Frank Herbert
Diuna
. 42 .
Nie da się uniknąć sprzężenia zwrotnego polityki z
ortodoksyjną religią. Walka o władzę przesycą szkolenie, wychowanie i
kształcenie ortodoksyjnej społeczności. W wyniku owej presji przywódcy takiej
społeczności nieuchronnie muszą stanąć przed tym ostatecznym, wewnętrznym
dylematem: czy poddać się całkowicie oportunizmowi za cenę utrzymania się przy
władzy, czy ryzykować poświęceniem siebie w imię ortodoksyjnej
etyki.
z "Muad'Dib: Zagadnienia religii"pióra księżniczki
Irulan
Paul czekał na piasku poza torem
podejścia gigantycznego stworzyciela. Nie mogę czaić się jak przemytnik - w
niecierpliwości i podenerwowaniu - upomniał sam siebie. - Muszę być skrawkiem
pustyni. - Stwór był już zaledwie o minuty drogi, wypełniając ranek ciernym
wizgiem swej wędrówki. Olbrzymie kły w okrągłej jaskini jego paszczy otwierały
się niczym wielki kwiat. Bijąca z niej woń przyprawy zawisła w powietrzu.
Filtrfrak na ciele Paula leżał jak ulał i tylko mgliście zdawał on sobie sprawę
- z wtyków nosowych, z maski oddechowej. Nauki Stilgara, żmudne godziny spędzone
na piasku, przesłoniły wszystko inne.
- W jakim promieniu od stworzyciela musisz stanąć na piasku
ziarnistym? - zapytał Stilgar.
A on odpowiedział prawidłowo:
- Pół metra na każdy metr średnicy stworzyciela.
- Dlaczego?
- By uniknąć wiru wywołanego jego przejściem, a przy tym zdążyć
na czas podbiec i dosiąść go.
- Jeździłeś na maleństwach hodowanych na nasienie i Wodę Życia
- powiedział Stilgar. - Lecz ten, którego wezwiesz w trakcie swej próby, to
będzie dziki stworzyciel, praszczur pustyni. Musisz mieć dla niego należyty
respekt.
Głuchy werbel dudnika zlał się już z sykiem nadciągającego
czerwia. Paul odetchnął głęboko, nawet przez filtry czując zapach mineralnej
goryczy piasku. Dziki stworzyciel, praszczur pustyni, prawie nad nim zawisł.
Wzniesione segmenty przednie gnały falę piasku, która miała sięgnąć jego kolan.
Chodź tu bliżej, o cudowny potworze - myślał. - Bliżej. Słyszysz, jak cię
przyzywam. Chodź bliżej. Bliżej.
Fala uniosła mu stopy. Owiał go pył powierzchniowy. Paul złapał
równowagę, świat zasłoniła mu przesuwająca się w chmurze piasku obła skarpa,
segmentowa ściana urwiska z ostro rysującymi się liniami pierścieni. Paul
wzniósł haki, złożył się jak do strzału, wychylił się do przodu. Poczuł, jak
chwyciły i szarpnęły. Skoczył w górę opierając stopy na owej ścianie, wychylony
na zewnątrz, trzymając się wczepionych haków. To był moment prawdziwej próby:
jeżeli prawidłowo założył haki na przednią krawędź pierścienia, otwierając ten
segment, czerw nie przetoczy się po piasku i go nie zmiażdży.
Czerw zwolnił. Prześliznął się po dudniku, uciszając go. Powoli
zaczął się obracać w górę, w górę - wznosząc te drażniące haki, jak tylko mógł
najwyżej, najdalej od piasku zagrażającego delikatnej wykładzinie pierścienia.
Paul stwierdził, że wyprostowany jedzie wierzchem na czerwiu. Czuł radosne
upojenie, niczym cesarz lustrujący swoją planetę. Stłumił gwałtowny impuls, by
sobie pohasać, zawrócić czerwia, popisać się swoją władzą nad tym stworzeniem.
Nagle pojął, dlaczego Stilgar przestrzegał go kiedyś opowiadając o młodych
śmiałkach, którzy igrali sobie z tymi potworami, wykonując im na grzbietach
stójki, wyjmując oba haki i zakładając je z powrotem, zanim czerw zdążył ich
zrzucić.
Pozostawiając jeden hak na miejscu Paul wyjął drugi i umieścił
go niżej w boku. Sprawdziwszy, że ten drugi hak siedzi pewnie, opuścił z kolei
pierwszy, przesuwając się w ten sposób w dół po boku czerwia. Stworzyciel
obracał się, a obracając się zakręcał, obchodząc pole miałkiego piasku, gdzie
czekali inni.
Paul zobaczył, jak się wdrapują, korzystając z własnych haków
podczas wspinaczki, lecz unikają wrażliwych krawędzi pierścieni, dopóki nie
znajdą się na grzbiecie. Usadowili się w trzech rzędach za nim, trzymając się
swoich haków.
Stilgar przesunął się pomiędzy szeregami, sprawdził ułożenie
haków Paula i podniósł oczy na jego rozradowaną twarz.
- Udało ci się, co? - rzekł podnosząc głos ponad zgrzytanie
piasku. - Tak uważasz? Udało ci się? - Wyprostował się. - A ja ci mówię, że to
była fuszerka. Nasze dwunastolatki radzą sobie lepiej. Tam, gdzie czekałeś, był
w lewo od ciebie grający piasek. Nie mógłbyś się tam wycofać, gdyby czerw
skręcił w tamtą stronę.
Uśmiech ulotnił się z twarzy Paula.
- Widziałem ten grający piasek.
- Więc dlaczego nie dałeś znaku jednemu z nas, by zajął
stanowisko asekuracyjne?
Coś takiego mogłeś zrobić nawet podczas próby.
Paul przełknął, wystawił twarz na pęd powietrza.
- Uważasz, że to nieładnie z mojej strony mówić to teraz -
powiedział Stilgar. - mój obowiązek. Ja oceniam twoją przydatność dla oddziału.
Gdybyś wdepnął w ten grający piasek, stworzyciel skręciłby na ciebie.
Pomimo zalewającej go fali gniewu Paul wiedział, że Stilgar
mówi prawdę. Musiała upłynąć dłuższa chwila, nim Paul mobilizując wszystkie
nauki matki, odzyskał jaki taki spokój.
- Przepraszam - powiedział. - To się więcej nie powtórzy.
- W niewygodnej pozycji zawsze bierz sobie zastępcę, kogoś, kto
weźmie stworzyciela, jeżeli ty nie będziesz mógł - rzekł Stilgar. - Nie
zapominaj, że działamy wspólnie. W ten sposób jesteśmy niezawodni. Działamy
wspólnie, co?
Klepnął Paula ramię.
- Działamy wspólnie - przytaknął Paul.
- To teraz - powiedział Stilgar i głos jego stał się szorstki -
pokaż mi, że umiesz sobie radzić ze stworzycielem. Na którym boku jesteśmy?
Paul spojrzał w dół na łuskowatą powierzchnię pierścienia pod
nogami, odnotowując rodzaj i wielkość łusek, i to. jak powiększają się, im dalej
w prawo, a zmniejszają na lewo. Wiedział, że każdy czerw porusza się w
charakterystyczny sposób - najczęściej tą samą stroną do góry. W miarę jego
dorastania ta właściwa góra utrwalała się niemal na dobre. Łuski dolne
powiększały się, grubiały, robiły się gładsze. U dużego czerwia łuski grzbietowe
można było odróżnić po samej wielkości.
Przemieszczając haki Paul przesunął się w lewo. Skinął na
skrzydłowych w tyle, by otworzyli segmenty wzdłuż boku i trzymali czerwia na
stałym kursie, kiedy się obracał, a następnie wyznaczył z szeregu dwóch
sterników na pozycje w przedzie.
- Ach, hauui... jon! - wydał tradycyjny okrzyk. Sternik z lewej
strony rozwarł pierścień. Stworzyciel skręcił majestatycznym łukiem chroniąc
otwarty segment. Wykonał pełny nawrót i kiedy ponownie skierował się na
południe, Paul zawołał: - Geyrat!
Sternik zwolnił swój hak. Stworzyciel wyrównał na prosty kurs.
Stilgar odezwał się:
- Bardzo dobrze, Paulu Muad'Dibie. Przy dużej praktyce jeszcze
będzie z ciebie jeździec piasku.
Paul zmarszczył brwi. Czyż nie byłem pierwszy na górze? -
pomyślał. Za jego plecami rozległy się śmiechy. Oddział zaczął skandować jego
imię, wiwatując pod niebiosa.
- Muad'Dib! Muad'Dib! Muad'Dib! Muad'Dib!
Daleko w tyle na grzbiecie czerwia Paul usłyszał walenie
poganiaczy uderzających w segmenty ogona. Czerw zaczął nabierać prędkości.
Burnusy załopotały od pędu. Skwierczenie piasku pod czerwiem spotężniało. Paul
obejrzał się za siebie, na oddział, wyszukał wśród innych twarzy Chani. Na nią
patrzył, kiedy mówił do Stilgara.
- A zatem jestem jeźdźcem piasku, Stil?
- Hal yawm! Dziś jesteś jeźdźcem piasku.
- Przeto mogę wybrać cel naszej podróży?
- Taki jest zwyczaj.
- I jestem Fremenem, który dnia dzisiejszego przyszedł na świat
tutaj w ergu Habbanja. Do dziś nie miałem życia. Do dziś byłem dzieckiem.
- Niezupełnie dzieckiem - powiedział Stilgar.
Zamocował brzeg kaptura, który łopotał na wietrze.
- Ale mój świat był zatkany korkiem i ten korek został
usunięty.
- Nie ma korka.
- Chciałbym udać się na południe, dwadzieścia dudników na
południe. Chciałbym zobaczyć ten tworzony przez nas kraj, ten kraj, który
oglądałem jedynie oczami innych.
I chciałbym zobaczyć swojego syna i rodzinę - myślał. -
Potrzebuję teraz czasu na rozważenie przyszłości, która jest przeszłością w moim
umyśle. Nadciąga chaos i jeżeli nie będzie mnie tam, gdzie mógłbym to coś
rozwikłać, to ono wymknie mi się spod kontroli.
Stilgar zmierzył go taksującym, przeciągłym spojrzeniem. Paul
nie spuszczał oczu z Chani. Widział, jak zainteresowanie ożywia jej rysy,
zauważył też, że jego słowa rozbudziły podniecenie w oddziale.
- Ludzie palą się do rajdu pod tobą na harkonneńskie niecki -
powiedział Stilgar. - Niecki znajdują się w odległości zaledwie jednego dudnika.
- Wodziłem fedajkinów na rajdy - rzekł Paul. - Powiodę ich na
rajd jeszcze nieraz, dopóki choć jeden Harkonnen oddycha arrakańskim powietrzem.
Kiedy tak jechali, Stilgar przypatrywał mu się z uwagą i Paul
zdał sobie sprawę, że on spogląda na ten moment poprzez wspomnienie tego, jak
doszedł do władania siczą Tabr i do obecnego przewodzenia Radzie Przywódców po
śmierci Lieta - Kynesa. Doniesiono mu o wzburzeniu wśród młodych Fremenów -
pomyślał.
- Czy życzysz sobie zebrania przywódców? - zapytał Stilgar.
Młodym ludziom z oddziału zapłonęły oczy. Kołysali się jadąc i
obserwowali. Paul dostrzegł błysk niepokoju w oczach Chani, w jej spojrzeniu
wędrującym od Stilgara, który był jej wujem, do Paula Muad'Diba, który był jej
mężem.
- Nie zgadniesz, czego sobie życzę - powiedział Paul. Nie mogę
ustąpić - myślał. - Muszę utrzymać władzę nad tymi ludźmi.
- Dzisiaj jesteś mudirem jazdy piaskiem - rzekł Stilgar. - W
jego tonie zadźwięczał oficjalny chłód. - Do czego wykorzystasz tę władzę?
Potrzeba nam czasu na wytchnienie, czasu na trzeźwą refleksję -
pomyślał Paul.
- Pojedziemy na południe - rzekł.
- Nawet gdy powiem, że zawrócimy na północ, kiedy ten dzień się
skończy?
- Pojedziemy na południe - powtórzył Paul.
Wyraz niewzruszonej powagi okrył Stilgara, kiedy mocniej
zaciągał na sobie burnus.
- Będzie zebranie - powiedział. - Roześlę wiadomość.
Uważa, że go wyzwę - myślał Paul. - I wie, że nie da mi rady. -
Obrócił twarz na południe czując wiatr na odsłoniętych policzkach i rozmyślając
nad determinantami, które złożyły się na jego decyzję. - Oni nie wiedzą, jak to
jest - pomyślał. Lecz sam wiedział, że nie może dać się zawrócić z drogi bez
względu na okoliczności. Musi wytrwać na głównym szlaku burzy czasu, którą
widział w przyszłości. Nadejdzie moment, w którym można ją będzie rozpędzić, ale
tylko jeśli on, Paul, znajdzie się wtedy tam, skąd można będzie przeciąć jej
centralny splot. - Nie wyzwę go, jeżeli tylko da się temu zapobiec - myślał. -
Jeżeli istnieje inny sposób powstrzymania dżihad...
- Staniemy obozem na wieczorny posiłek i modlitwę w Grocie
Ptaków pod Granią Habbanja - powiedział Stilgar.
Przytrzymując się dla równowagi jednym hakiem na huśtającym
stworzycielu, wskazał przed siebie na niską kamienną barierę wynurzającą się z
pustyni. Paul przypatrywał się ścianie opoki, ogromnym żyłom skalnym
przecinającym ją jak fale. Nic nie łagodziło tego surowego horyzontu, żadna
zieleń, żaden kwiat. Poza nim ciągnęła się droga ku pustyni południowej, trasa
na przynajmniej dziesięć dni i nocy przy najszybszym poganianiu stworzycieli.
Dwadzieścia dudników. Droga wiodła hen poza harkonneńskie patrole. Wiedział, jak
to będzie. Widział to w snach. Pewnego dnia podróży nastąpi ledwo uchwytna
zmiana barwy na odległym horyzoncie, zmiana tak nikła, że mogłoby mu się
wydawać, że ją sobie uroił ze swych nadziei - i tam będzie nowa sicz.
- Czy moja decyzja odpowiada Muad'Dibowi? - spytał Stilgar.
W jego głosie zabrzmiała prawie nieuchwytna nuta sarkazmu, lecz
fremeńskie uszy wokół nich, wyczulone na każdy ton w głosie ptaka czy w pisku
cielago, złowiły sarkazm i czekały w napięciu na reakcję Paula.
- Stilgar słyszał, jak mu przysięgałem na wierność podczas
wyświęcania fedajkinów - powiedział Paul. - Moi komandosi śmierci wiedzą, że
ręczyłem honorem. Czy Stilgar w to wątpi?
Prawdziwy ból przebijał z głosu Paula. Słysząc go Stilgar
spuścił oczy.
- Usulowi, towarzyszowi z mej siczy, temu uwierzę zawsze -
rzekł. - Ale tyś jest Paul Muad'Dib, książę atrydzki i Lisan al - Gaib, Głos z
Tamtego Świata. Tych dwóch ja nawet nie znam.
Paul odwrócił się ku Grani Habbanja, patrząc, jak wyrasta z
pustyni. Stworzyciel pod nimi nie stracił sił ani żwawości. Mógł ich ponieść dwa
razy dalej niż jakikolwiek inny spotkany przez Fremenów. Paul był tego pewny.
Poza opowiadanymi dzieciom bajkami nie istniało nie, co mogłoby dorównać temu
praszczurowi pustyni, była to nowa legenda, uprzytomnił sobie Paul.
Na jego ramieniu zacisnęła się dłoń. Paul spojrzał na nią,
przesunął spojrzenie po ręce aż do twarzy - do ciemnych oczu Stilgara widocznych
między maską filtru a kapturem filtrfraka.
- Ten, kto prowadził sicz Tabr przede mną - powiedział Stilgar
- on był moim przyjacielem. Dzieliliśmy niebezpieczeństwa. Zawdzięczał mi życie
wiele razy... a ja zawdzięczałem jemu...
- Jestem twoim przyjacielem, Stilgar - powiedział Paul.
- Nikt w to nie wątpi - rzekł Stilgar., - Cofnął dłoń, wzruszył
ramionami. - Taki jest zwyczaj.
Paul zrozumiał, że Stilgar za bardzo przesiąkł fremeńskimi
zwyczajami, by rozważyć możliwość czegoś innego. Tutaj przywódca wyjmował wodze
z martwych dłoni swego poprzednika albo zabijał pośród najsilniejszych swego
plemienia, jeśli poprzednik zginął w pustyni. Stilgar awansował do pozycji naiba
zgodnie z tym zwyczajem.
- Powinniśmy zostawić tego stworzyciela na głębokim piasku -
powiedział Paul.
- Tak - zgodził się Stilgar. - Stąd możemy pójść do groty.
- Zajechaliśmy nim wystarczająco daleko, by zagrzebał się i nie
miał na nie ochoty z dzień lub dwa.
- Ty jesteś mudirem jazdy piaskiem - - powiedział Stilgar. -
Rzeknij kiedy mamy...
Urwał, wpatrując się w niebo na wschodzie. Paul obrócił się
gwałtownie. Od przyprawowego błękitnego nalotu na oczach niebo wydawało się
ciemne, przesycone głębokim lazurem, na którego tle odległe, rytmiczne błyski
rysowały się ostrym kontrastem. Ornitopter!
- Jeden mały ornitopter - powiedział Stilgar.
- Może wywiadowczy - rzekł Paul. - Myślisz, że nas zobaczyli?
- Z takiej odległości jesteśmy po prostu czerwiem na
powierzchni. - Skinął lewą ręką. - Zsiadać. Rozsypać się po piasku.
Ludzie zaczęli zjeżdżać wolno po boku czerwia, odpadać, stapiać
się pod okryciem burnusów z piaskiem. Paul zapamiętał, gdzie zeskoczyła Chani.
Niebawem pozostał sam ze Stilgarem.
- Pierwszy na górze, ostatni na dole - rzekł Paul.
Stilgar kiwnął głową, osunął się na hakach i zeskoczył na
piasek. Paul odczekał, aż stworzyciel znalazł się w bezpiecznej odległości, po
czym uwolnił haki. Z czerwiem, nie wyczerpanym do ostatka, był to ryzykowny
moment. Uwolniony od ościeni i haków - wielki czerw - przystąpił do
zagrzebywania się w piasku. Paul pobiegł na palcach do tyłu po jego szerokim
grzbiecie, dokładnie wyliczył moment i zeskoczył. Wylądował nie przerywając
biegu - wbił się w odwietrzny stok wydmy, tak jak go uczono - i ukrył się pod
kaskadą piasku i swoim burnusem. Teraz wyczekiwanie...
Obróciwszy się ostrożnie uchylił rąbka burnusa na szczelinę
nieba. Wyobraził sobie, jak pozostali wzdłuż szlaku robią to samo. Usłyszał
łopot skrzydeł ornitoptera, zanim go zobaczył. Z szumem głowie odrzutowych
przeleciał nad jego spłachetkiem pustyni, zakręcając szerokim łukiem do grani.
Nie oznakowany ornitopter, zauważył Paul. Ornitopter zniknął mu z oczu poza
Granią Habbanja.
Nad pustynią rozległ się krzyk ptaka. Potem drugi. Paul
strząsnął z siebie piasek i wspiął się na wierzchołek wydmy. Sylwetki innych
tworzyły rząd oddalający się z od urwiska. Rozpoznał wśród nich Chani i
Stilgara. Stilgar wskazał w stronę grani, zebrawszy się ruszyli piaskomarszem,
ślizgając się po powierzchni w łamanym rytmie, który nie zaniepokoiłby żadnego
stworzyciela. Stilgar zrównał krok z Paulem na ubitym przez wiatr grzbiecie
wydmy.
- To był statek przemytników - powiedział.
- Na to wygląda - odparł Paul. - Ale za daleko w głębi pustyni
jak na przemytników.
- Oni też mają swoje kłopoty z patrolami - zauważył Stilgar.
- Skoro dotarli tak daleko, mogą iść dalej - rzucił Paul.
- Prawda.
- Nie byłoby dobrze, gdyby zobaczyli to, co mogą zobaczyć,
jeśli się zapuszczą zbyt głęboko na południe. Przemytnicy sprzedają również
informacje.
- Poszukiwali przyprawy, nie sądzisz? - zapytał Stilgar.
- Gdzieś tutaj będzie na nich czekało skrzydło i gąsienik -
powiedział Paul. - Mamy przyprawę. Zanęćmy łachę piasku i zapolujemy sobie
trochę na przemytników. Powinni wiedzieć, że to jest nasza kraina, a naszym
ludziom się przyda poćwiczyć z nowymi rodzajami broni.
- Teraz przemawia Usul - rzekł Stilgar. - Usul myśli, po
fremeńsku.
Lecz Usul musi się ugiąć przed decyzjami,, które odpowiadają
strasznemu przeznaczeniu - pomyślał Paul. A burza się zbierała.
następny
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
42 (16)42,16,artykul42 16 Czerwiec 1995 Ani na siłę, ani siłą16 10 09 (42)42 30 Marzec 2000 Dialog na warunkachScenariusz 16 Rowerem do szkołyr 1 nr 16 138669446416 narratorwięcej podobnych podstron