rok 2025 4 9













Butler Octavia E - Przypowieść o Siewcy - Rok 2025 4-9    Rok 2025
       Inteligencja to zbiór indywidualnych zdolności przystosowawczych. Przystosowawcze zmiany, jakie inteligentna rasa zdolna jest przejść w ciągu jednego tylko pokolenia, innym gatunkom zajmują całe generacje selektywnego rozmnażania i zabijania. Mimo to inteligencja jest wymagająca. Niewłaściwie skierowana lub wykorzystana, celowo albo przypadkiem, może wpaść w szał płodzenia i uśmiercania.
   "Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"
       4
       Ucząc się przetrwać.
   Ofiara Boga    Może stać się Jego wspólnikiem.    Przezornie planując,
   Może stać się Jego współtwórcą.
   Może też,
   Przez strach i krótkowzroczność,
   Pozostać ofiarą,    Jego igraszką    I zdobyczą.        "Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"
           SOBOTA, 1 LUTEGO 2025
       Mieliśmy dziś pożar. Dorośli bardzo się boją zaprószenia ognia, ale dzieciarnia, gdy tylko nie jest pilnowana, lubi się nim bawić. Tym razem jeszcze sąsiedztwu się upiekło. Amy Dunn, trzylatka, podpaliła tylko rodzinny warsztat.
   Gdy płomień pełznął już do góry po ścianie, Amy przestraszyła się i popędziła do domu. Wiedząc, że zrobiła coś złego, nikomu nie pisnęła ani słówka, tylko od razu schowała się pod łóżkiem babki.
   W tym czasie wyschnięte drewno ścian warsztatu rozgrzało się i zajęło na dobre. Robin Balter zauważyła dym i pociągnęła za dzwon alarmowy, który wisi na wysepce na naszej ulicy. Robin ma dopiero dziesięć lat, ale rezolutna z niej smarkula - jedna z wzorowych uczennic mojej macochy. Nie traci głowy. Gdyby nie zaalarmowała ludzi, jak tylko zobaczyła dym, pożar mógłby się rozprzestrzenić.
   Usłyszawszy dzwonienie, jak wszyscy wybiegłam na dwór - zobaczyć, co się stało. Dunnowie mieszkają naprzeciw nas, więc też od razu zauważyłam dym.
   Akcja pożarowa przebiegła tak, jak powinna. Dorośli - mężczyźni i kobiety - zagasili ogień za pomocą ogrodowych węży, łopat, mokrych ręczników i koców. Ci, którzy nie mieli węży, dusili płomienie, zasypując je ziemią. My, starsze dzieci, też pomagałyśmy wszędzie, gdzie mogłyśmy się przydać, gasząc nowe zarzewia płomyków, rozniecane przez fruwający żar. Znosiłyśmy wiadra na wodę, łopaty, koce i własne ręczniki. Wszędzie było nas pełno i przyglądałyśmy się wszystkiemu szeroko otwartymi oczami. Najstarsi sąsiedzi pilnowali dzieci, aby nie wchodziły w drogę i nie sprawiały kłopotu.
   Nie zwróciliśmy uwagi na to, że nie ma Amy. Przedtem nikt nie zauważył jej na podwórzu za domem Dunnów, więc teraz też nikt o niej nie myślał. Dopiero o wiele później babka znalazła ją i wydobyła z niej całą prawdę.
   Warsztat został doszczętnie zniszczony. Edwin Dunn zdołał ocalić parę narzędzi ogrodniczych i stolarskich, ale naprawdę niewiele. Grejpfrutowe drzewko przy warsztacie i dwa brzoskwiniowe, które rosły z tyłu, były na wpół spalone, ale mają szansę na przeżycie. Za to marchewki i kabaczki, ziemniaki i bezgłowa liściasta kapusta - wszystko zostało zdeptane na miazgę.
   Naturalnie nikt nie wezwał straży pożarnej. Nikt się nie kwapił wziąć na siebie opłat za interwencję - po to tylko, by uratować przerobiony na warsztat bezużyteczny garaż, zwłaszcza że większość rodzin i tak nie byłoby stać na przełknięcie nadprogramowego, horrendalnego rachunku. Dostatecznie dużo zapłacimy za wodę, którą zużyliśmy do gaszenia.
   Ciekawe, co się stanie z tą biedulką Amy Dunn, którą nikt się nie zajmuje. Rodzice dają jej jeść, co jakiś czas myją i doprowadzają do porządku, ale wcale jej nie kochają, ba - nawet nie bardzo lubią. Jej matka, Tracy, jest tylko o rok starsza ode mnie. Urodziła Amy jako trzynastolatka. Miała dwanaście lat, gdy w końcu zaszła w ciążę za sprawą dwudziestosiedmioletniego wuja, który od lat regularnie ją gwałcił.
   Wujek Derek był postawnym, przystojnym blondynem, w dodatku bystrym i zabawnym, który dał się lubić. Tracy od zawsze była prosta, żeby nie powiedzieć tępawa, przy tym stale wyglądała na nadąsaną i przybrudzoną. Nawet gdy w rzeczywistości jest czysta, sprawia wrażenie niedomytej i niedopranej. Bardzo możliwe, że niektóre z jej cech wzięły się właśnie z tego wieloletniego zniewalania przez wuja Dereka. Wujek Derek był najmłodszym, ukochanym i ulubionym bratem mamy Tracy. Jednak kiedy ludzie połapali się, co wyrabiał, mężczyźni z naszego sąsiedztwa zebrali się i wszyscy razem poradzili mu, by lepiej przeprowadził się gdzie indziej. Nie chcieli, żeby taki sąsiad mieszkał w pobliżu ich córek. Niedorzeczna, jak zwykle, matka Tracy zaczęła obwiniać ją za wygnanie Dereka, a nawet za własny wstyd. Niewiele dziewcząt w sąsiedztwie ma dzieciaka, zanim uda im się zaciągnąć chłopca do mojego ojca, żeby połączył ich świętym węzłem małżeńskim. Jednak nie znalazł się żaden kandydat do ręki Tracy, a na opiekę przedporodową albo aborcję nie było pieniędzy. Amy, w miarę jak podrastała, coraz bardziej przypominała Tracy: kościstego, wiecznego niechluja z rzadkimi, strąkowatymi włosami. Nie sądzę, by kiedykolwiek wyładniała.
   Instynkty macierzyńskie jakoś się nie obudziły w Tracy, wątpliwe też, czy jej matka Christmas Dunn je ma. Wszyscy uważają, że cała rodzina Dunnów jest szurnięta. Gnieżdżą się w jednym domu w szesnaścioro i przynajmniej co trzeci Dunn to świr. Chociaż Amy akurat nie. Jeszcze nie. Chodzi samotna i zaniedbana, i jak każdy mały dzieciak pozostawiony za bardzo samemu sobie próbuje wynajdywać jakieś zabawy.
   Nigdy nie widziałam, aby ją bili czy przeklinali - co to, to nie. Dunnom bardzo zależy, na opinii sąsiadów. Tyle że nikt nie zwraca na Amy żadnej uwagi. Większość czasu spędza, bawiąc się sama grzebaniem w piasku. Je ziemię i wszystko, co z niej wykopie, nie wyłączając robali. Nie tak dawno temu, z czystej ciekawości, zabrałam ją do nas do domu, przetarłam gąbką, nauczyłam alfabetu i pokazałam, jak się pisze jej imię. Była wniebowzięta. Jej dziecięcy rozumek jest złakniony wiedzy i lubi, kiedy ktoś okazuje jej uwagę.
   Dziś wieczorem spytałam Cory, czy Amy mogłaby zacząć wcześniej chodzić do szkoły. Najmłodsze dzieci, które uczy moja macocha, mają skończone albo przynajmniej prawie skończone pięć lat, ale tym razem zgodziła się, by Amy przychodziła, pod warunkiem, że wezmę ją pod swoją opiekę. Spodziewałam się tego, chociaż nie bardzo mnie to uszczęśliwiło. Z drugiej strony - i tak pomagam zajmować się pięcio- i sześciolatkami. Opiekuję się najmniejszymi brzdącami, odkąd sama skończyłam rok, i mam już tego po dziurki w nosie. Ale myślę, że jeśli teraz ktoś nie pomoże Amy, pewnego dnia zmaluje coś znacznie gorszego niż sfajczenie przydomowego warsztatu.
           ŚRODA,19 LUTEGO 2025
       Dom starej pani Sims odziedziczyli po niej jacyś kuzyni. Szczęściarze, że jeszcze mają co odziedziczyć. Gdyby nie nasz mur, ich spadek zostałby dawno wypatroszony, zajęty przez dzikich lokatorów albo spalony z chwilą, kiedy opustoszał. A tak wszyscy sąsiedzi wzięli tylko z powrotem rzeczy, które podarowali pani Sims po włamaniu, no i zapasy żywności, jakie były w domu. Bez sensu zostawiać, żeby się zepsuły. Nie tknęliśmy mebli, dywanów ani żadnych urządzeń. Mogliśmy, ale nawet nie ruszyliśmy. Nie jesteśmy złodziejami.
   Wardell Parrish i Rosalee Payne myślą inaczej. Para małych, rdzawych rudzielców, obnoszących się z takimi samymi kwaśnymi minami jak pani Sims. Są dziećmi jedynego krewnego, z którym zmarłej staruszce udało się utrzymać jakiś kontakt i w miarę dobre stosunki. On jest dwukrotnym, ale bezdzietnym wdowcem; ona owdowiała tylko raz, za to ma siedmioro pociech. Nie są zwyczajnym rodzeństwem, tylko bliźniakami. Może dzięki temu dogadują się jedno z drugim - bo z nikim innym za pioruna im nie wychodzi.
   Dzisiaj się wprowadzają. Wcześniej zjawili się parę razy, aby obejrzeć sobie dom, który wyraźnie bardziej przypadł im do gustu niż dom ich rodziców, gdzie było jeszcze osiemnaścioro innych domowników. Za każdym razem, gdy przychodzili, siedziałam akurat w małym pokoju, zajęta lekcjami z moją klasą maluchów, więc do tej pory nie miałam okazji ich widzieć; słyszałam tylko, jak rozmawiają z tatą. Siedząc w naszym saloniku, insynuowali, że przed ich przyjazdem rozszabrowaliśmy dobytek pani Sims. Tato trzymał nerwy na wodzy.
   - Przecież wiecie, że miesiąc przed śmiercią została obrabowana - tłumaczył. - Można spytać na policji - jeśli już nie sprawdziliście... Od tamtej pory wspólnota cały czas pilnowała domu. Nikt w nim nie mieszkał ani z niczego go nie ogołocił. Jeżeli macie zamiar żyć wśród nas, powinniście to zrozumieć. Wszyscy tutaj pomagają sobie, a nie okradają się nawzajem.
   - Pewnie, kto by się tam teraz przyznał... - wymamrotał Wardell Parrish.
   Siostra przerwała mu pospiesznie.
   - Nikogo o nic nie oskarżamy - powiedziała kłamliwie. - Zastanawialiśmy się tylko... Wiemy, że ciotka Marjorie miała co nieco ładnych rzeczy - na przykład biżuterię po matce... Bardzo cenną...
   - Proszę spytać o to policję - odparł tato.
   - Tak, wiem, ale...
   - To nieduże sąsiedztwo - oznajmił ojciec. - Wszyscy się tu znamy i polegamy na sobie.
   Zapadła chwila ciszy. Może do bliźniaków zaczynało docierać, co im chciał dać do zrozumienia.
   - Nie jesteśmy specjalnie towarzyscy - zaczął znów Wardell Parrish. - Pilnujemy własnych spraw.
   I znowu siostra wtrąciła się, aby mu przerwać.
   - Jestem pewna, że wszystko dobrze się ułoży. Na pewno będziemy żyć w zgodzie.
   Nie spodobali mi się podczas tej rozmowy, a znielubiłam ich jeszcze bardziej, gdy ich zobaczyłam. Odnoszą się do nas, jakbyśmy wszyscy cuchnęli, a tylko oni nie. Naturalnie nie ma znaczenia, czy ich lubię, czy nie. Nie ich jednych w sąsiedztwie nie darzę sympatią. Chodzi o to, że nie mam za grosz zaufania do rodzeństwa Payne-Parrish. Dzieci wydają się w porządku, ale ich mama i wuj... Nie chciałabym musieć na nich polegać. Nawet w drobiazgach.
   Payne i Parrish*. Jakie pyszne nazwiska.
   *Payne, homofon słowa pain-ból; Parrish, homofon słowa parish-parafia (przyp. tłum.).
           SOBOTA, 22 LUTEGO 2025
   Wpadliśmy dziś na sforę zdziczałych psów. Pojechaliśmy na wzgórza, żeby poćwiczyć strzelanie do celu - ja, tato, Joanne Garfield z kuzynką i jej chłopcem Haroldem Harrym Balterem, moja sympatia Curtis Talcott, jego brat Michael i jeszcze Aura Moss i jej brat Peter. Drugim dorosłym opiekunem był Jay, ojciec Joanne. Fajny z niego gość i dobry strzelec. Tato lubi z nim współpracować, chociaż czasami zdarzają się problemy. Garfieldowie i Balterowie są biali, a cała reszta - wszyscy jesteśmy czarni. W dzisiejszych czasach taka mieszanka może ściągnąć niebezpieczeństwo. Ludzie na ulicach przyzwyczaili się bać i nienawidzić każdego spoza własnej grupy, ale na nas, ponieważ byliśmy czujni i uzbrojeni, tylko się gapili, nikt nie odważył się nas zaczepić. Nasze sąsiedztwo jest za małe, by bawić się w te wszystkie rasowe gierki.
   Na początku wszystko szło jak zwykle. Bracia Talcottowie najpierw pokłócili się ze sobą, a potem z Mossami. Mossowie zawsze obwiniają innych o wszystko, cokolwiek sami schrzanią, dlatego często-gęsto wdają się w sprzeczki z większością sąsiadów. Najgorszy jest Peter Moss, bo stale próbuje naśladować własnego ojca, który jest skończonym gówniarzem. Duży Moss ma trzy żony. Dosłownie: trzy naraz. Karen, Natalie i Zahrę. Wszystkie mają z nim dzieci, choć Zahra, najmłodsza i najładniejsza, na razie tylko jedno. Karen jest jego jedyną ślubną żoną, ale pozwoliła mu sprowadzić do domu najpierw jedną, a później drugą kobietę i nazywać je żonami. Wydaje mi się, że po prostu myślała, że nie da sobie sama rady z trójką dzieci, gdy sprowadził Natalie, a potem już z piątką, kiedy przygruchał sobie Zahrę.
   Mossowie nie chodzą do kościoła. Richard Moss wykombinował sobie własną religię - zlepek prawd Starego Testamentu i tradycyjnych praktyk zachodnioafrykańskich. Powiada, że Bóg życzy sobie, aby mężczyźni byli patriarchami, panami i obrońcami kobiet, a także ojcami tylu dzieci, ilu tylko się da. Pracuje jako inżynier w jednej z tych wielkich kompanii wodnych, więc stać go, by przygadywać najładniejsze młode bezdomne dziewczyny i żyć z nimi w poligamicznych związkach. Gdyby tylko był w stanie wszystkie wyżywić, pewnie chętnie wziąłby sobie i dwadzieścia.
   Dochodzą mnie słuchy, że podobne układy to bynajmniej nie rzadkość w innych sąsiedztwach. Niektórzy faceci ze średniej klasy udowadniają, że są prawdziwymi mężczyznami, biorąc sobie mnóstwo żon - na stałe albo i na tymczasem. Z kolei ci z wyższej klasy potwierdzają własną męskość, mając wprawdzie jedną żonę, ale za to gromadkę ślicznych i oczywista młodych służących do jednorazowego użytku. Obrzydliwość. Gdy tylko któraś zajdzie w ciążę - jeśli jej bogaty opiekun nie weźmie jej w obronę - jego prawdziwa ślubna żona natychmiast wyrzuca taką z domu na głód i poniewierkę.
   Zastanawiam się, czy właśnie tak ma już być. Czy to jest nasza przyszłość: olbrzymie ludzkie rzesze, grzęznące do wyboru w niewolnictwie a la prezydent elekt Donner albo Richard Moss?
   Pedałowaliśmy pod górę do wylotu River Street, zostawiając w tyle ostatnie mury sąsiedztw, ostatnie zrujnowane, już nieogrodzone domy, ostatni kawałek popękanego asfaltu; mijaliśmy sklecone ze szmat albo patyków chałupy mieszkających na dziko uliczników i biedaków, którzy gapili się na nas tym swoim okropnym, pustym wzrokiem; wyżej, dalej pod górę, była już tylko zwykła polna droga. Na koniec zsiedliśmy z rowerów i wąskim szlakiem prowadziliśmy je na dno jednego z kanionów, gdzie ćwiczymy strzelanie do celu. Tym razem wszystko wydawało się w porządku, ale nigdy za dużo ostrożności. Ludzie wykorzystują kaniony do robienia rozmaitych rzeczy. Jeżeli zdarzy się, że w którymś znajdujemy trupa, nie wracamy tam przez dłuższy czas. Tato stara się chronić nas przed tym, co dzieje się na świecie, ale przecież nie jest w stanie. Wie o tym, dlatego jednocześnie próbuje nauczyć nas, jak mamy bronić się sami.
   Większość z nas ćwiczy także przy domu; grzejemy z wiatrówek do prowizorycznych tarcz albo do wiewiórek czy ptaków. Ja też zaliczyłam to wszystko. Trafiam całkiem-całkiem, ale nie lubię mierzyć do ptaków ani wiewiórek. To tato nalegał, bym nauczyła się do nich strzelać. Powiedział, że ruchome cele poprawią dokładność. Przypuszczam jednak, że chodziło mu o coś więcej. Sądzę, że chciał się przekonać, czy potrafię to zrobić - czy też strzelanie do żywego stworzenia wyzwoli moją hiperempatię.
   Nie wyzwoliło. Wprawdzie nie podobało mi się to, ale nie czułam bólu. To było raczej jak potężny, lecz miękki, dziwny podmuch czegoś niewidzialnego - jakby uderzyła we mnie wielka kula powietrza, tyle że nie czułam żadnego zimna, żadnego wiatru. Choć doznanie to jest zawsze delikatne, to przy wiewiórkach i czasem przy szczurach odczuwam mocniej niż przy ptakach. Tak czy siak, trzeba było zabijać wszystkie trzy gatunki, bo każdy wyjadał nam żywność albo niszczył uprawy. Najwięcej spustoszeń siały wśród owoców: brzoskwiń, śliwek, śliw daktylowych, fig i orzechów. Podżerały też truskawki, jeżyny i winogrona. Nie oszczędzały niczego, cokolwiek zasadziliśmy, jeśli tylko mogły się do tego dobrać. Zwłaszcza ptaki są wielkimi szkodnikami, bo potrafią wszędzie wlecieć, ale i tak je lubię. Zazdroszczę im, że umieją latać. Czasami wstaję o świcie i wychodzę na dwór tylko po to, by im się przypatrywać, gdy jeszcze nie ma nikogo, kto by je spłoszył lub zastrzelił. Teraz kiedy jestem już dość duża, by jeździć na sobotnie ćwiczenia strzeleckie, nie mam zamiaru zastrzelić już ani jednego ptaka - bez względu na to, co powie tato. Przecież to, że jestem w stanie zabić ptaka czy wiewiórkę, nie znaczy wcale, że byłoby mnie stać na uśmiercenie człowieka - jakiegoś złodzieja na przykład, podobnego do tych, co obrobili panią Sims. Nie mam pojęcia, czy zdobyłabym się na coś takiego. A jeśli nawet - nie wiem, co wtedy stałoby się ze mną. Też bym umarła?
    ***        To przez ojca tyle uwagi poświęcamy broni i strzelaniu. Nigdy nie rusza się poza mury sąsiedztwa bez swojego automatycznego pistoletu kaliber dziewięć milimetrów. Nosi go na biodrze, tak aby wszyscy dobrze go widzieli. Mówi, że to odstrasza przed popełnieniem błędu. Ludzie, którzy noszą broń, też giną - przeważnie wzięci w krzyżowy ogień albo od kuli snajpera - ale ci, co jej nie noszą, są zabijani o wiele częściej.
   Prócz zwykłego pistoletu tato ma jeszcze dziewięciomilimetrowy maszynowy, który zostawia Cory na wszelki wypadek, ilekroć wychodzi z domu. Oba zostały wyprodukowane przez niemiecką firmę Heckler & Koch. Tato nigdy nie zdradził, skąd wytrzasnął maszynówkę. To naturalnie nielegalne, więc go rozumiem. Musiała kosztować mnóstwo forsy. Wynosił jaz domu tylko parę razy, żebyśmy wszyscy troje: on sam, Cory i ja, mogli nauczyć się nią posługiwać. To samo czeka moich braci, kiedy podrosną.
   Cory ma starą trzydziestkęósemkę smith & wessona - jeszcze z czasów, nim wyszła za tatę. I naprawdę dobrze sobie z nią radzi. Dziś mi ją pożyczyła. Nie mamy najlepszych ani najnowszych pukawek w sąsiedztwie, ale dzięki tacie i Cory, którzy utrzymują je w dobrym stanie, wszystkie są na chodzie. Teraz i ja mam zacząć im w tym pomagać. Będą mieli więcej czasu na ćwiczenia i zdobywanie pieniędzy na amunicję.
   Na zgromadzeniach mieszkańców sąsiedztwa tato stale przekonywał, aby w każdej rodzinie wszyscy dorośli mieli broń, potrafili się z nią obchodzić i konserwować ją.
   - Musicie tak nauczyć się używać broni - powtarzał im nieraz - byście zawsze, o każdej porze, byli w stanie się obronić - o drugiej w nocy tak samo dobrze i skutecznie, jak w środku dnia.
   Z początku paru sąsiadom nie przypadło to do gustu - starsi mówili, że od obrony ludzi jest policja; młodsi bali się, że jakieś małe dziecko może znaleźć broń; niektórzy pobożni uważali, że głoszącemu ewangelię duchownemu nie przystoi paradować pod bronią. Tak było dobrych kilka lat temu.
   - Policji - odpowiadał im ojciec - może uda się was pomścić, ale na pewno nie ochronić. Robi się coraz gorzej. A co do dzieci... Cóż, tu macie rację, zawsze jest ryzyko. Ale przecież wystarczy pilnować się i trzymać broń poza ich zasięgiem, dopóki są małe, a potem, kiedy urosną, nauczyć je, jak bezpiecznie się z nią obchodzić. Sam tak postąpię z moimi. Wierzę, że jeśli ich dorośli rodzice będą wiedzieli, jak je obronić, nasze dzieci zyskają większe szansę, aby dożyć dorosłości.
   Przerwał, powiódł wzrokiem po zebranych, a po chwili mówił dalej:
   - Ja też mam żonę i pięcioro dzieci - zaczął - i co dzień będę modlił się za nich wszystkich. Jednak prócz tego dopilnuję, żeby każde z nich nauczyło się, jak się bronić. I póki starczy mi sił, sam będę zawsze gotów zasłonić moją rodzinę w razie napaści każdego intruza.
   Znów urwał na krótką chwilę.
   - Teraz już wiecie, co ja uważam za słuszne. Reszta niech postąpi według własnego uznania.
   Dziś każde domostwo ma co najmniej dwie sztuki broni. Tato przypuszcza, że niektóre z nich są tak dobrze pochowane - na przykład broń pani Sims - że w prawdziwej potrzebie właściciele nie zdążą ich wyjąć. Postanowił się tym zająć.
   Wszystkie dzieci, które chodzą do naszej szkoły, mają lekcje posługiwania się bronią. Piętnastolatki, po zaliczeniu odpowiedniego testu, pod opieką dwojga lub trojga dorosłych zabiera się na wzgórza na ćwiczenia w strzelaniu do celu. To taki nasz obrzęd inicjacji. Za każdym razem, gdy któryś z dorosłych zwołuje grupę na strzelanie, mój braciszek Keith aż skamle, by go zabrać, jednak granica wieku jest ściśle przestrzegana.
   Niepokoi mnie, że Keith tak strasznie pali się do broni. Tato jakby specjalnie się tym nie martwił, ale ja tak.
    ***        Hen, za ostatnimi chałupami na stokach, zawsze jeszcze można natknąć się na czeredy koczujących bezdomnych i watahy dzikich psów. I ludzie, i zwierzęta polują na króliki, oposy i wiewiórki, a także na siebie nawzajem. Oba gatunki nie gardzą też padliną. Psy należały kiedyś do ludzi. Ale psy jadają mięso, a w dzisiejszych czasach żaden biedak czy nawet przedstawiciel klasy średniej, któremu trafi się jadalny kawałek mięsa, za nic nie odda go zwierzęciu. Tylko bogacze trzymają jeszcze psy - jedni, bo je lubią, inni do pilnowania majątków, rezydencji czy firm. Choć oczywiście krezusi mają całe mnóstwo innych zabezpieczeń, psy zapewniają im dodatkową ochronę: odstraszają ludzi.
   Kiedy już trochę postrzelałam, oparta o głaz, przyglądałam się, jak sobie radzi reszta. Nagle spostrzegłam psa: stał całkiem niedaleko i obserwował mnie. Spiczastouchy samiec z żółtobrązową, krótką sierścią. Był zdecydowanie za mały, aby urządzić sobie ze mnie wyżerkę, poza tym miałam mojego pożyczonego smith & wessona - więc gdy tak patrzył na mnie, też go sobie obejrzałam. Był chudy, ale nie wyglądał na zagłodzonego. Węszył w powietrzu - cały czas czujny, lecz zaciekawiony. Przypomniało mi się, że psy podobno bardziej kierują się węchem niż wzrokiem.
   - Popatrz - powiedziałam do Joanne Garfield, która stała blisko mnie.
   Obróciła się i aż się zachłysnęła. Od razu poderwała broń, celując do psa, który natychmiast czmychnął, znikając między wyschniętymi krzakami i skałkami. Obracając się, Joanne wodziła wzrokiem na wszystkie strony, jak gdyby w obawie, że podchodzi nas cała sfora, ale nic tam nie było. Cała się trzęsła.
   - Przepraszam - odezwałam się. - Nie wiedziałam, że się ich boisz.
   Wzięła głęboki oddech i znowu popatrzyła na miejsce, gdzie przedtem czatował zwierzak.
   - Ja też nie - wyszeptała. - Pierwszy raz byłam tak blisko psa. Właściwie... szkoda, że nie zdążyłam lepiej mu się przyjrzeć.
   W tej samej chwili Aura Moss wrzasnęła i wygarnęła z automatycznej llamy, należącej do jej ojca.
   Wyjrzałam zza głazu i zobaczyłam, jak celuje w stronę skałek, bełkocząc nieskładnie.
   - Tam jest! - jej słowa zlewały się ze sobą. - Jakieś zwierzę, burożółte z ogromnymi kłami. Miało otwarty pysk! Wielką paszczę!
   - Durna dziewucho, omal mnie nie postrzeliłaś! - ryknął Michael Talcott.
   Dopiero teraz zauważyłam, że schował się, przycupnąwszy za kamieniem. Musiał stać dokładnie na linii ognia, ale chyba nic mu nie zrobiła.
   - Odłóż broń, Auro - polecił mój ojciec.    Chociaż mówił cicho, widać było, że jest zły. Nie wiem, jak Aura, lecz ja wyraźnie to czułam.
   - Ale tam było zwierzę! - upierała się Aura. - Duże. Może jeszcze czai się w pobliżu.
   - Auro! - Tato wyraźnie podniósł głos, nadając mu twardy ton.
   Dziewczyna spojrzała na niego i jakby oprzytomniała, zdając sobie sprawę, że może czekać ją poważniejsze zmartwienie niż jakiś pies. Zerknąwszy na rewolwer, który wciąż tkwił w jej dłoni, zmarszczyła brwi, po czym zabezpieczyła go i wsunęła do kabury.
   - Mike? - rzucił pytająco ojciec.
   - Nic mi nie jest - odpowiedział Michael Talcott. - Ale to na pewno nie jej zasługa!
   - To nie była moja wina - jakby na sygnał zaczęła bronić się Aura. - Zobaczyłam zwierzę. Mogło cię zagryźć! Podkradało się do nas!
   - To był chyba zwyczajny pies - wtrąciłam się. - Widziałam, jak nas obserwował. Uciekł, kiedy Joanne wymierzyła w niego.
   - Trzeba go było zastrzelić - odezwał się Peter Moss. - Na co czekałaś? Aż skoczy komuś do gardła?
   - Co robił? - spytał Jay Garfield. - Tylko się przypatrywał?
   - Tak - potwierdziłam. - Nie wyglądał na wściekłego ani zagłodzonego. I wcale nie był duży. Nie sądzę, by mógł być dla nas niebezpieczny. Jest nas za dużo - i wszyscy jesteśmy więksi od niego.
   - Ja widziałam olbrzyma - obstawała przy swoim Aura. - Miał otwartą paszczę!
   Raptem coś mnie tknęło; podeszłam do Aury.
   - To dlatego, że ziajał - powiedziałam. - Psy dyszą, gdy są zmęczone. To wcale nie znaczy, że są złe albo głodne. Patrząc na nią, przez moment się zawahałam.
   - Nigdy przedtem nie widziałaś psa, prawda? Pokręciła głową.
   - Są śmiałe, ale nie na tyle, żeby były niebezpieczne dla takiej dużej grupy jak nasza. Nie ma się czego bać.
   Chyba nie do końca uwierzyła w moje słowa, jednak sprawiała wrażenie, jakby trochę się uspokoiła. Wszystkie Mossówny były w domu tyranizowane i jednocześnie trzymane pod kloszem. Rodzice rzadko pozwalali im wychylić nos poza mury sąsiedztwa. Nawet uczyły się w domu pod okiem matek, pilnowane przed grzesznością i zepsuciem reszty świata - zgodnie z religią, którą wykombinował sobie ich ojciec. Aż dziwne, że puszczał Aurę na nasze wspólne lekcje obchodzenia się z bronią i ćwiczenia strzeleckie. Mam nadzieję, że wyjdzie jej to na dobre - i że przy okazji nikogo z nas nie zastrzeli.
   - Zostańcie wszyscy na swoich miejscach - zarządził tato.
   Rzuciwszy spojrzenie Jayowi Garfieldowi, wszedł między pobliskie skałki i karłowate dębiny, chcąc sprawdzić, czy może Aura w coś trafiła. Swą automatyczną dziewięciomilimetrówkę trzymał odbezpieczoną w dłoni. Na niespełna minutę zniknął nam z oczu.
   Wychynął z chaszczy z wyrazem twarzy, którego nie umiałam rozszyfrować.
   - Schowajcie broń - polecił. - Wracamy do domu.
   - Zabiłam to? - koniecznie chciała wiedzieć Aura.
   - Nie. Bierzcie rowery.
   Przez chwilę poszeptał coś z Jayem Garfieldem. Jay tylko westchnął. Joanne i ja patrzyłyśmy wyczekująco. Paliła nas ciekawość, ale wiedziałyśmy, że póki nie uznają za stosowne, i tak nie pisną nawet słówka.
   - Musiał zobaczyć coś więcej niż postrzelonego psa - odezwał się z tyłu Harold Balter.
   Joanne cofnęła się i stanęła przy nim.
   - Może całą zgraję, psią albo ludzką - zastanawiałam się. - Albo znalazł trupa.
   Jak się później dowiedziałam: nie jednego, lecz całą rodzinę. Kobietę, mniej więcej czteroletniego chłopczyka i niemowlę - wszystkie ciała były częściowo zjedzone. Tato powiedział mi o nich dopiero, gdy dotarliśmy do domu. W kanionie widziałam tylko, że jest zdenerwowany.
   - Gdyby w okolicy leżały zwłoki, poczulibyśmy, jak śmierdzą - sprzeciwił się Harry.
   - Nie, gdyby były świeże - odparowałam.
   Joanne spojrzała na mnie i westchnęła, zupełnie jak jej tata.
   - Jeśli tam naprawdę leżały trupy, ciekawe, gdzie pojedziemy strzelać następnym razem; i kiedy będzie ten następny raz?
   Peter Moss i bracia Talcottowie zaczęli sprzeczać się, czyja to wina, że Aura omal nie postrzeliła Michaela, aż tato musiał się wtrącić i im przerwać. Potem podszedł do Aury, sprawdzić, czy wszystko z nią w porządku. Mówił coś do niej, ale nie usłyszałam co; zobaczyłam tylko, że po jej policzku spłynęła łza. Aura jest skora do płaczu. Od dziecka taka była.
   Tato zostawił ją i poprowadził naszą grupkę ścieżką, która pięła się w górę wąwozu. Aura sprawiała wrażenie przybitej. Prowadząc rowery, jednocześnie rozglądaliśmy się wszyscy na boki. Zauważyliśmy teraz, że po okolicy grasowało więcej psów. Prawdę mówiąc, obserwowała nas cała wielka sfora. Jay Garfield zwolnił i szedł ostatni, aby osłaniać nam tyły.
   - Powiedział, że musimy trzymać się razem - wyznała mi Joanne, zobaczywszy, że oglądam się za siebie i patrzę na jej ojca.
   - Ty i ja?
   - Tak, i Harry. Mówił, że powinniśmy pilnować się nawzajem.
   - Nie wierzę, by te psy były na tyle durne albo wygłodzone, żeby rzucać się na nas w biały dzień. Raczej zaczekają do zmroku i dopadną jakiegoś samotnego ulicznika.
   - Rany boskie, zamknij się.
   Wąska dróżka, którą schodziło się na dno, a później wychodziło z kanionu, to kiepskie miejsce do obrony przed atakiem zgrai psów. Nietrudno było samemu potknąć się i spaść z kamienistej grani, a co dopiero zostać zwalonym z nóg przez psa albo drugiego człowieka. Tak czy owak oznaczało to runięcie w dół i upadek z wysokości kilkuset stóp.
   Z dołu słychać było, jak psy żrą się między sobą. Może przechodziliśmy zbyt blisko ich nor albo legowisk? A może - pomyślałam - zanadto zbliżyliśmy się do zdobyczy, którą właśnie jadły?
   - Jeżeli podejdą - zaczął mój ojciec spokojnym, równym tonem - macie stanąć nieruchomo, wycelować i strzelić. Tylko to może was ocalić. Zastygnąć w bezruchu, wymierzyć i wypalić. Miejcie oczy szeroko otwarte, ale zachowajcie spokój.
   Wspinaliśmy się serpentynami ścieżek, a ja powtarzałam w myślach jego słowa. Byłam pewna, że tato właśnie tego od nas oczekiwał. Aurze dalej kapały łzy - widziałam, jak rozmazuje je sobie po buzi, brudząc się jak mały dzieciak. Była za bardzo pogrążona we własnym nieszczęściu i strachu, by w razie niebezpieczeństwa na coś nam się mogła przydać.
   Dotarliśmy prawie na sam szczyt i nic się nie stało. Od jakiegoś czasu nie widzieliśmy ani jednego psa. Chyba wszyscy zaczęli się już rozluźniać i uspokajać. Wtem, gdzieś od czoła naszej idącej gęsiego gromadki, huknęły trzy wystrzały.
   Większość z nas zastygła, nie rozumiejąc, co się mogło zdarzyć.
   - Nie zatrzymywać się - zawołał tato. - Nic się nie stało. Jedno bydlę podeszło za blisko.
   - Nie jesteś ranny? - odkrzyknęłam.
   - Nie - odpowiedział. - Bądźcie czujni, idziemy dalej.
   Zbici w ciasną gromadkę, jedno za drugim mijaliśmy zastrzelonego psa. Był większy i miał bardziej siwą sierść niż tamten, którego widziałam przedtem. Wydawał mi się piękny. Przypominał wilki, które oglądałam na zdjęciach i obrazkach. Leżał wklinowany między nawis skalny przy stromej ścianie parowu, ledwie parę kroków wyżej od nas.
   Jeszcze się ruszał.
   Gdy się obrócił, zobaczyłam krwawe rany. Przygryzłam język, zaczynając współodczuwać ból, który nim targał. Co mam robić? Iść dalej? Nie byłam w stanie. Jeszcze krok, a upadnę, bezbronna wobec cierpienia. Albo zwalę się na dno kanionu.
   - Jeszcze żyje - odezwała się Joanne za moimi plecami. - Rusza się.
   Przednie łapy przebierały, jak gdyby chciały biec, drapiąc pazurami o skałę.
   Pomyślałam, że chyba zaraz zwymiotuję. Ból w brzuchu dokuczał mi coraz bardziej, aż poczułam, jakby przeszyła mnie jakaś szpila. Całym lewym ramieniem oparłam się o rower; prawą ręką wyjęłam smith & wessona, wycelowałam i strzeliłam pięknemu stworzeniu w głowę.
   Poczułam twarde, mocne uderzenie kuli - wrażenie zupełnie obok bólu. Później byłam świadkiem, jak pies umiera. Widziałam, jak szarpie się, wzdryga, rozciąga na całą długość i nieruchomieje. Patrzyłam na jego agonię i przeżywałam ją. Życie wypaliło się w nim jak zapałka, kładąc raptownie kres cierpieniu. Zapłonęło jeszcze w końcowym rozbłysku i zgasło. Byłam odrętwiała. Gdyby nie rower, runęłabym na ziemię.
   Wszyscy, z przodu i z tyłu, cisnęli się do mnie. Słyszałam ich, nim jeszcze byłam w stanie cokolwiek dojrzeć.
   - Już po nim - dobiegł mnie głos Joanne. - Biedaczek.
   - Co takiego? - spytał tato. - Jeszcze jeden?
   W końcu udało mi się zobaczyć go wyraźnie. Aby tak prędko dojść tu z powrotem do nas, musiał balansować na samej krawędzi ścieżki. I to biegiem.
   - Nie, ten sam - wyjaśniłam, gdy już udało mi się pozbierać. - Jeszcze żył. Widzieliśmy, jak się ruszał.
   - Wpakowałem mu trzy kule - stwierdził zdziwiony.
   - Naprawdę się ruszał, pastorze Olamina - poświadczyła Joanne. - I cierpiał. Gdyby nie Lauren, i tak ktoś musiałby go dobić. Ojciec odetchnął.
   - Dobrze, więc już nie cierpi, a my zabierajmy się stąd.    Nagle, jak gdyby dopiero teraz dotarł do niego sens tego, co powiedziała Joanne, spojrzał na mnie.
   - Wszystko w porządku? - zapytał.
   Kiwnęłam głową. Nie mam pojęcia, jak wtedy wyglądałam. Wszyscy zachowywali się tak, jakby nie było po mnie widać nic szczególnego, więc chyba udało mi się nie zdradzić, przez co przechodziłam. Jeśli dobrze pamiętam, tylko Harry Balter, Curtis Talcott i Joanne byli przy tym, jak zastrzeliłam psa. Spojrzałam na nich, a Curtis uśmiechnął się do mnie od ucha do ucha. Oparłszy się o ramę roweru, wolnym, leniwym ruchem wyciągnął wyimaginowany rewolwer i mierząc starannie w psiego trupa oddał wyimaginowany strzał.
   - Pif - skomentował. - Zupełnie, jakby robiła to codziennie. Paf!
   - W drogę - ponaglił ojciec.
   Znów ruszyliśmy ścieżką pod górę. Wyszedłszy wreszcie z kanionu, zaczęliśmy schodzić z powrotem do ulicy. Na szczęście nie natknęliśmy się już na żadne psy.
   Szłam, a później jechałam jak ogłuszona, wciąż nie mogłam się otrząsnąć po zabiciu tamtego psa. Czułam, jak kona, a mimo to nie umarłam. Odbierałam jego ból, podobny do ludzkiego. Czułam, jak życie rozbłyska i uchodzi z niego, a sama przeżyłam.
   Paf.
           5
       Wiara
   Wszczyna wszelkie działanie i kieruje nim -
   Bądź też z niego rezygnuje.
       "Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"
           NIEDZIELA, 2 MARCA 2025
       Pada deszcz.
   Wczoraj wieczorem radio podało, że znad Pacyfiku nadciąga szalejący sztorm, ale większość ludzi nie dała temu wiary.
   - Trochę powieje - orzekła Cory. - Może jeszcze spadnie parę kropel deszczu albo ciut się ochłodzi. I bardzo dobrze. Nic więcej nie będzie.
   Rzeczywiście: nic więcej nie było przez ostatnie sześć lat. Pamiętam, jak sześć lat temu lunęło, a deszczówka pluskała przy werandzie z tyłu domu. Woda nie podeszła dość wysoko, aby wedrzeć się do budynku, ale była na tyle głęboka, by moi bracia zainteresowali się nowymi możliwościami zabawy. Cory, żyjąca w wiecznym strachu przed infekcjami, nie pozwoliła im na to. Powiedziała, że taplaliby się w brei pełnej zarazków - jak pomyje, którymi podlewamy nasz ogródek. Może i miała rację, ale tamtego dnia reszta dzieciaków z całego sąsiedztwa wypluskała się w błocku z dżdżownicami i nic im nie było.
   Tamta ulewa przypominała burzę w tropikach: gwałtowną, ale ciepłą i krótką. Wrześniowy deszcz - dalekie echo huraganu, który przeszedł nad wybrzeżem Meksyku. Dzisiaj był prawie zimowy sztorm. Rozpętał się rano, akurat kiedy ludzie szli do kościoła.
   Nasz chór śpiewał porywające stare psalmy, Cory akompaniowała nam na pianinie, a z dworu wtórowały jej pioruny i błyskawice. Było wspaniale. Szkoda, że niektórzy sąsiedzi opuścili część kazania, decydując się wrócić do domów, by wystawić wszystkie beczki, wiadra, wanienki i garnki, jakie tylko dało się znaleźć, i nałapać darmowej deszczówki. Paru, u których przeciekały dachy, pobiegło powstawiać garnki i kubły do środka.
   Nie przypominam sobie, by jakikolwiek dach w sąsiedztwie doczekał się fachowej naprawy. Na szczęście wszyscy mamy dachy kryte hiszpańską dachówką. Jak przypuszczam - dlatego że jest bezpieczniejsza i wytrzymalsza od drewna czy gontów z asfaltu. Niestety, czas, wiatr i trzęsienia ziemi i tak zrobiły swoje. Konary drzew też wyrządziły trochę szkód. Mimo to nikt nie ma pieniędzy na taki luksus jak naprawa dachu. W najlepszym razie, jeśli środki pozwalają, paru mężczyzn wchodzi na dach z wygrzebanymi w okolicy materiałami i kładzie prowizoryczne łaty. Ostatnimi czasy nikt nie naprawia nawet dziur. Po co zawracać sobie głowę, jeżeli pada raz na sześć, siedem lat?
   Nasz dach jak dotąd trzyma się dobrze. Większość beczek i kubłów, które wystawiliśmy przed dom po nabożeństwie, jest już pełna. Dobra, czysta, darmowa woda z nieba. Jaka szkoda, że tak rzadko.
           PONIEDZIAŁEK, 3 MARCA 2025
       Deszcz nie ustaje.
   Dzisiaj nie biją pioruny, chociaż w nocy trochę grzmiało. Nieprzerwana, miarowa mżawka, od czasu do czasu przeplatana ciężkimi ulewami. Calutki dzień. Jest pięknie, zupełnie inaczej. Nigdy przedtem nie otaczało mnie tyle wody. Wyszłam na dwór i chodziłam w deszczu, aż kompletnie przemokłam. Cory sprzeciwiała się, ale postawiłam na swoim. Cudowne przeżycie. Czemu ona nie może tego pojąć? Nieziemsko cudne.
           WTOREK, 4 MARCA 2025
       Amy Dunn nie żyje.
   Trzyletnia, niekochana Amy umarła. Jak to możliwe? To wbrew rozumowi. Dawała już sobie radę z czytaniem prostych wyrazów i liczyła do trzydziestu. Ja ją nauczyłam. Tak bardzo lubiła, gdy ktoś okazywał jej uwagę, że w szkole bez przerwy lgnęła do mnie, czym doprowadzała mnie do szału. Nie puszczała mnie samej nawet do łazienki.
   Już jej nie ma.
   Polubiłam ją, mimo że była takim utrapieniem.
   Po dzisiejszych lekcjach jak zwykle odprowadziłam ją do domu. Dunnowie ani razu nie przysłali po nią nikogo, więc ja się tego podjęłam.
   - Zna drogę - skwitowała Christmas. - Po prostu każcie jej wracać, a trafi bez problemu.
   Wcale nie martwiłam się, że się zgubi. Wystarczyło rzucić okiem w stronę wysepki w centrum sąsiedztwa, by po drugiej stronie ulicy zobaczyć jej dom - tylko że Amy miała skłonność do wałęsania się. Wyprawiona sama do domu, mogła dojść do celu, lecz równie dobrze zboczyć i zajść do ogrodu Montoyów albo do królikami Mossów, aby spróbować wypuścić króliki. Dlatego dziś też wyszłam razem z nią, ciesząc się, że mam pretekst, żeby znowu połazikować na deszczu. Amy także przepadała za tym, więc obie stałyśmy przez chwilę pod wielkim drzewem awokado, które rośnie na wysepce. Poszłam do drzewka pomarańczowego na jej drugim skraju i zerwałam dwie dojrzałe pomarańcze - po jednej dla mnie i Amy. Obrałam obie ze skórki i zajadałyśmy je. Kapuśniaczek przylepił rzadziutkie, bezbarwne włoski Amy do głowy tak, że wyglądała prawie jak łysa.
   Odstawiłam ją pod same drzwi i przekazałam pod opiekę matce.
   - Po co było fatygować się i moknąć - biadoliła Tracy.
   - Może lepiej cieszyć się deszczem, dopóki pada - odpowiedziałam i odeszłam.
   Zobaczyłam jeszcze, jak Tracy wprowadza Amy do domu i zamyka drzwi. A jednak dziewczynka zdołała jakoś wymknąć się z powrotem na dwór i dojść aż do frontowej bramy, dokładnie naprzeciw wspólnego domostwa Dory, Garfieldów i Balterów. Właśnie tam znalazł ją Jay Garfield, gdy wyszedł sprawdzić, co za tobół podrzucił ktoś znowu przez bramę. Czasami ludzie podrzucają różne rzeczy - dary zawiści albo animozji: zarobaczoną zwierzęcą padlinę, worek z gównem, albo odciętą ludzką kończynę czy nieżywe dziecko. Trupów dorosłych nikt nie tyka, pozwalając im leżeć za murem. Ale to wszystko obcy, Amy zaś była jedną z nas.
   Ktoś trafił ją przez metalową bramę. To musiała być zbłąkana kula, bo przez naszą bramę nic z zewnątrz nie można zobaczyć. Ten, kto ją wystrzelił, musiał albo celować do kogoś, kto akurat stał przed bramą, albo po prostu wygarnął do samej bramy, w sąsiedztwo - w nas, w nasze urojone bogactwo i uprzywilejowany byt. Dawniej brama była stuprocentowo kuloodporna i nie przebiłby jej byle jaki zbłąkany pocisk, ale z czasem zaliczyła parę przestrzelin - wysoko, przy samej górnej krawędzi. Teraz przybyło sześć nowych dziur na dole - sześć na wylot i jedno wgniecenie: podłużna, gładka bruzda w miejscu, gdzie kula tylko odbiła się rykoszetem.
   I nocą, i za dnia - ciągle słyszy się strzelaninę: przeważnie pojedyncze wystrzały albo nieregularne serie z broni automatycznej, lecz od czasu do czasu dochodzi do nas także kanonada cięższej artylerii - wybuchy granatów czy bomb większego kalibru. Najbardziej niepokoją nas te ostatnie - na szczęście nie są zbyt częste. Duży kaliber trudniej ukraść, a niewielu mieszkańców naszej okolicy stać na kupienie sobie czegoś większego na czarnym rynku - tak przynajmniej twierdzi tato. W każdym razie słyszymy strzelaninę tak często, że już prawie nie zwracamy na nią uwagi. Dzieci Balterów przyznały, że słyszały jakieś strzały, ale - jak zwykle - nie zawracały sobie tym głowy, ponieważ dobiegły z zewnątrz, zza muru. Reszta z nas nie słyszała nic prócz szumu deszczu.
   Za parę tygodni Amy skończyłaby cztery lata. Nawet planowałam wyprawić dla niej małe przyjątko z moimi przedszkolakami.
   Boże, jak ja nie cierpię tego miejsca.
   No, naturalnie - także je kocham. Przecież to mój dom. Dom moich bliskich. Ale nienawidzę go. Żyjemy tu jak na wyspie, wokół której krążą rekiny - tyle tylko że tamte nic ci nie zrobią, póki nie wejdziesz do wody, a nasze, lądowe, już szukają drogi, jak wedrzeć się do środka. To tylko kwestia czasu: ile im trzeba, by dostatecznie wygłodnieć.
           ŚRODA, 5 MARCA 2025
       Rano znów chodziłam po deszczu. Było mi zimno, lecz przyjemnie. Ciało Amy zostało już skremowane. Ciekawe, czy jej matka odetchnęła wreszcie z ulgą. Nie sprawia takiego wrażenia. Choć nigdy nie lubiła Amy, teraz płacze. Nie wygląda na to, by udawała. Mimo że nie stać ich na to, rodzina dziewczynki wykosztowała się na opłacenie policji, aby szukała zabójcy. Podejrzewam, że jedynym pożytecznym skutkiem policyjnych działań będzie przegonienie uliczników z okolicy naszego muru. Czy to naprawdę dobrze? Ta biedota i tak wróci na ulice, i na pewno nie będą pałać do nas miłością za nagonkę, jaką urządzą na nich gliny. Koczują na ulicy, bo muszą - bo nie mają wyboru - ale jest to niezgodne z prawem, więc gliniarze poniewierają nimi, czyszczą ze wszystkiego, co jeszcze warto im zabrać, po czym każą się wynosić albo puszkują.
   Nędzarze będą jeszcze bardziej upodleni, Amy zaś nic to nie pomoże. Przypuszczam, że całe to zamieszanie jest potrzebne Dunnom - ma im pomóc poczuć się lepiej po tym, jak ją traktowali.
   W sobotę tato ma wygłosić kazanie na pogrzebie Amy. Tak bardzo chciałabym nie musieć tam iść. Dotąd pogrzeby ani mnie grzały, ani ziębiły, ale tym razem jest inaczej.
   - Troszczyłaś się o nią - powiedziała Joanne Garfield, gdy zwierzyłam się, jak mnie to gryzie.
   Jadłyśmy dziś razem lunch. W mojej sypialni, ponieważ na dworze ciągle padało, a cała reszta domu była pełna dzieci, które i dlatego że pada, też nie wróciły na lunch do siebie. Na szczęście mój pokój zawsze należy wyłącznie do mnie. Jedno jedyne miejsce na świecie, gdzie nikt poza mną nie ma wstępu - chyba że kogoś zaproszę. Ze wszystkich domowników jedynie ja mam własną sypialnię. Teraz już nawet tato i Cory pukają przed wejściem. To jeden z największych plusów tego, że jest się jedyną córką w rodzinie. Chociaż i tak cały czas muszę wykopywać stąd moich braciszków, przynajmniej mam do tego pełne prawo. Joanne jest jedynaczką, ale dzieli pokój z trzema młodszymi kuzynkami: mazgajowatą Lisa, która stale narzeka i ma wieczne pretensje; Robin, bystrą chichotką z ilorazem inteligencji blisko geniusza, i prawie niewidoczną Jessicą, która mówi szeptem, wbija wzrok w ziemię i beczy, jak tylko się na nią krzywo spojrzy. Wszystkie trzy to Balterówny - siostry Harry'ego i córki rodzonej siostry mamy Joanne. Obie dorosłe siostry z mężami, ósemką dzieci i rodzicami, panią i panem Dory - wszyscy gnieżdżą się razem w jednym domu z pięcioma sypialniami. Nie jest to jeszcze najbardziej zapchany dom w sąsiedztwie, ale cieszę się, że nie muszę mieszkać w takim ścisku.
   - Chyba nikt inny się nią nie przejmował - zauważyła Joanne. - Tylko ty jedna.
   - Dopiero od czasu pożaru zaczęłam się o nią bać - powiedziałam. - Przedtem, jak wszyscy, też nie zwracałam na nią uwagi.
   - Czujesz się jakoś winna?
   - Nie.
   - Właśnie, że tak.    Spojrzałam na nią zaskoczona.
   - Nie, naprawdę nie. Strasznie mi żal, że nie żyje, i brakuje mi jej, ale to nie ja ją zabiłam. Nie mogę tylko udawać, że nie widzę, co to znaczy dla nas.
   - Co?
   Poczułam, że jestem o krok od powiedzenia jej o sprawach, o których nigdy jeszcze głośno nie mówiłam. Tylko pisałam. Czasami piszę, żeby nie zwariować. Noszę w sobie mnóstwo rzeczy, o których nie umiałabym z nikim porozmawiać.
   Ale przecież Joanne to moja przyjaciółka. Zna mnie lepiej niż inni, poza tym jest niegłupia. Czemu nie miałabym jej powiedzieć? Prędzej czy później, komuś będę musiała.
   - O co chodzi? - zapytała znowu, kiedy już otworzyła plastikowy pojemniczek z sałatką fasolową i postawiła go na moim nocnym stoliku.
   - Nie przyszło ci nigdy do głowy, że może to Amy i pani Sims miały więcej szczęścia? - spytałam. - To znaczy: zastanawiasz się czasem, co stanie się z nami?
   Raptem doleciał nas głuchy, przytłumiony grzmot piorunu i całkiem znienacka lunęła rzęsista ulewa. Według radiowych prognoz pogody dzisiejszy deszcz to już ostatki czterodniowego cyklu burz. Mam nadzieję, że się mylą.
   - Pewnie, że tak - odparła Joanne. - Jak można o tym nie myśleć w czasach, kiedy strzelają nawet do maluchów?
   - Ludzie zabijali małe dzieci od początku świata - stwierdziłam.
   - Ale nie u nas. Przynajmniej do tej pory.
   - No właśnie. To przestroga, byśmy się ocknęli. Kolejna.
   - O czym ty bredzisz?
   - Amy poszła na pierwszy ogień, ale na niej się nie skończy. Joanne westchnęła albo raczej - lekko się wzdrygnęła.
   - Więc też na to wpadłaś.
   - Tak. Ale nie spodziewałam się tego po tobie.
   - Gwałcą, napadają, a teraz zaczynają mordować. Naturalnie, że o tym myślę. Jak każdy. Wszyscy się martwią. Chciałabym wynieść się stąd.
   - Gdzie byś poszła?
   - No właśnie, o to chodzi. Nie ma dokąd.
   - Może i jest.
   - Nie dla takich, co nie mają kasy. I nie dla dziewczyn takich jak my, które umieją tylko niańczyć niemowlaki i gotować. Potrząsnęłam głową.
   - Dobrze wiesz, że potrafisz dużo więcej.
   - Może, ale same nieprzydatne rzeczy. Nigdy nie będzie mnie stać na college. Nigdy nie znajdę takiej pracy, żebym mogła wyprowadzić się od rodziców, bo z żadnej, do jakiej mogłabym się załapać, nie dam rady się utrzymać. No i nigdzie nie będzie bezpiecznie. Jasny gwint, przecież moi rodzice dalej mieszkają ze swoimi staruszkami.
   - Wiem - powiedziałam. - Od dawna nie jest dobrze, a będzie jeszcze gorzej.
   - Jeszcze? Jeżeli chodzi o mnie, to wystarczy! Zaczęła zajadać fasolową sałatkę, która wyglądała całkiem zachęcająco. Pomyślałam, że może zaraz stracić apetyt.
   - Na południu Missisipi i Luizjany szerzy się epidemia cholery - oznajmiłam. - Słyszałam wczoraj przez radio. Żyje tam za dużo biedoty - analfabeci, bezdomni, bezrobotni - bez czystej wody i przyzwoitych warunków sanitarnych. Chociaż wody mają tam pod dostatkiem, większość jest zanieczyszczona. Słyszałaś o tym narkotyku, po którym ludzie mają ochotę podkładać ogień?
   Kiwnęła głową, przeżuwając sałatkę.
   - Dociera do coraz dalszych regionów kraju. Ostatnio był na wschodnim wybrzeżu. Teraz trafił już do Chicago. W wiadomościach podają, że po jego zażyciu przyglądanie się, jak się pali, daje większą przyjemność niż seks. Kiedy tego słucham, sama nie wiem, czy reporterzy go potępiają czy reklamują. Przerwałam, by głęboko odetchnąć.
   - W Kentucky, Alabamie, Tennessee i dwu czy trzech innych stanach szaleją tornada, równając wszystko z ziemią. Zabiły już trzysta osób. A w śnieżnej zamieci na północy Środkowego Zachodu zamarzło jeszcze więcej. W Nowym Jorku i New Jersey ludzie giną, bo wybuchła epidemia odry. Odry!
   - Słyszałam o tym - odezwała się Joanne. - Dziwne. Przecież jeśli nawet kogoś nie stać na szczepienia, to na odrę się nie umiera.
   - Oni są już jedną nogą w grobie, nim zachorują - uświadomiłam jej. - Osłabiły ich mrozy, głód i inne choroby. To jasne, że nie mogą pozwolić sobie na uodparniające szczepionki. Wygrałyśmy los na loterii, że nasi rodzice mieli za co nas szczepić. Jeśli urodzimy kiedyś dzieci, chyba nie będziemy mogły dać im nawet tyle.
   - Wiem, wiem - potaknęła tonem bliskim znudzenia. - Nie jest dobrze. Moja mama ma nadzieję, że ten nowy prezydent, Donner, zrobi coś, żeby wszystko znów było normalne.
   - Normalne - mruknęłam. - Ciekawe, co takiego. Ty też w to wierzysz?
   - Nie. Nie ma szans. Myślę, że zmieniłby wszystko, gdyby wiedział jak, ale Harry mówi, że program Donnera go przeraża. Mówi, że jego rządy cofną kraj o sto lat.
   - Mój tato też twierdzi coś takiego. To cud, że raz mają z Harrym podobne zdanie.
   - To proste. Ojciec Harry'ego uważa Donnera za Boga, a Harry za nic w świecie w niczym by się z nim nie zgodził.
   Parsknęłam śmiechem, myśląc o wiecznych wojnach, jakie Harry toczy ze swoim ojcem. Nasze sąsiedzkie fajerwerki - dużo huku i błysku, ale ogień naprawdę tylko sztuczny.
   - Czemu nagle zebrało ci się na rozmowę o tym wszystkim? - zapytała Joanne i sprawiła, że znów zaczęłam myśleć o prawdziwej pożodze. - I tak nic na to nie poradzimy.
   - A jednak musimy.
   - Na przykład co? Mamy po piętnaście lat! Co takiego mogłybyśmy zrobić?
   - Możemy się przygotować. Powinnyśmy zacząć już teraz. Przygotować się na to, co nastąpi, żeby przeżyć i żeby potem umieć zacząć żyć od nowa. Musimy skoncentrować się na myśleniu, co zrobić, aby przetrwać, nie pozwalając przeganiać się jak stado owiec różnym szaleńcom, desperatom, zbirom ani przywódcom, którzy sami nie wiedzą, co robią! Joanne gapiła się na mnie.
   - Nie mam pojęcia, o czym ty pleciesz.
   Gadałam jak najęta dalej - chyba naprawdę mnie poniosło.
   - O naszym sąsiedztwie, Jo, o tym ślepym zaułku odgrodzonym murem. O tym, że przyjdzie dzień, w którym ta wielka wataha głodnych i zdesperowanych obłąkańców zza muru postanowi tu wtargnąć. O tym, że musimy coś zrobić, żeby ocaleć i jakoś się odbudować - albo chociaż ujść z życiem i samemu nie zostać żebrakami.
   - Chcesz powiedzieć, że jacyś ludzie rozwalą nasz mur i wejdą do środka?
   - Bardziej prawdopodobne, że go wysadzą w powietrze - przynajmniej bramę. Pewnego dnia do tego dojdzie. Wiesz o tym równie dobrze jak ja.
   - Wcale nie - zaprotestowała.
   Usiadła prosto, prawie sztywno, zapominając na chwilę o lunchu. Ugryzłam kęs żołędziowego chleba z suszonymi owocami i orzechami. To mój ulubiony przysmak, ale tym razem przeżułam go i połknęłam bez delektowania się.
   - Jo, czekają nas kłopoty. Już to przyznałaś.
   - Pewnie - zgodziła się. - Częstsze strzelaniny, więcej włamań. Nie myślałam o niczym innym.
   - Przez jakiś czas - chciałabym umieć przewidzieć, jak długo - może naprawdę nie zdarzy się nic poważniejszego. Będą nas szarpać, napadać i nękać po trochu, aż w końcu nadejdzie ten jeden wielki atak. Jeżeli się nie przygotujemy, zetrą nas w proch jak Jerycho.
   Zesztywniała, broniąc się przed uświadomieniem sobie tego zagrożenia.
   - Skąd możesz wiedzieć?! Nie jesteś jasnowidzem! Nikt nie umie przewidzieć przyszłości!
   - Nieprawda - zaprzeczyłam. - Każdy może przewidywać, jeśli tylko chce. To przeraża, ale jak już przezwycięży się strach, idzie dziecinnie łatwo. Niektóre ogrodzone murem sąsiedztwa w Los Angeles, większe i potężniejsze od naszego, już zdążyły obrócić się w perzynę. Zostały same ruiny, ze szczurami i dzikimi lokatorami. Skoro im się to przytrafiło, nam też może. Zginiemy tu, chyba że zaczniemy działać i wymyślimy jakiś sposób na przeżycie.
   - Jeśli rzeczywiście wierzysz w to, co mówisz, czemu nie powiesz swoim rodzicom? Ostrzeż ich, niech oni coś z tym zrobią.
   - Właśnie taki mam zamiar, muszę tylko wymyślić sposób, jak im to wytłumaczyć, żeby mi uwierzyli. Poza tym... wydaje mi się, że oni już wiedzą, przynajmniej tato. Przypuszczam, że większość dorosłych zdaje sobie z tego sprawę. Nie chcą myśleć na ten temat, ale wiedzą.
   - Może moja mama ma rację co do Donnera. Możliwe, że on naprawdę zmieni coś na lepsze.
   - Akurat. Donner to tylko taka atrapa.
   - Co?
   - Chodzi mi o to, że... jest dla nas czymś w rodzaju symbolu przeszłości. Trzymamy się go, broniąc się przed wypchnięciem w przyszłość. Jest niczym. Nie ma w nim żadnej treści. Tyle że skoro mamy nowego prezydenta, kolejnego w dwustupięćdziesięcioletniej tradycji prezydentów Ameryki, łudzimy się, że ten kraj, ta kultura, w której wyrośliśmy, dalej trwa - że przetrzymamy złe czasy i zaczniemy znów żyć normalnie.
   - Może tak będzie. Przecież to możliwe. Ja wierzę, że kiedyś się odmieni.
   Bzdura. Była zbyt bystra, by czerpać z tego samookłamywania się coś więcej niż tylko powierzchowną, doraźną pociechę. Choć może i lepsza taka niż żadna. Spróbowałam z innej beczki.
   - Czytałaś kiedyś o pladze dżumy w średniowiecznej Europie?
   Przytaknęła. Joanne dużo czyta podobnie jak ja - co tylko wpadnie w ręce.
   - Wyludniła sporą część kontynentu - przypomniała sobie. - Niektórym z tych, co przeżyli, zdawało się, że to już koniec świata.
   - Tak, ale jak tylko zrozumieli, że jednak nie, zdali sobie też sprawę, ile wolnej ziemi jest do wzięcia, a rzemieślnicy - ci, co mieli w ręku jakiś fach - pojęli, że nadarza się okazja, by zażądać lepszej płacy za ich pracę. Mnóstwo rzeczy zmieniło się dla wszystkich ocalałych od zarazy.
   - O co ci chodzi?
   - O zmiany.
   Zamyśliłam się na moment.
   - W porównaniu z tym, co może przynieść jutro, wtedy wszystko zmieniało się powoli, ale trzeba było aż dżumy, by niektórzy ludzie uświadomili sobie, że coś w ogóle może się zmienić.
   - Co z tego?
   - To, że dzisiejszy świat też się właśnie zmienia. Tylko że naszych rodziców nie zdziesiątkowała plaga, więc żyją przywiązani do przeszłości, czekając, aż wrócą stare dobre czasy. Ale zaszły już wielkie zmiany, a zajdą jeszcze większe. Wszystko się zawsze zmienia. Tyle że łatwiej znosić drobne, idące krok po kroczku przeobrażenia, niż dokonać jednego potężnego, przełomowego skoku. Ta sama ludzkość, która zmieniła ziemski klimat, dziś czeka na powrót dawnych czasów.
   - Twój ojciec twierdzi, że mimo tego, co mówią uczeni, nie wierzy, iż to ludzie zmienili pogodę. W kazaniach powtarza, że tylko Bóg mógłby przekształcić świat w tak znaczący sposób.
   - Wierzysz mu?
   Otworzyła usta i popatrzywszy na mnie, zamknęła je z powrotem.
   - Sama nie wiem - odezwała się w końcu po chwili milczenia.
   - Tato też ma klapki na oczach - powiedziałam. - To najlepszy człowiek, jakiego znam, ale nawet on je ma.
   - Co za różnica. Nieważne, dlaczego zmienił się klimat, skoro i tak nie jesteśmy w stanie odmienić go z powrotem. Przynajmniej nie ty i nie ja. Ani całe sąsiedztwo. Nic na to nie poradzimy.
   Moja cierpliwość się wyczerpała.
   - No to zabijmy się wszyscy i od razu z tym skończmy!
   Zmarszczyła brwi - okrągła, nazbyt poważna twarzyczka wyrażała prawie złość. Obrała ze skórki niezbyt wyrośniętą pomarańczę.
   - Więc co? - spytała z naciskiem. - Co takiego możemy zrobić?
   Odłożyłam ostatni kęs mojego żołędziowego chlebka i obchodząc ją, podeszłam do nocnego stolika. Z przepastnej szuflady na samym dole wyjęłam stosik książek i pokazałam je Joanne.
   - Od paru miesięcy czytam i uczę się. To są starocie, jak wszystkie książki w naszym domu. Ale wyszukuję też nowości - kiedy tylko tato pozwala mi korzystać z komputera.
   Przeglądała tomiszcza z nachmurzoną miną. Trzy podręczniki przetrwania w dziczy, trzy o broni i strzelectwie, po dwa o udzielaniu pomocy medycznej w nagłych wypadkach, o kalifornijskiej roślinności i sposobach jej wykorzystania, i jeszcze dwa o życiu w prymitywnych warunkach: jak zbudować chatę z drewna, jak hodować żywy inwentarz, uprawiać rośliny, wyrabiać mydło - i tym podobne rzeczy. Połapała się od razu.
   - Co ty wyczyniasz? - spytała. - Uczysz się żyć w jakiejś głuszy bez cywilizacji?
   - Próbuję nauczyć się wszystkiego, co może mi pomóc przeżyć gdziekolwiek, gdzie nie będzie muru. I myślę, że każdy w sąsiedztwie powinien przysiąść do takiej lektury. Sądzę też, że trzeba zakopać pieniądze i inne rzeczy pierwszej potrzeby w ziemi, aby rabusie nie mogli ich znaleźć. Czas już popakować ratunkowe plecaki - żeby je złapać i uciekać - na wypadek, gdyby przyszło nam wynosić się w pośpiechu. Gotówka, jedzenie, ubranie, koc, zapałki... Powinniśmy ustalić miejsca poza sąsiedztwem, w których mielibyśmy się zebrać w razie rozdzielenia czy rozproszenia. Do diabła, mam jeszcze dużo pomysłów. I jestem pewna, że choćbym przewidziała nie wiem ile, to i tak będzie za mało. Za każdym razem, kiedy wychodzę na zewnątrz, próbuję wyobrazić sobie, jak by to było, gdybym musiała żyć tam, bez żadnych murów, i uzmysławiam sobie, że tak naprawdę nie mam o niczym pojęcia.
   - No to po kiego...
   - Mam zamiar przeżyć.    Wpatrywała się we mnie bez słowa.
   - Chcę nauczyć się wszystkiego, co zdołam, dopóki jeszcze mogę - ciągnęłam. - Jeśli znajdę się za murem, mam nadzieję, że to, czego zdążę się nauczyć, pomoże mi utrzymać się przy życiu tak długo, żebym mogła się przystosować i nauczyć jeszcze więcej.
   Popatrzyła na mnie z nerwowym uśmieszkiem.
   - Pożerasz za dużo przygodowych powieści - skwitowała.    Tym razem ja zmarszczyłam brwi. Jak ją przekonać?
   - To nie są żarty, Jo.
   - A co? - Przełknęła ostatni kawalątek pomarańczy. - Co chcesz mi powiedzieć?
   - Masz spoważnieć. Zdaję sobie sprawę, że nie wiem zbyt wiele. Tyle co każdy w sąsiedztwie. Ale wszyscy razem możemy dowiedzieć się więcej. A później uczyć się nawzajem. Tylko skończmy z tym negowaniem rzeczywistości i nadziejami, że jakieś czary zmienią ją na lepsze.
   - Ja tak nie robię.
   Przez moment przyglądałam się deszczowi na dworze, aż troszkę ochłonęłam.
   - Ty nie. Zgoda. Co w takim razie robisz? Widać było, że jest jej nieswojo.
   - Dalej nie jestem pewna, czy naprawdę możemy cokolwiek poradzić...
   - Jo!
   - Oświeć mnie: co takiego mogłabym zrobić, aby jednocześnie nie napytać sobie biedy, albo żeby wszyscy nie pomyśleli, że zwariowałam? Daj jakiś przykład.
   Nareszcie.
   - Przeczytałaś książki, które macie w domu?
   - Parę. Nie wszystkie. Niektóre to nudy. Książki nas nie uratują.
   - Nic nas nie uratuje. Jeżeli sami się nie ocalimy, już po nas. Wysil wyobraźnię. Czy jest coś w waszej domowej biblioteczce, co mogłoby się przydać, gdyby przyszło ci żyć za murem?
   - Nie.
   - Trochę za szybko odpowiedziałaś. Idź do domu i sprawdź. Potem zrób, jak powiedziałam: zacznij sobie wyobrażać. Wszelkie przydatne hasła o sztuce przetrwania z encyklopedii, biografie, cokolwiek może pomóc nauczyć się, jak żyć na zewnątrz i jak się bronić. Nawet coś z beletrystyki może okazać się użyteczne.
   Zerknęła na mnie ukradkiem.
   - Nie wątpię - powiedziała.
   - Jo, nawet jeśli ta wiedza nie będzie nigdy potrzebna, przecież w niczym ci nie zaszkodzi. Po prostu dowiesz się czegoś nowego, czego nie wiedziałaś przedtem. Co ty na to? A czy jak czytasz, to robisz notatki?
   Spojrzała ostrożnie na mnie.
   - Czasami.
   - Przeczytaj to.
   Wręczyłam jej jedną z książek o roślinach - tę o kalifornijskich Indianach; o tym, jakie rośliny zbierali i uprawiali, i jak je przerabiali. Naprawdę ciekawa i zabawna książeczka. Już widzę, jak Joanne się zdziwi, gdy nie znajdzie w niej nic, czego można by się przestraszyć - nic groźnego ani wymagającego zachodu. Pomyślałam, że wystarczająco musiała się wysilić i przestraszyć podczas rozmowy ze mną.
   - Notuj sobie - poradziłam. - W ten sposób lepiej wszystko zapamiętasz.
   - I tak ci nie wierzę - odparła. - Wcale nie musi być aż tak źle, jak mówisz.
   Wsunęłam jej w ręce książkę.
   - Rób systematycznie notatki - powtórzyłam. - Skup się zwłaszcza na roślinach, które rosną między nami a oceanem i w pasie samego wybrzeża, aż do Oregonu. Zaznaczyłam fragmenty.
   - Powiedziałam przecież, że ci nie wierzę.
   - Nieważne.
   Spojrzała na książkę i przejechała dłońmi po czarnej, tekturowo-materiałowej oprawie.
   - Więc według ciebie mamy uczyć się, jak jeść trawę i mieszkać w krzakach - mruknęła pod nosem.
   - Mamy nauczyć się, jak przeżyć - odparłam. - To dobra lektura. Uważaj na nią. Wiesz, jak mój ojciec dba o swoje książki.
           CZWARTEK, 6 MARCA 2025
       Przestało padać. Z moich okien w północnym skrzydle domu widzę, jak rozsnuwają się chmury. Gnają nad górami w stronę pustyni. Zadziwiające, jak prędko pędzą. Zerwał się zimny i potężny wiatr. Pewnie przewróci nam parę drzew.
   Ciekawe, ile lat upłynie, zanim znów zobaczymy deszcz.
        6
       Czasem
   Tonący giną
   Walcząc i tymi, co spieszą im na ratunek.
       "Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"
           SOBOTA, 8 MARCA 2025
       Joanne się wygadała.
   Powiedziała mamie, ta zwierzyła się ojcu, który z kolei powtórzył wszystko mojemu tacie. Zaraz potem odbył jedną z tych naszych poważnych rozmów.
   Niech licho porwie Joanne. Niech ją cholera!
   Widziałyśmy się dziś na mszy za Amy i wczoraj w szkole. Nie pisnęła nawet słówkiem, co zrobiła, a dowiedziałam się, że wypaplała mamie już we czwartek. Może to miał być ich sekret, ale Phillida Garfield, jejku, tak się mną przejęła, tak się o mnie martwi. Nie podobało jej się, że straszę Joanne. Naprawdę ją nastraszyłam? Widocznie nie na tyle, żeby poszła po rozum do głowy. Zawsze wydawała mi się taka rozsądna. Wymyśliła sobie, że jak wpakuje mnie w kabałę, to niebezpieczeństwo zniknie? Nie, to nie to. Po prostu ciągle nie chce spojrzeć prawdzie w oczy i odegrała głupiutką gierkę pod tytułem: "Nie mówmy o wilku, to może nie wyjdzie z lasu". Idiotka! Nigdy więcej nie zaryzykuję powiedzenia jej niczego ważnego.
   Dopiero by było, gdybym otworzyła się jeszcze bardziej. Na przykład, gdybym zaczęła z nią rozmawiać o religii. Przecież chciałam. Czy ośmielę się kiedykolwiek omawiać te sprawy z kimkolwiek?
   To, co już wyklepałam, zemściło się na mnie wieczorem. Po pogrzebie pan Garfield pogadał sobie z tatą. No i zaczęła się szeptanka, całkiem jak w "głuchym telefonie", w który grają maluchy. Oryginalna przestroga, że sąsiedztwu grozi niebezpieczeństwo i trzeba zacząć energicznie działać, by się ocalić, na końcu łańcuszka zmieniła się w nowinę, jak to Lauren rozpowiada, że musimy uciekać, bo boi się, że zewnętrzni wzniecą rozruchy, rozwalą mur i wszystkich wybiją.
   Pewnie mniej więcej tak mówiłam, ale Joanne powtórzyła wszystko w taki sposób, by było jasne, że ani trochę się ze mną nie zgadza. A przecież wcale nie chodziło mi o jakieś tam czarnowidztwo w stylu: wszyscy zginiemy, bójcie się. Jaki to by miało sens? Teraz wróciła do mnie echem wyłącznie najciemniejsza strona.
   - Lauren, co takiego powiedziałaś Joanne? - spytał stanowczym tonem tato, wchodząc do mojego pokoju po kolacji, w porze kiedy powinien szlifować kazanie na następny dzień.
   Usiadł na moim jedynym krześle i wpatrywał się we mnie wzrokiem, który mówił: "Co ty wyprawiasz, dziewczyno? Postradałaś rozum?"
   Po spojrzeniu i po tym, jak wspomniał Joanne, domyśliłam się, co się stało i o co mu chodzi. Joanne, moja przyjaciółka. Niech ją diabli!
   Przysiadłam na łóżku i popatrzyłam na niego.
   - Powiedziałam jej, że czekają nas ciężkie, niebezpieczne czasy. I ostrzegłam, że powinniśmy zacząć uczyć się wszystkiego, co pomoże nam je przeżyć.
   Wtedy wyjaśnił mi, jak bardzo Joanne i jej matka zdenerwowały się i zmartwiły i jak obie pomyślały, że może potrzebuję "z kimś porozmawiać", bo ubzdurałam sobie, że nadciąga koniec naszego świata.
   - Myślisz, że zbliża się koniec świata? - zapytał ojciec, a mnie zupełnie bez ostrzeżenia zachciało się płakać.
   Ze wszystkich sił starałam się powstrzymać łzy. "Nie całego, lecz twojego świata, a ty możesz zginąć razem z nim" - odpowiedziałam w duchu, i to było okropne. Nigdy dotąd nie myślałam w ten sposób. Odwróciłam się i wyglądałam przez okno tak długo, dopóki trochę się nie uspokoiłam. Gdy znów mogłam spojrzeć mu w twarz, odparłam na głos:
   - Owszem. A ty nie?
   Zmarszczył brwi. Chyba jednak tego się po mnie nie spodziewał.
   - Masz dopiero piętnaście lat - zaczął. - Nie rozumiesz jeszcze wszystkiego, co się dzieje. Problemy, z którymi dziś się borykamy, pojawiły się na długo przed twoim urodzeniem.
   - Wiem o tym.
   Siedział wciąż z tą samą nachmurzoną miną. Ciekawe, co chciał usłyszeć.
   - No więc, co w ciebie wstąpiło? - nalegał. - Czemu mówiłaś Joanne te wszystkie rzeczy?
   Zdecydowałam, że tak długo, jak się da, będę mówić prawdę. Nie znoszę kłamać tacie.
   - Bo to prawda - obstawałam przy swoim.
   - Nie musisz koniecznie rozpowiadać wszystkiego, co wydaje ci się, że wiesz. Jeszcze się tego nie nauczyłaś?
   - Joanne to moja przyjaciółka. Myślałam, że jej mogę się zwierzyć.
   Potrząsnął głową.
   - Mówienie o takich sprawach przeraża ludzi - tłumaczył. - Dlatego najlepiej te kwestie pomijać milczeniem.
   - Ale to przecież... tak jakby udawać, że nie widzimy, że w saloniku się pali, tylko dlatego, że akurat wszyscy siedzą w kuchni, a rozmowy o pożarach są zbyt straszne.
   - Skończ z tym przestrzeganiem Joanne czy innych koleżanek - nakazał. - Na razie. Wiem: wydaje ci się, że masz rację, ale nikomu nie przyjdzie z tego nic dobrego. Tylko wystraszysz ludzi.
   Udało mi się stłumić wzbierającą złość, kierując rozmowę na trochę inny tor. Żeby poruszyć tatę, trzeba spróbować dotrzeć do niego z kilku stron naraz, czasami to dobra metoda.
   - Czy pan Garfield oddał ci książkę? - zapytałam.
   - Jaką znów książkę?
   - Tę, którą pożyczyłam Joanne: o roślinach w Kalifornii i indiańskich sposobach ich wykorzystania. Z twojej biblioteki. Przepraszam, że ją wypożyczyłam. Wydawała mi się całkiem niewinna, nie myślałam, że może narobić kłopotu. Ale chyba narobiła.
   Spojrzał zaskoczony i niemal się uśmiechnął.
   - Cóż, w takim razie będę ją musiał odebrać. Bez niej nie miałabyś swojego ulubionego żołędziowego pieczywa, nie mówiąc o paru innych rzeczach, do których przyzwyczailiśmy się, jakby spadały z nieba.
   - Mój żołędziowy chlebek...?    Skinął głową.
   - Większość ludzi w naszym kraju wcale nie jada żołędzi. Nie znają takiego zwyczaju, nie wiedzą, co z nimi robić; poza tym, z jakiegoś powodu, pomysł jedzenia żołędzi wydaje im się dość obrzydliwy. Z początku niektórzy sąsiedzi chcieli ściąć wszystkie nasze wielkie owocujące dęby i na ich miejsce posadzić coś pożyteczniejszego. Nie masz pojęcia, jak długo musiałem ich przekonywać, żeby zmienili zdanie.
   - Co się przedtem jadło?
   - Chleb, przeważnie z pszenicy oraz innych zbóż: kukurydzy, żyta, owsa...
   - Przecież to strasznie drogie!
   - Dawniej nie było. Przypilnuj, żeby Joanne oddała tę książkę.    Zaczerpnął głęboko powietrza.
   - A teraz przestańmy zajmować się błahostkami i przejdźmy do sedna. Co chciałaś osiągnąć? Namówić Joanne do ucieczki? Tym razem ja westchnęłam.
   - Oczywiście, że nie.
   - Jej ojciec jest przekonany, że tak.
   - To nieprawda. Mówiłam o tym, że musimy coś zrobić, aby przetrwać; nauczyć się, jak żyć na zewnątrz, na wypadek, gdybyśmy kiedyś musieli.
   Przyglądał mi się w taki sposób, jak gdyby umiał wyczytać wszystko w moich myślach. Kiedy byłam malutka, wierzyłam, że to potrafi.
   - W porządku - powiedział. - Może i chciałaś dobrze, ale masz skończyć z sianiem paniki.
   - Nie o to mi chodziło. Myślę, że naprawdę powinniśmy nauczyć się jak najwięcej, póki jeszcze jest czas.
   - To nie twoja sprawa, Lauren. Nie ty decydujesz, co dobre dla sąsiedztwa.
   O, do diabła. Żebym tylko nie zgubiła się w tym lawirowaniu między ustępowaniem a naciskaniem i szarżowaniem do przodu.
   - Tak, tato.
   Odchylił się do tyłu i spojrzał na mnie.
   - Powtórz mi słowo w słowo to, co mówiłaś Joanne. Wszyściutko.
   Powtórzyłam. Starałam się, by mój głos brzmiał spokojnie i beznamiętnie, ale nie pominęłam niczego. Chciałam, żeby się dowiedział - żeby zrozumiał, w co wierzę. Przynajmniej tę cząstkę, która nie dotyczyła religii. Kiedy skończyłam, przystanęłam i czekałam. Wyglądało na to, że tato spodziewa się dalszych wynurzeń. Jakiś czas siedział bez słowa i tylko patrzył na mnie. Tym razem nie umiałam poznać po nim, co czuje. Inni ludzie nigdy nie wiedzieli, jeżeli tego nie chciał, ale mnie przeważnie się udawało. Wyczuwałam tylko, jak zamknął się przede mną i że nic na to nie mogę poradzić. Mogłam tylko czekać.
   Wreszcie westchnął, jak ktoś, kto długo wstrzymywał oddech.
   - Nigdy więcej o tym nie rozmawiaj - oznajmił tonem wykluczającym sprzeciw.
   Podniosłam na niego wzrok, nie chcąc składać obietnicy bez pokrycia.
   - Lauren.
   - Tato.
   - Chcę, abyś przyrzekła, że już nigdy nie będziesz o tym mówić.    Co mam mu powiedzieć? Nie obiecam tego. Nie mogę.
   - Moglibyśmy spakować plecaki na wypadek trzęsienia ziemi - podsunęłam. - Podręczny ratunkowy ekwipunek do zabrania, w razie gdyby trzeba było w pośpiechu opuścić dom. Gdybyśmy powiedzieli ludziom, że to na wypadek trzęsienia ziemi, może by ich to tak bardzo nie zaniepokoiło. To zwyczajna rzecz, wszyscy boją się trzęsienia ziemi - wyrzuciłam z siebie gorączkowo.
   - Proszę dać mi słowo, córko.
   Jego słowa podziałały na mnie jak kubeł zimnej wody.
   - Ale dlaczego? Przecież wiesz, że mam rację. Nawet taka pani Garfield musi zdawać sobie z tego sprawę. Więc czemu?
   Sądziłam, że zaraz zacznie krzyczeć albo mnie ukarze. Jego głos oscylował na granicy tego ostrzegawczego tonu, który moi bracia i ja nazwaliśmy grzechotaniem - od złowrogiego klekotu ogona grzechotnika. Gdy przekraczał tę granicę, wpadało się w niezły pasztet. A kiedy zwracał się do nas per "synu" lub "córko", znaczyło to, że kłopoty są tuż-tuż.
   - Dlaczego? - dopytywałam się uparcie.
   - Dlatego że nie masz zielonego pojęcia, co robisz.
   Marszcząc brwi, przetarł dłonią czoło. Gdy znów się odezwał, jego ton wskazywał, że granica została przekroczona.
   - Mądrzej jest uczyć ludzi, niż ich straszyć, Lauren. Jeśli posiejesz w nich strach i nic się nie zdarzy, przestaną się bać, i przestaną też ciebie szanować, stracisz autorytet. Drugi raz już tak łatwo ich nie przestraszysz i trudniej będzie ich nauczać, trudniej odzyskać ich zaufanie. Dlatego najlepiej zacząć od nauki.
   Usta skrzywiły mu się w leciutkim uśmiechu.
   - Swoją drogą ciekawe, że postanowiłaś zacząć ją od lektury, którą pożyczyłaś Joanne. Przyszło ci kiedyś do głowy, że mogłabyś uczyć z tej książki?
   - Uczyć... moich przedszkolaków?
   - Czemuż by nie. Przynajmniej urabiałabyś ich od właściwej strony. Mogłabyś nawet zorganizować lekcje dla starszych dzieci i dla dorosłych. Tak jak zajęcia z rzeźbienia w drewnie, które prowadzi pan Ibarra, kurs ręcznych robótek pani Balter czy wykłady z astronomii młodego Roberta Hsu. Ludzie się nudzą. Teraz, kiedy nie mają już telewizji u Yannisów, jeszcze jedne nieobowiązkowe zajęcia pewnie nie wzbudzą w nich sprzeciwu. Jeżeli tylko będziesz potrafiła ich uczyć i bawić jednocześnie, masz szansę trafić ze swoją wiedzą pod strzechy. Niekoniecznie zmuszając ludzi do patrzenia w dół.
   - W dół...?
   - W przepaść, córko.
   Tym razem córka nie oznaczała już kłopotów. Burza przeszła.
   - Dopiero ją zauważyłaś - ciągnął dalej. - A dorośli w naszym sąsiedztwie żyją, balansując na jej krawędzi dłużej, niż chodzisz po tym świecie.
   Podniosłam się z łóżka, podeszłam i chwyciłam go za rękę.
   - Jest coraz gorzej, tato.
   - Wiem o tym.
   - Więc może przyszedł czas, żeby zajrzeć w tę przepaść i poszukać występów, jakichś punktów oparcia dla rąk i nóg, nim zostaniemy zepchnięci w otchłań.
   - Właśnie po to co tydzień ćwiczymy strzelanie do celu, po to mamy laserosiatkę i alarmowy dzwon. Twój pomysł plecaków ratunkowych jest dobry. Kilku sąsiadów już coś takiego przygotowało. Na wypadek trzęsienia ziemi. Inni spakują je, jeśli tylko im podpowiem. Oczywiście są tacy, co nie zrobią nic. Zawsze znajdą się ludzie, którzy nie kiwną palcem.
   - Podsuniesz im tę myśl?
   - Owszem. Na najbliższym zgromadzeniu sąsiedztwa.
   - Nie można zrobić czegoś więcej? Na te wszystkie pomysły potrzeba czasu.
   - Jednak zostaniemy przy nich.
   Wstał z krzesła, wysoki, potężny jak mur.
   - Czemu nie popytasz ludzi, może na przykład któryś z sąsiadów zna się co nieco na sztukach walki? Żeby naprawdę poradzić sobie w walce wręcz, nie wystarczy przerobić parę podręczników.
   - Nie ma sprawy - mrugnęłam do niego.
   - Radzę zacząć od starego pana Hsu i państwa Montoya.
   - Państwa? Obojga?
   - Tak sądzę. Tylko rozmawiaj z nimi o kółku zainteresowań, nie o Apokalipsie.
   Podniosłam wzrok - stał wyczekująco, bardziej niż kiedykolwiek podobny do muru, do opoki. Pozwolił mi na tyle - chyba na wszystko, co mogłabym sama zdziałać.
   - Okej, tato - westchnęłam. - Przyrzekam: nikogo już nie będę straszyć. Mam tylko nadzieję, że starczy nam czasu, żeby przeprowadzić wszystko tak, jak ty chcesz.
   Jak echo powtórzył po mnie westchnienie.
   - No wreszcie. Świetnie. Teraz chodź ze mną na dwór. Zakopałem na podwórzu kilka szczelnych pojemników z pożytecznymi rzeczami. Czas, żebyś dowiedziała się gdzie - na wszelki wypadek.
           NIEDZIELA, 9 MARCA 2025
       Na dzisiejszym kazaniu tato odczytał szósty rozdział z Księgi Rodzaju, ten o Noem i Arce:
   "A widząc Bóg, że wiele było złości ludzkiej na ziemi, a wszystka myśl serca była napięta ku ziemi po wszystek czas, żal mu było, że uczynił człowieka na ziemi. I ruszony serdeczną boleścią wewnątrz rzekł: Wygładzę człowieka, któregom stworzył, z oblicza ziemi, od człowieka aż do zwierząt, od ziemiopłazu aż do ptastwa powietrznego: bo mi żal, żem je uczynił. Noe zaś znalazł łaskę przed Panem".
   Dalej, jak wszyscy wiedzą, Bóg mówi do Noego:    "Uczyń sobie korab z drzewa Gofer; przegrody poczynisz w korabiu, i oblejesz go wewnątrz i zewnątrz smołą".
   Tato podkreślił dwie nauki, płynące z tej przypowieści. Bóg postanawia zgładzić wszystkie stworzenia, zgadzając się oszczędzić Noego z rodziną i częścią żywego inwentarza. Ale jeśli Noe chce ocaleć, czeka go mnóstwo ciężkiej pracy.
    ***        Po nabożeństwie przyszła do mnie Joanne z przeprosinami za całą aferę.
   - Nie ma sprawy - skwitowałam.
   - Jesteśmy dalej przyjaciółkami? - spytała.
   - Na pewno nie wrogami - wykręciłam się dyplomatycznie. - Zwróć mi książkę. Tato jej potrzebuje.
   - Kiedy mama mi zabrała. Pojęcia nie miałam, że tak się przejmie.
   - To nie jest jej własność. Masz mi ją przynieść. Albo niech twój ojciec odda ją mojemu. Mnie nie zależy, ale tato chce ją z powrotem.
   - Dobrze.
   Patrzyłam za nią, jak wychodziła. Kiedy się na nią patrzy, wydaje się taka godna zaufania - wysoka, prosta, poważna i inteligentna - chyba wciąż jestem skłonna jej ufać. Ale nie mogę. Nie będę. Nawet nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo mogła mnie skrzywdzić, gdybym tylko zwierzyła się jej jeszcze z paru rzeczy, które mogłaby wykorzystać przeciwko mnie. Nie sądzę, bym kiedykolwiek jeszcze odważyła się jej zaufać - tylko że wcale mi się to nie podoba. Była moją najlepszą przyjaciółką. Była.
           ŚRODA, 12 MARCA 2025
       Wczorajszej nocy do ogrodu wdarli się złodzieje. Ogołocili z owoców drzewka cytrusowe, które rosną na dziedzińcu państwa Hsu i u Talcottów. Przy okazji zadeptali ostatki zimowych warzywników i sporą część wiosennych sadzonek.
   Tato uważa, że trzeba zacząć wystawiać regularne warty. Próbował zwołać na dziś wieczór zgromadzenie sąsiadów, ale dla niektórych to pracowity okres, na przykład dla Gary'ego Hsu, który ma zwyczaj zasypiać w pracy, ile razy musi zgłosić się osobiście. Stanęło na tym, że mamy się zebrać w sobotę. Tymczasem tato ściągnął Jaya Garfielda, Wyatta i Kaylę Talcottów, Alexa Montoyę i Edwina Dunna, aby zorganizować uzbrojone pary do patrolowania sąsiedztwa. To znaczyło, że prócz Talcottów, których już jest dwoje (i którzy byli tak wściekli z powodu zniszczenia im ogrodu, że z góry współczuję złodziejowi, gdyby wszedł im w drogę), reszta musi dobrać sobie partnerów spośród innych dorosłych.
   - Wybierzcie kogoś, komu w razie czego powierzylibyście osłonę tyłów - usłyszałam, jak ojciec poucza swój szczupły oddziałek.
   Każda para będzie patrolować sąsiedztwo przez dwie godziny zaraz po zapadnięciu zmroku aż do świtu. Pierwszy patrol, przechodząc przez wszystkie podwórza, w porze kiedy ludzie jeszcze nie spali, miał oswoić wszystkich z widokiem wartowników.
   - Patrolując na pierwszej zmianie, zawsze się wszystkim pokażcie - mówił tato. - Wasz widok przypomni im, że będą patrole przez całą noc. Nie chcemy, by któryś sąsiad wziął was za rabusiów.
   Rozsądnie. Ludzie kładą się spać wkrótce po zmroku, aby oszczędzać prąd, lecz po kolacji, zanim się ściemni, większość spędza czas na werandzie albo na dziedzińcu, gdzie panuje większy chłód. Niektórzy słuchają radia na gankach od frontu lub z tyłu domu. Od czasu do czasu zbierają się grupki, by wspólnie pomuzykować i pośpiewać, pograć w planszowe gry, pogadać; inni wychodzą na brukowaną część ulicy poodbijać trochę w siatkówkę, porzucać do kosza, pograć w półkontaktowy futbol albo w tenisa. Dawniej grało się jeszcze w baseball, ale teraz nie stać nas na ciągłe wprawianie szyb, które się przy tym wybijało. Paru sąsiadów lubi znaleźć sobie ustronny kącik i poczytać, póki jest widno. To dla nas pora przyjemnego relaksu. Szkoda, że od dziś zakłóci ją widok, który będzie przypominać o rzeczywistości. Ale nie ma rady.
   - Co zrobicie, jak złapiecie złodzieja? - spytała moja macocha ojca, zanim wyszedł.
   Miał patrolować na drugiej zmianie i razem z Cory czekali w kuchni przy filiżance kawy, co było rzadkością. Kawa była na specjalne okazje. Miły aromat dotarł aż do mojego pokoju. Leżałam już w łóżku, choć wcale nie chciało mi się spać.
   Podsłuchiwaczka ze mnie. Wprawdzie nie przykładam szklanek do ściany ani nie kucam z uchem przy drzwiach, za to często leżę do późna, kiedy dzieci już dawno powinny spać. Kuchnia jest naprzeciw mojego pokoju, po drugiej stronie holu, na końcu którego, całkiem blisko, znajduje się jadalnia, a sypialnia rodziców sąsiaduje z moją. Nasz dom jest stary i dobrze wyciszony. Przy zamkniętych drzwiach nie słyszę zbyt wiele. Ale w nocy, gdy wszystkie albo większość świateł jest pogaszona, zostawiam moje drzwi lekko uchylone i jeśli inne drzwi też są otwarte, mogę sporo podsłuchać. I sporo się dowiedzieć.
   - Mam nadzieję, że go przegonimy - odparł ojciec. - Tak ustaliliśmy. Porządnie go nastraszymy, a potem przemówimy do rozsądku tak, by zrozumiał, że gdzie indziej czeka go łatwiejszy zarobek.
   - Zarobek...?
   - Ano tak. Ci rabusie nie kradli z głodu. Oberwali z drzew wszystkie owoce; zabrali, co tylko mogli.
   - Widziałam - przytaknęła Cory. - Zaniosłam dziś państwu Hsu i Wyattom trochę cytryn i grejpfrutów i powiedziałam, że mogą sobie narwać od nas więcej, kiedy tylko będą potrzebowali. Dałam im też trochę nasion. W obu ogródkach stratowali mnóstwo młodych roślin, ale mamy dopiero początek sezonu, więc chyba da się jeszcze naprawić szkody.
   - Tak - zgodził się tato i zamilkł na chwilę. - Ale nie to jest istotne. Chodzi o to, że tak kradnie się dla pieniędzy. Ci ludzie to nie doprowadzeni do ostateczności desperaci, tylko chciwi i groźni bandyci. Może zdołamy ich odstraszyć, pokazując, że łatwiej obłowić się gdzie indziej.
   - A jeśli nie? - spytała niemal szeptem Cory, ściszając głos tak bardzo, aż przestraszyłam się, że może mi coś umknąć. - Co wtedy? Zastrzelicie ich?
   - Tak - odpowiedział.
   - Tak? - powtórzyła tym samym ściszonym tonem.    Zachowywała się zupełnie jak Joanne - za nic nie chciała spojrzeć w oczy rzeczywistości. Na jakim świecie ci ludzie żyją?
   - Tak - potwierdził ojciec.
   - Ale dlaczego?!
   Zapadło dłuższe milczenie. Gdy w końcu tato znów przemówił, jego głos brzmiał niezwykle łagodnie:
   - Dziecinko, jeśli pozwolimy im nakraść wystarczająco dużo, to albo będziemy musieli kupować więcej jedzenia - a nie stać nas na to - albo zajrzy nam w oczy widmo głodu. Już i tak marnie wegetujemy. Sama wiesz, jak jest ciężko.
   - Czy... nie moglibyśmy po prostu wezwać policji?
   - Za co? To dla nas za drogo, zresztą ich i tak nic nie obchodzi, póki nie mają zgłoszenia o przestępstwie, a i wtedy czeka się godzinami, nim się pojawią - łaskę robią, że nie przychodzą za dwa lub trzy dni.
   - Wiem o tym.
   - Więc skąd te wątpliwości? Chcesz, żeby nasze dzieci głodowały? Chcesz, by jak już bandziory ogołocą nam ogródki, zaczęli plądrować po domach?
   - Na to się jeszcze nie ośmielili.
   - Jak to? Ich ostatnią ofiarą była pani Sims.
   - Bo mieszkała sama. Stale jej powtarzaliśmy, że nie powinna.
   - Wydaje ci się, że nie zrobią krzywdy tobie albo dzieciom tylko dlatego, że jest nas siedmioro? Dziecinko, nie możemy dalej żyć i udawać, że świat jest taki sam, jak trzydzieści czy dwadzieścia lat temu.
   - Mogą posłać cię za to do więzienia!
   Płakała. Nie było słychać szlochu, jedynie ten nabrzmiały łzami głos, którym czasami mówiła.
   - Nie - uspokajał tato. - Jeśli rzeczywiście dojdzie do tego, że jakiś rabuś zginie, załatwimy to wszyscy razem. Zaniesie się ciało do najbliższego domu. Strzelanie do włamywaczy jeszcze nie jest karalne. Później narobi się trochę bałaganu, aby uwiarygodnić naszą wersję.
   Nastąpiła długa, męcząca cisza.
   - I tak możesz mieć kłopoty.
   - Trzeba zaryzykować.
   Po chwili milczenia Cory wyszeptała:
   - Nie zabijaj.
   - Nehemiasz, rozdział czwarty, werset czternasty - odpowiedział jej ojciec.
   Więcej się nie odezwali. Parę minut później usłyszałam, jak tato wychodzi. Odczekałam, aż Cory wróci do swego pokoju i zamknie za sobą drzwi. Wówczas wstałam z łóżka i zamknęłam swoje; odsuwając lampę tak, by światło nie przeświecało przez szparę pod drzwiami, zapaliłam ją i otworzyłam Biblię mojej babki. Miała mnóstwo różnych egzemplarzy Biblii i tato pozwolił mi jeden zatrzymać.
   Księga Nehemiaszowa, rozdział czwarty, werset czternasty:    "I opatrzyłem, i wstałem i rzekłem do przedniejszych i urzędników, i do ostatka ludu pospolitego: Nie bójcie się od oblicza ich. Pamiętajcie na Pana wielkiego i strasznego, a walczcie za braci waszych, za synów waszych, i córki, i żony, i domy wasze".
   Ciekawe. Arcyciekawe, że tato miał już ten werset na podorędziu i że Cory od razu wiedziała, o co mu chodzi. Może nie pierwszy raz toczyli taką rozmowę.
           SOBOTA, 15 MARCA 2025
       Akcja na dobre ruszyła z miejsca.
   Teraz sąsiedztwo ma swoją regularną straż - z rozkładem wart złożonych z mieszkańców z każdego domostwa, pełnoletnich i takich, co dobrze sobie radzą z bronią - własną i obcą - i których tato i pozostali sąsiedzi, którzy już się sprawdzili na patrolach, uważają za odpowiedzialnych. Niestety, wśród naszych obrońców nie ma ani jednego ekspolicjanta czy prawdziwego eksstrażnika ochrony, dlatego będą chodzić parami, prócz sąsiedztwa pilnując też nawzajem własnego bezpieczeństwa. Każdy ma gwizdek, by w razie potrzeby móc przywołać pomoc. Poza tym raz w tygodniu wszyscy będą spotykać się, aby studiować, omawiać i ćwiczyć techniki strzeleckie i sztuki walki. Tak jak sugerował tato, kurs samoobrony rzeczywiście poprowadzą państwo Montoya - szkoda tylko, że to wcale nie moja zasługa. Stary pan Hsu nie będzie na razie niczego uczył, bo ma kłopoty, ale wygląda na to, że Montoyowie nieźle dadzą sobie radę. Mam zamiar siedzieć na ich zajęciach i przyglądać się tak długo, dopóki potrafię wytrzymać treningowy ból i urazy wszystkich ćwiczących.
   Dziś rano ojciec zabrał z mojego pokoju wszystkie swoje książki. Teraz zostały mi tylko notatki. Nic nie szkodzi. Ważne, że dzięki ogrodowym rabusiom ludzie zaczęli przygotowywać się na najgorsze. Jestem prawie wdzięczna tym złodziejom.
   Nawiasem mówiąc: na razie nie wrócili. Mam nadzieję, że kiedy znów się pokażą, zgotujemy im takie powitanie, jakiego się nie spodziewają.
           SOBOTA, 29 MARCA 2025
       Zeszłej nocy nasi bandyci wpadli z kolejną wizytą.
   A może to wcale nie byli ci sami - w każdym razie mieli takie same zamiary: zagrabić wszystko, co inni wyhodowali w pocie czoła.
   Tym razem upatrzyli sobie królikarnię Richarda Mossa. Nie licząc paru kurczaków z hodowli, którą przed kilkoma laty usiłowali rozkręcić Cruzowie i Montoyowie, te króliki to jedyny żywy inwentarz, jaki kiedykolwiek miało nasze sąsiedztwo. Kurczaki zostały rozkradzione, jak tylko podrosły na tyle, by piskiem dać znać zewnętrznym o swym istnieniu. Dlatego odkąd Richard Moss uparł się handlować za murem mięsem i wszystkim, co tylko jego żony potrafią wyrabiać z surowych i garbowanych króliczych skórek, jego króliki stanowią nasz wspólny sekret. Naturalnie nam też sprzedaje mięso, skórki i nawóz - wszystko prócz żywych zwierząt. Tylko on chce mieć hodowlę. Na nieszczęście ostatnio ten uparty i arogancki chciwiec wpadł na pomysł, że zarobi więcej, jak zacznie nimi kupczyć na zewnątrz. W ten sposób ulica dowiedziała się o jego przeklętych królikach, no i dziś w nocy przyszli je rąbnąć.
   Moss przerobił na królikarnię garaż z trzema pojazdami, który według taty dobudowano do gospodarstwa gdzieś w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Trudno uwierzyć, że jedna rodzina miała kiedyś aż trzy samochody, i to w dodatku na benzynę. Ale ja też pamiętam jeszcze stary garaż, nim Richard Moss przebudował go na królikarnię. Wielki, z trzema ciemnymi plamami po oleju na podłodze w miejscach, gdzie parkowały dawniej trzy auta. Moss wyreperował dach i ściany, wybił otwory i wstawił okna, żeby był przewiew - zmienił całe pomieszczenie tak, że wyglądało prawie jak mieszkanie dla ludzi. To fakt, że dziś dużo ludzi tam, na ulicach, mieszka o wiele, wiele gorzej. Moss pobudował rzędy i piętra boksów-klatek, zainstalował więcej elektrycznych lamp i wentylatory pod sufitem. Połączył cały system ze starym rowerem i odtąd każdy mały Mossek, kiedy już sięga do pedałów, natychmiast zostaje zaprzęgnięty do zasilania wentylatorów. Dzieci Mossów nie cierpią tego, ale wiedzą, co je czeka, gdyby się zbuntowały.
   Nie potrafię powiedzieć, ile zwierzaków liczy teraz przychówek Mossów. Mam wrażenie, że ten swój obrzydliwy proceder zabijania i obdzierania ze skóry uprawiają chyba od zawsze. Widocznie nawet monopol na taką małą skalę wart jest kłopotów i zachodu.
   Złodziei było dwóch i do czasu, gdy nakryli ich nasi strażnicy, udało im się upchnąć do brezentowych worków już trzynaście sztuk. Zauważyła ich para: Alejandro Montoya i Julia Lincoln, jedna z sióstr Shani Yannis. Pani Montoya została na pewien czas zwolniona z patrolowania, bo dwójka jej dzieci złapała grypę.
   Pani Lincoln i pan Montoya postąpili zgodnie z planem, który oddziałek naszej straży wymyślił wspólnie na swoich zebraniach. Bez jednego słowa komendy czy ostrzeżenia oboje wypalili w powietrze dwa, trzy razy, jednocześnie dmuchając w gwizdki, ile tchu w piersiach. Niestety u Mossów któryś z domowników obudził się i pozapalał światła w królikami. Dwójka strażników mogła przypłacić ten błąd życiem, ale na szczęście ukryli się za krzakami granatu.
   Rabusie sami pomykali jak króliki.
   Wskoczyli na drabinę i w parę sekund zniknęli za ogrodzeniem, porzucając nie tylko wspaniałą, długą aluminiową drabinę, ale i worki, wyjęte z klatek stworzenia, łomy, gruby zwój liny i nożyce do cięcia drutu. Nasz mur, wysoki na trzy metry, prócz zwyczajnego kolczastego drutu ma na górze jeszcze kawałki tłuczonego szkła, do tego całą niewidoczną laserosiatkę. Na nic się wszystko zdało: kolczatka została gładko przecięta. Jaka szkoda, że nie stać nas było, aby podłączyć ją do prądu i zastawić dodatkowe pułapki. Dobrze, że chociaż szkło - nasza najstarsza, najprostsza sztuczka - zaszkodziło przynajmniej jednemu bandziorowi. Kiedy się rozwidniło, po wewnętrznej stronie muru widać było ciągnący się do samej ziemi szeroki warkocz zakrzepłej krwi.
   Znaleźliśmy też porzuconego glocka 19. Tak więc pani Lincoln i pan Montoya mogli zginąć. Gdyby złodzieje nie potracili głów ze strachu, pewnie wywiązałaby się strzelanina. Ktoś w domu Mossów też mógłby zostać ranny albo zabity.
   Cory wytknęła to wszystko z wyrzutem tacie, kiedy wieczorem usiedli sami w kuchni.
   - Wiem - przyznał ojciec zmęczonym, pełnym żalu tonem. - Myślisz, że nie rozważaliśmy takich sytuacji? Właśnie dlatego chcemy ich na dobre zniechęcić. Nawet ostrzegawcze strzały w powietrze nie zagwarantują bezpieczeństwa. Nic nie da pełnej gwarancji.
   - To, że raz uciekli, nie znaczy, że zawsze tak będzie.
   - Wiem - powtórzył tato.
   - No więc... co dalej? Będziecie bronić królików czy pomarańczy, a przy tym może zginie czyjeś dziecko?    Tato milczał.
   - Nie możemy tak żyć! - krzyknęła Cory, aż podskoczyłam. Pierwszy raz słyszałam, by tak podniosła głos.
   - Już tak żyjemy - oznajmił ojciec głosem, w którym nie było ani gniewu, ani żadnej innej uczuciowej reakcji na jej wrzask, tylko znużenie i smutek. Nigdy przedtem nie słyszałam, żeby tato mówił takim tonem - jak ktoś bardzo zmęczony, prawie że... pokonany. A przecież wygrał. Dzięki jego planowi zwyciężyliśmy dwóch uzbrojonych rabusiów, i nawet nie musieliśmy robić im krzywdy. Fakt, że sami się poranili, to już ich problem.
   Jasna sprawa, że wrócą - nie ci, to drudzy. Na to już nic nie poradzimy. Cory miała rację. Inni włamywacze mogą nie rzucić broni i wziąć nogi za pas. Więc co? Mamy leżeć w łóżkach i pozwolić odbierać sobie cały dobytek, mając nadzieję, że zadowolą się plądrowaniem ogródków? Jak długo poprzestanie na tym złodziej? I jak to jest głodować?
   - Bez ciebie rodzina nie ma żadnych szans - ciągnęła Cory, już bez krzyku. - To ty mogłeś stać twarzą w twarz z kryminalistami. Następnym razem, kiedy padnie na ciebie, możesz dać się zastrzelić, pilnując cudzych królików.
   - Zauważyłaś - odparł tato - że wczorajszej nocy na gwizdki zareagowali wszyscy nasi strażnicy, którzy nie mieli warty? Wyszli z domów, gotowi bronić całego sąsiedztwa.
   - Co mnie obchodzą inni! To o ciebie się martwię!
   - Nie - odpowiedział. - Nie wolno nam tak myśleć, Cory. Prócz Boga mamy tylko siebie. Nieważne, co sądzę o Mossie, a on o mnie, ja wychodzę bronić jego obejścia, tak samo jak on będzie bronił mojego. I wszyscy pilnujemy się nawzajem.
   Urwał na moment.
   - Poza tym podjąłem różne środki ostrożności. Ty i dzieci jesteście dobrze zabezpieczeni na wypadek, gdyby...
   - Basta! - uniosła się znów Cory. - Myślisz, że tylko o to mi chodzi? O pieniądze? Sądzisz, że...?
   - Nie, dziecinko, nie.    Znowu zapadła cisza.
   - Wiem, jak to jest, gdy się zostaje samemu. To nie jest świat dla samotnych.
   Tym razem zamilkli na dobre. Wyglądało na to, że nic więcej nie powiedzą. Leżałam w pościeli, zastanawiając się, czy już pora, bym wstała, zamknęła drzwi i zapaliła lampkę, żeby popisać. Tymczasem okazało się, że to jeszcze nie koniec.
   - Co byśmy zrobili, gdybyś zginął? - nalegała macocha, chyba płacząc. - Co poczniemy, jeśli zastrzelą cię przez jakieś cholerne króliki?
   - Będziecie żyć dalej! - odpowiedział jej ojciec. - To wszystko, co ktokolwiek może dziś zrobić. Przetrwać. Przetrzymać. Pozostać przy życiu. Nie wiem, czy jeszcze kiedyś nastaną znów dobre czasy, ale wiem, że to nie będzie miało żadnego znaczenia dla tych, którzy ich nie doczekają.
   Tym razem naprawdę skończyli rozmowę. Jeszcze długo leżałam w ciemności, rozmyślając o wszystkim, co oboje mówili. Cory znów miała rację. Coś mogło stać się tacie. Mógł nawet zginąć. Nie potrafię o tym myśleć. Mogę wszystko napisać, ale nie umiem sobie wyobrazić. Gdzieś w głębi duszy nie wierzę, że to się może zdarzyć. A zatem tak samo jak inni potrafię nie dopuszczać czegoś do swojej świadomości.
   Cory ma rację, ale to nieważne. Tato też ma rację, ale nie umie posunąć się dalej. Bóg jest Przemianą i ostatecznie to On wygrywa, choć istnieje, by nadawać Mu kształt. To za mało: próbować tylko przeżyć, ustać na nogach; udawać normalne życie, kiedy z dnia na dzień jest coraz gorzej. Jeśli w taki kształt przyoblekamy naszego Boga, przyjdzie dzień, w którym okażemy się za słabi - zbyt biedni, zbyt wygłodzeni i schorowani - by się obronić. A wtedy zmiotą nas z powierzchni ziemi.
   Na pewno można zrobić coś jeszcze, coś więcej, aby zgotować sobie lepszy los. Gdzie indziej. Inaczej. Musi być sposób!
           7
       Jesteśmy wszyscy Nasionami Boga, jednak ani bardziej, ani mniej
   niż jakakolwiek inna postać wszechświata;
   Wszystko, co jest; wszystko, co się zmienia - to Boże Nasiona.
   Wszystko, co zasiewa Ziemskie Życie
   na nowej niwie, jest Nasieniem Ziemi.
   Wszechświat to Nasienie Boże.
   Tylko my, ludzie, jesteśmy Nasionami Ziemi.
   A Przeznaczeniem Nasion Ziemi
   jest zakorzenić się wśród gwiazd.
       "Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"
           SOBOTA, 26 KWIETNIA 2025
       Czasem nazwanie czegoś - nadanie temu nazwy lub jej odkrycie - pozwala nam zacząć to pojmować. Kiedy znam nazwę rzeczy i wiem, czym ona jest, znacznie łatwiej się do niej zabrać.
   Całą konstrukcję moich wierzeń, którą oparłam na definicji Boga jako Przemiany i która mnie się wydaje całkiem spójna, będę odtąd nazywać "Nasionami Ziemi". Już wcześniej próbowałam jakoś nazwać tę moją religię. Gdy mi się nie udało, pomyślałam, że zostawię ją bez nazwy, ale to wyjście też mnie nie zadowoliło. Moim zdaniem dopiero nazwany cel daje pełnię idei.
   No więc właśnie dziś wymyśliłam nazwę; przyszła mi do głowy, kiedy wyrywałam chwasty w ogródku za domem, myśląc o tym, jak to rośliny same się rozsiewają, powierzając przenoszenie nasion wiatrowi, wodzie, zwierzętom. Same z siebie nie potrafią pokonywać dużych odległości, a jednak w jakimś sensie przemieszczają się. Nawet one nie muszą tkwić w jednym miejscu, czekając na zagładę. Gdzieś na antypodach, tysiące mil od całego świata, leżą wyspy - na przykład Hawaje albo Wyspa Wielkanocna - gdzie roślinność sama rozsiewała się i rosła na długo przed nastaniem człowieka.
   Nasiona Ziemi.
   Jestem Nasieniem Ziemi. Każdy może nim się stać. Myślę, że pewnego dnia będzie nas wiele i będziemy zmuszeni przenosić się coraz dalej i dalej od tej obracającej się w ugór ziemi.
    ***
       Nigdy nie czułam, że nazwę "Nasiona Ziemi" czy jakąkolwiek inną cząstkę mojej religii wymyśliłam sama z siebie. Przeciwnie, zawsze odbierałam to jako coś realnego i już istniejącego: bardziej odkrycie niż wymysł - objawienie, a nie stworzenie. Nawet chciałabym móc uwierzyć, że te idee wzięły się z jakiegoś nadprzyrodzonego źródła - że może odbieram przesłanie od Boga. Ale przecież nie wierzę w istnienie tego rodzaju Boga. Nie, mój jedyny wkład to obserwacje i notatki, w których próbuję opisywać wszystko, co uważam za prawdę tak dogłębnie, tak prosto i bezpośrednio, jak ją odczuwam. Tyle że nigdy mi nie wychodzi. Staram się, jak mogę, ale nie umiem. Nie jestem dość dobrą pisarką, poetką czy kimkolwiek jeszcze powinnam być, aby mi się udało. Nie mam pomysłu, jak temu zaradzić. Czasem doprowadza mnie to do białej gorączki. Co prawda robię pewne postępy, ale zbyt wolno.    Najgorsze - dotyczy to nawet trudności, jakie sprawia mi samo pisanie - że za każdym razem, gdy już zrozumiem kapkę więcej, dziwię się, dlaczego musiałam poświęcić tyle czasu: czemu od razu nie pojęłam czegoś tak oczywistego i prawdziwego.
   Oto jedna jedyna zagadka tkwiąca we wszystkim, jedyny paradoks, nielogiczność, błędne koło rozumowania czy jak to tam jeszcze można nazwać:
       Po co istnieje wszechświat?    Aby kształtować Boga.
   Po co istnieje Bóg?
   Aby kształtować wszechświat.
       Nie potrafię się z tym uporać. Próbowałam to jakoś zmienić, próbowałam zarzucić, ale nie mogę. To chyba najprawdziwsza prawda, jaką kiedykolwiek napisałam. Jest równie tajemnicza i oczywista jak wszystkie inne objaśnienia istoty Boga i wszechświata, które czytałam - tylko że te inne, nawet w najlepszym razie, wydają się niepełne.
   Pozostała część "Nasion Ziemi" objaśnia, czym jest Bóg i co czyni; czym jest człowiek i jak powinien postępować, gdy ma wybór, a na co nic nie może poradzić... Zauważcie: czy jest się ludzką istotą, owadem, mikrobem czy kamieniem - ten wiersz jest prawdziwy dla wszechrzeczy:
       Czegokolwiek dotykasz,    Ulega Zmianie.
       Cokolwiek zmieniasz,    Zmienia też ciebie.
       Zmiana jest
   Jedyną trwałą prawdą.
       Bóg
   Jest Przemianą.
    ***    Zamierzam przewertować moje stare dzienniki i zebrać wiersze, które napisałam, w jeden brulion. Przepiszę wszystkie do zeszytu - jednego z tych, które Cory rozdaje starszym dzieciom do pisania, nie mogą bowiem korzystać z komputerów, których tak mało zostało w sąsiedztwie. Na większości stron moich skoroszytów, zamiast solidnych szkolnych wypracowań i zadań, króluje bezużyteczna bazgranina. Chcę złożyć z tego jedną bardziej pożyteczną całość. Gdy pewnego dnia ludzie nauczą się przywiązywać większą wagę do moich słów niż wieku, te strofy być może pomogą mi oderwać ich myśli od rozkładającej się przeszłości i pchnąć na drogę ocalenia, budowania sensowniejszego jutra.
   Jeśli cokolwiek zdoła przetrwać w obecnym stanie jeszcze parę lat.
           SOBOTA, 7 CZERWCA 2025
       Wreszcie udało mi się skompletować dla siebie nieduży plecak ratunkowy - gotowy do natychmiastowej ucieczki. Większość niezbędnych rzeczy wygrzebałam w garażu i na strychu, nikt więc nie ma prawa skarżyć się, że zabrałam komuś coś potrzebnego. Wynalazłam na przykład siekierkę i dwa małe lekkie garnki, całe z metalu. Takich rupieci jest u nas wszędzie pełno, bo nikt nie wyrzuca niczego, co mogłoby się jeszcze kiedykolwiek przydać lub co dałoby się spieniężyć.
   Zapakowałam moją gotówkę - paręset, prawie tysiąc, dolarów oszczędności. Jeżeli wcześniej nikt mi nie odbierze pieniędzy i jeśli będę ostrożnie kalkulować, co i gdzie kupuję, za taką sumę wyżywiłabym się może nawet dwa tygodnie. Staram się być na bieżąco z cenami, zawsze pytam o nie tatę, ile razy z innymi sąsiadami jadą robić podstawowe zakupy. Ceny żywności są po prostu obłędne i stale rosną - jeszcze nigdy nic nie staniało. Wszyscy na nie narzekają.
   Znalazłam starą kuchenkę polową i plastikową butelkę na wodę: wymyłam, napełniłam i spakowałam obie; przyszykowałam też zapałki, komplet ubrań na zmianę razem z parą butów, grzebień, mydło, pastę i szczoteczkę do zębów, tampony higieniczne, papier toaletowy, bandaże, szpilki, igły z nićmi, alkohol, aspirynę, parę łyżek i widelców, otwieracz do konserw, scyzoryk, kilka paczek żołędziowej mąki, suszone owoce, pieczone orzechy i jadalne ziarna, mleko w proszku, trochę soli i cukru, moje notatki na temat technik przetrwania, kilkanaście foliowych torebek do pakowania, mniejszych i większych, mnóstwo ziaren siewnych, mój dziennik, brulion z "Nasionami Ziemi" i parę zwitków sznurka do suszenia bielizny - wszystko na wypadek, gdyby trzeba było zerwać się w nocy i uciekać. Upchałam to wszystko w dwie stare poszewki na poduszkę, włożone jedna w drugą, by zwiększyć wytrzymałość. Następnie zrolowałam cały ekwipunek razem z kocem i związałam kawałkiem sznurka w jeden łatwy do chwycenia i niesienia pakunek, z którego nic nie mogło się wysypać, ale który z jednego końca dawał się bardzo prosto otworzyć - tak, żebym w każdej chwili mogła wyjmować i wkładać mój dziennik, zmieniać wodę na świeżą, a także raz na jakiś czas wymieniać zapasy spożywcze i sprawdzać, czy nie zepsuły się nasiona. Nie chciałam się przekonać w potrzebie, że zamiast siewnych nasion i nadającej się do jedzenia żywności taszczę wór robactwa.
   Szkoda, że nie mogę spakować żadnej broni. Nie mam własnej, a tato na pewno nie zgodzi się, bym trzymała u siebie któryś z jego pistoletów. Postanowiłam zabrać jeden, gdyby przyszło co do czego, ale nie wiadomo, czy mi się uda. To czyste wariactwo znaleźć się za murem z kozikiem i ze strachem w oczach, jednak może dojść i do tego. Akurat dziś wybraliśmy się pod opieką taty i Wyatta Talcotta na strzelanie do celu i po ćwiczeniach spróbowałam namówić ojca, żeby pozwolił mi przechowywać broń, którą się posługuję podczas ćwiczeń.
   - Nie - uciął dyskusję, siadając za biurkiem w swoim zagraconym gabinecie. Był zmęczony i zakurzony. - Nie masz gdzie jej bezpiecznie schować w ciągu dnia, kiedy chłopcy ciągle wpadają do twojego pokoju.
   Zawahałam się chwilę, po czym opowiedziałam mu o plecaku ratunkowym, który przygotowałam.
   Kiwnął głową.
   - Na początku, gdy pierwszy raz o tym wspomniałaś, uznałem to za niezły pomysł - zaczął. - Ale zastanów się, Lauren. Przecież to jakby prezent dla włamywacza. Pieniądze, jedzenie, woda, pistolet... Przeważnie nie czeka na nich taka gratka, jeszcze w dodatku porządnie spakowana do zabrania. Myślę, że jednak nie powinniśmy żadnemu bandycie, gdyby ewentualnie tu trafił, ułatwiać tak dostępu do broni.
   - To wygląda jak najzwyczajniej w świecie zrolowany koc, który leży w szafie razem z resztą zwiniętej i poskładanej pościeli - przekonywałam. - Nikt nawet nie zwróci uwagi.
   - Nie - potrząsnął głową. - Nasza broń zostanie tam, gdzie jest - zakończył.
   Chyba bardziej niż włamywacze niepokoją go moi bracia wiercący się po wszystkich kątach. Chłopcom od urodzenia kładzie się do głowy, jak należy obchodzić się z bronią, ale Greg ma dopiero osiem, a Ben dziewięć lat. Tato boi się wodzić ich na pokuszenie. Wprawdzie jedenastoletni Marcus jest bardziej godny zaufania niż większość dorosłych, za to odpowiedzialność Keitha, który niedługo skończy trzynaście lat, stoi pod znakiem zapytania. Ojcu niczego by nie ukradł. Nie odważyłby się. Za to mnie podprowadził już parę rzeczy - choć, jak na razie, same drobiazgi. Ale wiem, że bardzo chciałby mieć pukawkę: marzy o niej jak spragniony o wodzie. Chce być dorosłym całą gębą - na dawną modłę. Może więc tato ma rację. Jego decyzja bardzo mi się nie podoba, ale może być słuszna.
   - Dokąd byś poszedł? - zapytałam, zmieniając temat. - Gdzie byś nas zaprowadził, gdyby coś wygnało nas z domu?    Na sekundę nadął policzki i ciężko westchnął.
   - Do sąsiadów albo do college'u - odparł. - College ma tymczasowe powypadkowe kwatery dla pracowników po pożarze albo eksmisji.
   - A później?
   - Później trzeba by wziąć się do przebudowy, porobić umocnienia i zrobić wszystko co w ludzkiej mocy, żeby zapewnić bezpieczeństwo.
   - Myślałeś kiedyś, by w ogóle stąd odejść, przenieść się gdzieś na północ, gdzie nie ma takich problemów z wodą i jest tańsza żywność?
   - Nie - powiedział, wpatrując się w przestrzeń. - Nigdzie na świecie nie znajdę pewniejszej pracy niż tu, a na północy też jej nie ma. Przybysze pracują za jedzenie, jeśli w ogóle cokolwiek im się trafi. Nie liczy się doświadczenie. Nikt nie patrzy na wykształcenie. Za dużo jest przywiedzionych do ostateczności desperatów, żyjących na ulicy, gotowych do końca życia zaharowywać się za worek fasoli.
   - Jednak słyszałam, że tam jest trochę łatwiej. W Oregonie, Waszyngtonie, w Kanadzie.
   - Zamknięte granice - powiedział. - Do Oregonu trzeba się przeszmuglować, jeśli w ogóle się uda. Jeszcze trudniej przedostać się do Waszyngtonu. A na granicy z Kanadą nie ma dnia, żeby nie zastrzelili paru śmiałków. Nigdzie nie chcą hołoty z Kalifornii.
   - A jednak ludzie się przenoszą. I zawsze wędrują na północ.
   - Próbują. Są udręczeni i nie mają nic do stracenia. Ja mam. Tu jest mój dom. Prócz podatków, nikomu nie jestem za niego winien nawet złamanego grosza. Ani ty, ani twoi bracia nie wiecie, co to głód, i daj Boże, byście się nigdy nie dowiedzieli.
   Zapisałam w brulionie z "Nasionami Ziemi":
       Drzewo
   Nie może rosnąć
   W cieniu drzew-rodziców.
       Czy naprawdę notowanie takich przemyśleń ma sens? Przecież to oczywiste dla wszystkich. Zresztą, co one dziś znaczą? Jakie znaczenie ma to, które właśnie zanotowałam, jeśli żyjesz w ślepym zaułku ogrodzonym murem? Jaką prawdę niesie, jeśli w dodatku wiesz, że masz cholerne szczęście, mieszkając w ślepym zaułku za murem?
           PONIEDZIAŁEK, 16 CZERWCA 2025
       Radio nadało dziś długi reportaż o wynikach badań angielsko-japońskiej stacji kosmicznej na Księżycu. Dysponując wszelkiej maści teleskopami i najczulszą aparaturą spektroskopową, jaką wymyślił człowiek, zaobserwowano nowe krążące po orbitach planety. Stacja odkrywa nowe światy już od dwunastu lat; zebrała nawet dowody, że na kilku z nich może istnieć życie. Od dawna słucham i czytam każdy strzęp informacji na ten temat, na jaki uda mi się natrafić, i zauważyłam, że pogląd, iż na niektórych planetach zapewne zamieszkują jakieś żywe istoty, ma coraz mniej przeciwników. Co więcej, teoria zyskuje poparcie środowiska naukowego. Naturalnie nie ma żadnej pewności, czy formy życia, jakie rozwinęły się poza Układem Słonecznym, nie sprowadzają się jedynie do paru trylionów mikrobów. Wszyscy spekulują na temat istnienia pozaziemskiej inteligencji, co jest fajną rozrywką, ale jakoś nie znalazł się jeszcze nikt, komu udałoby się skomunikować z inteligentnym kosmitą. Moim zdaniem to nieistotne. Ważne, że istnieje samo życie. Nie potrafię wyrazić, jakie to ma dla mnie znaczenie - jak bardzo mnie pobudza, inspiruje. Gdzieś daleko stąd jest życie. Podczas gdy ledwie parę lat świetlnych od nas krążą żyjące planety, Stany Zjednoczone straciły zainteresowanie nawet dla sąsiednich, martwych światów - dla Księżyca, dla Marsa. Wielka szkoda - nawet jeśli rozumiem dlaczego.
   Przypuszczam, że planetę, na której już rozwija się jakieś życie, byłoby nam łatwiej przystosować i zasiedlić, znacznie szybciej przecinając długą i kosztowną pępowinę zależności od Ziemi. Łatwiej wcale nie znaczy, że łatwo. Jednak to już pewien handicap, bo nie wierzę, by dało się wykorzystać pokonującą wiele lat świetlnych łączność z macierzystą planetą. Sądzę, że ludzie, którzy zdecydowaliby się polecieć poza Układ Słoneczny, byliby zdani na siebie: z dala od wpływu polityków i baronów biznesu, od zrujnowanej gospodarki i zamęczonego ekosystemu - ale i z dala od możliwości uzyskania pomocy. Taka jest cena wyjścia z cienia ojczystego świata.
           SOBOTA, 19 LIPCA 2025
       Jutro kończę szesnaście lat. Dopiero szesnaście. Czuję się starsza. Chcę być starsza. Potrzebuję dorosłości. Nie cierpię być dzieckiem. Czas tak się wlecze!
    ***        Tracy Dunn zniknęła. Zabójstwo Amy bardzo ją przygnębiło. Jeśli już w ogóle otworzyła usta, stale mówiła o umieraniu, pragnieniu śmierci i o tym, że na nią zasłużyła. Wszyscy mieli nadzieję, że w końcu przeboleje żal - czy może poczucie winy - i wróci do życia. Może nie potrafiła. Tato rozmawiał z nią parę razy, i wiem, że martwił się o nią. Jej szurnięta rodzinka nie okazuje żadnego zainteresowania. Traktują ją tak samo, jak przedtem Amy, to znaczy ignorują.
   Chodzą słuchy, że wczoraj wyszła za mur. Dzieciaki Mossów i Paynów rozpowiadają, że zaraz po lekcjach zauważyły, jak przechodzi przez bramę. Od tamtej pory nikt jej nie widział.
           NIEDZIELA, 20 LIPCA 2025
       Oto prezent na urodziny, który przyszedł mi na myśl dziś rano po przebudzeniu - zaledwie dwie linijki:
       Przeznaczeniem Nasion Ziemi
   Jest zakorzenić się wśród gwiazd.
       Właśnie coś takiego zaczęło kołatać mi mgliście w głowie przed paroma dniami - po tym, jak usłyszałam tę historię o odkryciu nowych planet. Naturalnie to prawda. I znów oczywista.
   Tyle że na razie to niemożliwe. Nasz świat jest w opłakanym stanie. Dzisiejszym nawet dość zasobnym krajom nie wiedzie się za dobrze w porównaniu z bogatymi państwami, jakie znamy z opisów historycznych. Nie tylko prezydent Donner opuszcza poprzeczkę i rezygnuje, wyprzedając programy badań naukowych i kosmicznych. Nikt nie prowadzi już żadnych badań, które nie przynosiłyby natychmiastowych zysków albo przynajmniej nie obiecywały wielkich profitów w nieodległej przyszłości. Nikt nie ma ochoty zajmować się w tych czasach jakąkolwiek nieużyteczną czy nieekonomiczną działalnością. A jednak:
       Przeznaczeniem Nasion Ziemi
   Jest zakorzenić się wśród gwiazd.
       Nie wiem, jakim sposobem ani kiedy to nastąpi. Tyle jest do zrobienia, nim jeszcze nadejdzie sam początek. Ale to chyba normalne i zrozumiałe. Zawsze trzeba się napracować, zanim wstąpi się na drogę do nieba.
           8
       Chcąc porozumieć się z Bogiem,    Rozważaj skutki własnych uczynków.
       "Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"
           SOBOTA, 26 LIPCA 2025
       Tracy Dunn nie wróciła do domu; policji też nie udało się jej odszukać. Wątpię, by kiedykolwiek się odnalazła. Nie ma jej dopiero od siedmiu dni, ale tydzień za murem to jak tydzień w piekle. Na zewnątrz ludzie rozpływają się bez śladu. Wychodzą za bramę, jak pan Yannis, potem się na nich czeka, ale już nie wracają - chyba że w urnie. Według mnie Tracy już nie żyje.
    ***        Bianca Montoya jest w ciąży. To już nie plotka, tylko fakt, i to w dodatku taki, który w pewnej mierze mnie też obchodzi. Bianca jest siedemnastolatką, nie ma jeszcze męża, za to kompletnie straciła głowę dla Jorgego Iturbe, brata Yolandy Ibarra, który mieszka w domu Ibarrów.
   Jorge nie wypiera się ojcostwa. Nie rozumiem, czemu po prostu się nie pobrali, zanim wszystko się wydało. Jorge ma dwadzieścia trzy lata, więc przynajmniej po nim można by się spodziewać trochę rozumu. W każdym razie pobierają się teraz. Rodziny Ibarra oraz Iturbe od tygodnia kłócą się o to z Montoyami. Co za głupotą. Myślałby kto, że nie mają większych zmartwień. No ale przynajmniej i jedni, i drudzy to Latynosi, więc tym razem mamy tylko zatarg rodzinny, a nie rasowy. W ubiegłym roku, kiedy przyłapano Craiga Dunna, jednego z bardziej udanych członków białej rodziny Dunnów, jak kochał się z czarną Siti Moss, która w dodatku jest najstarszą z córek Richarda Mossa, myślałam, że poleje się krew. Wariactwo.
   Ale nieważne, kto z kim śpi albo się kłóci. Zastanawia mnie - chciałabym to pojąć - po co w tej rzeczywistości ktokolwiek myśli jeszcze o żeniaczce i dzieciach.
   Wiem: jak świat światem, ludzie żenili się i mieli dzieci, ale w naszych czasach... Dziś, kiedy nie ma dokąd iść ani co robić. Młodzi pobierają się i - jeśli mają szczęście - dostają własny pokój albo wprowadzają się do bezużytecznego garażu - bez cienia nadziei na lepszy los, za to z dużymi szansami, że wszystko jeszcze się pogorszy.
   Mnie także w przyszłości może czekać takie życie, jakie wybrała Bianca. Nie jest to bynajmniej droga, którą sama sobie upatrzyłam, lecz coś, czego spodziewa się po mnie - po wszystkich moich rówieśniczkach - nasze sąsiedztwo. Dorosnąć jeszcze trochę, potem mąż i dzieci. Curtis Talcott mówi, że młodzi Iturbowie dostaną po ślubie całe pół garażu. W drugiej połówce mieszka już siostra Jorgego, Celia Iturbe Cruz, z mężem i jedną pociechą. Na dwa stadła ani jedno nie ma płatnej pracy. Szczytem ich marzeń jest dostać się do majątku jakichś bogaczy i jako służba domowa zasuwać za mieszkanie i wyżywienie. Nie ma szans, by kiedykolwiek odłożyli trochę grosza i jakoś im się polepszyło.
   A gdyby zdecydowali się wywędrować na północ, żeby poszukać lepszego życia w Oregonie, Waszyngtonie albo Kanadzie? Z dwojgiem czy nawet z jednym dzieckiem podróżowałoby się im o wiele ciężej. Poza tym znacznie trudniej i niebezpieczniej jest przemykać się obok wrogo nastawionych straży i przekradać się przez stanowe lub państwowe granice.
   Sama nie wiem, czy Bianca jest taka odważna, czy taka głupia. Ślęczy teraz razem z siostrą, przerabiając starą suknię ślubną ich mamy, a wszyscy wokół kucharzą i przygotowują się do wesela jak za dawnych dobrych czasów. Jak mogą?
   Bardzo lubię Curtisa Talcotta. Czasami myślę, że może to nawet miłość. On też mówi, że mnie kocha. Ale gdybym spodziewała się, że w przyszłości nie czeka mnie nic więcej poza tym, że wyjdę za niego za mąż, będę miała dzieci i będziemy klepali biedę, z dnia na dzień coraz bardziej beznadziejną - chybabym się zabiła.
           SOBOTA, 2 SIERPNIA 2025
       Strzelaliśmy dziś do celu i pierwszy raz od czasu, gdy zastrzeliłam tamtego psa, znaleźliśmy nowego trupa. Tym razem zobaczyli go wszyscy: stara kobieta, w której zdążyło zalęgnąć się robactwo, naga, na wpół zjedzona: ohyda - to za mało.
   Widok ten zupełnie wyprowadził z równowagi Aurę Moss. Mówi, że ma dość ćwiczeń w strzelaniu. Raz na zawsze. Próbowałam przemówić jej do rozsądku, ale powiedziała, że w końcu to mężczyźni mają obowiązek nas bronić. Upiera się, że kobiety nie powinny wprawiać się w używaniu broni.
   - A jeśli kiedyś będziesz musiała stanąć w obronie młodszego rodzeństwa? - spytałam, wiedząc, że rodzice często każą jej pilnować mniejszych dzieci.
   - Nauczyłam się już dosyć, żeby sobie poradzić - odparowała.
   - Nie ćwicząc, wychodzi się z wprawy - tłumaczyłam.
   - Więcej tam nie pojadę - trwała przy swoim. - Zresztą to nie twój interes. Nikt mnie nie zmusi!
   W żaden sposób nie mogłam jej przekonać. Bała się, dlatego tak się zaparła. Tato powiedział, że powinnam poczekać, aż wspomnienie zwłok się zatrze, i dopiero wtedy spróbować do niej dotrzeć. Chyba ma rację. Tylko wkurza mnie ten Mossowski sposób myślenia. To przez Richarda Mossa jego żony i córki potrafią stroić takie fochy. W domu, w ogrodzie i przy królikach każe harować im jak niewolnicom, za to gdy chodzi o jakiś obowiązek na rzecz wspólnoty, pozwala im odgrywać "damy". Ilekroć nie chcą wziąć w czymś udziału, popiera je i bierze w obronę. To głupie i niebezpieczne. Takie zachowanie rodzi tylko pretensje i urazy. Żadna kobieta Mossów nigdy jeszcze nie stała na warcie. Nie tylko ja zdążyłam to zauważyć.
   Dwoje najstarszych dzieci Paynów, Doyle i Margaret, strzelało w terenie po raz pierwszy. Pechowy początek. A jednak trup ich nie odstraszył. Jest w nich jakaś twardość. Są w porządku.
   Ich wuj Wardell Parrish nie chciał, aby szli z nami. Wygadywał złośliwości na temat mego taty, prywatnych armii i strażników, mówił też o podatkach: jak to przez całe życie zapłacił już dość, by teraz zostawić ochronę policji. Bla bla bla. Zdziwaczały, marudny odludek. Słyszałam, że kiedyś był zamożny. Tato też uważa, że nie można mu ufać. Na szczęście wuj to nie ojciec, a matka Doyle'a i Margaret nie znosi niczyich pouczeń, jak ma wychowywać piątkę swoich dzieci. Władza nad nimi i pieniądze dają jej poczucie własnej ważności. Ma trochę grosza odziedziczonego po rodzicach. Jej brat przepuścił swoją część schedy. Jak widać, głupio pograł, próbując dyktować jej, co ma robić: na co pozwolić młodym Paynom. Powinien wiedzieć, że osiągnie akurat odwrotny skutek. Przez wzgląd na dzieci cieszę się, że na to nie wpadł.
   Za to mój braciszek Keith jak zwykle błagał, by go zabrać. Za parę dni, dokładnie czternastego sierpnia, skończy trzynaście lat; a czekanie, aż skończy piętnaście, musi mu się wydawać straszne. Tu go rozumiem. W ogóle czekanie jest okropne, a czekanie, aż się dorośnie, jeszcze gorsze, bo nic nie możesz zrobić, by choć odrobinę to przyspieszyć. Biedny Keith. I ja też.
   Chociaż tato pozwala mu już strzelać do wiewiórek i ptaków z naszej rodzinnej wiatrówki, Keith i tak marudzi.
   - To niesprawiedliwe - powtórzył dziś już dwudziesty, a może trzydziesty raz. - Lauren zabierasz, chociaż to dziewczyna. Jej zawsze wszystko wolno. Jakbym ćwiczył, mógłbym już pomagać wam pilnować terenu i przeganiać rabusiów...
   Już kiedyś wymknęło mu się, że chce pomóc w "strzelaniu do bandytów" zamiast w odstraszaniu ich. Tato nie ukarał go, palnął mu tylko kazanie. Choć ojciec prawie nigdy nas nie bije, potrafi być straszny, nie podnosząc nawet palca.
   Jak zwykle dziś też Keith musiał zostać w domu. Strzelanie szło świetnie, dopóki nie znaleźliśmy zwłok. Tym razem nie spotkaliśmy żadnych psów. Jednak dla mnie najbardziej przykry był widok chat skleconych z patyków, tektury, palmowych liści i szmat. Wyraźnie przybyło ich na całej długości River Street, którą jedzie się na wzgórza. Za każdym razem wydaje się, że jest ich coraz więcej. Koczująca w nich biedota nigdy nas nie zaczepiała. Tylko zawsze tak patrzą, że coraz ciężej mi się ich mija, przeklinają i żebrzą. Niektórzy wyglądają jak chodzące szkielety. Parę ocalałych zębów, skóra i kości. Koczownicy jedzą wszystko, co tylko da się w okolicy wygrzebać.
   Czasami śni mi się to ich spojrzenie.
   Gdy wróciliśmy do domu, okazało się, że Keith wymknął się z sąsiedztwa: prześliznął się jakoś przez główną bramę i dał nogę za mur. Podprowadził klucz Cory i zrobił sobie wycieczkę. Tato i ja dowiedzieliśmy się o wszystkim dopiero po powrocie. Keitha wciąż nie było, ale Cory zauważyła już, że musiał czmychnąć na zewnątrz. Szukała go, rozpytywała sąsiadów i wydało się, że Allison i Marie, sześcioletnie bliźniaczki od Dunnów, widziały, jak wychodził za bramę. Wtedy Cory wróciła do domu i odkryła, że wyparował jej klucz.
   Tato zmęczony, wściekły i wystraszony chciał od razu wracać za mur i go szukać, ale akurat gdy wychodził, Keith się znalazł. Moja macocha, Marcus i ja właśnie wyszliśmy za ojcem na frontowy ganek, zastanawiając się, dokąd Keith mógł pójść; oboje z Marcusem zaproponowaliśmy, że pomożemy tacie w poszukiwaniach. Było już prawie ciemno.
   - Wracajcie do środka i nie wychodźcie - przykazał ojciec. - Wystarczający kłopot z jednym za murem.
   Przeładował pistolet maszynowy, upewniając się, czy ma pełny magazynek.
   - Tato, tam - wskazałam, spostrzegłszy, jak coś czy ktoś porusza się trzy domy od nas: szybki, niewyraźny cień, przemykający pod werandą Garfieldów.
   Nie przyszło mi na myśl, że to może być Keith. Zwróciłam uwagę, bo cokolwiek to było, skradało się, wyraźnie próbując pozostać w ukryciu.
   Tato zauważył intruza, nim ten zniknął w cieniu domu Garfieldów. Natychmiast zerwał się, wziął maszynówkę i poszedł sprawdzić. Nasza trójka patrzyła za nim w oczekiwaniu.
   Nie upłynęło więcej niż kilka chwil, kiedy Cory powiedziała, że z domu słychać podejrzane dźwięki. Byłam zbyt zaprzątnięta obserwowaniem taty, aby cokolwiek usłyszeć - nie zwróciłam nawet uwagi na jej słowa. Moja macocha weszła do środka. Razem z Marcusem gapiliśmy się dalej z ganku, gdy zaalarmował nas jej krzyk.
   Popatrzyliśmy z bratem najpierw na siebie, zaraz potem na wejściowe drzwi. Marcus rzucił się do nich, a ja zaczęłam wołać tatę. Nie było go już widać, ale zaraz odkrzyknął w odpowiedzi.
   - Chodź tu prędko! - wrzasnęłam i też wbiegłam do domu.
   Cała reszta rodzinki - Cory, Marcus, Bennett i Gregory - siedziała w kuchni, skupiona wokół zziajanego Keitha, rozciągniętego w samych gatkach na podłodze. Mój braciszek, zakrwawiony i umorusany, miał pełno zadrapań i siniaków. Obok klęczała zapłakana Cory, oglądając go i wypytując:
   - Co się stało? Kto ci to zrobił? Po co tam szedłeś? Gdzie masz ubranie? Co...
   - Gdzie jest klucz, który ukradłeś? - wpadł jej w słowo tato. - Zabrali ci go?
   Wszyscy aż podskoczyli, spoglądając do góry na ojca i zaraz potem z powrotem w dół na Keitha.
   - Nic nie mogłem zrobić - powiedział Keith, wciąż dysząc. - Nie miałem szans, tatusiu. Ich było pięciu.
   - Więc zdobyli klucz.
   Keith przytaknął, starannie unikając wzroku ojca.
   Tato obrócił się na pięcie i szybko, prawie biegiem, wyszedł z domu. Dziś było już za późno, aby wezwać George'a albo Briana Hsu i od ręki zmienić zamek przy bramie. Trzeba z tym zaczekać do jutra, podobnie jak z dorobieniem i rozdaniem nowych kluczy. Domyśliłam się, że ojciec wychodzi, by ostrzec ludzi i wystawić do pilnowania więcej strażników. Już chciałam zaproponować, że pomogę mu zawiadomić sąsiadów, ale ugryzłam się w język. Wyglądał na zbyt rozgniewanego, by w tej chwili zgodzić się na pomoc któregokolwiek ze swoich dzieci. Czuję, że jak wróci, Keithowi się dostanie. Igrał, aż się doigrał. Spodnie, koszula, buty... Cory zawsze pilnowała nas, byśmy nie latali po sąsiedztwie na bosaka, jak większość dzieci - chyba że po domu. Według jej definicji kulturalni ludzie myją się i dbają o skórę, a tym bardziej nie obnoszą się z brudnymi, zrogowaciałymi jak tarka stopami. Chociaż buty były bardzo drogie i stale z nich wyrastaliśmy, Cory była nieugięta. Mimo że naprawdę niemało to kosztowało, każde z nas miało przynajmniej jedną parę do noszenia na co dzień. Teraz trzeba będzie jakoś wygospodarować trochę forsy, żeby kupić nowe buty Keithowi.
   Keith kulił się na podłodze, rozmazując na kafelkach krew, która ciekła mu z rozkwaszonego nosa i warg. Ponieważ taty nie było i nie mógł nic widzieć, rozkleił się i rozpłakał, chowając głowę we własnych ramionach. Minęło parę minut, nim mojej macosze udało się postawić go na nogi i prawie na rękach dotaszczyć do łazienki. Próbowałam jej pomóc, ale kiedy spojrzała na mnie, jakbym to ja go tak urządziła, dałam sobie spokój. Prawdę powiedziawszy, wcale nie paliłam się do pomocy. Po prostu uważałam, że powinnam. A Keith cierpiał do tego stopnia, że było mi ciężko dzielić jego ból.
   Starłam krew, by nikt się nie poślizgnął i żeby nie roznosić plam po całym domu. Potem przyszykowałam kolację. Zjadłam sama, nakarmiłam trójkę młodszych braci, na koniec odłożyłam porcje dla taty, Cory i Keitha.
           NIEDZIELA, 3 SIERPNIA 2025
       Tato kazał Keithowi, aby dziś rano w kościele przyznał się przed wszystkimi do tego, co narozrabiał. Miał stanąć przed całym zgromadzeniem i opowiedzieć wszyściutko - łącznie z tym, jak tamtych pięciu zbirów go potraktowało. Później miał przeprosić - Boga, rodziców i całą wspólnotę - za wystawienie na niebezpieczeństwo i przysporzenie kłopotów. Ojciec wymógł na nim to wszystko mimo sprzeciwów Cory.
   Tato nigdy nie uderzył Keitha, choć wczoraj wieczorem z pewnością korciło go, by spuścić mu lanie.
   - Jak mogłeś tak postąpić?! - powtarzał, domagając się odpowiedzi. - Jak mój rodzony syn mógł okazać się taki głupi?! Gdzie ty masz rozum, chłopcze? Czy ty zdajesz sobie sprawę, co zrobiłeś? Pytam się ciebie! Odpowiadaj!
   Keith plątał się, gubił, plótł coś, ale żadna z jego odpowiedzi nie mogła trafić ojcu do przekonania.
   - Nie jestem już dzieckiem - zawodził płaczliwie.    Albo:
   - Chciałem ci pokazać. Udowodnić! Lauren to pozwalasz! Innym znów razem:
   - Jestem już mężczyzną! Nie powinienem siedzieć w domu, chować się za murem. Jestem dorosły!
   I tak w kółko: nie był w stanie się przyznać, że zrobił coś złego. Chciał pokazać, że jest mężczyzną, nie strachliwą dziewczyną. To przecież nie jego wina, że napadła go banda oprychów, która pobiła go i okradła. Nic nie zrobił. To nie była jego wina.
   Tato wpatrywał się w niego ze skrajną niechęcią.
   - Okazałeś nieposłuszeństwo. Dopuściłeś się kradzieży. Naraziłeś na niebezpieczeństwo życie i mienie nas wszystkich: sąsiadów, twojej matki, siostry i młodszych braci. Gdybyś naprawdę był mężczyzną, jak ci się roi, sprałbym cię za to na kwaśne jabłko!
   - Bandziory nie potrzebują klucza - wymamrotał pod nosem Keith, gapiąc się prosto przed siebie. - I bez tego przychodzą nas okradać. To nie moja wina!
   Tato rozmawiał z nim dwie godziny, nim mój braciszek pojął i jednak przyznał się do winy, bez żadnych usprawiedliwień. Tak, postąpił źle. To się już nigdy nie powtórzy.
   Chociaż Keith nie jest zbyt rozgarnięty, nadrabia to stuprocentową zawziętością i uporem. Tato jest i mądry, i uparty. Chłopak nie miał z nim żadnych szans, ale trzeba przyznać, że to zwycięstwo kosztowało ojca sporo trudu. Następnego dnia rano tato odbił to sobie. Wprawdzie trudno mi uwierzyć, by cieszyła go zemsta i to wymuszone przyznanie się Keitha do winy, jednak widziałam, że wyraz twarzy mojego brata sprawia mu wyraźną satysfakcję.
   - Jak ja mam dość tej rodzinki - mruknął do mnie Marcus, kiedy przyglądaliśmy się ojcu i Keithowi.
   Rozumiałam go. Marcus i Keith, między którymi był tylko rok różnicy, mieszkali w jednym pokoju i kłócili się przez cały czas. Teraz będzie jeszcze gorzej.
   Keith jest pupilkiem Cory, która nigdy by się do tego nie przyznała, ale to prawda. Rozpieszcza go, pozwala wymigiwać się od domowych obowiązków, patrzy przez palce na drobne kłamstewka i podkradanie rzeczy... Może właśnie przez to Keith uważa, że choćby nie wiem, co zbroił, on sam jest zawsze w porządku.
   Dzisiaj tato mówił o dziesięciu przykazaniach, ze szczególnym naciskiem na "Czcij ojca swego i matkę swoją" i "Nie kradnij". Wydaje mi się, że wygłoszenie tego kazania pomogło tacie pozbyć się własnego gniewu i złości. Wysoki, wyglądający na więcej niż trzynaście lat Keith, z kamienną twarzą stłumił swoje uczucia. Widziałam, jak dławi się nimi, próbując powściągnąć, ukryć głęboko w środku.
           9
       Każdy akt agresji    Jest w swej istocie     walką, o władze.
   Kto będzie rządził    Kto przewodził;    Kto tworzył,
    definiował,
    dookreślał,
    wyznaczał granice -    Kto zapanuje.
   Wszelkie boje    Toczą się o władze,    A większość wojujących
    działa z pobudek równie rozumnych,
    jak para tryków
    taranujących się rogami.
       "Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"
           NIEDZIELA, 17 SIERPNIA 2025
       W tym tygodniu, w dniu urodzin Keitha, moich rodziców opuścił zdrowy rozsądek. Podarowali mu na wiasność wiatrówkę, której dotychczas używał, by wprawiać się w strzelaniu. Nie jest nowa, ale całkiem sprawna; poza tym wygląda dużo groźniej, niż w rzeczywistości jest. No i odtąd należy tylko do niego. Nie będzie musiał z nikim się nią dzielić. Przypuszczam, że ma mu to troszeczkę osłodzić te dwa lata czekania, które muszą upłynąć, zanim wreszcie wolno mu będzie wziąć w rękę smith & wessona albo, jeszcze lepiej, heckler & kocha. Naturalnie rodzice mają nadzieję, że teraz przejdzie mu głupia ochota, by wykradać się za mur - no i zapomni o upokorzeniu, jakiego doznał podczas swojej publicznej spowiedzi.
   Keith od razu odstrzelił parę gołębi i wron, zdążył postraszyć Marcusa, że jego też podziurawi. - Marcus właśnie powiedział mi o tym dziś wieczorem. Następnie wczoraj Keith zniknął, jakby zapadł się pod ziemię. Oczywiście ze swoją wiatrówką. Nikt go nie widział od osiemnastu godzin: jestem prawie pewna, że znów wyszedł na zewnątrz.
           PONIEDZIAŁEK, 18 SIERPNIA 2025
       Tato opuścił dziś sąsiedztwo, by szukać Keitha. Nawet wezwał policję. Mówi, że nie wie, z czego im zapłaci, ale bardzo się boi o Keitha. Im dłużej go nie ma, tym większe prawdopodobieństwo, że został zabity albo jest ranny. Według Marcusa Keith wybrał się szukać tamtych zbirów, którzy go pobili, ale ja w to nie wierzę. Nawet jemu nie strzeliłoby do głowy szukać pięciu - czy nawet jednego draba - mając tylko wiatrówkę do obrony.
   Cory martwi się jeszcze bardziej niż ojciec. Chodzi wylękniona i zdenerwowana, ma kłopoty żołądkowe i bez przerwy płacze. Przekonałam ją, żeby położyła się do łóżka, i poprowadziłam za nią lekcje. Już przedtem, kilka razy, zdarzało mi się zastępować ją, kiedy była chora, więc dzieci specjalnie się nie zdziwiły. Korzystając z konspektów Cory, na całe przedpołudnie połączyłam starsze dzieci z moimi przedszkolakami, starając się, by każde spróbowało, jak można uczyć kolegów, jednocześnie samemu ucząc się czegoś od innych. Kilkoro uczniów jest w moim wieku, niektórzy nawet starsi; właśnie dwoje starszych - Aura Moss i Michael Talcott - wstało i wyszło. A przecież wiedzieli, że znam się na rzeczy. Program liceum zaliczyłam prawie dwa lata temu. Od tamtej pory, bez zaliczeń - jak wolny słuchacz - przerabiam z tatą program college'u. Michael i Aura doskonale o tym wiedzą, ale czują się zbyt dorośli, aby uczyły ich takie niedorostki jak ja. No to do diabła z nimi. Szkoda tylko, że mój Curtis ma takiego brata - lecz ostatecznie ja też nie wybierałam sobie rodzeństwa.
           WTOREK, 19 SIERPNIA 2025
       Keitha ani widu, ani słychu. Cory już chyba zaczęła obnosić się z żałobą po nim. Dzisiaj znów prowadziłam wszystkie zajęcia, a tato znowu ruszył na poszukiwanie. Wrócił dopiero pod wieczór i wyglądał na zmordowanego. Cory od razu rozpłakała się i naskoczyła na niego:
   - Nie starałeś się! - krzyczała, nie przejmując się obecnością dzieci.
   Przyszliśmy wszyscy do kuchni, zobaczyć, czy tato przyprowadził Keitha.
   - Gdybyś naprawdę chciał, tobyś go znalazł!
   Kiedy ojciec próbował podejść do niej, odsunęła się do tyłu.
   - Gdyby to twoje oczko w głowie, Lauren, zgubiła się za murem, już dawno byś ją znalazł! - wrzeszczała dalej. - Ale to tylko Keith, na nim ci nie zależy.
   Pierwszy raz powiedziała coś takiego.
   Od początku mówiłyśmy sobie po imieniu. To znaczy - nigdy nie prosiła, bym nazywała ją "mamą", a i mnie nigdy nie przyszło to do głowy. Wiedziałam, że to moja macocha. Jednak mimo to... zawsze ją kochałam. Wprawdzie nie mogłam zrozumieć, czemu akurat Keith jest jej faworytem, ale to wcale nie umniejszało miłości, jaką do niej żywiłam. Jednocześnie byłam jej dzieckiem i nie byłam. Ale wierzyłam, że mnie kocha.
   Tato przegonił nas do łóżek. Potem, uciszywszy Cory, zaprowadził ją do ich pokoju. Parę minut później przyszedł do mnie.
   - Ona nie chciała, Lauren - tłumaczył. - Kocha cię jak własną córkę.
   Patrzyłam na niego bez słowa.
   - Chce, byś wiedziała, że bardzo jej przykro.    Kiwnęłam głową. Ojciec zapewnił mnie jeszcze parę razy o szczerych uczuciach macochy i wyszedł.    Przykro jej? Śmiem wątpić.
   Nie chciała? Akurat. Wykrzyczała dokładnie to, co myśli.    Cholera.
           CZWARTEK, 30 SIERPNIA 2025
       Wczoraj wieczorem wrócił Keith.
   Najzwyczajniej w świecie zjawił się w domu podczas kolacji, jak gdyby wcześniej wyszedł pokopać trochę piłkę, a nie przepadł od soboty. Tym razem wrócił cało. Bez jednego siniaka czy zadrapania. Miał na sobie czyściutkie i nowe ubranie - nawet nowiutkie buty. Wszystko w znacznie lepszym gatunku niż rzeczy, w których wychodził. Nie byłoby nas stać na tak drogie ubrania.
   Miał też swoją wiatrówkę - dopóki tato nie odebrał mu jej i nie połamał.
   Ponieważ nie chciał powiedzieć, gdzie był ani skąd wziął te wszystkie nowe rzeczy, tato sprał go do krwi.
   Do tej pory tylko raz widziałam ojca w takim stanie: miałam wtedy dwanaście lat. Cory próbowała go powstrzymać, odciągnąć od Keitha; krzyczała do niego najpierw po angielsku, potem po hiszpańsku, na koniec już wyła bez słów.
   Gregory zwymiotował na podłogę, a Bennett rozpłakał się. Marcus nie chciał być świadkiem całej sceny i po cichu wymknął się z domu.
   W końcu tato przestał.
   Keith, w objęciach Cory, szlochał niczym dwuletni berbeć. Ojciec stał, górując nad nimi, jak ogłuszony.
   Wyszłam tylnymi drzwiami za Marcusem, potykając się w progu i omal nie spadłam ze schodków. Nie zdawałam sobie sprawy, co robię. Marcusa nie było w pobliżu. Usiadłam na stopniach. Był ciepły zmierzch. Pozwoliłam sobie wreszcie na odreagowanie bezsilnego współodczuwania, zaczęłam trząść się i wymiotować. Później musiałam zemdleć.
   Gdy jakiś czas potem doszłam do siebie, zobaczyłam pochylonego Marcusa: potrząsał mną, szepcząc moje imię.
   Po chwili podniosłam się i ruszyłam do swego pokoju, Marcus zaś uczepiony mojej ręki próbował mnie podtrzymywać.
   - Pozwól mi tu zostać - poprosił szeptem, gdy już siedziałam na łóżku, otumaniona bólem, który bynajmniej nie zelżał. - Mogę spać na podłodze, naprawdę.
   - Dobrze - zgodziłam się.
   W tej chwili nie obchodziło mnie ani trochę, gdzie będzie spał Marcus. Nie zdejmując nawet butów, opadłam na łóżko, kuląc się w pozycji płodowej na stercie pościeli. Nie wiem, czy tak zasnęłam, czy znowu zemdlałam.
           SOBOTA, 25 PAŹDZIERNIKA 2025
       Keith znów opuścił sąsiedztwo. Wczoraj po południu. Dopiero dziś wieczorem Cory wydała go, że tym razem wziął nie tylko jej klucz, ale i broń. Zabrał jej smith & wessona.
   Tato już nie zgodził się wyjść go szukać. Zeszłą noc przespał u siebie w gabinecie. Dziś też tam został.
   Nigdy nie lubiłam zbytnio Keitha, ale teraz znienawidziłam go za to, co robi całej rodzinie - za to, co robi ojcu. Nie cierpię go. Do jasnej cholery, nienawidzę drania.
           PONIEDZIAŁEK, 3 LISTOPADA 2025
       Keith wrócił dziś wieczorem, kiedy tato był akurat w odwiedzinach u Talcottów. Zapewne szwendał się w pobliżu, obserwując dom i czekając, aż ojciec wyjdzie. Przyszedł zobaczyć się z Cory. Przyniósł jej mnóstwo pieniędzy, zrolowanych w gruby zwitek. Wpatrywała się w niego, zdumiona, aż w końcu je wzięła.
   - To strasznie dużo, Keith - wyszeptała. - Skąd je masz?
   - Zdobyłem dla ciebie - oznajmił. - Cała suma tylko dla ciebie, dla niego nic.
   Objął jej dłoń i zacisnął na banknotach, a ona pozwoliła mu na to, chociaż z pewnością zdawała sobie sprawę, że musiały pochodzić z kradzieży, narkotyków albo czegoś jeszcze gorszego.
   Keith wręczył Bennettowi i Gregory'emu po wielkiej i drogiej tabliczce czekolady mlecznej z ziemnymi orzeszkami. Mnie i Marcusa obdarował tylko uśmieszkiem, który miał znaczyć: "Pieprzę was". Następnie, zanim tato wrócił, zmył się na nowo. Cory nie od razu pojęła, co się święci; gdy wreszcie dotarło do niej, że Keith znów odchodzi, uczepiła się go, wrzeszcząc:
   - Nie! Tam cię zabiją! Co w ciebie wstąpiło? Masz zostać w domu!
   - Nie pozwolę, żeby jeszcze raz mnie tknął, mamo - odparł. - Obejdę się bez jego bicia i pouczania, co mam robić. Jeszcze trochę i będę zarabiał więcej forsy w jeden dzień niż on w tydzień, a może i w miesiąc.
   - Zabiją cię!
   - Dam sobie radę. Wiem, co robię.
   Ucałował ją, a potem, z zadziwiającą łatwością, wyswobodził się z jej uścisku.
   - Będę przychodził, żeby spotykać się z tobą i przynosić ci prezenty - obiecał.
   Wyszedł tylnymi drzwiami i zniknął.
Strona główna     Indeks    


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
rok 25 4 9 5sldt6sm2ikudq444ruluzof4i6koxfdabsktwy
25 W rok przez Biblię Listy apostoła Pawła
arkusz Geografia poziom p rok 10?25
PnK RWK promocja Zmien na Play na Karte Rok Waznosci Konta [2012 09 25]
25 Rok 1918 Odzyskanie niepodległości
arkusz Geografia poziom p rok 10?25 MODEL
! Barok ?rok nurty w literaturze(dworski i ziem
Do W cyrkulacja oceaniczna II rok
Rok Przedszkolaka
52 (25)
249 25
rozdział 25 Prześwięty Asziata Szyjemasz, z Góry posłany na Ziemię
Rodzaj i zakres … Dz U 1995 25
CCC 25

więcej podobnych podstron