Sezonowa miłość Sezon37


650






























XXXVII

Z jękiem przeleciał nad Krakowem hejnał jak ptak, który krąży dokoła grobu i
nawoływać się zdaje.

Od okna oderwała się Tuśka, powstała powoli i podeszła na środek numeru.

Na stole paliła się świeca i cały pokój tonął w przykrym, niewyraźnym świetle.

Na łóżku leżała Pita. Rozwiane włosy złotą falą zalewały poduszki. Opalona była
i twarzyczka jej odcinała się ciemniejszą barwą od szyi. Spała oddychając lekko.
Z ciała jej zsunęło się prześcieradło.

Tuśka pochyliła się i okryła córkę.

- Zawsze się odkrywa!... - pomyślała nieledwie ze złością.

Zbliżyła się do stołu i zaczęła liczyć w portmonetce pieniądze. Z całym
wysiłkiem zdołała ochronić owe sto rubli, z którymi miała nowe życie rozpocząć.

Przy wyjeździe z Zakopanego gaździna obdarła ją bez miłosierdzia. Ponuro,
nieufnie a z lamentem przedstawiła jej jakieś bajeczne rachunki za "mliko", za
słomę, za śmietankę, za szybę, za grzyby, za ,,skikanie" do miasta. I choć Tuśka
za wszystko płaciła gotówką, musiała przecież zapłacić i te pieniądze, bo pani
Obidowska przybierała ogromnie groźną postawę i zmieniła ton mowy na zuchwałe
przedrwiwanie i przytyki. Porzycki poradził Tuśce nie oponować, przyzwyczajony
do owych wyzysków przy odjazdach i zuchwałości gazdów w chwili, gdy "goście" ich
już opuszczają.


Gdy wsiadali do dorożki, Tuśka zwróciła się ku Obidowskiej, która groźna i
czarna sterczała jak posąg nieszczęścia przed swą chałupą.

- Więc macie za wszystko zapłacone?

- No... mom.

- Nic nie zapomnieliście?

- Ni.

- I za "mlicysko?"

- I za mlicysko.

- I za "skikanie?"

- No!

- I za "słomcysko"?

- No!

- Więc nic się wam nie należy?

Góralka spojrzała na odjeżdżających w sposób nieokreślony.

- Juz ta resta... - wyrzekła powoli - to juz niek będzie moja krzywda!...


I to rzekłszy, wspaniale odwróciła się i odeszła pilnować Józka, który coś
zaczynał przebąkiwać, że ucieknie do Hameryki razem z Hanką.

O tym wszystkim myśli Tuśka teraz w tym numerze hotelowym w Krakowie, dokąd
zajechała razem z Porzyckim. I myśli jeszcze, że jakiś żal straszny ścisnął jej
serce, gdy znikły jej sprzed oczu te Tatry, które tak ją dręczyły w pierwszych
dniach, a które później zdały się jej dobre, łaskawe i przytulne.

A teraz tu... to miasto ponure, jakby wymarłe, oślizgłe od błota, cuchnące febrą
i jesienią, z rozjęczonym hejnałem w powietrzu, chłonie ją w siebie i
melancholię gorzką sączy w jej nerwy. Porzycki zajął pokój naprzeciwko i
przebrawszy się wyszedł na miasto, aby zobaczyć się z "kolegami".

Ona pozostała sama z Pitą i czuje do niego żal za to, że pozostawił ją tak samą
na pastwę ciężkim myślom, które ją obległy i dręczą... dręczą... w
najfatalniejszy sposób. Męża nie zawiadomiła jeszcze o tym, że już do domu nie
wróci.

Porzycki zakazał jej pisać o tym bez jego zezwolenia i porady. Wie zatem, że tam
w Warszawie, na Wareckiej, nowo przyjęta służąca zaciąga, froteruje, trzepie
dywany, a mąż jej myje fikusy, palmy, okurza obrazy, odświeża abażury i wydobywa
pościel. Chłopcy już przyjechali, szykują się do rozpoczęcia roku szkolnego,
skupują zeszyty, wieczorami przepowiadają dawne lekcje. - W Warszawie ruch na
ulicach, wszyscy gdzieś śpieszą, dążą. Jakieś nowe, silniejsze tchnienie życiowe
przebiega powietrze.

A ona?

W tym numerze hotelowym sama z dzieckiem, które wlecze za sobą w niepewne

istnienie, zdenerwowana, bez środków do życia, niby kochanka, a nie kochanka,
pozostawiona w ten wieczór pastwie własnych myśli...

Zamknęła portmonetkę i powróciła znów do okna.

Przypomniała się jej taka sama noc, spędzona w Krakowie, w tym samym hotelu o
piętro wyżej, przed dwoma miesiącami.

Zajmowały ją wtedy kupione w Sukiennicach koronki i kapelusze na Floriańskiej
ulicy.

Skąpiła na szynce i starała się imponować służącej hotelowej. Teraz to wszystko
wydaje się jej dalekie, marne, żadne, niepotrzebne. Stoi na rozdrożu życia i ta
chwila tragiczna, przez którą przechodzi, przeraża ją powagą swoją.

Bo dopiero dziś, gdy wyjechała z tej Obidowskiej sadyby, gdy znikła jej sprzed
oczu pełna czaru zakopiańska dolina, Tuśka zrozumiała, jak ogromnie ważne
postanowienie zrodziło się w jej duszy, tam, w tej chałupie, o którą biły halne
wichry i deszcz strugami siekł, jakby chciał ją zmyć z powierzchni ziemi.

Żyła tam, jakby oderwana od reszty świata, jakby to wszystko działo się "nie
naprawdę", tylko we śnie. Tu weszła już na drogę obraną i doznała tak strasznej
trwogi, że po prostu ciężko jej przeżyć i sił jej brak.

- Gdzie on? - pomyślała z goryczą. - Dlaczego go tu nie ma?... Czy on nie
rozumie, co się we mnie dzieje!

Jakby błysk, jakby jasnowidzenie mignął przed nią cały szereg lat, a w nich
takie samotne, głuche chwile... I ta myśl, że "on" jest wtedy w innym

środowisku, między bliskimi sobie, z którymi ona nie będzie miała nic wspólnego.

- Bo jeśli on mi nie pozwoli wstąpić na scenę...

I zaraz mignęło jej przez umysł:

- Jakie to wszystko straszne...

Wyjęczała znowu nad miastem godzina.

Która?

Tuśka nie wie. - Tuśka już nic nie wie. Tylko to, że jest sama, że jej źle, że
omdlewa, że sił jej brak...
.....

Ciche kroki, jakby się ktoś skradał, ktoś, co chce przemknąć się
niepostrzeżenie, uciec przed przeznaczeniem swoim.

Tuśka jednak kroki te słyszy. Depcą jej po sercu, tak są tchórzliwe i
nieszczere. Ona wie, że to Porzycki powraca i lęka się obudzić ją i zobaczyć.

Dlaczego? Czyż teraz właśnie nie powinien już być ciągle razem? Czyż on nie
powinien skwapliwie rzucić się do tych chwil wolnych, nie skrępowanych objawów
miłosnych, do których oboje tak dążyli?

I wobec tych kroków cichych, obłudnych Tuśkę przejmuje nagła szalona trwoga.
Sama nie wie, co się z nią dzieje, ale czarna przestrzeń krakowskiego Rynku
wypełnia się przed jej wzrokiem jakby ognistymi plamami.


Krwawe są one, potężnieją, zlewają się w płachtę purpury, po której migają złote
zygzaki. To pierwsze objawienie uderza w nią z taką siłą, iż porywa się i cofa
od okna blada, drżąca, chwiejna...

- Co? Co?... - bełkoce cicho, nie wiedząc, gdzie jest i kim jest właściwie.

Tam na kurytarzu cichy chrzęst klucza, drzwi numeru, zajmowanego przez
Porzyckiego, otwierają się, potem zamykają i zapada cisza.

Tuśce zdaje się, że nagle ona w swych dłoniach trzyma jakieś struny, na których
w tej czerwonej powodzi wibrują serca całej grupy ludzi. Struny oplątały się
koło jej palców i puścić ich nie może, a tam w oddali krwawią się, jęczą i drżą
ciche, pokorne serca...

- Jeśli to dłużej potrwa... umrę! - myśli. - To nie do zniesienia.

Całym wysiłkiem woli porywa się, wybiega na korytarz i nie zastanawiając się nad
tym, co czyni, wpada do numeru Porzyckiego.
.....

Zastaje go stojącego przy stole. Jest jeszcze w palcie i składa właśnie wyjęte z
kieszeni drobne pieniądze, scyzoryk, klucze.

Nie opalona jeszcze świeca maluchnym światełkiem ledwo rozświetla ciemnię
pokoju. Widać tylko ręce aktora migające na ciemnym tle pluszowej serwety i
najbliższe dokoła świecy przedmioty.

Gdy Tuśka, drzwi szarpnąwszy, wbiega do pokoju, staje przez chwilkę jakby

niezdecydowana.

Porzycki, zdumiony tym jej gwałtownym wtargnięciem, patrzy na nią przez chwilę.

- Co pani?...

Ona nie odpowiada nic.
.....

Bo - dzieje się to, co dziać się zwykło przed jakąś straszną, łamiącą życie
ludzkie katastrofą. Oczom duszy najmniej subtelnej odkrywa się z całą jasnością
prawda nieuniknionego przejścia, przed którym nic ocalić jej nie jest w stanie.
Jest to krótkie jasnowidzenie, lecz tak bolesne i pełne tak rozpaczliwej
bezsilności, że najsilniejszy duch ludzki na samo wspomnienie pławi się we krwi
serdecznej. I to, co potem nastąpi, to, co dokonywa się w świecie rzeczywistym,
jest już bladym odbiciem tego, co się przeżyło w tej poprzedzającej chwili.

Zapadła cisza.

W tej ciemni oni stanęli oboje naprzeciw siebie nieruchomi, a pomiędzy nimi
gasło to, co stanowiło do tej chwili świetlany punkt ich życia. Gasła mianowicie
miłość i drobniała, malała, schodziła do rzędu bardzo powszednich objawów.

Natomiast występowały inne czynniki i zalewały ich swymi falami zwycięskimi,
bijąc w nich nieprzepartym prądem.

To "coś", zawiązane pod pazdurem Obidowskiej chałupy, stulało skrzydła i
skarżyło się konającym głosem wśród mocy życiowych objawów, od których uciec nie
mieli prawa...


I gdy Porzycki, blady, zdeterminowany, ręką krąg zakreślił, jakby Tuśkę w koło
prawdy czystej wreszcie wprowadzić zamierzał, ona zbliżyła się ku niemu bez
kropli krwi w twarzy, lecz już prawie spokojna, bo już wiedziała.
......

Monotonnie, jakby wyuczone siłą, płyną słowa z ust Porzyckiego. Mówi, mówi nie
patrząc na Tuśkę. I tylko słychać ciągle powtarzające się:

- Pani mąż... uczciwy człowiek... on tak pracuje... dzieci wasze... on wam
oddaje wszystko... uczciwa rzecz... to niemożliwe... sumienie...

I znów.

- On na was pracuje... on... on...

I w grozie tej chwili, z cienia widać gdzieś majaczącą marę bladego, wychudłego
człowieka w brzydkim serdaku... Stoi, ręce wyciąga, pensję miesięczną przynos
... oddaje. Za nim dwóch chłopców w mundurkach... To wszystko zjawia się
pokorne, ciche... Milczy - patrzy na Tuśkę nie znanymi jej dawniej oczyma.

Tuśka osuwa się na krzesło. Nogi się pod nią uginają, ziemia się rozstępuje.
Porzycki nie zbliża się ku niej. Widocznie lęka się osłabnąć w swym
postanowieniu, bo i on blady, i on drży, i w nim dusza zamiera.

- Kiedyś będzie mi pani wdzięczna.

Przerywa mu błagalnym gestem.


Już dosyć, już wie wszystko. On może dalej nie mówić, ona wie, że się już
wszystko skończyło, że ona musi wracać do Warszawy na Warecką ulicę - ona to
wiedziała, gdy wpadła tu do tego pokoju...

A kto wie, może wcześniej nawet.

Lecz po co on jeszcze mówi, skoro to już postanowione, skoro ona już nic od
niego nie żąda?

- Chciałem to wszystko powiedzieć jutro... ale lepiej dziś... niech się to
skończy...

Spojrzała na niego.

Wydał się jej jakiś bardzo daleki. Zdawało się jej, że oddala się od niej w
tumanach jakiejś mgły.

I nagle wyciągnęła obie ręce, a z gardła jej wydobył się krzyk:

- Och!... och!... On drgnął cały.

- Pani!... Tuśko!... uspokój się!... to noc, to hotel!...

Łzy lawiną płyną z jej oczu.

- Och!... och!...

W sąsiednim numerze zachrobotano.


- Tuśko... błagam cię! - mówił Porzycki.

Rozległo się pukanie.

- Proszę się zachowywać ciszej i przyzwoicie! - dał się słyszeć przeze drzwi
jakiś głos niechętny. - My chcemy spać!...

Na Tuśkę jakby spadło uderzenie szpicruty.

- Zachować się przyzwoicie...

Pomimo wszystko ciśnie się jej do mózgu wspomnienie takiej samej chwili.

Ktoś płacze w numerze hotelowym, ktoś łka, skarży się... jakaś kobieta...

A potem w ten płacz wpada bezlitosny rozkaz drugiej kobiety:

- Zachować się przyzwoicie...

Kiedy to było?

Kto były te dwie kobiety?

I nagle nad sobą słyszy głos mężczyzny:

- Niech kiciątko nie płacze...

Oprzytomniała.


Rozgarnia włosy, wstaje oddychając ciężko. Nie patrzy na niego. Kieruje się ku
drzwiom. On ją zatrzymuje.

- Czy pani rozumie, jakie mną pobudki kierują?

- Tak... tak...

- I... pani mi przebacza?

- Tak... tak...

Klamki szuka, nacisnęła, wychodzi. On idzie za nią. To zbyt szybkie
oprzytomnienie i uspokojenie się przeraża go po prostu. Nie rozumie, jakie
pobudki tu w grę wchodzą.

On nie wie, że jedna z jego dawnych kochanek ułatwiła mu zadanie, utorowała
swoją rozmową drogę.

Tuśka wchodzi do swego numeru.

Idzie prosto do łóżka. Kładzie się i leży z przymkniętymi oczyma. Porzyckiego
zbiera ogromna litość nad tą biedą duchową, tyle dziwnie zrezygnowanego smutku
ma w sobie jej twarz pobladła. Postanawia nie opuszczać Tuśki do ostatniej
chwili.

Nie wie, że właśnie taka troskliwość powiększa tylko jej cierpienie. Pomimo
wszystko jednak czuje on ulgę, rad, że wreszcie przebrnął najstraszniejszą
chwilę... W ostatnich bowiem dniach czuł się nad wyraz wyczerpany tą fatalną
sytuacją, jaka się wytworzyła.


Tuśka nie odzywa się ani słowem.

W oknie coś szarzeje. Światło świecy na stole żółknie. Jakby świt wstawał. Robi
się chłodno w pokoju i smutek z każdego kąta wyziera. Porzycki zamyka cicho
okno, po czym macza ręcznik w wodzie i kładzie go na głowę Tuśki. Wie, że w
chwilach miłosnych tragedyj kompres na głowę jest nieunikniony.

Nie odstępuje od szablonu.

Usiadł przy stole, zapalił papierosa i dziwi się sam, że to wszystko jakoś
gładko idzie.

Tuśka zdaje się spać. Tylko twarz jej poszarzała, jakby ktoś rozpylił nagle na
nią garść popiołu.

Porzycki patrzy na nią i widzi ją po raz pierwszy bez pudru w całej prawdzie.

- Biedna... - myśli czując, że w sercu jego przeważa litość wielka, bezkresna.

Odwraca oczy. On więcej niż "miłości" lęka się tej przewagi współczucia swego
dla kobiety.

- Dzieje się rzecz uczciwa!...

Po chwili przecież dodaje:

- Dlaczego taka bolesna?
.....


Nadchodzi rano - nadchodzi dzień.

Porzycki wysunął się z pokoju, lecz nie położył się.

Chodzi po swoim numerze. Nadsłuchuje. Z numeru Tuśki wreszcie rozlega się
dzwonek. - Weszła pokojówka.

Gdy wyszła - Porzycki przywołuje ją skinieniem ręki.

- Czy te panie już wstały?

- Tak.

- Co robią?

- Ubieraj ą się.

Pokojowa trzyma w ręku kartkę papieru.

- Co to?

- Telegram.

- Do Warszawy?

- Zdaje mi się.

Porzycki bierze kartkę do ręki. Trochę niepewnym pismem Tuśka nakreśliła:


- Warszawa - Żebrowski -

Warecka Nr XX

Przyjeżdżamy dziś wieczornym pociągiem

Tuśka

Porzycki oddaje ćwiartkę.

- Proszę to zanieść na telegraf.

Pokojówka odchodzi.
.....

I teraz z kolei - powoli, automatycznie Porzycki dowleka się do łóżka i pada na
nie, a wyraz ogromnej, smutnej rezygnacji ogarnia zwolna jego oczy, usta ...

KONIEC ROZDZIAŁU


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Sezonowa miłość Sezon32
Sezonowa miłość Sezon35
Sezonowa miłość Sezon33
Sezonowa miłość Sezon34
Sezonowa miłość Sezon30
Sezonowa miłość Sezon38
Sezonowa miłość Sezon36
Sezonowa miłość Sezon3
Sezonowa miłość Sezon3
Sezonowa miłość Sezon31
Sezonowa miłość Sezon25
Sezonowa miłość Sezon22
Sezonowa miłość Sezon4
Sezonowa miłość Sezon9
Sezonowa miłość Sezon11
Sezonowa miłość Sezon1
Sezonowa miłość Sezon18
Sezonowa miłość Sezon28

więcej podobnych podstron