Basnie Z dalekiego wschodu


-

FRANCES CARPEMTER
KSIĘŻNICZKA Z KAMFOROWEGO DRZEWA
CZARODZIEJSKIE
BAŚNIE
Z DALEKIEGO
WSCHODU
PRZEŁOŻYŁA EWA KOŁACZKOWSKA
ILUSTROWAŁ JULIUSZ MAKOWSKI
NASZA KSIĘGARNIA WARSZAWA 1966
Tytuł oryginału amerykańskiego THE ELEPHANTS BATHTUB
Wonder Tales i roni the Far East New York {1962) DoubUday & Company


1
KSIĘŻNICZKA Z KAMFOROWEGO DRZEWA
W dawnych czasach dużo więcej zajmowano się duchami i wróżkami niż obecnie. Powszechnie wierzono, że czarodziejskie istoty fruwają w powietrzu, przebywają w strumieniach i mieszkają we wnętrzu drzew.
Wróżki i skrzaty mogły ludziom pomagać, ale mogły im również szkodzić. Czasami, powiadano, wróżka przybierała postać pięknej dziewczyny i zjawiała się w chacie młodego myśliwego jako jego żona.
Tak właśnie zrobiła księżniczka z kamforowego drzewa: mówi o tym stara baśń, którą zaraz usłyszycie. Było to na Malajach, na drugim krańcu świata.
Ze wszystkich zbieraczy kamfory w tej krainie stary Bongsu był z pewnością najmądrzejszy. Od wielu lat zbierał żywicę z drzew kamforowych w dżungli. Potem gotował ją długo nad ogniskiem, dopóki nie wytworzyły się kryształki białe jak obłoki na letnim niebie. Bongsu na pierwszy rzut oka rozpoznawał drzewo kamforowe obfitujące w soki, gdy tymczasem inni musieli dopiero wąchać odłupane wiórki albo wypatrywać grudki żywicy na korze. Stary zbieracz kładł tylko dłoń na pniu drzewa i mówił: Ś Tu jest dużo kamfory.
I nigdy się nie mylił. Po okorowaniu pnia ostry zapach wypełniał cały las. Bongsu wytapiał mnóstwo kryształków i sprzedawał je tym, co używali kamfory do wyrobu leków i do innych celów.
Rok za rokiem jednak Bongsu posuwał się w latach tak jak wszyscy ludzie. I w końcu przestał zbierać kamforę w dżungli razem ze swymi siedmioma synami. Młodzieńcy musieli zbierać ją sami.
Ilekroć bracia wyruszali do lasu z koszami na plecach i nożami w rękach, ojciec żegnał ich tymi samymi słowami:
Uważajcie, synkowie, aby nie rozgniewać Bizanów, duchów kamforowych drzew. Strzeżcie się kłamstwa, bo Bizanie od razu je wykryją. Niech no tylko który z was weźmie sobie o jedno ziarnko ryżu więcej, niż mu się należy, duchy tak go otumania, że nie trafi na żadne kamforowe drzewo. Pracujcie pilnie. Jeśli przestaniecie pracować nawet na małą chwilę, żeby nasmarować oliwą włosy, niewiele zbierzecie do koszyków. A przede wszystkim powtarzał za każdym razem stary ojciec nie zapomnijcie co wieczór złożyć Bizanom ofiary z ryżu. Odmawiajcie na głos modlitwę, aby duchy prowadziły was prosto do drzew obfitujących w kamforę.
Synowie stosowali się zwykle do pouczeń ojca. Ale kiedyś jednemu z chłopców całkiem wywietrzały one z głowy. Gdy pewnego razu wszyscy wyruszyli na zbiór kamfory, siódmy brat najmłodszy,
imieniem'Kepang tylko z początku chętnie pomagał sześciu starszym. Dziarsko machał nożem w czasie torowania drogi przez dżunglę i przykładał się ochoczo do budowy drewnianej chatki, która miała im służyć za schronienie.
W porze składania ofiary Kepang śpiewał jeszcze głośno razem z braćmi, zapraszając Bizanów na ucztę ryżową:
O lizanie z kamforowych drzew, Przybywajcie na zbieraczy zew! Czeka na was wieczerza ofiarna, Rozsypane białe ryżu ziarna!
Tak brzmiało wezwanie do duchów kamforowych drzew, aby raczyły przybyć do leśnej chatki, gdzie czekała na nich ofiara z ziarnek ryżu.
O 'Bizanie, usłyszcie ten śpiew,
Do żywicznych poprowadźcie drzew,
Co obfite przyniosą nam zbiory
Najpiękniejszej, najbielszej kamfory!
Młody Kepang tylko pierwszego wieczoru wtórował braciom przy modlitewnym śpiewie. Rankiem zaś zupełnie zaniedbał zbierania kamfory. Cały dzień spędził nad brzegiem rzeki, która płynęła przez dżunglę. Łowił ryby i spał pod drzewem. No i gdy nadszedł wieczór, nie miał ani jednej grudki kamfory w koszyku.
Tak minął jeden dzień, drugi i trzeci...
Młodzieńca najwidoczniej urzekły jakieś czary. Bracia głośno go
łajali.
Ty leniuchu! krzyczeli. Rozgniewasz Bizanów i potem
ojciec wszystkich nas skarci.
A może ja wcale z wami nie wrócę do domu, żeby wysłuchiwać jego gderania?
Po tych słowach Kepang nie odezwał się już więcej. Doprawdy wyglądało na to, że jakiś Bizan rzucił na niego złe czary. Po siedmiu dniach, kiedy starsi bracia odeszli, dalej leżał nad brzegiem rzeki i spał.
Baśń nie wyjaśnia, dlaczego Kepang postępował tak dziwacznie. Jego dalsze losy miały być może jakiś związek z tą dziwną zmianą w młodzieńcu.
Pod wieczór powędrował wzdłuż potoku i trafił nagle na przejrzyste jeziorko u stóp wodospadu. W spienionej, białej wodzie lecącej z góry kąpała się prześliczna dziewczyna.
"To na pewno księżniczka pomyślał Kepang. Księżniczka Bizanów".
Była piękna jak światło księżyca, z oczami jak duże jasne gwiazdy. Długie aż do ziemi włosy okrywały ją niby lśniący, czarny płaszcz. Nic dziwnego zatem, że młody zbieracz kamfory zakochał się od pierwszego wejrzenia. Bardzo ostrożnie podkradł się ku dziewczynie. Na szczęście huk wodospadu tłumił odgłos jego kroków spostrzegła go dopiero wtedy, gdy stanął przy niej. Delikatnie schwycił ją za włosy i przyciągnął do siebie.
Księżniczka Bizanów odwróciła się, krzyknęła i spojrzała w twarz młodzieńca. Oczy Kepanga były łagodne, uśmiech życzliwy i miły. I dziewczyna również poczuła, że w sercu jej rodzi się miłość.
,-. Ś& .i..; ^t-wmt. nieznajomy przybyszu? zapytała
k: __ _ ^^-
Chcę.^^^^csafe aaj| żoną odparł czule Kepang. Będę cię serdecznie lootfn? 3l prflffff/ ze mną i zamieszkasz w naszej wsi.
Trzymając dziewczynę ra nctac, pownool ją mrf^t, która z dżungli prowadziła w stronę siedzib ludzkich.
Pokocham cię na pewno, Kepangul Księżniczka poczuła, że serce jej topnieje z tkliwości. I mogę cię poślubić. Ale ktoś z rodu Bizanów, tak jak ja, nigdy nie będzie szczęśliwy mieszkając z ludźmi w ich wiosce. Naprawdę szczęśliwa mogę być jedynie w kamforowym lesie.
Kepang tak pokochał dziewczynę, że poszedł za nią w głąb dżungli. Nad nimi ptaki słodko śpiewały, a rośliny i pnącza zdawały się rozchylać, aby mogli przejść swobodnie.
Wreszcie doszli do wysokiego drzewa kamforowego. Miało liście błyszczące jaskrawszą zielenią niż inne drzewa w puszczy. A jego grube konary bujały wysoko ponad ziemią. Kepang zobaczył wśród nich mały drewniany domeczek.
To będzie nasz dom powiedziała mu księżniczka. Tutaj będziemy bardzo szczęśliwi.
I naprawdę byli bardzo szczęśliwi przez całe siedem dni. Pod koniec tego okresu księżniczka zauważyła, że jej małżonek posmutniał.
Czemu się smucisz, mój Kepangu? zapytała. Ś Może nie smakuje ci ten ryż i świeża ryba?
Tęskno mi do mojej wsi, ukochana odparł Kepang. Myślę ciągle o ojcu. Jest stary i z pewnością markotno mu beze mnie. Powinienem go zawiadomić, że dobrze mi się powodzi. Ale jakże ja wrócę bez jednej grudki kamfory w koszyku?
Teraz dopiero młodzieniec pożałował, że nie pracował pilnie razem z sześcioma starszymi braćmi.
Ś Przynieś mi swój koszyk powiedziała Kepangowi jego żona.
Gdy postawił koszyk u jej stóp, smukłymi rękami wykonała nad nim magiczne ruchy. Zaśpiewała czarodziejską pieśń i natychmiast grad białych kryształków zaczął spadać do koszyka. Księżniczka tak długo odmawiała magiczne zaklęcia, aż koszyk wypełnił się po brzegi.
Idź do ojca, kochany Kepangu. Powiedz mu, że ci się dobrze powodzi, ale nic poza tym. Bracia będą cię pytać, gdzie znalazłeś tę czystą kamforę. Nie wolno ci jednak zdradzić im sekretu. Nie mów też ani słowa o naszym małżeństwie, bo inaczej nigdy mnie już nie zobaczysz. I przyrzeknij, że po siedmiu dniach do mnie wrócisz.
Stary Bongsu ucieszył sig niezmiernie na widok syna. Starsi bracia zaś patrzyli z zawiścią na jego koszyk wypełniony białą kamforą. Żaden z nich nigdy nie wytopił kamfory tak białej jak kamfora Kepanga. I żaden nie uzyskał tak wysokiej ceny na targu,
Kepang mógł teraz żyć dostatnio we wsi. Ale po siedmiu dniach znowu zarzucił kobiałkę na plecy i odszedł samotnie w kamforową puszczę.
Księżniczka Bizanów powitała go radośnie i przyrządziła mnóstwo smakołyków, aby uczcić jego powrót.
Wszakże po siedmiu dniach Kepang znowu zaczął zdradzać niepokój.
Tęskno mi do ojca i braci powiedział. Tęskno mi do przyjaciół z mojej wsi. O, ukochaną, pozwól, abyśmy tam razem zamieszkali!
Prosił ją i błagał, aż w końcu wróżka ustąpiła.
Zamieszkam z tobą we wsi, ale musisz mi zbudować mały domek, gdzie będę zupełnie sama i ukryta przed oczyma ciekawskich. I nikt nie powinien dowiedzieć się o naszym domku w kamforowym drzewie. To ma być sekret. Nie wolno ci także powtarzać czarodziejskich pieśni do kamforowych drzew, jakich cię nauczyłam. Jeśli król tej krainy usłyszy czarodziejskie pieśni, jeśli dowie się, że jestem Bizanką z kamforowego drzewa zaraz zabierze mnie do siebie. Potrafię, oczywiście, mu umknąć ciągnęła wróżka. Potrafię z łatwością zmienić się w szarańczę i wyfrunąć z jego pałacu. Ale potem nie mogłabym już nigdy odzyskać postaci ludzkiej.
10
- Kepang obiecał zachowywać się ostrożnie. I rzeczywiście, śpiewał czarodziejskie pieśni w dżungli tylko wtedy, kiedy w pobliżu nie było nikogo. Nikt też nie podpatrzył, w jaki sposób Kepang odnajduje drzewa obfitujące w kamforę.
Młoda para żyła szczęśliwie. Kochali się serdecznie i oboje czule dbali o swoje dzieciątko, maleńkiego synka. Był to naprawdę śliczny chłopaczek, silny jak ojciec i piękny jak matka.
Kepang nadal przynosił z dżungli kamforę o wiele ładniejszą niż ta, którą znajdowali inni zbieracze. Wkrótce wzbogacił się ogromnie i wieść o jego powodzeniu dotarła aż do uszu króla.
Wezwano mnie do pałacu powiedział pewnego dnia Kepang do żony. Lęk mnie ogarnia. Co mam zrobić, jeśli król zapyta o sekret mojej czystej kamfory?
Śmiało odpowiadaj na jego pytania, mężu. Jeśli zapyta o sekret twojej kamfory, powiedz po prostu, że węchem poznajesz dobre drzewo z dużo większej odległości niż inni. Powiedz mu, że miewasz sny, które dają ci trafne wskazówki, gdzie można znaleźć czystą kamforę. Tylko pamiętaj: nie wolno ci śpiewać królowi czarodziejskich pieśni.
Ale król właśnie te pieśni chciał usłyszeć. Nie wiadomo, kto mu doniósł, że młody zbieracz kamfory nuci w dżungli jakieś tajemnicze melodie.
Zaśpiewasz mi kamforową pieśń albo umrzesz! powiedział król Kepangowi.
Powiedział to bardzo surowo i rzeczywiście miał zamiar wykonać groźbę.
Kepang musiał zatem zaśpiewać pieśń, której nauczyła go księżniczka Bizanów. Pieśń zapewne popłynęła z pałacu aż do ich chaty i ukochana żona Kepanga musiała ją usłyszeć. Bo zaledwie Kepang skończył śpiewać, do królewskiej komnaty wleciała przez okno brunatna
11
szarańcza". Fruwała nad głową młodzieńca, który odgadł, że to jego żona-wróżka zamieniona w owada.
Niestety, drogi mężu przemówiła do niego ludzkim głosem księżniczka Bizanów. Ostrzegałam cię, co się stanie. Zaśpiewałeś tajemną pieśń kamforową i teraz nigdy już nie odzyskam ludzkiej postaci. Muszę wrócić do mojego domku w kamforowym drzewie.
I wyfrunęła przez okno.
Kepangowi udało się umknąć pałacowym strażnikom. Brzęczenie szarańczy najpierw zawiodło go do chaty, gdzie na progu bawił się ich mały synek. Szybko wsadził malca do kobiałki, zarzucił ją na plecy i podążył ścieżką w dżunglę, za żoną zamienioną w szarańczę.
Wszystko skończyłoby się dobrze, gdyby Kepang nie był się potknął o wystający korzeń. Chłopczyk wypadł z koszyka i główką uderzył o kamień. Na szczęście nie doznał większych obrażeń poza raną nad okiem. Kepang biegł tak szybko, żeby nadążyć za swą małżonką-szarańczą, że nawet nie zauważył wypadku. Dziecko znaleźli inni zbieracze kamfory, opatrzyli mu ranę, a potem zanieśli do domu starego Bongsu, który opiekował się wnukiem troskliwie, dopóki chłopiec nie dorósł.
Z czasem wieśniacy odgadli, co się przydarzyło Kepangowi i jego małżonce z rodu Bizanów, i przypominali sobie całą tę historię, ilekroć spotkali chłopca ze szramą nad okiem. Jeśli zbieraczowi kamfory przyśniło się to dziecko, wierzył, że spotka go nazajutrz niepowodzenie w dżungli. A Kepanga i księżniczki Bizanów, którzy zamieszkali w swoim domku w kamforowym drzewie, nikt z mieszkańców wioski nigdy już nie oglądał.
MISKA DO KĄPIELI SŁONIA
Dawno, dawno temu, na drugim krańcu świata mieszkał Mindo Min, król Birmy. Był dobrym władcą, ale nie posiadał zbyt wiele rozumu, o czym wkrótce was przekona to opowiadanie.
W owych czasach król miał wielkie znaczenie w Birmie. Nad głową trzymano mu zawsze parasol ze złota. I to nie tylko wtedy, gdy przechadzał się po pałacowych ogrodach w piekącym żarze słońca Mindo Min siedział w cieniu złotego parasola nawet w głębi komnaty pełnej przepychu, na tronie, od którego bił oślepiający blask. Złoty parasol stanowił oznakę jego królewskiego majestatu.
n
Wszakże jeszcze bardziej oczywistym znakiem potęgi władcy Birmy był słoń, który go nosił na grzbiecie, gdy monarcha raczył wyjść poza bramy pałacu.
Witaj, o władco tysiąca słoni!
Tymi słowy Birmańczycy pozdrawiali swego króla. I niziutko, dotykając czołem ziemi, skłaniali głowy przed jego wspaniałym słoniem.
Mindo Min nie posiadał aż tysiąca słoni. Z pewnością jednak miał ich wiele, bo w dżunglach Birmy żyją całe stada tych olbrzymich zwierząt. I król Mindo Min bardziej cenił swoje słonie niż złoty monarszy tron, spiczastą koronę wysadzaną drogimi kamieniami i parasol ze złota.
Bo w południowo-wschodniej Azji słonie stanowiły największy skarb wszystkich władców. A już specjalną wagę każdy z nich przywiązywał do posiadania w pałacowych stajniach białego słonia. Powiadano, że te rzadkie okazy trafiały na ziemię wprost z Krainy Niebios. Przypisywano im też niezwykłą potęgę białe słonie mogły nawet sprowadzić deszcz, gdy pola ryżowe potrzebowały wilgoci.
Król Mindo Min nie posiadał, niestety, ani jednego białego słonia w pałacowych stajniach. I po prostu chorował z zazdrości, ile razy pomyślał o swoim sąsiedzie, królu Syjamu, który miał ich tyle, że jak świat długi i szeroki Syjam słynął pod nazwą Krainy Białych Słoni.
W skarbcu króla Birmy czekały w pogotowiu sakiewki pełne złotych monet dla tego myśliwego, który przyprowadzi z dżungli słonia o ja-snopopielatej skórze z różowymi punkcikami na kłapciastych uszach i na długiej trąbie. Bo trzeba wam wiedzieć, że "białe słonie" z Dalekiego Wschodu nie są w istocie białe. Skóra ich ma tylko nieco jaśniejszy odcień niż ciemnoszara maść ich pospolitych braci.
Z tego opowiadania dowiecie się, jak bardzo Mindo Min pragnął mieć białego słonia. Dowiecie się również o człowieku znacznie mniej
14
ważnym niż król Birmy, wszakże w tym do niego podobnym, że tak jak i on zazdrościł sąsiadowi, któremu szczęście bardziej sprzyjało.
Ten drugi zazdrośnik, Po Bah, był garncarzem i mieszkał nad brzegiem rzeki płynącej przez stolicę królestwa Mindo Mina. W dawnych czasach mieszkańcy Birmy kupowali kubki i garnki, czarki do ryżu, wielkie dzbany do noszenia wody i misy do mycia u takich właśnie garncarzy, jak Po Bah.
Po Bah lepił piękne czarki i misy. Gdy rozkładał swoje wyroby na rynku, mnóstwo ludzi przybiegało, aby je kupić. A więc powinien być zadowolony. Powinien również cieszyć się z wygodnego domu, ze swojej dobrej żony i z dzieci.
Kto wie, czy Po Bah nie byłby całkiem szczęśliwy i zadowolony, gdyby jego najbliższy sąsiad, Saw Ka, nie miał ładniejszego domu. Do lepienia garnków garncarz Po Bah potrzebował gliny z brzegów rzeki, woda jej natomiast służyła praczowi Saw Ka do usuwania brudu z odzieży. Z tej właśnie przyczyny obydwaj wybudowali sobie domy tuż nad rzeką.
Uważano powszechnie, że najlepsze garnki w mieście wyrabia Po Bah. Uważano również, że nikt tak dobrze nie pierze, jak Saw Ka. Z jego balii odzież wychodziła biała jak obłoki na niebie. Saw Ka ślęczał nad praniem od rana do nocy i z czasem zgromadził pokaźny majątek.
Po Bah byłby tak samo bogaty, gdyby równie pilnie pracował. Ale przeszkadzała mu zazdrość. Na myśl o powodzeniu sąsiada żółć zalewała go do tego stopnia, że nie był w stanie ukopać gliny potrzebnej do wyrobu garnków i mis na sprzedaż.
Muszę coś wymyślić, żeby Saw Ka tak ciągle nie zbijał majątku postanowił wreszcie gnębiony zazdrością garncarz.
Myślał i myślał, aż w końcu wymyślił sposób.
15
d będzie uwal się. 7. pyszna, powiedział pewnego dnia do żony.
Żona garncarza była także zazdrosna. Żona pracza miała ładniejszy jedwabny kaftan i kosztowniejszy naszyjnik ze złota niż ona. I w jednym nozdrzu nosiła prawdziwy rubinowy guz. Z tego powodu żona Po Baka nawet me próbcr-wala przeszkodzić mu ^N splataniu btzydkk^o figla sąsiadowi.
Po Bali dotarł do samego króla i przedstawił mu swój plan.
O władco tysiąca słoni! powiedział czołgając się na kolanach do stóp złotego tronu, gdzie Mindo Min siedział pod połyskliwym parasolem. O władco słońca, dziecię księżyca, naród twój wielce boleje, że nie posiadasz białego słonia. Myśliwym z dżungli zaiste nie sprzyja szczęście. Za to ja obmyśliłem sposób, jak mógłbyś uzyskać takie zwierzę.
Jakiż to sposób? Mów, garncarzu!
Żółtą twarz króla rozjaśniła nadzieja. "Widział już siebie na grzbiecie "białego słonia", o jasnej, mysiej skórze i z mnóstwem różowych punkcików na uszach i trąbie.
Mój sąsiad Saw Ka, pracz powiedział garncarz wyczynia różne czary nad brzegiem naszej rzeki. Odzież ciemna jak skóra słonia wychodzi z jego balii bielutka jak obłoki na letnim niebie. Dlaczegóżby pracz Saw Ka nie miał spróbować tych czarów na jednym z twoich słoni, o królu? Niech ci wybieli słonia, a wtedy Mindo Min zyska zaszczytne miano Władcy Białego Słonia.
Zazdrosny garncarz z radością zobaczył uśmiech na twarzy króla i pomyślał:
"Gdy Saw Ka nie potrafi zrobić tego, co mu nakażą, rozgniewa króla. Król go wypędzi het! w północne góry i nie będę już patrzył, jak ten pyszałek z każdym dniem się bogaci".
Takie to brzydkie myśli chodziły garncarzowi po głowie.
16

Król, niemądry Mindo Min, natychmiast posłał po pracza.
Saw Ka! Rozkazuję ci wyszorować do białości mojego największego słonia! krzyknął władca bardzo głośno. Gdy go wybielisz, dostaniesz dwie sakiewki złota.
Cha, cha, cha! Hi, hi, hi!
Co za wyśmienity żart! Wszyscy dworzanie w tronowej komnacie wybuchnęli śmiechem. A najgłośniej śmiał się Po Bah, podstępny zazdrośnik.
Pracz Saw Ka o mały włos również nie parsknął śmiechem, ale w porę spojrzał na zachmurzoną twarz króla.
Saw Ka! powiedział surowo Mindo Min. Jeśli nie wybielisz mi słonia, wypędzę cię w północne góry.
Saw Ka stracił więc ochotę do śmiechu, a zauważywszy na twarzy sąsiada uśmiech od ucha do ucha, odgadł, że to zazdrosny Po Bah zastawił na niego takie sidła.
Synu Słońca! Dziecię Księżyca! zaczął chyląc nisko głowę i czołem dotykając podłogi. Ś Użyję wszystkich moich umiejętności, aby wykonać twój rozkaz.
I gorączkowo szukał w myśli jakiegoś wybiegu, który by go uratował.
Władca wszystkich słoni ciągnął z pewnością wie, że do prania potrzebna jest miska. Każdą rzecz, która ma być wyprana do czysta, trzeba zanurzyć w gorącej wodzie z mydłem. Otóż, niestety, nie posiadam miski tak wielkiej, aby pomieściła słonia. Wszakże to bagatela! Mój zacny sąsiad, garncarz Po Bah, z łatwością zrobi takie naczynie. Gdy dostarczy mi miskę do kąpieli twego słonia, zaraz spróbuję wybielić go szorowaniem.
Dworzanie przysłonili dłońmi usta, aby ukryć drwiący uśmiech. Wiedzieli przecież, że wykonanie z gliny naczynia, w którym pomieściłby się słoń, jest równie niemożliwe, jak zmiana koloru jego skóry.
2 Księżniczka
17
Niemądry król jednakże skwapliwie przytaknął praczowi, bo jego słowa uznał za słuszne. Ulepienie miednicy do kąpieli słonia należało niewątpliwie do człeka, który trudnił się wyrobem naczyń z gliny.
Garncarzu! zawołał więc Mindo Min. Zrobisz miskę tak dużą, aby zmieścić w niej mego największego słonia. Zrób ją natychmiast, bo wtedy dopiero pracz będzie mógł wziąć się do swojej roboty.
Dlaczego pracz nie wyszoruje słonia w rzece? zapytał Po Bah widząc, że gotów wpaść we własne sidła.
Woda w rzece poniosłaby mydliny z prądem odparł Saw Ka. Teraz on był górą. Ponadto woda w rzece jest zimna. Aby wyszorować do białości słonia naszego króla, muszę mieć ciepłą wodę z mydlinami.
Garncarzowi przeciągnęła się mina. Nie było jednak rady nie ośmieli się przecież wyznać królowi, że plan wybielenia słonia, który mu przedstawił, miał na celu wyłącznie podstawienie stołka sąsiadowi. ' ..
Nigdy jeszcze nie zrobiłem tak wielkiego naczynia, ale spróbuję powiedział w końcu.
Po Bah wezwał wszystkich znajomych i krewnych do pracy przy kopaniu gliny i wspólnymi siłami ulepili z niej miskę. Miska była rzeczywiście olbrzymia, w sam raz dla słonia. Dwudziestu ludzi musiało pomóc garncarzowi zanieść ją do pałacu.
Dobrze się spisałeś, Po Bah! zawołał Mindo Min. A teraz przyprowadźcie słonia rozkazał dozorcy stajen.
Olbrzymią miskę napełniono wodą, a naokoło rozpalono ogień, aby ją zagrzać. Do środka wrzucono mydło i mieszając ubito je na gęstą pianę.
Hop! krzyknął do słonia dozorca.
Słoń postawił ogromną nogę w misce i od razu rozległ się trzask gliniane naczynie pękło na tysiąc kawałków. Mydliny pociekły na
18
lewo i na prawo, opryskując nawet jedwabne szaty króla, który stał tuż obok pod parasolem ze złota.
Twoja miska, garncarzu, była za mało solidna! powiedział Mindo Min i gniew zabrzmiał w jego głosie. Zrób nową, ale mocniejszą, żeby tak od razu nie pękła.
I znowu Po Bah zaprzągł do roboty znajomych i krewnych. Następna miska była tak solidna, że nie pękła nawet, gdy słoń wszedł do niej wszystkimi czterema nogami. Natomiast dno jej było tak grube, że żar ognia rozpalonego naokoło wcale nie dosięgnął wody.
W nie ogrzanej wodzie, o Mindo Min, nie wymyje się słonia do czysta!
I tym razem Saw Ka był górą.
A więc niech Po Bah ulepi jeszcze jedną miskę, której dno będzie ani za grube, ani za cienkie.
Król nie myślał zrezygnować z wybielenia słonia.
I tak nieszczęsny garncarz raz po raz próbował ulepić miskę do kąpieli królewskiego słonia. Zawsze jednak następowało to samo: jeśli naczynie miało dno na tyle cienkie, aby ogień przez nie przeniknął i ogrzał wodę miska pękała pod ciężarem słonia. Jeśli zaś dno było dość solidne i utrzymało go woda wcale się nie ogrzewała.
Kto wie, jaki ta sprawa wzięłaby obrót dla biednego, zazdrosnego garncarza, gdyby myśliwi królewscy nie złowili właśnie w dżungli tak długo poszukiwanego słonia. Słoń był jasnopopielaty, a na uszach i trąbie miał różowe plamki, tak jak trzeba. I przy każdej olbrzymiej nodze miał pięć palców, a nie cztery, jak zwykłe słonie.
Uszczęśliwiony Mindo Min zarządził uroczystości, które trwały cały miesiąc. I zajęty wybieraniem imienia i nadawaniem go białemu słoniowi, podarunkowi z Krainy Niebios, zupełnie zapomniał o kąpieli i wybieleniu zwykłego słonia.
19
Wszakże kłopoty zazdrosnego garncarza nie skończyły się jeszcze. Bo pracując przez długie tygodnie nad lepieniem mis do kąpieli słonia, nie wypalił na sprzedaż ani jednego garnka czy nawet kubeczka. Wydał wszystkie swoje zasoby, w domu brakło już jadła i dzieci płakały z głodu.
Wtedy to wyszło na jaw dobre serce pracza, Saw Ka, który przyniósł sąsiadom duży kosz ryżu.
Nie żywię do ciebie urazy, Po Bah powiedział chociaż chciałeś mnie doprowadzić do ruiny. Nie możesz mnie winić za swoje obecne położenie. Czyż to moja wina, że pracowałem pilniej niż ty? Każdy z nas musi żyć i pracować według swoich własnych upodobań! Pogódźmy się więc, dobrze?
A co nastąpiło potem? Któż może wiedzieć? Całe to zdarzenie miało przecież miejsce tak dawno temu!
Czy garncarz przestał zazdrościć praczowi? Czy sąsiedzi rzeczy -wiście żyli później w zgodzie?
Jedno jest pewne: zarówno garncarz, jak i pracz odmawiali dziękczynne modły za zdrowie białego słonia, którego dostał ich król. I żaden już nigdy więcej nie chciał słyszeć słów: "Miska do kąpieli słonia".
WDZIĘCZNE ZWIERZĘTA
W odległej części Birmy mieszkała kiedyś wdowa z jedynym synem, zwanym Woon Daw. Po śmierci męża sama musiała dbać o chłopca i dokładała wszelkich starań, aby mu dać takie wychowanie, jakie ojciec, gdyby żył, chciałby synowi zapewnić. Pewnego dnia wdowa powiedziała do chłopca: Ttraz, synku, Jesteś już tak duży, jak dorosły mężczyzna. Wkrótce staniesz się głową rodziny i właścicielem całej ojcowizny. Ale jesteś młody i nie znasz świata. Trzeba więc, abyś odszedł z domu i odwiedził przyjaciół ojca. Może oni nauczą cię rozsądnego korzystania z majątku.
21
Dała synowi sakiewkę pełną srebrnych monet i wysłała go w świat z trzema służącymi, którzy mieli baczyć na niego w czasie podróży. I tak Woon Daw wyruszył w szeroki świat.
Młodzieniec odznaczał się czułym sercem. Dobrze pamiętał nauki Buddy o dobroci dla wszystkich żyjących istot. Wierność tym przepisom wyszła na jaw, gdy podczas swojej wędrówki spotkał człowieka, który ciągnął na sznurku słabego, chorego psa. Pies, kuląc ogon pod siebie, dyszał i skomlał.
Wzruszyło to Woon Dawa. Właściciel psa na pewno od dawna skąpił mu strawy.
Czy nie zechcielibyście, wielmożny panie, odprzedać mi tego psa? zapytał okrutnika. Zapłacę wam sto sztuk srebra, byleście tylko pozwolili mi go zabrać i mieć o niego staranie.
Sto sztuk srebra za takie nędzne zwierzę! Była to ogromna suma pieniędzy, więc nieznajomy chętnie wyraził zgodę.
Odprowadź psa do mojej matki nakazał Woon Daw jednemu ze sług, którzy towarzyszyli mu w podróży. Poproś ją, aby go dobrze karmiła i przygotowała mu posłanie. Poproś ją, aby dbała o niego, aż odzyska siły i przytyje.
Matka Woon Dawa była nieco zdziwiona. Któryż to z przyjaciół jej męża doradził młodzieńcowi wydać całe sto sztuk srebra na takie nędzne stworzenie? Ale ona również miała litościwe serce. Otoczony troskliwą opieką pies wkrótce wyładniał, odzyskał siły i szczekał głośno, jeśli ktoś obcy podszedł do bramy.
W jakiś czas potem Woon Daw spotkał na gościńcu innego człowieka. Ten niósł w koszyku białego kota, który w zamknięciu głośno miauczał.
Kot jest nieszczęśliwy w tym ciasnym koszyku powiedział Woon Daw do swoich służących. Odkupię go i również odeślę matce do domu.
22
Któż nie odprzeda kota za sto sztuk srebra? Właściciel kota szybko wyjął go z koszyka i oddał Woon Dawowi.
Nie rozumiem, czemu przyjaciele mojego męża namawiają chłopca do takich rzeczy powiedziała wdowa, gdy drugi służący przyniósł jej kota.
Jakoś nie przyszło jej do głowy, że rady te pochodzą z dobrego serca młodzieńca, który nie zawahał się płacić dużych sum za nieszczęśliwe zwierzęta.
Pies i kot stanowiły miłe towarzystwo dla wdowy. Pies pilnował bramy, a kot łapał myszy. Obecność faworytów w domu nie sprawiała jej kłopotu.
Natomiast inaczej rzecz się miała z następnym zwierzęciem, które Woon Daw odesłał do domu. Była to łasica dzikie stworzenie o pięknym futerku. Młodzieniec odkupił ją za sto sztuk srebra od myśliwego.
Jakże ja będę chować w domu to drapieżne stworzonko? zadawała sobie pytanie wdowa. Będzie nieszczęśliwe w zamknięciu, a na podwórze nie mogę go wypuścić, bo zagryzłoby mi wszystkie nasze kaczuszki i kurczątka. Umieszczę chyba tę łasiczkę w wygodnej klatce w cienistym zakątku ogrodu.
Dobra kobieta codziennie nosiła łasicy pożywienie. Ale zwierzątko nie chciało jeść i z dnia na dzień mizerniało i chudło.
Pewnego ranka do domostwa wdowy zastukał świątobliwy mnich, przyodziany w żółtą szatę. Wyciągnął żebraczą miskę prosząc o garstkę ryżu. Wynosząc mu naczynie wypełnione po brzegi, matka Woon Dawa zwierzyła się mnichowi z kłopotów, jakich przysparzała jej nieszczęsna łasiczka odesłana przez syna.
Łasica to dzikie stworzenie powiedział mądry starzec. Nie znosi zamknięcia w klatce. Trzeba ją wypuścić na wolność.
23
Ale mój syn przysłał mi łasicę dlatego, aby ją uchronić przed myśliwymi.
Matka Woon Dawa nie wiedziała na razie, jak postąpić, w końcu jednak postanowiła usłuchać mądrego mnicha.
W lesie za ogrodem postawiła miseczkę z jedzeniem. Oswobodzona z niewoli łasica natychmiast odzyskała apetyt. Najadła się do syta, a potem wesoło pobiegła w las. Tam ugasiła pragnienie w strumieniu i zwinięta w kłębek usnęła pod krzakiem
"Zawdzięczam życie Woon Dawowi pomyślała budząc się ze snu. Muszę mu w jakiś sposób okazać swą wdzięczność".
Przy następnym wodopoju łasica odkryła małe, zacienione jeziorko ulubione miejsce kąpieli córek leśnych duszków. W przejrzystej wodzie przy samym brzegu coś zabłysło. Łasica to spostrzegła i łapką wyciągnęła złoty pierścień.
Zabiorę ten pierścień dla mego przyjaciela Woon Dawa postanowiła bez namysłu. Od razu zgadła, że złoty pierścień obdarzy czarodziejską mocą tego, kto go będzie nosić.
Nigdy nie zdejmuj go z palca upominała łasica Woon Dawa, gdy go odnalazła i wręczyła swój podarek. Jak długo będziesz nosił ten czarodziejski pierścień, otrzymasz wszystko, czego zapragniesz. Ostrzegam cię jednak, że czarodziejska moc pierścienia przepadnie, jeśli komuś zdradzisz jego tajemnicę.
Pierwszą rzeczą, jakiej Woon Daw zapragnął, był wspaniały pałac z siedmioma wygiętymi dachami. Ledwie młodzieniec wypowiedział swoje życzenie, już pałac stał przed nim. Służebnicy i służebne podawali do stołu obfite jedzenie, a szkatuły w skarbcu wypełniało po brzegi złoto i srebro.
Ze wszystkich stron kraju nadciągali ludzie ciekawi przepychu w pałacu młodego Woon Dawa. Znalazł się wśród nich król z sąsiedniego państwa i jego piękna córka. Woon Daw, przyodziany w jedwabne
24
szaty i przystrojony klejnotami, wydał się księżniczce tak urodziwy, że od razu go pokochała. On również pokochał ją od pierwszego wejrzenia. Pobrali się więc, po ślubie nastąpiła wspaniała uczta i młoda para żyła sobie szczęśliwie w pałacu z siedmioma wygiętymi dachami.
Na razie wszystko układało się jak najlepiej. Wystarczyło, aby młodzieniec wypowiedział życzenie i obrócił czarodziejski pierścień na palcu, a natychmiast otrzymywał to, czego zażądał. Woon Daw przyjemnie spędzał czas, cwałując po okolicy na swym ognistym rumaku. Cieszył się ogólnym szacunkiem i kochał czule swoją miłą żonę.
I w tym właśnie tkwił cały kłopot. Kochał ją zbyt mocno, jak to zaraz zobaczycie.
Księżniczce dłużyły się godziny w czasie nieobecności małżonka. Pewnego dnia do bramy pałacu zastukał jakiś nieznajomy odziany w żółtą szatę świątobliwego. Został gościnnie przyjęty, bo wszyscy uważali go za mnicha. Rozmawiał z księżniczką i na jej życzenie czytał głośno swoje święte księgi.
Jednakże odzienie człowieka nie zawsze świadczy, kim on jest naprawdę. Nikomu nie przyszło do głowy, że nieznajomy w żółtych szatach to po prostu złodziej. Dowiedział się o czarodziejskiej mocy pierścienia, który nosił Woon Daw, i zapragnął go mieć dla siebie.
Czy mąż cię kocha, księżniczko? zapytał pewnego ranka rzekomy mnich, gdy Woon Daw bawił poza pałacem.
O, tak! odparła księżniczka. Kocha mnie serdecznie. Księżniczkę rozgniewała myśl, że ktoś mógł w to wątpić.
Woon Daw spełnia najmniejsze moje życzenie ciągnęła. Kocha mnie ponad wszystko na świecie.
A czy pozwala ci nosić swój złoty pierścień?
Twarz przewrotnego, rzekomego mnicha wcale nie zdradzała jego
zamiarów.
25
Nigdy go o to nie prosiłam odpowiedziała księżniczka. 'Ś Po cóż miałabym nosić pierścień mego małżonka?
Ale po odejściu człowieka w żółtych szatach księżniczka zaczęła dumać:
mi odmówić włożenia na palec swego pierścienia? Czyżby cenił więcej tę złotą obrączkę niż mnie?" zadawała sobie pytania. A o to właśnie chodziło podstępnemu gościowi.
Woon Daw, pozwól mi przymierzyć swój pierścień poprosiła księżniczka następnego dnia, gdy mąż przygotowywał się do konnej przejażdżki. Pozwól mi go ponosić tylko dzisiaj, w czasie twojej nieobecności.
Początkowo Woon Daw odmówił. Ale wkrótce ustąpił, widząc łzy w oczach ukochanej żony.
Możesz go ponosić powiedział kładąc pierścień na jej palec. Nie zdejmuj go jednak pod żadnym pozorem. I nikomu pierścienia nie pokazuj.
Księżniczka szczerze zamierzała zastosować się do polecenia. Ale pragnęła również dać dowód człowiekowi w żółtych szatach, że małżonek kocha ją ponad wszystko na świecie. A więc naumyślnie tak położyła rękę, aby mógł pierścień zobaczyć.
I zanim zdążyła ją cofnąć, złodziej ściągnął jej pierścień z palca. W mgnieniu oka wsadził go na swój palec, wypowiedział życzenie i na oczach zdumionej księżniczki zamienił się w czarną wronę. Z pierścieniem w dziobie wyfrunął przez okno i znikł.
Biedna księżniczka i jej służebne patrzyły, jak czarny ptak frunie nad oceanem w kierunku odległej od brzegu wyspy.
Nigdy nie zdołamy tam dotrzeć. O, co ja zrobiłam, nieszczęsna! Księżniczka gorzko płakała. W dawnych czasach nie posiadano
w jej kraju statków na tyle dużych, aby można było popłynąć na pełne morze.
26
Serce Woon Dawa zamarło ze zgrozy, gdy usłyszał o kradzieży pierścienia. Jednak opanował gniew na widok łez żony. Ogłosił tylko, że skradziono mu złoty pierścień, jego największy skarb, i ofiarował hojną nagrodę temu, kto mu go zwróci.
Wiadomość o tym dotarła do kota, tego samego kota, którego Woon Daw kiedyś wykupił. Kot długo rozmyślał, jak by mógł pomóc swemu dobroczyńcy.
Odzyskam pierścień Woon Dawa! postanowił.
Porzucił ciepły kącik w domu zacnej wdowy i wyruszył na poszukiwania.
Wędrując przez lasy, kot trafił na jeziorko, gdzie kąpały się córki duszków leśnych. W tym właśnie jeziorku łasica znalazła w swoim czasie złoty pierścień. Tego dnia małe wróżki pływały sobie w chłodnej wodzie i kot widział ich głowy wystające ponad powierzchnię jeziorka. Na brzegu lśniły w trawie naszyjniki z pereł. Rusałki zdjęły je przez ostrożność, zanim weszły do kąpieli.
Szybki jak strzała, kot schwycił naszyjniki i schował je w krzakach, zanim rusałki zdążyły go zatrzymać.
Kocie, kocie! wołały. Nie możemy wrócić do domu bez naszyjników. Oddaj je nam. Wynagrodzimy cię sowicie.
W takim razie odparł kot zbudujcie mi suchą grobelkę przez ocean aż do wyspy, gdzie mieszka złodziej pierścienia Woon Dawa. Wtedy wskażę wam krzaczek, pod którym schowałem perły.
Morze rozstąpiło się jak pod dotknięciem różdżki czarodziejskiej i kot popędził szybciej niż błyskawica do pałacu fałszywego mnicha. Na szczęście nędznik spał głęboko z ręką zwieszoną poprzez krawędź łóżka.
Kot delikatnie zsunął mu z palca pierścień i włożył sobie do pyszczka. I przez grobelkę dzielącą ocean pomknął z powrotem na
27
stały ląd. Za nim wody połączyły się znowu i złodziej, pozbawiony czarodziejskiej mocy pierścienia Woon Dawa, nie mógł już opuścić wyspy.
Odwdzięczam się za twoją dobroć, przyjacielu! zawołał kot odnosząc pierścień Woon Dawowi. Chętnie bym teraz zamieszkał w twoim pałacu.
Wkrótce potem pies pizyniósł wiadomość, że matka Woon Dawa zmarła. I on również został w pałacu...
...Przez pewien czas spokój panował w domu Woon Dawa. W kraju jednakże nadal istnieli złodzieje, którzy pragnęli posiadać czarodziejski pierścień. Pewnej nccy rabusie przyszli całą bandą i wtargnęli do pałacu. Zamierzali zabić Woon Dawa i zdjąć mu pierścień z ręki.
Tym razem głównym bohaterem stał się pies. Skoczył do gardła hersztowi bandy i powalił go na ziemię na oczach innych rabusiów, którzy ze strachu od razu pierzchli.
Następnego dnia Woon Daw wezwał wszystkich domowników. Księżniczka także była obecna. Nawet strażnicy opuścili bramy pałacowe, aby usłyszeć, co powie ich pan.
Pies i kot siedziały u stóp Woon Dawa i usłyszały, że mówi obracając pierścień na palcu:
Niech moja przyjaciółka-łasica również się tu zjawi.
Ledwie skończył, dzikie zwierzątko wbiegło do komnaty i stanęło obok psa i kota.
Zawezwałem cię tutaj, łasico, aby podziękować ci serdecznie zaczął Woon Daw. Żeby nie ta łasica, ten pies i ten kot, nie miałbym ani przepysznego pałacu, ani pięknej żony, ani skarbca pełnego złota. Niech wszyscy wiedzą, że każde z nich ma zapewnione dla siebie miejsce w moim domu. Łasica może wolałaby norkę w moich lasach. Pozostawiam jej więc wolny wybór.
Z naszej strony była to tylko wdzięczność za twoją dobroć
28
powiedziała łasiczka. Czarodziejski pierścień stanowił odpowiednią podziękę za oswobodzenie mnie z rąk myśliwego.
Dałeś sto sztuk srebra, aby mi ocalić życie! zawołał kot. Czyż nie należała się ci ode mnie przysługa w postaci odzyskania pierścienia?
I łasica, i kot przemawiały z wielką skromnością. Pies natomiast odezwał się innym tonem. Kochał wiernie swego pana, ale zazdrościł tamtym dwojgu zwierzętom.
I mnie ocaliłeś od śmierci, Woon Daw. A więc z radością przepędziłem rabusi, którzy chcieli ukraść pierścień. Każdemu z nas udało się udzielić ci pomocy. Sądzę jednak, że to ja, pies, powinienem otrzymać najbardziej zaszczytne miejsce wśród twoich domowników. Bo ocaliłem złoty pierścień narażając własne życie.
Łasica i kot, oczywiście, zaprotestowały i wybuchła głośna kłótnia.
Nie jestem w stanie dokonać wyboru między wami powiedział wreszcie Woon Daw. Bo przecież każdemu z was tak wiele zawdzięczam. Niech zdecyduje księżniczka. Ma ona bardzo mądrą główkę.
Księżniczka dumała przez dłuższą chwilę, wreszcie przemówiła:
I kot, i łasica oddały nam wielkie przysługi. Ale pies ocalił Woon Dawa od śmierci z rąk bandy rabusiów, którzy przyszli go zabić. Niech zatem pies otrzyma najpierwsze miejsce wśród domowników swego pana.
I z tej przyczyny pies w wielu domach zajmuje pierwsze miejsce przed kotem czy innymi zwierzętami, które okazały człowiekowi swoją przyjaźń.
I I \
O SZACHU, KTÓRY UTKAŁ KOBIERZEC
W dawnych czasach władca Persji nosił tytuł szacha. Czasem szach bywał dobry, a czasem nie, tak jak to się działo i w innych krajach. Ale szach, o którym zaraz usłyszycie, był chyba najlepszym monarchą, jakiego Persja kiedykolwiek miała. Tak przynajmniej uważał jego lud.
Ci Persowie, co żyli w myśl praw obowiązujących w kraju, darzyli swego szacha szczerym przywiązaniem. Nasz szach dba o nas jak o rodzone dzieci mawiali. Przy-
30
chodzi do nas w gościnę, rozdaje biednym pieniądze na chleb i odzież, gdy ktoś zachoruje, przysyła swego lekarza i zawsze nagradza nasze dobre postępki.
Natomiast źli ludzie, ci, co nie stosowali się do prawa, drżeli przed szachem. Bo za złe postępki również spotykała ich zapłata. Strażnicy w więzieniach mieli mocne pięści i chłosta, jaką spuszczali złoczyńcom, przez długi czas zostawiała ślady na ich plecach.
Można sądzić, że władca tak wielkiej krainy, jak Persja, nie był w stanie odróżnić dobrych poddanych od złych. Wszakże szach, o którym mowa, miał bystry rozum i gorące serce. Nieraz ukrywał swój królewski majestat pod łachmanami żebraka albo przywdziewał skromny ubiór wieśniaczy. Chyłkiem opuszczał pałac i nikt go nie poznawał, gdy chodził po ulicach miasta i po wiejskich drogach. W przebraniu mógł sprawdzić, co naprawdę dzieje się w jego kraju.
Pewnego dnia w mieście szacha zaczęły krążyć bardzo złe nowiny.
Co noc giną ludzie doniesiono szachowi. Nie wiadomo, jaki los ich spotyka. Dzisiaj przepadło dziesięć osób, a dwunastu na próżno oczekują w domu już od trzech dni.
Podobne meldunki składano codziennie. Do pałacu przychodziły żony poszukujące zaginionych mężów albo mężowie, których żony zniknęły bez śladu.
Muszę sam, osobiście, rozwikłać tę tajemnicę postanowił wreszcie szach.
Od razu włożył prosty strój wieśniaka i udał się na rynek.
Gwarno tam było i tłoczno tego popołudnia. Jedni ludzie sprzedawali swoje towary, a inni je kupowali. Ale ponad zgiełkiem setek głosów wznosił się piękny śpiew. Czyste tony brzmiały w powietrzu jak dzwony w świątyni. W cieniu rozłożystego drzewa na skraju zatłoczonego rynku szach zobaczył grupę mężczyzn i kobiet wokół śpiewaka, który nosił szaty świątobliwego.
31
"Cóż to się dzieje? pomyślał szach stając obok tłumu. Co to za świątobliwy? Dlaczego nie przyprowadzono go rógdy do pajacu, aby i dla mnie zaśpiewał?"
Szach łamał sobie głowę nad tą zagadką, a tymczasem śpiewak zaczął pomału cofać się spod cienistego drzewa. Krok za krokiem szedł w tył, aż do ulicy, która z miasta wiodła na wieś, i ani na chwilę nie przestawał śpiewać.
Słuchacze zaś ciągnęli za nim, jakby zaczarowani tym śpiewem. Szli dalej i dalej, a on pomalutku wyprowadzał ich z miasta. Zabudowań było tu coraz mniej i między domami następowały coraz większe przerwy.
"To naprawdę zadziwiające!"
Z rosnącym zdumieniem szach posuwał się z całą grupą coraz dalej od miasta w nadziei, że w końcu rozwikła zagadkę.
Wreszcie śpiewak dotarł do okolonego murem podwórca starego, obronnego zamku, który stał teraz pustką. Wielka brama rozwarła się na oścież niby pod dotknięciem różdżki czarodziejskiej. Człowiek w stroju świątobliwego nie przestając śpiewać donośnym i czystym głosem i stale idąc tyłem wszedł na podwórzec. Jak urzeczeni jego słuchacze również minęli żelazne wrota.
Bang!
Zatrzasnęły się ciężkie skrzydła bramy. Z łoskotem przywarła do nich ogromna żelazna sztaba. Na ucieczkę było już za późno.
Śpiew umilkł. Z zamku wypadła zgraja grubiańskich drabów i wymachując pałkami, rzuciła się na oszołomionych przybyszy. W mgnieniu oka wszystkim związano ręce i nogi mocnymi rzemieniami. Szacha w chłopskim przebraniu wcale nie potraktowano lepiej.
Co z nami zrobicie? zapytał szach pachołków, którzy pędzili go do zamczyska.
32
Sprzedamy was na targu niewolników w sąsiednim kraju powiedzieli oprawcy. Ty jesteś silny i dobrze odżywiony dadzą nam za ciebie wysoką cenę. Nasza karawana wyruszy stąd tej nocy. Gdy księżyc wypłynie znad krańca pustyni, będziemy już w drodze.
"Oto odpowiedź na zagadkę znikania moich poddanych!"
Szach rozwikłał tajemnicę. Zwrócił się teraz do swoich ciemięży cieli.
Na targu niewolników nie dostaniecie za mnie tyle, ile mógłbym wam przysporzyć grosza tu na miejscu powiedział. Potrafię sporo zarobić, pozwólcie mi tylko pomówić z hersztem.
Zbóje, którzy związali szacha, zlekceważyliby pewno jego prośbę, ale usłyszał ją herszt. A był to człowiek niezmiernie chciwy i pragnął nieustannie pomnażać swoje bogactwa.
Dajcie tu tego wieśniaka rozkazał. Niech powie coś więcej o tych obiecywanych pieniądzach.
O, wielki i potężny herszcie! zaczął szach. Mimo wieśniaczego odzienia jestem zręcznym tkaczem.
Stał śmiało przed okrutnym hersztem, bo mówił szczerą prawdę. Jako mały chłopiec nauczył się pracy na warsztacie od pałacowych tkaczy. Kochał się w przepysznych* barwach jedwabnej i wełnianej przędzy i nikt nie potrafił utkać tak pięknego kobierca, jak on.
Moje palce używają czarodziejskich sposobów przy warsztacie tkackim powiedział. Dywan, który utkam, przyniesie ci trzykrotnie wyższą sumę niż ta, jaką uzyskałbyś sprzedając mnie na targu niewolników.
Wyglądało to na przechwałki, ale przecież szach musiał przekonać herszta.
Przynieście tu warsztat! Hersztowi oczy zabłysły z chciwości. Niech nam ten wieśniak pokaże swoje czary. Jeśli kłamie, sprzedamy go następnym razem.
Dzień po dniu zbóje śledzili pracę szacha. Herszt aż oblizywał się
3 Księżniczka
33
z zachwytu na widok przepysznych barw splatających się w piękny wzór kwiecia i ptaków.
Ile złotych tomanów mam zażądać za ten kobierzec? zapytał, gdy szach zbliżał się do końca roboty.
Co najmniej pięć tysięcy złotych tomanów, herszcie!
Pięć tysięcy tomanów! Któż zapłaci taką sumę?
Szach zapłaciłby z pewnością. Ale podobno nie ma go w pałacu. Zanieś więc dywan królowej. Królowa kocha się w pięknych kobiercach. Bez wątpienia zapłaci tę sumę.
Dobra rada, tkaczu zgodził się herszt. Zawiozę dywan królowej, gdy tylko wykończysz brzegi.
Palce szacha biegały teraz jeszcze prędzej. A przy tym dokładał specjalnych starań pracując nad brzegiem kobierca. Oprócz kwiatów i ptaków, pasujących do środkowego wzoru, były tu również litery litery perskiego pisma, jakie spotkać można w starodawnych księgach. Zbóje nigdy takich liter nie widzieli, bo stare to pismo znały jedynie osoby królewskiego pochodzenia.
Wreszcie szach skończył dywan. Umieścił we wzorze ostatnią literę i zawiązał ostatni węzełek frędzli.
Sam pójdę z tragarzem, który zaniesie kobierzec do pałacu zawołał herszt bandy. I sam rozwinę dywan przed królową. A jeśli prawdę gadałeś, tkaczu, powrócę z pięcioma tysiącami tomanów!
Nie daj zatrzymać się odźwiernemu przy bramie poradził mu szach. Ani też odźwiernemu przy komnatach królowej. Rozwiń dywan jedynie przed samą królową.
Więzień kładł na to wielki nacisk i miał rację, jak się wkrótce okaże. Początkowo straż nie chciała przepuścić na dziedziniec zbója i jego tragarza.
Szacha nie ma. A królowa opłakuje jego nieobecność i nikogo nie przyjmuje.
34
ii
I
Herszt jednak nie dawał za wygraną.
Niosę coś w darze dla królowej. Miłościwa pani was zgromi, jeśli mnie do niej nie dopuścicie.
W końcu zatem odźwierny przy bramie pozwolił im wejść. Poszli teraz w kierunku komnat królowej w pałacu szacha. Ale tutaj strażnik znowu ich zatrzymał.
Podarunek zaniosę królowej sam i dam wam znać, czy mile go przyjęła.
Odźwierny już miał odprawić przybyszy, kiedy zza ciężkich kotar z jedwabiu odezwał się głos królowej.
Niech ten nieznajomy wejdzie! zawołała. Obejrzę jego podarunek. Może to mnie trochę rozerwie w smutku, w jakim żyję, odkąd mój drogi mąż zaginął bez wieści.
Odsunięto kotary i herszt bandy skłonił się nisko przed piękną panią. Ciemne oczy królowej ciekawie patrzyły zza zasłony, która kryła dolną część jej twarzy.
Gdy rozwinięto dywan, aż krzyknęła z zachwytu. Kobierzec był rz-adkiej piękności, ale bardzo podobny do tych, które posiadano już i wysoko ceniono w pałacu.
A potem królowa krzyknęła powtórnie tym razem ze zdumienia. Schylona nad dywanem przyglądała mu się z bliska i wpatrywała weń tak uważnie, jakby czytała książkę. A potem rzekła:
Tak wspaniałego daru nie mogę przyjąć od ciebie. Natomiast z radością kupię ten kobierzec. Na ile go cenisz?
Dla ciebie, królowo, tylko pięć tysięcy tomanów. Herszt skłonił się jeszcze niżej. Komuś innemu policzyłbym podwójną sumę.
A więc dostaniesz ode mnie dziesięć tysięcy tomanów. Dywan bardzo mi się podoba.
Zawołała jednego ze strażników.
Sama pójdę odliczyć pieniądze. A ty, nieznajomy przybyszu, przez ten czas tutaj na mnie poczekasz.
W ten sposób królowa miała sposobność wydać straży pałacowej tajemne rozkazy:
Szach, nasz pan, ukrył polecenie do mnie we wzorze tego dywanu powiedziała. Wzywa pomocy. Człowiek, który przywiózł dywan, więzi go w starym grodzie na zachód od murów miasta. Gdy ci ludzie odejdą, trzeba pójść za nimi w pewnej odległości. Weźmiecie z sobą pięćdziesięciu najlepszych wojowników. Baczcie tylko, aby bramy zamczyska nie zawarły się, zanim nie ocalicie szacha.
Herszt zbójów, rozumie się, nic nie wiedział o wezwaniu, jakie szach umieścił na brzegu dywanu. Uradowany z sakiewek pełnych złota, ani razu się nie obejrzał i nie zauważył, że idzie za nim oddział żołnierzy.
Tak się zdarzyło, że gdy herszt wraz 2, pacYió\k\em powaca\\ do grodziska, zbój w przebraniu świątobliwego znowu przechodził śpiewając przez wrota. I tak jak poprzednio grupa słuchaczy ciągnęła za nim jak urzeczona.
Herszt przystanął czekając, aż ofiary przejdą na dziedziniec, i z okrutnym zadowoleniem śledził ostatnią osobę, która szła tam na swoją zgubę. I wtedy dopiero sam ruszył za bramę.
Ale zanim jeszcze znalazł się na dziedzińcu, pięćdziesięciu pałacowych wojowników rzuciło się na niego. Zanim zawarły się skrzydła bramy, pochwycili i związali straż i rzekomego świątobliwego o słodkim głosie.
Wojownicy szacha, uzbrojeni w ostre, błyszczące miecze, bez trudu zdobyli grodzisko. Szybko oswobodzili swego pana i grupę świeżo przybyłych mężczyzn i kobiet, którzy padli ofiarą czarów śpiewaka.
Łatwo odgadnąć, co potem nastąpiło. Oprzytomniawszy, ludzie dziękowali na kolanach dobremu szachowi, który ich ocalił od losu
36
niewolników. I razem z całą ludnością wielkiego miasta radowali się, gdy herszta i jego bandę spotkała zasłużona kara.
Niech będzie błogosławiony nasz szach! wznoszono okrzyki. Niech będzie błogosławiony warsztat, na którym utkał kobierzec, co ocalił nam życie! Niech będą błogosławieni tkacze, którzy we wzorze kobierca potrafią snuć opowieści.
Niech będą błogosławieni tkacze!
Słowa te zabrzmiały w całej Persji. I od tamtych czasów aż po dziś dzień stara ta kraina słynie z pięknych dywanów.
RZEKOMY CZARODZIEJ
W bardzo dawnych czasach żył w Arabii pewien człowiek, który miał mało rozumu, a jeszcze mniej ochoty do pracy. Na imię mu było Kassim i powszechnie go znano w mieście Wielkiego Kalifa. "Jesteś leniwy jak Kassim" mawiali ojcowie do synów, gdy ci opieszale przynosili wodę ze studni. A jeśli chłopcy nie przykładali się do nauki czytania i pisania, zaraz ich pytano: "Czy chcecie wyrosnąć na jeszcze większych głupców niż Kassim?"
Ludzi litość brała na widok biednego Kassima, stokroć bardziej jednak współczuli jego żonie, kobiecie dużo od męża mądrzejszej. Wszakże nadszedł czas, kiedy litość ludzka stała się zupełnie nie na
38
miejscu. Bo dziw nad dziwy! Kassim nagle zbił majątek i zyskał łaski Wielkiego Kalifa.
Zawdzięczał to częściowo szczęśliwemu trafowi, częściowo rozumowi swojej żony, a resztę sprawiło osobliwe imię tej kobiety, które, brzmiało: "Jarada". A jarada w staroarabskim języku znaczy: szarańcza. Chociaż Jarada dokładała wszelkich starań, ani rusz nie mogła skłonić małżonka do pracy. Wynajdywała mu raz po raz jakieś zajęcie, ale Kassim tylko ziewał i stwierdzał, że praca będzie o wiele za ciężka na jego siły.
W domu nie ma nic do jedzenia, Kassimie! powiedziała wreszcie do próżniaka Jarada. Musisz postarać się o jakiś zarobek, bo inaczej umrzemy z głodu.
Czyżby znalazł się ktoś taki, kto Kassimowi zapłaci za jego pracę? odparł Kassim ze śmiechem. Wcale się nie wstydził swojej złej sławy. I dodał: Musiałbym chyba być czarownikiem, żeby coś zarobić.
Słysząc słowo "czarownik", Jarada zamyśliła się tak, że aż zmarszczyła czoło. I przyszedł jej do głowy pewien sposób.
Dlaczego nie miałbyś zostać czarownikiem? zapytała Kas-sima. Ci, co zajmują się czarami, nic przecież nie robią siedzą tylko na rynku pod drzewem. Ludzie sowicie wynagradzają ich za czary, którymi sprowadzają powodzenie, i za dobre rady, po które do nich przychodzą.
Jakże ja sobie poradzę z czarami, Jarado? Nie umiem pisać i wszystkie litery alfabetu wydają mi się jednakowe.
Ach, ty głuptasie! Do czarów nie są potrzebne litery powiedziała żona Kassima. Czarownik kreśli tylko znaki. Kreśli mnóstwo znaków na papierze, znaków prostych i zakrętasów. Nic innego nie będziesz musiał robić. Nikt nigdy nie odczytał pisma, które sprowadza szczęście.
39
A co z radami dla ludzi? Jakże taki głupiec, jak ja, będzie udzielał im rad?
O, mów im cokolwiek, co ci ślina na język przyniesie. Mów im, że gadałeś z gwiazdami, a na pewno ci uwierzą.
Próżniak Kassim pomyślał, że zajęcie czarownika nie wymaga zbyt wiele wysiłku. Otworzył szkatułkę z przyborami do pisania, którą mu żona przyniosła z rynku następnego ranka, zanurzył czubek pióra z trzciny w malutkim kałamarzu, po czym zaczął kreślić czarodziejskie znaki na kawałku papieru. Maleńką szufelką, wyjętą ze szkatułki, nabrał piasku i posypał nim kartę, aby wysuszyć atrament. Żona Kassima aż krzyknęła z zachwytu na widok tak pięknych czarodziejskich znaków.
Potem Kassim zasiadł pod drzewem na rynku i zaczął wołać:
Z łaski Allacha jestem czarownikiem! Umiem czytać z gwiazd. Mogę wam wypisać czary na szczęście. Przychodźcie do mnie po radę!
Ci, co znali Kassima, śmiali się do rozpuku. Ale nieznajomi z dalszych okolic nie mieli pojęcia, jakim głupcem był naprawdę ten rze-komy czarownik. I niejeden pomyślał, że przydałby mu się czar na sprowadzenie szczęścia. Bo w jakiż inny sposób można odwrócić od siebie uwagę Złych Oczu duchów, co mogą przecież czaić się w pobliżu?
Czar przeciwko Złym Oczom! Karteczka odpędzająca chorobę! Sekretne zaklęcie na złego sąsiada! Kassim udawał, że ma w zanadrzu te czary, jak również wiele innych. I sprzedawał je za grube pieniądze. Zajęcie czarownika rzeczywiście nie sprawiało wcale trudu. Jarada mogła teraz do woli nakupić jadła. I wkrótce miała dość pieniędzy na nowy, czerwony szal jedwabny na głowę.
Rzekomemu czarownikowi wszystko szło jak z płatka. Aż wreszcie pewnego dnia przyszła kobieta z pałacu "Wielkiego Kalifa, prosząc o radę.
40
f
I
Mądry Czarodzieju! Mam wielki kłopot! powiedziała. Znam sekret, którego nikt nie powinien się dowiedzieć, i nie wiem sama, jak mam postąpić.
Możesz zawierzyć mi swój sekret, niewiasto! Nie zdradzę go nikomu zapewnił ją Kassim.
A więc powiem ci: ukradłam coś, ale doprawdy stałam się złodziejką jedynie przez przypadek tu kobieta zaczęła płakać. Służę u żony naszego Wielkiego Kalifa. I pewnego dnia znalazłam jego pierścień. Kalif zostawił go na krawędzi basenu kąpielowego. Widocznie sam Zły kierował moimi palcami. Bo wzięłam pierścień i ukryłam go. Gdy Kalif zauważył brak pierścienia, ogłosił, że ukarze złodzieja. Zapytaj gwiazd, mądry czarodzieju, czy Kalif wykryje mój zły po-' stępek?
Noc jeszcze nie zapadła, ale pierwsze gwiazdy były już widoczne. Kassim zwrócił więc oczy ku migotliwym światełkom. Potem otworzył małą czarną książeczkę i udawał, że wyczytuje z niej magiczne zaklęcia.
Twój kłopot jest niemały, niewiasto powiedział. Musisz szybko pozbyć się pierścienia. Upuść go do dzbana z wodą, który stoi przy drzwiach wielkiej komnaty Kalifa, bo inaczej wyjdzie na jaw, kto ukradł pierścień, i zostaniesz skazana na śmierć.
Okazywało się czasami, że Kassim nie był znowu tak bardzo głupi, za jakiego go uważano.
Kobieta zadrżała ze strachu, słysząc słowa czarodzieja.
Lepiej stracić pierścień niż życie! zawołała. Włożyła złotą monetę w wyciągniętą dłoń Kassima i spiesznie odeszła.
Gdy żona Kassima usłyszała o poradzie, jakiej udzielił jej mąż, pobiegła od razu do swojej przyjaciółki, która była kucharką u Wielkiego Kalifa.
Mój mąż gada z gwiazdami powiedziała i od nich do-
41
wiaduje się o wielu sekretach. Jestem pewna, że potrafi odnaleźć pierścień Wielkiego Kalifa.
Kassima zawezwano do pałacu. Tam również wzniósł oczy ku niebu, aby porozumieć się z gwiazdami. Po czym otworzył swoją czarną książeczkę z czarami i nakreślił na kawałku papieru mnóstwo znaków, których nikt nie mógł odczytać.
Następnie poprowadził Kalifa i dworzan wprost do dzbana z wodą, który stał przy drzwiach wielkiej komnaty.
Gwiazdy powiedziały mi, o panie, że twój pierścień ukryto właśnie tutaj powiedział do Kalifa.
Pierścień rzeczywiście leżał na dnie dzbana i rzekomy czarodziej odszedł uszczęśliwiony z sakiewką pełną złota.
Niedługo Kassim cieszył się bezczynnością. W pałacu znowu coś zginęło. Tym razem znikła szkatułka pełna klejnotów i złotych monet.
Odnajdź moją szkatułkę, tak jak odnalazłeś pierścień rozkazał Kalif Kassimowi, gdy ten stanął przed nim. Pomów z gwiazdami. Zajrzyj do swojej Ś czarnej książki czarów. I nakreśl takie magiczne znaki, jakie zechcesz. Ale szybko odnieś mi moje złoto i klejnoty.
Kassim, naturalnie, nie miał pojęcia, co się mogło stać ze szkatułką.
To jest o wiele trudniejsze zadanie, Wielki Kalifie! powiedział, żeby zyskać na czasie. Będę potrzebował czterdziestu dni na odnalezienie szkatułki z klejnotami.
"W ciągu czterdziestu dni pomyślał niebiosa ześlą mi przecież jakąś pomoc".
Niech będzie czterdzieści dni, lecz ani godziny więcej orzekł Kalif. Jeśli po czterdziestu dniach nie odnajdziesz mojej szkatułki, każę cię wywieźć na pustynię i tam umrzesz.
Stanie się wedle twojej woli, Wielki Kalifie!
Nieszczęsny Kassim złożył niski ukłon, po czym pospieszył do domu i opowiedział żonie o swoim kłopocie,
42
A szkatułkę z klejnotami Kalifa ukradła banda rabusiów. Było ich czterdziestu, akurat tylu, ile dni Kalif zostawił Kassimowi na odszukanie kryjówki, gdzie złożono skarby.
Rabusie wkrótce dowiedzieli się, że Kalif wezwał Kassima i powierzył mu odszukanie kosztowności.
Ten człowiek swego czasu znalazł miejsce, gdzie schowano złoty pierścień powiedział herszt do swojej bandy. Kto wie, czy rzeczywiście nie porozumiewa się z gwiazdami. I kto wie, czy nie wykryje, że to my ukradliśmy szkatułkę. Niech jeden z was podejdzie pod dom Kassima i przekona się, co mu o nas wiadomo.
Wysłannik rabusiów podkradł się pod okno akurat wtedy, gdy zgnębiony Kassim mówił żonie, że rozporządza okresem zaledwie czterdziestu dni na odnalezienie szkatułki.
Jarado, moja miła złodziej pod oknem usłyszał głos Kassima a jeden z tych czterdziestu właśnie przechodzi.
Szpieg nie czekał dłużej. Przekonany, że słowa "jeden z tych czterdziestu" odnoszą się do jego bandy, popędził co tchu z powrotem i oznajmił kompanom, że czarodziej doskonale wiedział o jego obecności pod oknem, chociaż nie mógł go spostrzec.
"Jeden z tych czterdziestu właśnie przechodzi" Kassim tak właśnie mówił do żony. Jak on odgadł, kto popełnił kradzież?
Rabusie mieli porządnego stracha i następnego wieczoru posłali na zwiady innego człowieka. I ten również, zaczajony pod oknem, podsłuchał rozmowę Kassima z żoną.
Jarado, moja miła mówił Kassim. Jeden z tych czterdziestu przeszedł, a teraz znowu przechodzi drugi.
Kassim, rozumie się, miał na myśli czterdzieści dni, szpieg natomiast sądził, że chodzi o czterdziestu rabusiów.
A więc Kassim wie wszystko orzekł herszt, gdy drugi szpieg doniósł mu, co usłyszał. Nie ma innej rady: musimy pójść-do niego
43
i błagać o litość. A może zdołamy go przekupić i uzyskać jego milczenie za cenę części skarbów.
Kassim widocznie nie był takim głupcem, jak sądzono, albo też żona pouczyła go, co ma mówić. Bo gdy sam herszt bandy przyszedł błagać go o milczenie, Kassim odparł:
Nie zdradzę Wielkiemu Kalifowi złodzieja, ale muszę zwrócić mu skarby. Każdy klejnot i każdy złoty pieniążek musi leżeć na swoim miejscu w szkatułce, gdy zaprowadzę Kalifa do kryjówki. Jeśli czegoś będzie brakowało powiem od razu, że skarby ukradłeś ty i twoja banda czterdziestu rozbójników.
Lepiej zwrócić skarby niż zapłacić głową powiedział herszt i wskazał Kassimowi pokryty pyłem krzaczek na brzegu pustyni, pod którym rabusie ukryli szkatułkę.
Tym razem Wielkiego Kalifa tak zachwycił czarodziejski wyczyn Kassima, że wybudował mu piękny dom niedaleko pałacu i obdarzył rzekomego czarodzieja wieloma sakiewkami ze złotem. A ilekroć do pałacu przybywali goście, Kalif wzywał Kassima, żeby popisywał się swą niezwykłą umiejętnością.
Kassim rozmawia z gwiazdami chełpił się Kalif pewnego razu. Doskonale wie, co się dzieje za grubą zasłoną czy ścianą. Wcale nie potrzebuje tam zaglądać. Zaraz sami zobaczycie. Kassim wam powie, co trzymam w garści.
I Kalif wyciągnął prawą dłoń z mocno zaciśniętymi palcami.
Kassim, biedaczysko, naturalnie nie miał pojęcia, co Kalif trzyma w garści.
Ile razy znalazł się w trudnej sytuacji, rzekomy czarodziej pragnął mieć przy sobie Jaradę, swą roztropną żonę. I teraz od razu o niej pomyślał. Gdybyż tu była i mogła mu udzielić rady!
Jeśli powie nie to, co trzeba narazi Kalifa na wstyd przed gośćmi, a siebie na jego gniew. Straci nowy, piękny dom, a może nawet
44
zostanie zesłany na pustynię, gdzie niechybnie czeka go śmierć z pragnienia i głodu. Na tę myśl Kassima ogarnął taki strach, że wrzasnął na całe gardło, nie bacząc, gdzie się znajduje:
Jarada! Jarada! Co oznaczało:
Szarańcza! Szarańcza!
Wśród gości rozległy się okrzyki zdumienia. Bo na słowa Kassima Kalif odchylił palce i na własne oczy zobaczyli brunatną szarańczę, która przefrunęła im przed samym nosem.
Ach, Jarado! powiedział wieczorem Kassim. (Co za niebywałe szczęście miał ten człowiek!) I tym razem Allach mnie ocalił. Tak szczęśliwy traf jednak może się już więcej nie powtórzyć. Muszę wyznać Kalifowi całą prawdę. Muszę mu powiedzieć, że nie jestem czarodziejem i nie mam pojęcia o czarach.
Wtedy dopiero Kalif wyśle cię na pustynię na pewną zgubę! Nie, musimy znaleźć jakieś inne wyjście.
Żona Kassima długo myślała.
Już wiem! zawołała wreszcie. Powiesz Kalifowi, że Allach zesłał na ciebie- chorobę. Powiesz, że choroba pozbawiła cię czarodziejskiej mocy i nie możesz już zajmować się czarami. No i Kalif przestanie poddawać cię próbom. -
Kalif na razie nie chciał wierzyć w to, o czym go Kassim zapewniał. Kazał mu przyjść do pałacu, bo postanowił sam sprawdzić, czy Kassim rzeczywiście jest chory.
Rzekomy czarodziej znakomicie odegrał rolę szaleńca. Targał włosy i darł na sobie ubranie. Jęczał i śmiał się, a potem nucił pieśni. Udawał, że nie poznaje Wielkiego Kalifa. W pewnej chwili nawet brutalnie złapał potężnego władcę za ramię i wypchnął go przez drzwi wielkiej sali przyjęć. Dworzanie pośpieszyli za Kalifem oczekując ze strachem, co z tego wyniknie.
45
Ale i tym razem szczęście sprzyjało Kassimowi. Zaledwie Kalif i jego dwór opuścili komnatę, kiedy zawalił się dach. Z trzaskiem i hukiem runęły belki akurat na miejsce, gdzie przed chwilą stał Kalif.
Ten człowiek jest narzędziem Allacha! Twarz Kalifa zdradzała zdumienie i podziw.
Nawet jako szaleniec Kassim ma więcej rozumu niż każdy z nas ciągnął. Dziś ocalił nam wszystkim życie. I odtąd niech żyje w pokoju w domu, który dostał ode mnie. Moi lekarze potrafią mu przywrócić zdrowie i nikt już nigdy nie będzie go napastował prośbami o czary.
O TYM, JAK PIES WYBRAŁ SOBIE PANA
B rahma to imię wielkiego hoga narodów hinduskich w Azji. Brah-ma, jak powiadają, stworzył świat i wszystkie żywe istoty. I Brahma zesłał z niebios psa, aby sobie sam wybrał pana. Tak przynajmniej głosi opowieść, którą powtarzano w dawnych czasach.
Było to zaraz po stworzeniu świata. Zielone pola, gęste lasy, szybko płynące rzeki i głębokie oceany zostały umieszczone każde na swoim miejscu. Teraz nadeszła pora, aby stworzyć żywe istoty, mieszkańców tego świata: te, których' siedzibą będzie ziemia, jak również ptaki fruwające w powietrzu i ryby pływające w morzu.
47
Najpierw zrobię mężczyznę postanowił Brahma. A potem zrobię kobietę, towarzyszkę mężczyzny.
A teraz zrobię zwierzęta powiedział następnie. Słonia i tygrysa, szakala i królika.
Brahma stworzył tak wiele dzikich zwierząt, że sam ich nie mógł zliczyć.
Stworzył również zwierzęta, które pozwalały się oswoić owcę i krowę, konia i kozę, bawołu i świnię. I wszystkie umieścił wśród zieleni świata.
A wreszcie, odpoczywając po tej ciężkiej pracy, Brahma stworzył psa. Bardzo mu się to zwierzę udało, toteż Brahma z przyjemnością pogłaskał je po głowie i przyjaźnie do niego zagadał. Dopiero dużo, dużo później wyznawcy Brahmy zaczęli uważać psa za nieczyste zwierzę i wypędzali go ze swoich siedzib. Bo na samym początku było nawet bóstwo hinduskie czczone pod imieniem Niebiańskiego Psa.
Brahma naprawdę cieszył się z psa, którego stworzył. Nauczył go machać ogonem wtedy, gdy go głaskał po głowie. I nakazał mu szczekać w razie niebezpieczeństwa. Tak jak i innym zwierzętom, Brahma i psu przydzielił robotę, jaką miał odtąd spełniać na ziemi.
Będziesz wiernie służył swemu panu przykazał psu stworzyciel wszechrzeczy. We dnie, gdziekolwiek pan twój pójdzie, pójdziesz i ty. Gdzie spocznie w nocy, tam spoczniesz i ty. Ale nawet spoczywając, jednym okiem będziesz na niego baczył. A uszy nastawisz na każdy podejrzany szmer. I głośno zaszczekasz, żeby pana ostrzec o niebezpieczeństwie.
Powiedz mi najpierw, Brahmo zapytał pies kto będzie moim panem?
W tamtych czasach, jak wam pewnie wiadomo, w czasach kiedy świat był zupełnie nowy, zwierzęta posługiwały się taką samą mową, jak bogowie i ludzie.
48
Pana sam sobie znajdziesz powiedział psu Brahma. Będzie nim najpotężniejsza ze wszystkich istot żyjących na ziemi.
Skąd będę wiedział, Niebiański Brahmo, która istota jest najpotężniejsza?
Psa ogarnął niepokój, że wybierze nie tego pana, co trzeba.
Sam musisz do tego dojść odparł Brahma i zesłał pierwszego psa na ziemię.
Psu spodobała się od razu ziemia i zielone łąki. Biegał więc i skakał. Pił ze strumieni, a żywił się drobną zwierzyną, tak jak postanowił Brahma. Jednocześnie przez cały czas rozglądał się za potężną istotą, której mógłby służyć.
"Tą najpotężniejszą istotą nie może być ptak szybujący w powietrzu rozumował pies. Przecież ja sam jestem silniejszy i potężniejszy od ptaków. Moim panem również nie może być ryba w morzu. Czyż mógłbym pójść za panem, co żyje w głębinach? Wielki Brahma na pewno nie zamierzał stowarzyszyć psa z rybą. Powinienem niewątpliwie służyć istocie żyjącej na lądzie, tak jak ja".
Pies usilnie próbował rozwikłać zagadkę.
"Jeśli to ma być istota najpotężniejsza ze wszystkich mieszkańców ziemi, będę szukał takiej, która nie zna lęku przed żadną inną. I jej będę służył według rozkazu Brahmy".
W czasie wędrówki po ziemi pies spotykał wiele zwierząt. Niektóre, mniejsze od niego, na sam jego widok drżały z trwogi. Inne, tak jak owce, świnie i krowy, przewyższały go wzrostem, ale także pierzchały, gdy na nie warknął lub szczeknął.
Słonia pies spotkał po raz pierwszy na ścieżce w dżungli. Olbrzym obłamywał gałęzie z wysokiego drzewa i długą trąbą pakował je sobie do pyska.
"Oto jest z pewnością największy zwierz na ziemi pomyślał pies cofając się na tyle daleko, żeby czuć się bezpiecznym. Na
Księżniczka
49
pewno słoń jest również najsilniejszym zwierzęciem, skoro może rozdzierać tak wielkie drzewo. Słoń więc musi być tym potężnym panem,
0 którym myślał Brahma".
Czy zechcesz być moim panem? zapytał pies słonia. Będę ci towarzyszył we dnie, a w nocy będę cię strzegł. Pozyskasz we mnie wiernego sługę.
Słoń uniósł w górę długą trąbę i zatrąbił na zgodę. Tej nocy pies spał w głębi dżungli przy szarym olbrzymie. Radowała go pewność, że znalazł swego pana.
Ledwie noc zapadła, wysoko wśród drzew pies usłyszał zgiełk i hałas. To małpa przeskakiwała z konaru na konar. Głośno trzasnęła oderwana gałąź i wtedy pies zerwał się i szczeknął. Szczekał bardzo głośno, tak donośnie, jak go nauczył Brahma. Przecież na tym polegały jego obowiązki: ostrzegać swego pana przed grożącym niebezpieczeństwem.
Wszakże słonia wcale nie zachwyciła ta czujność. Przeciwnie wpadł w złość.
Przestań ujadać, ty głuptasie powiedział szeptem. Po co taki harmider w nocy? Jeszcze usłyszy cię lew, który poluje w dżungli
1 we dnie, i w nocy, szukając mięsa, którym się żywi. Trzeba cicho siedzieć, jeśli nie chcemy narazić się na spotkanie z lwem.
"Oho! pomyślał pies. Słoń boi się lwa! Widocznie nie dorównuje lwu potęgą pomimo wzrostu i siły. Moim panem wobec tego powinien być lew".
Gdy nadszedł ranek, pies pożegnał słonia.
Nie jesteś tym potężnym panem, którego bóg Brahma mi przeznaczył powiedział na swoje usprawiedliwienie i wyruszył na dalsze poszukiwania.
Polował w gęstych lasach, biegał po stepach i każdemu spotkanemu zwierzęciu zadawał to samo pytanie:
50
Czy ty także obawiasz się lwa?
O, każde zwierzę boi się lwa. Lew jest królem wszelkiego stworzenia odpowiadano mu zawsze bez namysłu.
A czy dzisiaj widziałeś lwa? pytał wtedy pies.
Nie, nie widziałem dzisiaj lwa odpowiadało po kolei każde zwierzę. Gdybym go zobaczył, na pewno uciekłbym co tchu i poszukał dobrej kryjówki.
Pies nie miał już teraz wątpliwości: musi odnaleźć lwa i powiedzieć, że przychodzi z polecenia Brahmy, aby mu służyć.
Wreszcie spotkał lwa nad brzegiem niewielkiego strumienia. Lew gasił pragnienie u przejrzystego jeziorka. Płowy zwierz nie uniósł jeszcze kudłatego łba znad chłodnej wody, a już pies go zagadnął:
Brahma po to mnie stworzył, o wielki lwie, abym służył najpotężniejszej istocie na ziemi powiedział. Niewątpliwie ty jesteś tą istotą. Wszystkie zwierzęta, nawet słoń, drżą przed tobą ze strachu. Będziesz miał we mnie wiernego sługę. We dnie będę z tobą polował, a w nocy ostrzegę cię w razie niebezpieczeństwa. Zechciej być moim panem, o wielki lwie!
Lwu spodobały się słowa psa, bo był zwierzęciem pełnym pychy. I przyjął go na służbę.
Gdy noc zapadła nad dżunglą, lew i pies wyruszyli na łowy. Nagle powiew wiatru wzniecił szelest wśród liści. Na ten niepokojący odgłos pies zaczął ujadać.
Ś Cicho, psie! Milcz! warknął lew. Nigdy nie szczekaj w nocy, bo może cię usłyszeć człowiek. Tak jak lew, człowiek poluje i w nocy, po ciemku, i w świetle dnia. Szczekaniem wskazujesz człowiekowi, gdzie jest nasza kryjówka. A on wtedy może mnie zabić.
"Oho! Lew obawia się człowieka! pomyślał pies z niezadowoleniem. Mimo groźnego ryku i mocnych zębów lew widocznie nie jest najpotężniejszą istotą na ziemi. A więc nie może być panem, któ-
ż1
rego szukam. Połapałem się wreszcie w tym wszystkim pies z wielkim wysiłkiem ciągnął swoje rozumowanie. Potęga nie polega jedynie na wzroście. Ani na sile i drapieżności. Człowiek nie ma kłów jak słoń i jego zęby nie są w połowie tak ostre jak zęby lwa, a jednak wzbudza w lwie trwogę. Teraz wiem wreszcie, kogo Brahma przeznaczył mi na pana".
I pies udał się na poszukiwanie człowieka, którego Brahma stworzył, aby rządził wszystkimi żyjącymi stworzeniami. Na polance w głębi puszczy odnalazł wreszcie chatkę łowcy.
Przyjmij mnie na służbę, potężny człowieku! Pies stał przed łowcą i machał ogonem. Pozwól towarzyszyć sobie na polowaniu we dnie, a w nocy ostrzegać cię przed niebezpieczeństwem. Będę ci służył wiernie i wytrwale.
Tej nocy pies spał u progu chaty łowcy. Gdy wśród drzew powiał wiatr lub małpa upuściła orzech na ziemię, pies szczekał, jak przystoi czujnemu stróżowi.
Dobry pies! Mądry pies!
Łowca budził się i chwalił psa. A potem znowu zasypiał spokojnie. "Wiedział, że nic mu nie grozi pod strażą psa warującego u progu. A pies czuł się szczęśliwy. Wiedział, że odnalazł nareszcie najpotężniejszą istotę na ziemi.
MAŁŻONKA DLA BOGA MÓRZ
Na wybrzeżu wyspiarskiej krainy Cejlonu stało niegdyś miasto zamieszkane przez rybaków. Ludzie nie mieli tu innych środków utrzymania, jak tylko połowy w oceanie.
Oczywiście, byli jeszcze tacy, co służyli królowi w jego pałacu, i tacy, co rybakom i ich rodzinom sprzedawali żywność i odzież.
Ogromną większość ludności stanowili jednak rybacy; dzień w dzień gromadami wyruszali na morze w długich żaglowych łodziach.
53
Niektórzy mężczyźni nie jeździli na połowy; budowali łodzie dla sąsiadów albo wiązali mocno sieci.
Kobiety prowadziły rybakom gospodarstwo. Gotowały im strawę i dbały o ich odzież.
Dla tej rybackiej społeczności morze posiadało ogromne znaczenie. Przy spokojnych wodach połowy przynosiły obfitość ryb. Wtedy słano dziękczynienia potężnemu Bogu Mórz, który jak mniemano panował nad falami. Przy złej pogodzie, gdy cyklony szalały nad oceanem, rybacy nie zawsze mogli wypływać z przystani. Połowy były skąpe i na całej wyspie panował głód.
Mieszkańcy rybackiego miasta na Cejlonie z niezachwianą wiarą przypisywali klęskę rozgniewanemu Bogu Mórz. Rzucali kwietne wieńce na fale, którymi rządził, i składali w ofierze bogate dary, aby go przebłagać. Czasami nawet w królewskiej łodzi wysyłali na morze piękną, młodą dziewczynę małżonkę dla Boga Mórz.
Usłyszycie teraz opowiadanie o takim właśnie nieszczęśliwym okresie, jaki zapanował przed wiekami na Cejlonie. Był to prawdziwy czas klęski. Wichry wiały bez przerwy, a bałwany, wysokie jak góry, toczyły się z oceanu daleko w głąb lądu.
Burzliwa pogoda trwała uporczywie przez długie dni i tygodnie. Łodzie rybackie nie mogły opuszczać portu i ustały połowy.
Kapłani ze świątyni Buddy klękali na wybrzeżu, bili w mosiężne gongi i błagali Boga Mórz, aby wybaczył mieszkańcom miasta czyny, którymi mogli go obrazić. Burze jednak szalały dalej.
Wreszcie władca miasta przywołał do siebie najmądrzejszego wróżą w całym królestwie, imieniem Maha Pandit.
O, Maha! Poradź, mędrcze, co robić! powiedział król. Co możemy uczynić dla przebłagania Boga Mórz, aby raczył uspokoić wzburzony żywioł?
54
Gniew Boga Mórz jest niezmierny, o królu! odparł mędrzec. Ułagodzić go zdoła jedynie piękna, młoda małżonka. Tylko wtedy nakaże on spokój morskim falom.
Król, tak jak wszyscy w kraju, znał ten starodawny zwyczaj. Pamiętał doskonale, jak młodą dziewczynę, umieszczoną w królewskiej łodzi, puszczano w ofierze na wzburzone wody oceanu. Nikt jej już więcej nie oglądał. Może łódź wywracał napór wichru? Mówiono, że dziewczyna trafiała wprost do podwodnego pałacu rozgniewanego Boga Mórz.
Król miał miękkie serce. Niechętnie byłby wydał rozkaz skazujący jakąkolwiek dziewczynę w swoim królestwie na wysłanie do podwodnej krainy. Sam serdecznie kochał swoją córkę-jedynaczkę.
Usiłował więc znaleźć inny, mniej okrutny sposób przebłagania Boga Mórz.
Czy koza, bawół lub jakieś inne dorodne zwierzę nie mogłoby posłużyć za dar ofiarny? zapytał wróżą.
Maha Pandit jednakże niewzruszenie obstawał przy swoim.
Sto osób zmarło wczoraj z głodu w naszym mieście powiedział. --- Trzeba położyć kres burzy, ofiarowując małżonkę Bogu Mórz. Tego żąda twój lud, królu.
Zasmucił się dobry monarcha, a czekał go jeszcze większy ból, jak to zaraz zobaczycie.
Bóg Mórz nie zadowoli się lada jaką małżonką ciągnął wróżbita. Musi to być dziewczyna najpiękniejsza z pięknych. Musi również pochodzić z najszlachetniejszego rodu. A taką dziewczyną jest księżniczka Sokari, twoja córka, o królu!
Jakże mógł ojciec wysłać rodzoną córkę w taką straszną podróż? Kto wie, czy rekiny nie wywrócą łodzi i nie porwą dziewczyny, zanim zdoła trafić do pałacu Boga Mórz?
55
!f
Czy nie byłoby sprawiedliwiej, gdyby małżonkę dla bóstwa wybrano przez ciągnienie losów? Czy nie spodobałoby mu się więcej jakieś inne urodziwe dziewczę?
Król jeszcze próbował ratować swoją ukochaną córkę. Ale Maha Pandit przecząco potrząsnął głową.
Jedynie księżniczka Sokari może ocalić nasz kraj od zguby orzekł.
Posłano dworzanina do części pałacu zamieszkanej przez kobiety. Wysłaniec ukląkł u stóp córki królewskiej i powiedział:
Masz włożyć ślubną suknię, księżniczko. Masz przystroić się we wszystkie klejnoty szafiry, rubiny, szmaragdy i perły. Gdy słońce powtórnie wzejdzie wysoko na niebo, czekać na ciebie będzie lektyka weselna.
Sokari wielce się zdziwiła.
Czy to sam król, mój ojciec, wydał to polecenie? Czy wybrano już dla mnie małżonka?
Wybrano go już dla ciebie... dworzanin spuścił głowę, aby ukryć łzy. Bóstwo będzie twoim oblubieńcem, księżniczko, Bóg Mórz. Ty jedna zdołasz ułagodzić jego gniew, a wtedy burza ustanie i klęska głodu opuści nasz kraj.
Nieszczęsna księżniczka zbladła. Ona również słyszała o oblubienicach składanych w ofierze wodom oceanu w poprzednich okresach klęski. Wiedziała, że wysłane w samotną podróż dziewczęta nigdy nie wracały! Ale jest przecież córką króla i nie przystoi jej okazywać lęku. Musi przygotować ślubną suknię.
Gdy następnego dnia w południe niesiono Sokari nad brzeg morza w weselnej lektyce z purpury i złota, w całym mieście brzmiały okrzyki radości:
Sokari! Sokari! Sokari ocali nasze dzieci od śmierci głodowej!
56
Krzyki tłumu głuszyły muzykę gongów i dźwięki dzwonów w świątyniach.
Na wybrzeżu księżniczkę powitali dostojnicy. Zarzucili jej na szyję wieńce z barwnych kwiatów. Król, jej ojciec, patrzał na to w milczeniu i po bladych policzkach spływały mu łzy.
W tej chwili stała się rzecz dziwna: chmury znikły nagle z nieba, wyjrzało jasne oko słońca i huragan przeszedł w łagodny wietrzyk.
Ojcze mój! Ojcze!
Sokari zwróciła się do ojca oczekując pomocy.
Ś Taka jest wola ludu, moja najdroższa. I nie ma na to rady odparł z rozpaczą król.
Muzyka i tańce trwały nadal. Kapłani skropili lśniące, czarne włosy dziewczyny olejkiem poświęconym w świątyni. W blasku słońca jarzyły się jej klejnoty, na ramionach błyszczały bransolety z czerwonego złota. Sokari wyglądała prześlicznie w dniu swego ślubu.
Wśród tłumu zebranego na wybrzeżu stał ktoś, czyje serce przepełniał ból równie głęboki, jak ból króla. Był to urodziwy młody rybak imieniem Kału.
Za dziecinnych lat chłopiec bawił się z księżniczką Sokari na białej, piaszczystej plaży. Przynosił jej osobliwe muszelki, budował dla niej zamki z piasku. I kochał ją tkliwie. Nie dlatego, że była tak piękna, ale dlatego, że miała łagodne i miłe usposobienie.
Później, kiedy oboje dorośli, syn rybaka zdał sobie sprawę, że nie może szukać towarzystwa córki króla. Więc kochał ją, trzymając się z daleka. Niejeden młodzieniec cejloński uwielbiał piękną księżniczkę, żaden jednak nie obdarzał jej tak serdecznym uczuciem, jak on.
W dniu ślubu Sokari z Bogiem Mórz młody rybak znalazł się tuż koło łodzi królewskiej. Jej maszt oplatały jaskrawe wstęgi z jedwabiu i długie girlandy kwiatów. Potem wniesiono na łódź Sokari przywiązaną do purpurowo-złotej lektyki.
57
Huragan ustał. Fale morskie ucichły, gotowe są przyjąć oblubienicę morza! wołano w tłumie.
Tak było istotnie. Łagodna bryza wydęła czerwony żagiel, weselna łódź oderwała się od brzegu i chyżo odpłynęła na morze.
Kału długo jeszcze stał na brzegu i patrzył na czerwony żagiel uchodzący w dal. Długo patrzał na punkt, gdzie łódź zniknęła mu z oczu.
Sokari! Moja miła Sokari! O Boże Mórz, bądź dobry dla Sokari!
I nagle coś postanowił. Popędził do chaty ojca, jeden dzban napełnił świeżym kozim mlekiem, drugi zupą, a trzeci gotowanym ryżem i na plecy zarzucił sobie kilka słomianych mat. Tak obładowany wrócił na wybrzeże.
Zmrok już zapadał. Kału szybko wrzucił maty na dno dalekomorskiej łodzi ojca i ustawił w niej dzbany. Rozwinął żagiel i zepchnął łódź na wodę.
Młody rybak dobrze znał bezkresny ocean. Kierując się położeniem gwiazd, sterował ku miejscu, gdzie łódź wioząca Sokari rozpłynęła się w oddali.
Minęły całe trzy dni, zanim wypatrzył na morzu czerwony żagiel królewskiej łodzi. Ile razy słońce na nowo ukazywało się na niebie, Kału złorzeczył jego palącym promieniom. Oby Sokari nie ucierpiała od upału!
"O Boże Niebios! wołał w myśli. Ześlij chmury, aby przysłoniły słońce i złagodziły jego żar. Oszczędź Sokari, pozwól, abym ją odnalazł żywą!"
Modły dobrego młodzieńca zostały wysłuchane. Gdy w końcu dogonił weselną łódź, księżniczka jeszcze żyła. Wprawdzie leżała na dnie jak martwa, otworzyła jednak oczy, kiedy obmył jej twarz świeżą wodą, którą miał ze sobą. Potem wlał parę kropli koziego mleka mię-
58
dzy jej zaschłe wargi i nareszcie Sokari obróciła lekko głowę, aby mu spojrzeć w twarz.
Ja przecież ciebie znam. Jesteś Kału, syn rybaka.
Głos Sokari, nieomal szept, ledwie dawał się słyszeć. Była wyczerpana do ostatka. Ale uśmiechnęła się lekko.
W jaki sposób, mój miły przyjacielu, znalazłeś się tu ze mną na pełnym morzu?
Nie mogłem pozwolić, księżniczko, abyś płynęła na niechybną śmierć, nawet jeśliby tak chciał Bóg Mórz! zawołał.
Z czułego spojrzenia jego oczu księżniczka odgadła, że młodzieniec ją kocha. Kochał ją widać nad życie pomyślała. Przecież musiał wiedzieć, że zostanie stracony, skoro tylko wyjdzie na jaw, że podstępem odebrał Bogu Mórz oblubienicę.
Kału ostrożnie przeniósł dziewczynę do swojej łodzi, a łódź królewska popłynęła dalej. Nigdy jej nie odnaleziono. Pewnie Bóg Mórz wciągnął ją do swego królestwa.
W małej zatoczce znaleźli bezpieczną kryjówkę. Lepiej było, jak twierdził Kału, nie wracać od razu do miasta.
Wielki huragan i gniew Boga Mórz wkrótce pójdą w zapomnienie powiedział Sokari. Niedługo znowu będzie obfitość ryb, skończą się złe czasy, a ty odzyskasz siły. Wtedy dopiero wrócimy nie narażając się na niebezpieczeństwo.
Kału dbał o księżniczkę po bratersku. Gdy skończył im się zapas zupy, koziego mleka i gotowanego ryżu, nałowił ryb i znowu mieli dość jedzenia. Z każdym dniem Sokari była silniejsza i codziennie, z wartowni na czubku palmy kokosowej, Kału dostrzegał na morzu więcej łodzi rybackich.
Nic już nam nie grozi, księżniczko! powiedział wreszcie pewnego dnia. Możemy już bezpiecznie wracać.
59
Tak było istotnie. W nadbrzeżnym ćejłońskim mieście nikomu teraz nie brakło strawy po okresie głodu. Niezamącony spokój panował na oceanie. Za sprawą Boga Mórz sieci wypełniały się rybami i lud żył szczęśliwie.
Jedynie król w opustoszałym pałacu opłakiwał córkę. Nie mógł sobie darować, że wysłał ją samą na morze. Z żalu nie sypiał po nocach.
I właśnie on usłyszał kiedyś nad ranem stukanie do bramy. I sądził, że śni, gdy po chwili doszedł do jego uszu głos ukochanej jedynaczki.
Ojcze, to ja, Sokari, wróciłam do ciebie! wołała księżniczka. Król odepchnął strażników i sam otworzył bramę.
Córeczko! Najdroższa córeczko! A więc Bóg Mórz mi ciebie nie zabrał!
O, nie, ojcze! Ocalił mnie ten młody rybak.
Z wdzięcznym i kochającym spojrzeniem Sokari lekko przycągnęła Kału do swego boku.
Jakże szczęśliwy był król, słuchając opowieści dzielnego młodzieńca
0 jego śmiałej wyprawie! Mieszkańców miasta również ucieszył powrót księżniczki.
Gniew Boga Mórz nareszcie minął oznajmił król tłumom zebranym przed pałacem. Bóg Mórz odwołał cyklony. Ryby trafiają do sieci naszych rybaków w większej obfitości niż dawniej.
1 najwidoczniej sam Bóg Mórz wysłał Kału, aby ocalił naszą Sokari i bezpiecznie przywiózł ją z powrotem.
Kału! Dzielny Kału!
Tłum wiwatował teraz na cześć Kału.
Z woli Boga Mórz nie on sam, ale Kału mnie poślubi! zabrzmiał teraz donośny, czysty głos Sokari. Tam, na morzu, pokochałam serdecznie tego młodzieńca. Jest silny i dobry. Żaden książę z królewskiego rodu nie ma więcej odwagi niż mój narzeczony!
60
Skromny syn rybaka ledwie mógł uwierzyć swemu szczęściu. I w ciągu całej uczty weselnej, gdy biły gongi i dzwoniły dzwony, składał niebiosom dziękczynienie i przysięgał, że jako zięć króla będzie rzetelnie spełniał swoje obowiązki.
I dotrzymał przyrzeczenia. Tak go kochano, że po śmierci starego monarchy jego właśnie lud obrał królem. Daleko i szeroko rozniosła się sława o mądrych rządach Kału. A pierwszym zarządzeniem, jakie wydał po wstąpieniu n& tron, był rozkaz, aby odtąd nigdy żadnej dziewczyny cejlońskiej nie wysyłano samotnie na wody oceanu jako oblubienicy Boga Mórz.
PECHOWE PAPUCIE ALEGO ABU
Mieszkał kiedyś w Bagdadzie bogacz imieniem Ali Abu. Miał piękny dom i mnóstwo pieniędzy.
Nie było człowieka w tym arabskim mieście, który by nie wiedział o bogactwach Alego Abu. Ktoś obcy, jednakże, nigdy nie domyśliłby się tego patrząc na jego zniszczoną odzież.
Nic dziwnego, że Ali Abu jest taki bogaty, skoro nie wydaje na siebie jednego dinara mówili nieraz sąsiedzi między sobą. Spójrzcie tylko na jego papucie! I wybuchali śmiechem.
Nawet dzieci w Bagdadzie pękały ze śmiechu na widok obuwia Alego Abu. Bo jego papucie wyglądały okropnie. Powiadano, że bogacz przez całe życie nosi tę właśnie, jedną jedyną parę.
62
W jaki sposób papucie mogły tak długo wytrzymać? Otóż natychmiast, gdy zauważył w nich dziurę, Ali Abu udawał się na ulicę Szewców.
Przybij mi tutaj łatę prosił szewca. Czasami szewc kiwał głową i mówił:
Już tym razem nie da się załatać tego papucia.
Wtedy Ali Abu szedł do drugiego szewca, a potem do trzeciego, aż wreszcie znajdywał takiego, który godził się przybić łatę. Zupełnie mu nie przeszkadzało, jeśli łata nie pasowała kolorem do papuci.
I tak na papuciach przybywało coraz więcej łat najróżniejszych kolorów.
W sąsiedztwie ludzie życzliwi nieraz mówili do przyjaciół:
Oby twoje powodzenie trwało tak długo, jak papucie Alego Abu.
Nadszedł jednak czas, kiedy stare papucie przyniosły Alemu pecha. A zaczęło się to w chwili, gdy Ali Abu spacerował po ulicy Sprzedawców Szkła.
Mam dla ciebie nowinę, kumie Ali Abu powiedział jeden z nich. - Pewien człowiek przyniósł mi właśnie na sprzedaż piękne flakony do wonnych olejków. Są malowane w kwiaty. Powinieneś je kupić nie brak ci przecież pieniędzy. Flakony zresztą są niedrogie, kosztują zaledwie po sześćdziesiąt dinarów. Będę mógł je później odprzedać na twój rachunek za dwa razy większą sumę.
Otóż Ali Abu zawsze rozglądał się za sposobem podwojenia swoich pieniędzy. Nabył więc piękne, malowane flakony po sześćdziesiąt dinarów za sztukę. Z ulicy Sprzedawców Szkła Ali Abu podążył na ulicę Wytwórców Perfum. Wstąpił do sklepu innego znajomego i okazało się, że ten również miał dla niego nowiny.
Ali Abu powiedział akurat jest dzisiaj w Bagdadzie pewien człowiek z olejkiem różanym na sprzedaż. To niebywale dobry olejek.
63
Ten człowiek policzy za niego tanio, tylko sześćdziesiąt dinarów. A ja odprzedam go później na twój rachunek za dwa razy większą sumę.
Znęcony okazją podwojenia grosza, Ali Abu kupił wonne olejki za. sześćdziesiąt dinarów.
W domu przelał słodko pachnący olejek różany do pięknych malowanych flakoników i ustawił swoje nowe skarby na najwyższej półce pod oknem, które wychodziło na tyły domu.
"Tu będą bezpieczne pomyślał aż do czasu, kiedy wypadnie je sprzedać".
Wielce zadowolony, że spędził ranek tak owocnie, Ali Abu udał się teraz do łaźni. Co tydzień poświęcał jedno popołudnie na kąpiel.
W drzwiach spotkał znajomego, niejakiego Omara ben Adi, który właśnie wychodził z łaźni.
Niech ci Allach ześle szczęście, Ali Abu pozdrowił go.
I tobie nawzajem odparł Ali Abu.
Oczy Omara spoczęły przez chwilę na nogach przyjaciela. Pokiwał głową i rzekł:
O, Ali Abu! Masz przecież tyle pieniędzy! Czemu nie kupisz sobie nowego obuwia? W całym Bagdadzie nikt nie nosi tak zniszczonych papuci, jak twoje. Doprawdy, przyjacielu, koniecznie musisz sobie kupić nowe papucie.
I ciągle kiwając głową, Omar ben Adi odszedł.
Po wyjściu z kąpieli, Ali Abu dobrze się osuszył, a potem wdział ubranie i chciał nałożyć obuwie.
Ale papucie znikły. Ktoś je może wepchnął głęboko pod ławkę. Na miejscu starych butów stała teraz para nowiutkich. Prześliczne to były papucie i takiej właśnie miary, jaką nosił Ali Abu.
"Widać ten poczciwy Omar ben Adi zrobił mi prezent pomyślał sknera oglądając piękne, nowe papucie. Pewnie kupił je dla mnie, gdy siedziałem w kąpieli. Są istotnie o wiele lepsze niż moje".
64
Serce Alego Abu przepełniła wdzięczność dla przyjaciela. Włożył nowe obuwie i ruszył do domu.
Papucie jednak nie były podarkiem od Omara ben Adi. Należały do kadiego, sędziego z tej dzielnicy Bagdadu, który je dopiero co kupił.
Kadi, tak jak i Ali Abu, przyszedł tego dnia do łaźni, aby się wykąpać. Zdjął ubranie i zostawił swoje nowe papucie obok ławki.
Gdzie moje papucie?! wrzasnął kadi, gdy zaczął się ubierać
po kąpieli.
Łaziebnicy szukali i szukali, ale głęboko pod ławką znaleźli tylko
stare, połatane obuwie Alego Abu.
Poznali je, naturalnie, od razu. Któż w Bagdadzie nie znał tych
połatanych papuci?
To obuwie Alego Abu! krzyczał kadi. Ali Abu zabrał moje obuwie, a swoje zostawił! Któż by przypuszczał, że taki bogacz jest złodziejem! O, spotka go za to kara!
Kadi kazał służącym zanieść połatane obuwie do domu Alego Abu. Zastali go w nowych papuciach kadiego na nogach i od razu zawlekli go przed oblicze sędziego.
Dziesięć batów dla złodzieja Alego Abu! Zamknąć go w więzienie wypuszczać dopóty, dopóki nie zapłaci tysiąca dinarów
mu i
^ i. - .
grzywny. Taki to surowy wyrok wydał kadi.
Na próżno Ali Abu usiłował wyjaśnić nieporozumienie. Kadi nie chciał go nawet słuchać. A zresztą, choćby i wysfacnaf, z pewnością nie byłby uwierzył, że coś równie niemądrego mogło się zdarzyć.
Tak więc Ali Abu musiał zapłacić grzywnę. A gdy powrócił z więzienia, przede wszystkim pomyślał o pozbyciu się papuci, które go naraziły na takie nieprzyjemności.
Wrzucę je do rzeki postanowił.
Odetchnął z ulgą, słysząc głośny plusk w chwili, gdy papucie wpadały do wody.
5 Księżniczka
65
Tego samego popołudnia rybak wyłowił papucie z rzeki. Po łatach poznał od razu, że to obuwie Alego Abu.
Bogacz da mi może dinara za odniesienie tych jego cennych papuci powiedział rybak do żony.
Ale w domu Alego Abu nie było żywej duszy. Rybak zastał wszystkie drzwi zamknięte i tylko jedno okno wysoko na tyłach domu zostawiono otwarte.
"Nie myślę przychodzić z tymi butami drugi raz Ś powiedział do siebie rybak, zmęczony wyciąganiem sieci z rzeki. Po prostu wrzucę te papucie przez okno. Ali Abu da mi dinara, gdy mu powiem, że to ja je odniosłem".
Papucie spadły na najwyższą półkę pod oknem i strąciły piękne flakoniki z malowanego szkła, za które Ali Abu zapłacił po sześćdziesiąt dinarów. Stłukły się wszystkie co do jednego, a cenny olejek różany wyciekł na podłogę.
O biada mi, biada! <
Tej nocy Ali Abu gorzko płakał, bił głową w ścianę i wykrzykiwał:
Przeklęte papucie! Ciągle przynoszą mi pecha. Natychmiast muszę się ich pozbyć!
Na dworze było już ciemno, gdy wyniósł papucie do ogrodu. Po omacku zaczął kopać dołek przy samym murze ogrodowym, żeby je tam zagrzebać.
Po drugiej stronie muru sąsiedzi usłyszeli szczęk łopaty i wypadli z wrzaskiem.
Mamy cię, bratku! krzyczeli. Podkopujesz się pod nasz mur i niechybnie chcesz przekraść się tamtędy, żeby nas obrabować. Zaraz doniesiemy o tym kadiemu.
A więc znowu złapano cię na kradzieży, Ali Abu! Nieszczęsny człowiek nie zdążył nawet powiedzieć jednego słowa na
swoją obronę, bo kadi ciągnął dalej:
66 ..-Ś'.
Najpierw ukradłeś mi buty, a teraz chciałbyś obrabować sąsiadów. Marsz z powrotem do więzienia! I nie wyjdziesz dopóty, dopóki nie zapłacisz tysiąca dinarów grzywny.
Biedny Ali Abu chciał się wytłumaczyć, ale kadi ani myślał słuchać. Bo któż by uwierzył, że człowiek po ciemku kopie dołek przy samym murze po to jedynie, aby zakopać tam stare obuwie?
Ali Abu z płaczem zapłacił po raz drugi tysiąc dinarów grzywny.
"Muszę się niezwłocznie pozbyć tych papuci!"
Myśl ta nękała go bez przerwy i wreszcie wymyślił sposób: "Rzucę je do ścieku postanowił. Popłyną z wodą przez grubą rurę. Żaden rybak ich stamtąd nie wyłowi".
Papucie Alego Abu były jednak naprawdę pechowe. Bo w jakiś dziwny sposób zatkały ściek. Nieczystości zalały ulicę. Rozszedł się straszny fetor i mieszkańcy sąsiednich domów wnieśli skargę. Gdy zabrano się do czyszczenia ścieku, znaleziono przyczynę: były to papucie Alego Abu!
- Zapłaci za czyszczenie ścieku! Kadi już naprawdę stracił cierpliwość. A jako grzywnę dołoży jeszcze sumę dwa razy wyższą. Nie wypuszczać go z więzienia, dopóki będzie winien choćby jednego dinara.
Ali Abu wysupłał prawie wszystkie swoje pieniądze, by się wykupić z więzienia. Ze smutną miną wrócił do domu niosąc nasiąknięte wodą obuwie. Obmył je z brudu jak najdokładniej i postawił na progu, żeby wyschły w słońcu. Ale pechowe buty nadal nieładnie pachniały. Ten zapach wszakże spodobał się psu-przybłędzie, który przechodził obok; porwał jeden papuć i uciekł dzierżąc go w pysku. Ali Abu popędził za psem, lecz nie zdołał go dogonić.
Dlaczego pies wskoczył na mur przy czyimś domu? I dlaczego wypuścił z pyska ciężki but? Tego nikt nie wie, niemniej tak się stało i but spadł na głowę małego chłopczyka, który bawił się w ogrodzie.
Malec zaniósł się płaczem, bo rzeczywiście papuć porządnie go grzmotnął. Musiano kilkakrotnie wzywać lekarza, zanim minęły skutki potłuczenia. A co nastąpiło później? Ojciec chłopczyka, oczywiście, poszedł na skargę do kadiego.
Ali Abu cisnął swój papuć przez płot i ugodził nim mojego synka. Mało brakowało, a byłby mi go zabił. Kto teraz zapłaci za lekarza, który dziecko uratował?
Ali Abu! Kadi był bardzo zły. Ten bogacz i jego stare papucie robiły doprawdy zbyt wiele zamieszania! Doktora opłaci Ali Abu. I dołoży jako grzywnę dwa razy więcej, niż wyniesie rachunek lekarza. Będzie miał nauczkę, żeby nie ciskać starymi butami poprzez mur cudzego ogrodu.
Ta grzywna, niestety, pozbawiła Alego Abu ostatnich dinarów, które udało mu się pożyczyć od znajomych. Bogacz Ali Abu stał się teraz biedakiem.
Następnego ranka kadi ze zdumieniem zobaczył, że Ali Abu wkracza do sądu z własnej i nieprzymuszonej woli. Ali Abu skierował się wprost do stołu, za którym siedział sędzia, i położył tam swoje połatane papucie. I zanim sędzia zdążył wyrzucić go z sądu, Ali Abu, czerwony ze złości, zaczął głośno krzyczeć:
Tym razem, o kadi, ja przychodzę na skargę. Wnoszę skargę na te oto papucie. Proszę, abyś je ukarał za to wszystko, na co mnie naraziły. Zamknij je do więzienia i niech tam zostaną na zawsze!
Ali Abu mówił o papuciach tak, jakby były żywymi istotami, które można ukarać za ich czyny.
Kadi spojrzał bacznie na Alego Abu. Czy ten człowiek żartuje? A może zwariował? Niechże jednak mówi dalej.
Tak, zamknij je w więzieniu. I nie wypuszczaj. A twój wyrok niechaj będzie na piśmie. O najmędrszy kadi, uczyń to, abym od tej chwili na oczy nie widział moich papuci.
Kadi nie mógł powstrzymać się od śmiechu. Para papuci stanowiłaby dziwnych przestępców w więzieniu miejskim.
Wszystkie kłopoty zawdzięczam tym złośliwym papuciom ciągnął Ali Abu. Najpierw schowały się pod ławkę w łaźni. I ktoś postawił na ich miejscu nowe obuwie: twoje, o fcadif... Potem stłukły moje piękne, malowane flakoniki, przez co straciłem również olejek różany przeszło sto dinarów przepadło. Żeby się pozbyć na zawsze tych papuci, chciałem je zakopać pod murem ogrodowym. Ale nic z tego, bo sąsiedzi zaraz przywlekli mnie tutaj, do sądu. Pechowe papucie zatkały później ściek. O kadi, czyż to moja wina, że jakiś pies porwał jeden papuć i upuścił go na głowę tego biednego chłopczyka? Te papucie czterokrotnie zamknęły mnie w więzieniu. I przez nie wydałem na grzywny cały swój majątek. Nie chcę już mieć nic wspólnego z tym obuwiem!
Teraz dopiero kadi dowiedział się całej prawdy o Alim Abu i jego pechowych papuciach. I wybuchnął głośnym śmiechem. Śmiał się tak długo, aż łzy pociekły mu po policzkach. Ile razy spojrzał na papucie, znowu wybuchał śmiechem.
Idź w pokoju, Ali Abu powiedział wreszcie kadi, gdy naśmiał się do woli. Dosyć miałeś kłopotów i nigdy więcej nie zobaczysz już swoich papuci.
Kadi nie był surowym człowiekiem, przeto ulitował się nad Alim Abu. Oddał mu nawet z powrotem pieniądze, które nieszczęśnik wpłacił sądowi jako grzywnę.
A co stało się z papuciami? Tego nikt nie przekazał w opowiadaniu. Jedno jest pewne: nigdy już nie widziano ich na nogach Alego Abu.
-. Ś'"- V
O TRZECH NIEMĄDRYCH MŁODZIEŃCACH
W dawnych czasach miasto Bagdad nie miało przez pewien okres dostatecznej ilości nauczycieli. Byle kto mógł zatem dostać posadę w szkole i uczyć małych chłopców. Bo dziewczynki pobierały naukę w domu, od matek.
Zawodowi nauczyciele w Bagdadzie byli mądrzy, tak jak przystoi wszystkim nauczycielom. Za to niektórzy młodzieńcy, co zajęli wolne miejsca w szkołach, nie grzeszyli rozumem. Mieli doprawdy pstro w głowie. Trudno ich było nawet uważać za prawdziwych nauczycieli.
70
Każdy uczeń więcej od nich umiał. Tak przynajmniej było w wypadku trzech nauczycieli w opowiadaniu, które bajarz Ambar nieraz powtarzał na rynku.
Ci trzej młodzieńcy żyli w przyjaźni. Nie pamiętam dokładnie, jakie mieli imiona, więc możemy ich nazwać, dajmy na to, Abdul, Selim i Jusuf. Zaraz przekonacie się sami, że żaden z nich nie miał ani odrobiny oleju w głowie.
Pewnego popołudnia Abdul, Selim i Jusuf siedzieli na moście przerzuconym przez rzekę Tygrys w samym środku miasta. Przyglądali się łodziom, które pod mostem sunęły w obie strony.
Raz przejeżdżał piękny statek z wysoko podniesionym żaglem. Z góry wyraźnie widzieli właściciela, bogacza w jedwabnej szacie i turbanie, siedzącego na przodzie.
Gdy wspaniała łódź mijała most, bogacz spojrzał w górę. "Zauważył uśmiechnięte twarze trzech młodych ludzi i skinął do nich ręką.
To dopiero bogacz powiedział jeden z trójki, Abdul. Pozdrowienie przesłane przez takiego człowieka jest prawdziwym zaszczytem.
Abdul miał dobre mniemanie o sobie, bo natychmiast dodał:
Mogę się założyć, że bogacz dla mnie przeznaczał swoje pozdrowienie.
O nie, Abdulu! zawołał Selim. Kupiec spojrzał na mnie!
Jesteście obaj w błędzie. Bogacz pozdrowił mnie, Jusuf a!
Nic podobnego! Spojrzał przecież na mnie! powiedział Abdul.
Mylisz się, spojrzał na mnie! zaprotestował Selim.
Jestem pewien, że bogacz wyłącznie mnie widział, patrząc w naszą stronę!
Spór nie ustawał. Każdy z przyjaciół chciał zagarnąć dla siebie zaszczyt, o ile spojrzenie kupca można było uważać za coś zaszczytnego.
71
Trzeba zapytać kupca. On jeden wie, którego z nas zamierzał pozdrowić.
Trzy niemądre głowy skinęły na znak zgody i, wynająwszy łódkę, przyjaciele popłynęli w dół rzeki za kupcem. Bacznie badali każdy mijany statek, ale kupca ani śladu.
Rozglądali się naokoło bez przerwy. W końcu zaskoczyła ich noc. Wiatr przycichł i żagle na małym stateczku zwisały luźno. Młodzieńców ogarnęła trwoga, że przyjdzie im nocować na rzece. Ale jakoś bezpiecznie dobili do brzegu pobliskiej wyspy.
I tu uśmiechnęło się do nich szczęście. Zaraz spotkali bogatego kupca na progu domu, który tutaj zajmował.
Chwała niech będzie Allachowi! Znaleźliśmy nareszcie waszą wielmożność powiedzieli grzecznie młodzieńcy i skłonili głowy prosząc Allacha o zesłanie błogosławieństwa na kupca.
Allach niech ześle na was pokój, nieznajomi! odparł kupiec nieco zdziwiony. Czego ode mnie potrzebujecie?
Siedzieliśmy we trzech na moście dziś po południu, gdy wasza wielmożność przepływał rzeką zaczął Abdul. Na pewno pamiętacie nas, panie, bo przecież zaszczyciliście nas skinieniem ręki. Nie możemy się tylko pogodzić, dla którego z nas pozdrowienie było przeznaczone, i przyjechaliśmy aż tutaj, abyście rozstrzygnęli nasz spór.
Kupiec wybuchnął śmiechem. Chciał powiedzieć, że bardzo wielu osobom skinął ręką tego dnia. Spostrzegł jednak, że trzej młodzieńcy oczekują z wielkim napięciem jego odpowiedzi.
Kupiec miał dobre serce i nie lubił ranić niczyich uczuć.
Pora jest późna, przyjaciele powiedział. Musicie być głodni. Zostańcie u mnie na wieczerzy, zapewnię wam też nocleg. A zanim opuścicie mój dom, powiem, któremu z trójki skinąłem.
Kupca ogromnie śmieszyli ci trzej prostaczkowie.
72
Służba przyniosła olbrzymią tacę zastawioną potrawami z ryżu i pieczonego koźlęcia i trzej zgłodniali młodzieńcy najedli się do syta.
Nalano kawę. I wtedy kupiec powiedział do swoich osobliwych gości:
A teraz możemy swobodnie pogawędzić. Niech każdy z was opowie najdziwniejsze zdarzenie, jakie go spotkało w życiu. Tego, którego historia będzie najciekawsza, zaszczycę jutro ukłonem.
Abdul pierwszy zaczął opowiadać:
Dopiero od niedawna jestem nauczycielem zwrócił się do kupca. Moi uczniowie to żywe chłopaki i lubią płatać figle. Czasami nawet i mnie nabierają.
Otóż pewnego dnia zatrzymałem ich dłużej nad książką, a miałem powody do tego. Wcale nie byli zachwyceni, że wychodzą z klasy dużo później niż zwykle.
Dopiero po kilku dniach dowiedziałem się, że tego wieczoru przyszli do szkoły po raz drugi; przynieśli z sobą ulepione z mułu bloki i ułożyli je jeden na drugim w progu szkoły. W ten sposób zamurowali wejście. Następnie pomalowali mur na ten sam kolor, co inne ściany szkoły, i gdy następnego ranka przyszedłem na lekcje, wcale nie znalazłem drzwi.
W mojej szkole zawsze przecież były drzwi w ścianie, więc gdy nie znalazłem żadnych, doszedłem do wniosku, że ten budynek nie jest moją szkołą.
"Gdzie jest nasza szkoła, chłopcy?" zapytałem dzieci, które mnie otoczyły.
"O, panie nauczycielu odparli nasza szkoła uciekła. Rozgniewała się widać, że pan nas wczoraj przetrzymał w klasie, i uciekła. Z pewnością dlatego znikła w ciągu nocy".
Szukałem szkoły, która uciekła, szukałem i szukałem, ale nie mogłem jej znaleźć. Byłem pewien, że chłopcy nie skłamali.
73
I
i
Kupiec bacznie spojrzał na Abdula. Chyba żartował? Nie, młodzieniec nawet się nie uśmiechnął.
I co wtedy zrobiłeś? zapytał.
Oczywiście szukałem szkoły dalej. Każdemu spotkanemu człowiekowi mówiłem: "Allach niech będzie z tobą, przyjacielu. Czy nie widziałeś czasem mojej szkoły, która gdzieś uciekła?"
Ludzie patrzyli na mnie ze zdziwieniem. I wreszcie odpowiadali: "O, twoja szkoła przecież nie przepadła. Idź dalej i szukaj". A ja szedłem dalej, szkoły jednak nigdzie nie było widać.
Noc już zapadła, kiedy zawędrowałem do następnej wsi. I tam spotkałem staruszka. On również nie widział mojej szkoły, ale zaprosił mnie do siebie na noc.
Następnego ranka znowu zapytałem staruszka o moją szkołę, która uciekła. Powtórzyłem mu, co chłopcy mówili o gniewie szkoły. A wtedy mądry staruszek rzekł: "Teraz już twoja szkoła na pewno zapomniała o gniewie. Wracaj ną miejsce, gdzie stała przedtem. Rozejrzyj się za drzwiami, tam gdzie dawniej były. Odskrob z nich farbę, a na przyszłość bądź pobłażliwszy dla swoich uczniów".
Kupiec śmiał się głośno. A potem skinął na Selima, aby wystąpił z kolei ze swoim opowiadaniem.
Ja także od niedawna jestem nauczycielem powiedział Se-lim. I mnie również przytrafiają się różne dziwne rzeczy. A jedna przygoda, która mnie spotkała, ma ścisły związek z kichaniem.
Powszechnie wiadomo, że kichanie człowieka osłabia i daje dostęp złym duchom, co mogą wyrządzić mu krzywdę. A więc pouczyłem moich uczniów, jak postępować, kiedy ktoś kichnie w pobliżu: trzeba wtedy wyciągnąć obie dłonie i błagać Allacha o opiekę nad człowiekiem, który właśnie kichnął.
Otóż pewnego dnia moi uczniowie przybiegli do mnie bardzo podnieceni.
74
"Panie nauczycielu wołali na dnie studni przy szkole są chłopcy takuteńcy jak my! Czy to nowi uczniowie? Czy ich także będzie pan uczył w klasie?"
Pobiegłem z chłopcami do studni i zajrzałem do środka. Istotnie, w głębi lśniącej wody widniały twarze chłopców. Towarzyszył im nauczyciel i w dodatku był zupełnie do mnie podobny.
"O, tego już za wiele! pomyślałem ze złością. Jak śmiał ten obcy nauczyciel przyprowadzić swoich uczniów do mojej szkoły? Jak śmiał umieścić ich wszystkich w mojej studni?"
Tu kupiec nie wytrzymał i przerwał Selimowi:
Chyba musisz wiedzieć, Selimie, że woda jest jak...
Nie skończył zdania i nie dodał "jak zwierciadło", bo Selim wcale go nie słuchał. Głuptasek dalej opowiadał swoją przygodę.
Zacząłem wygrażać pięścią temu obcemu nauczycielowi. On mi także pogroził pięścią. Wrzasnąłem do niego: "Zabieraj się stąd!" i proszę sobie wyobrazić, że z głębi studni rozległy się te same słowa: "Zabieraj się stąd!" Cokolwiek zrobiłem czy powiedziałem tamten człowiek w studni natychmiast to powtarzał.
"Widocznie Selim nie ma również pojęcia o istnieniu echa" pomyślał kupiec.
Byłem tak wściekły ciągnął Selim że postanowiłem wejść do studni, żeby wypędzić stamtąd tego nauczyciela i jego chłopaków. Wlazłem do wiaderka i kazałem swoim chłopcom spuścić łańcuch powoli i delikatnie.
Wszystko byłoby dobrze, ale w głębi studni panował dotkliwy chłód i, niestety, głośno kichnąłem. Wtedy chłopcy puścili łańcuch. Wyciągnęli przed siebie dłonie wołając: "Niech cię Allach ma w swej opiece!" A ja, naturalnie, wypadłem z wiaderka wprost w wodę.
Zapewne zdziwicie się, panie, gdy wam powiem, że oprócz mnie
75
nie było w studni innego nauczyciela. I nie było również obcych chłopców. Nie mam pojęcia, co się z nimi mogło stać.
Kupiec początkowo sądził, że Selim żartuje. Nie mógł pojąć, aby człowiek, który uczy dzieci, nie wiedział, że woda w studni jest jak zwierciadło. Jakże mógł nie spostrzec, że twarz w głębi studni to odbicie jego własnej twarzy? Jakże mógł nie wiedzieć, że słowa, które słyszał, były jego własnymi słowami wracającymi do niego w postaci echa?
Ale na obliczu Selima nie igrał nawet cień uśmiechu. Tylko rozszerzone ze zdumienia oczy ciągle zdawały się dumać nad tą niezwykłą przygodą.
Teraz przyszła kolej na Jusufa, ostatniego z trójki niemądrych młodzieńców.
Jestem żonaty, wasza wielmożność zaczął swoje osobliwe opowiadanie. Moja żona to naprawdę straszna kobieta, z językiem ostrym jak nóż. Mam przed nią porządnego stracha, słowo daję.
Moja żona ma kilka kur, dzięki temu mamy jajka na śniadanie. Pilnuje tych jajek jak oka w głowie. Nie wolno mi ich ruszyć bez pozwolenia, choćbym umierał z głodu.
Pewnego dnia żona poszła na rynek po zakupy. Ja poczułem taki straszny głód, że wszedłem do spiżarki i zabrałem dwa jajka. "Usmażę je, zanim ona wróci pomyślałem. Może nie spostrzeże ich braku".
Jeszcze nawet nie rozbiłem jajek w rynce, kiedy usłyszałem kroki żony. Stałem tuż koło drzwi, trzymając dwa jajka, i nie miałem pod ręką żadnej kryjówki, aby je schować. Więc w ostatniej chwili oba wpakowałem do ust. Jedno jajko z prawej strony, a drugie z lewej. Na szczęście miały mocne skorupki. Wyglądałem jednak tak, jakbym spuchł od ukąszenia pszczoły.
Co ci się stało, mężu?! zawołała żona na ten widok.
Nie mogłem, naturalnie, przemówić trzymając w ustach dwa jajka.
76
I tak się zląkłem, że zacząłem cały drżeć, a potem padłem plackiem na ziemię.
Żona od razu posłała po lekarza.
Proszę otworzyć usta! rozkazał natychmiast. Potrząsnąłem przecząco głową i zacisnąłem mocno wargi. Nie mogłem przecież nic powiedzieć, bo jajka potoczyłyby się na podłogę.
Musimy wyciąć te narośle orzekł doktor.
Ciągle potrząsałem przecząco głową. Na nic się to jednak nie zdało; lekarz wyjął ostry nóż i przekrajał mi oba policzki. Miałem rację żonę ogarnęła wściekłość na widok, że te narośle to jajka.
Kupiec zaledwie wierzył własnym uszom.
I pozwoliłeś doktorowi przeciąć sobie policzki? pytał zdumiony. Nie odezwałeś się? Czemu po prostu nie wyplułeś tych jajek?
Nie odezwałem się w strachu, że żona bardzo się rozgniewa powiedział Jusuf.
To istotnie najdziwniejsza historia, jaką kiedykolwiek słyszałem powiedział kupiec, ciągle kiwając głowrą ze zdumienia. Tak, to do ciebie, Jusufie, skinąłem ręką, przepływając pod mostem. I tobie złożę piękny ukłon na pożegnanie.
Rankiem na progu swego domu kupiec skłonił się każdemu z odjeżdżających gości i złożył jeszcze jeden głębszy ukłon Jusufowi. A potem po odejściu trzech niemądrych młodzieńców śmiał się jeszcze przez trzy dni z ich głupoty.
ILE KOSZTUJE CIEŃ?
Dawno, bardzo dawno temu do zapadłej wioski w Kambodży przyszło pewnego ranka trzech podróżnych. Mieli głowy gładko wygolone i jasnopomarańczowe szaty. Udali się wprost na rynek wypełniony tłumem ludzi, którzy sprzedawali i kupowali różne towary.
Tak zawsze brzmi początek opowieści o cieniu bawołu.
Dwaj z trójki podróżnych byli młodzi. Zaledwie wyszli z wieku chłopięcego. Wyprostowani i silni, torowali sobie drogę przez ciżbę stłoczoną między olbrzymimi drzewami figowymi.
Trzeci podróżny był stary. I to bardzo stary. Głębokie zmarszczki poorały jego żółtobrunatną skórę. Zwieszoną nisko głowę opierał
78 Ś
prawie na piersi, jakby mu zbytnio ciążyła na cienkiej szyi. Starzec kroczył powoli, wsparty na młodych towarzyszach, którzy prowadzili go w zacienione miejsce pod drzewem.
To guru, to świątobliwy! krzyknęło jakieś dziecko do matki.
Tak, to guru i dwaj jego uczniowie odparła kobieta. Może świątobliwy przejdzie blisko nas i może nas pobłogosławi.
W Kambodży, gdzie wyznawany jest buddyzm, żaden człowiek nie doznaje tyle szacunku od ludu, co stary mnich albo guru. Świątobliwego łatwo rozpoznać po ogolonej głowie, pomarańczowej szacie i długim różańcu modlitewnych paciorków.
Ten guru na pewno przychodzi z daleka powiedział ojciec dziecka do matki. Ma pełno kurzu na sandałach i najwidoczniej już go opuszczają siły.
Nie mylił się, bo stary mnich buddyjski mówił właśnie do swoich młodych towarzyszy:
Zmęczyłem się, synowie. Nie mogę już iść. A przecież mamy jeszcze przed sobą daleką drogę. Poszukajcie jakiegoś wieśniaka i wynajmijcie dla mnie bawołu. Pojadę na jego grzbiecie do następnej wioski i tam zanocujemy.
Jeden z uczniów wmieszał się w dum i wkrótce wrócił z wieśniakiem i bawołem o ciemnoszarej skórze i szeroko rozstawionych rogach. Zwierzę posuwało się powoli, kierowane uderzeniami długiego, bambusowego kija.
Najpierw ustalono, ile srebrnych monet guru zapłaci wieśniakowi za podróż do następnej wsi. A następnie znużonego starca posadzono na szerokim grzbiecie bydlęcia. I mała karawana wyruszyła w drogę. Wieśniak szedł obok bawołu, niekiedy uderzając go kijem, aby nie oddalał się od brzegu gościńca. Obaj młodzieńcy w pomarańczowych szatach postępowali tuż za swym nauczycielem. I kolejno podtrzymywali świątobliwego, który trząsł się na grzbiecie swego wierzchowca.
79
Dzień był piękny, bez jednej chmurki na jasnym niebie. Ostre promienie słońca paliły gościniec biegnący wśród pól ryżowych. Od czasu do czasu rąbkiem pomarańczowej szaty podróżni obcierałi sobie z potu ogolone głowy.
Wieśniakowi słońce tak nie dokuczało. Miał obfitą jak strzecha czarną czuprynę, która chroniła mu głowę, i nie nosił długich szat. Miał na sobie jedynie cienką bawełnianą opaskę na biodrach.
Upał się wzmagał i wreszcie stary guru poprosił wieśniaka, aby zatrzymał bawołu.
Słabo mi, mój przyjacielu powiedział. Mam zawroty głowy i chociaż chwilę muszę poleżeć w cieniu.
Ale skąd wziąć cień? W tej części Kambodży nie rosły drzewa i każdy kawałeczek ziemi pokrywały pola ryżowe.
Niech świątobliwy położy się w cieniu bawołu powiedział jeden z uczniów do wieśniaka. I wskazał na ciemną plamę cienia, który rzucał bawół, gdy stanął na drodze.
Starzec legł na ziemi i z ulgą skrył się w cieniu bawołu. Jego młodzi towarzysze chłodzili mu głowę wachlarzami ze słomy. Powoli odzyskiwał siły.
Po chwili łagodny wietrzyk powiał nad polami ryżowymi. Guru otworzył oczy. Uniósł głowę i gotów już był jechać dalej.
Wreszcie mała karawana dotarła do celu podróży. Stanęli pod wielkim drzewem figowym w samym środku wsi.
Raz, dwa, trzy, cztery i pięć!
Stary mnich zaczął odliczać srebrne monety, jakie wedle umowy należały się za podróż na bawole.
Musisz mi jeszcze dopłacić za cień, który na ciebie rzucał mój bawół powiedział chciwy wieśniak.
Ojej! Ojej! Kto to słyszał o zapłacie za cień! zawołał stary
80
guru. Nie dodam ci za cień ani jednej srebrnej monety. Twój bawół wcale się nie trudził, gdy leżałem w jego cieniu.
Mój bawół służył ci, świątobliwy, niosąc cię na grzbiecie powiedział wieśniak a także chroniąc cię od żaru słońca. Musisz zapłacić i za tę usługę.
Spór nie ustawał. 1 jak zwykle w wypadku, gdy dwóch ludzi nie może się pogodzić, poproszono naczelnika wioski, aby rozsądził zwaśnionych.
W wiosce naczelnik był znany jako człowiek mądry. Miał też wielkie doświadczenie w załatwianiu podobnych spraw. Uważano, że sądził sprawiedliwie i wydawał słuszne wyroki. Teraz wysłuchał całej historii o tym, jak bawół swoim cieniem chronił starego mnicha od upału i jak ten ostatni nie chciał uiścić zapłaty za ową usługę. Potem przemówił, a wszyscy uważnie go słuchali.
Zanim ogłoszę swój wyrok, opowiem wam pewne zdarzenie powiedział. Opowiem wam coś, co mnie się kiedyś przytrafiło. Coś podobnego do historii, którą właśnie usłyszałem, choć niezupełnie...
A oto opowiadanie naczelnika wioski:
Kilka lat temu ja również udałem się w długą podróż zaczął. Szedłem cały dzień. Dokuczał mi głód i znużenie. Niestety, byłem ubogi i poza małą czarką ryżu nie miałem nic innego do jedzenia. Ani kawałeczka ryby czy mięsa. I ani grosza, żeby kupić sobie chociaż odrobinę korzennego sosu.
Nocowałem na dworze obok gospody, pod drzewem. I tam poczułem smakowite zapachy kuchenne. Kucharz gotował smaczną baraninę dla grupki bardzo bogatych podróżnych. Ślinka mi ciekła po brodzie, gdy wdychałem ten wyśmienity zapach, i wtedy przyszedł mi do głowy wspaniały pomysł.
Zawiązałem swoją garstkę ryżu w cienką szmatkę i szybko zaniosłem do kuchni ten malutki tobołek.
6 Księżniczka
81

Dzień dobry, kucharzu powiedziałem grzecznie. Czy pozwolisz mi powiesić tę garsteczkę ryżu nad twoim garnkiem? Jestem zbyt ubogi, aby kupić od ciebie coś do zjedzenia. Nie mam curry * czy kawałeczka ryby i nawet ani odrobinki sosu, żeby dodać smaku tej małej porcyjce ryżu. Ale jeśli przez chwilę mój ryż mógłby wisieć w parze wydzielającej się z twojej baraniny, nabierze aromatu i będzie wyśmienicie smakować.
Kucharz miał widocznie dobre serce, bo wysłuchał tej prośby. Gdy baranina kończyła się gotować, mój ryż pachniał tak samo przyjemnie, jak gdyby polano go sosem z garnka.
Następnego ranka, wraz ze wschodem słońca, gotów byłem do odejścia. Ku memu zdziwieniu jednak kucharz mnie zatrzymał. I teraz wyszła na jaw jego chciwość, chociaż początkowo wydał mi się dobrym człowiekiem.
Nie odejdziesz stąd, dopóki nie zapłacisz za aromat, którego twój ryż nabrał od mojej baraniny.
Tak się właśnie wyraził.
Przecież mój ryż niczego nie zabrał z twojego garnka, kucharzu! W pierwszej chwili myślałem, że ten człowiek mówi tak z głupoty. Mój ryż istotnie pachniał jak dobra, duszona baranina. Ale zapach nie jest chyba rzeczą, za którą się płaci.
Kucharz był innego zdania. I spór między nami musiał rozsądzić najstarszy człowiek w tamtej wsi, tak jak teraz ja sądzę spór między wami dwoma. I oto co postanowił:
Podróżni, którzy jedli prawdziwą baraninę, zapłacili za nią prawdziwymi pieniędzmi. I to było w porządku powiedział ten stary człowiek. W porządku będzie również, jeśli ten, kto skorzystał jedynie z zapachu baraniny, zapłaci zań tylko zapachem pieniędzy.
Curry ostra przyprawa korzenna
82
A potem, drodzy przyjaciele, mądry starzec jedną ręką złapał za kark chciwego kucharza, a drugą potarł mu nos małą sakiewką ze srebrnymi monetami.
Wąchaj do woli, chciwy kucharzu! zawołał. Wąchaj pieniądze, bo w ten sposób otrzymasz właściwą zapłatę za zapach gotowanej baraniny.
Naczelnik wioski uśmiechnął się i zwrócił się teraz do właściciela bawołu.
Ty, wieśniaku, powinieneś otrzymać podobny rodzaj zapłaty. A jednak nie taki sam. Za jazdę na twoim bawole guru powinien zapłacić ci prawdziwymi pieniędzmi. Natomiast za skorzystanie z cienia zwierzęcia, gdy stało bez ruchu, należy ci się cień pieniędzy. Dostaniesz tyle cienia srebrnych monet, ile tylko zażądasz. Ale ponieważ słońce już zaszło ciągnął patrząc na zachodnią połać nieba nie będę czekał tutaj do wschodu, dopóki znowu nie wzejdzie i znowu nie wytworzy cienia. Dźwięk i cień są jedynie przypomnieniami rzeczy, które je wytworzyły. A więc otrzymasz tylko dźwięk monet świątobliwego w ilości, jakiej od niego zażądasz.
Mądry sędzia schwycił wieśniaka za ucho, a drugą ręką potrząsnął mu nad głową sakiewką z monetami. Potrząsał nimi tak mocno, że dźwięczały na odległość bawołu. Głośny brzęk monet sprawił, że wieśniakowi zaszumiało w głowie, jakby miał tam gniazdo szerszeni.
Dosyć, sędzio, dosyć! błagał. Dosyć! Już nie chcę więcej. Jestem sowicie wynagrodzony za cień mojego bydlęcia.
Zawrócił bawołu i waląc w grubą skórę bambusowym kijkiem, spiesznie pognał go w przeciwną stronę.
O RYBACH ZE ZGIĘTYM NOSEM
W Kambodży, dalekiej azjatyckiej krainie, wielkie deszcze nadchodzą zawsze o tej samej porze roku. Rybacy zarzucają wtedy sieci w poprzek szerokiej rzeki Mekong, czatując na osobliwe ryby zwane "zgiętonosymi". Ryby ze zgiętym nosem wpływają tam z Morza Południowochińskiego wraz z nastaniem pory deszczów. Wpływają setkami, ba! tysiącami i ławicą kierują się w górę rzeki. Kambodżańskie babunie powiadają wtedy dzieciom: Ryby ze zgiętym nosem znowu próbują dotrzeć do świątyni Wielkiego Buddy. Ale nasi rybacy nie przepuszczą ich. Tyle ryb złowią w swoje sieci, że starczy nam strawy na wiele, wiele miesięcy.
84
Dlaczego, babciu, ryby ze zgiętym nosem chcą dopłynąć do świątyni Buddy? niezmiennie pada z ust dzieci pytanie.
Bo pragną prosić o przebaczenie za brzydki postępek swego przodka, który był złodziejem. Ryba-złodziej ściągnęła zły los na swoich pobratymców. To przez nią właśnie nosy całego rodu zagięły się w dół.
No i kambodżańskie babunie zaczynają snuć opowieść.
...Dawno, dawno temu żył w Kambodży książę imieniem Sotat. Był dobry, młody i bardzo urodziwy. Miał duże oczy i pełne wargi i wyglądał szlachetnie, niby niektórzy bogowie wykuci z kamienia w Angkor-Wat, gdzie stoi wspaniała świątynia.
Mówiono nawet, że dobry książę był w istocie świątobliwym. Bo przecież Budda z pewnością go sobie umiłował, jak się sami wkrótce przekonacie...
Gdy Sotat odbywał wędrówkę po sąsiednim królestwie, trafił pewnego upalnego dnia nad źródło. Spragniony, schylił się, aby wypić trochę wody przejrzystej jak kryształ. Składając duży zielony liść w kształt kubka, zobaczył nagle dziewczynę idącą ścieżką nad brzegiem potoku. Na głowie niosła wysmukły dzban na wodę.
Bądź pozdrowiona! rzekł książę, dla wszystkich zawsze pełen przyjacielskiej życzliwości. Czy pozwolisz napić mi się z twego dzbana? W gardle mi zaschło od spiekoty i kurzu na gościńcu.
Chętnie, dobry panie odparła dziewczyna z grzecznym ukłonem. Mam pełen dzban wody, a mogę nabrać jej jeszcze więcej ze źródła.
Dokąd niesiesz wodę, moje dziecię? zapytał książę Sotat. Ś-Do pałacu króla dziewczyna wskazała ręką wysokie wieże
jaśniejące wśród drzew. Niosę świeżą wodę księżniczce Keo Fa, żeby ją trochę ochłodzić.
Ludzie mówią, że wasza księżniczka jest piękna i dobra.
85
Książę Sotat słyszał wiele pochwał o nadobnej córce monarchy tej krainy.
O tak! Moja pani jest piękna i dobra jak anioł. Na całym świecie nie ma sobie równej.
Oczy służebnej zabłysły miłością do pani.
Sotata wzruszyły te słowa gorącego przywiązania i pomyślał:
"Czemuż nie miałbym poślubić tej pięknej księżniczki? Z pewnością ją pokocham, jeśli jest tak ładna i miła".
Naturalnie ani słówkiem nie zdradził swego zamiaru. Ale służebna zdawała się czytać w jego myślach.
Nie ma człowieka, który by nie kochał Keo Fa powiedziała. Król, jej ojciec, kocha ją tak mocno, że nie sądzimy, aby kiedykolwiek wydał ją za mąż. Serce pękłoby mu z żalu, gdyby jaki młody i szlachetny książę uwiózł z sobą Keo Fa do innego królestwa.
Sotat podniósł do ust dzban z wodą i ugasił pragnienie, a potem z podziękowaniem oddał dzban służebnej.
Po powrocie do pałacu dziewczyna opowiedziała księżniczce o mło-dzieńcu szlachetnego rodu, którego spotkała u źródła.
Jest piękny niczym młody bóg. A z oczu wyziera mu dobroć. Szkoda, księżniczko, że nie słyszałaś miłych słów, jakimi dziękował za wodę, którą pił z mego dzbana.
Mówiąc to służebna świeżą wodą zaczęła polewać głowę Keo Fa. Księżniczka z przyjemnością zażywała ochłody, ale nagle poczuła, że we włosy wpadł jej jakiś drobny, twardy przedmiot. Sięgnęła ręką i od razu poczuła, że jest to pierścień.
Coś ją skłoniło, aby powstrzymać okrzyk zdumienia. Ukryła pierścień w zaciśniętej dłoni i trzymała go tak dopóty, dopóki dziewczyna nie odeszła z pustym dzbanem.
Wtedy dopiero Keo Fa rozchyliła palce i w głębi stulonej dłoni zabłysł najpiękniejszy pierścień, jaki kiedykolwiek w życiu widziała.
86
W złotej obrączce tkwił olbrzymi, wspaniały rubin. Ognisty jak zachodzące słońce, rozsiewał dookoła różaną poświatę.
Idź z powrotem do źródła! rozkazała księżniczka służebnej. Jeśli ten nieznajomy książę jest tam jeszcze, zobacz, co robi, i powtórz mi każde słowo, które ci powie.
Dziewczyna pobiegła, aby wykonać polecenie swej pani. A Keo Fa znowu spojrzała na pierścień z rubinem.
"To królewski klejnot pomyślała. Ten młodzieniec jest z pewnością synem jakiegoś potężnego monarchy. Z woli niebios pierścień zsunął mu się z palca do dzbana wody, niesionej dla mnie. Niechybnie stanowi to znak, że jego właśnie poślubię".
Księżniczka Keo Fa była młodą dziewczyną, ale mogła już była znaleźć sobie męża. Tak powszechnie uważano. Wszakże król, jej ojciec, wcale nie zamierzał rozstać się z ukochaną jedynaczką. Niejeden szlachetnie urodzony książę przyjeżdżał prosić o jej rękę. Król jednak wymyślał dla konkurentów tak niemożliwe do spełnienia zadania, że wszyscy odchodzili z niczym. Keo Fa nie miała o to żalu, bo do tej pory żaden z tych młodzieńców nie przypadł jej do serca.
Po pewnym czasie służka wróciła i powiedziała:
Miłego młodzieńca zastałam jeszcze u źródła. Przepatrywał naokoło trawę, bo zgubił piękny pierścień, upominek od matki, którą darzy wielkim przywiązaniem. Mówił, że był to pierścień obdarzony mocą czarodziejską, pierścień z rubinem o różanych ogniach.
"A więc na pewno ten młodzieniec pochodzi z królewskiego rodu. Pierścień zaś jest znakiem danym mi z nieba. Czuję, że już teraz go kocham! Niebiosa zesłały tego nieznajomego księcia, aby został moim małżonkiem". Takie myśli snuła księżniczka Keo Fa.
Idź jeszcze raz do źródła! rozkazała służebnej. Ś Powiedz księciu Ś bo niezawodnie jest on księciem że pierścień zostanie mu zwrócony ręką Keo Fa.
87
Sotat z radością wysłuchał słów powtórzonych przez służebną. Postanowił już bowiem poprosić króla o rękę jego córki. Nie tracąc więc ani chwili, udał się do pałacu.
Król nigdy nie widział równie urodziwego młodzieńca i nieomal był gotów od razu oddać mu córkę za żonę. Nawet decydował się już nie stawiać przed nim trudnych zadań, aby wypróbować jego odwagę i rozum. Lecz nagle przypomniał sobie, jak bardzo kocha Keo Fa i jak bardzo będzie cierpiał, gdy ją utraci.
Zanim będzie ci wolno poślubić moją córkę powiedział Sota-towi ŚŚ musisz wypełnić zadania, które ci wyznaczę.
Słudzy przynieśli ogromny koszyk ryżu i postawili go u stóp Sotata.
Kosz mieści wiele tysięcy ziarnek ryżu objaśnił go król. Rozrzucimy je z wiatrem. Niektóre padną na uprawne pola, inne do naszych ogrodów, a jeszcze inne wiatr zaniesie w las. Twoim zadaniem będzie pozbierać je wszystkie. Ja znam ich liczbę. Jutro w południe policzymy ziarnka ponownie. Jeśli zabraknie choćby jednego nie poślubisz Keo Fa.
Biedny książę Sotat! Wziął pusty kosz i zaczął szukać ziarnek ryżu. Odnajdywał je stopniowo, ale trwało to niezmiernie długo. I wkrótce stwierdził, że nigdy nie zdoła zebrać wszystkich do południa następnego dnia.
Klękając w pałacowym ogrodzie Sotat wzniósł ramiona ku niebu.
O, niebiański mistrzu! zawołał. Ześlij na mnie swoje błogosławieństwo! Ześlij mi swoją pomoc, Buddo! Jeśli sądzisz, że powinienem poślubić tę księżniczkę, oddaj na moje usługi ptactwo, owady i drobiazg pełzający po ziemi. Nakaż im, aby mi pomogły!
Natychmiast w powietrzu zabrzmiały dźwięki, które napełniły otuchą serce Sotata. Był to świergot ptaków i brzęczenie owadów, i tupot tysiąca maleńkich nóżek po ziemi. Bo ptaki, owady i drobne stworzonka kochały dobrego księcia.
88
Król nie uwierzył własnym oczom, gdy następnego ranka zobaczył wszystkie ziarnka ryżu z powrotem w koszyku. Nie brakowało ani jednego.
Zuch z ciebie! zawołał do księcia Sotata. A teraz kolej na następne zadanie. Tym razem ryż wrzucimy do rzeki. Jeśli chcesz otrzymać rękę Keo Fa, każde najmniejsze białe ziarnko musi być odnalezione.
I znowu nad brzegiem rzeki Sotat wzniósł ramiona do nieba. Potem wyciągnął je nad wodą i wezwał na pomoc ryby, a także inne żyjące w strumieniu stworzenia. Ponownie poprosił Buddę o błogosławieństwo w wykonaniu tego zadania pozornie niemożliwego.
Następnego ranka koszyk znowu był pełny. Niestety, brakowało jednego ziarnka.
To ziarnko ryżu musi się znaleźć! Inaczej nie poślubisz Keo Fa. Głos króla brzmiał radośnie. Mógł jeszcze odłożyć rozstanie z ukochaną córką!
Nad brzegiem rzeki Sotat zawołał głośno:
Hej, ryby! Hej, stworzenia rzeczne! Brak jednego ziarnka ryżu! Ktoś z was pewnie je upuścił, bo przecież nikt nie byłby tak bezlitosny, żeby je ukraść! Dopóki nie odnajdzie się brakujące ziarnko, nie mogę poślubić królewny.
Po chwili jedna ryba wypłynęła opieszale ze swojej kryjówki.
Oto ziarnko ryżu. Zabrałam je, bo nie sądziłam, aby spostrzeżono jego brak.
Ryba jednak nie śmiała spojrzeć Sotatowi w oczy.
Złodziej! Złodziej! zawołały ryby i inni mieszkańcy rzeki. Jak mogłaś wyrządzić taką krzywdę księciu umiłowanemu przez
Buddę?
Sotat zabrał ziarnko z pyszczka ryby i jednocześnie wskazującym palcem dotknął jej nosa, który opuścił się w dół jak gdyby ze wstydu.
89
Proś o przebaczenie Buddę! nakazał rybie-złodziejce. Popłyń do jego świątyni. Pokłoń się jego posągowi ze złota. I błagaj, aby ci przebaczył, tak jak ja ci przebaczyłem.
I oto dlatego, jak opowiadają bajarze w Kambodży, ryby tego gatunku mają nosy zagięte do dołu. I dlatego rok rocznie, z nadejściem wielkich deszczów, płyną w górę rzeki Mekong, szukając świątyni Buddy.
Może chcielibyście dowiedzieć się jeszcze, czy dobry książę Sotat poślubił księżniczkę Keo Fa?
Gdy Sotat włożył do koszyka brakujące ziarnko ryżu, król nie miał już żadnej wymówki, aby odkładać wesele. Ale zazdrosny ojciec szybko wymyślił nową próbę.
Muszę mieć pewność, że szczerze kochasz moją córkę powiedział Sotatowi. Jutro wydam wielką ucztę w pałacu. Zanim siądziemy do stołu, w największej komnacie zbiorą się wszystkie piękne dziewczęta dworu córki najszlachetniejszych rodów i panny służebne. Każda z nich skryta za parawanem wystawi palec przez otwór w nim zrobiony i wtedy ty powiesz za podszeptem serca, który paluszek należy do Keo Fa. Zastanów się dobrze, bo gdy odgadniesz trafnie, obwieścimy światu, że zostaniesz małżonkiem mojej córki.
Książę Sotat stanął w milczeniu przed wielkim parawanem i uważnie, bardzo uważnie obejrzał długi, długi rząd dziewczęcych paluszków. Szedł powoli wzdłuż tego rzędu i każdy czubek palca wydawał mu się smuklejszy i bardziej wykwintnie zwężony niż poprzednie.
Nagle zatrzymał się bez ruchu, bo ujrzał różany blask przenikający przez otwór w parawanie.
"To różowe ognie z pierścienia mojej matki" pomyślał. I przypomniał sobie słowa pałacowej służki u źródła: "Otrzymasz pierścień z powrotem z ręki Keo Fa".
90
1
Szybko książę przykląkł. Delikatnie ujął dłonią palec, oświetlony różanym ogniem.
To jest paluszek mojej narzeczonej! zawołał.
I tak istotnie było.
Oboje młodzi, książę i piękna księżniczka, zapłakali ze szczęścia. A potem ich wesele ciągnęło się przez całe trzy dni z biesiadami, biciem w gongi i bębny.
Żadna z weselnych pieśni nie brzmiała jednak tak słodko, jak śpiew ptaków. Ptactwo tysiącami przybyło do największej komnaty w królewskim pałacu, aby zaśpiewać dobremu Sotatowi, który tak był kochany na ziemi, jak Budda w niebie.
A czy ryby również brały udział w weselu? Tego nie mogę wam powiedzieć, bo nie wiem. Jeśli tak, to z pewnością nie było wśród nich ryb zgiętonosych, bo wstydziłyby się występować na weselu z powodu brzydkiego postępku swego pobratymca.
r
PTAK I BAWÓŁ
Ptak, o którym będzie mowa, może należeć do rozmaitych gatunków stosownie do kraju, gdzie bajka jest opowiadana. Czasem powiadają, że to mały ryżowiec. Są nawet tacy, co twierdzą, że był to maleńki koliber.
Najłatwiej jednakże wyobrazić sobie białą czapelkę jako bohaterkę bajki, bo w wielu gorących krajach Azji niezmiernie często widuje się tego ptaka na grzbiecie burego bawołu.
Bawół ciągnie pług albo stoi w strumieniu czy kanale zanurzony aż
92
I
po same nozdrza. Cóż jest przyjemniejszego nad ochłodę w świeżej wodzie, gdy straszliwy żar spływa wraz z promieniami słońca na ziemię?
Po grzbiecie bawołu spaceruje tam i z powrotem biała czapelka i wy-dziobuje kleszcze i muchy pełzające po burej skórze zwierzęcia. A w najgorętsze godziny dnia ptak ucina tam sobie drzemkę.
Ale nie zawsze tak bywało: opowiadają o tym filipińskie babunie swoim wnuczętom na wyspie Mindanao.
Pewnego razu w dawnych czasach bawołu zniecierpliwiła ciągła obecność czapelki na grzbiecie i próbował pozbyć się nieproszonego gościa. Gniewnie machając ogonem usiłował strząsnąć z siebie czaplę. Z biciem białych skrzydeł ptak odfrunął wtedy na pobliską palmę kokosową. Możecie sobie wyobrazić niezadowolenie czapelki z utraty tak wygodnego miejsca odpoczynku. Traciła ponadto świetny teren polowania na kleszcze i muchy. Nic więc dziwnego, że próbowała wkraść się z powrotem w łaski bawołu.
Jeszcze pilniej będę oczyszczać d skórę z dokuczliwych insektów obiecywała. Pozwól mi tylko wrócić na swój grzbiet. Już będę uważać, żeby spacerować po tobie delikatnie.
Bawół jednak groźnie potrząsał szeroko rozstawionymi rogami. I jeszcze szybciej machał długim ogonem.
Kochany bawole prosiła biała czapelka. Dobre bóstwo, które stworzyło wszystkie istoty na ziemi, postanowiło również, że twój grzbiet stanowić będzie dla mnie miejsce odpoczynku. To bóstwo nauczyło nas, białe czapelki, zjadać kleszcze i muchy. Stojąc na twoim grzbiecie najłatwiej mi znaleźć taki pokarm. Mam prawo tam przebywać, bo takie było życzenie bóstwa. Proszę cię, kochany bawole, pozwól mi wrócić.
Bawół jednakże nie pozwolił. Wobec tego czapelka odwołała się do osła, który pasł się przy strzechą krytej chacie właściciela bawołu.
Powiedz, ośle, czyż nie jest przyjęte z dawien dawna, że my, ptaki, siadujemy na grzbiecie bawołu jak na grzędzie?
Zawsze was tam widywałem, to prawda przyznał jej słuszność osioł. Ale co do mnie, to nie byłbym zachwycony dźwigając was na grzbiecie. Dlatego nie podejmuję się rozstrzygnąć sporu.
Czapelka zasiadła teraz na jednym z szerokich rogów bawołu. Tam nie mógł już jej dosięgnąć ogonem jak biczem. I z tej bezpiecznej grzędy dalej prowadziła z nim nie kończący się spór. Gadała tak dużo i tak długo, że w końcu bawół trochę zmiękł.
Rozstrzygniemy spór przez zakład: kto wypije więcej wody na raz powiedział wreszcie. Bawół wiecznie odczuwał pragnienie i niezmiernie lubił wodę. Zobaczymy, które z nas potrafi wypić więcej za jednym zamachem. Pić będziemy z rzeki. Ten, kto wygra zakład, orzeknie, czy możesz nadal przebywać na moim grzbiecie, czy też nie.
Bawół nie wątpił, że to właśnie on zwycięży w zawodach. Miał przecież wielki pysk i szeroką gardziel i mógł wchłaniać wodę ogromnymi łykami. A w żołądku mieściło mu się o wiele, wiele więcej wody niż w żołądku czapli. Wygra nie ma dwóch zdań.
Biała czapelka, ptak mądry, wiedziała, że grozi jej przegrana. Bawół jednak najwidoczniej nie miał zamiaru ustąpić i wycofać propozycji, musiała więc zgodzić się na zakład. Liczyła na jakiś podstęp, który jej przyjdzie do głowy i pozwoli przechytrzyć bawołu, jako że nie odznaczał się on bystrością.
Mój przyjaciel osioł i koza mego pana będą dla mnie sędziować postanowił bawół.
A ja wybiorę na swoich sędziów papugę i orła.
Czapelka oczywiście wolała, aby dla niej sędziowali przedstawiciele ptaków.
Otóż bawół mieszkał prawie nad samym wybrzeżem. Z wierzchołka wysokiej palmy kokosowej rosnącej nad rzeką czapelka widziała jej
94
ujście do oceanu. I mogła obserwować, jak żółte wody błotnistego strumienia spotykają błękitne, słone fale.
Ze swego stanowiska na wysokiej palmie czapelka dostrzegała wiele interesujących szczegółów i skrzętnie zachowywała je w pamięci. Otóż teraz właśnie przypomniała sobie, że czasami woda w rzece wzbierała, a czasami opadała całkiem nisko.
Naturalnie czapla nigdy nie słyszała o zjawisku przypływu i odpływu. Mądrala jednak spostrzegła, że koryto rzeki jest pełne, gdy wnika tam ocean. Gdy zaś ocean cofa się z powrotem wody jest mało.
Tego popołudnia, dumając, jak przechytrzyć bawołu, biała czapelka siedziała właśnie na palmie kokosowej i patrzała na rzekę, gdzie miały się odbyć zawody. Czekała cierpliwie, aż najwyższa fala przypływu wypełni koryto rzeki. I zapamiętała dokładne położenie słońca o tej godzinie. Gdy ocean zaczął się cofać, a woda w rzece opadać, czapelka znowu spojrzała na słońce. Nabrała przekonania, że następnego dnia woda zacznie opadać o tej samej porze.
Z radosnym skrzekiem czapelka pofrunęła do bawołu. Obmyśliła! już podstęp, którym na pewno go przechytrzy.
Postanowiłeś, bawole, że będziemy współzawodniczyć w piciu wody i wyznaczyłeś miejsce turnieju powiedziała. Za to ja wybiorę porę dnia, kiedy rozpoczniemy zawody.
Bawół ruszał dowcipem nie szybciej niż niezdarnymi nogami. Był, doprawdy, bardzo powolny w myśleniu i nie podejrzewał pułapki. Nie sądził, aby pora zawodów miała jakiekolwiek znaczenie.
Doskonale powiedział. Możesz wyznaczyć porę turnieju, jeśli masz ochotę.
Następnego dnia po południu fala przypływu ciągle jeszcze wnikała w koryto małej rzeczki, kiedy ptak i bawół, jak również czwórka sędziów zajęli miejsca na brzegu. Papuga i orzeł na szczycie palmy
95
kokosowej, zaś osioł i koza nad samą wodą. Każde z nich zamierzało przypilnować, aby zawody odbyły się uczciwie.
Czworonożni sędziowie byli zadowoleni, natomiast ptaki na szczycie palmy ogarnął niepokój. Nie przypuszczano, aby czapelka mogła wypić tyle. samo wody, co bawół.
Niech bawół zacznie powiedziała czapelka zerkając na położenie słońca na niebie.
Nikt nie zrozumiał celu tej propozycji, która, jak się dalej okaże, była bardzo ważna.
Owszem, mogę zacząć, jeśli sobie tego życzysz zgodził się bawół. Ale skąd będzie wiadomo, które z nas wypije więcej?
Bawół do tej pory nie poświęcił wiele uwagi zawodom.
W korycie strumienia naznaczymy miejsce, dokąd sięga woda! zawołała czapelka. Z łatwością spostrzeżemy spadek wody, gdy kolejno każde z nas wypije, ile zmieści. W ten sposób określimy wypitą ilość.
Ostrym końcem dzioba ptak zaznaczył kreskę w miękkiej nadrzecznej ziemi. Bawół pogłębił ją kopytem, aby także wtrącić swoje trzy grosze.
Raz, dwa, trzy zaczynamy! krzyknęła czapelka zerkając na słońce. No, bawole, bierz się do picia!
Bawół wszedł w strumień. Schylił ciemny łeb; jego szeroko rozstawione rogi rzuciły na rozedrganą wodę ciemne cienie podobne do skrzydeł. I szeroko otworzywszy pysk, zaczął pić.
Pociągnął jeden obfity łyk, a potem drugi. I jeszcze jeden, i jeszcze. Jego potężne siorpanie doszło het! aż do szczytu palmy, gdzie siedzieli skrzydlaci sędziowie. Słyszały je także osioł i koza, i inne zwierzęta śledzące zawody z brzegu rzeki.
Papugę i orła ogarnął smutek. Natomiast osioł strzygł uszami, a koza ruszała bokobrodami, trzęsąc głową z zadowoleniem. Czyż jakikolwiek
96
ptak nawet ptak z dziobem tak długim jak czapelka zdoła wypić tyle samo wody, co bawół?
Ale wody w rzece wcale nie ubywa.
Osioł pierwszy zauważył, że woda nie opadła poniżej kreski naznaczonej na brzegu.
Wody nie ubywa istotnie orzekły inne zwierzęta, bardzo zdziwione. One również nie miały pojęcia o przypływie i odpływie w oceanach i nigdy nie zauważyły, że blisko ujścia w strumieniu czasem bywało mniej, a czasem więcej wody.
Bawół nie chciał im uwierzyć. Przecież wypił już tyle! Istotnie jednak woda wcale nie opadła poniżej znaku, który sam pomógł wyskrobać. A działo się to dlatego, że przypływ ciągle wzbierał.
Bawół głęboko odetchnął. A potem wciągnął jeszcze mnóstwo wody. Pił i pił, aż mu się boki wzdęły, i mało nie pękł.
Już nie mogę powiedział wreszcie i stał ze smutnie opuszczonym łbem, ciągle nie widząc żadnej zmiany w poziomie wody.
Teraz twoja kolej! zwrócił się do białej czapelki. Czapelka spojrzała na słońce i powiedziała:
Za parę minut, za parę minut! Muszę coś przekąsić, zanim wezmę się do picia. Zakrzątnęła się, niby to w poszukiwaniu owadów wśród trawy na brzegu rzeki.
W rzeczywistości śledziła wyżłobioną tam kreskę. I skoro tylko spostrzegła, że woda opada, że już jest nieco poniżej kreski, zawołała:
Zresztą mniejsza o jedzenie. Zaczynam!
Sprytna biała czapelka stanęła w rzece, długimi nogami do połowy w wodzie, i zanurzyła dziób. Nabierała na raz i pochłaniała jedynie malutką ilość wody. A za każdym łykiem małe jej oczka śledziły uważc nie opadanie wody poniżej kreski.
Patrzcie no, patrzcie! zawołał osioł do innych. Woda opada! Czapelka wypije całą rzekę.
7 Księżniczka
97
Racja! Racja! zaskrzeczała papuga. Woda opadła poniżej miejsca, gdzie zostawił ją bawół, skończywszy pić.
Tak było w istocie. Po przypływie nastąpił odpływ i fala wracała. Wodę z powrotem wsysał ocean, zamiast wpychać ją w górę rzeki.
Raz po raz czapelka powoli zanurzała dziób. Powoli, ale skutecznie, bo wody ciągle ubywało.
Nie mam pojęcia w jaki sposób, ale czapelka wygrała zakład odezwał się wreszcie zmartwiony bawół.
Tak, czapelka wygrała orzekli wszyscy czterej sędziowie. Każdy dziwował się tak, jak i biedny bawół. Musieli jednak uwierzyć temu, co widzieli na własne oczy.
A więc od tej chwili czapelka nieomal zaśpiewała z radości od tej chwili, bawole, odzyskuję prawo do siadania na twoim grzbiecie, ilekroć mi się spodoba. Będę jeździła na tobie z jednego pola ryżowego na drugie. Będę wydziobywała pożywienie z twojej skóry, gdy staniesz nieruchomo. I nigdy już mnie nie odpędzisz!
Tak też się stało i tak jest do tej pory. Czasami tylko mały, ciemnoskóry pastuszek wskakuje na grzbiet bawołu służącego całej rodzinie musi pilnować, aby to pożyteczne zwierzę nie zabłąkało się gdzieś z dala od domu.
Jedynie w tym wypadku biała czapelka odfruwa z biciem skrzydeł.
Zabieraj się stąd! daje chłopcu do zrozumienia niechętnym skrzekiem. To moje miejsce. Moi przodkowie wygrali prawo do niego w zamierzchłych czasach, kiedy między białą czapelka a bawołem stanął zakład, które z nich wypije więcej wody z rzeki.
-Ś>
CZARODZIEJSKI OWOC MANGO
Król starożytnej krainy Annamu miał trzech urodziwych synów i jedną prześliczną córkę. Synowie byli jego radością i dumą, ale, niestety, wszystkich trzech stracił.
Najstarszego zabił tygrys w dżungli. Drugi utonął w Chińskim Morzu, a trzeci zginął w boju z wojskiem sąsiedniego monarchy.
Królowi Annamu została zatem tylko córka, imieniem Kwiat Lotosu. Posiadanie córki już samo w sobie stanowiło niefortunną okoliczność, bo któż jak nie synowie modlą się za ojca po jego śmierci? W dodatku córka tego króla była słaba i chorowita, tak słaba, że w ogóle nie opuszczała łóżka. Z pewnością jakieś złe duchy rzuciły na nią klątwę.
99
Nie znaczy to, że królewna nie budziła miłości. Była piękna jak kwiat, którego imię nosiła. Ktokolwiek ujrzał jej bladą twarzyczkę, nie mógł oprzeć się uczuciu tkliwości, tak słodko się uśmiechała. A najtkliwiej kochał ją król, jej ojciec. Z bliska i z daleka sprowadzano do chorej królewny lekarzy. Król wyprawiał posłańców nawet za morze, do Chin, po lekarstwa, które by jej mogły pomóc. Chińscy doktorzy przyrządzali dla królewny silnie działające proszki z mielonych kości tygrysa. Kazali jej jadać zupy z wątroby smoków. Żadne jednak leki nie przywracały rumieńców bladym policzkom Kwiatu Lotosu. Żadne leki nie dawały jej sił do wstania z łóżka.
W jaskini na zboczu Północnej Góry mieszka czarownica powiedział kiedyś królowi jeden z ministrów. Ludzie mówią, że zna różne czary. Wczoraj wskrzesiła zmarłą żonę kupca, co handluje jedwabiem. Może ona potrafi przywrócić zdrowie naszej królewnie.
Król sam we własnej osobie pospieszył do jaskini w zboczu góry, żeby zasięgnąć rady czarownicy; Zanim jeszcze przemówił, już wiedziała, po co do niej przyszedł.
Sama nie potrafię uzdrowić twojej córki, o królu! rzekła. Ale może bóstwo tej góry zechce nam powiedzieć, jak przełamać czar, który przykuł ją do łoża.
Kobieta zarzuciła na twarz gęstą, szarą zasłonę, aby nikt nie mógł jej widzieć. Wszyscy dworzanie towarzyszący królowi słyszeli za to, jak gadała z bóstwem Północnej Góry. A potem odrzuciła zasłonę.
Owszem, jest rada na chorobę królewny! zawołała z triumfem. Dziewczynę uleczy owoc, czarodziejskie mango, co rośnie gdzieś w naszej krainie, w krainie Annamu. Owoc ten jest najpiękniejszy ze wszystkich znanych gatunków manga. Gładki, różowozłoty, wielkości małego melona. Pachnie jak kwiat.
Gdzie rośnie to czarodziejskie mango, powiedz, czarodziejko! W czyim ogrodzie, na jakim drzewie? pytał król.
100
Tego bóstwo nie zdradziło odrzekła czarownica kiwając głową.
Na twarz króla znowu wypłynęła troska.
Trzeba ogłosić w całym kraju, że młodzieniec, który przyniesie dla mojej córki czarodziejski owoc, otrzyma ją za żonę.
Tak rzekł król i słowa jego jak pożar ogarnęły całe państwo, aż do najdalszych jego krańców. Cała młódź w Annamie szukała czarodziejskiego manga. Urodziwi chłopcy przynosili do pałacu królewskiego przepiękne owoce. Żaden z nich jednak nie znalazł czarodziejskiego owocu, który mógłby uzdrowić królewnę.
W malutkiej lepiance na brzegu Chińskiego Morza mieszkał ubogi rybak. Co rano wraz z trzema synami zarzucał sieci w oceanie. Co noc ściągał je z powrotem. Połów czasami bywał niezły, ale przeważnie niewiele ryb znajdowało się w sieciach. Jak większość rybaków, rodzina miała mało grosza na strawę i odzież.
Nasze drzewo mangowe rodzi dobre owoce powiedział rybak do synów, gdy dowiedział się o obietnicy króla. Ty, mój najstarszy synu Loo, urwiesz najładniejsze owoce i zaniesiesz je do pałacu. A nuż niebiosa zrządzą, że czarodziejskie mango znajdzie się w twoim koszyku? Wtedy poślubisz córkę króla i nareszcie będziemy bogaci.
Koszyki, pełne owoców manga i bujające się na obu końcach tyczki do noszenia ciężarów, stanowiły niewygodne brzemię na ramionach Loo, najstarszego syna rybaka. Szedł jednak dzielnie ścieżką między polami ryżowymi wprost do pałacu. Nagle spotkał małego, starego człowieczka o pomarszczonej, żółtej twarzy i rzadkiej, siwej brodzie. Nie ulegało wątpliwości, że wobec tak sędziwego wieku podróżny zasługuje na wielki szacunek.
Dzień dobry, poczciwy młodzieńcze! przyjacielsko pozdrowił chłopca staruszek. Dokąd podążasz tak szybkim krokiem i co niesiesz w koszykach?
101
Trzeba wam wiedzieć, że najstarszy syn rybaka nie odnosił się z należytą uprzejmością do nieznajomych starców. Wprawdzie w domu nauczono go czci dla sędziwego wieku, młodzieńcowi jednak nauki rodziców szybko wywietrzały z głowy.
Ach, ty wścibski staruchu mruknął Loo pod nosem. Nie twój interes, co ja niosę w koszykach. A głośno powiedział, żeby pozbyć się staruszka: E, mam tam trochę krewetek. Złapałem je dzisiaj o świcie.
Niechże spojrzę na twoje krewetki. Pozwól mi odsłonić zielone liście, którymi je zakryłeś.
Ale Loo brutalnie odepchnął pomarszczoną rękę starca.
Ani tobie, staruchu, ani nikomu innemu nie pozwolę zaglądać do mojego koszyka! krzyknął.
Powiadasz, synu, że niesiesz w koszykach krewetki? A więc niechaj nic innego tam nie będzie powiedział spokojnie starzec ruszając w swoją drogę. .
Coś jednak w tonie jego głosu zaniepokoiło młodzieńca.
Nareszcie Loo dotarł do pałacu królewskiego. Na razie strażnicy nie chcieli go wpuścić. Tyle razy przynoszono już owoce manga, a przecież żaden nie uleczył królewny.
Król już prawie stracił nadzieję. Rozkazał jednak, aby syn rybaka wszedł do pokoju chorej. Królewna zajrzała do koszyka zielone liście już uchylono, ale owoców mango nie było tam ani śladu. Oba koszyki wypełniała brzydko pachnąca kupka pogniecionych krewetek. Loo od razu odgadł, kto rzucił zły czar na jego owoce.
To wstrętny figiel! zawołał rozgniewany król, a królewna zemdlała. Najstarszego syna rybaka spiesznie wyrzucono z pałacu.
Po powrocie do domu młodzieniec nie śmiał opowiedzieć swojej przygody. Wyznał jedynie, że w jego koszykach nie znalazł się czarodziejski owoc mango.
102
Może Ba, twój brat, będzie miał więcej szczęścia rzekł rybak. I kazał drugiemu z kolei synowi urwać najpiękniejsze owoce, które
rosły w ich ogrodzie na zielonym drzewie mangowym. Udzieliwszy mu błogosławieństwa, wysłał go do pałacu. Tak, jak poprzednio Loo, Ba szedł niosąc na barkach tyczkę z koszykami pełnymi owoców. I on także spotkał małego staruszka z pomarszczoną twarzą i skąpą, siwą
brodą.
Dzień dobry, poczciwy młodzieńcze powiedział starzec
uprzejmie. Cóż tam niesiesz w swoich koszykach?
Otóż drugiemu z rzędu synowi rybaka kłamstwo przechodziło przez usta równie gładko, jak starszemu bratu. I on również nie zadał sobie trudu, aby uchylić liści i pokazać nieznajomemu owoce ułożone pod
nimi.
To nie twój interes, staruchu, ale jeśli już chcesz koniecznie wiedzieć, to powiem ci, że niosę szczecinę słonia z Kambodży, którą mam zamiar sprzedać na rynku.
Powiedział to niegrzecznie, tak jak nigdy nie powinno się mówić
do osoby w sędziwym wieku.
Ach, tak! powiedział starzec. Pozwól mi rzucić okiem na
tę szczecinę.
Wykonał ruch, jakby chciał odsłonić liście, ale gdy Ba odepchnął jego
rękę, rzekł spokojnie:
Powiadasz, synu, że niesiesz w koszykach szczecinę słonia? A więc niechaj nic innego tam nie będzie.
Młodzieniec nie zrozumiał znaczenia tych słów i pospieszył do
pałacu.
Znowu owoce manga!
Strażników pałacowych wcale nie zachwycił widok chłopca niosącego na tyczce pełne kosze.
Oby czarodziejskie mango znalazło się wreszcie w twoich ko-
103
szykach rzekli wpuszczając go do środka. Cierpliwość króla już się wyczerpała. Jeśli żaden z twoich owoców nie uzdrowi Kwiatu Lotosu, król kijem policzy ci żebra.
Otworzyć koszyki! Ba usłyszał rozkaz króla, gdy składał mu głęboki ukłon kilkakrotnie dotykając głową podłogi. Pokaż no te owoce.
Ale po odsłonięciu liści nie ukazał się ani jeden owoc manga. W koszyku leżała kupka splątanej szczeciny słonia, brudnej, cuchnącej, o brzydkim, burym kolorze.
Stało się akurat tak, jak to przewidywał strażnik. Ba poczuł trzydzieści uderzeń kijem po nagim grzbiecie. Wrócił do domu na wpół żywy i powiedział ojcu, że napadła go banda rabusiów. Sprawili mu lanie, bo nie miał pieniędzy na wykup.
Pozwól, ojcze, abym ja spróbował szczęścia powiedział wtedy Nop, trzeci syn rybaka z wybrzeży Chińskiego Morza. Kto wie, może właśnie mnie się powiedzie. Może jeden z owoców mango, które ze sobą wezmę, przywróci zdrowie królewnie. A wtedy dostanę Kwiat Lotosu za żonę.
Bracia Nopa wybuchnęli śmiechem, a ojciec zawahał się. Jego najmłodszy syn był łagodniejszy od starszych braci. Oni nazywali go "dziewczyną", bo zachowywał się grzecznie wobec każdej spotkanej osoby. Nop znany był również na całym wybrzeżu jako młodzieniec, który nigdy nie splamił się kłamstwem.
Na drzewie pozostało zaledwie parę sztuk owoców zauważył ojciec. Są one najmniejsze i najbrzydsze. A w dodatku tkwią na samym wierzchołku.
Wspiąłbym się do samego nieba, aby urwać czarodziejski owoc, który przyniesie zdrowie królewnie! zawołał Nop z zapałem.
A więc idź Ś powiedział ojciec. Tylko miej się na baczności przed rabusiami, którzy tak źle potraktowali twego brata.
104
Będziemy bogaci, gdy poślubię królewnę dobry młodzieniec snuł już marzenia o udziale w królewskich skarbach. Wybuduję wam wtedy murowany dom. Kupicie bawołu, aby orał grunt za do- mem. Będą też świnie i kury na naszym podwórku, a kaczki na stawie. Po tych pięknych obietnicach Nop wyruszył ścieżką wśród pól ryżowych. Koszyki z owocami manga tańczyły na końcach tyczki przy każdym jego kroku. Nop nie czuł ich ciężaru. Przenikała go wielka radość, że z pomocą bogów uzdrowi i poślubi królewnę. Cóż to niesiesz w tych koszykach, synu? Stał przed nim staruszek o pomarszczonej twarzy i siwej brodzie. 1 zadał mu to samo pytanie, jakie usłyszeli jego bracia, Loo i Ba. Ale tym razem starzec otrzymał zupełnie inną odpowiedź. Nopowi nawet w głowie nie postała myśl o kłamstwie czy nieuprzejmości.
Owoce manga, czcigodny starcze odparł grzecznie. Moje owoce są soczyste i świeże, chociaż może niezbyt duże. I jestem pewien, że wśród nich znajdzie się właśnie czarodziejski owoc, który
uleczy królewnę.
Powiadasz, że niesiesz w koszykach owoce manga? A więc niechaj nic innego tam nie będzie 1
Starzec uniósł zielone liście i popatrzył na owoce.
A między nimi dodał kto wie, czy nie ma czarodziejskiego leku!
Upłynęło wiele godzin, zanim straż pałacowa wpuściła do środka najmłodszego syna rybaka. A jeszcze więcej godzin minęło, zanim król raczył go przyjąć i razem z koszem owoców zaprowadzić do
królewny.
Wreszcie odsłonięto liście, a wtedy król i jego córka ujrzeli najpiękniejsze owoce manga, jakie kiedykolwiek dojrzały w ich krainie. Oczy Nopa zaokrągliły się ze zdumienia. Przecież owoce, które sam zerwał z wierzchołka drzewa mangowego, były wielkości co naj-
105
wyżej śliwki. Tymczasem teraz każdy z nich przypominał mały melon. Cudny ich zapach wypełnił komnatę, gdzie leżała chora królewna, a gładka okrągłość owoców siała blask niczym złota królewska korona.
Nareszcie widzimy owoce odpowiednie dla Kwiatu Lotosu powiedział król. Skosztuj, córeczko. I niechaj, dzięki Niebiosom, będzie to czarodziejski owoc, który cię uzdrowi.
Krzyk radości rozbrzmiał w całym pałacu. Bo po pierwszym kęsku mangowego owocu od Nopa królewna podniosła się z łoża. Blada jej twarzyczka jaśniała teraz rumieńcem. Kwiat Lotosu szybko wybiegła na balkon, skąd mógł ją widzieć cały lud. Była znowu silna i zdrowa jak rybka.
Król rozkazał, aby ucztę weselną wyprawiono zaraz następnego dnia. Nopa przyodziano w kolorowe, jedwabne szaty, a na stopy włożono mu atłasowe trzewiki. Nikt by teraz nie poznał w młodzieńcu syna ubogiego rybaka. Pięknie ubrany, z dobrocią malującą się w oczach, był doprawdy odpowiednim małżonkiem dla najpiękniejszej królewskiej córy.
Przez trzy dni cały naród jadł, tańczył i śpiewał. Każdy się cieszył, a śliczna królewna Kwiat Lotosu i jej dobry mąż żyli potem długo i szczęśliwie.
Nop nie zapomniał o obietnicy danej ojcu, gdy wybierał się z owocami do pałacu. Na miejscu lepianki rybaka wyrósł wkrótce nowy murowany dom. Na podwórzu świnie ryły ziemię, a kury grzebały szukając robaczków. Kupiono bawołu, a po stawie pływały kaczki. Nop mógł dotrzymać obietnicy dzięki swej uprzejmości dla małego staruszka.
NIEWDZIĘCZNY TYGRYS
Pewnego pięknego ranka w dawno minionych czasach ze świątyni na skraju lasu tekowego wyszedł mnich w pomarańczowej szacie. Było to w krainie zwanej obecnie Wietnam dawniej kraj nosił inną nazwę, obecnie nigdy już nie używaną.
Zza wierzchołków drzew wypływała gorejąca tarcza słońca. Tak jak i dzisiaj, mnisi buddyjscy odziani w pomarańczowe szaty dawniej również wychodzili ze świątyń o wschodzie słońca z żebraczymi miseczkami w dłoniach. Całe ich pożywienie miał stanowić ryż i ryba,
które dostany od wieśniaków.
Obutymi w sandały nogami mnich kroczył drogą biegnącą tuż koło lasu tekowego. Las był tak blisko, że mnich widział małpy skaczące
107
wśród drzew. Słyszał też chrzęst gałęzi łamanych w niskich krzakach przez szakala i inne dzikie zwierzęta.
Poczciwy mnich nie uszedł daleko, kiedy usłyszał jakieś dziwne odgłosy. Skomlenie i jęki dochodziły z niewielkiej odległości.
Zrobił parę kroków wzdłuż ścieżki, która wiodła w głąb lasu. I stanął. Bo w oddali zauważył żółte futro tygrysa.
Kong Kop szepnął.
Imię króla dżungli wymówił prawie niedosłyszalnie. W tej krainie nikt nie śmiał wymówić głośno imienia tygrysa. Bo zgłodniały drapieżnik mógł usłyszeć, a wtedy niechybnie zjawiłby się i porwał nieostrożną osobę.
Mnich zbliżył się jeszcze o parę kroków do skomlącego tygrysa. I znowu stanął. Na ogół nigdy nie wchodził do lasu tekowego, właśnie w obawie przed dzikimi zwierzętami.
Ale jego mistrz, Wielki Budda, uczył, że należy okazywać przychylność wszystkim żyjącym istotom. Nie wolno odbierać im życia. Dobry mnich nawet wodę pił przez cienkie płótno, aby nie połknąć drobnych owadów, które mogły wpaść do jego czarki.
"Ten, kto ocali życie innych, otrzyma nagrodę w niebiesiech".
Mnich przypomniał sobie obietnicę Buddy i na widok tygrysa nie odwrócił się i nie umknął. Wiedział doskonale, że Kong Kop pozbawiłby go życia jednym uderzeniem potężnej łapy. Ale ten właśnie tygrys był najwyraźniej chory. Może nawet czyhała na niego śmierć.
"Co ma być, to będzie pomyślał mnich. Zobaczę, co się da zrobić dla Kong Kopa".
Jak ci mogę pomóc, przyjacielu?
Stanął nad tygrysem i patrzał na wyczerpane i słabe zwierzę.
Nie ma dla mnie ratunku, muszę umrzeć powiedział tygrys szeptem. Przez nieuwagę położyłem się na gnieździe jadowitego
108
węża. Wąż ukąsił mnie w nogę i jad wniknął mi w ciało. Tak, niechybnie czeka mnie śmierć.
W tych zamierzchłych czasach ludzie powiadali, że Wielki Nauczyciel użyczał czarodziejskiej mocy osobom, które zamierzały spełnić dobry uczynek. I z pewnością sam Budda podszepnął mnichowi, co należało zrobić.
Pokaż mi swoją ranę, przyjacielu powiedział do tygrysa. Zaraz cię uwolnię od jadu węża.
Wielce odważny był ten świątobliwy człowiek! Wyssał jad z rany tygrysa. I wkrótce zwierz stanął na nogi, tak samo potężny i dziki jak przed wypadkiem. Odzyskawszy siły, tygrys natychmiast zapomniał, że zawdzięcza życie człowiekowi w pomarańczowej szacie. Odsłonił kły ze złowrogim warczeniem.
Ś Ty głupcze! Jak śmiałeś wtargnąć w głąb mojej dżungli? Czyż nie wiesz, że ktokolwiek tu wejdzie, staje się należnym mi łupem?
Ja przyszedłem, aby ci ocalić życie.
Mnich nie mógł uwierzyć, że tygrys okaże się takim niewdzięcznikiem.
Mimo to mam prawo zabić cię i pożreć. I tak zrobię.
O, Kong Kop! zawołał świątobliwy. Czy nie masz dla mnie w sercu ani odrobiny wdzięczności?
Wdzięczność nie ma znaczenia, gdy ktoś jest głodny. Mam apetyt na mięso, a ty jesteś pod ręką, więc zaraz cię zjem.
A więc przynajmniej zastosuj się do obyczajów naszego kraju. Mnich próbował zyskać na czasie i w ten sposób uniknąć śmierci. Poprośmy kogoś, żeby rozstrzygnął tę sprawę. Jeśli obrany przez nas sędzia powie, że nie masz racji, wtedy pozwolisz mi odejść.
Bajka nie mówi, co sobie wtedy pomyślał tygrys. W każdym razie zgodził się, jako że na Dalekim Wschodzie takie sądy stanowiły ogólnie przyjęty zwyczaj.
109
Najpierw poproszono wielkiego bawołu o zdanie w sprawie tygrysa i mnicha. Bawół wysłuchał ich w milczeniu.
Ocaliłem tygrysowi życie. Ustami wyssałem jad z jego ciała powiedział mnich. A teraz on chce mnie zabić.
Zjadać człowieka Ś to moja natura. Ten zaś człowiek wtargnął do lasu, którym władam. Powiadam mu, że mam prawo go zabić rzekł niewdzięczny tygrys.
Bawół przez dłuższy czas patrzał z trwogą na tygrysa. "Jeśli wydam wyrok przeciwko Kong Kopowi myślał zje mnie zamiast tego mnicha". I głośno powiedział:
Świątobliwy postąpił nierozsądnie, wchodząc do królestwa Wielkiego Tygrysa. Kong Kop ma prawo postąpić wedle swoich zwyczajów.
Słowa te ogromnie przeraziły mnicha.
To jest dopiero jeden sędzia powiedział. Zapytajmy o zdanie drugiego.
I wyszukali szakala, który przyglądał im się spod krzaka.
Jak uważasz, przyjacielu? zapytał mnich. Czy tygrys ma prawo mnie zabić, skoro ocaliłem go od śmierci?
Szakal nie mógł oderwać oczu od strasznych kłów tygrysa. "Kong Kop jest silniejszy ode mnie pomyślał. A ja muszę przecież mieszkać w jego lesie. Nie odważę się mu zaprzeczyć".
Świątobliwy postąpił niesłusznie, a Kong Kop ma prawo go zjeść, jeśli zechce.
Powiedziawszy to, szakal wlazł głęboko w swoją norę. Ze wstydu, bo wiedział, że wydał niesprawiedliwy wyrok. Następnie przedstawili sprawę małpie, która siedziała na drzewie akurat nad nimi.
Ludzie tacy, jak ten mnich, zapominają o przysługach, które im wyświadczono powiedziała małpa przekrzywiając głowę. Tak zdarzyło się mojemu dziaduniowi. Pewnego razu zobaczył, że człowiek wpadł w pułapkę przygotowaną dla słonia. Nie mógł wyjść z dołu
110
i dopiero mój dziadunio wyciągnął do niego swoje długie ramię i ^wywindował go do góry. Ale nie sądźcie, że ten człowiek okazał wdzięczność! Tu małpa potrząsnęła pięścią. O, nie! Gdy udał się następnym razem na polowanie, zabił mego biednego dziadunia... O, nie, mój świątobliwy, ty nie masz racji. Niech Kong Kop zrobi z tobą, co mu się podoba.
W pobliżu sęp pożywiał się martwą wiewiórką i jego obrano czwartym sędzią. Gdy wielkie ptaszysko usłyszało, o co chodzi, przede wszystkim pomyślało o sobie.
"Jeśli tygrys zabije i pożre tego człowieka, nigdy nie potrafi ogryźć jego kości do czysta. I mnóstwo smacznych kąsków zostanie dla mnie, gdy Kong Kop odejdzie syty".
I biedny mnich znowu usłyszał okrutny wyrok:
Prawo jest po stronie tygrysa.
Chodźmy jeszcze do drzewa przy drodze tam mieszka Nat powiedział wtedy mnich do tygrysa.
Było to drzewo powszechnie znane jako siedziba duszka, zwanego Nat przez ludność Wietnamu. W tych odległych czasach takie duszki gadały z ludźmi. Mówiły im, czy pochwalają dary złożone dla nich u stóp drzewa. I łajały ludzi za zgiełk przy polowaniu.
Tego ranka Nat był w złym humorze.
Ś Nie lubię ludzi powiedział. - Wczoraj przyszli tutaj i ostrymi nożami ścięli gałęzie z mego drzewa. Wszystko mi jedno, jaki los ich spotka. Niech tygrys zabije i pożre tego mnicha. Ma do tego prawo.
Serce biednego mnicha nieomal przestało kołatać mu w piersiach. Jakże uratuje się przed Kong Kopem, jeśli nikt nie bierze jego strony? Trzeba jeszcze raz spróbować. Zwróci się do brunatnego królika, który skacze po leśnej ścieżce. Mówiono, że królik jest mądry. Może od niego dozna pomocy.
111
Wiesz o tym, króliku, że Budda uczy nas życzliwości dla drugich powiedział. Wszedłem do lasu Kong Kopa jedynie po to, aby ocalić go od śmierci. A teraz on chce mi się odwdzięczyć pożerając mnie na obiad. Czy to sprawiedliwe, powiedz, proszę? Bawół i szakal, małpa i sęp, i Nat z drzewa, wszyscy wydali wyrok na moją niekorzyść. Niechybnie zginę, jeśli ty nie sprawisz, że sprawiedliwości stanie się zadość.
Królik przytaknął mu i powiedział ruszając długimi uszami:
Prawdę rzeczesz, świątobliwy. Trzeba odpłacać dobrem za dobro.
I postanowił pomóc mnichowi w pomarańczowej szacie. Jednak i królik nie mógł oderwać oczu od straszliwych kłów tygrysa.
Zanim powiem, kto ma rację, muszę zobaczyć na własne oczy, w jaki sposób cała rzecz się zdarzyła powiedział. Obejrzyjmy gniazdo węża. I niech wąż leży tam tak, jak poprzednio.
Mimo swojej siły i drapieżności tygrys nie odznaczał się rozumem. Bo zgodził się powtórnie położyć na gnieździe węży i nawet pozwolił, aby wąż drugi raz go ugryzł. I znowu śmiertelny jad wniknął w jego żyły.
Kong Kop zaskomlał, a potem jęknął. Ale świątobliwy mnich nie zamierzał już wyssać mu jadu z rany.
Tak skończył niewdzięczny tygrys. I bajka skończona. Trzeba tylko dodać słowa, które powiedział królik na pożegnanie:
Uciekaj do domu nakazał mnichowi w pomarańczowej szacie. Czy nie wiedziałeś, że nie ma celu szukać litości u tygrysa? Kong Kop jest z natury niewdzięczny. Następnym więc razem okaż lepiej życzliwość i pomoc jakiejś innej istocie, o bardziej wdzięcznym sercu.
r
m
J
O BŁĘKITNYM^ KOCIE
Na dalekiej wyspie w Indonezji mieszkał ongiś król lubujący się w kotach. We dnie i w nocy trzymał przy sobie kota. A każdy nowy jego ulubieniec przewyższał urodą poprzedniego.
W czasach, z których pochodzi to opowiadanie, ulubiony kot króla był biały. Miał długą, miękką, jedwabistą sierść, kępki białych włosów na spiczastych uszach i takie same białe kępki na łapkach.
Biały kot nosił na szyi obróżkę ze złota i rubinów, a długim, cienkim, złotym łańcuszkiem przywiązywano go do napięstka króla. U stóp tronu królewskiego leżała jedwabna poduszka posłanie dla kota.
8 Księżniczka
113
Od czasu do czasu król podnosił z poduszki swego ulubieńca i brał go na kolana. Mówiono, że rozmawia z nim o sprawach królestwa. I wiedziano, że osobę, do której kot poczuł niechęć, natychmiast wydalano ze dworu.
Władca zwykle ustala modę dla swoich poddanych i wobec tego w każdym domu na wyspie także chowano kota. Możecie sobie wyobrazić, ile tych kotów było! Czasami istotnie nie dało się zrobić jednego kroku, żeby nie nadepnąć kotu na ogon. Od rana do wieczora rozprawiano o kotach i żadne dziecko nie miało równie miękkiego posłania i smacznego jedzenia, jak domowy kot. Bo tak sobie życzył król.
Nic też dziwnego, że króla nawiedzały sny o kotach.
Pewnego ranka przed oblicze monarchy zawezwano wróżbitę. Mędrzec ten umiał tłumaczyć sny, jak gdyby czytał z otwartej księgi. Król zasięgał jego rady, jeśli sam nie potrafił odgadnąć znaczenia jakiegoś snu.
Minionej nocy powiedział król wieszczbiarzowi miałem cudowny sen. Śniłem o błękitnym kocie. Kot przypominał kolorem pogodne niebo, miał zielonożółte oczy i nosił obróżkę z rubinów, taką samą jak mój biały kot. W tym śnie ja siedziałem na tronie, a błękitny kot u mnie na kolanach. Ludzie tłoczyli się w procesji, przynosząc mi dary. Tak wspaniałych darów nikt mi dotąd nie składał. Wszyscy ci ludzie w moim śnie byli uśmiechnięci i zadowoleni. To chyba oznacza, wieszczku, że błękitny kot przyniósłby mi szczęście, prawda?
Jednak w dalszym ciągu snu kot nagle zeskoczył mi z kolan i uciekł z pałacu. A wszystkie wspaniałe dary znikły, znikli uśmiechnięci ludzie. Powiedz, wieszczku, co ten sen może znaczyć?
Sędziwy badacz snów, przyodziany w magiczne szaty, doskonale wiedział, że musi tak wytłumaczyć sen, aby zadowolić króla. Toteż szybko powziął decyzję.
114
Twój sen, królu, istotnie był cudowny i przepowiada wielką radość dla twego państwa. Błękitny kot przyniesie wielkie bogactwa. Błękitny kot przyniesie uśmiech szczęścia dla wszystkich mieszkańców tej wyspy.
W twoim śnie błękitny kot odszedł, a z nim twoje skarby. Trzeba znaleźć błękitnego kota, aby powróciły szczęście i bogactwo.
Gadkę tę przewrotny wieszczek całkowicie wyssał z palca. Ale opowiedział ją tak sprytnie, że król uznał jego słowa za wyrok zesłany przez niebiosa.
Któż jednak widział na ziemi błękitnego kota kota koloru pogodnego nieba? Ani ja, ani wy, ani oczywiście wróżbita.
Król natomiast nie podawał tego w wątpliwość.
Przynieście mi błękitnego kota! rozkazał. Musi to być kot koloru pogodnego nieba. Żądam, aby go znaleziono bardzo szybko.
Wszyscy zatem szukali błękitnego kota ze snu króla. Szukali w pałacach i ubogich chatkach, na strychach i w piwnicach. Szukali dniem i nocą. Na ulicach łapano koty w pułapki sporządzone z worków. Przed każdym progiem stawiano spodeczek z mlekiem, aby zwabić zbłąkane, bezpańskie koty.
Znajdowano koty czarne i białe, popielate i rude. Koty pstre i łaciate. Na błękitnego kota jednak nikt nie mógł trafić.
Król obiecywał wspaniałe nagrody, coraz wspanialsze w miarę jak czas upływał, a błękitnego kota mu nie dostarczano. W końcu obiecał nawet rękę swej córki i pół królestwa temu młodzieńcowi, który odnajdzie błękitnego kota z jego snu.
Na razie i to nie poskutkowało i wtedy król uciekł się do gróźb. Gdy nadal nikt nie przynosił błękitnego kota, codziennie wtrącał do pałacowego więzienia dziesięciu swoich poczciwych poddanych. Nieszczęśników wybierano ciągnąc losy.
115
Całą wyspę ogarnął strach. Z ludzkich twarzy znikł uśmiech. Każdy drżał, że następnym razem usłyszy własne imię wywołane z kartki.
Niecierpliwość króla rosła. Zupełnie zaniedbał swego ulubieńca, ślicznego białego kota. Biały kot leżał opuszczony na jedwabnej poduszce i gdy pewnego dnia gdzieś przepadł, król nawet o niego nie zapytał.
Otóż trzeba wam wiedzieć, że w tej wyspiarskiej krainie żył szlachetny młodzian, który od dawna żywił tajemną miłość do królewny. Usłyszawszy o obietnicy króla, że jej rękę dostanie ten, kto znajdzie błękitnego kota, młodzieniec zamyślił się głęboko. Dumał i dumał, no i w końcu przyniósł królowi upragnionego kota z jego snu.
Niektórym dworzanom kot wydał się podobny do poprzedniego, białego ulubieńca. Miał ten sam wzrost i zielonożółte oczy, tylko, oczywiście, porastała go błękitna sierść. Nikt nigdy nie spotkał na świecie kociego futerka o tak nasyconej błękitnej barwie.
Król wszakże żadnych pytań nie zadawał. To był przecież niewątpliwie kot z jego snu! Gdy obudził się tego szczęśliwego poranka, na poduszce w nogach łóżka leżał błękitny kot o zielonożółtych oczach. Taki sam, jak we śnie. A na szyi miał obróżkę z rubinów, taką samą, jaką nosił jego biały poprzednik.
Błękitny kot ocierał się mrucząc o ramię króla. Tak jakby zwierzątko od dawna było królewskim pieszczochem. Gdy król siedział na tronie, błękitny kot wskakiwał mu na kolana, jakby od niepamiętnych czasów tu siadywał.
Król promieniał teraz szczęściem. Ludność wyspy również promieniała. Nikt już nie obawiał się więzienia. I wobec tego znoszono do stóp króla bogate dary. Do sali tronowej ciągnęła nie kończąca się procesja ofiarodawców tak właśnie, jak w jego cudownym śnie.
Obiecałem, że temu, kto mi znajdzie błękitnego kota, oddam córkę za żonę. Trzeba urządzić wesele.
116
I tak szlachetny młodzian poślubił swoją ukochaną i otrzymał połowę królestwa.
Mieszkańcy wyspy jednakże dziwowali się skrycie, patrząc na błękitnego kota. Niektórzy powiadali, że jego futerko wcale nie jest z natury błękitne. Szeptano, że poprzedniego faworyta, białego kota, prze-farbowano po prostu na błękitny kolor. Niejeden kiwał głową z niepokojem na myśl o śmiałości młodego oblubieńca, który odważył się spłatać takiego figla samemu władcy.
Życie na wyspie toczyło się teraz spokojnie i gładko. Odkąd król miał błękitnego kota i trzymał go stale na kolanach, nigdy nie wpadał w gniew ani w zły humor. Któż więc z jego poddanych mógł okazać taki brak rozsądku, aby zadawać pytania na temat błękitnego kota, któremu wyspa zawdzięczała spokój i szczęśliwość?
I podstęp nigdy nie byłby wyszedł na jaw, gdyby pewnej nocy kot nie wysunął łebka z rubinowej obróżki, i gdyby nie wyskoczył przez okno, udając się na przechadzkę po ogrodowym murze! Jego nieobecność zauważono dopiero rano.
Cały pałac został przewrócony do góry nogami w czasie poszukiwań. Król nie miał wątpliwości, że jeśli błękitny kot zginie, kraj nawiedzi jakaś straszna klęska. Służebnicy przeszukiwali cały pałac, komnatę po komnacie. Zaglądali pod łóżko króla i za jego tron. Ale błękitny kot przepadł bez śladu.
W końcu przyszło komuś do głowy przeszukać ogród. I tam, koło pralni, w beczce, do połowy wypełnionej mydlinami znaleziono przedziwne stworzenie. Kot króla wpadł do beczki i, niestety, jego futerko przypominało teraz błękit nieba nakrapiany białymi obłoczkami. Bo prawie cała błękitna farba, którą przemalowano białą sierść dawnego ulubieńca, została w mydlinach.
Możecie sobie wyobrazić gniew króla, gdy dowiedział się, że go oszukano.
117
Mąż mojej córki musi umrzeć rozkazał. Nawet więzienie jest dla niego zbyt łagodną karą. Sprowadził klęskę na cały kraj, bo nasz los zależy przecież od prawdziwego, a nie od farbowanego błękitnego kota.
Królewna kochała swego młodego małżonka. Kochała go bardzo mocno i nie chciała go stracić. A więc padła na kolana przed rozgniewanym ojcem i zawołała:
Co on zrobił złego, ojcze? Chciałeś mieć błękitnego kota i on ci takiego kota dostarczył. Chciałeś, aby kraj był szczęśliwy i błękitny kot przyniósł wszystkim spokój.
Ale ja chciałem mieć błękitnego kota z moich snów, kota, który według zapewnień wróżbity miał mi przynieść szczęście.
Tamten kot, ojcze, to był tylko sen mówiła królewna z płaczem. Mój mąż pokazał ci, że sen jest jedynie snem. Szczęście przychodzi wtedy, gdy się w nie wierzy. Ty uzyskałeś szczęście dzięki przekonaniu, że twój biały ulubieniec jest błękitnym kotem. Przecież twój biały kot wcale nie jest gorszy, jeśli się nad tym zastanowisz.
I wtedy właśnie biały kotek ze śladami niebieskiej farby wskoczył na kolana króla. Gniew monarchy rozproszyły już częściowo słowa ukochanej córki. A teraz roześmiał się głośno. Potarł ręką miejsca, które pozostały jeszcze błękitne na futerku ulubieńca, i roześmiał się znowu.
Trzeba tego kota jeszcze raz zanurzyć w beczce z mydlinami rozkazał. Zmyjcie z niego wszelkie ślady mojej nierozwagi. Biały kot wcale nie jest gorszy od błękitnego. Od tej chwili w moim królestwie nie będzie już miejsca dla kotów, które pojawiły się tylko we śnie.
DWANAŚCIE SIÓSTR
Czy przyjrzeliście się kiedyś naprawdę uważnie dolnej wardze słonia? Czy zauważyliście, jak żałośnie zwisa pod długą, szarą trąbą zwierzęcia? Może sądzicie, że ta opuszczona warga to przypadek lub że Twórca Wszechrzeczy życzył sobie, aby tak właśnie wyglądała?
Otóż w dawnych czasach mieszkańcy Laosu, kraju położonego w Południowo-Wschodniej Azji, w najbliższym sąsiedztwie Syjamu, mieli na to zupełnie inny pogląd.
W Laosie żyje mnóstwo słoni. Wszyscy tam oglądają słonie na własne oczy i mężczyźni, i kobiety, i dzieci. Wszyscy też wiedzą, że dolna warga słonia zwisa smutnie w dół jak kawałek szarego sukna.
119
Na początku warga słonia wcale taka nie była prawiły laotań-skie babcie swoim wnuczętom. Olbrzym miał takie same kłapciaste i wielkie uszy jak teraz. Jego trąba nie różniła się od obecnej ani długością, ani siłą. Tylko dolną wargę słoń miał zupełnie, ale to zupełnie inną, uśmiechniętą i radosną. Słoń naprawdę wyglądał ongiś na wiecznie uśmiechniętego.
I laotańskie babcie opowiadały dalej o zdarzeniu, które zmieniło kształt dolnej wargi słonia. Posłuchajcie i wy tej baśni...
Dawno, bardzo dawno temu w głębi kraju mieszkał w leśnej cha-tynce ubogi człowiek i jego żona. Mieli dwanaścioro dzieci same dziewczynki.
Jakże taki ubogi człowiek mógł zdobyć dosyć strawy, by wyżywić tyle córeczek? Dziewczynka przecież nie potrafi polować. Dziewczynka nie potrafi pomóc ojcu przy ścinaniu tekowych drzew w dżungli.
W chatynce zawsze brakło ryżu. Brakło go dla całej rodziny.
Żono powiedział drwal. Starzeję się i niedługo nie będę już mógł zapracować na jedzenie dla dwunastu zgłodniałych córek. Dziewczęta są młode i silne. Niech odejdą z domu i same sobie radzą...
Żona drwala zalała się łzami. Kochała przecież czule swoje córki. Ale przyznała mężowi rację. Może ktoś zaopiekuje się dziewczętami. Przygotowała im więc na drogę koszyk z jedzeniem wyglądał na wypełniony ryżem po brzegi. Tak myślały dziewczęta, gdy pomagały ojcu zanieść go w dżunglę. Powiedziano im, że ojciec zabiera je z sobą na polowanie na króliki może coś złowią na wieczorny posiłek.
Drwal zaprowadził córki bardzo głęboko w las. Szli to w jedną, to w drugą stronę, klucząc na lewo i na prawo, aż wreszcie dziewczęta nie mogły rozpoznać, gdzie się znajdują.
Ugotujcie sobie ten ryż nad ogniskiem polecił im ojciec. A ja pójdę rozejrzeć się za królikami. Upoluję kilka, zawołam was; pomożecie mi zanieść je do domu.
120
1B
Drwal wcale już nie wrócił do córek. I wkrótce siostry domyśliły się, że zostawiono je w gęstej dżungli, żeby sobie same radziły. A otworzywszy kosz, zobaczyły tylko cienką warstewkę ryżu na wierzchu. Pod spodem, niestety, znajdował się szary popiół wyrzucony z paleniska.
Aj! Aj! krzyczały i płakały dziewczyny. Ojciec wyprowadził nas w dżunglę na niechybną zgubę!
I tuliły się mocno do siebie.
Gdy noc zapadła, dziewczęta, cała dwunastka, zasnęły skulone na ścieżce. Widziały je tam dzikie zwierzęta z dżungli, ale żadne nie zrobiło im krzywdy. Nawet tygrys-drapieżca tylko powąchał ich włosy i oddechem musnął im twarze.
Następnego dnia, gdy słońce wpłynęło na niebo, dziewczęta wstały z twardego łoża na ziemi. Wykąpały się w strumieniu, a potem zaczęły szukać dzikich owoców i jagód. Właśnie przepatrywały bacznie trawę pod krzakami, kiedy zauważyły staruszkę, która podszedłszy obdarzyła je przyjaznym uśmiechem.
Co robicie tak daleko od domu, moje miłe dziewuszki? zapytała łagodnie.
Aj! Aj! dziewczęta znowu zapłakały opowiadając o swoim smutnym losie, jak to ojciec zostawił je w głębi dżungli, żeby same starały się o pożywienie. O, jakiż straszny głód im dokuczał!
Mam pełen garnek ryżu u siebie nad ogniem powiedziała staruszka. Chodźcie ze mną. Zamieszkacie pod moją słomianą strzechą. Rada będę z waszego towarzystwa.
Kiwnęła palcem i powiodła je ścieżką w dżungli.
Siostry wiedziały, że należy strzec się nieznajomych. Ale uznały, że kobieta jest miła, no i ogromnie im głód dokuczał. A więc ochoczo szły za swoją przewodniczką aż do małej polanki w środku puszczy.
121
Szeroka strzecha wznosiła się tu na czterech słupach miejsca było dosyć i dla kobiety, i dla wszystkich dwunastu sióstr. A nad ogniem bulgotał ryż w garnku.
Muszę wrócić do lasu powiedziała staruszka, gdy skończyły posiłek. Odpoczywajcie sobie tutaj, dopóki nie wrócę. Możecie popływać w rzece, możecie zbierać owoce manga w moim ogrodzie, ale zabraniam wam wchodzić na tę tutaj malutką ścieżynkę.
I wskazując na wąski szlak znikający w gąszczu, pogroziła im surowo palcem, aby raz na zawsze zapamiętały sobie ten zakaz.
Natychmiast po jej odejściu siostry popatrzyły po sobie i w oczach każdej odmalował się przestrach.
Co tam może być na tej ścieżynce, czego nie wolno nam zobaczyć?
Takie pytanie zadawały sobie wzajemnie.
Musimy to sprawdzić, siostrzyczki. Ja pójdę pierwsza powiedziała wreszcie najstarsza z dwunastki.
Bez najmniejszego szmeru brunatne, bose stopy pobiegły po zakazanej ścieżce.
Aj! Aj! zawołała pierwsza dziewczyna, gdy ścieżka doprowadziła ją do polanki wśród drzew.
Aj! Aj! zawtórowały jej inne. Są tu kości ludzi, ludzi, którzy kiedyś musieli być żywi, tak jak my!
Oczami rozszerzonymi ze zgrozy wpatrywały się w stos kości.
I nas to samo czeka, jeśli od razu nie uciekniemy!
Siostry nieraz słyszały opowieści o ludożercach, którzy zwabiali ludzi do swoich siedzib.
Ta staruszka to wiedźma! zawołała najstarsza z dziewcząt. Uciekajmy co żywo!
Siostry uciekały co sił w nogach, aby dalej od chatki wiedźmy.
Ktoś nas goni! - zawołała nagle dziewczyna biegnąca na sa-
122
i
mym końcu. To pewnie wiedźma. Ach, co my poczniemy, nie-szczęśliwe!
Ledwie wymówiła te słowa, siostry ujrzały olbrzymią bawolicę Ś szła do wodopoju tuż obok ścieżki.
Pomóż nam, bawolico, pomóż nam! zaczęły ją prosić. Ukryj nas przed wiedźmą, która pożera ludzi!
W tych odległych czasach zdarzały się przedziwne rzeczy. Ale nic osobliwszego nie mogło się nikomu przytrafić, jak to, co nastąpiło na brzegu puszczańskiej rzeki. Bawolica mianowicie otworzyła pysk i rozciągała go coraz szerzej i szerzej, tak że dwanaście sióstr mogło wskoczyć jedna po drugiej do olbrzymiej gardzieli. Jakoś udało im się ukryć w żołądku zwierzęcia.
Nie pytajcie mnie, proszę, jak taka rzecz była możliwa. Ja sama nie mam pojęcia. Wiem tylko, że takie właśnie zdarzenie przekazała nam stara opowieść.
Gdy wiedźma spotkała bawolicę, z dwunastu sióstr nie pozostało ani śladu.
Czy nie widziałaś czasem moich dwunastu córek, bawolico? W którą stronę pobiegły? zapytała wiedźma.
Nie ma tu twoich córek odparła bawolica; mówiła szczerą prawdę, bo przecież dziewczęta nie były córkami staruchy.
Jędza wpadła wtedy w okropną złość.
Na pewno tutaj były! Przecież szłam po ich śladach. Powiedz mi, dokąd poszły, bo jak nie, to cię zabiję.
Wiedźmy bywają straszne w gniewie.
Owszem, istotnie tutaj były odparła spokojnie bawolica. Ale odeszły. Biegły szybko jak na skrzydłach wiatru. Jeśli chcesz je dogonić, musisz udać się również biegiem w tamtą stronę.
Bawolica potrząsnęła rogami, żeby wskazać kierunek. A wiedźma pomknęła dalej.
123
- A teraz wychodźcie, i to żwawo, bo ta starucha gotowa zawrócić! zawołała bawolica do dziewcząt.
Otworzyła pysk bardzo szeroko, szeroko jak wrota i cała dwunastka wyskoczyła jej z gardzieli.
Dziewczęta podziękowały bawolicy za dobrą kryjówkę i pobiegły przez gęstą dżunglę w przeciwnym kierunku niż wiedźma.
Słyszę czyjeś szybkie kroki ostrzegła siostra biegnąca na końcu szeregu. Wiedźma znowu trafiła na nasz ślad. Nadchodzi.
Ale w tejże chwili z trzaskiem łamanych gałęzi wyszła z dżungli olbrzymia samica słonia. Była naprawdę olbrzymia, większa, niż słonice bywają obecnie.
Ukryj nas, dobra słonico, królowo dżungli! zgodnym chórem zawołały siostry. Wiedźma już nadchodzi! Pożre nas wszystkie dwanaście.
Żywo, żywo, córeczki! Skaczcie mi do pyska!
Olbrzymka przyklękła i zaczęła unosić w górę długą trąbę, coraz wyżej i wyżej. Coraz szerzej otwierała pysk i rozciągała miękką, uśmiechniętą, dolną wargę.
Śpieszcie się, bo słyszę kroki wiedźmy. Już nadchodzi!
Dziewczęta, niestety, ruszały się zbyt wolno. Najmłodsza z opóźnieniem weszła w otwarty pysk słonia i kiedy wiedźma nadbiegła, wystawał z niego rąbek jej szarej sukienki.
Oddaj mi moje dwanaście córek, słonico! zażądała wiedźma.
Nie ma tutaj twoich córek.
Słonica wiedziała, że dziewczęta nie są córkami ludożerczyni. Ale gdy gniewnie wymówiła te słowa, niebacznie uniosła w górę trąbę.
A co to za rąbek szarej sukienki zwisa ci z pyska, słonico?
Wiedźma pokazała palcem na szarą tkaninę, która ciągle była widoczna. Najmłodszej dziewczynie zabrakło sprytu, żeby ukryć się głębiej w gardzieli słonia.
124
To przecież moja warga, niewiasto!
Słonica tupnęła gniewnie nogą i olbrzymia jak wieża stała groźnie nad staruchą, która miotała się w złości na myśl o utracie łupu.
Wiedźma zgrzytała wściekle i także tupała nogami. Znała potężne czary, za mało jednak potężne, aby mogły naprawdę zaszkodzić słoniowi, temu największemu ze wszystkich zwierząt.
Ha, powiadasz, że ten rąbek szarej sukienki to twoja warga? zaskrzeczała. A więc niechaj na zawsze zostanie twoją wargą. Rzucam zaklęcie na twoją wargę, słonico! Od dziś po wiek wieków warga będzie ci zwisała tak jak ten rąbek szarej sukienki.
Wiedźma musiała odejść bez dwunastu sióstr, które ocaliła słonica. Nie wiem, co się później z nimi stało, ale, jak wieść niesie, uniknęły niebezpieczeństwa, a w dalszej wędrówce spotkały osoby życzliwsze niż stara wiedźma...
Gdy następnym razem zobaczycie słonia, obejrzyjcie dokładnie jego dolną wargę. I wtedy przekonacie się sami, czy zaklęcie wiedźmy skutecznie podziałało.
CZARY OGNIA I KURKA BŁOTNA
W dawnych czasach ludzie nie znali tajemnicy rozniecania ognia. Tak przynajmniej twierdzono na wyspach Oceanu Spokojnego po drugiej stronie świata.
Mieszkańcy tych wysp znali oczywiście samo zjawisko ognia. Widywali Wielki Ogień, który buchał z wulkanów. Nikt nie pamiętał dni, kiedy na wyspach Oceanu Spokojnego nie było tych ognistych stożków. Wyspiarze umieli użytkować żar lawy rozpalonej do czerwoności, sunącej niekiedy po zboczach wulkanicznych gór. Nadawała się do gotowania ryb i patatów zyskiwały one na smaku po ugotowaniu.
126
Wszystko to wiedzieli, nie znali jednak sekretnego czaru rozpalania ogniska. I dopiero wyjawiła im go maleńka kurka błotna.
Skoro wyspiarze nie umieli rozniecać ogniska, zwykle musieli jeść ryby na surowo. Nie znali sposobu, aby uwarzyć korzenie taro czy upiec pataty.
Ale od czasu do czasu ktoś natrafiał na malutkie, niezupełnie wygaszone ognisko.
Widziałem miejsce, gdzie niedawno musiał płonąć ogieniek powiadał wtedy wyspiarz swoim znajomym. W popiele zostało jeszcze trochę ciepłych patatów.
Czemu zatem nie przyniosłeś ogniska do domu? pytano go. Każdy przecież gorąco pragnął odkryć tajemnicę tego pożytecznego sposobu gotowania strawy.
W popiele nie została ani jedna czerwona iskierka brzmiała zwykle odpowiedź. Czerwony ogień wygasł. Zwęglone drewienka nadal trzymały ciepło, ale nie chciały rozpalić się na nowo.
Nikt nie mógł wykryć, kto rozpala te małe ogniska. I w końcu naczelnik wyspy zwołał wszystkich mieszkańców na naradę.
Musimy zdobyć tajemnicę czarów, którymi rozpala się ogień powiedział. Przeznaczam hojną nagrodę dla zucha, który sekret odkryje.
Wszyscy młodzieńcy na wyspie oświadczyli, że spróbują. Z największym jednak zapałem przystąpił do tego zadania chłopiec imieniem Kokoa.
Odkryję czar rozniecania ognia powiedział Kokoa swojej babci następnego dnia.
Łatwo odgadnąć z tych słów, że nie brakło mu odwagi. Miał on również, jak się okazało, więcej wytrwałości od swoich trzech starszych braci, których szybko znużyło poszukiwanie ognia i wrócili do połowu ryb w morzu.
127
Babcia Kokoa była bardzo sędziwa. Była również bardzo mądra. Znała nawet sekretne sprawy nie znane innym ludziom. Mówiono niekiedy, że była czarownicą. Ona to dała wnukowi pomocną wskazówkę, gdy wybrał się na poszukiwanie ogniska.
Musisz baczyć na kurki błotne, Kokoa powiedziała. Bo jedynie one znają sekret rozniecania ognia.
Kokoa wiedział, że kurki błotne mieszkają na moczarach pokrywających niektóre części wyspy. Kiedyś nawet pochwycił tego ptaka i obejrzał z bliska jego krótkie skrzydełka i krótki ogon. Przypatrzył się też jego długim pazurkom, dzięki którym mógł z łatwością biegać po bagnie. Kokoa wiedział, że rozpozna kurkę błotną pośród innych ptaków.
Tak, tajemnicę ogniska znają jedynie kurki błotne powtórzyła babcia. Kurki gotują ryby, które łowią w stawie naczelnika wioski. Gotują również pataty, które kradną na naszych zagonach. Widziałam na własne oczy, jak to robią. Ukryj się koło stawu naczelnika, Kokoa. Ale uważaj, żeby cię kurki nie spostrzegły. Jeśli cię nie zauważą, może zdołasz podpatrzyć, jak rozpalają ognisko.
Trzej bracia Kokoa poszli z nim aż do stawu naczelnika. Potem jednak odeszli i popłynęli łodzią na morze.
Kokoa patrzał na płytki staw wśród bagnistych brzegów. Widział też stamtąd poletko naczelnika, obsadzone patatami, i jego plantację korzeni taro. W stawie uwijało się mnóstwo ryb. Na pewno spotka tutaj kurki błotne.
Chłopiec skrył się w wysokich trzcinach otaczających staw. Przykucnął tak nisko, że głowa nie wystawała mu ponad falujące wierzchołki sitowia. I czekał cierpliwie, aż kurki przyjdą na połów ryb, a potem rozniecą ogień.
Wkrótce usłyszał tupot ptasich nóg po trawie i skrzekot kurek zbliżających się nad brzeg stawu naczelnika.
128
ar!
-VI
1
Niektóre kopią pataty powiedział do siebie Kokoa a inne łowią ryby w stawie. Jeszcze inne zbierają patyki na ognisko.
Chłopiec wstrzymał oddech. Może naprawdę podpatrzy, w jaki sposób rozpalają ogień?
Tymczasem jeden z ptaków, zapewne najstarszy i najmądrzejszy, zawołał do innych:
Poczekajcie! ostrzegł je. Przed chwilą było tu czterech chłopaków. Trzeba uważać, czy się gdzieś jeszcze nie kręcą.
I stary ptak pofrunął na wierzchołek wysokiej palmy kokosowej. Rozejrzał się po morzu i spostrzegł małą łódź, a w niej trzech braci Kokoa.
Jeden! Drugi! Trzeci! liczył ptak. Przedtem chłopców było przecież czterech! Gdzie się podział czwarty? Kto wie, czy nas nie szpieguje! Nie rozpalajcie ogniska!
Kurki błotne porzuciły suche patyki już uzbierane. Upuściły ryby i pataty. I odfrunęły biadoląc cienkimi, świergotliwymi głosami.
Kurki błotne są za mądre, babciu powiedział Kokoa tego wieczoru po powrocie do domu. Skądsiś wiedziały, że je śledzę.
Tak, Kokoa, kurki błotne to mądre ptaki. Gdyby nie były takie mądre, nie znałyby czaru rozpalania ognia powiedziała staruszka kiwając głową. Ale je w końcu przechytrzymy. Jutro zwiń tobołek z gałganów, ułóż go tak, aby przypominał postać chłopca, i wsadź do łodzi, gdy bracia wypłyną na morze. Kurki pomyślą, że to ty.
Następnego dnia chłopcy usadowili kukłę w środku małej łódki i położyli koło niej wiosło. Nawet mądry, stary ptak nie pozna z daleka, że kukła to nie żywy chłopiec. Zdarzenia potoczyły się tak samo jak poprzedniego dnia. Kokoa siedział ukryty w trzcinach koło stawu naczelnika. Kurki błotne przybiegły szybko z moczarów. Niektóre łowiły ryby, inne kopały pataty, a jeszcze inne zbierały patyki na ognisko.
9 Księżniczka
129
Kokoa wśród trzcin nie widział dokładnie samej czynności rozpalania ognia, bo nie śmiał wyżej podnieść głowy.
Kurki używają suchych patyków do rozpalania ogniska powiedział chłopiec tego wieczoru. Widziałem dym i czerwony ogień. Czułem też woń pieczonych ryb i patatów. Ale odchodząc zgasiły ognisko. Niestety, babciu, nie wykryłem sekretu ognia.
Będziesz musiał złapać jedną z kurek. I wtedy zmusisz ją do zdradzenia sekretu odparła babcia. Wyczekaj, aż zajmą się gotowaniem. Będą obracały dziobami pataty, sprawdzając, czy upiekły się równo ze wszystkich stron, i mogą cię nie zauważyć. Musisz jednak działać szybko.
Następnego dnia Kokoa posłuchał rad babci. Zaskoczył krzątające się ptaki i korzystając z zamieszania, złapał jedną kurkę za nogę.
Kwak, kwak! skrzeczała mała kurka prosząc swoje siostry o ratunek.
Wszystkie umknęły jednak w trzciny. Chłopiec usłyszał tylko ich wołanie:
Milcz! Nic nie mów! Nie pokazuj mu, jak się roznieca ogień. Jeśli zdradzisz sekret zginiesz.
Musisz mi pokazać! krzyknął Kokoa. Rozpalisz ognisko, bo jeśli nie, zginiesz, jeszcze zanim wrócą twoje towarzyszki.
Ja nie znam sekretu. To inne kurki rozpalały czerwony ogień. Oj, puść mnie, puść!
Mała kurka błotna rzewnie płakała.
Kłamiesz! Towarzyszki przykazywały ci, abyś milczała. A więc musisz także znać czary ognia!
Powiem, powiem, tylko nie ściskaj mnie tak mocno szepnęła wreszcie biedna kurka. Musisz mieć dwa suche drewienka. Jedno drewienko powinno być z miękkiego drzewa hau, a drugie, większe, z łodygi taro. Potrzyj jednym o drugie, a pokaże się czerwony ogień.
130
\
Iwtó. i
f
Kokoa mocno trzymał kurkę między kolanami. Złapał sporą łodygę taro, znalazł też drzazgę miękkiego drewna w popiołach ogniska i zaczął trzeć je o siebie.
Ogień wcale się nie pokazał. Wystąpiło jedynie głębokie wyżłobienie w łodydze i na ziemię popłynął sok taro.
Znowu skłamałaś! wrzasnął Kokoa do kurki. Zdradź mi prawdziwy czar, bo jeśli nie...
To ma być łodyga banana. Potrzyj łodygę banana drewienkiem... Kurka mówiła ledwie dosłyszalnym szeptem.
Kokoa oderwał zielone liście bananowe z olbrzymiego drzewa i potarł po pniu drewienkiem. Ognia ani śladu! Mała kurka błotna dokładała wszelkich starań, aby nie wyjawić czaru rozniecania ognia.
Chłopiec wpadł teraz w wielką złość.
Gadaj zaraz, jaki jest prawdziwy czar! krzyknął.
Trząsł kurką tak mocno, że biedny ptak poczuł się jakby w samym środku nagłego tajfunu. I szepnęła nieomal w ostatnim tchnieniu:
Trzeba potrzeć drzazgę z drzewa ohia o drzazgę z drzewa hau. Drewno hau jest miękkie, a drewno ohia twarde, niezmiernie twarde.
Żadne inne drzewo w lasach na wyspie nie ma tak twardego drewna. Kokoa schwycił patyk z drzewa ohia, które ptaki zostawiły na ziemi, i potarł nim mocno o miękkie drewno hau. Pokazał się maleńki dymek, a potem czerwony płomyk.
Dmuchaj nań, chłopcze, dmuchaj! szepnął ptak. Dmuchanie podsycało płomyczek.
Nareszcie znam czary ognia! zawołał głośno chłopiec. Ja, Kokoa, odkryłem czary ognia dla mojego ludu!
Ponownie rozpalił na próbę ognisko. I jeszcze jeden raz. Włożył nawet pataty w gorący popiół. Po raz pierwszy w życiu skosztował pożywienia ugotowanego na rozpalonym przez siebie ogniu.
131
S i
Chłopak, któremu tak się powiodło, mógł być zadowolony. Bo przecież dopiął swego tam, gdzie inni ponieśli porażkę.
Kokoa z radości zaczął wywijać patykiem, którym poprzednio grzebał w ogniu, i niechcący uderzył nim po głowie kurkę błotną. Ptak nie odbiegł jeszcze do swojego stada w strachu, że czeka go teraz kara za zdradzenie sekretu czarów ognia.
Czerwona plama na łebkach kurek błotnych pochodzi z tego właśnie uderzenia rozpalonym kijem tak przynajmniej mówiono w dawnych czasach. Baśń ta również wyjaśnia, jak powstały głębokie wyżłobienia wzdłuż łodyg taro i pni drzew bananowych.
r
ii
r
O PTAKU-OSKARŻYCIELU
W dawnych czasach, kiedy świat był jeszcze nowy i młody, nie tylko papuga i ptak myna potrafiły mówić tak samo jak ludzie. Ze wszystkich gadających ptaków, jednakże, najlepiej naśladował ludzką mowę ptak sao z dżungli Syjamu.
Gadające ptaki miały ongiś więcej rozumu niż obecnie. W każdym razie nie powtarzały jedynie jak echo usłyszanych słów myślały samodzielnie i mogły wyrazić swoje myśli równie jasno i zrozumiale, jak wy czy ja. Tak przynajmniej twierdziły osoby, które pierwsze opowiadały tę bajkę. A wy dowiecie się z niej, dlaczego teraz jest inaczej.
133
Pewien wieśniak w Syjamie, imieniem Balat, schwycił raz ptaka sao. Ptak siedział na drzewie na skraju pola ryżowego i Balat bez trudu złapał go w siatkę umocowaną na długiej tyczce.
Bajka nie podaje ani wielkości ptaka sao, ani koloru jego upierzenia. Wiadomo tylko, że Balat szybko ptaka oswoił. Sao siadał mu na ramieniu, a wieśniak rozmawiał z nim tak, jak gdyby był jednym z jego dzieci.
Ptak miał nadzwyczaj bystre oczy. Z grzędy nad drzwiami chaty Balata doskonale widział wszystko, co się działo naokoło. Dzieci i służba wieśniaka musieli mieć się na baczności i spełniać swoje obowiązki jak należy. Wiedzieli, że ptak doniesie swemu panu o każdym uchybieniu.
Przez pewien czas gadający ptak bawił Balata, który chętnie wysłuchiwał co wieczór jego plotek i chlubił się mądrością i sprytem swego sao.
Aż zdarzyło się kiedyś, że ptak naskarżył na własnego pana w związku z jego złym czynem. A to już wcale nie poszło w smak wieśniakowi.
Pewnego dnia najbliższy sąsiad Balata, poczciwy człowiek imieniem Chai, pojechał na targ do pobliskiego miasteczka. W czasie jego nieobecności Balat ukradł mu młodego bawołu. Ptak sao oczywiście zobaczył, że wieśniak przeprowadza zwierzę na swoje podwórko, a potem, bystrymi oczkami podobnymi do paciorków, przyglądał się, jak jego pan je zabija.
O! O! zawołał sao do innych ptaków na sąsiednich drzewach. Mój pan zabił bawołu, który jest własnością sąsiada Chai. Zjadł trochę mięsa, a resztę dobrze schował w spichlerzu, między workami z ryżem.
Świergocząc i szczebiocząc inne ptaki również oglądały te niegodziwe poczynania.
134
Aj! Aj! zaczął lamentować Chai po powrocie do domu, nie widząc swego bawołu. Kto teraz pociągnie pług w polu? Kto mi pomoże orać ziemię na polach ryżowych?
Bawół był jego najlepszym pomocnikiem. Nic też dziwnego, że Chai tak rozpaczał i że chodził wszędzie, szukając bydlęcia.
Czy nie widziałeś mego bawołu, sąsiedzie? zapytał Balata. Niegodziwy człowiek, naturalnie, zaprzeczył.
Jakże mogłem widzieć twego bawołu, sąsiedzie Chai, kiedy od rana byłem poza domem, plewiąc swoje pole ryżowe.
Balatowi bez trudu przyszło to kłamstwo.
Chai już odchodził, żeby w dalszym ciągu prowadzić poszukiwania, kiedy na grzędzie przy drzwiach chaty Balata rozległ się trzepot skrzydeł, a potem głośne, wyraźne słowa wielce podnieconego ptaka sao:
O! O! Balat kłamie. Nie plewił od rana swego pola ryżowego. Zabił młodego bawołu sąsiada Chai, zjadł trochę mięsa, a resztę schował w spichlerzu.
Zanim rozzłoszczony właściciel ptaka zdołał powstrzymać sąsiada, Chai już otworzył drzwi od spichlerza. I rzeczywiście, między workami ryżu znalazł mięso ze swego bawołu, ukryte tu przez Balata.
To nie ja! wrzasnął Balat zamierzając się na ptaka-oskarży-ciela. To ktoś obcy musiał schować mięso w spichlerzu, kiedy pracowałem w polu. Ten ptak kłamie.
Zamierzył się na niego powtórnie, ale sao umknął w porę na drugi koniec grzędy i znowu przemówił:
To zrobił Balat. Sam widziałem. Zabił bawołu. Zjadł trochę mięsa, a resztę ukrył w spichlerzu.
Słowa ptaka zabrzmiały wyraźnie i głośno.
Pójdę z tą sprawą do sędziego! zawołał Chai.
I pobiegł odszukać naczelnika wsi, który rozstrzygał tego rodzaju spory między sąsiadami.
135
Balat byłby ż rozkoszą skręcił szyję ptakowi, ale zląkł się.
"Ptak jest świadkiem pomyślał. Jeśli nie dostarczę go do sądu, ludzie zaraz powiedzą, że gadał prawdę. Byłby to dowód, że ze strachu nie chcę mu pozwolić mówić. Muszę znaleźć jakiś wybieg. Muszę coś wymyślić, aby uwierzono mi, że ptak kłamał".
Rozprawę sądową wyznaczono na następny ranek. A poprzedzającej nocy w domu niegodziwego wieśniaka zaczęły się dziać osobliwe rzeczy.
Zanim jeszcze księżyc otworzył swoje oko na nocnym niebie, Balat zabrał ptaka sao z jego grzędy. Wsadził go w pusty, ogromny dzban do wody, który szczelnie obwiązał czarną, jedwabną szmatą. Powietrze przenikało przez szmatę na tyle, aby ptak się nie udusił; nie mógł jednakże stamtąd uciec.
Noc była widna. Księżyc jasno świecił, ale biedny sao nie dostrzegał ani jednego promyczka wewnątrz zaciemnionego i szczelnie zakrytego dzbana. ,
Ptak przycupnięty na dnie glinianego naczynia usłyszał nagle postukiwanie o pokrywę tak jakby deszcz padał. To Balat skrapiał wodą czarną tkaninę. Następnie krople zaczęły przenikać coraz częściej do wnętrza i wreszcie polały się strumieniem.
Jednocześnie Balat walił kijem o boki pustego dzbana. Cóż to był za hałas! Zupełnie jak grzmot. I biedny ptak sao sądził, że to naprawdę grzmoty.
"Jakie to dziwne, że o tej porze roku wybuchła burza pomyślał ptak. Ale przecież wyraźnie słyszę kapanie deszczowych kropli i odgłosy grzmotów".
Bardzo niemiłą noc spędził sao uwięziony w dzbanie. Wreszcie nadszedł ranek i zaświeciło słońce. Nadeszła pora rozprawy sądowej.
Balat zabrał ptaka z dzbana i zaniósł go do sądu. Sąsiad Chai już tam był i zaczęło się przesłuchanie.
136
Mój sąsiad Balat zabił mi bawołu, sędzio! zaczął zeznawać Chai. Nie przyznaje się wprawdzie, za to jego własny, oswojony ptak sao był świadkiem tego, co zrobił. Ptak powiedział, że Balat zjadł część mięsa od razu, a resztę schował do spichlerza między worki ryżu. I tam o, mądry sędzio! rzeczywiście znalazłem bawole mięso.
Siedząc na ramieniu swego pana, sao znowu go oskarżył:
Balat zabił bawołu. Zjadł część mięsa. Resztę schował w spichlerzu.
Sędziego i wszystkich ludzi obecnych w sądzie ogarnęło wielkie zdumienie. Co za przemądry ptak! Niewątpliwie sprawa musiała wyglądać tak, jak mówił.
Trzeba Balata wtrącić do więzienia! Zapłaci za mięso bawołu sąsiadowi Chai i...
Sędziemu jednakże przerwał okrzyk Balata.
Jakże! zawołał. Wtrącicie mnie do więzienia przez pta-ka-kłamcę? Ptak sam nie wie, co gada. Powinniście go poddać próbie. Zadajcie mu pytanie, na które odpowiedź jest nam wszystkim znana. Zapytajcie na przykład tego kłamczucha, jaką pogodę mieliśmy w wiosce ubiegłej nocy.
Sędziego zastanowiło to żądanie.
Każdemu, kto do mnie przychodzi, będzie wymierzona sprawiedliwość powiedział. Zadamy ptakowi pytanie, tak jak proponuje Balat. Powiedz nam, ptaku sao, jaką pogodę mieliśmy w wiosce ubiegłej nocy?
Widzicie teraz, jaki to brzydki podstęp uknuł niegodziwy wieśniak! Ptak pamiętał ciemności we wnętrzu dzbana i kapanie wody po szczelnej pokrywie. Pamiętał również odgłosy podobne do grzmotów.
Noc była ciemna i burzliwa, panie sędzio! zaczął sao. Padał deszcz, waliły pioruny. Dziwna noc o tej porze joku. Ale tak było istotnie.
137
Ptak kłamie! zawołał ktoś z tłumu. Ostatniej nocy księżyc świecił jasno i nie spadła ani jedna kropla deszczu. Co za kłamca!
Balat był zachwycony powodzeniem swego podstępu.
O, mądry sędzio! zawołał. Widzisz teraz, że to ja miałem rację. Sao ma zły wzrok i nie mógł dostrzec, kto zabił bawołu. Nie ma żadnego dowodu, że to ja jestem winny.
Biedny Chai! Nie miał wątpliwości, że ptak powiedział prawdę, nie przychodziło mu jednak na myśl nic takiego, co by mogło przekonać sąd.
Balata nie wtrącono do więzienia. W drodze do domu dokładał wszelkich starań, żeby ukręcić łeb ptakowi sao.
Nauczę cię donosić na swego pana, ty niewdzięczne ptaszysko! wołał.
Ja mówiłem prawdę.
Ptak nie mógł się połapać, co to wszystko znaczy. Jedno wiedział na pewno: nie opłacało się mówić ludziom prawdy. Ludzi ptaki nie przechytrzą.
Koniec twój bliski, sao. Nigdy już nie zasiądziesz na grzędzie przy drzwiach mojej chaty i nie będziesz mnie szpiegować.
Mówiąc to wieśniak zabrał się na ostro do ptaka. Ale sao umknął i z trzepotem skrzydeł odfrunął. Zniknął w dżungli i Balat nigdy już go nie oglądał.
Gdy ptak poczuł się zupełnie bezpieczny w głębi lasu, zwołał inne ptaki i powiedział:
Posłuchajcie, przyjaciele, co wam powiem zaczął. Posłuchajcie, co mi się przydarzyło, gdy żyjąc wśród ludzi, powiedziałem prawdę.
Jednocześnie spostrzegł dwa nieznajome, jaskrawo upierzone ptaki, przybyszy z sąsiedniego kraju.
Co to za ptaki? zapytał.
138
Ku jego zdumieniu ptaki odpowiedziały mu ludzką mową. A mówiły równie wyraźnie, jak on sam.
Ja jestem papuga powiedział jeden z nich o piórach barwnych jak zorza.
A ja jestem myna! zawołał drugi. Miał czarny lśniący łebek nakrapiany złotem. Obie, papuga i ja, potrafimy gadać po ludzku.
A więc uważajcie, nieznajomi przybysze ostrzegł ich sao. Uważajcie, co mówicie, bo, tak jak ja, możecie narazić się na śmiertelne niebezpieczeństwo. Na własne oczy widziałem, jak mój pan zarzynał tego bawołu i powtórzyłem jedynie to, co zobaczyłem. Ludzie są jednak chytrzejsi niż ptaki. Mój pan wystrychnął mnie na dudka. Tak mnie nabrał, że w sądzie zeznałem o burzy w ciągu zupełnie spokojnej nocy. Bo lał wodę na pokrywę dzbana, gdzie mnie zamknął, i sądziłem, że pada, a hałas, jaki wyczyniał, wziąłem za grzmoty. Skąd mogłem to wiedzieć? Zeznając, co słyszałem, omal nie straciłem życia.
Ostrzegam więc was, ciebie, papugo, i ciebie, myno! Może pewnego dnia ludzie was schwytają i zabiorą do swoich siedzib. To ładnie z ich strony dawać ptakom schronienie i pokarm. Uważajcie jednak na to, co mówicie w ich obecności. Mówcie tylko słowa, jakich wasi panowie sami was nauczą. Nigdy nie wypowiadajcie myśli, które nie pochodzą od nich, bo zawsze będziecie narażone na niebezpieczeństwo.
I oto dlatego jak twierdzą starzy bajarze papuga, myna i inne gadające ptaki nigdy nie wypowiadają własnych myśli. Dowiedziały się bowiem od ptaka sao, że bezpiecznie być jedynie echem mowy swoich panów.
NIEBIAŃSCY OBLUBIEŃCY
Świat nie zawsze wyglądał tak, jak obecnie. Ongiś, kiedy był jeszcze młody, działy się na nim dziwy nad dziwami tak przynajmniej ludzie mówią. Dzisiaj trudno nam nawet w takie rzeczy uwierzyć. Stare baśnie, jednakże, wszystkie są co do tego zgodne. A cóż złego może dla nas wyniknąć ze słuchania baśni, prawda?
Baśń, którą wam opowiem, pochodzi z krainy Thai, dawniej znanej wszędzie jako Syjam. W tych pradawnych czasach sklepienie niebieskie zwisało niziutko nad ziemią i człowiek jednym skokiem z wierzchołka drzewa mógł znaleźć się w niebie. Dopiero później drzewa i szczyty górskie urosły i wypchnęły niebo wysoko ponad ludzkie głowy.
wic jedv wska; W tyj gwiaz_ A i-wość.
OV."
śliwk wkrotct
Na początku dzień i noc panowały na zmianę. Ale potem nadszedł czas, gdy istniał tylko dzień, a nocy wcale nie było. Zaraz dowiecie się, jak do tego doszło.
Królem niebios było, oczywiście, Słońce. Raz na dzień Król Słońce przejeżdżał przez całe niebo w olśniewającym rydwanie ze złota, który ciągnęły galopem wspaniałe rumaki. Na ziemi każdy czcił Króla Słońce, bo to on czynił dzień jasnym i obdarzał ludzi i rośliny ciepłem niezbędnym do życia.
Gdy nadchodziła pora spoczynku, bóg nieba umieszczał konie w stajni, a sam udawał się do swego pałacu. Nikt go już teraz nie widział. Jednocześnie z ziemi znikało światło. Na niebie zostawały jedynie mrugające i migocące gwiazdy. Sączyły delikatną poświatę, aby wskazywać drogę ludziom, którzy znaleźli się nocą poza domem. W tych czasach jasny księżyc nie wisiał jeszcze na swoim miejscu wśród gwiazd.
A były to złote czasy. Na ziemi panował pokój i wzajemna życzliwość. Król Syjamu to znaczy król całego świata i Król Niebios kochali się jak rodzeni bracia. Kwitły kwiaty, na drzewach dojrzewały owoce, a ryż obradzał tak obficie, że każdy mógł najeść się do syta. Nikt nie wiedział, co to choroba, i ludzie żyli sobie zdrowo i szczęśliwie.
Pewnego dnia ogłoszono, że Królowa Ziemi, małżonka króla, wkrótce powije dziecko.
Wróżbici zaczęli czytać w gwiazdach i oto, co obwieścili ludowi:
Królewskiej parze urodzi się córeczka. Będzie prześliczna i żadna inna dziewczynka nie dorówna jej urodą. Będzie piękna jak poranek.
"Vela Chów" Piękny Poranek określili przyszłą królewnę wróżbici. I tak ją nazwano, jeszcze zanim przyszła na świat.
Wróżby nie zawiodły. Na całej ziemi nie było drugiej dziewczynki równie pięknej jak Vela Chów. I z każdym rokiem piękniała.
141
Gdy skończyła szesnaście lat, ten i ów w krainie Thai zauważył:
; Nasza Vela Chów podrosła i można by już ją wydać za mąż. Ale czyż znajdzie się na świecie młodzieniec godny naszej królewny?
Wszyscy kochali śliczną dziewczynę. Gdziekolwiek stąpnęła, kwiaty rosły bujniej, a ptaki piękniej śpiewały.
Pewnego dnia, gdy Vela Chów szła zieloną łąką wzdłuż strumienia, chmura barwnych motyli zawirowała ponad nią. Jeden olbrzymi, złocisty motyl musnął jej gładki policzek, a potem zatańczył w powietrzu przed jej oczami.
Vela Chów wyciągnęła rękę, żeby schwytać lśniącego, złotego motyla. Ale zatrzepotał tylko mocniej skrzydełkami i umknął z zasięgu jej ramienia.
Nastąpiła żwawa gonitwa. Ścigając motyla, Vela Chów biegała to tu, to tam z twarzą zwróconą ku błękitnemu niebu. Wtedy właśnie spostrzegł ją Król Słońce, który przejeżdżał w górze, i od razu się w niej zakochał.
Król Słońce lubił jeździć nisko nad samą ziemią, aby spoglądać na swego przyjaciela, Króla Ziemi. Tego dnia skierował niebiańskie konie jeszcze niżej. A gdy nadeszła pora spoczynku, nie zawrócił rydwanu, bo nie chciał stracić z oczu córki Króla Ziemi. Jeździł bez ustanku po niebie i dlatego noc wcale nie zapadła. Nie ściemniło się nawet na jedną chwilę. W nieustającym blasku kwiaty rosły dwa razy szybciej i osiągały podwójne rozmiary. A ludzie musieli szukać spoczynku w jaskrawym świetle dnia. Gwiazdy przestały świecić, bo w blasku słonecznym nikt nie dostrzegał ich mrugania.
Dlaczego nasz Król Niebios nie zażywa zwykłego wieczornego odpoczynku w swoim pałacu? pytały się wzajemnie gwiazdy.
Odpowiedź przyszła niezadługo.
Vela Chów, córka Króla Ziemi, winna jest szaleństwa Słońca donieśli gwiazdom wysłannicy z ziemi. Dziewczyna naprawdę przy-
142
tak
naj
pch
Nad
1
pominą piękny poranek i wszyscy ją kochają. Słońce postępuje krok w krok za królewną. Ani na chwilę nie przestaje na nią patrzeć.
Tak było istotnie. Z sercem przepełnionym miłością Król Niebios spoglądał na Velę Chów, gdy goniła motyle, śpiewała z ptakami lub igrała z kryształową wodą w górskich jeziorkach. Pewnego razu jednak stracił ją z oczu, bo przed jego blaskiem umknęła do ciemnej jaskini.
Król Słońce natychmiast skierował swój złoty rydwan wprost na ziemię. Przywiązał lśniące rumaki do drzewa przed wejściem, a sam wkroczył do ciemnej pieczary w pogoni za ukochaną.
W jaskini przemówił do niej czułymi słowy. Tak był wspaniały w chwale swego blasku, taka jasność biła z jego twarzy, że Vela Chów przyrzekła zostać jego żoną.
Tymczasem gwiazdy, które nie przestały podglądać swego króla, spostrzegły złoty rydwan i konie przed pieczarą. Pośpieszyły na ziemię i uprowadziły rydwan het, daleko, do tajemnej kryjówki.
Wkrótce zauważyły z uciechą, że ciemności znowu ogarniają niebo. Teraz ich mrugające i migocące światełka zabłysną na nocnym niebie tak jak dawniej.
Gdy Król Słońce wyprowadził wreszcie z jaskini swoją narzeczoną, chciał zabrać ją ze sobą do pałacu w niebie. Złoty rydwan jednak znikł. Lśniące rumaki przepadły bez śladu. Jakże teraz powróci do swego królestwa?
Dłoń w dłoń Król Niebios i jego oblubienica zaczęli wstępować na najwyższe góry w nadziei, że zdołają wskoczyć do nieba z jakiegoś wyniosłego szczytu. Wszakże nadaremnie. Drzewa i wzgórza odepchnęły już przecież niebieskie sklepienie wysoko w górę.
Łzy pociekły z oczu Króla Słońce i zleciały w dół jako bryłki złota, głęboko zapadając w ziemię.
Nad smutkiem Króla ulitowały się góry i wskazały mu pewien niebotyczny szczyt wystrzelający ponad wszystkie inne. Wierzchołek tej
143
góry był istotnie tak wysoki, że z niego Król Słońce mógł skoczyć wprost do swego pałacu. Ale gdy to uczynił, na próżno wyciągał ramiona po ukochaną Vela Chów, słabe dziewczątko, nie potrafiła wykonać tak wielkiego skoku.
Wrócę po ciebie w złotym rydwanie, moja jedyna! zawołał do niej Król. Wkrótce zabiorę cię do siebie, do nieba.
Teraz Vela Chów zapłakała. I łzy jej stały się srebrem. Przeniknęły w ziemię w postaci lśniących srebrzystych żyłek.
I od tej pory, ilekroć ludzie wydobywali złoto czy srebro z głębi ziemi, przypominali sobie starą opowieść o łzach Króla Słońce i jego oblubienicy.
W jaki sposób Król Słońce odzyskał swój rydwan? Czy mógł nadal rządzić swoim królestwem w niebiosach? Oto, co mówi o tym prastara baśń:
Król wkrótce odgadł, że to gwiazdy schowały mu rydwan i konie. Poszedł więc do nich wielce zagniewany.
Oddajcie mi mój złoty rydwan I rozkazał. Ziemia tonie w ciemnościach zarówno we dnie, jak w nocy. A przecież bóstwo, które stworzyło świat, wcale tego nie chciało. Na ziemi wszyscy narzekają. Kwiaty i owoce nie rosną. Ptaki przestały śpiewać, a ludzie nie mogą żyć bez mego ciepła i światła.
Dostaniesz swój rydwan odparły gwiazdy jeśli przyrzekniesz, że nigdy więcej nie zaświecisz w nocy. Pozwolimy ci zabrać narzeczoną do nieba, ale niech mieszka z tobą tylko przez połowę miesiąca. Bo my ją również kochamy i obrałyśmy ją królową nocy. Odtąd nie będzie już nosić imienia Piękny Poranek. Zostanie naszym Srebrnym Księżycem.
Przez tę część miesiąca, kiedy twoja oblubienica zamieszka z nami jako Srebrny Księżyc, możesz na nią patrzeć z okien pałacu. Natomiast nie wolno ci będzie zbliżać się do niej. Tego żądamy my, gwiazdy.
144
L
N
1
Dopiero gdy przystaniesz na ten warunek, odzyskasz swój złoty rydwan wraz z rumakami.
Nie było rady Król Słońce musiał wyrazić zgodę na układ. Od tego czasu przez połowę każdego miesiąca trzymał oblubienicę przy sobie w pałacu. Wtedy księżyc nie wypływał na niebo. Za to przez pozostałą część miesiąca jego srebrna tarcza wisiała na tle nocnego nieba widoczna dla wszystkich.
Król Słońce przeważnie dotrzymywał danej obietnicy. Niekiedy jednak tak bardzo pragnął ucałować swoją miłą małżonkę, że przemierzał niebiosa, aby do niej dotrzeć. Rzucał wtedy cień na srebrne oblicze Księżyca, co niektórzy ludzie zwali zaćmieniem.
Musimy przypomnieć Królowi Niebios o układzie z gwiazdami mówiono wtedy na ziemi. I uderzano w gongi, walono w bębny, puszczano race i hałasowano na wszelkie sposoby, aby harmider dotarł aż do uszu Króla.
I zawsze docierał. Król Słońce przypominał sobie o układzie z gwiazdami i cień opuszczał tarczę Księżyca. Księżycowa twarz jaśniała znowu wśród mrugających gwiazdek.
Czy uwierzyliście w dziwy nad dziwami, o jakich prawi stara baśń z krainy Thai? Kto wie, może to zdarzenie wyglądało nieco inaczej, niż ludzie zwykli opowiadać w tych odległych czasach. A jednak, jeśli udacie się kiedyś w podróż do Syjamu, spotkacie na pewno jakąś sędziwą osobę, która wskaże wam drogę do pieczary w zboczu górskim, gdzie Vela Chów poznała swego oblubieńca, Króla Słońce.
10 Księżniczka
SPIS TREŚCI
Księżniczka z kamforowego drzewa (Malaje)
Miska do kąpieli słonia (Birma) .
Wdzięczne zwierzęta (Birma)
O szachu, który utkał kobierzec (Persja) .
Rzekomy czarodziej (Arabia)
O tym, jak pies wybrał sobie pana (India)
Małżonka dla Boga Mórz (Cejlon) .
Pechowe papucie Alego Abu (Irak) .
O trzech niemądrych młodzieńcach (Irak)
Ile kosztuje cień? (Kambodża) .
O rybach ze zgiętym nosem (Kambodża) .
Ptak i bawół (Filipiny).....
Czarodziejski owoc mango (Wietnam)
Niewdzięczny tygrys (Wietnam)
O błękitnym kocie (Indonezja)
Dwanaście sióstr (Laos) ....
Czary ognia i kurka błotna (Wyspy Pacyfiku)
O ptaku-oskarżycielu (Syjam)
Niebiańscy oblubieńcy (Syjam) .
5
13
21
30
38
47
53
62
70
78
84
92
99
107
113
119
126
133
140
PRINTED IN POLAND
Instytut Wydawniczy "Nasza Księgarnia". Warszawa 1966. Wydanie I: Naktad 30 000+277 egz.
Ark. wyd. 7,8. Ark. druk. 9,25+8 wkładek. Papier druk. mat. kl. III, 80 g, 82X104/24.
Oddano do składania 22 grudnia 65r. Podpisano do druku i druk ukończono w październiku 1966r.
Zakłady Graficzne w Toruniu. Zam. 28 F-13
f

Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Sztuka Dalekiego Wschodu Ikebana
wojna na dalekim wschodzie (2)
Z dalekiego Wschodu
W cztery oczy z medycyną naturalną Dalekiego Wschodu – Lek Enkhjargal Dovchin Enji
Markowska Wanda, Milska Anna Baśnie z dalekich mórz i oceanów
Sytuacja na Dalekim Wschodzie w okresie dwudziestolecia międzywojennego 1930 1941
Najstarsze cywilizacje na Dalekim i Bliskim Wschodzie

więcej podobnych podstron