632
XXXVI
Po odjeździe Żebrowskiego nastąpiło w sadybie Obidowskiej dziwne, fatalne
położenie.
Tuśka, polegając na raz powziętym postanowieniu rozstania się z mężem, z
konsekwencją dąży dalej na obranej drodze.
Pod pozorem migreny nie odprowadziła Żebrowskiego na kolej, lecz pożegnała się z
nim mimo woli serdeczniej, niż chciała. Gdy zbliżył się do łóżka, na którym
leżała i z jakąś nieśmiałością podał jej jeszcze dwadzieścia rubli, które
"zaoszczędził" podczas pobytu w Zakopanem, uniosła się wspaniałomyślnością i
pieniędzy tych przyjąć nie chciała.
- Proszę cię, weź! - mówił Żebrowski - sprawisz mi tym przyjemność.
- Nie, nie. Mogą ci być potrzebne.
- Ależ... na co? - Mnie nic nie trzeba. Za te pieniądze zabawisz jeszcze kilka
dni w Zakopanem.
- Nie wezmę!
- Proszę cię.
- To ja cię proszę!
Wymieniali pomiędzy sobą te ostatnie grzeczności z bladym uśmiechem i nie
patrząc sobie w oczy.
Nagle Tuśka ukryła twarz w poduszki. Coś ją dławiło w gardle... coś...
Pochylił się nad nią.
- Co ci jest?... głowa?
- Tak!
- Weź fenacetyny. Pan Porzycki wracając z dworca przyniesie ci kilka proszków.
- Dobrze!
Nazwisko Porzyckiego przyszło w samą porę. Tuśka podniosła głowę.
- No, jedź, bo się spóźnisz.
- Tak, tak... Do widzenia za tydzień! Telegrafuj z Granicy. Wyjdę na kolej...
Bądź zdrowa.
Pocałował ją w czoło i w rękę.
- Pito, do widzenia!
W milczeniu Pita całuje ojca w rękę. Jeszcze raz z progu odwraca się Żebrowski:
- A więc za tydzień.
Tuśka nic nie odpowiada. Żebrowski, zajęty serdakiem, który przytroczył do
pasków pledu, nie zwraca na to uwagi.
Zamykają się za nim drzwi, a Tuśce zdaje się, że ktoś zamknął jeden tom jej
życia.
Lecz gdy już w tej chałupie nie stało owego "męża", Tuśka przeraziła się myślą,
iż Porzycki obecnie jest właściwym jej "wszystkim" i że ona nie czuje pomiędzy
nim a sobą jeszcze tej nierozerwalnej spójni, jakiej się spodziewała.
- To przyjdzie... - myślała - przyjdzie, gdy staniemy się dla siebie bliżsi.
Tymczasem ta "bliskość" nie przychodziła. Tuśka była mu uległą i gdyby wyjawił
jakieś żądanie, jakiś zamiar zbliżenia się większego, byłaby z szalonej chęci
przywiązania go zgodziła się na wszystko. Lecz on niemal unikał pozostania z nią
sam na sam. Ciągle wysuwał Pitę i stawiał ją pomiędzy sobą a Tuśką. Dostrzegła
to Tuśka i zapytała w rozdrażnieniu:
- Pita? po cóż ciągle ta Pita?
Porzycki przez chwilę milczał szukając możliwego pretekstu.
- Nie dowierzam...
- Komu?
- Sobie.
- A!...
Tuśka była na razie zadowolona. Każda kobieta jest zadowolona, gdy mężczyzna
bodaj najbanalniej da jej do zrozumienia, iż jest dla niego "niebezpieczną".
Wkrótce przecież Tuśka skombinowała, że teraz, po powziętym postanowieniu, cała
obawa jest chyba zbyteczna.
Na aluzję delikatną z jej strony Porzycki znalazł odpowiedź.
Och! pieśń bez słów.
Tylko spojrzenie.
Z arsenału swych najgłębszych, przepaścistych spojrzeń dobył najgłębsze,
najbardziej zaprzepaszczające. Spojrzał przeciągle swymi czarnymi oczyma. Co w
nich było, sam nie wiedział, ale Tuśka musiała wiedzieć, bo wydawała się
zadowoloną.
Czym prędzej sprowadził teraz do Obidowskiej sadyby dawne towarzystwo. A więc
Sznapsia, aktorzy, nieodzowny embrion dekadencki, który już teraz donaszał swe
wysokie kołnierzyki, przewracając je na lewą stronę. Jakby się zmówili, podwoili
swą cygańską wesołość i koncepty. Weranda brzmiała śmiechem do późnej nocy.
Zwykle Sznapsia pozostawała na noc u Tuśki, lub ktoś z aktorów nocował u
Porzyckiego.
Tak się zręcznie składało. Tuśkę ten tłum niecierpliwił i drażnił. Rzadko kiedy
mogła pozostać sam na sam z Porzyckim. Przy tym straciła z nim kontakt oczyma.
Nigdy już nie zbierali tak swej duszy ze swych źrenic i nie pili jej u źródła
wejrzenia. Pozostały tylko pocałunki, zamieniane ukradkiem.
Teraz zwłaszcza Porzycki stał się ogromnie ostrożny.
Co chwila Tuśka, gdy spragniona do ust mu się garnie - słyszy:
- Pst!... może kto zobaczyć.
Niecierpliwi ją to, odrzuca więc:
- No, to cóż? Teraz?
- Wszystko jedno. Po co mają nas brać na języki?
A dzieje się to nie dlatego, aby wydawała się mu mniej ponętną i pożądania
godną. Owszem, teraz gdy patrzy na nią z innego punktu widzenia, gdy jest tą
"złą, przewrotną, kłamliwą", gdy jest tym wampirem, nalatującym na mężczyzn z
pokusą swej piękności rozkwitłej blondynki, ma w sobie urok istot przewrotnych,
urok ciągnący jak magnes każdego mężczyznę.
Lecz Porzycki ma olbrzymi zapas tak zwanej silnej woli. Jest w stanie opamiętać
się i cofnąć w danej chwili. Potrafi ugryźć się do krwi w rękę, gdy traci przy
Tuśce przytomność.
Zna bowiem siebie, że wbrew twierdzeniu, często, może częściej niż
przypuszczają, oddanie się kobiety przywiązuje mężczyznę silniej niż krążenie po
ścieżkach flirtu. Dotyczy to pewnej kategorii kobiet, które mają ten urok
wielkich rozkochanych (grandes amoureuses) i które w chwilach najbardziej
ryzykownych z prób takich wychodzą zwycięsko.
A Tuśka jest właśnie taką kobietą.
- Byłbym zgubiony - myśli Porzycki - i ona, i Żebrowski, i wszyscy... a głównie,
nie stałaby się ta rzecz uczciwa!
.....
Jednego poranku rzuca nagle Porzycki pytanie:
- Pisała pani do męża?
Tuśka podnosi na niego zdziwione oczy.
- Ja?
- No, tak.
- Po co? Zawiadomię go później, gdy już stąd wyjedziemy...
Porzycki zasłania się dymem z cygara.
- To zła taktyka... - mówi - pan Żebrowski będzie niespokojny, gotów przyjechać.
Na twarzy Tuśki odbił się przestrach.
- Tak pan myśli?
- Ależ tak. Jestem pewny.
- To... j a napiszę.
- Chodzi o to, ażeby pani napisała zupełnie tak samo jak dawniej, tak jakby się
nic nie miało zmienić, jakby pani miała na ulicę Warecką powrócić... rozumie
pani?
- Rozumiem!... dla uspokojenia i uśpienia podejrzeń.
- Właśnie.
- Zaraz napiszę.
- A ja list odniosę na pocztę.
Czekał na ów list, przypilnował, skontrolował, żądał, aby Pita dopisała się,
włożył w kopertę, wskoczył na rower i sam odwiózł na pocztę.
- Dzieje się rzecz uczciwa! - myślał tryumfująco.
Tymczasem w sadybie Obidowskiej na werandzie siedziała Sznapsia, przybyła w
odwiedziny, i patrzała swymi wielkimi, rozumnymi oczyma na Tuśkę.
- Pani ma w sobie jakieś postanowienie! - wyrzekła nagle ze smutnym uśmiechem.
Tuśka nie odparła nic.
Ta tajemnica dławiła ją i dręczyła. Z Porzyckim nie mówiła wcale o przyszłości.
Unikał widocznie tej rozmowy, odpowiadał jej wymijająco. A w każdej, choćby
najrozumniejszej kobiecie tkwi niepoprawna gadulska.
Ach! jakże chętnie byłaby Tuśka wypowiedziała wszystko przed Sznapsią.
Lecz to była dawna kochanka Porzyckiego, ta, na której miejsce wstępować ma
Tuśka, i to wstrzymuje ją przed wybuchem zwierzeń.
Jest to bardzo subtelny i delikatny wzgląd, ale wzgląd ten istnieje i nurtuje
Tuśkę do głębi.
- Niezadługo się rozejdziemy - mówi Sznapsia. - Kto wie, czy się kiedy w życiu
spotkamy.
- Och! za to pani ręczę - odpiera żywo Tuśka.
- Że się spotkamy?
- Tak!
- A gdzie?
- Może tam, gdzie się pani mnie nie spodziewa.
Sznapsia patrzy na Tuśkę przeciągle.
- Ja się nie mylę. Pani coś postanowiła.
- ...
- Porzycki będzie w tym sezonie we Lwowie.
- A!...
- Tak! - Wczoraj podpisał kontrakt i przeze mnie odesłał. Pani nie wiedziała?
- Wiedziałam.
Tuśka kłamie, niemile dotknięta tym, że Porzycki nie powiedział jej ani słowa o
zmianie miejsca pobytu scenicznego, nie poradził się, a wtajemniczył i wziął za
pośredniczkę tego engagement swą dawną kochankę.
Więc we Lwowie...
Tam będzie niezadługo, z nim, z Pitą.
Nic nie wie o tym mieście - w mgłach się jej gdzieś w myślach ściele.
- Porzycki się bardzo podoba we Lwowie - mówi Sznapsia - tam brak właśnie aktora
w tym rodzaju. Cieszę się, że wpłynęłam na niego dodatnio w tym kierunku.
Tuśce uderza krew do głowy. - Wpłynęła!... Od tej chwili przecież tylko ona
powinna mieć wyłączny wpływ na Porzyckiego. To ją podnieca i z całą świadomością
tego, co czyni, pyta:
- Czy Lwów jest drogie miasto?
- Bardzo.
- No... ale żyjąc we troje... dziecko i dwoje ludzi, to wypadnie taniej?
- To zależy.
Zapadła cisza.
Sznapsia już wie wszystko.
Ogarnęła wzrokiem Tuśkę, jej twarz zmalałą i mizerną, następnie siedzącą w
milczeniu na belkach Pitę, skurczoną, zrezygnowaną jakby w oczekiwaniu jakiejś
katastrofy...
- To tak!... - pomyślała aktorka - więc doszło aż do tego... Zdławiło ją w
gardle, ogarnął żal straszny po czymś, jakby to ona miała zapaść w tę ciemnię, w
którą dążyła Tuśka.
- Bierze dziecko... sama jej to doradzałam - myślała dalej - czy dobrze robi?...
Tak, dla siebie, ale dla niej! dla niej!...
Zwróciła znów swój wzrok na Pitę.
.....
Zachodzące słońce pod stopki dziecka się ściele. Biały posążek w rozwianych
fałdach spódniczki. Posążek cichy i smutny. Sfinks zamknięty w sobie. Jest w
niej zagadka życia i tych chwil majestatycznych a świętych, tej niepewności
tragicznej przyszłego losu, która roztacza się skrzydłami dokoła drobnych
istnień. Ręce, nieruchomo złożone na drobnych kolankach, zdają się mieć już w
sobie uchwycone nici wielu przeznaczeń, które motać będą. Błękitne, ogromne
źrenice patrzą przed siebie, jakby widziały całe światy tam, gdzie wzrok
zmęczony dostrzega pustkę lub mgłę. Lecz nie radośnie witają młode źrenice Pity
owe objawienia życia, owe przeczucia, które wibrują przed nią, grając na jej
duszy hymn przyszłości z siłą niepokalanych, pierwszych wrażeń. Smutne są i
jakby łzami zaszłe. Mają już wdzięk ugorów, na które kładzie się powoli konające
pod mroźnym wichrem zbyt wcześnie rozwinięte ziele. Nie uciekają przed
melancholią tego, co widzą one, co widzą w żałobny łuk rozkwitających za bramą
cmentarną opuszczonych jarzębin, bo czują, że wszędzie dosięgnie je to, czeka na
nie, nieuchronne i nieubłagane.
Czekają.
Aż się wypełni to, co im sądzone i z miraży w rzeczywistość wejdzie.
Obręczą żelazną w duszę się wtłoczy.
Cierniami pod stopy...
Łańcuchem u rąk...
Brylantem łez w oczy...
Niezgojoną raną w serce...
Bezsenną nocą w myśl...
Żałobnym łopotem skrzydeł w pragnienie szczęścia.
Zjawą bezlitosną w chwilę zgonu.
Pogardą tragiczną w pobłażliwość dni późnych.
I tym, co ludzie zwą osiągnięciem mądrości życia, a co jest w gruncie jego...
bankructwem.
Na to czeka złotowłose dziecko, siedzące tak cicho z rękoma złożonymi na
kolankach kształtnych.
Na to wszystko - i... na nic więcej.
.....
Sznapsia wiedziała już, co grozi w niedługiej przyszłości Tuśce i Picie. Żal jej
wzmógł się i czuła, że ciężko jej patrzeć na tę kobietę i na to dziecko, jakby
jej było ciężko patrzeć na ludzi skazanych.
Coś jakby wyrzut sumienia zaczęło ją nurtować, gdy drogą ze Skibówek szła do
siebie na Jaszczurówkę.
- Kto wie... gdyby nie moje słowa niebaczne, jako posiew rzucone.
I coś jeszcze tam więcej nurtuje serce Sznapsi, gdy idzie tak drogą, szarą od
piasku i bramowaną wrzosami, na które już coś z jesieni czerwonawe tony kładzie.
Nagle poza nią pędzi rower.
- Bywaj! - woła Porzycki.
Sznapsia odwraca się szybko.
- To ty!
Pędzi ku niej jak wicher. Zęby białe mu błyskają, twarz zarumieniona. Rower
świeci się w ostatnich blaskach zachodzącego słońca.
- Dokąd jedziesz? do nas?
Zeskoczył z roweru, otarł czoło.
- Tak. Do ciebie.
Uścisnęli się za ręce i te ręce tak się wtuliły, jakby dla siebie stworzone.
Porzycki zaczął iść obok Sznapsi, prowadząc rower.
- Byłaś gdzie?
- U pani Żebrowskiej.
- A...
Spochmurniał. Coś jakby niechęć przysłoniła mu oczy. Sznapsia śledziła go
pilnie.
I nagle szczerze, bez żadnego wstępu wyrzekła:
- Ucieka z tobą?
Nie odpowiedział nic. Był zmęczony. Nie umiał przed nią kłamać. Podczas całego z
nią pożycia, gdy spojrzała mu rozumnie w oczy, mówił jej zawsze prawdę.
Zrozumiała jego milczenie.
- Będziecie nieszczęśliwi! - wyrzekła znów ostro i głosem pewnym.
- Wiem o tym.
- I pomimo tego...
- Co?
- Uciekasz?
Wzruszył ramionami. Nie wiedział, co począć. Ten plan ziszczenia projektowanego
przez Tuśkę rozstania się z mężem krył do tej chwili, lękając się przyznać
głośno do tego, co postanowił. Znał Sznapsię, wiedział, że ma charakter, że
można jej zawierzyć, a przecież... Odparł więc wymijająco:
- To jeszcze nic pewnego!
- Nie rób tego - zawołała aktorka z żywością - ty nie jesteś urobiony na
człowieka, który może się obarczać kimś tak niezdecydowanym i bez wyrazu jak
Tuśka... Ja ciebie znam! Zjesz ją i zjesz siebie... Potrzebujesz całej siły,
swobodnej myśli... Co ty z nią zrobisz? co?
- Mówię ci, że to jeszcze nic pewnego.
- Tym lepiej, tym lepiej. Bo to stać się nie może, to stać się nie powinno! Ja
cię o to proszę!...
Gorący był ton jej głosu.
Usta jej drżały. Ogarnęło ją wzruszenie. Coś z tego wzruszenia udzieliło się i
Porzyckiemu. Spojrzał na nią i odnalazł ją całą taką, jaka była przed laty, gdy
tak wracali razem do tej Jaszczurówki, spędzając w Zakopanem letnie ferie
pierwszego roku wspólnego w Krakowie engagement.
- Dlaczego ci tak o to chodzi? - zapytał zniżając głos mimo woli, choć nikogo
poza nimi ani przed nimi nie było. - Czy chodzi ci o Żebrowską?
- Ach! nie... Cóż mi do niej? Jakkolwiek taka kobieta ze świata, która żyła już
w prawym małżeństwie, będzie się czuła zawsze nieszczęśliwą w takim...
- Dzikim, naszym...
- Właśnie. Ale ona wie, co robi. Jest już niemłoda. Lecz ty! ty!... Właśnie
teraz, gdy powinieneś bardzo się przygotować i obliczyć z siłami! Scena lwowska
jest wymagająca - intrygować będą przeciw tobie... Ja cię poprę, ale to nic. Ty
sam! sam musisz wszystko, a ty się teraz właśnie chcesz obarczyć całą jakąś
domową trage- dią...
Porzycki zaczął się uśmiechać. Winszował sobie w duszy, iż postanowił ową rzecz
"uczciwą" i że właśnie ta "uczciwa rzecz" tylko na dobre się dla niego odwróci.
- No... no... uspokój się; tak źle nie będzie.
- Ja... tylko ze względu na ciebie.
- Wiem. Ty byłaś zawsze dla mnie dobra. Dbałaś o mnie.
Całe to pożycie, nacechowane ogromną abnegacją z jej strony, tą dbałością
kobiety przywiązanej, stawiającej na pierwszym planie dobro ukochanego i
podporządkowującej siebie jego woli, coraz silniej zarysowywało się między nimi
i powstawało z oparów przeszłości. Widział ją, dzielącą jego dolę i niedolę, nie
śpiącą w nocy, aby dopomagać mu do uczenia się roli, czuwającą za kulisami, aby
w czas podano mu rekwizyty, biorącą dymisję w chwili jego poróżnienia się z
dyrekcją, zastawiającą swe sukienki, aby on mógł mieć codziennie na partię
bilardu i piwo w knajpie po przedstawieniu. A potem ciąża, tak długo tajona,
"aby mu nie sprawić przykrości", i to przyznanie się nieśmiałe, pokorne, z
dodaniem pośpiesznym: "Ja będę na dziecko łożyła"... a następnie rozejście się
ciche, pełne taktu, godności...
Wszystko to idzie teraz w ślad za nimi po tej drodze o zachodzie słońca, w
obliczu gór, które zwolna już przybierają swoje widmowe kształty.
I ona o tym myśli, on wie, on to czuje, przysiągłby, tak mu w tej chwili stała
się nagle bliską, jakby była nią zawsze, jakby nigdy nie była - daleką.
A teraz we Lwowie...
Czy można odgadnąć?...
Zatrzymał się i ona stanęła.
- Muszę wracać.
Powiała ku niemu spod skrzydeł kapelusza słodkim uśmiechem i smutnym zmęczonych
oczu spojrzeniem.
- Idź!
Wziął ją za rękę i pocałował w tę rękę, która tak była dobra, przyjazna i miła.
- Bądź zdrów!
- Do widzenia. A co do Żebrowskiej... bądź spokojna. Nic z tego nie będzie.
I nagle na twarz Sznapsi jak gdyby padł promień jakiegoś światła, które było
jeszcze silniejsze niż światło słoneczne, bo rozjaśniało nawet ciemnicę duszy
ludzkiej.
- Naprawdę?...
- Daję ci na to słowo.
- O!...
Szybko teraz ona przycisnęła jego rękę do ust. Nie bronił się. Był do tego
przyzwyczajony. Tak zawsze dziękowała mu, gdy był dla niej dobry, gdy gra jego
porwała ją lub gdy postąpił "uczciwie".
- I prawda, że to będzie rzecz... uczciwa? - zapytał uśmiechając się z
przymusem.
- Nie wiem - odparła - czy będzie uczciwa, ale wiem, że dla ciebie dobra i
konieczna.
Rozeszli się zwolna, każde w swoją stronę, lecz już mieli znów pełne serce i
duszę jedno drugiego.
Bo łączyły ich przebyta nędza, wspólny wzrost artyzmu i te "deski teatralne"...
które silniejsze są niż ślubna przysięga, niż wszelka moc.
Te na pozór nic nie znaczące deski...
KONIEC ROZDZIAŁU
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Sezonowa miłość Sezon32Sezonowa miłość Sezon35Sezonowa miłość Sezon33Sezonowa miłość Sezon34Sezonowa miłość Sezon30Sezonowa miłość Sezon38Sezonowa miłość Sezon3Sezonowa miłość Sezon3Sezonowa miłość Sezon37Sezonowa miłość Sezon31Sezonowa miłość Sezon25Sezonowa miłość Sezon22Sezonowa miłość Sezon4Sezonowa miłość Sezon9Sezonowa miłość Sezon11Sezonowa miłość Sezon1Sezonowa miłość Sezon18Sezonowa miłość Sezon28więcej podobnych podstron