie linią przypływów -
splątanymi pękami wodorostów i kawałkami drewna. W kłującym blasku księ\yca
przedmioty rzucały ostre, wyrazne cienie barwy atramentu, a poświata otaczała wszystko.
Opuszczona wie\a ratownika, stojąca jakieś dwadzieścia metrów od budynku z prysznicami,
sterczała w niebo białym szkieletem niczym kościsty palec.
I przypływ, nocny przypływ, wzbijający w powietrze rozbryzgi piany, klekoczące
nieustannie o brzegi przylądka fale, bezkresne morze. Jeszcze zeszłej nocy te białe grzywacze
znajdowały się zapewne w połowie drogi z Anglii.
- Angie Stonesów - zagrzmiał głos w radiu Coreya. - Tę płytę, odprysk dobrych czasów jak z
atłasów, wygrzebałem dla was w magazynie wytwórni. Nazywam się Bobby. To noc Freda,
ale Fred złapał grypę. Jest cały spuchnięty.
Susie zachichotała, a na rzęsach trzepotały jej pierwsze łzy. Ruszyłem trochę szybciej w
stronę pla\y, \eby się nieco uspokoiła.
- Poczekaj! - zawołał Corey. - Bernie? Ej, Bernie, zaczekaj! Chłopak w radio zaczął czytać
jakieś świńskie limeryki. W pewnej chwili z tła dobiegł głos dziewczyny, która zapytała,
gdzie jest piwo. Coś tam jej odpowiedział, a my ju\ byliśmy na pla\y. Obejrzałem się, \eby
zobaczyć, co robi Corey. Zje\d\ał jak zwykle na plecach po piasku i wyglądał tak
absurdalnie, \e na chwilę zrobiło mi się go \al.
- Biegnijmy - odezwałem się do Susie. - Po co?
Klepnąłem ją w tyłek, a\ pisnęła. - To nam dobrze zrobi. Pobiegliśmy.
Pędziła za mną, dyszała mi w plecy jak koń i wołała, \ebym zwolnił, ale ja ju\ wcale o niej
nie myślałem. Wiatr gwizdał mi w uszach i odwiewał włosy z czoła. Pełną piersią chłonąłem
słone powietrze; ostre i cierpkie. Grzmiał przypływ. Fale wyglądały jak pokryte pianą szkło.
Zrzuciłem gumowe sandały i pognałem boso po piasku, nie zwracając uwagi na sterczące tu i
tam ostre muszle. Krew kipiała mi w \yłach...
W mroku przede mną wyłonił się szałas. W środku czekał ju\ Needles. Na zewnątrz stali
Kelly i Joan, trzymali się za ręce i patrzyli na bezkresną wodę. Upadłem na ziemię, zacząłem
się toczyć, a\ nalazło mi piasku za koszulę. Chwyciłem Kelly'ego za nogi. Upadł na mnie i
wytarzał mi twarz w piachu. Joan wybuchnęła śmiechem.
Rozradowani, zerwaliśmy się na nogi. Susie dawno ju\ przestała biec i wlokła się noga za
nogą w naszą stronę. Corey prawie ją dogonił.
- Ogień - odezwał się Kelly.
- Naprawdę sądzisz, \e nie kłamał mówiąc, \e przyjechał tu a\ z Nowego Jorku? - zapytała
Joan.
- Nie wiem.
Nie wydawało mi się to istotne. Kiedy go znalezliśmy, siedział za kierownicą wielkiego
lincolna, był półprzytomny i bredził. Głowę miał rozdętą do rozmiarów piłki footballowej, a
jego szyja wyglądała jak ogromny serdel. Złapał Kapitana Tripsa i niedługo mógł sobie
po\yć. Zawlekliśmy go zatem na Punkt, skąd rozciągał się przepyszny widok na całą pla\ę, i
spaliliśmy chłopaka. Mówił, \e nazywa się Alvin Sackheim. Cały czas wzywał swoją babcię.
Myślał, \e to Susie jest tą babcią. Strasznie ją to rozśmieszyło, Bóg jeden wie dlaczego. Susie
zresztą potrafią śmieszyć najdziwniejsze rzeczy.
Na to, \eby spalić chłopaka, wpadł Corey, ale wszystko zaczęło się od \artu. W szkole
Corey przeczytał multum ksią\ek o czarach i czarnej magii. Stojąc w mroku obok lincolna
Alvina Sackheima łypnął na nas chytrze okiem i oświadczył, \e jeśli zło\ymy ofiarę
mrocznym bogom, to mo\e duchy uchronią nas od A6.
Oczywiście nikt nie wierzył w te bzdury, ale zaczęliśmy rozmawiać o tym coraz bardziej
powa\nie. Było to coś nowego i w końcu postanowiliśmy pójść za radą Coreya.
Przywiązaliśmy chłopaka do statywu potę\nej lunety stojącej w punkcie widokowym -jeśli
wrzuciło się dziesięć centów, w pogodny dzień mo\na było przez nią dostrzec nawet Portland
Headlight. Przywiązaliśmy go paskami od spodni, a potem rozbiegliśmy się w poszukiwaniu
suchego chrustu i kawałków wyrzuconego przez ocean drewna - zupełnie jakbyśmy się bawili
w ciepło i zimno. Alvin Sackheim przez cały czas mamrotał coś do swojej babci. Susie
szybko od- dychała i błyszczały jej oczy. Najwyrazniej wszystko to bardzo ją ekscytowało.
Kiedy znalezliśmy się na dole, po drugiej stronie wydmy, pochyliła się nade mną i zaczęła
mnie całować. Miała na ustach zbyt du\o szminki i smakowała jak tłusty talerz.
Odepchnąłem ją. Wtedy właśnie zaczęła stroić fochy.
Wróciliśmy na górę i obło\yliśmy Alvina suchymi gałęziami
i chrustem do wysokości klatki piersiowej. Needles podpalił stos zapalniczką "Zippo".
Gałęzie w jednej chwili zapłonęły jasnym ogniem. Na koniec, tu\ przed tym, jak zajęły mu
się włosy, chłopak zaczął krzyczeć. Śmierdziało wieprzowiną po chińsku na słodko.
- Bernie, masz papierosa? - zapytał Needles. - Za tobą le\y z pięćdziesiąt kartonów.
Wyszczerzył zęby i pacnięciem dłoni zabił komara, który usiadł mu na ramieniu.
- Nie chce mi się ruszać.
Podałem mu zapalonego papierosa i usiadłem. Needlesa spotkałem w Portland, dokąd
wybrałem się pewnego dnia z Susie. Siedział na krawę\niku przed State Theatre i na
wielkiej, starej gitarze Gibsona, którą gdzieś ukradł, wygrywał melodie Leadbelly'ego.
Dzwięk niósł się po całej Congress Street, zupełnie jakby Needles grał w sali koncertowej.
Do szałasu dowlokła się wreszcie cię\ko zdyszana Susie. .
- Jesteś wstrętny, Bernie.
- Daj spokój, Susie. Zmień płytę, bo ta zaczyna trzeszczeć. - Skurwysyn. Głupi, nieczuły
skurwysyn. Aachrnyta.
- Spadaj albo podbiję ci oko, Susie - odparłem. - Uwa\aj, bo się doigrasz.
Znów zaczęła płakać. W tym jednym była naprawdę dobra. Zbli\ył się Corey i próbował ją
objąć. Uderzyła go łokciem w krocze, a on napluł jej w twarz.
- Zabiję cię!
Z krzykiem i płaczem ruszyła na niego, wymachując rękami jak wiatrak. Corey cofnął się,
prawie upadł, a potem wziął ogon pod siebie i zaczął uciekać. Susie pędziła za nim, z ust
płynął jej potok najordynarniejszych przekleństw. Needles odchylił głowę i wybuchnął
śmiechem. Poprzez huk przypływu dochodziły do nas ciche dzwięki radia Coreya.
Kelly i Joan odeszli. Widziałem ich sylwetki nad samą wodą; spacerowali objęci
ramionami. Wyglądali jak z plakatu biura podró\y: OCZEKUJE WAS BAJKOWA ST.
LORCA. Ale tak właśnie było. Stanowili wdzięczną parę.
- Bernie? - Co?
Siedziałem, paliłem i rozmyślałem o Needlesie, który bawił się swoją zapalniczką "Zippo".
Unosił przykrywkę, krzesał kółkiem iskrę i zapalał maleńki ognik - jak jaskiniowiec
posługujący się krzemieniem i hubką.
- Złapałem - powiedział Needles.
- Tak? - popatrzyłem na niego. - Jesteś pewien?
- Jestem. Boli mnie głowa. Boli mnie brzuch. Trudno mi sikać. J- Mo\e to tylko grypa z
Hongkongu. Susie te\ ją przechodziła. Cały czas wołała o Biblię.
Roześmiałem się. Działo się to jeszcze wtedy, kiedy byliśmy na uniwersytecie - mniej
więcej tydzień przed zamknięciem uczelni i miesiąc przed tym, jak zaczęto wywrotkami
wywozić ciała, oblewać je benzyną i palić we wspólnych grobach.
- Popatrz.
Pstryknął zapalniczką i przysunął ognik do szczęki. Ujrzałem pierwsze trójkątne plamki i
lekką opuchliznę. No tak, to była A6.
- Masz rację - powiedziałem.
- Ale nie czuję się najgorzej - mówił. - Znaczy się umysłowo. Ale ty te\ ciągle o tym myślisz.
- Wcale nie - skłamałem.
- Myślisz. Tak samo jak ten chłopak dzisiaj wieczorem. Te\ bez przerwy o tym myślisz. Jeśli
się nad tym wszystkim dobrze zastanowić, to wyświadczyliśmy mu łaskę. Nie sądzę nawet,
\eby zdawał sobie sprawę z tego, co się dzieje.
- Zdawał, zdawał.
Needles wzruszył ramionami i przekręcił się na bok.
- To i tak ju\ nie ma znaczenia.
Paliliśmy, a ja patrzyłem na bijące o brzeg pla\y fale. Needles złapał Kapitana Tripsa. A
więc wszystko zaczynało się od nowa. Był ju\ pózny sierpień i za kilka tygodni nadejdą
pierwsze chłody. Trzeba się powoli przenosić gdzieś pod dach: Zima. A na Bo\e Narodzenie
trup - być mo\e my wszyscy będziemy ju\ trupami. W frontowym pokoju czyjegoś
mieszkania, z drogim radiomagnetofonem Coreya stojącym na regale wypełnionym
egzemplarza- mi Reader ś Digest Condensed Books. Słabe zimowe słońce malować będzie
wzory okiennych ram na dywanie.
Obraz był taki sugestywny; \e zadr\ałem... Nikt przecie\ nie powinien myśleć o zimie w
sierpniu. To tak, jakby ktoś odwiedzał własny grób.
Needles roześmiał się.
- A widzisz? Cały czas o tym myślisz. Có\ miałem mu odpowiedzieć? Wstałem.
- Poszukam Susie.
- Bernie, być mo\e jesteśmy ostatnimi ludzmi na Ziemi. Czy przyszła ci kiedyś do głowy taka
myśl?
W widmowym świetle księ\yca, z podkrą\onymi oczyma i białymi; nieruchomymi palcami
jak ołówki ju\ teraz sprawiał wra\enie półtrupa.
Stanąłem nad samą wodą i rozejrzałem się. Nie zobaczyłem nic z wyjątkiem będących w
nieustannym ruchu garbów fal z delikatnymi lokami piany na grzbietach. Powietrze dr\ało od
grzmotu bijącego w brzegi morza - większego ni\ cały świat; zupełnie jakbym trafił w sam
środek burzy z piorunami. Zamknąłem oczy i kołysałem się na bosych stopach. Piasek był
zimny, mokry i twardy. Nawet jeśli jesteśmy ostatnimi ludzmi, to co z tego? Bez nas świat
równie\ będzie toczył się własnym torem a\ do chwili, kiedy księ\yc przestanie przyciągać
masy wód w ziemskich oceanach.
Na pla\ę wtoczyli się Corey i Susie. On człapał na czworakach, a ona jechała na nim na
oklep jak na mustangu i wpychała mu co chwila głowę pod nadbiegające fale. Corey parskał i
chlapał na wszystkie strony. Oboje byli przemoczeni do nitki. Pobiegłem i popchnąłem Susie
nogą. Corey plując wodą i bełkocząc coś pod nosem natychmiast sobie poszedł - wcią\ na
czworakach.
" Nienawidzę cię! - wrzasnęła Susie w moją stronę.
W bladej twarzy jej usta były czarnym półksię\ycem i wyglądały jak wejście do wesołego
miasteczka. Kiedy byłem dzieckiem, matka prowadzała nas do Harrison State Park, gdzie
znajdował się lunapark. Bramę stanowiła olbrzymia głowa klowna i do środka wchodziło się
przez jego usta.
- Daj spokój, Susie. Wstawaj - powiedziałem, wyciągając do niej rękę.
Po krótkim wahaniu chwyciła ją i podniosła się. Do bluzki i ciała poprzylepiały się jej
ziarna mokrego piasku.
" Nigdy mnie tak nie traktuj, Bernie. Nigdy...
" Och, daj spokój!
Nie była wcale jak szafa grająca, która nie zagra, jeśli nie wrzuci się dziesięciocentówki.
Poszliśmy pla\ą w kierunku kompleksu rekreacyjnego. Facet, który zajmował się pla\ą, miał
na piętrze niewielkie mieszkanko. Było w nim łó\ko. Susie nie zasługiwała wprawdzie na
łó\ko, ale Needles miał rację. Nic ju\ nie miało znaczenia. W tej grze nikt nie liczył
punktów.
Na górę budynku prowadziły zewnętrzne schodki. Przystanąłem przy nich na chwilę, \eby
popatrzeć przez wybite okno na znajdujące się w sklepie zakurzone towary, których nawet
nikt nie pofatygował się ukraść - stojaki z podkoszulkami (na przodzie miały rysunek nieba i
fal oraz napis "Anson Beach"), lśniące bransolety barwiące nadgarstki na zielono ju\
drugiego dnia, tandetne kolczyki, piłki pla\owe, zabrudzone widokówki, paskudnie
pomalowane gliniane madonny, plastikowe wymiociny (Jak prawdziwe! Wypróbuj na
własnej \onie!), race i zimne ognie na Czwartego Lipca, którego nikt ju\ nie będzie
świętować, ręczniki pla\owe ze zmysłowymi dziewczynami w bikini stojącymi pośród setek
nazw słynnych kurortów, chorągiewki (Pamiątka z Parku i Pla\y Anson), balony i kostiumy
kąpielowe. W frontowej części zabudowań mieścił się równie\ bar szybkiej obsługi z
wielkim napisem: SPRÓBUJ NASZEGO CIASTA Z MI- CZAKAMI.
Kiedy jeszcze chodziłem do szkoły średniej, spędzałem wiele czasu na pla\y Anson. Działo
się to sześć lat przed A6. Kręciłem wówczas z dziewczyną imieniem Maureen. Była du\a i
przepysznie zbudowana. Nosiła kostium kąpielowy w ró\ową kratę i zawsze mówiłem jej, \e
wygląda w nim jak owinięta obrusem. Szliśmy na molo, pod gołymi stopami czuliśmy gorące
deski i nagrzany piasek. Nigdy nie spróbowaliśmy ciasta z mięczakami.
" Na co patrzysz?
" Na nic. Chodz.
Dręczył mnie koszmar. Śniłem o Alvinie Sackheimie. Siedział wyprostowany za
kierownicą lśniącego, \ółtego lincolna i mówił o swojej babci. Pozostał z niego tylko
zwęglony szkielet i sczerniała, rozdęta głowa. Cuchnął spalenizną. Gadał i gadał, i po
pewnym czasie nie potrafiłem zrozumieć ani jednego słowa. Obudziłem się zlany potem. Z
trudem łapałem oddech.
Susie spała z nogami przerzuconymi przez moje uda; biała i spasiona. Zegarek wskazywał
trzecią pięćdziesiąt, ale nie chodził. Za oknem ciągle jeszcze panował mrok. Huczał przypływ
- jego punkt kulminacyjny. A to znaczyło, \e jest czwarta piętnaście. Niebawem wstanie świt.
Zsunąłem się z łó\ka i pomaszerowałem do drzwi. Morska bryza przyjemnie chłodziła mi
rozpalone ciało. Na przekór wszystkiemu wcale nie chciałem umierać.
Przeszedłem w kąt pokoju i wziąłem puszkę piwa. Pod ścianą stały trzy czy cztery kartony
budweissera. Ciepłego, bo nie było prądu. Mnie, w przeciwieństwie do większości ludzi, nie
przeszkadza, jeśli piwo jest ciepłe. Po prostu trochę bardziej się pieni. Piwo to piwo.
Wyszedłem na schody, usiadłem na stopniu, otworzyłem puszkę i zacząłem pić.
Tak oto cała rasa ludzka została zmieciona z powierzchni Ziemi. I to nie przez broń
atomową, nie przez wojnę biologiczną czy zanieczyszczenie środowiska; nie, nic z tych
przera\ających rzeczy. Po prostu grypa. Chciałbym zamontować gdzieś olbrzymią tablicę -
mo\e na Bonneville Salt Flats. Spi\owy Skwer. Ka\dy bok liczyłby sześć kilometrów
długości. Na u\ytek kosmitów, którzy w przyszłości wylądują na Ziemi, napisałbym wielkimi
literami: PO PROSTU GRYPA.
Cisnąłem pustą puszkę za balustradę. Upadła z głuchym brzękiem na ciągnący się wokół
budynku chodnik. W oddali widniał majaczący na piasku czarny trójkąt szałasu.
Zastanawiałem się, czy Needles śpi. Zastanawiałem się, czy ja zasnąłbym na jego miejscu.
" Bernie?
Stała w drzwiach ubrana w moją koszulę. Jak\e\ jej nie znosiłem. Była spocona jak świnia.
- Ju\ mnie nie lubisz, Bernie?
Nic nie odpowiedziałem. Czasami było mi przykro z powodu tego wszystkiego. Nie
zasługiwała na mnie bardziej ni\ ja na nią.
- Czy mogę usiąść obok ciebie? - Nie zmieścisz się.
Wydała zdławiony, przypominający czkawkę dzwięk i zamierzała wrócić do pokoju.
- Needles złapał A6.
Zatrzymała się w pół kroku i popatrzyła na mnie. Twarz miała nieruchomą.
- Bernie, nie \artuj. Zapaliłem papierosa.
- Przecie\ on nie mo\e... On ju\...
- Tak, przeszedł ju\ A2. Grypę Hongkong. Podobnie jak ty, jak ja, jak Corey, jak Kelly i
Joan.
- Wiec to znaczy, \e nie jest... - Uodporniony?
- Tak. To znaczy, \e i my mo\emy to złapać.
- Nie wiem, mo\e kłamał, \e przechodził A2. Po to, \ebyśmy mu pozwolili pójść z nami -
odparłem.
Na twarzy Susie pojawiła się ulga.
- Jasne, \e tak. Na jego miejscu te\ bym skłamała. Nikt nie chce \yć samotnie... - zawahała
się. - Wracasz do łó\ka?
- Za chwilę.
Zniknęła w mieszkaniu. Nie musiałem jej mówić, \e A2 nie stanowi \adnej gwarancji
odporności na A6. Sama o tym dobrze wiedziała. Po prostu wymazywała ten fakt ze
świadomości. Siedziałem i obserwowałem przypływ. Osiągnął apogeum. Przed laty Anson
było skromnym ośrodkiem, gdzie uprawiano windsurfing. Na tle nieba majaczył wyniosły
Punkt. Czasami myślałem, \e jest to stanowisko obserwacyjne, ale naturalnie ponosiła mnie
wyobraznia. Czasami Kelly zabierał na Punkt Joan. Ale nie sądzę, \aby zrobił to tej nocy.
Wtuliłem twarz w dłonie; czułem dokładnie ziarnistą fakturę skóry. Wszystko kończyło się
tak szybko i tak nędznie-nie było w tym odrobiny godności.
A przypływ bił w brzegi przylądka, bił i bił. Bez końca. Czysty i tubalny. Latem, po
skończeniu szkoły średniej, tu\ przed rozpoczęciem studiów, przyjechałem tutaj z Maureen, a
z południowo- -wschodniej Azji nadciągała ju\ A6, \eby spowić świat swoim śmiertelnym
całunem. Był lipiec, jedliśmy pizzę, słuchaliśmy radia, które Maureen ze sobą wzięta,
smarowałem jej plecy olejkiem do opalania, ona smarowała moje, powietrze było gorące,
piasek jasny, a słońce niczym płonące szkło.
KONIEC
Skanował: Mando
www.StephenKing.one.pl


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
King Stephen Nocny Przypływ
Stephen King Nocny przypływ
Stephen King Nocny Przypływ
Stephen King Nocny przypływ (doc)
King Stephen Ktoś na drodze 2
King Stephen Pole walki
King Stephen Poranna Dostawa
King Stephen Bunt Kaina
King Stephen Sorry
King Stephen Gzyms 2
King Stephen Człowiek, który kochał kwiaty 2
King Stephen Ostatni szczebel drabiny 2
King Stephen Człowiek, ktory kochał kwiaty

więcej podobnych podstron