Archiwum Gazety Wyborczej; Nie gol się, kup kalesony
WYSZUKIWANIE:
PROSTE
ZŁOŻONE
ZSZYWKA
?
informacja o czasie
dostępu
Gazeta Wyborcza
nr 55, wydanie waw (Warszawa) z
dnia 2000/03/06, dział
ŚWIAT, str. 10
WOJCIECH JAGIELSKI
Nie gol się, kup kalesony
Zaczęło się od telefonu. Zadzwonił do mnie Mansur. W październiku
był moim gospodarzem, przewodnikiem i szefem ochrony osobistej w Czeczenii. Teraz Mansur dzwonił z gruzińskiej stolicy
Tbilisi. - Przyjeżdżaj! Tak szybko, jak możesz! - przez telefon ani myślał
wchodzić w szczegóły. - Przekonasz się na miejscu! Nie pożałujesz!
W Tbilisi na dobre panowała już jesień. Wiał wiatr, a zanim jasne słońce
rozgrzało powietrze nad aleją Rustawelego, tonęła ona w przenikliwym,
listopadowym chłodzie. Mansur wyznaczył spotkanie o poranku, na chodniku przed
hotelem Metechi. Spóźnił się prawie godzinę. Był z nim Idrys, którego poznałem w
domu Mansura podczas ostatniej podróży do Czeczenii.
W marnym, śródmiejskim hoteliku, gdzie gnieździli się z rodzinami i całą
gromadą innych czeczeńskich uchodźców, Mansur i Idrys wyłożyli mi swój plan.
Wezwali mnie do Tbilisi na polecenie Ważnych Komendantów, którzy zamierzali
uwolnić zakładników z kaukaskiej niewoli. Wierzyli, że w ten sposób raz na
zawsze odeprą oskarżenia, że czeczeńscy partyzanci są bandziorami parającymi się
handlem żywym towarem.
Komendanci, do których Mansur z Idrysem mieli mnie przeprowadzić, zamierzali
odbić zakładników z rąk porywaczy i doprowadzić ich na granicę z Gruzją. Aby
uniknąć oskarżeń o to, że sami uprowadzają ludzi, chcieli, by podczas pierwszych
operacji przypatrywał się im zaufany dziennikarz. Mansur z towarzyszami polecili
właśnie mnie. Zdobyłem ich sympatię, przechodząc bojowy chrzest w ostrzeliwanych
z moździerzy okopach nad Terekiem. Czeczeni wzięli
najwyraźniej moją stężałą z przerażenia twarz za spokojną i kamienną, a blady
strach, który odjął mi mowę, za angielską flegmę.
Drugim powodem, dlaczego padło na mnie, było to, że uwalnianie zakładników i
poprawianie reputacji Czeczenów zamierzali zacząć
od Polek profesor Zofii Fiszer-Malanowskiej i docent Ewy Marchwińskiej-Wyrwał,
porwanych jeszcze w sierpniu w sąsiadującym z Czeczenią Dagestanie.
Do Czeczenii, nielegalnie, przez góry i pod
rosyjskimi samolotami, planowali wyruszyć nazajutrz. Granicę mieliśmy przejść
nocą, w wyznaczonym miejscu spotkać czekających na nas partyzantów, a następnego
dnia w południe dotrzeć na miejsce. Prowadzić miał Idrys. Mansur wywoził całą
rodzinę na Ukrainę.
Idrys przyjechał zgodnie z umową odziany w długi kożuch z wielkim kołnierzem.
Pomodlił się w kącie pokoju, po czym prostując się, rzucił jakby mimochodem, że
Rosjanie zajęli Urus-Martan i trzeba odłożyć nasz wyjazd. Nasz, bo Idrys
wybierał się jednak tej nocy do Czeczenii. -
Upadek Urus-Martanu to duża rzecz - powiedział. - Nasi musieli się rozbiec po
kraju, nie wiadomo, gdzie kto jest, trzeba się najpierw poodnajdywać.
Potem miał po nas wrócić. Ale nie wrócił. Mijał dzień za dniem, a telefon
milczał. Także w czeczeńskim przedstawicielstwie, do którego ściągali wszyscy
uchodźcy po pomoc, nikt nie słyszał o Idrysie. Nic nie wiedzieli o nim także
ludzie, których telefony przekazał mi na pożegnanie. Dopiero po kilku dniach
zadzwonił brat czeczeńskiego wiceprezydenta Wachy Arsanowa Tacha. - Bądź w
południe na parkingu przed naszym przedstawicielstwem - powiedział niechętnym,
zmęczonym głosem. - Podejdzie do ciebie nieznajomy i przedstawi się jako Szamil.
On też ciebie szuka.
Kiedy Szamil przyszedł na parking, zapadał już zmrok. Niewysoki,
przysadzisty, szeroki w ramionach, rumiany, brodaty, w długim do ziemi czarnym
skórzanym płaszczu, z postawionym kołnierzem. Miał wielkie dłonie i piskliwy
głos, który zupełnie nie pasował do jego groźnej postaci.
Szamil powiedział, że przyjechał na rozkaz Wachy Arsanowa, a celem jego misji
jest uwolnienie Polek. Poprosił, żeby go zaprowadzić do polskiej ambasady.
Po drodze z ciekawością przyglądał się miastu. Był tu przed laty na turnieju
karate. Teraz pokazywał palcem miejsca, które rozpoznawał po latach. W
porównaniu ze zniszczoną wojnami, wciąż bombardowaną, nędzną, pogrążoną w
rozpaczy Czeczenią Tbilisi, z jego rojnymi,
gwarnymi ulicami, kolorowymi sklepami i restauracjami, musiało mu się wydać
krainą z bajki.
Sekretne plany
Do Tbilisi zjeżdżało coraz więcej Czeczenów.
Kiedyś Gruzini widzieli w nich najgorszych, zdradliwych wrogów. To przecież
Czeczeni, ręka w rękę z Rosjanami, wsparli przed
laty Abchazów, którzy wypowiedzieli posłuszeństwo Gruzji i po wygraniu krwawej
wojny oderwali Abchazję od gruzińskiego państwa. Nic dziwnego, że gdy wkrótce
potem Rosjanie najechali Czeczenię, Gruzini
przyglądali się czeczeńskiej tragedii bez specjalnego współczucia.
Nauczeni wojennymi doświadczeniami kaukascy sąsiedzi postanowili teraz żyć w
zgodzie i pomagać sobie nawzajem. Położone na wędrownym i kupieckim szlaku
Tbilisi szybko stało się łakomym kąskiem dla czeczeńskich przywódców. Każdy z
nich starał się zostać szefem tutejszej czeczeńskiej diaspory. Władza nad
Tbilisi dawała wszystko. Kontrolę nad zmierzającymi do Czeczenii karawanami z zamorskimi towarami, pomocą
humanitarną, bronią. Pobierając jedynie myto od karawan, można było zbić
fortunę. Kontrola nad handlowym szlakiem dawała majątek, aod przywódcy
czeczeńskiej diaspory w Tbilisi zależały w praktyce wszystkie kontakty Czeczenii ze światem. Ten, kto kontrolował diasporę,
występował w roli przedstawiciela Czeczenii, to on
wydawał komunikaty, spotykał się z cudzoziemskimi politykami, dyplomatami,
udzielał wywiadów. Czeczeński polityk, nie mający dostępu do Tbilisi, znikał
praktycznie w publicznym niebycie.
Nic dziwnego, że czeczeńscy przywódcy jeden przez drugiego przybywali w gości
do Tbilisi, starając się zrobić na gospodarzach jak najlepsze wrażenie.
Latem ubiegłego roku batalię o Tbilisi wygrał Wacha Arsanow. Przyjechał do
gruzińskiej stolicy na leczenie. Przy okazji zrobił gospodarzom podarunek z
kilku gruzińskich zakładników, uwolnionych przez jego ludzi z kaukaskiej
niewoli. Gruzini szybko doszli do wniosku, że spośród czeczeńskich liderów
Arsanow jest najskuteczniejszy. Przynajmniej w sprawie uwalniania zakładników.
Mając przychylność gospodarzy, Arsanow podporządkował sobie czeczeńską diasporę
w Tbilisi, obsadził swoimi ludźmi gruzińską stolicę, kazał im pilnować interesu,
a sam wrócił do Czeczenii.
Szamil był żołnierzem, wykonawcą rozkazów. Żadnym politykiem. W Czeczenii wykonywał zadania specjalne. - Wyrywałem
chwasty - przyznał kiedyś. Będąc pewnym wierności i niezawodności swojego
żołnierza, Arsanow wysłał Szamila do Tbilisi jedynie po to, by uzgodnił, z kim,
kiedy, gdzie i w jaki sposób nastąpi przekazanie zakładników. No i miał
przywieźć do Czeczenii dziennikarza, który dałby
świadectwo nie tylko prawdzie, ale i szlachetności czeczeńskiego wiceprezydenta.
Arsanow nie zdawał sobie sprawy z konkurencji, jaka pojawiła się w
gruzińskiej stolicy zaraz po jego wyjeździe do Czeczenii. Każdy z rywali chciał teraz uwalniać
zakładników, by urosnąć w oczach Gruzinów, zdobyć ich przychylność. Zjeżdżając
do gruzińskiej stolicy, Szamil był przekonany, że przybywa do miasta
kontrolowanego przez Arsanowa, do miasta, w którym każdy Czeczen będzie służył mu wszelką pomocą. Srodze zawiódł
się, widząc bratobójcze walki, chaos i mur odmowy, którego długo nie mógł
pokonać.
Zamiast wyruszyć do Czeczenii i ratować Polki,
Szamil musiał zdobyć pieniądze na przeżycie w Tbilisi. Pierwszego dnia nie miał
nawet na taksówkę. Nocował w domu Gruzina, którego uwolnił z niewoli i
dostarczył na granicę.
Znikał na całe dnie, dzwonił wieczorami, umawiał spotkania nazajutrz.
Pochłaniając mokre od lukru ciastka (jako przykładny muzułmanin Szamil nie pił
ani nie palił) w kafejkach przy alei Rustawelego, Szamil opowiadał o swoich
wyczynach. I nigdy nie tracił optymizmu.
- Jutro ruszamy w drogę! - mówił, przyglądając się bacznie, jakie wrażenie
robiły na mnie jego słowa. Zabronił mi się golić. Zarośnięty miałem ponoć
przypominać Czeczena i nie rzucać się po drodze w
oczy. W Tbilisi jednak coraz trudniej przychodziło mi przekonywanie rozmówców,
że mój wygląd wprawdzie o tym nie świadczy, ale naprawdę jestem dziennikarzem z
Europy.
Codziennie też przypominał mi o kupnie kalesonów, bez których nie przeżyłbym
drogi przez ośnieżone kaukaskie przełęcze. Początkowo mieliśmy przebijać się
samochodami terenowymi, potem, gdy Rosjanie zaczęli bombardować drogi, Szamil
wybrał konie.
Najczęściej plany sekretnych operacji snuliśmy podczas spacerów aleją
Rustawelego. Szamil tłumaczył, że w ten sposób nie rzucamy się w oczy. Ja jednak
nigdy nie potrafiłem pozbyć się wątpliwości. Przechadzaliśmy się szerokimi
trotuarami, czeczeńskim obyczajem trzymając się mocno za ręce. Ja zarośnięty, w
wojskowej kurtce i ciemniejących w słońcu okularach. Szamil w swoim długim do
ziemi czarnym skórzanym płaszczu, z postawionym kołnierzem. W przepastnej
kieszeni płaszcza Szamil nosił pistolet i słonecznikowe pestki, które
nieustannie pogryzał. Od czasu do czasu, nawet nie pytając, wciskał mi w dłoń
garść specjału.
Nie spieszyło się
Szamil chciał odbić Polki z rąk porywaczy albo wykupić je workiem fałszywych
dolarów. Twierdził, że pieniądze ma już gotowe. Odebrał je jakimś przemytnikom.
Okup miał przywieźć porywaczom cieszący się ich szacunkiem wioskowy mułła.
Szamil wierzył, że przy duchownym nie będą liczyć, a tym bardziej sprawdzać
pieniędzy. Szamil miał coś, czym szantażował mułłę i zmuszał do samobójczej
misji.
Na pytanie, co się z nim stanie, gdy podstęp wyjdzie na jaw, Szamil wzruszał
ramionami. - Będzie musiał jakoś ratować swoją skórę. Tak jak ja i moi
żołnierze. Na nas wszystkich porywacze i ich rodziny wydadzą wyroki śmierci -
powiedział.
W wypadku gdyby porywacze odmówili okupu, Szamil zamierzał użyć siły.
Twierdził, że ma swoich ludzi wśród bandy przetrzymującej niewolników. Dolinę, w
której rozłożyli obóz, otaczali już Rosjanie. Dwa jedyne wyjścia z wąwozu
kontrolowali zaś ludzie Szamila. - Bez mojej wiedzy i zgody mysz się stąd nie
wymknie - mówił. - Rosjanie też mnie nie wykurzą. Mamy takie kryjówki w
pieczarach, których nie zniszczy żadna bomba.
Pozostawało już tylko zorganizować mechanizm przekazywania uwalnianych
zakładników do Gruzji.
Wstępowaliśmy do myśliwskich sklepów, w których Szamil wybierał mundury,
rękawiczki, czapki, bieliznę i buty dla swoich żołnierzy. Radził się, jakie
kolory cętkowanych kurtek będą stosowniejsze w Czeczenii, głośno spierał się ze sprzedawczyniami o
cenę, domagał się rabatu. Mijał jednak dzień za dniem, wciąż tkwiliśmy w
Tbilisi, a Szamilowi najwyraźniej nigdzie się nie spieszyło.
Pewnego dnia przyjechał taksówką, mercedesem. Kierowcy wcisnął garść
banknotów napiwku. Prowadziłem go na kolejne robocze spotkanie. Szamil wydawał
się nieobecny, myślami przebywał zupełnie w innym świecie. Czerwony na twarzy,
wypił duszkiem litr wody mineralnej, zanim nieco ochłonął, i włączył się do
rozmowy. Po wyjściu z ambasady przyznał mi się: - Byłem w publicznej łaźni. Czy
ty wiesz, że tam kobiety chodzą nago? Pierwszy raz w życiu coś takiego
widziałem.
Rzecz w tym, że tbiliskie łaźnie pełnią czasem rolę także burdeli. Szamil
musiał trafić do jednego z nich. Przez następne dni kontakt z nim był bardzo
trudny. Z tbiliskich łaźni wyciągnął go dopiero telefon Ważnego Człowieka.
Domyślałem się, że chodzi o Arsanowa. Odkąd Szamil zorientował się, że w
Tbilisi nie może liczyć na żadną pomoc i że pod nieobecność Szefa w mieście
doszło do bratobójczych swarów, zawsze wieczorem czekał na telefon Stamtąd. Tak
mówił. Stamtąd, Ważny Człowiek, Nasz Kontakt, Wariant Pierwszy, Wariant Drugi.
Uwielbiał posługiwać się tym językiem.
Po jakimś czasie zorientowałem się, że szpiegowskim żargonem posługiwało się
w Tbilisi znacznie więcej osób. Położone między Południem i Północą, między
Wschodem i Zachodem Tbilisi stało się pod koniec wieku jedną ze światowych
stolic wywiadu. Zjeżdżali tu agenci specjalni, wywiadowcze asy, dyplomaci i
generałowie, handlarze bronią i ludźmi.
Dopóki Szamil nie zdobył własnego telefonu komórkowego, pozostawało mu tylko
czekać na telefon od Szefa z instrukcjami. Po takich telefonach zwykle znikał na
kilka dni. Robił porządek, "wyrywał chwasty".
Jechać! Czekać!
Dochodziły mnie słuchy, że stał się prawdziwym rozjemcą. Nie tylko karcił
tych, którzy pod nieobecność Arsanowa w Tbilisi usiłowali mu wejść w szkodę. Na
prośbę gruzińskich służb specjalnych przeprowadzał też "rozmowy wychowawcze" z
szefami czeczeńskich organizacji w Gruzji, godził ich, zażegnywał wojny. Był tak
zajęty, że wyprawa po Polki do Czeczenii wydawała
się coraz bardziej nierealna.
Ale Szamil znów pojawiał się i zajadając się ciastkami z kremem, mówił: -
Jutro jedziemy. Nie gol się, kup kalesony. Potem następował kolejny telefon
Stamtąd i nowy rozkaz: Czekać!
Aż któregoś dnia Rosjanie wysadzili desant na granicy z Gruzją i zamknęli ją
dla Czeczenów. Wówczas Szamil niespodziewanie
wyznał: - Trzeba będzie nawiązać kontakt z Rosjanami.
Wyśmiewał pytania o logikę. - Wojna wojną, a życie życiem - odpowiadał. Mając
zamkniętą drogę do Gruzji, mógł przekazywać uwalnianych zakładników już tylko do
Rosji. Na co liczył? To miał być prosty układ. On uwalnia jeńców i oddaje ich
Rosjanom. Setki porwanych Rosjan odzyskują wolność. W zamian spodziewał się
dowieść, że nie wszyscy Czeczeni zajmowali się
uprowadzaniem ludzi. Liczył też, że rosyjskie sądy przeprowadzą uczciwe procesy
w sprawach porywaczy i ujawnią, jak wielu z nich działało na zlecenia rozmaitych
rosyjskich służb. A jego ambitny szef Arsanow mógł też spodziewać się, że
zdobywając pozycję monopolisty w dziedzinie wyzwalania zakładników, urośnie w
oczach już nie tylko Gruzinów, ale także Rosjan i świata. Że przestaną traktować
go jako jednego z tuzinów kaukaskich watażków, a zaczną uważać za pierwszego z
nich.
Szamil nawiązał w Tbilisi kontakt z Rosjanami. Tuż przed świętami Bożego
Narodzenia powiedział mi, że nasza wyprawa do Czeczenii staje się na razie nieaktualna. Kazał wracać
do Warszawy i czekać, aż zgłosi się do mnie jego wysłannik. Miałem go bez trudu
rozpoznać po szramie na czole. Przez następne tygodnie bacznie przyglądałem się
twarzom moich wszystkich gości.
Wreszcie sam Szamil zadzwonił z Tbilisi. Powiedział, że sprawy przeciągają
się, ale idą ku dobremu i wkrótce zadzwoni ponownie. Odtąd telefonował
regularnie. Czasem tylko tak, żeby pogadać. Czasem prosił, by znaleźć mu jakiś
telefon, nazwisko, kontakt.
W styczniu przeprawił się do Czeczenii, ale
akcja spaliła na panewce. Dostał się pod rosyjskie bomby, z trudem uszedł z
życiem.
Kiedyś odezwał się w środku nocy. Już z Czeczenii. Mówił szybko, nerwowo. Ledwie mogłem go
zrozumieć. - Muszę kończyć, bo pojawiły się samoloty. Chyba nie da się ciebie tu
ściągnąć - rzucił.
Ostatni raz dzwonił przed dziesięcioma dniami. - No to chyba niedługo
wywozimy polską mniejszość z Czeczenii -
informował radośnie. Telefonował już z doliny Argunu, spod Duba-jurtu, będącego
północną bramą do doliny. Potem telefony się urwały.
Dowiedziałem się jednak, że w końcu dopiął swego. Nie wiem, jakich metod
perswazji użył. W każdym razie porywacze uwolnili polskie zakładniczki w mniej
więcej wyznaczonym czasie i kazali im iść w ustalonym kierunku. Po drodze Polki
napotkały dwóch Czeczenów w podziurawionym
pociskami samochodzie. Jednym z nich był Szamil.
Dowiedziałem się, że został on w Czeczenii, by
w porozumieniu z Rosjanami uwalniać następnych zakładników. W środę jeszcze żył.
WOJCIECH JAGIELSKI
* Imiona Czeczenów zostały zmienione
(szukano: Czeczenia)
© Archiwum GW, wersja 1998 (1) Uwagi
dotyczące Archiwum GW: magda.ostrowska@gazeta.pl
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
34 18 Marzec 2000 Nie dali nam chleba65 17 Czerwiec 2000 Nie damy się mordować33 14 Marzec 2000 Czeczenia jeszcze nie zginęła42 30 Marzec 2000 Dialog na warunkach34 Marzec 68 Jak pozbyto się Żydów w 1968r(1)Podstawa komputerowego redagowania tekstu nie bój się klawiaturyNie bój się! Mam Aspergera, nie gryzę Dziecko w interiaNie bójcie się żyć dla miłościNie?j sie zlemu szefowi i kiepskim kolegom zlyszesaab 9 3 silnik nie daje sie uruchomicwięcej podobnych podstron