Znamię lwa II


Francine Rivers Echo w ciemności. Cz.2 trylogii" Znamię lwa" Warszawa: Palabra, 1997 Na dysk przepisał Franciszek Kwiatkowski Dedykuję tę książkę Peggy Lynch i Lynn Moffett, ukochanym przyjaciółkom i bojowniczkom modlitwy Podziękowanie Chciałabym wyrazić wdzięczność i podziękować dwojgu bardzo szczególnych redaktorów, którzy ślęczeli po nocach nad moim tekstem: mężowi, Rickowi Riversowi, gdyż od samego początku czuwał nad moim pisaniem, i redaktorowi z wydawnictwa Tyndale House, Karen Ball. Rick skreślał to, co niepotrzebne, Karen wygładzała. Oboje śmiało przedzierali się przez dzikie tereny nie opatrzonych tytułami rozdziałów, brnęli przez grzęzawiska nie kończących się zdań i wyrąbywali sobie drogę wśród gęstwy osobliwej interpunkcji i niezwykłej pisowni. Niechaj Bóg was błogosławi Prolog Aleksander Democedes Aznandynus stał przy bramie śmierci, czekając na okazję, by dowiedzieć się czegoś więcej o życiu. Igrzyska nigdy nie sprawiały mu przyjemności, przychodził więc tu niechętnie. Jednak to, co zobaczył dzisiaj, oszołomiło go, zdumiało do głębi jego jestestwa. Szaleńczy ryk tłumu zawsze napełniał go jakimś mimowolnym niepokojem. Ojciec powiedział mu kiedyś, że oglądanie gwałtu zadawanego innym ma działanie oczyszczające i Aleksander widywał od czasu do czasu prawie chorobliwą ulgę na twarzach ludzi przyglądających się zabijaniu na arenie. Zmarszczył brwi. Być może ci, którzy siedzą i patrzą na te przerażające rzeczy, są w pewnym sensie wdzięczni, że to nie oni muszą znaleźć się na arenie pełnej lwów albo stanąć do walki z wyćwiczonym gladiatorem, albo ponieść śmierć w jakiś inny, jeszcze bardziej groteskowy i poniżający sposób. Tysiące ludzi przychodziły tu zapewne po to, żeby przeżyć katharsis, jakby to uczestniczenie w zorganizowanym zadawaniu ran stanowiło swoistą zaporę między widzem a coraz bardziej zepsutym i samowolnym światem. Tak, w cesarstwie działy się rzeczy straszne, lecz w tym akurat czasie nie dotyczyło to najwyższych kręgów, nie dotyczyło wiernych, tych, którzy naprawdę należeli do Rzymu. Aleksander uśmiechnął się krzywo, zdał sobie bowiem sprawę, że niewielu z zasiadających w amfiteatrze zauważyło to, co dla niego było oczywistością: że fetor krwi wsiąkającej w piasek jest tak samo mocny, jak fetor rozpusty i strachu unoszący się w tym cesarstwie wokół każdego. Takim właśnie powietrzem oddychali wszyscy. Jednak dzisiaj... dzisiaj zdarzyło się coś wstrząsającego. Coś, co wzburzyło młodzieńca jak rzadko kiedy. Zwrócił w tym momencie wzrok na leżącą młodą kobietę i ogarnęło go niepojęte poczucie tryumfu. Patrzył na martwą kobietę i zaciskał dłonie na barierce. Kiedy więźniowie znaleźli się na arenie, odeszła od innych - spokojna i dziwnie radosna. Aleksander natychmiast skupił na niej całą swą uwagę. Jak przystało na człowieka przygotowującego się do zawodu medyka; umiał dostrzec wszystko, co odbiegało od zwyczajności, każdą odmienność w człowieku, a w tej kobiecie było coś niezwykłego... coś, czego nie dało się ująć w słowa. W pewnym momencie zaczęła śpiewać i pełen słodyczy głos przeszył jego serce. Wrzask tłumu szybko zagłuszył jej pieśń, ale kobieta śpiewała dalej, idąc z pogodną twarzą przez piasek - prosto w stronę miejsca po drugiej stronie areny, skąd patrzył na nią Aleksander. Znowu czuł, jak serce wali mu w rytm jej kroków. Wygląd miała dość pospolity, ale coś z niej promieniowało... była wokół niej jakaś świetlna aura, którą się wyczuwało nie widząc. Miał wrażenie, że kobieta chce objąć go wyciągniętymi ramionami. Kiedy dopadła ją lwica, rozległ się głuchy odgłos i Aleksander miał wrażenie, że zwierzę zwaliło się na niego. Zamknął oczy, jego ciało ogarnął dreszcz. Znowu spojrzał. Dwie lwice walczyły nad nieruchomym ciałem. Skrzywił się widząc, że jedna z bestii zagłębia pazury w udo młodej kobiety, próbując ją odciągnąć. W tym momencie druga lwica skoczyła i zwierzęta zwarły się pazurami, walcząc o łup. I wtedy krzyczące ze strachu dziecko, uciekając przed lwicą, przebiegło obok krat furty, za którą stał Aleksander. Młodzieniec zacisnął szczęki i oparł się czołem o zimną kratę. Kostki palców pobielały mu, gdyż z całą siłą zamknął dłonie na żelazie. Widok takiego cierpienia stał się nie do wytrzymania. Odkąd pamiętał, wysłuchiwał argumentów podawanych przez tych, którzy bronili igrzysk. Na arenę trafiają zbrodniarze zasługujący na śmierć. Aleksander wiedział, że ludzie rzuceni lwom na pożarcie wyznawali wiarę zachęcającą do obalenia władzy Rzymu. Nie mógł pozbyć się myśli, że społeczeństwo mordujące bezradne dzieci zasługuje na unicestwienie. Kiedy umilkł wreszcie porażający pisk dziecka, Aleksander wypuścił powietrze z płuc. Nie zdawał sobie nawet sprawy, że przez dłuższy czas wstrzymywał dech. Stojący za jego plecami strażnik roześmiał się. - Na jeden kęs! Aleksander milczał. Pragnął zamknąć oczy, odgrodzić się od rzezi trwającej na arenie, ale strażnik zaczął się mu przyglądać. Czuł na sobie zimne spojrzenie tych bezlitosnych oczu, obserwujących go przez otwór w wypolerowanym hełmie. Nie chciał poniżyć się w oczach tamtego, okazując słabość. Jeśli ma zostać dobrym lekarzem, musi panować nad wzruszeniami. Flegon powtarzał często, że musi być twardy, jeżeli chce odnieść sukces na drodze życiowej, którą sobie wybrał. Mądry nauczyciel powiedział, że w końcu śmierć to jeden z aspektów życia medyka. Aleksander odetchnął głęboko, żeby uśmierzyć wzburzenie, i znowu spojrzał na piasek. Wiedział, że gdyby nie igrzyska, nie miałby możliwości studiowania ludzkiej anatomii. Flegon powiedział mu, że ze zwojów i obrazków niczego się już nie nauczy. Jeśli chce pogłębić swą wiedzę, musi dokonywać wiwisekcji. Widząc odrazę młodzieńca do takich praktyk, stary lekarz trwał nieugięcie przy swoim, osaczając swego ucznia siecią argumentów nie do odparcia. Jak wyobraża sobie chirurgię bez znajomości anatomii? Obrazy, rysunki to nie to samo, co rzeczywiste ciało człowieka. A w Rzymie jest tylko jeden sposób, żeby poznać anatomię. Aleksander przeklinał w duchu rzymskie prawo, które zakazywało sekcji zwłok, zmuszając tym samym lekarzy do krojenia ludzi bliskich śmierci. Jedynym miejscem, gdzie miało się taką sposobność, był cyrk, gdyż tutaj rany odnosili zbrodniarze. Padały kolejne ofiary, aż wreszcie okrzyki przerażenia umilkły i zapanowała względna cisza, gdyż lwy zajęły się pożeraniem zwłok. Inny odgłos uświadomił Aleksandrowi, że nadeszła jego pora: były to okrzyki znudzonego i niezadowolonego tłumu. Widowisko dobiegło końca, więc przestało ich to bawić. Niech bestie obżerają się w swoich klatkach, zamiast narażać obecnych na widok swojej nieciekawej uczty. Edyl natychmiast zrozumiał, czego pragnie tłum. Furty otworzyły się i uzbrojeni posługacze zaczęli się zbliżać do zwierząt, które wczepiły się paszczami i pazurami w zwłoki, broniąc swego łupu. Po posługaczach zjawił się mężczyzna przebrany za Charona, przewodnika przeprawiającego dusze zmarłych przez Styks. Aleksander przyglądał się aktorowi, który tanecznym krokiem przechodził od ciała do ciała, i modlił się, by światełko życia tliło się przynajmniej w jednej z ofiar. W przeciwnym razie będzie musiał tu zostać i czekać na następną sposobność. Spojrzenie Aleksandra omiotło bez większej nadziei piasek, szukając choć jednego żywego. Raz jeszcze młodzieniec zerknął na młodą kobietę. Koło niej nie było żadnego lwa i Aleksander uznał, że to bardzo osobliwe, iż leży ona tak daleko od mężczyzn wypędzających lwy z areny. Zwężonymi oczami wpatrywał się w nieruchomy kształt. I nagle coś w nim drgnęło. Czyżby zobaczył jakiś nieznaczny ruch? Wychylił się do przodu i patrzył z natężeniem, oślepiony nieco blaskiem słońca. Poruszyła palcami! - Tam - wskazał czym prędzej. - Blisko środka. - Padła pierwsza. Z pewnością nie żyje - rzekł kategorycznym tonem strażnik. - Chcę rzucić na nią okiem - nalegał Aleksander. Strażnik wzruszył ramionami. - Jak sobie życzysz - powiedział. Zrobił krok do przodu i gwizdnął przenikliwie dwa razy. Aleksander patrzył, jak Charon zbliża się w podskokach do dziewczyny i pochyla nad nią, obracając to w jedną, to w drugą stronę pierzastą, uzbrojoną w dziób głową jakby czyhając na jakiś znak życia. Wymachiwał przy tym teatralnie młotkiem, gotów w każdej chwili użyć go, jeśliby sąd nie dokonał się i ofiara zachowała życie. Najwyraźniej uznał jednak, że dziewczyna nie żyje, gdyż chwycił ją za rękę i bez wielkich ceregieli powlókł po piasku w stronę bramy śmierci. Nagle któraś lwica skoczyła na posługacza, który zapędzał ją do tunelu. Posługacz ledwie zdążył uskoczyć, ale zaraz, wprawnie posługując się biczem, zapędził rozwścieczone zwierzę do furty. Strażnik skorzystał z zamieszania, żeby otworzyć szeroko bramę śmierci. - Szybko! - warknął w stronę Charona, który biegł, wlokąc dziewczynę w cień wyjścia. Strażnik strzelił palcami i dwaj niewolnicy szybko chwycili dziewczynę za ręce i nogi i ponieśli marnie oświetlonym korytarzem. - Nie tak gwałtownie! - burknął gniewnie Aleksander, kiedy rzucili ją niedbale na brudny, zakrwawiony stół. Odepchnął niewolników, pewny, że nawet jeśli dziewczyna żyła, te niedołęgi, obchodząc się z nią brutalnie, zgasiły w niej ostatnią iskierkę życia. Ręka strażnika zacisnęła się na ramieniu Aleksandra. - Sześć sesterców, zanim zaczniesz ją kroić - powiedział strażnik zimnym głosem. - To dość wygórowana cena, nie uważasz? - mruknął Aleksander, unosząc arystokratyczną brew. Strażnik uśmiechnął się. - Nie dla ucznia Flegona. Musisz mieć kufer pełen złota, skoro stać cię na naukę u takiego nauczyciela. - Wyciągnął dłoń. - Szybko się opróżnia - rzucił Aleksander oschle, rozsupłując sakiewkę przytroczoną do pasa. Nie wiedział, jak długo będzie mógł pracować, zanim dziewczyna umrze, nie miał więc zamiaru tracić czasu na targowanie się o kilka monet. Strażnik wziął pieniądze i zniknął. Aleksander znowu skupił całą uwagę na dziewczynie. Jej twarz była jedną masą poszarpanego ciała. Cała tunika nasiąkła krwią. Krwi było tyle, że dziewczyna nie mogła żyć. Pochylił się, przyłożył ucho do jej warg i ze zdziwieniem stwierdził, że czuje cichutki, ciepły oddech, tchnienie życia. Czas nagli. Skinął na swoich niewolników, wycierając dłonie w ręcznik. - W tym zgiełku nie da się pracować. Połóżcie ją tam. Szybko! Dwóch ze służby ruszyło, by wykonać jego rozkaz, ale niewolnik Flegona, Troas, stał i patrzył. Aleksander zacisnął usta. Podziwiał zręczność Troasa - w przeszłości niewolnik asystował wiele razy Flegonowi i wiedział więcej o medycynie niż większość wolnych medyków - ale nie lubił tego chłodu w zachowaniu. - Światło - rozkazał Aleksander. Przyniesiono pochodnię i Aleksander pochylił się nad dziewczyną leżącą na marmurowej płycie w mrocznym zakątku korytarza. Aleksander przyszedł tu z jasno określonym celem: chciał usunąć skórę i mięśnie z brzucha, żeby przyjrzeć się organom wewnętrznym. Powtórzył to sobie, chcąc utwierdzić się w tym zamiarze, rozwiązał rzemienie skórzanego pudła i otworzył je. Spośród narzędzi chirurgicznych wybrał cienki, ostry jak brzytwa nóż. Dłoń miał spoconą. Gorzej, drżała mu. Pot spływał mu z czoła i czuł na sobie krytyczne spojrzenie Troasa. Nie ma za dużo czasu; musi działać szybko i zbadać co się da. Otarł pot z czoła i przeklął w duchu swoją słabość. - Ona nic nie poczuje - powiedział spokojnie Troas. Aleksander zacisnął zęby, naciął od góry nasączoną krwią tunikę i pociągnął nożem do samego dołu, żeby ustalić, jakie rany odniosła młoda kobieta. Po chwili zmarszczył brwi. Od piersi do pachwiny widać było tylko powierzchowne rany i ciemniejące siniaki. - Bliżej pochodnię - rozkazał, nachylając się nad ranami, by ocenić je dokładniej. Głębokie bruzdy biegły od linii włosów do policzka, a niżej - od obojczyka po mostek. Młody lekarz powoli przeniósł spojrzenie jeszcze niżej i zauważył głębokie rany punktowe i złamanie kości prawego przedramienia. Znacznie jednak gorsze były rany na udzie, które powstały, kiedy lwica wbiła tam swoje pazury i starała się odciągnąć dziewczynę na bok. Aleksander otworzył szeroko oczy, kiedy uświadomił sobie, że dziewczyna nie wykrwawiła się na śmierć, gdyż piasek zatkał rany - pewnie, kiedy wlokła ją lwica - tamując upływ krwi. Aleksander poczuł, że coś go dławi w gardle. Jedno szybkie, zręczne cięcie i będzie mógł przystąpić do swoich studiów. Jedno szybkie, zręczne cięcie... i będzie zabójcą tej dziewczyny. Pot wystąpił mu znowu na skronie, serce waliło jak młot. Patrzył na unoszenie się i opadanie jej piersi, na słabe pulsowanie tętnicy szyjnej i czuł, że robi mu się niedobrze. - Ona nic nie poczuje, panie - powtórzył Troas. - Jest nieprzytomna. - Widzę - rzucił zwięźle Aleksander, obrzucając niewolnika mrocznym spojrzeniem. Przybliżył się i uniósł nóż gotowy do cięcia. Nie dalej jak wczoraj kroił gladiatora. Przez kilka minut poznał anatomię lepiej niż ślęcząc godzinami nad księgami. Na szczęście umierający mężczyzna ani razu nie otworzył oczu, ale jego rany były znacznie gorsze od tych, które zadano leżącej przed Aleksandrem dziewczynie. Zamknął oczy, starając się zapanować nad sobą. Chciał skupić się na tym, czego Flegon nauczył go, pracując kiedyś przy swoim uczniu. "Musisz ciąć szybko. O tak - mówił nauczyciel, z wprawą posługując się nożem. - Kiedy możesz się nimi zająć, są już prawie martwi i w jednej chwili mogą umrzeć wskutek wstrząsu. Nie trać czasu na rozmyślanie o tym, czy jeszcze cokolwiek czują, gdyż w momencie, gdy serce się zatrzyma, musisz przerwać, jeżeli nie chcesz narażać się na gniew bogów i na skutki prawne." Mężczyzna, którego organy badał wtedy Flegon, żył kilka minut, nim wykrwawił się na śmierć... ale jego krzyki nadal brzmiały Aleksandrowi w uszach. Spojrzał na Troasa. - Ile razy patrzyłeś na coś takiego, Troasie? - Więcej niż mogę zliczyć, panie - odparł ciemnoskóry Egipcjanin, wykrzywiając ironicznie usta. Dostrzegł zaskoczenie w oczach młodzieńca i jego twarz z powrotem przybrała obojętny wyraz. - To, czego nauczysz się dzisiaj, panie, uratuje innych jutro. Dziewczyna jęknęła i poruszyła się. Troas strzelił palcami i dwaj niewolnicy Aleksandra zrobili krok do przodu. - Trzymajcie ją za ręce i nogi - rozkazał - bo zacznie się rzucać. Kiedy szarpnięto ją za złamaną rękę, wydała z siebie chrapliwy okrzyk. - Jezu! - szepnęła i otworzyła oczy. Aleksander spojrzał w jej ciemnobrązowe oczy tak pełne bólu i zamętu, że nie mógł zdobyć się na żaden ruch. - Panie - nalegał Troas - musisz pracować szybko. Dziewczyna wyszeptała coś w dziwnym, nieznanym języku i jej ciało znowu stało się bezwładne. Nóż wypadł z dłoni Aleksandra i zabrzęczał o kamienną posadzkę. Troas obszedł stół, podniósł nóż i podał go młodzieńcowi. - Zemdlała - powiedział, przenosząc spojrzenie z Aleksandra na dziewczynę i z powrotem. - Przynieś miskę wody. Troas zmarszczył brwi. - Co zamierzasz uczynić, panie? Przywrócić ją do życia? Słysząc drwiący ton, Aleksander uniósł głowę. - Śmiesz zadawać mi pytania? - spytał wyniośle. Troas spojrzał na młodą, arystokratyczną twarz. W tym momencie została nakreślona oddzielająca ich linia i mimo całego swego doświadczenia, całej swojej zręczności, Troas nie ośmielił się jej przekroczyć. Przełknął gniew i dumę i odsunął się. - Wybacz, panie. Chciałem ci tylko przypomnieć, że została skazana na śmierć. - Wygląda na to, że bogowie ocalili jej życie. - Dla ciebie, panie. Byś mógł nauczyć się tego, co powinieneś, i został lekarzem. - Nie potrafię zdobyć się na to, by ją zabić. - Z rozkazu prokonsula ona już nie żyje! To nie będzie twój czyn. Nie słowo z twych ust posłało ją na arenę pełną lwów. Aleksander wziął nóż od Troasa i cisnął go do pudła między inne narzędzia chirurgiczne. - Nie będę narażał się na gniew Boga, który ją ocalił, odbierając jej życie w tym momencie. - Machnął gniewnie ręką. - Jak sam widzisz, żaden z ważnych organów nie został uszkodzony. - Uważasz, że lepiej będzie, jeśli spotka ją powolna śmierć wskutek zakażenia? Aleksander zesztywniał. - Nie pozwolę jej umrzeć! - Gorączkowo zastanawiał się nad tym, co ma zrobić. Miał ciągle przed oczyma młodą kobietę idącą przez piasek. Śpiewała i szła z rozłożonymi rękami, jakby chciała przycisnąć do piersi ludzi, którzy tak bardzo łaknęli jej śmierci. - Musimy ją stąd wydostać - powiedział stanowczym głosem. - Chyba oszalałeś, panie! - syknął Troas. Aleksander jakby go nie słyszał. - Nie mam tego, co potrzeba, żeby opatrzyć rany i zestawić rękę - mruknął. Strzelił palcami i wydał polecenia swoim sługom. Troas patrzył na niego z niedowierzaniem, a potem, zapominając, z kim ma do czynienia, złapał Aleksandra za ramię. - Nie możesz tego uczynić! - mówił cichym głosem. Nieznacznie wskazał głową strażnika, który przyglądał się im właśnie z zaciekawieniem. - Jeśli spróbujesz uratować skazanego więźnia, grozi ci śmierć! Tobie i nam wszystkim! - Najlepiej więc będzie, jeśli zwrócimy się do jej Boga z modlitwą, by chronił nas i pozwolił bezpiecznie ją z tego miejsca wydostać. A teraz przestań się ze mną sprzeczać i natychmiast ją stąd zabierzcie. Ma się znaleźć w moim domu. Ja omówię wszystko ze strażnikiem i przybędę, gdy tylko będzie to możliwe. Ruszajcie! Troas zrozumiał, że wszelki opór jest daremny i skinął pospiesznie na pozostałych. Kiedy Egipcjanin wydawał szeptem polecenia, Aleksander wetknął swój nóż chirurgiczny w odpowiednią szczelinę skórzanego pasa, zwinął pas z wszystkimi narzędziami, zawiązał go starannie rzemieniem. Przez cały czas miał świadomość, że strażnik bacznie mu się przygląda. Wziął pudło i wetknął je sobie pod ramię. Wytarł ręcznikiem krew z rąk i spokojnym krokiem podszedł do strażnika. - Nie możesz jej stąd zabrać, panie - powiedział żołnierz i jego oczy zwęziły się podejrzliwie. - Nie żyje - skłamał obojętnym tonem Aleksander. - Moi ludzie usuną ciało. Jestem pewny, że nie zależy ci na tym, by ją dotykać. - Uśmiechnął się ironicznie do strażnika, oparł o kratę i wyjrzał na zewnątrz, na gorący piasek areny. - Nie była warta sześciu sesterców. Zbyt mało pozostało jej życia, bym miał z niej jakiś pożytek. - Spojrzał znacząco na strażnika. - Twoja strata - uśmiechnął się tamten. Aleksander udał, że zaciekawili go dwaj gladiatorzy, którzy zwarli się właśnie w walce. - Ile czasu potrwa ta walka? Strażnik ocenił wzrokiem przeciwników. - Pół godziny, może dłużej. Ale tym razem nie przyniosą tu nikogo żywego. Aleksander zmarszczył brwi, udając rozczarowanie. Postał moment, a potem cisnął zakrwawiony ręcznik w kąt. - W takim razie pójdę kupić sobie wina. Idąc oświetlonym pochodniami korytarzem, zmuszał się do zachowania niespiesznego tempa - ale serce biło mu z każdym krokiem żywiej. Wyszedł na światło słoneczne i poczuł na twarzy leciutki podmuch wiatru. "Pospiesz się! Szybciej!" Usłyszał te słowa wyraźnie, jakby ktoś szeptał mu je natarczywie do ucha. Jednak dokoła nie było żywej duszy. Z bijącym mocno sercem Aleksander ruszył w stronę swojego domu i zaraz zaczął biec, ponaglony cichym głosem w łagodnym powiewie wiatru. Rozdział I Rok później Markus Lucjanus Walerian wędrował gmatwaniną ulic Wiecznego Miasta z nadzieją, że prędzej czy później znajdzie w swym sercu sanktuarium pokoju. Nic z tego. Rzym działał na niego przygnębiająco. Zdążył już zapomnieć o smrodzie bijącym od brudnego Tybru, o natarczywym, różnorodnym tłumie. A może nigdy nie dostrzegał ani jednego, ani drugiego, gdyż zbyt pochłaniało go własne życie i wszystko, co robił. W ciągu kilku ostatnich tygodni, od dnia powrotu do miasta, w którym się urodził, całe godziny spędzał, błądząc po ulicach, odwiedzając miejsca, gdzie niegdyś tak chętnie przebywał. Ale teraz śmiech przyjaciół wydawał mu się pusty, a szaleńcze uczty i pijatyki stały się dla niego czymś dającym tylko zmęczenie, zamiast przyjemności. Ponieważ czuł przygnębienie i potrzebował rozrywki, zgodził się pójść z Antygonusem do cyrku. Przyjaciel był teraz wpływowym senatorem i zasiadał na honorowym miejscu na podium. Wchodząc do amfiteatru i szukając swego miejsca, Markus starał się zapanować nad uczuciami. Musiał jednak przyznać sam sobie, że kiedy rozległy się trąby, poczuł się nieswojo. Zaczęła się parada i wtedy coś ścisnęło mu pierś, a trzewia zawęźliły się w twardy supeł. Nie był w cyrku od czasów efeskich. Zastanawiał się, czy będzie mógł przyglądać się igrzyskom. Rzucało się w oczy, że dla Antygonusa igrzyska stały się jeszcze większą obsesją niż poprzednio; grał wysoko, stawiając na gladiatora z Galii. Kiedy siedzieli już pod baldachimem, dołączyło do nich kilka kobiet. Były piękne i zmysłowe i jak tylko się tu znalazły, dały do zrozumienia, że są zainteresowane w tym samym stopniu Markusem, co igrzyskami. Markus przyjrzał się im bez emocji, a zaciekawienie zgasło równie szybko jak się pojawiło. Te kobiety były płytką, brudną wodą w porównaniu z czystym, uderzającym do głowy winem - Hadassą. Nie zajmowała go ich pusta, czcza rozmowa. Nawet Antygonus, który zawsze go bawił, drażnił go teraz swoimi nazbyt swobodnymi żartami. Markus dziwił się sam sobie, jak mogły sprawiać mu przyjemność takie sprośne historyjki, i czuł tylko politowanie, słuchając Antygonusa, który wyliczał swoje finansowe klęski. - Jeszcze, jeszcze! - roześmiała się któraś z kobiet, najwyraźniej zachwycona ordynarnym żartem opowiedzianym właśnie przez Antygonusa. - Będą cię piekły uszy - ostrzegł Antygonus, patrząc na nią błyszczącym wzrokiem. - Jeszcze! - podjęło prośbę całe towarzystwo. Całe poza Markusem. Siedział w milczeniu, przepełniony obrzydzeniem. "Stroją się jak pawie i śmieją chrapliwie jak wrony" - pomyślał, przyglądając się swoim sąsiadom. Jedna z kobiet podeszła i spoczęła na łożu obok niego. Kusząco wparła się w niego swym biodrem. - Igrzyska zawsze mnie podniecają - oznajmiła głębokim, miękkim głosem, wpatrując się w Markusa ciemnymi oczami. Markus nie odpowiedział. Czuł tylko niesmak. Zaczęła opowiadać o jednym z wielu swoich kochanków, szukając wzrokiem oznak zainteresowania na twarzy młodego mężczyzny. Osiągnęła jednak tylko to, że jego odraza jeszcze bardziej się wzmogła. Patrzył na nią, nie próbując nawet ukryć swoich uczuć, ale ona na to nie zważała. Nadal uwodziła go z subtelnością tygrysa, który uważa się za domowego kota. Przez cały ten czas trwały krwawe zmagania. Antygonus i kobiety śmiali się, żartowali i obrzucali przekleństwami ofiary areny. Markus z rozdrażnieniem patrzył na swoje towarzystwo... na to, jak ci ludzie rozkoszują się widokiem cierpienia i śmierci. U niego budziło to tylko mdłości, odwrócił się więc, by utopić swoje uczucia w winie. Wychylał kielich za kielichem, rozpaczliwie starając się zagłuszyć w sobie krzyki dochodzące z areny. Nigdy jednak otumaniający napój nie usunie z jego pamięci obrazu... obrazu innego cyrku i innej ofiary. Miał nadzieję, że wino otępi go, ale po jego wypiciu świadomość jeszcze bardziej się wyostrzała. Tłum wokół niego szalał z podniecenia. Antygonus przyciągnął do siebie jakąś kobietę i spletli się w uścisku. Wyobraźnia podsunęła Markusowi obraz... obraz jego siostry, Julii. Przypomniał sobie, jak po raz pierwszy zabrał ją do cyrku i jak śmiał się, widząc błysk podniecenia w jej czarnych oczach. "Obiecuję, że nie przyniosę ci wstydu, Markusie. Nawet nie drgnę, choćby było nie wiem ile krwi." To prawda. Nawet wtedy nie drgnęła. Ani później. Nie mogąc dłużej znieść tego, co się wokół niego działo, Markus wstał. Kiedy tylko znalazł się poza zasięgiem wzroku Antygonusa i całego towarzystwa, zaczął biec - jak wtedy, w Efezie. Chciał znaleźć się możliwie najdalej od zgiełku, od woni ludzkiej krwi. Przystanął, żeby nabrać tchu, oparł się plecami o kamienny mur i zwymiotował. Jeszcze wiele godzin po zakończeniu igrzysk dźwięczały mu w uszach wrzaski tłumu domagającego się jeszcze i jeszcze krwi. Te wrzaski rozlegały się echem w jego umyśle, dręczyły go. Tylko tego zaznał od dnia śmierci Hadassy. Udręki. I strasznej, mrocznej pustki. - Unikasz nas? - spytał kilka dni później Antygonus, kiedy przyszedł z wizytą do Markusa. - Nie było cię wczoraj u Krassusa. Wszyscy oczekiwali, że się zjawisz. - Miałem pilną pracę. - Markus myślał o tym, żeby wrócić na stałe do Rzymu, z płonną nadzieją że znajdzie tu pokój, którego tak bardzo pragnął. Wiedział już, jak dalece się łudził. Spojrzał na Antygonusa i potrząsnął głową. - Spędzę w Rzymie jeszcze tylko kilka miesięcy. - Myślałem, żeś wrócił na zawsze - powiedział zaskoczony Antygonus. - Zmieniłem zamiary - odparł krótko Markus. - Ale dlaczego? - Nie chcę o tym mówić. Oczy Antygonusa pociemniały. Głosem przepełnionym ironią oznajmił: - No cóż, mam nadzieję, że znajdziesz przynajmniej czas, żeby przyjść na ucztę, którą chciałbym wydać na twoją cześć. I czemu właściwie masz taką przygnębioną minę? Na bogów, Markusie, jakże się zmieniłeś od wyjazdu do Efezu! Co cię tam spotkało? - Jestem bardzo zajęty, Antygonusie. - Musisz wyrwać się z tych posępnych nastrojów. - Markus wiedział, że ten troskliwy ton oznacza, iż Antygonus poprosi zaraz o pieniądze. - Pomyślałem o rozrywkach, które niechybnie rozproszą wszelkie czarne myśli, jakimi się dręczysz. - Dobrze, już dobrze! Przyjdę na tę twoją przeklętą ucztę - oświadczył Markus, myśląc tylko o tym, żeby Antygonus jak najszybciej wyszedł z jego domu. Dlaczego nikt nie rozumie, że pragnie jedynie tego, by zostawiono go w spokoju? - Ale dzisiaj nie mam czasu na czcze pogawędki. - Wytwornie to ująłeś - rzucił drwiąco Antygonus i wstał, żeby wyjść. Owinął się togą i ruszył w stronę drzwi, ale w pewnym momencie przystanął i raz jeszcze obrzucił przyjaciela spojrzeniem pełnym troski. - Mam jednak nadzieję, że do jutrzejszego wieczoru nastrój ci się poprawi. Nie poprawił się. Antygonus nie powiedział Markusowi, że wśród gości będzie Arria. I Markus dostrzegł ją zaraz po przyjściu. Spojrzał z wyrzutem na Antygonusa, ale senator uśmiechnął się tylko z zadowoleniem i pochylił w jego stronę z szelmowskim wyrazem twarzy. - Przez prawie dwa lata była twoją kochanką, Markusie. - Roześmiał się z cicha. - To znacznie dłużej niż udało się komukolwiek po tobie. - Widząc minę Markusa, uniósł pytająco brwi. - Nie wyglądasz na zachwyconego. Mówiłeś, że rozstałeś się z nią po przyjacielsku. Arria była nadal piękna, nadal spragniona uwielbienia ze strony wszystkich mężczyzn dokoła, nadal rozwiązła i szukająca nowych uciech. Jednak Markus dostrzegł pewną subtelną zmianę. Miękkie rysy młodości ustąpiły miejsca rysom ostrzejszym, jakie pojawiają się u ludzi długo prowadzących życie światowe. W jej śmiechu nie było już dawnej bujności i rozkoszy; przewijała się w nim jakaś zgrzytliwa nuta - cierpka i szorstka. Otoczyło ją kilku mężczyzn, a ona droczyła się z każdym po kolei, żartując z nich i rzucając szeptem dwuznaczne uwagi. Rozejrzała się potem po sali i jej pytające spojrzenie spoczęło na Markusie. Wiedział, że zastanawia się, dlaczego nie przyciągnął go uśmiech, jakim obdarzyła go, kiedy tu wszedł. On jednak wiedział dobrze, czym jest ten uśmiech: przynętą dla zgłodniałej ryby. Na nieszczęście dla Arrii Markus nie był zgłodniałą rybą. Już nie. Antygonus nachylił się bliżej. - Spójrz tylko, Markusie, jak na ciebie patrzy. Wystarczy, byś kiwnął palcem, a znowu będzie twoja. Ten, który wlepia w nią psie spojrzenie, to jej ostatnia zdobycz, Metrodorus Krateuas Merula. Jeśli brakuje mu dowcipu, znakomicie nadrabia to sakiewką. Jest prawie tak bogaty jak ty, ale i naszej małej Arrii nie brakuje teraz pieniędzy. Jej książka zrobiła prawdziwą furorę. - Książka? - spytał Markus uśmiechając się ironicznie. - Nie przyszło mi do głowy, że Arria umie napisać swoje imię, a co dopiero zebrać dość słów, by złożyć z nich zdanie. - Widzę, że nie masz pojęcia, o czym pisała, bo w przeciwnym razie nie brałbyś tego tak lekko. To wcale nie jest do śmiechu. Mała Arria ujawniła tajemne talenty, o których nic nie wiedzieliśmy. Stała się kobietą pióra czy, mówiąc dokładniej, autorką erotyków. Ładny zbiorek opowieści pod hasłem "wszystko robiłam, wszystko powiem". Na bogów, narobiła zamieszania wśród najwyżej postawionych osób. Jeden z senatorów stracił przez nią żonę. Ale nie stratą niewiasty przejął się najbardziej, lecz utratą poparcia jej rodziny. Krążą nawet pogłoski, że będzie musiał popełnić samobójstwo. Nigdy nie można było powiedzieć, że Arria jest osobą dyskretną. Ale teraz myślę, że wywoływanie skandali stało się jej nałogiem. Pisarze dniem i nocą przygotowują kopie jej książeczki. A cena egzemplarza jest zawrotna. - Nie wątpię, że bez wahania ją zapłaciłeś - rzucił oschle Markus. - Ależ oczywiście - roześmiał się Antygonus. - Chciałem sprawdzić, czy wspomniała o mnie. A i owszem. W rozdziale jedenastym. Ku memu rozczarowaniu jest to dość pobieżna wzmianka. - Spojrzał na Markusa i uśmiechnął się z rozbawieniem. - Natomiast o tobie napisała szczegółowo... i rozwlekle. Nic dziwnego, że Sarapais była tak spragniona ciebie przed kilkoma dniami w cyrku. Chciała przekonać się, czy jesteś naprawdę taki, jak to opisała Arria. - Uśmiechnął się znowu. - Powinieneś kupić egzemplarz i sam to przeczytać. Może ci to wrócić wspomnienie dawnych chwil. - Przy całej swej zachwycającej urodzie Arria jest głupia i lepiej o niej zapomnieć. - To dość okrutna ocena kobiety, którą kiedyś kochałeś - zauważył Antygonus, mierząc go wzrokiem. - Nigdy nie kochałem Arrii. Markus skupił uwagę na tancerkach, które tuż przed nim wykonywały faliste ruchy. Na kostkach ich nóg i nadgarstkach dźwięczały dzwoneczki i ten dźwięk drażnił mu nerwy. Śmiałość zmysłowego tańca i ciała okryte przezroczystymi szatami nie rozbudziły mu zmysłów, a nawet czuł się jakoś nieswojo. Chciałby, żeby taniec się skończył i dziewczęta zniknęły. Antygonus chwycił jedną z nich i przyciągnął ją na swoją pierś. Chociaż wyrywała się, wycisnął na jej ustach namiętny pocałunek. Kiedy puścił ją, roześmiał się głośno. - Wybierz sobie którąś - rzucił w stronę Markusa. Niewolnica krzyknęła i Markus wewnętrznie się skurczył. Już widział ten wyraz dziewczęcej twarzy - w oczach Hadassy, kiedy stracił kontrolę nad swą namiętnością. - Daj jej pokój, Antygonusie. Inni śmiali się i zachęcali go okrzykami. Pijany Antygonus dał się sprowokować i stał się jeszcze bardziej natarczywy. Dziewczyna piszczała. Markus zerwał się na równe nogi. - Puść ją! W sali zapanowała cisza i wszystkie spojrzenia spoczęły na Markusie. Roześmiany Antygonus podniósł głowę i obrzucił go lekko zdziwionym spojrzeniem. Śmiech zamarł mu na ustach. Obrócił się na bok, nagle zaniepokojony, i puścił niewolnicę. Ta zaś, łkając histerycznie, wyrwała się i uciekła. Antygonus przyjrzał się kpiąco Markusowi. - Wybacz, Markusie. Skoro tak ci na niej zależy, czemu od razu nie powiedziałeś? Markus poczuł na sobie spojrzenie rozpalonych zazdrością oczu Arrii. Przemknęła mu przez głowę myśl o karze, jaką wymierzy Arria niewolnicy, która w niczym tu nie zawiniła. - Nie chcę tej dziewczyny - oznajmił zwięźle - ani żadnej innej z tych, które są tutaj. Podniosła się fala szeptów. Kilka kobiet spojrzało z głupim uśmiechem na Arrię. Twarz Antygonusa pociemniała. - Czemu więc wtrącasz się do moich przyjemności? - Gotów byłeś zgwałcić tę dziewczynę. Antygonus zdobył się na oschły śmiech. - Zgwałcić? Jeszcze chwila, a zaczęłaby się radować. - Wątpię. Dobry humor Antygonusa natychmiast gdzieś wyparował. Senator czuł się znieważony i jego oczy ciskały błyskawice. - Odkąd to ma dla ciebie jakieś znaczenie to, co czuje niewolnica? Raz czy dwa widziałem, jak sam się w ten sposób zabawiałeś. - Nie musisz mi tego przypominać - odparł posępnym głosem Markus, wypijając resztkę wina ze swojego kielicha. - Przydałby mi się chyba łyk świeżego powietrza. Wyszedł do ogrodu, ale nie poczuł ulgi, gdyż zaraz zjawiła się Arria, a za nią nadszedł nie odstępujący jej Merula. Markus musiał znieść ich obecność, chociaż miał ochotę zgrzytać zębami. Arria mówiła o ich przygodzie miłosnej tak, jakby skończyła się wczoraj, nie zaś cztery lata temu. Merula przyglądał się Markusowi, któremu zrobiło się żal tamtego. Arrii zawsze sprawiało przyjemność dręczenie swoich kochanków. - Czy czytałeś, Markusie, moją książkę? - spytała głosem słodkim jak miód. - Nie. - Jest całkiem niezła. Spodoba ci się. - Straciłem zainteresowanie tandetą - rzekł i zmierzył ją spojrzeniem. W jej oczach pojawiły się błyski. - Skłamałam pisząc o tobie, Markusie - powiedziała z twarzą wykrzywioną gniewem. - Byłeś najgorszym kochankiem, jakiego miałam! Markus odwzajemnił się lodowatym uśmiechem. - To dlatego, że kiedy odchodziłem od ciebie, w moich żyłach nadal płynęła krew. Odwrócił się do niej plecami i odszedł. Nie zważając na obelgi, którymi go obrzucała, opuścił ogród. Wrócił na salę i szukał rozrywki w rozmowie ze starymi znajomymi i przyjaciółmi. Ale ich śmiech drażnił go; potrafili się bawić tylko czyimś kosztem. W zabawnych spostrzeżeniach dostrzegał małostkowość, w opowieściach o tragediach - przyjemność. Oddalił się od grupki, spoczął na łożu i popijając wino, obserwował posępnie gości Antygonusa. Widział teraz, jaką grę między sobą prowadzą. Zakładali maskę ludzi cywilizowanych, ale ani na chwilę nie przestawali pluć trucizną. I nagle coś go uderzyło. Tego rodzaju zebrania i uczty stanowiły niegdyś ważną cząstkę jego własnego życia. Sprawiały mu przyjemność! A teraz dziwił się, po co tu przyszedł... po co w ogóle wrócił do Rzymu. Podszedł do niego Antygonus z bogato ubraną dziewczyną o bladej cerze. Obejmował niedbale jej ramiona, a ona uśmiechała się zmysłowo. Miała kształty Afrodyty i Markus poczuł przez chwilę, że mroczna intensywność jej spojrzenia budzi w jego ciele odzew. Od dawna nie miał żadnej kobiety. Antygonus zauważył, że Markus docenił urodę dziewczyny, i uśmiechnął się z zadowoleniem. - Spodobała ci się. Wiedziałem. Jest szalenie kobieca. - Puścił dziewczynę i pchnął ją leciutko w stronę Markusa, choć wcale nie było to potrzebne, gdyż i tak oparła się już o pierś Markusa i przyglądała mu się, rozchyliwszy wargi. Antygonus uśmiechnął się znowu. - Nazywa się Dydyma. Markus ujął Dydymę za ramiona i odsunął od siebie, obdarzając Antygonusa krzywym uśmiechem. Kobieta patrzyła pytająco to na Markusa, to na swojego pana. Antygonus wzruszył ramionami. - Wygląda na to, że Markus wcale cię nie chce, Dydymo. - Doceniam twój gest, Antygonusie... - zaczął Markus, odstawiając z trzaskiem kielich. - Ale... - ciągnął tamten posępnie, potrząsając głową. - Martwisz mnie, Markusie. Nie interesujesz się kobietami. Nie interesujesz się cyrkiem. Co przytrafiło ci się w Efezie? - Ty tego nie pojmiesz. - Może jednak spróbujesz mi wyjaśnić? - Nie powierzę sekretów mojego życia człowiekowi pełniącemu funkcje publiczne - odparł z ironią w głosie Markus. - Każde słowo z twoich ust ocieka jadem - rzekł cicho Antygonus i jego oczy zwęziły się. - Czym zasłużyłem sobie na twoje potępienie? - Nie ma to nic wspólnego z tobą, Antygonusie. Chodzi o wszystko dokoła. - O jakie wszystko? - spytał Antygonus wyraźnie zbity z tropu. - O życie! O całe to przeklęte życie! Zmysłowe rozkosze, które niegdyś wydawały się Markusowi tak smakowite, teraz pozostawiły mu w ustach już tylko gorzki osad. Kiedy umarła Hadassa, wraz z nią umarło coś w jego duszy. Jakże wyjaśnić gwałtowne, głębokie zmiany, które się w nim dokonały, Antygonusowi, komuś, kto nadal pobłażał cielesnym namiętnościom, dla kogo nadal były one wartością? Jakże wyjaśnić, że wszystko straciło dla niego znaczenie od chwili śmierci zwykłej niewolnicy na efeskiej arenie? - Wybacz mi, Antygonusie - powiedział bezbarwnym głosem, wstając, by wyjść. - Jestem ostatnio marnym towarzyszem zabaw. Otrzymał kilka następnych zaproszeń na najbliższy miesiąc. Nie skorzystał jednak z żadnego, gdyż wolał zanurzyć się w pracy. Ale prowadzenie interesów też nie przynosiło ukojenia. Pracował jak szalony, a mimo to czuł ciężar w sercu. Wreszcie zrozumiał, że musi rozstać się z przeszłością, z Rzymem, ze wszystkim. Sprzedał kamieniołom i pozostałe umowy budowlane - w obu przypadkach ze znacznym zyskiem, z którego jednak nie był dumny ani zadowolony. Spotkał się z zarządcami mieszczących się nad Tybrem składów i przejrzał rachunki. Wieloletni wspólnik Waleriana, Sekstus, okazał się człowiekiem uczciwym. Markus zaproponował mu objęcie nadzoru nad całym rzymskim majątkiem Walerianów za szczodry odsetek od niemałych zysków. Sekstus był oszołomiony. - Nigdy dotąd nie miałeś, panie, tak szerokiego gestu. - Ton jego głosu zdradzał jakieś subtelne wyzwanie i ukrytą nieufność. - Możesz gospodarować pieniędzmi jak ci się podoba. Nie wymagam żadnego zdawania rachunków. - Nie miałem na myśli pieniędzy - odparł bez ogródek Sekstus. - Chodzi mi właśnie o zdawanie rachunków. Jeśli dobrze zrozumiałem, chcesz powierzyć mi prowadzenie swoich rzymskich interesów. - Tak jest. - Czyżbyś zapomniał, że byłem kiedyś niewolnikiem twojego ojca? - Nie zapomniałem. Sekstus przyglądał mu się bacznie. Znał Decymusa bardzo dobrze i od dawna wiedział, że Markus przysparzał mu samych zmartwień. Ambicje młodzieńca były jak gorączka wypalająca do cna sumienie. Jaką grę prowadzi teraz Markus? - Czyż nie stawiałeś sobie za cel objęcie zarządu nie tylko nad swoim majątkiem, ale i nad ojcowskim? - Szczerze powiedziane. - Usta Markusa wykrzywiły się w chłodnym uśmiechu. - Czyż nie tak było? Zaprzecz, panie, abym mógł ci pochlebić. Markus zacisnął wargi, ale pohamował wybuch gniewu. Starał się nie zapomnieć, że ten człowiek był przyjacielem jego ojca. - W Efezie zawarliśmy z ojcem pokój. Odpowiedzią było milczenie, świadczące, że Sekstus mu nie dowierza. Markus spojrzał prosto w oczy starca i nie spuścił wzroku. - W moich żyłach, Sekstusie, płynie krew ojca - przypomniał zimnym głosem. - Nie przedstawiłem ci tej oferty lekkomyślnie, nie ma też w niej niczego, co mogłoby ci w przyszłości zagrozić. W ostatnich tygodniach miałem dość czasu, by starannie wszystko rozważyć. Przez siedemnaście lat zajmowałeś się towarami w tych składach. Znasz z imienia wszystkich, którzy pracują przy rozładunku i składowaniu dóbr. Wiesz doskonale, któremu kupcowi można zaufać, a któremu nie. Zdawałeś sumiennie rachunek z każdej transakcji. Komuż mogę bardziej zawierzyć? Wyciągnął rękę, w której trzymał pergamin, ale Sekstus nawet nie drgnął. - Możesz przyjąć albo odrzucić moją propozycję - ciągnął Markus - wiedz jednak jedno: sprzedałem wszystkie pozostałe posiadłości rzymskie. Składów zaś nie sprzedałem tylko dlatego, że stanowiły tak ważną część życia mojego ojca. W tym przedsięwzięciu jest jego pot i krew. Nie mój pot, nie moja krew. Proponuję ci to stanowisko, bo jesteś nie tylko człowiekiem najodpowiedniejszym, ale także przyjacielem ojca. Jeśli odmówisz, sprzedam wszystko. Możesz być tego pewny, Sekstusie. Sekstus roześmiał się chrapliwie. - Nawet gdybyś chciał sprzedać, nic z tego. Rzym ledwie dyszy. Nie znam nikogo, kto mógłby w tej chwili kupić tak wielkie i świetnie prosperujące przedsiębiorstwo. - Dobrze o tym wiem. - Spojrzenie Markusa było lodowate. - Gotów jestem pozbyć się wszystkiego, sprzedając pojedynczo okręty i zabudowania portowe. Sekstus uświadomił sobie, że Markus wcale nie żartuje. Był zdumiony takim sposobem myślenia. Jakże ten młodzieniec może być synem Decymusa? - Zatrudniasz ponad pięciuset ludzi! W większości to wyzwoleńcy. Zupełnie nie dbasz o nich i o dobro ich rodzin? - Znasz ich lepiej niż ja. - Jeśli sprzedasz teraz, uzyskasz ledwie część rzeczywistej wartości przedsiębiorstwa - powiedział Sekstus, który wiedział doskonale, jak bardzo Markus kocha pieniądze. - Wątpię, byś się na to zdecydował. - Sam zobaczysz. - Markus rzucił pergamin na oddzielający ich stół. Sekstus przyglądał mu się przez dłuższą chwilę, zbity z tropu twardym wyrazem twarzy młodzieńca, stanowczym zarysem szczęki. Markus nie zwodzi. - Dlaczego? - Bo nie chcę, by ten kamień na szyi trzymał mnie w Rzymie. - I gotów jesteś posunąć się aż tak daleko? Skoro naprawdę pogodziłeś się z ojcem, dlaczego chcesz zniszczyć to, co on budował przez całe życie? - Wcale tego nie chcę - odparł po prostu Markus. - Ale widzisz, Sekstusie, pod koniec życia ojciec dostrzegł, że to wszystko jest czcze, a ja doszedłem do tego samego wniosku. - Wskazał pergamin. - Jaka będzie twoja odpowiedź? - Muszę mieć trochę czasu, by to rozważyć. - Masz tyle czasu, ile potrzebuję, by stąd wyjść. Słysząc te aroganckie słowa, Sekstus zesztywniał. Po chwili jednak odprężył się. Wykrzywił usta w nieznacznym uśmiechu. Odetchnął głęboko, potrząsnął głową i zachichotał cicho. - Jesteś, Markusie, bardzo podobny do ojca. Nawet kiedy obdarzył mnie wolnością, wiedział, jak przeprowadzić swą wolę. - Nie we wszystkim jestem jak ojciec - rzucił Markus, nie wyjaśniając bliżej, co ma na myśli. Sekstus wyczuł, że Markus cierpi. Może rzeczywiście pogodził się z ojcem i teraz żałuje tych lat, kiedy się przeciwko niemu buntował. Wziął zwinięty pergamin i uderzył nim o dłoń. Wspominając ojca, przyglądał się synowi. - Przyjmuję propozycję. Pod jednym warunkiem. - Mów. - Będę rozliczał się z tobą tak samo jak dawniej z ojcem. Rzucił pergamin na rozżarzone węgle w koszu i wyciągnął dłoń. Markus poczuł, że coś ściska mu gardło. Uścisnął dłoń Sekstusa. Następnego dnia o świcie wsiadł na okręt płynący do Efezu. Przez długie tygodnie rejsu całe godziny spędzał, stojąc na dziobie okrętu. Tutaj czuł na twarzy słony powiew wiatru. Tutaj mógł wrócić myślami do Hadassy. Przypomniał sobie, że stał kiedyś przy niej na dziobie okrętu, patrząc, jak wiatr zwiewa jej na twarz miękkie kosmyki czarnych włosów, przyglądając się tej twarzy, kiedy z takim żarem mówiła o swoim niewidzialnym Bogu: "Bóg przemawia... spokojny, cichy głos w podmuchu wiatru". Wydało mu się, że takim właśnie głosem, spokojnym i cichym, przemawia w tej chwili do niego Hadassa, że szepcze mu coś w podmuchu wiatru... przyzywając go. Ku czemu? Ku rozpaczy? Ku śmierci? Czuł się rozdarty między pragnieniem, by o niej zapomnieć, a lękiem, że mogłoby do tego dojść. Było to tak, jakby raz otworzywszy serce na jej głos, nie mógł go już zamknąć. Jej głos stał się uporczywą obecnością, rozbrzmiewającą echem pośród ciemności, w jakiej był pogrążony. Rozdział II Kiedy Markus zszedł w Efezie na ląd, nie miał zgoła poczucia, że wraca do domu, ani nie cieszył się, że ma już rejs za sobą. Powierzył swój bagaż służbie, a sam udał się prosto do położonej na zboczu wzgórza, blisko centrum miasta, willi swojej matki. Powitał go zaskoczony sługa, który oznajmił, że jego pani wyszła, ale przyjdzie najdalej za godzinę. Zmęczony i przygnębiony Markus poszedł na wewnętrzny dziedziniec, żeby tam zaczekać na matkę. Światło słoneczne spływało do atrium przez otwarty dach, rzucając migotliwe błyski na pomarszczoną powierzchnię wody w ozdobionej ornamentami sadzawce. Woda skrzyła się i tańczyła, a przez korytarze na dole niósł się kojący szmer fontanny. Markusowi jednak nie przynosił ukojenia, kiedy usiadł w małej cienistej niszy. Odchylił głowę do tyłu i oparł ją o ścianę, pragnąc, by melodyjny szum obmył jego zbolałe serce, by przyniósł mu chwilę wytchnienia od udręki. Jednak wspomnienia nękały go nadal, ogarniało go coraz większe przygnębienie, czuł duszący go ciężar. Minęło już czternaście miesięcy od śmierci Hadassy, lecz cała trwoga, jaką wtedy przeżył, przenikała go, jakby wszystko zdarzyło się wczoraj. Hadassa często siadała na tej samej ławeczce, modląc się do swego niewidzialnego Boga i odnajdując pokój, który dla Markusa był ciągle nieosiągalny. Prawie słyszał jej głos - spokojny, pełen słodyczy, oczyszczający jak woda w fontannie. Modliła się za jego rodziców. Modliła się za niego. Modliła się nawet za Julię! Zamknął oczy. Z całej siły pragnął odmienić przeszłość. Gdybyż to wystarczyło, żeby przywrócić życie Hadassie! Siła jego pragnienia. Gdybyż przez jakieś czary dało się wymazać udrękę minionych miesięcy, gdybyż znowu siedziała obok niego, żywa i zdrowa. Gdyby mógł posłużyć się jej imieniem jak zaklęciem i wskrzesić ją mocą swej miłości. - Hadasso... - wyszeptał chrapliwie. - Hadasso. Jednak z mgły jego wyobraźni nie powstała Hadassa, lecz tylko plugawe, gwałtowne obrazy jej umierania, a potem udręka duszy - zgroza, żal i poczucie winy, a wszystkie te uczucia zagęszczały się w jedno, w głęboki gniew, który stał się jego wiernym towarzyszem. Cóż przyszło jej z modlitwy? - rozmyślał z goryczą, starając się wymazać z umysłu obraz jej śmierci. Tak spokojnie stała, kiedy lew się na nią rzucił. A jeśli nawet krzyczała, jej głos zagłuszyły radosne wrzaski efezjan... wśród nich jego własnej siostry. Zanim wyjechał do Rzymu, matka powiedziała mu, że czas leczy wszystkie rany. Lecz to, co czuł patrząc, jak umiera Hadassa, ciążyło mu z każdym dniem bardziej, stawało się coraz trudniejsze do zniesienia. Aż wreszcie ból stał się jedną ciężką bryłą, która przygniatała go do ziemi. Markus westchnął i wstał. Nie może żyć przeszłością. Nie dzisiaj, kiedy jest tak zmęczony, tak wyczerpany długą i nudną podróżą. Wyjazd do Rzymu nie uwolnił go od apatii, a nawet sprawił, że życie wydawało mu się jeszcze gorsze niż przedtem. A teraz, po powrocie, nie czuje się bynajmniej lepiej niż przed opuszczeniem Efezu. Stał w perystylu willi swej matki, przepełniony bolesnym, niewypowiedzianym smutkiem. W całym domu panowała cisza, chociaż służba krzątała się przy swoich obowiązkach. Czuł obecność tych ludzi, lecz im mądrość nakazywała trzymać się od niego jak najdalej. Drzwi wejściowe otworzyły się i zamknęły. Usłyszał ciche głosy, a potem kroki pospiesznie zbliżające się w jego stronę. - Markus! - wykrzyknęła matka. Podbiegła i rzuciła się w jego ramiona. - Matko - powiedział, uśmiechając się i odsuwając ją na odległość ramion, by zobaczyć, czy się zmieniła podczas jego nieobecności. - Dobrze wyglądasz. - Pochylił się, by pocałować ją w oba policzki. - Czemu tak szybko? - spytała. - Myślałam, że nie ujrzę cię przez kilka lat. - Załatwiłem wszystkie sprawy. Nie miałem po co tam zostawać. - Czy zastałeś wszystko w dobrym porządku? - Jestem bogatszy niż rok temu, jeśli to miałaś na myśli. Uśmiechał się, ale nie było w tym uśmiechu ani śladu radości. Feba spojrzała mu w oczy i jej twarz złagodniała. Miękkim ruchem uniosła dłoń do jego policzka, jakby był dzieckiem, które spotkała krzywda. - Och, Markusie - powiedziała ze współczuciem. - Ta podróż nie pomogła ci zapomnieć. Zrobił krok do tyłu, zadając sobie pytanie, czy każda matka potrafi zajrzeć do duszy swojego dziecka tak jak jego matka. - Powierzyłem zarząd składami Sekstusowi - rzucił dziarskim głosem. - Nie brak mu umiejętności i jest godny zaufania. Feba podjęła ten wątek. - Zawsze znałeś się na ludziach. Tak samo jak ojciec - odparła spokojnie, uważnie się mu przyglądając. - Czasem wyczucie mnie zwodziło - powiedział posępnie i zaraz postarał się odwrócić swoje myśli od siostry. - Juliusz mówił mi, że przez kilka tygodni cierpiałaś na gorączkę. - Tak. Ale teraz czuję się świetnie. Markus przyjrzał się jej baczniej. - Powiedział też, że szybko się męczysz. Wyszczuplałaś od mojego wyjazdu. Roześmiała się. - Nie musisz się o mnie martwić. Teraz, kiedy wróciłeś, nabiorę znowu apetytu. - Ujęła jego dłoń. - Wiesz przecież, jak się zamartwiałam, kiedy ojciec wyprawiał się w taką długą podróż. Coś mi się zdaje, że teraz będę się tak samo martwić o ciebie. Na morzu wszystko jest możliwe. Usiadła na ławce. Markus nadal stał. Zauważyła, że jest niespokojny i wychudł, że na twarzy pojawiły mu się zmarszczki, a rysy się wyostrzyły. - Jak tam w Rzymie? - Bez większych zmian. Spotkałem się z Antygonusem i jego świtą pochlebców. Jak zwykle jęczał, że brak mu pieniędzy. - I dałeś mu to, czego pragnął? - Nie. - Dlaczego? - Ponieważ chciał trzysta tysięcy sesterców, które w całości przeznaczyłby na organizowanie igrzysk. Odwrócił głowę. Kiedyś zgodziłby się bez najmniejszych skrupułów, a nawet sam z przyjemnością oglądałby igrzyska. Oczywiście Antygonus odwdzięczyłby się szczodrze, załatwiając mu korzystne umowy na budowle publiczne i polecając go bogatym arystokratom, którzy chcieli wybudować sobie większe i lepiej wyposażone wille. Polityk taki jak Antygonus musiał zjednywać sobie życzliwość tłumu. Najlepszym sposobem było organizowanie igrzysk. Tłuszcza nie dbała o to, jakie poglądy ma senator, pod warunkiem, że zapewniał jej rozrywki i zapomnienie o prawdziwych problemach życia: niezrównoważony bilans handlowy, zamieszki, głód, choroby, napływ niewolników z prowincji, którzy odbierali pracę ludziom wolnym. Markus nie chciał mieć już w tym swojego udziału. Wstydził się tego, że kiedyś dawał Antygonusowi setki tysięcy sesterców. Ale wtedy myślał tylko o korzyściach, jakie może zapewnić wysoko postawiony przyjaciel. Nigdy nie zastanawiał się nad tym, co jego hojność może oznaczać, jeśli chodzi o ludzkie życie. Prawdę mówiąc, zupełnie go to nie obchodziło. Wspieranie finansowe Antygonusa było rzeczą nader opłacalną. Chciał zdobyć umowy na zabudowę spalonych najbogatszych dzielnic Rzymu, a napychanie Antygonusowi sakiewki sestercami było najkrótszą drogą do zbicia majątku. Łapówki zapewniały mu zamówienia, zamówienia zaś zapewniały bogactwo. Jego boginią była Fortuna. Teraz jak w zwierciadle widział samego siebie z dawnych czasów: był człowiekiem znudzonym i popijającym wino z przyjaciółmi, kiedy przybijano kogoś do krzyża; zajadającym podawane przez niewolnika smakołyki, kiedy dwóch mężczyzn stawiano naprzeciwko siebie i zmuszano do walki na śmierć i życie. I po co? Żeby zabawiać znudzony, wygłodniały tłum, którego on sam stanowił cząstkę, z tą tylko różnicą, że on płacił za igrzyska. A teraz przyszło mu zapłacić znacznie wyższą cenę, wiedział bowiem, że ma taki sam jak wszyscy udział w śmierci Hadassy. Przypominał sobie, jaki był rozbawiony, kiedy przerażony człowiek uciekał przed sforą psów, chociaż nie było dla niego ucieczki. Dźwięczał mu w uszach tysiąckrotny okrzyk szaleńczej radości, który rozległ się, gdy lwica rozszarpała ciało Hadassy. Jakąż zbrodnię popełniła? Była czysta i łagodna, a to budziło wyrzuty sumienia i zazdrość u plugawej dziwki. Dziwki, która była jego siostrą... Feba siedziała w milczeniu na ocienionej ławce i wpatrywała się w zgorzkniałą twarz syna. - Julia pytała, kiedy wrócisz. Na dźwięk tego imienia zaczął mu drgać mięsień w szczęce. - Chce cię widzieć, Markusie. Milczał. - Potrzebuje ciebie. - Nie dbam o to, czego potrzebuje Julia. - A jeśli chce naprawić swój błąd? - Naprawić? Jak? Czy może przywrócić Hadassie życie? Czy może cofnąć to, co uczyniła? O nie, matko. Nie da się już niczego naprawić. - Jest nadal twoją siostrą - powiedziała łagodnym głosem. - Być może ty masz córkę, matko, lecz przysięgam ci, że ja nie mam siostry. Widziała zaciekłość jego spojrzenia, widziała zaciśnięte zęby. - Czy nie potrafisz zapomnieć o tym, co było? - Nie. - Nie potrafisz wybaczyć? - Nigdy! Modlę się, by spadły na jej głowę wszystkie możliwe przekleństwa bogów. W oczach jego matki zabłysły łzy. - Być może powinieneś bardziej pamiętać o tym, jak Hadassa żyła, a mniej jak umarła. Te słowa przeszyły jego serce i obrócił się lekko, wściekły, że musiała mu o tym przypominać. - Pamiętam aż za dobrze - odparł ochrypłym głosem. - Może inaczej to pamiętamy - powiedziała łagodnie Feba. Uniosła rękę, by dotknąć wisiorka, który włożyła pod palus. Był to symbol jej nowej wiary: pasterz niosący na ramionach zagubioną owieczkę. Markus o niczym nie wiedział. Wahała się, niepewna, czy jest to odpowiedni moment, by mu to wyjawić. Dzięki przykładowi Hadassy Feba znalazła drogę, którą winna kroczyć przez życie. Została chrześcijanką ochrzczoną wodą w imię Ducha Boga Żywego. Nie musiała zmagać się ze sobą jak Decymus, który dopiero w godzinie śmierci przyjął Pana. A teraz Markus, tak jak przedtem jego ojciec, chce walczyć z Duchem. Markus, który nie chciał, by ktoś rządził jego życiem, który nie uznawał nad sobą żadnej władzy. Patrząc, jak stoi, to zaciskając, to otwierając pięści, Feba wiedziała, że nie jest to odpowiedni moment, żeby powiedzieć mu o Jezusie i swojej wierze. Markus uniósłby się gniewem. Niczego by nie zrozumiał. Zląkłby się o nią, zląkłby się, że straci ją tak samo jak stracił Hadassę. O, gdybyż potrafił dostrzec, że wcale jej nie stracił. Zatracił za to siebie. - Co chciałaby Hadassa, byś uczynił? Markus zamknął oczy. - Gdyby postępowała inaczej, żyłaby. - Gdyby była inna, Markusie, nigdy nie kochałbyś jej tak, jak ją kochasz, całym sercem, umysłem i duszą. Jak kochałby Boga, gdyby dostrzegł, że ku Hadassie przyciągał go zamieszkujący ją Duch Boży. Feba widziała ból syna i cierpiała razem z nim. Wstała z ławki i podeszła do Markusa. - Czy pomnikiem Hadassy ma być twoja nienawiść do własnej siostry? - zapytała. - Daj temu pokój, matko - rzekł ochryple. - Jakżebym mogła? - powiedziała ze smutkiem. - Jesteś moim synem, a Julia, bez względu na to, co zrobiła, pozostanie moją córką. Kocham was oboje. Kocham Hadassę. - Hadassa nie żyje, matko. - Opuścił na nią wzrok. - Czy dlatego zginęła, że popełniła jakąś zbrodnię? Nie! Zamordowała ją zazdrosna dziwka. Feba położyła mu rękę na ramieniu. - Hadassa żyje dla mnie. I żyje dla ciebie. - Żyje! - wykrzyknął ze smutkiem. - Jak możesz coś takiego mówić? Czy jest tu z nami? Odsunął się od niej i usiadł na ławce, na której Hadassa siadała w cichej godzinie wieczornej lub przed świtaniem. Oparł się plecami o ścianę. Wyglądał na całkowicie wyczerpanego. Usiadła obok i ujęła jego dłoń. - Czy pamiętasz, co powiedziała ojcu tuż przed jego śmiercią? - Wziął moją rękę i położył ją na ręce Hadassy. Była moja. Ciągle miał przed oczyma wyraz jej czarnych oczu, kiedy zacisnął dłoń na jej dłoni, jakby biorąc ją w swe władanie. Czy ojciec zdawał sobie sprawę, że Hadassa jest w niebezpieczeństwie? Czy chciał mu nakazać, by ją chronił? Powinien był zabrać ją natychmiast od Julii, nie czekając na zgodę siostry. Julia była wtedy ciężarna, porzucił ją kochanek. Ulitował się nad nią, nie zdając sobie sprawy z zagrożenia, jakie wisiało nad głową Hadassy. Gdyby okazał więcej rozumu, Hadassa nadal by żyła. Byłaby jego żoną. - Markusie, Hadassa powiedziała, że wystarczy uwierzyć i przyjąć łaskę Boga, by znaleźć się w raju u boku Pana. Powiedziała, że kto uwierzy w Jezusa, nie zginie, ale będzie miał życie wieczne. Zacisnął palce na jej dłoni. - Matko, to tylko słowa, które miały przynieść ukojenie umierającemu, który zobaczył, że zmarnował życie. Wszystko, co mamy, jest tu i teraz. Jedynym życiem wiecznym, jakiego możemy oczekiwać, jest życie w sercu innych. Hadassa żyje i będzie żyła, póki ja nie umrę. Żyje we mnie. - W jego oczach pojawił się wyraz jakiejś twardości. - A ponieważ ją kocham, nigdy nie zapomnę, jak umarła i kto do tego doprowadził. - Czy nigdy nie zrozumiesz, dlaczego umarła? - spytała Feba z oczyma błyszczącymi od łez. - Wiem dlaczego. Została zamordowana, bo obudziła zazdrość i wściekłość. Jej czystość obnażała nieczystość Julii. Cofnął rękę. Był pełen napięcia, zmagał się z szalejącymi w nim uczuciami. Nie chciał o nic obwiniać matki. To nie jej wina, że urodziła jadowitą żmiję. Czemu jednak musi mówić to wszystko teraz, kiedy on tak krwawi? - Czasem chciałbym zapomnieć - powiedział, kryjąc twarz w dłoniach i ściskając skronie, jakby chciał uśmierzyć ból głowy wypełnionej wspomnieniami. - Powiedziała mi kiedyś, że Bóg przemówił do niej w powiewie wiatru, ale ja nie słyszałem niczego poza słabym echem jej słów. - Więc nasłuchuj. - Nie mogę! Nie mogę tego znieść. - Może tego właśnie potrzebujesz: odnaleźć jej Boga i przyjąć od Niego pokój, o którym mówiła. Markus szarpnął głowę do góry i roześmiał się chrapliwie. - Mam szukać jej Boga? - Jej wiara w tego Boga była samą istotą Hadassy, Markusie. Z pewnością zdajesz sobie z tego sprawę. Wstał i odszedł kilka kroków. - Gdzież był ten jej wszechmogący Bóg, kiedy stanęła przed lwami? Jeżeli istnieje, jest tchórzem, który ją opuścił! - Jeśli naprawdę w to wierzysz, musisz sam zgłębić, dlaczego tak się stało. - Jak mam to zrobić, matko? Mam zapytać kapłanów ze świątyni, której od dawna nie ma? Tytus zburzył Jerozolimę. Judea leży w gruzach. - Musisz zapytać o to jej Boga. Zmarszczył brwi, spojrzał na nią przenikliwie. - Chyba nie zaczynasz wierzyć w tego wyklętego Jezusa? Powiedziałem ci, co się z Nim stało. Był zwykłym cieślą, który zadarł z Żydami. Wydali Go na ukrzyżowanie. - Kochałeś przecież Hadassę. - Nadal ją kocham. - Czyż nie jest więc warta tego, byś zadał sobie parę pytań? Co chciałaby, żebyś zrobił, Markusie? Co było dla niej ważniejsze nawet niż życie? Musisz odnaleźć jej Boga i spytać Go, dlaczego umarła. Tylko On może dać ci odpowiedź, której szukasz. Markus wykrzywił ironicznie wargi. - Jak się szuka oblicza niewidzialnego Boga? - Tak jak czyniła to Hadassa. W modlitwie. Serce przepełnił mu żal, a potem zalała je fala goryczy i gniewu. - Na bogów, matko, co jej przyszło z modlitwy? Po jej zaskoczonej i zasmuconej minie poznał, że głęboko ją uraził. Opanował nerwy, zmusił się do racjonalnego myślenia. - Wiem, matko, że chcesz mnie pocieszyć, ale nie ma dla mnie pociechy. Czyż tego nie pojmujesz? Może czas coś zmieni, sam nie wiem. Nic mi jednak po takich czy innych bogach. - Potrząsnął głową i w jego głosie znowu zabrzmiała gniewna nuta. - Od czasów dzieciństwa pamiętam, że składałaś w lararium ofiary bóstwom domowego ogniska. Czy uchroniło to tamte twoje dzieci od śmierci z gorączki? Czy uratowało życie ojcu? Czy choć raz słyszałaś głos w powiewie wiatru? - Jego gniew zgasł nagle i pozostało mu tylko straszliwe uczucie pustki. - Nie ma żadnych bogów! - A więc wszystko, co mówiła Hadassa, było kłamstwem. Skrzywił się z bólu. - Nie. Wierzyła w każde słowo, jakie wypowiedziała. - Czyżby wierzyła w kłamstwo, Markusie? Czyżby umarła daremnie? Zobaczyła, jak jej syn zaciska pięść i wiedziała, że zadała mu ból. Lepszy jednak ból niż wieczna śmierć. Wstała, podeszła do niego i ruchem pełnym łagodności położyła dłoń na jego policzku. - Markusie, jeśli naprawdę wierzysz, że Bóg Hadassy opuścił ją, spytaj Go, dlaczego uczynił to komuś takiemu jak ona. - Jakież może mieć to teraz znaczenie? - Ma. Większe niż myślisz. Jak inaczej możesz pogodzić się z tym, co się stało? Pobladł, poczuł, jak chłód wpełza mu na twarz. - To złudzenie. Nigdy nie będę mógł się pogodzić. Jeżeli kiedykolwiek zacznę szukać Boga Hadassy, matko, to nie po to, by Go chwalić, jak czyniła ona, ale by Go przekląć. Feba nic już nie powiedziała, ale jej serce krzyczało z trwogi. "O Panie, wybacz mu. On nie wie, co mówi." Markus nie chciał pociechy, wierzył bowiem, że pozostało mu tylko słodkie echo głosu Hadassy w ciemności, która się wokół niego zamknęła. Rozdział III Ta - powiedziała Julia Walerian, wskazując brunatną kózkę w zagrodzie tuż obok świątyni. - Ta ciemnobrunatna. Czy nie ma żadnej skazy? - Wszystkie moje kozy są bez skazy - odparł kupiec, torując sobie drogę wśród zwierząt stłoczonych w zagrodzie i chwytając kozę, którą wybrała Julia. Założył jej pętlę na szyję. - Te zwierzęta są doskonałe - dodał, podnosząc szamoczącą się kozę. Przepychając się przez stado, podał cenę i oczy Julii zwęziły się. Przenosiła spojrzenie z chudej kózki na kupca i z powrotem. - Ani myślę płacić tyle za taką małą kozę! Kupiec powiódł spojrzeniem po jej wytwornym wełnianym palusie i zatrzymał je na sznurze pereł we włosach i naszyjniku z karbunkułów. - Twój wygląd, pani, świadczy, że stać cię na to, jeśli jednak masz ochotę potargować się ze mną, niechaj spadnie to na twoją głowę. - Postawił kózkę i wyprostował się. - Ja nie będę tracił czasu na targi. Czy widzisz znak na uchu? To zwierzę zostało namaszczone na ofiarę przez jednego z haruspików. Jasnowidzący uczynili to dla twego dobra. Pieniądze za to zwierzę trafią do haruspika i do świątyni. Czy pojmujesz? Jeśli jednak pragniesz kupić gdzieś tańszą kozę, by poprowadzić ją przed oblicze bogów i ich uświęconych przedstawicieli, uczyń to na własną odpowiedzialność. - Przyglądał się jej drwiąco. Słysząc te słowa, Julia zadrżała. Miała świadomość, że kupiec chce ją wykorzystać, ale nie miała wyboru. Ten okropny człowiek ma rację. Tylko szaleniec próbuje oszukać bogów - czy haruspika, którego bogowie wybrali, by odczytywał święte znaki ukryte we wnętrznościach zwierzęcia ofiarnego. Z odrazą spojrzała na kózkę. Przyszła tu, aby dowiedzieć się, co jej dolega, a jeżeli oznacza to, że musi zapłacić niegodziwą cenę za zwierzę ofiarne, uczyni to. - Wybacz - powiedziała. - Wezmę ją. Zdjęła bransoletę i otworzyła wbudowaną w nią skrytkę. Starając się nie zwracać uwagi na zadowoloną minę kupca, odliczyła trzy sesterce. Potarł monety w palcach i wsunął je do sakiewki u pasa. - Jest twoja - oznajmił, podając Julii koniec sznura - i niechaj przyniesie ci zdrowie. - Weź ją - rozkazała zwięźle Julia, zwracając się do Eudemas. Odsunęła się, żeby niewolnica mogła wywlec beczące i szarpiące się zwierzę z zagrody. Kupiec przyglądał się temu ze śmiechem. Kiedy Julia weszła z Eudemas i kozą do świątyni, poczuła, że robi się jej słabo. Ciężka, intensywna woń kadzideł nie tłumiła zapachu krwi i śmierci. Żołądek podszedł jej pod gardło. Zajęła miejsce w kolejce czekających. Zamknęła oczy i przełykała ślinę napływającą jej do ust. Na czoło wystąpił jej zimny pot. Nie mogła pozbyć się myśli o poprzednim wieczorze i kłótni z Prymusem. - Nie da się z tobą wytrzymać, Julio - oznajmił Prymus. - Psujesz nastrój każdej uczty, w której bierzesz udział. - Jakże to miło z twojej strony, kochany mężu, że myślisz o moim zdrowiu i samopoczuciu. Spojrzała na Kalabę, szukając u niej współczucia, ale zobaczyła tylko, że Kalaba daje znak Eudemas, by ta przysunęła bliżej półmisek z gęsimi wątróbkami. Wybrała sobie wątróbkę i uśmiechnęła się tak, że niewolnica oblała się pąsem, a potem zbladła jak chusta. Kalaba odprawiła ją gestem ręki i patrzyła, jak dziewczyna niesie półmisek Prymusowi. Dopiero w tym momencie zauważyła, że Julia na nią patrzy. Uniosła brwi i skierowała na Julię puste i obojętne spojrzenie. - Co się stało, moja droga? - Nie obchodzi cię, że jestem chora? - Ależ obchodzi - odparła Kalaba głosem, w którym brzmiała nutka zniecierpliwienia. - Mam wrażenie, że ciebie to nie obchodzi. Julio, moja kochana, rozmawiałyśmy o tym tyle razy, że stało się to doprawdy nudne. Jest taka prosta odpowiedź, tyle że ty nie chcesz przyjąć jej do wiadomości. Skup się na tym, żeby wyzdrowieć. Pozwól, by uzdrowiła cię twoja wola. Wystarczy skupić na czymś umysł, by osiągnąć to wysiłkiem woli. - Myślisz, Kalabo, że nie próbowałam? - Nie dość wytrwale, gdyż inaczej czułabyś się już dobrze. Musisz co rano skupiać myśli na sobie i medytować tak, jak cię nauczyłam. Opróżnij umysł z wszystkiego poza świadomością, że jesteś dla siebie bogiem, a twoje ciało jest tylko świątynią, którą zamieszkujesz. Stanie się wedle twej woli, Julio. Kłopot w tym, że brak ci wiary. Musisz uwierzyć, a wtedy dokonasz wszystkiego, czego zechcesz. Julia odwróciła wzrok od mrocznych oczu Kalaby. Każdego ranka robiła dokładnie to, co przyjaciółka nakazywała. Czasem gorączka przychodziła w samym środku medytacji i Julia zaczynała drżeć - osłabiona i znękana nudnościami. Owładnięta poczuciem bezradności, powiedziała spokojnym głosem: - Niektóre rzeczy są poza władaniem ludzkiej woli. Kalaba obrzuciła ją pogardliwym spojrzeniem. - Skoro brak ci wiary w siebie samą, w swą wewnętrzną moc, być może winnaś uczynić to, co proponuje Prymus. Idź do świątyni i złóż ofiarę. Jeśli o mnie chodzi, nie wierzę w bogów. Wszystko, co osiągnęłam, zawdzięczam własnemu wysiłkowi i umysłowi, nie zaś uciekaniu się do nadnaturalnych, niewidzialnych mocy. Jeżeli jednak sądzisz, Julio, że nie masz w sobie mocy, jakież inne postępowanie możesz wybrać, jak tylko wziąć skądś to, czego potrzebujesz? Julię zbijało z tropu to, że po tylu miesiącach zażyłości Kalaba z taką pogardą i obojętnością odnosiła się do jej cierpień. Patrzyła, jak przyjaciółka zjada następną wątróbkę, a potem każe Eudemas przynieść wonną wodę do obmycia rąk. Dziewczyna wykonała polecenie, wpatrując się przy tym z uniesieniem i czcią w Kalabę i oblewając się rumieńcem, kiedy długie, ozdobione pierścieniami palce pogładziły jej ramię, zanim została odprawiona. Julia po oczach Kalaby poznała, że ta, przyglądając się odchodzącej niewolnicy, snuje jakieś mroczne rozważania. Na wargach kobiety pojawił się ledwie widoczny, drapieżny uśmiech. Julia poczuła, że robi się jej niedobrze. Wiedziała, że na jej oczach dokonuje się zdrada i że ona jest jej ofiarą, i wiedziała, że nic na to nie poradzi, że musi to przełknąć. Prymus też zauważył, co się dzieje, i świadomość, że ona wie, sprawiała mu okrutną rozkosz. - Prokonsul często odwiedza haruspików, by zadawać pytania bogom - rzucił, przerywając ciążące już milczenie. - Będą wiedzieli, czy doszło do wybuchu choroby. A w każdym razie dowiesz się, czy twoja dolegliwość pojawiła się z rozkazu bogów. - I co mi przyjdzie z tego, że będę wiedziała? - rzuciła ze złością Julia. Było aż nadto oczywiste, że ani Kalaba, ani Prymus nie dbają o to, co jej jest. - Zmęczyła mnie ta rozmowa - oznajmiła Kalaba, wzdychając ciężko i wstając. - Dokąd idziesz? - spytała wprawiona w zakłopotanie Julia. Kalaba znowu westchnęła i obrzuciła ją pobłażliwym spojrzeniem. - Do łaźni. Powiedziałam Safirze, że spotkam się z nią dziś wieczorem. Wzmianka o młodej kobiecie jeszcze bardziej przygnębiła Julię. Safira była bardzo młoda, piękna i wywodziła się ze znanej rzymskiej rodziny. Już po pierwszym spotkaniu Kalaba oświadczyła, że uważa Safirę za osobę "obiecującą". - Nie mam ochoty nigdzie wychodzić, Kalabo. Kalaba znowu uniosła brwi. - Wcale cię o to nie proszę. Julia podniosła na nią wzrok. - Czy nie liczysz się zupełnie z moimi uczuciami? - Owszem, liczę się. Zdawałam sobie dobrze sprawę, że odmówisz, a poza tym nie widziałam powodu, byś mi towarzyszyła. Nigdy nie lubiłaś Safiry, prawda? - Ale ty tak - rzuciła oskarżycielskim tonem Julia. - To prawda - odparła z zimnym uśmiechem Kalaba i było to dla Julii jak pchnięcie nożem. - Bardzo lubię Safirę. Musisz to zrozumieć, moja droga. Jest świeża i niewinna, to cały świat możliwości. - Ja też byłam kiedyś taka - zauważyła z goryczą Julia. Twarz Kalaby przybrała drwiący wyraz. - Wiedziałaś, co czynisz, Julio. Ja się nie zmieniłam. - Jeśli ja się zmieniłam, to dlatego, że chciałam ci się przypodobać. - W oczach Julii zalśniły łzy gniewu. Kalaba roześmiała się cicho. - Och, Julio, kochanie. Tym światem rządzi tylko jedno prawo: "Podobaj się sama sobie". - Zimne spojrzenie Kalaby prześliznęło się po twarzy Julii, a potem po jej smukłym ciele. - Ale znaczysz dla mnie tyle samo, co zawsze. Julii te słowa przyniosły niewielką pociechę. Kalaba uniosła lekko jej głowę i badawczo, bez mrugnięcia oczami przyjrzała się młodej kobiecie, prowokując ją do jakiejś reakcji. Julia milczała, wiedząc, że powinna zostawić to wyzwanie bez odpowiedzi. Czasem miała uczucie, że Kalaba tylko czeka, by zrobiła albo powiedziała coś, co posłużyłoby za wymówkę, by mogła całkowicie Julię opuścić. - Jesteś naprawdę bardzo blada, kochanie - rzekła Kalaba głosem pełnym potępienia i jednocześnie beztroskim. - Odpocznij przez wieczór. Może inaczej spojrzysz na świat jutro rano. Wyszła z gracją, przystając po drodze, by pogłaskać końcami palców policzek Eudemas i powiedzieć coś przeznaczonego tylko dla uszu niewolnicy. Julia zacisnęła dłonie, wiedząc dobrze, że nie zdoła zatrzymać Kalaby. Myślała, że może jej zaufać całym sercem. A teraz czuła, jak wzbiera w niej wściekłość. Przez całe życie cierpiała z powodu mężczyzn. Najpierw układał i nadzorował jej życie ojciec, narzucając jej na każdym kroku swoją wolę, póki nie poślubiła Klaudiusza, rzymskiego uczonego, który miał posiadłość wiejską w Kapui. Klaudiusz nudził ją do szaleństwa swoimi uczonymi dociekaniami na temat religii w cesarstwie, ale na szczęście jego śmierć w wypadku uwolniła ją od mozołów takiego życia. Była nieprzytomnie zakochana w swoim drugim mężu, Kajuszu. Związek ten dał jej wprawdzie wszystko, czego oczekiwała: rozkosz, wolność, uwielbienie, ale potem okazało się, że Kajusz był bez porównania gorszy od Klaudiusza. Trwonił jej majątek, wydając tysiące sesterców na wyścigi i na inne kobiety, a kiedy przegrywał albo wpadał w zły humor, albo na niej wyładowywał swój gniew. Julia znosiła to, póki mogła. W końcu jednak postarała się za namową Kalaby o to, żeby Kajusz nigdy już nie mógł jej skrzywdzić. Z drżeniem przypominała sobie, jak umierał powoli wskutek spożywania trucizny, którą dodawała do jadła i napojów. Potem był Atretes... jej wielka namiętność! Oddała mu serce, wyrzekła się wszelkiej obrony, żądając tylko, by nie zabrał jej wolności. Odszedł od niej, bo nie chciała małżeństwa z nim i poślubiła Prymusa, żeby zapewnić sobie niezależność majątkową. Atretes nie chciał zrozumieć, dlaczego było to konieczne. Wspomnienie ich ostatniej, gwałtownej rozmowy przeszyło ją na chwilę bólem i potrząsnęła gniewnie głową. Atretes był przecież zwykłym jeńcem pojmanym podczas germańskiego buntu, gladiatorem. Jakież miał prawo, by narzucać jej swoją wolę? Czy naprawdę myślał, że ona go poślubi i zrzeknie się wszystkiego na rzecz ciemnego barbarzyńcy? Małżeństwo przez usus z Prymusem było dla niej najmądrzejszym wyjściem - zapewniło jej wolność należną kobiecie zamężnej, nie niosąc z sobą żadnych zagrożeń, gdyż Prymus nie mógł rościć sobie praw do jej pieniędzy i posiadłości - ale Atretes był człowiekiem niecywilizowanym, nie mógł więc tego pojąć. Nawet Markus, ukochany, uwielbiany brat, zdradził ją na koniec, przeklinając ją podczas igrzysk za to, że ocaliła go przed wystawieniem się na pośmiewisko z powodu niewolnicy. Jego odejście było dla niej najcięższym ciosem. Nadal dźwięczały jej w uszach jego słowa pełne odrazy i gniewu. Miała przed oczyma jego nieprzytomną z gniewu twarz, kiedy odwrócił się od niej ku Kalabie. - Chcesz ją, Kalabo? - Zawsze jej chciałam. - Jest twoja! Od tego czasu nie chciał z nią rozmawiać, nie chciał jej widzieć. Wszyscy, ojciec, kolejni mężowie, brat, zawiedli ją. Powierzyła więc siebie Kalabie, zaufała jej bez reszty. Czyż przecież Kalaba nie przysięgła jej miłości po grób? Czy to nie ona otworzyła jej oczy na lekkomyślność i niewierność mężczyzn? Czyż nie Kalaba wychowywała ją, rozpieszczała i wskazywała jej drogę? A teraz Julia widziała, że Kalabie tak samo nie może zaufać jak innym, i ta zdrada była najgorsza, najbardziej zdumiewająca. Wyrwał ją z tych rozmyślań Prymus, dolewając sobie wina i unosząc swój kielich. - Być może lepiej rozumiesz teraz, co przeżywałem, kiedy Prometeusz zwrócił swe uczucia ku komuś innemu - rzucił z wymuszonym uśmiechem, przypominając jej o pięknym katamicie, który od niego uciekł. - Czyżbyś zapomniała? Upajał się słowami Hadassy, aż w końcu skradła mi jego serce. Oczy Julii rzucały błyskawice. - Kalaba może robić, co się jej podoba - oświadczyła, udając obojętność, ale głos się jej łamał. - Tak samo jak ja. - Chciała zranić Prymusa, gdyż przypomniał jej o Hadassie. Samo imię niewolnicy niby przekleństwo budziło w Julii niezrozumiałe poczucie samotności i trwogi. - Zresztą, Prymusie, uczucia Kalaby nie da się porównać z uczuciem Prometeusza. On nie związał się z tobą z własnej woli, nieprawdaż? Musiałeś kupić go w jednym z tych kramów pod amfiteatrem. - Widząc, że jej słowa wywarły oczekiwane wrażenie, uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami. - Ja zaś nie mam się czym martwić. Safira to tylko chwilowa zabawka. Kalaba szybko się nią zmęczy. - Podobnie jak zmęczyła się tobą? Julia uniosła gwałtownie głowę i zobaczyła tryumfalny błysk w jego oczach. Poczuła wzbierającą wściekłość, ale stłumiła ją i starała się mówić spokojnym głosem. - Na wiele się ważysz, jeśli pomyśleć o tym, jak niepewna jest twoja pozycja wśród moich domowników. - O czym ty mówisz? - Mój ojciec nie żyje. Brat zrzekł się wszelkich praw do mnie i mojego majątku. Niepotrzebny mi już jesteś jako mąż, prawda? To, co moje, pozostanie moje z tobą... - uśmiechnęła się chłodno - albo bez ciebie. Zamrugał, gdyż zrozumiał groźbę ukrytą w jej słowach, i zmienił zachowanie równie szybko, jak kameleon zmienia ubarwienie. - Zawsze niewłaściwie mnie rozumiesz, Julio. Twoje uczucia są dla mnie najważniejsze. Chciałem tylko powiedzieć, że właśnie ja potrafię doskonale zrozumieć, co przeżywasz. Potrafię się w to wczuć. Czyż nie wiem, czym jest cierpienie? A kto pocieszał cię, kiedy odszedł Atretes? Ja. Kto ostrzegł cię, że niewolnica wkrada się w serce twojego brata i sączy w jego umysł jad nienawiści do ciebie, podobnie jak uczyniła to w przypadku Prometeusza? Julia odwróciła głowę, nie chcąc wspominać przeszłości, przeklinając Prymusa, który o niej przypomniał. - Troszczę się o ciebie - ciągnął Prymus. - Jestem twoim jedynym prawdziwym przyjacielem. "Ładny przyjaciel!" - pomyślała z goryczą. Jedynym powodem zmuszającym Prymusa do pozostawania u jej boku było to, że płaciła za willę, za jego stroje i klejnoty, za obfite i drogie jedzenie, które tak kochał, i za cielesne rozkosze, których był tak spragniony. Nie miał żadnych własnych pieniędzy. Te skromne dochody, jakie uzyskiwał, zawdzięczał patronom, którzy bali się, że mógłby ostrzyć na nich język albo rozgłosić ich tajemnice. Jednak i to źródełko wysychało coraz bardziej, gdyż miał coraz liczniejsze zastępy wrogów. Był więc teraz całkowicie uzależniony od jej finansowego wsparcia. Na początku ich małżeństwu sprzyjało to, że nawzajem siebie potrzebowali. On potrzebował pieniędzy; ona żyła u jego boku, żeby odzyskać kontrolę nad swoimi pieniędzmi. Tak w każdym razie było. Teraz nikogo już nie obchodziło, co Julia robi ze swoimi pieniędzmi. Ani co robi ze swoim życiem. Zajrzała mu w oczy i zobaczyła, że Prymus się boi. Wiedziała, że udaje troskę o nią, by chronić siebie, ale rozpaczliwie potrzebowała kogoś, komu by na niej zależało. - Wierzę ci, Prymusie. - Idźże więc do haruspika, niech powie, co jest przyczyną gorączki i napadów osłabienia. W ten sposób doszło do tego, że stała teraz w mrocznej, oświetlonej pochodniami świątyni i przyglądała się ponurym obrządkom. Haruspik zerknął w teksty i na tablice, a następnie poderżnął gardło lichej kózki. Kiedy koza zabeczała chrapliwie z przerażenia, Julia odwróciła twarz, ale i tak zachwiała się i musiała zebrać wszystkie siły, by nie zemdleć. Drugim wprawnym ruchem kapłan otworzył brzuch zwierzęcia i wydobył wątrobę. Sługa świątynny zabrał martwą kozę, a kapłan z wielkim szacunkiem złożył ociekający krwią organ na złotej tacy. Naciskał wątrobę tłustymi palcami, oglądał ją na wszystkie strony, przekonany, że odpowiedź na pytanie, jaka choroba dręczy Julię, znajdzie na gładkiej, ciemnej powierzchni. Potem wyjawił diagnozę i odprawił Julię. Na dobrą sprawę nadal nie wiedziała, co jej dolega, gdyż jego niejasne słowa kryły tysięczne możliwości i właściwie niewiele miał jej do powiedzenia. Równie dobrze mógłby oznajmić: "Bogowie milczą" i na tym zakończyć. Rozejrzała się i zobaczyła jeszcze innych, ważniejszych oczekujących - urzędników publicznych, którzy martwili się, że zachorują albo przyjdzie jakaś klęska żywiołowa. Zrozumiała, w czym tkwi sedno. Co może obchodzić kogoś los samotnej i przestraszonej młodej kobiety? Ważne były tylko złote monety, którymi zapłaciła za koźlę. - Może pomogłaby ofiara błagalna - podsunął młody kapłan, wyprowadzając ją ze świątyni. "Jakiemu bogu miałabym ją złożyć?" - myślała z rozpaczą. Skąd ma wiedzieć, który z bogów panteonu zechce się za nią wstawić? I do kogo by się zwrócić? A jeżeli obraziła jednego z licznych bogów, skąd ma wiedzieć, którego powinna przebłagać swoją ofiarą? I jaka ofiara będzie wystarczająca? Od zastanawiania się nad wszystkimi tymi możliwościami rozbolała ją głowa. - Wszystko będzie dobrze, pani - powiedziała Eudemas i ta pociecha podrażniła i tak już roztrzęsioną Julię. Julia doskonale zdawała sobie sprawę, że we współczuciu Eudemas nie ma ani krzty szczerości. Niewolnica udawała, że ją to obchodzi, bo jej życie zależało od kaprysu pani. Julia mogła podziękować Prometeuszowi za to, jak odnoszą się do niej niewolnicy. Zanim uciekł, opowiedział wszystkim, że to ona wysłała Hadassę na arenę. Łzy zaczęły szczypać ją pod powiekami, kiedy odwracała wzrok od dziewczyny. Powinna była sprzedać wszystkich niewolników domowych i kupić sobie innych, sprowadzonych okrętem z najdalszych krańców cesarstwa. Postąpiła niemądrze, sprzedając tylko kilkoro, zapominając, że ci nowi dowiedzą się wszystkiego od pozostałych. Po kilku dniach Julia czuła wokół siebie ich strach niby jakąś namacalną siłę. Nikt nie śmiał spojrzeć jej w oczy. Kłaniali się, znikali i skwapliwie wykonywali wszystkie rozkazy, ale Julia ich nienawidziła. Czasem mimowolnie przypominała sobie, jak to było, kiedy usługiwano jej z miłością. Przypominała sobie, jak bezpiecznie się czuła, mogąc bez zastrzeżeń zaufać innej ludzkiej istocie i wiedząc, że ten ktoś pozostaje jej oddany nawet, gdy staje w obliczu śmierci. W takich momentach czuła się jeszcze bardziej samotna, jeszcze bardziej osłabiona wskutek rozpaczy. Kalaba powiedziała, że strach przed panem jest dla niewolnika czymś zdrowym. "Człowiek mądry w sprawach życia musi nauczyć się podtrzymywania strachu. Nic nie daje większej władzy i przewagi nad innymi. Tylko mając władzę można być naprawdę wolnym." Julia wiedziała, że ma nad innymi władzę życia i śmierci, ale nie dawało jej to już poczucia przewagi ani bezpieczeństwa. Nienawidziła przecież ojca, który nadzorował jej życie. Z tego samego powodu nienawidziła Klaudiusza, a potem Kajusza. A kiedy zakochała się w Atretesie, przestraszyła się władzy, jaką miał nad nią. Władza nie jest żadnym wyjściem. W ostatnim półroczu Julia zaczęła zastanawiać się, czy w życiu kryje się w ogóle jakikolwiek sens. Ma pozycję i pieniądze. Przed nikim nie jest odpowiedzialna. Kalaba pokazała jej wszystkie rozkosze, jakie może ofiarować cesarstwo, a ona korzystała rozpustnie ze wszystkich. A jednak nadal coś w niej krzyczało, nadal jakaś przepastna pustka pozostawała nie zapełniona. Była złakniona, straszliwie złakniona czegoś, czego nie umiała nawet nazwać. A teraz jest chora i nikogo to nie obchodzi. Nikt nie kocha jej na tyle, by go to obchodziło. Jest sama. Okropna, uporczywa choroba pogarszała jeszcze wszystko, bo przez nią Julia stała się bezbronna. Kiedy nadchodził atak gorączki, musiała polegać na innych: na Kalabie, którą żądza użycia pchała ku innym; na Prymusie, który nigdy nie stawiał jej na pierwszym miejscu wśród swoich trosk; na Eudemas i tych, którzy służyli jej ze strachu. Wyszła ze świątyni. Łaknęła ciepła promieni słonecznych. Towarzyszył jej Jannes, ładnie zbudowany niewolnik z Macedonii, który zawładnął wyobraźnią Prymusa. Posłała Eudemas na targ po flaszkę napoju nasennego i wyjaśniła Jannesowi, jak dotrzeć do willi matki. Jannes i trzej inni niewolnicy podnieśli lektykę i ruszyli przez zatłoczone ulice. Pobyt w świątyni zmęczył ją. Zamknęła oczy. Kołysanie lektyki sprawiło, że zakręciło się jej w głowie i na czoło wystąpił pot. Dłonie jej drżały. Zacisnęła je na podołku i starała się zdusić narastające mdłości. W pewnym momencie wyjrzała i zobaczyła, że niosą ją ulicą Kuretes. Willa matki była już niedaleko i Julia z nadzieją zagryzła wargę. Własna matka z pewnością jej nie wyrzuci. W ostatnich miesiącach matka tylko dwa razy odwiedziła ją w jej willi. Za pierwszym razem rozmowa była pełna napięcia i nienaturalna. Matka czuła się nieswojo, kiedy Prymus opowiadał anegdoty o wysokich urzędnikach i znanych powszechnie osobistościach. Julia przywykła już do tych brudnych insynuacji i zgryźliwych dowcipów, ale przy matce czuła się i tak zakłopotana. Widziała też wyraźnie ledwie uchwytne reakcje matki na to, że Kalaba traktuje ją, Julię, tak władczo i czule. Zaczęła się nawet zastanawiać, czy nie jest to rozmyślne i spojrzała błagalnie na Kalabę. Zaskoczył ją jadowity błysk w ciemnych oczach. Podczas drugiej wizyty Kalaba nie starała się być dyskretna czy uprzejma. Kiedy wprowadzono matkę Julii do triclinium, Kalaba wstała, uniosła podbródek Julii i pocałowała ją namiętnie w usta. Potem wyprostowała się, uśmiechnęła szyderczo i pogardliwie do matki i bez słowa wyszła. Julia nigdy nie widziała takiej bladości ani odrazy na twarzy matki i sama czuła się upokorzona zachowaniem Kalaby. Po raz pierwszy na moment prysł czar. - Z rozmysłem ją zgorszyłaś! Byłaś bardzo ordynarna! - wykrzyknęła później Julia, kiedy znalazły się w sypialni na górze. - Czemu miałabym przejmować się uczuciami kogoś, kto nie potrafi wyjść poza tradycyjny sposób myślenia? - To moja matka! Władczy ton Julii sprawił, że Kalaba uniosła brwi. - Nie dbam o to. Julia wpatrywała się w zimną czerń oczu Kalaby, otchłanną jak mroczna studnia bez dna. - Czy dbasz w ogóle o mnie i moje uczucia do matki? - Zadajesz niemądre pytania. Nie będę znosić jej obecności, żeby ci się przypodobać. I tak dość ci już pobłażam. - Pobłażasz? Czy pobłażanie polega na tym, że okazuje się zwykłą uprzejmość jedynej z całej rodziny osobie, która chce ze mną rozmawiać? - Kim ty jesteś, żeby mnie krytykować? Kiedy poznałam cię w Rzymie, byłaś tylko głupim, naiwnym dzieckiem. Nawet nie wiedziałaś, jakie nosisz w sobie możliwości. Byłam twoim przewodnikiem i nauczycielem. Otworzyłam ci oczy na przyjemności życia i od tego czasu upajasz się nimi nieustannie. To mnie winna jesteś lojalność, nie zaś kobiecie, która przez biologiczny przypadek wydała cię na świat! - Kalaba patrzyła na nią z lodowatą intensywnością. - Kimże jest ta twoja matka? Cóż znaczy w porównaniu ze mną? Patrzy na świat wąsko, jest głupia i zacofana, i nigdy nie akceptowała miłości, która nas łączy. Widzi we mnie plugawą, nienormalną istotę, przez którą jej córka uległa zepsuciu. Znosi mnie, bo chce spotykać się z tobą. A ja nie mogę oddychać tym samym powietrzem co ta kobieta, tak samo jak było z tą twoją małą chrześcijanką. Gardzę nią i jej podobnymi. Tacy ludzie powinni padać przede mną na twarz. Julia zadrżała teraz, przypominając sobie twarz Kalaby, groteskowo wykrzywioną nienawiścią i złością. Kalaba szybko opanowała się, ale Julia była wstrząśnięta i zastanawiała się, czy gładka, uśmiechnięta twarz Kalaby nie jest tylko maską, za którą kryje się jej prawdziwa natura. Niewolnicy postawili lektykę, a Julia odsunęła zasłonę i spojrzała na marmurowe ściany i schody wejściowe. Nie była tu od śmierci ojca. Na myśl o nim ogarnęła ją fala tęsknoty i Julia zaczęła mrugać, bo łzy stanęły jej w oczach. - Pomóż mi - rozkazała zachrypniętym głosem i wyciągnęła rękę. Jannes, nie zmieniając obojętnego wyrazu twarzy, pomógł jej wysiąść z lektyki. Julia czuła się zmęczona. Stała przez dłuższą chwilę, zbierając siły, a potem ruszyła po schodach. Kiedy dotarła na górę, otarła twarz z potu i pociągnęła za sznur. - Możesz wrócić i zaczekać z tamtymi - powiedziała Jannesowi. Kiedy odszedł, poczuła ulgę. Nie chciała, żeby niewolnik widział, że własna rodzina może ją upokorzyć i wyrzucić za drzwi. Drzwi otworzył Juliusz; na jego pospolitej twarzy pojawił się wyraz zdziwienia. - Dostojna Julio, pani moja, Feba, nie spodziewała się twojej wizyty. Julia uniosła podbródek. - Czy córka musi umawiać się z góry, żeby matka ją przyjęła? - powiedziała i weszła do chłodnej sieni. - Nie, pani, bynajmniej, ale twojej matki nie ma w domu. Julia odwróciła się i spojrzała na niego. - Dokąd wyszła? - spytała, a poczucie zawodu sprawiło, że w jej głosie zabrzmiała nutka zniecierpliwienia. - Zanieść ubrania kilku wdowom, którymi się opiekuje. - Wdowom? - Tak, dostojna pani. Ich mężowie pracowali dla twojego ojca i brata. Dostojna Feba postanowiła zadbać o ich utrzymanie. - Niech myślą o tym ich dzieci! - Dwie z nich mają dzieci za małe, by mogły pracować. Syn innej jest z rzymskim wojskiem w Galii. A inne... - Nieważne. Nic mnie to nie obchodzi. - Ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła, było wysłuchiwanie opowieści o nieszczęściach innych, kiedy własne tak strasznie jej ciążyły. - Kiedy wróci? - Zwykle wraca o zmierzchu. Julia poczuła się tak przybita, że chciało się jej płakać. Nie może czekać tak długo. Do zmroku jest jeszcze kilka godzin i Kalaba będzie wypytywała, dlaczego tyle czasu zabrał jej powrót ze świątyni. Jeśli przyzna się, że odwiedziła matkę, narazi się znowu na wybuch niezadowolenia Kalaby. Przycisnęła palce do pulsujących skroni. - Jesteś blada, pani - powiedział Juliusz. - Czy zechcesz się napić czegoś chłodnego? - Podaj wino. Wypiję je w perystylu. - Jak sobie, pani, życzysz. Przeszła wyłożonym marmurem korytarzem i pod jednym z łuków, usiadła w małej niszy w głębi. Serce biło jej szybko, jakby przed chwilą biegła. W dniu śmierci ojca siedziała w tym samym miejscu i płakała, podczas gdy inni zebrali się wokół łoża umierającego. Nie mogła znieść widoku ojca tak wyniszczonego chorobą, z zapadniętymi oczami pełnymi cierpienia i smutku. Nie umiała wytrzymać tego, że życie przyniosło mu taki zawód. Życie i ona, Julia. Jej oczy napełniły się łzami politowania dla siebie samej. Tak czy inaczej to bez znaczenia. W tych ostatnich, cennych momentach życia wezwał Hadassę, zamiast własnej córki. Wolał udzielić błogosławieństwa niewolnicy, nie zaś tej, która była ciałem z jego ciała, krwią z jego krwi. Ogarnął ją znowu gniew i zacisnęła dłoń. Nikt jej nie rozumiał. Nigdy. Myślała, że z Markusem jest inaczej. Był tak samo jak ona złakniony życia i nadal tak by było, gdyby nie okazał się głupcem i nie pokochał pospolitej chrześcijańskiej niewolnicy. Co on w niej widział? Julia westchnęła. Może Kalaba ma rację. Może nikt nie potrafi jej zrozumieć; pojąć, jakie łaknienie pcha ją przez życie, jaką rozpacz czuje, jakie pragnienie, jaka trwoga nie odstępują jej ani na krok. Zadowalają się spokojnym, nijakim bytowaniem, ukojenie znajdują w życiu z dnia na dzień, są tacy obłudni w swych konwencjonalnych obyczajach. Przytłoczyli ją swoimi oczekiwaniami. "Dokładnie tak samo, jak w tym momencie Kalaba i Prymus przytłaczają mnie swoimi." Ta myśl, która pojawiła się sama z siebie, wstrząsnęła nią; poczuła, że całe jej ciało ogarnia fala mdłości, a w głowie zaczyna się kręcić. I Kalaba, i Prymus twierdzą, że ją kochają. Czy tak jest naprawdę? Jak okazywali jej ostatnio swą miłość? "Nie da się z tobą wytrzymać, Julio. Psujesz nastrój każdej uczty, w której bierzesz udział." "Tym światem rządzi tylko jedno prawo: Podobaj się sama sobie". Julia zamknęła oczy i westchnęła ze znużeniem. Może to choroba sprawia, że przez jej głowę przemykają tak zdradzieckie myśli. Naprawdę? Na jej czoło wystąpiły krople potu. Otarła je wierzchem dłoni. Myślała, że przy Kalabie jest bezpieczna, że Kalaba jest jej jedynym prawdziwym przyjacielem. Myślała, że Kalaba, i tylko Kalaba, kocha ją taką, jaką jest. Ale teraz Julia zaczęła zastanawiać się, czy Kalaba jest w ogóle zdolna do miłości, i poczuła niepewność i lęk. Co będzie, jeśli popełniła straszliwy błąd? Od czasu kłótni z powodu matki Julia coraz lepiej uświadamiała sobie, w jaki sposób Kalaba i Prymus patrzą na innych; także jedno na drugie, także na nią. Było to tak, jakby przez cały czas nasłuchiwali wypowiedzianych mimochodem słów i wyrażeń, w których mogła kryć się odraza do ich sposobu życia. A jeśli coś takiego się zdarzyło naprawdę albo w ich płodnej wyobraźni, rzucali się natychmiast do zaciekłego ataku. Prymus rzucał słowa tak zjadliwe i kąśliwe, że słuchacze krzywili się, zadowoleni, iż to nie ich chce się rozerwać na strzępy. Kalaba wykorzystywała swój rozum, by wziąć górę nad tymi, którzy kwestionowali jej moralność, i okazywała wzgardę, kiedy się to nie udawało, nazywając każdego, kto się jej sprzeciwił, człowiekiem tępym i zacofanym. Nawet będąc w defensywie, Prymus i Kalaba byli uzbrojeni do ofensywy. Po co im ten oręż, jeśli naprawdę mają rację? Umysł Julii przyćmiły nie nazwane lęki. A jeśli Kalaba i Prymus nie mają racji?... Do perystylu wszedł Juliusz, wyrywając ją z posępnego zamyślenia. - Przyniosłem wino, pani. Wzięła z tacy kielich i spojrzała na Juliusza. - Czy matka ma jakieś wiadomości od Markusa? - Dostojny Markus odwiedza matkę kilka razy w tygodniu, pani. Był tu wczoraj. Julia poczuła się, jakby ktoś uderzył ją pięścią w żołądek. - Myślałam, że wyjechał do Rzymu - powiedziała, starając się nadać swemu głosowi normalne brzmienie. - Och, wyjechał, dostojna pani, ale wrócił po kilku miesiącach. Była to miła niespodzianka dla twojej matki, pani. Myślała, że nie zobaczy go przez kilka lat. Julia zacisnęła zimne dłonie na kielichu i odwróciła wzrok. - Kiedy wrócił? Juliusz zawahał się, nie miał bowiem najmniejszych wątpliwości co do tego, w jakim celu Julia zadała to pytanie. - Kilka tygodni temu - odparł wreszcie, zastanawiając się, jak zareaguje na to Julia. Miała zwyczaj wyładowywać złość na tym, kto przyniósł jej złą nowinę. Jednak Julia nie powiedziała ani słowa. Kilka tygodni temu! Markus wrócił kilka tygodni temu i nie przyszło mu nawet do głowy, żeby ją o tym zawiadomić. To milczenie oznaczało zimne potwierdzenie faktu, że nic nie poszło w niepamięć. Że nie ma mowy o wybaczeniu. Julia trzęsącą się ręką podniosła kielich do ust i wypiła mały łyk. Zaskoczony Juliusz poczuł ulgę i ociągał się z odejściem. Julia nie wyglądała dobrze. - Dostojna Julio, czy mogę przynieść ci coś jeszcze? Kupiłem dziś rano czereśnie z Cerasus Pontyjskiego i trochę brzoskwiń z Armenii. Zawsze bardzo lubiła te owoce. - Nie - odparła, ale ujęła ją jego troska. Kiedy po raz ostatni sługa zwrócił się do niej tonem tak życzliwym? Ani razu od śmierci Hadassy. Zdradziecka pamięć przeszyła ją strzałą bólu. - Nie chcę niczego. Wziął z tacy mały dzwonek i postawił na ławeczce obok niej. - Jeśli będziesz czegoś potrzebowała, pani, zadzwoń - powiedział i wyszedł. Julia popijała wino, rozmyślając o tym, że lepiej byłoby, gdyby tu nie przychodziła. W tej pustej willi czuła się jeszcze bardziej samotna. Coś ścisnęło jej gardło i zamrugała, żeby powstrzymać się od płaczu. Markus wrócił do Efezu! Zanim wyjechał do Rzymu, słała mu list za listem, ale wszystkie wracały z nie naruszoną pieczęcią. Raz nawet udała się do jego willi. Drzwi otworzył jej sługa. Oznajmił: "Mój pan powiedział, że nie ma siostry", i zamknął jej drzwi przed nosem. Waliła pięściami w te drzwi i krzyczała, że Markus ma siostrę, że to było nieporozumienie, że musi z nim porozmawiać. Drzwi pozostały zamknięte. Wszystkie wysiłki, żeby spotkać się z Markusem, spełzły na niczym. Zastanawiała się, czy zmieniłaby coś wiadomość o jej chorobie. Mogła zawiadomić brata przez któregoś z jego przyjaciół. Może wtedy zechciałby do niej przyjść. Błagałby ją, żeby wybaczyła, że odsyłał jej listy i nie chciał jej widzieć. Zapewniłby, że znowu jest jego siostrą, że będzie się o nią troszczył, że nadal ją uwielbia. Pozwoliłaby, żeby trochę pocierpiał, a potem by mu wybaczyła, a on przekomarzałby się z nią i śmiał, i opowiadałby zabawne historyjki jak dawniej, w Rzymie. Po bladych policzkach Julii spłynęły łzy. Jakież cudowne marzenie! Zdawała sobie jednak sprawę z tego, jak jest naprawdę. Markus nie pozostawił cienia wątpliwości. Gdyby dowiedział się o jej chorobie, powiedziałby, że na to właśnie zasługuje. Że sama sobie jest winna. I powiedziałby raz jeszcze: "Niech bogowie cię przeklną!" I spadło na nią przekleństwo. Jedyne, co mogła zrobić, to próbować o wszystkim zapomnieć. Musi wymazać przeszłość z pamięci. Dzień dzisiejszy niesie dość trosk. Nie mogła zdobyć się na to, by zastanowić się nad dniem jutrzejszym. Zacisnęła dłonie na kielichu. Łyknęła jeszcze trochę wina, w nadziei, że wrócą jej siły. Odstawiając naczynie, spojrzała na rubinowy płyn. Wyglądał jak krew. Odsunęła gwałtownie kielich, przewracając go, wstała niepewnie i otarła usta wierzchem dłoni. Juliusz usłyszał odgłos upadającego kielicha i wszedł do perystylu. - Czy dobrze się czujesz, pani? - Spojrzał na wino rozlane na marmurowych płytkach i schylił się, żeby podnieść kielich. - Nie powinnam była tu przychodzić - powiedziała, kierując te słowa do samej siebie, a nie do sługi. Jannes powie Prymusowi, a Prymus Kalabie. A Julię w przerażenie wprawiała myśl, że bez Kalaby zostałaby zupełnie sama na świecie. Rozdział IV Markus odprawił sługę i zdjął pieczęć z pergaminu, który dotarł rano. Przeczytał szybko treść, marszcząc brwi. Był to list od Iszmaela, Egipcjanina, z którym dawniej często prowadził interesy. Okazało się, że zapotrzebowanie na piasek jest większe niż kiedykolwiek, gdyż rośnie entuzjazm do igrzysk. Iszmael przypomniał Markusowi, że pierwszy milion złotych aurei zarobił właśnie, sprowadzając na rzymskie areny piasek z Egiptu. Na piasek było też zapotrzebowanie w Efezie, Koryncie i Cezarei. Iszmael z całym szacunkiem i godnym podziwu taktem starał się dociec, jakie są powody milczenia Markusa. Markus zmiął pergamin i cisnął go do kosza z rozpalonymi węglami. W uszach dźwięczały mu słowa ojca: "Rzym potrzebuje zboża!" To prawda, a jednak on, Markus Lucjanus Walerian, ogarnięty młodzieńczą żądzą rozkoszy, jakie może dać życie, sprowadzał to, czego Rzym chciał zamiast zboża: piasek, by wsiąkała weń krew podczas igrzysk. Stanął mu przed oczami obraz delikatnej dziewczyny leżącej w kałuży własnej krwi na piasku, który on sprowadził, i przesunął palcami po swoich krótkich włosach. Wstał i podszedł do okna wychodzącego na port. Z Sycylii przypłynął jego okręt wyładowany towarem. Markus patrzył, jak sacrarii zarzucają sobie na plecy worki z ziarnem, tłumoki skór i skrzynie wyrobów z drogich gatunków drewna. Jeden z jego nadzorców, Macedończyk o imieniu Orestes, wyszkolony jeszcze przez ojca, stał przyglądając się wyładunkowi i sprawdzając, czy ilość produktów zgadza się z listem przewozowym. Orestes równie dobrze jak Markus wiedział wszystko o rejsach okrętów należących do Walerianów i był człowiekiem godnym zaufania i tak samo wiernym pamięci Decymusa Waleriana jak w Rzymie Sekstus. Było tu wielu innych, którzy pracowali u Waleriana, jak choćby Silus, stojący w tej chwili obok drabin z mensores i nadzorujący ważenie ziarna. Ojciec Markusa umiał trafnie dobrać sobie ludzi. W porcie panowała krzątanina, wpływały i wypływały okręty, mężczyźni wchodzili lub schodzili po trapach, dźwigając ładunek. Dwa okręty miały według planu wypłynąć przed końcem tygodnia, jeden do Koryntu, drugi do Cezarei. Markus miał ochotę popłynąć tym ostatnim. Może matka ma rację. Może powinien ruszyć na poszukiwanie Boga Hadassy. Hadassa powiedziała, że jej Bóg kocha ludzi i lituje się nad nimi. Markus zacisnął dłoń. Chciałby zrozumieć, dlaczego ten Bóg, kochający ponoć ludzi, pozwolił, by Jego oddaną wyznawczynię spotkała taka okrutna, upokarzająca śmierć. Trzasnął pięścią w kratę okienną, a potem odwrócił się i podszedł z powrotem do stołu. Wpatrywał się w rozpostarte na nim pergaminy, na których zapisano dobra, jakie sprowadził do Efezu w ubiegłych miesiącach: z Grecji wyroby z brązu; z Tarsu srebro, złoto, cynę i ołów; z Damaszku wino i wełnę; z Rodos kość słoniową i heban. Piękne stroje, błękitne tkaniny, haftowane materiały i wielobarwne dywany docierały karawanami ze Wschodu, a następnie ładowano je na okręty płynące do Rzymu. Arabia dostarczała jagnięta, barany i kozy; Bet-Togarma - konie wyścigowe i muły dla rzymskiej armii. Z gniewem zamiótł szerokim gestem po stole, zrzucając dokumenty na ziemię. Potrzebował zgiełku i aktywnego życia, wszystkiego, czym mógłby zdusić posępne rozważania. Odepchnął myśl, żeby usiąść w lektyce i kazać się zanieść do prywatnej łaźni, z której zwykle korzystał. Zamiast tego poszedł pieszo, i to do łaźni publicznej. Wszystko, byle pozbyć się natrętnych obrazów. Podał mały miedziak, quadrans, i wszedł do wypełnionej zgiełkiem szatni, nie zwracając uwagi na zdumione spojrzenia obsługi. Położył zwiniętą tunikę na półce, zadając sobie przy tym pytanie, czy będzie tam jeszcze, kiedy wyjdzie z łaźni. Była uszyta z wełny najlepszego gatunku i przetykana złotymi i purpurowymi nitkami, a taki strój z pewnością stanowi przedmiot pożądania niektórych zarządców tego nieporządnego zakładu dla gminu. Wziął ręcznik, przerzucił go sobie przez ramię i wszedł do tepidarium. Zmarszczył lekko brwi, kiedy zobaczył, że trzeba skorzystać ze wspólnego basenu. Nie przywykł do kąpania się razem z kobietami, uznał jednak, że w tym zatłoczonym miejscu nie ma to większego znaczenia. Rzucił ręcznik i wszedł do pierwszego basenu. Obmył się w ciepłej wodzie, a potem czekał na swoją kolej do fontanny, która była częścią wodnego obiegu. Wyszedł z pierwszego basenu i wszedł do drugiego. Malowidła ścienne były podrapane, w szparach zbierała się pleśń. Woda była nieco cieplejsza niż w pierwszym basenie; odczekał jakiś czas, żeby ciało rozgrzało się przed wejściem do trzeciego basenu tepidarium. Z łaźni korzystało wszelkie pospólstwo i w sali rozbrzmiewała kakofonia przemieszanych akcentów i tematów rozmów. Panował ogłuszający hałas, ale Markus był z tego zadowolony, gdyż jego własne myśli tonęły w ogólnym zamęcie. Zanurzył się i oparł plecami o płytki basenu. Kilkoro młodych mężczyzn i kobiet zabawiało się, ochlapując się nawzajem wodą. Jakieś dziecko biegnące po mokrych płytkach nagle przewróciło się i zaniosło piskliwym płaczem. Dwaj mężczyźni dyskutowali zażarcie o polityce, a kobiety śmiały się i wymieniały najnowsze plotki. W końcu Markus znużył się hałasem i przeszedł do mniejszego calidarium. Pod ścianami stały tu ławy, a na środku znajdował się zbiornik z rozpalonymi kamieniami. Nubijski niewolnik, ubrany tylko w przepaskę na biodra, polewał je wodą, żeby pomieszczenie przez cały czas wypełniała para. Były tu tylko dwie osoby, łysiejący starszy mężczyzna i drugi, młodszy od Markusa. Na dobrze umięśnionym ciele młodzieńca perlił się pot, który ten zeskrobywał strygilidą, nie przestając mówić coś poufnym, cichym głosem swojemu starszemu towarzyszowi. Nie zwracając na nich uwagi, Markus wyciągnął się na jednej z ław i zamknął oczy, mając nadzieję, że gorąca wilgoć uwolni go od wewnętrznego napięcia. Dobrze byłoby, gdyby udało mu się przespać noc bez koszmarów. Głos młodzieńca, przejęty, ściszony, przesycony poczuciem jakiegoś strasznego zawodu, wdzierał się do świadomości Markusa. - Przyszedłem z najlepszymi zamiarami, Kalistusie, ale Windacjusz wykpił mnie. Przemawiał tym uszczypliwym tonem, jaki przybiera zawsze, kiedy wydaje mu się, że jest mądrzejszy od innych. "Powiedzże mi, kochany Stachysie, jak możesz wierzyć w Boga, który zasiada na niezmiernym tronie, który zamieszkuje wszędzie, lecz nie można Go zmierzyć? Jak może Bóg wypełniać sobą niebiosa, a jednocześnie być tak mały, żeby zamieszkiwać ludzkie serce?" A potem wyśmiał mnie! Zapytał, dlaczego ktokolwiek, kto ma odrobinę oleju w głowie, miałby czcić Boga, który pozwolił, by ukrzyżowano Jego własnego Syna. Markus zesztywniał. Na bogów! Nawet tu nie można od tego uciec! - I co ty na to? - spytał starszy z mężczyzn. - Nic. Jego kpiny tak mnie rozzłościły, że nie mogłem wydusić z siebie ani słowa. Po co narażać się na jeszcze większe upokorzenie? Wszystko, co mogłem zrobić, to powstrzymać się przed chwyceniem go za gardło. A przecież przyszedłem, by ocalić jego duszę! - Może nie z Windacjuszem jest największy kłopot. - Co masz na myśli? - zapytał Stachys, wyraźnie zbity z tropu naganą w głosie tamtego. - Kiedy po raz pierwszy uznałem, że Jezus jest moim Panem, przepełniło mnie pragnienie, by nawrócić wszystkich, których znałem. Nosiłem moją nową wiarę po świecie jak maczugę, gotów użyć jej, by każdemu wbić do głowy wiarę w Dobrą Nowinę. To złe podejście. - Jak mogłeś mieć złe podejście, skoro pragnąłeś zbawienia tych ludzi? - Co sprawiło, że Pan zstąpił tu z nieba, Stachysie? - Przyszedł, żeby nas zbawić. - Często mówiłeś mi o Windacjuszu. A teraz pytam: czy do tego człowieka, którego zawsze uważałeś za górującego nad tobą rozumem, przychodziłeś, by pokonać go w dyspucie i rozumowaniu? Czy chciałeś, by zobaczył, że jesteś sprawiedliwy w Chrystusie? Czy też przychodziłeś z miłości, by ze względu na niego samego zdobyć jego serce dla Pana? Zapadło długie milczenie, a potem młodzieniec odpowiedział posępnie: - Pojąłem. - Znamy prawdę - pocieszał go Kalistus. - Jest widoma każdemu w dziele stworzenia. Lecz tylko dobroć Pana przywodzi człowieka do skruchy. Kiedy następnym razem będziesz rozmawiał z Windacjuszem, pamiętaj, że nie walczysz z nim. Walczysz z duchowymi siłami ciemności, które go zniewalają. Przywdziej zbroję Bożą... Niewolnik znowu polał kamienie wodą i syk pary zagłuszył dalsze słowa Kalistusa. Kiedy syk przycichł, panowało milczenie. Markus wstał. Mężczyźni najwyraźniej wyszli. Wziął strygilidę i gniewnymi ruchami jął zeskrobywać pot z ciała. Zbroja Boża - powiedział starszy z mężczyzn. "Co to za zbroja?" - rozmyślał z goryczą Markus. Jeśli niewidzialny Bóg Hadassy nałożył na nią zbroję, nie uchroniła jej ona od strasznej śmierci. I nie uchroni tamtych. Chciał ostrzec młodzieńca, by nie głosił wiary, która może sprowadzić na niego śmierć. Jaki pożytek mają wyznawcy z tego Boga? Jaką ochronę im zapewnia? Markus wstał z ławki, żeby pójść za Stachysem i podsunąć mu przed oczy prawdę. Ten Bóg dobroci i miłosierdzia opuszcza swoich wyznawców wtedy właśnie, kiedy najbardziej Go potrzebują! Wyszedł z calidarium i udał się do frigidarium. Różnica temperatury zatykała dech w piersi. Stał na wzorzystej posadzce i błądził wzrokiem po basenie, rozglądając się za dwoma mężczyznami. Zniknęli. Zirytowany Markus wskoczył do wody i popłynął do końca sadzawki. Wydźwignął się na brzeg z gracją gibkiego atlety. Otrząsnął wodę z włosów, wziął ręcznik i owinął się nim w talii, idąc w stronę jednego ze stołów do masażu. Wyciągnął się na stole i starał się opróżnić umysł ze wszystkiego, pozwalając, by mocne uklepywanie i ugniatanie mięśni rozluźniło go. Masażysta nalał sobie na dłoń oliwy i pracował nad plecami i udami Markusa, a potem polecił mu obrócić się. Kiedy skończył, Markus wstał i niewolnik zeskrobał strygilidą nadmiar oliwy z jego ciała. Minąwszy mężczyzn zaprzątniętych ćwiczeniami i kobiety skupione wokół gier planszowych, Markus udał się do szatni. O dziwo, ubranie leżało tam, gdzie je zostawił. Narzucił na siebie tunikę i założył pas z brązu. Wyszedł z łaźni równie udręczony jak w chwili, kiedy do niej wchodził. Wzdłuż ulicy stały kramy i przekupnie zachwalali najrozmaitsze towary i usługi ludziom idącym do łaźni albo z niej wychodzącym. Markus prześlizgiwał się przez tłum. Przedtem marzył o tym, żeby zatopić swe myśli w zgiełku pospólstwa, a teraz pragnął samotności i ciszy w swej willi, aby oddać się w ich władanie. Jakiś młodzieniec wykrzyknął czyjeś imię i ruszył biegiem, żeby kogoś dogonić. Potrącił przy tym Markusa, który zrobił krok do tyłu i zaklął, gdyż zderzył się z kimś idącym za nim. Jakaś kobieta wydała cichy okrzyk bólu i kiedy Markus się odwrócił, zobaczył drobną postać otuloną ciężką szarą zasłoną. Odsunęła się do tyłu i mocniej zacisnęła małą dłoń na lasce, próbując odzyskać równowagę. Złapał ją za ramię i podtrzymał. - Wybacz, pani - powiedział wesoło. Uniosła gwałtownie głowę i raczej wyczuł niż zobaczył, że przygląda mu się. Nie mógł wypatrzeć twarzy pod kapturem szarego płaszcza, który okrywał ją od stóp do głów. Natychmiast opuściła głowę, jakby pragnąc uniknąć jego spojrzenia, on zaś zaczął się zastanawiać, jakie straszliwe kalectwo kryje się pod tym płaszczem. Być może jest trędowata. Puścił jej ramię. Wyminął ją i poszedł dalej przez tłum. Czuł, że kobieta na niego patrzy i spojrzał w jej stronę. Otulona zasłoną, nadal stała w ludzkiej rzece, zwrócona w jego stronę. Przystanął trochę zmieszany. Odwróciła się i kulejąc odeszła przez tłum. Markusa w jakiś osobliwy sposób przejął widok tej drobnej, okrytej zasłoną postaci, potrącanej przez wszystkich, kiedy szła wśród ludzi tłoczących się na wąskiej ulicy przed łaźniami. Patrzył za nią, póki nie zniknęła w sklepiku medyka, zapewne szukając jakiegoś lekarstwa. Odwrócił się i poszedł w stronę swojej willi. Jego pochodzący z Koryntu niewolnik, Likus, powitał swego pana i wziął od niego płaszcz. - Twoja matka, panie, zaprosiła cię na dzisiejszy wieczór na kolację. - Poślij wiadomość, że nie mogę przyjść. Wstąpię do niej jutro. Poszedł do swojego pokoju i otworzył żelazną kratę, żeby wyjść na taras, na który nikt inny nie miał wstępu. Widok Artemizjonu zapierał dech w piersi. Właśnie z tego powodu nie zawahał się zapłacić fortuny za tę willę. Chciał zamieszkać tu ze swoją żoną, Hadassą. Myślał, że na tym słonecznym tarasie będzie spędzał z nią każdy poranek, patrząc na niewysłowione piękno Efezu. Likus przyniósł wino. - Co wiesz, Likusie, o chrześcijanach? - spytał Markus, przypatrując mu się uważnie. Kupił Likusa po powrocie do Efezu. Koryntianin został mu sprzedany jako sługa podręczny. Ponoć poprzedni pan, Grek, który popełnił samobójstwo, kiedy stanął w obliczu ruiny majątkowej, zadbał o jego edukację. Markus zaczął się zastanawiać, czy ta edukacja obejmowała także sprawy religijne. - Wierzą w jednego Boga, panie. - A co wiesz o tym Bogu? - Tylko to, panie, co usłyszałem. - Powiedzże więc, co o Nim słyszałeś. - Bóg chrześcijan to Mesjasz żydów. - Są więc jednym. - Trudno mi powiedzieć, panie. Nie jestem ani żydem, ani chrześcijaninem. Markus obrócił się i spojrzał na Likusa. - Jaką więc wiarę obrałeś dla siebie? - Wierzę w to, że mam służyć moim panom. Markus uśmiechnął się krzywo. - Bezpieczna odpowiedź, Likusie. - Spojrzał na niego z uroczystą miną. - Nie poddaję cię próbie. Odpowiedz jak człowiek, nie jak niewolnik. Likus milczał tak długo, że Markus pomyślał, iż nie doczeka się już odpowiedzi. - Nie wiem, panie - odparł w końcu szczerze. - Czciłem w mym życiu wielu bogów, ale Tego nigdy. - Czy w czymś ci pomogli? - Pomogło mi to, że myślałem, że pomogą. - A w co wierzysz teraz? - Doszedłem do wiary, że każdy człowiek musi osiągnąć ład w swym życiu, pogodzić się ze swym położeniem i wyciągnąć z niego jak najwięcej korzyści. I niewolnik, i człowiek wolny. - Nie wierzysz więc w życie pozagrobowe jak ci, co wierzą w Kybele, albo ci, co kłaniają się Jezusowi z Nazaretu. Likus usłyszał nutkę rozdrażnienia w głosie swojego pana i odpowiedział ostrożnie: - Taka wiara dodałaby człowiekowi sił. - To nie jest odpowiedź, Likusie. - Może nie mam odpowiedzi, której szukasz, panie. Markus westchnął, wiedząc dobrze, iż Likus nigdy nie będzie z nim całkowicie szczery. Dla niewolnika zachowanie dla siebie swoich poglądów to sprawa życia i śmierci. Gdyby Hadassa zataiła swoją wiarę, żyłaby nadal. - Rzeczywiście - przytaknął Markus - nie masz odpowiedzi, której potrzebuję. Może nikt jej nie ma. Przypuszczam, że jest tak, jak rzekłeś: każdy ma swoją religię. - Wypił łyk wina. - Dla niektórych oznacza ona śmierć - dodał i odstawił kielich. - Możesz odejść, Likusie. Opuścił taras dopiero po zachodzie słońca. Zmienił zamiar co do wizyty u matki. Czuł dzisiaj potrzebę, żeby z nią porozmawiać. Kiedy dotarł na miejsce, drzwi otworzył mu Juliusz. - Panie, dotarła wiadomość, że nie przyjdziesz dzisiaj. - To znaczy, że moja matka wyszła - powiedział zawiedziony, wchodząc do sieni. Zdjął wełniany płaszcz i rzucił go niedbale na marmurową ławę. Juliusz wziął płaszcz i przewiesił go sobie przez rękę. - Jest w lararium. Proszę, panie, rozgość się w triclinium albo w perystylu, a ja powiem twojej matce, żeś przybył. Zostawił Markusa i poszedł wyłożonym płytkami korytarzem, który prowadził do perystylu. Lararium znajdowało się w zachodnim rogu, w miejscu odosobnionym i cichym. Drzwi były otwarte i Juliusz zobaczył, że dostojna Feba siedzi z pochyloną głową na krześle. Zobaczyła go i podniosła głowę. - Wybacz, pani, że zakłócam ci modlitwy - powiedział ze szczerym ubolewaniem. - Nic nie szkodzi, Juliuszu. Jestem dzisiaj zbyt zmęczona, żeby się skupić. - Wstała i w świetle kaganka Juliusz zobaczył nowe bruzdy zmęczenia na jej ładnej twarzy. - Co się stało? - Przyszedł twój syn, pani. - Och! - Uśmiechnęła się i pospieszyła za niewolnikiem. Juliusz patrzył, jak Feba ściska swojego syna. Miał nadzieję, że Markus zauważy, jak jest wyczerpana, i powie jej, żeby nie traciła tak wiele sił na opiekowanie się biednymi. Wyszła z domu o świcie i wróciła przed kilkoma godzinami. Pewnego razu ośmielił się podsunąć jej myśl, żeby pozwoliła, by on albo ktoś inny ze służby zaniósł jedzenie i ubrania, które chciała rozdać biednym. Ale Feba powiedziała, że dla niej to przyjemność. - Syn Ateny czuł się źle, kiedy odwiedziłam ją rano. Chcę jutro zobaczyć, czy ma się lepiej - oznajmiła, mając na myśli kobietę, której mąż był przez wiele lat majtkiem na jednym z okrętów Decymusa Waleriana i podczas gwałtownego sztormu fala zmiotła go z pokładu. Od śmierci Decymusa Feba Walerian utrzymywała przyjazne stosunki z wszystkimi rodzinami, z których ojciec lub mąż zginął pracując dla Walerianów na okręcie lub w porcie. Juliusz zawsze towarzyszył jej, kiedy odwiedzała te rodziny w potrzebie. Pewna młoda kobieta, która niedawno owdowiała i była przerażona, że nie zdoła utrzymać swych dzieci, rzuciła się twarzą na ziemię przed Febą, kiedy ta przyszła do jej okropnego mieszkania. Zbita z tropu Feba czym prędzej dźwignęła kobietę i wzięła ją w ramiona. Feba, sama przecież wdowa, rozumiała rozpacz tamtej. Pozostała tam kilka godzin, rozmawiając z młodszą kobietą, dzieląc jej trwogę i dodając otuchy. Juliusz czuł ogromny szacunek dla swojej pani, gdyż kierowała nią miłość, nie zaś poczucie obowiązku czy strach przed człowiekiem z gminu. Wdowy i sieroty z zaszczurzonych mieszkań w pobliżu efeskich nabrzeży wiedziały, że je kocha, odwzajemniały się jej więc miłością. Teraz Juliusz patrzył, jak miłość do syna rozjaśnia jej zmęczone rysy. - Twój sługa przysłał wiadomość, że dzisiaj nie przyjdziesz, Markusie. Myślałam, że masz jakieś pilne zajęcia. Markus dostrzegł zmęczenie na jej twarzy, ale powstrzymał się od uwag. Kiedy był tu poprzednio, prosił ją, żeby więcej odpoczywała, ale bez skutku. Zresztą tego wieczoru był zaprzątnięty innymi kłopotami. - Chciałbym przemyśleć parę spraw. Nie nalegała. Weszli do triclinium i Markus zaprowadził matkę do łoża, a następnie sam spoczął na sąsiednim. Podziękował za wino, które zaproponował Juliusz. Feba szepnęła Juliuszowi, żeby przyniósł trochę chleba, owoców i mięsa w plastrach, i czekała cierpliwie, aż Markus przemówi, zdawała sobie bowiem sprawę, że pytania zniechęcą go tylko do rozmowy. Markus nie cierpiał wypytywania go o jego życie. Feba uznała, że więcej się dowie słuchając. Na razie zadowalał się rozmową o przypływających do Efezu okrętach i ich ładunku. - Jeden z okrętów przypłynął z Cezarei z pięknym niebieskim materiałem i haftowanymi tkaninami, które karawany przywiozły ze Wschodu. Mógłbym przynieść ci wszystko, co zechcesz. - Nie potrzebuję haftowanych tkanin, Markusie, ale chętnie wezmę niebieski materiał... i wełnę, jeśli masz. Przyda się na suknie dla wdów. - Wełna dotarła dziś rano z Damaszku. Najwyższa jakość! Przyglądała się, jak mówiąc o sprowadzaniu i wysyłaniu towarów, o codziennej pracy i ludziach, których poznał, pojada mięso. I przez cały czas wiedziała, że nie z tym do niej przyszedł. - Czy Hadassa mówiła ci coś o swojej rodzinie? - spytał nagle, zupełnie zaskakując matkę. Z pewnością Markus wie więcej niż ona. Darzył tę niewolnicę głęboką miłością. - Nigdy nie rozmawiałeś z nią o tym? - Zawsze wydawało mi się, że to nieważne. Myślałem, że wszyscy zginęli w Jerozolimie. Czy coś ci o nich mówiła? Feba zastanawiała się dłuższą chwilę. - Jeśli dobrze pamiętam, jej ojciec był garncarzem. Nigdy nie powiedziała, jak się nazywał, ale mówiła, że ludzie przybywali z daleka, żeby patrzeć, jak pracuje i porozmawiać z nim. Miała brata i młodszą siostrę. Siostra nosiła imię Lea. Zapamiętałam je, gdyż wydało mi się bardzo ładne. Hadassa powiedziała, że siostra umarła, kiedy zabrano je do ruin żydowskiej świątyni i trzymano na dziedzińcu kobiet. - Czy także rodzice umarli w niewoli? - Nie. Hadassa powiedziała, że jej ojciec wyszedł do miasta, żeby nauczać o Jezusie. Nie wrócił. Matka zmarła potem z głodu, a brata rzymski żołnierz zabił po upadku miasta. Markus przypomniał sobie, jaka chuda była Hadassa, kiedy zobaczył ją po raz pierwszy. Miała ogoloną głowę i włosy dopiero zaczęły jej odrastać. Pomyślał wtedy, że jest brzydka. Może nawet to powiedział. - Córka garncarza z Jerozolimy - mruknął, zastanawiając się, czy ta informacja może mu jakoś pomóc. - Jej rodzina była z Galilei, nie z Jerozolimy. - Skoro byli z Galilei, co robili w Jerozolimie? - Nie jestem pewna, Markusie. Przypominam sobie niejasno, jak Hadassa mówiła coś o tym, że jej rodzina raz w roku przybywała do Jerozolimy na żydowską Paschę. Przybywali, by świętować Komunię z innymi wierzącymi w Drogę. - Jaką Komunię? - Posiłek z wina i chleba. Dzielą go ci, którzy przyjęli Chrystusa za swego Pana. To na pamiątkę po Nim. Tyle jeszcze spraw wiąże się z Komunią, lecz Markus by ich przecież nie zrozumiał. Zobaczyła, że w jego oczach pojawiło się pytanie, a twarz mu pociemniała. Czyżby domyślał się prawdy? - Zdaje mi się, że wiesz, matko, bardzo dużo o praktykach chrześcijańskich. Nie chciała rozbudzać jego niepokoju, wybrała więc łatwiejszą drogę. - Hadassa przez wiele lat była jednym z domowników. Stała się dla mnie kimś bardzo bliskim. - Mogę pojąć, że ojciec, nim wydał ostatnie tchnienie, był złakniony nieśmiertelności, ale... - Twój ojciec szukał pokoju, Markusie, nie zaś nieśmiertelności. Markus poczuł wzburzenie. Wstał. Domyślał się, że matka jakoś się zmieniła i na myśl o tym, co to oznacza, ogarniał go lęk. Nie chciał o nic pytać. Przez tę wiarę w niewidzialnego Boga stracił już Hadassę. A jeśli matka czci tego samego Boga? - Po co pytasz o to wszystko, Markusie? - Bo myślałem o tym, żeby, tak jak powiedziałaś, wyruszyć na poszukiwanie Boga Hadassy. Feba nabrała powietrza w płuca. Jej serce wypełniła radość. - W modlitwie? - Nie, pojadę do Judei. - Do Judei! - wykrzyknęła ze zdumieniem. - Po cóż wyprawiać się tak daleko? - Gdzie pewniej znajdę żydowskiego Boga niż w żydowskiej ojczyźnie? Starała się zapanować nad wzburzeniem, jakie opanowało ją, kiedy usłyszała o planach syna, chwytając się wątłej nadziei, jaką kryły w sobie jego słowa. - Wierzysz więc, że Bóg Hadassy istnieje. - Nie wiem, czy wierzę w cokolwiek - odparł bezbarwnym głosem i Feba poczuła się zdruzgotana. - Lecz być może w Judei lepiej ją zrozumiem i poczuję, że jestem bliżej niej. Może dojdę, dlaczego tak uparcie trwała przy swojej wierze. - Oparł się o marmurową kolumnę i spojrzał w stronę perystylu, gdzie tak często rozmawiał niegdyś z Hadassą. - Nim po raz pierwszy opuściłem Rzym i przybyłem tutaj z tobą i ojcem, siadałem z przyjaciółmi, popijaliśmy godzinami wino i rozmawialiśmy. Zwrócił ku niej twarz. - Dwa tematy zawsze budziły namiętną dyskusję: polityka i religia. Większość przyjaciół czciła bogów, którzy sprzyjali ich przyjemnościom. Izis, Artemidę, Bachusa. Inni oddawali im cześć ze strachu albo z potrzeby serca. Nie przestając mówić, zaczął przechadzać się, jakby pomagało mu to uporządkować myśli cisnące się do głowy i znaleźć ulotną konkluzję, która ciągle się mu wymykała. - To ma swoje uzasadnienie, nieprawdaż? Żołnierze oddają pokłon Marsowi. Ciężarne kobiety modlą się do Hery o szczęśliwe rozwiązanie. Medycy i ich pacjenci wznoszą ręce do Eskulapa, by pomógł w powrocie do zdrowia. Pasterze zwracają spojrzenie ku bogom gór i miejsc samotnych. Ku bogu w rodzaju Pana. - Co chcesz powiedzieć, Markusie? Że ludzie tworzą sobie bogów wedle swoich potrzeb i pragnień? Że Bóg Hadassy zrodził się z potrzeby, jaką odczuwała niewolnica? Zadane spokojnym głosem pytania sprawiły, że poczuł się niepewnie. - Mówię tylko, że człowiek kształtuje swój sposób życia wedle wzorów. Czyż nie można więc uznać, że i Boga kształtuje wedle swych potrzeb? Feba czuła, że serce jej pęka, kiedy słucha tych teorii. I jedno, i drugie jej dziecko jest zagubione, udręczone, a ona nie może nic na to zaradzić; musi pozwolić, by same odnalazły swoją drogę przez życie. Wszystkie wysiłki Decymusa, by okiełznać porywy Julii, spełzły na niczym, a Markusa dopiero Hadassa sprowadziła z drogi, którą kroczył, oddalając się coraz bardziej od rodziny. A teraz, siedząc z pozoru spokojnie w triclinium, słuchając słów syna, miała ochotę rozpłakać się i krzyczeć, i rwać sobie włosy z głowy. Czuła, że sama postawiła stopę na bezpiecznym lądzie, a jej syn tonie na jej oczach w mrocznym morskim odmęcie. "Co mam powiedzieć, Panie?" Poczuła ucisk w gardle i nie mogła wydobyć z siebie ani słowa. Co stanie się z jej synem, jeśli nadal będzie szedł tą drogą? Skoro Hadassa, mimo całej mądrości i miłości, nie mogła do niego dotrzeć, jakże ona zdoła to osiągnąć? "O Boże! - wołała w swym sercu. - Mój syn jest uparty jak jego ojciec, namiętny i zapalczywy jak siostra. Co mam czynić? O Jezu, jak go ocalić?" Markus zobaczył, że matka jest zrozpaczona i podszedł do niej. Usiadł na ławce i ujął jej dłoń w obie swoje. - Nie chciałem, matko, zadać ci bólu. - Wiem, Markusie. Widziała, jak wyjeżdża do Rzymu i myślała, że nie zobaczy go przez wiele lat, lecz wrócił z jeszcze większą udręką w sercu. A teraz mówi oto, że musi wyjechać, tym razem do rozdartego wojną kraju, który nienawidzi Rzymu. - Ale Judea, Markusie! Judea!... - Ojczyzna Hadassy. Muszę dotrzeć do prawdy, a jeśli Bóg jest, tam Go znajdę. Nie mam, matko, żadnych odpowiedzi, a tej, której tak szukam, tutaj, w Efezie, nie ma. Czuję się, jakbym stał na ruchomych piaskach. W uszach ciągle mam ryk tłuszczy. Nim jeszcze opuścił głowę, dojrzała cierpienie w jego oczach i rozpaczliwie pragnęła je uśmierzyć, wziąć syna w ramiona, żeby poczuł się bezpieczny jak w czasach, gdy był dzieckiem. Zacisnął dłoń na jej dłoni. - Nie potrafię wyjaśnić, co czuję, matko. Chcę, byś mnie zrozumiała, choć sam niczego nie rozumiem. - Znowu spojrzał jej w oczy. - Tęsknię za pokojem panującym wśród wzgórz, na których nigdy nie byłem, i zapachem morza, którego nigdy nie widziałem. - W oczach stanęły mu łzy. - Bo ona tam była. Feba pomyślała, że pojmuje, co syn chce powiedzieć. Wiedziała, jak zmartwiłaby się Hadassa, gdyby dowiedziała się, że Markus postawił ją na piedestale niby bożka. Hadassa była księżycem odbijającym światło słoneczne we wszystkim, co mówiła i robiła; sama nie była światłem i nigdy się za nie nie uważała. A jednak tym właśnie stała się dla Markusa. Zamknął swe życie w miłości do niej. Czy tak już pozostanie? Chciała coś powiedzieć, podsunąć mu jakąś myśl, która skłoniłaby go do zawrócenia z fałszywej drogi, ale nic nie przyszło jej do głowy. Cóż mogła uczynić? Musi pozwolić, by tam pojechał i ufać, że Pan pokieruje jego krokami. Apostoł Jan powtórzył im podczas zgromadzenia wspólnoty słowa Jezusa: "Szukajcie, a znajdziecie". Tego nauczał Jezus. Jezus. Feba z czułością położyła dłoń na policzku Markusa, przełykając łzy i okrywając się Chrystusowymi słowami nadziei niby tarczą zabezpieczającą przed mrokiem, który więził jej syna. - Markusie, jeśli wierzysz, że odpowiedź na swe pytania możesz znaleźć tylko w Judei, jedź tam. Uścisnęli się. Przez dłuższą chwilę trzymała go w ramionach. A kiedy go puściła, zaczęła modlić się z wewnętrznym żarem: "O Jezu, błogosławiony Zbawco, oddaję Ci mego syna. Miej go w swej pieczy, uchroń go przed złem. O Boże, Panie mój, Ojcze wszelkiego stworzenia, pomóż mi pokonać lęk o syna, naucz mnie pokoju i ufania Tobie". Ta modlitwa dodała jej ducha. Pocałowała Markusa w policzek i szepnęła: - Zrób to, co uznasz za właściwe. Tylko ona wiedziała, że te słowa nie były skierowane do jej syna, ale do niewidzialnego Boga, któremu zaufała całym swym sercem. Rozdział V Aleksander Democedes Aznandynus wylegiwał się w caliarium i słuchał, jak dwaj jego przyjaciele dyskutują o praktykowaniu medycyny. Ni z jednym, ni z drugim nie spotkał się od czasu, kiedy wyrwał się spod pieczy Flegona, u którego cała trójka uczyła się sztuki lekarskiej. Witruwiusz Plautus Musa miał zawsze kłopoty z pisemnymi pracami, których wymagał Flegon, natomiast Celsus Fedrus Tymalchio każde słowo mistrza traktował jak ostateczną prawdę. Po roku pobierania nauk u Flegona Witruwiusz doszedł do wniosku, że potrzeba mu więcej praktyki i szukał nauczyciela medycyny, który podzielałby jego punkt widzenia. Wydawało się, że odpowiedni byłby Kletas. Aleksander powstrzymał się od uwag, uznając, że cokolwiek powie, i tak nie dotrze to do świadomości przyjaciela. I oto teraz Witruwiusz, oparłszy się plecami o ścianę i wyciągnąwszy przed siebie długie nogi, siedział po drugiej stronie sali i oświadczał, że prawdziwy lekarz otrzymuje władzę uzdrawiania bezpośrednio od bogów. Ten pogląd zapożyczył zapewne od Kletasa. Aleksander uśmiechnął się sam do siebie, zastanawiając się, czy młodziutki Celsus zrozumiał już, że Witruwiusz chełpi się, gdyż gnębi go poczucie niższości. Flegon często chwalił Celsusa za łatwe przyswajanie sobie koncepcji medycznych, zwłaszcza tych, którym sam sprzyjał. - Mniemasz więc teraz, że jesteś darem bogów - rzucił Celsus od parującego basenu, gdzie stał w tej chwili. Był blady, całe ciało ociekało mu potem i nie miał nastroju do wysłuchiwania przechwałek Witruwiusza. - Módl się, jeśli chcesz, do bogów, ale ja trzymam się tego, czego naucza Flegon. A Flegon dowiódł, że powodem choroby jest zakłócenie równowagi humorów i żywiołów, a wszystko to jest zakorzenione w ogniu, powietrzu, ziemi i wodzie. - Ładnie dowiódł! Wystarczy, by Flegon oznajmił, że warunkiem zdrowia jest równowaga płynów w ciele, a ty gładko to przełykasz, przyjmując za fakt - odparował Witruwiusz. - Czyżbyś sam nie umiał już myśleć? - Owszem, umiem. I to dosyć sprawnie, by nie godzić się na bzdury, które opowiadasz - powiedział Celsus, przysuwając się bliżej obłoków pary wzbijających się z rozgrzanych w ogniu kamieni. - Gdyby ten starzec miał rację w sprawie leczenia pacjentów, poradziłbyś już sobie z tymi napadami gorączki, na które cierpisz od czasu studiów w Rzymie. "Równoważysz humory", odkąd cię znam. Gdyby te teorie były słuszne, byłbyś najzdrowszym człowiekiem w cesarstwie! - Gorączka od wczoraj spadła - oświadczył sztywniejąc Celsus. - O, więc pomogły środki wymiotne i puszczanie krwi. - Witruwiusz parsknął pogardliwie. - Gdyby było to prawdą, nie drżałbyś tak, grzejąc się w parze. Celsus spojrzał na niego i zmarszczył z irytacją brwi. - Skoro jesteś tak pewny swoich boskich mocy, okaż je! Według logiki Kletasa wystarczy, by lekarz wypowiedział właściwe słowa i kiwnął palcem, a chory wracałby do zdrowia. Wyszepcz więc swoje zaklęcia, Witruwiuszu, abyśmy zobaczyli, czy potrafisz uzdrowić kogoś, kto jest naprawdę chory. Pokaż, czego naprawdę możesz dokonać dzięki swemu darowi! - Magiczne zaklęcia to tylko początek - oznajmił wyniośle Witruwiusz. - Lekarstwa zwierzęce i roślinne... Celsus uniósł dłoń. - Jeśli proponujesz mi, bym wypił wywar w rodzaju tego, który uwarzyłeś ostatnio z łajna lwa i krwi konającego gladiatora, nie warto, byś strzępił sobie język. Omal nie rozstałem się z tym światem! Witruwiusz pochylił się do przodu. - Być może nie dostaje ci szacunku, jaki winien jesteś bogom. - A gdybym zaczął całować ci stopy, czy to by coś zmieniło? Widząc, że rozmowa, która zaczęła się jako interesująca dyskusja, zmieniła się w zwykłą kłótnię, Aleksander uznał, iż powinien się jednak wtrącić. - Choroba, na którą cierpisz, Celsusie, jest dość pospolita wśród mieszkańców Rzymu. Sądzę, że ma coś wspólnego z trującymi wyziewami. Witruwiusz zaczął wywracać oczami i z powrotem oparł się o ścianę. - Jeszcze jedna twoja teoria, Aleksandrze? Czy podzieliłeś się tym z Flegonem? Czy też Flegon nadal nie chce z tobą rozmawiać z powodu twego nieposłuszeństwa i przemycenia z cyrku tej niewolnicy? Aleksander nie zwrócił na niego uwagi. - Przed przybyciem do Efezu studiowałem w Rzymie - ciągnął, zwracając się do Celsusa - i mam obszerne notatki z moich obserwacji. Gorączka przychodzi i odchodzi, czasem między atakami mija kilka tygodni albo miesięcy. Czasem atak jest gwałtowniejszy... - Takie mam właśnie symptomy. - Celsus skinął głową. Witruwiusz spojrzał na Celsusa. - Aleksander znowu ci powie, że chorobę szerzy maleńkie, niewidzialne ziarenko i że gdyby wszystkie przypadki choroby opisywano w sposób metodyczny i logiczny, można by znaleźć ich cechy wspólne. - Machnął lekceważąco ręką. - Dzięki doświadczeniom i metodzie prób i błędów można znaleźć sposób leczenia prawie każdej choroby. Aleksander uśmiechnął się do niego. - Pięknie to ująłeś, Witruwiuszu. Można by pomyśleć, że udało mi się zjednać ciebie dla nowego sposobu myślenia. - Potrafisz być czasem przekonywający - przyznał Witruwiusz - ale trzeba by lepszej logiki niż twoja, by mnie przekonać. Twoje teorie nie mają najmniejszego sensu, Aleksandrze, zwłaszcza zaś w świetle faktu, że wszystkie choroby są zakryte przed człowiekiem i władają nimi bogowie. Jest więc rzeczą rozumną zwracać się w tej sprawie do bogów. Aleksander uniósł brwi. - Jeśli to, co mówisz, jest prawdą, po co w ogóle kształcić medyków? - Ponieważ medyk musi wiedzieć, co podoba się bogom. - Pomyliły ci się zawody, przyjacielu - uśmiechnął się Aleksander. - Nie powinieneś zgoła kształcić się na lekarza. Przy twojej gorliwości religijnej winieneś już dawno przywdziać szaty niższego kapłana. Może haruspika. Winieneś uczyć się właściwych sposobów wybebeszania bezbronnych owiec, by odczytywać znaki z ich wnętrzności. - Pozwalasz sobie na kpiny z bogów? Aleksander wykrzywił smętnie usta. - Czczę Apolla i Eskulapa tak samo jak ty, a także całą gromadę innych uzdrawiających bóstw w rodzaju Hygiei i Panakei. Ale jednocześnie nie potrafię uwierzyć, by człowiek mógł narzucać bogom swoją wolę, wypowiadając po prostu zaklęcia albo paląc kadzidła. - Zgadzam się - rzucił Celsus, owijając sobie ręcznikiem ramiona i kuląc się pod nim. - Jaka jest jednak odpowiedź? - Głębsze studia nad anatomią człowieka. - Przez głębsze studia - skrzywił się Witruwiusz - Aleksander rozumie praktyki, które taką przerażającą uciechę sprawiają Flegonowi. Chodzi o wiwisekcję. - Wiwisekcja budzi moją zgrozę - zaprzeczył Aleksander. - Czemu więc pobierałeś nauki u Flegona? - Bo jest znakomitym chirurgiem. W pięć minut potrafi odciąć człowiekowi nogę. Czy widziałeś go kiedykolwiek przy pracy? - Sam już nie pamiętam, ile razy - odparł Witruwiusz i jego ciało przebiegł dreszcz. - Krzyk pacjentów nadal dźwięczy mi w uszach. - Kto jest teraz najlepszym medykiem? - spytał Celsus zwracając się do Aleksandra. - Nie ma takiego. - Nie ma? - Otworzyłem własną praktykę. - Tutaj, w łaźni? - spytał zaskoczony Celsus. Bardzo często medycy zaczynali praktykować w łaźni, ale nie ktoś obdarzony takimi zdolnościami i taką biegłością jak Aleksander. Był dobrze przygotowany i mógł rozpoczynać znacznie korzystniej. - W kramiku na zewnątrz. - Jesteś zbyt obiecującym medykiem, żeby praktykować medycynę w straganie - powiedział Witruwiusz. - Porozmawiaj z Kletasem. Chętnie cię polecę. Aleksander starał się być taktowny. - Kletas nie praktykuje chirurgii i wyznaje teorie, które uważam za... niepokojące - odparł, czując, że ta odpowiedź jest niewystarczająca, nie chciał jednak powiedzieć prosto z mostu, iż uważa Kletasa za szarlatana. Kletas uważał siebie za mistrza w medycynie, lecz był raczej czarnoksiężnikiem ubranym we wspaniałe szaty i obdarzonym głosem godnym krasomówcy. Nie ulega wątpliwości, że cieszył się powodzeniem, ale polegało to na tym, iż zawsze dobierał sobie pacjentów niezbyt ciężko chorych, lecz za to bogatych. Witruwiusz przy swojej prezencji, arystokratycznym akcencie i braku skrupułów może zapewne z takim samym powodzeniem uprawiać ten rodzaj medycyny. - Wiwisekcja jest rzeczą przykrą - rzekł Celsus - ale i niezbędną dla medyka. - Nie wiem, dlaczego torturowanie i zabijanie ludzi miałoby pomagać medycynie - oznajmił z pogardą Witruwiusz. - Flegon nigdy nie mówił, że mamy brać ludzi z ulicy - odparł gniewnie Celsus. - Dokonywałem wiwisekcji jedynie zbrodniarzy w cyrku. - Czy ciszej krzyczeli z bólu niż zwykli ludzie? Celsus zesztywniał. - W jaki inny sposób może lekarz rozwinąć swoje umiejętności chirurgiczne? A może myślisz, że kiedy ktoś ma gangrenę w nodze, trzeba go leczyć zaklęciami i cuchnącymi wywarami ze skrzydeł nietoperzy i języków jaszczurek? Był to celnie wymierzony cios i twarz Witruwiusza oblał rumieniec. - Nie stosuję skrzydeł nietoperzy. - Cóż, może powinieneś spróbować, czy nie działają czasem lepiej niż twój ostatni wywar... który nie podziałał wcale! Patrząc na ciemniejącą coraz bardziej twarz Witruwiusza, Aleksander zacisnął usta w krzywym uśmiechu. - Może powinniśmy pójść do frigidarium, żeby sprawdzić, czy wy dwaj możecie ostudzić trochę swoje głowy. - Dobra myśl - oznajmił Witruwiusz i wyszedł z małej sali. Celsus zaklął. Usiadł na ławce stojącej najbliżej parujących kamieni. Był blady, drżał, pot lał się mu z twarzy. - Kiedyś go podziwiałem. Teraz jest nadętym głupcem. - Podziwiałeś tylko jego powiązania rodzinne. Aleksander wziął jeszcze jeden ręcznik i podał go Celsusowi. Rozumiał uczucie niedosytu nękające Celsusa. Sam to przeżywał, kiedy wstępował do szkoły medycznej w Rzymie. Jako jedyny uczeń miał ojca, który był niegdyś niewolnikiem. Miało to mniejsze znaczenie w Rzymie, gdzie mógł korzystać z nieograniczonych funduszy, niż w Efezie - teraz, kiedy ze spadku nie zostało prawie nic. Ludzie mniej zważają na związki rodzinne człowieka, który ma mnóstwo pieniędzy. A Aleksander już ich nie miał. Znowu zwrócił myśli ku Celsusowi. - Może ta rozgrzana wilgoć wcale ci nie służy - powiedział. Celsus wziął ręcznik i otarł nim twarz. - Czy nauczono cię w Rzymie, jak leczyć tę chorobę? - Mój mistrz zalecał odpoczynek, masaż i odpowiednią dietę, ale nigdy nie osiągnął ostatecznego uzdrowienia. Gorączka nadal powracała. - Zawahał się. - Kiedy przeglądałem historie choroby różnych ludzi, zauważyłem, że gorączka zawsze przybiera groźniejszą postać, kiedy pacjent jest zmęczony albo w złym stanie fizycznym. Trzem pacjentom, którzy przyszli do mojego kramu, doradziłem, żeby między atakami starali się nabrać sił. Jak tylko będziesz mógł, przejdź na dietę jęczmienną i staraj się ćwiczyć. - Jak gladiator? - spytał Celsus i roześmiał się niewesoło. - Niezupełnie - odparł Aleksander, który wcale nie poczuł się urażony. - Ale najwyraźniej środki przeczyszczające i wymiotne, które zalecił ci Flegon, podkopały tylko twoje siły. - Miały oczyścić moje ciało. - No to już je oczyściłeś. Teraz musisz nabrać sił. - Sam już nie wiem, komu mam wierzyć, Aleksandrze. Witruwiusz ma swoje racje. Być może nie czczę dość bogów, więc mnie ukarali. Flegon mówi, że to sprawa równowagi. A teraz ty mówisz jeszcze coś innego. - Celsus westchnął i ścisnął głowę w dłoniach. - Wiem tyle tylko, że kiedy czuję się jak w tej chwili, chciałbym umrzeć, skończyć z tym raz na zawsze. Aleksander położył rękę na ramieniu Celsusa. - Chodź do mnie, na zaplecze sklepiku, i odpocznij chwilę, zanim stąd pójdziesz. Wyszli z calidarium i Aleksander rzucił się do frigidarium, żeby się ochłodzić, a Celsus poszedł dalej, do szatni, żeby wytrzeć się i ubrać. Kiedy Aleksander wyszedł z basenu, dał Witruwiuszowi znak, że opuszcza łaźnię. Witruwiusz pozdrowił go gestem dłoni i ułożył się na stole do masażu. Po drodze do pobliskiego kramiku, w którym Aleksander praktykował codziennie medycynę, Celsus nie odezwał się ani słowem. Z przodu kramik był zamknięty ciężką drewnianą kulisą. Wisiała na niej mała tabliczka obwieszczająca, że lekarz wróci dopiero późno po południu. Dwaj przechodzący żołnierze skinęli na powitanie głowami, kiedy Aleksander odsuwał fragment kulisy, by przepuścić przodem Celsusa. Potem znowu zamknął sklepik. W kącie na zapleczu paliła się stojąca na stole do pracy oliwna lampka. - No i jak? - spytał Aleksander, patrząc, jak Celsus przygląda się wyposażeniu. - Co o tym myślisz? Celsus usiadł na stołku i ciaśniej otulił się płaszczem, rozglądając się po marnie oświetlonym wnętrzu. W porównaniu z udogodnieniami, jakie miał Flegon, to pomieszczenie wydawało się byle jakie i małe, prawie prymitywne. Zamiast marmurowej posadzki udeptana ziemia. Ale mimo całej prostoty zasłon ze skór i pokrytych zaprawą ścian było zaskakująco dobrze wyposażone jak na młodego lekarza, który dopiero rozpoczynał praktykę. Przy zachodniej ścianie znajdowała się wąska ława do badania chorych i zasłona; miało się wrażenie, że każdy cal powierzchni jest tu należycie wykorzystany. Przy tylnej ścianie mała lada. Ustawiono na niej moździerz z tłuczkiem, delikatną wagę, szalki i odważniki, a także marmurowe palety do zwijania pigułek. Na półkach nad ladą stały butelki, małe amfory, szklane fiolki, pękate dzbanuszki i kroplomierze, wszystko opatrzone tabliczkami ze starannym opisem i podzielone na kategorie: środki wstrzymujące, żrące, trawiące i zmiękczające. Na przeciwległej ścianie rozłożono porządnie na półkach rozmaite narzędzia: większe i mniejsze łyżki, łopatki, ostrza, haki, sondy, skalpele, wzierniki i żegadła. Celsus wziął do ręki skalpel i przyjrzał się mu. - Z alpejskiej prowincji Noricum - wyjaśnił z dumą Aleksander. - Flegon twierdzi, że wyrabiają tam najlepsze narzędzia chirurgiczne ze stali - powiedział Celsus, odkładając ostrożnie narzędzie. - I kosztujące fortunę - dodał posępnie Aleksander, podsycając ogień w koszu z węglami. - Od jak dawna masz ten sklepik? - spytał Celsus, przysuwając swój stołek bliżej do ognia. - Od dwóch miesięcy - odparł Aleksander. - Przedtem większość czasu poświęcałem na opiekę nad moim jedynym pacjentem. - Doszły mnie słuchy - potwierdził Celsus. - Chodzi o niewolnicę, prawda? - Tak. To chrześcijanka, którą rzucono lwom. - Wyleczyłeś ją? Aleksander zawahał się przez chwilę. - Niezupełnie, ale jest zdrowa. - Co masz na myśli? - Celsus zmarszczył brwi. - Zabrakło mi wiedzy, żeby zapobiec infekcji. Rany na jej prawej nodze ropiały. Konieczna była amputacja, ale kiedy się do niej przygotowałem, zobaczyłem, że rany są czyste. Powiedziała, że uzdrowił ją Jezus. Celsus potrząsnął głową i raz jeszcze rozejrzał się dokoła. - Szkoda, żeś postradał miejsce u Flegona, by uratować kogoś, kto nie potrafi docenić twojej ofiary. - Wcale nie powiedziałem, że ta dziewczyna nie jest mi wdzięczna! - wykrzyknął Aleksander. - Ale nie tobie przyznaje zasługę za uratowanie życia. - To niezupełnie tak. - Uśmiechnął się. - Mówi tylko, że byłem narzędziem w ręku Boga. - Ponoć uważa się chrześcijan za szaleńców. - Ona nie jest szalona, tylko trochę dziwna. - Tak czy inaczej zapłaciłeś za nią utratą obiecujących perspektyw. Jeśli poprosisz Flegona o wybaczenie, jestem pewien, że przyjmie cię z powrotem. Powiedział kiedyś, że byłeś jego najzdolniejszym uczniem. - Nie widzę powodu, żeby prosić o wybaczenie, a zresztą różnię się z Flegonem w wielu sprawach. Czemu miałbym do niego wracać? - Trzy lata studiowałeś w Aleksandrii. Potem w Rzymie u Katona. Kiedy nauczyłeś się już wszystkiego, czego mógł cię nauczyć, przybyłeś do Efezu, żeby wzbogacić wiedzę u Flegona, który cieszy się zasłużoną sławą w całym cesarstwie. A skończyłeś w kramiku przy publicznej łaźni. - Zabrzmiało to rozpaczliwie, ale przecież sam wybrałem sobie to miejsce - roześmiał się Aleksander. - Ale dlaczego? Mógłbyś otworzyć szacowną praktykę w dowolnym innym miejscu, nawet w Rzymie, gdybyś tylko zechciał. Lekarze cieszą się szacunkiem w całym cesarstwie. Zamiast tego popadasz w spór z Flegonem, usamodzielniasz się i trafiasz tutaj. Nie rozumiem. - W ciągu ostatniego półrocza leczyłem więcej pacjentów niż przez rok widziałem u Flegona, a poza tym nie czuję za sobą oddechu Troasa - odparł Aleksander, mając na myśli egipskiego niewolnika swojego mistrza, także poza wszystkim innym zdolnego chirurga i uzdrawiacza. - Jacyż to pacjenci przychodzą tu do ciebie? Aleksander uniósł brwi. - Ludzie, którzy nie cierpią na podagrę, figówkę czy inne wyniszczające choroby będące skutkiem życia w bogactwie - odparł, wskazując stos zwojów starannie zwiniętych i ułożonych na półce w rogu. - Czy jest lepszy sposób na nauczenie się medycyny niż leczenie pospólstwa? - Ale czy ci płacą? Aleksander spojrzał na niego i wykrzywił usta. - Tak, płacą. Oczywiście nie mogę brać tyle co Flegon, lecz wcale nie wyrzekłem się zamiaru zdobycia bogactwa, Celsusie. Moim celem tutaj jest nauczyć się wszystkiego, czego zdołam, i wykorzystywać tę wiedzę dla dobra innych. - A u Flegona było to niemożliwe? - Na jego warunkach nie. Nazbyt zastygł w swoim sposobie myślenia. - Ktoś chce wejść - powiedział zaniepokojony Celsus. Aleksander wstał szybko i odsunął ciężką kulisę. - Powinienem był jej nie zasuwać - powiedział do kogoś stojącego na zewnątrz i kiedy okryta płaszczem postać weszła do środka, zerknął w stronę Celsusa. - To ta kobieta, o której rozmawialiśmy. Celsus nie wstał, gdy otulona ciężkim płaszczem kobieta weszła kulejąc do małej izdebki. Aleksander zamknął za nią przepierzenie. - Czy dostałaś mandragorę? - spytał, biorąc od niej mały koszyk, który miała przewieszony przez rękę, i zaglądając do środka. - Tak, panie - padła cicha odpowiedź. - Lecz znacznie mniej niż chciałeś. Tetrykus otrzymał właśnie małą dostawę opobalsamum, więc wydałam pieniądze na to lekarstwo. Słuchający uważnie Celsus zmarszczył brwi. Kobieta lekko zacinała się przy mówieniu, ale i tak z łatwością rozpoznawało się ciężki akcent judejski. - Dobrze uczyniłaś - pochwalił z zadowoleniem Aleksander. Wyjął pękaty dzbanuszek z cennym balsamem i odstawił koszyk na ladę, przy której pracował. Ostrożnie przysunął słoiczek do migotliwego płomyka, by przyjrzeć się ciemnej barwie zawartości. Opobalsamum wytwarzano z żywic rozmaitych drzew balsamowych, a najsłynniejsze znane było jako balsam z Mekki albo balsam z Gileadu. Lekarstwo to miało dziesiątki zastosowań, służyło zarówno do oczyszczania ran, gdyż działało ściągająco i przeciwropnie, jak i jako środek zmiękczający. - Czy przyrządzasz mithridatium? - spytał Celsus mając na myśli starodawne antidotum, które uważano za lekarstwo skutecznie neutralizujące truciznę wprowadzoną do ciała wskutek ukąszenia albo spożycia jadła czy napoju zawierającego truciznę. Swą nazwę mikstura ta zawdzięczała wynalazcy, mądremu i uczonemu królowi Pontu, Mitrydatesowi VI, który codziennie zażywał lekarstwo, a potem wypijał truciznę. Kiedy otrzymał rozkaz, by odebrał sobie życie, trucizna okazała się nieskuteczna i zginął w końcu od miecza. - Mithridatium byłoby mi potrzebne, gdybym był medykiem prokonsula albo innego wysokiego urzędnika - odparł rozbawiony Aleksander. - Ponieważ jednak leczę robotników i niewolników, wolę używać opobalsamum do znacznie pożyteczniejszych celów. Jest składnikiem wielu kataplazmów, a poza tym stosuję ten balsam, by uśmierzyć bóle nerwowe. Jest skuteczny także jako maść do oczu. - Spojrzał na niewolnicę. - Czy jest żywiczny? - Nie, panie - odpowiedziała cichym głosem. - To wywar z liści, nasion i gałązek. - Co za różnica? - spytał Celsus. Aleksander wziął do ręki szkatułkę z brązu i zdjął zasuwane wieczko. - Chodzi o cenę, a nie o skuteczność działania - odparł, ostrożnie wkładając pękaty słoiczek do odpowiedniej przegródki w szkatułce i zasuwając wieczko. Odstawił szkatułkę na półkę obok innych lekarstw i medycznych ingrediencji. Kiedy się odwrócił, zauważył, że Celsus, zaciekawiony dziewczyną, która nadal była owinięta zasłoną, zapomniał o gorączce i dreszczach. Wiele osób przyglądało się jej w ten sposób, zastanawiając się, co kryje ona pod płaszczem. Aleksander spojrzał na nią. Była lekko zgarbiona, dłoń zacisnęła na lasce tak mocno, że pobielały jej kostki palców. Aleksander wziął stołek sprzed stołu roboczego i postawił go przy koszu z żarem po przeciwnej stronie niż siedział Celsus. - Usiądź, Hadasso, i odpocznij. Wyjdę na chwilę kupić trochę chleba i wina. Celsus poczuł się zbity z tropu na myśl, że zostanie sam na sam z nieznajomą. Z powodu tej zasłony czuł się jakoś nieswojo. Dziewczyna opadła na stołek i usłyszał, że odetchnęła z ulgą. Odstawiła laskę i potarła ręką prawą nogę. Miała drobną i delikatną dłoń, palce zakończone ładnymi, owalnymi paznokciami. Ta dłoń była bardzo kobieca i młoda. To go zaskoczyło. - Czemu nosisz tę zasłonę? - spytał szorstko. - Widok blizn sprawia ludziom przykrość, panie. - Jestem lekarzem. Pokaż mi je. Zawahała się, ale potem powoli podniosła zasłonę, by pokazać mu twarz. Celsus skrzywił się. Pokiwał głową i dał gestem znak, żeby się zasłoniła. Uratowanie tej dziewczyny było ze strony Aleksandra okrucieństwem. Lepiej byłoby dla niej, gdyby nie żyła. Jakież normalne życie mogła prowadzić tak oszpecona i okaleczona? I jaki pożytek był z takiej niezgrabnej i kalekiej niewolnicy? Znowu ogarnęły go dreszcze, otulił się więc szczelniej płaszczem, by przezwyciężyć uczucie chłodu. Zaklął pod nosem, żałując, że nie wynajął lektyki i nie wrócił do siebie. Niewolnica z pewnym wysiłkiem dźwignęła się na nogi. Celsus patrzył, jak kuśtyka w głąb pomieszczenia i schyla się, żeby wyjąć spod stołu roboczego zwiniętą pościel. Wyjęła z tłumoka gruby wełniany pled, a potem podeszła do Celsusa i narzuciła mu go na ramiona. - Może dobrze by ci zrobiło, panie, gdybyś się położył? - Chyba nie. Patrzył, jak podchodzi do małej lady. Nalała wody do małego dzbanka i postawiła go na żarze. Potem zdjęła kilka słoiczków z półki z lekarstwami. Starannie odmierzyła składniki i odstawiła słoiczki na półkę. Wybrane składniki utarła w moździerzu. Woda zaczęła się gotować. Wsypała do niej zawartość moździerza i wymieszała cienką pałeczką. - Wdychaj to, panie. Jej głos i zachowanie działały dziwnie kojąco. Celsusa zaskoczyła jej biegłość przy sporządzaniu naparu. - Czy możesz robić co chcesz z rzeczami swojego pana? - spytał pochylając się nad dzbankiem. - Nie sprzeciwi się temu - odparła cichym, nieco chrapliwym głosem. Napełnił płuca zaskakująco miłym aromatem i wtedy wyczuł, że niewolnica się uśmiecha. - Wykorzystujesz jego łagodność? - Nie, panie. Mój pan stosował tę kurację w przypadku innych pacjentów cierpiących na gorączkę. Z pewnością będzie zadowolony, jeśli poczujesz ulgę. - Och! - wykrzyknął odrobinę zawstydzony, gdyż zganił ją, choć przecież chciała tylko służyć swojemu panu... no i jemu. Wdychał aromatyczny napar i czuł, jak rozluźniają mu się mięśnie. Gorąco w calidarium znużyło go i teraz ciepło bijące od węgli i miła woń z dzbanuszka sprawiły, że poczuł się senny. W pewnym momencie zasnął i zaraz obudził się, gdy o mało nie spadł ze stołka. Dziewczyna wstała i wyjęła drugi pled spod stołu. Rozłożyła go na ubitej ziemi. Celsus poczuł, jak obejmuje go ramieniem i usłyszał jej szept: - Połóż się i odpocznij, panie. Poczujesz się znacznie lepiej. Była silniejsza niż można by sądzić i pomogła mu się dźwignąć, kiedy jednak oparł się na niej całym ciężarem, usłyszał, jak niewolnica gwałtownie nabiera powietrza w płuca. "Musi boleć ją ta noga" - pomyślał osuwając się na siennik, który dla niego przygotowała. Uśmiechnął się, kiedy przykryła go pledem. - Nie spotkało mnie coś takiego od czasów dzieciństwa. Musnęła końcami palców jego czoło i poczuł, że jest mu niezwykle dobrze. Hadassa wyprostowała się z trudem, podeszła do stołka i usiadła. Westchnęła i zaczęła masować bolące mięśnie prawej nogi. Zamknęła oczy i pomyślała, że tak bardzo chciałaby, żeby masowaniem można było uśmierzyć ból serca. Do oczu napłynęły jej łzy, ale starała się je przełknąć, gdyż wiedziała, że Aleksander zaraz wróci i pozna, iż płakała. Zapyta, czy znowu rozbolała ją noga. Jeśli potwierdzi, będzie chciał zrobić jej masaż. Jeśli zaprzeczy, zasypie ją pytaniami, a ona nie miała dość odwagi, by na nie odpowiedzieć. Widziała Markusa! Wpadł prosto na nią. Tak często potrącano ją w tłumie podążającym do łaźni, że nie zwróciła na niego uwagi. Ale on się odezwał. Oszołomiona dźwiękiem tego głosu, podniosła głowę i zobaczyła, że to naprawdę on, że nie chodzi o figiel spłatany przez wyobraźnię. Był nadal oszałamiająco przystojny, chociaż robił wrażenie starszego i surowszego. Usta, które w jej pamięci pozostały kusząco zmysłowe, teraz zacisnęły się posępnie. Jak gwałtownie zabiło jej serce... zupełnie tak samo, jak teraz, kiedy o tym pomyślała. Kiedy ujął jej ramię, żeby ją podtrzymać, omal nie zemdlała. Patrzyła w oczy Markusa i każda chwila spędzona przy nim wróciła do niej falą straszliwej tęsknoty. Niewiele brakowało, a wyciągnęłaby rękę, by dotknąć jego twarzy. Ale on szybko cofnął się nieco, robiąc tę minę, którą często widywała u ludzi, kiedy na nią patrzyli. Widok kobiety otulonej w zasłony zbija z tropu. Pochylił głowę i marszcząc mimowolnie brwi przyglądał się jej. Wiedziała, że nie może zobaczyć jej pokrytej bliznami twarzy, ale i tak przelękła się tego i spuściła szybko głowę. I w tym momencie Markus odwrócił się. Stała w potrącającym ją tłumie i łzy napełniły jej oczy, kiedy patrzyła, jak Markus się oddala. Raz jeszcze opuszczał jej życie. Siedząc teraz bezpiecznie w sklepiku Aleksandra, Hadassa zastanawiała się, czy Markus Lucjanus Walerian jeszcze ją pamięta. - Panie, czemu pozwoliłeś, by mnie to spotkało? - szepnęła w ciszy panującej w słabo oświetlonym pomieszczeniu. Przez łzy patrzyła na węgle w koszu i cała miłość, jaką czuła niegdyś do Markusa, znowu wypełniła ją bolesnym smutkiem i tęsknotą za tym, co mogło być. - Czuję się z nim sprzęgnięta, Panie - ciągnęła cichutko, bijąc się w pierś. - Sprzęgnięta... Spuściła głowę. Wiedziała, że Markus nie miał zwyczaju chodzić do publicznych łaźni. Zawsze chodził do łaźni przeznaczonych dla elity, dla tych, których stać było na kupienie sobie prawa do stałego z nich korzystania. Czemu więc się tam znalazł? Westchnęła. Jakie to ma znaczenie? Bóg zabrał ją z jego życia i umieścił tutaj, w tym szczupłym kramiku, z młodym lekarzem złaknionym ratowania świata przed wszelkim złem. Wszelkim - poza duchowym mrokiem. Był jak pierwszy mąż Julii, Klaudiusz, spragniony wiedzy, ale ślepy na mądrość. Czuła ból w sercu. "Czemu nie pozwoliłeś mi, Panie, umrzeć, Czemu?" Łkała bezgłośnie, błagając Boga o odpowiedź. Ale odpowiedzi nie było. Myślała, że wie, jakie Bóg ma względem niej zamiary: by za Niego umarła. A jednak żyje i nosi pod ciemną zasłoną swe tajemne blizny. Cała pogoda ducha, cała zgoda na wszystko, co ją czeka, zniknęły. A dlaczego? Bo znowu zobaczyła Markusa. Przypadkowe spotkanie, które nie trwało nawet minuty. Kulisa przesunęła się i wszedł Aleksander. Hadassa podniosła na niego wzrok. Jego przyjście było dla niej ulgą. W ciągu tych miesięcy, kiedy wracała do zdrowia, jego twarz stała się dla niej droga. Zbyt była chora i zbyt cierpiała, by uświadomić sobie, jak się poświęcił wykradając ją z cyrku. Dopiero później dowiedziała się, że stracił miejsce u sławnego mistrza sztuki lekarskiej i naraził się na szyderstwa wielu przyjaciół, gdyż tak słono zapłacił za uratowanie zwykłej niewolnicy. Hadassa nie miała najmniejszej wątpliwości, że tego dnia w cieniu bramy śmierci Bóg położył rękę na Aleksandrze. Był narzędziem Bożym. Kiedy mu się w tym momencie przyglądała, musiała przyznać, że jej uczucia do niego są dość niejasne. Czuła wdzięczność, ale i coś ponadto. Lubiła go i podziwiała. Jego pragnienie przywracania ludziom zdrowia płynęło prosto z serca, nie myślał o sprawach praktycznych czy zyskach. Kiedy pacjent umierał, martwił się, popadał nawet w przygnębienie. Przypomniała sobie, jak pierwszy raz ujrzała łzy w jego oczach - umarł wtedy z gorączki mały chłopiec - i zalała ją fala miłości do Aleksandra. Wiedziała, że nie kocha go tak, jak nadal kochała Markusa... nie mogła jednak zaprzeczyć, że jest między nimi jakiś głęboki związek. Obrócił się w jej stronę i ich spojrzenia się spotkały. Na jego twarzy pojawił się zmęczony uśmiech. - Zagrzej jeszcze trochę wody, Hadasso - powiedział. - Tak, panie. Zrobiła, co jej polecił, a potem patrzyła, jak dodaje rozmaite składniki, przykuca i budzi Celsusa. - Wstańże, przyjacielu - powiedział i Hadassę poruszyła nuta współczucia w jego głosie. Podsunął wywar pod wargi Celsusa. Chory wypił mały łyczek i nagle cofnął się, ogarnięty jakimś podejrzeniem. Aleksander roześmiał się. - Nie ma w tym skrzydeł nietoperzy ani języków jaszczurek - zapewnił. Celsus wziął garnuszek i wypił do dna jego zawartość, a Hadassa zastanawiała się, co oznaczają słowa Aleksandra. - Wynająłem lektykę, by zaniesiono cię do domu - powiedział Aleksander prostując plecy. - Jestem ci bardzo wdzięczny - oznajmił Celsus wstając. Pledy zsunęły się z niego, tworząc stos wokół jego obutych w sandały stóp. Kiedy wyszedł spomiędzy nich, Hadassa podniosła i złożyła pledy, a potem odłożyła je z powrotem pod stół. Celsus poprawił zmięty płaszcz. - Potrzebuję trochę odpoczynku. - Spojrzał na Hadassę i zaraz przeniósł wzrok na Aleksandra. - Może wpadnę tu jeszcze i rzucę okiem na twoje notatki. Aleksander położył mu przyjazną dłoń na ramieniu. - Przyjdź zatem rankiem. Przez resztę dnia ledwie mam dość miejsca, by oddychać. Odsunął skrzydła kulisy w bok, tak że jego sklepik był teraz szeroko otwarty, wskazując, że lekarz będzie przyjmował pacjentów. Kilka osób czekało na zewnątrz. Celsus wyszedł i wsiadał już do lektyki. - Zaraz! - wykrzyknął, kiedy dwaj niewolnicy podnieśli lektykę. - Co było w napoju, który mi podałeś? - zapytał Aleksandra, który ustawiał w tej chwili przed kramem mały stolik. Hadassa usiadła przy nim z kałamarzem i zwojami. - To i owo. Daj znać, czy podziałało. - Aleksander roześmiał się. Celsus podał adres niosącym lektykę i wtulił się w fałdy płaszcza. W pewnej chwili odwrócił głowę i zobaczył cisnących się już pacjentów, a wtedy zmarszczył brwi, gdyż ludzie ci nie tłoczyli się wokół Aleksandra, który wszak był lekarzem, ale wokół spokojnej kobiety kryjącej twarz za zasłoną. Hadassa, nie zdając sobie sprawy z tego, że ktoś się jej przygląda, wrzuciła kilka drobinek zaschniętej sadzy do różka i dolała wody. Wymieszała zawartość starannie i wzięła do ręki żelazny stilus. - Twoje imię? - spytała mężczyznę siadającego w tym momencie przy stole, na którym pisała. Zanurzyła stilus w atramencie i trzymała go nad woskową tabliczką, na której zapisywała najbardziej podstawowe informacje: imię chorego i na co się uskarża. Tę informację przenosiło się następnie na pergamin, a zapis na tabliczce wycierało się, by mogła służyć następnego dnia. Na tyłach sklepiku zgromadzili już znaczną liczbę zwojów z długą listą pacjentów, których leczył Aleksander, wraz z opisem ich dolegliwości, symptomów, zaleconej kuracji i jej skutków. - Betus - oznajmił bezbarwnym głosem mężczyzna. - Kiedy będę mógł rozmawiać z lekarzem? Nie mam zbyt dużo czasu. Zapisała jego imię. - Zajmie się tobą, gdy tylko będzie mógł - odparła łagodnie. Wszystkich nagli czas, a trudno powiedzieć, jak długo Aleksander będzie się zajmował każdym z pacjentów. Byli wśród nich tacy, których choroba budziła jego zaciekawienie, i wtedy więcej czasu poświęcał na ich wypytywanie i badanie. Spojrzała przez zasłonę na mężczyznę. Był ogorzały i szczupły. Miał głębokie bruzdy koło oczu i ust, włosy przyprószone siwizną, a dłonie sękate i zniszczone od ciężkiej pracy. - Czym się zajmujesz? - Byłem stuppatorem - odparł pochmurnie. Hadassa wpisała zawód obok imienia. Uszczelniał okręty. Nudna, męcząca praca. - Na co się uskarżasz? - Mężczyzna siedział bez ruchu, wpatrując się w jakiś punkt przestrzeni. - Betusie - powiedziała, ujmując stilus w obie dłonie. - Z czym przyszedłeś do lekarza? Skupił na niej spojrzenie. Dłonie położył na udach i zacisnął palce, jakby bał się, że jego ciało się rozpadnie. - Nie śpię. Nie jem. I od kilku dni ciągle boli mnie głowa. Hadassa zapisała wszystko na tabliczce. Czuła, że mężczyzna z jakąś fascynacją przypatruje się każdemu pociągnięciu stilusa. - Pracowałem jeszcze kilka tygodni temu - ciągnął - ale ostatnio nie ma dla mnie pracy. Przypływa mniej okrętów i nadzorcy wolą młodszych robotników. - Czy masz rodzinę, Betusie? - spytała Hadassa, unosząc głowę. - Mam żonę i czwórkę dzieci. - Bruzdy na jego pobladłej twarzy pogłębiły się. Kiedy odłożyła rylec, zmarszczył brwi. - Zdobędę pieniądze, żeby zapłacić lekarzowi. Przysięgam. - Nie trap się tym, Betusie. - Łatwo ci powiedzieć, ale co się z nimi stanie, jeśli umrę... Hadassa dobrze rozumiała jego lęk. Widziała niezliczone rodziny żyjące na ulicy, żebrzące o kawałek chleba tuż obok bogatej świątyni i pałaców na górskim zboczu. - Opowiedz o swojej rodzinie. Wymienił imiona i wiek syna i trzech córek. Opowiedział o zapracowanej żonie. Przez jego słowa przebijała głęboka miłość do niej. Życzliwość Hadassy i zadawane łagodnym głosem pytania dodały mu odwagi i zaczął zwierzać się jej ze swoich najtajniejszych lęków o przyszłość, jaka czeka dzieci i żonę, jeśli on nie znajdzie wkrótce pracy. Właściciel domu żądał czynszu za małe mieszkanie, a Betus nie miał pieniędzy. Nie wiedział, co zrobi. A teraz na dodatek rozchorował się i czuje się z każdym dniem gorzej. - Bogowie uwzięli się na mnie - powiedział z rozpaczą. Zasłona, za którą pacjenci się rozbierali, odsunęła się i z pomieszczenia wyszła kobieta. Podała Hadassie miedziaka. Hadassa wstała, położyła dłonie na ramionach Betusa i poprosiła go, żeby nie ruszał się ze swojego miejsca. Patrzył, jak rozmawia z młodą, trzymającą się na uboczu kobietą. Zauważył umalowane oczy tej kobiety i małe dzwoneczki na nogach, dźwięczące przy każdym ruchu. Wszystko to świadczyło o jej zajęciu: nierządnica. Betus patrzył z zainteresowaniem, jak osłonięta pomocnica lekarza ujmuje w obie ręce dłoń nierządnicy i coś mówi. Młoda kobieta skinęła powoli głową i pomocnica weszła do środka, żeby porozmawiać z lekarzem. Hadassa zaciągnęła zasłonę i streściła Aleksandrowi wszystko, czego dowiedziała się o następnej pacjentce. - Nazywa się Seweryna i ma siedemnaście lat. - Aleksander nie zwracał uwagi na informacje o charakterze osobistym; chciał wiedzieć przede wszystkim, co dolega jego pacjentom. - Od kilku tygodni ma krwawienia. Aleksander skinął głową, płucząc i wycierając jedno ze swoich narzędzi. - Poproś ją. Hadassa zauważyła, że jest zmęczony i roztargniony. Może nadal przetrawia to, co odkrył u poprzedniego pacjenta. Często zamartwiał się swoimi pacjentami i wieczorami długo nie kładł się spać, przeglądając zapiski i sporządzając drobiazgowe notatki. Nigdy nie liczył swoich sukcesów, choć było ich niemało, i każdy chory był wyzwaniem dla jego wiedzy medycznej. - Była nierządnicą w świątyni, panie. Powiedziała, że poddano ją obrzędowemu oczyszczeniu, a kiedy to nie pomogło, wyrzucono. Odłożył narzędzie na półkę. - Jeszcze jeden pacjent bez pieniędzy. Ta rzucona oschłym tonem uwaga zaskoczyła Hadassę. Aleksander rzadko mówił o pieniądzach. Nie ustalił żadnej ceny za swoje porady, brał tyle, na ile było stać jego pacjentów. Czasem był to tylko miedziak. Hadassa wiedziała, że pieniądze liczą się dla niego mniej niż to, czego mógł się nauczyć i co zrobić dla innych dzięki swej wiedzy. Czyż nie wydał całego spadku na podróże i zdobycie wszelkiej dostępnej wiedzy medycznej? Nie, z całą pewnością nie chodzi tu o pieniądze. Spojrzał na nią i ujrzała wyraz irytacji w jego oczach. - Kończą mi się już lekarstwa, Hadasso. A ponadto jutro rano muszę zapłacić czynsz za kramik. - Aleksandrze - powiedziała, kładąc mu dłoń na przedramieniu - czyż Pan nie zadbał w zeszłym miesiącu o pieniądze na czynsz? Kiedy usłyszał swoje imię, poczuł, że zrobiło mu się ciepło na sercu. Uśmiechnął się do niej ze smutkiem. - To prawda, czy jednak ten twój Bóg musi zawsze czekać do ostatniej chwili? - Może chce pouczyć cię, że powinieneś Mu ufać. - Niestety, nie mamy czasu na rozmowę o sprawach wyższych - rzekł i skinął głową w stronę zasłony. - Na zewnątrz czeka kolejka pacjentów. Co więc powiedziałaś o następnej osobie? Że jest nierządnicą? Wśród tych kobiet szerzyły się choroby weneryczne. - Była, panie. Wypędzono ją ze świątyni i żyje teraz na ulicy. Nie chodzi tu tylko o cielesną dolegliwość, ale... Uniósł rękę, żeby jej przerwać, i zacisnął usta, uśmiechając się krzywo. - Na inne kłopoty nie mam żadnej rady. Przyślij ją tu. Zobaczę, co się da zrobić. Reszta to sprawa bogów. - Inne kłopoty wpływają na zdrowie. - Jeśli poczuje się lepiej, inne kłopoty znikną. - Ale... - Idźże - rzucił z lekkim zniecierpliwieniem. - Możemy omówić twoje teorie później, kiedy będziemy mniej zajęci. Hadassa wykonała polecenie, a potem usiadła przy stole, starając się przezwyciężyć uczucie zawodu. Czy naprawdę Aleksander widzi w tych ludziach tylko istoty cielesne, które pilnie potrzebują kuracji? Potrzeby ludzkie są bardzo złożone. Nie zaspokoi się ich lekarstwami, masażem czy innymi medycznymi zaleceniami. Aleksander skupia się wyłącznie na cielesnych objawach ich rozmaitych dolegliwości, nie zaś na głębszych, utajonych przyczynach. Z każdym dniem poświęconym pracy u Aleksandra Hadassa nabierała coraz mocniejszego przekonania, że wielu jego pacjentów można uleczyć dzięki Duchowi Świętemu. Jak jednak przekonać o tym Aleksandra, który nawet do swoich bogów-uzdrowicieli zwracał się tylko w ostateczności, a na Boga wszechmogącego patrzył ze zgrozą i nieufnością? Zdała sobie sprawę, że Betus przygląda się jej wyczekująco. To spojrzenie przeniknęło ją do głębi i w jej oczach błysnęły łzy. Skłoniła głowę i z rozpaczą modliła się w duszy: "Panie, co mam powiedzieć temu człowiekowi? On i jego rodzina potrzebują chleba, nie zaś słów". Jednak miała dla niego właśnie słowa. Odetchnęła i odchylając lekko głowę, przyjrzała się zmęczonej twarzy Betusa. - Mój ojciec siedział kiedyś na zboczu wzgórza w Judei i słuchał swojego Nauczyciela. Wielu ludzi przychodziło, żeby posłuchać Nauczyciela, a często przybywali z daleka i pozostawali przy Nim przez cały dzień. Byli głodni. Uczniowie Nauczyciela zaczęli się martwić. Powiedzieli Nauczycielowi, że powinien rozesłać ludzi do domów. On jednak polecił im nakarmić tłum. Odparli, że nie mają czym. Uśmiechnęła się pod zasłoną i ten uśmiech rozjaśnił jej oczy. - Pewien mały chłopiec miał chleb i rybę. Zgłosił się i oddał swoje jedzenie Nauczycielowi, który nakarmił nim wszystkich ludzi. - Kim był ten Nauczyciel? - Nazywał się Jezus. - Ujęła w ręce dłoń Betusa. - Powiedział coś jeszcze, Betusie. Że ludzie nie żyją tylko chlebem. Nachyliła się ku niemu i opowiedziała mu Dobrą Nowinę. Rozmawiali ściszonymi głosami przez cały czas wizyty nierządnicy u Aleksandra. Kiedy wyszła, podała miedziak Hadassie. - Rozmień tę monetę i zatrzymaj dwa kwadransy dla siebie - powiedziała. Zaskoczona Hadassa podziękowała jej. Betus patrzył, jak kobieta pospiesznie się oddala. - Czasem - ciągnęła Hadassa, znowu się uśmiechając - Pan odpowiada na modlitwę szybko i w nieoczekiwany sposób. Obrzucił ją spojrzeniem, a ona wstała, żeby porozmawiać chwilę z młodzieńcem, którego nękał straszny kaszel. Potem zniknęła za zasłoną. - Kogo mamy teraz? - spytał Aleksander, obmywając ręce w misie z zimną wodą. - Nazywa się Ariowistus i ma dwadzieścia trzy lata. Jest folusznikiem i cierpi na kaszel, który nie chce ustąpić. Ten ochrypły kaszel dobywa się z głębi piersi. - Z półeczki ukrytej pod stołem roboczym wzięła szkatułkę na monety. - Seweryna dała nam miedziaka. Chciała, żebym zatrzymała sobie dwa kwadransy. - Pewnie czuła wdzięczność, że ktoś zechciał z nią rozmawiać - powiedział i skinął głową. Podziękowała Bogu, wyjęła dwa kwadransy i odstawiła pudełko pod stół. Betus nadal siedział przy stole na zewnątrz. Kiedy wyszła zza zasłony, podniósł na nią wzrok. - Zniknął mi ból głowy - oznajmił ze zdumieniem. - Chyba nie muszę iść do lekarza. Czekałem tylko, żeby ci podziękować, żeś ze mną rozmawiała. Wstał. Hadassa ujęła go za dłoń i wcisnęła w nią dwie maleńkie monety. - To od Pana - powiedziała, zamykając mu palce na pieniądzach. - Na chleb dla twojej rodziny. Aleksander poczuł, że musi chwilę odpocząć i wyszedł na zewnątrz. Chciał odetchnąć świeżym powietrzem. Był zmęczony i głodny. Zrobiło się późno. Spojrzał na czekających pacjentów i pomyślał, że chciałby mieć nadludzkie siły albo moc wstrzymywania czasu. Nie jest w stanie zbadać wszystkich potrzebujących. Tacy ludzie, którzy mają mało pieniędzy, a jeszcze mniej nadziei, przychodzą do lekarza, kiedy nie widzą dla siebie ratunku. Nie mógł odprawić ich bez porady, której tak rozpaczliwie potrzebowali. Cóż jednak ma zrobić? Dzień ma tyle godzin, ile ma... a on jest jeden. Zobaczył, jak Hadassa stawia swój stołek przed kobietą z płaczącym dzieckiem na ręku. Twarz rozmawiającej z Hadassą matki była powleczona bladością i czujna, kobieta raz po raz zerkała nerwowo w jego stronę. Aleksander wiedział, że chorzy często boją się lekarza, są bowiem przekonani, że kuracja, jaką zaleci, okaże się bolesna. Niestety, to też jest często prawdą. Nie da się zaszyć rany ani nastawić kości, nie zadając bólu. Starał się przezwyciężyć gnębiące go poczucie bezsiły. Gdyby miał pieniądze, mógłby przed przystąpieniem do dzieła podać odpowiednią dawkę mandragory. Był jednak bezradny, musiał oszczędzać lekarstwo na zabiegi chirurgiczne. Westchnął i uśmiechnął się do kobiety, by pomóc jej zapanować nad drżeniem, ale ona zamrugała i czym prędzej odwróciła wzrok. Potrząsnął głową i skupił uwagę na zwoju leżącym na stole. Przesuwał palcem po starannie wypisanych imionach i znalazł osobę, którą przed chwilą przyjął. Wezwał następnego pacjenta. - Proszę Betusa. Spojrzał na ludzi stojących i siedzących przed kramikiem. Czterech mężczyzn i trzy kobiety, nie licząc matki z płaczącym dzieckiem. Przyjął już dziesięcioro pacjentów i wiedział, że przyjmie jeszcze najwyżej troje, a potem będzie musiał zamknąć sklepik i odpocząć. Hadassa oparła się ciężko na lasce i wstała. - Betus! - zawołał jeszcze raz zniecierpliwiony Aleksander. - Wybacz, panie, ale Betus odszedł. Następna jest Agrypina, ale zgodziła się przepuścić Eficharys, której córka, Helena, ma na nodze czyrak sprawiający jej straszny ból. Spojrzał na matkę i dał jej znak, żeby weszła. - Wnieś ją - rzucił szorstko i zniknął za zasłoną. Kiedy matka wstała, dziecko krzyknęło i zaczęło się szarpać. Kobieta próbowała je uspokoić, ale nie ulegało wątpliwości, że sama się boi; strach lśnił w szeroko otwartych oczach, nie mogła zapanować nad drżeniem ust. Hadassa zrobiła krok do przodu, ale zawahała się, wiedząc, że Aleksander nie chce, żeby wtrącała się do tego, co i tak musi być zrobione. Eficharys zaniosła w końcu dziecko za zasłonę. Hadassa miała ochotę zasłonić sobie uszy, kiedy usłyszała krzyk przerażenia. Aleksander rzucił ze zniecierpliwieniem: - Na bogów, kobieto! Musisz ją przytrzymać, bo inaczej nic nie mogę zrobić. Potem rozległ się głos matki i Hadassa wiedziała, że kobieta płacze, starając się utrzymać dziewczynkę. Krzyki stały się nie do zniesienia. Hadassa zacisnęła pięści i przypomniała sobie, jaki ból cierpiała, kiedy Aleksander leczył rany, które odniosła w cyrku. Choć robił co mógł, żeby sprawiać jej jak najmniej bólu, ona i tak cierpiała potworne męki. Nagle Aleksander szarpnął zasłonę i kazał Hadassie wejść do środka. - Postaraj się coś zrobić! - rzucił z bladą, napiętą twarzą. - Można by pomyśleć, że chcę zrobić wiwisekcję - burknął pod nosem. Wyminęła go, żeby podejść do szlochającego dziecka. Po białej jak chusta twarzy matki spływały ciurkiem łzy. Kobieta ściskała córkę, sama nie mniej niż dziecko przerażona. - Idź coś zjeść, panie - powiedziała Hadassa i lekko pchnęła Aleksandra w stronę zasłony. Kiedy wyszedł, płacz dziecka zmienił się w ciche pochlipywanie. Hadassa ustawiła dwa stołki przy koszu z węglami. Wskazała kobiecie jeden, sama zaś usiadła z trudem na drugim. Miała za sobą ciężki dzień i przy każdym ruchu ból przenikał ją od biodra po kolano. Wiedziała jednak, że to nic w porównaniu z cierpieniami tego dziecka. Coś trzeba zrobić. Ale co? Aleksander zbyt pochopnie chwytał za nóż. Przypomniała sobie nagle, jak matka leczyła czyrak na ręce sąsiadki. Może okaże się to skuteczne i w tym przypadku. "Panie, oby tak się stało dla Twojej chwały!" Najpierw trzeba uspokoić dziecko, żeby chciało jej pomóc. Hadassa dźwignęła się ze stołka i zaczęła wypytywać kobietę o jej rodzinę, nalewając w tym czasie wodę do miski i stawiając naczynie na ziemi koło nogi Eficharys. Dziecko spojrzało podejrzliwie w dół i wtuliło twarz w piersi matki. Hadassa ani na chwilę nie przestawała przemawiać łagodnym głosem, zachęcając matkę do odpowiedzi. Kiedy tak mówiła, Eficharys odprężyła się trochę. Wskutek tego także dziecko uspokoiło się, usiadło na kolanie matki i patrzyło, jak Hadassa dodaje kryształki soli do parującej wody w garnku stojącym na węglach. - Zdejmij, proszę, bandaż z jej nogi - poleciła Hadassa. - Będzie jej wygodniej. Naleję gorącej wody do miski, żeby mogła zanurzyć stopę. Zmniejszy to ból. Dziecko pojękiwało, kiedy matka odwijała bandaż. - Zanurz nóżkę, Heleno. O tak, kochanie. Wiem, że to boli. Wiem. Dlatego przyszłyśmy do lekarza, który wyleczy ci nóżkę. - Czy chcesz, żebym opowiedziała ci historyjkę? - spytała Hadassa i kiedy dziecko skinęło nieśmiało głową, zaczęła snuć opowieść o młodych małżonkach, którzy wybrali się w drogę, bo musieli wpisać się, żeby płacić podatki. Młoda kobieta oczekiwała dziecka, a kiedy przyszedł czas rozwiązania, małżonkowie nie znaleźli miejsca w żadnej gospodzie. Zrozpaczeni schronili się w końcu w pieczarze, gdzie trzymano krowy, osły i inne zwierzęta. I tam urodziło się Dzieciątko. - Kiedy się urodziło, Józef i Maryja owinęli je w pieluszki i położyli w żłóbku. - Było Mu zimno? - spytała Helena. - Mnie jest czasem zimno. Matka odgarnęła jasne włosy z twarzyczki dziewczynki i pocałowała ją w policzek. - W pieluszkach i sianie było Mu cieplutko - odparła Hadassa. Nabrała trochę wody z miski, dolała gorącej wody, a garnek z zimną postawiła na węglach. - Była wtedy wiosna i pasterze prowadzili owce na stoki wzgórz. Tej nocy zobaczyli na ciemnym niebie nową, piękną gwiazdę. Ta gwiazda błyszczała jaśniej niż inne. I wtedy stało się coś cudownego. - Mówiła o aniołach przysłanych przez Boga, by powiedzieli pasterzom o Dzieciątku, a kiedy Helena zapytała, wyjaśniła, kim są aniołowie. - Pasterze przyszli, żeby zobaczyć Dzieciątko i pokłonili się przed Nim jako przed Mesjaszem, czyli "namaszczonym przez Boga". - I co dalej? - spytała zaciekawiona Helena. - Cała rodzina została jakiś czas w Betlejem. Józef był dobrym cieślą, pracy nie brakowało, mógł więc utrzymać rodzinę. Kilka miesięcy później przyszli z innego kraju ludzie, żeby zobaczyć Dziecko urodzone pod nową gwiazdą. Poznali, że nie jest to zwykłe dziecko, że jest Ono kimś więcej niż człowiekiem. - Było Bogiem? - spytała Helena, wpatrując się w nią szeroko otwartymi oczami. - Było Bogiem, który przyszedł, żeby żyć między nami, i ludzie z dalekiego kraju przynieśli Mu dary: złoto jako królowi, kadzidło jako najwyższemu kapłanowi i mirrę, gdyż miało umrzeć za grzechy świata. - Dzieciątko miało umrzeć? - spytała zawiedziona dziewczynka. - Sza, Heleno. Słuchaj dalej... - uciszyła ją matka, którą też zaciekawiła ta opowieść. Hadassa dolała do miski gorącej wody. - Był też zły król, który wiedział, że Dzieciątko wyrośnie na króla, chciał więc Je zabić. - Odstawiła garnek na węgle. - Ludzie z dalekiego kraju wiedzieli o tych zamiarach i ostrzegli Józefa i Maryję. Ale oni nie wiedzieli, co mają robić, i czekali, by Pan im powiedział. Józefowi ukazał się anioł, który polecił im pojechać do Egiptu, gdyż tam będą bezpieczni. Nie przestając opowiadać, czerpała wystudzoną wodę z miski, a dolewała gorącej, tak że para buchała z naczynia, w którym dziecko trzymało nogę. Stopniowe podwyższanie temperatury nie powodowało bólu i było ledwie zauważalne. - Zły król umarł a wtedy El Roi, "Bóg który widzi posłał im wiadomość przez innego anioła... Mała Helena odetchnęła gwałtownie i cichutko jęknęła. Woda w misce zaczerwieniła się, gdyż czyrak pękł i ropa się wylała. Hadassa pogłaskała dziewczynkę po łydce. - Jesteś bardzo grzeczna. Trzymaj nóżkę w wodzie, niech czyrak się oczyści - powiedziała, w duchu dziękując Bogu. - Czy nie lepiej się czujesz? - Oparła się ciężko na lasce, wstała i przygotowała okład z ziół, jakich Aleksander używał w przypadku ropiejących ran. Kiedy skończyła, spojrzała na matkę i córkę. - Mama posadzi cię na stole, a ja zabandażuję ci nogę. Eficharys wykonała jej polecenie, a Hadassa uniosła delikatnie nóżkę Heleny i osuszyła ją. Upewniła się potem, że cała paskudna, żółtobiała, zabarwiona krwią ciecz wypłynęła z ranki. Przyłożyła okład i mocno owinęła stopę małej czystym płótnem. Umyła i wytarła ręce. Trąciła żartobliwie nosek Heleny i powiedziała: - Masz nie biegać przez dzień albo dwa. Helena usiadła i zaśmiała się. Zatrzepotała powiekami i na jej miłej twarzyczce pojawił się nagle wyraz powagi. - Co się stało z tamtym chłopczykiem? Hadassa składała płótno, z którego udarła kawałek na opatrunek. - Urósł i obwieścił swoje panowanie, i spadły na Jego barki rządy. A Jego imię było Przedziwny Doradca, Wszechmocny Bóg, Ojciec Wieczny, Książę Pokoju. Odłożyła płótno na półkę. - No właśnie, Heleno. Tego chłopczyka nie spotkało nic złego - powiedziała Eficharys. - Nie - zaprzeczyła Hadassa, potrząsając głową. - Chłopiec urósł i nabrał siły. Wzrastał w mądrości, postawie i łasce u Boga i ludzi. Lecz ludzie zdradzili Go. Mówili o Nim kłamstwa i doprowadzili do tego, że został ukrzyżowany. Twarz Heleny posmutniała, a Eficharys zrobiła niepewną minę. Najwyraźniej wolałaby, żeby Hadassa nie opowiedziała tej części historii. Hadassa ujęła podbródek dziewczynki. - Widzisz, nawet uczniowie nie pojęli, kim był naprawdę Jezus. Myśleli, Heleno, że jest po prostu człowiekiem. A wrogowie mniemali, że jeśli Go zabiją, zniknie Jego moc. Jego ciało umieszczono w zapieczętowanym grobowcu i postawiono przy nim rzymską straż. Ale trzy dni później Jezus powstał z grobu. Twarzyczka Heleny rozjaśniła się uśmiechem. - Naprawdę? - O tak. I nadal żyje. - Opowiedz mi coś jeszcze! Eficharys roześmiała się. - Musimy już iść, Heleno. - Uśmiechnęła się i podała Hadassie dwa kwadransy, a potem wzięła córkę na ręce. - Dziękuję za zajęcie się dzieckiem... i za bajkę. - To nie jest bajka, Eficharys. To opowieść prawdziwa. Mój ojciec był świadkiem tych wydarzeń. Eficharys przyjrzała się jej ze zdumieniem. Przytuliła mocniej Helenę i zawahała się, jakby chciała zostać i jeszcze porozmawiać. Ale inni przecież czekają. Hadassa położyła dłoń na jej przedramieniu. - Przyjdź tutaj któregoś ranka. Opowiem ci, co jeszcze zrobił Jezus. - Tak, tak, mamo! - wykrzyknęła Helena. Eficharys skinęła głową. Zasunęła kurtynę i miała już odejść, ale zobaczyła, że na zewnątrz siedzi na stołku Aleksander. Zbita z tropu, przeprosiła go i wyminęła z wyrazem zakłopotania na twarzy. Helena odwróciła od niego głowę i mocniej wtuliła się w matkę. Eficharys skłoniła się lekko i wyszła. Aleksander patrzył, jak odchodzi. Widział strach w jej oczach i w oczach dziecka, kiedy na nie patrzył. Obie zaufały jednak bez zastrzeżeń Hadassie. - Gdzie reszta ludzi? - spytała Hadassa. - Powiedziałem im, żeby przyszli jutro. - Jesteś na mnie zły, panie? - Nie. Przecież sam prosiłem, byś postarała się coś zrobić. Po prostu nie spodziewałem się... - Roześmiał się smutno i potrząsnął głową. Wstał i spojrzał na nią. - Muszę lepiej cię pilnować albo wykradniesz mi sprzed nosa wszystkich pacjentów. Szturchnął ją lekko, żartobliwie. Weszli do środka. Aleksander zaciągnął zasłonę i wziął pudełko z półki. - Aha, właściwie dlaczego odszedł ten Betus? Czyżbyś uzdrowiła go, kiedy czekał? Hadassa uznała, że powinna odpowiedzieć poważnie na jego żartobliwe pytanie. - Zdaje mi się, że przyczyną jego dolegliwości był strach. Aleksander spojrzał na nią z zaciekawieniem. - Strach? Jakże to? - Troska, panie. Nie ma pracy, a musi wyżywić rodzinę i zapewnić jej dach nad głową. Powiedział, że kłopoty z żołądkiem zaczęły się kilka tygodni temu - kiedy stracił pracę w porcie. A bóle głowy ma od kilku dni, odkąd właściciel domu oznajmił mu, że wyrzuci całą rodzinę na bruk, jeśli nie dostanie czynszu. - Niemały kłopot i dość pospolity. Zaradziłaś jakoś? - Nie, panie. - Odszedł więc, choć nie pozbył się dolegliwości? - Aleksander westchnął. - Pewnie znużył się czekaniem. - Wziął z pudełka kilka monet i zatrzasnął wieczko. - Wcale nie mam mu tego za złe - dodał, wsuwając pudełko do przegródki. - Gdybym umiał pracować szybciej, przyjmowałbym więcej pacjentów... - Powiedział, że ból głowy ustąpił. Zaskoczony Aleksander spojrzał bacznie na Hadassę. Wyprostował się i zmarszczył brwi, bo zrobiło mu się nieswojo. Nie po raz pierwszy tak się poczuł w jej obecności. Kiedy jej ropiejące rany zagoiły się bez żadnej przyczyny, bał się prawie ją dotknąć. Z pewnością była to sprawa Boga, a takiego potężnego Boga lepiej nie lekceważyć. - Czy wzywałaś imienia swojego Jezusa? - Czy wzywałam? - spytała i trochę zesztywniała. - Jeśli pytasz, czy wypowiadałam jakieś zaklęcia, odpowiem, że nie. - Błagałaś więc swojego Boga, by uczynił to, czego pragniesz? - Nie. We wszystkim spełnia się wola Pana. - Coś jednak zrobiłaś! Co takiego? - Wysłuchałam Betusa. - I to wszystko? - Modliłam się, a potem powiedziałam Betusowi o Jezusie. I Bóg poruszył serce Seweryny, by dała mi dwa kwadransy dla Betusa. Aleksander potrząsnął głową, całkowicie zbity z tropu tym wyjaśnieniem. - To nie ma żadnego sensu, Hadasso. Po pierwsze, Seweryna dała ci pieniądze, bo byłaś dla niej miła. Po drugie, nie miała pojęcia o kłopotach gnębiących Betusa. - Ale Bóg o nich wiedział. Aleksander poczuł jakiś niepokój. - Zbyt swobodnie mówisz, Hadasso, o swoim Bogu i Jego mocy. Myślałem, że właśnie ty, która tak wiele przecierpiałaś, powinnaś wiedzieć, że świat jest jak niegodziwy król z twojej opowieści. Nie znasz ludzi, którzy tu przychodzą, ale mówisz im bez wahania o Jezusie. Uświadomiła sobie, że Aleksander siedział tuż przy zasłonie i słyszał każde słowo, które kierowała do Eficharys i Heleny. - Bez względu na to, co możemy sobie myśleć, świat należy do Pana, Aleksandrze. Czegóż miałabym się lękać? - Śmierci. Potrząsnęła głową. - Jezus dał mi wieczne życie w Sobie. Niechaj odbiorą mi życie tutaj, skoro Bóg trzyma mnie na swojej dłoni i nikt nie może mnie od Niego zabrać. - Rozłożyła ręce. - Czyż nie widzisz tego, Aleksandrze? Betus nie potrzebował mojej ostrożności. Ani Seweryna, ani Eficharys, ani Helena. Potrzebują czegoś innego, wiedzy, że Bóg kocha ich tak samo jak mnie. I ciebie. Aleksander obracał monety w dłoni. Jej wiara budziła czasem lęk. Hadassa dowiodła już, jak jest głęboka; tak głęboka, że można oddać za nią życie. Zastanawiał się, czy przyjdzie taki dzień, że ta wiara mu ją zabierze... Szybko odepchnął tę myśl, nie próbując zastanowić się, dlaczego przeszył go taki strach. Nie chciał nawet myśleć o tym, że mógłby ją stracić... Jeszcze bardziej się bał siły, którą w niej wyczuwał. Czy z niej samej się bierze, czy też od Boga, który może ją w każdej chwili zabrać? Bez względu na to, jaka była odpowiedź, zdarzało się, że Hadassa mówiła rzeczy, od których dostawał gęsiej skóry. - Muszę pomyśleć - powiedział i wyminął ją. Pozwalając się unosić ludzkiemu prądowi wypływającemu z łaźni, Aleksander rozważał swą wiedzę medyczną i zastanawiał się nad tym, co powiedziała Hadassa - że przyczyną choroby może być lęk. Im więcej o tym myślał, tym bardziej był ciekaw, czy można to sprawdzić, prowadząc odpowiednie zapiski. Kupił wino i chleb i wrócił do sklepiku, chcąc jak najszybciej z nią o tym porozmawiać. Zasunął kulisę, zamykając sklepik na noc. Wyjął tobołek spod stołu i usiadł na nim. Urwał kawał chleba i podał Hadassie, która usiadła naprzeciwko. Przechylił bukłak i nalał jej i sobie wina. - Chciałbym usłyszeć coś więcej o twoich teoriach - powiedział, kiedy zaczęli jeść. - Po pierwsze, czyrak. Skąd wiedziałaś, co robić? - Moja matka wyleczyła z czyraka sąsiadkę. Spróbowałam jej sposobu. Chwała Bogu, okazał się skuteczny. "Chwała Bogu!" Postanowił zapamiętać sobie te słowa. Może są ważniejsze niż myśli Hadassa. Może kryje się w nich cząstka jej mocy. - Widziałem, jak uzdrawiałaś ludzi, którzy tu przychodzili. - Nigdy nikogo nie uzdrowiłam. - Jednak tak. Po pierwsze - Betusa. Uzdrowiłaś go. Przyszedł tu z rozmaitymi objawami chorobowymi, a odszedł wyleczony. Ja oczywiście nie miałem z tym nic wspólnego. Nie zamieniłem z nim ani słowa. Hadassa była wyraźnie zmieszana. - Podsunęłam tylko Betusowi nadzieję. - Nadzieję - powiedział Aleksander. Urwał trochę chleba i umoczył w winie. - Nie wiem, co z tego wynika, ale mów dalej. Wytłumacz mi. Włożył chleb do ust. "Panie, o Panie - modliła się Hadassa - jest tak podobny do Klaudiusza, a Klaudiusz nigdy nie chciał słuchać." Ściskając oburącz drewniany kubek, modliła się, żeby Aleksander nie tylko wysłuchał, ale także zrozumiał. - Bóg stworzył ludzi, by żyli w miłości do Niego i byli odbiciem Jego natury. Ludzie nie zostali stworzeni do tego, by żyć niezależnie od Boga. - Mów - rzucił i machnął niecierpliwie ręką. Powiedziała mu o Adamie i Ewie w rajskim ogrodzie i jak Bóg dał im wolną wolę, i jak zgrzeszyli, uznając, że szatan jest ponad Bogiem. Powiedziała o wypędzeniu z raju. Powiedziała o Mojżeszu i prawie, i jak codziennie paliły się bezustannie ofiary, by przebłagać Boga za grzechy. Ale ofiary nie zmyły całkowicie grzechu. Tylko Bóg mógł tego dokonać, przysyłając swego Syna, by sam siebie złożył w ostatniej pokutnej ofierze, by przez Jego śmierć w człowieku zamieszkał Duch Święty i by człowiek znowu mógł być z Bogiem. - "Bóg... Syna swego jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne" - zacytowała. - Mimo to większość ludzi żyje w stanie oddzielenia. - I ten stan oddzielenia jest przyczyną chorób? - spytał zaintrygowany Aleksander. Potrząsnęła głową. - Wszystko widzisz tylko od strony cielesnej, Aleksandrze. Choroba może przyjść, kiedy człowiek nie chce żyć podług Bożego zamysłu. Tak jest z Seweryną. Pan ostrzegał przed uprawianiem nierządu. Ostrzegał przed cudzołóstwem. Ostrzegał przed wieloma rzeczami, a ci, którzy Go nie słuchają, ponoszą skutki. Może wiele chorób stąd się właśnie bierze, z nieposłuszeństwa. - Jeśliby więc Seweryna była posłuszna prawom twojego Boga, wróciłaby do zdrowia. Czy tak? Hadassa zamknęła oczy. "Panie, czemuś pozostawił mnie przy życiu, skoro zawodzę we wszystkim, co mi dajesz? Czemu nie znajduję słów odpowiednich, by zrozumiał?" - Hadasso? Paliły ją łzy bezradności. Zaczęła mówić bardzo powoli, jakby zwracała się do dziecka. - Prawo zostało dane, by człowiek poznał, że jest grzeszny i by odwrócił się od niegodziwości, a zwrócił ku Bogu. Ty widzisz ludzi jako istoty cielesne i w tych granicach szukasz rozwiązań, lecz człowiek jest też istotą duchową, stworzoną na obraz Boga. Jakże możesz dowiedzieć się, kim i czym jesteś, jeśli nie dowiesz się, kim jest Bóg? Głos jej się załamał i zobaczyła, że Aleksander marszczy brwi. Przygryzła wargi i po chwili podjęła: - Nasza więź z Bogiem dotyczy także ciała. To prawda. Ale dotyczy także uczuć i umysłu. Przede wszystkim zaś dotyczy ducha. - Skłoniła głowę i zacisnęła dłonie na drewnianym kubku. - Wierzę, że prawdziwe uzdrowienie może nastąpić tylko wtedy, gdy człowiek zostaje przywrócony Bogu. Aleksander zamyślił się. Milczał. Urwał znowu kawałek chleba i umoczył w winie, by mieć więcej czasu na zastanowienie się nad tym, co powiedziała. Jak zwykle, kiedy przychodziła mu jakaś myśl do głowy, serce zabiło mu mocniej. Szybko przełknął chleb, dopił wino i odstawił kubek. Wstał, otrzepał z rąk okruchy chleba i zrobił miejsce na stole do pracy. Zmieszał sadzę z wodą, wybrał nie zapisany zwój, usiadł i obciążył końce pergaminu, żeby leżał płasko na stole. - Wymień te prawa - polecił, przystępując do pisania. Zapisał: "Z łaski Boga". "Czy on nic nie jest w stanie usłyszeć, Panie? Nic a nic?" - Prawo nie przynosi zbawienia. - Nie mówię o zbawieniu, lecz o przywracaniu zdrowia pacjentom. - Boże mój! Czemu mnie tu pozostawiłeś? Czemu nie wziąłeś mnie do swego domu? W tym okrzyku było tyle trwogi i bezradności, że Aleksander poczuł, jak włosy jeżą mu się na karku. Płakała z twarzą ukrytą w dłoniach. To jego wina! Co uczyni mu teraz jej Bóg? Wstał i podszedł do niej. - Nie sprowadzaj na mnie gniewu swego Boga, póki mnie nie wysłuchasz. Ujął jej dłonie i oparł na nich czoło. Hadassa wyrwała się i odepchnęła go. - Nie klękaj przede mną! Czyż jestem Bogiem, że składasz mi pokłon? Cofnął się zdumiony. - Twój Bóg wyznaczył ci osobne miejsce. Wysłuchuje cię - rzekł wstając i siadając z powrotem na stołku. - Sama powiedziałaś, że nie ja uratowałem ci życie. I nie umiem nawet wyjaśnić, jak to się stało. Twoje rany same się oczyściły. Hadasso, według znanych mi praw przyrody i nauki powinnaś już być martwa. Ale żyjesz i jesteś tutaj. - Oszpecona i kaleka... - Poza tym jednak zdrowa. Czemu Bóg ocalił ciebie, a innych nie? - Nie wiem - odparła smutno. Potrząsnęła głową. - Nie wiem, czemu ocalił moje życie. Myślała kiedyś, że wie, jakie są względem niej zamiary Boga: ma umrzeć na arenie. Zdaje się jednak, że Bóg wyznaczył jej inne zadanie. - Może ocalił cię, byś wskazała mi drogi, którymi On kroczy. Uniosła głowę i spojrzała na niego przez zasłonę. - I jak mam to uczynić, skoro nie słuchasz tego, co ci mówię? - Ależ słucham. - Posłuchaj więc. Jakież znaczenie ma ciało, kiedy martwa jest dusza? - A jak odnowić duszę, gdy wskutek choroby ginie ciało? Jak człowiek może się skruszyć, jeśli nie wie, czym zgrzeszył? W jego głowie kłębiły się myśli zbyt skomplikowane, by mógł je szybko uporządkować. Hadassa zmarszczyła brwi i przypomniała sobie, co jej ojciec mówił o Jozjaszu, królu Judy, którego sługa znalazł księgę Prawa. Odczytał ją swemu panu i Jozjasz podarł na sobie szaty, gdyż uznał swój grzech i grzech swego narodu przeciwko Bogu. Droga do skruchy wiodła przez wiedzę. Ale ona nie ma księgi Tory. Nie ma spisanych Dziejów Apostolskich. Nie ma nic poza swoją pamięcią. - Od tej chwili nie będziesz już mi pomagać, Hadasso - oznajmił Aleksander, odkładając pióro. - Będziesz pracowała u mego boku. - Przecież nie jestem lekarzem! - wykrzyknęła z przerażeniem. - Nie jesteś lekarzem w tym znaczeniu co ja, ale umiesz więcej niż myślisz. Ja mam wiedzę o fizycznej naturze człowieka, ale twój Bóg dał ci wgląd w jego naturę duchową. Logika nakazuje, byśmy pracowali razem, bo w ten sposób będziemy mogli leczyć pacjentów, których dolegliwości są bardziej złożone niż rana wymagająca natychmiastowego opatrzenia. Hadassa nie była w stanie powiedzieć ani słowa. - Czy zgadzasz się? Czuła, że w grę wchodzi coś głębszego niż ona lub Aleksander potrafią pojąć. Czy jest to dar od Boga, czy od szatana? - Nie wiem - wyjąkała w końcu. - Muszę się pomodlić... - Dobrze - oznajmił z zadowoleniem Aleksander. - Tego właśnie od ciebie oczekuję. Zapytaj swego Boga, a potem powiedz mi... - Nie! - rzuciła pospiesznie, jakby te słowa ją zatrwożyły. - Mówisz, jakbym była medium w rodzaju tych z kramików koło Artemizjonu. - Złożę więc twemu Bogu ofiarę. - Jedyną ofiarą, jaką On przyjmie, jesteś ty! Aleksander odchylił się nieco do tyłu i przez dłuższą chwilę milczał. Potem uśmiechnął się krzywo. - Przykro mi, Hadasso, ale nie chcę składać siebie w ofierze. Nie lubię lwów. Hadassa roześmiała się cicho. - Ja też za nimi nie przepadam. Dołączył do jej śmiechu, ale zaraz spoważniał. - A jednak gotowa byłaś oddać życie za to, w co wierzysz. - Nie na arenie zaczęłam kroczyć u boku Boga. - A kiedy? - Wykrzywił wargi. Poczuła, że robi się jej ciepło na sercu i do oczu napłynęły jej łzy. Lubiła Aleksandra. Jego pragnienie, by wiedzieć i rozumieć, brało się stąd, że tak bardzo chciał nieść ludziom pomoc. Może Bóg chce, by przekazała mu wszystko, co sama o Nim wie. Może odpowiedź kryje się w prawach, które Pan dał Izraelitom. Jezus powiedział przecież, że przyszedł wypełnić, a nie obalić prawo. Wyciągnęła rękę. Aleksander zamknął na niej swą dużą, mocną dłoń. Wstała z tobołka i krzywiąc się z bólu, uklękła na ubitej ziemi. Ujęła jego drugą dłoń i pociągnęła go lekko, tak że klęczeli naprzeciwko siebie, trzymając się za ręce. - Zaczynamy od tego. Naśladując Hadassę, Aleksander skłonił głowę i skupił się na tym, co mu mówiła. Później zanotuje jej słowa. Rozdział VI Eudemas weszła do triclinium i podała Julii mały zwój opatrzony woskową pieczęcią. Julia pobladła. Wzięła do ręki zwój i odprawiła gestem niewolnicę. Siedzący naprzeciwko Julii Prymus uśmiechnął się ironicznie, kiedy ta szybko wsunęła pergamin między fałdy tuniki z chińskiego jedwabiu. - Coś ukrywasz, Julio? - Niczego nie ukrywam. - Czemu więc nie chcesz przeczytać od razu listu, który otrzymałaś? - Bo nie mam na to ochoty - odparła krótko, nie patrząc na Prymusa. Otuliła się szczelniej szkarłatnym jedwabnym szalem i zaczęła bębnić palcami po bransolecie ze złota i diamentów. Prymus zauważył, że jego baczne spojrzenie wprawiło ją w zakłopotanie. Wykrzywił usta, nie spuszczając z niej ani na chwilę wzroku. Była spięta; milczała, udając, że nie zwraca na niego uwagi. Żywe kolory, w które się dzisiaj ubrała, jeszcze bardziej podkreślały jej bladość i ciemne, spowodowane bezsennością kręgi pod oczami. Julia, która dawniej promieniowała namiętnościami i żądzą życia, teraz miała niezdrową, ziemistą cerę. Drżącą ręką nalała sobie wina i patrzyła matowym wzrokiem na złoty kielich. Po chwili podniosła spojrzenie na Prymusa. - Dlaczego mi się przyglądasz? - Przyglądam się? - Prymus uśmiechnął się drwiąco. - Zauważyłem, że bardzo ładnie dzisiaj wyglądasz. Odwróciła głowę, zdając sobie sprawę, że jest to pochlebstwo puste i złośliwe. - Jak miło, że zwróciłeś na to uwagę! - rzuciła z goryczą. - Biedna Julia. Ciągle robisz, co możesz, żeby wytłumaczyć się Markusowi, prawda? Uniosła wyniośle podbródek i w jej czarnych oczach pojawiły się błyski. - Nie muszę się nikomu tłumaczyć. Nie będę się usprawiedliwiać z tego, co zrobiłam. - Po co więc te wszystkie zabiegi? - O nic nie zabiegam! - Odkąd Markus odszedł od ciebie w cyrku, błagasz go bezustannie o wybaczenie. Ale on odsyła wszystkie twoje listy. - Machnął niedbale ręką. - Jak ten, nawet nie rozpieczętowując. Spiorunowała go wzrokiem. - Skąd wiesz, co piszę i do kogo? Roześmiał się cicho i z tacy pełnej smakołyków wybrał sobie nadziewaną krowią sutkę. - Zawsze bawiło mnie niezmiernie obserwowanie ludzi. - Poruszył się, żeby przyjąć wygodniejszą pozycję. - A zwłaszcza ciebie, najdroższa. - Czy to Eudemas powiedziała, że piszę do Markusa? - Nie musiała. Umiem odczytać znaki. Wczoraj wieczorem byłaś pijana i rzewna. Kiedy zaś jesteś rzewna, wcześnie idziesz do siebie i piszesz list do brata. To rzuca się w oczy, Julio. Tak wyraźnie, że aż staje się nudne. Wiesz doskonale, że ci nie wybaczy, a jednak się upierasz. Uważam, że jego nieugięta nienawiść jest czymś pokrzepiającym, ale szczerze mówiąc, kochanie, twoje niezmordowane prośby o wybaczenie wydają się żałosne. Przez dłuższą chwilę milczała, starając się zapanować nad wzburzeniem. - Markus nie czuje do mnie nienawiści. Jemu się tylko tak wydaje. - Ależ czuje, miła Julio. Nienawidzi cię z całego serca. Nie łudź się ani przez chwilę. Jego słowa były jak smagnięcie batem i poczuła, że palą ją łzy. Powstrzymała je jednak. - Gardzę tobą - oznajmiła, wkładając w te słowa całe mroczne bogactwo dręczących ją uczuć. Wiedział, że Julia chce wziąć na nim odwet i pozwolił sobie na jawną drwinę. - Och, wiem o tym, najdroższa, ale poza mną nie masz już nikogo, czyż się nie mylę? Kalaba rzuciła cię i popłynęła do Rzymu z ładniutką małą Safirą. Przyjaciele unikają cię z powodu twej choroby. W zeszłym tygodniu dostałaś tylko jedno zaproszenie, a w dodatku z żalem muszę ci donieść, że Kretaneusz poczuł ogromną ulgę, kiedy napisałaś, że nie przyjdziesz. Któż więc poza mną dotrzyma ci towarzystwa? - Mlasnął. - Biedna Julia. Wszyscy ją porzucili. Jakie to przykre... - Zawsze mogę liczyć na twoje zrozumienie, prawda, Prymusie? A przy okazji, czy któryś z twoich najmitów trafił na ślad Prometeusza? - Przechyliła głowę na bok i wsparła podbródek na czubku palca, udając zamyślenie. - Jak myślisz, dlaczego coraz trudniej przychodzi ci znaleźć sobie kochanka? - Rozłożyła ręce i nagle jej twarz rozjaśniła się, jakby Julia zrozumiała. - Może to z powodu twojej otyłości? Twarz Prymusa pociemniała. - I ty, i ja uniknęlibyśmy kłopotów, gdybyś posłuchała Kalaby i wcześniej zabiła tę swoją małą Żydówkę. Chwyciła kielich i cisnęła, chybiając jednak, gdyż pocisk przeleciał obok głowy Prymusa. Dysząc ciężko z bezsilnej wściekłości, rzuciła w jego stronę wyzwisko, wstała z łoża i zmierzyła go gniewnym spojrzeniem. - Uniknęłabym kłopotów, gdybym nie związała się z tobą! Otarł parę kropli wina z twarzy. Jego oczy rzucały błyskawice. - Możesz obarczać mnie winą, jeśli przyniesie ci to ulgę, wszyscy jednak wiedzą, że to była twoja decyzja. - Roześmiał się posępnie. - A teraz musisz z tym żyć. Albo umrzeć... - Jesteś oślizłą glistą! - A ty głupią świnią! - Powinnam była posłuchać Markusa - powiedziała, połykając łzy. - Dobrze wiedział, co jesteś wart. Prymus uśmiechnął się z satysfakcją, bo udało mu się doprowadzić ją na skraj ataku histerii. - Owszem, wiedział. Ale ty też wiedziałaś, Julio. Wplątując się w ten układ, miałaś oczy szeroko otwarte, tyle że spodziewałaś się, iż wszystko pójdzie po twojej myśli. I przez jakiś czas tak było, czyż nie mam racji, kochanie? Dokładnie po twojej myśli. Pieniądze, pozycja, Atretes, Kalaba... no i ja. Z całego serca pragnęła go zniszczyć, zetrzeć raz na zawsze ten zadowolony uśmiech z jego twarzy. Ale był wszystkim, co miała, i dobrze zdawała sobie z tego sprawę. - Być może zmieniłam zdanie i nie chcę już tego, czego chciałam. - Och, najdroższa. To jeszcze jedna groźba bez znaczenia. Sama widzisz, jak drżę ze strachu. - Prędzej czy później może się okazać, że ta groźba nie jest zupełnie bez znaczenia. Prymus wiedział, jak bardzo Julia jest chora; tak chora, że wątpił, by przeżyła. W jego oczach pokazał się zimny płomień. Poddał się tajonemu gniewowi i poczuł, że to uczucie rozgrzewa go. - Zanim zmienisz poglądy, roztrwonisz wszystkie pieniądze, a wtedy nikomu nie sprawi to już różnicy - powiedział ze zwodniczym spokojem. - Czy zastanawiałaś się kiedy, dlaczego trwam przy tobie? Myślisz, że z miłości? Zobaczył maleńki błysk strachu w jej oczach i poczuł satysfakcję. Wiedział, że Julia najbardziej boi się samotności, a kiedy nadejdzie odpowiednia pora, zostanie sama. On, Prymus, zemści się za wszystkie zniewagi, za całe lekceważenie, jakiego od niej doznał, za ucieczkę Prometeusza. Na razie jednak wolał udać, że żałuje swoich słów, gdyż przez niego poczuła się bezbronna. Uniósł dłoń. - Wybacz mi, Julio - powiedział z udawanym żalem, ale w duchu zadowolony, że choć w części osiągnął swój cel. - Czemu tak się sprzeczamy, moja droga? To do niczego nie prowadzi. Musisz dorosnąć, Julio. Musisz pogodzić się ze sobą taką, jaką jesteś. Piłaś z tej samej studni co ja, i to tak długo, że nie ma już dla ciebie odwrotu. Jestem jedynym przyjacielem, jaki ci pozostał. - Wybaczyć? - spytała z jadowitą słodyczą i odwróciła głowę. - Rób, co chcesz, kochanie. Myślę, że zachowam swoje nowiny na później - rzucił gładko i zachichotał w duchu. - Coś, co usłyszałem wczoraj wieczorem na uczcie u Fulwiusza. To o Markusie. Zwróciła ku niemu twarz i jej oczy zwęziły się. - O co chodzi tym razem? - Nie przejmuj się - powiedział i machnął ręką. Niech się pomęczy. Niech poczuje kamień w żołądku. Niech pożyje nadzieją. - Odłożę to na inną porę, kiedy będziesz w lepszym nastroju. - Jakie plotki usłyszałeś tym razem, Prymusie? - Plotki? O twoim bracie? Z tego, co słyszę, stał się człowiekiem bardzo nudnym. Żadnych kobiet. Żadnych mężczyzn. - Roześmiał się drwiąco, świadomy, że Julia słucha go z najwyższą uwagą. - Biedny Markus. Nie umie już cieszyć się życiem. Praca, łaźnia, dom. I tak dzień po dniu. Jego największą namiętnością jest nienawiść do ciebie, a to uczucie potrafi okazać znakomicie, prawda? Co za stanowczość! Co za poświęcenie! Twarz Julii była jak z kamienia. Młoda kobieta nie chciała okazać, jaką trwogę wzbudziły w niej te słowa. Wiedziała doskonale, że Prymus uwielbia te drobne akty okrucieństwa. Jedyny sposób obrony to udawać, że nic się nie czuje. Ale wysiłek sprawił, iż coś ciążyło jej w żołądku, a serce waliło jak młotem. Nienawidziła go tak bardzo, że poczuła w ustach jakiś metaliczny smak. Z jakąż przyjemnością wbiłaby nóż w ten tłusty brzuch i słuchała, jak Prymus skamle. Zabiłaby go, gdyby nie oznaczało to wyroku śmierci na nią. Może i tak warto? Cóż jej po życiu? Po co w ogóle przyszła na ten świat? Wykrzywiła z goryczą usta. - Niczego nie słyszałeś, prawda? Niczego ważnego. Nienawidzisz Markusa, bo jest mężczyzną, jakim ty nigdy nie będziesz. Wszyscy go podziwiają. Szanują. A ty? Jesteś tylko robakiem, który tuczy się kłamstwami i oczernianiem lepszych od siebie. - Czyż nie zachowałem dla siebie twoich sekretów, Julio? - spytał łagodnym głosem. - Że byłaś powodem śmierci swojego pierwszego męża, że zamordowałaś drugiego? A twoje dzieci? Czy nadal płaczą na skale? Ile ich jeszcze wydarłaś ze swego łona, zanim wyrzuciłaś owoc lędźwi Atretesa? - Zobaczył, że pobladła jeszcze bardziej i uśmiechnął się. - Zaryglowałem w sobie te wszystkie tajemnice, prawda? Przyłożył palce do ust i oderwał je, posyłając jej całusa. Julię ogarnęło drżenie. Skąd wie to wszystko? Nikt nie wiedział, że otruła drugiego męża... nikt poza, oczywiście, Kalabą. To Kalaba, jej kochanka i powiernica, której tak ufała, wyjawiła mu wszystko. Prymus poruszył się na poduszkach, przysuwając się bliżej do tacy z jedzeniem. - Usłyszałem coś bardzo ważnego, coś, co dało mi do myślenia. Pytanie tylko, czy powinienem podzielić się tą wiadomością z tobą, najniewdzięczniejszą z kobiet. Zapanowała nad wściekłością. Znowu złapał ją na haczyk, ale ona nie śmiała wypluć przynęty, bo bała się, że Prymus może naprawdę coś wiedzieć. Chciała wyrzucić go ze swojej willi, wiedziała jednak, że padłaby wtedy ofiarą jego przebiegłego i złośliwego języka. Opowiedziałby wszystkim o jej czynach. Co gorsza, wyjawiłby całą prawdę o chorobie, która nękała jej ciało. - Doskonale, Prymusie. - "Pluj jadem, nędzny wężu. Nadejdzie dzień, kiedy ktoś odetnie ci łeb od ciała." - Słucham. Co chcesz mi powiedzieć o bracie? - Markus opuszcza Efez. Powinnaś się cieszyć, najdroższa. - Wykrzywił usta, widząc, że resztka kolorów znika z jej policzków. - Pomyśl o korzyściach. Nie będziesz już musiała szukać wiarygodnych powodów, kiedy ktoś cię zapyta, dlaczego twój wielce szanowany i wytęskniony przez ciebie brat odmawia przyjścia na ucztę, jeśli spodziewa się, że mógłby cię tam spotkać. Uniosła podbródek, udając, że jego słowa nie wywarły na niej najmniejszego wrażenia. - Wraca do Rzymu. I co z tego? - Mówi się, że płynie na jednym ze swoich okrętów. Ale wcale nie do Rzymu. Zacisnęła pięści i patrzyła, jak Prymus wybiera sobie kolejną sutkę krowią i pożera ją z odrażającą przyjemnością. Oblizał tłuszcz z palców i sięgnął znowu w stronę tacy, nie zwracając uwagi na to, że Julia czeka. Czuł, jak promieniuje jej zniecierpliwienie. Sprawiało mu prawie taką samą rozkosz, jak smakołyk, który jadł w tej chwili. Skupiła na nim całą swą uwagę, a tego właśnie pragnął. Prawie słyszał, jak serce wali jej ze strachu. Przesuwał palcami po jedzeniu, gładził je, wybierał sobie następny kawałek. Julię widok jedzącego Prymusa przyprawiał o mdłości. Starała się jednak zapanować nad kłębiącymi się w niej uczuciami. - Dokądże płynie Markus, Prymusie? - spytała ze sztucznym spokojem. - Na Rodos? Do Koryntu? Włożył do ust następny kawałek wymienia i wytarł palce w fałdy togi. - Do Judei - powiedział z pełnymi ustami. - Do Judei! Przełknął kęs i oblizał pulchne wargi. - Tak, do Judei, do ojczyzny małej Żydówki. I wygląda na to, że zamierza pozostać tam bardzo długo. - Skąd wiesz, jak długo zamierza tam pozostać? - Dedukcja. Dowiedziałem się, że Markus sprzedał swoje przedsiębiorstwa w Rzymie, pozostawiając tylko rodzinną willę, którą oddał do dyspozycji matki. A wiesz, co ona uczyniła? Wysłała polecenie, by willę wynająć, a uzyskane pieniądze przeznaczyć na alimenta dla tamtejszych ubogich. Możesz to sobie wyobrazić? Tyle pieniędzy rozdaje się brudnym łachmaniarzom! Co za marnotrawstwo! O ile lepiej by postąpiła, gdyby napełniła nimi nasze pustoszejące kufry. - Moje kufry. - Jak sobie życzysz. A więc twoje kufry - zgodził się, wzruszywszy ramionami, i zanurzył język strusia w pikantnym sosie miodowym. Julia nie zdaje sobie zbyt jasno sprawy z tego - pomyślał z satysfakcją - że większość jej pieniędzy przeszła już przez jego ręce, by zabezpieczyć mu dostatnie jutro. A wszystko zostało przeprowadzone tak, że ani się spostrzegła. Pomogła w tym jej choroba; tak jest zaprzątnięta swoimi rozmaitymi dolegliwościami, że niewiele interesuje się sytuacją finansową. Ufała swoim agentom. "Zadziwiające, jaką władzę może dać zwykła łapówka - rozmyślał, uśmiechając się sam do siebie. - No i szczypta wiedzy, która może być kłopotliwa, gdyby została ujawniona." Jednak dzisiaj rano agent Julii zawiadomił go, że zażądała od niego pełnego sprawozdania finansowego. Prymus uznał, że lepiej, żeby Julia miała o czym rozmyślać i nie zaprzątała sobie głowy stanem swojego majątku. Tkał więc dalej swą pajęczą sieć. - Oddać tyle pieniędzy! - powtórzył potrząsając głową. - To po prostu niepojęte. Chyba że... Jak myślisz, może mała Żydówka znieprawiła twoją matkę i nawróciła ją na chrześcijaństwo? Julia skurczyła się wewnętrznie. Matka chrześcijanką? Wiedziała, że jeśli tak jest, zamknęły się przed nią jeszcze jedne drzwi. Prymus zobaczył, że zmienił się odrobinę wyraz jej twarzy, więc powolutku coraz bardziej zagłębiał ostrze. Chciał otworzyć całkiem jej duszę i ciało rzucić na ucztę padlinożernym ptakom. - Jeśli chodzi o interesy twojego brata tutaj, w Efezie, o okręty i składy, to oddał wszystko w zarząd zaufanym sługom twojego ojca. Cały majątek powierzył dwóm rządcom, Orestesowi i Silasowi. Przeżuł kosztowny smakołyk i krzywiąc się wypluł go na talerz. Nalał sobie falernu, najprzedniejszego wina z Kapui, i przepłukał nim usta, żeby usunąć smak potrawy. Przełknąwszy wino, ciągnął: - To wszystko wskazuje, że twój brat nie zamierza prędko wrócić, może nawet wcale. Przypuszczam, że wyruszył w pielgrzymkę dla uczczenia pamięci umiłowanej, przedwcześnie zgasłej Hadassy. - Uniósł w szyderczym toaście złoty kielich, patrząc z uśmiechem na Julię. - Oby ten wyjazd uśmierzył, kochanie, twoje poczucie winy - powiedział, rozkoszując się jej udręką. Z przyjemnością patrzył na ból widoczny w jej oczach. Nowina zraniła ją głęboko. Nie potrafiła już tego ukryć. Opuściła triclinium. Kiedy znalazła się w swoim pokoju, osunęła się na sofę i wyjęła mały zwój spośród fałd lśniącej tuniki. Drżąc na całym ciele, dotknęła palcami pieczęci. Była na swoim miejscu, nie naruszona. Oczy Julii zaszły łzami. Markus zapewne nawet nie dotknął jej listu. Judea! Po co wyprawiał się tak daleko i w takie straszne miejsce? Chyba że Prymus się nie myli i ma to jakiś związek z tą nieszczęsną niewolnicą. Z gniewem zaczerpnęła powietrza w płuca. Dlaczego Markus nie może zapomnieć Hadassy? Dlaczego nie może zapomnieć tego, co się stało? Zagryzła wargi, miała ochotę krzyczeć z trwogi. Kto jednak by ją usłyszał? Nikt nie dba o to, co się z nią stanie. Gdyby wiedziała, jak to się skończy, nie zrobiłaby tego, co zrobiła. Dlaczego Markus nie miałby jej wybaczyć? Jest jego siostrą, jego ciałem, jego krwią. Czyż nie wie, jak zawsze go kochała, jak nadal go kocha? Chciała tylko, żeby wszystko było tak, jak w czasach dzieciństwa, kiedy wydawało się, że we dwójkę stawiają czoło całemu światu. Czyżby zapomniał, jak byli sobie bliscy, jak o wszystkim rozmawiali? Nigdy nikomu nie ufała tak jak jemu. "Poza Hadassą" - szepnął jakiś głos w jej sercu. Natrętna myśl przeszywała ją bólem. Zamknęła oczy, pragnąc ze wszystkich sił zatrzeć cisnące się wspomnienia... wspomnienia o tym, jak to jest być kochaną naprawdę kochaną. "Nie. Nie! Nie chcę o niej myśleć. Nie chcę!" Zanurzyła się w ciszy, która sprowadziła mrok. Zacisnęła w dłoni mały zwój. - Och, Markusie - szepnęła załamana. - Obiecałeś niegdyś, że będziesz mnie kochał bez względu na to, co się zdarzy. - Cisza i samotność pokoju przygniatały ją do ziemi swym ciężarem. - Obiecałeś, Markusie. Ogarnięta poczuciem bezsiły, zmięła ostatni błagalny list do brata i cisnęła go do kosza z węglami. Pergamin zajął się płomieniem i wkrótce został z niego tylko popiół. Julia patrzyła, jak niknie ostatnia nadzieja na to, że brat jej wybaczy. "Obiecałeś! " Zakryła twarz dłońmi i łkając kołysała się do przodu i do tyłu. Rozdział VII Glina Wielki to dla nas zaszczyt, panie, witać cię na pokładzie - powiedział Satyros, przyglądając się młodszemu od siebie mężczyźnie, który wskazał mu honorowe miejsce na łożu. Na małym stole między nimi postawiono prosty, lecz wyśmienicie przyrządzony posiłek. - To mnie spotkał zaszczyt - odparł Markus, dając słudze kapitana znak, żeby napełnił kielichy. - Jesteś żywą legendą mórz. Niewielu przeżyło zatonięcie okrętu. Oderwał kawałek chleba, a resztę odłożył na srebrną tacę. Satyros potwierdził jego słowa uroczystym skłonieniem głowy. - Masz na myśli katastrofę na Malcie. Nie byłem wtedy kapitanem, ale zwykłym majtkiem. I nie tylko ja przeżyłem. Na pokładzie było dwieście siedemdziesiąt sześć osób. Nikt nie stracił życia. Ktoś zastukał do kapitańskich drzwi. Sługa otworzył je i zamienił kilka słów z majtkiem. Przekazał meldunek w sprawie wiatru Satyrosowi, który wydał odpowiednie rozkazy przeznaczone dla sternika. "Minerwa" dzielnie posuwała się do przodu. Satyros obrócił się z powrotem do Markusa i przeprosił za to, że zajął się przez chwilę sprawami rejsu. Rozmawiali o ładunku; ładownia była pełna marmuru i drewna z wysp greckich, materiałów przeznaczonych dla rozbudowującej się Cezarei. Pod pokładem znajdowało się mnóstwo innych skrzyń; jedne kupił Markus spodziewając się godziwego zarobku, inne zamówili rozmaici judejscy kupcy. Cała przestrzeń ładunkowa była zapełniona skórami z Brytanii, srebrem i złotem z Hiszpanii, wyrobami garncarskimi z Galii, futrami z Germanii, wybornymi winami z Sycylii i lekarstwami z Grecji. Większość tych dóbr miano wyładować w Cezarei. - Zatrzymamy się w Cezarei tylko tyle czasu, ile wymagać będzie rozładowanie okrętu. Zabierzemy stamtąd pasażerów udających się do Aleksandrii - oświadczył Satyros. Markus skinął głową. W Aleksandrii corbita miała wpłynąć do doku, a jego przedstawiciele przywitają okręt. "Minerwa" zabierze cenne towary na rynek rzymski: skorupy żółwi i kość słoniową z Etiopii; oliwę i korzenie ze wschodniej Afryki oraz perły, barwniki i cytryny z zachodniej. Za kilka miesięcy "Minerwa" pożegluje z powrotem do Rzymu, skąd od ponad dwudziestu lat zaczynały się, zgodnie z wolą Decymusa Windacjusza Waleriana, wszystkie rejsy. Satyros uśmiechnął się niewesoło. - Eliab Mosad będzie targował się bez pośpiechu. Załatwienie wszystkich spraw w Egipcie zawsze zajmuje kilka tygodni i dopiero potem możemy postawić żagle i wyruszyć do Rzymu. - Będzie chciał, byś zabrał niewolników - powiedział Markus. - Odmów. Nie bierz też piasku. Bez względu na zysk. Wymieniłem już z nim listy i zawiadomiłem go, że tych ładunków nigdy już nie będę przewoził. - Potrzebny nam będzie balast, panie. - Spełni tę rolę egipskie zboże. - Jak sobie życzysz - odparł Satyros. Doszły go już słuchy, że Markus Walerian myśli teraz inaczej, i właśnie to się potwierdziło. Przyglądał się spod oka swemu pracodawcy. Co się stało, że Markus Walerian zmienił swoje niewzruszone stanowisko, iż trzeba dawać Rzymowi to, czego chce? Markus zgromadził fortunę handlując piaskiem i niewolnikami. Teraz nie chce ani jednego, ani drugiego. Może zaczął podzielać skrupuły swojego ojca... ale dlaczego właśnie teraz? Co się zmieniło? - Opuszczę okręt w Cezarei - oznajmił Markus. I znowu Satyros z trudem ukrył swoje zdumienie. Spodziewał się, że Markus popłynie z nimi do Aleksandrii, może nawet do Rzymu. Starszy Walerian pokonywał czasem cały okrężny szlak handlowy, żeby spotkać się ze swoimi przedstawicielami i mieć z pierwszej ręki informację o przebiegu transakcji. - Zobaczysz, panie, że Cezarea to interesująca odmiana po Efezie. Nie ma tam wprawdzie tego elementu wielkości, ale są cyrki i nie brak pięknych kobiet. Markus był znany z tego, że przepada i za jednym, i za drugim. - Zamierzam pozostać w Cezarei tylko tyle czasu, ile potrzeba, by przygotować się do dalszej podróży. Satyros lekko uniósł brwi. - Niewiele jest w Judei rzeczy, które można by polecić Rzymianinowi. Co chcesz zobaczyć, panie? - Jerozolimę. Satyros wydał stłumiony okrzyk. - Czemuż to właśnie ty, panie, chcesz zwiedzić najbardziej przygnębiające miejsce na całym znanym świecie? - Zbyt późno uświadomił sobie, jak obcesowe i przemądrzałe jest to pytanie. - Z tego, co mi donoszono, wynika, panie, że z Jerozolimy pozostała tylko kupa gruzów - dodał pospiesznie. - Być może twierdze Antonia i Mariamne pozostawiono ze względów wojskowych, ale wątpię. Tytus rozkazał, by nie zostawiono kamienia na kamieniu. - Wiem o tym dobrze, Satyrosie - oznajmił chłodno Markus. Satyros zmarszczył brwi, dopiero teraz uświadamiając sobie, że Markus naprawdę wie o tym wszystkim. Miał okręty, znał szlaki handlowe, musiał więc doskonale wiedzieć, co się dzieje w różnych zakątkach cesarstwa. Jego sukcesy poświadczały, że nie brak mu przenikliwości spojrzenia. Jednak i tak Satyros nie mógł powściągnąć swego zaciekawienia. - Czemu interesujesz się takim opuszczonym miejscem? Markus postanowił odpowiedzieć szczerze. - Interesuje mnie nie tyle samo miejsce, ile Bóg, który je zamieszkuje. Patrzył ponad krawędzią kielicha na twarz tamtego, czekając na pytanie, które niechybnie padnie. Dlaczego Rzymianin interesuje się żydowskim Bogiem? Nie był pewny, co odpowie. Sam nie wiedział za dobrze, jakie powody nim kierują. Jednak Satyros go zaskoczył. - Może to jest właśnie przyczyna, która sprowadziła zniszczenie na to miasto. - Co masz na myśli? - Ich Boga nie można zamknąć w żadnym gmachu. Słowa Satyrosa tak bardzo przypominały to, co powiedziała niegdyś Hadassa, że ciekawość Markusa zaostrzyła się. - Co wiesz o żydowskim Bogu? - Tylko to, czego dowiedziałem się dawno temu od więźnia na tymże okręcie, o którym wspomniałeś, panie. Ale to chyba cię nie zainteresuje. - Przeciwnie, zainteresuje, i to bardzo. Satyros zastanowił się przez chwilę. - Ten człowiek był Żydem. Buntownikiem w całym tego słowa znaczeniu. Wszędzie, gdzie się zjawił, wybuchał bunt. Kiedy go poznałem, pieczę nad nim sprawował setnik cesarskiej kohorty i więzień ów miał stawić się w Rzymie przed obliczem cesarza, by odpowiedzieć za swoje zbrodnie. Słyszałem później, że został ścięty. Nazywał się Paweł i pochodził z Tarsu. Może o nim słyszałeś. Markus, owszem, słyszał o Pawle, ale tylko od takich, którzy lżyli go i szydzili z tego, co mówił o wszechmocnym i miłującym ludzi Bogu. - I cóż powiedział ci ten Paweł? - Że Bóg przysłał swojego jednorodzonego Syna, by żył między ludźmi i został ukrzyżowany za nasze grzechy, abyśmy powrócili do Boga i żyli w niebie z Ojcem. Paweł twierdził, że przez Chrystusa, jak Go nazywał, każdy człowiek może być zbawiony i mieć życie wieczne. Nikt go nie słuchał, póki nie runął na nas euraquilo. Markus wiedział o tym budzącym lęk wietrze, który zatopił wiele okrętów. - Paweł przestrzegł nas, że żegluga zagraża niebezpieczeństwem i wielką szkodą nie tylko ładunkowi i okrętowi, ale i naszemu życiu - powiedział Satyros. - Mówiłeś, że nikt nie stracił życia. - To prawda, ale jestem przekonany, że to dzięki modlitwom Pawła. Sądzę, że jego Bóg dał mu to, o co prosił: nasze życie. - Nalał sobie trochę wina. - Okręt został porwany przez gwałtowne wiatry i poniosły nas fale. Udało się nam schronić na wyspie Kauda i zabezpieczyć okręt, opasując go linami. Nie na wiele się to zdało. Kiedy wypłynęliśmy znowu, burza jeszcze się wzmogła. Pozbyliśmy się ładunku. Trzeciego dnia wyrzuciliśmy sprzęt okrętowy. Nie widać było gwiazd, nie wiedzieliśmy więc, dokąd płyniemy ani gdzie jesteśmy. Żeglowaliśmy na oślep. Wszyscy, żeglarze i pasażerowie, bali się o swe życie. Wszyscy poza Pawłem. Satyros nachylił się i oderwał kawałek chleba. - Podczas największej nawałnicy stał między nami. Powiedział, że nikt nie zginie, tylko okręt zatonie. Musiał przekrzykiwać wycie wiatru, ale nie tracił spokoju. Oznajmił, że ukazał mu się anioł Boga, do którego należy, by zapewnić, że nikogo nie spotka krzywda. Powiedział też, że w końcu dopłyniemy do jakiejś wyspy i że nikt nie utraci życia. Uśmiechnął się lekko i potrząsnął z zakłopotaniem głową. - Zdaje się, że Bóg chciał zachować go przy życiu, by mógł stanąć przed Cezarem, a ratując Pawła, uratował też nas wszystkich. - Może to przypadek. - Może, ale ja sądzę, że nie. - Dlaczego? - Musiałbyś tam być, panie, żeby to zrozumieć. Nigdy przedtem ani potem nie widziałem takiej burzy. Zniszczenie i śmierć nadciągały niechybnie, a jednak Paweł nie tracił spokoju. Nie bał się śmierci. I powiedział, byśmy też się nie bali. Wziął chleb, złożył Bogu dziękczynienie i zaczął jeść. Czy możesz sobie coś takiego wyobrazić? Jadł w środku całego tego zamętu. - Potrząsnął głową, nadal zdumiony tym, co przeżył. - Nigdy przedtem nie widziałem takiej wiary, a i potem rzadko mi się to zdarzało. Satyros umoczył chleb w winie. Markus przypomniał sobie, jak Hadassa szła spokojnie przez arenę, nie zważając na wrzaski tłumu i ryk lwów. Satyros wziął płat marynowanego mięsa. - Kiedy człowiek widzi taką wiarę, zaczyna myśleć, że coś w tym musi być. - Może to tylko ułuda. - Nie, to coś więcej. Paweł wiedział. Bóg objawił mu, co się stanie. Paweł przewidział przecież, że okręt zostanie zniszczony. I tak się stało. Ugryzł kęs wołowiny. - I co było dalej? - spytał Markus, któremu odszedł apetyt, bo skupił całą uwagę na opowieści Satyrosa. - Okręt zaczął się rozpadać i żołnierze postanowili pozabijać więźniów, żeby któryś nie uciekł - ciągnął Satyros. - Gdyby doszło do ucieczki, ich życie byłoby w niebezpieczeństwie. Na szczęście Juliusz ich powstrzymał. W końcu ci, którzy umieli pływać, wskoczyli do wody, a reszta unosiła się na deskach albo resztkach okrętu. Okazało się, że dotarli do Malty. Nikt nie zginął. Ani jeden człowiek, panie. To doprawdy zdumiewające. - Może i tak - rzucił Markus. - Czemu jednak ocalenie przypisywać temu żydowskiemu Chrystusowi? Czemu nie okazać wdzięczności Neptunowi czy innemu z członków panteonu? - Bo wszyscy wzywaliśmy na pomoc naszych bogów. Brahmo! Wisznu! Waruno! Żaden nie odpowiedział. Kiedy znaleźliśmy się na Malcie, zdarzyły się jeszcze dziwniejsze rzeczy, które upewniły mnie i wszystkich, że Paweł jest sługą wszechmocnego Boga. Zobaczył błysk zaciekawienia w oczach Markusa i spróbował wyjaśnić mu, co miał na myśli. - Tubylcy okazali nam niespotykaną życzliwość. Rozpalili ognisko, ale gdy już przy nim usiedliśmy, wypełzła żmija i ukąsiła Pawła w dłoń. Strząsnął gada w ogień. Wszyscy wiedzieli, że był to jadowity wąż i sądzili, że Paweł rychło umrze. Myśleli, że jest mordercą i że wąż został zesłany przez bogów jako kara. - Oczywiście nie umarł. Byłem w Rzymie, kiedy dotarł tam pod strażą. - Nie. Nie umarł. Nawet nie zachorował. Nie spuchła mu ręka. Nie stało się nic a nic. Tubylcy czekali przez całą noc. Rano byli już przeświadczeni, że jest bogiem i chcieli oddawać mu cześć. Paweł powiedział im, że nie jest bogiem, lecz tylko sługą Jezusa Chrystusa. Nauczał ich tego, o czym przedtem mówił i nam. Satyros wziął z tacy kilka suszonych fig. - Nasz gospodarz Publiusz był namiestnikiem wyspy. Pozostawaliśmy u niego trzy dni, a potem zachorował ciężko jego ojciec. Paweł uzdrowił starca, położywszy po prostu na nim ręce. Ojciec Publiusza przygotował się już na śmierć i oto w jednej chwili odzyskał całkowicie zdrowie. Wieść o tym rozeszła się, zaczęli więc przychodzić inni chorzy z wyspy. - I co? Uzdrowił ich? - Wszystkich, których widziałem. Ludzie okazywali nam ze względu na Pawła wielki szacunek. Zadbali o to, byśmy mogli wyruszyć dalej i dostarczyli nam wszystkiego, co było nam potrzebne. Paweł odpłynął na aleksandryjskim okręcie z Kastorem i Polluksem na dziobie. Ja znalazłem się na pokładzie innego okrętu. Nigdy już nie spotkałem Pawła. Pytanie, które od wielu miesięcy nękało Markusa, teraz paliło go jak gorączka. Wziął do ręki kielich i zmarszczył brwi. - Skoro ten Bóg jest taki potężny, czemu nie uchronił Pawła przed ścięciem? Satyros potrząsnął głową. - Nie wiem. Sam się zastanawiałem, kiedy dowiedziałem się, jaki los go spotkał. Wiem jednak jedno. Jakiś cel w tym musiał być, aczkolwiek przed nami ukryty. Markus patrzył posępnie w swoje wino. - Zdaje się, że ten Chrystus niszczy każdego, kto w Niego uwierzył. - Opróżnił jednym haustem kielich i odstawił go na stół. - Chciałbym dowiedzieć się dlaczego. - Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Coś ci jednak powiem, panie. Od czasu spotkania z Pawłem wiem, że świat nie jest taki, na jaki wygląda. Bogowie, których czcimy my, Rzymianie, nie mogą się równać z Bogiem, któremu służył Paweł. - A jednak Rzym rządzi światem, Satyrosie - zauważył z ironią Markus. - Nie Jezus, o którym mówił Paweł. Wystarczy pomyśleć o tym, jaki los spotkał Judeę. - Zastanawiam się nad tym. Paweł zapewniał, że Jezus przemógł śmierć i wskazał drogę każdemu, kto w Niego wierzy. - Nie widziałem, żeby choć jeden chrześcijanin pokonał śmierć - rzucił stanowczym głosem Markus. - Wszyscy stojąc w obliczu śmierci, chwalą Jezusa Chrystusa. I wszyscy umierają jak każdy inny człowiek. Satyros przyglądał się bacznie Markusowi, wyczuwając, że jakaś głęboka udręka zmusza go do wyprawy przez morze do buntowniczego kraju. - Jeśli tego Boga szukasz, doradzam ci wielką ostrożność. - Dlaczego? - Bo może cię On unicestwić. Markus zacisnął z goryczą usta. - Już to uczynił - powiedział, nie wyjaśniając, co ma na myśli, i wstał. Podziękował Satyrosowi za gościnność i wyszedł. Dni mijały powoli, chociaż wiał sprzyjający wiatr i na morzu panowały dobre warunki do żeglugi. Markus spacerował przez godzinę po pokładzie, walcząc z szarpiącymi nim uczuciami. W końcu wrócił do siebie, do małej kajuty wyposażonej w skromne umeblowanie. Wyciągnął się na wąskim łożu zagłębionym w ścianę i patrzył na wypolerowane drewno sufitu. Sypiał źle. Co noc w jego snach pojawiała się Hadassa. Wykrzykiwała coś do niego, a on nie mógł się wydrzeć z uścisku trzymających go mocno rąk. Była tam też Julia. Był i Prymus. Kalaba napawała się widokiem tego, co działo się na arenie i rykiem lwów. Widział, jak jedno ze zwierząt pędzi w stronę Hadassy, a on szamotał się rozpaczliwie w więzach... Widział potem, jak bestia skacze i powala Hadassę. Co noc budził się rozdygotany, zlany potem, z walącym sercem. Siadał i ujmował głowę w dłonie. Zatapiał palce we włosach i przeklinał swe życie, zmagając się z żalem, nad którym nie potrafił zapanować. Zamknął oczy i zobaczył Hadassę klęczącą w świetle księżyca i wznoszącą ręce do swego Boga. Przypomniał sobie, jak ujął jej twarz w dłonie i spojrzał w jej piękne brązowe oczy pełne miłości i spokoju. Całym jestestwem tęsknił za nią, tęsknił tak straszliwie, że z ust wyrwał mu się jęk. - Cóż za Bogiem jesteś, żeś ją zabił? - wychrypiał, czując, że do oczu napływają mu palące łzy. - Czemu na to pozwoliłeś? - Ogarnął go płomień gniewu i z całej siły zacisnął pięści. - Chcę wiedzieć, kim jesteś - wyszeptał przez zęby. - Chcę wreszcie wiedzieć... Obudził się wcześniej niż inni. Ubrał się i wyszedł na pokład. Chciał oddychać ostrym morskim powietrzem, ale stojąc na dziobie, czuł przy sobie obecność Hadassy. Nie odstępowała go, ale był za to wdzięczny. Wspomnienie było wszystkim, co mu po niej pozostało. Kiedy wzeszło słońce, po okręcie zaczęli kręcić się pasażerowie. Markus, szukając samotności, przeszedł na stronę zawietrzną. Większość pasażerów stanowili Arabowie i Syryjczycy, którzy załatwiali interesy w Efezie, a teraz wracali do domu. Słabo posługiwał się ich językiem, a zresztą uciekał od towarzystwa innych. Corbita mogła zabrać nawet trzystu pasażerów, ale Markus polecił, żeby zabrano tylko stu pięćdziesięciu siedmiu, a resztę miejsca przeznaczono na ładunek. Był zadowolony, że na okręcie nie było więcej ludzi. Wiał pomyślny wiatr i okręt płynął równym tempem. Udręczony Markus codziennie, do wyczerpania chodził po pokładzie. Potem jadł kolację z kapitanem i wracał do siebie. Kiedy od Cezarei dzieliło ich jeszcze kilka dni żeglugi, poczuł się nieco spokojniejszy. Oparł ręce na skrzyniach i patrzył przed siebie na błękitnozielone morze, po którym tańczyły odbłyski słonecznego światła. Wiedział, że już wkrótce zaczną się jego poszukiwania w całej Judei. Majtkowie nawoływali się, pracując przy linach. Nad głową miał napięte od wiatru żagle. Okręt sunął gładko po wodzie, ale Markus i tak się niecierpliwił, pragnął bowiem jak najszybciej dotrzeć do celu. Zobaczył delfina wyskakującego z wody. W pierwszej chwili ledwie go zauważył, ale zaraz potem delfin znowu wyskoczył. Nurkował i wyskakiwał, bez trudu nadążając za okrętem. Za którymś razem wystrzelił prosto w górę, wydał z siebie dziwny świergotliwy głos i opadł do wody. Ktoś z załogi, zajęty przy żaglach, zauważył to i krzyknął, że są z nimi bogowie. Pasażerowie pospieszyli na stronę zawietrzną, żeby popatrzeć na delfina. Jakiś Arab w czerwonym burnusie z czarną wstęgą przepchnął się przez tłumek, by mieć lepszy widok. Delfin wyskakiwał raz po raz tuż obok miejsca, gdzie stał Markus. Wygięty z gracją wzbijał się do góry, a potem znikał pod powierzchnią wody. Do bawiącego się delfina dołączyły jeszcze trzy. Wyskakiwały jednocześnie z wody i ten widok sprawiał przyjemność pasażerom, którzy zaczęli wykrzykiwać do zwierząt pozdrowienia w kilku językach. - To dobry omen! - rzucił któryś z podekscytowanych pasażerów. - Sługa Neptuna! - dodał z szacunkiem inny. - Dziękujemy, żeś pobłogosławił nasz okręt! - Ofiara! Ofiara! Trzeba złożyć ofiarę! Kilku ludzi rzuciło do morza monety. Jedna z nich trafiła i przestraszyła pierwszego delfina. Zakręcił i zniknął. Pozostałe poszły w jego ślady. Podniecenie opadło i pasażerowie pokręcili się i odeszli, szukając sobie miejsca i sposobu na zabicie czasu. Kilka grupek skupiło się przy grze w kości, reszta drzemała w słońcu. Satyros oddał ster swojemu pomocnikowi i podszedł do Markusa. - To dobry znak dla okrętu, panie. - Czy żydowski Mesjasz mógłby przesłać wiadomość w pogańskich symbolach? - spytał oschle Markus, nadal opierając się ręką o burtę i przyglądając się błyskom światła na błękitnozielonej wodzie. - Wedle Pawła wszystkie rzeczy stworzył Bóg, którego szukasz. Czyż więc nie może, zgodnie z naszym rozumem, przesyłać wiadomości w taki sposób, jaki sam wybierze? - A zatem wszechmocny Bóg przysyła rybę. Nieruchomy wzrok Satyrosa spoczął na Markusie. - Delfin jest symbolem, który uznajemy wszyscy, panie, nawet ci nie wyznający żadnej wiary. Może Bóg przysłał delfina, by dał ci nadzieję. - Nie potrzebuję nadziei, lecz odpowiedzi. - Twarz mu stężała. Wyzywającym i gniewnym gestem wyciągnął rękę ponad wodę. - Wysłuchaj mnie, wysłanniku Wszechmogącego! Nie chcę żadnych posłańców! Satyros poczuł strach. - Prowokujesz Boga, nie zważając, co może cię za to spotkać? Markus zacisnął dłoń na burcie. - Chcę tego. Dowiem się przynajmniej, czy ten Bóg istnieje, przekonam się, że nie jest uhzdą, którą ktoś narzucił łatwowiernym. Satyros cofnął się. - Ten Bóg istnieje. - Dlaczego tak mniemasz? Bo przeżyłeś burzę i zatonięcie okrętu? Bo żmija ukąsiła kogoś i ten ktoś nie umarł? Ale Paweł, o którym mówiłeś, umarł, Satyrosie. Klęcząc, z głową złożoną na pniu. Powiedzże, kim jest ten Bóg, który nie dba o swoich? - Nie znam odpowiedzi, których szukasz. - Nikt ich nie zna. W każdym razie żaden człowiek. Jeden Bóg, jeśli w ogóle przemawia. - Uniósł głowę i zakrzyknął: - Chcę wiedzieć! - Szydzisz z Niego. A jeśli cię usłyszy? - Niechaj słyszy - odparł i zakrzyknął raz jeszcze: - Czy mnie słyszysz? - Jego słowa niosły się nad wodami jak wyzwanie, a Markus nie zważał na zaciekawione spojrzenia, jakimi go obrzucono. - Chcę, by usłyszał, Satyrosie. Wzywam Go, by usłyszał. Satyros zaczął żałować, że nie trzymał się z daleka od Markusa Waleriana. - Wystawiasz na niebezpieczeństwo swe życie. Markus wybuchnął urywanym śmiechem. - Moje życie nic dla mnie nie znaczy. Jeśli Bóg chce je wziąć, niechaj bierze. I tak jest puste i bez znaczenia. - Oparł się znowu o burtę, sztywny, z zaciśniętymi zębami. - Niech jednak biorąc mi życie, pokaże swoje oblicze. VIII Aleksander wszedł na dziedziniec świątyni Eskulapa. Dwaj mężczyźni niosący pustą lektykę przebiegli obok niego i zniknęli po drugiej stronie muru. Zmarszczył brwi, pochylił się do przodu, przyglądając się posępnej scenie, która rozgrywała się na jego oczach. Kiedy był dzieckiem, ojciec zabrał go do ateńskiej świątyni Eskulapa w nadziei, że ofiary i całodzienne czuwanie uratują młodszego brata i starszą siostrę Aleksandra, którzy zachorowali na gorączkę. Było tak samo ciemno jak teraz i tylko migoczące płomienie pochodni rzucały tajemnicze cienie na połyskujące marmury wielkiego dziedzińca. Po przekroczeniu bramy zobaczył scenę, która spowodowała, że poczuł ucisk w żołądku i niewysłowioną trwogę... I teraz, patrząc na dramatyczne widowisko, czuł taką samą trwogę - i obezwładniającą bezradność. Ponad dwadzieścia osób leżało na schodach świątyni - chorzy, cierpiący, umierający. Zbędna cząstka ludzkości. Większość została opuszczona w środku nocy przez obojętnych właścicieli i nie miała nawet pledu, żeby się obronić przed chłodem. Przyglądał się uważnie kształtom leżącym dokoła, starając się stłumić uczucia. Odwrócił się w stronę Hadassy. Ujrzał wyraz oszołomienia na jej twarzy. Poczuł chłód i serce mu się ścisnęło. Bał się, jak przyjmie ten widok i poprzedniego wieczoru próbował ją przygotować. - Mój ojciec był niewolnikiem - zaczął, patrząc na jej twarz w migotliwym świetle kaganka stojącego na stole między nimi. Zobaczył zdziwienie w jej oczach, bo rzadko zdarzało mu się mówić o sobie i o przeszłości. Powiedział o tym, bo chciał jej pomóc, by łatwiej zrozumiała, co zamierza zrobić. - Miał szczęście, gdyż jego właściciel był zacnym człowiekiem, a poza tym ojciec miał głowę do interesów, więc zarządzał majątkiem swojego pana. Otrzymał pewną sumę dla siebie i mógł obracać nią wedle swego rozeznania, tak że zdołał zarobić dość, by kupić sobie wolność. W nagrodę za wierną służbę Kajusz Ankus Herofilus, mój dziadek, zaproponował, by ojciec poślubił jego córkę, Druzyllę. Ojciec był od dawna w niej zakochany, więc z radością na to przystał. Kiedy dziadek umarł, ojciec odziedziczył poprzez żonę jego majątek. Mieli siedmioro dzieci... Przerwał i Hadassa przypatrywała się bacznie jego twarzy. Wiedziała, że jeszcze nie skończył. Milczała więc i czekała. Aleksander spojrzał na nią i zobaczyła w jego oczach odwieczny człowieczy ból. - Rodzice mieli posiadłość, pieniądze i szacunek ludzi. Wszystko, czego może człowiek pragnąć. Ale nie zmieniło to faktu, że wszystkie ich dzieci, poza mną, umarły. I ani bogactwo, ani ofiary składane w świątyniach, ani łzy wylane przez matkę nie zdołały tego odmienić. - Właśnie dlatego postanowiłeś zostać lekarzem. - W pewnej mierze. Patrzyłem, jak moje rodzeństwo umiera na rozmaite dziecięce choroby i wiedziałem, ile to kosztuje moich rodziców. Ale to nie wszystko. Chodzi jeszcze o to, co czułem za każdym razem, kiedy ojciec zabierał mnie do świątyni Eskulapa, by błagać boga o łaskę. Widziałem w świątyni całą ludzką nędzę i nic nie mogłem na nią zaradzić. Nie dostrzegałem mocy boga. Wszędzie cierpienie i cierpienie. Chciałem coś zrobić. Nauczyłem się potem, że bardzo niewiele można na tym świecie zmienić. Ale pracuję wedle mych sił i staram się być z tego zadowolony. - Ujął jej dłoń. - Posłuchaj, Hadasso. Jutro rano zobaczysz rzeczy, które wytrącają człowieka z równowagi. Ale możemy zabrać ze sobą tylko jednego pacjenta. - Tak, panie - powiedziała i skinęła głową. - Ostrzegam cię, byś nie oczekiwała za wiele. Chory, którego wybierzemy, będzie miał niewielkie szanse na życie. Niewolnicy, których widzi się w świątyni, zostali uznani przez swych panów za bezużytecznych i porzuceni. Zwykle nie potrafiłem przywrócić im zdrowia. - Ile razy to robiłeś? - Może dziesięć, może więcej. Po raz pierwszy próbowałem wyleczyć niewolnika pozostawionego w świątyni rzymskiej. Miałem wtedy pieniądze i wygodne mieszkanie. Ale niewolnik po tygodniu umarł. Przynajmniej w przyzwoitych warunkach. Potem umarło mi jeszcze czterech i prawie się poddałem. W jej oczach pojawił się błysk współczucia. - A jednak robisz to nadal. - Ponieważ nauczono mnie, że jako lekarz powinienem oddawać też cześć bóstwom uzdrowicielskim. Nie mogłem przechodzić obok tych ludzi i udawać, że ich tam nie ma. - Westchnął i potrząsnął głową. - Nie mogę twierdzić, że moje powody są czysto altruistyczne. Kiedy komuś uczącemu się medycyny umrze pacjent pozostawiony na schodach świątyni Eskulapa, nikt o to nie dba. Jeśli umrze ci człowiek wolny i mający wysoką pozycję, możesz pożegnać się z medycyną. - Skrzywił na moment twarz. - Moje motywy są i dobre, i złe, Hadasso. Chcę pomóc tym ludziom, ale chcę się też czegoś nauczyć. - Czy któryś z twoich pacjentów przeżył? - Trzech. Jeden w Rzymie, Grek uparty jak mój ojciec, i dwóch w Aleksandrii. - Więc twój wysiłek nie poszedł na marne - powiedziała spokojnie, pewna słuszności swoich słów. A jednak Aleksander, patrząc na wyraz jej twarzy, zastanawiał się teraz, czy dobrze robił... i czy powinien przyprowadzać tu Hadassę. Mimo tego, co powiedział jej wczoraj, widok tych wszystkich niewolników porzuconych na stopniach świątyni przejął Hadassę zgrozą. - Och! - szepnęła, stając u jego boku, i to jedno słówko przeszyło jego serce całym bogactwem współczucia i smutku. Odwrócił głowę, bo poczuł nagle ucisk w gardle. Po chwili powiedział szorstko: - Dalej. Nie mamy za dużo czasu. Wyminął wychudłego siwego mężczyznę i pochylił się nad młodszym. Hadassa przez cały czas szła za Aleksandrem w stronę marmurowych schodów Asklepionu, ale teraz przystanęła przy mężczyźnie, którego Aleksander ominął. Uklękła na jedno kolano i dotknęła rozpalonego od gorączki czoła. Tamten nie otworzył oczu. - Zostaw go - rozkazał Aleksander, oddalając się przez dziedziniec. Hadassa podniosła wzrok i zobaczyła, jak szybko omija dwóch innych porzuconych niewolników. Ich panowie tak się spieszyli, że nie położyli ich nawet na górnych stopniach, gdzie mieliby jaką taką osłonę. Biednego starca porzucono ledwie kilka stóp za propylonem. Inni leżący w pobliżu byli nieprzytomni, trawiła ich jakaś nieznana choroba. "Znajdziemy takiego, którego można wyleczyć, i zrobimy co w naszej mocy - powtórzył Aleksander kilka razy wczorajszego wieczoru, dorzucając ostrzeżenie: - Zobaczysz wielu śmiertelnie chorych albo po prostu starych i wyniszczonych. Musisz, Hadasso, ich ominąć. Możemy zabrać tylko jednego, który ma szansę na wyzdrowienie." Patrzyła na połyskujące marmurowe schody pogańskiej świątyni i doliczyła się dwudziestu leżących na nich ludzi. Zbędna cząstka ludzkości. Raz jeszcze spojrzała na starca. Zostawiono go tutaj, nie dając nawet pledu, którym mógłby się okryć. - Zostaw go! - krzyknął rozkazującym głosem Aleksander. - Moglibyśmy... - Spójrz na zabarwienie jego skóry, Hadasso. Nie dożyje wieczora. Zresztą jest stary. Młodszy ma większe szanse. Hadassa zobaczyła, że starzec zamrugał i poczuła żal mocniejszy niż wszystkie argumenty. - Jest ktoś, kto cię kocha - powiedziała. - Jego imię Jezus. Starzec był zbyt słaby i chory, żeby otworzyć usta. Nie wiedziała, czy zrozumiał, czy znalazł w jej słowach pociechę, ale ujęła jego wychudłą dłoń. - Wierz i bądź zbawiony. Obyś doznał pocieszenia. Aleksander rozglądał się z posępnym wyrazem twarzy. Większość niewolników była zbyt bliska śmierci, by warto się było nimi zająć. Obejrzał się i zobaczył, że Hadassa nadal klęczy przy starcu. - Hadasso! - krzyknął, tym razem tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Odejdź stamtąd! - Dał znak ręką, żeby dołączyła do niego. - Obejrzyj innych. Przytuliła bezwładną dłoń starca do swego policzka i modliła się: "Ojcze, zmiłuj się nad tym człowiekiem. - Zdjęła szal i przykryła go, a kiedy odwdzięczył się słabym uśmiechem, łzy napłynęły jej do oczu. - Błagam Cię, Jezu, weź go, aby był z Tobą w raju." Dźwignęła się z trudem. Wiedziała, że nic już dla tego człowieka nie może zrobić. Opierając się ciężko na lasce, przeszła przez dziedziniec i ruszyła po schodach w stronę Aleksandra. Już miała pochylić się nad następnym mężczyzną, ale młody lekarz krzyknął, żeby dla tego też nie traciła czasu. - Tamten nie żyje. Spójrz na tych tutaj. Wspinając się z mozołem na schody, przyglądała się każdemu człowiekowi porzuconemu na błyszczących schodach Asklepionu. Czuła potrzebę, żeby wykrzyczeć swój gniew. Pozbawieni serca właściciele zostawili tu ponad dwudziestu chorych lub umierających niewolników. Niektórzy już umarli i wkrótce zostaną stąd uprzątnięci przez służbę świątynną. Inni, jak tamten starzec, leżeli półprzytomni, bez nadziei i pociechy, czekając na śmierć. Kilku jęczało z bólu albo z gorączki. Służba świątynna zabrała już paru - nie po to, by się nimi zaopiekować, ale by usunąć ich z widoku, ażeby nie obrażali oczu przychodzących tu wczesnym rankiem wyznawców. Paru już przybyło w wyściełanych aksamitem lektykach, które nieśli niewolnicy. Kiedy bogaci wyznawcy wysiadali z lektyk i szli po schodach, patrzyli prosto przed siebie, skupiając uwagę na majestatycznej świątyni, a nie na ludzkim cierpieniu. Byli zaprzątnięci własnymi kłopotami, lecz w przeciwieństwie do tych leżących dokoła, nie brakowało im pieniędzy na uroczyste ofiary i modły. Hadassa pochyliła się nad kolejnym mężczyzną. Obróciła go łagodnie na plecy i zobaczyła, że jest już martwy. Kiedy wstała, poczuła, że jest jej słabo. Tyle bólu, tyle cierpienia, a tylko jedna z tych żałosnych istot zwróci na siebie uwagę Aleksandra i będzie korzystać z jego medycznej opieki. "Boże, któż to będzie? Czyje życie zechcesz dzisiaj oszczędzić?" Rozejrzała się, zmieszana i z ciężkim sercem. "Czyje, Panie?" Poczuła, że ktoś na nią patrzy i obróciła się w tamtą stronę. Kilka stopni wyżej leżał duży, śniady mężczyzna. Wpatrywał się w nią nieruchomymi, czarnymi, błyszczącymi od gorączki oczami. Miał orle rysy i był ubrany w poplamioną szarą tunikę. Arab. Przypomniała sobie z całą wyrazistością długi marsz z Jerozolimy, podczas którego była skuta z innymi niewolnikami. Mężczyzna bardzo podobny do tego rzucał łajnem w nią i innych żydowskich jeńców. Ktoś podobny do niego opluł ją, kiedy przechodziła obok. "Ten, Panie?" Podniosła głowę i jej spojrzenie prześliznęło się po innych, a potem spoczęło znowu na Arabie. - Ten. Hadassa mozolnie wspięła się do niego. Jego palce przebierały szybko ziarnka przy każdej modlitwie, którą odmawiał ochrypłym głosem. Modlił się do Wisznu. Z trudem opadła na marmur jeden schodek poniżej niego i odłożyła laskę. Ujęła dwiema rękami jego dłoń i uciszyła jego czcze, monotonne błaganie. - Sza! - powiedziała łagodnym głosem. - Bóg słyszy twoją modlitwę. Rozluźnił palce, a Hadassa wyjęła mu z dłoni ziarnka modlitewne i wsunęła je pod szarfę na wypadek, gdyby później ich zażądał. Dotknęła jego czoła i przyjrzała się wpatrzonym w nią oczom. Zaskoczył ją błysk strachu w jego spojrzeniu. Czyżby myślał, że kobieta w zasłonie jest widmem śmierci? Oddychał ciężko. Podniosła głowę i skinęła na Aleksandra. - Tutaj, panie! Aleksander pospieszył do niej. Kiedy dotarł, mężczyzna zaniósł się kaszlem. Był to kaszel z głębi płuc, kaszel wyniszczający ciało. Aleksander przyjrzał się plamom krwi na starodawnym marmurze. - Gorączka płucna - oznajmił ponuro i potrząsnął głową. - To ten - powiedziała Hadassa i wsunęła rękę pod szerokie ramiona mężczyzny. - Hadasso, choroba wyniszczyła już jego płuca. Nic nie mogę dla niego zrobić. Nie zważając na Aleksandra, zwróciła się do Araba: - Zabierzemy cię do domu. Dostaniesz lekarstwa i jedzenie. Będziesz miał dach nad głową i odpoczniesz. - Pomogła mu usiąść. - Bóg przysłał mnie do ciebie. - Hadasso! - rzucił Aleksander i zacisnął usta. - Ten - powtórzyła. Aleksander obrzucił ją przenikliwym spojrzeniem. Nigdy nie widział u niej takiego uporu, takiej zaciekłej determinacji. - Dobrze - powiedział i położył ciężko dłoń na jej ramieniu. - Wezmę go. Pomógł Hadassie wstać i odsunął ją na bok. Podał jej laskę i rozejrzał się, szukając wzrokiem pomocy. Zawołał dwóch mężczyzn ze służby świątynnej. Nie mieli nic przeciwko temu, żeby pozbyć się choć jednego chorego, i bez większego trudu zanieśli go do czekającej lektyki. Aleksander przyjrzał się raz jeszcze Arabowi. Zmarnowany czas i lekarstwa. Hadassa ociągała się, patrząc na innych, których musiała zostawić, by tu umarli. - Chodź już, Hadasso. Musimy wskazać im drogę - powiedział Aleksander. Spuściła głowę i wiedział, że płacze bezgłośnie za zasłoną. Zmarszczył brwi. - Powinienem był zostawić cię w sklepiku, a nie przyprowadzać tutaj. Idąc obok niego, zaciskała dłoń na lasce, aż pobielały jej kostki palców. - Czyżby lepiej było odwracać wzrok od tego, co dzieje się na świecie niż poznać całą prawdę? - Czasem tak. Zwłaszcza jeśli nie możesz niczego zmienić - odparł, zwalniając kroku, żeby mogła za nim nadążyć. - Zmieniasz wszystko dla jednego człowieka. Spojrzał na Araba niesionego w otwartej lektyce. Jego ziemista twarz miała słaby odcień szarości i lśniła od potu. Miał głęboko zapadnięte oczy. - Wątpię, żeby wyżył. - Będzie żył. Aleksander był zdziwiony jej pewnością, ale nauczył się już z doświadczenia, że trzeba szanować to, co mówi Hadassa. Miała jakąś wiedzę, której nie był w stanie zgłębić. - Zrobię co będę mógł, ale Bóg postanowi, czy ma żyć, czy umrzeć. - Tak - potwierdziła i zamilkła. Sposób, w jaki szła, utykając i wspierając się na lasce, mówił mu, że całą uwagę skupiła teraz na marszu przez zatłoczone ulice. Szedł tuż przed nią, by osłaniać ją przed naporem ludzi. Była zmęczona i cierpiała. Lepiej, żeby nie potrącił jej jakiś nieuważny przechodzień. Aleksander chciał zrobić wszystko, żeby ją przed tym uchronić. Kiedy dotarli wreszcie do kramiku, Aleksander położył Araba na stole, żeby dokładniej go zbadać. Hadassa zdjęła bukłak z haka na ścianie i nalała wody do glinianego garnka. Odwiesiła bukłak, podeszła do stołu i wsunęła rękę pod plecy mężczyzny, by unieść go nieco i podać mu wodę. - Czy mam, panie, oznaczyć jego kubek, byśmy nie pili z niego przez pomyłkę? Roześmiał się. - Teraz, kiedy postawiłaś na swoim i sprowadziłaś go tutaj, jestem znowu twoim "panem". - Oczywiście, panie. - Jej głos rozjaśniła nutka uśmiechu. Położyła Araba i Aleksander zobaczył, że matczynym gestem odgarnęła mu włosy z czoła. Wiedział, ile czułości może być w dotknięciu jej ręki i ile współczucia można zobaczyć w jej oczach. Poczuł gwałtowną potrzebę, żeby ją chronić. Myśl, że ktoś mógłby pragnąć jej śmierci, mógł rozkazać, by rzucono ją lwom, napełniła go wściekłością która jego samego zdumiała. Zwrócił czym prędzej spojrzenie na Araba. - Jak się nazywasz? - spytał. - Amrafel - wychrypiał tamten. - Raszyd Ched-or-laomer - dodał po chwili. - To za wiele imion jak na jednego człowieka - rzekł Aleksander. - Będziemy nazywać cię Raszydem. - Wziął wilgotną szmatkę, którą podała mu Hadassa, i otarł spoconą twarz chorego. - Nie masz już pana, Raszydzie. Czy mnie rozumiesz? Ten, kto porzucił cię na schodach, utracił wszelkie prawa do ciebie. Ja zaś nie roszczę sobie żadnych. Masz wobec mnie jeden tylko obowiązek. Póki nie wyzdrowiejesz, musisz robić to, co ci powiem. Potem będziesz mógł odejść albo zostać i pracować dla mnie. Raszyd rozkaszlał się. Aleksander stał, przypatrując mu się z ponurą miną. Kiedy skończył się wreszcie atak kaszlu, Raszyd jęknął i osunął się ciężko na stół. Hadassa znowu stanęła przy stole. Położyła dłoń na piersi Raszyda i wyczuła mocne, równomierne bicie serca. Będzie żył! Zapewnił ją o tym jakiś cichutki, spokojny głos w sercu. Bóg wie jak. Bóg wie dlaczego. Raszyd odprężył się, położył dłoń na jej dłoni i spojrzał na nią głęboko osadzonymi oczyma, które wyglądały jak dwie grudki obsydianu. Znowu odgarnęła mu czarne włosy z czoła. - Bóg cię nie opuścił. Rozpoznał judejski akcent i zmarszczył lekko brwi. Czemu Żydówka lituje się nad Arabem? - Odpocznij. Przygotujemy ci łóżko. Kiedy łóżko było gotowe, Aleksander pomógł choremu przenieść się na nie. Przykryli go wełnianymi pledami. Zasnął natychmiast. Aleksander wsparł ręce na biodrach i przyglądał się śpiącemu pacjentowi. - Póki był zdrowy, nie można go było lekceważyć. - Będzie zdrowy. Jaką kurację zastosujesz? - Będę mu podawał szantę i babkę, choć nie na wiele się to zda przy chorobie tak daleko posuniętej. - Przygotuję okład z kozieradki - oznajmiła Hadassa. - Szczerze mówiąc, pożyteczniejsze byłyby modły błagalne do twojego Boga. - Modliłam się, panie, i nie zaniecham modlitw, ale i tak winniśmy zrobić wszystko co w naszej mocy. - A więc weźmy się do tego. Rozdział IX Przez kilka następnych tygodni Raszyd właściwie bez przerwy spał. Jego mata była rozłożona przy ścianie w głębi, by nikomu nie zawadzał. Kiedy się budził, patrzył, jak Aleksander i Hadassa zajmują się pacjentami. Słuchał, co mówiono, przyglądał się, co czyniono. Hadassa dwa razy dziennie dawała mu rybę, jarzyny i chleb zamoczony w winie. Nie miał apetytu, ale nalegała, żeby jadł. "Musisz odzyskać siły" - mówiła. W jej głosie było tyle pewności, że Raszyd posłusznie zjadał, co mu przynosiła. Kiedy długi dzień zbliżał się do końca, patrzył, jak Hadassa przygotowuje posiłek wieczorny. Zaskoczyło go to, że zawsze najpierw podawała jedzenie jemu, a dopiero potem lekarzowi. Zgodne natomiast z jego wyobrażeniami o roli kobiety było to, że siebie obsługiwała dopiero, kiedy obaj się nasycili. Słuchał, jak co wieczór prowadzą długie rozmowy o każdym pacjencie. Szybko zauważył, że kobieta w zasłonie wie znacznie więcej o każdym mężczyźnie, każdej kobiecie i dziecku niż sam lekarz. Medyk wsłuchiwał się w ich słowa, ona zaś w cierpienie, trwogę, przerażenie. Dla niego każdy pacjent był tylko cielesną chorobą. Ona poznawała ich dusze... tak jak wystarczyło jej zajrzeć w oczy jemu, Raszydowi, żeby poznać jego duszę. Wyczuł to, kiedy go dotknęła. Ludzie często przychodzili do niej, lecz ona odsyłała ich do lekarza. Jednak Raszyd po kilku tygodniach nie mógł powstrzymać się od myśli, że gdyby nie jej obecność, na niewiele by się zdało wszystko, co robił lekarz. Patrzył, jak Aleksander zasiada przy stole do pracy i wszystko, co zanotowała Hadassa na tabliczkach, przelewa na pergamin, dodając informację o kuracji, jaką zalecił każdemu z pacjentów. Po zakończeniu tej pracy przystępował do inwentaryzacji lekarstw, zapisując, które są na wyczerpaniu, by przyrządzić odpowiedni ich zapas. A kiedy on pracował, Hadassa, okryta zasłoną, siedziała na małym stołku przy koszu z węglami i modliła się. Raszyd miał nawet wrażenie, że ta kobieta modli się bezustannie. Bywało, że słyszał, jak cichutko coś nuci. Czasem rozkładała ręce z otwartymi dłońmi. Nawet w ciągu dnia, kiedy zajmowała się chorymi, miało się uczucie, że wsłuchuje się i wpatruje w coś niewidzialnego. Przyglądał się i ogarniało go poczucie pokoju, gdyż w ciągu tych tygodni widział w kramiku rzeczy naprawdę zadziwiające. Był przekonany, że Bóg Abrahama przekazał jej cząstkę swej mocy. Kiedy poczuł się lepiej, zaczął siadać na macie na zewnątrz i wtedy słyszał o jeszcze innych sprawach. "Jej dotknięcie uzdrawia." Wiele osób powtarzało te słowa każdemu, kto chciał słuchać. Wieść o Hadassie i Aleksandrze rozeszła się szeroko, gdyż przychodzili tu nie tylko ludzie mieszkający w wąskich uliczkach w pobliżu łaźni, ale także z drugiego końca miasta. Co rano przed sklepikiem zbierał się mały tłum. Słychać było pełne szacunku szepty ludzi czekających na odsunięcie kulisy i otwarcie sklepiku. Wielu przychodziło z powodu choroby lub rany. Inni chcieli posłuchać opowieści Hadassy i wypytywać o jej Boga. Często przychodziła kobieta o imieniu Eficharys, przyprowadzając ze sobą córeczkę Helenę. Tak samo mężczyzna o imieniu Betus. Czasem przychodził z żoną i czwórką dzieci. Nigdy nie odszedł, nie wręczywszy Hadassie monety "dla potrzebujących". I zawsze ta moneta przed końcem dnia trafiała w ręce jakiegoś nieszczęśnika. Pewnego dnia przyszła jakaś młoda kobieta. Raszyd natychmiast zwrócił na nią uwagę, gdyż była jak barwna zięba pośród stada szarych wróbli. Chociaż ubrana była w prostą brunatną tunikę przepasaną białą szarfą i nosiła szal na ciemnych włosach, jej uroda przykuwała spojrzenie. Taka kobieta zasługuje na jedwab i klejnoty. Hadassa przywitała ją z zadowoleniem. - Seweryna! Wejdź i usiądź. Powiedz, jak się czujesz. Raszyd patrzył na Sewerynę poruszającą się z gracją między pacjentami. Promieniowała niby gwiazda świecąca na niebie. Usiadła obok stołu, przy którym Hadassa pisała. - Nie wiem, czy sobie mnie przypominasz. Tyle czasu minęło, odkąd tu byłam. Hadassa przykryła jej dłoń swoją. - Wyglądasz, jakbyś była zupełnie zdrowa. - Jestem zdrowa. Nie wróciłam już do Artemizjonu. Hadassa nic nie powiedziała, zostawiając Sewerynie swobodę mówienia, jeśli ma na to ochotę. Seweryna podniosła wzrok. - Sprzedałam się jako niewolnica domowa. Mój pan jest dla mnie dobry. Pani też. Nauczyła mnie tkactwa. Bardzo lubię tę pracę. - Bóg okazał ci swą dobroć. Oczy Seweryny napełniły się łzami. Drżącymi rękami ujęła dłoń Hadassy. - Byłaś mi życzliwa, kiedy tu przyszłam. Spytałaś mnie o imię. Zapamiętałaś mnie. Niby nic takiego, a jednak nie wiesz, jakie to może być ważne. - Zarumieniła się. Puściła dłoń Hadassy i wstała. - Chciałam ci tylko to wszystko powiedzieć - szepnęła i szybko się odwróciła. Hadassa dźwignęła się niezdarnie ze stołka. - Poczekaj, proszę, Seweryno. Podeszła do miejsca, gdzie młoda kobieta stała niepewnie na skraju gromadki czekających pacjentów. Ludzie patrzyli, jak dwie kobiety rozmawiają przez jakiś czas ze sobą. W końcu Hadassa uścisnęła ją, Seweryna przywarła do niej na moment, a potem szybko odeszła. Raszyd patrzył, jak Hadassa kuśtykając, wraca na swój stołek. Zastanawiał się, czy ta kobieta wie o tym, że kiedy przechodzi, wielu z pacjentów siedzących na ulicznym bruku i czekających na wejście do lekarza dotyka rąbka jej sukni. Każdy dzień przynosił Arabowi poprawę zdrowia. Aleksander badał go codziennie i zapisywał, ile podał mu szanty i babki i jak często Hadassa zmieniała okłady z kozieradki. Może te lekarstwa, w połączeniu z pożywnymi posiłkami, ciepłymi pledami i dachem nad głową, wyrwały go ze szponów śmierci. Ale Raszyd wiedział, że życie zawdzięcza nie tylko lekarstwom i lepszym warunkom. Odnosił się do Hadassy z szacunkiem bliskim czci. Jedno bardzo go niepokoiło. Pewnego wieczoru zebrał się na odwagę. - Czy jesteś niewolnicą, pani? - zapytał. - Niezupełnie. Aleksander pisał pochylony nad zwojem. Kiedy usłyszał odpowiedź Hadassy, podniósł wzrok. - Jest wolna, Raszydzie. Tak samo jak ty. Hadassa obróciła się w stronę Aleksandra. - Jestem niewolnicą panie, i pozostanę nią, póki nie zostanę uwolniona zgodnie z prawem. Raszyd zauważył, że jej słowa zmartwiły lekarza, odłożył bowiem stilus i obrócił się na stołku. - Twoi właściciele zrzekli się wszelkich praw do ciebie, kiedy posłali cię na arenę. Twój Bóg obronił cię, a ja cię wyleczyłem. - Gdyby dowiedziano się, panie, że żyję, moja pani miałaby prawo zażądać mojego powrotu. - A zatem nie dowie się o tym - oświadczył spokojnym głosem Aleksander. - Podaj jej imię, abym mógł jej unikać. Hadassa milczała. - Czemu nie chcesz mu tego powiedzieć? - spytał zbity z tropu Raszyd. Aleksander uśmiechnął się krzywo. - Bo jest uparta, Raszydzie. Sam chyba widzisz codziennie, ile w niej uporu. - Gdyby nie ona, ominąłbyś mnie na stopniach Asklepionu - rzucił posępnie Raszyd. Aleksander uniósł leciutko brwi. - Przyznaję, że to prawda. Myślałem, że jesteś bliski śmierci. - Bo byłem. - Wygląda na to, że nie tak bardzo. Z każdym dniem odzyskujesz siły. - Byłem bliższy śmierci niż myślisz. Ale ona mnie dotknęła. Było aż nadto oczywiste, co ma na myśli, i Aleksander uśmiechnął się do Hadassy. - Najwyraźniej uważa, że moja kuracja nie ma tu nic do rzeczy. - Wrócił do swoich zwojów. - Nie przypisuj mi zasługi za swój powrót do zdrowia, Raszydzie - powiedziała Hadassa. - To nie ja, to Jezus Chrystus cię uzdrowił. - Mówiłaś innym, że Chrystus zamieszkuje w tobie - rzekł na to Raszyd. - Jak we wszystkich, którzy w Niego wierzą. Przyszedłby i zamieszkał w tobie, gdybyś otworzył Mu swe serce. - Należę do Sziwy. - Oboje, Raszydzie, jesteśmy dziećmi Abrahama. I jest tylko jeden Bóg, Bóg prawdziwy, Jezus, Bóg Syn. - Często słuchałem, pani, jak o Nim mówisz, lecz nie tę drogę wybrał dla mnie Sziwa. Ty wybaczasz swoim wrogom. Ja swoich zabijam. - Jego oczy pociemniały. - Przysięgam też przed obliczem Sziwy, że zabiję twoich, jeżeli kiedyś po ciebie przyjdą. Siedziała w milczeniu, oszołomiona jego słowami, patrząc spoza zasłony na jego mroczną i pełną dumy twarz. Także Aleksander, zaskoczony taką dziką gwałtownością Araba, zwrócił na niego spojrzenie i przyjrzał się mu badawczo. - Jakie zajęcie wykonywałeś, Raszydzie, w domu swego pana? - Strzegłem jego syna, póki nie zniszczyła mnie choroba. - Jesteś więc prawdziwym żołnierzem. - Jestem z rodu wojowników - rzucił Raszyd i uniósł dumnie głowę. Aleksander uśmiechnął się ze smutkiem. - Coś mi się zdaje, że Bóg nie przysłał mi ucznia, Hadasso. Przysłał za to tobie obrońcę. Rozdział X Julia stała w tłumie za propylonem świątyni Eskulapa i słuchała nie kończących się popisów poetów, którzy rywalizowali w oku odbywających się raz na trzy lata uroczystości ku czci boga. Wcześniej odbyły się popisy gimnastyczne i atletyczne, które bardziej przypadły jej do smaku. Rzeka słów nic dla niej nie znaczyła. Nie interesowała się ani poezją, ani w gruncie rzeczy popisami atletycznymi, a w dodatku czuła się źle. Przychodziła do Asklepionu, żeby zyskać sobie zmiłowanie boga. Nie mogła przypodobać się bóstwu dokonaniami literackimi czy wyczynami atletycznymi. Musi więc uczcić je i uśmierzyć jego gniew, czuwając przez całą długą noc. Kiedy zaszło słońce, weszła do świątyni i uklękła przed ołtarzem, na którym składano ofiary. Modliła się do boga zdrowia, do boga spraw cielesnych. Klęczała, póki nie zabolały ją kolana i grzbiet. Potem leżała z twarzą wtuloną w zimny kamień, z rękami wyciągniętymi w stronę marmurowego posągu Eskulapa. Wreszcie przyszedł ranek. Cała obolała wsłuchiwała się w chóralny śpiew obrzędowych pieśni. Potem stała wraz z wszystkimi, którzy czuwali tu całą noc. Kapłan wygłosił rozwlekłą mowę; Julia była jednak zbyt zmęczona, by uchwycić jej sens. Gdzie zmiłowanie? Gdzie współczucie? Ile ofiar będzie musiała złożyć, ile nocy spędzić na czuwaniu, by wrócić do zdrowia, by sobie na nie zasłużyć? Osłabiona po długim czuwaniu, przybita i schorowana, oparła się ciężko o marmurową kolumnę. Zamknęła oczy. Kapłan mówił monotonnym głosem. Wzdrygnęła się, gdyż ktoś potrząsnął nią, wyrywając ją gwałtownie ze snu. Zmieszana, półprzytomna, podniosła wzrok. - To nie jest miejsce do spania, kobieto! Wstań i wracaj do domu - powiedział jakiś mężczyzna, wyraźnie niezadowolony z jej obecności. Poznała po sukni, że jest to jeden ze strażników świątynnych. - Nie mogę. - Czemuż to? - Modliłam się przez całą noc - wyjąkała. Chwycił ją pod ramię i bez ceregieli dźwignął do pozycji stojącej. - Nie wzięłaś ze sobą służby? - spytał zniecierpliwionym głosem, oceniając wzrokiem delikatność jej tuniki i zasłony. Julia rozejrzała się za Eudemas. - Musiała opuścić mnie w nocy. - Wezwę niewolnika, by odprowadził cię do domu. - Nie. To znaczy, nie mogę iść do domu. Modliłam się wiele godzin. Proszę. Pozwól, bym weszła do abatonu i otrzymała uzdrowienie. - Musisz dokonać uroczystego oczyszczenia, potem obmycia w świętej sadzawce i dopiero wtedy możemy przyjąć cię do abatonu, kobieto. A i tak sam bóg postanowi, czy odzyskasz zdrowie. - Zrobię, co mi każesz - zapewniła z rozpaczą. Raz jeszcze ocenił ją spojrzeniem. - To bardzo kosztowne - oświadczył spokojnym głosem. - Ile? - spytała skwapliwie. Zauważyła, że jego wzrok spoczął na jej złotych kolczykach. Zdjęła je i podała strażnikowi. Wetknął je szybko w fałdy swej czerwonej jedwabnej szarfy i spojrzał znacząco na złoty naszyjnik Julii. Zdjęła klejnot i wcisnęła w wyciągniętą rękę. Grube paluchy zacisnęły się na nim i naszyjnik znalazł się tam, gdzie kolczyki. - Czy teraz zaprowadzisz mnie do środka? - Nie masz nic więcej? Spojrzała na swe białe, drżące dłonie. - Został mi już tylko ten pierścień ze złota i lapisu. Dał mi go ojciec, kiedy byłam dzieckiem. Ujął jej dłoń i przyjrzał się pierścieniowi. - Wezmę go - oznajmił, puszczając jej rękę. Z oczyma pełnymi łez kręciła pierścieniem to w jedną, to w drugą stronę, aż wreszcie udało się jej zsunąć go z małego palca prawej ręki. Patrzyła, jak strażnik chowa pierścień razem z kolczykami i naszyjnikiem. - Chodź za mną - polecił. Zostawił ją w sali oczyszczenia, gdzie kazano jej zdjąć ubranie. Zawsze była dumna ze swego ciała. Teraz, kiedy służebna obmywała je, przygotowując ją do wejścia do świętej sadzawki, czuła się zawstydzona i zakłopotana. Ukazały się ropiejące wrzody i dziwne szkarłatne jakby stłuczenia, objawy tajemniczej, złośliwej choroby. Kiedy podano jej luźną białą suknię, chwyciła ją i szybko naciągnęła na siebie, zasłaniając się przed ciekawymi spojrzeniami. Weszła do sali ze świętą sadzawką i zobaczyła innych chorych czekających przed nią. Odwróciła wzrok od kobiety cierpiącej na straszliwe schorzenie skóry. Z trudem przezwyciężyła falę odrazy na widok wstrętnych skórnych wyprysków na twarzy kobiety i patrzyła, jak mężczyzna o nabrzmiałych stawach wchodzi do świętej sadzawki. Kiedy służba świątynna jęła go zanurzać, chwycił go atak kaszlu, musiano więc chwilę odczekać. Jako następna weszła do sadzawki jakaś otyła kobieta, która drżała gwałtownie na całym ciele. Służba śpiewała obrzędowe pieśni i powtarzała zaklęcia, kiedy kolejni chorzy zabiegający o łaskę boga schodzili po stopniach do wody. Ludzie chorzy i kalecy zanurzali się kolejno w wodzie. Kiedy nadeszła kolei Julii, ta nie była zdolna skupić się na recytowanych lub śpiewanych słowach. Myślała tylko o tym, że tuż przed nią w świętej wodzie zanurzyła się kobieta dotknięta chorobą skóry. Patrzyła, jak służba podtrzymywała tamtą, aż całkowicie przykryła ją mroczna woda. A teraz sama miała wejść do wody, która obmyła odrażające krosty. Służba trzymała ją mocno, pomagając zejść po śliskich stopniach. Starała się zapanować nad uczuciem paniki, kiedy zimna woda sięgnęła jej pleców, a potem podchodziła coraz wyżej, zakrywając w końcu twarz. Chciała krzyczeć, ale zdołała się powstrzymać. Zacisnęła mocno wargi i wstrzymała oddech. Zanurzała się coraz głębiej i głębiej w mętnej wodzie świętej sadzawki. Oczy miała zamknięte, ale i tak czuła, jak piecze je siarka. Uniesiono ją i musiała wytężyć całą wolę, by nie wyszarpnąć się służbie i wydostać się z tego brudu. Uśmiechnęła się jednak tylko fałszywie i niepewnie, ale tamci zajęci już byli mężczyzną, który wchodził po niej do świętej sadzawki. Drżąc na całym ciele, przeszła do następnej sali, gdzie zrzuciła przemoczoną białą koszulę i założyła także białą luźną tunikę. Ktoś ze służby poprowadził ją długim korytarzem bez dachu do abatonu, świętego dormitorium przylegającego do świątyni. Tam miała być poddana przez całą noc "inkubacji". Przed abatonem znajdowała się święta studnia wężów. Kapłani lali płynną ofiarę, libację, w kłębowisko wijących się gadów, śpiewając przy tym i modląc się głośno do bogów i podziemnych duchów. Julia weszła do abatonu. Nie była głodna, ale zjadła pożywienie i wypiła wino, które jej przyniesiono. Może dodano jakichś lekarstw, które sprowadzają ozdrowieńcze sny. Położyła się na ławie i znowu zaczęła się modlić. Wiedziała, że jeśli przyśni się jej, że psy liżą jej ciało albo pełzają po nim węże, będzie to znak, iż Eskulap okazał jej przychylność i uzdrowi ją. Modliła się więc, by przyszły do niej psy i węże, chociaż myśl o tym wprawiała ją w przerażenie. Zaczęły ciążyć jej powieki, ciało ogarnęła bezwładność. Zdawało się, że ktoś wszedł, była jednak zbyt zmęczona, by unieść powieki. Usłyszała głos mężczyzny, który wzywał łagodnym tonem bogów i podziemne duchy, by przyszli i uwolnili ją od choroby. Ciało miała coraz cięższe i coraz głębiej zapadała się w ciemną studnię... Pod nią były węże, tysiące najrozmaitszych wężów, które skręcały się i kłębiły, tworząc jedną, przerażającą masę. Był tam boa dusiciel, były cienkie żmije, były małe nieszkodliwe węże, jakie widywała w swoim ogrodzie w Rzymie, były jadowite kobry o rozszerzonych szyjach. Rozdwojone języki raz po raz wystrzelały i chowały się - coraz bliżej i bliżej, aż zaczęły muskać ją i każde dotknięcie było niby ogień, aż w końcu płonęło całe jej ciało. Zaczęła się rzucać i krzyczeć. Obudziła się. W cieniu małej celi stała jakaś postać przemawiająca do niej cichym głosem. Wytężała wzrok, żeby zobaczyć, kto to taki, ale widziała niewyraźnie i głowę wypełniała jej jakaś mgła. - Markus? Postać milczała. Julia poczuła, że kręci się jej w głowie i zamknęła oczy. Gdzie jest? Oddychała głęboko i powoli, aż wreszcie wszystko sobie przypomniała. Abaton! Przyszła tu, żeby odzyskać zdrowie. Zaczęła płakać. A powinna być przecież zadowolona. W koszmarze sennym węże pełzały po jej ciele. Był to znak od bogów, że wyzdrowieje. Nie potrafiła jednak uciszyć głosu podszeptującego zwątpienie. A jeśli ten sen nic nie znaczy? Jeśli bogowie drwią z niej sobie? Czuła ból w piersi i starała się zapanować nad szlochem. Obróciła głowę i zobaczyła, że okryta cieniem postać nadal stoi w kącie celi. Czyżby przyszedł do niej sam Eskulap? - Kim jesteś? - szepnęła ochryple, przestraszona, ale i pełna nadziei. Postać zaczęła mówić cichym, dziwnym głosem i Julia uświadomiła sobie, że to śpiew. Głos rozbrzmiewał jednostajnie, ale Julia nie potrafiła uchwycić znaczenia słów. Znowu poczuła senność i walczyła ze snem, przerażona, że znów znajdzie się w studni pełnej wężów. Nie była jednak w stanie oprzeć się działaniu narkotyków, które jej podano, i raz jeszcze zapadła się w ciemność... Usłyszała szczekanie psów i jęknęła. Były coraz bliżej, biegły coraz szybciej. Uciekała przez rozpaloną kamienistą pustynię. Obejrzała się za siebie i zobaczyła całą zgraję pędzących ku niej psów. Potknęła się, upadła, dźwignęła się z powrotem na nogi. Dyszała ciężko, ale starała się biec jak najszybciej, przemóc palenie w płucach. Psy jednak były coraz bliżej, szczekały, obnażając kły. - Niech mi ktoś pomoże! Na pomoc!... Znowu się potknęła i zanim zdążyła wstać, psy dopadły ją, ale zamiast lizać jej chore ciało, zaczęły szarpać je ostrymi zębami. Krzycząc próbowała się im wyrwać. Obudziła się z tym krzykiem i usiadła na wąskim łóżku. Minęła dobra chwila, nim oddech się jej wyrównał i w pełni uświadomiła sobie, że był to tylko sen. Żadna postać nie majaczyła w kącie celi. Julia zakryła twarz dłońmi i płakała ze strachu, że może znowu usnąć. Miała przed sobą jeszcze długie godziny czekania w chłodzie na chwilę, kiedy ciemność zacznie się rozpraszać. O świcie przyszedł strażnik świątynny i spytał, jakie miała sny. Opowiedziała mu ze wszystkimi szczegółami, które zapamiętała, i strażnik wyraźnie poczuł się zbity z tropu. - Czy to oznacza coś złego? Zły omen? Nie wyzdrowieję? - spytała z zapartym tchem, ledwie wstrzymując łzy. Poczuła skurcz żołądka, znak, że zbliża się atak histerii. Zacisnęła pięści, żeby zapanować nad sobą. - Eskulap zesłał dobry znak - zapewnił ją spokojnym głosem strażnik. Na jego twarzy znowu nie było ani śladu wzburzenia. - Wiele wężów, wiele psów. To zdarza się rzadko. Twoje modlitwy zostały bardzo przychylnie wysłuchane przez najwyższego z naszych bogów. Julia poczuła się w jakiś nieokreślony sposób nieswojo, usłyszawszy tę interpretację. W oczach strażnika zobaczyła jakiś przerażający i przejmujący błysk. Bez wątpienia powiedział jej to, co chciała usłyszeć. Mogła jednak tylko zapytać: - Wrócę więc do zdrowia? Skinął potakująco głową. - Po jakimś czasie Eskulap przywróci ci zdrowie. - Po jakimś czasie - powiedziała przygnębiona. - Po jakim? - Musisz okazać więcej wiary, kobieto. I nagle zrozumiała. - Jak mam okazać Eskulapowi, że mam dość wiary, by mnie uzdrowił? - spytała, starając się, by w jej głosie nie pojawiła się nutka goryczy i cynizmu. Wiedziała, co się teraz stanie. Wystarczająco często słyszała to z ust kapłanów służących kilku innym bogom, których życzliwość daremnie próbowała sobie zjednać. Strażnik uniósł lekko głowę i oczy mu się zwęziły. - Przez czuwanie, modlitwy, medytacje i ofiary wotywne. A kiedy wrócisz do zdrowia, musisz okazać wdzięczność, składając kosztowne dary. Odwróciła głowę i zamknęła oczy. Nie miała sił na długie czuwania ani zapału do modlitwy i medytacji. Z bogactwa, które niegdyś uważała za wystarczające, by zapewnić sobie życie w przepychu do śmierci, nie zostało prawie nic, bo wszystko wyssał z niej Prymus. Zabrał większość jej majątku i zniknął z Efezu. Może tak samo jak Kalaba wsiadł na okręt i popłynął do Rzymu, gdzie czekało go ciekawsze życie niż patrzenie, jak Julia umiera powoli na nieznaną chorobę. Nie dalej jak kilka dni temu dowiedziała się, że pieniądze, które jej zostały, z trudem wystarczą na wygodne życie. Niewiele mogła oszczędzić na te wotywne ofiary, o których napomknął strażnik: złote kopie organów wewnętrznych przysparzających jej cierpień. Chodziło nie tyle o ból, ile o wszechogarniającą słabość... Nie ustające gorączki, mdłości i poty, ataki drżenia i wysięki wyczerpywały jej siły. - Dlaczego nie popełnisz samobójstwa, żeby skończyć z tym raz na zawsze? - spytał Prymus podczas ostatniej, jak się okazało, rozmowy przed swoim zniknięciem. - Uwolnij się od nieszczęścia. Jednak Julia chciała żyć! Nie chciała umrzeć i zanurzyć się na wieczność w ciemności. Nie chciała stanąć oko w oko z czymś nieznanym i przerażającym, co czeka ją po śmierci. Bała się. - Mam bardzo mało pieniędzy - oznajmiła, patrząc na strażnika, który siedział w milczeniu, czekając, żeby coś powiedziała. - Mój mąż zabrał większość majątku i opuścił mnie. Nie wystarczy mi na ofiary wotywne ze złota czy srebra, a nawet z brązu. - Szkoda - rzucił nie zmieniając wyrazu twarzy. Wstał. - Twój strój leży na półce. Wychodząc zechciej zostawić tunikę. Jego obojętność oszołomiła ją. Kiedy znowu znalazła się sama, opadła na ławę, zbyt zmęczona i przybita, by cokolwiek czuć. Po dłuższej chwili wstała, zdjęła białą suknię, którą tu dostała, i założyła swoją tunikę z delikatnej, błękitnej tkaniny. Dotknęła uszu i szyi, gdzie jeszcze wczoraj nosiła swoje ostatnie złote klejnoty, i opuściła bezsilnie ręce. Wzięła wytworny i kosztowny błękitny szal pięknie haftowany w kwiaty i ułożyła go sobie na głowie i ramionach. Uniosła trochę podbródek i wyszła na korytarz. Słudzy świątynni zatrzymywali ją i pytali, jak minęła jej noc i czy bogowie odpowiedzieli na jej modlitwy. Kłamała z uśmiechem, mówiąc, że pozbyła się swojej dolegliwości. - Chwała niechaj będzie Eskulapowi! - mówili. Szybkim krokiem przeszła przez korytarz i za propylonem wmieszała się w tłum przechodniów. Chciałaby znaleźć się w domu. Nie w swojej willi w Efezie. Chciała być znowu dzieckiem i mieszkać w willi w Rzymie. Chciała, by wróciły czasy, kiedy miała przed sobą całe życie - jasne i piękne jak kolory o brzasku dnia, świeże i nowe, pełne możliwości, pełne przeżyć. Chciała zacząć wszystko jeszcze raz. Gdyby mogła, jakże inaczej by postępowała, jakże inaczej by się wszystko potoczyło! Myślała, że to właśnie zyska dzięki Eskulapowi. Myślała, że zasłuży sobie na to ofiarami, czuwaniami i modlitwami. On zaś przysłał węże. Przysłał psy. Wiedziała jednak w głębi serca, że wszystkie jej zabiegi są daremne. Poczuła bezsilny gniew. "Jesteś kamieniem! Tylko kamieniem! Nie możesz nikogo uzdrowić! Jesteś niczym innym jak zimnym, martwym kamieniem!" Wpadła na jakiegoś przechodnia. - Bądź przeklęta, kobieto! Patrz, jak idziesz! Julia wybuchnęła łzami i zaczęła biec. Rozdział XI Minerwa przybiła do portu w Cezarei na początku wiosennych upałów. Chociaż miasto zostało zbudowane przez króla żydowskiego, Markusowi wydało się bardzo rzymskie, gdyż wyglądem i panującą w nim atmosferą przypominało Wieczne Miasto, w którym się wychował. Cztery stulecia wcześniej to samo miejsce było zasiedlone przez Fenicjan, którzy zbudowali tu mały, ufortyfikowany port, nazwany Twierdzą Stratona ku czci jednego z ich królów. Port został unowocześniony i rozbudowany przez Heroda Wielkiego, który nadał nowemu miastu nazwę od imienia Cezara Augusta. Cezarea została szybko jednym z najważniejszych morskich portów cesarstwa i siedzibą rzymskich prefektów zarządzających Palestyną. Przebudowując miasto, Herod miał przed oczyma Rzym, który zapożyczał co się dało od podbitych Greków. Wpływy hellenistyczne widać było w cyrku, hipodromie, łaźniach i akweduktach. Nie zabrakło też świątyni ku czci Augusta, a również licznych, taką wściekłość budzących wśród sprawiedliwych Żydów, posągów rzymskich i greckich bóstw. Markus wiedział doskonale, że między żydowską a grecką ludnością miasta często dochodziło do waśni. Ostatni krwawy bunt wybuchł dziesięć lat wcześniej i został zduszony przez Wespazjana i jego syna Tytusa. Potem ci dwaj razem pomaszerowali na Jerozolimę, do samego serca Judei. Wespazjan właśnie tu, w Cezarei, został ogłoszony cesarzem, nic więc dziwnego, że szybko podniósł miasto do godności rzymskiej kolonii. Mimo że Rzymianie rządzili żelazną ręką, Markus, idąc wąskimi ulicami, wyczuwał, że tli się tu jakiś podskórny niepokój. Satyros ostrzegł go, by nie zapuszczał się w niektóre dzielnice miasta, ale Markus tam właśnie się udał. Tu żył lud Hadassy. Chciał wiedzieć, dlaczego z takim uporem i determinacją ci ludzie trzymają się swojej wiary. Nie tracił czasu na rozważania, co może spotkać go z ręki zelotów lub sicarii. Szukał Boga Hadassy, a nie mógł Go przecież znaleźć w rzymskich łaźniach i cyrkach ani w domach znajomych rzymskich kupców. Wiadomości, których pragnął, tkwiły w umysłach tych żydowskich patriotów odznaczających się takim samym uporem, jaki wyczuwał u Hadassy. W ciągu trzech pierwszych dni po przybyciu Markus kupił mocnego konia pustynnego, zapasy na wyprawę w głąb kraju oraz przewodnik, w którym wymieniono drogi, stationes i civitates, a również odległości między nimi. Po całodziennym studiowaniu mapy wyruszył z Cezarei w kierunku południowo-wschodnim, ku Sebaste, miastu w Samarii. Dotarł do miasta po południu drugiego dnia podróży. Mówiono mu, że stare miasto żydowskie rywalizowało wspaniałością z Jerozolimą przed zburzeniem. Ponieważ było położone wysoko na wzgórzu, dostrzegł je ze znacznej jeszcze odległości. Podczas rejsu z Efezu Markus dowiedział się z rozmów ze Satyrosem, że Sebaste było jedynym miastem założonym przez dawnych Hebrajczyków. Zbudował je król Omri ponad dziewięćset lat temu. Samaria - tak poprzednio się nazywało - była stolicą królestwa Izraela, tak jak Jerozolima stolicą Judy. Miasto miało długą i krwawą historię. W nim żydowski prorok Eliasz zgładził dwustu kapłanów Baala. Później potomstwo króla Achaba i jego fenicka żona Izebel zostali usunięci przez niejakiego Jehu, który zabił czcicieli Baala, a potem zbezcześcił świątynię tego boga. Ale to wcale nie koniec krwawych dziejów. W ciągu wieków Samaria była podbijana przez Asyryjczyków, Babilończyków, Persów i Macedończyków. Wreszcie wódz z rodu Hasmoneuszy, Jan Hirkan, znowu włączył miasto do królestwa żydowskiego. Jednak niecałe dwieście lat później Pompejusz zdobył Samarię dla Rzymu. Cezar August podarował miasto Herodowi Wielkiemu, który czym prędzej przemianował je na Sebaste, co po grecku oznacza augustus. Kiedy Markus wjechał w mury Sebaste, zobaczył, że i tu wpływy rzymskie i greckie wycisnęły wyraźne piętno. Mieszkali tu ludzie wszelkich ras: Rzymianie, Grecy, Arabowie, Żydzi. Nie opodal targowiska znalazł gospodę, lub raczej coś, co nazywano gospodą. Był to po prostu obudowany dziedziniec z zagrodami wzdłuż wewnętrznego muru i paleniskiem pośrodku. Markus udał się do łaźni, a potem, wróciwszy do gospody, jął wypytywać właściciela, Malchusa, chudego Greka o przebiegłym spojrzeniu. - Tracisz tylko czas, szukając żydowskiego Boga. Nawet oni spierają się, który z wierzchołków jest świętą górą. Tutaj, w Sebaste, wymienia się górę Garizim, na którą Abraham zabrał syna, by złożyć go w ofierze. - Jak to złożyć w ofierze? - Naród żydowski zaczął się od męża o imieniu Abraham. Ich Bóg kazał mu złożyć w ofierze jedynego syna, którego Abraham spłodził w starczym wieku i którego tenże Bóg mu obiecał - odparł Malchus, napełniając kielich Markusa winem. Markus roześmiał się niewesoło. - Więc na samym początku zabił jednego ze swoich. - Oni tak na to nie patrzą. Żydzi uważają, że Bóg chciał poddać próbie wiarę patriarchy: czy Abraham kocha Boga bardziej niż własnego syna. Przeszedł pomyślnie próbę i Bóg oszczędził życie syna. Uważa się, że to jeden z najważniejszych momentów w ich dziejach religijnych. Dzięki posłuszeństwu Abrahama jego potomstwo zostało narodem wybranym. Można by pomyśleć, że powinni wiedzieć, gdzie się to stało, ale miejsce jest ciągle przedmiotem sporów. Albo Moria na południu, albo Garizim, gdzie można stąd bez trudu dotrzeć na piechotę. Sprawa jest tym bardziej zagmatwana, że Żydzi z Jerozolimy uważają tutejszych, z Samarii, za rasę splamioną. - Splamioną? Czym? - Małżeństwami z poganami. Ty i ja, panie, jesteśmy poganami. Każdy, kto nie pochodzi w prostej linii od Abrahama, jest poganinem. Są w tej sprawie nieugięci. Nawet ci, którzy przyjmują ich wiarę, nie są uznawani za prawdziwych Żydów, choćby poddali się obrzezaniu. Markus skrzywił się. Wiedział, co pociąga za sobą obrzezanie. - Który mężczyzna przy zdrowych zmysłach zgodziłby się na coś tak barbarzyńskiego? - Każdy, kto chce żyć według żydowskiego prawa - odparł Malchus. - Kłopot z tym, że Żydzi nawet między sobą nie mogą dojść do zgody. A urazę chowają dłużej niż Rzymianie. Żydzi z Judei i Galilei nienawidzą tych z Samarii i musi to mieć związek z jakimiś wydarzeniami sprzed wieków. Była tu kiedyś świątynia, którą zburzył król z dynastii Hasmoneuszy, Jan Hirkan. Samarytanie też o tym nie zapomnieli. Mają dobrą pamięć. Dzieli ich wiele złej krwi, a rozdarcie między nimi z czasem się tylko powiększa. - Sądziłbym, że wiara w jednego Boga zbliża ludzi. - Bynajmniej! Żydzi są podzieleni na najrozmaitsze odłamy i sekty. Są wśród nich esseńczycy, zeloci, faryzeusze, saduceusze. Są Samarytanie, którzy uznają Garizim za górę świętą, i Żydzi z Judei, którzy nadal modlą się przy resztkach muru świątyni. Poza tym ciągle pojawiają się nowe sekty. Weźmy na przykład chrześcijan. Przetrwali dłużej niż inni, chociaż Żydzi większość z nich wyrzucili z Palestyny. Nadal jednak pozostaje garstka zdecydowanych na wszystko, którzy za wszelką cenę chcą zbawić resztę. Powiem ci, panie, że tam, gdzie są w Palestynie chrześcijanie, niechybnie dojdzie do buntu i ktoś zostanie ukamienowany. - Czy są chrześcijanie także w Sebaste? - Paru. Wolę nie mieć z nimi do czynienia, bo to popsułoby mi interesy. - Gdzie mógłbym ich znaleźć? - Nawet się do nich nie zbliżaj. A jeśli się z którymś spotkasz, nie przyprowadzaj go do mojej gospody. Żydzi bardziej nienawidzą chrześcijan niż Rzymian. - Myślałem, że mają wspólny punkt wyjścia. Tego samego Boga. - Ja ci tego nie wyjaśnię. Wiem tyle, że zdaniem chrześcijan Mesjasz już przyszedł. Nazywał się Jezus. - Roześmiał się drwiąco. - Ten Jezus, który był ponoć dla nich namaszczonym przez Boga, pochodził z galilejskiej mieściny, Nazaretu. Uwierz mi, panie, nic dobrego nie przychodzi z Galilei. Żyją tam przeważnie ciemni rybacy i pasterze, ale z pewnością nie mesjasz, jakiego oczekują Żydzi. Ma on być królem-wojownikiem i zstąpić z nieba w otoczeniu zastępu aniołów. Chrześcijanie zaś czczą Mesjasza, który był cieślą. Co więcej, został ukrzyżowany, aczkolwiek twierdzą oni, iż powstał z martwych. Według tej sekty Jezus wypełnił, a tym samym obalił Prawo. Samo to roszczenie wystarczy, by podsycać wieczną wojnę. Jeśli czegoś nauczyłem się po dwudziestu latach życia w tym nędznym kraju, to tylko tego: Żyd nie jest Żydem bez Prawa. To powietrze, którym Żyd oddycha. Malchus potrząsnął głową. - I powiem ci coś jeszcze. Mają więcej praw niż Rzym, a ciągle dodają nowe. Mają Torę, którą spisał Mojżesz. Poza tym mają prawa cywilne i moralne. Mają nawet prawa dotyczące spożywania pokarmów. Do tego dochodzi tradycja. Przysięgam ci: Żyd ma na wszystko prawo, nawet jak i gdzie człowiek może się wypróżnić! Markus zmarszczył brwi. W jego umyśle tlił się maleńki płomyk wspomnienia o tym, co Hadassa powiedziała mu kiedyś o Prawie. Podsumowała Prawo w kilku słowach dla Klaudiusza, pierwszego męża Julii. Klaudiusz zapisał to na pergaminie i potem odczytał Markusowi. Jak to było? - Muszę do tego dojść - mruknął sam do siebie Markus. - Do czego? - Czym jest prawda. Malchus nie zrozumiał, co ma na myśli Markus, i zmarszczył brwi. - Jak dotrzeć na górę Garizim? - spytał Markus. - Wystarczy stąd wyjść, by zobaczyć dwie góry, Ebal na północy i Garizim na południu. Między nimi jest przełęcz wiodąca do doliny, gdzie leży miasto Nablus. Tamtędy to przeszedł Abraham do ich Ziemi Obiecanej. Markus dał mu złotą monetę. Malchus zmarszczył brwi, obracając monetę w palcach. Ten Rzymianin musi być bardzo bogatym człowiekiem. - Droga prowadzi przez miasto Sychar, ale muszę cię ostrzec. W całej Palestynie Rzymianie otoczeni są nienawiścią i Rzymianin podróżujący samotnie sam sobie może napytać biedy. A już szczególnie, jeśli ma przy sobie pieniądze. - Mówiono mi, że tych dróg pilnuje rzymski legion. Malchus roześmiał się niewesoło. - Nie ma drogi, na której nie grasowaliby sicarii. A oni poderżną ci gardło, zanim zdążysz poprosić o litość. - Będę wystrzegał się zelotów. - To nie są zeloci. Zeloci to ci, którzy niewiele lat temu popełnili zbiorowe samobójstwo w Masadzie. Woleli śmierć niż niewolę. Tacy ludzie zasługują na szacunek. Sicarii są zupełnie inni. Uważają się za patriotów, ale są tylko zwykłymi bandytami i mordercami. - Wetknął złotą monetę za brudną szarfę. - Wybrałeś sobie, panie, paskudny kraj do zwiedzania. Nie ma tu nic, co można by polecić Rzymianinowi. - Przybyłem, żeby dowiedzieć się czegoś o ich Bogu. Zaskoczony Malchus roześmiał się. - Czemuż ktokolwiek chciałby mieć coś wspólnego z ich Bogiem? Nie można Go zobaczyć. Nie można usłyszeć. I tylko pomyśl, co przydarzyło się Żydom. Jeślibyś chciał poznać moją radę, powiem ci, że najlepiej trzymać się jak najdalej od ich Boga. - Ale nie prosiłem cię o radę - uciął Markus. - To twoje życie - burknął Malchus pod nosem i poszedł zająć się innymi gośćmi. Żona Malchusa postawiła przed Markusem glinianą miskę z zupą. Był głodny i uznał, że soczewica, fasola i zboże zmieszane z miodem i oliwą całkiem nieźle zaspokajają głód. Kiedy opróżnił miskę, wstał i znalazł swoją przegrodę przy ścianie dziedzińca. Jego koń dostał siano i zboże. Markus odepchnął zwierzę, wymościł sobie łoże i ułożył się do snu. Budził się za każdym razem, kiedy ktoś poruszył się albo wstał. Dwaj podróżni z Jerycha popijali wino, śmiali się z żartów i rozmawiali do późnej nocy. Inni, a wśród nich legionista-weteran z młodą żoną i dzieckiem, poszli spać wcześnie. Markus obudził się o świcie i ruszył w stronę Garizim. Późnym popołudniem przejechał przez Sychar. Chciał jak najszybciej osiągnąć cel wyprawy, nie zatrzymał się więc, ale dalej jechał pod górę. Przystanął przy żydowskiej świątyni, żeby wypytać o drogę, ale jego akcent i strój sprawiły, że ludzie go unikali. Pojechał jeszcze kawałek, a potem spętał konia i ruszył na piechotę w stronę szczytu. Przed jego oczami rozpościerał się wspaniały widok na sfalowany krajobraz żydowskiej Ziemi Obiecanej. Nie ujrzał jednak ani śladu Boga. Nic. Ogarnięty irytacją, wykrzyknął w otaczającą go pustkę: "Gdzie jesteś? Czemu się przede mną ukrywasz?" Spędził noc patrząc na gwiazdy i wsłuchując się w dochodzące z doliny wycie wilka. Hadassa twierdziła, że Bóg przemawia do niej w wietrze, nasłuchiwał więc, co ma mu wiatr do powiedzenia. Nie usłyszał nic. Przez cały następny dzień czekał i nasłuchiwał. Nic. Trzeciego dnia, zgłodniały i spragniony, ruszył z powrotem na dół. Jakiś pastuszek stał przy koniu i karmił zwierzę, podsuwając mu na dłoni zielone gałązki palmowe. Dokoła pasły się na zboczu owce. Markus zszedł do konia. Spojrzał chłodno na chłopca, odwiązał od siodła bukłak i pił chciwie wodę. Chłopiec nie uciekł, ale przyglądał mu się z uwagą. Powiedział coś. - Nie rozumiem po aramejsku - rzucił krótko Markus, rozdrażniony tym, że chłopiec nie odszedł, by pilnować swoich owiec. Pastuszek przemówił tym razem po grecku: - Masz szczęście, że koń nadal tu jest. Wielu jest takich, którzy zaraz by go ukradli. Markus wykrzywił usta w ironicznym uśmiechu. - Myślałem, że Żydzi mają prawa zakazujące kradzieży. - Ale te prawa nie zakazują okradania Rzymian - uśmiechnął się chłopiec. - Cieszę się więc, że nie straciłem konia. Chłopiec potarł nos. - To dobry koń. - Zaniesie mnie tam, dokąd podążam. - A dokąd podążasz? - Na górę Moria - odparł Markus i po chwili wahania dodał: - żeby znaleźć Boga. Zdziwiony chłopiec uniósł głowę i przyjrzał się mu z zaciekawieniem. - Mój ojciec powiedział, że Rzymianie mają wielu bogów. Skoro masz tylu do wyboru, czemu szukasz jeszcze jednego? - Żeby zadać Mu kilka pytań. - Jakich pytań? Markus odwrócił głowę. Chciał zapytać Boga, dlaczego pozwolił, by Hadassa umarła. Chciał zapytać, dlaczego, skoro jest wszechmocnym Stwórcą, stworzył świat tak napełniony przemocą. A przede wszystkim, chciał się dowiedzieć, czy Bóg w ogóle istnieje. - Jeśli kiedyś Go znajdę, zapytam o wiele rzeczy - odparł poważnym głosem i spojrzał na chłopca. Pastuszek przyglądał mu się ciemnymi, zamyślonymi oczami. - Nie znajdziesz Boga na górze Moria - oznajmił po prostu. - Szukałem już na górze Garizim. - Bóg nie przebywa na szczycie górskim jak wasz Jowisz. - Gdzie więc Go znajdę? - Nie wiem, czy można Go znaleźć w ten sposób, w jaki ty Go szukasz - odparł chłopiec wzruszając ramionami. - Chcesz powiedzieć, że ten Bóg nigdy nie pokazuje się ludziom? A jak było z Mojżeszem? Czyż Bóg mu się nie objawił? - Czasem objawia się ludziom - przyznał chłopiec. - Jak wygląda? - Nie zawsze tak samo. Do Abrama przybył jako zwyczajny podróżny. Kiedy Izraelici wyszli z Egiptu, Bóg był przed nimi jako słup obłoku w dzień i słup ognia w nocy. Jeden z naszych proroków zobaczył Boga i napisał, że był jak koło jedno w drugim, miał cztery oblicza i jaśniał jak ogień. - Zmienia więc swą postać jak Zeus. Chłopiec potrząsnął głową. - Nasz Bóg nie jest jak bogowie Rzymian. - Tak mniemasz? - Markus roześmiał się cynicznie. - Bardziej jest do nich podobny niż ci się zdaje. Ogarniał go coraz większy smutek. Bóg miłujący ludzi wyciągnąłby z niebios rękę, by uratować Hadassę. Tylko bóg okrutny mógł patrzeć na jej śmierć. "Jaki Ty jesteś?" Chłopiec obrzucił go jakimś uroczystym spojrzeniem, w którym nie było ani śladu lęku. - Jesteś zły. - Tak - potwierdził bezbarwnym głosem Markus. - Jestem zły. Tracę też czas. Zdjął koniowi pęta i wskoczył na siodło. Zwierzę stanęło dęba i chłopiec odskoczył do tyłu. - Czego chcesz od Boga, Rzymianinie? Pytanie zostało zadane władczym tonem, nie pasującym do tak małego chłopca, ale był w nim też jakiś szczególny odcień pokory i ciekawości. - Będę wiedział, kiedy stanę przed Jego obliczem. - Może odpowiedzi, których szukasz, nie można znaleźć w czymś, co się widzi i czego się dotyka. Rozbawiony Markus uśmiechnął się. - Wiele myślisz jak na małego chłopca. Pastuszek odwzajemnił uśmiech. - My, pasterze, mamy dużo czasu na rozmyślania. - Cóż więc mi doradzisz, mały filozofie? - Kiedy staniesz przed Bogiem, pamiętaj, że to Bóg. - Będę pamiętał, co uczynił - odparł chłodno Markus. - To też - zgodził się z pewną uprzejmością chłopiec. Markus zmarszczył lekko brwi i przyjrzał się chłopcu uważniej. Wykrzywił usta. - Jesteś pierwszym Żydem, który rozmawiał ze mną jak człowiek z człowiekiem. Szkoda. Zawrócił i ruszył w dół stoku. Usłyszał dzwoneczki i spojrzał do tyłu. Chłopiec szedł po trawiastym zboczu, uderzając kijkiem z dzwoneczkami o ziemię. Owce natychmiast zbiły się w ciaśniejszą gromadkę i poszły za nim ku zachodniemu stokowi. Patrząc na chłopca z owcami, Markus poczuł, że poruszyło się w nim coś dziwnego. Jakiś bolesny głód. Pragnienie. I nagle poczuł niewidzialną obecność... niewyraźny cień, coś w rodzaju pełnego słodyczy, zwodniczego zapachu jedzenia, które znajduje się prawie w zasięgu ręki. Ściągnął wodze, koń stanął i jeździec przez dłuższą chwilę patrzył z zamyśleniem na pastuszka. Co jest w tym chłopcu szczególnego? Markus potrząsnął głową, zaśmiał się z dezaprobatą z samego siebie i popędził konia. Zbyt długo przebywał na tej górze bez jedzenia i picia, aż coś mu się zaczęło roić w głowie. Popędzając wierzchowca, zjechał w dolinę i ruszył na południe, w stronę Jerozolimy. Rozdział XII Hadassa obudziła się, gdyż ktoś walił w zewnętrzne przepierzenie sklepiku i wzywał pomocy. - Lekarza! Panie mój! Błagam! Jesteś nam potrzebny! Usiadła, usiłując się rozbudzić. - Nie! - krzyknął Raszyd i rzucił się, żeby zagrodzić jej drogę. - Jest późno i musisz odpocząć. - Wyminął ją i odsunął okiennicę, chcąc uciszyć i przepędzić intruza. - Czego chcesz, kobieto? Lekarz i jego pomocnica śpią. - Przysłał mnie mój pan. Błagam. Pozwól mi porozmawiać z lekarzem. Przyszedł na panią czas rozwiązania, a dowiedzieliśmy się, że nasz lekarz opuścił w niełasce Efez. Moja pani znalazła się w wielkim kłopocie. - Odejdź, kobieto. Nie brak tu, przy łaźniach, innych medyków. Ten sklepik jest zamknięty. - Umrze, jeśli nie dostanie pomocy. Musisz go obudzić. Musi przyjść. Błagam. Zaklinam na wszystko. Ma straszne bóle, a dziecko nie chce wyjść. Mój pan jest bogaty. Zapłaci, ile zechcecie. - Raszydzie - powiedziała Hadassa, okrywając twarz zasłoną - powiedz jej, że przyjdziemy. - Dopiero się położyłaś, pani, żeby odpocząć - zaprotestował Raszyd. - Zrób, co ci powiedziała - rozkazał Aleksander, który wstał już i zaczął przygotowywać narzędzia, dorzucając kilka do skórzanej torby. - Weź mandragorę, Hadasso. Jeśli jest tak źle, jak ona mówi, może się nam przydać. - Tak, panie. Hadassa oprócz mandragory dołożyła do skrzyneczki jeszcze inne lekarstwa. Była gotowa, zanim Aleksander skończył przygotowania, i ująwszy w dłoń laskę, podeszła do kulisy. Raszyd zagrodził jej drogę, ale ona położyła mu dłoń na ramieniu. - Pozwól, że z nią porozmawiam. - Czyż nie potrzebujesz odpoczynku jak każdy? - rzekł i obrzucił groźnym spojrzeniem stojącą na zewnątrz niewolnicę. - Niech idzie gdzie indziej. - Przyszła do nas. Odsuń się, proszę. Raszyd zacisnął wargi i odsunął kulisę. Hadassa wyszła. Niewolnica cofnęła się. W świetle księżyca widać było jej pobladłą twarz. Hadassa zrozumiała, czemu tamta drży, gdyż często się z tym spotykała. To przez tę zasłonę na twarzy. Spróbowała uśmierzyć niepokój dziewczyny. - Lekarz zaraz wyjdzie - powiedziała łagodnym głosem. - Jest bardzo biegły i zrobi dla twojej pani wszystko co w jego mocy. Pakuje właśnie narzędzia. - Och, dziękuję, dziękuję! - wykrzyknęła niewolnica, zginając się kilka razy w ukłonie, a potem wybuchając płaczem. - Bóle mojej pani zaczęły się wczoraj po południu i są coraz gwałtowniejsze. - Powiedz, jak się nazywasz. - Liwilla, pani. - A twoja pani? - Antonia Stefania Magonianus, żona Habinnasa Attulusa. Pojawił się wreszcie Aleksander. - Magonianus? Chyba nie masz na myśli złotnika? - Właśnie tego, panie - odparła Liwilla. - Musimy się spieszyć. Proszę cię, panie. - Prowadź - rzucił Aleksander i Liwilla czym prędzej ruszyła. Raszyd zatrzasnął jedną ręką kulisę i poszedł za nimi. - Nie dotrzymasz kroku - rzekł, krocząc obok Hadassy. Wiedziała, że Arab ma rację, gdyż już teraz czuła ból w okaleczonej nodze. Potknęła się i jęknęła z cicha. Raszyd spojrzał na nią ze srogim wyrazem twarzy i ujął ją pod ramię. - No widzisz. Aleksander obejrzał się i zobaczył, jak trudno Hadassie nadążyć. Zatrzymał się i poczekał. - Nie - powiedziała, dysząc ciężko. - Idź sam. Przyjdę najszybciej jak zdołam. - W ogóle nie powinnaś tam iść - oświadczył zatroskany Raszyd. Hadassa wyszarpnęła rękę z jego uścisku i pokuśtykała za Liwillą, która stanęła na rogu ulicy i nawoływała, żeby się pospieszyli. Aleksander szedł z nią teraz równym krokiem. - Raszyd ma rację. To za daleko i za ciężko dla ciebie. Wracaj. Powiem Magonianusowi, żeby przysłał po ciebie lektykę. Hadassa zacisnęła zęby. Słowa Aleksandra ledwie dotarły do jej świadomości. Całą uwagę skupiła na przestraszonej niewolnicy, która nie przestawała nalegać, by się spieszyli. Raszyd zaklął w swoim języku i wziął Hadassę na ręce. Szedł pod górę, mrucząc coś pod nosem. - Dziękuję, Raszydzie - powiedziała Hadassa, obejmując go za szyję. - Nie bez powodu Bóg przysłał nam ciebie. Szli za Liwillą przez plątaninę ciemnych ulic, aż wreszcie dotarli do dużego sklepu naprzeciwko Artemizjonu. Hadassie wystarczyło jedno spojrzenie, by wiedzieć, do kogo przyszli. Magonianus. Złotnik. Rzemieślnik wykonujący posążki bogów. Raszyd zaniósł ją przez sklep do mieszkania na tyłach. - Tędy - rzuciła Liwilla, wbiegając na marmurowe schody. Skądś z góry dochodziły krzyki kobiety: - Szybciej! Błagam, pospieszcie się! Raszyd wszedł do pokoju na piętrze. Stanął i rozglądał się, trzymając nadal na rękach Hadassę. Aleksander wpadł do środka tuż za nim i zatrzymał się jak wryty tuż za progiem. Bogate wyposażenie mieszkania zrobiło na nim wrażenie. Cały pokój jaśniał od barw. Lśniły ozdobne lustra, wschodnia ściana była obita babilońskimi dywanami. Dwa malowidła ścienne mówiły o bogactwie jakże dalekim od wyposażenia małego kramu przy ulicy nie opodal publicznych łaźni. Malowidło na zachodniej ścianie przedstawiało duchy tańczące w lesie i kochanków splecionych w uścisku na kwietnym łożu. To na ścianie południowej przedstawiało scenę łowów. Hadassa widziała jednak tylko młodą kobietę wijącą się z bólu na łożu. - Puść mnie, Raszydzie. Raszyd postawił ją, nie odrywając zdumionego wzroku od oczywistych dowodów bogactwa Magonianusa. Hadassa pokuśtykała do łoża. - Antonio, przyszliśmy, żeby ci pomóc - powiedziała, kładąc dłoń na mokrym od potu czole dziewczyny. Nie była starsza niż Julia za czasów pierwszego męża. Po drugiej stronie łoża siedział siwowłosy, bardzo przypominający Klaudiusza mężczyzna; trzymał w obu dłoniach jej drobną rękę. Antonia znowu krzyknęła, gdyż nastąpił kolejny skurcz, i na jej wymęczonej twarzy pojawił się grymas świadczący o męce, jaką przeżywa. - Zrób coś dla niej, kobieto. Zróbże coś! - Musisz się uspokoić ze względu na nią, panie. - Habinnasie! - wykrzyknęła Antonia i jej niebieskie oczy rozszerzyły się ze strachu, kiedy spojrzała na Hadassę. - Kim ona jest? Czemu kryje się za zasłoną? - Nie lękaj się, pani - powiedziała łagodnym głosem Hadassa, uśmiechając się, chociaż wiedziała, że Antonia nie widzi jej twarzy. I lepiej, żeby nie widziała, gdyż straszne blizny jeszcze bardziej by ją przeraziły. - Przyszłam z lekarzem, żeby pomóc przy połogu. Antonia zaczęła znowu ciężko dyszeć, a potem jęczeć z bólu. - Och!... oooch!... Hero, zmiłuj się nade mną! Hadassa pogłaskała łagodnie dziewczynę po czole i w tym momencie zobaczyła amulet zawieszony na jej szyi. W ciągu ostatnich miesięcy widziała wiele takich amuletów. Niektóre, wykonane z kamienia albo z wydzieliny żołądka zająca, miały uczynić poród lżejszym. Inne, jak ten, miały sprzyjać płodności. Wzięła do ręki gładki, owalny hematyt i zobaczyła, że po jednej stronie wyryty jest wąż pożerający własny ogon. Nie obracając nawet kamienia, wiedziała, że po drugiej stronie znajduje się wizerunek bogini Izydy i skarabeusza. Wyryto tam także bardzo dokładnie greckie zaklęcie oraz imiona Oroiouth, Jao i Jahwe. Noszący ten amulet wierzyli, że połączenie greckich, egipskich i semickich motywów i słów sprowadza magiczną moc. Odwiązała wisiorek i odłożyła na bok. - Umrę! - wykrzyknęła dziewczyna, tocząc głową to w jedną, to w drugą stronę. - Umrę! - Nie - zapewnił udręczony Habinnas. - Nie umrzesz. Nie pozwolę na to. Nawet w tej chwili kapłani składają w twoim imieniu ofiary Artemidzie i Herze. Hadassa pochyliła się nad nią niżej. - Czy to twoje pierwsze dziecko, Antonio? - Nie. - Dwa razy poroniła - wyjaśnił Habinnas. - A teraz to się nie urodzi. - Jęknęła, szarpiąc jedną ręką za mokre od potu przykrycie, a drugą zaciskając z całej siły na dłoni męża. - Och, Habinnasie, jak boli! Zrób coś. Zrób coś! - krzyczała, skręcając ciało w udręce. Habinnas trzymał jej dłoń w obu swych rękach i płakał. Aleksander, nadal oszołomiony bogactwem wnętrza, przeszedł przez pokój i zdjął flaszki z wonnościami i maści ze stolika z kości słoniowej. Rozejrzał się raz jeszcze i jego wzrok spoczął na wypolerowanym korynckim łożu z brązu, potem na zasłonach z chińskiego jedwabiu, na skomplikowanym wzorze kolorowych marmurowych płytek posadzki, na dużym, zdobnym koszu na węgle i złotych lampkach. Rozmieszczając starannie słoiczki z olejkiem, gąbki, bawełnę, kawałki płótna dla noworodka i narzędzia chirurgiczne, zastanawiał się, czemu człowiek tak bogaty jak Magonianus posłał niewolnicę do publicznych łaźni, żeby sprowadziła medyka leczącego pospólstwo. Za tą pierwszą myślą pojawiła się druga, która napełniła go złymi przeczuciami. Jeśli nie uda mu się uratować młodej i najwyraźniej umiłowanej żony, zostanie przepędzony z miasta, a z jego reputacji medycznej nic nie pozostanie. - Powinienem był cię posłuchać - mruknął cicho do Raszyda. - Powiedz, że jesteś bezradny i wyjdź. Aleksander zaśmiał się cicho i posępnie. Skierował wzrok w stronę łóżka. - Teraz już nie oderwę od niej Hadassy. Krzyk Antonii nie milkł ani na chwilę i Hadassa przemawiała spokojnym głosem do niej i do szalejącego z trwogi Habinnasa. - Wesprzyj mnie, Eskulapie - powiedział Aleksander i podszedł do łoża. - Będziemy potrzebowali gorącej wody - rzuciła Hadassa, zwracając się do Habinnasa. - Tak. Tak, oczywiście - rzekł Habinnas, uwalniając dłoń z uścisku młodej żony. - Nie zostawiaj mnie - błagała łkając Antonia. - Nie zostawiaj... - Nie zostawi cię, pani - uspokajała młodą kobietę Hadassa, ujmując ją za rękę. - Pośle tylko Liwillę po wodę. - Och, znów się zaczyna! Zaczyna się - wyjęczała Antonia, prężąc plecy. - Nie zniosę tego! To ponad siły!... Habinnas nie wrócił do łoża, ale stał kilka kroków od niego i przyciskał pięści do skroni. - Artemido, wszechmocna bogini, zlituj się nad nią. Błagam o litość! Hadassa położyła dłoń na czole Antonii i poczuła, że jest rozpalone. Antonia wstrzymała oddech, jej oczy napełniły się łzami, twarz poczerwieniała. Na szyi pokazały się napięte żyły i łzy trysnęły z oczu. Zacisnęła zęby i wydała z siebie głęboki ni to jęk, ni krzyk. Zacisnęła rękę, aż Hadassie wydało się, że zmiażdży jej dłoń. Kiedy skurcze ustały, wyczerpana Antonia opadła do tyłu, łkając. Oczy Hadassy zaszły łzami. Gładziła czoło dziewczyny, pragnąc z całego serca nieść jej pociechę. Spojrzała na Aleksandra. - Co możemy uczynić? - spytała szeptem, lecz on stał tylko i przyglądał się z posępnym wyrazem twarzy. - Zróbcie coś, niech to się skończy - wychrypiała słabym głosem Antonia. - Błagam, niech to się skończy. Ponieważ Aleksander milczał, Hadassa pochyliła się nad nią. - Nie opuścimy cię - powiedziała i osuszyła szmatką mokre czoło Antonii. - Muszę ją zbadać - oznajmił w końcu Aleksander. Antonia zesztywniała ze strachu, ale on spokojnym głosem wyjaśnił jej, co robi i dlaczego. Wtedy odprężyła się, gdyż dotyk jego ręki był bardzo delikatny. Chwila wytchnienia trwała krótko; znowu przyszła fala skurczów. Udręczona kobieta krzyczała z bólu. Aleksander wyprostował się i wyraz jego twarzy napełnił Hadassę niepokojem. - Co się stało? - Dziecko jest w niewłaściwej pozycji. - Co możesz uczynić? - Mogę zrobić operację i wyjąć dziecko przez brzuch... ale to niebezpieczne. Potrzebna jest na to zgoda Magonianusa. Odszedł od łóżka. Hadassę nękały wątpliwości, gdyż Aleksander mówił coś do Habinnasa głosem zbyt cichym, by mogła pochwycić słowa. - Nie! - wykrzyknął nagle wzburzony Magonianus. - Nie mogę na to pozwolić, skoro nie chcesz zapewnić, że przeżyje. Ona się dla mnie liczy, nie dziecko. Nie pozwolę, byś narażał jej życie. - Jest zatem tylko jeszcze jedna rzecz, jaką mogę zrobić... - Aleksander umilkł i spojrzał na Hadassę, jakby nie był pewny, czy może mówić dalej. Potem z twarzą ściągniętą i pełną napięcia zwrócił wzrok na Magonianusa i przemówił spokojnym głosem. Hadassa zobaczyła, że twarz starszego mężczyzny zrobiła się biała jak chusta. Oszołomiony Habinnas potrząsnął głową. - Jesteś pewny? Nie możesz uczynić nic innego? - Aleksander dał znak, że nie, a Magonianus pokiwał głową. - Czyń więc, co możesz. Lecz na bogów, pospiesz się, żeby już nie cierpiała. Hadassa patrzyła z bijącym sercem na narzędzia, które Aleksander wydobywał ze skórzanej torby. Czuła ucisk w żołądku. Skinął na Raszyda i obaj przysunęli stół do nóg łoża. Potem podniósł wzrok na Hadassę. - Podaj jej dużą dawkę białej mandragory i wyjdź stąd. Pomoże mi Raszyd. - Mandragora ją uśpi. - Lepiej, żeby spała, kiedy będę robił to, co muszę. Aleksander przygotował sobie pod ręką zakrzywiony nóż, dekapitator, kranioklast i przyrząd do rozkawałkowania płodu. Hadassa podniosła się i stanęła przed nim. - Co zamierzasz jej uczynić, że mnie stąd odsyłasz? - zapytała szeptem, kładąc mu dłoń na przedramieniu i patrząc na straszliwe narzędzia. Nachylił się i powiedział jej do ucha: - Umrze, jeśli nie usunę płodu. - Chcesz usunąć dziecko? - spytała słabym głosem. Raz jeszcze spojrzała na narzędzia i poczuła, że robi się jej niedobrze na myśl, iż Aleksander zamierza pociąć dziecko i wydobyć je z matczynego łona. - Nie możesz tego zrobić, Aleksandrze. Chwycił ją za rękę i przytrzymał mocno przed sobą. Mówił najgwałtowniejszym szeptem, jaki kiedykolwiek słyszała. - Chcesz, Hadasso, żeby oboje umarli? Dziecko się w niej zaklinowało. Czy tego nie pojmujesz? W tej pozycji nie może się urodzić. - Więc je obróć. - Nie mogę - odparł stanowczo. Wyciągnął rękę, żeby Hadassa zobaczyła, jak wielkie ma dłonie. - A ty? - Nie możesz tego uczynić, Aleksandrze. - Nie podoba mi się to tak samo jak tobie - oznajmił niskim, zawziętym głosem. - Nic innego nie da się jednak zrobić. Zresztą dziecko jest zapewne martwe. Połóg trwa już dwa dni! Matka jest ważniejsza niż dziecko. - Dla Boga oboje są ważni. - Wyjdź i czekaj, aż cię zawołam. Wiem, że nie masz serca do tej strony medycyny. Lepiej, byś nie musiała na to patrzeć. Zaopiekujesz się nią później. Chciał ją wyminąć, ale ona z zadziwiającą siłą chwyciła go za rękę. - Proszę cię, Aleksandrze. - Jeśli masz, Hadasso, jakąś propozycję, wysłucham jej. W przeciwnym razie zejdź mi z drogi. Ta kobieta nie może dłużej czekać. Jakby na potwierdzenie jego słów Antonia znowu zaczęła krzyczeć. Hadassa widziała, że Aleksander nie jest zachwycony tym, co musi zrobić, ale postanowił uczynić wszystko, by ratować Antonię. Potrząsnęła głową. - Musimy się modlić. - Modlitwa nie ocali tej dziewczyny! Wiem, co trzeba zrobić. Hadassa aż nadto dobrze wiedziała, jak małą wagę przywiązuje się do życia dziecka. Do tego stopnia, że jeśli zmarło tuż po urodzeniu, prawo nie zabraniało grzebania dziecka w obrębie murów miejskich. Martwego pozbywano się w ogrodzie domowym, rzucając je na kupę śmieci. Był nawet zwyczaj zamurowywania noworodka w podwalinie nowego domu! Hadassa spojrzała na Habinnasa i zrozumiała, że z jego strony nie może oczekiwać pomocy. Jemu zależało tylko na młodej żonie. Widząc, że Hadassa patrzy na wytwórcę bożków, Aleksander ścisnął boleśnie jej rękę. - Nie pozwolę, Hadasso, by ta dziewczyna umarła. Czy zdajesz sobie sprawę, kim jest ten człowiek? To jeden z najbogatszych obywateli Efezu. Zasiada do stołu z prokonsulem. Jeśli jego żona umrze, mogę pożegnać się z leczeniem ludzi. Czy to pojmujesz? To oznacza koniec! Koniec, nim jeszcze zacząłem. Będę musiał opuścić miasto z nadzieją, że uda mi się zacząć wszystko od nowa, ale gdzie indziej. Hadassa patrzyła mu prosto w oczy bez mrugnięcia. - Nie spiesz się tak do niszczenia ludzkiego życia. Proś o pomoc Tego, który stworzył Antonię i jej dziecko. Aleksander cofnął się. Nie widział jej twarzy okrytej zasłoną, ale słyszał głębokie przekonanie w jej głosie. - Zaklinam więc Jego i ciebie. Wezwij Go. Błagam cię, byś to uczyniła - powiedział ściszonym głosem. - Lecz módl się z całego serca i szybko, i oby cię wysłuchał, gdyż dam ci tyle tylko czasu, ile trzeba na przygotowanie wszystkiego do operacji. Odwrócił się od niej, czując, jak zimny strach ścina mu krew w żyłach. Gdyby był inny sposób uratowania Antonii, skorzystałby z niego bez wahania. Ale nie miał już na to czasu, nie miał wyboru. Musi przeciąć dziecko na pół i zmiażdżyć mu czaszkę, by wydobyć je z tej kobiety. A jeśli nie uczyni tego dość starannie i szybko, ona umrze. Nikt nie będzie dbał o to, że sprowadzono go tu w ostatniej chwili. Cała wina spadnie na jego głowę. Aleksander skupił uwagę na narzędziach, a serce Hadassy krzyczało z trwogi. Cała wiara Aleksandra ograniczała się do wiedzy, do tego, czego nauczyli go mistrzowie. To nie wystarczy. Wróciła do Antonii. Zaczęły się już kolejne skurcze i Antonia skowytała z bólu, szarpiąc wilgotną pościel, kiedy cierpienie się wzmagało. Nie miała już nawet siły, żeby krzyczeć. - Moje dziecko - jęknęła. - Ratujcie moje dziecko. - Boże, błagam Cię... - powiedziała Hadassa i położyła dłoń na rozdętym brzuchu Antonii. Poruszała wargami, lecz nie dobywał się z nich żaden dźwięk, choć krzyczała, wzywając Boga na ratunek. "O Boże! Jesteś Stwórcą tej kobiety i jej dziecka. Ocal jedno i drugie! Wyprostuj sprawy, aby oboje mogli żyć. Wyprostuj je, aby Aleksander nie uczynił tego, co zamierzył, i nie ściągnął na siebie grzechu. Błagam Cię, Jezu, okaż im swoją moc i miłość." Antonia wydała gardłowy okrzyk i Habinnas rzucił się ku łożu. - Zostaw ją! Zadajesz jej jeszcze większy ból! Raszyd powstrzymał go. Habinnas szamotał się, by się uwolnić, ale Raszyd przyparł go do malowidła przedstawiającego duchy. Słysząc jęki Antonii, Hadassa zaczęła płakać. - Proszę Cię, o Jezu, błagam - szeptała, przesuwając łagodnie dłonią po dziecku uwięzionym w łonie matki. - Proszę Cię, Panie, wysłuchaj nas. Zmiłuj się nad nią i jej dzieckiem. Zmień położenie dziecka i wydobądź je z łona. Dziecko poruszyło się. Hadassa trzymała leciutko dłonie na brzuchu Antonii i nagle poczuła, że dziecko powoli, łagodnie obraca się, jakby ujęła je jakaś niewidzialna ręka. Zapłakała, przepełniona radością, i jej łzy spadały na napiętą skórę. Antonia krzyknęła, ale tym razem inaczej, i Aleksander, który stał z zakrzywionym nożem w ręku, zobaczył, co się dzieje. Rzucił nóż. Habinnas przestał krzyczeć i wyrywać się Raszydowi. - Co się dzieje? - zapytał. - Dziecko obróciło się - oznajmił Aleksander, nie kryjąc ekscytacji. Nie było już czasu, żeby ułożyć Antonię na fotelu porodowym. Zaparł się kolanem o koniec łóżka i pochylił do przodu. Zaczął się już kolejny skurcz i nagle dziecko wyśliznęło się bez trudu z łona Antonii prosto w ręce Aleksandra. Antonia zrobiła gwałtowny wydech i opadła na łoże. Aleksander roześmiał się, patrząc na dziecko, które trzymał w rękach. - Masz syna, Magonianusie! - wykrzyknął z ulgą, w której pobrzmiewała nutka grozy. - Tylko podejdź i spójrz - dorzucił, odcinając i zawiązując pępowinę. Hadassa cofnęła się, drżąc na całym ciele, przejęta tym, co widziała. Raszyd puścił Habinnasa, ale wytwórca bożków stał chwilę bez ruchu, wsłuchując się w płacz nowo narodzonego syna. Podbiegła Liwilla, żeby wziąć dziecko z rąk Aleksandra. - Syn, Habinnasie! - powiedziała chrapliwym głosem wyczerpana Antonia. - Dałam ci syna... Spróbowała dźwignąć się na tyle, by zobaczyć dziecko, lecz siły ją zawiodły. Osunęła się na wilgotną pościel. Zaczęła oddychać wolniej i swobodniej. Zamknęła oczy. Habinnas zerknął przelotnie na dziecko wrzeszczące w ramionach Liwilli, a potem przyklęknął przy łożu. Zobaczył krew na pościeli i wtulił głowę w szyję żony. Jego ramionami wstrząsało łkanie. - Nigdy więcej. Przysięgam. Nigdy już nie będziesz musiała przeżyć czegoś takiego. - Zajmij się dzieckiem - polecił Aleksander Hadassie, masując brzuch Antonii, aby jej ciało wypchnęło z siebie łożysko. - Ja zajmę się jego matką. Liwilla oddała dziecko Hadassie i cofnęła się zaraz z rozszerzonymi oczami. Drżała i Hadassa zmarszczyła lekko brwi, nie wiedząc, co się stało młodej niewolnicy. Obmyła ostrożnie dziecko w misie z ciepłą wodą i położyła delikatnie na miękkim płótnie, a potem natarła całe jego ciało solą, żeby zapobiec infekcji. Przypomniała sobie, jak matka zawijała Leę, i zrobiła tak samo. Przemawiając cicho do maleństwa, owinęła je ciasno, tak że wyglądało jak mała mumia. Wzięła pasek białego płótna, owinęła nim główkę i robiąc małe zakładki poprowadziła płótno przez podbródek i czoło. Podniosła tak zabezpieczone przed chłodem dziecko i zaniosła je matce. Habinnas dźwignął się z kolan. - Liwilla zabierze je do mamki. - Nie zostanie oddany mamce. Potrzebna mu prawdziwa matka - powiedziała Hadassa i pochyliła się. - Antonio - szepnęła, muskając dłonią czoło kobiety. - Twój syn. Antonia uśmiechnęła się sennie, przesunęła się nieco i Hadassa położyła obok niej dziecko. Antonia roześmiała się cicho z radości, kiedy mała buzia zamknęła się na sutce jej piersi. Zaraz jednak młoda matka posmutniała. - Nie mam pokarmu - szepnęła, przełykając łzy i starając się przezwyciężyć zmęczenie. Hadassa pogłaskała ją delikatnie po policzku. - Nie martw się, Antonio. Będziesz miała pokarm. W pokoju panowała cisza. Hadassa gładziła policzek Antonii, dziękując Bogu, który oszczędził i matkę, i dziecko. Czuła radość narastającą w sercu i pragnęła z całej duszy śpiewać na chwałę Pana. Lecz blizny od lwich pazurów nie tylko ją oszpeciły. Wskutek infekcji nie miała już takiego głosu jak niegdyś. Wiedziała jednak, że w gruncie rzeczy nie ma to znaczenia. Bóg słyszy jej modlitwę. Także teraz słyszy, jak śpiewa jej serce. Mrugając powiekami, żeby powstrzymać łzy, uniosła głowę. Habinnas Attulus Magonianus stał po drugiej stronie łoża i bacznie się jej przyglądał. Ujrzała w jego oczach to, co przedtem widziała w oczach Liwilli - strach. Aleksander zakończył zabiegi przy Antonii i cofnął się od łoża. Pouczył Liwillę, jak ma się troszczyć o swą panią. Hadassa odwróciła się od Magonianusa i podeszła do nich. Liwilla złożyła jej głęboki pokłon. Hadassa powiedziała jej, żeby raz dziennie zmieniała dziecku pieluszki. - Obmywaj starannie dziecko i nacieraj solą. Potem zawijaj tak jak ja. Nie oddawaj go mamce, ale pozwól, by zajmowała się nim matka. - Będzie, jak sobie życzysz - zapewniła Liwilla, znowu składając głęboki ukłon. Habinnas rozmawiał z inną służebną. Po chwili podszedł do Aleksandra i Hadassy, którzy zajęci byli składaniem nie użytych narzędzi i lekarstw. - Nie wiem nawet, jak się nazywasz. Aleksander podał swoje imię, ale zawahał się, kiedy Habinnas spojrzał znacząco na Hadassę. - Moja pomocnica - oznajmił, nie podając z jakichś niejasnych dla siebie samego powodów jej imienia. Spojrzał na Raszyda. - Skończyliśmy. Możesz ją zabrać. Raszyd wziął Hadassę na ręce i nie zważając na protesty, wyniósł ją z pokoju, Aleksander zaś zwrócił się do Magonianusa: - Jak doszło do tego, że człowiek o twojej pozycji posłał po lekarza, który praktykuje przy publicznych łaźniach? - spytał z ciekawości, ale również, by odciągnąć uwagę Habinnasa od Hadassy. - Kattulus wyjechał z Efezu - odparł Magonianus. Aleksander dobrze znał imię znakomitego medyka. Kattulus należał do najlepszych lekarzy w mieście i leczył tylko ludzi bogatych i na wysokich stanowiskach. - Kiedy dowiedziałem się o jego niełasce, było już zbyt późno, by znaleźć kogoś innego - wyjaśniał ponurym głosem Habinnas. - Posłałem niewolnicę żony, by kogoś znalazła. Nie wiem, jak trafiła do ciebie, ale dziękuję bogom, żeś przyszedł. "Bóg ją nam przysłał" - powiedziała Hadassa, kiedy tu szli. Czyżby naprawdę? - Musi mieć ciepło - powiedział, wskazując głową Antonię. - Potrzebuje odpoczynku. Przyjdę jutro, żeby zobaczyć, jak się miewa. - Czy ona przyjdzie z tobą? - spytał Habinnas, spoglądając w stronę drzwi, przez które Raszyd wyniósł Hadassę. - Nie, chyba że sobie tego życzysz - odpowiedział ostrożnie Aleksander. - Tak. Chciałbym dowiedzieć się o niej czegoś więcej. Aleksander wyprostował się, ściskając pod pachą swoją torbę lekarską. - Co chciałbyś wiedzieć? - Na własne oczy widziałem, czego dokonała. Ta kobieta jest obdarzona wielką mocą. Kim jest? Jakiemu bogu służy? Aleksander znowu się zawahał. Czuł się nieswojo i był zaniepokojony. Czy ten człowiek obraca się w tych samych kręgach towarzyskich co właściciele Hadassy? A jeśli tak, czy ujawnienie jej tożsamości naraziłoby ją na niebezpieczeństwo? Jej właściciele, kimkolwiek byli, posłali ją na arenę. Jeśliby dowiedzieli się, że żyje, czyż nie chcieliby jej odzyskać, by raz jeszcze rzucić lwom? - Kim jest? - powtórzył pytanie Habinnas. - Jeżeli zechce, sama ci to wyjawi - rzekł Aleksander, ruszając w stronę drzwi. Obok drzwi stał sługa, który trzymał w ręku małą szkatułkę z drewna cedrowego. - Zaczekaj - rzucił Habinnas. Wziął szkatułkę z rąk sługi i podał ją Aleksandrowi. - To zapłata za twoją pracę. Aleksander poczuł w rękach ciężar szkatułki. - Dopilnuj, by lekarz bezpiecznie wrócił do siebie - rozkazał Habinnas jednemu słudze, drugiemu zaś polecił, by ustawił tu dla niego łoże, chciał bowiem być koło żony i syna. Aleksander wyszedł, podał adres kramiku czterem niewolnikom Habinnasa, którzy mieli zanieść go do domu, i wsiadł do wytwornej lektyki. Kiedy niewolnicy dźwignęli lektykę, zasunął cienką zasłonę i z uczuciem znużenia opadł na miękkie poduszki. Mimo zmęczenia w głowie kłębiły mu się myśli. Cóż za niezwykła noc! Świadomość tego napełniała go niepokojem. Na miejsce dotarł przed Raszydem i Hadassą. Poczuł wyrzuty sumienia, gdyż po drodze nawet się za nimi nie rozglądał. Wszedł do kramiku i odstawił torbę. Usiadł przy stole, wymieszał w wodzie trochę sadzy i przystąpił do zapisywania wydarzeń tej nocy. Odchylił się do tyłu i z niezadowoleniem przeczytał to, co przed chwilą zanotował. "Hadassa położyła dłonie na brzuchu Antonii i płakała. Łzy padały na brzuch ciężarnej, i dziecko obróciło się i wyszło." Łzy przechowywane we flaszkach często stosowano jako środek leczniczy. Czy Hadassa ma moc uzdrawiania? Czy to jej dotknięcie spowodowało cud? Czy też nieme słowa, jakie kierowała do swego Boga? Ktoś kopnął kulisę, więc Aleksander wstał i otworzył kramik. Wszedł Raszyd z Hadassą na rękach. Spała. Raszyd złożył ją ostrożnie na posłaniu rozścielonym w głębi i okrył starannie. Wyprostował się i obrócił w stronę Aleksandra. - Musi odpocząć. - Zaraz wzejdzie słońce i zaczną się zbierać pacjenci. - Musisz ich odesłać - powiedział Raszyd, zaciskając szczęki. Słysząc, jakim tonem przemawia Arab, Aleksander skrzywił się. - Czy jesteś pewny, Raszydzie, żeś był niewolnikiem, nie zaś panem? - Uniósł dłoń i dodał: - Masz rację. - Wziął tabliczkę i napisał na niej kilka słów. - Zawieś to na zewnątrz. Miejmy nadzieję, że ci, którzy przyjdą, umieją czytać. Raszyd przeczytał tekst na tabliczce. - Czy zatwierdzisz to, co napisałem? - spytał oschłym głosem Aleksander. - Tak, panie. Kiedy Raszyd znalazł się z powrotem w środku, Aleksander wskazał cedrową szkatułkę, którą wszedłszy postawił na ladzie. - Zajrzyj do niej - polecił, posypując piaskiem swoje notatki. Raszyd otworzył szkatułkę. Wyjął jedną ze złotych monet i obrócił ją w palcach. Aureus! - To majątek - oznajmił. - Habinnas wysoko ceni życie swojej żony. Wystarczy, żeby wynająć apartament i kupić zaopatrzenie medyczne. - Zacisnął usta. - Mam przeczucie, że wkrótce będziemy potrzebować jednego i drugiego. Raszyd wrzucił monetę do szkatułki i zamknął wieczko. - Tak, panie. Tej nocy otworzyła się nowa droga. Hadassa dotknęła brzucha tej kobiety i dziecko przyszło na świat. Magonianus to widział. Powie innym... i inni zaczną tu przychodzić. Aleksander skinął posępnie głową. - Wiem. - Zsypał piasek z powrotem do miseczki. - Póki swe współczucie kierowała ku ludziom z pospólstwa albo niewolnikom jak ty, jedynym naszym kłopotem było to, że przychodziło więcej pacjentów niż mogliśmy przyjąć. Teraz pojawiło się zagrożenie. Raszyd spochmurniał. - Magonianus obraca się w najwyższych kręgach. - Tak, podobnie jak ci, którzy posłali Hadassę na arenę - dodał Aleksander, widząc, że Raszyd należycie ocenia niebezpieczeństwo. Zwinął pergamin i wsunął go do przegródki nad stołem. - Jak powiedziała sama Hadassa, z prawnego punktu widzenia należy nadal do tych, którzy ją kupili. - Ty też narażasz się, panie, udzielając jej schronienia. Aleksander nie zastanawiał się nad tym. - Zapewne. Stoimy więc przed pytaniem, co winniśmy zrobić. Ma cenny dar i wielu tego potrzebuje. - Myśl o tym, co by się stało, gdyby właściciele Hadassy odkryli, że ich niewolnica nadal żyje, sprawiła, iż zerwał się ze stołka. Niespokojnie krążył po izbie. - Ani myślę oddawać ją tym, którzy posłali ją na śmierć, i nic mnie nie obchodzi, dlaczego tak postąpili! - Dowiedz się, kim są, a zabiję ich. Zdumiony Aleksander podniósł wzrok i ujrzał w oczach Araba mroczną zaciekłość. - Nie wątpię, że gotów byłbyś tak postąpić - powiedział zatrwożony. Potrząsnął głową. - Niektóre cechy twojego charakteru budzą moją troskę, Raszydzie. Jestem lekarzem, a nie mordercą. Chcę ratować życie, nie zaś je odbierać. Pod tym względem jesteśmy do siebie podobni, Hadassa i ja. - Będę chronił ją za wszelką cenę. - Hadassa nie pochwaliłaby twoich sposobów, a nawet bardzo by się twoimi zamiarami zmartwiła. - Nie musi o niczym wiedzieć. - Dowie się. Nie wiem jak, ale się dowie. - Spojrzał w stronę śpiącej na macie Hadassy. - To osobliwa niewiasta. Umie zajrzeć ludziom w serca i dowiedzieć się o nich wszystkiego. Mówi, że to tylko dlatego, iż słucha i patrzy, ale moim zdaniem jest w tym coś więcej. Myślę, że Bóg objawia jej różne rzeczy. Leżąc na boku, zwinęła się w kłębek jak dziecko. Podszedł i łagodnym ruchem zdjął zasłonę, ukazując szpecące ją blizny. Delikatnie, ostrożnie, by nie zbudzić śpiącej, dotknął jej zniekształconej twarzy. - To, że żyje, jest świadectwem mocy jej Boga. Moje umiejętności na nic by się zdały. - Wyprostował się i spojrzał na Raszyda. - Może temu Bogu winniśmy pozostawić troskę o jej bezpieczeństwo. Raszyd nie powiedział ani słowa. Aleksander spojrzał na jego twarz o nieodgadnionym wyrazie. - Czy wiesz, dlaczego się zasłania? - Wstydzi się. Aleksander potrząsnął głową. - Nie ma w niej ani szczypty próżności. Ukrywa blizny, żeby nie przestraszyć innych. To jedyny powód. Ludzie widzą ślady lwich pazurów. Nie potrafią dostrzec, co to oznacza. Pochylił się i wygładził kosmyki jej włosów. Tak się nad nią litował, że krwawiło mu serce. Coś go ku niej ciągnęło od chwili, kiedy zobaczył ją idącą przez arenę. Była jak niewolnicy w Asklepionie: odrzucona i zapomniana, a jej życie nie miało znaczenia w ogólnym schemacie rzeczy. A jednak jej słodycz i pokora były drogowskazem dla jego serca - i wielu innych serc. Nawet jeśli Hadassa była przerażona i załamana, zawsze tkwiła w niej jakaś niepojęta dla rozumu siła. Czasem czuł, że przenika ją miłość, którą wyrażała lekkim dotknięciem pacjenta albo cicho wypowiedzianymi słowami. Tę miłość pragnął okazywać... lecz jej nie miał. Troszczył się o ludzi. Hadassa ich kochała. Potrząsnął ze zdziwieniem głową. Jak to możliwe, by ktoś, kto tyle przecierpiał był taki jak ona? - Nigdy nie spotkałem nikogo podobnego do niej, Raszydzie - powiedział rozcierając w palcach kosmyk jej czarnych włosów. - Nie zrobię niczego, co mogłoby się jej nie spodobać. - Był zdumiony tym, że głos drży mu z powodu wielkiego wzruszenia, szybko się więc wyprostował. Zajrzał głęboko w ciemne oczy Araba. - Ani ty niczego takiego nie zrobisz. - Przysiągłem, panie, że będę ją chronił. - A zatem chroń ją, ale tak, by spodobało się to Hadassie, nie zaś tobie. - Moje życie należy do niej. Dlatego nie mogę pozwolić, by ktoś ją zabił. Aleksander zacisnął wargi. - Ona powiedziałaby, że twoje życie należy do Boga, tak samo jak jej życie. - Odetchnął i ze znużeniem potarł ręką szyję. - Nie żądaj ode mnie odpowiedzi, bo ich nie mam. Może te zagrożenia są tylko w naszych głowach. Niewykluczone, że z dzisiejszej nocy nic nie wyniknie, ani dobrego, ani złego. Prześpijmy się. Kiedy odpoczniemy, łatwiej stawimy czoło temu, co nas czeka. Jednak sen nie nadchodził. Aleksander leżał rozmyślając, przetrawiając raz po raz w swym umyśle wydarzenia nocy. A w te myśli wkradało się poczucie zmieszania, kiedy uświadomił sobie, jak wzburzyła go świadomość niebezpieczeństwa, które zawisło nad głową Hadassy. Próbował wmówić sobie, że w tej trosce nie ma nic osobliwego, przecież Hadassa to zdolna i wartościowa pomocnica. Lecz w głębi serca coś mówiło mu, że chodzi tu o sprawy daleko ważniejsze. W końcu ktoś zastukał w kulisę i zakrzyknął po hebrajsku. Aleksander zrozumiał kilka słów, wiedział więc, że mężczyzna nie jego wzywa, lecz Hadassę. Raszyd najwyraźniej też źle spał, gdyż zerwał się zaraz i przesunął odrobinę kulisę, na tyle, by móc zamienić kilka słów z intruzem, który przerwał im odpoczynek. - Ty głupcze! Czyż nie umiesz czytać? - Muszę mówić z Rafą! - Lekarz opuścił miasto i wróci jutro. - Rafa! Muszę mówić z Rafą. - Nie ma jej. Idź precz! Nie brak tu innych lekarzy. Zanieś im swoje kłopoty. Zasunął z trzaskiem kulisę i położył się. Kiedy zobaczył, że Hadassa się obudziła, twarz mu stężała. Hadassa usiadła i potarła policzki. Ujrzała pasmo światła wpadające przez szczelinę. - Już rano. - Nie - skłamał Raszyd. - To tylko księżyc. - Taki jasny? - Śpij dalej, pani. Nikt ci nie przeszkodzi... - Słyszałam kogoś... - Nikogo nie słyszałaś - upierał się łagodnie. - Śniło ci się, że wróciłaś do Judei. Potarła znowu twarz i podniosła brwi, patrząc na Raszyda. - Skoro spałam, skąd wiesz, że ktoś mówił po hebrajsku? Sięgnęła po zasłonę. Wstał Aleksander. - Wyjrzę - powiedział, wiedząc, że Hadassa nie odrzuci czyjejś prośby o pomoc bez względu na to, jak bardzo sama potrzebuje odpoczynku. Ominął jej matę i podszedł do drzwi. Wyjrzał przez szparę i zobaczył, jak odchodzi tamten strapiony mężczyzna. - Nikt nie stoi przed kramem - oznajmił zgodnie z prawdą. - Jesteś pewien? - Całkowicie. - Przeszedł w głąb pomieszczenia i zdjął z haka bukłak. Nalał trochę wody do małego glinianego garnuszka Hadassy, dorzucił szczyptę mandragory i podał miksturę Hadassie. - Wypij - polecił, przytykając garnuszek do jej ust. - Musisz odpocząć, bo inaczej nikomu nie zdołasz pomóc. Obudzę cię, nim otworzę sklepik. Była spragniona i zmęczona, wypiła więc zawartość garnuszka. - Co z Antonią? - Antonia śpi tak samo, jak ty powinnaś spać. Jutro ją odwiedzę. Przykrył ją i siedział pochylony nad matą, aż narkotyk zaczął działać. Kiedy zapadła w sen, ułożył się na swojej macie. Raszyd siedział wpatrzony w Hadassę. - Połóż się, Raszydzie. Będzie teraz spała kilka godzin. Arab położył się, pozostał jednak wsparty na łokciu. - Czy słyszałeś, jak nazwał ją ten Żyd? - Słyszałem. Co to znaczy? Raszyd wyjaśnił. Aleksander myślał przez dłuższą chwilę, a potem z zadowoleniem pokiwał głową. - Myślę, że już wiem. - Co takiego? - Jak ją chronić. Od tej chwili nikt nie będzie znał imienia Hadassy, Raszydzie. Wszyscy będą znali tylko jej tytuł. Będzie dla nich Rafą. Rafa - uzdrowicielka. Rozdział XIII Markus jechał na południe w stronę Jerozolimy drogą wiodącą przez Mispę. Za Mispą skierował się na Ramę, gdzie zatrzymał się, by kupić migdały, figi, przaśny chleb i bukłak wina. Ludzie unikali go. Zobaczył, jak kobieta zbiera gromadkę swych dzieci i wpycha je do małego domku z gliny niby kwoka chroniąca swoje kurczęta przed drapieżnikiem. Zrozumiał to, ujrzawszy Jerozolimę. Kiedy zbliżał się do miasta, czuł, że tę krainę okrywa całun śmierci. Cały Rzym mówił przed laty o zdobyciu i zrównaniu z ziemią Jerozolimy. Chodziło po prostu o jeszcze jeden bunt zdławiony przez rzymską armię. Teraz zobaczył na własne oczy, do jakich spustoszeń zdolny jest Rzym. Kiedy przebył jałową dolinę, zachwiał się na widok tego, co rozciągało się przed jego oczami. W miejscu wielkiego miasta były tylko zburzone mury i budowle, poczerniałe od ognia kikuty domów - kraina odarta z wszelkiego życia. W łożysku strumienia po drugiej stronie góry wznosiły się stosy białych kości, jakby tysiące ludzi spadły przez nieuwagę w przepaść i zostały już tam pozostawione bez pogrzebu. Dwie twierdze uniknęły tego zniszczenia i sterczały wśród gruzów niby samotni wartownicy. Jerozolima, "stolica pokoju", była naprawdę miastem pokoju. Był to jednak pokój otwartego grobowca. Markus postanowił przenocować na zboczu małego wzgórza pod sękatym drzewem oliwnym. Patrząc ponad małą doliną, widział zwalone resztki starych murów Jerozolimy. Spał niespokojnie, nękało go niesione echem milczenie tysięcy zabitych. Obudził go odgłos podkutych sandałów. Wstał i zobaczył zbliżającego się rzymskiego legionistę. - Kim jesteś i po co tu przybyłeś? - spytał żołnierz. Markus zdławił rozdrażnienie i podał swe imię. - Przybyłem, żeby zobaczyć dom żydowskiego Boga. Legionista zaśmiał się krótko. - Wszystko, co z niego zostało, jest tam, na wzgórzu. Nazywają to górą Moria, ale jest niczym w porównaniu z Wezuwiuszem. Niewiele zobaczysz ze świątyni. Rozebraliśmy ją i zrównaliśmy z ziemią, a z uzyskanych materiałów zbudowaliśmy koszary i miasteczko, które widzisz. - Byłeś tu z Tytusem podczas oblężenia? Tamten spojrzał na niego zagadkowo. - Byłem w Germanii. Pod Cywilisem. Markus przyjrzał się mu uważniej. Cywilis zbuntował się przeciwko Cezarowi i podczas krótkiego buntu walczył ramię w ramię z plemionami germańskimi. Legionami, które zaprowadziły z powrotem porządek na granicy, dowodził Domicjan. Cywilis został sprowadzony do Rzymu i tam poniósł śmierć, a co dziesiąty żołnierz z jego oddziałów został ścięty na miejscu. Najwyraźniej resztę rozesłano po oddziałach pełniących służbę w całym cesarstwie. Judę uważano za miejsce najgorsze. - Zdziesiątkowanie miało przypomnieć każdemu o obowiązku wierności - ciągnął żołnierz, patrząc Markusowi prosto w oczy. - A przydział do Judei pozwalał mieć co do tego pewność. - Wykrzywił usta w gorzkim uśmiechu. Markus patrzył mu bez lęku w oczy. - Przybyłem, żeby zobaczyć tę świątynię. - Nie ma świątyni. Już nie ma. Tytus wydał rozkaz, by nie został z niej kamień na kamieniu. - Zacisnął wargi. - Zostawiliśmy kawałek muru. - Znowu podniósł wzrok na Markusa. - Czemu tak się interesujesz świątynią? - Podobno zamieszkuje ją ich Bóg. - Jeśli był tu Bóg, nic po Nim nie zostało. - Żołnierz omiótł wzrokiem rozległe ruiny. - Rzym i tak o niczym nie przekonał Żydów. Nadal tu przybywają. Niektórzy krążą po prostu wśród ruin. Inni stają pod tą przeklętą ścianą i płaczą. Odpędzamy ich, ale ciągle wracają. Czasem wydaje mi się, że powinniśmy byli rozbić każdy kamień w pył. - Odetchnął i raz jeszcze podniósł wzrok na Markusa. - Nic się tu już nie zdarzy. W Judei zostało za mało ludzi, by mogli przysporzyć poważniejszych kłopotów Rzymowi. I to przez wiele pokoleń. - Czemu wyznałeś mi, że uczestniczyłeś w buncie Cywilisa? - Bo chciałem cię ostrzec. - Przed czym? - Przez dwadzieścia trzy lata brałem udział w wielu kampaniach, aby ludzie tacy jak ty mogli spoczywać sobie na wygodnych łożach i prowadzić łatwe i bezpieczne życie. - Wykrzywił szyderczo swoje zaciśnięte usta. Twarde spojrzenie prześliznęło się po kosztownej tunice Markusa i jego pasie z brązu i skóry. - Nosisz na sobie piętno Rzymu. Przyjmij przestrogę. Nie kiwnę palcem, by ratować twoją głowę. Nie tutaj. Nie teraz. Markus patrzył, jak żołnierz się oddala. Potrząsnął głową, podniósł płaszcz i zarzucił go sobie na ramiona. Spętał konia i zostawił go na małym pagórku, sam zaś wszedł między ruiny. Wymijając zwalone kamienie i wypalone domy, skupił myśli bez reszty na Hadassie. Była tu podczas oblężenia miasta. Nie miała co jeść, bała się. Była tu, kiedy Tytus wdarł się do miasta. Widziała tysiące zabitych mieczem i ukrzyżowanych. Nigdy jednak nie widział w jej oczach tego wyrazu, który zobaczył przed chwilą u rzymskiego żołnierza. Dała maleńką, prawie bezwartościową monetę ze swego peculium Rzymiance, która nie miała za co kupić sobie chleba. I dała dobrowolnie, wiedząc, że syn tej kobiety był legionistą i wziął udział w pustoszeniu jej, Hadassy, ojczyzny. Straciła tu wszystkich - rodziców, brata i siostrę. Gdzieś wśród tych zwalonych domów i poczerniałego gruzu spoczywają zapomniane kości tych, których kochała. Żydzi wierzą, że Bóg obiecał, iż potomkowie Abrahama staną się liczni jak gwiazdy na niebie. Lecz rzesze zmieniły się w garstkę - rozproszoną zresztą po cesarstwie, żyjącą w rzymskim jarzmie. Markus rozglądał się dokoła i zastanawiał się, jak Hadassa to wszystko przeżyła. "Bóg mnie nie opuścił." Jej słowa rozbrzmiewały echem w jego głowie. - Oto świadectwo, Hadasso - szepnął. Suchy, gorący wiatr wzbijał kurz. "Bóg mnie nie opuścił." Markus usiadł na granitowym bloku. Przypomniał sobie wyraźnie, jak w Rzymie zobaczył ją po raz pierwszy. Stała między niewolnikami, których Henoch przyprowadził z targu - między mieszkańcami Judei, wynędzniałymi na ciele i złamanymi na duchu. Stała między nimi, mała, drobna, ogolona do gołej skóry, z tymi oczami za dużymi w stosunku do twarzy... oczami bez nienawiści, pełnymi za to strachu. Uderzyła go jej kruchość, ale nie poczuł litości. Była Żydówką. Czyż jej lud nie ściągnął na siebie zniszczenia, prowadząc wojnę domową, buntując się? A teraz miał przed oczyma rzymską zemstę. Czy jest lud, który na coś takiego zasłużył? Wtedy nie dbał o to. Nie myśląc o tym, co przeszła ta niewolnica, obrzucił ją spojrzeniem i nie znalazł w niej nic, co mogłoby go zainteresować. Powiedział, że jest brzydka; nie wiedział, jakie piękno się w niej kryje, jakie łagodne serce, jaka zdolność kochania i ile wierności. Kiedy padała Jerozolima, Hadassa była dzieckiem. Jako dziecko patrzyła na śmierć tysięcy ludzi ginących w krwawej wojnie domowej - z głodu, od miecza. Mężczyzn. Kobiet. Dzieci. Ile tysięcy przybitych do krzyża zobaczyła? Obok ilu przeszła podczas wędrówki na północ ku arenom i targom niewolników? A jednak, przy całej oczywistości wyniszczenia fizycznego i jarzma niewoli na szyi, tamtego dnia w ogrodzie w jej twarzy była słodycz. Słodycz, która nie zniknęła nawet tego dnia, kiedy z rozłożonymi szeroko ramionami wyszła na słońce zalewające arenę. "Bóg nigdy mnie nie opuści..." Jęknął i ukrył twarz w dłoniach. Siedząc tutaj, w tym opuszczonym miejscu, mógłby uwierzyć, że Bóg uwolnił ją od pewnej śmierci, kiedy była dzieckiem. Czemu więc opuścił ją później, kiedy ona kochała Go jeszcze bardziej? Markus podniósł wzrok na świętą górę i w jego umyśle zaczęły kłębić się pytania. Czuł, że coś dziwnie przykuwa go do tego obrazu zniszczenia. W pewnym sensie był to wizerunek jego życia, zniszczonego od chwili śmierci Hadassy. W jego życiu zgasło światło - tak samo, jak zgasło w Jerozolimie. Przy niej czuł się żywy. Przy niej poznał nadzieję. Przy niej rozsmakował się w radości. Rozbudziła w nim tęsknoty, które rozdzierały mu duszę. A teraz oto jego dusza spływa krwią. Jest zraniony. Zgubiony. Zacisnął pięści. Nie powinien był prosić, by została jego żoną. Powinien był zabrać ją do siebie i uczynić z niej swą żonę. Gdyby tak postąpił, żyłaby nadal. Wokół niego ciężka cisza okryła całunem ruiny Jerozolimy. Prawie słyszał krzyki zabijanych... łkania niosące się ponad doliną. W tym momencie do jego uszu doszedł czyjś krzyk. Zaczął nasłuchiwać, a po chwili wstał i poszedł w tamtą stronę. Jakiś starzec stał, łkając przed poobijanymi resztkami ostatniego kawałka świątynnego muru. Czoło i rozłożone płasko dłonie wtulił w zimny kamień, jego plecami wstrząsały łkania. Markus stał za nim i patrzył z poczuciem niezrozumiałego smutku i zawstydzenia. Ten mężczyzna przypomniał mu wiernego Henocha, zarządcę rodzinnej willi. Ojciec był tolerancyjny w sprawach wyznaniowych i pozwalał niewolnikom czcić boga, jakiego zechcą, i w sposób, jaki im odpowiada. Henoch był sprawiedliwym Żydem. Trzymał się litery Prawa, a to stanowi fundament jego wiary, skałę, na której zbudowano gmach jego religii. Mimo to Henoch nie miał możliwości, by złożyć ofiary wymagane przez Prawo. Tylko tutaj, w Jerozolimie, można tego dokonać. Tylko tutaj mógłby Henoch złożyć na poświęconym ołtarzu stosowną ofiarę za pośrednictwem wybranego przez siebie kapłana. Teraz nic nie zostało z uświęconego ołtarza. Pax Romana - pomyślał Markus, patrząc, jak starzec rozpacza nad tym, co zostało utracone. Judea zaznała w końcu pokoju, lecz był to pokój zbudowany na krwi i śmierci. Jaka jest cena pokoju? Czy Tytus wiedział, jak wielkie jest jego zwycięstwo nad Żydami? Czy ma świadomość, jak pełny odniósł tryumf? Zabrał im coś więcej niż budowle; wydarł im rdzeń ich wiary. Ludzie mogą nadal badać prawa. Mogą nadal prorokować w swoich synagogach. Po co jednak? Do czego to prowadzi? Bez świątyni, bez kapłanów, bez ofiar pokutnych za grzechy ich wiara jest pusta. To koniec. Kiedy runęły mury świątyni, runęła też potęga ich wszechmocnego Boga. "Och, Markusie, mój ukochany, Boga nie da się zamknąć w świątyni..." Markus jęknął i przycisnął dłonie do uszu. - Czemu przemawiasz do mnie w ten sposób? Starzec usłyszał go i odwrócił głowę. Na widok Markusa oddalił się pospiesznie. Markus znowu jęknął. Miał uczucie, że obok, wśród ruin starodawnego miasta, stoi Hadassa. Dlaczego echo jej słów jest tak żywe w tym miejscu śmierci i zniszczenia? Rozłożył szeroko ramiona. - Tu nic nie ma! Twój Bóg jest martwy! "Boga nie da się zamknąć w świątyni." - Gdzież więc jest? Gdzie? - Echo jego słów odbiło się od resztek muru. "Szukaj, a znajdziesz... szukaj... szukaj..." Markus wyszedł z cienia zniszczonego muru i ruszył wśród ruin, aż dotarł do środka świątyni. Stanął na wielkim, do połowy zagrzebanym w ziemi kamieniu i rozejrzał się dokoła. Czy na tym właśnie głazie położył Abraham swego syna, by złożyć z niego ofiarę? Czy to jest wewnętrzna świątynia, Miejsce Najświętsze? Czy tutaj Bóg zawarł przymierze z Abrahamem? Markus powiódł wzrokiem po wzgórzu. Gdzieś w pobliżu ukrzyżowano Jezusa, tuż za bramami miasta, ale w zasięgu wzroku od miejsca obietnicy. "Bóg przysłał swojego jednorodzonego Syna, by żył między ludźmi i został ukrzyżowany za nasze grzechy... przez Chrystusa każdy człowiek może być zbawiony i mieć życie wieczne" - powiedział Satyros, kapitan okrętu. Czy to, że Jezusa z Nazaretu ukrzyżowano w Paschę, jest zwykłym zbiegiem okoliczności? Czy to, że początek i koniec Jerozolimy przypadł na to samo święto, jest zwykłym zbiegiem okoliczności? Tysiące ludzi napłynęły w święto do miasta. Znaleźli się w pułapce z powodu wojny domowej, zamknięci tu przez legiony Tytusa. Czy wszystko, co się zdarzyło, było ślepym trafem, czy też kryje się w tym jakieś posłannictwo, jakieś zamierzenie wobec rodzaju ludzkiego? Może gdyby udał się do Jamnii, dowiedziałby się czegoś od przywódców religijnych. Satyros powiedział mu, że faryzeusz, rabbi Jachanan został nowym przywódcą religijnym i sprowadził tam Sanhedryn. Markus natychmiast odrzucił tę myśl. Odpowiedzi, których szuka, nie mogą udzielić ludzie, lecz tylko sam Bóg - jeśli Bóg istnieje. A nie był już pewny, kogo właściwie szuka. Czy przedmiotem jego poszukiwań jest Bóg Żydów, czy też Jezus z Nazaretu, którego czciła Hadassa? Przed którym chce stanąć? A może są jednym, jak twierdził Satyros? Gorący wiatr wiał przez ruiny, wzbijając obłoki kurzu. Markus poczuł w ustach smak goryczy. "Przedłożyła Ciebie nade mnie. Czyż to nie wystarcza?" Żaden spokojny, cichy głos nie przemówił do niego w wietrze. Nie słyszał już echa słów Hadassy. Uczucie samotności ścisnęło go za gardło. Czy naprawdę spodziewał się, że rzadkie powietrze przyniesie mu odpowiedź? Zeskoczył z ciemnego głazu, kopnął marmurowy odłamek i zawrócił. Kiedy znalazł się na małym wzgórzu, usiadł w cieniu drzewa oliwnego. Było mu gorąco, czuł się zawiedziony, jakiś ciężar przygniatał jego duszę. Nie znajdzie odpowiedzi w tym martwym mieście. Gdyby spojrzał na nie z zewnątrz, być może zrozumiałby, dlaczego to miejsce jest takie ważne dla Żydów. Chciał to zrozumieć. Musiał. Zdjął koniowi pęta, wskoczył na siodło i ruszył ku wzgórzom. Przez następne trzy dni wędrował korytami wyschniętych strumieni, dolinami, wzgórzami, przyglądając się ze wszystkich stron Jerozolimie. Nic nie zwróciło jego uwagi. - O Panie, Boże Abrahama, czemu to właśnie miejsce sobie upodobałeś? - szepnął, czując, że kręci mu się w głowie, nieświadomy, iż zadaje pytanie Bogu, w którego nie wierzy. Wzgórza wokół Jerozolimy nie nadawały się do upraw, nie było w nich żadnych wartościowych złóż mineralnych, nie miały znaczenia wojskowego. - Dlaczego tutaj? "Obietnica... " - "Na tej skale zbuduję twoją wiarę..." - powiedział głośno, ale nie mógł sobie przypomnieć, gdzie słyszał te słowa. Czy wypowiedział je Satyros, czy też wzięły się z jego wyobraźni? "Skała Abrahama" - pomyślał. Skała ofiarna. To wszystko, czym wyróżnia się Jerozolima. Doprawdy? Nie dbał już o to. Może wcale nie przyjechał tu, by szukać Boga. Może przyjechał, gdyż przebywała tu Hadassa, i to jest jedyny powód, jakim się kierował. Chciał chodzić po tych miejscach, po których chodziła ona. Oddychać powietrzem, którym ona oddychała. Chciał czuć, że jest blisko niej. Kiedy nadeszła noc, owinął się w płaszcz i wyciągnął na ziemi. Sen nadchodził opieszale, niosąc ze sobą jakieś mgliste obrazy. "Pospieszaj... pospieszaj..." - zdawał się szeptać jakiś głos. Nie znajdzie tu odpowiedzi na swoje pytania. Obudził się nagle i spojrzawszy pod wschodzące słońce, zobaczył obrys postaci legionisty. - Nadal tu jesteś - rozległ się znajomy drwiący głos. Markus wstał. - Tak, nadal tu jestem. - Dwie mile stąd na wschód leży Betania. Znajdziesz tam nową gospodę. Zdaje się, że przydałaby ci się dobrze przespana noc. - Dziękuję za radę - odparł krzywiąc się Markus. - Znalazłeś to, czego szukałeś? - Jeszcze nie, ale widziałem w Jerozolimie wszystko, co chciałem zobaczyć. Uśmiech legionisty był prawie obelżywy. - Dokądże teraz? - Do Jerycha i doliny Jordanu. - Za jakieś dwie godziny wyrusza oddział wyznaczony do patrolowania tej drogi. Zabierz się z nimi. - Gdybym potrzebował towarzystwa, wynająłbym kogoś. - Za śmierć jednego głupca może zapłacić życiem wielu porządnych ludzi. Oczy Markusa zwęziły się. - Co masz na myśli? - Rzym nie patrzy obojętnie na to, że jego obywatel pada ofiarą morderstwa, nawet jeśli ten obywatel sam ściągnie na siebie nieszczęście. - Niech na moją głowę spadnie odpowiedzialność za wszystko, co się stanie. - To dobrze - powiedział tamten, wykrzywiając wargi w półuśmiechu. - Bo nie mam już najmniejszej ochoty przybijać kogoś do krzyża. Kiedy wsadzasz głowę w paszczę lwa, możesz się spodziewać, że ją stracisz. - Odchodził już, ale w pewnym momencie zatrzymał się i spojrzał na Markusa. Na jego twarzy malowało się jakieś dziwne wzburzenie. - Po coś tu przybył? - Szukam prawdy. - Prawdy o czym? Markus się zawahał, a potem zaśmiał się. W jego głosie słychać było nutkę pogardy dla samego siebie. - O Bogu. Spodziewał się, że żołnierz roześmieje się razem z nim, ale ten przyglądał mu się przez dłuższą chwilę, potem skinął powoli głową i odszedł bez słowa. Markus jechał na wschód, w stronę Qumran. "Miasto Soli" leżało na wyżynie niedaleko Morza Martwego. Kiedyś mieszkała w nim żydowska sekta świętych ludzi zwanych esseńczykami, którzy studiowali tu Pismo i oddawali cześć Bogu. Kiedy zbliżała się rzymska nawała, święci ludzie opuścili Qumran i razem ze swoimi cennymi zwojami ukryli się w pieczarach na pustyni judejskiej, zostawiając miasto Rzymianom. Markus dotarł do rozwidlenia dróg i ruszył na północny wschód, w stronę Jerycha. Jechał głębokim łożyskiem strumienia. Woda wyrzeźbiła strome zbocza, schodzące ku dolinie Jordanu. Słońce paliło, przygniatało go coraz większym ciężarem w miarę mijania godzin. Przystanął, zdjął płaszcz i odwiązał bukłak przytroczony do siodła. Napił się i spryskał sobie lekko twarz. Nagle koń szarpnął się i odskoczył w bok. "Pewnie spłoszyła go jakaś jaszczurka" - pomyślał Markus i pochylił się, żeby poklepać konia po karku i szepnąć mu parę uspokajających słów. Kątem oka dostrzegł, że coś się poruszyło na skraju urwiska nad jego głową. Przyjrzał się uważniej, ale niczego nie zobaczył. Obracając się na siodle, rozejrzał się dokoła. Gdzieś w pobliżu po zboczach wadi, łożyska strumienia, zsunęła się lawina kamieni. Markus uznał, że musi tam być kozica. Widział je już jakiś czas temu. Właśnie pochylił się znowu, żeby przytroczyć z powrotem bukłak z wodą, kiedy obok jego głowy przemknął kamień. Koń zarżał przenikliwie i przysiadł na zadzie. Markus wyprostował się w siodle. Z kryjówki na krawędzi zbocza wyskoczyło czterech mężczyzn i ruszyło biegiem w stronę jeźdźca. Markus zaklął, próbując opanować konia. Jeden z mężczyzn złapał w biegu kamień i umieścił go w procy. Markus skłonił głowę, unikając następnego pocisku. Koń cofnął się gwałtownie i Markus z trudem utrzymał się na siodle, tym bardziej że jeden z mężczyzn uczepił się już jego tuniki, próbując ściągnąć go na ziemię. Koń upadł na bok i dwaj rozbójnicy rzucili się, by chwycić uzdę. Markus obalił jednego z napastników kopnięciem w twarz. Skoczył drugi. Markus uchylił się, odczekał, aż tamten runął z rozpędu na siodło, i jednym ciosem zwalił go na ziemię. Przestraszony koń znowu zarżał przeraźliwie i cofnął się, przewracając jednego z mężczyzn i wyrywając się drugiemu. Ktoś chwycił Markusa z boku. Markus trzasnął napastnika łokciem w twarz i wbił pięty w boki konia. Zwierzę skoczyło do przodu, prosto na sicariusa, który znalazł się z przodu. Napastnik zdołał rzucić się w bok. Zerwał się natychmiast i zaczął wywijać procą. Pocisk był celny i Markus poczuł, że ból rozsadza mu głowę. Rozluźnił uchwyt lejcy i stracił równowagę. Dźwięczały mu w uszach słowa legionisty: "Kiedy wsadzasz głowę w paszczę lwa, możesz się spodziewać, że ją stracisz". Poczuł, że czyjeś ręce ściągają go z siodła. Próbował walczyć, ale daremnie. Zwalił się ciężko na ziemię i nie mógł złapać tchu. Chciał nabrać powietrza w płuca i wtedy jeden z sicarii kopnął go w głowę, drugi zaś w bok. Po kolejnym kopnięciu, w pachwinę, przeszył go straszliwy ból; Markus z poczuciem ulgi zapadł się w ciemną studnię. Zbyt wcześnie się z niej wydobył. - Plugawa rzymska świnia! - powiedział ktoś i splunął na Markusa. Półprzytomny z bólu Markus czuł, jak czyjeś dłonie szarpią go, pospiesznie zabierając wszystko, co miał przy sobie. Ktoś zerwał mu z szyi złoty wisiorek. Ktoś inny ściągnął pas, a wraz z nim złote aurei. Szarpali nim jak sępy. Kiedy poczuł, że któryś próbuje zerwać złoty pierścień od ojca, zacisnął pięść. Uderzono go wierzchem dłoni w skroń. Miał w ustach smak krwi i starał się nie stracić przytomności. Ale palce rozwarły mu się i poczuł, jak bandyci zrywają mu ojcowski pierścień. Przez przytłaczającą go mgłę doszły do niego głosy. - Jeszcze go nie zabijaj. Ma tunikę z dobrego płótna. Zdejmijmy ją. - Pospiesz się! Słyszę, że zbliża się rzymski patrol. - Za tunikę można dostać dobrą cenę. - Tak ci zależy, żeby zawisnąć na krzyżu? Zdarto z niego tunikę. - Rzućcie go do wadi. Jeśli go znajdą, zaczną nas szukać. - Prędzej! - syknął któryś. Złapali go za nogi i zaczęli wlec po ziemi. Markus jęknął, gdyż kamień rozorał jego obnażone plecy. - Prędzej! Jeden z napastników rzucił się biegiem do ucieczki, drugi zaś został i sięgnął po zakrzywiony nóż. - Rzymski paniczyk! - krzyknął i splunął Markusowi w twarz. Markus zobaczył błysk opadającego ostrza i instynktownie przetoczył się w bok. Poczuł, że nóż musnął mu bok, i runął przez krawędź urwiska. Upadł na wąski występ, a potem osunął się po postrzępionym stoku. Tamten na górze zaklął szpetnie. Słychać było dochodzące z oddali krzyki innych, a z drugiej strony - odgłos kopyt końskich. Markus zaczął szukać ręką jakiegoś uchwytu. Gwałtowny ból w boku zatkał mu dech. Spojrzał w górę, ale widział wszystko podwójnie i za mgłą. Cały świat wirował. Chciało mu się wymiotować. Próbował zapanować nad tym, leżąc bezradnie w połowie stoku wadi, zaklinowany o sterczący głaz. Odgłos kopyt był coraz bliższy. Markus usiłował krzyknąć, ale zdołał dobyć z siebie tylko głęboki jęk. Chciał się dźwignąć, ale osunął się tylko kilka stóp niżej. Konie były teraz dokładnie nad nim. - Pomocy!... - wychrypiał, z całych sił starając się nie utracić przytomności. - Pomocy!... Odgłos kopyt oddalił się i obłok kurzu zaczął opadać w koryto wyschniętego strumienia. Zapadła cisza. Nie słychać było głosów ptaków. Najlżejszy powiew wiatru nie poruszał marną trawą ani ostrymi krzewami. Tylko słońce paliło bezlitośnie rozżarzoną jasnością. A potem już nic. Hadassa ustawiała na półce małe naczynia, fiolki i pudełeczka, a Raszyd z Aleksandrem wnosili stół do badań. Przez cały ranek myślała o Markusie. Zamknęła oczy i zastanawiała się, dlaczego ogarnął ją taki niepokój. Nie widziała go od tego dnia, kiedy wpadł na nią nie opodal łaźni. Dlaczego tak wyraźnie pojawił się teraz w jej umyśle? "Boże, gdziekolwiek jest, cokolwiek czyni, miej nad nim pieczę, chroń go." Wróciła do swych zajęć i starała się skupić uwagę na ustawianiu lekarstw we właściwym porządku. Aleksander i Raszyd znowu wyszli i słyszała, jak rozmawiają, idąc po schodach. Pieniądze, które Magonianus dał Aleksandrowi za przyjęcie porodu syna, poszły już na wynajęcie tego okazalszego, przestronniejszego lokalu położonego bliżej centrum Efezu i szkoły medycznej Flegona. - To ryzykowne, wiem - powiedział Aleksander, mówiąc Hadassie o swej decyzji nazajutrz po szczęśliwym połogu Antonii. - Myślę jednak, że powinniśmy zadbać o lepsze warunki dla naszych pacjentów. - Pacjenci, których leczyłeś przy łaźniach, tutaj nie przyjdą. - Nikt im nie broni, a zresztą są inni. Przyjaciele Magonianusa. - Czy potrzebują cię bardziej niż tamci? - Nie, ale będą płacić, a ja potrzebuję pieniędzy na dalszą naukę. - A co z Betusem, jego żoną i dziećmi? Co z Eficharys i Heleną? - Wcale ich nie opuszczamy. Wszystkich swoich pacjentów zawiadomiłem, gdzie mogą nas znaleźć, gdybyśmy im byli potrzebni. Hadassa czuła się zbita z tropu pośpiechem, z jakim Aleksander podjął decyzję - i kierunkiem dalszego życia, jaki ta decyzja narzuciła. Poklepał ją czule po twarzy. - Musisz mi zaufać, Rafo. Cofnęła się lekko. - Dlaczego tak mnie nazywasz? - To ludzie tak cię nazywają. - Przecież to Pan... Położył jej palce na ustach. - Dokonał cudu. Tak, wiem, że w to wierzysz. Uwierz zatem, że to Pan nadał ci to imię. - Po co? - By chronić cię przed tymi, którzy pragnęliby twojej zguby. Magonianus obraca się wśród ludzi możnych. Dobrze byłoby, gdybyś ujawniła imię swoich właścicieli, mógłbym wtedy bowiem unikać tej rodziny. Ponieważ zaś... Odwróciła głowę, ale on obrócił ją z powrotem ku sobie. Uniósł podbródek Hadassy i zajrzał jej w oczy. - Hadasso, jesteś teraz dla mnie zbyt ważna. Nie mogę narażać się na to, że cię utracę. Poczuła, że spłoszone serce załomotało jej gwałtownie. "Ważna, ale w jaki sposób?" - zastanawiała się, szukając wzrokiem jego spojrzenia. - To, czego dokonałaś zeszłej nocy... - Niczego nie dokonałam - zaprzeczyła stanowczo. - Modliłaś się. Bóg uczynił to, czego ty pragnęłaś. Pojęła tok jego rozumowania. - Nie, Aleksandrze. Bogu nie można niczego narzucić. Nawet tak nie myśl. Możesz modlić się z nadzieją, że uzyskasz to, o co prosisz. Ale liczy się tylko wola samego Boga. To Bóg ocalił Antonię i jej synka. Bóg, nie ja! - Wysłuchał cię. - Tak samo jak wysłuchuje ciebie - powiedziała i w jej oczach pokazały się łzy. Ujął jej twarz w dłonie. - Może masz rację, ale jeśli tak jest, słyszy, że teraz dziękuję Mu za to, że pojawiłaś się w moim życiu. Ubiegłej nocy bałem się o ciebie. Tak samo Raszyd. I wtedy pojawiła się wyraźna odpowiedź, ktoś bowiem krzyknął za drzwiami. - Roześmiał się. - Zakrzyknął: "Rafa". Po prostu. Takie więc imię będziesz nosić. - Zobaczył troskę w jej oczach. - Przestań już o tym rozmyślać. Wszystko jednak stało się tak szybko, że nie miała czasu na rozmyślania. I zdarzyło się to, co podejrzewali Aleksander i Raszyd. Kiedy późnym popołudniem udali się do rezydencji Magonianusa, natychmiast wprowadzono ich do pokoju Antonii. Antonia przyjmowała już gości. Śpiące dziecko spoczywało w ramionach matki i trzy kobiety pochylały się nad nim, szepcząc coś między sobą, śmiejąc się i podziwiając niemowlę. Magonianus stał obok, dumny ze swojego ojcostwa. Zobaczył ich pierwszy i położył dłoń na ramieniu młodej żony. - Przyszli, kochanie. Wszystkie spojrzenia zwróciły się w ich stronę i w pokoju zapadło milczenie. Aleksander zacisnął dłoń na przedramieniu Hadassy. Hadassa wyczuła zaciekawienie trzech kobiet i spuściła głowę. - Przyszedłem z Rafą, gdyż chcemy zobaczyć, pani, jak się czujesz. Wyglądasz dobrze - powiedział Aleksander, uśmiechając się do Antonii. - I naprawdę czuje się dobrze - rzucił Magonianus. Jego oczy błyszczały. Antonia uśmiechnęła się do Aleksandra, a potem spojrzała na Hadassę. - Dziękuję - rzekła, wyciągając nieco dziecko w stronę Hadassy. - Czy zechcesz wziąć je na ręce? Hadassa ujęła ostrożnie maleństwo. "O Panie, pobłogosław to dziecko. Niechaj będzie zdrowe i wyrośnie na Twoją chwałę" - wyszeptała w duchu, dotykając delikatnego, aksamitnego policzka. Chłopczyk przekręcił nieco główkę i zaczął małymi wargami szukać pokarmu. Roześmiała się z zapartym tchem. "Markus..." Jego imię wypełniło jej umysł i serce. Czy to dlatego, że trzyma w rękach niemowlę i że tak bardzo chciałaby urodzić dziecko Markusowi? Łzy przesłoniły jej oczy i oddała dziecko matce. - Jest piękny. "Markusie, ach, Markusie! Tak bardzo cię kocham". Markus... Markus... "Ojcze, nie było Twoją wolą, bym pokochała mężczyznę, który Cię odrzuca. Pomóż mi o nim zapomnieć. Jakże mam Ci służyć całym sercem, skoro tak za nim tęsknię? Znasz najtajniejsze pragnienia mego serca. Proszę Cię, Panie, zdejmij ten ciężar z moich ramion..." Teraz jednak, kiedy ustawiła lekarstwa i zioła w nowym miejscu, znowu pojawił się ten cichutki, ale uporczywy szept, którego nie potrafiła od siebie odepchnąć. Markus... Markus... Markus... "O Panie, bądź przy nim. Czuwaj nad nim i chroń go. Niech otoczą go Twoi aniołowie. Ojcze, niech pozna Twoje miłosierdzie..." Aleksander wniósł na górę stolik do pisania. Trącił krawędzią o framugę drzwi, przycinając sobie palce. Zaklął pod nosem i zaniósł nieporęczny ciężar do pokoju. Odstawił z hukiem stół. Zobaczył Hadassę klęczącą z pochyloną głową i dłońmi przyciśniętymi do serca. Wszedł Raszyd, niosąc malowaną zasłonę. Także zobaczył Hadassę i spojrzał pytająco na Aleksandra. Aleksander wzruszył ramionami. Spokojnie wrócili do rozstawiania rzeczy w wyznaczonych im miejscach. Nagle Raszyd trącił Aleksandra łokciem i w jego czarnych oczach błysnął lęk. Aleksander obrócił głowę i poczuł dreszcz przebiegający mu wzdłuż kręgosłupa. Hadassa nadal klęczała, ale tym razem była skąpana w strumieniu światła. Rozdział XIV Tafat, musimy się pospieszyć, jeśli chcemy dotrzeć przed nocą do Jerycha! - zakrzyknął przez ramię Ezra Bariachin do córki. Tafat, jadąca z tyłu na małym osiołku, posłusznie poklepała zwierzę po zadzie, ale zrobiła to tak lekko, że osiołek ani myślał przyspieszyć kroku. - Córko, uderz to gnuśne zwierzę kijkiem! Nie obchodź się z nim tak czule! Tafat zagryzła wargi, uderzyła osła mocniej i zwierzę przyspieszyło kroku. Ezra potrząsnął głową i odwrócił się, by popatrzeć uważnie i z niepokojem przed siebie. Nie powinien był kupować osła. Jest mały i za łagodny, ale pomyślał, że taki osiołek będzie jak w sam raz dla wnuczka. Jednak teraz potulna natura osiołka mogła ściągnąć na ich głowy niebezpieczeństwo. Poruszaliby się szybciej, gdyby prowadził to zwierzę, a Tafat na nim jechała. Spojrzał na drogę przed sobą. Wśród tych wzgórz ukrywali się zbójcy czyhający na niefortunnych podróżnych. Ezra znowu klepnął mocno bok osła i zwierzę ruszyło truchtem pod górę. Poczuje się bezpieczniej, kiedy dotrą na górę i zobaczą zbocza schodzące ku Jerychu. W tym miejscu droga była pusta, słońce paliło, niebezpieczeństwo napaści wisiało nad jego głową niby padlinożerne ptaki, które ujrzał przed sobą. Obejrzał się na Tafat z nadzieją, że nie zauważyła tych ptaków. Poklepała swoje poczciwe zwierzę. Wiedział, że zaraz zrobi się jej żal osiołka i będzie chciała prowadzić go, zamiast na nim jechać. - Musimy się spieszyć, córko. Nie powinien był słuchać swego brata, Ammiego, i zabierać ją w tę podróż. Ale Ammi, najstarszy i najmożniejszy w rodzinie, zawsze go onieśmielał. No i teraz ma ze sobą Tafat na tej drodze bezprawia, a cała wyprawa skończyła się nikomu niepotrzebnym niepowodzeniem. Nie tylko nie doszło do zawarcia umowy małżeńskiej, ale przecięte zostały więzi rodzinne. Ammi zapewne nigdy nie wybaczy ani jemu, ani Tafat katastrofy, do której doszło. Co mógłby zrobić inaczej? Czy gdyby nie posłuchał Ammiego i zostawił Tafat w domu, wszystko ułożyłoby się zgodnie z oczekiwaniami? A co, jeśliby poślubiła Adoniasza? Czy to małżeństwo zakończyłoby się źle? Musiał przyznać, że gdyby nie było Tafat, sprawy małżeństwa łatwo zostałyby ustalone - gdybyż tylko Ammi był rozsądniejszy, a Adoniasz mniej uparty. Ezra raz jeszcze rozejrzał się dokoła. Dość ma zmartwień z zapewnieniem bezpiecznej przyszłości Tafat. A teraz dźwiga dodatkowy ciężar, bo martwi się, że mogliby napaść ich zbójcy i odebrać jej cnotę. Adoniasz nigdy nie był dla niego najlepszym kandydatem na zięcia. Najlepszy był Józef. Józef, syn garncarza z pokolenia Beniamina, był całym sercem oddany Bogu. Ale Józefa nie ma. Rzymscy żołnierze uwięzili go, wyprowadzili poza mury miasta i ukrzyżowali. Tafat ma teraz piętnaście lat, o cały rok więcej niż jej siostra, kiedy wychodziła za mąż. Bóg pobłogosławił już Basmat, dając jej syna i córkę. Z pewnością Bóg pobłogosławiłby tym bardziej Tafat, która jest oddana Panu. Musi znaleźć jej dobrego męża i zapewnić szczęście, by jego ród nie zginął, a dziedzictwo nie poszło na marne. Tylu zginęło w Jerozolimie. Tylu innych spotkał koniec w rzymskich cyrkach. Garstka najcenniejszych została sprzedana jako niewolnicy rzymskim panom i rozproszyła się po wszystkich podbitych obszarach. Bóg obiecał, że potomstwo Abrahama będzie liczne jak gwiazdy na niebie. Zostało ich niewiele, a i te żałosne resztki nadal są przesiewane. Wespazjan wydał rozporządzenie, żeby zabić wszystkich potomków Dawida, i to wystarczyło, by Izaak zginął powieszony na krzyżu. "Boże, czemuś nas opuścił? Co się stanie z moją najmłodszą córką?" W całym Jerychu Ezra nie znał nikogo, kto byłby jej godny. Wielu głosiło, że są Żydami, lecz objaśniało Prawo wedle swych pragnień. Ci nieliczni zacni ludzie mocnej wiary nie nadawali się, bo byli obcymi. Bartłomiej byłby dla Tafat w sam raz. Był jak ona pobożny i mocarny w duchu Bożym. Niestety, jego ojciec był Grekiem. Także Jozefus próbował wiele razy zagadać do Ezry. Był dobrym człowiekiem, ale miał babkę Syryjkę. Ezrę ogarniało coraz większe przygnębienie. Znowu uderzył osła. Był tak pewny, że ta podróż przyniesie Tafat bezpieczne jutro. Był pewny, że kiedy Ammi zobaczy jej urodę, oceni łagodność serca i czystość, zechce ją dla swojego syna. Któryż ojciec by jej nie chciał? I miał rację. - Jest wspaniała - oznajmił spokojnym głosem - ale Adoniasz nalega, by sam mógł ją zobaczyć. Oczywiście doradzę mu. Jest bardzo miła. Kiedy Adoniasz się z nimi spotkał, ledwie spojrzał na Ezrę. Przywitał się zdawkowo. Był przystojny, nosił się dumnie. Jego spojrzenie spoczęło na Tafat i na jego ustach wykwitł słaby uśmiech. Adoniasz przyglądał się Tafat, Ammi zaś wychwalał bystrość swego syna w materii wiary i interesów. Adoniasz, kontent z tego, co zobaczył, śmiało podszedł do Tafat. Ammi był rozbawiony, kiedy jego syn ujął podbródek dziewczyny i uniósł jej głowę. - Uśmiechnij się do mnie, kuzynko - powiedział. I wtedy córka Ezry, która nigdy nie okazała nieposłuszeństwa ani nie przyczyniła trosk, cofnęła się i oświadczyła bardzo wyraźnie: - Nie poślubię tego człowieka, ojcze. Twarz Adoniasza pociemniała. - Coś rzekła? - spytał drwiąco. Spojrzała mu prosto w oczy. - Nie poślubię człowieka, który okazuje wzgardę mojemu ojcu i za nic ma rady swojego. To powiedziawszy, wybiegła z pokoju. Myśląc o tym, Ezra jeszcze teraz poczuł zimny dreszcz. - Twoja córka jest głupia! - wrzasnął Ammi, który oburzył się, gdyż uznał, że został znieważony. Ezra patrzył w przestrzeń między bratem a bratankiem. Był znękany i zawstydzony. - Idź i przemów do niej, stryju - powiedział wyniośle Adoniasz. - To niepodobna, by moja piękna kuzynka znalazła lepszą sposobność niż ta. I Ezra rozmawiał z Tafat. - Poślubienie takiego człowieka byłoby szaleństwem, ojcze - wykrztusiła wśród łkań. - Traktuje nas z góry tylko dlatego, że ma lepiej wypchaną sakiewkę. Odrzuca radę swojego ojca i patrzy na mnie jak na jałówkę przeznaczoną na pogańską ofiarę. Czy widziałeś jego twarz? - Jest bardzo przystojny. Potrząsnęła głową i skryła twarz w dłoniach. - Jest pełen pychy. - Tafat, on należy do naszego rodu, a tak niewielu już nas zostało. Ammi jest człowiekiem sprawiedliwym. - Jakaż to sprawiedliwość, ojcze? Czy w jego oczach jest życzliwość? Czy powitał cię z szacunkiem? Czy twój brat obmył ci stopy i pocałował cię? A Adoniasz, kiedy wszedł do pokoju? Czy okazywał ci w rozmowie szacunek należny starszemu? Skoro nie kochają ciebie, nie mogą też kochać Boga. - Zbyt surowo ich osądzasz, córko. Wiem, że Ammi jest dumny. Ma do tego prawo. Sam zdobył majątek. Ammi... - Adoniasz przyglądał mi się, ojcze. Przyglądał mi się! Nie spojrzał mi w oczy. Ani razu. To tak, jakby... jakby mnie dotykał. Poczułam, że przenika mnie chłód. - Jeśli nie poślubisz Adoniasza, cóż mogę dla ciebie uczynić, Tafat? Rzuciła się przed nim na ziemię, opierając czoło na jego stopach. Jej ramionami wstrząsało łkanie. - Zostanę z tobą, ojcze. Proszę cię, nie oddawaj mnie temu człowiekowi. Jej łzy zawsze były dla niego zgubą. Poszedł więc do brata i oznajmił, że nie będzie małżeństwa. - Okazałem twojej córce wielki zaszczyt, a ona śmiała nas znieważyć. Weź ją i idź precz. Nie chcę mieć już nic wspólnego z tobą i twoją rodziną. Kiedy Ezra pomagał Tafat wsiąść na osła, Ammi krzyczał od progu: - Twoja córka jest głupia i ty też! Musiał wytężyć wszystkie siły, żeby zapanować nad sobą i nie odpowiedzieć w ten sam sposób. Spojrzał na Tafat, a ona uśmiechnęła się do niego. Miała bardzo jasne spojrzenie. Może i jest głupcem. Tylko głupiec wędrowałby tą przeklętą drogą. Przygniatał go południowy skwar. Na jego twarzy pojawiły się głębokie bruzdy, kiedy popędzał osła. Wiedział, że musi ufnie powierzyć się Panu. Pan da Tafat prawego męża z jej plemienia. "Nie czekaj jednak zbyt długo, Panie. Jest nas tak niewielu." Obejrzał się i zobaczył, że Tafat idzie, trzymając sznur w ręku. - Co czynisz, córko? - Jest gorąco, ojcze, i biedne zwierzę zmęczyło się, dźwigając mnie na swym grzbiecie. - Podbiegła pod górę, by dogonić ojca. - Zresztą jazda już mnie znużyła - dodała wesoło. - Znużysz się zaraz jeszcze bardziej w tym upale - rzucił, rękawem sukni ocierając pot z czoła. Na nic się zda przekonywanie Tafat. A poza tym, teraz, kiedy Tafat trzyma sznur w ręku, osła nie trzeba popędzać. - Czemu tak krążą, ojcze? - Co takiego? - wykrzyknął z niepokojem i rozejrzał się, szukając wzrokiem zbójów zeskakujących ze skał. - Tam. - Wskazała ręką. Uniósł trochę głowę i znowu zobaczył sępy. - Widzą zbliżającą się śmierć - odparł stanowczo. "Albo zwłoki" - dodał w myślach. Ich może spotkać to samo, jeśli nie wydostaną się z tych wzgórz i nie zejdą do Jerycha. Tafat przyglądała się, jak ptaki zataczają powolne, pełne gracji kręgi. - Pewnie koza spadła do wadi - wyjaśnił Ezra, starając się rozproszyć jej obawy. Trzasnął osła w bok kijem. Zwierzę przyspieszyło kroku i byli coraz bliżej miejsca, nad którym krążyły sępy. - Kozy są bardzo zręczne, ojcze. - Może więc była to stara koza. - A może wcale nie koza. Sępy krążyły teraz prawie nad ich głowami. Ezra ścisnął kij w dłoni. Spojrzał w górę i zmarszczył brwi. Nie krążyłyby tak nad martwą ofiarą. Już dawno zabrałyby się do uczty. A jeśli to człowiek? - Czemu, Panie? - mruknął pod nosem i zbliżył się do Tafat. - Trzymaj się z dala od krawędzi. Zerknę tam. Zsunął się z grzbietu osła i podał jej sznur. Podszedł do krawędzi i spojrzał w głąb łożyska strumienia. Na dnie zobaczył tylko skały, ziemię i suche krzewy, które woda zmyje po pierwszych deszczach. Już miał odejść, ale usłyszał nagle osuwające się kamienie. Spojrzał w lewo i w dół wzdłuż szczeliny w stromym zboczu. - Co widzisz, ojcze? - Człowieka - odparł ponuro. Człowieka odartego z odzienia i zakrwawionego. Robił wrażenie martwego. Ezra rozejrzał się za jakimiś stopniami w skale i zaczął schodzić. Skoro już zobaczył tego człowieka, nie może ruszyć dalej, nie sprawdziwszy, czy żyje. - Dlaczego ja, Panie? - mruknął znowu, zsuwając się kilka stóp i przemieszczając się ostrożnie po skalistej powierzchni, tak by mógł zejść, nie zrzucając lawiny kamieni na tamtego. Spojrzał w górę i zobaczył córkę, która wsparła ręce na kolanach i patrzyła w dół. - Cofnij się, Tafat! - Przyniosę pled. - Pewnie nie będzie potrzebny - burknął cicho. Kiedy znalazł się bliżej, zobaczył, że mężczyzna ma rozcięty bok. W otwartej ranie roiło się od much. Skóra poczerwieniała od słońca, zapuchnięte oczy były zakryte poczerniałymi powiekami. Poza tym mężczyzna miał rozciętą wargę, był podrapany i posiniaczony. Pewnie sicarii pobili go, zdarli z niego wszystko, co miał, i zepchnęli go w głąb wadi. Ezra, przepełniony litością, przyklęknął na jedno kolano, ale kiedy się pochylił, zobaczył, że mężczyzna ma krótko ostrzyżone włosy. Rzymianin! Przyjrzał się bliżej i zauważył biały prążek opasujący palec wskazujący prawej dłoni w miejscu, gdzie mężczyzna nosił pierścień. Ezra cofnął się i wyprostował. Patrząc na rannego, zmagał się z rozgrzewającym mu krew uczuciem wrogości. Rzymianie zburzyli ukochaną Jerozolimę, oblubienicę królów. Rzymianie ukrzyżowali Józefa i zniszczyli bezpieczną i szczęśliwą przyszłość Tafat. Rzymska stopa stoi na żydowskich karkach. - Czy żyje, ojcze? - krzyknęła z góry Tafat. - To Rzymianin! - Czy żyje? Mężczyzna poruszył nieco głową. - Pomocy! - wychrypiał po grecku. Ezra skrzywił się, słysząc, ile bólu jest w tym głosie. Pochylił się znowu i prześliznął spojrzeniem po zaczerwienionych stłuczeniach, głęboko rozpłatanym boku, spalonej i otartej skórze... i wrogość zniknęła, ustępując miejsca fali współczucia. Rzymianin, nie Rzymianin - jest to przecież człowiek. - Nie zostawimy cię - powiedział i zakrzyknął do córki: - Przywiąż i spuść bukłak z wodą. I mój płaszcz. Tafat zniknęła natychmiast za krawędzią urwiska. Po chwili wróciła. Ezra chwycił bukłak i odwiązał go od sznura. Tafat wciągnęła sznur i zaraz spuściła go z płaszczem. Ezra podniósł głowę i zobaczył dwa łby osłów patrzących na niego znad krawędzi. Uniósł głowę Rzymianina i wlał mu w usta kilka kropli wody. Nalał sobie potem trochę wody na dłoń, by ochłodzić rozpaloną od słońca twarz mężczyzny. Rzymianin poruszył się nieco i jęknął z bólu. - Nie ruszaj się. Pij - powiedział po grecku Ezra, przytykając znowu wylot bukłaka do ust tamtego. Rzymianin przełknął cenny płyn. Nieco wody spłynęło mu po podbródku i szyi na pokrytą zadrapaniami pierś. - Napadli... - Nie jesteś jeszcze bezpieczny i wciągnąłeś mnie i moją córkę w niebezpieczeństwo - oznajmił posępnie Ezra. - Zostaw mnie. Przyślij patrol. - Nie dotrwasz, a ja odpowiem za to przed Bogiem. - Przykrył rannego płaszczem. - Rzuć sznur! - krzyknął, podnosząc głowę. Złapał koniec sznura. Rzymianin znowu zemdlał. Ezra zmarnował sporo cennego czasu na mocne owinięcie rannego płaszczem i obwiązanie go liną. "Panie, wesprzyj mnie - modlił się, zaczynając wciągać mężczyznę w górę stoku. - Jestem już na to za stary. Jak wyciągnę go na drogę?" - Ojcze, poranisz go jeszcze bardziej, wlokąc w ten sposób! - krzyknęła Tafat. - Stracił przytomność - odparł Ezra, zaciskając zęby i napinając plecy, żeby powoli, stopa za stopą wciągać rannego po zboczu. Przerwał, żeby trochę odsapnąć. - Szkoda, Rzymianinie, że nie jesteś mały i lekki, gdyż mógłbym zarzucić cię na ramię. Obok niego przeleciała mała lawina kamieni i ziemi. Poderwał głowę. - Co robisz, Tafat? Zostań na drodze. - Jest dla ciebie za ciężki. - Trzymała sznur, do którego uczepiony był osioł ojca. Drugi osioł pozostawał trochę z tyłu. - Łatwiej będzie spuścić go na dno wadi, ojcze. Jeżeli napadnięto go na górze, gdzieś przy drodze mogli ukryć się zbójcy. - Nie dasz rady zejść. Jest za stromo. - Poradzę sobie. Patrzył, jak prowadzi jego osła skośnie po zboczu. Osiołek szedł potulnie z tyłu. Ezra nie wiedział, jak ta dziewczyna wypatrzyła szlak, którym można sprowadzić bezpiecznie zwierzęta na samo dno wadi. Napiął się, zaczął powolutku spuszczać Rzymianina na dół. Tafat sprowadziła osły na dno wyschniętego strumienia i natychmiast ruszyła do ojca, żeby mu pomóc. Spojrzała na pokiereszowaną twarz Rzymianina i jej oczy napełniły się łzami. Chwyciła z drugiej strony pętlę. Kiedy znaleźli się na dole, Ezra zdjął z ramienia bukłak i uniósł głowę rannego, żeby wlać mu w usta trochę wody. Mężczyzna złapał go za nadgarstek. - Dziękuję - wychrypiał. - Leż spokojnie. Sporządzimy z córką nosze z tego, co uda się nam znaleźć. Markus leżał oszołomiony z bólu i słuchał, jak mężczyzna i jego córka rozmawiają po aramejsku. Podeszli i z trudem dźwignęli go na prowizoryczne nosze. Stracił na chwilę przytomność. Błąkał się między mrocznym światem nieświadomości a cierpieniem wypełniającym świat rzeczywisty. Jedno oko miał tak zapuchnięte, że nic przez nie nie widział, ale drugim dostrzegał rozmazane obrazy. Po obu stronach wznosiły się zbocza wadi, w których woda wyżłobiła zagłębienia i szczeliny. Przy każdym wstrząsie przeszywał go ból, ale na szczęście urwisko zasłaniało go przed palącymi promieniami słonecznymi. Tonął w morzu bólu. Unoszony ku mrokom, usłyszał jeszcze szept Hadassy: "Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną..." Rozdział XV Zbyt wiele bierzesz na siebie, pani - powiedział Juliusz, zwracając się do Feby. Przerzucił na drugie ramię zawiniątka, z którymi szedł wąską uliczką w pobliżu portu. - Nie dasz już rady. - Jestem tylko trochę dzisiaj zmęczona, Juliuszu. To wszystko. Niewolnik zacisnął usta. Wyniszczała się, pomagając wdowom po żeglarzach i ich dzieciom. Wstawała o świcie, pracowała do późnych godzin przedpołudniowych, a potem wzywała go i zanosili ubrania i jedzenie rodzinom w potrzebie. Kiedy wracała po południu do willi, była wyczerpana, a przecież czekały ją jeszcze prace wieczorne, które sobie na ten dzień wyznaczyła. Bywało, że zastawał ją pogrążoną we śnie przy warsztacie tkackim. - Nie zdołasz odziać i nakarmić wszystkich, pani. - Musimy robić, co w naszej mocy - odparła i podniosła wzrok na nędzny dom, koło którego przechodzili. - Tylu jest potrzebujących, Juliuszu. Zobaczyła kobiety rozwieszające po upraniu stare ubrania, a obok dzieci w łachmanach bawiące się w żołnierzy wśród ulicznych nieczystości. Feba poznawała wielu chłopców i pozdrawiała ich serdecznie. Juliusz wiedział o wszystkim, czego dokonała. - Zawsze będziemy mieli obok siebie biedaków, pani. Nie możesz zająć się nimi wszystkimi. - Czyżbyś mnie karcił, Juliuszu? - uśmiechnęła się Feba. Znowu przerzucił ciężki tobołek. - Wybacz mi, pani. Jakżebym śmiał karcić moją panią. Uśmiech zgasł na wargach Feby. - Wiesz doskonale, Juliuszu, że wcale nie zamierzałam przypominać ci, iż jesteś niewolnikiem. Możesz natychmiast otrzymać wolność, jeśli tego pragniesz. Zaczerwienił się. - Mój pan Decymus nie życzyłby sobie, bym cię opuścił. - Nie chcę, żebyś trwał przy mnie z poczucia obowiązku, Juliuszu - powiedziała, chociaż myśl, że Juliusz mógłby odejść, zasmucała ją. W tylu sprawach na nim polegała. Ufała mu bez zastrzeżeń i nie wyobrażała sobie, żeby bez jego pomocy mogła robić to wszystko, co robiła. Poza tym był dobrym towarzyszem jej wędrówek. Juliusz zacisnął pięści tak, że zbielały mu kostki palców. Jak kobieta mająca czterdzieści sześć lat może pozostawać tak naiwna? Jak mogła nie dostrzec, że Juliusz ją kocha? Czasem był pewny, że Feba musi wiedzieć o jego uczuciach, ale potem mówiła coś takiego jak teraz i uświadamiał sobie, że jego pani nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo chce być przy niej. Wolał być niewolnikiem przy niej niż wyzwoleńcem bez niej. - Jako niewolnik jestem związany z tobą i mogę służyć ci tak, jak potrzebujesz - oznajmił. - Jako wyzwoleniec musiałbym opuścić twój dom. - Nigdy bym tego nie zażądała. - Jeślibym został, przestano by patrzeć na ciebie jak na kobietę cnotliwą. Zmarszczyła na moment brwi, a kiedy zrozumiała, co Juliusz ma na myśli, zarumieniła się. - Nikomu nie przyszłoby do głowy... - O tak, przyszłoby. Żyłaś w wielkim świecie, pani, lecz nigdy naprawdę do niego nie należałaś. Nie masz pojęcia, ile zła kryje się w ludzkim umyśle. - Nie jestem głupia, Juliuszu. Wiem, ile jest zła na świecie. Tym bardziej musimy dążyć do dobra. Musimy pomagać tym ludziom. - Wszystkim nie pomożesz. - Wcale nie próbuję zrobić tego, co niemożliwe. Kobiety, którym pomagam, miały mężów pracujących dla Decymusa albo dla Markusa. Nie mogę odwrócić się od nich, kiedy są w potrzebie. - A Pilia i Kandake? A Wernazja i Epafra? Czyż ich mężowie pracowali dla dostojnego Decymusa albo twojego syna? - To sprawy wyjątkowe - przyznała. - Dowiedziałam się od innych, jakie mają ciężkie życie. - Nie dasz rady opiekować się wszystkimi potrzebującymi na świecie. - I wcale nie próbuję! - wykrzyknęła ze zniecierpliwieniem. Czemu Juliusz nęka ją codziennie, skoro i tak coraz bardziej brak jej sił? To coś więcej niż zmęczenie, to wyniszczenie. A tyle jest do zrobienia, tylu ludzi trzeba odwiedzić. I tak mało jest na to czasu. Juliusz milczał. Feba spojrzała po dłuższej chwili na niego i zobaczyła kamienną twarz. Irytowała go. Uśmiechnęła się z tkliwością. - Dawniej niepokoiłeś się o Decymusa tak samo, jak teraz o mnie. Wcale nie tak samo. - Nie jestem dzieckiem, Juliuszu. Milczał. - Nie martw się o mnie. Proszę, Juliuszu. Chciałabym, żebyś zrozumiał... - Ależ rozumiem, pani - rzucił nieco łagodniejszym tonem. - Każdą chwilę poświęcasz służbie innym, nie masz więc czasu, by pomyśleć o... - Zamilcz. Skurczył się wewnętrznie, słysząc ból w jej głosie. Wcale nie chciał jej zranić. - Są rzeczy, których nie mogę zmienić, Juliuszu - powiedziała głosem urywanym od wzruszenia. - Ale tutaj tak. Po drugiej stronie ulicy siedziały na progu domu dwie dziewczynki i bawiły się jakimś brudnym łachmanem. - Dostojna Feba! - wykrzyknęła jedna z nich. I dziewczynki z twarzami rozjaśnionymi radosnym uśmiechem przebiegły przez ulicę. - Witaj, Hero - powiedziała Feba, śmiejąc się, gdyż to radosne przywitanie sprawiło jej ogromną przyjemność. Dziewczynka podniosła lalkę, żeby Feba mogła ją zobaczyć. - Mama zrobiła ją dla mnie - chełpiła się. - Powiedziała, że dałaś jej nową tunikę, więc ze starej uszyła mi lalkę. Prawda, że jest ładna? - Bardzo ładna, Hero - zapewniła Feba, ciągle starając się zapanować nad łzami, które zbyt szybko napłynęły jej do oczu, wywołane słowami Juliusza. Czyżby miał rację? Czy nie dlatego żyje od rana do wieczora w biegu, że chce zapomnieć, iż nie ma już Decymusa i odeszły od niej dzieci? - Jak się nazywa ta lalka? - Feba - odparło dziecko z uśmiechem. - To na twoją cześć, pani. - Czuję się bardzo zaszczycona. - Witaj, dostojna Febo - zawołał ktoś z góry. Feba podniosła wzrok i pomachała ręką. - Witaj, Olimpio. Przed chwilą widziałam twojego syna. Wygląda bardzo dobrze. - Tak - roześmiała się Olimpia. - Lekarstwo od ciebie dokonało cudu. Od samego rana bawi się z kolegą w legionistów. Feba odepchnęła myśl o tym, co powiedział Juliusz i weszła do środka. Przyszła odwiedzić wdowę, której mąż zginął na morzu. Kobieta miała trójkę małych dzieci. Feba zdawała sobie sprawę, że jej zmartwienia są niczym w porównaniu z troskami tej kobiety. Ona, Feba, cierpi na duszy; tamta musi walczyć o życie swoje i dzieci. Kiedy weszła do pokoiku, dzieci zbiły się wokół niej w gromadkę. Ciągnęły ją za tunikę, przekrzykując się nawzajem. Feba, śmiejąc się, chwyciła jedno z dzieci w ramiona i usiadła, biorąc je na kolana. Jego matka dorzuciła jeszcze jeden kawałek drewna do piecyka. Juliusz zrzucił swe brzemię na podłogę i zaczerpnął z worka fasoli, soczewicy i zboża. Przełożył do koszyka dość zapasów, by rodzina miała co jeść przez cały tydzień. Jednocześnie słuchał, jak Feba prowadzi z wdową swobodną pogawędkę o dzieciach i sprawach interesujących zwykle kobiety. Postawiła jedno dziecko i wzięła następne, tak że każde było przez chwilę w jej ramionach. Nie ulegało wątpliwości, że dzieci ją uwielbiają. Zacisnął usta, gdyż przypomniał mu się Markus, tak pogrążony w swym cierpieniu, że nie dostrzegający, ile bólu przysparza swojej matce. A kiedy po raz ostatni Julii przyszło do głowy, żeby ją odwiedzić? Feba dała kobiecie nowy szal i małą sakiewkę monet. - Wystarczy tego na czynsz i najpilniejsze potrzeby. Młoda wdowa rozpłakała się. - Jak ci się wypłacę, pani? Feba ujęła twarz kobiety w dłonie i ucałowała jej oba policzki. - Nie zawsze tak będzie, Wernazjo. Kiedy zacznie ci się lepiej powodzić, pomóż komuś tak, jak ja pomogłam tobie. Podziękujesz w ten sposób Bogu. Feba i Juliusz wyszli z czynszowego mieszkania i ruszyli wąską, cuchnącą ulicą w stronę następnego, bliżej portu. Priska mieszkała na najwyższym piętrze. Jej mąż umarł kilka tygodni temu i Feba dowiedziała się o strasznych warunkach, w jakich żyje staruszka, od pewnej kobiety, która przyszła do niej z tą sprawą. - Słyszałam, pani, że pomagasz wdowom. Znam pewną starą kobietę, która rozpaczliwie potrzebuje pomocy. Nazywa się Priska. Jej syn wypłynął dwa miesiące temu na "Minerwie" i wróci w najlepszym razie za rok. Mąż pracował trzydzieści trzy lata przy uszczelnianiu okrętów i parę tygodni temu umarł na pokładzie jednego z nich. Mieszka w tym samym miejscu od dwudziestu lat, ale teraz nie ma pieniędzy na czynsz i właściciel rychło wyrzuci ją na bruk. Pomogłabym jej chętnie, ale sami ledwie wiążemy koniec z końcem. Nie wiem, co się stanie z tą starą kobietą, jeśli ktoś jej nie pomoże. Proszę cię, pani, jeśli możesz... Feba bardzo polubiła Priskę. Staruszka była wesoła. Ciężkie życie nie odcisnęło na niej piętna goryczy czy jakiegoś zalęknienia. Siadywała w małym oknie, żeby "odetchnąć świeżym powietrzem" i przyglądać się temu, czym żyje ulica. Nie straciła w najmniejszym stopniu żywości umysłu, ciekawiły ją wydarzenia rozgrywające się w Efezie; opatrywała je swym mądrym ironicznym komentarzem. Była zbyt stara, by zależało jej na posiadaniu czegokolwiek, a Febę traktowała z czułością i otwartością, z jaką odnosiłaby się do córki, gdyby ją miała. Feba zapukała do drzwi, usłyszała, że Priska ją zaprasza i weszła do środka. Stara kobieta siedziała przy otwartym oknie. Oparła łokieć na parapecie i wyglądała na zewnątrz. Feba uśmiechnęła się i podeszła, by pocałować ją w policzek. - Jak się dzisiaj czujesz, matko Prisko? - Tak dobrze, jak może czuć się osiemdziesięciosiedmioletnia kobieta. - Ujęła podbródek Feby, jakby ta była jej dzieckiem, i marszcząc lekko brwi przyjrzała się swemu gościowi. - Co się stało? Feba cofnęła się nieco, by uniknąć badawczego spojrzenia Priski, i uśmiechnęła się. - Nic ważnego. - Tylko nie mów mi takich rzeczy. Jestem stara, ale jeszcze nie zdziecinniałam. Czymże się tak martwisz? - Nie martwię się. - O tak, jesteś zmęczona i zamartwiasz się. Feba ujęła dłoń staruszki i poklepała ją leciutko. Usiadła na stojącym obok krześle, które Priska przeznaczyła dla swojego gościa. - Powiedz mi lepiej, co robiłaś od czasu, kiedy byłam tu po raz ostatni. Priska zerknęła na Juliusza i spostrzegła, że ten patrzy na swoją panią, jakby była cenną koryncką wazą, która zaraz może się stłuc. - No dobrze, możesz sobie zmieniać temat - powiedziała z pewnym rozdrażnieniem. - Skończyłam szale i dałam je Olimpii. Wręczyła je kobietom, o których mówiłaś. - Wspaniale. Ależ potrafisz uwinąć się z pracą! Przecież Juliusz przyniósł ci wełnę nie dalej jak tydzień temu! - Oszczędź sobie tych pochwał. Co innego może stara kobieta począć z nadmiarem czasu? - Wstała. - Może napijesz się poski? Był to napój biedaków i żołnierzy, odświeżająca mieszanka taniego wina z wodą. - Chętnie - odparła Feba. Wzięła czarkę i patrzyła z uśmiechem, jak Priska napełnia drugą dla Juliusza. Potem staruszka z powrotem usiadła wygodnie i westchnęła. Feba została u niej godzinę. Z przyjemnością słuchała, jak Priska powtarza opowieści, które syn przywoził ze swoich rejsów. - Decymus wracał z podróży morskich opalony i pełen życia - powiedziała smutno Feba. - Zawsze mu tego zazdrościłam. Kiedy był młody, tak bardzo chciał poznawać nowe kraje, wytyczać nowe szlaki handlowe, wiedzieć, co dzieje się na najdalszych krańcach cesarstwa. Czasem widziałam wyraz jego twarzy i czułam, że jestem mu ciężarem. - Kochał cię, pani - rzekł spokojnym głosem Juliusz. Nagle łzy napłynęły jej do oczu, odwróciła więc głowę, żeby je ukryć. Zakłopotana milczeniem, jakie zapadło w pokoju, wstała. Po jakimś czasie odwróciła się i zobaczyła, że Priska przygląda się jej z osobliwą miną. - Wybacz - szepnęła, widząc, że oczy starej kobiety też napełniły się łzami. - Nie ma tu nic do wybaczania - sapnęła Priska. - Wolę patrzeć na twoje cierpienie niż na to, jak próbujesz nadrabiać miną. Feba skrzywiła się. Pochyliła się i pocałowała zwiędły i pomarszczony policzek staruszki. - Bardzo trudno coś przed tobą ukryć, dostojna starsza pani. - Wolałabyś, żebym była ślepa i głucha? - Zobaczymy się za kilka dni. Priska poklepała ją po policzku. - Przyślij mi jeszcze wełny. Przez całą drogę do składów należących do Walerianów Feba nie powiedziała ani jednego słowa. Głowę miała przepełnioną wspomnieniami o Decymusie, Markusie i Julii. Chciała odsunąć od siebie te myśli niosące tylko trwogę. Musi pogodzić się ze stratami. Musi robić dalej to, czego oczekuje od niej Bóg. "Kochajcie się wzajemnie" - powiedział Jezus uczniom, i ona to właśnie starała się robić. Jej zadaniem było pomagać wszystkim, którym była w stanie pomóc. Przeszłość i przyszłość wymyka się człowiekowi. Przeszłości nie można zmienić. Przyszłość wykracza poza ludzką wyobraźnię. Nie chciała więc jej sobie wyobrażać. Ale nie potrafiła stłumić swych myśli. Ból po stracie Decymusa był ciężarem ponad jej siły. Ale nie do zniesienia była myśl, że jedno i drugie jej dziecko marnuje swe życie. Wszystko zatem, co ma, to ta chwila, więc musi należycie ją wykorzystać. Czemu służyłoby pogrążenie się w żalu i żałobie, rozważanie bez końca swych czynów i zastanawianie się, czy nie mogła postępować inaczej? Czy mogła odmienić bieg życia Markusa albo Julii? Czy mogła? Kiedy uznała Jezusa za swojego Zbawiciela, wzięła na siebie Jego jarzmo. Teraz musi pokazać, że jest Go warta. "Kochajcie się wzajemnie" - powiedział swym apostołom i uczniom. Kochajcie się wzajemnie nie w słowach, lecz w czynach. Czy nie oznacza to, że trzeba coś robić dla innych? Z pewnością jej praca jest zgodna z wolą Boga. W składach czekała lektyka. Juliusz pomógł Febie wsiąść. Opadła wyczerpana na poduszki. Musi odpocząć w drodze do domu, by mogła poczynić przygotowania do dnia jutrzejszego. Nie potrafiła się jednak odprężyć. W willi panowała cisza. Była to ta pora dnia, której najbardziej się obawiała. Powrót do pustego domu. Spojrzała przez perystyl na drzwi lararium, ale zaraz odwróciła wzrok. Wiedziała, że powinna się pomodlić, ale była zbyt zmęczona, nawet żeby myśleć. Weszła na górę i nie zadaszonym korytarzem udała się do swojej sypialni. Zdjęła szal i wyszła na balkon, z którego rozciągał się widok na Efez. Zachodzące słońce oświetliło Artemizjon i miasto lśniło wszystkimi kolorami. Było pięknie zabudowane, zadziwiało swą wspaniałością. Tysiące ludzi przychodziło do ołtarzy Artemidy, by uczepić się czczych obietnic. Czy Julia nadal tam chodzi? - Przyniosłam coś do zjedzenia, pani - usłyszała dochodzący zza pleców głos służebnej. - Dziękuję, Lawinio - powiedziała Feba, nie odwracając głowy. Musi zaprzestać tych rozmyślań o Julii. Co dobrego wyniknie z tego, że będzie ciągle wracała do przeszłości i szukała błędów, jakie popełniła? Kiedy ostatnio poszła odwiedzić Julię, Prymus wprowadził ją do triclinium. - Nie czuje się dzisiaj dobrze - wyjaśnił, ale było aż nadto oczywiste, że Julia się upiła. Kiedy Julia zobaczyła matkę, zaczęła głośno wrzeszczeć, obrzucając swego męża gorszącymi obelgami i oskarżeniami. Feba była wstrząśnięta i udręczona. Nigdy nie słyszała, by ktoś przemawiał językiem, jakiego używała jej rodzona córka. Prymus stał z zakłopotaną miną i prosił Febę, by zechciała wybaczyć Julii takie zachowanie, ale to rozwścieczyło tylko jeszcze bardziej Julię. Przeklęła go. Zawstydzona i zrozpaczona Feba wyszła. Czasem pojawiało się mocne przekonanie, że musi dać pokój Julii, musi pozwolić, by sama znalazła drogę do domu. Julia była więc dla niej stracona. Tak samo Markus. Przypomniała sobie, po co wyruszył w podróż i zaczęła się zastanawiać, czy kiedykolwiek jeszcze go zobaczy. Spróbowała odwrócić myśli od swoich dzieci i skupić się na potrzebach wdów, które odwiedzi jutro. Zrobiła dla Julii i Markusa wszystko, co było w jej mocy. Rozpamiętywanie przeszłości niweczyło tylko ich szansę na odmienioną przyszłość. Musi pomagać tym, którym może pomóc, a przestać myśleć o tych, którym pomóc nie jest w stanie. Byli jednak jej dziećmi. Czyż mogła o nich zapomnieć? Jak znieść udrękę, którą sami na siebie ściągnęli? Samotna i zagubiona w swym poczuciu klęski Feba zacisnęła dłonie na żelaznej barierce i zaczęła płakać. Zawiodła swoje dzieci. Za mało je kochała, nie potrafiła nauczyć ich tego, co pomogłoby im żyć. A cóż może uczynić teraz? Czuła się bezradna, znikąd nie spodziewała się choćby odrobiny nadziei. - Zostałam zwyciężona, Panie. Co mogę uczynić? O Boże, co mam czynić? Drżała, czuła zamęt w głowie. Przycisnęła czubki palców do bolących skroni. Przypomniała sobie, jak Julia biegła przez ogród i rzucała się w ramiona ojca, kiedy ten wracał z dalekiej podróży. Prawie słyszała nadal jej radosny śmiech, kiedy Decymus podrzucał ją wysoko w powietrze, a potem tulił do piersi, szepcząc o tym, na jaką piękną dziewczynkę wyrosła od czasu, kiedy wyjechał kilka miesięcy temu. A potem ta sama córka krzyczała, że go nienawidzi i życzyła mu śmierci. "Jezu, co mogę uczynić dla mojego dziecka? Co mogę? O Boże, wskaż mi drogę!" Spłynęła na nią dziwna słabość i Feba poczuła, że się w niej zanurza. Lewym ramieniem przywarła do barierki, by nie upaść. Usiadła na posadzce i oparła się ciężko o żelazne pręty. Chciała zawołać służebną, ale kiedy otworzyła usta, dobył się z nich tylko jakiś niezrozumiały dźwięk. Chciała dźwignąć się na nogi, ale prawa ręka i prawa noga były bez czucia. Wypełnił ją strach i słyszała już tylko bicie własnego serca. Słońce zachodziło powoli, rzucając na jej plecy ciepły, różowy blask. Ktoś zastukał do drzwi pokoju Feby. - Pani? Drzwi otworzyły się powolutku i Lawinia zajrzała do środka. Zmarszczyła lekko brwi i przeszła do miejsca, gdzie poprzednio postawiła tacę z jedzeniem. Nietknięte. Wyprostowała się, trzymając tacę, i spojrzała w stronę łóżka. Ponieważ było puste, raz jeszcze rozejrzała się po sypialni, a potem skierowała spojrzenie na balkon. Krzyknęła i wypuściła z rąk tacę. W całym domu słychać było trzask. - Pani! - krzyknęła znowu Lawinia i rzuciła się ku Febie. Padła na kolana i pochyliła się nad swoją panią. - Pani! O pani! Juliusz wpadł do pokoju i zobaczył służebną klęczącą i łkającą na balkonie. Podbiegł. - Co się stało? Odsunął dziewczynę, żeby podnieść Febę z zimnych płyt posadzki. - Nie wiem! Przyszłam po tacę i zobaczyłam, że pani tu leży. - Przestańże już płakać, dziewczyno! Zaniósł Febę do łóżka i delikatnie ją położył. Miała otwarte oczy, lśnił w nich lęk. Uniosła odrobinę lewą rękę. Chwycił tę dłoń. - Pledy! - rozkazał i usłyszał, jak dziewczyna wybiega z pokoju. - Zbyt długo ciężko pracowałaś, pani. Teraz odpoczniesz i za parę dni wrócisz do siebie - powiedział z pewnością, której wcale nie czuł. Przebiegł go zimny dreszcz strachu o nią. Głaskał jej czoło i zastanawiał się, czy Feba rozumie, co on do niej mówi. Cała jedna strona jej twarzy zwiotczała, powieka i kącik ust opadły. Coś mówiła, lecz nie sposób było zrozumieć słów. Im bardziej się starała, tym większa ogarniała ją bezwładność. Nie mogąc tego znieść, położył jej palec na ustach. - Nic nie mów, pani. Odpocznij. Zaśnij. Łzy spływały jej po policzkach. Zamknęła oczy. Wróciła Lawinia z pledami. Przyszli też inni słudzy, ci, którzy kochali swoją panią i bali się o nią. - Gajusz poszedł po lekarza - powiedziała Perenna, dziewczyna pełniąca służbę na dole. Jeden z młodszych niewolników przyniósł więcej drewna do piecyka, który przysunął bliżej łóżka. Praczka, kucharz i reszta służby stłoczyli się przy łóżku, ogarnięci żałością, jakby Feba już umarła. Syn kucharza, Gajusz, przyprowadził medyka prosto do pokoju Feby. Juliusz polecił, by wszyscy wyszli, sam zaś stał przyglądając się, jak lekarz bada jego panią. - Co się jej stało, panie? - spytał, kiedy tamten zakończył badanie. Lekarz nic nie powiedział. Oddalił się trochę od łóżka i spojrzał na Juliusza. - Ty zajmujesz się domem? - Tak, panie. Lekarz potrząsnął głową. - Nic nie da się zrobić. - Co to jest? Co się jej stało? - Bóg dotknął ją i spowodował atak mózgu. Nie wie nawet, co się wokół niej dzieje. - Nie pomożesz jej? - Nic tu nie zdziałam. Jest to w rękach boga, który ją dotknął. Spojrzał w stronę drzwi, ale Juliusz zagrodził mu drogę. - Jesteś lekarzem. Nie możesz odejść i zostawić jej w takim stanie! - Kim jesteś, by mnie pouczać? Wiem znacznie więcej niż ty o tych sprawach i powiadam ci, że nic nie można uczynić. Masz dwie rzeczy do wyboru. Możesz odżywiać ją, by żyła, w nadziei, że bóstwo, które jej to uczyniło, zechce zdjąć z niej przekleństwo. Albo możesz sprawić, by umarła godnie. - Umarła godnie? - Właśnie tak. I to radzę ci zrobić. Okaż litość i nalej jej nieco tego specyfiku do napoju - powiedział i wyciągnął rękę, w której trzymał małą fiolkę. Ponieważ Juliusz stał nieruchomo, postawił fiolkę na stoliku obok łóżka. - Możesz pozwolić, by sama natura dokonała dzieła - dodał - ale moim zdaniem byłoby to straszliwe okrucieństwo. - Spojrzał w stronę łoża. - W tym stanie nie jest potrzebna ani samej sobie, ani innym. Jestem pewien, że gdyby mogła wybierać, wybrałaby śmierć. Kiedy Juliusz został sam z Febą, usiadł ciężko przy łóżku i przyjrzał się swojej pani. Leżała nieruchoma, blada, całkowicie bezradna. Miała zamknięte oczy. Jedynym znakiem życia było łagodne unoszenie się i opadanie piersi. Czy potrafi znieść życie bez niej? Juliusz wziął małą fiolkę do ręki i przyjrzał się jej. Dźwięczały mu w uszach słowa, którymi lekarz opisał jej stan. Musi myśleć o niej, o tym, czego chciałaby ona. Jednak po chwili odstawił fiolkę na stolik. - Nie mogę tego uczynić, pani - powiedział urywanym głosem. - Wybacz mi. Nie mogę pozwolić, byś odeszła. Zamknął jej lewą rękę w swoich dłoniach. Rozdział XVI Postaw tacę tutaj - powiedział Aleksander słudze, który wszedł do biblioteki. Nie podniósł nawet oczu znad zwoju, w który się zagłębiał. Z rozdrażnieniem stuknął palcem w pergamin. - Rafo, przeglądałem wiele razy te zapiski, ale nadal nie wiem, co się jej stało. Kąpiele i masaże nie dały żadnego rezultatu. Jej samopoczucie jest równie złe, jak kilka tygodni temu. Hadassa stała przy oknie i wyglądała na Efez. Jakże daleko znaleźli się od kramiku koło łaźni! Widziała stąd Artemizjon, wspaniałą fasadę, która przyciągała masy w mroczne krainy pogańskiego kultu. Czuła się tu nieswojo, zbyt blisko schodów tej plugawej, a zarazem pięknej świątyni. Przypomniała sobie, jak Julia stroiła się w czerwone szaty, by pójść tam i uwieść sławnego gladiatora, Atretesa. Jak tragicznie się to skończyło! Jakie nieszczęścia spotkały tych, którzy kłaniali się Artemidzie i innym fałszywym bogom! - Czy słuchasz, Hadasso? Obejrzała się na niego. - Wybacz mi... - Co o tym myślisz? - powtórzył pytanie. Ileż razy powtarzała się ta rozmowa? Czasem Hadassa była tak zmęczona i przybita, że mogła tylko płakać. Jak teraz, kiedy błądziła myślami gdzie indziej. Czemu ostatnio tak często pojawia się w jej myślach Markus? - Hadasso? - Może zbyt skwapliwie zacząłeś leczyć symptomy, zaniedbując głębsze przyczyny. - Dokładniej. Musisz wyjaśnić to dokładniej. - Powiedziałeś, że badanie Wanescji nie ujawniło niczego, co wyjaśniałoby powagę i uporczywość jej licznych dolegliwości. - Powiedziałem. - Co o niej wiesz? - Jest bogata. Tyle wiem. Jej mąż jest jednym z doradców prokonsula. Hadassa obróciła się w jego stronę i Aleksander podniósł wzrok na błękitne zasłony przykrywające jej blizny. Kiedy poprawiła się jego sytuacja finansowa, kupił jej nowe tuniki i zasłony, ale ona nadal ubierała się na szaro. W końcu rozgniewało go to. - Dlaczego z takim uporem ubierasz się jak widmo śmierci? Czy twój Bóg ma coś przeciwko kolorom, że musisz wyglądać jak kruk w zasłonach? Bardziej przypominasz sługę świata podziemnego, kogoś, kto gotów jest przeprawić człowieka na drugą stronę Styksu niż uzdrowicielkę. Oczywiście natychmiast pożałował swojego wybuchu i poprosił o wybaczenie. Ale następnego ranka zobaczył ją w błękitnych szatach i zasłonach. Czuł się zawstydzony, gorąco uderzyło mu do twarzy. Nastąpiła w nim jakaś subtelna zmiana stosunku do niej i nie wiedział zbyt dobrze, na czym to polega i co oznacza. Pacjenci często dawali jej pieniądze. Nigdy nie odmawiała. Przyjmowała dar, szepcząc słowa podziękowania, a potem po prostu wrzucała monety do pudełka, które odstawiała na półkę. I zapominała o nich. Otwierała pudełko tylko wtedy, gdy szła odwiedzić pacjentów, których leczyli koło łaźni. Przesypywała jego zawartość do sakiewki i zabierała ze sobą. Kiedy wracała, sakiewka była zawsze pusta. Jednak jej czas był coraz cenniejszy, gdyż praktyka Aleksandra powiększała się i wszyscy chcieli, żeby Hadassa się nimi zajmowała. - Czy słyszałaś, Hadasso, co powiedziałem? Niepokoiło go jej zamyślenie. Czy znowu się modli? Czasem poznawał to po atmosferze spokoju, jaka się wokół niej wytwarzała. - Słyszałam, panie. Czy myślisz, że choroba Wanescji ma jakiś związek z bogactwem? Aleksander czuł się zmęczony, ale starał się zapanować nad zniecierpliwieniem. Zapadł już zmierzch, a on przyjął dzisiaj ponad dwudziestu pacjentów, z których większość cierpiała na drobne, łatwe do wyleczenia dolegliwości. Przypadek Wanescji to coś zupełnie innego. A jej mąż był ważną osobistością. Nietrafna diagnoza mogła oznaczać koniec kariery Aleksandra. Bywały dni, kiedy pragnął znaleźć się z powrotem w kramiku przy łaźniach. - I tym razem prowadzisz mnie, ale nie wiem dokąd - powiedział. - Wyjaw po prostu, co o tym myślisz i nie spodziewaj się, że sam będę umiał wyciągnąć wnioski. Obróciła się i spojrzała na niego. - Nie wiem, co należy uczynić - odparła otwarcie. - Jesteś medykiem i żądasz odpowiedzi medycznych. Wszystkiego, co wiem o diecie, dowiedziałam się z Pięcioksięgu, a to już przecież sobie zanotowałeś. Wszystkiego, co wiem o lekarstwach, nauczyłam się od ciebie. Wszystkiego, co wiem o masażach i nacieraniach, nauczyłam się obserwując ciebie. - Módl się więc i wyjaw, co powie ci Bóg. Hadassa zacisnęła dłonie. - Modlę się. O tak, modlę się bez ustanku. Za ciebie. - Odwróciła się znowu. - I za innych... - dodała po chwili. Czy z Markusem wszystko dobrze? Skąd ta natrętna potrzeba, by się za niego modlić? A co z Julią? Czemu ciągle teraz o niej myśli? "Panie, nie ustaję w modlitwie, a nie zaznałam ukojenia." - Tak więc dolegliwości Wanescji nie są natury cielesnej - powiedział, zawzięcie szukając odpowiedniej kuracji. Hadassa milczała. Może zastanawia się nad tą sprawą. Aleksander wziął z tacy trochę mięsa i nalał sobie wina. - No dobrze. Podejdźmy do tego zgodnie z prawidłami logiki. Nie chodzi o stronę cielesną, lecz duchową. - Rozgryzł i przełknął kawałek kruchej wołowiny. - Może chodzi o to, żeby zmienić jej sposób myślenia. - A czy ty odmienisz swój? Podniósł głowę i spojrzał na stojącą przy oknie Hadassę. W jej postawie było coś, co sprawiało, że promieniował od niej jakiś smutek. Zmarszczył lekko brwi. Przeszedł przez pokój i położył jej ręce na ramionach. - Wierzę, Rafo, we wszystko, co mi mówisz. Przysięgam. Wiem, że Bóg istnieje. Wiem, że jest potężny. - Nawet diabły wierzą, Aleksandrze. Zacisnął dłonie i obrócił Hadassę. Ogarnęła go jakaś niewytłumaczalna furia i zerwał zasłonę z jej twarzy, by zajrzeć w czarne oczy. - O czym ty mówisz? Jestem według ciebie diabłem? - Mówię tylko, że masz w głowie wiedzę i nic poza tym, a to za mało. Zbawczą wiedzę nosi się w sercu. - Chcę zbawczej wiedzy - rzekł, łagodniejąc. Znowu myślał o Wanescji. - Jak sądzisz, czego pragnąłem przez cały ten czas, odkąd mieszkamy razem? Hadassa potrząsnęła głową. Jego ręce osunęły się z jej ramion. Opadł na stołek. - Wierzę, Rafo. Odmawiam sumiennie wszystkie modlitwy, które od ciebie słyszałem, a nadal nie mam odpowiedzi, których potrzebuję. Powiedz, co robię źle. - Być może nie otrzymujesz odpowiedzi, gdyż prosisz o niewłaściwe rzeczy. - Położyła dłonie na jego dłoniach. - Może pragniesz posiąść moc Boga, nie zaś mądrość objawioną. Aleksander westchnął. - Przyjąłbym cokolwiek, byleby pomóc tej kobiecie w powrocie do zdrowia. Niczego innego nie pragnę, Rafo, tylko leczyć ludzi. - I ja pragnę tego, lecz w innym obszarze. Bóg jest przed wszystkim innym. - Ja znam tylko obszar rzeczywistości. Ciało i kości. Ziemię. Rozum. Muszę obracać się wśród rzeczy, które znam najlepiej. - Myśl więc o tym tak: życie jest jak staw, a każde nasze postanowienie i czyn to kamyk rzucony w wodę. Po powierzchni rozchodzą się coraz szersze kręgi. Może Wanescja cierpi wskutek wyborów, jakich dokonała w swym życiu. - Myślałem i o tym. Powiedziałem, żeby powstrzymała się przed współżyciem z mężczyznami. Poza mężem. Ponadto wyrzekła się już wina i lotosu. - Nadal nie pojmujesz, Aleksandrze. Odpowiedzią nie jest usuwanie jakichś rzeczy ze swego życia albo dorzucanie kolejnych reguł postępowania. Odpowiedź to powierzenie swego życia Bogu, który cię stworzył. A On jest pod każdym względem tak samo rzeczywisty, jak ciało i krew, jak ziemia, jak rozum. Lecz nie potrafię sprawić, byś to dostrzegł. Nie umiem otworzyć twych oczu i uszu. Westchnął ciężko i wstał. Potarł dłonią kark i wrócił do swoich pergaminów. - Nie myślę, Rafo, by Wanescja szukała Boga. - Wiem - odpowiedziała spokojnie Hadassa. Wanescja była podobna do wielu pacjentów, którzy przychodzili do Aleksandra i do niej, odkąd Antonia powiła dziecko. Ludzie ci oczekiwali magicznej kuracji i szybkiego powrotu do zdrowia. Niektórzy byli bladzi i wychudzeni, praktykowali wymiotowanie jednego wytwornego pokarmu, by zjeść drugi. Inni skarżyli się na dygotanie mięśni, a zalatywało od nich winem i cierpieli na żółtaczkę. Wszyscy, mężczyźni i kobiety, prowadzili życie nie uporządkowane, pragnęli jednak, by wyleczyć ich z wrzodów albo trudności z wydalaniem. Prawie wszyscy żądali jednego: przywróć mi zdrowie, abym mógł robić, co zechcę. Chcieli grzeszyć, a nie ponosić kary. "Jak możesz znieść nas, Ojcze, skoro jesteśmy tacy uparci i głupi? Jak możesz znosić nas wszystkich?" Biedny Aleksander - współczujący ich cierpieniom, pragnący zostać mistrzem sztuki lekarskiej, tęskniący za konkretnymi lekarstwami na wszystkie dolegliwości rodzaju ludzkiego. Środki lecznicze! Zawsze myślał w terminach środków leczniczych. Unikaj słońca w południe albo porannych i wieczornych chłodów. Dbaj, by nie oddychać powietrzem znad bagien. Obserwuj zabarwienie uryny. Wykonuj ćwiczenia gimnastyczne, bierz na poty, często zażywaj oczyszczających kąpieli, stosuj masaż, czytaj na głos, chodź, biegaj, uprawiaj gry. Miej baczenie na sposób krojenia mięsa, rodzaj ziemi, z której wyrosły twoje pokarmy, jakość wody i świeżość jadła. Nikt z tych ludzi nie uświadamiał sobie, że jest nie tylko istotą cielesną, że Bóg poprzez sam fakt stworzenia wycisnął na nim swe piętno. Woleli swoich bożków, namacalnych, obdarzonych taką samą kapryśną naturą jak oni, łatwych do zrozumienia. Potrzebowali czegoś uległego ich woli. Bóg zaś jest niepojęty, nienamacalny, nie dający się objąć ani poznać ludzkim rozumem. Nie chcieli życia naznaczonego poświęceniem samego siebie, nie chcieli czystości ani zobowiązań; życia, w którym spełnia się Jego, nie zaś ich wola. Chcieli być panami swego życia, chcieli żyć po swojemu, nie ponosząc przy tym za nic odpowiedzialności. "A Ty pozwalasz na to, Ojcze. Całkowicie odmawiasz pogwałcenia naszej wolnej woli. O Panie Jezu, czasem pragnę, byś wyciągnął rękę i potrząsnął nami tak mocno, ażeby nikt z nas nie mógł się Ciebie wyrzec, ażeby każdy mężczyzna, każda kobieta, każde dziecko oddali ci pokłon. Wybacz nam, Panie. Wybacz mnie. Brak mi odwagi. Tam przy łaźniach widziałam Twoje dzieła, lecz tu, Panie, widzę tylko ból i uporczywą walkę. Ojcze, ciągle widzę w ich twarzach Julię. Widzę to samo nienasycone, rozwiązłe łaknienie. Umocnij mnie, Panie. Proszę, daj mi więcej siły." - Zamierzam powiedzieć Wanescji i jej mężowi, że muszą znaleźć sobie innego lekarza - oznajmił Aleksander, zwijając rulon. Hadassa obrzuciła go zdziwionym spojrzeniem. - Jaki powód podasz? - Prawdziwy - odparł po prostu. - Powiem, że według ciebie jej choroba jest natury duchowej. Nie będę walczył przeciwko Bogu. - Wsunął zwój do jednej z wielu przegródek półki nad stołem. - Może polecę im Witruwiusza. On gotów jest podjąć każdą walkę. - Nie posyłaj jej do wieszczka, panie. - Do kogo zatem? - Niech sama postanowi. Ktoś zastukał do drzwi i Aleksander krzyknął, że można wejść. Wszedł Raszyd. - Na dole czeka młodzieniec, który przyszedł po Rafę. Powiedział, że jego pani doznała nagłego, dziwnego paraliżu. Nie zawracałbym ci głowy, panie, ale kiedy podał jej imię, pomyślałem, że lepiej ci o tym powiedzieć. - Jak się nazywa? - Feba Walerian. Hadassa poderwała głowę. Raszyd spojrzał na nią uważnie. - Znasz to imię? - Wszyscy je znają - odparł Aleksander. - Decymus Windacjusz Walerian był jednym z najmożniejszych kupców w Rzymie. Krążą legendy, jak to zaczął działalność tu, w Efezie, a potem przeniósł się na rzymskie wzgórza, gdzie można obracać większymi pieniędzmi. Tam rozkwitły jego przedsiębiorstwa. Słyszałem, że kilka lat temu wrócił tu z całą rodziną i umarł wskutek wyniszczającej choroby. Ostatnio słyszałem, że jego syn, Markus Lucjanus, przejął przedsiębiorstwa po ojcu. Czy to syn przysłał sługę? Serce Hadassy biło jak oszalałe. - Tego nie wyjawił - rzekł Raszyd. - Przyszedłem, panie, bo wiem, że imię Walerian jest znacznie potężniejsze niż Magonianus. Aleksander uniósł brwi. - Przyszedł więc właściwie z wezwaniem. - Wcale nie, panie. Błaga, jakby od tego zależało jego życie. - Walerian. Nie wiem, czy chcę mieć do czynienia z kimś tak potężnym - powiedział Aleksander, przypomniawszy sobie, jakich trosk przysporzyła mu Wanescja. Wystarczą kłopoty z nią. Czy powinien podejmować jeszcze jedno ryzyko? - Powiedz mu, że przyjdziemy - oznajmiła wstając Hadassa. Zaskoczony Aleksander zaprotestował. - Trzeba się nad tym zastanowić! - Jesteś lekarzem, Aleksandrze, albo nim nie jesteś. Hadassa nie rozpoznała sługi. Był młody, przystojny, miał śniadą cerę. Takiego niewolnika mogła kupić Julia, nigdy dostojna Feba. - Jak się zowiesz? - Gajusz, pani. Przypomniała sobie młodego chłopaka, który pracował w kuchni. - Raszydzie - powiedział Aleksander - wezwij lektykę. - To niepotrzebne, panie - oznajmił Gajusz, kłaniając się. - Lektyka czeka na ulicy. Szybko zaniesiono ich do willi Walerianów położonej w najlepszej dzielnicy Efezu. Aleksander pomógł Hadassie wysiąść i wprowadził ją po marmurowych schodach. Jakiś niewolnik czekał już na nich. Otworzył zaraz drzwi i wprowadził ich do środka. - Tędy, panie - wskazała drogę młoda kobieta, spiesząc ku następnym schodom z marmuru. Aleksander zerknął do perystylu i pomyślał, że to jeden z najpiękniejszych i najbardziej sprzyjających odpoczynkowi perystylów, jakie kiedykolwiek widział. Wniósł Hadassę na górę i postawił ją, kiedy znaleźli się w górnym korytarzu. Hadassa lekko się zachwiała. Chwycił jej dłoń, żeby nie upadła. Dłoń była lodowato zimna. - Co się stało? - zapytał. Hadassa potrząsnęła głową i cofnęła rękę. Ruszyła w stronę sypialni. Od pierwszego rzutu oka poznała Juliusza. Był osobistym sługą Decymusa i niewiele miała okazji, żeby z nim rozmawiać. Siedział teraz przy łóżku Feby, twarz miał pokrytą głębokimi bruzdami. Był bardzo zatroskany. Niewolnica powiedziała mu coś cichym głosem i Juliusz wstał i podszedł do nich. Skłonił się nisko. - Panie - rzekł - dziękuję, żeś zechciał przyjść. - Raz jeszcze się pokłonił, tym razem przed Hadassą. - Rafo... W tym jednym słowie zawarł ogromny szacunek... i ogromną nadzieję. Hadassa spojrzała na kobietę spoczywającą w łożu. Podeszła do niej powoli, czując, jak przy każdym kroku napływają wspomnienia. Włosy Feby były rozrzucone na poduszce. Twarz miała bladą, prawie przezroczystą. Aleksander badał Febę i jednocześnie zadawał pytania Juliuszowi. Juliusz opowiedział, jak służebna znalazła Febę na balkonie i że jego pani dobywała z siebie dziwne dźwięki, i mogła poruszyć tylko lewą ręką. Kiedy tak rozmawiali, przy czym Aleksander nie przerywał pracy, Hadassa przyglądała się bacznie Febie. Jej dawna pani miała twarz wiotką, usta jej lekko opadły, jedno oko było matowe. Po zakończeniu badania próbowała powiedzieć coś Aleksandrowi, ale z jej ust dobywał się tylko niezrozumiały bełkot. - Bardzo ciężko pracowała, panie - wyjaśniał Juliusz. - Za ciężko. Codziennie szła z samego rana do domów koło portu, żeby odwiedzić wdowy po żeglarzach. Do późnej nocy tkała płótno na tuniki. - Muszę porozmawiać z jej synem - oświadczył Aleksander, unosząc jej powiekę i pochylając się, żeby uważniej przyjrzeć się oku. - Kilka miesięcy temu popłynął do Judei. Od tego czasu nie dał znaku życia. Serce Hadassy zamarło. Judea! Po co Markus wyprawił się do tego rozdartego wojną kraju? Poczuła jednak nagły skurcz bólu, gdyż przypomniała sobie plamy kwiatów na galilejskich wzgórzach. Aleksander przyłożył ucho do piersi Feby Walerian, żeby posłuchać oddechu i pracy serca. - Czy ma inne dzieci? - spytał, prostując się. - Córkę. - Tutaj, w Efezie? - Tak, ale nie widywały się ostatnio - odparł Juliusz. Aleksander oddalił się od łoża. Juliusz podążył za nim. Hadassa podeszła do Feby. Zobaczyła łańcuszek na szyi i maleńki medalion wyraźnie rysujący się na bladym ciele. Pochyliła się i obróciła medalion w dłoni, spodziewając się ujrzeć jednego z bogów, którym Feba oddawała cześć w swoim lararium. Jednak zamiast tego zobaczyła pasterza z owieczką na ramionach. - Och! - szepnęła i poczuła, że ogarnia ją fala ciepła. Feba poruszyła oczami, jedno oko skupiło się z przejęciem na zasłonie Hadassy. Hadassa pochyliła się jeszcze niżej i patrzyła uważnie w twarz Feby. - Znasz Pana, prawda? Kilka kroków od łóżka Aleksander rozmawiał z Juliuszem. - To wylew krwi do mózgu. - Tamten lekarz powiedział to samo - rzekł Juliusz. - Czy możesz jej pomóc, panie? - Przykro mi, ale nie - odparł bezbarwnym głosem Aleksander. - Nikt tu nic nie pomoże. Widziałem już takie przypadki. Jedyne, co mogę uczynić, to oszczędzić jej cierpień, nim wszystko się skończy. Na szczęście chyba raczej nie wie, co się wokół niej dzieje. - A jeśli wie? - spytał urywanym głosem Juliusz. - To zbyt bolesna możliwość, by ją rozważać - odpowiedział posępnie Aleksander. Spojrzał na drugą stronę pokoju i zobaczył, że Rafa pochyla się nad łóżkiem i trzymając coś w dłoni, przemawia cicho do chorej. Juliusz też to zauważył i podszedł do łóżka. Spojrzał z zakłopotaniem na Hadassę. - To dla niej bardzo ważne. - Mam nadzieję - odparła spokojnym głosem Hadassa. Uniosła głowę i spojrzała spoza błękitnej zasłony na Aleksandra i Juliusza. - Jakich bogów ma w lararium? - Juliusz zesztywniał i nic nie powiedział. - Możesz wyjawić mi to bez lęku, Juliuszu. Zamrugał, zdumiony, że zna jego imię. - Żadnych - odparł, czując, że może tej kobiecie zaufać bez reszty. - Ponad dwa lata temu spaliła wszystkie drewniane bóstwa. Tamten lekarz powiedział, że to jeden z bogów położył na niej rękę. Czy myślisz, że przez to zachorowała? Czy przeklął ją jakiś bóg, którego się pozbyła? - Nie. Bóg, któremu służy twoja pani, jest jedynym prawdziwym Bogiem, i wszystko, co czyni tym, którzy Go miłują czyni dla ich dobra. - Czemu więc uczynił jej coś takiego? Ona go kocha, Rafo. W Jego służbie straciła wszystkie siły, a teraz lekarz mówi oto, że nic nie można zrobić, że mogę tylko czekać, aż umrze. Inni lekarze powiedzieli to samo. Jeden zostawił nawet truciznę, by można było szybko zakończyć jej życie. - Wskazał głową na kolorową fiolkę, stojącą na stoliku obok łóżka. - Co mogę dla niej zrobić, Rafo? - Na jego twarzy odmalowała się rozpacz. - Nie trać nadziei, Juliuszu. Oddycha. Żyje. - Ale jej głowa? - spytał Aleksander, nie ruszając się ze swojego miejsca, trochę zirytowany, że Hadassa daje nadzieję tam, gdzie nie ma już żadnej nadziei. - Czy może być naprawdę żywy ktoś, czyj mózg nie działa? Spojrzała na Febę. - Zostawcie mnie z nią na chwilę. Juliusz, spragniony cudownego uzdrowienia, wyszedł natychmiast. Aleksander, który widział przecież, czego może dokonać Bóg, nadal trzymał się kurczowo rozumu i powątpiewał w nadprzyrodzoną interwencję. - Co zamierzasz? - Chcę z nią porozmawiać. - Ona nie rozumie ciebie, Rafo, a i ty nie możesz jej zrozumieć. Widziałem już takie przypadki, kiedy studiowałem u Flegona. Jej umysł ogarnęła mgła. Nie można do niej dotrzeć. Będzie marniała fizycznie, aż w końcu umrze. - Myślę, Aleksandrze, że ona rozumie bardzo dużo. - Skąd to wiesz? - Tylko spójrz w jej oczy. - Już to robiłem. Położyła dłoń na jego przedramieniu. - Pozwól, że porozmawiam z nią sam na sam. Aleksander spojrzał w stronę łóżka, a potem przeniósł wzrok na Hadassę. Chciał zapytać, jakie słowa chce wypowiedzieć. - Błagam cię, Aleksandrze, wyjdź! - Będę tuż za drzwiami. - Chwycił jej rękę. - Cokolwiek się zdarzy, chcę usłyszeć później sprawozdanie z wszystkimi szczegółami. Kiedy wyszedł z pokoju, sługa zamknął za nim drzwi i Hadassa została sama z Febą. Podeszła do łóżka. - Pani... Feba usłyszała jej łagodny głos i poczuła, że wypchany wełną materac ugiął się, gdyż ktoś usiadł obok niej na łóżku. Głos był urywany i niski, obcy. - Czy wiesz, kim jestem? - spytał ten głos i Feba potoczyła wzrokiem w jego kierunku. Mimo całego wysiłku widziała tylko błękitną plamę zasłon. - Nie bój się mnie - powiedziała tamta kobieta, unosząc kolejne warstwy tkaniny, która okrywała jej oblicze. Kiedy Feba zobaczyła pokrytą bliznami twarz, poczuła, że ogarnia ją fala litości i zasmucenia. Potem spojrzała w oczy młodej kobiety. Och, te czarne, świetliste oczy, jakże łagodne, jakże spokojne! Tak dobrze je znała. Hadassa! Jakże to możliwe? Próbowała coś powiedzieć, ale popłynęły słowa bełkotliwe, niemożliwe do zrozumienia. Zdobyła się na jeszcze większy wysiłek. Łzy napłynęły jej do oczu. Poruszyła niemrawo lewą ręką. Hadassa ujęła jej dłoń i przycisnęła ją do serca. - Znasz mnie - szepnęła i uśmiechnęła się. - O, pani, wiesz to. - Haa... daa... Hadassa otarła czoło Feby, starając się ją ukoić. - Pan jest dobry, dostojna Febo. W ostatnich tygodniach zabrakło mi już odwagi, a teraz, dzięki tobie, wiem, że Słowo nie ulatuje, by wrócić wyzbyte treści. Otworzyłaś Mu swoje serce, prawda? Poczuła, że dłoń Feby zacisnęła się leciutko. Hadassa pocałowała tę bezwładną dłoń i po jej policzkach spłynęły łzy radości. - Nie trać nadziei, pani. Pamiętaj, że zawierzyłaś Mu, a On cię miłuje. Kiedy do Niego przyszłaś, objął cię swym błogosławieństwem. Obiecał, że zawsze będzie ci błogosławił. Nie wiem, czemu zostałaś dotknięta paraliżem, ale wiem, że Jezus cię nie opuścił. Nigdy cię nie opuści. Może to nawet Jego sposób, by przyciągnąć cię bliżej ku sobie. Szukaj Jego oblicza. Wsłuchuj się w Niego. Pamiętaj, kim jest - naszym pocieszycielem, naszą siłą, naszym doradcą, naszym uzdrowicielem. Zastanów się, czym jest w twym życiu Jego wola. Nie bez powodu przyjął cię do siebie. Objawi ci ten powód. Być może Bóg doświadcza cię, by poruczyć ci większe zadanie niż to, które sama wzięłabyś na swoje barki. Hadassa czuła, że dłoń Feby spoczywa bezwładnie na jej dłoniach. Ujęła tę dłoń, jak w modlitwie. - Będę się modlić, aby Bóg objawił ci swą miłość i aby przez tę miłość wskazał ci nowy cel. - Mar... - Łzy spłynęły po skroniach Feby, zwilżając jej siwiejące włosy. Oczy Hadassy też zaszły łzami. - Ani na chwilę nie przestałam się modlić za Markusa. - Pochyliła się i pocałowała policzek Feby. - Kocham cię, pani. Zawierz bez reszty Panu, a On cię poprowadzi. Wstała i okryła twarz zasłoną. Podeszła do drzwi i otworzyła je. Tuż za drzwiami stali Juliusz i Aleksander oraz gromadka służby. Hadassa, podekscytowana i pełna radości, roześmiała się. - Proszę, wejdźcie. Juliusz podszedł do łoża. Stał i patrzył na swoją panią. Ręce opadły mu bezradnie. - Nie poprawiło się jej - powiedział bezbarwnym głosem. - Myślałem... - Zajrzyj, Juliuszu, w jej oczy. Twoja pani myśli zupełnie jasno. Doskonale rozumie, co do niej mówisz. Nie utraciliśmy jej, przyjacielu. Ujmij jej dłoń. Uczynił to i wstrzymał oddech, gdyż Feba zacisnęła leciutko palce na jego ręce. Pochylił się i spojrzał jej w oczy. Opuściła i podniosła powieki. - O, pani!... Hadassa spojrzała na Aleksandra i zobaczyła jego posępną minę. Jakie myśli kłębią mu się w głowie? - Co mamy czynić, panie? - spytał Juliusz. - Jak mam się nią opiekować? Aleksander pouczył go, jak przygotowywać pożywne posiłki, które chora może bez trudu jeść. Powiedział, że trzeba ją co jakiś czas przekręcać. - Niech nie leży zbyt wiele godzin w tej samej pozycji, aby nie powstały odleżyny, które pogorszą jej stan. Masuj jej mięśnie i łagodnie poruszaj jej kończynami. Niczego więcej nie potrafię ci poradzić. Hadassa przysiadła na łóżku i ujęła drugą dłoń Feby. Spojrzenie Feby spoczęło na Hadassie. Oczy chorej błyszczały. Hadassa potarła jej dłoń. - Przy ładnej pogodzie Juliusz będzie wynosił cię na balkon, abyś czuła na twarzy ciepło słońca i słyszała śpiew ptaków. On wie, że go rozumiesz. - Uniosła głowę. - Rozmawiaj z nią Juliuszu. Czasem będzie upadać na duchu, ogarnie ją lęk. Przypominaj wtedy, że Bóg ją kocha i jest z nią zawsze, że żadna moc ziemska nie wyrwie jej z Jego dłoni. Znowu spojrzała na Febę Walerian. - Znajdź jakiś sposób, pani, by mówić Juliuszowi, czego potrzebujesz i co czujesz. Feba opuściła i podniosła powieki. - Dobrze - powiedziała Hadassa. Musnęła leciutko wierzchem dłoni policzek Feby. - Odwiedzę cię, pani, gdy tylko będę mogła. Feba znowu opuściła i podniosła powieki. Jej oczy napełniły się łzami. Hadassa wstała, wzięła fiolkę ze stolika i podała ją Juliuszowi. - Wyrzuć to. Juliusz cisnął fiolkę przez otwarte drzwi balkonu. Roztrzaskała się na marmurowych płytach. - Dziękuję ci, Rafo. - Skłonił się nisko. Hadassa odwzajemniła ukłon. - Dziękuj Bogu, Juliuszu. Tylko Bogu. W drodze powrotnej Aleksander prawie się nie odzywał. Pomógł jej wysiąść z lektyki i wspierał ją, kiedy szła utykając w stronę drzwi. Raszyd zobaczył z góry, że wracają i zszedł na dół. Wziął Hadassę na ręce i zaniósł ją do pokoju na górze. Postawił ją delikatnie. Usiadła na łożu i pocierała niesprawną nogę. Aleksander nalał do kielicha trochę wina i podał Hadassie. Odsunęła zasłony i wypiła. - Jakież jest życie tej kobiety uwięzionej w bezwładnym ciele? - wykrzyknął w porywie gniewu. Nalał sobie kielich falernu. - Lepiej byłoby dla niej umrzeć. Wtedy przynajmniej jej dusza wyzwoliłaby się z pułapki, jaką jest dla niej niepotrzebne ciało. - Jest wolna, panie. - Jak możesz coś takiego mówić? Prawie się nie rusza, nie jest w stanie wypowiedzieć jednego zrozumiałego słowa. Z jej ust dobywa się tylko bezsensowne mamrotanie. Może poruszyć lewą ręką i stopą oraz mrugać. I zapewne nigdy już się to nie zmieni. Hadassa uśmiechnęła się. - Nigdy nie byłam tak wolna, jak wtedy, gdy zamknięto mnie w lochu i czekałam, aż wypchną mnie na arenę, bym umarła. Tam, w ciemności, był ze mną Bóg. I z nią jest On w tej chwili. - Nie ma z niej żadnego pożytku, ani dla niej samej, ani dla nikogo innego. Uniosła głowę i w jej czarnych oczach pojawił się błysk. - Kimże jesteś, by to osądzać? Ona żyje! I to wystarcza. - Jej gniew zgasł. Spróbowała uspokoić Aleksandra. - Bóg ma względem niej swoje zamiary. - Czegóż może dokonać ktoś w takim stanie? Cóż za życie ją czeka, Rafo? - To życie, które dał jej Bóg. - Czy nie sądzisz, że byłoby rzeczą bardziej miłosierną zakończyć jej cierpienia niż pozwolić, by żyła w tym stanie? - Sam powiedziałeś kiedyś, że Bóg postanawia, czy człowiek ma żyć, czy umrzeć. Zmieniłbyś zdanie? Gotów byłbyś powiedzieć teraz, że to ty albo inny lekarz winien postanowić o jej życiu lub śmierci? Zabójstwo nie jest nigdy aktem miłosierdzia, panie mój. Poczuł, że się rumieni. - Nie mówię o zabójstwie i dobrze to wiesz! - A jednak tak, aczkolwiek próbujesz okryć to płaszczem innych słów. - Mówiła spokojnym głosem, z przekonaniem i smutkiem. - Jak inaczej nazwać przerwanie czyjegoś życia, nim uczyni to Bóg? - Nie sądzę, ażeby było to rozumne pytanie, Rafo. - A jakie jest rozumne? - Takie, w którym nie sięga się po nadnaturalne wyjaśnienia, gdyż żaden człowiek nie będzie umiał na nie odpowiedzieć. - Zacisnął wargi. - Może powinniśmy zmienić temat rozmowy. - Żaden wróbel nie spadnie na ziemię bez wiedzy Boga. Bóg zna już chwilę i przyczynę śmierci Feby Walerian. Przed Bogiem nie ma rzeczy zakrytych. - Postawiła małą glinianą czarkę na podołku. Wiedziała, że tym, co teraz powie, zrani go. - Być może nie dostrzegasz głębszego powodu, który sprawia, że pragniesz jej śmierci. - A cóż to za powód? - Wygoda. Oblał się rumieńcem. - Właśnie mnie zarzucasz coś takiego? - Będzie całkowicie zależna od innych w sprawach ciała. To wymaga wielkiego współczucia i miłości, Aleksandrze. Juliusz ma jedno i drugie. Tobie zaś brakuje czasu. Rzadko ogarniał go gniew, ale tym razem jej słowa doprowadziły do wybuchu furii. - Czyż nie dostawało mi kiedy współczucia? Czyż nie jest moim jedynym pragnieniem nauczyć się wszystkiego, co może pomóc ludziom? - A ci, których odsyłasz z niczym? - Odsyłam tylko takich, których nie potrafię wyleczyć. - Czy ci nie potrzebują twojej miłości? Wyczuł w jej słowach nutę potępienia i każde z nich było jak cios rozkrwawiający mu serce. - Cóż mogę uczynić, Rafo? Przyjmować wszystkich, którzy mnie potrzebują? Co chcesz, bym czynił? Odstawiła czarkę, wstała i przeszła przez pokój. - To - odparła po prostu i objęła go. Nie powiedziała nic więcej. Aleksander czuł jej pełen słodyczy dotyk i serce przepełnił mu ból. Leciutko gładziła dłonią jego plecy, jakby go pocieszała, i natychmiast zniknął cały gniew i zamęt w jego sercu. Łzy zapiekły go pod powiekami. Zamknął oczy, objął ją i położył policzek na jej włosach. Powoli wypuścił powietrze z płuc. - Czasem tak mnie złościsz, że chętnie bym założył ci okowy na szyję - mruknął. - Wiem dobrze, co czujesz - roześmiała się cichutko. Uśmiechnął się i uniósł jej twarz, ująwszy ją w obie dłonie. - Cóż ja bym bez ciebie zrobił, Rafo? Jej rozbawienie znikło bez śladu. Ujęła jego dłonie i ścisnęła je mocno. - Musiałbyś nauczyć się, że należy zawierzyć Panu. Aleksandra ogarnęło poczucie jakiegoś zawodu, kiedy Hadassa puściła jego dłonie i poszła w stronę drzwi. Nagle, w jakiś niewytłumaczalny sposób poczuł ciężar swojej samotności. Wiedział już, że prędzej czy później ją utraci. Nie wiedział, jak i dlaczego, ale wiedział, że tak właśnie będzie. Tego wieczoru zdarzyło się coś, czego Aleksander nie umiałby zdefiniować. Czyżby Bóg wskazał jej inny szlak? Po raz pierwszy w życiu zapragnął, by była jego własnością, by mógł sobie rościć do niej prawa i zatrzymać ją na zawsze u swojego boku. Zmarszczył brwi i zaczął rozmyślać, skąd się wzięło uczucie zaniepokojenia, a potem przypomniał sobie, jaka podejrzliwość ogarnęła go, kiedy Raszyd wszedł z wiadomością, że na dole czeka sługa od Walerianów. Hadassa poderwała wtedy głowę, jak rażona gromem. Na Aleksandra spłynęło nagłe olśnienie i z przerażeniem spojrzał na Hadassę. - Znasz ją, prawda, Hadasso? Nie tylko słyszałaś o Febie Walerian, ale się z nią zetknęłaś. - Serce zaczęło mu walić. - Byłaś niewolnicą Walerianów, prawda? - Zalała go fala strachu, strachu o nią, strachu o siebie, strachu, że ją utraci. - Co zrobiłaś, kiedy byłaś z nią sama? Odpowiedz, Hadasso! Bez słowa wyszła z pokoju. Jednak Aleksander wiedział już, co uczyniła Hadassa. Zdjęła zasłonę. Odsłoniła twarz przed członkiem rodziny, która posłała ją na śmierć. - Na bogów!... - mruknął i przesunął rozczapierzonymi palcami po włosach. Dlaczego nie spytał, czy znała Walerianów, zanim z nią tam poszedł? Od samego początku zdawał sobie sprawę, że wszędzie czają się zagrożenia. A teraz oto sam naraził ją na niebezpieczeństwo. A w jakim celu zabrał ją ze sobą? Żeby zobaczyć jeszcze jedno cudowne uzdrowienie? Nie! Wziął ją ze sobą, gdyż był dumny z jej umiejętności, dumny, że ma taką pomocnicę. I do czego doprowadziła ta nieznośna duma? Zalało go poczucie rozpaczy i bezradności. "Boże, chroń ją! Byłem głupcem! Ściągnąłem na jej głowę śmiertelne zagrożenie. Zaprowadziłem ją do rodziny, która już raz chciała ją zabić." A jeśli tamta kobieta odzyska głos? Co wtedy? "Boże - modlił się żarliwie, zacisnąwszy pięści - spraw, by język tej kobiety nie odzyskał władzy. Spraw, by milczała." Opadł na stołek i zaczął sam siebie przeklinać. Hadassa powierzyła siebie swemu Bogu, ale on nie potrafi znaleźć w sobie dość ufności. Tracąc Hadassę, straciłby wszystko. Dopiero zaczynał to pojmować, dopiero zaczynał rozumieć, co ona dla niego znaczy. Może powinien odrzucić wszelkie skrupuły i wziąć sprawy w swoje ręce. Wystarczy jedna wizyta u Feby Walerian, by upewnić się, że Hadassie nie grozi już żadne niebezpieczeństwo. A kiedy nie będzie już Feby Walerian, on, Aleksander, zadba o to, by Hadassa nie zetknęła się już z nikim z tej rodziny. Nagle zabrzmiały mu w uszach słowa Hadassy. Wygoda. Czy wygoda to wystarczający powód, by kogoś zabić? Nie. A w celu ochrony czyjegoś życia? A w celu wymierzenia kary? Walerianowie chcieli ją zabić, rzucając lwom. Czy można się mścić? Zadrżał, gdyż uświadomił sobie, w jakim kierunku podążają jego myśli. Przypomniał sobie, jak Hadassa pochyliła się nad Febą Walerian. Wszystko w jej zachowaniu i słowach świadczyło, że Hadassa kocha tę kobietę. Jak to możliwe? Rozdział XVII Ezra Bariachin z rozdrażnieniem wyrzucił ręce do góry. Czemu jego żona musi okazywać swoje humory właśnie w chwili, kiedy jest mu najbardziej potrzebna? - Wiem, że to Rzymianin! Nie musisz mi tego mówić! - Skoro wiesz, po coś go tu sprowadził? Czemu uczyniłeś nam taką okropną rzecz? - lamentowała Jechoszeba. - Wszyscy się dowiedzieli! Widzieli, jak przechodziłeś przez bramę miasta. Jak wiozłeś go ulicą do naszego domu. Czuję, że ich palące spojrzenia przenikają przez ściany. Nie wpuszczą cię teraz do synagogi! - Czegóż chcesz, Jechoszebo? Wolałabyś, abym zostawił go na dnie wadi, gdzie czekała go niechybna śmierć? - Tak! Tylko na to zasługuje Rzymianin! Czyżbyś zapomniał o Józefie? Czyżbyś zapomniał o innych, którzy umarli w Jerozolimie? Czyżbyś zapomniał o tysiącach popędzonych do niewoli u takich jak on pogańskich psów? - O niczym nie zapomniałem! - Ogarnięty poczuciem bezsiły odwrócił głowę. - Twoja córka nie pozwoliłaby, żebym go tam zostawił. - Moja córka? Winisz mnie za wszystko, nawet za to, z czym nie mam nic wspólnego. To twoja córka, twoja córka, która zawsze buja w obłokach. Oboje musicie zejść w końcu na ziemię! Zabierasz naszą córkę, by zawrzeć umowę małżeńską, i co? Wracasz, żeby powiedzieć, że twój własny brat wyrzucił cię za drzwi i nie chce cię już nigdy widzieć. A na dodatek znajdujesz sobie na drodze Rzymianina i sprowadzasz go do naszego domu! - Chciałem zostawić go w zajeździe, ale Meggido odmówił przyjęcia go. Gotów byłem nawet zapłacić. Jechoszeba zalała się łzami. - No i co powiedzą sąsiedzi? Tafat, przysłuchując się sprzeczce rodziców, stała na schodach prowadzących na dach, gdzie zaniosła z ojcem Rzymianina. Siedziała przy nim, póki nie zasnął. Przeszedł ciężką próbę: drogę do Jerycha. Cieszyła się, że ma to już za sobą. Cieszyła się, że Rzymianin żyje. Cieszyła się też, że nie słyszy tego, co mówi matka. W tej chwili słychać było tylko matczyne łkania. Tafat zeszła na dół. Ojciec, oszołomiony i bezradny, spojrzał na nią i potrząsnął w milczeniu głową. Tafat uklękła przed matką. - Matko, sąsiedzi powiedzą, że ojciec nie zapomniał, co nakazuje Pismo. Bóg pragnie, byśmy okazywali miłosierdzie, nie chce ofiar. Jechoszeba podniosła powoli głowę i Tafat zobaczyła łzy spływające po policzkach matki. Spojrzała na twarz swojej córki. Skąd w Tafat tyle duchowego piękna i słodyczy? "Ja nie byłabym do tego zdolna" - pomyślała ze smutkiem Jechoszeba, wiedziała bowiem, że ma serce buntownicze i pełne zwątpienia. Nie byłby też zdolny do tego Ezra, zbyt uwikłany w zmagania z codziennymi troskami. Jechoszeba zacisnęła wargi. Z troskami, które często sam ściągał sobie na głowę. Ujęła twarz Tafat i potrząsnęła ze smutkiem głową. - Tego zgoła nie pamiętają. Pamiętają Jerozolimę. Pamiętają Józefa. Pamiętają Masadę. I dlatego odwrócą się do nas plecami jako do tych, którzy dali schronienie Rzymianinowi, poganinowi, którzy skalali swój dom. - Przypomnimy im zatem, matko, to, co mówi Bóg. Nie troszcz się zbytnio słowami ludzi. Trzeba lękać się tylko Boga. I Bogu trzeba się podobać. Jechoszeba uśmiechnęła się niewesoło. - Przypomnimy im - zapewniła, powątpiewając jednak, by na coś się to zdało. Cóż im pozostaje? Stało się. Tafat pocałowała ją w policzek. - Przyniosę wody. Ezra patrzył, jak jego córka bierze duży gliniany dzban i wychodzi na światło słoneczne. Wsunęła stopy w sandały i kołysząc dzbanem ustawionym na głowie, ruszyła w dół ulicy. Podszedł do otwartych drzwi, oparł się o ościeże i śledził wzrokiem córkę. - Czasem myślę, że Bóg powołał naszą córkę, by dawała Mu świadectwo. - Niezbyt to pocieszające, kiedy zważysz, jaki los spotkał proroków. Te słowa przeszyły jego serce. Zamknął oczy, wsparłszy głowę o framugę, tuż obok mezuzy. Znał na pamięć słowa zamknięte w małych kamiennych szkatułkach. Potrafił wyrecytować dziesięcioro przykazań i wszystkie słowa Pisma wypisane starannie na pergaminie i włożone do mezuzy, którą umieszcza się na ościeżnicy drzwi wejściowych. Całym sercem wierzył Pismu i obietnicom... a jednak wystarczyło kilka słów tej kobiety, by przeniknęło go dławiące poczucie zwątpienia. Czy ratując Rzymianina, wystawił na niebezpieczeństwo córkę? Czy wystawił na niebezpieczeństwo całą swą rodzinę? "Pomóż mi, Boże mój!..." - modlił się. Spojrzał na żonę. Pocałował swą dłoń i dotknął nią mezuzy. Potem wszedł z powrotem do środka. - Nie mogłem pozwolić, by umarł, Jechoszebo. Oby Bóg mi wybaczył. Ciągle o tym myślę. Jej twarz złagodniała. - Jesteś dobrym człowiekiem, Ezro. - Westchnęła. - Za dobrym. Wstała i wróciła do swoich zajęć. - Jak tylko Rzymianin będzie mógł podróżować, odejdzie. - Po co ten pośpiech? Zło już się stało! - Spojrzała w stronę schodów na dach. - Położyłeś go na łożu w namiocie? - Tak. Pacnęła kilka razy w ciasto, aż się rozpłaszczyło. To pasuje do Ezry - oddać swoje najlepsze łoże. Jeśli o nią chodzi, kiedy ten Rzymianin będzie odchodził, może zwinąć sobie to skalane posłanie i zabrać ze sobą. Rozdział XVIII Markusa obudził głos miejskiego obwoływacza. Słyszał wyraźnie, jak mężczyzna wykrzykuje aramejskie słowa z pobliskiego dachu. Spróbował usiąść, ale poczuł bolesne pulsowanie w skroniach, stęknął i opadł na łoże. - Za kilka dni poczujesz się lepiej - oznajmił kobiecy głos. Jego uszu doszedł plusk wody i poczuł na czole i oczach chłód wilgotnej szmatki. Westchnął. - Napad... koń... pas z pieniędzmi... - wychrypiał. Roześmiał się głosem chrapliwym i pełnym pogardy. Popękane wargi paliły. Bolała szczęka. Nawet zęby... - Nie zostawili mi tuniki. - Damy ci inną - powiedziała Tafat. Markus dostrzegł szczególne brzmienie głosu niewiasty, jej akcent. - Jesteś Żydówką? - Tak, panie. Te słowa przeszyły mu serce wspomnieniem Hadassy. - Uratował mnie mężczyzna. - To mój ojciec. Znalazł cię w wyschniętym łożysku strumienia i przywiózł tutaj. - Myślałem, że wszyscy Żydzi nienawidzą Rzymian. Czemu się zatrzymaliście, by mnie ratować? - Bo potrzebowałeś pomocy. Przypomniał sobie, że słyszał przejeżdżający drogą rzymski patrol. Słyszał, jak przechodzili górą inni, rozmawiający po grecku. Jeśli nawet słyszeli, że wzywa ratunku, nie zwolnili kroku, by go odnaleźć i przyjść mu z pomocą. - Jak on się miewa, córko? - usłyszał męski głos. - Lepiej, ojcze. Spadła mu gorączka. - To dobrze. Markus wyczuł, że mężczyzna podchodzi bliżej. - Ostrzegano mnie, bym nie podróżował samotnie - rzucił oschle. - To była roztropna rada, Rzymianinie. Trzymaj się jej następnym razem. Mimo spieczonych warg Markus uśmiechnął się krzywo. - Czasem, mając obok siebie innych, nie sposób znaleźć tego, kogo się szuka. Zaciekawiona Tafat uniosła głowę. - A kogo ty szukasz? - Boga Abrahama. - Czyż wy, Rzymianie, nie macie dość własnych bogów? - spytał ironicznie Ezra. Jego córka obrzuciła go błagalnym spojrzeniem. - Czyż nie pragniecie podzielić się swoim? - Wszystko zależy od powodów, jakie tobą kierują. Ezra dał Tafat znak, żeby odeszła, a potem wziął szmatkę i zaczął ją płukać. Nie chciał, żeby córka spędzała zbyt wiele czasu z poganinem. Z powrotem położył chłodną szmatkę na twarzy Rzymianina. Markus poruszył się i z sykiem zaczerpnął przez zęby powietrza w płuca. - Nie próbuj siadać. Możesz mieć połamane żebra. - Nazywam się Markus Lucjanus Walerian. - To oświadczenie nie spotkało się z żadnym komentarzem ani pytaniem. - Czy moje imię coś ci mówi? - Jest ważne? Markus roześmiał się. - Najwyraźniej nie dość. Ezra spojrzał na córkę. - Tafat, idź, pomóż matce. - Tak, ojcze - odparła potulnie dziewczyna, spuszczając wzrok. Markus słuchał jej kroków zmierzających w stronę schodów. - Tafat. Imię pełne słodyczy. Ezra zacisnął wargi. - Masz szczęście, Markusie Lucjanusie. Straciłeś wszystko, jesteś cały podrapany i potłuczony, ale zachowałeś życie. - Tak. Zachowałem życie. Ezra zauważył posępną nutę w głosie Rzymianina i zaczął zastanawiać się nad jej powodem. - Moja żona i córka przykładały sól i terpentynę do twoich ran. Rozcięcie na boku zalepiły pakiem. Za kilka dni będziesz zdrowy. - I ruszę w swoją stronę - powiedział Markus, wykrzywiając lekko usta. - Gdzie jestem? - W Jerychu. Na dachu mojego domu. Markus słuchał, jak gdzieś w pobliżu nawoływacz wykrzykuje swoje obwieszczenia. - Dziękuję, żeś nie zostawił mnie w wadi, bym umarł. Ezra zmarszczył brwi, wydało mu się bowiem, że w tym podziękowaniu jest jakiś odcień pokory. - Nazywam się Ezra Bariachin. - Ezro Bariachinie, zaciągnąłem dług wobec ciebie. - Zaciągnąłeś dług u Boga. Ezra, zatroskany tym, że pobyt Rzymianina w jego domu ściągnie kłopoty na rodzinę, wyprostował się i ruszył w stronę zejścia. Markus drzemał i co jakiś czas budziły go dźwięki dochodzące z dołu, z ulicy. Potem wróciła Tafat i podała mu gęsty kleik z soczewicy. Markus był wygłodniały i potrawa bardzo mu smakowała. Ale po jedzeniu był zbyt obolały, żeby rozmawiać. Czuł łagodny dotyk jej dłoni, kiedy poprawiała okrycie. Wdychał zapach jej skóry - mieszaninę jakby słońca, kminku i dobrze wypieczonego chleba. Zaraz jednak wyszła, pozostawiając go samego. Przyszła noc, a wraz z nią wytęskniony chłód. Śniło mu się, że unoszą go morskie fale. Nigdzie nie widział lądu, tylko bezkresną rozległość błękitu - po horyzont. Obudził się po wschodzie słońca. Słyszał dzieci bawiące się na ulicy. Przejeżdżały wozy. Nawoływacz znowu wykrzykiwał obwieszczenia po aramejsku, a potem po grecku. Opuchlizna wokół oczu zmniejszyła się na tyle, że mógł je wreszcie otworzyć. Wszystko okryte było lekką mgłą. Spróbował usiąść, ale zaraz opadł, pokonany przez zawrót głowy. Na dachu pojawił się Ezra. - Przyniosłem ci coś do zjedzenia. Markus raz jeszcze chciał się dźwignąć. Jęknął. - Lepiej leż spokojnie, Rzymianinie. Markus pogodził się z tym, że będzie karmiony. - Jakie kłopoty ściągnąłem na twoją głowę przez to, że tu jestem? Ezra milczał. Markus podniósł wzrok na pełną powagi, brodatą twarz obramowaną długimi pejsami. Przypuszczał, że tamten miał już przez niego przykrości i pewnie żałował, iż go tu sprowadził. - Z czego żyjesz, Ezro Bariachinie? - Jestem soferim - odparł uroczystym tonem. - Pisarzem - wyjaśnił, widząc, że Markus marszczy brwi, gdyż nie rozumie tego słowa. - Przepisuję ustępy Pisma świętego, które wkłada się do filakterii i mezuz. - Do czego? Ezra wyjaśnił, że w filakteriach znajdują się paski pergaminu, na które wpisuje się wybrane ustępy, dwa z Księgi Wyjścia i dwa z Księgi Powtórzonego Prawa. Te kawałki pergaminu umieszcza się w kwadratowym, czarnym pudełeczku z cielęcej skóry, które przymocowuje się długimi rzemieniami pod pachą, jak najbliżej serca. Drugie filakterium przywiązuje się podczas modlitw do czoła. Mezuza - tłumaczył dalej - to skrzyneczka na odrzwiach żydowskiego domu. Wewnątrz znajduje się mały kawałek pergaminu, na którym wypisuje się dwa ustępy z Księgi Powtórzonego Prawa i którą oznacza się po drugiej stronie słowem Szaddaj, oznaczającym Wszechmocnego. Pergaminy wymienia się po jakimś czasie i wtedy przychodzi kapłan, żeby pobłogosławić mezuzę i cały dom. Po posiłku Markus opadł na łoże. - Jakie Pisma są tak ważne, że nosicie je koło serca i na czole albo zawieszacie na odrzwiach? Ezra zawahał się, gdyż nie był pewien, czy powinien rozmawiać o Piśmie z pogańskim psem, z Rzymianinem. Czuł jednak jakiś wewnętrzny nakaz, żeby odpowiedzieć na to pytanie. - "Słuchaj, Izraelu, Pan jest naszym Bogiem, Panem jedynym. Będziesz miłował Pana, Boga twojego, z całego swego serca, z całej duszy swojej, ze wszystkich swych sił. Niech pozostaną w twym sercu te słowa, które ja ci dziś nakazuję. Wpoisz je twoim synom, będziesz o nich mówił, przebywając w domu, w czasie podróży, kładąc się spać i wstając ze snu. Przywiążesz je do twojej ręki jako znak. Niech one ci będą ozdobą przed oczami. Wypisz je na odrzwiach swojego domu i na twoich bramach." Markus wsłuchiwał się uważnie w słowa płynące z ust Ezry. Ten zaś wygłaszał je z wielkim namaszczeniem. Wypowiadał dokładnie słowa Pisma, ale tak, że nie ulegało wątpliwości, iż są wyryte w jego sercu, a nie tylko - po latach ich przepisywania - w pamięci. - "Będziesz się bał Pana, Boga swego - ciągnął Ezra, przymknąwszy oczy - będziesz Mu służył i na Jego imię będziesz przysięgał. Nie będziecie oddawali czci bogom obcym, spomiędzy bogów okolicznych narodów, bo Pan, Bóg twój, który jest u ciebie, jest Bogiem zazdrosnym, by się nie rozpalił na ciebie gniew Pana, Boga twego, i nie zmiótł cię z powierzchni ziemi..." Ezra zamilkł. Te słowa były dla niego jak muzyka - bez względu na to, jak często je powtarzał lub słyszał. Były muzyką w jego krwi. - Żadnych ustępstw - rzucił ponuro Rzymianin - bo inaczej Bóg zetrze cię z powierzchni ziemi. Ezra spojrzał na niego. - Bóg błogosławi tym, którzy miłują Go całym sercem. - Nie zawsze. Znałem pewną kobietę, która miłowała waszego Boga całym swym sercem. - Zamilkł na chwilę. - Widziałem, jak umierała, Ezro Bariachinie. Nie zasłużyła sobie na taką śmierć. Na żadną! Ezra poczuł skurcz w sercu. - Szukasz więc odpowiedzi u Boga? - Nie wiem, czy jest odpowiedź. Nie wiem, czy jest Bóg, w którego ty wierzysz, a któremu ona służyła. Nosisz Go w sercu i umyśle, lecz to nie znaczy, że On naprawdę istnieje. - Bóg istnieje naprawdę, Markusie Lucjanusie Walerianie. - Według ciebie. Ezra zrozumiał, że ten Rzymianin został głęboko zraniony, i nie tylko cieleśnie. I fala litości przyniosła pierwszą iskierkę nadziei od czasu, kiedy patrzył, jak krzyżują Józefa. Wielu wrogów wystąpiło przeciwko ludowi wybranemu przez Boga. Niektórym udało się go pokonać, gdyż Izrael zgrzeszył przed Panem. Jerozolima, oblubienica królów, uległa innym narodom. Kiedy jednak naród wracał do Boga, Bóg kroczył na jego czele, niszcząc jego wrogów i przywracając mu ziemię obiecaną. Asyria, Persja, Babilon pobiły Izrael mieczem, lecz potem same musiały stanąć przed sądem. I jak padły Asyria, Persja i Babilon, tak padnie Rzym, a wtedy niewolnicy powrócą do Syjonu. Rzymianin otrząsnął się ze swoich myśli i zapytał: - Co wiesz o Jezusie z Nazaretu? Ezra cofnął się. - Czemu pytasz właśnie o Niego? - Kobieta, o której mówiłem, powiedziała, że Jezus był Synem Bożym i przyszedł na ziemię, by odpokutować za ludzkie grzechy. Ciało Ezry przebiegł dreszcz. - To bluźnierstwo! Markusa zdumiała gwałtowność reakcji. Ten Żyd aż się wzdrygnął. Może nie powinien był zadawać tego pytania. - Czemu mnie o to pytasz? - rzekł szorstkim głosem Ezra. - Wybacz. Po prostu chciałem wiedzieć. Kim jest według ciebie Jezus? Rumieniec wypłynął na twarz Ezry. - Był prorokiem i uzdrowicielem z Nazaretu, został osądzony przez Sanhedryn i ukrzyżowany przez Rzymian. Nie żyje od ponad czterdziestu lat. - Odrzucacie więc Go jako swojego Mesjasza? Wzburzony Ezra wstał. Z niechęcią opuścił wzrok na Rzymianina, rozdrażniony z powodu jego obecności tutaj, z powodu przyczyn tej obecności, z powodu niepokoju, jaki przyniósł temu domowi i jego, Ezry, sercu. A teraz jeszcze to pytanie! "Czemu przysłałeś mi tego człowieka, Panie? Czy chcesz dać pożywkę nękającym mnie od lat wątpliwościom? Czy poddajesz próbie moją wiarę w Ciebie? Jesteś moim Bogiem i nie mam żadnego innego!" - Rozgniewałem cię - powiedział Markus, mrużąc porażone słonecznym światłem oczy. Chociaż nadal widział wszystko jak przez mgłę, w ruchach Ezry dostrzegł wzburzenie. Ile jeszcze pułapek czeka go w rozmowach z Żydami? Czemu nie umiał zmilczeć? Czemu nie mógł poczekać, by wypytać kogoś innego, mającego dość wiedzy, ale patrzącego z zewnątrz i bezstronnie? Ten człowiek najwyraźniej nie jest taki. Ezra stał oparłszy dłonie na murku. - Nie ty mnie rozgniewałeś, Rzymianinie, lecz uporczywość tej wiary. Ojciec powiedział mi kiedyś, że Jezus wyjaśniał swym uczniom, iż przyszedł, by przynieść rozłam, by syn stanął przeciw ojcu, córka przeciw matce, a synowa przeciw teściowej. I tak się stało. Żyd stanął przeciwko Żydowi. Jak ojciec Ezry stanął przeciw swemu bratu. - Czy znasz jakiegoś chrześcijanina? Ezra poczuł, że ogarnia go fala bolesnych wspomnień. Spojrzał w dół, na ulicę. - Znałem jednego. Był chłopcem, kiedy stryj przyszedł pewnego razu do tego właśnie domu. Ezra pracował ciężko, ćwicząc się w czytaniu, a dwaj bracia w tym czasie rozmawiali. Przysłuchiwał się w skupieniu, zaciekawiony tym, co mówili o człowieku noszącym imię Jezus. Dowiedział się wtedy o Nim wielu rzeczy. Jezus był prorokiem, biednym cieślą z Nazaretu, za którym szła gromada uczniów, rybaków, poborców podatkowych, zelotów, a nawet opętana ponoć przez diabła nierządnica. Szli za Nim całymi rodzinami. Niektórzy uważali Go za cudotwórcę. Inni za buntownika. Ezra usłyszał, że Jezus wypędzał demony, uzdrawiał chorych, kazał chromym chodzić, a ślepym widzieć. Ojciec twierdził stanowczo, że to tylko histeria, plotki, fałszywe twierdzenia. Potem ten Jezus, rzekomy Mesjasz, został ukrzyżowany. Został osądzony przez własny lud. Ojciec Ezry oznajmił tylko, iż cieszy się, że już po wszystkim. A jeszcze potem... - Przyniosłem ci dobrą nowinę, Jakinie - oświadczył stryj przed laty. - Jezus powstał z martwych! Ezra ciągle jeszcze miał przed oczami niedowierzający, cyniczny wyraz twarzy ojcowskiej. - Chyba oszalałeś. Coś takiego jest niemożliwe! - Widziałem Go. Rozmawiał z nami w Galilei. - Nie wierzę. Musiał to być ktoś do Niego podobny. - Czy okłamałem cię kiedyś, bracie? Przez dwa lata chodziłem za Jezusem. Znałem Go dobrze. - Tylko wydawało ci się, że Go widzisz. Musiał to być ktoś inny. - To był Jezus. - Faryzeusze mówili, że był podżegaczem i przemawiał przeciwko ofiarom świątynnym! - zaatakował gwałtownie ojciec. - Nie próbuj nawet zaprzeczać! Podobno przewracał stoły i biczem wygonił ze świątyni wymieniających monety. - Oszukiwali ludzi przy wymianie. Jezus powiedział: "Mój dom ma być domem modlitwy, a wy czynicie z niego jaskinię zbójców". - Saduceusze mówili, że zaparł się nieba. - Nie, Jakinie. Powiedział, że w niebie ludzie nie będą się ani żenić, ani za mąż wychodzić, ale będą jak aniołowie. Chodzili to w jedną, to w drugą stronę po izbie, nie ustając w słownych zmaganiach. Ezra widział, że wytwarza się między nimi coraz większa przepaść: stryj był spokojny, pełen radości i pewności, a ojciec - zirytowany, przestraszony, coraz bardziej zagniewany. - Ukamienują cię, jeśli będziesz chodził i rozpowiadał te historie! I tak się stało. - Jeśli oświadczysz, że Jezus jest Chrystusem, pierwszy rzucę w ciebie kamieniem! I tak uczynił. - Takie bluźnierstwo jest zniewagą dla Boga i Jego ludu - powiedział później ojciec i nigdy już do tej sprawy nie wracał. Po wszystkich tych latach Ezra zachował jasne wspomnienie słów stryja. Bezustannie rozbrzmiewały mu w uszach. "Jezus powstał z martwych. Jest żywy. Gdzie jest, o śmierci, twój oścień?" Słyszał nadal radosny śmiech stryja. "Czyż nie widzisz, co to oznacza, bracie? Jesteśmy wolni. Przyszedł Ten, który został namaszczony przez Boga. Jezus jest Mesjaszem!" Przez wszystkie te lata starał się zdusić w sobie ten głos, ale daremnie. "Przyszedł Mesjasz... Mesjasz!" A teraz ma oto przed sobą poganina, bałwochwalcę, nikczemnego rzymskiego psa, którego obecność wystarczyła, by wszystko w domu Ezry wywrócić do góry nogami, i ten poganin zadaje to właśnie najbardziej przerażające z pytań: "Kim według ciebie jest Jezus?" "Czemu, Panie Czemu mnie tym obarczyłeś?" Istota sprawy tkwiła w tym, że Ezra nie wiedział, kim był Jezus. Bał się o tym myśleć, chociaż zawsze rozważał to w swym sercu. Był złakniony nadziei, ale zbyt wielki owładnął nim lęk, by sam mógł się zdobyć na szukanie odpowiedzi. Ciała stryja nie złożono do grobu. Ciężar kamieni zmiażdżył go; martwego pozostawiono w dole poza murami miasta. Straszliwy los. A wszystko przez to, że wierzył w Jezusa. Po strasznej śmierci stryja nigdy nie padło ani słowo o nim. I ani słowo o Jezusie z Nazaretu. Stało się to odtąd milczącym prawem: tego człowieka nigdy nie było, nie należało nigdy wymieniać nawet jego imienia. I nic się nie zmieniło przez dwadzieścia trzy lata. Ezra myślał, że jego ojciec całkowicie zapomniał o tym, co się stało. Aż do dnia, kiedy ojciec spoczął na łożu śmierci, a Ezra usiadł przy nim. Ojciec pobłogosławił Ammiego, brata Ezry. Pozostało już niewiele czasu. Ammi wstał i cofnął się nieco, a Ezra ukląkł przy ręce ojca, pragnąc dać mu odrobinę pocieszenia. Ojciec obrócił powoli głowę i spojrzał na niego. - Czy dobrze uczyniłem? - dobył z siebie szept pełen niepokoju. Te słowa były dla Ezry jak uderzenie prosto w żołądek. Od razu wiedział, co ojciec ma na myśli. - Odpowiedz! Powiedz: tak! - błagała matka. - Niech zazna ukojenia. Ezra nie potrafił. Przemówił za to Ammi. - Uczyniłeś dobrze, ojcze. Trzeba bronić Prawa - rzekł gwałtownie. Ojciec nie spuszczał wzroku z Ezry. - A jeżeli to prawda? Ezrą miotały uczucia bliskie paniki. Chciał coś powiedzieć. Chciał powiedzieć: "Uwierzyłem mu, ojcze", ale Ammi wpatrywał się w niego chłodnym wzrokiem, nakazującym odpowiedzieć tak, jak odpowiedział on. Także matka wpatrywała się w niego. Czekała przestraszona. Ale Ezra nie mógł odetchnąć, a cóż dopiero wypowiedzieć słowo. A potem było już za późno. - Umarł - usłyszał cichy głos matki, w którym dźwięczała nutka prawie ulgi. Pochyliła się i zamknęła ojcu oczy. Brat wyszedł bez słowa. Kilka minut później płatne płaczki zaczęły lamentować i krzyczeć przed domem. W następnych latach ciężka walka o utrzymanie całej rodziny sprawiła, że Ezra zapomniał o tym, co czuł przy łożu ojca. Zapomniał wskutek natężenia pracy i wymagań, jakie ta praca przed nim stawiała. Zapomniał, bo tak dobrze było mu w synagodze pośród przyjaciół. Zapomniał, bo przywykł do życia w bezpieczeństwie. Jednak pytanie nie zniknęło. Spychał je tylko w najgłębsze zakamarki umysłu, aby nie burzyło mu życia. Wracało niezbyt często - w snach. - Kim według ciebie jestem, Ezro Bariachinie? - pytał cichy głos i Ezra widział przed sobą człowieka z ranami od gwoździ na dłoniach i stopach. - Kim dla ciebie jestem? I teraz wróciło to dziwne uczucie sprzed wielu lat - mocne, obezwładniające, poruszające w nim coś, czemu nie chciał się zgoła przyglądać, czemu nie chciał stawić czoła, budziło bowiem przerażenie. Serce trzepotało mu w piersi niby ptak w klatce. Czuł się tak, jakby znalazł się nad przepaścią, jakby miał zaraz w nią runąć - albo jakby to ona go wciągała. "O Boże, Panie mój. Pomóż!" A jeśli to prawda? Rozdział XIX Tafat zarumieniła się, kiedy spoczęło na niej spojrzenie Markusa. Jego ciemnobrunatne oczy patrzyły z takim natężeniem, że czuła, jak coś ją ściska w dołku i serce zaczyna łomotać w jej piersi. Nie chciała się do tego przyznać sama przed sobą, ale potem zastanawiała się, czy to nie on jest, przynajmniej częściowo, przyczyną tych uczuć, tego strachu przed coraz większym zauroczeniem poganinem, ba, Rzymianinem! Markus Lucjanus Walerian był niepodobny do mężczyzn, z którymi zetknęła się dotychczas. Był łagodny w obejściu, ale wyczuwała, że potrafiłby okazać okrucieństwo. Czasem słyszała, jak mówił ojcu coś, co brzmiało niepokojąco chłodno i cynicznie. Jednocześnie była w nim jakaś straszliwa bezbronność. Był jak człowiek niesiony przez wiatr, zmagający się z jakimiś niepojętymi siłami, a jednocześnie rzucający im wyzwanie, narażający się na zniszczenie, niemal do tego dążący. Usłyszała któregoś razu, jak Markus mówi ojcu o pewnej kobiecie miłującej Boga. Instynkt podpowiadał Tafat, że spala go nadal miłość do tej kobiety. To, czego szukał, miało jakiś związek właśnie z tą kobietą. Jak to jest - czuć, że jest się przedmiotem tak nękającej miłości? Markus Walerian powiedział, że ta kobieta nie żyje. A jednak się jej nie wyrzekł. Była przy nim przez cały czas, nawet teraz, kiedy z takim natężeniem przyglądał się Tafat. Tafat zastanawiała się, jakie myśli snują się po głowie Rzymianina. Często pragnęła, by zapomniał o kobiecie, którą kochał i utracił, i pokochał zamiast tego ją, Tafat. Czasem musiała walczyć z pragnieniem, by znaleźć się przy nim na dachu, słuchać jego głosu, wpatrywać się w jego oczy. Rozmyślała, jak to by było, gdyby Markus Walerian wyciągnął ku niej rękę... i te uczucia budziły lęk. Markus był jej zakazany. Jak daleko sięgała pamięcią, ojciec uczył ją, jaką klęskę ściąga się na swoją głowę, okazując nieposłuszeństwo Panu, a nie ulegało przecież wątpliwości, że Pan zakazuje poślubiać poganina. Co prawda wielu pogan nawracało się, poddawało obrzezaniu i stawało żydami, ale nie Markus. Powiedział, że szuka Boga, ale jego poszukiwanie ma swój kres. Mur wokół jego serca był prawie namacalny. Co spodziewał się w gruncie rzeczy znaleźć? Ojciec nie chciał, żeby spędzała za dużo czasu z Markusem. Rozumiała powody, ale codzienność zmuszała do spotkań. Matka nigdy nie weszłaby na dach. "Nie będę usługiwała Rzymianinowi" - oznajmiła pierwszego dnia, gdy Markus znalazł się w ich domu. Ojciec często siedział przy stole i pisał, a wtedy tylko Tafat mogła zatroszczyć się o Markusa. I za każdym razem, kiedy stawiała stopę na dachu, czuła się coraz bardziej bezbronna, gdyż coraz bardziej ją pociągał. Jego spokojne spojrzenie sprawiło, że ogarnęła ją fala ciepła. - Jesteś dziś bardzo milcząca - powiedział, uśmiechając się do niej i biorąc chleb z jej rąk. Ich palce musnęły się leciutko i znowu poczuła falę ciepła. Wiedziała, że było to dotknięcie zupełnie przypadkowe, ale i tak zaparło jej na chwilę dech w piersi. Zawstydzona swą reakcją, spuściła wzrok. - Czy stało się coś złego, moja mała? - spytał i serce zaczęło bić jej jeszcze szybciej. - Nie, panie - odparła, starając się, by jej głos brzmiał zwyczajnie. - Czemu więc nie spojrzysz na mnie? Uniosła głowę i zmusiła się do tego, by przyjrzeć mu się uważnie. Obrzmiałość jego twarzy zniknęła, ale skóra wokół oczu pozostała purpurowa i usiana żółtymi cętkami. Kiedy poczuł się na tyle dobrze, że mógł wstać i przechadzać się po dachu, dostrzegła jego dumną postawę i siłę. I była pewna, że przystojna twarz niejednej kobiecie zawróciła już w głowie. Uśmiechnął się znowu i przez tę łagodnie wygiętą linię warg znowu ścisnęło ją coś w dołku. Uświadomiła sobie, że patrzy na jego usta. Zarumieniła się i znowu spuściła wzrok. Co Rzymianin sobie o niej pomyśli? Markus oparł się biodrem o murek otaczający dach. Przypomniał sobie, że Hadassa była tak samo jak ta dziewczyna zakłopotana, kiedy na nią spoglądał. - Przypominasz mi kogoś, kogo niegdyś znałem. Tafat podniosła głowę i zobaczyła smutek na jego twarzy. - Czy była piękna? - Nie - odparł i uśmiechnął się niewesoło. - Była pospolita. - Łagodnym gestem ujął ją pod brodę. - Mała Tafat, ty jesteś piękna. Wystarczyłby jeden twój uśmiech, by wszyscy mężczyźni w Rzymie padli ci do stóp. A kobiety więdłyby z zawiści. Tafat poczuła jakąś osobliwą dumę z tego, co powiedział. Wiedziała, że nie ma w sobie nic pospolitego, nie była też ślepa i dostrzegała spojrzenia, jakimi obrzucali ją mężczyźni, kiedy szła do studni. Czasem wolałaby być pospolita, by mężczyźni nie patrzyli na nią jak Adoniasz. Jednak myśl, że Markus uważa ją za piękną, sprawiała jej przyjemność. Markus dotknął gładkiego policzka Tafat. Ile czasu minęło, odkąd po raz ostatni dotknął kobiety albo miał, jak teraz, choćby świadomość jej obecności? Jego palce zsunęły się wzdłuż szybko pulsującej tętnicy szyjnej. Cofnął dłoń. - Hadassa nie była piękna wedle tego, co świat uważa za piękno. Przypominasz ją swoją niewinnością i łagodnością. Jego twarz znowu zasnuł cień i chociaż patrzył na nią, wiedziała, że myśli o kimś innym. - Musiałeś bardzo ją kochać, panie - powiedziała cicho. - Nadal ją kocham - odparł udręczonym głosem. - I będę ją kochał do ostatniego tchnienia. Jego słowa zasmuciły ją bardziej niż chciała przyznać. - Czy ona kochała cię równie mocno, Markusie Lucjanusie Walerianie? Wykrzywił z goryczą usta. Spojrzał znowu na dziewczynę. Kiedy uświadomił sobie, że pokochał Hadassę, była mniej więcej w wieku Tafat. Przypomniał sobie, iż miał wtedy wrażenie, że w ciemnych oczach Hadassy kryją się wszystkie tajemnice świata. Jak teraz w oczach Tafat. Przyglądając się jej, zauważył też inne rzeczy. Jej policzki płonęły. W brązowych oczach tlił się jedwabisty połysk. Byłoby łatwo, zbyt łatwo, ją wykorzystać. - Nigdy już nie będziemy rozmawiać o miłości, maleńka Tafat. Rzymianin i Żydówka nigdy nie powinni zapuszczać się na ten teren. Zawstydzona Tafat nie wiedziała, co powiedzieć. Myślała, że jej uczucia do niego są dobrze ukrytą tajemnicą, ale w tym momencie nie ulegało już wątpliwości, iż jej niemądre zachowanie rzuca się w oczy. Markus odczytał ją równie łatwo, jak łatwo ojciec czytał Pismo, i nie żywi dla niej żadnych uczuć. Z oczami palącymi od łez odwróciła się, by uciec z tarasu i od niego. Markus chwycił ją za ramiona. - Za nic w świecie nie chciałbym cię zranić - powiedział szorstko. Poczuł, że Tafat drży na całym ciele i mocniej zacisnął ręce. Była zbyt powabna, by mężczyzna nie poczuł, że krew zaczyna szybciej mu krążyć w żyłach. Obrócił ją. Widząc jej łzy, których - wiedział - on właśnie jest przyczyną, zapragnął przytulić ją i pocieszyć. Lecz na to nie mógł sobie w żadnym razie pozwolić. Czuł, że jego bliskość wzburzyła dziewczynę. Była w wieku, kiedy budzą się zmysły, była jak soczysty i pełen słodyczy pąk kwiatowy, który właśnie się otwiera. Niegdyś z radością korzystał z takich momentów, żeby zaspokoić swoje najniższe żądze. Ale Tafat, córka Ezry Bariachina, nie była jak Arria czy inne tego rodzaju kobiety. Przypominała Hadassę. Aż za bardzo! Markus cofnął ręce. - Za dzień, dwa już mnie tu nie będzie. Tafat wstrzymała dech i podniosła na niego spojrzenie. Tak bardzo pragnęła, by został, że zapomniała o zawstydzeniu. - Nie będziesz mógł jeszcze podróżować, panie. Muszą zrosnąć ci się żebra. Nie wróciłeś jeszcze w pełni do sił. - To bez znaczenia - powiedział, zaciskając stanowczo wargi. Bardziej troszczył się w tym momencie o jej serce niż o swoje żebra. - Zbyt mi dobrze na tym dachu. To, że piękna dziewczyna patrzy na niego w ten sposób, wywoływało zawrót głowy, kusiło obietnicą nowej miłości. Lecz miłość do Tafat byłaby równie beznadziejna jak miłość do Hadassy. - Ojciec odwiedzie cię od tego zamiaru. - Nie sądzę. - Uśmiechnął się smutno. Wieczorem zjawił się na dachu Ezra. Markus zobaczył filakterie i wiedział, że Ezra przyszedł odmówić modlitwy. Markus w tym momencie ćwiczył, wykonując powolne ruchy, które miały przywrócić napięcie i siłę mięśniom. Ukradkiem patrzył, jak Ezra chodzi po dachu, poruszając wargami i wznosząc co jakiś czas ręce. Co parę kroków przystawał i podnosił głowę, jakby szukając ciepła zachodzącego słońca. Potem szedł dalej, prowadząc niemą rozmowę ze swoim Bogiem. Ezra nie padał na twarz ani nie klękał jak Hadassa w rzymskim ogrodzie. Ale Markus wyczuwał, że kocha swojego Boga tak samo mocno jak ona. Zmęczony już i obolały Markus położył się na łożu pod baldachimem. Nalał sobie trochę wody i wypił. Ezra zatrzymał się przy murku koło miejsca, gdzie spoczywał Markus. Spojrzał ku zachodowi, na niebo jaśniejące wszystkimi odcieniami czerwieni i żółtości. - Tafat powiedziała, że chcesz nas za kilka dni opuścić. - Najchętniej wyjechałbym jutro - odparł posępnie Markus. - Nie powinienem przedłużać swego pobytu. Dość już kłopotów sprowadziłem na twoją rodzinę. - Masz na myśli moją żonę i córkę? Markus podniósł gwałtownie wzrok, ale zawahał się. - Jedną i drugą - odparł po chwili. - Twoja żona zamknęła się na dole, póki tu jestem, a Tafat... - Ezra obrócił lekko głowę. Markus wyczuwał intensywność jego spojrzenia. Zacisnął wargi. - Masz piękną córkę, Ezro. I bardzo, bardzo młodą. Ezra milczał. Po dłuższej chwili wzniósł wzrok do nieba. - Jesteś tu mile widziany, dopóki nie wrócisz w pełni do sił. Markus wykrzywił ironicznie usta. - Czy na pewno jest to mądre? Ezra obrócił się i spojrzał mu prosto w oczy. - Gdyż moja córka jest piękna i po raz pierwszy spojrzała przychylnie na mężczyznę? Markus nie spodziewał się takiej otwartości i takiego spokoju. Poczuł jeszcze większy podziw dla Ezry. - Tak właśnie - odrzekł równie szczerze. - Lepiej, żeby nie przychodziła na dach. Nie zapominaj, że jestem Rzymianinem. - W jego uśmiechu była szczypta pogardy dla samego siebie. - Dla Żydów rozszalałą bestią. - Uśmiech zamarł mu na ustach. - Poza tym moja obecność w tym domu z pewnością będzie źle przyjęta przez twój naród, nie mówiąc już o twojej żonie. Mądrzej z twojej strony byłoby zostawić mnie na dnie wadi. - Lepiej narazić się ludziom niż Bogu. Markus roześmiał się. - Bóg - powiedział cicho i nagle poczuł, że ostry ból przeszywa mu bok. Przecenił swoje siły. - Jesteś dobrym człowiekiem, Ezro, ale postępujesz niemądrze. - Odchylił się i wbił posępne spojrzenie w baldachim. - Powinieneś był zostawić mnie w zajeździe. - Nikt by cię nie przyjął. Markus wybuchnął śmiechem, ale zaraz wstrzymał dech, bo ból ścisnął mu żebra. Zwarł zęby i starał się odwrócić myśli od swoich dolegliwości. Ezra usiadł na dachu. Rozwiązał filakterie i położył je na dłoni. - Każdy jest na swój sposób głupcem. Każdy chce tego, czego mieć nie może. Markus, krzywiąc z bólu twarz, powoli i z wysiłkiem dźwignął się do pozycji siedzącej. Przyjrzał się głębokim zmarszczkom wokół oczu Ezry. - A czegóż ty nie możesz mieć? Cokolwiek to jest, Markus da mu przy pierwszej sposobności - lepszy dom, bydło, wyborne jadło. Ezra Bariachin dostanie od niego wszystko, czego zapragnie. Czemu nie? Gdyby nie Ezra, już by nie żył. Jego ciało gniłoby na dnie wadi. Ezra mocniej zacisnął w dłoni filakterie. - Nie mogę być jak Henoch. Uśmiechnął się i spojrzał na Markusa Waleriana, dziwując się sam sobie, gdyż oto dzieli się najgłębszymi uczuciami z niewiernym, z Rzymianinem. - Kim jest Henoch? - Henoch kroczył u boku Boga jak mężczyzna u boku przyjaciela. Inni widzieli Boga. Adam. Mojżesz. Lecz tylko serce Henocha Bóg tak sobie upodobał, że wziął go do nieba i Henoch nie poznał nawet smaku śmierci. - Spojrzał na głęboki, jedwabisty błękit wieczornego nieba. - O to się modlę. - By nie zaznać smaku śmierci? - Nie. Każdy człowiek zazna jej smaku. Jest częścią życia. Pragnę mieć serce, które spodobałoby się Bogu. Markus poczuł, jak tężeją mu mięśnie twarzy. - Hadassa pragnęła podobać się Bogu, a popatrz, co jej z tego przyszło. Śmierć. - Oczy mu pociemniały. - Czegóż Bóg pragnie od ciebie, jeśli nie każdej kropli twej krwi? - Posłuszeństwa. - Posłuszeństwa! - Markus prawie wypluł to słowo. - Za jaką cenę? - Za każdą. Markus szarpnął zasłonę i zerwał się. Syknął z bólu i chwycił się za bok. Wydał krótki, plugawy okrzyk gniewu i opadł na kolano. Kręciło mu się w głowie. Zaklął znowu. Ezra patrzył na niego i czuł, że ogarnia go fala litości. Markus uniósł odmienioną cierpieniem twarz. - Mam wrażenie, że jej Bóg i twój są jednym. Uległość wobec Jego woli. Za wszelką cenę. - Drażniło go to, że nie może zdławić bólu. - Jakiż to Bóg zabija dziewczynę, która kocha Go bardziej niż wszystko na świecie, bardziej niż własne życie? Jakiż to Bóg posyła własnego Syna na krzyż, by swą śmiercią odkupił grzechy ludzi? Ezra poczuł, że te słowa przeszywają go jak strzała. - Masz na myśli Jezusa? - O tak. Jezusa. - To imię zabrzmiało w jego ustach jak przekleństwo. - Opowiedz mi, co ci o Nim mówiono - poprosił Ezra. - Tylko staraj się zachować przy tym spokój. Markus powtórzył historię, którą Satyros opowiedział mu podczas rejsu. Ezra pamiętał, że ojciec mówił o Szawle z Tarsu - najpierw z żarem, później z wściekłością i szyderstwem. - Skoro Chrystus ma moc czynienia cudów, czemu pozwala, by Jego wyznawcy umierali? - pytał Markus. - Najpierw uczniowie, potem całe gromady innych. Widziałem, jak palono ich żywcem w Rzymie. Widziałem, jak zabijali ich gladiatorzy. Widziałem, jak pożerały ich lwy... Potrząsnął głową, jakby pragnął pozbyć się dręczących go wspomnień. - Co jeszcze ten Satyros powiedział ci o Jezusie? Markus przesunął palcami po włosach. - Czemu pytasz? Sam mówiłeś, że to fałszywy prorok. - Jakże możemy walczyć z czymś, czego nie pojmujemy? Ezra miał rację. Markus też musi poznać i zrozumieć przeciwnika. - Słusznie. Powiedziano mi, że Jezus został zdradzony za trzydzieści srebrników przez jednego ze swoich przyjaciół. Kiedy sądzono Go za zbrodnie, których nie popełnił, opuścili Go wszyscy uczniowie. Pobito Go, opluto, zraniono i ubiczowano. Czy coś takiego może przytrafić się Synowi Boga? Został ukrzyżowany między dwoma łotrami i ludzie obrzucali Go obelgami, a strażnicy grali w kości o Jego szaty. Kiedy umierał, modlił się za nich. Modlił się, żeby Ojciec im wybaczył. Powiedz mi, jaki Bóg dopuściłby, żeby coś takiego przytrafiło się Jemu albo Jego Synowi, potem zaś tym, którzy w Niego uwierzyli. Ezra milczał. Nie był w stanie dobyć z siebie słowa. Do głębi jestestwa przeniknęło go uczucie jakiegoś odrętwienia. Wstał, podszedł do murku i zacisnął na nim dłonie. Po chwili wzniósł wzrok ku niebu. Słowa Rzymianina sprawiły, że rozbrzmiewały mu w uszach proroctwa Zachariasza i Izajasza. Ezra zacisnął powieki i zaczął się modlić. "Uwolnij mnie od zwątpienia! Wskaż mi prawdę!" I oto nagle pojawiła się pewność - tak nagła, tak oszałamiająca, że Ezra się zachwiał. "I odważyli mi trzydzieści srebrników... Wrzuć do skarbony tę nadzwyczajną zapłatę, której w ich przekonaniu byłem godzien." Przypominał sobie stare proroctwo i zaciskał palce. I przypomniał sobie coś jeszcze. "Dręczono Go, lecz sam się dał gnębić, nawet nie otworzył ust swoich. Jak baranek na rzeź prowadzony..." Ezra miał przed oczyma słowa, które sam przepisywał na pergamin, licząc każdą literę, sprawdzając raz po raz, by wszystko było należycie. Każdy znak i każdy tytuł musiał być dokładnie powtórzony. "Grób Mu wyznaczono między bezbożnymi, i w śmierci swej był na równi z bogaczem..." Ezra krzyczał w swym sercu z trwogi. "Panie, czyż Mesjasz nie miał być, jak król Dawid, wojownikiem, przysłanym, by uratować swój lud spod rzymskiego ucisku?" I natychmiast przyszła odpowiedź. "Siebie na śmierć ofiarował i policzony został między przestępców. A On poniósł grzechy wielu, i oręduje za przestępcami." Ezra opuścił głowę i zacisnął mocno powieki, czując, że serce mu pęka. Nie chciał przypominać sobie tych słów Pisma, gdyż nigdy ich nie pojmował. Starał się nie przywoływać ich także teraz, lecz nagle, w jakiś niewytłumaczalny sposób rozbrzmiały w jego umyśle niby trąby. Słowa napływały, nabrzmiewały, zalewając go niby powódź, aż pod tym naporem ledwie mógł oddychać. "On był przebity za nasze grzechy, zdruzgotany za nasze winy. Spadła Nań chłosta zbawienna dla nas, a w Jego ranach jest nasze zdrowie. Wszyscy pobłądziliśmy jak owce..." I wtedy, jakby do najmroczniejszych zakątków jego umysłu dotarło światło, Ezra przypomniał sobie dzień sprzed wielu lat, kiedy w samo południe niebo pociemniało i ziemia zatrzęsła się gwałtownie. Miał przed oczyma siebie, jak siedzi na macie w wynajętym domu w Jerozolimie, gdzie cała rodzina zebrała się na Paschę. Jego matka, śmiejąc się i rozmawiając z innymi kobietami, przygotowywała posiłek. I nagle wszystko pociemniało. Z nieba rozległy się potężne grzmoty. Matka krzyknęła ze strachu. Ezra też. Teraz Ezra uniósł głowę i otworzył oczy, a spojrzawszy na gwiazdy, powiedział głośno: - "Owego dnia - wyrocznia Pana - zajdzie słońce w południe i w dzień świetlany zaciemnię ziemię." Słowa Amosa. Czy prorok mówił o tym, że Bóg użył Asyrii, żeby sprowadzić sąd na Izrael, czy też jego słowa mają jakieś głębsze znaczenie? Czy Amos ostrzegał przed tym, co nastąpi, kiedy przyjdzie Mesjasz, żeby zbawić naród? "Jezus powstał z martwych!" - powiedział wiele lat temu stryj Ezry. I Ezrę ogarnęły teraz te same uczucia, co wtedy, kiedy usłyszał te słowa. Lęk. Olśnienie. Podniecenie. Zgroza! "A jeżeli to prawda?..." Ezra jeszcze przez chwilę wpatrywał się w niebo. Serce w nim łomotało, czuł się, jakby dopiero co zbudzono go z długiego, pokrzepiającego snu i po raz pierwszy widział świat z ogromną jasnością. "Jezus wstał z martwych! Widziałem Go!" Podszedł i usiadł z powrotem przed Markusem. - Powiedz mi wszystko o tej kobiecie, którą niegdyś znałeś. Powiedz wszystko, co mówiła ci o Jezusie z Nazaretu. Markus dostrzegł rozgorączkowane spojrzenie Ezry. - Po co? - spytał, marszcząc brwi. - Jakie to ma znaczenie? - Powiedz wszystko, co wiesz, Markusie Lucjanusie Walerianie. Wszystko. Od początku. Pozwól, że ja zdecyduję, co ma znaczenie. Markus zrobił, o co go proszono. Dał upust głębokiej potrzebie mówienia o Hadassie. I chociaż mówił o niej, nie dostrzegał ironii tkwiącej w tym, co w tym momencie czynił. Oto snując opowieść o prostej dziewczynie z Judei, Markus Lucjanus Walerian, Rzymianin, który w nic nie wierzył, głosił Ewangelię Jezusa Chrystusa. Rozdział XX Modelowanie Julia nalała sobie jeszcze raz pełny kielich wina. Jaka cisza panuje w willi! Czuła się tak samotna, że brakowało jej nawet zgryźliwych żartów i niegodziwych plotek Prymusa. Dzięki niemu mogła przynajmniej na chwilę oderwać się od dręczących myśli o życiu i czekającym ją przeznaczeniu. Nikt już jej nie odwiedzał. Była chora i z tego powodu unikali jej wszyscy znajomi. Rozumiała to aż za dobrze. Choroba powoduje, że ludzie popadają w przygnębienie. Chorzy są męczący i nudni. Tylko ci, którzy cierpią, chcą rozmawiać o swoich dolegliwościach. Przypomniała sobie, jak starała się trzymać możliwie najdalej od przyjaciółek, które zachorowały. Teraz przyszła jej kolej. Nie chciała wysłuchiwać opowieści o cierpieniach i objawach choroby. Nie chciała spojrzeć w oczy faktowi, że ona też jest śmiertelna. Życie jest zbyt krótkie, żeby tracić czas na zajmowanie się tragediami innych. Teraz zaś ona przeżywa tragedię. Uniosła kielich do ust i wypiła mały łyk wina. Chciała się upić, żeby nie myśleć o jutrze i nie czuć brzemienia dnia dzisiejszego. Chciała unosić się na falach zobojętnienia. Nie czuć bólu. Nie czuć trwogi. Pogrążyć się w morzu czasu bez żalów. Kiedyś jadła lotos. Teraz musiała pić poskę. Jednak wystarczy wypić odpowiednią ilość choćby i marnego wina, żeby nie czuć już nic. Nikogo już nie obchodził jej los. Czemu miałoby być inaczej? Jej też nikt nie obchodził. Nikt a nikt. Zależało jej tylko na korzystaniu z życia. Wybuchnęła urywanym śmiechem, który odbił się echem od ścian pokoju. Umilkła i patrzyła ponuro w kielich, pragnąc zatonąć w tym winie o odcieniu rdzy. Czuła się pusta w środku. Może spustoszenia, jakich dokonała w niej choroba, objęły wszystkie cząstki jej jestestwa - niewidzialne, ale ważne. Życie to okrutny żart. Miała wszystko, czego człowiek potrzebuje do szczęścia: pieniądze, pozycję towarzyską, urodę i wolność czynienia, co się jej spodoba. Czyż nie panowała nad niepomyślnymi wydarzeniami i nie stawiała im czoła dzięki sile swej woli? Czemu więc życie jest tak trudne do zniesienia? Które z jej posunięć było niewłaściwe? Uniosła drżącą dłonią kielich i przełknęła trochę cierpkiego wina, próbując wraz z winem przełknąć przemożne i dokuczliwe uczucia. Miała wrażenie, że się dławi. Nie będzie myśleć dzisiaj o niczym nieprzyjemnym. Wyobrazi sobie rzeczy dające szczęście. Co dawało jej szczęście? Przypomniała sobie, jak biegła zawsze do Markusa, kiedy ten wracał do ich rzymskiej willi. Droczył się, ale uwielbiał ją i rozpieszczał. Zamrugała, żeby usunąć łzy zasnuwające oczy, i zmusiła się do rozmyślania o tym, że obiecał kochać ją bez względu na to, co ona uczyni, a jednak złamał tę obietnicę. Przypomniała sobie, że kiedy najbardziej go potrzebowała, odwrócił się do niej plecami. Odepchnęła myśli o Markusie i zaczęła przypominać sobie wszystkich innych, którzy przewinęli się przez jej życie: rodziców, Klaudiusza, Kajusza, Atretesa, Prymusa, Kalabę. Każde z tych imion rozpalało w jej sercu żal i gniew, urazę i politowanie nad samą sobą. Lecz zawsze potrafiła znaleźć coś na swoją obronę, zawsze jakoś usprawiedliwić siebie samą. Nikt nie miał prawa mówić jej, jak ma żyć. Nikt. A jednak wszyscy rościli sobie to właśnie prawo. Ojciec wymagał, żeby stała się tym, kim chciał, żeby była - nie zaś samą sobą. Klaudiusz pragnął żony podobnej do zmarłej. Okazał się głupcem, uganiając się za nią po nocy. To nie jej wina, że spadł z konia i skręcił kark. Kajusz był okrutnikiem. Wykorzystywał jej ciało i pieniądze, czerpał z nich rozkosz, a kiedy los obrócił się przeciwko niemu, bił ją i obarczał winą za porażki. Zatruł jej życie. Jakież miała lepsze wyjście niż odwdzięczyć mu się pięknym za nadobne, niż go otruć? Na wspomnienie Atretesa poczuła ból w sercu. Och, Atretes, najwspanialszy z mężczyzn!... Jakże go kochała! Nigdy nie było takiego gladiatora. Ze swymi płomiennymi niebieskimi oczami, nieskazitelnymi rysami i pięknym, potężnym ciałem był dla niej niby lśniący posąg boga. Pragnął go cały tłum kobiet - także mężczyzn - lecz Atretes chciał tylko jej. Przynajmniej do chwili, kiedy postanowiła bronić się przed jego całkowitą dominacją, odrzucając propozycję, by go poślubić i poślubiając zamiast niego Prymusa. I także Atretes, ten barbarzyńca o plebejskiej i nie mającej nic wspólnego z rozumem moralności, opuścił ją. Zmarszczyła brwi, kiedy zaczęły się jej kłębić w głowie obrazy z przeszłości. Co zrobiłaby inaczej, gdyby mogła cofnąć czas? Jak mogła cokolwiek zmienić, nie wyrzekając się kontroli nad własnym życiem? W każdym z tych przypadków Julia zasiadała na sędziowskim krześle i uwalniała samą siebie od wszelkich zarzutów. Jednak w jej sercu nadal tkwiła jakaś drzazga, jakiś cień wątpliwości. Czy bieg jej życia określały rzeczy, które jej czyniono, czy też te, które sama czyniła? Wypiła jeszcze odrobinę wina, starając się uśmierzyć ból w piersi. Ale ból wzrósł jeszcze bardziej. Gdyby nie poślubiła Prymusa, wszystko byłoby inaczej. Nadal miałaby przy sobie Atretesa. Czy nie kupił willi z myślą o niej? Czyż nie chciał, by została jego żoną? Przypomniała sobie dziecko, które mu urodziła, i w jej sercu otworzyła się krwawiąca, przenikająca chłodem rana. Rozbrzmiewało jej w uszach echo cichego, bezradnego płaczu, rozbrzmiewały własne, jakże nękające słowa: "Połóż je na skale, niech umrze". Zacisnęła powieki. Kielich trzymała tak mocno, że pobielały jej kostki palców. To nie jej wina. Atretes powiedział, że jej nienawidzi. Powiedział, że nie chce dziecka. Powiedział, że nie uzna go za swoje. Cóż innego mogła zrobić? Hadassa błagała: "To twój syn, pani. Tylko spójrz, jaki jest piękny! Syn Atretesa. Jej syn. Jęknęła i spróbowała zepchnąć swoje uczucia w najgłębsze zakamarki jestestwa, zapomnieć o nich. Ale ból nie ustępował, był coraz trudniejszy do zniesienia. Wszystko przez Kalabę. Kalaba, jej przebiegłe kłamstwa, jej biegłość w manipulowaniu ludźmi! "Możesz o tym zapomnieć. Już po wszystkim. Nie odwracaj się za siebie." Słowa Kalaby dźwięczały w uszach Julii. Ciągle wracały do niej te uwodzicielskie słowa, przypominające, że wszyscy mężczyźni, którzy znaleźli się na drodze jej życia, krzywdzili ją w ten czy inny sposób... Kalaba uwiodła ją zapewnieniem, że żaden mężczyzna nie może poznać ani pokochać kobiety tak, jak druga kobieta. "Przy mnie zawsze będziesz wolna. Będziesz mogła robić, co ci się spodoba." Kalaba i jej czcze obietnice! Kalaba, kobieta, która jest jak kamień grobowy! "Zawsze będę cię kochać, Julio. Nigdy nie spróbuję zmienić cię w niewolnicę, jak czynią mężczyźni." A jednak jest niewolnicą, i to w sposób, jaki nigdy przedtem nie przyszedłby jej nawet do głowy. Niewolnicą tego, czego oczekiwali od niej inni, niewolnicą swoich namiętności... okoliczności, lęków. Niewolnicą swych win. Julia jęknęła i podniosła się z łoża. Żołądek podszedł jej pod gardło, zacisnęła zęby, żeby zapanować nad mdłościami. Na czoło wystąpił jej pot. Zachwiała się, odstawiła kielich i oparła się o marmurową kolumnę. Mdłości nieco zelżały. Do perystylu wtargnęła rzeka słonecznego światła. Jakże łaknęła Julia ciepła. Wyszła do perystylu i uniosła głowę, by poczuć na twarzy promienie słońca. Przepełniała ją głęboka, bolesna tęsknota. Stała skąpana w ciepłym świetle, pragnąc, by nasączyło ją całą, by ogrzało ją od środka. Czasem czuła chłód tak przenikliwy, że nawet gorąca woda w tepidarium nie mogła go usunąć. Czasem miała uczucie, że ten chłód promieniuje z jej serca. Objęła się ramionami, przymknęła oczy. Czuła pod powiekami bursztynowe, czerwieniejące ciepło. Przesuwały się jakieś zmienne wzory. Nie chciała widzieć niczego więcej. Nie chciała o niczym myśleć, niczego czuć, pragnęła roztopić się w chwili bieżącej. Zapomnieć o przeszłości, wyzbyć się lęku o przyszłość! Nagle światło zniknęło. Zadrżała, otworzyła oczy i zobaczyła, że chmura zasłoniła słońce. Ogarniał ją coraz większy smutek, aż poczuła, że jego brzemię ją przytłacza. Miała jakieś niewytłumaczalne uczucie, że jest przestraszonym dzieckiem rozpaczliwie potrzebującym matki. W willi zostały już tylko trzy osoby oprócz niej, troje niewolników: Tropas, grecki kucharz; Izydora, służebna z Macedonii, prowadząca dom; i Dydymas, egipska niewolnica, którą kupiła, kiedy uciekła Eudemas. Czyżby naprawdę minęły dopiero dwa lata od chwili, kiedy miała cały zastęp sług gotowych na każde jej skinienie? Miała kiedyś czterech Etiopczyków, którzy nosili lektykę, dwóch Galów strzegących jej bezpieczeństwa, osobistą służebną z Brytanii i dwie dalsze z Krety. Kiedy mieszkała tu Kalaba, służba była jeszcze liczniejsza - same najpiękniejsze młode kobiety z najdalszych zakątków cesarstwa. Własną świtę męskiej służby miał Prymus, ale sprzedał wszystkich, zanim ją opuścił, zostawiając tylko trzech. Wziął ze sobą przystojnego greckiego lutnistę i niemego brutala, Macedończyka o srogim obliczu. Miała nadzieję, że Macedończyk poderżnął Prymusowi gardło i rzucił go z pokładu statku na żer dla ryb. Prymus... cóż to był za samolubny i zdradziecko niegodziwy człowiek! Znacznie gorszy niż Kajusz. W ciągu ostatnich miesięcy musiała sprzedać większość niewolników. Zabrakło aurei na smakołyki, a nawet na rzeczy podstawowe. Musiała uciekać się do wszelkich możliwych sposobów, żeby zdobyć pieniądze. Ponieważ obsługiwała ją ledwie trójka niewolników, życie widziała w posępnych barwach. Poczuła zmęczenie i postanowiła wrócić do środka. Opierając się ciężko o marmurową balustradę, pięła się z wysiłkiem po schodach. W głowie kręciło się jej od wina. Z trudem pokonała górny korytarz i weszła do swego pokoju. Dydymas wiązała porwaną cieniutką siatkę, która okrywała łoże. Kiedy Julia weszła, spostrzegła, że plecy niewolnicy sztywnieją. Dwa dni temu wychłostała ją za niedbałe wypełnianie obowiązków. - Czy umyłaś posadzkę, jak ci kazałam? - Tak, pani. - I zmieniłaś okrycie na łożach? - Tak, pani. Julię drażnił spokojny głos Dydymas. Za maską obojętności nie było widać wrogiego nastawienia, ale Julia wyczuwała, że budzi nienawiść niewolnicy. Ta dziewczyna najwyraźniej potrzebuje przypomnienia, gdzie jest jej miejsce. Julia rozejrzała się po pokoju, szukając wzrokiem czegoś, co usprawiedliwiałoby naganę. - Nie ma kwiatów! - Sprzedawca zażądał za lilie dwa sesterce, pani. A dałaś mi tylko jednego. - Powinnaś się targować! - Targowałam się, pani, ale miał wielu nabywców i nie chciał obniżyć ceny. Julia zarumieniła się ze wstydu. Wielu nabywców! I każdy ma więcej pieniędzy niż ona. - Pokój bez kwiatów wywiera przygnębiające wrażenie. Dydymas nie odpowiedziała i to służalcze milczenie jeszcze bardziej przygnębiło Julię. Niewolnicy, których jej rodzina miała w Rzymie, zawsze służyli ochoczo i z życzliwością. Nigdy nie zamykali się w swej obojętności, nigdy nie byli urażeni, jeśli spotkała ich uzasadniona kara. Przypomniała sobie, że niektórzy nawet spełniali swoje obowiązki z uśmiechem. Pomyślała o Hadassie. Aż się zachwiała i musiała oprzeć się całym ciężarem o ościeże. Nie chciała myśleć o Hadassie. Przez tę wstrętną niewolnicę wszystko zaczęło się psuć w jej życiu. Gdyby nie ona, sprawy potoczyłyby się zupełnie inaczej. Przełknęła łzy i zatopiła spojrzenie w pozbawionej wyrazu twarzy Dydymas. Niewolnica stała bez ruchu. Nie zrobi nic, jeśli nie dostanie odpowiedniego polecenia. Gdzieś w zakamarkach umysłu Julii pojawiła się zdradziecka myśl. Hadassa by nie czekała. Nie stałaby tak z pustym spojrzeniem, kamienną twarzą, niemo wykrzykując nienawiść. Hadassa podeszłaby i otoczyła ją ramieniem. Julia spojrzała na bogaty wystrój sypialni, ale nie miała ochoty wchodzić do środka. - Zamierzam dzisiaj wyjść - oznajmiła bezbarwnym głosem. Dydymas czekała w milczeniu. Julia obrzuciła ją niechętnym spojrzeniem. - Nie stój tak! Przygotuj błękitny palus, przynieś miskę z ciepłą wodą. - Tak, pani. Przygnębiona Julia patrzyła, jak dziewczyna wyjmuje palus i kładzie go na łożu. Odgarnęła włosy z twarzy i weszła do pokoju, usiłując poruszać się z godnością, nie zważając na Dydymas, która wybiegła, żeby przynieść wodę. Julia chwyciła się skraju marmurowej toaletki i opadła ciężko na stołek. Spojrzała na błyszczącą metalową powierzchnię lustra i ujrzała bladą, szczupłą twarz i ciemne kręgi pod wielkimi brązowymi oczami. Ciemne włosy były w nieładzie, jakby ta obca kobieta, na którą Julia patrzyła w lustrze, przez kilka dni nie szczotkowała ich i nie czesała. Kiedy robiła to po raz ostatni? Wzięła do ręki szylkretowy grzebień i zaczęła rozczesywać zmierzwione kosmyki. Po chwili zrezygnowała i postanowiła poczekać na powrót Dydymas. Kiedy niewolnica przyszła, Julia wstała i obmyła się. Wycierając delikatnie twarz, opadła na stołek i rozkazała dziewczynie, by ta ją uczesała. Przy pierwszym pociągnięciu grzebieniem skrzywiła się i z gniewem obróciła twarz w stronę niewolnicy. - Co za głupia dziewczyna! Jeśli jeszcze raz mnie zaboli, trafisz na arenę. Możesz być pewna, raz już tak zrobiłam! I nie zawaham się zrobić raz jeszcze! Twarz Dydymas pobladła jak chusta. Julia, zadowolona, że tak skutecznie nastraszyła niewolnicę, odwróciła się i uniosła podbródek. - A teraz postaraj się! Dydymas czesała ją drżącymi rękami - powolutku i ostrożnie. Po kilku minutach Julia poczuła się gorzej niż przedtem. Strach niewolnicy działał na nią jeszcze bardziej przygnębiająco niż wrogość. Uniosła wzrok i spojrzała na bladą, napiętą twarz dziewczyny. Niewolnica zamrugała i zaczęła pracować jeszcze ostrożniej. Zniechęcona Julia odwróciła wzrok. - Masz piękne włosy, pani. Julia owinęła wokół palca kosmyk matowych ciemnych włosów. Wiedziała, co warte są słowa niewolnicy. Czcze pochlebstwo. - Kiedyś były lśniące - powiedziała z bladym uśmiechem. - Czy chcesz, bym natarła je wonnym olejkiem, pani? Ileż dbałości o swoją panią potrafi okazać, kiedy zawiśnie nad jej głową groźba areny! - Tak, zrób to - rzuciła zwięźle Julia, patrząc ze złością na swoje odbicie w zwierciadle. - Zrób, co chcesz, byleby znowu się świeciły. Dydymas drżącymi rękami nalała sobie na dłoń parę kropli olejku, roztarła go, a potem zaczęła delikatnie masować głowę i włosy Julii. Julia westchnęła i odprężyła się nieco, gdyż te zabiegi sprawiały jej przyjemność. - Spleć je w koronę. Dydymas wykonała polecenie. - Czy podoba ci się to uczesanie, pani? - spytała po zakończeniu pracy. Julia przyjrzała się krytycznie dziełu niewolnicy. W tym uczesaniu niegdyś wyglądała jak królowa, ale teraz - jak surowa matrona. - Eudemas wplatała mi perły we włosy. - Nie ma pereł. - Nie prosiłam, żebyś mi o tym przypominała. Dydymas cofnęła się o krok i w jej oczach znowu zalśnił strach. Julia żałowała teraz, że wspomniała o perłach. Co służba myśli sobie o jej sytuacji majątkowej? Czy wymieniają szeptem plotki i radują się odmianą fortuny? Troszczą się tylko o siebie, nie o swą panią. - Co tam jest w szkatułce z biżuterią? - spytała władczym tonem Julia. Dydymas otworzyła szkatułkę i przyjrzała się zawartości. - Trzy naszyjniki ze szkiełek, pani, i trochę kryształów. - Musiało zostać więcej! - rzuciła z niecierpliwością Julia. - Podaj mi szkatułkę. Wyrwała szkatułkę z rąk Dydymas i postawiła ją sobie na kolanach. Zaczęła grzebać w środku, ale znalazła tylko to, o czym mówiła Dydymas. Wyjęła ametyst i położyła go sobie na dłoni. Bardzo dawno temu kupiła go w Rzymie od wschodniego maga - w straganie na targu. Była z nią wtedy przyjaciółka, Oktawia. Ostatnio słyszała o Oktawii, kiedy jej zadłużony po uszy ojciec musiał popełnić samobójstwo. Co stało się z Oktawią? - zastanowiła się Julia. Czy nadal obdarza swoimi wdziękami każdego gladiatora, który zechce na nią spojrzeć? A może znalazła sobie w końcu mężczyznę swojego stanu - dość głupiego, by ją poślubić? Zacisnęła ametyst w dłoni. Co mag powiedział o tym kamieniu? Że ma moc uzdrawiania? Nałożyła naszyjnik na szyję i znowu zacisnęła dłoń na krysztale. "Oby tak się stało, Eskulapie!" - Może da się wykorzystać jakoś szkiełka - powiedziała Julia i Dydymas rozplotła jej włosy. Wplotła w nie szkiełka. Julia przyjrzała się jej dziełu i westchnęła. - Cóż, to musi wystarczyć. - Tak, pani. - Możesz odejść. - Tak, pani. - Dydymas pokłoniła się głęboko i czym prędzej opuściła pokój. Julia wzięła do ręki słoiczek z bielą ołowianą i zaczęła wcierać ją pod oczami, by ukryć sine cienie. Ile trzeba tej bieli, ażeby cienie znikły całkowicie? Wcierała wprawnie, a potem sięgnęła po słoiczek z ochrą. Na koniec nałożyła na powieki odrobinę proszku antymonowego i spojrzała w lustro. Może się tak pokazać ludziom. Nic więcej. Kiedyś była piękna. Dokądkolwiek poszła, mężczyźni wpatrywali się w nią z podziwem. Kobiety zazdrościły jej ciemnych oczu i mlecznej cery, czerwonych, pełnych warg, wysokich kości policzkowych i gładkiego, smukłego ciała. Teraz oczy miała szkliste, cerę ziemistą, a usta wprawdzie czerwone, ale tylko dzięki barwiczce. Zmusiła się do uśmiechu, starając się narzucić trochę życia twarzy, ale zwierciadło ukazało jej karykaturalny wizerunek. Wyglądała na kogoś, kim była naprawdę: na kobietę, która utraciła wszelką niewinność. Odwróciła głowę i wstała. Zrzuciła na posadzkę togę i wzięła do ręki błękitny palus. Dydymas przygotowała srebrny pas i Julia zapięła go na sukni. Wisiał jej luźno na biodrach. Jak bardzo schudła, odkąd miała go na sobie po raz ostatni! - Dydymas! Niewolnica natychmiast stanęła przed nią. - Ściągnij ten pas i załóż mi sandały. Dydymas poprawiła pas i założyła go z powrotem Julii, a potem uklękła i wsunęła srebrne sandały na stopy Julii. - Jasnoniebieski szal - rzuciła zimnym głosem Julia i wyciągnęła ramiona. Dydymas przyniosła szal i okryła nim wprawnie plecy swojej pani. Julia wyjęła ze szkatułki monetę i podała ją Dydymas. - Powiedz Tropasowi, żeby sprowadził lektykę. - To za mało pieniędzy, pani. Julia poczuła, że krew napływa jej do twarzy i spoliczkowała dziewczynę. - Oddaj monetę! - Drżąc z gniewu i rozżalenia, wyrwała pieniążek niewolnicy. - Pójdę na piechotę - oznajmiła, unosząc dumnie głowę. - Dzień jest piękny, a willa mojej matki niedaleko. - Wrzuciła monetę do szkatułki i zatrzasnęła wieczko. Potem położyła na nim obie dłonie. - Wiem dokładnie, ile jest monet w środku. Jeśli po moim powrocie zabraknie choć jednej, zdasz mi z tego rachunek. Zrozumiałaś, Dydymas? - Tak, pani. Dziewczyna stała bez ruchu, z twarzą zaczerwienioną od policzka, który wymierzyła jej Julia. - Kiedy wyjdę, wywietrz pokój i znajdź jakieś kwiaty do wazy przy moim łożu. Jeśli trzeba, ukradnij. Albo zapłać swoim ciałem. Wszystko mi jedno, co zrobisz, ale kwiaty muszą tu być! Czy to jasne? - Tak, pani. - Nie mogę wytrzymać w tym ponurym pokoju! Poszła główną ulicą, odpoczywając po drodze w jednej z ładnych, porośniętych winoroślą małych świątyń. Na ulicy było mnóstwo ludzi spieszących do Artemizjonu albo zeń wracających. Julia zamknęła oczy, oparła głowę o marmurowy słup i wsłuchiwała się w szum przepływającego obok niej życia. Chciało się jej pić, ale nie pomyślała, żeby wziąć ze sobą jakieś pieniądze, choćby miedziaka, by kupić trochę wina z wodą od ulicznego sprzedawcy. Wstała i ruszyła dalej. Od wielu tygodni nie miała żadnych wiadomości o matce. Zwykle ktoś ze służby przychodził z zaproszeniem. "Czy zechciałabyś zjeść ze mną wieczerzę?" Serdeczne zaproszenie od zacnej matki. Julia zawsze uprzejmie odmawiała. Teraz jednak uświadomiła sobie, jak bardzo liczyła na te zaproszenia. Odrzucała je wprawdzie, ale stanowiły ostatnią nić łączącą ją z matką i dawnym życiem. Może także ta nić została teraz zerwana. Musi się dowiedzieć. Znowu odpoczęła chwilę. Kiedy dotarła do celu, przystanęła na dole kamiennych schodów. Podniosła wzrok, żeby objąć spojrzeniem wspaniałą architekturę pięknej willi. Ojciec nigdy nie musiał liczyć się z kosztami i ten dom zbudowany na zboczu wzgórza mówił o bogactwie i pozycji jego właściciela. Przypominał trochę położoną nie opodal willę Markusa. Naturalnie Markus wolał zamieszkać nieco bliżej środka miasta i centrum handlowego. Ile emporiów ma teraz jej brat? Dwa? Trzy? Z pewnością od czasu ich ostatniego spotkania pomnożył liczbę swoich przedsiębiorstw. Julia zebrała się na odwagę i weszła po stopniach. Zanim znalazła się na górze, zadyszała się. Zastukała do drzwi. Kiedy nikt nie odpowiedział, zastukała raz jeszcze. Serce waliło jej jak młot. Co powie jej matka po tak długim niewidzeniu? Czy będzie zadowolona z tej wizyty? Czy też Julia znów zobaczy na jej twarzy cień bólu i zawodu? Rozpoznała niewolnika, który otworzył drzwi, ale nie mogła przypomnieć sobie jego imienia. Ojciec kupił go wkrótce po przybyciu do Efezu. - Dostojna Julia! - wykrzyknął ze zdumieniem. Julia wyminęła go i weszła do sieni. Rozejrzała się dokoła i doznała przemożnego uczucia, że wróciła oto do domu. - Powiedz mojej matce, że przyszłam ją odwiedzić. Zaczekam w perystylu. Zawahał się i na jego twarzy pojawił się jakiś dziwny wyraz. Julia uniosła władczo głowę. - Czy nie słyszałeś, niewolniku? Rób, co ci kazałam! Juliusz ani drgnął, zdumiony bezczelnością i niewrażliwością młodej kobiety. - Twoja matka czuje się źle, dostojna pani. Julia zamrugała. - Źle? Co masz na myśli? Zastanawiał się, czy Julia zmartwiła się o matkę, czy też po prostu choroba matki postawiła ją w przykrej sytuacji. - Nie rusza się i nie mówi, dostojna Julio. Julia spojrzała z niepokojem na schody. - Chcę ją widzieć. Natychmiast! - Oczywiście - odparł. - Jest na balkonie z widokiem na port. Jeśli nie pamiętasz, pani, jak tam dojść, wskażę ci drogę. Obrzuciła go pełnym złości spojrzeniem, wyczuwając naganę w jego głosie. Nie potrzebuje, żeby przypominano jej, od jak dawna nie była w tym domu. - Wiem, gdzie to jest. Julia weszła do sypialni matki i zobaczyła, że Feba jest na balkonie. Siedziała w słońcu, blisko barierki. Julia szybko przeszła przez pokój i znalazła się pod łukiem drzwi prowadzących na balkon. - Matko? To ja. Feba nie poruszyła się, nie odpowiedziała. Zdenerwowana takim powitaniem Julia stanęła przed matką. Jej wygląd wprawił ją w zdumienie. Jak można się tak zmienić w ciągu kilku zaledwie tygodni? Włosy całkiem jej pobielały, na dłoniach pojawiły się nabrzmiałe żyły. Jedna strona twarzy obwisła, usta były lekko rozchylone. Ktoś zadbał jednak, by starannie ją uczesać i ubrać w biały palus. Wyglądała godnie, a zarazem żałośnie. Julię ogarnął strach. Co pocznie bez matki? Spojrzała na sługę. - Od jak dawna jest w takim stanie? - Atak przyszedł czterdzieści sześć dni temu. - Dlaczego mnie o tym nie zawiadomiono? - Zawiadomiono, pani. Dwa razy. Julia próbowała przypomnieć sobie, kiedy ostatnio dostała list od matki. Zdaje się, że ktoś przyszedł kilka tygodni temu wieczorem. Odesłała go. Była oczywiście pijana. Nic dziwnego, dowiedziała się wszystkich szczegółów o swojej sytuacji majątkowej i o zdradzie Prymusa. Drugi posłaniec pojawił się tydzień później, ale tym razem Julia była chora i niezdolna do tego, by czytać list, który mógłby obudzić w niej silne poczucie winy. Kalaba zawsze mówiła, że poczucie winy skazuje na klęskę. - Nie pamiętam żadnych posłańców. Juliusz doskonale wiedział, że Julia kłamie. Dostojna Julia nigdy nie umiała kłamać. Kiedy wypowiadała słowa mijające się z prawdą, rysy się jej ściągały i odwracała spojrzenie. Było mu przykro, bo miał wrażenie, że jest przestraszona i przygnębiona. Chciał wierzyć, że martwi się o Febę, ale był prawie pewien, że młoda kobieta potrafi się martwić tylko o siebie samą. - Ona wie, pani, że tu jesteś. - Wie? - Z pewnością się cieszy. - Cieszy? - roześmiała się posępnie. - Skąd wiesz? Juliusz nie odpowiedział. Zacisnął wargi. Po co tu przyszła? Czy pozbawiona jest wszelkich uczuć? Stała i przyglądała się matce. Pomyślał, że z przyjemnością zrzuciłby ją z balkonu na ulicę. Znając jednak Julię Walerian, można było się spodziewać, że upadłaby jak kot na cztery nogi i on, Juliusz, trafiłby prosto na arenę. Przykucnął obok fotela Feby. - Pani - powiedział, pragnąc jednocześnie z całego serca, żeby mógł przekazać jej pomyślniejsze nowiny. - Przyszła odwiedzić cię córka, Julia. Feba poruszyła leciutko ręką. Spróbowała coś powiedzieć, ale z jej ust dobył się tylko niski, zniekształcony jęk. Na wargach zalśniła odrobina śliny. Julia cofnęła się ze wstrętem. - Co dla niej uczyniono? Podniósł wzrok i zauważył odrazę na twarzy Julii. Wyprostował się i stanął między córką a matką. - Wszystko, co możliwe. - Czy jej stan się poprawi? - Tylko Bóg to wie. - To znaczy, że nie wróci do zdrowia. - Julia westchnęła cicho z poczuciem klęski i odwróciła się, żeby spojrzeć na miasto ciągnące się między willą a portem. - Co ja teraz zrobię? Feba spróbowała znowu coś powiedzieć. Słysząc żałosne dźwięki płynące z ust matki, Julia zacisnęła powieki i skuliła ramiona. Miała ochotę zakryć uszy rękami, żeby całkowicie odgrodzić się od tego okropnego dźwięku. Jednak Juliusz zrozumiał, co chciała powiedzieć Feba. - Zostawię cię z matką, pani - oznajmił ponuro. - Zechciej, proszę, do niej mówić. Wyszedł. Julia patrzyła na miasto oczyma zasnutymi łzami. Ma rozmawiać z matką! Przecież matka nie zdoła niczego zrozumieć. W tym stanie! - Byłaś moją ostatnią nadzieją, matko. - Obróciła się i spojrzała ze smutkiem na Febę. - Och, matko!... - krzyknęła cicho. Padła na kolana, oparła głowę na matczynym łonie i wybuchnęła łkaniem. Wczepiła się w miękką materię białego palusa. - To niesprawiedliwe! Wszystko, co mnie spotyka! Nikt już nawet nie dba o to, że cierpię. A teraz ty jesteś w takim stanie! Bogowie obrócili się przeciwko mnie. Feba uniosła nieco rękę i jej palce musnęły włosy Julii. - Och, matko, co teraz pocznę? Co pocznę? Feba raz jeszcze próbowała coś powiedzieć, ale Julia nie mogła znieść tego bezsensownego bełkotu. Matka robiła wrażenie osoby, która utraciła zdrowe zmysły. Julia uniosła głowę i zobaczyła łzy spływające po policzkach Feby. Krzyknęła i zerwała się. Prawie wybiegła z pokoju. Kiedy Juliusz spróbował ją zatrzymać, rozkazała, żeby się usunął i zeszła pospiesznie na dół. Otworzyła drzwi. Błąkała się po efeskich ulicach. Chociaż świeciło słońce, Julia czuła napierającą na nią ciemność. Była głodna, ale nie miała pieniędzy na chleb. Kiedy znalazła się w swojej willi, zapadał już mrok. Dydymas czekała jak nakazywał obowiązek. Powitała swoją panią i wzięła od niej szal. Julia weszła do triclinium. Była zupełnie wyczerpana. Położyła się więc na łożu. W pomieszczeniu panowała lodowata cisza. Tropas przyniósł tacę z jedzeniem. Jak zwykle ceremonialnie postawił ją przed Julią i napełnił kielich poską. Julia milczała, wyszedł więc z pokoju. Patrzyła na jadło, które dla niej przygotował: jeden mały pieczony gołąbek, cienka kromka gruboziarnistego chleba i pomarszczona morela. Julia wykrzywiła usta w uśmiechu. Niegdyś jadła najdroższe smakołyki, jakie można było znaleźć w cesarstwie, a teraz tak wygląda cała jej uczta. Skubała mięso, aż z gołębia został mały szkielecik. Potem zjadła chleb, maczając go w winie. Upadła tak nisko, że smakowało jej nawet to jadło biedaków. Na tacy leżał mały nożyk. Wzięła go do ręki i bawiła się nim, rozmyślając o ojcu Oktawii. Może powinna podciąć sobie żyły i raz na zawsze zakończyć to powolne osuwanie się ku całkowitej ruinie. Jakaś nieznana choroba podkopywała jej siły i zżerała ją od środka. Lepiej umrzeć od razu, zadając sobie niewielki ból, niż żyć nędznie, czując całą mękę konania. Dłonie zaczęły się jej pocić. Dłoń trzymająca nóż drżała. Przyłożyła ostrze do błękitnych linii przebiegających pod bladą skórą nadgarstka. Ręka drżała jej coraz bardziej. "Muszę to zrobić. Muszę. Nie mam wyjścia..." Zamknęła oczy i rozpaczliwie próbowała zebrać odwagę, by skończyć ze swoim życiem. Jęknęła cicho, pochyliła się do przodu i nóż wypadł jej z ręki. Zabrzęczał o marmurową posadzkę i odgłos poniósł się echem przez perystyl. Julia skuliła się na łożu, zakryła twarz drżącymi dłońmi i rozpłakała się. Rozdział XXI Markus po raz ostatni stał na dachu z Ezrą Bariachinem. Chociaż nie odzyskał w pełni sił i rany nie do końca się zabliźniły, czuł, że musi podjąć swoje poszukiwania. Zeszłego wieczoru zawiadomił Ezrę, że rano wyrusza i prosi o ubranie, za które zapłaci później. - Przyjmij to w darze - odparł Ezra i wręczył Markusowi nową, sięgającą kostek tunikę bez szwów, kolorową, prążkowaną szarfę, ciężki płaszcz, mogący służyć również za przykrycie podczas snu i parę nowych sandałów. Markus był głęboko poruszony szczodrością i uprzejmością Żyda i tym bardziej umocnił się w postanowieniu, żeby wynagrodzić mu wszystkie przykrości, na jakie był narażony z jego, Markusa, powodu. Poprosił Tafat, żeby znalazła mu rzymskiego posłańca. Wręczył posłańcowi list i obiecał sowitą zapłatę po dotarciu do celu. Tamten nie od razu się zgodził, ale w końcu dał się przekonać i pojechał do Cezarei, żeby odnaleźć jednego z przedstawicieli Markusa. Markus wiedział, że kiedy zobaczą jego podpis, wyślą wszystko, czego żąda, i wypełnią dokładnie wszystkie polecenia. Spojrzał na starszego mężczyznę stojącego przy murku ogradzającym dach. Ezra miał na głowie tałes i Markus wiedział, że jest pogrążony w modlitwie. Czuł niecierpliwość przemieszaną z zawiścią. Stary mężczyzna był równie wytrwały w modlitwie jak Hadassa. Czy czeka go los Hadassy? Co dobrego może wyniknąć z tej modlitwy? Co dobrego wynikło dla niej? I dlaczego Ezra tak zachłannie pragnął dowiedzieć się wszystkiego o Jezusie? Markus był zaskoczony tym, że Ezra w takim skupieniu słucha wszystkiego, co Hadassa mówiła o człowieku, którego czciła jak Boga. Markus miał nadzieję, że powtórzenie Ezrze tego, co zapamiętał, pomoże wydobyć na światło dzienne prawdę. Może stary Żyd dostrzeże, ile rzeczy niemożliwych i sprzecznych tkwi w dziwnej historii prostego cieśli, który sam ogłosił się Synem Boga i który zdaniem tych i owych powstał z martwych. Jednak w ciągu ostatnich kilku dni podczas rozmów na dachu ujawniło się coś niezwykłego. Markus dostrzegł, że w Ezrze dokonuje się jakaś przemiana. Subtelna i trudno uchwytna, ale niewątpliwa. Markus nie potrafiłby jej opisać. Czuł, jakby miał obok siebie kogoś całkowicie innego, zamiast tego Ezry Bariachina, który znalazł go półmartwego na dnie wadi. Markus przyjrzał się bacznie starszemu mężczyźnie. Ezra patrzył z roztargnieniem na ulicę. Markus czuł, że musi uwolnić się od wszelkiego śladu wątpliwości. - Wierzysz, że Jezus jest twoim Mesjaszem, czyż nie tak, Ezro? Ezra wzniósł wzrok do nieba. - Jest jak rzekłeś. - Jak ja rzekłem? Nie powiedziałem, że to wszystko jest prawdą. Wcale nie twierdziłem, że Jezus jest twoim Mesjaszem czy Bogiem, czy kimkolwiek innym niż tylko człowiekiem. Powtórzyłem ci tylko, w co wierzyła Hadassa. - Masz rację, ale ja w każdym twoim słowie widziałem potwierdzenie tego, co zapowiadało Pismo. - Spojrzał na Markusa. - Mój stryj został ukamienowany, gdyż wierzył, że Jezus jest Mesjaszem. Kiedy przyszedł tu po raz ostatni, usłyszałem, jak powtórzył ojcu słowa, które Jezus powiedział swoim bliskim. "Ja jestem drogą i prawdą, i życiem. Nikt nie przychodzi do Ojca inaczej jak tylko przeze Mnie." - Każdy może powiedzieć coś takiego. - Ale tylko On mógł to spełnić. Hiob pośród swych cierpień powiedział: "Teraz mój Świadek jest w niebie, Ten, co mnie zna, jest wysoko". Człowiek potrzebuje kogoś, kto przemawiałby za nim u Pana. Hiob powiedział też: "Wybawca mój żyje, na ziemi wystąpi jako ostatni". Wybawca, który ofiarował się za nas. Tylko Bóg jest czysty i bezgrzeszny, Markusie. Wierzę, że Jezus jest Wybawcą, na którego czekałem przez całe życie. - Słuchaj rozumu. Tak długo czekałeś na Mesjasza, że chcesz, żeby Jezus nim był. Jakiż jednak wzór dał poza tym, że umarł na krzyżu między dwoma zbrodniarzami? - Przyszedł jako baranek paschalny. Został poświęcony na odkupienie grzechów wszystkich ludzi. - Powiadasz, że oddał życie, by stać się symbolem. - Nie, nie symbolem! Prawdą! Wierzę, że powstał z martwych. Wierzę, że jest Bogiem Synem. Markus potrząsnął głową. Czy to możliwe, że wszystko, co powiedział, żeby wskazać błąd w wierze Hadassy, posłużyło tylko przekonaniu tego człowieka, iż chodzi o prawdę? - Dlaczego? Jak to się stało, że uwierzyłeś? - W ostatnich dniach powiedziałeś mi, Markusie, wiele rzeczy. Przypomniałem sobie wydarzenia z dzieciństwa. Kiedy Jezus przybył do Jerozolimy i został ukrzyżowany, byłem chłopcem. Mówiło się to i owo, a wszystko zapadało mi w pamięć. Poza tym od dzieciństwa czytam i przepisuję Pismo. To mój zawód. Twoje świadectwo, Słowo Boże i to, co usłyszałem w dzieciństwie - wszystko razem pomogło mi wejrzeć w moje serce. Jezus jest drogą do wszechmogącego Boga. Tylko przez Niego znajdę to, czego łaknąłem przez całe życie. - Czegóż to łaknąłeś? - Osobistej więzi z Panem. - Bacz na swoje słowa, starcze. Jezus wyznaczy ci drogę do śmierci. Uwierz mi. Wiem, co mówię. Zażąda twojej krwi. - Dam Mu ją. Wzburzony Markus odwrócił głowę. Oto co uczynił temu człowiekowi! Powinien był milczeć. Starał się wymazać wspomnienie Hadassy stojącej na środku areny. - Mam nadzieję, że to, w co uwierzyłeś, nie okaże się dla ciebie drogą ku śmierci. - Czemu stwardniało twe serce przeciwko Bogu, Markusie Walerianie? Jak mniemasz, kto zaprowadził mnie do ciebie na drodze z Jerozolimy? Markus zaniósł się urywanym śmiechem. - Zaprowadziły cię sępy. Czyżbyś zapomniał? - Zobaczył, że Ezra chce coś powiedzieć, uniósł więc dłoń. - Nie sprzeczajmy się jednak o rzecz, co do której nigdy nie dojdziemy do zgody. - Nie chciał, żeby rozstali się w gniewie. - Czas już na mnie. Chcę zajść jak najdalej przed zapadnięciem ciemności. - Niechaj tak będzie. Ezra zszedł po schodach, a potem wyszedł z Markusem na ulicę. Odprowadził go do bram miasta. Potem go pobłogosławił. - Niech Pan rozpromieni oblicze swe nad tobą i niech cię obdarzy pokojem, Markusie Lucjanusie Walerianie. Markus skrzywił się. - Wiele mam powodów, żeby ci dziękować, Ezro Bariachinie, a boję się, że to, co ci dałem, przyniesie ci wielką szkodę. Wyciągnął rękę. Ezra ujął jego przedramię. - Dałeś mi dar bezcenny. Markus wykrzywił usta. - Jesteś dobrym człowiekiem. Jak na Żyda. Ezra dobrze wiedział, że Markus nie chciał go zgoła znieważyć. Roześmiał się. - Może nadejdzie dzień, kiedy przezwyciężysz w sobie rzymską krew - odwzajemnił się. Te zdawkowe żartobliwe słowa były dla Markusa jak cios obuchem, przypomniał sobie bowiem, jak śmiał się i bawił, kiedy ludzie umierali dla rozrywki tłuszczy. Ezra dostrzegł jego wzburzenie i zrozumiał, co przeżywa Markus. - Twoja Hadassa żyje, Markusie. - Nie - odparł Markus bezbarwnym, ale wyrazistym głosem i cofnął rękę. - Widziałem, jak umierała w efeskim amfiteatrze. - Życie to dużo więcej niż to, co widzimy naszymi oczami. Twoja Hadassa jest z Bogiem, a Bóg jest wieczny. Ból ścisnął serce Markusa. - Jakże chciałbym w to uwierzyć. - Może uwierzysz, kiedy nadejdzie dzień wskazany przez Boga. - Niech twój Bóg będzie ci obroną - powiedział Markus i uśmiechnął się lekko. - I znajdź dla Tafat dobrego, mocnego mężczyznę. Ezra stał w bramie i patrzył, jak Markus kroczy drogą. Przepełniało go współczucie dla młodego Rzymianina i zastanawiał się, co z nim będzie. Idąc w stronę domu, Ezra modlił się, by Bóg odgrodził Markusa od wszelkiego niebezpieczeństwa czyhającego na podróżnych. Kiedy Ezra wszedł do domu, Jechoszeba podniosła wzrok znad swojej pracy. - Może teraz, kiedy odszedł, wszystko będzie jak dawniej. - Nic już nie będzie jak dawniej. - Wczoraj po południu Bartłomiej odprowadził Tafat znad studni. Powiedziała, że prawie nie rozmawiali. - Zacisnęła wargi. - Jednak bez trudu znajdowała słowa przy tym Rzymianinie, któregoś tu sprowadził. - Będzie miała męża, którego Bóg jej wyznaczył. Opuściła na podołek tkaninę, którą cerowała, i spojrzała na męża. - I któż to będzie? - Za dużo się martwisz, niewiasto - odparł i zaczerpnął chochlą wody, by nalać sobie do glinianej czarki. - Kiedyś bardziej niż ja martwiłeś się o Tafat. - Zamrugała niepewnie. - Co się z tobą stało w ciągu ostatnich dni? - Rzeczy cudowne - odpowiedział i wypił łyk wody. - Co za cudowne rzeczy? - spytała, marszcząc z rozdrażnieniem brwi. Odstawił czarkę. Powie jej wszystko, ale jeszcze nie teraz. - Potrzebuję czasu, by rozważyć to, czego się dowiedziałem, a potem wyjaśnię ci to tak, byś zrozumiała. - Uważasz mnie za tak głupią? Powiedz, Ezro, czy kiedy już rozważysz to, czegoś się dowiedział, wrócisz do swojej pracy? Ezra milczał. Stał w otwartych drzwiach i wyglądał na ulicę. Tafat wracała z targu, niosąc kosz na głowie. Obok niej szedł Bartłomiej. To młodzieniec zacny i wytrwały. Ezra nie powiedział córce, że Markus dzisiaj rano odchodzi. Było to jednak tchórzostwo - przyznał. Uczucia, jakie żywiła do Markusa, z każdym dniem wyraźniej rzucały się w oczy. I tak samo widoczny był pociąg Markusa do niej. Trzeba zapisać na chwałę młodzieńca, że odszedł, gdy tylko mógł. Inny zostałby, żeby wykorzystać dziewczęce oczarowanie. Co jednak ma Ezra uczynić teraz? Stanęła obok niego Jechoszeba. - Czy widzisz, że nie zwraca na niego uwagi? Wszystko przez tego Rzymianina - oznajmiła z goryczą, ale kiedy podniosła wzrok, Ezra ujrzał w jej oczach wielką troskę. - Cóż jej powiesz? - Powiem, że Markus Lucjanus Walerian odszedł. - Nie będę za nim płakała - rzekła, odwracając głowę. - Jeszcze lepiej byłoby, gdyby odszedł wcześniej. Usiadła i wzięła z powrotem do ręki zniszczoną część odzieży. Tafat przystanęła i chwilę rozmawiała z Bartłomiejem. Potem poszła w stronę domu, a Bartłomiej nie spuszczał z niej wzroku, póki ją widział. Najwyraźniej odrzucony przez umiłowaną odwrócił się i ruszył w dół ulicy. - Witaj, ojcze! - wykrzyknęła wesoło, zbliżając się do domu. Postawiła kosz, pocałowała Ezrę w policzek i weszła do środka. - Co u Bartłomieja? - spytała Jechoszeba, nie odrywając wzroku od pracy. - Nic nowego, matko. - Jak u wszystkich - mruknęła pod nosem matka. Tafat wzięła owoc z kosza i włożyła go do stojącej na stole glinianej miski. - Powiedział mi, że jego matka przygotowuje już potrawy na tegoroczne Święto Purim. - Nie zaczęłam jeszcze przygotowań do Święta Purim - oznajmiła ze smutkiem Jechoszeba. - Zdarzyły się inne rzeczy. - Spojrzała z wyrzutem na męża. - Pomogę ci, matko. Mamy aż nadto czasu, by przygotować dary dla biednych i paczuszki z jadłem dla przyjaciół. Wybrała dwie piękne morele i ruszyła w stronę schodów na dach. - Odszedł - rzucił Ezra. Tafat stanęła jak wryta i odwróciła się. Patrzyła z głębokim wzburzeniem na ojca. - To niemożliwe! - wykrzyknęła. - Jego rany jeszcze się nie zabliźniły! - Zabliźniły się wystarczająco - mruknęła Jechoszeba. - Odszedł dzisiaj rankiem, Tafat. Wbiegła na dach. Kiedy znalazła się z powrotem na dole, Ezra pomyślał, że zaraz pobiegnie za Markusem. Zrobiła nawet kilka kroków w stronę drzwi, ale potem przystanęła. Skuliła ramiona i jęknąwszy cichutko, opadła na stołek. Jej oczy napełniły się łzami. - Nawet się nie pożegnał. Jechoszeba zacisnęła tkaninę w rękach i przyglądała się bacznie córce. Po chwili spojrzała błagalnie na Ezrę. "Czego ode mnie oczekuje?" - pomyślał Ezra. - Powiedział, że odejdzie - wykrztusiła Tafat. Po jej policzkach spływały łzy. - Powiedział, że tak będzie lepiej. - Szkoda, że nie odszedł wcześniej - rzuciła ze smutkiem Jechoszeba. - Miałam nadzieję, że zostanie na zawsze. - Po co? - Nie wiem, matko. Po prostu miałam nadzieję. - Na cóż, Tafat? Że Rzymianin zgodzi się poddać obrzezaniu? Że stanie się żydem? Tylko pomyśl, córko. Tafat potrząsnęła w milczeniu głową i odwróciła wzrok. Jechoszeba chciała powiedzieć coś jeszcze, ale Ezra dał jej znak głową, żeby zmilczała. Także Jechoszeba miała w oczach łzy, łzy oskarżycielskie, kiedy patrzyła na męża. Wiedział, co myśli. To przez niego Tafat zakochała się w poganinie. Przez niego cierpi. Nie powinien był sprowadzać Markusa Waleriana do ich domu. Gdyby jednak tego nie uczynił, nigdy być może nie poznałby prawdy. Ezra milczał, gdyż nie potrafił znaleźć słów, które uśmierzyłyby cierpienie jego córki. Po chwili Tafat wstała i uciekła na dach. - Czy nie mogłeś zdobyć się na słowo pociechy? - spytała z wyrzutem Jechoszeba. - Wszystkie moje słowa raniłyby ją jeszcze bardziej. Jechoszeba cisnęła szmaty do koszyka i wstała. - Więc ja... - Nie. Usiądź, kobieto, i zostaw ją w spokoju. Jechoszeba otworzyła szeroko oczy, ale posłuchała. Przez następne dni Tafat wykonywała wszystkie swoje obowiązki. Mówiła mało. Jechoszeba chodziła na targ i rozmawiała z innymi kobietami. Ezra wrócił do swoich pergaminów, atramentu i piór. Czuł jednak jakiś niepokój, jakieś łaknienie i wieczorami coraz więcej czasu spędzał na dachu, modląc się, by Bóg wskazał mu drogę. Czekał, lecz nie wiedział na co. Tydzień po odejściu Markusa przybył z Cezarei rzymski prawnik. Był to bogato ubrany mężczyzna, któremu towarzyszyło ośmiu dobrze uzbrojonych strażników. Z wielkimi ceremoniami wręczył Ezrze list i skinął na dwóch strażników, żeby postawili na stole starannie zabezpieczoną szkatułę. Zmieszany Ezra zdjął woskową pieczęć i rozwinął zwój. W liście oświadczono, że jego posiadacz, Ezra Bariachin, może w dowolnym czasie i w dowolnym kierunku popłynąć na każdym z okrętów należących do Markusa Lucjanusa Waleriana. Należy zapewnić mu jak najwygodniejszą podróż i traktować go z największym szacunkiem i czcią. - Jak to możliwe? - wykrzyknął zdumiony Ezra. - Kimże on jest, żeby wydawać takie polecenia? Prawnik roześmiał się. - Nie wiedziałeś, człowieku, kogoś gościł pod swoim dachem? Markus Lucjanus Walerian może robić, co mu się spodoba. Jest rzymskim obywatelem i jednym z najbogatszych kupców w cesarstwie. Ma swoje emporia w Rzymie, Efezie, Cezarei i Aleksandrii. Jego okręty wyprawiają się nawet do Tartessus i Brytanii. Jechoszeba usiadła ciężko na stołku i wytrzeszczyła oczy. Prawnik otworzył szkatułę. - To dla ciebie - oznajmił wspaniałomyślnie. Skrzynka była pełna złotych aurei. Oszołomiony Ezra zrobił krok do tyłu. - Oto jaka jest różnica między Rzymianinem a Żydem - powiedział wyniośle prawnik, obrzucając pogardliwym spojrzeniem skromnie umeblowaną izbę. Wykonawszy swoje zadanie, opuścił dom Ezry, zabierając ze sobą żołnierzy. Ezra raz jeszcze zajrzał do szkatuły. Nie wierząc własnym oczom, nabrał garść złotych monet i ważył je przez moment w ręku. Jechoszeba wstała, drżąc na całym ciele. Spojrzała na skrzynkę i wczepiła się w rękaw Ezry. - Wystarczy tego, byśmy mogli żyć wygodnie do końca życia! Możemy kupić większy dom. Możemy mieć służbę. Ty zasiądziesz koło bram miasta ze starszyzną. Twój brat Ammi nigdy już nie ośmieli się spojrzeć na ciebie z góry! Tafat stała w milczeniu, wpatrując się w ojca. - Nie - powiedział Ezra. - Bóg ma inne zamiary co do tych pieniędzy. - Jakie znów zamiary? Bóg pobłogosławił cię za twoją prawość. Dał ci bogactwo, byś się nim radował! Ezra potrząsnął głową. - Nie - powtórzył, wrzucając monety z powrotem do skrzynki. - Te pieniądze mają służyć Jego dziełu. - Czyżbyś oszalał? Czyż nie słyszałeś, co mówią faryzeusze? Bóg nagradza sprawiedliwych! - Nikt nie jest sprawiedliwy, matko. Nikt a nikt - powiedziała cichutko Tafat. - Jeden Pan. Ezra uśmiechnął się do niej, czując, że serce mu rośnie. Skinął głową. Oczy mu błyszczały. Tafat zrozumie i uwierzy, kiedy powie jej Bożą Nowinę. - Będziemy czekać na to, co rozkaże Pan. - Tak, ojcze. Będziemy czekać. Ezra zatrzasnął wieko i zaryglował szkatułę. Rozdział XXII Markus podążał na północ, mając stale w zasięgu wzroku brzegi Jordanu. Minął Archelaidę, Ainon i Salim, a potem poszedł przez krainę wzgórz na północny zachód. W każdej wiosce wypytywał każdego, kto chciał z nim rozmawiać, o dziewczynę, która nazywała się Hadassa i nie wróciła z Jerozolimy po zniszczeniu miasta. Nikt o niej nie słyszał. Zaczął się zastanawiać, czy ludzie, z którymi rozmawia, mówią mu prawdę. Często pozdrawiano go nader uprzejmie, ale rozmówcy natychmiast nabierali wody w usta albo wręcz okazywali niechęć, kiedy zaczynał mówić. Powodem był jego akcent. Widział, jak zmienia się ich spojrzenie i wiedział, co sobie myślą. Po cóż Rzymianin ubierałby się jak Żyd, jeśliby nie miał ukrytego zamiaru, żeby zastawić na nich pułapkę? Po kilku dniach wędrówki dotarł do położonego wśród galilejskich wzgórz miasta Nain. Zatrzymał się na targu, by kupić trochę chleba i wina. Podobnie jak poprzednio, uznawano go za Żyda - póki nie otworzył ust. Jednak tym razem kupiec był raczej człowiekiem otwartym niż zalęknionym, raczej lubiącym mówić prosto z mostu niż owijającym w bawełnę. - Czemu nosisz strój żydowski? - wykrzyknął, wyraźnie zaskoczony i zaciekawiony. Markus opowiedział mu, jak został napadnięty i jak uratował go Ezra Bariachin. - Te suknie to dar od niego. Jestem dumny, że mogę je nosić. Kupiec skinął głową, zadowolony z jego odpowiedzi, ale nadal pełen ciekawości. - A cóż robisz tutaj, wśród wzgórz galilejskich? - Szukam domu dziewczyny o imieniu Hadassa. - Hadassa? - Słyszałeś to imię? - Może tak, a może nie. Hadassa to imię dość pospolite wśród żydowskich dziewcząt. Markusa nie zadowoliła ta odpowiedź. Opisał Hadassę najdokładniej jak potrafił. Kupiec wzruszył ramionami. - Ciemne włosy, ciemnobrązowe oczy, drobna budowa... Ten opis pasuje do stu dziewcząt. Czy było w niej coś niezwykłego? - Ona była niezwykła. W cieniu kramu stała jakaś stara kobieta. Markusowi wydawało się, że kobieta podsłuchuje jego rozmowę z kupcem. W jej wyrazie twarzy było coś, co kazało mu zwrócić się z pytaniem do niej. - Czy znasz dziewczynę o imieniu Hadassa? - Jest tak, jak powiedział Nachszon - odparła kobieta. - Niejedna niewiasta nosi to imię. Zniechęcony Markus zamierzał się już odwrócić i odejść, kiedy stara kobieta rzuciła: - Czy jej ojciec był garncarzem? Zmarszczył brwi, próbując sobie przypomnieć. - Być może. Nie jestem pewny. - Mieszkał tu pewien garncarz. Nazywał się Chananiasz. Nie był już najmłodszy, kiedy wziął sobie żonę. Nosiła imię Rebeka. Dała mu troje dzieci, syna i dwie córki. Jednej z córek dali imię Hadassa, drugiej Lea, synowi zaś Marek. Poszli do Jerozolimy i już nie wrócili. Kupiec obrzucił ją niecierpliwym spojrzeniem. - Przecież może to być jakaś inna Hadassa. - Hadassa twierdziła, że jej ojciec został wskrzeszony przez Jezusa z Nazaretu - rzekł Markus. Kupiec spojrzał na niego przenikliwie. - Czemu nie powiedziałeś od razu? - Więc wiesz coś o niej. - To Hadassa, której szukasz - zapewniła kobieta. - Dom jej rodziny został zamknięty, kiedy wyruszyli do Jerozolimy na Paschę. Podobno cała rodzina straciła tam życie. - Hadassa przeżyła. Stara kobieta potrząsnęła ze zdziwieniem głową. - Taka była wola Boga - szepnęła z czcią. - Hadassa była wątłym dzieckiem - oznajmił kupiec. - Można byłoby się spodziewać, że przeżyje silny, nie zaś słaby. Stara kobieta oparła się ciężko na lasce i bacznie przyjrzała się Markusowi. - Gdzie jest teraz Hadassa? Markus odwrócił głowę. - Gdzie mieszkała? - Po tym pytaniu zapadło przeciągające się milczenie. Znowu spojrzał na kobietę. - Muszę to wiedzieć - rzekł z naciskiem. Kobieta przyjrzała mu się. Rysy jej pomarszczonej twarzy złagodniały. - Dom Chananiasza jest na tamtej ulicy, czwarty od końca po wschodniej stronie. Markus odwrócił się. - Rzymianinie - powiedziała miłym głosem kobieta - nikogo tam nie zastaniesz. Bez trudu znalazł dom i zdziwił się, że jest taki mały. Drzwi nie były zaryglowane. Pchnął je. Zaskrzypiały. Kiedy znalazł się w mrocznym wnętrzu, poczuł na twarzy pajęczynę. Odgarnął ją. Dom miał zapach miejsca od dawna opuszczonego. Rozejrzał się po małej izbie głównej. Nie było tu schodów prowadzących na dach. W głębi widoczne były uchylone drzwi sypialni. Do glinianej ściany przylegało nagie łoże. Markus przeszedł przez izbę, uniósł cienką sztabę przytrzymującą okiennice i otworzył szeroko okno. Do środka wpłynęło światło, a wraz z nim obłok ciepłego powietrza, które niosło kurz wirujący w promieniach słońca. Markus cofnął się, obrócił i zobaczył koło garncarskie. Podszedł i zakręcił nim. Koło obróciło się opornie, wydając zgrzytliwy dźwięk. Markus przesunął dłonią po pokrytym kurzem, grubo ociosanym blacie stołu. Usiadł na jednym z pięciu stołków i rozejrzał się wokół siebie. Przy drzwiach zobaczył nosidła i dwie konwie. Poza tym było tu trochę glinianych dzbanów i mis. I to prawie wszystko. Z pewnością nic wartościowego. Zamknął oczy, położył płasko dłonie na chropowatej powierzchni stołu i odetchnął głęboko. W tym domu wyrosła Hadassa. Spała w tej izbie, jadła przy tym stole. Rozpostarł palce spoczywające na blacie, wyobrażając sobie, że jej dłonie dotykały tego miejsca. Chciał uchwycić istotę jej jestestwa, być jak najbliżej niej. Zamiast tego poczuł strach. Nie pamiętał już rysów jej twarzy. Rozpaczliwie starał się przywołać wspomnienie Hadassy, ale jej obraz gasł, przysłaniała go mgła. Zakrył twarz dłońmi i próbował sobie przypomnieć, wyryć na nowo w pamięci jej twarz. Ale widział tylko pozbawioną twarzy dziewczynę, która klęczy w ogrodzie ojcowskiej willi, wznosząc ręce do niebios i do Boga. "Nie! - jęknął, zatapiając palce we włosy i ściskając głowę w dłoniach. - Nie zabieraj mi tej odrobiny, która mi z niej została!" Chociaż błagał z całego serca, chociaż wytężał pamięć, miał świadomość, że Hadassa wyślizguje mu się coraz bardziej. Wyczerpany i przybity rozejrzał się dokoła. Przybył aż tutaj. Po co? Zamknął oczy i złożył głowę na ramionach. Rozdział XXIII Dydymas przemierzyła sypialnię i wyszła na mały balkon, gdzie Julia siedziała, przyciskając do czoła wilgotną szmatkę. - O co chodzi? - spytała Julia, poirytowana obecnością niewolnicy. - Ktoś przyszedł, pani. Serce Julii zabiło mocniej. Czyżby wrócił Markus? Może w końcu odzyskał zdrowy rozsądek i uznał, że oni dwoje nie mają nikogo poza sobą nawzajem. Wiedziała, że to nieprawdopodobne, że nie powinna się łudzić, a jednak poczuła, jak ogarnia ją fala nadziei. Palce przyciskające zimną szmatkę do pulsującego bólem czoła drżały. Nie chciała, żeby Dydymas zobaczyła wyraz jej twarzy. Bez wątpienia rozkoszowałaby się tym, że miotają nią uczucia, rozkoszowałaby się jej cierpieniem. - Kto? - rzuciła Julia, udając obojętność. Od wielu tygodni nikt już jej nie odwiedzał. Któż z fałszywych przyjaciół zechciałby odwiedzić ją teraz, kiedy jest w takim położeniu? - Nazywa się Prometeusz, pani. - Prometeusz? - powtórzyła bezmyślnie i fala zawodu zalała chłodem jej serce. - Kto to taki? - spytała. Imię było znajome, ale nie umiała skojarzyć go z żadną ze znanych osób. - Powiedział, że jest tu niewolnikiem, pani. Najpierw zapytał o Prymusa. Kiedy powiedziałam, że pana nie ma już w Efezie, poprosił o rozmowę z tobą. Julia doznała nagle olśnienia. Prometeusz! Katamita Prymusa! Co on tu robi? Uciekł blisko cztery lata temu. Po co wrócił? Gdyby Prymus był tu jeszcze, albo zabiłby chłopca na miejscu, albo, co bardziej prawdopodobne, odżyłaby w nim wstrętna namiętność. Co ona ma z tym wszystkim wspólnego? Szybko zastanowiła się nad sytuacją. Skoro Prymusa nie ma, Prometeusz musi wiedzieć, że składa swoje życie w jej ręce. Być może nie wie, że w Rzymie posłała dwie niewolnice na arenę, ale był tu, kiedy to samo uczyniła z Hadassą. Doskonale też wiedział, że jego pozycja wśród domowników zawsze budziła jej odrazę. Szydziła z namiętności Prymusa, a Prometeusza uważała za kogoś mniej znaczącego niż dobrze wytresowany pies. Czuła pulsowanie w skroniach. - Czemu przyszedł właśnie teraz? Wilgotna szmatka na oczach niewiele pomagała na ból. - Nie wiem, pani. Nie powiedział. - Wcale cię nie pytałam, idiotko! - Czy życzysz sobie, pani, bym go tu przysłała? Może go odesłać? - Pozwól mi pomyśleć! Julia patrzyła nie widzącymi oczami na balustradę balkonu, zastanawiając się nad przeszłością. Prometeusz bardzo lubił Hadassę. W gruncie rzeczy właśnie podziw, jaki żywił Prometeusz dla niewolnicy, obudził w Prymusie straszliwą bestię zazdrości i nienawiści. I Julia przypomniała sobie, że stało się to także przyczyną wielu jej kłopotów. Czasem późnym wieczorem Prometeusz siadał z Hadassą w perystylu i prowadził z nią długie rozmowy. Prymus powiedział, że jej mała Żydówka uwodzi chłopca, ale Julia wiedziała dobrze, że nigdy nic takiego ich nie łączyło. Wykrzywiła pogardliwie wargi. Hadassa była na to zbyt czysta. Jednak bez względu na to, jak niewinne były te rozmowy Hadassy z Prometeuszem, całe zło od nich się właśnie zaczęło. Jakież to głupie z jego strony, że postanowił tu przyjść! Mogłaby zrobić z nim, co by się jej spodobało. Niewolników, którzy uciekli i zostali złapani, często rzucano w cyrku psom. Ale potrafiła też wymyślić coś znacznie gorszego. W jej głowie rozległo się echo lwiego ryku. Ścisnęła skronie w dłoniach i jęknęła. - Czego chce? - Nie powiedział, pani. - Pytałaś? - Uważałam, że nie powinnam, pani. Nie chce myśleć o przeszłości, którą przynosił tu ze sobą Prometeusz. - Odeślij go. - Dobrze, pani. - Nie, poczekaj! - wykrzyknęła Julia. - Jestem ciekawa. Co opętało zbiegłego niewolnika, że wrócił do pani lub pana, którzy gotowi są zapewne wysłać go na tortury i śmierć? Z pewnością wie, co mu z największą przyjemnością uczyni Julia. Kiedy dowiedział się, że Prymusa nie ma, pewnie poszedł po rozum do głowy i umknął, jak tylko Dydymas zostawiła go samego w sieni. - Jeśli nadal czeka, przyślij go tutaj. Jestem ciekawa, co ma mi do powiedzenia. Kiedy po paru minutach Dydymas wprowadziła go do pokoju, Julia była zaskoczona. - Przyszedł Prometeusz, pani - oznajmiła obojętnym głosem niewolnica. - Chcę rozmawiać z nim w cztery oczy - powiedziała Julia, zdejmując szmatkę z czoła i dając niecierpliwym gestem znak, że chce zostać sama ze swoim gościem. Dydymas czym prędzej zniknęła. Julia odetchnęła głęboko, rzuciła na bok szmatkę i wstała z łoża. Chwyciła suknię, narzuciła ją na siebie i weszła do pokoju. Prometeusz stał na środku. Spojrzała na niego, spodziewając się, że padnie na twarz albo zacznie płakać i błagać o litość. Ale on stał w milczeniu i czekał. Uniosła brwi. Był poważny i zachowywał się z godnością, lecz zmienił się także jego wygląd. Był wyższy niż pamiętała, wyprzystojniał. Kiedy Prymus kupił go od handlarza w kramie pod cyrkiem, Prometeusz był chłopcem. Teraz wyrósł na przystojnego piętnasto- czy szesnastoletniego młodzieńca. Miał krótko ostrzyżone włosy i gładko wygoloną twarz. - Prometeuszu - zaczęła głosem brzemiennym w groźby - jakże to miło, żeś zechciał wrócić. Nie zobaczyła na jego twarzy ani śladu strachu. Skąd ten spokój? - Przyszedłem prosić cię, pani, byś mi wybaczyła i pozwoliła znowu sobie służyć. - Prosisz o wybaczenie i powrót? - Julia przyjrzała mu się ze zdumieniem. - Tak, pani. Będę ci służył wedle twej woli, chyba że zechcesz postąpić inaczej. - Inaczej, to znaczy posłać cię na śmierć? Zawahał się, ale zaraz powiedział cicho: - Tak, pani. Julia osłupiała. Najwyraźniej chłopak zdaje sobie sprawę, co mu grozi, ale nie robi wrażenia przestraszonego. A może jest takim samym hipokrytą jak ci, którzy występują na scenie. Uśmiechnęła się słabo. - Chcesz mi służyć wedle mej woli? Jeśli się zważy twoje poprzednie miejsce wśród moich domowników, propozycja wydaje się nader interesująca. Prześliznęła się po nim spojrzeniem. Zaczerwienił się i zwiesił głowę. Zdziwiło ją to bardziej niż całe jego zachowanie. Z pewnością zaspokajając rozmaite wynaturzone namiętności Prymusa, zapomniał o wszelkiej skromności. Wykrzywiła usta w drwiącym uśmiechu. - Czy nie zdajesz sobie sprawy z tego, że uciekając złamałeś biednemu Prymusowi serce? Był w tobie zakochany po uszy. Prometeusz milczał. - Powinieneś się wstydzić, że tak okrutnie potraktowałeś swojego pana - dorzuciła ironicznie, rozkoszując się zakłopotaniem chłopca. - Winieneś czołgać się po ziemi, błagając o wybaczenie. Prometeusz ani drgnął. Ten młodzieniec w jakiś dziwny sposób intrygował ją. Od dawna już nie przeżywała niczego, co pozwoliłoby jej zapomnieć o chorobie. - Czy kiedykolwiek go kochałeś? - Zobaczyła, że chłopak przełyka ślinę przez zaciśnięte gardło i wiedziała, że obudziła w nim głębokie uczucia, które skrywał pod spokojną powierzchownością. - Spójrz na mnie i odpowiedz zgodnie z prawdą. Czy choć przez chwilę kochałeś naprawdę Prymusa? Mów! - Nie, pani. - Co więc do niego czułeś? Podniósł na nią spojrzenie. - Nic. Roześmiała się z satysfakcją. - Och, jakże pragnęłam to właśnie usłyszeć! Zobaczyła, że na chwilę zmarszczył brwi i nagle zniknęła cała przyjemność, jaką sprawiło jej to słówko. Czy uważał, że to pytanie było z jej strony okrucieństwem? A przecież ona też wycierpiała niejedno z powodu Prymusa. Czy więc Prymus nie zasłużył sobie dobrze na to, co go spotkało? Zasłużył sobie na jeszcze większe cierpienie! Odwróciła się i podeszła do stołu, na którym stał dzban z winem. - Przy całym uroku, jaki Prymus roztaczał wśród polityków, i całej wesołości, którą tak chętnie okazywał publicznie, jest on, Prometeuszu, niegodziwym i mściwym człowiekiem, wykorzystującym ludzi do swoich celów. Wysysa z nich wszystko, a potem porzuca bez skrupułów. - Poczuła, że coś ściska jej krtań. - Ale ty przecież wiesz to najlepiej - dodała zduszonym głosem. Nie nalała sobie wina. Spojrzała na Prometeusza i uśmiechnęła się z goryczą. - Cieszyłam się, Prometeuszu, kiedy uciekłeś. Czy wiesz dlaczego? Bo to zraniło Prymusa. Zraniło straszliwie. Cierpiał przez ciebie, jak mąż cierpi, kiedy zdradzi go ukochana żona. - Zaśmiała się ponuro. - Przez moment rozumiał, co czułam, kiedy opuścił mnie Atretes. - Odwróciła głowę, gdyż pożałowała już, że wspomniała o swoim kochanku. Sam dźwięk jego imienia sprawiał, że przeszywał ją ból i powracało poczucie straty. - Co nie oznacza zgoła, że Prymus potrafił kiedykolwiek okazać współczucie. Odzyskała panowanie nad sobą. Podniosła głowę i spojrzała na Prometeusza. - Czy chcesz dowiedzieć się czegoś jeszcze, niewolniku? Stałeś się jedyną moją bronią przeciwko niezliczonym okrucieństwom Prymusa. - Żałuję tego, pani. - Mina Prometeusza świadczyła o wzburzeniu. Jego głos brzmiał szczerze. - Z jego powodu? - Znowu wykrzywiła gorzko usta. - Niepotrzebnie. Znalazł sposób, żeby się zemścić. - Z twojego powodu, pani. Powiedział to z taką powagą i tak szczerze, że na moment poczuła się oszołomiona. Wypowiedział te słowa tak, jakby naprawdę żałował. - Żałujesz? - spytała, szukając jakiegoś rozumnego wyjaśnienia. Oczy jej rozbłysły. - Och, z pewnością żałujesz, Prometeuszu. - Odchyliła nieco głowę do tyłu i przeszyła go lodowatym spojrzeniem. - Żałujesz, bo wiesz, co mogę ci uczynić. - Tak, pani. Wiem. Powiedział to jakoś po prostu, jakby potwierdzał fakt, z którym już się pogodził. Nie bał się śmierci. Przyszła jej na myśl Hadassa, która bez strachu kroczyła przez piasek areny. Julia zamrugała, starając się odpędzić od siebie to wspomnienie. - Czemu więc wróciłeś? - Bo jestem niewolnikiem. Nie mam prawa odejść. - Mógłbyś być teraz tysiąc mil od Efezu. Kto by wiedział, czy jesteś niewolny, czy wolny? - Ja, pani. Zastanowiła się nad tą odpowiedzią, która wydała się jej zupełnie niedorzeczna. - Byłeś głupi wracając. Wiesz, że gardzę tobą. - Wiem, pani. - Spuścił wzrok. - Lecz słuszne było, abym wrócił, nie zważając na to, co mnie czeka. Potrząsnęła głową. Przeszła przez pokój i usiadła ciężko na skraju łoża. Przechyliła na bok głowę i bacznie się mu przyglądała. - Wyglądasz zupełnie inaczej niż cię zapamiętałam. - Zaszły rzeczy, które mnie odmieniły. - To widzę - rzuciła z drwiącym śmiechem. - Przede wszystkim postradałeś rozum. O dziwo uśmiechnął się. - W pewnym sensie wyrzekłem się go. Jego oczy lśniły wewnętrzną, niezgłębioną radością. Julia, przyglądając mu się, czuła, że nastrój nieco się jej poprawił. Wypełniła ją jakaś osobliwa, płynąca z głębi duszy tęsknota. Walcząc z tym uczuciem, mierzyła Prometeusza wzrokiem od stóp do głów. Spodobał się jej. Przypominał wspaniały posąg. Kiedy tak go oceniała, uśmiech zamarł na jego wargach i na policzki wystąpił ciemny rumieniec. - Czujesz się zakłopotany - powiedziała zdumiona Julia. - Tak, pani - odparł szczerze. Jakże po tym wszystkim, co robił z Prymusem, mógł zachować jeszcze w sobie choćby ślad wstydliwości? Była tym poruszona. - Wybacz, że ci się przyglądam, Prometeuszu, ale nie ulega wątpliwości, że bogowie byli dla ciebie łaskawi. Uroda i zdrowie. - W jej uśmiechu pojawił się odcień zadumy. - Dla mnie bogowie nie byli tak łaskawi. - Czy mogę coś dla ciebie zrobić, pani? To pytanie wskazywało, że dostrzegł, w jak marnym stanie jest Julia. Nie wiedziała, czy powinna okazać gniew z powodu jego bezczelności, czy też być zadowolona, że nie usiłowała ukryć stanu swego zdrowia. Potrząsnęła lekko głową. Gniew odbiera siły, których tak niewiele jej zostało. - Próbowałam wszystkiego - powiedziała, sama dziwiąc się swej szczerości. Rozłożyła ręce i wzruszyła ramionami. - Jak widzisz, nie na wiele się to zdało. Prometeusz przyjrzał się jej otwarcie, a ona poczuła, że zaraz się rozpłacze. - Czy medycy powiedzieli, pani, co ci jest? - Jeden powiedział, że to jakaś wyniszczająca choroba. Inny, że przekleństwo Hery. Jeszcze inny, że gorączka znad Tybru, która przychodzi i odchodzi. - Współczuję ci, pani. Znowu lituje się nad nią. Nad nią! Jak żałośnie musi wyglądać, skoro lituje się nad nią najmarniejszy z niewolników. Poczuła dreszcz chłodu. Wstała i szczelniej otuliła się suknią. Poszła w stronę balkonu, skupiając się na tym, by kroczyć z wdziękiem i godnością. Markus mawiał kiedyś, że chodzi jak królowa. Stanęła pod łukiem drzwi i obróciła się w stronę Prometeusza. Uniosła lekko podbródek i zmusiła się do uśmiechu, do chłodnego uśmiechu kobiety znającej na wylot sprawy tego świata. - Jesteś piękny, Prometeuszu. Dobrze zbudowany. Mocny. Bardzo męski. Mogę znaleźć dla ciebie całkiem interesujące zajęcie. Były to słowa wyrachowane, mające go zranić. I zobaczyła, że strzał był celny. Jego rany są nadal świeże, a ona umiała je rozjątrzyć. A może nabrała takiej samej wprawy w ranieniu innych, jak Kalaba i Prymus? Ta myśl bardzo ją wzburzyła. Spodziewała się, że będzie panowała nad sytuacją, a tymczasem czuje się zawstydzona. Westchnęła. - Niepotrzebnie masz taką zrozpaczoną minę - powiedziała łagodnym głosem. - Chciałam po prostu zobaczyć, jak zareagujesz, Prometeuszu. Zapewniam cię, że dawno już zgasło moje zainteresowanie mężczyznami. Ostatnią rzeczą, jakiej w tej chwili pragnę, jest następny kochanek. Wykrzywiła usta. - Mogę służyć nie tylko jako... - zaczął po dłuższym milczeniu Prometeusz. - Na przykład? - spytała ze znużeniem. - Mogę nosić lektykę, pani. - Gdybym miała lektykę. - Mogę roznosić listy. - Gdybym miała do kogo pisać. - Potrząsnęła głową. - Nie, Prometeuszu. Jedyne, czego w tej chwili potrzebuję, to pieniądze. A jedyne, co mogę zrobić z tobą, to zabrać cię na targ niewolników i sprzedać. Jest tutaj sporo ludzi takich jak Prymus, którzy słono zapłacą za przystojnego i tak doskonale wyuczonego rozmaitych rzeczy młodzieńca. Jego milczenie wypełniło pokój niby krzyk pełen trwogi. Czuła to. I widziała. Oczy Prometeusza zaszły mgłą. Milczał, ale wiedziała, że gotów byłby rzucić się jej do nóg. A jednak stał nic nie mówiąc, zesztywniały z wysiłku, by nad sobą zapanować. Jakże musiał żałować, że tu przyszedł. W Julii obudziło się jakieś dawno zapomniane uczucie. W jej piersi zatrzepotało ptaszę współczucia. Wyczuła lęk Prometeusza i przez okamgnienie dzieliła go. Chciał uciec i któż mógł go za to ganić? Ona najmniej ze wszystkich. - Nie uśmiecha ci się taki los? - spytała spokojnie. - Nie, pani - odparł drżącym głosem. - Wolałbyś, żebym sprzedała cię edylowi urządzającemu igrzyska? Zrobiliby z ciebie gladiatora. - Nie będę walczył - oświadczył przybitym głosem. - Ależ będziesz. Wyglądasz na silnego. Zanim poślą cię na arenę, czeka cię szkolenie. Będziesz miał szansę przeżyć. - Nie powiedziałem, pani, że nie mogę walczyć. Nie chcę. - Dlaczego? - Bo to sprzeczne z moimi przekonaniami religijnymi. Zesztywniała. Wróciły nękające wspomnienia Hadassy. Dlaczego właśnie teraz? Zacisnęła pięści. - Staniesz do walki, jeśli od tego będzie zależeć twoje życie. - Nie, pani. Nie stanę. Raz jeszcze przyjrzała mu się i nagle przyszło zrozumienie. Prometeusz jest taki sam jak Hadassa. - Czy bogowie przysłali cię tu, byś mnie dręczył? - Znowu zaczęło jej pulsować w skroniach. Ból zasnuł mgłą wszystko, na co patrzyła. - Och!... - wykrzyknęła cicho i przycisnęła dłonie do skroni. - Po co tu przyszedłeś? - Czuła łomot krwi w głowie, nie była w stanie skupić myśli. Zrobiło się jej słabo. Przeszła niepewnym krokiem przez pokój i opadła na skraj łoża. - Po co przyszedłeś? - By ci służyć. - Jak możesz mi służyć? - spytała z gryzącą ironią. - Wedle twoich potrzeb, pani. - Czy potrafisz wyleczyć mnie z tej choroby? - wykrzyknęła głosem pełnym szyderstwa i goryczy. - Nie, ale słyszałem o pewnym lekarzu... Zacisnęła dłonie. - Tylu już widziałam lekarzy, że mdli mnie na ich widok. Chodziłam do wszystkich świątyń. Padałam na twarz przed dziesiątkami bóstw, błagając je o zmiłowanie. Popadłam w ubóstwo, płacąc za ofiary wotywne krwiożerczym handlarzom. I co mi z tego przyszło? Co mi przyszło, pytam. Co? Podszedł bliżej i powiedział łagodnym głosem: - Lekarz, o którym słyszałem, ma pomocnika dokonującego prawdziwych cudów. Roześmiała się cynicznie i podniosła na niego spojrzenie. - Ileż to w dzisiejszych czasach kosztuje cud? Popatrz dokoła, Prometeuszu. Czy zostało mi jeszcze coś mającego prawdziwą wartość? - Zawstydzona rozejrzała się po pokoju. - Została mi już tylko ta willa, a i ona ugina się pod ciężarem długów. Sama sobie dziwiła się, że ujawnia niewolnikowi swoją upokarzającą sytuację. - Ile warte jest dla ciebie życie, pani? Jej gniew natychmiast wyparował, a jego miejsce zajął strach. Podniosła wzrok na Prometeusza i poczuła całe brzemię swoich nieszczęść. - Nie wiem. Nie wiem, czy moje życie jest cokolwiek warte. Nikt nie dba o to, co się ze mną dzieje. Nie wiem już, czy sama o to dbam. Prometeusz przyklęknął przed nią na kolano i ujął jej zimną dłoń. - Ja dbam - powiedział bardzo spokojnym głosem. Spojrzała na niego ze zdumieniem. Rozpaczliwie pragnęła uczepić się źdźbła nadziei, które jej podsunął, i przez chwilę gotowa była się poddać. Potem lęk ogarnął ją na myśl, że miałaby mu zaufać. Czemu właściwie zależałoby mu na niej? Nigdy nie była dla niego miła. Zawsze odnosiła się do niego z pogardą i odrazą. To nie do wiary, by mogło mu na niej zależeć. A jeśli to jakiś podstęp?... Poczuła przejmujący strach. A strach zrodził gniew. O, doskonale wie, dlaczego Prometeusz powiedział to wszystko. Dźwięczały jej jeszcze w uszach słowa Kalaby, która mówiła, jak to jest naprawdę. "Naturalnie, że mu na tobie zależy - mówiła Kalaba. - Boi się o własną skórę." I usłyszała mroczny, szyderczy śmiech Kalaby. Cofnęła rękę. - Jakież to wzruszające - rzuciła łamiącym się głosem, patrząc z nienawiścią na niewolnika. Dźwignęła się na drżące nogi i odeszła z podniesioną głową i bijącym mocno sercem. Pozwoliła, by gniew rządził jej myślami. Nie miała jednak siły, by go podsycać, szybko więc zgasł, a po nim przyszła rozpacz i wreszcie politowanie nad samą sobą. - Nie wyobrażaj sobie, że ci uwierzę. Ani myślę - powiedziała, odwracając się do niego plecami. - Nikt się o mnie nie troszczy - zaskomlała. Wargi jej drżały. - Jesteś taki sam jak wszyscy. Uśmiechasz się i nie szczędzisz słodkich słówek, ale naprawdę nienawidzisz mnie i pragniesz mojej śmierci. Widzę ten błysk oka za każdym razem, kiedy Dydymas wchodzi do pokoju. Wiem, co sobie myśli. Chętnie zatańczyłaby na moim grobie. Obróciła się i zobaczyła, że Prometeusz wstał. Miał uroczysty wyraz twarzy, ale nie bał się. Patrzyła na niego przez dłuższą chwilę, czując, że jego spokój przynosi jej jakąś osobliwą ulgę. Kiedy po raz ostatni miała takie uczucie? - Zatrzymam cię - oświadczyła w końcu, sama właściwie nie wiedząc, czemu wypowiada te słowa. Co z nim pocznie? Po co jest jej potrzebny? Przez jego twarz przemknął błysk ulgi. - Dziękuję, pani. - Muszę się zastanowić, jakie obowiązki ci wyznaczyć. Ale nie teraz. - Była tak osłabiona, że drżała na całym ciele. Na czoło wystąpił jej pot, ogarnęły ją mdłości. Wyciągnęła rękę. - Pomóż mi się położyć. Zrobił to, delikatnie układając jej stopy na łożu. - Tak zimno - skarżyła się. - Czy już nigdy się nie rozgrzeję? Prometeusz przykrył ją pledami. Nie wydała mu żadnych poleceń, ale wziął suchą szmatkę i łagodnie osuszył jej pot z czoła. - Dorzucę drewna do kosza, pani. - Nie ma drewna. Unikała jego wzroku, wstydziła się swojego ubóstwa. Jak nisko upadła od czasu, kiedy zobaczyła go po raz pierwszy! Prometeusz okrył ją jeszcze jednym pledem. Julia zaczęła szarpać okrycie. - Myślisz, że potrafisz odnaleźć medyka, o którym mówiłeś? - Tak, pani. Jest teraz powszechnie znany w mieście. Znajdę go bez trudu. - Idź więc i dowiedz się, co ma do powiedzenia. - Patrzyła, jak Prometeusz idzie w stronę drzwi. - Nie wracaj, póki z nim nie porozmawiasz. Boję się nawet pomyśleć, co mogłabym ci zrobić. Czy rozumiesz? - Tak, pani. Zobaczyła, że naprawdę zrozumiał. - Idź i niech bogowie będą przy tobie. Wyszedł. Przygnębiona Julia opadła na poduszki. Może Prometeusz będzie miał więcej szczęścia u bogów niż ona. Rozdział XXIV Wyczerpany Aleksander opadł na miękkie poduszki nowego łoża i z ulgą wypuścił powietrze z płuc. - Jeśli ktoś jeszcze przyjdzie, Raszydzie, odeślij. - Gdzie jest Rafa? - Wpisuje do dziennika kurację zaleconą pacjentom. Zaraz skończy. - Zjesz teraz czy zaczekasz na nią? Aleksander otworzył jedno oko i spojrzał żartobliwie na Raszyda. - Poczekam. - Doskonale, panie. Aleksander wykrzywił leciutko usta i przymknął z powrotem oko. Zamierzał zdrzemnąć się, czekając na Hadassę. Wszedł sługa. - Panie, na dole jest jakiś młodzieniec, który chce z tobą mówić. - Czy nie czytał wywieszki? - jęknął Aleksander. - Do rana żadnych pacjentów. - On nie umie czytać, panie. - Więc ty mu przeczytaj. - Zrobiłem to, panie. - Powiedzże mu, żeby przyszedł jutro. Weszła Rafa i Aleksander uniósł się na posłaniu, opierając się na łokciu. Widział po jej ruchach, jak bardzo jest zmęczona. Opadła na łoże naprzeciwko Aleksandra i odstawiła laskę. Skuliła ramiona i zaczęła masować kaleką nogę. - Powiem Andronikusowi, żeby przygotował posiłek - powiedział Raszyd, wychodząc z pokoju. Aleksander wstał. - Chciałbym już zobaczyć, co Andronikus przygotował na wieczerzę. - Uśmiechnął się do Rafy. - Ten człowiek jest prawdziwym geniuszem, a mnie ssie w żołądku z głodu. Poczekaj, pomogę ci. - Podtrzymał ją, ale i tak jęknęła, układając się na łożu. - Znowu za dużo wzięłaś na siebie. - Ujął chorą nogę i ostrożnie ją wyprostował. Rafa znowu jęknęła. - Kiedy długo siedzisz, dostajesz skurczów w mięśniach. Zaczął delikatnie ugniatać mięśnie jej nogi. - Musiałam dokonać wpisów. - Trzeba wynająć pisarza. - Przycisnął mocniej kciukami i zobaczył, że Rafa kurczowo zamyka dłoń na poduszce. - Musisz rozgrzać mięśnie w calidarium. - Może jutro. - Dzisiaj - oznajmił stanowczym głosem. - Jak tylko zjemy wieczerzę. Wszedł Raszyd, niosąc wielką srebrną tacę z dwiema soczystymi przepiórkami, misternie ułożonymi w gniazdach z owoców i zieleniny. Zapach był taki, że Aleksander poczuł, jak ściska mu się żołądek i ślina napływa do ust. Rafa odmówiła w duchu akt dziękczynienia i uniosła zasłonę. Przepiórki były wspaniale upieczone i bez trudu oderwała udko. Rozkosz! Przedtem była tak zaprzątnięta pracą, że nawet nie czuła głodu. Jedząc przypatrywała się z rozbawieniem Aleksandrowi. Jadł z ogromnym apetytem. Oderwał drugie udko. - Klemencja znowu zostawiła dla ciebie sakiewkę pełną monet - powiedział, odrywając zębami kęs mięsa. Zbita z tropu Hadassa uniosła wzrok znad jadła. - Mówiłam jej, żeby tego nie robiła. Przełknął kęs i pokiwał nóżką przepiórki w stronę Hadassy. - Daj pokój tym sprzeciwom. Jest wdzięczna. Z radością cię obdarowuje. Co w tym złego? To samo zrobił Orestes. Odgryzł następny kęs. Hadassa zmarszczyła brwi. Czuła się zakłopotana. Nie odrzuciła daru Orestesa, bo potrzebowała wtedy pieniędzy. Teraz mieli tylu pacjentów, tyle pracy, że brakowało jej czasu na zajmowanie się potrzebującymi i w jej pudełku było coraz więcej złotych monet. Aleksander dostrzegł, że jest przygnębiona. Nie powinien wspominać jej o Klemencji. Wiedział, że Hadassa przejmuje się kosztownymi darami i sakiewkami z pieniędzmi. Wiedział też dlaczego, ale uważał, że Hadassa niepotrzebnie się zamartwia. "Wdzięczność winni są Bogu" - powtarzała często, ale on nie widział niczego niewłaściwego w tej szczodrości pacjentów. Tydzień temu wyszła do sieni i zobaczyła jakiegoś mężczyznę, który natychmiast rzucił się jej do stóp. Aleksander nigdy nie widział jej tak zagniewanej. - Wstań! - krzyknęła i tamten, przestraszony, zerwał się na równe nogi. - Rafo - powiedział łagodnym głosem Aleksander, pragnąc uśmierzyć jej gniew, lecz ona obróciła się gwałtownie w jego stronę. - Czyż jestem Bogiem, żeby przede mną klękał? Podeszła kuśtykając do mężczyzny, który cofnął się przestraszony, pobladły. Wyciągnęła w jego stronę rękę. - Dotknij mnie - rozkazała i mężczyzna uniósł nieco ramię, ale widać było, że nie śmie uczynić tego, co mu kazano. Ujęła go za nadgarstek i stanowczym ruchem położyła jego dłoń na swoim przedramieniu. - Ciało i krew. Nigdy już nie składaj mi pokłonów. Czy pojmujesz? Tamten skinął głową, ale kiedy Hadassa się odwróciła, Aleksander zobaczył wyraz jego twarzy. Widział już ten sam wyraz w oczach innych. Ci ludzie czcili ją. - Uznaj te pieniądze za zapłatę - powiedział teraz, starając się zagłuszyć jej skrupuły. - Wiesz dobrze, że Klemencja zapłaciła już tyle, ile od niej żądałeś. Niech odda swoją ofiarę Bogu. - Robisz z igły widły - odrzekł. W tym momencie znowu pojawił się sługa. - O co chodzi? - Ten człowiek powiedział, że zaczeka, panie. Aleksander zacisnął wargi. Był zdecydowany rozkoszować się w tej chwili jedzeniem. Słyszał deszcz bębniący o dachówki. - Niech więc czeka. - Kto to taki? - spytała Hadassa. - Ma jakąś sprawę do mnie. - Pada deszcz. - Powiedziałem już, żeby przyszedł jutro. Skoro chce czekać, niech moknie. - Jak się nazywa? - Nie wiem. - Z rozdrażnieniem cisnął na półmisek ogryzione udko. - Czy jest chory? - spytała Hadassa, zwracając się do sługi. - Nie, pani. Wygląda na człowieka cieszącego się doskonałym zdrowiem. - Przygnębiony? - Nie, pani. Jest bardzo spokojny. Kiedy dowiedział się, że ma czekać do rana, podziękował i usiadł pod ścianą. Zirytowany Aleksander rozerwał przepiórkę na dwie części. Dlaczego ludzie nie rozumieją, że lekarz musi czasem odpocząć? Jak każdy. Czuł na sobie błagalny wzrok Hadassy. - Najwyraźniej sprawa nie jest pilna - mruknął. Nie spuszczała z niego wzroku. - Rafo, pada, ale to ciepły deszcz. To zdumiewające, ile można powiedzieć milcząc. - No dobrze - oznajmił z rezygnacją. Skinął na sługę. - Wpuść tego nieszczęśnika, niech wysuszy się w sieni. - Tak, panie. Czy przyjmiesz go dzisiaj? - Nie. Jestem zbyt zmęczony. - Zobaczył, że Hadassa dźwiga się z łoża. - Nawet o tym nie myśl! - rzucił tonem wykluczającym wszelką dyskusję. Raszyd podszedł do jej łoża. Hadassa podniosła na niego wzrok, a potem spojrzała ze smutnym uśmiechem na Aleksandra. - Nie będziesz dzisiaj nic robić poza zjedzeniem tego ptaka i kąpielą. Wiedziała, że tym razem Aleksander nie żartuje i opadła z powrotem na łoże. - Może poczekać - rzucił medyk i znowu spojrzał na sługę. - Jeśli ogień nie wygasł, dorzuć drewna. I daj mu suchą tunikę. - Tak, panie. - Jesteś zadowolona? - spytał Aleksander zerkając w stronę Hadassy. Odwzajemniła uśmiech. - Być może jest głodny. - Przełamała swoją przepiórkę i podała połowę słudze. - I skoro ma czekać do rana, musi czymś się okryć. - Zrób, jak powiedziano - skinął głową Aleksander. Prometeusz był zaskoczony, kiedy sługa otworzył drzwi i kazał mu wejść do środka. W koszu palił się ogień; dano mu ręcznik i suchą tunikę. Sługa wyszedł, ale po chwili wrócił, przynosząc na tacy połówkę upieczonej przepiórki, a także chleb i dzban z dobrym winem. Wysoki ciemnoskóry mężczyzna dał mu pledy. - Lekarz przyjmie cię jutro - oznajmił. - Możesz tu spać. Prometeusz podziękował Bogu za smaczny posiłek. Ogień i wino rozgrzały go. Wyciągnął się na pledach i spał wygodnie do rana. Rankiem przyszedł wysoki Syryjczyk i szturchnął czekającego. - Wstań. Lekarz zaraz cię przyjmie. Prometeusz wszedł za nim po schodach, a potem udał się korytarzem do biblioteki. Za stołem do pracy stał młodzieniec, zajęty czytaniem jakiegoś zwoju. Kiedy sługa wprowadził Prometeusza, młodzieniec podniósł głowę. - Dziękuję, Raszydzie - powiedział i Syryjczyk wyszedł. - Jaką masz do mnie sprawę? Prometeusz był zaskoczony młodym wiekiem lekarza. Spodziewał się kogoś starszego, mającego za sobą wieloletnie doświadczenie. - Przyszedłem prosić, byś zechciał zająć się moją panią. Jest poważnie chora, panie. - W tym mieście nie brak lekarzy. Dlaczego przyszedłeś właśnie do mnie? - U wielu już była, panie. Radziła się też kapłanów. Składała ofiary wotywne wielu bogom. Jej służebna powiedziała mi, że spędziła nawet noc w abatonie. - Jakie są objawy choroby? - spytał zaciekawiony Aleksander. Prometeusz wyjawił wszystko, co zdążył zauważyć. - Czy możesz ją tu przyprowadzić? - Musiałbym ją nieść, panie, ale choć jest lekka, nazbyt to daleko. - Dobrze. - Aleksander zmarszczył brwi. - Mam dzisiaj kilka wizyt, ale znajdę czas, żeby odwiedzić ją wieczorem. Gdzie mieszka? Prometeusz podał adres. - Nie jest to dzielnica ubogich - rzucił oschle, unosząc brwi i zastanawiając się, dlaczego ta kobieta nie może przybyć w lektyce. - Choroba zubożyła ją, panie. - Ach, tak - mruknął Aleksander i skinął głową. Młodzieniec odwrócił się, żeby wyjść. - Chwileczkę - zatrzymał go lekarz. - Twoja pani musi wiedzieć, że niczego nie mogę obiecać. Jeśli będę umiał jej pomóc, uczynię to. Jeśli nie, jej los będzie w rękach bogów. - Pojmuję to, panie. - Mam nadzieję, że jej pomogę. - Dziękuję, panie. Niechaj Bóg błogosławi cię za twoją dobroć. Aleksander uniósł brwi. Patrzył w zamyśleniu na wychodzącego niewolnika. Weszła Hadassa. Przystanęła w drzwiach i też popatrzyła za młodzieńcem. - Kto to taki? Aleksander obrócił się w jej stronę. - To ten młodzieniec, który chciał rozmawiać ze mną wieczorem. Pamiętasz? - Uśmiechnął się krzywo. - Ten, któremu oddałaś połowę przepiórki. - Pamiętam, panie, ale jak się nazywa? - Nie przyjrzała się mu dokładnie, ale jego postać wydała się jej znajoma. - Nie pytałem o imię. - Aleksander wzruszył ramionami i wrócił do swoich zwojów. Tego wieczoru miał poważne powody, by żałować, że nie zaciekawiło go, jakie imię nosi młodzieniec. Rozdział XXV Markus usłyszał pukanie do drzwi, ale nie zwrócił na nie uwagi. Leżał nadal na macie i wpatrywał się w belkowania sufitu. Przez liczne szczeliny wdzierało się do środka słońce. Dom wymagał naprawy. Jeszcze kilka lat, a wiatr i odmiany pogody sprawią, że dach runie do wnętrza. Ile lat minie, nim cały dom legnie w gruzach? Znowu rozległo się pukanie, tym razem głośniejsze, natarczywe. Rozdrażniony Markus wstał. Przeszedł przez mroczną izbę wśród kolumn kurzu rozświetlonego promieniami słońca. Może intruz zechce oddalić się, zanim Markus dotrze do wejścia? Otworzył drzwi i zobaczył starą kobietę, z którą rozmawiał na targu. Opierała się ciężko na lasce. - Nadal tu jesteś - powiedziała. - Tak to wygląda - odparł bezbarwnym głosem. - Czego chcesz? Zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów. - Czemu zamieszkałeś w domu zmarłych? Drgnął, jakby uderzyła go w twarz. Chciał być blisko Hadassy, zapomnieć o tym, że ona nie żyje. Zacisnął dłoń na ościeży. - Czemu mnie nękasz, kobieto? - spytał, obrzucając ją niechętnym spojrzeniem. - To nie twój dom. Kto poza starą, bliską śmierci kobietą ośmieliłby się skarcić Rzymianina za to, że rozgościł się w opuszczonym domu? Wykrzywił usta w nieprzyjaznym uśmiechu. - Czyżbyś chciała mnie stąd wyrzucić? Postawiła laskę przed sobą i oparła się na niej obiema rękami. - Przyszłam dowiedzieć się, po co tu siedzisz. Milczał poirytowany. Objęła go znowu spojrzeniem. - Co spodziewasz się tu znaleźć, Rzymianinie? - Samotność! - warknął i zatrzasnął jej drzwi przed nosem. Nie dała za wygraną. Zastukała mocno trzy razy. - Idź precz! - wrzasnął w stronę drzwi i usiadł przy stole. Zatopił palce we włosach i ścisnął skronie. Znowu zastukała trzy razy. Markus zaklął pod nosem. - Precz! - To nie twój dom - powtórzyła spoza drzwi. Markus zacisnął zęby. Poczuł, że z gniewu serce bije mu mocniej. - Powiedz, jak zwie się właściciel, a kupię ten dom! Minęła dłuższa chwila. Odetchnął, uznając, że staruszka odeszła. Stuk! Stuk! Stuk! Walnął pięścią w stół i wstał. Szarpnął drzwiami i spojrzał na nią wrogo. - Czego chcesz, stara kobieto? Mówże, a potem zostaw mnie w spokoju. - Po co tu siedzisz? - spytała, ani myśląc się poddawać. - To moja sprawa. - Ale moje miasto. Urodziłam się tu osiemdziesiąt siedem lat temu. Ten dom należał do człowieka, którego znałam i szanowałam. - Zajrzała mu w oczy. - Ciebie zaś nie znam. Co za oszałamiająca bezczelność! - Ten nędzny kraj należy do Rzymu! Mogę wziąć sobie co zechcę, a chcę tego domu. - Kiedy wypowiadał te dwa zdania, sam słyszał arogancję kryjącą się w każdym słowie, które padało z jego ust. Odwrócił wzrok. - Po prostu odejdź - wychrypiał i ujął drzwi, zamierzając zamknąć je z powrotem. Uniosła laskę i uderzyła jej końcem w drzwi. - Nie odejdę, póki mi nie odpowiesz. Po co siedzisz w tym domu? Markus przyglądał się jej dłuższą chwilę ze znużeniem, starając się znaleźć odpowiedź, która by ją zadowoliła i skłoniła do odejścia. Nic nie przyszło mu do głowy. I nie mogło. Sam przecież nie wiedział już, co tu robi. Pustka tego domu działała na niego przygnębiająco. - Nie wiem - odparł smutno. - Czy to cię zadowala? - Odwrócił się i poszedł z powrotem w stronę stołu. Słysząc stukot laski, obrócił się i zobaczył, że kobieta podąża za nim. - Wcale cię nie zapraszałem - rzucił chłodno. - Ten, kto zaprosił ciebie, zaprosił i mnie - powiedziała z uporem i przystanęła. Westchnął ciężko, przeczesał włosy rozczapierzonymi palcami i usiadł przy stole. Milczał. Ona też nie odzywała się, więc po jakimś czasie podniósł głowę. Kobieta rozglądała się bez pośpiechu po izbie. - Nie byłam tu, odkąd wyruszyli do Jerozolimy - oznajmiła w końcu i spojrzała na dziurę w dachu, przez którą wpadało światło. Ze smutkiem potrząsnęła głową. - Chananiasz naprawiłby dach. Spojrzała na Markusa, czekając, co powie. Markus zaś patrzył jej prosto w oczy i uparcie milczał. - Znam już odpowiedź na moje pytanie - odezwała się kobieta. - To z powodu Hadassy. Co się z nią stało? - Czy odejdziesz, jeśli ci powiem? - zapytał oschłym tonem. - Zapewne. - Została zamordowana. W efeskim amfiteatrze. Stara kobieta podeszła nieco bliżej. - Czemu śmierć jednej Żydówki tak wiele znaczy dla Rzymianina? Przez jego oczy przemknęła błyskawica. - Była służebną w domu mojego ojca. - I to wystarczy, by przebyć tyle mil i zobaczyć, gdzie mieszkała? - Uśmiechnęła się. Markus, nie mogąc znieść jej przenikliwego spojrzenia, wstał i podszedł do okna. Westchnął i podniósł wzrok na rozpalone błękitne niebo. - To sprawa osobista, kobieto. - Nie taka osobista, skoro wie o niej całe nasze miasto. - Co wiedzą? - spytał, odwracając się w jej stronę. - Że jakiś Rzymianin szukał domu Hadassy. A teraz i to, że znalazł ten dom i zamknął się w nim niczym szaleniec w grobowcu. Zesztywniał i obrzucił ją gniewnym spojrzeniem. - Co kogo obchodzi, czy jestem przy zdrowych zmysłach? Niech zajmą się swoimi sprawami i nie wtykają nosa w cudze. - Rozbolały mnie nogi. Zaproś mnie, bym usiadła. - Proszę cię raczej, byś wyszła! Westchnęła ze znużeniem i mocniej oparła się na lasce. - Coś mi się zdaje, że muszę znieść twoją niegościnność. Markus prychnął tylko gniewnie. - Oczywiście trudno spodziewać się po Rzymianinie najmniejszej choćby uprzejmości. - Daj pokój, kobieto! Siadajże! A kiedy odpoczniesz, idź sobie. - Dziękuję - powiedziała i w jej oczach pojawił się błysk rozbawienia. - Jakże mogłabym oprzeć się tak miłemu zaproszeniu? Usiadła wygodnie na stołku. Przez dłuższą chwilę milczała, przyglądając mu się bacznie. Markus poczuł się nieswojo. - Czy to twoja Jerozolima, Rzymianinie? - Nie wiem, co masz na myśli. - Czy Nain to twoje święte miasto? Odbywasz pielgrzymkę, by uczcić pamięć niewolnicy, którą kochałeś? To pytanie podsyciło znowu jego gniew i rozbudziło żal. Usiadł ciężko na ławce pod oknem. Oparł się plecami o ścianę, zmagając się z miotającymi nim uczuciami. - Czemu nie zostawisz mnie w pokoju, kobieto? - Jakiż to pokój znajdziesz w tym domu? Pokój śmierci? Zamknął oczy. - Wyjdź. Ona jednak siedziała jakby przyrosła do stołka. - Kiedy jadłeś po raz ostatni? - Nie pamiętam. - Roześmiał się niewesoło. - Chodź więc ze mną. - Dźwignęła się ciężko ze stołka. - Dam ci coś do jedzenia. - Nie jestem głodny. - Ale ja jestem. Chodź, zjemy coś i porozmawiamy o tym, dlaczego tu jesteś. - Miłe zaproszenie, ale żałuję, nie. - Wielu rzeczy żałujesz, prawda? - Miał wrażenie, że spojrzenie czarnych oczu przenika go na wylot. - To z powodu śmierci Hadassy. Markus wstał. - Jesteś zbyt natarczywa. Oparła się na lasce i objęła go mrocznym spojrzeniem. - Cóż więc uczynisz? Wyrzucisz starą kaleką kobietę na ulicę? - Spojrzał na nią, wyraźnie zbity z tropu, ona zaś uśmiechnęła się leciutko. - Jestem zbyt stara, by bać się jeszcze czegokolwiek. - Stuknęła parę razy kijem. Przypomniał sobie pastuszka na wzgórzach. - Chodźże ze mną, Rzymianinie, a powiem ci, co zapamiętałam o Hadassie. Nieźle to sobie wykalkulowała i Markus zdawał sobie z tego sprawę. - Dobrze ją znałaś? Powlokła się z wysiłkiem w stronę drzwi. Przystanęła. Światło padało na jej plecy, tak że nie widział wyrazu jej twarzy. - Znałam ją od dnia jej urodzenia do chwili, kiedy z całą rodziną wyruszyła na Paschę do Jerozolimy. Wyszła na światło słoneczne. Markus dogonił ją i szedł obok, starając się dostosować do jej kroku. Po chwili weszła do domu bardzo podobnego do tego, z którego wyszli. Stał w drzwiach i patrzył do środka. Wszystko tu było czyste i na swoim miejscu. - Wejdźże. - Zbrukam twój dom. Roześmiała się zaskoczona. - O, wiesz coś o naszym Prawie. - Trochę - powiedział posępnym głosem. - Skoro nasz Pan jadł z poborcami podatkowymi i nierządnicami, przypuszczam, że ja mogę jeść z Rzymianinem. - Wskazała mu stołek. - Siadaj. - Markus wszedł do środka i zajął miejsce na stołku. Zapach gotowanego jadła sprawił, że zaburczało mu w brzuchu. Pchnęła w jego stronę małą miskę z daktylami. - Weź, ile chcesz. Zacisnął usta i przyjrzał się jej uważnie. Wszystko z góry przygotowała. Podeszła do paleniska, nabrała gęstej papki do drewnianej miski i postawiła przed nim. Sobie nałożyła mniejszą porcję i usiadła naprzeciwko Rzymianina. Przesunęła w jego stronę koszyk z przaśnym chlebem. - Obiecałaś, że opowiesz mi o Hadassie. - Najpierw jedz. Markus z ponurą miną ułamał kawałek chleba i umoczył w misce. Po przełknięciu pierwszego kęsu poczuł głód. Kobieta napełniła winem glinianą czarkę. Kiedy opróżnił miskę, napełniła ją powtórnie. Siedziała i patrzyła, jak Markus je. - Pościłeś czy zamierzałeś zagłodzić się na śmierć? - Ani jedno, ani drugie. Zjadła swoją porcję. Zauważyła, że jego miska jest pusta i uniosła lekko brwi. - Jeszcze? Nie zabraknie. Potrząsnął głową i zaśmiał się smutno z samego siebie. - Nie, dziękuję. Włożyła jedną miskę w drugą i odsunęła je na bok. Dźwignęła się sztywno i przeszła przez pokój. Jęknęła cicho z ulgą, siadając na zniszczonych poduszkach. - Nazywam się Debora. - Spojrzała na niego wyczekująco. - Markus Lucjanus Walerian. - Hadassa miała starszego brata, Marka. Chananiasz bardzo wcześnie zaczął go uczyć na garncarza i mówił, że chłopak jest bardzo zdolny. Chananiasz uważał, że sam jest garncarzem jakich wielu. Ale Marek był artystą. - Wskazała głową patkę wydłubaną w ścianie z gliny. - Kiedy miał dwanaście lat, zrobił tę urnę. Markus spojrzał na półkę i zobaczył, że praca chłopca nie ustępuje temu, co robiono w Rzymie. - Marek miał piętnaście lat, kiedy poszli do Jerozolimy. Markus ze smutkiem przyglądał się urnie. Jeśli był tak zręczny, mając dwanaście lat, co mógłby osiągnąć, gdyby nie zginął? - Szkoda, że zginął tak młodo. - Szkoda dla nas. Błogosławieństwo dla niego. Markus spojrzał na nią posępnie. - Śmierć nazywasz błogosławieństwem? - Marek jest teraz z Panem tak samo, jak jego matka i siostry. Strzała bólu przeszyła mu serce. - Czy błogosławieństwem nazwiesz i to, że Hadassa została rozszarpana przez lwy? Czy nazwiesz błogosławieństwem to, że ludzie wznosili radosne okrzyki, kiedy umierała? Także jego siostra krzyczała radośnie. - Nosisz w sobie gniew, Markusie Lucjanusie Walerianie. Co jest jego rdzeniem? Zacisnął zęby. - Przyszedłem tu, by rozmawiać o Hadassie, nie o mnie. Splotła dłonie na podołku i przyjrzała się mu kpiąco. - Niewiele mam ci do powiedzenia. Hadassa była grzeczną dziewczynką, która robiła to, czego od niej oczekiwano. Niczym nie zwracała na siebie uwagi. Była nieśmiała. Widać było, że to dziecko ogarnia przerażenie za każdym razem, kiedy Chananiasz zabiera swoją rodzinę do Jerozolimy. Jej wiara była chwiejna. - Chwiejna? - Roześmiał się chrapliwie z niedowierzaniem. - Tak to zapamiętałam. - Ponieważ Markus nic nie powiedział, wzruszyła ramionami. - Hadassa byłaby szczęśliwa, gdyby mogła spędzić całe życie w tym mieście, poślubić dobrego chłopca, mieć dzieci i nigdy nie zapuszczać się dalej niż Morze Galilejskie, które bardzo lubiła. Dobrze i bezpiecznie się czuła w otoczeniu rodziny, przyjaciół i wszystkich rzeczy, które dobrze znała. - Lecz zabrał je Bóg, którego czciła. - Tak może się zdawać. Ujął w obie dłonie glinianą czarkę, stojącą przed nim na stole. - Jakich miała przyjaciół? - Rówieśników. Nie spotkasz tu żadnego z nich. - Dlaczego? Bo jestem poganinem? - Bo nie tylko jej rodzina nie wróciła z Jerozolimy. W naszym mieście stoi wiele pustych domów. Markus skrzywił się. Czuł wstyd. Wstydził się swojego zachowania wobec tej starej kobiety. Wstydził się, że jest Rzymianinem. Wstał i podszedł do otwartych drzwi. Patrzył na nie brukowaną ulicę. Lekki wiatr wzbijał w powietrze kurz. Jakaś kobieta szła ulicą, niosąc na głowie duży dzban. Dokoła niej brykały dzieci. Jakiś starzec siedział przed domem, oparłszy się plecami o ścianę. - Jaka była Hadassa, kiedy ją znałeś? - usłyszał dochodzący zza pleców głos kobiety. Wzniósł spojrzenie ku jasnemu niebu. - Kiedy zobaczyłem ją pierwszy raz, pomyślałem to samo, co ty mi powiedziałaś: że nie ma w niej nic niezwykłego. Była strasznie zagłodzona. Ogolono jej głowę i włosy ledwie odrastały. Miała największe brązowe oczy, jakie kiedykolwiek widziałem. - Obrócił się i spojrzał na starą kobietę. - Bała się mnie. Drżała za każdym razem, kiedy się zbliżałem. Tak było z początku. Potem mówiła rzeczy, których nikt nie śmiałby mi powiedzieć. Przypomniał sobie, jak podeszła do niego w ogrodzie Klaudiusza i błagała, by oszczędził życie niewolników. Błagała wtedy także ze względu na niego. "Proszę, Markusie, błagam. Niech krew niewinna nie spłynie na twoją głowę." Zamknął oczy. - Szukałem jej i nocą widywałem w ogrodzie. Klęczała. Czasem leżała twarzą do ziemi. - Otworzył oczy. Twarz mu stężała. - Zawsze modliła się do swojego niewidzialnego Boga. Do Chrystusa. Wymówił te słowa jak przekleństwo. - Później także w ciągu dnia wystarczyło mi jedno spojrzenie na jej twarz, bym wiedział, że się modli. Przy pracy. Przy obowiązkach służebnej. - Potrząsnął głową. - Powiadasz, że miała małą wiarę, ale ja mówię, że nie znałem nikogo, kto wierzyłby wytrwalej. Nie przekonywały jej żadne argumenty. Nawet groźba śmierci. Nawet śmierć sama. Łzy spływały po policzkach starej kobiety, która nie przestała się jednak uśmiechać. - Pan ją wydoskonalił. Markus poczuł, że gniew ogarnia go jak wicher. - Wydoskonalił? Żeby mieć tym szlachetniejszą ofiarę? Debora spojrzała na niego. - Dla swoich dobrych celów. - Dla dobrych celów? Cóż może być dobrego w jej śmierci? Wasz dawny Bóg zadowalał się krwią jagniąt. - Roześmiał się zgrzytliwie, smutno. - Chcesz wiedzieć, dlaczego Hadassa umarła? Bo Jego Syn nie zadowala się dawnymi ofiarami. Chce krwi swoich wyznawców! Debora uniosła nieco rękę. - Usiądź, Markusie. Milcz i słuchaj. Usiadł i ujął głowę w dłonie. - To, co powiesz, niczego nie może zmienić. Jednak dusza Markusa była złakniona światła i osłabło jego postanowienie, by z gniewu czynić swoją tarczę. Czuł się zmęczony, czuł, że wszystko w nim zgasło. Debora powiedziała łagodnie jak do dziecka: - Gdyby setnik rozkazał legioniście ruszyć do bitwy, czy ten by posłuchał? - Hadassa nie była żołnierzem. - Doprawdy? Rzym tworzy armie, by zniewalać kraje i ludzi, by rozszerzać granice cesarstwa. Lecz Hadassa była żołnierzem innej armii, takiej, która toczy duchową bitwę o wyzwolenie ludzkich serc. I w tej bitwie górę bierze wola Boga. - Ona swoją bitwę przegrała - szepnął. Widział oczami duszy Julię cieszącą się z tego, że patrzy, jak Hadassa umiera. - A przecież tu jesteś. Były to celnie wymierzone słowa. Markus odsunął stołek i wstał. - Czy chcesz podzielić się ze mną jeszcze jakąś mądrością? Stara Debora patrzyła na niego spokojnie. Milczała. Markus wrócił do opuszczonego domu. Z wściekłością otworzył kopnięciem drzwi i przysiągł, że nikomu już ich nie otworzy. Rozdział XXVI Hadassa weszła bez słowa do domu Julii. Gdy Aleksander ruszył w górę ulicy, wiedziała już, gdzie jest i do czyjej willi idzie. Rozpoznała to znane od dawna uczucie ściskania w żołądku. Strach. Zdawała sobie jednak sprawę, że jest w tym ręka Boża. Kiedy Raszyd niósł ją po marmurowych schodach i Aleksander zastukał do drzwi, modliła się, by Bóg zechciał ujawnić, czego od niej oczekuje, gdy nadejdzie ta chwila. Drzwi otworzyła młoda służebna. Hadassa nie rozpoznała jej. Nawet witając z szacunkiem Aleksandra, dziewczyna nie spuszczała wzroku z Hadassy. Ukłoniła się i cofnęła, żeby ich przepuścić. Raszyd wniósł Hadassę do sieni. Przygnębiona Hadassa szeptem poprosiła Raszyda, żeby ją postawił. Wykonał polecenie i wyciągnął rękę, by mogła się na niej wesprzeć. - Tędy, panie - powiedziała najwyraźniej poruszona niewolnica, widać było, że nie śmiała już podnieść wzroku na Hadassę. Ruszyła szybkim krokiem w stronę schodów. Hadassa rozejrzała się po pustej sieni. Przypomniała sobie, że stały tu dwa marmurowe posągi nimf, po jednym po każdej stronie. Teraz zostały tylko w glinianych donicach palmy, które schły, gdyż nikt o nie nie dbał. Dawniej ściany były okryte babilońskimi dywanami. Teraz po dywanach nie było śladu. Zniknęły także marmurowe słupki, na których stawiano korynckie wazy z kwiatami. Hadassa wsparła się całym ciężarem na ramieniu Raszyda i pokuśtykała w stronę schodów. U ich podnóża Raszyd znowu wziął ją na ręce. - Co się stało? - mruknął jej do ucha, niosąc ją na górę. - Nic - odparła, zerkając w stronę perystylu. Z fontanny nadal tryskała woda, ale marmurowe płytki i malowidła były zalepione grubą warstwą brudu. Dziewczyna zapukała cicho do drzwi sypialni. Otworzył je młodzieniec. Hadassa natychmiast rozpoznała jego twarz. Prometeusz. Jej jedyny przyjaciel w tym domu. - Panie - powitał Aleksandra z powagą i wyraźnym poczuciem ulgi. Skłonił się. - Proszę wejść. - Cofnął się i wyciągniętą ręką wskazał w stronę środka pokoju. - Dostojna Julia odpoczywa. Kiedy Raszyd, niosący Hadassę, mijał go, spojrzał na nią, ale w jego oczach widać było zwykłe zaciekawienie. Ani śladu grozy. Nic nie wskazywało, że ją rozpoznał. Cały strach opuścił Hadassę, kiedy zobaczyła Julię leżącą na łożu. Oddychała ciężko, wstrząśnięta tym, co zobaczyła. Raszyd zatrzymał się. Prometeusz wyminął ich i podszedł do łoża. Pochylił się i dotknął ramienia Julii. - Pani, przyszedł lekarz. Julia poruszyła się. Wyciągnęła rękę, żeby Prometeusz pomógł jej usiąść. Odgarnęła z bladej twarzy wilgotne kosmyki włosów i obróciła ku nim spojrzenie załzawionych oczu. Wczepiła się w ramię Prometeusza i wstała niezdarnie. - Och! - wykrzyknęła cichutko Hadassa, czując, że coś dławi jej gardło. - Postaw mnie. Raszyd zrozumiał w tym momencie, że znaleźli się w jaskini lwa. - Raszydzie! Postawił ją, lecz trzymał jej ramię swoją żelazną dłonią. - Nie podchodź do niej. Hadassa nie słyszała jego słów. Była wpatrzona w Julię. Julia miała na sobie wypłowiałą czerwoną suknię. Włosy splotła w koronę. Kiedy wyciągnęła rękę, robiła wrażenie straszliwie wychudzonej i chorej, ale postawę miała jak zawsze królewską. Tak w każdym razie uznał Aleksander. Skłonił się, jakby naprawdę miał przed sobą królową. - Pani - powiedział łagodnym głosem. - Czy zechcesz napić się wina? - Nie, dziękuję, dostojna Julio. - Słusznie. Nie mogę zaproponować ci dobrego wina - powiedziała i Hadassa od razu zrozumiała, że Julia dużo pije. Jej dawna pani obróciła głowę i obrzuciła ją spojrzeniem. - Więc to jest sławna Rafa? - W jej głosie była szczypta drwiny. - Tak - odparł Aleksander. W tym momencie Aleksander dostrzegł, że Hadassa stoi daleko od łoża i że Raszyd trzyma ją za ramię, jakby chciał, by została w tym miejscu. Zmarszczył lekko brwi i przyjrzał się ciemnej, zastygłej twarzy Araba. Ogarnęła go nagła panika. Co się stało? Spojrzał Arabowi w oczy i uniósł leciutko brwi. Raszyd odwzajemnił się mu spojrzeniem pełnym zawziętości, a potem zaczął przenosić to dzikie spojrzenie z dostojnej Julii na Rafę i z powrotem. Znowu wbił wzrok w Aleksandra i szarpnięciem głowy wskazał drzwi. Aleksander poczuł, że strach ściska mu serce. - Mój sługa opowiadał mi o tobie - powiedziała Julia, patrząc na kobietę w zasłonach. - Powiada się, że dokonujesz cudów. Hadassa zrobiła krok w jej stronę, ale zaraz zatrzymała się i skrzywiła z bólu, gdyż palce Raszyda zagłębiły się w jej ramię. - Cuda są dla tych, którzy są ich warci - rzekł posępnym głosem, jakiego Hadassa nigdy dotąd u niego nie słyszała. Julia wybuchnęła urywanym śmiechem i spojrzała w stronę Prometeusza. - Czyż nie mówiłam? - Cała kruchość, którą przed chwilą dostrzegła w niej Hadassa, zniknęła bez śladu, a w jej miejsce pojawił się odpychający chłód. Julia obróciła się do Aleksandra. - Ileż to będę musiała zapłacić za to, że wielka Rafa zechce zaszczycić swoim uzdrowicielskim dotykiem moje marne ciało? Aleksander poczuł nagły przypływ głębokiej niechęci do tej zepsutej kobiety. Hadassa uwolniła się z uchwytu Raszyda i kulejąc podeszła do łoża. - Rafa! Nie! - wykrzyknął Aleksander, przestraszony, że Hadassa odsłoni twarz, jak uczyniła to u Feby Walerian. Ta chora kobieta była wcieleniem zła. Julia, nie rozumiejąc, o co tu chodzi, cofnęła się i patrzyła na Hadassę oczyma rozszerzonymi trwogą. Hadassa wyciągnęła rękę. Julia zamrugała, nie spuszczając z niej wzroku. Patrzyła pytająco, jakby chciała zobaczyć, co jest za zasłoną. Już miała dotknąć zasłony, ale w ostatniej chwili cofnęła gwałtownie rękę. - Nie powiedziano mi, ile mam zapłacić - odezwała się wyniośle, przyciskając zwiniętą pięść do piersi. - Zapłacisz duszą - oznajmił mrocznym głosem Raszyd. - Nic - odparła w tym samym momencie Hadassa. Julia przenosiła niepewne spojrzenie z jednego na drugie. - A zatem? - Wezwałaś, pani, lekarza - wtrącił się Aleksander, zmuszając się do żartobliwego tonu. Stanął między Julią a Hadassą. Ujął Julię za ramię i obrócił ją łagodnie w stronę łoża. - Pozwól, że cię zbadam i zobaczę, co ci dolega. Jeśli pragniesz, twój sługa może być przez cały czas przy tobie. - Nie dbam o to - odparła ponuro Julia, która dawno już utraciła wszelkie poczucie wstydu. - Możesz odejść, Prometeuszu - powiedziała Hadassa, podchodząc do łoża. Prometeusz obrzucił ją zdziwionym spojrzeniem. Twarz Julii oblekła się nagle bladością. - Skąd znasz jego imię? - Rafa wie mnóstwo rzeczy - rzekł Raszyd. - Potrafi zajrzeć w duszę człowieka. - Ty też możesz odejść, Raszydzie - rozkazała Hadassa, zwracając gwałtownie głowę w jego kierunku. Raszyd wbił w Julię nieruchome spojrzenie swoich ciemnych oczu. - Dlaczego tak na mnie patrzy? - spytała Julia drżącym nieco głosem. - Ma minę, jakby chciał mnie zabić. - Idź! - Hadassa powtórzyła stanowczym głosem swój rozkaz. Raszyd nie zmienił wyrazu twarzy. - Odejdę, ale będę w pobliżu. Julia drżała, patrząc, jak Arab wychodzi z pokoju. - Nigdy go nie widziałam, a on patrzy na mnie z prawie namacalną nienawiścią. - Wydaje ci się, pani - zapewnił Prometeusz, choć sam był zdumiony tym, co widział. - Najlepiej niech tu nie wchodzi - powiedziała przestraszonym głosem Julia. Obróciła się w stronę Aleksandra i Hadassy. - Czy mam się rozebrać? - Na razie nie - odparł Aleksander, dając jej ręką znak, żeby usiadła na łożu. Zaczął wypytywać ją o objawy choroby. Słuchał z takim skupieniem, że Julia odprężyła się i słowa popłynęły z jej ust swobodnym strumieniem. Opowiedziała o wszystkim - jak porzuciła ją Kalaba i jaki niegodziwy okazał się Prymus. Milczenie Aleksandra brała za zrozumienie, a potakujące kiwanie głową - za objaw wczucia się w jej położenie. Ale Aleksander nie miał dla niej ani zrozumienia, ani współczucia. - A potem ogołocił mnie z majątku i uciekł. - Chlipnęła i potarła nos wierzchem dłoni. Mówiła bardzo długo. Aleksander nie przerywał, chociaż zaczął już podejrzewać, skąd wzięły się jej dolegliwości. Krótkie badanie to potwierdzi. Na razie siedział i słuchał, zastanawiając się, co łączy tę niewiarygodnie samolubną kobietę z Hadassą. Dostojna Julia mówiła z narastającym rozgoryczeniem, ale spoza jej słów wyłaniał się coraz wyraźniejszy obraz straszliwego spustoszenia moralnego. W końcu zamilkła. - Czy chcesz wiedzieć coś jeszcze? - Chyba wiem już dosyć - odparł spokojnym głosem Aleksander. - Zechciej zdjąć suknię. Julia bez najmniejszego zawstydzenia wykonała polecenie, zsuwając z ramion czerwoną suknię. Z wątłym uśmiechem wypatrywała w twarzy Aleksandra choćby cienia podziwu. Daremnie. Aleksander zbadał ją od stóp do głów. Jego twarz nie wyrażała nic poza zainteresowaniem, jakie lekarz winien okazywać pacjentowi. - Połóż się, proszę. Julia straciła nagle pewność siebie. Zrobiła to, o co ją proszono, ale wyraźnie czuła się nieswojo. - Kiedyś miałam piękne ciało. Hadassa podeszła bliżej. Badanie trwało długo i w oczach Julii pojawiły się łzy bólu i upokorzenia. Aleksander prowadził oględziny metodycznie i starannie. Niejedno już widział, ale choroba Julii była tak rozległa, że z trudem ukrywał swoją odrazę. - Możesz się okryć, pani. Zrobiła to czym prędzej, unikając jego wzroku. Aleksander podszedł do misy. Umył starannie ręce. Wylał wodę pod roślinę w donicy, napełnił misę i raz jeszcze starannie umył ręce. Hadassa podeszła bliżej i dotknęła ramienia Julii. Ta poderwała lekko głowę i spojrzała na Hadassę. - To ty - westchnęła z ulgą. - Uzdrowisz mnie, prawda? - Tylko Bóg uzdrawia. - Bóg? - W jej oczach pojawił się błysk strachu. - Który bóg? Aleksander wtrącił się, zanim Hadassa zdążyła odpowiedzieć. - Którego z bogów czcisz? - spytał, wycierając szybko ręce i podchodząc do łoża. - Każdego, którego każesz. Byłam wierna Artemidzie i Eskulapowi. Składałam też ofiary wielu innym. Aleksander ujął Hadassę za łokieć i zmusił ją do odsunięcia się na bok. Julia popatrzyła na nich i na jej twarz znowu wypełzł strach. - Czy wiesz, co mi dolega? Aleksander rzucił mokry ręcznik na stolik. - Cierpisz, pani, na schorzenie narządów płciowych - oświadczył bez ogródek. - To bardzo złośliwa odmiana choroby. Nigdy dotąd się z nią nie zetknąłem. - Potrząsnął głową. - Może gdybym został wezwany wcześniej... - Wcześniej? Chcesz powiedzieć, że nic nie możesz poradzić? Aleksander spojrzał na Hadassę. - Mogę tylko zalecić maść na wypryski. Poza tym jestem bezradny. Julia zamrugała, jej twarz stała się biała jak płótno. - Przykro mi - dodał Aleksander bezbarwnym, obojętnym głosem. - Wcale nie jest ci przykro! - Julia przyglądała mu się przez dłuższą chwilę, a potem wykrzywiła twarz. - O co chodzi? O to, że mam mało pieniędzy? Czy moje imię za mało już znaczy? Kim jesteś, by tak do mnie przemawiać? Aleksander nigdy jeszcze nie czuł do nikogo takiej niechęci, jak do tej młodej kobiety. Chodziło nie tylko o to, że należała do rodziny, która posłała Hadassę na arenę, lecz także o to, że ta kobieta potrafiła myśleć tylko o sobie. Wiele objawów jej choroby świadczyło o życiu rozwiązłym, o pobłażaniu wszelkim swym zachciankom. Była blada i wycieńczona jak każdy, kto je owoce lotosu, żeby wprowadzić się w stan upojenia narkotycznego. Jej oddech pachniał tanim winem. Jej rozpusta przekraczała przyjęte normy. Zastanawiał się, czy jest coś plugawego, czego ta kobieta nie robiła i czuł, że odpowiedź na to pytanie musi być przecząca. Przez ponad godzinę mówiła o sobie, o swoich dolegliwościach, zmartwieniach, bólach, cierpieniach. Jednak nie dostrzegała, że to wszystko było skutkiem życia, jakie sobie wybrała, uganiania się za wszelkimi rozkoszami, jakie zna rodzaj ludzki. A jej słowa były pełne fałszu. Czyż nie ma prawa szukać rozkoszy, radować się życiem, jakie podoba się jej prowadzić? Co w tym złego? Chciała powrócić do zdrowia, by znowu robić to, co podpowie jej kaprys. Nie obchodzi jej jego sytuacja jako lekarza, nie obchodzą jego zasady ani uczucia. Żądała, by przywrócił jej zdrowie, choć przecież sama ściągnęła na siebie śmiertelną chorobę. Aleksander nie czuł ani odrobiny litości. Myślał tylko o Hadassie, o jej ciele rozdzieranym i dręczonym przez ból, o wielomiesięcznych cierpieniach, kiedy wracała do zdrowia. Ani razu nie padła z jej ust skarga, ani razu nie obarczyła nikogo winą za swój ból. Nie było i nie będzie dnia, żeby nie cierpiała z powodu obrażeń odniesionych na arenie, a blizny zniweczyły raz na zawsze szanse na normalne życie. Ta zaś młoda kobieta - chora i jednocześnie budząca odrazę - głośnymi okrzykami domagała się pomocy. I nie było w tym krzyku ani śladu pokory, lecz tylko żądanie - choć sama była przyczyną swego stanu. - Za co taka niesprawiedliwość? To nie moja wina, że zachorowałam! - Doprawdy? - rzucił Aleksander, pakując do torby swoje narzędzia. - Daj mi coś, żebym poczuła się lepiej! Wiem, że możesz mi pomóc, jeśli się tylko postarasz. - Mam wielu pacjentów. - Nie obchodzą mnie twoi pacjenci. Cóż znaczą w porównaniu z moimi cierpieniami? Ten przeraźliwy głos sprawiał, że włosy jeżyły się mu na karku. Hadassa podeszła kuśtykając i położyła mu dłoń na ramieniu. - Aleksandrze. W jej miękkim głosie dał się wyczuć błagalny ton. - Nawet nie proś! - rzucił z gniewem. - Aleksandrze! - Nic więc nie usłyszałaś? - szepnął z jakąś niezwykłą zawziętością. - Usłyszałam głos kogoś zagubionego. - Głos kogoś, kto nie jest wart, by wskazać mu drogę. Nie! - powtórzył stanowczo. Przepaść oddzielająca te dwie kobiety utwardziła mu serce i umysł. - Czy nie rozważysz nawet? - Zbadałem ją, Rafo. Ty ją dotknęłaś. To wszystko, co możemy uczynić. Julia roztopiła się w łzach. - Wysłuchaj mnie, Aleksandrze. Proszę... - zaczęła Hadassa. Zatrzasnął torbę i wziął ją do ręki. - Nie mogę sobie pozwolić na wysłuchiwanie twoich racji - syknął. - Nie będę narażał mojej lekarskiej sławy i kariery dla kogoś, kto i tak umrze. Wypowiedział te słowa na tyle głośno, że Julia je usłyszała. I były tak okrutne, że zamilkła. Hadassa chciała podejść do łoża, ale poczuła na ramieniu dłoń, która pchnęła ją w stronę drzwi. - Raszyd! - Aleksander skinął głową i Arab przemierzył szybkim krokiem pokój, by wziąć Rafę na ręce i wynieść ją z tego domu. Do pokoju wszedł Prometeusz. Zobaczył Julię płaczącą na łożu i spojrzał na Aleksandra. - Nic nie możesz uczynić? - Choroba poczyniła zbyt wielkie spustoszenia. Kiedy znaleźli się na zewnątrz, Aleksander odetchnął głęboko chłodnym powietrzem nocnym. W willi Julii Walerian panowała duszna atmosfera. Cuchnęło zepsuciem. Szedł w dół po schodach, mając obok siebie Raszyda, który niósł Hadassę. Nie protestowała. Raszyd usadowił ją ostrożnie w lektyce i poprawił poduszki, żeby było jej wygodniej. Aleksander poczuł, że boi się tego, co Hadassa powie mu, kiedy odgrodzą się zasłonami od świata. Było oczywiste, że zacznie błagać o litość dla tej godnej pogardy młodej kobiety, a tylko ona, Hadassa, potrafiła poruszyć jego serce. Postanowił tego uniknąć. - Pójdę pieszo - oznajmił i zasunął zasłony, zamykając ją w lektyce. - Ruszajcie! - rozkazał tragarzom. Nie będzie jej dzisiaj słuchał. Dzisiaj litość nie ma przystępu do jego serca. Słudzy podnieśli lektykę z Hadassą i poszli w dół ulicy. Raszyd zrównał krok z Aleksandrem. - Jej sługa powiedział mi, że jest córką Feby Walerian. Jej ojciec nie żyje. Ma brata, który nazywa się Markus. Kilka miesięcy temu opuścił Efez. - Na wszystkich bogów, Raszydzie. Wetknąłem głowę prosto w paszczę lwa, czy nie tak? - Rafa musiała o tym wiedzieć. - Czemu milczała? Na to pytanie żaden z nich nie mógł udzielić zadowalającej odpowiedzi. Żaden nie umiał jej zrozumieć. Nadal zdumiewała ich i wprawiała w zaniepokojenie. - Feba Walerian umiera, prawda? - spytał Raszyd patrząc prosto przed siebie. - Tak, umiera. - Aleksander spojrzał na kamienną twarz Araba. - Sądzę, że to sprawa kilku miesięcy. - Najpierw matka. Teraz córka. Skinął głową. - To musi być cud, że Bóg uderza kolejno tę rodzinę za to, co uczyniła Hadassie. Zaczął zastanawiać się, czy także Hadassa wyjaśni to sobie w ten sposób. Mówiła, że Jezus Chrystus jest wcieleniem miłości. Czy Bóg miłości mógłby się mścić w ten sposób? Raszyd myślał o czymś innym. - Czy czeka ją śmierć pełna cierpień? - I powolna. Kamienne rysy Raszyda złagodniały. - To dobrze - powiedział. - Sprawiedliwości stanie się zadość. Rozdział XXVII Markusa obudził strumień światła wpadający przez wysokie okno. Poczuł ból głowy i skrzywił się. Jęknął, obrócił się tak, by nie padało na niego światło. Uderzył o koło garncarskie. Zaklął, wstał i oparł się na kole. W ustach mu zaschło, język miał opuchnięty. Zobaczył leżący na podłodze bukłak po winie, które kupił wczoraj. Każde uderzenie serca sprawiało, że w głowie pulsował ból. Za każdym razem, kiedy przesuwał dłonią po rozczochranych włosach, ból narastał. Łagodny podmuch wzbijał wokół niego małe kłęby kurzu. Zauważył, że drzwi są otwarte. Pamiętał, a w każdym razie tak mu się wydawało, że wieczorem je zamknął, ale prawdę mówiąc, niczego nie potrafił sobie zbyt wyraźnie przypomnieć. Poza tym snem. Zamknął oczy i próbował poskładać oderwane fragmenty... Hadassa siedząca z nim na ławce w perystylu rzymskiej willi... Hadassa z lutnią, śpiewająca łagodnym głosem o pasterzu. W jego snach żyła, widział ją wyraźnie. Widział jej twarz, słyszał głos, mógł ją dotknąć. Wymykała mu się na jawie. Jak teraz. Zaklął cicho i zaprzestał daremnych prób. Dźwignął się na nogi i przeszedł niepewnym krokiem przez izbę. Było mu niedobrze. Oparł się ciężko na stole i powiódł wzrokiem po pomieszczeniu, rozglądając się za jeszcze jednym bukłakiem. Zamiast bukłaka ujrzał starą kobietę siedzącą pod oknem. - Znowu ty! - powiedział i opadł ciężko na stołek. Ujął głowę w dłonie. Ten pulsujący ból jest nie do zniesienia. - Nie wyglądasz najlepiej, Markusie Lucjanusie Walerianie. - Masz rację, to nie najlepszy z moich poranków. - Minęło już południe. - Dziękuję, żeś mi to uświadomiła. Zachichotała. - Przypominasz mi mojego męża podczas Święta Purim. Zgodnie z naszą tradycją pił wino, aż nie widział różnicy między słowami "przeklęty niechaj będzie Haman" a "błogosławiony niechaj będzie Mardocheusz". Następnego zaś dnia wyglądał zupełnie jak ty teraz. Cierpiący i blady. Z odcieniem zieleni. Potarł twarz. Miał nadzieję, że jeśli nic nie powie, Debora pójdzie sobie do domu. - Oczywiście pił, bo obchodził radosne święto. Ty pijesz, by zapomnieć. Jego dłonie znieruchomiały. Po chwili opuścił je powoli i spojrzał na kobietę. - Czemu ciągle mnie nachodzisz? - Przyniosłam ci dzban wody. Napij się, a potem obmyj twarz. Drażniło go to, że kobieta przemawia do niego takim tonem, jakby był chłopcem, którego trzeba skarcić. Stanął jednak na drżących nogach i zrobił, co mu powiedziała. Może dzięki temu zostawi go w spokoju. Wypił czarkę wody, napełnił misę. Obmył twarz i usiadł z powrotem przy stole. - Czego chcesz tym razem? Nie zniechęcona zgoła jego szorstkim zachowaniem, uśmiechnęła się. - Chcę, byś poszedł na wzgórza i zobaczył jagnięta zrodzone na wiosnę i lilie polne. - Nie obchodzą mnie jagnięta ni lilie. Podparła się laską i wstała. - Nie znajdziesz w tym domu ducha Hadassy, Markusie. - Zobaczyła, że skrzywił się z bólu i twarz jej złagodniała. - Przybyłeś do Nain, by znaleźć się blisko niej, pokażę ci więc miejsca, które najbardziej radowały jej serce. Zaczniemy od stoku na wschód od miasta. Ruszyła w stronę drzwi. Markus przechylił głowę i spojrzał na nią z ukosa. - Czy muszę znosić po drodze twoje towarzystwo? - Nie wyglądasz w tej chwili na takiego, który by mnie prześcignął. Roześmiał się smutno i zamrugał. Debora przystanęła na progu. - Hadassa lubiła jagnięta i lilie. Markus przez dłuższą chwilę siedział uparcie przy stole. Potem wstał. Chwycił leżącą na podłodze ciężką suknię, otrzepał ją z kurzu i poszedł za kobietą. Kiedy szli przez miasto, ludzie obrzucali ich dziwnymi spojrzeniami. Markus pomyślał, że muszą stanowić osobliwą parę: stara kobieta z laską i Rzymianin cierpiący z powodu nadużycia trunku poprzedniego wieczoru. Debora przystanęła dwa razy, najpierw, żeby kupić trochę chleba, potem - bukłak wina. Wręczyła mu jedno i drugie. - Nie ufają ci - oznajmiła, kiedy opuścili targ. - Jakże mieliby ufać? Jestem przecież Rzymianinem. - Uśmiechnął się cynicznie. - Jestem pośród nich wężem. Diabelskim nasieniem. Wzgórza okryte były świeżą zielenią, zbocza usiane plamami polnych kwiatów. Niebo było błękitne. Debora zatrzymała się, postawiła przed sobą laskę i oparła się na niej. Patrzyła na wzgórza. - Wyciągamy wodę ze studni, żeby pielęgnować ogrody. Ciężka praca, zysk mały. Lecz pewnego dnia Bóg zsyła deszcz, a z nim to wszystko. - Jesteś jak ona - powiedział z powagą Markus. - Wszędzie widzisz Boga. - A ty nie dostrzegasz żadnej mocy w tym, co masz przed oczyma? Żadnego majestatu? Żadnego cudu? - Widzę tylko skaliste wzgórza porośnięte tu i ówdzie świeżą trawą. Stado owiec. Trochę kwiatów. Nic nadzwyczajnego. - Rzeczy najzwyczajniejsze są najbardziej zdumiewające. Wschód słońca, deszcz... - Proszę cię, kobieto, tylko nie mów mi dzisiaj o Bogu. A najlepiej w ogóle milcz. Odchrząknęła. - Nie ma nic ważnego na tym świecie, co nie należy do Boga. Dlatego tu jesteś, prawda? - Co masz na myśli? - Szukasz Go. - Szukałem. Boga nie ma. - Jak to możliwe, by odnosić się gniewnie do czegoś, w co się nie wierzy? - spytała, ruszając dalej. Markusowi jakby odjęło mowę. Patrzył za nią z rozdrażnieniem. Zauważył, że kiedy szła, mniejszy ból odczuwała w stawach. Zdjęła szal z głowy i uniosła twarz, jakby promienie słońca sprawiały jej przyjemność. Dogonił ją i szedł obok. - Nie wierzę w Boga - oznajmił wzburzonym głosem. - W co więc wierzysz? Patrzył przed siebie, zaciskając posępnie usta. - Wierzę w dobro i zło. - Czy żyłeś wedle tej mądrości? Skrzywił się. - Czemu milczysz? - Złem była śmierć Hadassy. Chcę znaleźć sposób, żeby wszystko wyprostować, żeby było jak dawniej. - A jak tego dokonasz i jak będziesz żył wedle wzniosłych zasad, które sobie przyjąłeś? Te słowa przeszyły go jak strzała i nie wiedział, jak ma tej kobiecie odpowiedzieć. Kiedy spoglądał wstecz na swoje życie, zastanawiał się, czy miał jakiekolwiek zasady. Dobrem było zawsze to, co zyskiwał szybko, złem zaś - nieosiąganie celów, niezdobywanie tego, czego pragnął. Dla Hadassy życie było jasne. Dla Markusa nic nie było jasne. Żył we mgle. Dotarli na szczyt wzgórza. Wiedział, że gdzieś tam w oddali jest Morze Galilejskie. - To niedaleko - powiedziała stara Debora. - Chananiasz często zabierał swoją rodzinę do Kafarnaum, a potem, wzdłuż wybrzeża, do Betsaidy-Julii. - Znowu przystanęła i wsparła się na lasce. - Tymi samymi drogami chodził Jezus. - Jezus - mruknął posępnie. Uniosła rękę i wskazała na północ, na przeciwległy brzeg jeziora. - Słyszałam, jak przemawiał na tym zboczu wzgórza. - Opuściła dłoń na laskę. - A kiedy skończył, wziął dwie ryby, przełamał kilka chlebów i nakarmił tym pięć tysięcy ludzi. - To niemożliwe. - Nie ma rzeczy niemożliwej dla Syna Boga. Widziałam to na własne oczy. I tymi samymi oczami widziałam, jak wskrzesił Chananiasza. Poczuł na całym ciele gęsią skórkę. Zgrzytnął zębami. - Skoro był Synem Boga, czemu własny naród wydał Go na ukrzyżowanie? Łzy wypełniły oczy Debory. - Gdyż jak ty oczekiwaliśmy, że Bóg będzie kimś innym niż jest. Zmarszczył brwi i przyjrzał się profilowi jej twarzy. Milczała długo, zanim znowu otworzyła usta. - Dwieście lat temu Machabeusze obalili seleuckiego władcę Antiocha IV i poświęcili na nowo świątynię. Słowo Machabeusz oznacza młot albo rębacza. Kiedy Machabeusze zdobyli władzę i wkroczyli do Jerozolimy, lud radował się i wymachiwał gałązkami palmowymi. - Łzy spływały po jej pomarszczonych policzkach. - I to samo czyniliśmy, kiedy Jezus wjechał do Jerozolimy. Myśleliśmy, że obejmuje władzę jak Machabeusze. Wykrzykiwaliśmy: "Błogosławiony ten, który przychodzi w imię Pańskie!" Lecz nawet Go nie znaliśmy. - Byłaś tam? Potrząsnęła głową. - Nie. Byłam tu, w Nain. Urodziłam dziecko. - Czemu więc płaczesz, jakbyś miała swój udział w Jego ukrzyżowaniu? Nie miałaś z tym nic wspólnego. - Jakże chciałabym myśleć, że dochowałam wierności. Skoro jednak najbliżsi Mu, uczniowie, bracia, odwrócili się, kimże jestem, by myśleć, że postąpiłabym inaczej? Nie, Markusie. Chcieliśmy czegoś, a kiedy Pan wypełnił swoje, nie zaś nasze posłannictwo, wystąpiliśmy przeciwko Niemu. Jak ty. W gniewie. Jak ty. Z poczuciem zawodu. A przecież wola Boga jest przemożna. Odwrócił wzrok. - Nic z tego nie pojmuję. - Wiem. Widzę to po twojej twarzy, Markusie. Nie chcesz widzieć. Utwardziłeś przeciwko Niemu swe serce. Poszła dalej. - Jak wszyscy, którzy cenią swe życie - rzucił, mając na myśli śmierć Hadassy. - To Bóg cię tu przyprowadził. Roześmiał się szyderczo. - Przybyłem tu ze swojej woli i w swoich celach. - Jesteś pewny? Twarz Markusa stężała. - Wszyscy zostaliśmy stworzeni niepełni - ciągnęła Debora - i nie znajdziemy spoczynku, póki nie zaspokoimy najgłębszego łaknienia i pragnienia. Ty chciałeś zaspokoić je po swojemu. Widzę to w twoich oczach, jak widziałam w oczach wielu innych. A jednak, Markusie Lucjanusie Walerianie, choćbyś przeczył temu do ostatniego tchu, twoja dusza tęskni do Boga. Te słowa rozgniewały go. - Dajmy pokój bogom. Rzym pokazał światu, że życie jest tym, co człowiek z niego uczyni. - Co w takim razie uczyniłeś ze swojego życia? - Mam całą flotę okrętów, mam emporia i domy. Mam bogactwo. Jednak wypowiadając te słowa, wiedział, że to wszystko nie jest nic warte. Ojciec uświadomił to sobie tuż przed śmiercią. Nicość. Wszystko to nicość. Wszystko bez znaczenia. Wszystko czcze. Stara Debora raz jeszcze przystanęła na ścieżce. - Rzym wskazuje drogę ku bogactwu i rozkoszy, ku władzy i wiedzy. Lecz Rzym nadal łaknie. Możesz szukać w swym życiu nagrody albo sensu, lecz jeśli nie znajdziesz Boga, będziesz żył daremnie. Markus nie chciał tego słuchać, ale słowa Debory przenikały do jego serca, budziły niepokój. - Jeden z naszych rzymskich filozofów powiada, że życie jest tym, co uczyni z niego nasza myśl. Może to jest odpowiedź, jak znaleźć dla siebie pokój. Uśmiechnęła się. Pobłażliwie, jakby z rozbawieniem. - Król Salomon był najmądrzejszym z ludzi, jakich nosiła ziemia, i powiedział coś podobnego setki lat przedtem, nim powstał Rzym. Jakie myśli chowa człowiek w swym sercu, takim jest. - Podniosła na niego wzrok. - Nad czym rozmyśla twoje serce, Markusie? Pytanie to przeniknęło go do głębi duszy. - Nad Hadassą - odparł chrapliwym głosem. Ta odpowiedź zadowoliła ją widać, bo skinęła głową. - Rozmyślasz o niej. Przypomnij więc sobie jej słowa. Przypomnij sobie, co robiła, jak żyła. - Pamiętam, jak umarła - powiedział, patrząc na Morze Galilejskie. - O tym także winieneś pamiętać - potwierdziła uroczystym tonem Debora. - Podążaj jej ścieżkami, patrz na życie jej oczami. Może w ten sposób zbliżysz się do tego, czego szukasz. - Wskazała w dół wzgórza. - Tą ścieżką chodziła zawsze z ojcem. Zaprowadzi cię do drogi, a dalej do Genezaret i Kafarnaum. Hadassa kochała morze. - Odprowadzę cię do Nain. - Ja znam swoją drogę. Teraz ty musisz odnaleźć swoją. Uśmiechnął się z przymusem. - Myślisz, kobieto, że tak łatwo się mnie pozbędziesz? Poklepała go po przedramieniu. - Jesteś gotowy, by wyruszyć. Odwróciła się i zaczęła schodzić ścieżką, którą tu przyszli. - Skąd masz tę pewność? - zawołał za nią, rozdrażniony, że tak łatwo dał sobą pokierować. - Wziąłeś przecież ze sobą płaszcz. Czuł się oszołomiony. Potrząsnął tylko głową. Patrzył, jak kobieta idzie w dół i uświadomił sobie nagle, że kupiła mu chleb i wino. Na podróż. Westchnął. Debora ma rację. Nie ma dla niego odwrotu. W domu, w którym mieszkała jako dziecko Hadassa, przebywał najdłużej jak to było możliwe. Ale znalazł tam tylko kurz, rozpacz i wspomnienia, które miały w jego ustach smak popiołu. Spojrzał ku północy. Jakąż może mieć nadzieję, że coś więcej znajdzie nad Morzem Galilejskim? Ale przecież jego poszukiwania nigdy nie miały nic wspólnego z nadzieją. Z gniewem - o tak. Jednak po drodze został w jakiś dziwny sposób odarty ze zbroi gniewu i jest oto bezbronny. Czuł się nagi. Miotały nim sprzeczne uczucia. "Kochała morze" - powiedziała Debora. Czyżby miał to być wystarczający powód? Ruszył w dół zbocza ścieżką, którą niegdyś schodziła Hadassa. Rozdział XXVIII Aleksander trzasnął kielichem w stół, rozpryskując czerwone wino. - To ona posłała cię na arenę, a ty mi teraz powiadasz, że chcesz do niej wrócić! - Tak - odparła po prostu Hadassa. - Po moim trupie! - Aleksandrze, przecież powiedziałeś dawno temu, że jestem wolna i mogę robić, co zechcę. - Ale nie coś tak głupiego! Czy nie słyszałaś, co ta kobieta mówiła? Zżera ją gorycz. Nie ma w niej ani śladu wyrzutu sumienia z powodu wszystkiego, co czyniła. - Tego nie wiesz, Aleksandrze. Tylko Bóg zna jej serce. - Nie pójdziesz tam, Hadasso. Ta kobieta wyrzekła się wszelkich praw do ciebie w momencie, kiedy oddała cię edylowi igrzysk. - To bez znaczenia. Aleksander zerwał się na równe nogi i zaczął krążyć gniewnie po pokoju. - Nie potrafię uwierzyć, że coś takiego mogło ci przyjść do głowy. Jakie są argumenty przeciwko takiemu sposobowi myślenia? - Postaraj się to zrozumieć, Aleksandrze. Ona mnie potrzebuje. Spojrzał jej prosto w oczy. - Ona cię potrzebuje? To ja cię potrzebuję! Potrzebują cię nasi pacjenci. Julia Walerian ma służbę. Niech ta służba się nią zajmie. - Ja jestem jej służebną. - Nie, nie jesteś - oświadczył twardo. - Już nie. - Jej rodzice kupili mnie w Rzymie, bym jej służyła. - To było dawno. - Upływ czasu nie zwalnia mnie z obowiązków. Prawnie pozostaję z nią związana. - Jesteś w błędzie. Może nie wiesz, ale musiała za ciebie zapłacić. Kilka miedziaków! Oto jak wysoko cię ceniła. Złościł się bardziej na siebie niż na nią, bo przecież powinien był to wszystko przewidzieć. Był głupi, nie przyszło mu do głowy, że Hadassa może objąć współczuciem i litością kobietę, która próbowała ją zamordować. Przez cały ubiegły tydzień, odkąd poszli do tej kobiety, Hadassa nie chciała nic jeść poza przaśnym chlebem z wodą. Rzadko rozmawiała z pacjentami, większość czasu spędzała na modlitwie. Aleksandrowi wydawało się, że rozumie. Oczywiście była przygnębiona, bo zetknęła się z kobietą, która posłała ją na arenę. To oczywiste, że zamknęła się w sobie, że być może się bała. Przemknęła mu nawet przez głowę myśl, że poczuła zadowolenie, widząc, jak cierpi Julia Walerian, ale wstydziła się ujawnić to uczucie. Ani razu nie pomyślał, że Hadassa może odrzucić wszystko, że może zapragnąć powrotu do tamtej. - Nie potrafię cię zrozumieć - powiedział, starając się odzyskać spokój i znaleźć argumenty, które by ją przekonały. - Chcesz mnie ukarać za to, że nie zgodziłem się, by ta kobieta była moją pacjentką? - Nie, panie - odparła, zdziwiona, że coś takiego mogło mu przyjść do głowy. - Nie mogę się nią zająć, Hadasso. Znasz tutejsze prawo. Kiedy pacjent umiera, odpowiedzialność spada na lekarza. To szaleństwo brać sobie na głowę przypadek, który z pewnością skończy się śmiercią. Widziałaś krosty i zmiany chorobowe. - Widziałam - potwierdziła spokojnie. - Wiesz zatem, że choroba objęła całe ciało. - Tak, panie. - Nie mogę uczynić dla niej nic, jak tylko podawać do końca środki odurzające, aby czuła jak najmniej bólu. Umrze i nikt na to nie poradzi. Dotykałaś jej, więc wiesz. - Zobaczył, że jego słowa wzburzyły Hadassę. - I nie patrz na mnie w ten sposób. Wiem, że masz tylko tę moc uzdrawiania, której udziela ci Bóg. Dobrze. Wierzę ci. Czy jednak stało się coś, kiedy ujęłaś jej dłoń? - Nie - odparła cicho Hadassa, spuszczając głowę. - Czy pomyślałaś, że na całej rodzinie Walerianów ciąży przekleństwo Boga za to, co ci zrobili? Spojrzała na niego z wyraźnym zdumieniem. - Każdy człowiek jest dla Boga cenny. - Jedni bardziej, inni mniej. - Nie! Pan nie staje po niczyjej stronie. - Pan jest sprawiedliwy! - wykrzyknął, myśląc o tym, że Julia zasłużyła na to, co ją spotkało. On nie będzie stawał na drodze Boga. - Nie zamierzam wyrzekać się kariery i możliwości pomagania niezliczonym chorym, by podjąć daremną próbę uratowania kobiety, która dobrze sobie na swój los zasłużyła. - Kim jesteś, by sądzić? - Twoim przyjacielem! Tym, który otrzymał cię od Charona. Pamiętasz? Tym, który cię pozszywał! Tym, który... - przerwał, zdumiony tym, co cisnęło mu się na usta: "Tym, który cię kocha!" - Czy miałeś pewność, że żyję? - Tak! - wykrzyknął z rozpaczą. Skrzywił się i machnął ręką. - Nie! - Wypuścił powietrze z płuc, potarł kark i odwrócił się od niej. - Po części. Przez dłuższą chwilę w pokoju panowało milczenie. - Mówiłeś mi nieraz, że Bóg musiał położyć na mnie swoją rękę. Spojrzał jej w twarz, czując, jak ogarnia go fala rozpaczy. Wymykała mu się. Wiedział to. - Tak. Wierzę, że Bóg zachował cię przy życiu, byś mogła mnie nauczać. - I nie ma żadnego innego powodu? - Wszystkie powody biorą się z tego jednego. Czy nie widzisz? Gdyby nie to, czego mnie nauczyłaś, co stałoby się z Seweryną i Betusem, i z Heleną, i z setką innych, którzy przychodzili do kramiku przy łaźniach? Gdyby nie ty, co byłoby z żoną Magonianusa i jego synem? Iluż innych w tym mieście potrzebuje daru, który otrzymałaś od swego Boga? Te słowa nie przekonały Hadassy. - Powrót do Julii to sprawa dochowania wierności. - Jakiej znowu wierności? W tym, że oddajesz znowu swoje życie w ręce tej znieprawionej i zepsutej kobiety, którą toczy żywcem robak jej występków, jest tylko głupota. Sądzę, że robiła rzeczy tak niegodziwe, iż ty nawet byś ich nie zrozumiała. Hadassa żyła pod jednym dachem z Julią i służyła jej przez całe siedem lat. Wiedziała znacznie więcej niż wyobraża sobie Aleksander. Jakaś jej cząstka chciała rozpamiętywać to wszystko, użyć tych wspomnień jako tarczy przeciw zmiękczeniu serca. Wiedziała jednak, jak ma postępować. Rozważanie grzechów Julii nie spodobałoby się Bogu. Co gorsza, powstrzymałoby ją od spełnienia Jego woli. - Dałam słowo przed Panem. - Pan oddał cię mnie. Uśmiechnęła się łagodnie. - Bo wiedział, że kiedy nadejdzie czas, uwolnisz mnie. - Nie, nie uwolnię - powiedział Aleksander. Siedziała spokojnie, patrząc mu w oczy. Odetchnął głęboko. - Twoim myślom brak jasności. W chwili, kiedy zdejmiesz zasłony i Julia Walerian zobaczy, kim jesteś, znowu rzuci cię lwom na pożarcie. Czego więc dokonasz poza tym, że umrzesz? Spuściła wzrok. - Jest takie niebezpieczeństwo. - Ale nie musisz się na nie narażać. Znowu spojrzała na niego i wyczuł, że jej chwilowe wahanie zniknęło bez śladu. - Wielka sposobność oznacza wielkie zagrożenie. - Ładna mi sposobność! Żeby co? - Żeby poprowadzić ją do zbawienia, jeśli taka będzie wola Boga. Oszołomiony Aleksander przyglądał się jej jakiś czas w milczeniu. - Czemu właśnie ty miałabyś pragnąć, by zbawić ją od czegokolwiek? Zobaczył, że łzy zasnuły oczy Hadassy i z niedowierzaniem wbijał w nią wzrok. Ale Hadassa powiedziała to z całą powagą. Czy można być aż tak naiwnym? Podszedł i ujął jej dłonie. - Nigdy cię nie zrozumiem - rzekł chrapliwym głosem. - Każdy inny człowiek chciałby stanąć przy łożu śmierci i sycić wzrok męką jej konania. A ty... ty użalasz się nad nią. - Kiedyś była dzieckiem, Aleksandrze. Pełnym radości i słodyczy. Świat ją skrzywdził. - Nie bardziej niż ona samą siebie... i nie bardziej niż ona innych. - Być może - przyznała ze smutkiem Hadassa - lecz proszę dla niej o znacznie mniej, aniżeli sama otrzymałam. Jego ręce zacisnęły się na jej dłoniach. - Nie pozwolę ci... Jest zbyt cenna dla innych... dla niego... natomiast Julia Walerian to ktoś niewart jednej jego myśli. - Nie posłucham cię, Aleksandrze. Muszę słuchać Pana. Jej pewność siebie zbiła go z tropu. - Czy Bóg powiedział ci wyraźnie, że masz do niej wrócić? - Powiedziało mi to serce. - A głowa? - Dobrze się nad tym zastanowiłam. - Uśmiechnęła się. - Nie dość. - Ujął w dłoń jej pokryty szramami policzek. - Zawsze miałaś serce miękkie jak masło, Hadasso. Ta kobieta ma zaś serce z kamienia. - Położył dłoń na postrzępionej bliźnie zniekształcającej jej twarz. Miał nadzieję, że przypomni sobie o lwach i o tym, kto posłał ją na arenę. Spojrzał jej w oczy i zobaczył, że Hadassa pamięta. - Jesteś potrzebna tutaj - szepnął, spodziewając się, że tym razem zdoła przemówić jej do rozsądku. Ponieważ jednak milczała, przyciągnął ją w ramiona i przytulił do serca, które szamotało się jak oszalałe... Tak bardzo chce ją chronić i tak bardzo chce... czegoś więcej. Czegoś, czego nie chciał przyjąć do wiadomości. Gdyby bowiem teraz wypowiedział słowa, które kłębiły mu się w głowie, a potem jednak ją stracił, nie umiałby tego znieść. - Będę cię bronił. Raszyd też - powiedział głosem, który rwał się ze wzruszenia. Cofnęła się. - Ani ty, ani Raszyd niczego nie chcecie zrozumieć. Ja mam Obrońcę. - To prawda. Bóg przysłał cię tutaj, do mnie, i dał ci Raszyda, który nie zlęknie się, gdy przyjdzie mu przelać krew. Bądź więc nam posłuszna! - Ujął znowu jej twarz i zajrzał w ciemne oczy. - Nie pozwolę, byś wyrzekła się życia dla kogoś takiego, jak tamta kobieta. Oderwała jego dłonie od swej twarzy i przytrzymała je z całej siły. - Każdy z nas jest bezcenny dla Boga, Aleksandrze. Bóg policzył każdy włos na twojej głowie. Puściła jego ręce i wstała. - Mówisz, że w Jego oczach Julia Walerian jest równie cenna jak ty! Nie wierzę! Musnęła palcami zielone gałązki palmy. - Czy pamiętasz, jak zabrałeś mnie do Asklepionu, żebym zobaczyła uroczystości ku czci Eskulapa? - Tak. Co z tego? - Na czele procesji kapłanów niesiono insygnium. Wysoki drąg z kłębiącymi się wężami. - Tak, wiem. - Taki sam symbol masz na pierścieniu. - Tak. To moja pieczęć lekarza. - Taki sam symbol kazałeś wyryć na drzwiach tego domu. Aleksander zmarszczył leciutko brwi. - To ci przeszkadza? - Oczywiście! W przeciwnym razie po co by o tym wspominała właśnie teraz? Powinien był to jej wytłumaczyć. - Pewnie wydaje ci się ten znak bluźnierstwem, ale ja nie oddaję mu czci. Ma po prostu wskazywać, kim jestem. Lekarzem. Ludzie widzą węża na insygnium i oznacza on dla nich święte węże Eskulapa, boga uzdrowiciela i lekarza. W zamyśleniu opuściła dłoń, która bawiła się liśćmi palmy. - Kiedy Bóg wyprowadził Izraelitów z Egiptu, wydał Kananejczyków na zniszczenie. Wtedy nasz lud wyruszył spod góry Hor przez Morze Czerwone, żeby obejść krainę Edom. - Po co opowiadasz mi tę historię? - Lud niecierpliwił się z powodu przedłużającej się wędrówki - ciągnęła, jakby nie słysząc jego słów. - Jęli przemawiać przeciwko Bogu i Pan zesłał węże między ludzi. Wielu przez nie umarło. - Sądzę, że przez to zawrócili. Spojrzała na niego. - Tak. Uświadomili sobie, że zgrzeszyli. Poszli do Mojżesza i prosili go, by wstawił się za nimi u Pana, by błagał, ażeby Pan zabrał węże. I Mojżesz to uczynił. Pan rozkazał Mojżeszowi sporządzić węża i umieścić go na wysokim palu. Mojżesz zrobił to. Wykonał węża miedzianego i umieścił go na palu. A kiedy kogoś ukąsił wąż, człowiek ten podnosił wzrok na miedzianego węża i żył. Aleksandra tak ta opowieść zaciekawiła, że zapomniał o Julii Walerian. - Może stąd też wzięło się insygnium Eskulapa. - Nie wiem - odparła, nie przecząc jednak. Człowiek psuje wszystko, co otrzymuje od Pana. - Kiedy pierwszy raz zobaczyłam insygnium, przypomniałam sobie tę opowieść, którą usłyszałam z ust ojca. Powtarzam ci to, o czym on mnie pouczył. Ludzie dostrzegli swój grzech, skruszyli się. Patrzyli na znak od Boga i wierzyli w Jego moc... Dlatego żyli. Aleksander był poruszony tą opowieścią. Hadassa widziała to, ale widziała również, że jej przyjaciel się opiera. "Pomóż mi, Panie" - modliła się. - Mój ojciec słyszał - mówiła dalej po chwili - co powiedział o wężu Jezus. "Jak Mojżesz wywyższył węża na pustyni, tak potrzeba, by wywyższono Syna Człowieczego." Wydało mu się, że rozumie, co chciała powiedzieć Hadassa, nie wiedział jednak, po co przytacza tę historię. - Mówisz o zmartwychwstaniu. - Nie. O ukrzyżowaniu. Jezus został przybity do krzyża i postawiony przed wszystkimi ludźmi. On jest znakiem! Poczuł, że przenika go chłód. - Po co mi o tym mówisz? - Byś pojął, czemu muszę wrócić do Julii. Gniew ogarnął go znów jak płomień. - By cię tym razem ukrzyżowano? By przybito cię do krzyża, nie zaś rzucono jak wtedy lwom? - Nie, Aleksandrze. Bym wzięła znak Pana i postawiła go przed jej oczami. Poczuł straszliwy lęk o Hadassę. Wstał i podszedł do niej, szukając rozpaczliwie argumentów, które przywróciłyby jej rozsądek. Ujął delikatnie jej dłonie. - Posłuchaj, Hadasso. Zastanów się. Tutaj, przy mnie, dokonujesz rzeczy wielkich. Popatrz, jak daleko znaleźliśmy się od kramiku przy publicznych łaźniach. Popatrz, ile uczyniłaś dla innych. Ludzie okazują ci szacunek. Cofnęła ręce. - To wszystko jest dziełem Pana, nie moim... - Wiem - przerwał jej. - Trzeba chwalić Jego imię, nie zaś imię Rafa. Zmarszczył brwi. - Nie wiedziałem, że to imię tak bardzo ci przeszkadza. - Nie jestem uzdrowicielką, Aleksandrze. Rafa to Jezus. - W jej oczach zabłysły łzy. - Ileż razy mam ci powtarzać? - Przycisnęła dłoń do serca. - Jestem zwykłą kobietą miłującą Pana. Nikim więcej. - Czyż twój Pan nie namaścił innych, obdarzając ich uzdrowicielskim dotknięciem? Nawet ja słyszałem o apostołach Jezusa, którzy uzdrawiali zwykłym dotknięciem. - Nie jestem apostołem, Aleksandrze. Jezus wstąpił do nieba, nim ja przyszłam na świat. - Jakże więc wytłumaczysz wszystko, co stało się poprzez ciebie? Sama możesz w siebie nie wierzyć, lecz ludzie wierzą! Odsunęła się od niego. Już w chwili, kiedy wypowiadał te słowa, wiedział, że popełnił błąd, spróbował więc się wycofać. - Wcale nie powiedziałem, że widzą w tobie Boga. - Obróciła się w jego stronę. Jej spojrzenie zmusiło go do powrotu na ścieżkę prawdy. - No dobrze! Nieliczni tak na to patrzą, ale przecież nie uczyniłaś nic, by ich do tego zachęcić. Nie ma powodu, byś czuła się winna. - Nie czuję winy, Aleksandrze, tylko smutek. Zdał sobie sprawę, że zszedł na manowce. Hadassa rozłożyła ręce. Uśmiechnęła się do niego z ogromną czułością. - Wiedziałeś przecież, że ten dzień nadejdzie. Zamknął oczy. Potrząsnął głową, jakby chciał zaprzeczyć. Oto Hadassa naraża życie, a on czuje dreszcz trwogi. Spojrzał na nią w zamyśleniu. Dlaczego jest taka nieustraszona? Czy on, Aleksander, może pozwolić, by odeszła? - Nie chcę, byś odeszła, Hadasso - powiedział spokojnym głosem i na jego ustach pojawił się wątły uśmiech. - Sam nie wiedziałem, że tak bardzo cię potrzebuję. Coraz bardziej. - Nie potrzebujesz mnie, Aleksandrze. Masz Pana. - Pan nie usiądzie tutaj i nie będzie ze mną rozmawiał. Może tylko patrzeć na mnie mrocznym, niezgłębionym spojrzeniem i poprowadzić mnie, bym znalazł odpowiedzi, których szukam. Może poruszyć słowem moją wyobraźnię, moje serce dotknięciem... - Tak, Aleksandrze, może uczynić to wszystko i jeszcze dużo więcej. Potrząsnął głową. - Nie znam Go tak jak ty. Potrzebuję cię, byś mi o Nim mówiła. Słowa te zatroskały jej serce. - Stałam się dla ciebie kamieniem, o który się potykasz. - Nie! - wykrzyknął gniewnie, podchodząc do niej. - Nie! - powtórzył i wyciągnął ręce, by wziąć ją w ramiona. Tulił ją w milczeniu, wiedząc, że cokolwiek w tym momencie powie, do niczego to nie doprowadzi, a nawet może wszystko pogorszyć. "O Boże, jeśli mnie słyszysz, jeśli tu jest zabieraj mi jej na zawsze!..." - Jak długo pozostaniesz przy niej? - Do końca. - Jej czy twojego? - Wykrzywił ironicznie wargi. Ona zaś, rozważywszy możliwości, odpowiedziała: - Jej albo mojego. Rozdział XXIX Matka Priska siedziała sztywno wyprostowana na łożu, które Juliusz wyniósł dla niej na balkon. W ciągu osiemdziesięciu siedmiu lat swego życia nigdy jeszcze nie była tak zdenerwowana. Wiedziała, że Feba Walerian jest kimś ważnym i możnym, nie potrafiła jednak nijak wyobrazić sobie tego, kiedy obie siedziały w jej ubogiej czynszowej izdebce. Tutaj, w tej pięknej willi z widokiem na port i Artemizjon, nie mogła zapomnieć o dzielącej je przepaści. Niewolnica przyniosła tacę z pięknie ułożonymi owocami i innymi smakołykami. Skłoniła się, podsuwając tacę Prisce, i uśmiechnęła się zachęcająco. Priska potrząsnęła tylko głową. Juliusz dostrzegł jej onieśmielenie, zrozumiał powody i postarał się dodać jej trochę pewności siebie. - Matko Prisko, czuj się tu jak u siebie. Ileż to razy podawałaś nam napoje chłodzące? Czy chcesz teraz odebrać nam przyjemność usłużenia tobie? Priska zerknęła w jego stronę i wzięła do ręki brzoskwinię. - Czy teraz jesteś zadowolony? Położyła owoc między fałdami wytartego palusa - ostrożnie, jakby chodziło o rzecz zbyt cenną, by ją po prostu zjeść. Feba wymamrotała coś i Juliusz pochylił się nad nią. Jej zdrowsza ręka spoczywała na małej miedzianej tacce, którą położono jej na podołku. Zastukała w nią. Priska patrzyła na słuchającego uważnie mężczyznę. - Hera - powiedział po chwili i spojrzał na Priskę. - Jak ma się dziecko o imieniu Hera? Priska spojrzała zdziwiona na Febę, a potem podniosła pytający wzrok na Juliusza. Ten skinął głową i uśmiechnął się. - Dostojna Feba nie może poruszać się ani mówić, ale rozumie, co się wokół niej dzieje. Te słowa napełniły Priskę głębokim poczuciem litości i smutku. Ukrywając te uczucia, spojrzała na Febę i spróbowała odnowić serdeczną bliskość, jaka łączyła ją kiedyś z młodszą kobietą. - Dziewczynka ma się doskonale. Ciągle bawi się lalkami na progu domu. Pytała, dlaczego ostatnio nie przychodzisz, więc powiedziałam jej, że nie czujesz się dobrze. Przesunęła leciutko palcami po delikatnej skórce brzoskwini. Przypomniała sobie łzy dziecka. - Olimpia i jej syn nieźle sobie radzą - ciągnęła. - Znalazła sobie pracę w jadłodajni. Wernezja postanowiła wyjść powtórnie za mąż. Ten mężczyzna pracuje w emporium twojego syna i mieszka w tej samej co ona kamienicy. Chyba nie przestała opłakiwać młodego męża, ale nie zdołałaby utrzymać się sama. Kajusz jest starszy, nie naraża już życia, bo pracuje na lądzie. Zaopiekuje się nią i dziećmi i może z czasem zechce mieć własne. Feba słuchała chciwie każdego słowa o wdowach, które niegdyś odwiedzała. Priska po jakimś czasie zamilkła. Siedziała w milczeniu i wyraźnie czuła się nieswojo. Feba dostrzegła głęboki smutek wyryty na twarzy zacnej staruszki i chciała ją jakoś pocieszyć. Zastukała w swoją miedzianą tackę, używając szyfru, który wypracowała mozolnie z Juliuszem. Wiedziała, że Juliusz zrozumie i przekaże jej słowa. - Pan nie zapomniał o mnie - powtórzył Juliusz. Łzy trysnęły z oczu Priski. Odłożyła brzoskwinię i dźwignęła się sztywno na nogi. Pochyliła się i ujęła dłoń Feby. - Może tak jest, moje dziecko, lecz serce mnie boli, kiedy widzę, że ktoś młody jest w takim stanie. Lepiej, żeby stało się to starej kobiecie jak ja, która już przeżyła lata warte tego, by je przeżyć. Pocałowała dłoń Feby i ściskała ją przez chwilę w swoich dłoniach. Potem położyła rękę Feby na pościeli i wstała, żeby odejść. Feba zapukała. Juliusz wyciągnął rękę i Priska przystanęła, obrzucając go zaciekawionym spojrzeniem. - Tak, pani - powiedział Juliusz do Feby. Wziął szmatkę i rozłożył ją na łożu, na którym siedziała przed chwilą stara kobieta. Umieścił na szmatce brzoskwinię i jeszcze inne owoce z tacy. Związał rogi i podał węzełek staruszce. - Chce mnie utuczyć? - burknęła zakłopotana Priska. - Zjedz je ze smakiem i niech przyniosą ci zdrowie - powiedział Juliusz. Feba znowu zapukała. Juliusz skinął głową. - Tak, pani. - Roześmiał się i spojrzał na Priskę. - Przypomina mi, żebym dał ci więcej wełny. - Chce, żebym zapracowała się na śmierć - mruknęła Priska i spojrzała groźnie na Febę. - Dobrze choć, że dałaś mi brzoskwinie. Feba w odpowiedzi przymknęła powieki. Priska z oczami pełnymi łez poklepała Febę po ramieniu i poszła w stronę wejścia do sypialni. - Czy inne kobiety mogą ją odwiedzić? - spytała Juliusza, który odprowadzał ją korytarzem do schodów. - Byle nie za wiele naraz. Szybko się męczy. Priska rozejrzała się po wspaniałym dziedzińcu wewnętrznym. Popatrzyła na fontannę. Dom był ogromny, ale przygnębiająco cichy. - Czy nie ma dzieci ni wnuków, które by ją pocieszały? - Jej syn, Markus, nie ma żony. Jest teraz gdzieś w Palestynie. Wątpliwe, żeby rychło wrócił. Córka, Julia, miała kilku mężów, ale dzieci nie. Mieszka w Efezie. - Czy wie o chorobie matki? - Wie, ale ma własne życie. Priska domyśliła się, jak dużo powiedział jej w niewielu słowach Juliusz. - Nie odwiedza matki. - Stan matki wprawia ją w przygnębienie. Nie pokazała się od kilku tygodni. - Nie potrafił ukryć niechęci do Julii. Priska potrząsnęła ze smutkiem głową. - Kiedy są małe, depczą człowiekowi po piętach, nie dając mu chwili spokoju. Kiedy dorastają, depczą rodzicom serce. Juliusz otworzył drzwi wyjściowe. - Matko Prisko, jesteś pierwszą, która ją odwiedziła. - Jeszcze tu przyjdę - oświadczyła stanowczo i wyszła. Juliusz wyszedł za nią. - Chciałbym prosić cię o łaskę, matko Prisko. - Jeśli to tylko w mojej mocy. - Przyprowadź Herę. Dostojna Feba nie widziała dziecka od czasu ataku. Staruszka skinęła głową i poszła. Juliusz wrócił do pokoju na górze. - Wystarczająco długo tu siedziałaś, pani - oznajmił i wziął Febę na ręce, by zanieść ją do sypialni. Ostrożnie ułożył ją na boku. Siedział przy niej, masując jej plecy i opowiadając, co się dzieje w domu i jakie nowiny dochodzą ze świata zewnętrznego. - Odpocznij chwilę - powiedział potem. - Przyniosę ci coś do jedzenia. Opuścił pokój. Feba natychmiast wyczuła, że przyszedł inny niewolnik, który usiadł przy niej, by baczyć, czy jego pani czegoś nie potrzebuje. Nigdy nie zostawiano jej samej. Słuchała śpiewu ptaków dochodzącego od strony balkonu. Och, gdyby mieć skrzydła i wzbić się wysoko, uciec od ciała. Jednak Pan ma widocznie jakieś zamiary względem niej. Feba odprężyła się, otuliła obietnicą Pana. Hadassa miała rację. Wiedziała, czego chce od niej Bóg. Spłynęło to na nią wyraźnie jak wypowiedziane na głos słowa. Stopniowo rezygnowała z wewnętrznej walki, poddawała się bez reszty Jego woli. W takich momentach, w takich nieskończenie cennych momentach była wolna i wzbijała się prosto ku jasnemu niebu. "Módl się - mówił cichy głos. - Módl się za swoje dzieci." Feba modliła się więc godzina po godzinie, dzień po dniu. I będzie się modlić przez wszystkie lata, jakie Pan zechce jej jeszcze dać. "Panie, oddaję Markusa w Twoje ręce. Panie, odmień serce mojej córki... Wybacz im, Ojcze... Błagam w imię Twojego Syna, Jezusa... Boże, Panie nieba i ziemi, zbaw moje dzieci..." Rozdział XXX Kiedy brzask zabarwił na różowo horyzont, Hadassa stała już przed willą Julii Walerian. Wyszła z domu Aleksandra przed świtem, by uniknąć dalszych sporów. Nie rozumiał, dlaczego upiera się przy powrocie do Julii. Czuł, że jest to postanowienie głupie, niewłaściwe... A teraz, patrząc na fasadę wytwornej willi, także Hadassa zastanawiała się, czy Aleksander nie miał czasem racji. Wrócił z całą siłą strach, jej stary nieprzyjaciel. Przez ten strach szatan miał zawsze do niej przystęp. Chociaż minęło tyle lat, nagle poczuła się znowu jak dziecko czekające na śmierć w tłumie jeńców stłoczonych na dziedzińcu kobiet wielkiej świątyni. Jak udało się jej zapomnieć, czym jest strach o własne życie? Wypełniał ją teraz, przynosząc ze sobą skurcz żołądka, drżenie kończyn i zimny pot na czole. Czuła w ustach jego metaliczny smak - jakby ogniwa łańcucha. "Czemu jestem tu znowu, Panie? Czy nie wybawiłeś mnie od takiego życia i od tej kobiety? Dlaczego raz jeszcze się tu znalazłam? Czyżbym źle odczytała Twoją wolę?" Znała jednak odpowiedzi na te pytania, nim jeszcze je zadała. Czy jej ścieżka nie została wytyczona dawno temu, nim poznała Julię Walerian? Niech się dzieje wola Boga - bez względu na to, co ją czeka. Lecz w tej chwili, w tym miejscu przyszłość budziła lęk. "Zaufaj Mi - powtarzał raz po raz cichy głos. - Zaufaj Mi." Położyła trzęsącą się dłoń na ryglu. W jej głowie pojawił się wizerunek twarzy Julii, groteskowo wykrzywionej nienawiścią. Przypomniała sobie razy pięścią i wściekłe wrzaski. Przypomniała sobie, jak Julia kopała ją do utraty przytomności. A kiedy odzyskała przytomność, była w lochu pośród innych chrześcijan. "Panie, odwróć ode mnie ten kielich goryczy..." Kostki palców zaciśniętych na ryglu pobielały, ale Hadassa nie otworzyła bramy. Ledwie mogła oddychać. - Czy to tutaj, Rafo? - Sługa, który przyniósł trochę jej rzeczy, podszedł bliżej. Objął spojrzeniem kamienną fasadę. Hadassa zadrżała lekko, przypominając sobie wszystkie niegodziwości, jakie widziała w tym domu. Znowu podniosła wzrok. Jeszcze czas, żeby się rozmyślić. Jeszcze czas, by wrócić do Aleksandra. Bóg jej wybaczy. "Czy przychodząc tutaj, nie spełniłam Twej woli, Panie? Czy nie mogłam zostać z nim i pomagać chorym?" Kiedy jednak patrzyła na zimny kamień willi, wiedziała, że Bóg przysłał ją tutaj. Odwrócić się teraz od Julii to odwrócić się od Pana, a przecież bez Niego życie nie ma żadnego sensu. O tak, pamiętała loch - zimny, wilgotny, cuchnący. Czyż nie tam zobaczyła jednak naprawdę Światło i grzała się w jego blasku? Czy nie tam znalazła pokój, który Bóg zawsze jej obiecywał? Czy nie tam Bóg obdarzył ją prawdziwą wolnością? - Rafa? - powiedział pytającym głosem sługa. - Czy chcesz wrócić? - Nie. Jesteśmy na miejscu - odparła. Otworzyła bramę. Opierając się ciężko na lasce, pięła się na górę. Nim dotarła do drzwi, straszliwie rozbolała ją noga. Zaczerpnęła głęboko tchu i ujęła kołatkę. Cisza. - Nie ma nikogo, Rafo - powiedział z wyraźną ulgą sługa. Hadassa zakołatała raz jeszcze, głośniej, a potem zaczęła nasłuchiwać. Znowu jedyną odpowiedzią była cisza. - Wezwę lektykę. - Sługa odwrócił się i zszedł jeden stopień. Przerzucił tobołek i wyciągnął rękę, żeby ją wesprzeć. - Nie. Muszę się dostać do środka. Cisza panująca w willi zmartwiła ją. Gdzie jest służba Julii? Uniosła rygiel i pchnęła drzwi. Otworzyła je bez trudu. - Rafo, nie! - szepnął przestraszony sługa. Nie zważając na niego, weszła do sieni i rozejrzała się dokoła. - Zostaw moje rzeczy przy drzwiach. - Nie mogę cię opuścić w tym miejscu... - Zostaw rzeczy i idź. Nic mi nie będzie. Stał, przestępując z nogi na nogę i rozglądając się wokoło. Dom wyglądał na całkowicie opuszczony. Sługa ociągał się z odejściem. Wreszcie jednak usłuchał. Zamknął drzwi i Hadassa została sama w pustym domu. Stukot jej laski o marmurowe płyty niósł się echem po perystylu. W misie fontanny stała nieruchoma woda. Hadassa zajrzała do triclinium i zobaczyła wypłowiałe poduszki i zakurzony stół. Zniknęły bez śladu marmurowe posągi i tylko ściana była nadal ozdobiona mozaiką przedstawiającą Bachusa swawolącego z wodnymi nimfami. Hadassa odwróciła się i pokuśtykała w stronę schodów prowadzących do pokojów na górze. Kiedy znalazła się na szczycie, przystanęła, żeby odsapnąć. Noga rozbolała ją tak, że młoda kobieta drżała na całym ciele. Znowu zaczęła nasłuchiwać, ale wszędzie panowała cisza. Po chwili ból nieco zelżał, ruszyła więc odkrytym korytarzem w stronę pokoju Julii. Drzwi były otwarte. Serce trzepotało się w jej piersi, jak ptak zrywający się do ucieczki. Hadassa stanęła na progu i zajrzała do środka. Łoże było puste. Weszła do sypialni i zobaczyła przerażający bałagan. W powietrzu unosiła się woń dawno nie opróżnianego naczynia nocnego. Julia była na balkonie. Samotna. Miała na sobie wytartą, sięgającą kostek tunikę. Wiatr oblepiał tuniką jej wychudzone ciało. Przywarła do ściany, szukając w niej oparcia, twarz zwróciła ku wzgórzom na wschodzie. Na tej twarzy malował się tak straszliwy smutek, że Hadassie przyszło do głowy, iż Julia myśli pewnie o Atretesie. Na tamtych wzgórzach zbudował niegdyś dla niej willę, zamierzając zamieszkać tam z nią jako swoją żoną. Hadassa stała bez ruchu, wbijając wzrok w Julię, zastanawiając się, czy to ta sama młoda kobieta, odmieniona tylko przez nieszczęścia. Julia spuściła głowę i powiew wiatru poruszył matowe kosmyki ciemnych włosów wokół twarzy i na ramionach. Wyglądała jak skrzywdzone dziecko. Zadrżała i objęła się ramionami. Odwróciła głowę, zobaczyła nagle Hadassę i drgnęła przestraszona. - Rafa! - zachłysnęła się. Hadassa nigdy jeszcze nie słyszała głosu tak bezradnego. Trwoga, która z taką siłą ściskała jej serce, momentalnie zniknęła. Hadassa przypomniała sobie chwile, kiedy Julia miała w sobie wiele słodyczy. Była wtedy dziewczyną pełną radości, spragnioną życia. Hadassa patrzyła na nią ze smutkiem, na tę chudą, bladą, wyniszczoną przez chorobę istotę. Podeszła ku Julii, kulejąc i stukając laską. Julia patrzyła rozszerzonymi oczami, niepewna. - Wybacz, proszę, że weszłam bez zapowiedzi do twojego pokoju, pani. Nikt nie odpowiadał na pukanie. - Witaj - powiedziała zdawkowo uprzejmym głosem Julia. Osunęła się na łoże stojące pod ścianą i naciągnęła na ramiona poplamiony pled. - Oto jestem sama. Dydymas i Tropas uciekli jak szczury z tonącego okrętu. - Wykrzywiła z ironią usta. - I tak był z nich niewielki pożytek. - Potoczyła wzrokiem dokoła i powiedziała spokojnie: - To dla mnie ulga. Oszczędzili mi kłopotu, jakim byłoby sprzedanie ich na targu. - Czy Prometeusz też odszedł, pani? - Nie. Posłałam go do miasta, żeby znalazł jakąś pracę. - Uniosła z obojętnością ramiona. - Może wróci, a może nie. Należał do Prymusa, nie do mnie. Prymus był kiedyś moim mężem. Ponoć. - Podniosła wzrok na zasłony Hadassy i leciutko zmarszczyła blade czoło. Nerwowo skubała pled. - Po co tu przyszłaś, dostojna Rafo? Dotknęłaś mnie i nic to nie pomogło. Lekarz powiedział, że nie ma żadnej nadziei. - Uniosła podbródek. - Przyszłaś zobaczyć, czy tym razem twoje czary odniosą jakiś skutek? Ten pokaz dumy i wzgardy nie zatarł bynajmniej wyrazu strachu i bezradności na jej twarzy. - Nie - odparła miękkim głosem Hadassa. Julia poczuła wstyd, musiała się jednak jakoś bronić, okazywała więc innym pogardę. - Może nie jesteś taką cudotwórczynią jak się mówi. - Nie, nie jestem. Na twarzy Julii pojawiła się trwoga. Chora znowu objęła się ramionami. Odwróciła głowę. - Po co więc tu przyszłaś? Hadassa podeszła bliżej. - Proszę cię, pani, byś pozwoliła mi zostać i zająć się tobą. Zdumiona Julia poderwała głowę. - Chcesz zostać ze mną? - Przełknęła ślinę i spojrzała na zasłoniętą kobietę. Nie potrafiła dłużej ukrywać swojej bezradności i samotności. - Nie mam pieniędzy. - Nie chcę ich. - Nie mam nawet pieniędzy na chleb dla ciebie. - Mam dość, by starczyło dla nas obu. Julia wpatrywała się w nią - zdumiona, zbita z tropu. - Chcesz mnie utrzymywać? - spytała drżącym głosem. - Dlaczego? - Gdyż muszę. Julia nie zrozumiała. Zmarszczyła brwi. - Chcesz powiedzieć, że lekarz zmienił swoje postanowienie i przysłał cię, byś się mną zajęła? - Nie. Przysłał mnie Pan. Julia zesztywniała lekko. - Pan? - spytała niepewnie. - Jakiego boga czcisz? Hadassa wyczuła, że Julia zamknęła się w sobie. W ostrożnym spojrzeniu chorej kryły się zmęczenie i strach. Podeszła bliżej i wsparła się ciężko na lasce. Wiedziała, że Bóg chce, by wypowiedziała teraz te same słowa, które Julia słyszała kiedyś z jej ust; słowa, które wzbudziły jej gniew i pragnienie zadawania cierpień; słowa, które oznaczały wyrok śmierci. "O Panie, czy już teraz poddajesz mnie próbie?" I nagle poczuła wstyd. Ileż to razy zaniechała wypowiedzenia tych słów, nim przyszedł tamten pamiętny wieczór? "Wybacz, Panie. Zaparłam się Ciebie za każdym razem, kiedy milczałam, za każdym razem, kiedy marnowałam sposobność." - Wierzę, że Jezus jest Chrystusem, Synem Boga Żywego. Na balkonie zapanowała cisza. Wydawało się, że zamarł nawet podmuch wiatru. Tylko słowa Hadassy rozbrzmiewały echem w powietrzu. Julia zadrżała i odwróciła wzrok. Twarz miała bladą jak płótno i stężałą. - Nie, Rafo. Nie przysłał cię tutaj twój Bóg. - Czemu tak twierdzisz? - Gdyż wiem. - Skąd wiesz, dostojna Julio? Spojrzała na nią szeroko otwartymi, pełnymi cierpienia oczami. - Bo jeśli jakiś bóg ma powód, żeby zniszczyć mnie swoim gniewem, to właśnie Ten. Hadassę ta odpowiedź napełniła nadzieją. - Mogę prosić cię tylko o jedno - powiedziała. - Otóż to - rzuciła ironicznym tonem Julia. - No tak. Czegóż chcesz ode mnie? Jaką cenę mam zapłacić? - Proszę, byś nie używała imienia Rafa. - I to wszystko? - spytała zdziwiona Julia. - Tak. - Dlaczego nie chcesz tego imienia? - Oczy Julii zwęziły się. - To tytuł, którego nigdy nie byłam warta. Julia spojrzała na nią niepewnie. - Jakże więc mam cię nazywać? Serce Hadassy biło jak oszalałe. Chciała ujawnić swoje imię, ale coś ją przed tym powstrzymywało. "O Panie, nie jestem jak tamta Hadassa od Święta Purim, która uratowała swój lud. Jestem kimś znacznie mniejszym. Ojcze, wskaż mi, kim dla niej jestem. Daj mi imię, w którym mogłabym wzrastać. Imię, którego Julia może używać bez lęku." I imię pojawiło się w cichym szepcie. Uśmiechnęła się. - Proszę cię, byś nazywała mnie imieniem Azar. Azar. Pomocnica. - Azar - powtórzyła Julia. - Ładne imię. - Tak - przyznała Hadassa, czując nagle lekkość w sercu i dziękując Bogu za to uczucie. - Azar. - Będę nazywała cię tym imieniem - zgodziła się Julia. - Od ciebie więc zależy, pani, czy zostanę, czy odejdę. Uczynię, jak każesz. Julia siedziała dłuższą chwilę w milczeniu. Bała się powiedzieć "tak". Była pełna wątpliwości, nieufna. Dlaczego chrześcijanka przyszła, żeby się nią zaopiekować? Co będzie z tego miała? Jeśli Rafa... Azar dowie się, co Julia zrobiła, odwróci się od niej. A wiedziała, że prędzej czy później ktoś jej wszystko powie. To tylko kwestia czasu. - Nie wierzę, byś została. Niby dlaczego? Jesteś znana w całym Efezie. Ludzie pragną cię widzieć. Nikt przecież nie wyrzeka się sławy i bogactwa na korzyść nędznego i samotnego życia z umierającą kobietą. Ona by tak nie postąpiła. Nie ma w tym odrobiny sensu. Hadassa podeszła bliżej, usiadła z trudem i spojrzała w oczy Julii. - Zostanę. - Na kilka dni? Tygodni? Miesiąc, dwa? - Do końca. Julia próbowała przeniknąć wzrokiem zasłony. Nie mogła. Może Rafa... Azar... jakkolwiek się nazywa... jest stara? Poruszała się z trudem, mówiła dziwnie zgrzytliwym głosem. Może na tym wszystko polega. Jest zmęczona i woli opiekować się jedną osobą niż wieloma. Jakie to zresztą ma znaczenie, jeśli Rafa-Azar da słowo? - Czy przysięgasz? - spytała drżącym głosem Julia, żałując, że nie ma tu pisarza, który spisałby odpowiednią umowę. - Przysięgam. Julia wypuściła powoli powietrze z płuc. Jakie to dziwne. Ta kobieta, której przecież nawet nie zna, powiedziała to jedno jedyne słowo, a jednak Julia była pewna, że może jej wierzyć. Może ufać. Czy wiąże się to ze sposobem wypowiedzenia tego słowa? Nagle Julię ogarnął niewypowiedziany smutek. "Przysięgam!" Usłyszała inny głos wypowiadający to słowo, zobaczyła roześmiane czarne oczy pełne pobłażania i miłości. "Przysięgam..." Kiedyś to słowo padło z ust Markusa. Gdzie on jest w tej chwili? Cóż znaczyła jego przysięga? Okłamał ją własny brat. Jakże może komuś jeszcze wierzyć? "Znalazłaś się w rozpaczliwej sytuacji, czyż możesz więc nie wierzyć?" - szepnął jakiś głos w głębi jej serca. Każda chwila jej życia była naznaczona strachem. Śmierć jest czymś straszliwym, ale najbardziej bała się tego, że będzie musiała stawić jej czoło samotnie. - Och, Azar - ledwie poruszyła ustami i w jej oczach zabłysły łzy - tak się boję. - Wiem, czym jest strach. - Wiesz? - O tak. Od dzieciństwa trawił mnie strach. - Jak go pokonałaś? - Nie pokonałam. Uczynił to za mnie Bóg. Julia natychmiast poczuła się nieswojo. Nie chciała rozmawiać o Bogu. Nie rozumiała. Wiedziała tylko, że każde wspomnienie o Bogu Hadassy doprowadzało ją do rozpaczy, gdyż przypominało rzeczy, o których chciała za wszelką cenę zapomnieć. A oto Azar wyjawiła, że czci tego samego Boga. - Jakaż to żałosna ironia - szepnęła bliska płaczu. - Co takiego? - Zmarnowałam życie przez chrześcijankę, a teraz przychodzisz ty, żeby się o mnie troszczyć. - Zadrżała i zamknęła oczy. - Wiem tylko, że potrzebuję kogoś. Wszystko jedno kogo. I to wystarczyło. Hadassa zobaczyła, jak trudną, zdradziecką drogę ma przed sobą. Być może Julia nigdy nie zawróci, nie zmieni sposobu myślenia. I Hadassa wiedziała, że Aleksander ma rację, że może znowu trafić na arenę. Była całkowicie pewna jednej tylko rzeczy: Bóg nie bez powodu przysłał ją tutaj, ona zaś musi postępować wedle Jego woli. Nie może zważać na cenę, jaką przyjdzie jej być może zapłacić. - Nigdy cię nie opuszczę, dostojna Julio, nigdy nie zostawię cię samej. Do ostatniego mego tchnienia pozostanę przy tobie. Wyciągnęła przed siebie rękę. Julia spojrzała na tę rękę. Z rozpaczą w oczach przywarła do niej. Nie umiała wybiec myślą dalej. Rozdział XXXI Markus spędził kilka tygodni w Genezaret, chodząc to tu, to tam po ulicach miasta. Ubrany w strój od Ezry Bariachina, naśladując pełne czci zachowanie Żydów, wchodził do synagogi. Chciał usłyszeć słowa Pisma, stawał więc na obrzeżu zgromadzenia i słuchał. Chociaż nie rozumiał po hebrajsku, słowa Tory przynosiły mu dziwne ukojenie. Słuchając ich, rozmyślał o Hadassie. Mówiła do niego, lecz on był głuchy. Słowa hebrajskie czy greckie, aramejskie czy łacińskie pozostawały obce, gdyż umykało mu ich znaczenie. Wsłuchiwał się w muzykę zdań, w uporczywe wezwanie, jakie niosły. Chciał rozumieć. Chciał widzieć i słyszeć, chciał, by słowa zapadały w jego serce. Chciał pojąć, co przyciągało Hadassę do Boga, co kazało jej dochować Mu wierności - do samego końca. "Kim jesteś? Czym jesteś?" Rozejrzał się ukradkiem i ujrzał na twarzach niektórych mężczyzn oddanie, pokój i nadzieję. Na innych ujrzał odbicie tego, co sam czuł. Łaknienie. "Chcę wiedzieć, co dawało jej siłę. Boże, chcę wiedzieć!" Ból w sercu narastał. Markus nie wychodził jednak, wsłuchiwał się bacznie, jak rozważają po grecku niejasne punkty Prawa. Prawa narastały, narzucała je tradycja. To zbyt skomplikowane, by dało się zrozumieć przez kilka dni. Nawet przez całe życie. Rozczarowany opuścił synagogę i chodził nad Morzem Galilejskim, rozmyślając o tym, co słyszał, próbując wyłuskać z tego jakiś sens. Dla Hadassy życie z pewnością nie było tak skomplikowane. Była prostą, zwyczajną dziewczyną, a nie uczonym czy teologiem. Wszystko, w co wierzyła, zbiegało się w jednej jedynej prawdzie: w Jezusie. To, co robiła, co mówiła, jej sposób życia - wszystko ogniskowało się na Człowieku z Nazaretu. Gdybyż jego życie mogło być tak jasne. Czym jest to nie ustające łaknienie, które tak go trawi? Dręczyło go, nim w jego życiu pojawiła się Hadassa. Nie potrafił zdefiniować swych uczuć ani opisać swych tęsknot. Próbował wszystkiego, żeby wypełnić wewnętrzną pustkę: kobiet, wina, hazardu, zbijania majątku. I wszystko okazywało się niewystarczające. Nadal był nie zaspokojony. Nadal miał w sobie pustkę, nadal jego duch był chory. Udał się do pobliskiego Kafarnaum i zamieszkał w greckiej gospodzie. Właściciel był człowiekiem towarzyskim i gościnnym, ale Markus wolał trzymać się od wszystkich z daleka. Ludzka krzątanina wprawiała go w przygnębienie i całe wieczory spędzał w porcie, przypatrując się, jak rybacy wracają z połowem. Nocami patrzył na oświetlone pochodniami łodzie, które przemykały po czarnej wodzie: to rybacy zastawiali sieci. Rozległ się powtórzony sześć razy sygnał trąby wieszczącej szabat z dachu synagogi, skąd rozciągał się widok w stronę Świętego Miasta, z którego pozostały tylko gruzy. Przyglądał się mężczyznom, zauważył, że zakładają czterorożne kaftaniki. Dowiedział się, że granatowa nitka w jednym z rogów ma nieustannie przypominać noszącemu o konieczności przestrzegania Prawa. Po kilku dniach poczuł jakiś niepokój i poszedł do Betsaidy, ale po spędzeniu tam kilku dni ruszył na wschód, do Betsaidy-Julii. Słyszał, że Jezus z Nazaretu nauczał na zboczach wzgórz nie opodal tej mieściny. Lecz Jezus został ukrzyżowany ponad czterdzieści lat temu. Czy na tych cichych stokach rozbrzmiewa jeszcze echo Jego słów? Myślał, że znajdzie Boga Hadassy w tej rozdartej wojną krainie, na której Rzym odcisnął swe piętno, jednak Bóg mu się wymykał. Nie znalazł Go na szczycie góry, nie znalazł w Świętym Mieście. Nie było Boga na kamiennym ołtarzu w sercu świątyni ani w opuszczonym galilejskim domu, ani nawet przy pustej drodze, która wiodła nad morze. "Jak Go znaleźć?" Nie uzyskał odpowiedzi. Czuł się przybity, popadł w rozpacz. Nie zaznał chwili spokoju. Zatracił nawet poczucie, po co tu przybył. Jego starannie opracowane plany obróciły się w proch i pył. Nie wiedział już, co go przywiodło do Palestyny. Najgorsze jednak było to, że gdzieś po drodze wymknęła się mu Hadassa. Nie widział już jej twarzy. Nie pamiętał brzmienia jej głosu. Pozostawał tylko fakt, że tak gorąco miłowała swojego Boga. Pragnął wyobrazić sobie szczęśliwe dziecko idące brzegiem morza. Może to przyniosłoby mu ukojenie. Jednak umysł zdradzał go, podsuwając raz po raz mglisty obraz ciemnowłosej dziewczyny klęczącej w ogrodzie ojcowskiej willi w Rzymie. Modlącej się. Modlącej się za jego rodzinę. Modlącej się za niego. Dlaczego pozostał mu już tylko ten jeden jedyny obraz? Dlaczego tak go nęka? Dlaczego niczego więcej nie oświetlało palące światło pamięci? Wolał trzymać się z dala od ludzi i nie opuszczał wzgórz na wschód od Betsaidy-Julii. Myślał, że samotność rozjaśni jego myśli, że znowu zobaczy Hadassę. Pragnął uzasadnić jakoś poszukiwania, których przedmiot dawno już zatracił. Im więcej starał się o tym myśleć, tym większy miał zamęt w głowie, aż jął się zastanawiać, czy przypadkiem nie oszalał. Nie strzygł włosów, nie golił brody. Chodził za pasterzami prowadzącymi swe stada, przystawał w oddali, przyglądał się. Dbali o swoje zwierzęta, prowadzili je na zielone pastwiska albo w chłodny cień, by mogły przeżuwać w spokoju. Zwierzęta zaspokajały pragnienie w nieruchomych sadzawkach zbudowanych wzdłuż strumieni, a potem szły za pasterzem, gdy ten uderzył laską w ziemię. Patrzył, jak zwierzęta wchodzą do zagrody, nie zbijając się w gromadkę, ale pojedynczo, pod nadzorem pasterza. Niektóre z nich pasterze namaszczali, wcierając oliwę w wełnę między oczami a nosem. A kiedy wszystkie znalazły się w środku, bezpieczne między kamiennymi murkami, pasterz kładł się przy bramie owczarni, by pilnować swojego stada. Markus położył się na płaszczu i patrzył w niebo. W głowie miał zamęt. Podczas wędrówki ktoś powiedział mu, że Jezusa nazywano Dobrym Pasterzem. A może to słowa Hadassy? Nie pamiętał. Ale jakże dobrze być jedną z tych głupich owiec, strzeżonych i chronionych przez Pasterza, który ma ten jeden cel: opiekowanie się swoją owczarnią. Markus ciągle wracał, by na to popatrzeć, lecz ból nadal go dręczył, jątrząc umysł niby pies rozdrapujący ropiejącą ranę. Jego serce krwawiło. Chciał wskrzesić Hadassę w swym umyśle, lecz gdy tylko próbował, pojawiał się obraz jej śmierci, obraz gwałtu i zgrozy. "Dlaczego? - krzyczało serce Markusa. - Boże, dlaczego?" I nagle pewnej nocy pojawił się sen. Zobaczył w nim gorejącą otchłań pełną udręczonych istot wijących się w migoczącym, niewyraźnym świetle. Światło stawało się coraz jaśniejsze, coraz żywsze, aż poczuł jego żar i smród palącej się siarki. Napełniła go zgroza, a zaraz potem pojawiła się iskierka nadziei, gdyż skądś z góry, z jakiegoś miejsca niewidocznego i nieosiągalnego, doszedł jego uszu głos wzywającej go Hadassy. "Nie mogę cię znaleźć!" - krzyczał w trwodze i nagle obudził się zlany potem, z sercem walącym jak młot. I sen powracał, dręczył go co noc. A potem zniknął równie nagle jak się pojawił, pozostawiając jeszcze gorszą pustkę. Ze wszystkich stron ziała mroczna nicość i czuł, jak - bezsilny - w nią się zapada. Wynędzniały i zaniedbany Markus pragnął śmierci, pragnął skończyć raz na zawsze z tą męką. "Wiem, że tu jesteś! Wygrałeś! Skończ z tym!" - wykrzykiwał, wznosząc oczy ku niebu. Żadnej odpowiedzi. Zszedł z powrotem nad morze i siedział godzinami, wbijając wzrok w marszczącą się powierzchnię wody. Wiał zimny, przenikający do szpiku kości wiatr, ale Markus prawie go nie czuł. Stanął mu przed oczami obraz samego siebie. Był wyraźny jak odbicie w zwierciadle, tyle że Markus mógł zajrzeć głębiej... do swojej duszy. Zakrył dłońmi oczy, ścisnął głowę i zadźwięczały mu w uszach słowa wypowiedziane przez jego siostrę. "Słyszałam wszystko, co ci powiedziała! Słyszałam, jak odrzuciła twoją miłość, jak cisnęła ci ją w twarz. Wolała swego Boga niż ciebie, a ty powiedziałeś, żeby ten Bóg ją sobie wziął. I teraz ją weźmie!" "Nie!" - jęknął Markus. Mocniej ścisnął głowę, jakby chciał zmiażdżyć cisnące się do niej słowa i obrazy. "Powiedziałeś, żeby ten Bóg ją sobie wziął!" "O Boże, nie!..." Gdyby nie on, Hadassa nadal by żyła. To przez jego własne okrutne słowa, słowa pełne żalu i gniewu, została posłana na śmierć. "Zrobiłam to dla ciebie!" - wykrzyknęła Julia w dniu, kiedy Hadassa wyszła na arenę, by stawić czoło lwom. I zobaczył Julię, swoją ukochaną siostrę, jak wczepia się w niego w furii i wrzeszczy. "Powiedziałeś, żeby ten Bóg ją sobie wziął!... Powiedziałeś, żeby ten Bóg ją sobie wziął!... Powiedziałeś..." - Nie! - krzyknął wiatrowi. - Nigdy nie chciałem, by umarła! "Powiedziałeś, żeby ten Bóg ją sobie wziął!..." Wiatr powiał mocniej i Markusowi przypomniały się ostatnie słowa, jakie skierował do Hadassy w pokoju willi należącej do Julii. "Niech ten twój Bóg cię weźmie!" Chciał mieć ją dla siebie, a kiedy okazało się to niemożliwe, odszedł pełen gniewu i wzgardy. I zapłacił za to. Padł na kolana i zakrył dłońmi głowę. "Ja zasłużyłem na śmierć, nie ona!" Zapadła mroczna cisza i Markus poczuł na sobie brzemię wyroku. Klęczał nad wodą, aż wiatr zamarł i wszystko dokoła znieruchomiało. Zanurzył dłonie w piasku i uniósł twarz. "Przyszedłem, by Cię przekląć, ale to ja jestem przeklęty." Nie przemówił do niego żaden cichy głos. Nigdy nie czuł się tak samotny i pusty w środku. "Czemu miałbyś mi odpowiadać? Kimże jestem? Nikim." Czuł brzemię winy. Wiedział, że zasłużył na coś znacznie gorszego, bo przecież miał swój udział w tym, co spotkało Hadassę. Nie mógł już uciekać i chować się przed tą świadomością. "Jeśli jesteś Bogiem, wymierz sprawiedliwość. Wymierz sprawiedliwość!" Łagodny wiatr marszczył wodę i małe fale obmywały czule brzeg. Zabrzmiały mu w uszach słowa starej kobiety i miał uczucie, że ktoś powtarza mu je szeptem ponad wodą. "Jeśli nie znajdziesz Boga, będziesz żył daremnie." Ujrzał, jak czcze było całe jego dotychczasowe życie i dostrzegł bezkresną nicość rozpościerającą się przed nim. Udowodniono mu grzech. Winien zapłacić życiem. Bez względu na to, jaki udział miała w tym Julia, to on powinien stanąć tamtego dnia na piasku. Nie Hadassa. Nie uczyniła niczego, by zasłużyć na śmierć. I kiedy patrzył teraz wstecz, widział, jak często, na ile sposobów wkraczał na ścieżkę zła. Widział też, że zapłatą za to winno być życie. Czekał na sąd, ale Bóg milczał. Markus dźwignął się więc na nogi, by sam sobie wymierzyć sprawiedliwość. Ogłosił, że jest winny i wymierzył karę... Wszedł do morza. Zimna woda otuliła jego kostki, potem kolana, potem biodra. Rzucił się przed siebie i zaczął płynąć prosto ku głębinie. Woda była coraz zimniejsza. Poczuł, że drętwieją mu kończyny. Był wyczerpany, ale nie przestał płynąć coraz wolniej i wolniej - oddalając się od brzegu. Fala zalała mu twarz i napił się wody. Krztusił się, walcząc instynktownie o życie, choć tak pragnął śmierci. Kiedy zaczął tracić przytomność i zanurzać się coraz głębiej w chłodzie, usłyszał nagle swoje imię. "Markusie!" Rozbrzmiewało ze wszystkich stron, a potem ciało zalała mu fala ciepła i zapanowała całkowita cisza. Rozdział XXXII Wypalanie Markus ocknął się na brzegu. Nie wiedział, co się z nim dzieje. Podniósł wzrok na gwiazdy. "Sen - pomyślał - to musiał być sen." Skąd jednak ten ból w płucach? Zsunął z siebie ciężar suchego płaszcza i usiadł. Czuł lekki wiatr muskający jego ciało i zimną wilgoć oblepiającej je tuniki. Serce zaczęło bić mu szybciej. Usłyszał trzask ognia. Trzęsąc się ze strachu, obrócił głowę. Po drugiej stronie ogniska siedział jakiś mężczyzna ubrany w długą tunikę. Był zaprzątnięty pieczeniem ryby. W świetle płomieni Markusowi wydało się, że oblicze tamtego jaśnieje. Nigdy nie widział takiej twarzy. - Jesteś Bogiem? - Jestem sługą Pana Najwyższego. Markus poczuł dreszcz lęku. - Jak cię zowią? - Nie bój się - powiedział mężczyzna głosem rozkazującym i zarazem kojącym. - Nazywam się Paraklet. - Skąd przybywasz? Paraklet uśmiechnął się i wydawało się, że jego twarz pojaśniała jeszcze bardziej. - Przybyłem, żeby przynieść ci dobrą nowinę, Markusie Lucjanusie Walerianie. Bóg wysłuchał twoją modlitwę. Markus zaczął gwałtownie drżeć na całym ciele. Prosił Boga, by wziął jego życie, a kiedy Bóg tego nie uczynił, postanowił się utopić. Czy ten obcy mężczyzna przyszedł, by zabić go w imię Pana? Cóż, na to właśnie zasłużył. Słyszał puls swego serca, czuł, jak jego ciało pokrywa się potem - i czekał. - Wstań i jedz - zaprosił go Paraklet, wysuwając w jego stronę kij z nabitą nań rybą. Markus podniósł się powoli i pochylił nad ogniem, zsuwając ostrożnie rybę z kija. Usiadł i oderwał kęs mięsa. Było smakowite, roztapiało się w ustach. Dopiero teraz uświadomił sobie, jak bardzo jest głodny. Paraklet podał mu chleb i wino. Markus jadł, aż zaspokoił głód. Zdaje się, że Bóg chce, by umarł z pełnym żołądkiem. Intensywność spojrzenia Parakleta paliła mu serce. - Wielu modliło się za ciebie i ich modlitwy zostały wysłuchane, musisz jednak prosić, aby ci to dano. Markusa ogarnęła trwoga. - Jakież mam prawo prosić o cokolwiek? - Wiedział, czego pragnie najbardziej, ale to właśnie było niemożliwe. - Czy mogę uzyskać wybaczenie od kogoś, na kogo sprowadziłem śmierć? - W Chrystusie wszystko jest możliwe. Markus potrząsnął głową i zamknął oczy. Pomyślał o Hadassie. Oczyma duszy widział ją idącą po piasku z otwartymi ramionami - uśmiechniętą, śpiewającą. Któż, jeśli nie Bóg, mógł obdarzyć ją wtedy takim spokojem? Któż, jeśli nie Bóg, mógł dać jej wiarę, której potrzebowała? Wiara. Skąd się ona bierze? - Proś, a będzie ci dane. Markus spojrzał na mężczyznę. On, Markus, na nic nie zasługuje. Zacisnął zęby. Czy ma też wznieść głos do Boga, by go uratował, skoro przecież przeklął Go wielokroć? Czy może błagać o litość, skoro sam nie okazał litości? - Bóg dał Syna swego jednorodzonego, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne. - Moim miejscem jest otchłań gorejąca, nie zaś niebo - powiedział chrapliwym głosem Markus. - Przeze mnie Hadassa utraciła życie. - I zyskała je. Bóg nadal trzyma je na swojej dłoni. Zaprawdę powiadam ci, Markusie Walerianie, że ni śmierć, ni życie, ni książęta, ni rzeczy obecne, ni przyszłe, ni moce, ni wysokości, ni głębiny, ni żadna rzecz stworzona nie mogą oddzielić Hadassy od miłości Boga, która jest w Jezusie Chrystusie, naszym Panu. Markusa zalało poczucie ulgi i wdzięczności. Mężczyzna wstał i podszedł do niego. - Uwierz w Dobrą Nowinę. Uwierz w Tego, który mnie przysłał, który umarł, powstał z martwych, tak jak ja ciebie podniosłem z martwych, wyławiając z morza. Prosiłeś, by Bóg wziął twoje życie i On to uczynił. Położył dłoń na ramieniu Markusa i ten dotyk sprawił, że serce Rzymianina roztopiło się. Z oczu popłynęły mu łzy, jakby pękł stary wrzód, który przez całe życie dawał mu się we znaki. Runął twarzą w piasek i łkał. - Idź do Kafarnaum - rzekł Paraklet. - Przy bramie zobaczysz mężczyznę. Powiedz mu wszystko, co zdarzyło ci się tej nocy. Markus wstał po dłuższej chwili i zobaczył, że jest sam na brzegu. Czyżby wszystko było tylko snem? Rozejrzał się i zobaczył na piasku przed sobą węgle ogniska i rybie ości. Włosy zjeżyły mu się na karku i po całym ciele rozlało się ciepło. Pobiegł do Betsaidy-Julii. - Szukam Parakleta! - wykrzyknął, z trudem łapiąc powietrze w płuca. - Czy wiesz, gdzie go mogę znaleźć? - Nie znam nikogo o tym imieniu - padała niezmiennie odpowiedź. Nikt też nie widział mężczyzny, który odpowiadałby opisowi podanemu przez Markusa. A przecież ktoś musiał o takim mężczyźnie słyszeć. - Może widziałeś anioła - zadrwił jakiś mężczyzna. - Prześpij się, bo za dużo wina wypiłeś! - śmiali się inni. Markus ruszył drogą do Kafarnaum i prawie już świtało, kiedy tam dotarł. Zobaczył mężczyznę siedzącego przy bramie. Ludzie mijali go, on zaś miał wzrok utkwiony w drogę. Czy o nim to mówił Paraklet? Markus przybliżył się i spojrzenie mężczyzny spoczęło na jego twarzy. Markus odepchnął myśl, że robi coś głupiego i zgodnie z tym, co polecił mu Paraklet, opowiedział o wydarzeniach ubiegłej nocy. - Na koniec polecił, bym poszedł do Kafarnaum i opowiedział wszystko mężczyźnie siedzącemu przy bramie. To uczyniłem. Oczekiwał, że mężczyzna wyśmieje go jak pijaka. Ale twarz tamtego rozjaśnił uśmiech. - Bogu niechaj będzie chwała! Nazywam się Korneliusz. Powiedziano mi we śnie, że spotkam w tym miejscu Rzymianina o imieniu Markus. Czy ty nim jesteś? - Nazywam się Markus - odparł chrapliwym głosem i zaraz dodał oschle: - Czy powiedziano ci, co masz ze mną uczynić? Mężczyzna roześmiał się. - O tak! Chodź ze mną! Poprowadził go nad morze. Zbity z tropu Markus wszedł za nim do wody. Korneliusz obrócił się i położył mu rękę na ramieniu. - Czy wierzysz, że Jezus jest Chrystusem, Synem Boga Żywego? Markus poczuł dreszcz strachu. To, co stanie się teraz, na zawsze odmieni jego życie. Zacisnął zęby i pięści. Nadal zmagał się z samym sobą. Czy wierzy? Czy naprawdę wierzy? Pełen wewnętrznego napięcia, niepewny siebie, wiedział, że musi podjąć świadomą decyzję. - Wierzę. Wybacz mi moją niewiarę. Mężczyzna mocniej ścisnął go za ramię i zmusił do zanurzenia się w wodzie. - Chrzczę cię w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Markusa otuliła zimna woda, ale zaraz podniesiono go i poczuł ciepło promieni słonecznych. Stał, mocno wpierając się stopami w piach, zdumiony radością, jaką w tej chwili odczuwał. Było to nagłe. Niewytłumaczalne. Radość bez skazy. I nie był to bynajmniej sen. I nie było snem to, co wydarzyło się w ciągu nocy i co powiedział mu obcy mężczyzna o imieniu Paraklet. Teraz, kiedy postanowił uwierzyć, że Jezus jest Chrystusem, Synem Boga Żywego, czuł się oczyszczony. W jego żyłach płynęła krew nowego życia, nowej drogi. Napełnił płuca rześkim powietrzem i poczuł się wolny. Roześmiał się i wzniósł spojrzenie ku niebu. Serce miał przepełnione wdzięcznością. Płakał. Czy to naprawdę jest tak zadziwiająco proste? Oto wierzę! Skierował pełne zapału spojrzenie na Korneliusza. - Co mam teraz czynić? - Musisz wrócić do Efezu. Te słowa były jak cios pięścią. - Co rzekłeś? - Musisz wrócić do Efezu - powtórzył Korneliusz, marszcząc lekko brwi. Markus stał bez ruchu, ociekając wodą, czując się, jakby wydzierano mu serce. Patrzył na Korneliusza, człowieka, którego nie znał, i żałował, że zadał to pytanie. - Dlaczego to powiedziałeś? - spytał, rozgoryczony tym, że tak szybko został odarty z radości. - Te słowa mi przekazano. "Powiedz Markusowi, by wrócił do Efezu." - Korneliusz położył dłoń na przedramieniu Markusa. - Czy wiesz, czego Bóg pragnie od ciebie w Efezie? O tak, wiedział. W tym rozkazie była budząca zgrozę pełnia i było miłosierdzie, które poruszyło jego serce. Jednak umysł się buntował. - Wiem - rzekł posępnym głosem. Bóg chciał, żeby przebaczył swej siostrze. Rozdział XXXIII Opowiedz mi jeszcze taką historię jak wczoraj - prosiła Julia, kiedy Azar pomagała jej dojść do łoża ustawionego na balkonie. - Coś podniecającego i poetycznego. Hadassa poczuła, że serce w niej zamiera. W ciągu ostatnich tygodni opowiedziała Julii wiele historii, które słyszała jako dziecko. Miały one ukazać przymioty Bożej miłości i Bożego zmiłowania, lecz Julia widziała w nich tylko rozrywkę. Nie poruszyły jej serca. Czy już na zawsze pozostanie taka - spragniona zapomnienia o bólu i chorobie, ślepa na prawdę życia? Chce czegoś podniecającego. Poetycznego. Hadassa pragnęła nią wstrząsnąć, opowiedzieć o szeolu i szatanie, o tym, że Jezus przyjdzie powtórnie i będzie sądził ten świat, będzie sądził Julię. Czy Julia chce być rzucona na wieczność w gorejącą otchłań? Czy jest tak ślepa na słowa prawdy głoszonej o brzasku każdego dnia? Chrystus powstał z martwych! Chrystus jest Panem! Chrystus jest władcą! Chrystus jest sędzią! - Czemu tak milczysz? - spytała Julia. "Skoro jesteś władcą, Panie, czemu poniosłam klęskę?" - Opowiedz mi jakąś historię, Azar. Hadassa odetchnęła powoli, starając się stłumić rozdrażnienie. Julia jest tak samo wymagająca jak zawsze. Hadassa zebrała siły i pomogła Julii położyć się. Okryła ją pledem i pokuśtykała do drugiego łoża. Usiadła ostrożnie, czując ból przeszywający chorą nogę. Wyciągnęła tę nogę i rozcierała ją, czując na sobie wyczekujące spojrzenie Julii. Szukała w myślach historii, która zadowoliłaby jej panią. - Zdarzyło się to w dniach, kiedy Izraelem rządzili sędziowie i w kraju panował głód. Pewien człowiek z Betlejem w Judzie przybył do krainy Moab z żoną i dwoma synami... Julia odchyliła się do tyłu, zamknęła oczy i słuchała zgrzytliwego głosu swojej towarzyszki. Miała wrażenie, że zna już tę historię, ale to jej nie przeszkadzało. I tak nie pamiętała szczegółów ani poszczególnych wydarzeń, więc historia zabawi ją przez chwilę. - Synowie wzięli sobie za żony Moabitki. Jedna nosiła imię Orpa, druga Rut. Poruszona wspomnieniem Julia otworzyła oczy. - To opowieść o tym, że jej mąż umiera i ona wraca z teściową do Judy i poznaje rolnika? Hadassa zamilkła. Zacisnęła dłonie splecione na podołku, starając się zapanować nad gniewem. - Tak, pani. - Znam ją. - Julia odetchnęła z pewnym trudem. - Ale mów. Tylko niech mężczyzna, którego poznała, będzie żołnierzem i niech uczestniczy w bitwach. Ponieważ Azar milczała, Julia obróciła głowę i spojrzała na nią niepewnie. Jest taka spokojna. Przez te wszystkie zasłony nie widać twarzy i nie sposób odgadnąć myśli. Zbijało to Julię z tropu. Czyżby ją obraziła? - No dobrze - rzuciła pobłażliwie. - Opowiedz, co chcesz. Jednak Hadassa nie miała już najmniejszej ochoty na opowieści! Zamknęła oczy i oddychała powoli, czując narastający gniew. Był jak najbardziej usprawiedliwiony. Otworzyła oczy i zobaczyła, że Julia nadal się w nią wpatruje. - Jesteś na mnie rozgniewana? Mówiła głosem dziecka, które wie, że jego zachowanie nie spodobało się matce. Hadassa już chciała zapewnić, że wcale się nie gniewa, ale nagle zmieniła zamiar. - Tak, jestem rozgniewana. Nie wiedziała, do czego to potwierdzenie doprowadzi, ale wcale nie żałowała swoich słów. Julia zamrugała. - Dlaczego? Dlatego że już słyszałam tę historię? Wcale nie powiedziałam, że mi się nie podoba. Jest na swój sposób zabawna. Prosiłam tylko, żebyś zmieniła parę szczegółów, bo wtedy będzie zabawniejsza. - Obróciła twarz i dodała rozkapryszonym głosem: - Ale jeśli nie chcesz, możesz niczego nie zmieniać. - Być może słyszałaś już tę opowieść, ale nic z niej nie zrozumiałaś. Julia znowu obróciła się gwałtownie. W jej oczach rozpalił się nagle płomień gniewu. - Zrozumiałam! Nie jestem głupia! Sama potrafię opowiedzieć ci wszystko. Matka nazywała się Noemi, a potem przyjęła imię Mara. Była rozgoryczona po stracie męża i dwóch synów. Czy nie tak? A rolnik nazywał się Booz. Moim zdaniem to śmieszne imię. Bo-oz. Czemu nie miałby nazywać się jakoś bardziej bohatersko? Choćby Apollon? Przynajmniej wiedziałabym, że jest piękny! A Rut była znakomitą synową, dzielną kobietą. Ładna mi dzielna kobieta! Była popychadłem i robiła wszystko, co jej kazała teściowa. Rut, zbierz kłosy. Rut, śpij u jego stóp. Poślub Booza, nie zważając na to, że jest stary. Odwróciła głowę. - Ta biedna dziewczyna nie miała nigdy własnego zdania - dorzuciła z pogardą. - Przeciwnie, Rut miała swoje zdanie. Miała silną wolę i serce, a jedno i drugie oddała Bogu, który jej pobłogosławił. - To ty tak uważasz. - Dzięki rolnikowi, którego poślubiła, została prababką króla Dawida. Nawet Rzym wiedział o królu Dawidzie - odparła Hadassa. Julia zwróciła znów ku niej głowę, tym razem wykrzywiając usta w zimnym uśmiechu. - Czyżbym usłyszała w twym głosie dumę, Azar? A może także pogardę? Hadassa poczuła, że fala gorąca uderza jej do głowy. Spojrzała na zadowoloną z siebie Julię i zawstydziła się. Okazała dumę. Wzgardliwe słowa Julii sprawiły, że jej serce rozgorzało dumą. - Izrael miał jednego króla Dawida - zgodziła się wyniośle Julia - ale Rzym miał wielkiego Juliusza, Cezara Augusta, Wespazjana, Tytusa. I czy ten ostatni nie obrócił Jerozolimy w kupę gruzów? Hadassa aż za dobrze pamiętała o Tytusie. - Tak, pani, uczynił to. Kiedy wypowiedziała te słowa, z oczu Julii zniknął chłód. Zmarszczyła na chwilę brwi, jej rysy złagodniały. - Byłaś tam, kiedy to się stało. - Byłam. Julia przygryzła wargi i odwróciła wzrok. - Wybacz, że ci o tym przypomniałam. Czasem mówię rzeczy, których wcale nie myślę. Były to słowa tak nieoczekiwane, że Hadassa poczuła się zmieszana. Czy naprawdę Julia jest taka arogancka i pełna wzgardy dla innych? Może przeciwnie, potrafi zrozumieć innych? Czyżby szorstkie słowa służyły ukryciu głębokiej wrażliwości? "Pomóż mi, Panie. Kochałam ją niegdyś jak siostrę. Teraz budzi we mnie taką niechęć, że trudno mi przebywać z nią w jednym pokoju. Siedzę, wysłuchując jej bezustannych skarg i żądań, i pragnę rzucić jej w twarz cierpienia, jakie mi zgotowała. Pomóż mi, Ojcze, abym patrzyła na nią Twoimi oczami." Modlitwa przyniosła jej ukojenie. Julia jest ślepa i głucha na prawdę. Niczego nie wie. Czy można wyrzucać ślepej, że nie widzi? Czy można złościć się na głuchą, że nie słyszy? Julia jest zagubioną owieczką, która zjada trujące rośliny i błąka się wśród wrzosów. Ścigały ją wilki i weszła do bystrego potoku. Porwał ją nurt. Jak wszyscy ludzie od chwili przyjścia na świat pragnęła tego, czego nie miała i rozpaczliwie próbowała wypełnić wewnętrzną pustkę. Uwierzyła w kłamstwa Kalaby, uległa mrocznym namiętnościom Kajusza, pozwoliła, by odrażające praktyki Prymusa zwarzyły jej sumienie i zakochała się w Atretesie, człowieku o sercu pełnym przemocy i nienawiści. Cóż więc dziwnego, że grzech przytłacza ją do ziemi, że ją zabija? Hadassę ogarnęło współczucie. Poczuła ciepło przepływające falą przez całe ciało, nawet ból w nodze zelżał. - Chciałam opowiedzieć ci o Rut, która była córką z kazirodczego rodu, oddającego się praktykom pogańskim. A jednak Rut zwróciła serce ku Bogu. Porzuciła swój kraj i rodzinę i poszła za teściową. Powiedziała: "Twój Bóg będzie moim Bogiem". Jej wiara sprawiła, że Bóg pobłogosławił jej, i to nie tylko za życia, ale również w potomkach. Poprzez nią na nas wszystkich spływa to błogosławieństwo. Julia roześmiała się. - Jakże możemy być błogosławieni przez Żydówkę, która umarła wiele stuleci temu? - Rut jest wymieniona wśród przodków Jezusa z Nazaretu, Zbawiciela. Na dźwięk tego imienia twarz Julii stężała. - Wiem, że według ciebie jest On Bogiem, czy jednak musi być Nim także dla mnie? Hadassę ogarnął smutek, kiedy ujrzała upór malujący się na twarzy Julii. - Nie. Będziesz wierzyła w to, w co sama zechcesz. Julia podciągnęła wyżej pled i otuliła się nim ciasno. - Jeżeli Jezus jest Bogiem, ten Bóg nie ma żadnej mocy. - Zacisnęła dłonie na okryciu. - Znałam kiedyś kogoś, kto wierzył w Niego, ale nic dobrego z tego nie wynikło. Hadassa zamknęła oczy i zwiesiła głowę, gdyż wiedziała, że Julia mówi o niej. W głosie Julii nie było ani śladu żalu i Hadassa zaczęła się zastanawiać, czy Aleksander nie miał jednak racji. Pobyt tutaj oznacza niebezpieczeństwo. Może przyszła tu nie na wezwanie Pana, ale kierując się dumą. Szatan jest zręcznym uwodzicielem. Pragnęła teraz wstać i odejść, zamknąć za sobą drzwi i zapomnieć o Julii Walerian. Pragnęła zostawić pełną pychy młodą kobietę jej losowi. Kiedyś przyjdzie dzień, że wszystkie kolana się ugną i wszystkie języki będą głosić, że Jezus Chrystus jest Panem. I wtedy także Julia uwierzy. "Czemu przywiodłeś mnie tutaj, Panie, do tej kobiety o kamiennym sercu?" A jednak to właśnie Pan ją tu przywiódł. Chciała temu zaprzeczyć, lecz nie mogła. Świadomość, że otrzymała zadanie, które musi wykonać, była zbyt silna, zbyt przemożna. Lecz ona, Hadassa, jest słaba i chwiejna. "Utwierdź mnie, Panie. Utwierdź mnie w tym, co wobec mnie zamierzyłeś. Nie wiem, jak postępować z Julią." Uniosła głowę i zobaczyła, że Julia patrzy na niebo i przełyka łzy. - Co się stało, pani? - Nic. - Czy coś cię boli? - Tak - odparła, zaciskając powieki. Boli ją tak, że nawet uzdrowicielka, która całe życie spędziła wśród cierpiących, nie jest w stanie sobie tego wyobrazić. Hadassa wstała. - Przygotuję wywar z mandragory. Julia wsłuchiwała się, jak Azar idzie, powłócząc lekko nogą i stukając laską. Zamknęła oczy, starając się wstrzymać łzy. Azar tak żywo przypominała jej kogoś innego. Właśnie wspomnienia o tamtej, o Hadassie, nękały ją w tej chwili, wiedziała jednak, że nie może wyjawić Azar tego, co zrobiła. Gorąco pragnęła zrzucić ciężar z serca, lecz nie śmiała. Nie zmieni się tego, co było. Nie warto też patrzeć w przyszłość. Nawet teraźniejszość jest coraz trudniejsza do zniesienia. Azar jest wszystkim, co ma. Azar, chrześcijanka. "Hadasso! Och, Hadasso! Co ja uczyniłam?" Julia postanowiła, że nigdy nie powie Azar, co uczyniła ze swoją niewolnicą, która nie zrobiła jej nigdy nic złego, która ją kochała. Lepiej umrzeć w poczuciu winy niż umrzeć samotnie. Wróciła Azar z mandragorą. Julia piła chciwie - złakniona ukojenia, pełna nadziei, że znajdzie je dzięki zapomnieniu, jakie daje narkotyk. Rozdział XXXIV Póki Julia spała, Hadassa siedziała w perystylu, otwierając serce przed Bogiem. Nie spodziewała się, że po powrocie do willi poczuje taki zamęt w duszy. Przyglądała się ostrożnie każdej myśli, jaka pojawiała się w jej głowie. Czy jest prawdziwa? Prawa? Czysta i pełna łagodności? Czy cenna? Zbyt wiele nie spełniało tych wymagań, odrzucała je więc precz. Lecz mroczne myśli nadal tłoczyły się jej do głowy. O ileż łatwiej jest w samotności skupić myśli na Panu. Kiedy pielęgnowała Julię, miała uczucie, że jej zbroja staje się zbyt wątła. Zmagała się z myślami o przeszłości i z tym, co czuła teraz, zwracając umysł ku chwaleniu Pana. Przebiegała w myślach życie ludzi, z którymi zetknęła się w ciągu dwóch ubiegłych lat. Dziękowała Bogu za ocalenie życia Antonii i jej syna, za Sewerynę i Betusa, za dziesiątki innych. Modliła się za Febę i Juliusza. Modliła się też za Markusa, wreszcie także za Aleksandra. Nie spodziewała się, że tak bardzo będzie za nim tęsknić. Drzwi wejściowe otworzyły się. Koniec spokoju. Kiedy zobaczyła Prometeusza, poczuła prawie ulgę i lekkość w duszy. Często siadała z nim w perystylu i rozmawiali o Panu. Nie ujawniła, kim jest, ale i tak ich dawna przyjaźń odżyła, a nawet nabrała jeszcze żywszych odcieni. Nie widziała już w nim małego niewolnika, lecz wolnego młodzieńca. Patrzyła, jak Prometeusz przemierza sień i wchodzi do perystylu. Wyraz jego twarzy nakazywał jej milczenie. Prometeusz był bardzo przygnębiony. Podszedł do fontanny, nie widząc siedzącej w nyży Hadassy. Pochylił się i oparł ręce na marmurowej krawędzi. Zaklął. Nachylił się jeszcze głębiej, chlusnął wodą w twarz, ochlapał nią kark. Znowu zaklął. Umył ręce i tarł twarz, ale Hadassa miała wrażenie, że nie przynosi to mu ulgi. Drżał na całym ciele. - Prometeuszu? Drgnął zaskoczony. Zobaczyła, że twarz oblewa mu rumieniec. Uniósł głowę, ale skulił jednocześnie ramiona. Wyglądał jak zbity pies. Nie śmiał spojrzeć jej w oczy. - Czemu jesteś przygnębiony? Obrócił głowę w jej stronę. W oczach miał smutek. - Nie wiedziałem, że tu jesteś, dostojna Azar. - Wybacz, że cię przestraszyłam. Umknął spojrzeniem. - Jak się czuje dostojna Julia? - Śpi. Cierpiała, dałam jej więc wywar z mandragory. - Stało się coś okropnego i Hadassa miała nadzieję, że Prometeusz zechce zrzucić ciężar z serca. - Usiądź, proszę. Wyglądasz na zmęczonego. Prometeusz podszedł niechętnie do nyży i usiadł naprzeciwko Hadassy. Spojrzał na jej ręce splecione luźno na podołku. - Modlisz się? - Tak. Zaczął mu drgać mięsień w twarzy. - Ja też się modlę. Nieustannie. Na nic się to jednak zdaje. - Co się zdarzyło, Prometeuszu? Pochylił się i przesunął rozczapierzonymi palcami po włosach. I nagle zaczął płakać. Całym jego ciałem wstrząsał gwałtowny szloch. Hadassa położyła mu dłonie na głowie. - Co się stało? Jak mogę ci pomóc? - spytała wstrząśnięta tą rozpaczą, też bliska łez. - Myślałem, że z tym koniec - łkał. - Przyszedłem do Pana, myśląc, że obmyje mnie i będę biały jak śnieg, że wybaczy mi moje grzechy. - Wybaczył. Prometeusz podniósł głowę. Łzy spływały mu po policzkach, ale oczy rzucały gniewne błyskawice. - Czemu więc wszystko powtarza się raz po raz? - Co masz na myśli? Znowu ukrył twarz w dłoniach. - Nie pojmiesz tego. - Pojmuję jednak twoje zniechęcenie. Ja też je czuję. Spojrzał na nią ze zdziwieniem. - Ty? Ty jesteś taka mocna w Panu. - Mocna? - Odchyliła się do tyłu i westchnęła. - Jestem najsłabszą z kobiet, Prometeuszu. Czasem nie wiem, co robię w tym domu i czego chce ode mnie Pan. I czy ja chcę tego, co On. Przy Aleksandrze życie było znacznie łatwiejsze. - Niełatwo żyć u boku dostojnej Julii. - Życie u jej boku jest nie do zniesienia. Uśmiechnął się do niej z bólem i zrozumieniem, ale zaraz zmarszczył brwi, przypomniały mu się bowiem własne troski. Powoli wypuścił powietrze z płuc. Zacisnął dłonie między kolanami i wbił wzrok w posadzkę. - Tak samo jak u Niego. Myślę, że niektórzy z nas nigdy nie zasłużą na zbawienie. - Ty jesteś zbawiony, Prometeuszu. Roześmiał się posępnie. - Tak myślałem. - Spojrzał na nią wilgotnymi od łez, udręczonymi oczami. - Teraz straciłem pewność. - Czemu to mówisz? - Bo spotkałem dzisiaj kogoś znajomego, kto mi to uświadomił. Odbyliśmy długą rozmowę. Mówiłem mu o Panu. Słuchał mnie uważnie i byłem bardzo szczęśliwy. Myślałem, że przyjmie Chrystusa. - Znowu roześmiał się posępnie i przełknął ślinę. - Potem mnie dotknął i wiedziałem, że wcale nie chce Pana. Hadassa nie zrozumiała. - Czego więc chciał? - Mnie. - Jego kark, a potem twarz oblał rumieniec. Nie był w stanie spojrzeć jej w oczy. - Wróciło wszystko - powiedział z przygnębieniem. - Wszystko, o czym tak bardzo starałem się zapomnieć. - Spojrzał w stronę korytarza, omiótł wzrokiem łuk nad wejściem i schody. - Przypomniałem sobie Prymusa. Hadassa dostrzegła głęboki smutek w jego głosie i zamyśliła się. Prometeusz z pewnością nie tęskni za Prymusem. Uniósł głowę. Miał zmęczoną, nieszczęśliwą twarz. - Byłem niewolnikiem pana, który miał kramik pod amfiteatrem. Pewnie nie wiesz, co to znaczy. - Wiem. Zaczerwienił się. - Jeśli więc powiem ci, gdzie zobaczył mnie po raz pierwszy Prymus, zrozumiesz, kim byłem. - Odwrócił wzrok i przez dłuższą chwilę milczał. Kiedy znowu zaczął mówić, z jego ust popłynęły słowa urywane i ogołocone z uczuć. - Kupił mnie. Sprowadził do tego domu. - Prometeuszu... - Nic nie mów - ciągnął udręczonym głosem. - Pojmujesz, że byłem katamitą. Nie pojmujesz jednak, co czułem. Splotła palce i zaczęła się modlić o mądrość od Boga, wiedziała bowiem, że Prometeusz postanowił wyjawić jej wszystko, a nie była przygotowana, nie potrafiła znaleźć właściwych słów. - Prymus kochał mnie. - Jego oczy znowu napełniły się łzami. - Czasem ja także kochałem jego. A w każdym razie czułem coś bliskiego miłości. - Pochylił się i spuścił głowę tak, że nie widziała jego twarzy. - Mój pierwszy pan był okrutny, Prymus zaś łagodny. Traktował mnie dobrze. To wszystko jest takie poplątane. - Mówił teraz cicho, prawie szeptem. - Zaopiekował się mną, a to, co robił... tak, czasem sprawiało mi to przyjemność. Hadassę ogarnęło poczucie wstrętu, choć widziała i czuła, że Prometeusz się wstydzi. - Budzę w tobie odrazę? - spytał chrapliwie. Pochyliła się i ujęła jego dłonie. - Możemy panować nad naszymi czynami, lecz nie nad uczuciami. Uczepił się kurczowo jej rąk jak tonący. - Ani jedno, ani drugie nie jest łatwe. - Zamilkł na chwilę. - Kiedy dotknął mnie Celadus, poczułem pokusę. - Zwiesił jeszcze niżej głowę. - Wiedziałem, że gdybym został jeszcze minutę, uległbym. - Puścił jej dłonie i przeczesał włosy drżącymi palcami. Ścisnął się za głowę. - Nie byłem w stanie znieść pokusy, zapanować nad nią. Uciekłem jak tchórz. - Nie jak tchórz - zaprzeczyła łagodnie Hadassa. - Jak Józef, kiedy chciała go uwieść żona Potifara, urzędnika faraona, dowódcy straży przybocznej. Uciekłeś, Prometeuszu. Pan wskazał ci drogę, a ty nią uciekłeś. - Nie rozumiesz, dostojna Azar. - Spojrzał na nią. Na jego twarzy malowało się napięcie. - Uciekłem dzisiaj. A jeśli to się powtórzy, jeśli tamten okaże się równie przekonywający i uwodzicielski, jak Kalaba wobec dostojnej Julii? Jeśli będę wtedy przygnębiony? Jeśli... - Nie troszcz się tak bardzo o jutro, Prometeuszu. Na dzisiaj wystarczy ci dzisiejszych trosk. Bóg cię nie opuści. Otarł łzy z twarzy. - Wydaje się to takie łatwe, kiedy się o tym mówi - rzucił z rozdrażnieniem. - Powiadasz, że Bóg mnie nie opuści, a jednak czuję się opuszczony. Czy wiesz, że tutaj, w Efezie, są chrześcijanie, którzy chcą się trzymać jak najdalej ode mnie, bo wiedzą, kim byłem? Niektórzy nikolaici idą kilka razy w tygodniu do Artemizjonu, by obcować ze świątynnymi nierządnicami. Mimo to nikt nie traktuje ich tak jak mnie. Hadassa poczuła przygnębienie. - To, co czynią, jest grzechem, Prometeuszu. - Obcują z kobietami! - Myślisz, że to coś zmienia? - Pewien człowiek uważał za konieczne powiedzieć mi, że napisano w Piśmie, iż w oczach Boga obcowanie mężczyzny z mężczyzną jest ohydą. Że powinno się mnie ukamienować. - Wedle prawa Mojżeszowego cudzołóstwo i obcowanie z kobietą też winno być karane śmiercią. Bóg nienawidzi wszelkiego nierządu, cielesnego i duchowego. Pomyślała o Julii leżącej w sypialni na górze i umierającej powoli na chorobę, której nabawiła się, prowadząc grzeszne życie. Pomyślała o tym, że Julia czci innych bogów. Który grzech jest większy? - Widzę, jak niektórzy na mnie patrzą. Na tamtych patrzą inaczej. Większość chrześcijan uważa, że nie warto nawet mną gardzić, że nie mogę być zbawiony. I po tym, co się stało dzisiaj, myślę, że może mają rację. - Nie, Prometeuszu. Słuchasz złych podszeptów. Usiadł powoli i odchylił się do tyłu. - Może tak, może nie. Sam już nie wiem. Wiem tylko to, że czasem czuję się samotny, dostojna Azar, tak strasznie samotny, że tęsknię do dawnego życia z Prymusem. Hadassa poczuła, że łzy napływają jej do oczu. - Ja też jestem samotna, Prometeuszu. - Lecz zwracasz się do Boga i Bóg cię wysłuchuje. - Ciebie też - powiedziała głosem nabrzmiałym łzami, zasmucona tym, że ludzie krzywdzą Prometeusza w imię Pana. - Nie mierz Boga ludzką miarą. On cię kocha. Umarł za ciebie. - Czemu więc raz po raz zsyła na mnie pokusę? Myślałem, że mam to za sobą, ale myliłem się. Staram się jak mogę, nie umiem jednak odepchnąć od siebie wspomnień. Zawsze coś sprawia, że się pojawiają. Czasem myślę, że moje życie było znacznie prostsze, kiedy nie byłem chrześcijaninem. - To nie Pan cię kusi, Prometeuszu, ale szatan. Czeka na stosowny moment i wie, kiedy jesteś najsłabszy. Twoją słabością jest przyjemność, jaką czerpałeś z obcowania z mężczyzną. Słabością tych, którzy cię prześladują, jest pycha. Myślą, że są lepsi od ciebie, że ich grzechy są lżejsze. Lecz Bóg nie myśli jak człowiek, Prometeuszu. Ujęła jego dłonie. - Powiedziano w Księdze Przysłów, że Bóg ma sześć rzeczy w nienawiści, o tak, a siedem budzi u Niego odrazę: wyniosłe oczy, kłamliwy język, ręce, co krew niewinną wylały, serce knujące złe plany, nogi, co biegną prędko do zbrodni, świadek fałszywy, co kłamie, i ten, kto wznieca kłótnie wśród braci. Ilu z tych grzechów dopuszczają się ci, którzy rzucają ci kłody pod nogi, gdy kroczysz z Panem? Nie szukaj u ludzi zrozumienia ani u siebie tego, co ci potrzebne. Bóg widzi twój ból i twoją walkę, i Bóg da ci siłę, byś zwyciężył. Tylko Bóg może tego dokonać. Prometeusz odetchnął głęboko i skinął głową. - Wiem, że przez ciebie Bóg przemawia do mnie - powiedział z ulgą. Uniósł głowę i uśmiechnął się ze smutkiem. - Przypominasz mi kogoś, kogo niegdyś znałem. Niewiele brakowało, a przez nią nie wróciłbym do tego domu. - Rysy mu złagodniały. - Ale z drugiej strony, w jakiś dziwny sposób przyczyniła się do tego, że tu jestem. Pan poruszył jej serce. Prometeusz zrzucił maskę szczęścia i ujawnił, jak straszna walka toczy się w jego duszy. Czy więc ona nie powinna też zrzucić maski? Łagodnym ruchem cofnęła dłonie. - Prometeuszu - szepnęła, unosząc zasłonę. Patrzył z odrazą i litością na jej blizny, ale po chwili wyraz jego twarzy zmienił się całkowicie. - O Boże, mój Boże! - wykrztusił, rozpoznając Hadassę. Upadł przed nią na klęczki, objął jej biodra i wtulił twarz w jej kolana. - Gdybyś wiedziała, ile razy pragnąłem z tobą rozmawiać! Widziałaś, jak żyłem. Wiedziałaś, jaki jestem. Ale i tak mnie kochałaś, i tak podzieliłaś się ze mną Dobrą Nowiną. Pogłaskała Prometeusza po czarnych włosach, jakby nadal był małym chłopcem. - Bóg zawsze cię miłował, Prometeuszu. Nie przez przypadek zetknął nas ze sobą. Nie wiedziałam, że ziarno, które w tobie zasiałam, wzejdzie. Zobaczyłam to dopiero kilka tygodni temu. Jakże się radowałam, że ty też przyjąłeś Jezusa do swego serca. Jej ręka zastygła na głowie młodzieńca. - Ty też zasiałeś ziarno, Prometeuszu. Zostaw swego przyjaciela Panu. - Znowu go pogłaskała i poczuła, jak Prometeusz rozluźnia napięte mięśnie. - O, pani! Uśmiechnęła się w zadumie. - Chciałam tylko, byś pojął, że tak jak ty zmagam się z przeszłością. Ileż ziaren zasiała w Julii? Lecz żadne się nie ukorzeniło. "Dlaczego, Panie? Dlaczego?" Prometeusz uniósł głowę, odsunął się i spojrzał w twarz Hadassy. Ścisnął mocno jej dłonie. - Nie trać nadziei. Bóg jest dobry i pokazał mi właśnie, że tylko On jest władcą. - Mówił z ogromną pewnością. Jego twarz była radosna, jaśniała. - Więc jesteś tu. Żyjesz. Tylko Jego wola mogła to sprawić. I wtedy Hadassa zapłakała. Pod powierzchnią narzuconego sobie spokoju kryła się w jej sercu głęboka potrzeba ukojenia. A Prometeusz, którego serce umocniło się, wstał, by ją pocieszyć. Rozdział XXXV Markus wszedł bez pukania do willi matki. Kiedy wspiął się po schodach, zobaczyła go służebna. Wypuściła z rąk tacę i krzyknęła: "Dostojny Markus!". Przez perystyl poniósł się odgłos tłuczonych naczyń. Przestraszona dziewczyna przykucnęła, by zebrać rozbite skorupy. - Wybacz, panie - powiedziała z oczyma rozszerzonymi strachem. - Wybacz. Nie spodziewałam się, że cię ujrzę. - Mam nadzieję, że to miła niespodzianka - powiedział, uśmiechając się do niej. Była ładna i przypomniał sobie, że ojciec kupił ją zaraz po przybyciu do Efezu. - Nie zbiłaś przecież niczego cennego. Z korytarza na górze wypadł biegiem Juliusz. - Co tu się dzieje? Czy komuś coś się stało? - Zobaczył Markusa i znieruchomiał. - Pan mój! - Dawno cię nie widziałem, Juliuszu - rzekł Markus wyciągając rękę. Juliusz dostrzegł ze zdziwieniem, że Markus nie ma na palcu sygnetu służącego jako pieczęć. Ujął dłoń swego pana i pochylił się nad nią, lecz Markus ścisnął jego przedramię, jakby byli ludźmi jednego stanu. Zaskoczony i zbity z tropu Juliusz cofnął się. Markus Walerian nigdy nie okazywał poufałości niewolnikom, wyjąwszy oczywiście najładniejsze młode kobiety. - Czy podróż zakończyła się pomyślnie, panie? - Można tak to ująć - odparł z uśmiechem Markus - bo wróciłem do domu znacznie bogatszy niż byłem wyjeżdżając. - W jego oczach pojawiły się iskierki rozbawienia. - Mam wiele do powiedzenia matce. Gdzie ona jest? Juliusz poczuł się nieswojo. Nie miał dobrych nowin dla Markusa. - Odpoczywa na balkonie swojej sypialni, panie. - Odpoczywa? O tej porze? Jest chora? Pewnie znowu gorączka - powiedział posępnie. Miewała już takie gorączki przed jego wyjazdem. - Nie, panie, nie jest chora. Niezupełnie. Markus zmarszczył brwi. - Co to znaczy? - Nie może chodzić ani mówić. Porusza tylko trochę prawą ręką. Zaniepokojony Markus wyminął go i chciał popędzić korytarzem, lecz Juliusz powstrzymał swego pana, nim ten dotarł do drzwi. - Najpierw zechciej wysłuchać mnie, panie. - Mówże więc szybko i niczego nie ukrywaj. - Mimo swego stanu, dostojna Feba jest przy zmysłach. Wie, co się wokół niej dzieje i co się mówi. Nauczyłem się z nią rozmawiać. Markus odsunął go na bok i wszedł do sypialni. Zobaczył matkę spoczywającą na fotelu, który przypominał mały tron. Jej dłoń leżała bezwładnie na oparciu, smukłe palce były rozluźnione. Głowę miała odrzuconą do tyłu, jakby piła słoneczne ciepło. Serce Markusa zaczęło bić spokojniejszym rytmem. Matka wygląda dobrze. Dopiero kiedy się zbliżył, dostrzegł, jak wielkie zaszły w niej zmiany. - Matko! - wyszeptał, czując, że serce mu krwawi. Feba otworzyła oczy. Tak często modliła się za syna, że wcale nie zdziwiła się, słysząc jego głos i widząc go przed sobą. Wyglądał tak samo jak dawniej, ale dostrzegła w nim jakąś zmianę. Był piękny - wzór męskiego wdzięku i siły - ale postarzał się, jego twarz ogorzała od słońca. - Matko - wyszeptał raz jeszcze. Klęknął, ujął jej dłoń i wtedy zrozumiała, że jest człowiekiem z krwi i kości. - Aaaa... - Tak. Jestem. Wróciłem do domu. Tak bardzo pragnęła zarzucić mu ramiona na szyję, ale mogła tylko siedzieć i płakać. Jej łzy doprowadzały go do rozpaczy, próbował je otrzeć. - Aaaa... - wybełkotała i zatrzepotała prawą dłonią. - Już dobrze. Teraz wszystko będzie dobrze - powiedział i poczuł, że jego oczy też wypełniają się łzami. Podszedł Juliusz i położył jej dłoń na ramieniu. - Twój syn wrócił, pani. Markus zauważył, ile uczucia wkłada Juliusz w to dotknięcie. Zobaczył też wyraz oczu sługi i gniew ogarnął go jak wicher. - Już cię nie opuszczę - powiedział, ocierając łzy. - Znajdę ci najlepszego lekarza. - Najlepsi lekarze już ją widzieli, panie - rzucił Juliusz. - Nie żałowaliśmy pieniędzy. Zrobiliśmy wszystko, co w ludzkiej mocy. Markus spojrzał mu w oczy i zrozumiał, że niewolnik mówi prawdę. A jednak był wzburzony. To właściwe, że niewolnik jest oddany swojej pani, ale wyczuwał u Juliusza uczucia daleko głębsze. Może to dobrze, że Bóg przysłał go do domu w tym właśnie momencie. Skupił całą uwagę na matce. Patrzył prosto w jej oczy. Zobaczył, że matka odwzajemnia mu się spojrzeniem równie intensywnym jak jego. Jedno oko miała jasne i rozumne, drugie mętne, zamglone. - Czy myliłem się, myśląc, że jesteś chrześcijanką? - spytał. Mrugnęła dwa razy. - Nie myliłeś się, panie - powiedział Juliusz. Markus nie spuszczał z niej wzroku. - Pewien człowiek powiedział mi nad Morzem Galilejskim, że wielu wyznawców modli się za mnie. Modliłaś się za mnie, prawda? Powoli opuściła powieki, a potem znów je podniosła. Markus uśmiechnął się. Wiedział już, co przyniesie jej największą pociechę. - Muszę więc coś ci wyjawić, matko. Twoje modlitwy zostały wysłuchane. Znalazłem Chrystusa. Człowiek o imieniu Korneliusz ochrzcił mnie w Morzu Galilejskim. W jej oczach znowu błysnęła łza. - Aaaa... - powiedziała i był to hymn chwały i wdzięczności. Jej dłoń poruszyła się. Markus pocałował tę biedną dłoń, a potem przytulił ją do policzka. - Wróciłem do domu, matko. Do ciebie. I do Boga. Rozdział XXXVI Przez kilka następnych dni Markus spędzał przy matce każdą chwilę, kiedy nie spała. Opowiedział jej o rejsie i rozmowach z Satyrosem. Opowiedział o podróży do Jerozolimy, o zburzonej świątyni i kamieniu, na którym Abraham położył Izaaka, by złożyć z niego ofiarę, a potem o zbójcach na drodze do Jerycha i jak Ezra Bariachin i jego córka Tafat uratowali mu życie. Wreszcie zaczął mówić o starej kobiecie z mieściny Nain i rozpaczy i pustce, jakie miał w duszy. Także o tym, że chciał odebrać sobie życie. Na koniec opowiedział z szacunkiem i grozą o Paraklecie i Panu. - Nie wiem, matko, czy utonąłem. Wiem, że czułem się, jakbym zmartwychwstał. - Ujął jej nadal smukłą i piękną dłoń. - I wiem teraz, że Jezus żyje. Widziałem Go w świecie wokół nas. - Przypomniał sobie, jak kiedyś mówiła to samo Hadassa. Uważał wtedy, że to niemądre. Teraz miał poczucie, że chodzi o coś oczywistego i nieuniknionego. - Widziałem Go przede wszystkim w sercach ludzi takich jak Debora, Korneliusz i dziesiątki innych, których potem poznałem. Lecz ujrzałem Go znacznie wcześniej. Widział Go przecież w życiu prostej niewolnicy. - Ha... da... Pochylił głowę i położył dłoń na jej dłoni. - Ha... da... - Pamiętam ją matko. Pamiętam wszystko! - Ha... da... - Ja też za nią tęsknię. - Ha... da... Uniósł głowę, tłumiąc żal, który nadal często wracał. - Jest z Panem - powiedział, z całego serca pragnąc czerpać pociechę z tych słów. Lecz ta strata była jak rana, która nigdy się nie zabliźnia. Hadassa. Słowo znaczące dla niego tyle co miłość. Jakże mógł być dawniej taki głupi? - Aaaa... - Sza - szepnął, starając się uśmierzyć wzburzenie matki. Patrzyła intensywnie, prawie gwałtownie. - Nie będziemy już o niej mówić, skoro czujesz się tak poruszona. Mrugnęła dwa razy. - Musi odpocząć, panie - oświadczył Juliusz, jak zwykle dbały o jej spokój. - Lekarz powiedział... - Tak, mówiłeś. - Markus wziął matkę na ręce i zaniósł do sypialni. - Porozmawiamy później - zapewnił, całując ją w policzek. Wyprostował się i spojrzał prosto w oczy Juliusza. Wskazał drzwi. Juliusz wyszedł. Dziewczyna, która upuściła tacę, kiedy zjawił się w domu, usiadła przy łóżku, żeby mieć baczenie na swoją panią. - Zawołaj mnie, kiedy się obudzi. - Tak, panie. Zamknął za sobą drzwi sypialni. Juliusz stał przy balustradzie nad perystylem. Markus spojrzał na starszego mężczyznę i jego oczy zwęziły się. - Wyjaśnij mi, co właściwie łączy cię z moją matką. Twarz Juliusza oblał ciemny rumieniec. - Jestem jej niewolnikiem, panie. - Jej niewolnikiem? - Pielęgnowałem ją od czasu ataku. - A przedtem? - Nie mów niczego, panie, czego byś potem żałował - powiedział miarowym głosem Juliusz. Markusa natychmiast ogarnął gniew. - Kim jesteś, by mi rozkazywać? - Wiem dobrze, panie, że jestem twoim niewolnikiem, lecz chcę ci coś powiedzieć. Jeśli wypowiesz słowo, którym źle ocenisz charakter swojej matki, uderzę cię jak uczyniłby twój ojciec, i nie dbam, co mnie potem spotka. Markus przyglądał mu się ze zdumieniem. Juliusz wiedział, że za takie słowa może czekać go krzyż. - Nie były to rozważne słowa. - Płynęły prosto z serca, panie. Twoja matka jest najlepszą z kobiet. Markus zacisnął zęby. - Czy matka miłuje cię tak samo jak ty ją? - Nie. To oczywiste! Markus nie był tego wcale pewny. Wiele razy wchodził do pokoju, kiedy Juliusz był sam na sam z matką. W głosie niewolnika przemawiającego do swej pani była zawsze nutka czułości, a pewnego razu, podnosząc ją z fotela, Juliusz położył sobie jej głowę na ramieniu. Markus nie wiedział, jak powinien się w tej sytuacji zachować. Nie był też pewny, czy ma prawo się wtrącać. Gdzież był, kiedy matka go potrzebowała? Juliusz poświęcił się bez reszty trosce o nią, ani na chwilę nie zapominał o jej potrzebach. Był czujny i opiekuńczy. Nie wynikało to z poczucia obowiązku, lecz z miłości. Markus położył dłoń na balustradzie. Nagle poczuł zawstydzenie. - Jestem zazdrosny z natury - wyznał. - Nie czuję się z tego powodu dumny. - Kochasz swoją matkę, panie. - Tak, kocham ją, ale to nie usprawiedliwia oskarżeń przeciwko tobie. Wybacz, Juliuszu. Gdyby nie ty, matka by nie żyła. Jestem ci wdzięczny. Juliusz był zdumiony zmianą, jaka dokonała się w Markusie. Była w nim jakaś pokora, której przedtem trudno byłoby się doszukać. - Nie musisz o nic się troszczyć, panie. Jestem dla twojej matki niewolnikiem i nikim więcej. - Jesteś kimś więcej. - Widział oczy matki, kiedy rozmawiała z Juliuszem. Położył dłoń na ramieniu niewolnika. - Jesteś jej najdroższym przyjacielem. Rozdział XXXVII Mijały dni. Markus spodziewał się, że ktoś wreszcie wymieni imię jego siostry, ale nic takiego się nie stało. W końcu zapytał, kiedy po raz ostatni odwiedziła matkę. - Jakieś pół roku temu, panie - odparł Juliusz. - Pół roku? - Tak, panie. - Czy wie, w jakim stanie jest matka? - Nie mieliśmy prawa tego przed nią skrywać. Wiele razy posyłaliśmy wiadomość. Raz dostojna Julia tu przyszła. Była bardzo przygnębiona stanem dostojnej Feby. - Tak bardzo, że więcej nie raczyła przyjść. Nie wytrzymał i dorzucił pod nosem obelżywe słowo. "Mam jej wybaczyć, Panie?" Chętnie zadusiłby ją własnymi rękami. Czuł narastający gniew, krew pulsowała mu w skroniach. Juliusz zaczął żałować swoich słów, które być może nie odzwierciedlały tego, co czuje Julia. Przecież nie wie, dlaczego Julia już się nie pokazała, a nie przystoi mu snucie domysłów. Szukał w myślach jakiegoś usprawiedliwienia dla córki Feby. - Nie wyglądała dobrze, panie. - Pewnie wskutek nadużycia wina poprzedniego wieczoru. Juliusz też brał to swego czasu pod uwagę, ale teraz nie potwierdził domysłu Markusa. - Była bardzo chuda. Markus obrzucił go chłodnym spojrzeniem. - Czyżbyś bronił mojej siostry? - Nie, panie. Troszczę się tylko o dostojną Febę. A twoja matka czeka na powrót córki. Twarz Markusa stężała. Odwrócił wzrok. - Czeka na dostojną Julię tak samo, jak czekała na ciebie, panie. W policzku Markusa zaczął drgać mięsień. - Dziękuję za łaskawe przypomnienie - rzucił z ironią. - Może dobrze byłoby sprawdzić, dostojny panie, czemu Julia nie przychodzi. - Potrafię się domyślić, i to ze sporą dozą prawdopodobieństwa - oświadczył Markus zjadliwie. - Kalaba nie chciała, żeby Julia spotykała matkę. Bała się, że spotkanie z matką może nakłonić Julię do przyzwoitego zachowania. - Wybuchnął urywanym, cynicznym śmiechem. - Sądzę, że jest to bardzo bliskie prawdy. - Kalaba Sziwa Fontaneus opuściła rok temu Efez. Zaskoczony Markus podniósł na niego spojrzenie. - To nader ciekawe. Czego jeszcze dowiedziałeś się o sprawach mojej siostry? - Krążyły plotki, że mąż porzucił Julię wkrótce po twoim wyjeździe do Palestyny, panie. O ile wiem, nie wrócił. Markus zamyślił się. Tak więc wszyscy opuścili biedną Julię. Dobrze sobie na to zasłużyła. Czyż nie ostrzegał jej przed Kalabą i Prymusem? Łatwo odgadnąć, co się stało. Kalaba wykorzystywała Julię, póki się nią nie znudziła, a Prymus przy każdej nadarzającej się sposobności odzierał ją z majątku. Jaka jest teraz jej sytuacja? Czemu właściwie miałby się o to troszczyć? Julia przyszła pewnie do matki po pomoc, a zobaczywszy, że nic nie uzyska, zniknęła raz na zawsze. Nigdy nie lubiła towarzystwa chorych. Przypomniał sobie, jak uciekła z pokoju, kiedy ojciec wezwał rodzinę do swego łoża śmierci. Jednak myśl o siostrze nie dawała mu spokoju. - Mówisz, że robiła wrażenie chorej? - Tak, panie. Miotały nim sprzeczne uczucia, ale górę brał gniew. Miał jasną świadomość, czego chce od niego Pan i jednocześnie nie potrafił się przezwyciężyć. Wolał pamiętać, co uczyniła Julia, bo to stanowiło tarczę przeciwko cieplejszym uczuciom. Julia nie zasługuje na miłość. Zasługuje tylko na sąd. - Pół roku - powtórzył posępnie. - Może przez ten czas umarła. Juliusz czuł się poruszony obojętnością Markusa. - A jeśli nie, panie? Twoja matka byłaby spokojniejsza, gdyby wiedziała, że Julia jest bezpieczna i czuje się dobrze. Markus wiedział, że Juliusz ma rację. Skoro matka modliła się za niego, modliła się też za Julię. Myśl o spotkaniu z siostrą rozbudziła uśpione w ostatnich tygodniach uczucia. Skończyła się cisza przed burzą i zawierucha uczuć starła się teraz z pragnieniem zemsty. Przysiągł, że nigdy już nie zobaczy Julii, że nie zamieni z nią ani słowa. Kiedy składał tę przysięgę, podchodził do niej ze śmiertelną powagą. Chciał dotrzymać jej do końca życia. Teraz wiedział jednak, że musi zapomnieć o swoich urazach, bo najważniejsze jest to, czego pragnie matka. Jeśli chodzi o samą Julię, nie troszczył się o to, co się z nią stało. - Dobrze - powiedział posępnie. - Jutro ją odszukam. Modlił się do Boga, by nie żyła i by nie został po niej ślad na ziemi. By skończyło się to raz na zawsze. Rozdział XXXVIII Hadassa powolnymi pociągnięciami grzebienia rozczesywała włosy Julii. Dostrzegła wyłysiałe placki, jeszcze jedno świadectwo choroby. Julia była dzisiaj bardzo niespokojna, wrzody sprawiały jej dotkliwy ból. Hadassa podała jej niedużą dawkę mandragory i dorzuciła do kąpieli garść ziół. Teraz Julia odpoczywała w popołudniowym słońcu. Nie cierpiała. Lekki wietrzyk poruszał liśćmi winorośli i przynosił mocne wonie od strony ludnego miasta. Przebierając palcami po jedwabistych kosmykach, Hadassa zaczęła splatać długie, sięgające pasa włosy. Skończyła i położyła warkocz na ramieniu Julii. - Przyniosę ci coś do jedzenia, pani. - Nie jestem głodna - westchnęła Julia. - Nie chce mi się pić. Nie jestem zmęczona. Nie potrzebuję niczego. - Chciałabyś, żebym opowiedziała ci jakąś historię? Julia potrząsnęła głową, a potem spojrzała na nią ożywiona nagłą nadzieją. - Czy umiesz śpiewać, dostojna Azar? - Wybacz mi, pani. Nie. - Wskutek zakażenia i urazów jej struny głosowe uległy uszkodzeniu. - Umiem jednak grać na lirze. Julia odwróciła wzrok. - Nie mam liry. Kiedyś była, ale Prymus roztrzaskał ją i spalił. Wtedy była z tego zadowolona, gdyż instrument przypominał jej o niewolnicy, która grała na nim, śpiewając pieśni o swoim Bogu. - Poproszę Prometeusza, żeby kupił. Julia przyłożyła drżącą rękę do czoła. - Szkoda twoich pieniędzy. Zaśmiała się smutno. Ile pieniędzy roztrwoniła w ubiegłych latach? Kiedy myślała o tym, ile miała, nie mogła się nadziwić, że musi żyć teraz tak nędznie. Hadassa położyła dłoń na ramieniu Julii. - To gorączka sprowadza ból głowy, pani. - Prometeusz przysunął do łoża mały stolik, na którym postawił dzban z wonną wodą i położył małą kupkę szmatek. Hadassa wzięła jedną, zmoczyła i wyżęła. Zwilżyła nią twarz Julii. - Spróbuj zasnąć. - Chciałabym. Czasem ból jest zbyt silny. Kiedy indziej nie chcę zasnąć, bo dręczą mnie sny. - O czym śnisz? - O rozmaitych rzeczach. O ludziach, których znałam. Zeszłej nocy przyśnił mi się mój pierwszy mąż, Klaudiusz. Hadassa pogładziła jej czoło i skronie. - Opowiedz o nim. - Spadł z konia i skręcił kark. - Dotyk dłoni Hadassy sprawił, że się odprężyła. Miała dzisiaj ochotę rozmawiać o przeszłości, zrzucić z serca brzemię. - Nie był dobrym jeźdźcem i powiedziano mi później, że zanim zaczął mnie szukać, wychylił parę kielichów wina. Hadassa odłożyła szmatkę. - To przykre. - Mnie nie było przykro - oświadczyła Julia bezbarwnym głosem. - W każdym razie wtedy. Powinno mi być go żal, ale niczego takiego nie czułam. - A teraz? - Nie wiem. - Przygryzła wargę. - Tak - wyznała po chwili cichym głosem. - Czasem. - Czy Azar ją potępi? Julia czekała w napięciu. Azar ujęła jej dłoń. Julia poczuła taką wdzięczność, że ścisnęła tę drobną, ale mocną dłoń i ciągnęła: - Była to w pewnym sensie moja wina. Bo widzisz, on mnie szukał. Pojechałam do szkoły gladiatorów, żeby popatrzeć na ćwiczenia. Szalałam za gladiatorami. Zwłaszcza za jednym. Prosiłam Klaudiusza z dziesięć razy, żebyśmy pojechali obejrzeć ludus, ale on nie chciał. Nie zależało mu na niczym poza studiami nad rozmaitymi religiami w cesarstwie. A mnie to nudziło tak samo, jak nudził mnie on. Westchnęła. - Nigdy bym go nie poślubiła, gdyby nie zmusił mnie do tego ojciec. Klaudiusz był ode mnie o dwadzieścia lat starszy, ale zachowywał się, jakby miał jeszcze więcej lat. Mówiła dalej, starając się usprawiedliwić swoje czyny, ale im dłużej mówiła, tym trudniej było jej usprawiedliwić samą siebie. Czemu nęka ją jeszcze dzisiaj coś, co wydarzyło się tak dawno? A sprawa Klaudiusza to tylko jedna z wielu. Hadassa położyła rękę na dłoni Julii. - Byłaś bardzo młoda. - Za młoda dla niego - przyznała Julia. Odetchnęła cicho i zaśmiała się ze smutkiem. - Sądzę, że Klaudiusz kochał mnie, bo wyglądałam jak jego pierwsza żona, choć byłam zupełnie inna. Jakiż wstrząs musiał przeżyć po pierwszych tygodniach małżeństwa. - Czy wiesz, jaka była jego pierwsza żona? - Nie znałam jej, oczywiście, ale musiała być łagodna i miła. Podzielała też jego namiętność naukową. - Uniosła głowę i spojrzała na zasłony Hadassy, zadowolona, że nie widzi za nimi twarzy. - Ja byłam zupełnie inna. Czasem spostrzegam, że pragnę... - Potrząsnęła głową i odwróciła wzrok. - Z pragnień nie wynika nic dobrego. - Czego pragniesz, pani? - Być choć trochę lepsza. Hadassa miała ogromną ochotę uścisnąć ją, gdyż Julia po raz pierwszy okazała, że pozostała jej jakaś resztka sumienia. - Wcale nie żałuję, że go nie kochałam - powiedziała Julia. - Nie mogłabym. Gdybym jednak... Och, sama nie wiem. - Zamknęła oczy. - To chyba już bez znaczenia. Mówiono mi, że nie warto dręczyć się tym, co było, ale nic innego mi nie zostało. Obrazy przeszłości. - Czasem musimy obejrzeć się za siebie, zobaczyć, co robiliśmy, żeby pozbyć się brzemienia, nim ruszymy dalej. Julia obrzuciła ją smutnym spojrzeniem. - Po co, dostojna Azar? Nie zmienię przeszłości. Klaudiusz nie żyje, i tyle. I na zawsze pozostanie to, przynajmniej częściowo, moją winą. - Tak być nie musi. Julia roześmiała się. - To właśnie powiedziała Kalaba. - Kalaba? - powtórzyła zdumiona Hadassa. - Tak. Kalaba Sziwa Fontaneus. Och, z pewnością o niej słyszałaś. Wszyscy słyszeli. - Jej usta wykrzywiły się w uśmiechu pełnym goryczy. - Mieszkała tu ze mną prawie rok. Była moją kochanką. Czujesz się wstrząśnięta? - Machnęła ręką. - Nie - odparła spokojnie Hadassa. - Kalaba powiedziała, że nie ma co użalać się nad przeszłością. Zawsze trzeba skupiać się na przeżywaniu chwili bieżącej. - Roześmiała się zjadliwie. - Kiedyś opowiedziałam jej o Klaudiuszu. Wybuchnęła śmiechem i oświadczyła, że jestem głupia, jeśli żałuję tego, co się stało. Może głupia była w tej chwili, rozmawiając o tym wszystkim z Azar. - Jednak żałowałaś? - Klaudiusza? - Tak, Klaudiusza. - Zaraz po śmierci. Krótko. Może więcej było w tym strachu niż żalu. Sama nie wiem. Bałam się, że ktoś mnie otruje. Cała służba kochała Klaudiusza. Był dobry dla niewolników. - Przez chwilę milczała. Zamyśliła się. Klaudiusz był dobry także dla niej. Nigdy nie usłyszała od niego ostrego słowa, chociaż trudno powiedzieć, żeby należycie wykonywała obowiązki małżonki. Poczuła nagle wstyd. - Ostatnio przypomniało mi się wszystko, co mu mówiłam, i żałowałam tego. Dźwignęła się i przeszła kilka kroków w stronę balkonu. Oparła się o ścianę i spojrzała na morze. - Myślę też o Kajuszu. O moim drugim mężu. Nękał ją wyraz jego oczu, kiedy umierał od trucizny, którą mu podawała. Robiła to stopniowo, przez kilka tygodni. Ale dopiero tuż przed śmiercią uświadomił sobie... - Co komu przyjdzie z żalu? - Zwiesiła głowę. - Żal prowadzi do skruchy, a skrucha do Boga. - Bóg zaś daje zapomnienie - dodała Julia, unosząc podbródek. Czemu Azar musi zawsze mówić jej o Bogu? - Powiał ciepły wiatr od morza - starała się zmienić temat. - Ciekawe, jakie okręty wpływają do portu. Mój ojciec miał całą flotę. Sprowadzał towary z wszystkich portów cesarstwa. Często spierał się z Markusem na temat tego, co jest ludziom najbardziej potrzebne. Ojciec chciał sprowadzać zboże dla głodujących. Markus wolał piasek do cyrku. Markus miał rację i uzyskał prawo do zarządzania sześcioma okrętami. To była podstawa jego bogactwa. Jest teraz jednym z najbogatszych ludzi w cesarstwie, a ona żyje w niedostatku i utrzymuje się dzięki pieniądzom nieznajomej kobiety. Gdzie jest w tej chwili Markus? Nadal w Palestynie? Czy czuje jeszcze do niej nienawiść? Tę nienawiść wyczuwała prawie namacalnie na odległość. Wiedziała, że gdziekolwiek Markus jest, cokolwiek robi, pali go nienawiść do siostry. Nigdy nie zmieniał postanowień. A postanowił przecież nienawidzić jej do śmierci. Poczuła przygnębienie i odwróciła głowę. Nie chciała myśleć o Markusie. Nie chciała, by powróciło poczucie winy. Przecież chciała obronić go tylko przed nim samym. Hadassa, zwykła niewolnica, zhańbiła Markusa, gdyż nie chciała go poślubić. "Poza tym - rozmyślała Julia - to Hadassa doprowadziła do rozłamu wśród moich domowników." Prymus czuł do niej nienawiść, gdyż przez nią odwrócił się od niego Prometeusz. Kalaba nigdy właściwie nie wyjawiła, skąd bierze się jej nienawiść do niewolnicy, ale nienawidziła jej z całego serca. Julia przypomniała sobie, że była wściekła na niewolnicę, nie pamiętała jednak, o co właściwie jej chodziło. Nigdy natomiast nie zapomni słów, jakie rzucił jej brat, opuszczając amfiteatr. "Niech bogowie przeklną cię za to, co zrobiłaś!" Julia zadrżała, usiadła z powrotem na łożu i naciągnęła pled na ramiona. - Zimno ci, pani - powiedziała Hadassa. - Może powinnyśmy wrócić do środka? - Nie. Nuży mnie to ciągłe przebywanie w sypialni. - Położyła się na boku i patrzyła wyczekująco na Azar, jak dziecko spragnione bajki na dobranoc. - Opowiedz mi coś. Co chcesz. Wszystko mi jedno. Hadassa zaczęła opowieść o Samarytance i studni. Doszła do momentu, kiedy Jezus mówi, że jest Wodą Życia i zobaczyła, że Julia, ukołysana dźwiękiem jej głosu, zapadła w sen. Wstała i poprawiła pledy. Odgarnęła jej z czoła wilgotne kosmyki. Kiedy jej opowieści otworzą oczy Julii, zamiast je zamykać? Jednak mimo całej duchowej ślepoty chorej Hadassa nie traciła nadziei. To, co Julia powiedziała o Klaudiuszu, zaskoczyło ją. Po raz pierwszy Julia okazała, że czegoś żałuje, a nawet że czuje się za coś częściowo chociaż odpowiedzialna. Ostatnio zniknęła gdzieś jej swarliwość. Przeżywała mroczniejsze i głębsze nastroje, jakby jej umysł przetrawiał przeszłość... jakby dokonywał ostatniego podsumowania. Hadassa wzięła laskę i poszła do sypialni. Poprawiła nakrycia na łożu, a potem zajęła się sukniami, odkładając na jedną kupkę brudne, na drugą nie używane. Czyste złożyła i schowała. Resztę przewiesiła sobie przez ramię i wyszła. Wzięła laskę pod pachę i opierając się o balustradę, zaczęła schodzić. Kiedy znalazła się u stóp schodów, obróciła się, żeby przejść przez perystyl do kuchni mieszczącej się na tyłach domu. Ktoś zastukał do drzwi. Zaskoczona Hadassa spojrzała w tamtą stronę. Przez cały czas jej pobytu tutaj nikt nie odwiedził Julii. Aleksander i Raszyd nigdy nie przychodzili o tej porze, a poza tym nie pukali. Wiedzieli, że Hadassa jest na górze z Julią i nie usłyszy pukania, wchodzili więc nie zapowiedzeni. Hadassa podeszła do drzwi i otworzyła je. Gość odwrócił się już i zaczął schodzić. Był to wysoki, mocno zbudowany i bogato ubrany mężczyzna. Usłyszał odgłos otwieranych drzwi, odwrócił się niechętnie i podniósł na nią posępne spojrzenie. Hadassie zaparło dech w piersi, serce waliło jej jak młot. Markus! Zmierzył ją spojrzeniem od stóp do głów. Zmarszczył lekko brwi i zawrócił. - Przyszedłem do dostojnej Julii. Rozdział XXXIX Markusa zaskoczył widok kobiety z zasłoniętą twarzą. Przyjrzał się jej bacznie i zmarszczył brwi, ponieważ kobieta milczała. - Ten dom nadal należy do Julii Walerian, czyż nie tak? - Tak, panie - odparła chropowatym głosem kobieta. Trzymając się laski, zrobiła krok do tyłu, żeby przepuścić gościa. Wszedł do sieni i natychmiast uderzyło go, że to miejsce jest ogołocone z wszystkiego. Pustka. Słyszał szmer fontanny. Kobieta zamknęła cicho drzwi i pokuśtykała za nim. W pustym domu niósł się echem cichy stukot jej laski. Markusa zdziwiło, że Julia wzięła sobie kaleką niewolnicę. I te zasłony! - Tędy, panie - powiedziała kobieta i poszła przodem. Zobaczył suknie przewieszone przez ramię i uznał, że kobieta jest praczką. - Gdzie reszta służby? - Nie ma żadnej innej służby, panie. Tylko Prometeusz i ja. Prometeusz poszedł pracować do miasta. Położyła starannie kupkę ubrań u stóp schodów. "Kaleka i katamita" - pomyślał z posępnym humorem Markus. Jakiż upadek! Naprawdę źle to wygląda. Patrzył, jak służebna pnie się na schody. Stawiała wyżej zdrową nogę, a następnie podciągała chorą. Stopień po stopniu. Szła mozolnie i pewnie sprawiało jej to ból. Poczuł litość, ale zaraz górę wzięło zaciekawienie dziwacznym strojem. - Jesteś Arabką? - Nie, panie. - Czemu więc nosisz zasłonę? - Mam zniekształconą twarz, panie. Bez wątpienia Julia cierpiała z tego powodu. Nie mógł sobie wyobrazić, że jego siostra ma wśród swojej służby kogoś kalekiego, a cóż dopiero osobistą służebną! Dziesiątki pytań cisnęły mu się na usta, ale powściągnął język. Zaraz dowie się wszystkiego od samej Julii. - Kiedy wychodziłam od niej, spała - wyjaśniła ściszonym głosem niewolnica. Markus wszedł za nią do sypialni. Przystanął na progu i patrzył, jak utykając kobieta idzie w stronę balkonu. Podeszła do łoża, nachyliła się nad nim i powiedziała coś cicho, żeby nie przestraszyć śpiącej. - Gość? - wymamrotała zaspanym głosem Julia i dźwignęła się na łokciu. Obróciła się nieco i służebna pomogła jej usiąść. Oszołomiony Markus przyglądał się zmianom, jakie zaszły w wyglądzie siostry. Równie wstrząśnięta Julia wpatrywała się w niego zapadniętymi oczami. Twarz miała białą, jakby wyrzeźbioną w marmurze. Markus przypomniał sobie wygłodzonych Żydów, którzy docierali do Rzymu po długim, wyniszczającym marszu ze zdobytej Jerozolimy. I przypomniał sobie też Hadassę, i co zrobiła jej Julia. - Markus! - szepnęła drżącym głosem Julia i wyciągnęła w jego stronę rękę. - Jak to dobrze, że przyszedłeś. Czyżby mniemała, że zapomniał o wszystkim? Stał bez ruchu. Julia wyczuwała jego nienawiść. Poznała po jego oczach, że jest wstrząśnięty jej wyglądem i przez moment cieszyła się, myśląc, że może Markus teraz żałuje tych okrutnych słów, które jej kiedyś powiedział. Zaraz jednak zauważyła, jak zimne są jego oczy, jak sztywna postawa. Jej ręka opadła. Czuła się nieswojo, kiedy tak patrzył na nią, zacisnąwszy usta. Bez śladu litości oceniał spustoszenia, jakich dokonała choroba. - Zdaje się, że jesteś chora. Czyżby się z tego cieszył? Zadarła podbródek, żeby nie widział, jak bardzo ją zranił. - To prawda, aczkolwiek dla ciebie nie powinno to być zaskoczeniem. - Markus uniósł brew, a Julia roześmiała się łamliwym głosem. - Czy pamiętasz ostatnie słowa, jakie rzuciłeś mi w twarz? - Pamiętam je doskonale, ale nie warto tracić czasu na obarczanie mnie winą za to, co cię spotkało. Spójrz w lustro. Twoja choroba ma więcej wspólnego z tym, co robiłaś niż z tym, co ja mogłem powiedzieć. Jego obojętność sprawiała ból. - Więc to tak? Przyszedłeś, żeby napawać się moim nieszczęściem. - Przyszedłem, żeby dowiedzieć się, czemu nie raczyłaś odwiedzić matki. - Więc wiesz już. Markus stał milcząc. Czuł, jak jej obojętny ton rozpala gniew w jego sercu. Nawet nie zapytała, jak czuje się matka. Zazgrzytał zębami. Żałował, że tu przyszedł, bo teraz, kiedy zobaczył, jak się sprawy mają, wiedział, iż musi zająć się siostrą a myśl o tym sprawiała mu przykrość. Julia spojrzała na okrytą zasłoną kobietę. - Szal - rzuciła rozkazująco i wyciągnęła ręce, by niewolnica mogła ją nim otulić. Miała nadzieję, że Azar wybaczy jej ten ton. Musi przecież dbać o pozory! Musi okazać dumę w odpowiedzi na wzgardliwe spojrzenie brata. Nic się nie zmieniło, a już najmniej Markus. Wyciągnęła rękę i Azar pomogła jej wstać z łoża. - Nienawiść najlepiej witać stojąc - oświadczyła, uśmiechając się lodowato do Markusa. - Możesz odejść - dodała, zwracając się do Azar. - Gdybyś mnie potrzebowała, pani, będę za drzwiami. Markus patrzył, jak niewolnica, utykając, wychodzi z pokoju. - Osobliwy wybór jak na osobistą służebną - zauważył, kiedy Hadassa zamknęła za sobą drzwi. - Azar jest osobą wolną - odparła. Zmusiła się do drwiącego uśmiechu. Czuła potrzebę zemsty za to, że ją zranił, i dobrze wiedziała, co ma powiedzieć. - Jest chrześcijanką, Markusie. Czyż nie dostrzegasz, ile w tym smakowitej ironii? Przez twarz przemknął mu skurcz, świadczący, że cios był celny. Dostrzegła to i otuliła się szczelniej szalem, drżąc na całym ciele mimo tego, że postanowiła trzymać się mocno. Żałowała, że przywołała przeszłość, ale zaraz się z tego rozgrzeszyła. Przecież Markus ją zranił! Chyba nie spodziewał się, że bez mrugnięcia przyjmie jego obraźliwe zachowanie. - Jak czuje się matka? - To miło, że o to zapytałaś. Zacisnęła wargi, starając się nie zważać na to, że Markus przybiera pozy sędziego. Jakże musi jej nienawidzić! - Gdzie byłeś przez cały ten czas? - Matka poczuje się lepiej, jeśli cię zobaczy - odpowiedział na pierwsze pytanie. - Wątpię. - Nie waż się wątpić w nic, co ja mówię! - Czy to Juliusz podpowiedział ci, byś przyszedł? Nie wyobrażam sobie, żebyś zjawił się u mnie z własnej woli. - Owinęła się szalem i podeszła do ściany. - Juliusz przekonał mnie, że matka za tobą tęskni. - Czyżby? - Roześmiała się szyderczo. - Nawet mnie nie poznaje. Siedzi na tym tronie, który Juliusz dla niej wykonał, ślini się i bełkocze. Nie mogłam tego znieść. - Mogłabyś pomyśleć o tym, co czuje i czego potrzebuje matka, ale ty potrafisz myśleć tylko o sobie. - Na jej miejscu wolałabym, żeby ktoś podał mi kielich cykuty i skończył z tym raz na zawsze! Markus spojrzał na jej wychudłe ciało i zapadnięte oczy. - Doprawdy? To, co zobaczyła w jego twarzy, sprawiło, że zaczerpnęła głęboko tchu. Oto ona jest chora, umierająca, on zaś ani trochę o to nie dba. Była nawet pewna, że pragnie jej śmierci. Walczyła z łzami, które paliły jej oczy. - Nigdy bym nie pomyślała, że możesz być taki zimny i okrutny, Markusie. - Daleko mi w tym do ciebie. - Podszedł do ściany i oparł się o nią ręką. Spojrzał na siostrę i wykrzywił z ironią usta. - A co słychać u Kalaby i Prymusa? Odchyliła do tyłu głowę, udając, że rozkoszuje się łagodnym powiewem wiatru. - Odeszli - rzuciła takim tonem, jakby nie miało to dla niej najmniejszego znaczenia. - Ile długów ci zostawili? - Nie musisz się o mnie troszczyć - odparła wyniośle. Markus wyraźnie cieszy się z jej upokorzenia. - Wcale się nie troszczę - rzekł, patrząc w stronę portu. - Jestem po prostu ciekawy. Zacisnęła pięści, starając się zapanować nad sobą. - Mam nadal willę. - Bez wątpienia obłożoną długami. Każde jego słowo było jak cios sztyletu. - Tak - odparła spokojnie. - Czy jesteś teraz zadowolony? - To upraszcza sprawę. - Markus wyprostował się. - Zabiorę twoje rzeczy i spłacę długi. Spojrzała na niego zaskoczona, mając nadzieję, że w końcu serce mu zmiękło. - Matka będzie zadowolona, jeśli znowu znajdziesz się pod jej dachem - wycedził. Wyraz jego twarzy zmroził ją. Postanowiła się zbuntować. - Wolę zostać tutaj. - Nie obchodzi mnie, co ty wolisz. Juliusz powiedział, że twoja bliskość przyniesie matce ulgę. Przeprowadzisz się zatem. - Co jej po mnie? Jestem chora, choć tobie jest to oczywiście obojętne. - Masz rację. Nic mnie to nie obchodzi. - Umieram. Czy to też cię nie obchodzi? Oczy Markusa zwęziły się, ale z jego ust nie padło ani słowo. Julia odwróciła wzrok od jego zastygłej twarzy i pobielałymi palcami uczepiła się ściany. - Ma ciebie. Nic jej po mnie. - Kocha także ciebie. Bóg jeden wie dlaczego. Spojrzała na niego przez łzy. - A jeśli odmówię? - Możesz sobie odmawiać. Nie dbam o to. Krzycz. Wygłaszaj mowy. Awanturuj się. Płacz. To niczego nie zmieni. Nie masz męża, prawda? Ani ojca. Sprawuję zatem nad tobą pełną władzę. Nie zdepczesz mnie tak, jak zdeptałaś innych. Czy ci się podoba, czy nie, będziesz robiła, co ci każę. A w tym momencie każę ci przenieść się do domu. Markus odsunął się od ściany. - Przyślę kogoś, żeby spakował to, co ci zostało, i dopilnuję, by służba zadbała o twoje potrzeby. Ruszył przez balkon w stronę sypialni. - Mam swoją służbę - krzyknęła za nim. Markus zatrzymał się i spojrzał na nią. Twarz miał białą z gniewu. - Nie przyjmę katamity pod mój dach! - wycedził przez zęby. - Zawsze umiałaś pozbywać się służby. Pozbądź się więc Prometeusza. Sprzedaj go. Oddaj. Obdarz wolnością. Nie obchodzi mnie, co z nim zrobisz, ale nie zabieraj go ze sobą. Rozumiesz? Jeśli chodzi o tę... - Chcę Azar. Potrzebuję jej. - Będziesz miała młodszą służebną gotową na każde twoje skinienie. Julię ogarnął strach. Myśl, że zabraknie jej czułej opieki Azar, była nie do zniesienia. - Potrzebuję jej, Markusie. Proszę cię! - Zawsze potrzebowałaś mnóstwa rozmaitych rzeczy, Julio, czyż nie tak? Dopatrzę, byś miała wszystko, co jest ci niezbędne. - Gotowa jestem cię błagać. Markusie, nie odsyłaj jej! Markus nie zatrzymał się. - Markusie! Błagam! Markus szarpnął drzwi i zatrzasnął je za sobą. Zbyt wiele razy słyszał płacz Julii, by jej łzy robiły jeszcze na nim najmniejsze wrażenie. Kobieta w zasłonie stała pod łukiem okna wychodzącego na perystyl. Podszedł do niej i szorstkim głosem wyjawił, co względem niej postanowił. - Jesteś wolna i możesz iść, dokąd zechcesz. Odwrócił się na pięcie. Chciał wyjść stąd jak najszybciej. - Chcę zostać z dostojną Julią. Markus spojrzał na nią ze zdumieniem. Może jest coś, co ją zatrzymuje przy Julii. - Jeśli chodzi o pieniądze, dostaniesz tyle, że wystarczy ci do końca życia. - Nie chodzi o pieniądze, panie. Mam wystarczające środki, żeby się utrzymać. - Czemu więc chcesz zostać przy niej? - spytał ze zdziwieniem. - Dałam jej słowo. - Ona nigdy nie dotrzymywała słowa. - Ale ja tak. Była to odpowiedź najprostsza - i ostatnia, jaką chciałby usłyszeć. - Zrobisz, co zechcesz - rzucił z gniewem i ruszył przez sień. Hadassa patrzyła za nim. Przycisnęła rękę do oszalałego serca i dopiero teraz poczuła, że może swobodnie oddychać. Tak niespodziewanie zobaczyła go na schodach wejściowych. Gdyby uprzedził, może zdołałaby się przygotować. I przygotować Julię. Myśl, że znowu zamieszka z nim pod jednym dachem, napełniła ją radością i bólem. Podeszła do drzwi i otworzyła je. Julia leżała na łożu i łkała. Usiadła i wyciągnęła ręce jak dziecko rozpaczliwie spragnione pociechy. - Nie pozwól, by cię odesłał. Proszę! Hadassa usiadła obok niej i przytuliła ją do siebie. - Jestem przy tobie. - Nie opuszczaj mnie - szlochała Julia. - Jeśli odejdziesz, umrę. - Nie opuszczę cię, pani. - Pogłaskała ją po głowie. - Nigdy. - On mnie nienawidzi. Tak bardzo mnie nienawidzi! Hadassa wiedziała, że Julia ma rację. Wyczuła nienawiść promieniującą od niego, gdy tylko wszedł do sypialni. Widziała posępny błysk w jego oczach. - Dlaczego cię nienawidzi? Co odwróciło serce Markusa od siostry, którą tak mocno kochał? Julia zamknęła oczy. Usta jej drżały. Cofnęła się i otarła łzy. - Nie chcę o tym mówić. To wszystko było tak dawno, że mógłby już zapomnieć. - Pociągnęła nosem, gdyż łzy nadal napływały jej do oczu. Podniosła wzrok na Azar. - Powiedział, żebym pozbyła się Prometeusza. Hadassa poczuła zimny dreszcz. - Co to znaczy "pozbyła się"? - Bym go sprzedała, zrobiła z nim, co zechcę. Ale Prometeusz był dla mnie dobry. Nie chcę go skrzywdzić. Mój brat gardzi nim, bo był katamitą Prymusa. A Markus nienawidził Prymusa. Nienawidził Kalaby. Mnie nienawidzi tak samo jak ich. Hadassa ujęła jej dłoń. - Pani - powiedziała łagodnym głosem, pragnąc z całego serca, żeby Julia choć na moment przestała myśleć o sobie. - Pan dał ci sposobność, byś spełniła dobry uczynek. Julia uspokoiła się trochę i spojrzała na nią przez łzy. - Jaki? - Możesz wyzwolić Prometeusza. Julia myślała przez chwilę, a potem zmarszczyła brwi. - Jest wart mnóstwo pieniędzy. - Teraz, kiedy brat spłaci twoje długi i zapewni ci dach nad głową pieniądze nie będą ci potrzebne. Azar powiedziała to tak, że Julia dostrzegła korzyści płynące z nowej sytuacji. Zwłaszcza w porównaniu z wszystkimi poprzednimi klęskami. Przygryzła wargę. - Nie wiem. Markusowi to się może ani trochę nie spodobać. - Roześmiała się posępnie. - Czemu jednak miałabym dbać o to, co myśli Markus, skoro on nie dba o mnie? - Spojrzała błyszczącymi oczami na Azar. - Dobrze. Wyzwolę Prometeusza. - Obdarz go wolnością za to, że okazał ci tyle serca podczas choroby, pani, a nie na złość bratu. Inaczej nie spłynie na ciebie błogosławieństwo. Twarz Julii wydłużyła się. - Jesteś ze mnie niezadowolona. - Zapomnij o tym, co czujesz i czyń to, co jest właściwe. Julia siedziała przez dłuższą chwilę bez ruchu. - Nie wiem, co jest właściwe. Może nigdy nie wiedziałam. - Spojrzała na Azar i poczuła ciepło jej duszy. - Ale zrobię tak, jak chcesz. Rozdział XL Słudzy Markusa przybyli kilka godzin po jego wyjściu. Julia spędziła popołudnie na spisywaniu dokumentu, którym wyzwalała Prometeusza. Kiedy tylko wrócił z pracy, którą znalazł sobie na mieście, wręczyła mu pismo. Minęła chwila, nim Prometeusz uświadomił sobie, co dostał. - O, pani - powiedział z sercem przepełnionym wdzięcznością. Julia uśmiechnęła się drżącymi wargami. - Byłeś dobrym i wiernym sługą, Prometeuszu. Życzę ci samych dobrych rzeczy. - Wyciągnęła rękę. Prometeusz pocałował z miłością jej dłoń. Julia nigdy dotąd nie czuła takiej lekkości w sercu. - Idź w pokoju. Zobaczyła, że tuż za drzwiami czeka na niego Azar. Prometeusz chciał ją uścisnąć, ale cofnął się i zerknął w stronę Julii. Powiedział coś, ale zbyt cicho, by Julia mogła usłyszeć. Opadła na łoże. Azar weszła i usiadła przy niej. - Uczyniłam to. - Tak, uczyniłaś. - Azar położyła rękę na jej dłoni. - Jak się teraz czujesz? - Cudownie. - Uczyniłaś coś dobrego, pani. Pan to zobaczył. - To dziwne - powiedziała oszołomiona nieco Julia. Roześmiała się cicho. - Nie pamiętam, kiedy czułam się taka szczęśliwa. - Większym szczęściem jest dawać niż otrzymywać. Julia potrząsnęła głową. - Dobrze więc, bym nacieszyła się tym uczuciem, póki we mnie trwa, gdyż nie mam już nic do dania. Wszystko zostało mi zabrane. - Masz więcej do dania niż mniemasz. Chciała powiedzieć jej dużo, dużo więcej, ale w tym momencie podszedł jeden ze sług Markusa. - Prawie skończyliśmy pakowanie, pani - oznajmił Julii. - Czeka już lektyka i pokój został przygotowany na twoje przybycie. Julia ścisnęła dłoń Hadassy. - Azar wsiądzie ze mną do lektyki. - Jest tam miejsce tylko dla ciebie, pani. - Sprowadź więc drugą! - Wybacz, pani, ale... - Nie myśl o tym, pani - wtrąciła się Hadassa. - Nic się nie stało. - Owszem, stało się! To jeszcze jeden pomysł Markusa, żeby mnie ukarać. Nie chce, żebyś była przy mnie. Hadassa skinęła ręką i sługa wyszedł. - Pójdę za tobą, pani. Idź i nie troszcz się o nic - uspokoiła swą panią. - Obiecujesz? - upewniła się Julia i jej oczy rozszerzyły się. - Już obiecałam. Nie martw się. - Objęła na chwilę ramieniem Julię. - Zjawię się niebawem. Gdy tylko Julia wyruszyła, Hadassa poszła do małej nyży w perystylu, gdzie czekał na nią Prometeusz. Podniósł się z ławki. - Wiem, że tobie to zawdzięczam - powiedział, wskazując opieczętowany dokument, który ściskał w dłoni. - Zawdzięczasz to Panu. - Marzyłem o wolności - zwierzył się, siadając obok Hadassy - teraz jednak nie jestem już pewny. Chcę być tam gdzie ty. - To niemożliwe, Prometeuszu. Dostojny Markus wydał ścisłe polecenia. - Och! - szepnął Prometeusz i wyraz radości znikł z jego twarzy. - Pojmuję. - Pan dał ci sposobność, Prometeuszu. - Wyjęła zza szarfy sakiewkę. Ujęła go za rękę i położyła mu sakiewkę na dłoni. - To dar, który pomoże ci rozpocząć nowe życie - oznajmiła, zaciskając jego dłoń na małym woreczku. Wyjaśniła mu, gdzie znajdzie apostoła Jana. - Wyznaj swoje dawne grzechy i opowiedz, jak teraz się zmagasz. Pouczy cię o drogach Pana. - Dlaczego jesteś tego taka pewna? - Och, mogę być całkowicie pewna. Jan pokocha cię tak, jak kocha cię Bóg. Idź do niego, Prometeuszu. Jeśli nie możesz żyć wedle Jezusa, żyj wedle człowieka, który był u boku naszego Pana, kiedy Pan chodził po ziemi. I patrz, jak nadal kroczy obok Pana. - Pójdę - zapewnił Prometeusz. - Ale co z tobą? - Zostanę przy dostojnej Julii, póki żyje. - Jestem jej wdzięczny za wolność, pani, lecz to tylko jeden dobry czyn po wielu niegodziwych. To kaprys, nie zaś odmiana natury. Jeśli domyśli się, kim jesteś, aż boję się pomyśleć, na co może się ważyć. - Jakież niebezpieczeństwo mi grozi, Prometeuszu? Moja dusza należy do Boga. Musisz odnowić swój umysł i pamiętać to, czego się nauczyłeś. Nic nie może oddzielić mnie od miłości Boga, który jest w Jezusie Chrystusie. - Czule musnęła końcami palców jego twarz. - I nic nie może rozdzielić nas, bo jesteśmy rodziną Bożą. Położył rękę na jej dłoni. - Tak chciałbym, żebyś ze mną poszła. Cofnęła rękę i położyła ją na kolanach. - Będę, gdzie być muszę. - Dźwignęła się powoli na nogi. - Czas na mnie. - Poszła w stronę sieni. Prometeusz starał się iść równym z nią krokiem. Podniosła na niego wzrok. - Czy pozostaniesz tu, póki willa nie zostanie sprzedana? - Tak. Co z twoimi rzeczami? - spytał, starając się opóźnić jej odejście. - Zostały spakowane i posłane razem z rzeczami dostojnej Julii. Mam tu już tylko tę laskę. - Zobaczyła troskę w jego oczach i starała się go uspokoić. - To niedaleko, Prometeuszu. Poradzę sobie doskonale. - Kiedy znowu się zobaczymy? - Będę przychodzić na zgromadzenia, gdy tylko będzie to możliwe. Tam się spotkamy. Bał się tego rozstania. - To za mało. Jestem twoim dłużnikiem. Hadassa wiedziała, co ma Prometeusz na myśli. - Król Salomon powiedział: "Z całego serca Bogu zaufaj, nie polegaj na swoim rozsądku, myśl o Nim na każdej drodze, a On twe ścieżki wyrówna". - Spróbuję zapamiętać. - Nie próbuj. Powtarzaj te słowa, aż wyryją się w twym sercu. Zapamiętaj też to. - Wyrecytowała mu pieśń pasterza. - Powtórz. - Nie przestał powtarzać, póki nie wbił sobie słów do głowy. - Odmawiaj to rano, w południe i wieczorem, i niechaj będzie w twoim umyśle jako wzorzec myślenia. Otworzyła drzwi i wyszła. Prometeusz pomógł jej zejść po schodach. Potem otworzył bramę. Przystanęła i podniosła na niego wzrok. - Czy wiesz, co sprawiło, że dostojny Markus tak znienawidził swoją siostrę? - Nie - odparł. - Zbyt byłem zaprzątnięty własnym nieszczęściem, by zauważyć cierpienia innych. Zresztą uciekłem wkrótce po tym, jak posłano cię na arenę. Hadassa westchnęła. - Chciałabym wiedzieć, co między nimi zaszło. - Może chodzi o ciebie. Spojrzała na niego ze zdziwieniem. - Dlaczego tak myślisz? - Przecież dostojny Markus cię kochał! Te słowa głęboko ją zasmuciły, gdyż rozbudziły przejmujące wspomnienia. Czy Markus naprawdę ją kochał? - Sądzę, że po prostu różniłam się od kobiet, które znał. Było to dla niego jak wyzwanie. Nie sądzę jednak, by kochał mnie trwale. Czyż nie słuchałby tego, co mówiła o Panu, gdyby naprawdę ją kochał? Przypomniała sobie, jak Markus wyznał jej miłość w sypialni Julii. Przypomniała sobie jego gniew, kiedy nie chciała go poślubić. Zraniła jego dumę, nie zaś serce. Dlatego przeklął ją i wybiegł. Zobaczyła go znowu dopiero w dniu, kiedy wpadł na nią przed publicznymi łaźniami. Myślała, że nigdy go już nie ujrzy, a oto miała zamieszkać pod jego dachem. Drżała w środku, ogarnęło ją jakieś niepokojące podniecenie. Być może Markus nigdy nie kochał jej naprawdę, ale ona jego - tak! - Prymus uważał, że Markus Walerian cię kochał - powiedział Prometeusz. - Droczył się nawet z Julią. Powtarzał, że dostojny Markus woli odwiedzać niewolnicę niż własną siostrę. - To nieprawda. Był całkowicie oddany Julii. Zawsze kochał siostrę. Uwielbiał ją. - Już jej nie kocha. Milczała, zastanawiając się nad tym, co powiedział jej Prometeusz. - Ale może odmieni serce. - Położyła dłoń na przedramieniu Prometeusza. - Będziesz codziennie w mojej modlitwie. Trwaj w Panu. - Będę trwał. - On cię obroni. - Stanęła na palcach i objęła go. - Jesteś moim ukochanym bratem, Prometeuszu. Kocham cię. - Ja też cię kocham - powiedział zachrypniętym głosem. Więcej nie był w stanie wykrztusić. Oczy miał mokre od łez. Hadassa puściła go i wyszła. Zamknął bramę i oparł czoło o kratę. "Boże, chroń ją. Panie, nie opuszczaj jej." Odwrócił się i wszedł po schodach do pustej willi, powtarzając słowa, których go nauczyła. "Pan jest moim pasterzem, nie brak mi niczego..." Rozdział XLI Markus wychodził właśnie z triclinium z Juliuszem, kiedy niewolnik wpuszczał do sieni kobietę z zasłoniętą twarzą. - Rafa! - szepnął zaskoczony Juliusz i podszedł do niej, zostawiając Markusa samego. Kobieta opierała się ciężko na lasce, ale wyciągnęła rękę w powitaniu. - Dobrze wyglądasz, Juliuszu. Jak czuje się dostojna Feba? - Tak samo jak wtedy, gdy tu byłaś. Nie spodziewaliśmy się ciebie. Dostojna Feba już się położyła. - Opiekuję się dostojną Julią. - Więc to ty! Dostojna Julia oczekiwała swojej osobistej służebnej, ale do głowy mi nie przyszło... - Skąd miałbyś wiedzieć? - Jak do tego doszło? - Pan zechciał, byśmy się spotkały. Gdzie jest Julia? - Była bardzo zmęczona. Dostojny Markus posłał jej wino. Przed chwilą do niej zajrzałem. Spała. Podszedł Markus. Uśmiechał się ironicznie. - Jak się pewnie domyślasz, upiła się do nieprzytomności. Na dźwięk tego głosu serce Hadassy zaczęło bić jak oszalałe. Stanął przed nią i Hadassa podniosła na niego wzrok. - Witam cię, panie. Obrzucił ją chłodnym spojrzeniem. - Nie spodziewałem się, że przyjdziesz. - Powiedziałam ci, że nie opuszczę dostojnej Julii. - Tak, pamiętam. - Zmarszczył brwi, gdyż poczuł się nieswojo. - Myślałem, że dotrzesz tu jutro albo pojutrze. - Jeśli pozwolisz, panie, pójdę teraz do niej. - Jak chcesz. Pokuśtykała w stronę schodów. Nie ulegało wątpliwości, że jest zmęczona i noga sprawia jej ból. - Poczekaj, Rafo! - zawołał Juliusz, idąc za nią. Powiedział coś, ale za cicho, by Markus mógł to usłyszeć. Kobieta położyła mu dłoń na przedramieniu. Juliusz potrząsnął głową i wziął ją na ręce. Markus patrzył, jak niesie Rafę po schodach. Zirytowany przybyciem służebnej Markus wszedł do perystylu. Usiadł w małej nyży, gdzie dawniej często siadał z Hadassą, i oparł głowę o ścianę. Zamknął oczy i wsłuchiwał się w szmer fontanny. Ta kobieta o zasłoniętej twarzy budziła w nim jakiś niepokój. Czuł się przy niej nieswojo. Usłyszał, że ktoś schodzi po schodach. Otworzył oczy i wychylił się nieco z nyży. - Juliuszu, chciałbym z tobą porozmawiać. Juliusz przeszedł przez perystyl. - Przyszła tutaj - powiedział, stając przed Markusem. W jego głosie zabrzmiała oskarżycielska nutka. Twarz Markusa pociemniała. - Miałem jutro posłać po nią lektykę. - Słyszałem, że opuściła Aleksandra Democedesa Amandynusa, ale nie miałem pojęcia, że pielęgnuje dostojną Julię. To zdumiewające. - Dlaczego? Kimże jest, by ktokolwiek troszczył się, gdzie przebywa i co robi? - To Rafa. - Juliusz zacisnął wargi i skinął na niewolnicę, by zaniosła tacę do pokoju dostojnej Julii. - Och! Rafa jest tutaj? - wykrzyknęła mile zaskoczona dziewczyna. Markus spojrzał na nią. Czyżby wszyscy domownicy znali tę kobietę? - Owszem - powiedział Juliusz - i zostanie przy dostojnej Julii. Dopatrz, żeby ustawiono w jej pokoju łoże i przygotowano ciepłe nakrycia. Rafa nie prosiła o ciepłe okłady, ale jestem pewny, że po długim marszu z willi dostojnej Julii noga musi przysparzać jej nie lada cierpień. Markusowi wzmianka o tym, że kobieta szła na piechotę z willi, sprawiła przykrość. - Powiedz jej, że może skorzystać z łaźni - rzucił chłodno. - Dziękuję, panie. Jestem pewny, że będzie ci wdzięczna - oświadczył Juliusz. Markus obrzucił go niechętnym spojrzeniem. - Jeszcze jedno, Lawinio - dodał Juliusz. - Prosiła, by nie mówić nikomu spoza domowników, że tu jest. Ostrzeż o tym resztę służby. Nie chce, by coś odciągało ją od opiekowania się dostojną Julią. - Powiem wszystkim. - Dziewczyna wybiegła z miną tak podekscytowaną, że nie mogło to ujść uwadze Markusa. - Można by pomyśleć, że do domu przybył prokonsul, a nie kaleka kobieta z zasłoną na twarzy - rzekł zimno Markus. Zmieszany Juliusz spojrzał na swojego pana. - Czy to możliwe, byś o niej nie słyszał? - Nie było mnie tu bardzo długo, Juliuszu. Czyżbyś o tym zapomniał? Chciałbym zadać ci kilka pytań. Przede wszystkim: kim jest ta kobieta? - Jest uzdrowicielką. Usłyszałem o niej na targu wkrótce po ataku, jaki dotknął twoją matkę, panie. Mówiono, że Rafa potrafi uleczyć zwykłym dotknięciem ręki. I sprowadziliśmy ją tutaj. - Najwyraźniej nie jest jednak cudotwórczynią, gdyż inaczej moja matka chodziłaby i mówiła. - Rafa wcale nie twierdziła, że jest cudotwórczynią - odparł szybko Juliusz - ale przekonała nas, że dostojna Feba rozumie, co się wokół niej dzieje. Inni lekarze uważali, że najlepiej byłoby podać jej cykutę. Markus poczuł zimny dreszcz. - Mów dalej. - Lekarz, z którym Rafa tu przyszła, także o tym wspomniał, ale ona sprzeciwiła się stanowczo. Oświadczyła, że twoja dostojna matka zachowała świadomość, że jej umysł jest sprawny, chociaż ciało spoczywa bezwładnie. Stanęliśmy przed straszliwym dylematem, panie. Co będzie dla twojej matki lepsze? Czy wyobrażasz sobie, jaką udręką jest być więźniem swojego ciała? W oczach dostojnej Feby widziałem strach i rozpacz, lecz nie wiedziałem nawet, czy zdaje sobie sprawę z tego, co się wokół niej dzieje. Rafa była przekonana, że tak i że nie można odbierać jej życia. Poprosiła, byśmy zostawili ją sam na sam z twoją matką, a kiedy wróciliśmy, Feba była w takim stanie ducha jak teraz. Nie wiem, co Rafa powiedziała, ale przywróciła jej nadzieję. Ważne jest też to, że wskazała jej cel w życiu. - Jaki cel? - spytał Markus, oszołomiony tym, co usłyszał. - Modlitwę. Twoja matka ani na chwilę nie ustaje w modlitwie. Od chwili, kiedy budzi się i wynosimy ją na balkon, aż do wieczora, kiedy układamy ją z powrotem w łożu, modli się bez wytchnienia. Oczywiście, odkąd wróciłeś, spędza dużo czasu z tobą. - Chcesz powiedzieć, że jej przeszkadzam? - Nie, panie. Wybacz, że wyraziłem się niezręcznie. Jesteś odpowiedzią na wiele modlitw matki. Twój powrót do domu umocnił jej wiarę. Jesteś potwierdzeniem, że Bóg wysłuchuje jej modlitw. Markus wstał z marmurowej ławki. Był zamyślony. - Musisz mi wybaczyć, ale mam wątpliwości co do tej kobiety. Dostojna Julia nazywa ją Azar, nie Rafą. Może mówimy o dwóch innych osobach. Wiele kobiet zakrywa twarz i z pewnością jest wśród nich spora liczba kalekich. - Masz rację, panie, ale w tym przypadku nie może być mowy o pomyłce. Nie chodzi tu o wygląd Rafy, ale co człowiek czuje, kiedy znajdzie się przy niej. Markus zmarszczył brwi. - A co ty czujesz? - Trudno to wyjaśnić. - Spróbuj jednak - wycedził ironicznym tonem Markus. - Ufność. Spokój. Ukojenie. - Juliusz rozłożył bezradnie ręce. - W jakiś dziwny sposób jej wiara w Boga udziela się i człowiek zaczyna Mu ufać, nawet jeśli nie wierzy. - Ty nie wierzysz? - Wiara twojej matki, panie, jest tak silna, że uwierzyłem, czasem jednak nęka mnie zwątpienie. Markus doskonale to rozumiał. Wierzył teraz, że Jezus przyszedł na ziemię i dał się ukrzyżować, by odkupić grzechy ludzi, i że powstał z martwych. Trudno było mu jednak uwierzyć, że Chrystus jest władcą. Świat jest zbyt pełen zła. Właśnie dlatego był taki ostrożny. - Mimo tego, co powiedziałeś, Juliuszu, nie cieszy mnie obecność kogoś obcego między nami, a szczególnie kogoś tak tajemniczego. - Jestem pewien, że miała swoje powody, by zmienić imię. - Jakie? - Nie wątpię, że jeśli ją zapytasz, wszystko ci wyjaśni. Rozdział XLII Markus ciągle nie miał sposobności, żeby porozmawiać z Rafą-Azar. Jego przedstawiciele dowiedzieli się, że wrócił do Efezu. Przychodzili, żeby zdać mu sprawę ze swoich posunięć w czasie jego nieobecności. Przez kilka następnych dni zamykał się z nimi na cały dzień w bibliotece. Nalegali, żeby wziął z powrotem sprawy w swe ręce. - Jest teraz mnóstwo okazji do zarobku, panie, a ty zawsze miałeś doskonałe wyczucie interesów - oświadczył jeden z nich. - Dla ciebie oczywiste są rzeczy, które nam się wymykają. Także temperament samego Markusa skłaniał go do chwytania okazji, które dostrzegał zapoznając się ze sprawozdaniami. Jakże łatwo byłoby wrócić do interesów i skupić uwagę na sprawach nie mających nic wspólnego z rodziną. Słuchając swego przedstawiciela i przeglądając sprawozdania, czuł, że w głowie kłębią mu się wyborne pomysły, jak pomnożyć majątek. Jednak jakiś cichy wewnętrzny głos ostrzegał go przed rzuceniem się w wir interesów. Po co? Pieniędzy wystarczy mu do końca życia. A matka tak bardzo go potrzebuje. A poza tym jest jeszcze Julia. Siostra była dla niego przyczyną nie ustających wyrzutów sumienia, choć rozum nakazywał mu trzymać się od niej jak najdalej. Za każdym razem, kiedy szedł na górę, coś pchało go do pokoju siostry, coś nakazywało opowiedzieć o tym, co przeżył w Palestynie. Lecz zaraz pojawiał się inny głos, który przypominał, co Julia uczyniła z Hadassą. "Świetnie! Już po wszystkim!" - wykrzyknęła wtedy Julia. Twarz miała wykrzywioną radością i nienawiścią. Markusowi znowu stanął przed oczami obraz ciała Hadassy leżącego na piasku. Dzisiejszego wieczoru czuje się zmęczony. Prawie całe popołudnie spędził z matką. Nużył go już dźwięk własnego głosu, zmęczyło wyszukiwanie w głowie rzeczy, które mogłyby ją zająć. Patrzyła na niego tak, że zaczął się zastanawiać, czy matka nie rozumie czasem jego najgłębszych uczuć, tych, które tak rozpaczliwie starał się ukryć. Kiedy przechodził obok pokoju Julii, żeby zejść do triclinium i zjeść prosty posiłek wieczorny, znowu poczuł, że coś pcha go do środka. Drzwi były otwarte i słyszał jakiś cichy głos. Przystanął i zerknął do sypialni. Jego siostra siedziała bokiem na łożu, mając przy sobie okrytą zasłoną kobietę, która długimi pociągnięciami rozczesywała włosy Julii. Mówiła coś. Zacisnął powieki, bo ta scena przypomniała mu Hadassę. Po chwili otworzył jednak oczy i patrzył, jak Azar zajmuje się Julią. Niegdyś Hadassa takimi samymi niespiesznymi ruchami szczotkowała włosy jego siostry, śpiewając pieśni swego narodu. Serce mu się ścisnęło. "Boże mój, czy nigdy już jej nie zapomnę? Czy w ten właśnie sposób karzesz mnie za to, że miałem udział w jej śmierci?" Stał na progu zbity z tropu tym, że coś tak pospolitego może sprawiać tyle bólu. Ile czasu musi minąć, nim uczucie zwiędnie i wspomnienia przestaną być torturą? Czy Julia nie czuje żadnych wyrzutów sumienia? Kobieta z zasłoniętą twarzą obróciła lekko głowę. - Witaj, panie. Julia odwróciła się gwałtownie i Markus zobaczył, jak bardzo jest blada. - Witaj - powiedział, starając się panować nad głosem, narzucić mu chłodne brzmienie. - Wejdź, Markusie - powiedziała Julia, patrząc na niego błagalnie. Już miał wejść, ale powstrzymał się. - Nie mam dzisiaj czasu. - A kiedy będziesz miał czas? Słysząc irytację w jej głosie, uniósł brwi i skupił uwagę na służebnej. - Czy masz wszystko, dostojna Azar, czego ci trzeba? - Dlaczego nie zapytasz mnie, Markusie? O tak, łaskawy panie mamy wszystko, czego możemy zapragnąć. Nie zwracając na nią uwagi, powiedział chłodnym głosem do służebnej: - Kiedy ułożysz swoją panią do snu, przyjdź do biblioteki. Chciałbym wyjaśnić parę spraw. - Jakich spraw? - spytała Julia. Hadassa też się nad tym zastanawiała. Serce zaczęło bić jej mocniej. Markus stał sztywno w drzwiach i patrzył na nią zimnym, badawczym wzrokiem. Julia wyczuła zaniepokojenie Azar. - Nie musisz mówić mu niczego, Azar. On nie ma do ciebie żadnych praw. - Odpowie na moje pytania albo opuści ten dom. Lodowaty ton jego głosu sprawił, że Julia straciła panowanie nad sobą. - Po coś mnie tu sprowadził? - krzyknęła. - Żeby jeszcze bardziej zatruć mi życie? Rozwścieczony tym oskarżeniem Markus odwrócił się i ruszył korytarzem. - Markusie, wróć! Markusie, wybacz! Szedł dalej. Ileż to razy płakała tylko po to, żeby postawić na swoim? Nic z tego. Koniec. Zamknąwszy przed nią serce, zbiegł ze schodów. Kucharz przygotował smakowity posiłek, ale Markus nie miał apetytu. Czuł się rozdrażniony. Poszedł do biblioteki i próbował ukoić nerwy, przeglądając dokumenty, które zostawili mu jego przedstawiciele. Po jakimś czasie odsunął je niecierpliwie i siedział, patrząc pochmurnie przed siebie. Czuł zamęt w sercu. Zaczął żałować, że sprowadził tu Julię. Mógł spłacić jej długi, dopilnować, żeby miała służbę i pozostawić ją w tamtej willi. - Panie? Na progu stała kobieta w zasłonie. Odepchnął od siebie mroczne wspomnienia i skupił się na tym, co miał zrobić. - Usiądź - rozkazał, wskazując stołek naprzeciwko siebie. Usiadła. Zaskoczyło go, że ktoś kaleki może poruszać się z takim wdziękiem. Siedziała wyprostowana, ale z ciałem lekko skręconym, żeby móc wyciągnąć nogę. - Juliusz wyjawił mi, że nosisz imię Rafa, nie zaś Azar - powiedział z naciskiem. Hadassa zagryzła wargi. Chciała zapanować nad emocjami. Próbowała się przygotować do tej rozmowy, ale bliskość Markusa przyprawiała ją o drżenie. - Nadano mi imię Rafa, panie. Oznacza ono po hebrajsku uzdrowicielkę. Mówiła nieco jakby zachrypniętym, cichym głosem, który wywoływał przyjemne wspomnienie Bebory. Czy to przez ten akcent? - Jesteś więc Żydówką. Jednak z tego, co powiedziała Julia, domyśliłem się, że wyznajesz wiarę chrześcijańską. - Jestem, panie, Żydówką i chrześcijanką. Z urodzenia Żydówką, z wyboru chrześcijanką. Poczuł się urażony. Wykrzywił usta w chłodnym uśmiechu. - Czyżby stawiało cię to wyżej niż moja matka, która jest chrześcijanką urodzoną pośród pogan? To oskarżycielskie pytanie wprawiło ją w osłupienie i zakłopotanie. - Nie, panie - zaczęła wyjaśniać pospiesznie. - Nie ma dla Chrystusa Żyda ni Rzymianina, niewolnika ni człowieka wolnego, mężczyzny ni kobiety. Wszyscy jesteśmy jednym w Jezusie Chrystusie. - Pochyliła się do przodu i ciągnęła łagodnym głosem, jakby pragnąc go uspokoić: - Przez swą wiarę twoja matka jest tak samo dzieckiem Abrahama, jak ja. Każdy, kto dokonuje wyboru, staje się spadkobiercą obietnicy. Bóg nikogo nie wywyższa. Te słowa rozproszyły jego obawy. - Mówiąc "każdy", masz na myśli także mnie? - Tak, panie. Już miał na końcu języka wyznanie, że przyjął Pana w Galilei, ale nie pozwoliła mu na to duma. - Powiedziano mi, że uratowałaś życie mej matce. - Ja, panie? Nie. - Juliusz twierdzi, że lekarz, który z tobą przyszedł, chciał zakończyć jej życie, podając cykutę. Ty się sprzeciwiłaś. Czy nie tak? - Twoja matka żyje, gdyż taka była wola Boga. - Może i tak, ale Juliusz powiedział mi, że zostałaś sam na sam z moją matką i że potem się odmieniła. - Rozmawiałam z nią. - I to wszystko? Hadassa była w tym momencie zadowolona, że dzięki zasłonie nie widać rumieńca na jej twarzy. Wiedziała, że nigdy nie pokaże swojej twarzy Markusowi. Wolała znaleźć się z powrotem na arenie niż zobaczyć, jak patrzy na jej blizny z odrazą, jaką widziała w spojrzeniach innych. - Nie wypowiadałam zaklęć, nie rzucałam uroków - powiedziała, mając nadzieję, że ta odpowiedź go zadowoli. Uniósł dłoń. Wyczuwał jej napięcie, lecz nie umiał domyślić się przyczyn. - O nic cię nie oskarżam, Azar. Jestem po prostu ciekaw. Muszę znać moich domowników. Przez chwilę milczała. - Kiedy spojrzałam w oczy twojej matki, panie, zrozumiałam, że jest świadoma. Słyszała, co się mówiło, i wszystko rozumiała. Bała się i była zrozpaczona swoim stanem. Sądzę, że gotowa byłaby wypić cykutę, którą Aleksander zaproponował dlatego tylko, iż chciał oszczędzić innym odpowiedzialności związanej z jej pielęgnowaniem. Ja zaś powiedziałam jej coś, o czym i tak wiedziała. - O czym to wiedziała? Co to takiego? - Że Bóg kocha ją taką, jaka jest, panie. Markus przesunął dłonią po krawędzi stołu. Czuł zamęt w głowie. Pragnął dowiedzieć się czegoś więcej o tej kobiecie. - Juliusz powiedział mi, że wszyscy w Efezie cię znali. Hadassa milczała. - Czemu wyrzekłaś się tej sławy? To niespodziewane, zadane zimnym tonem pytanie zbiło ją z tropu. - Wolałam być przy twojej siostrze. - Po prostu! Czemu zmieniłaś imię? - Bo nie jestem Rafą. Jezus jest uzdrowicielem, ja nie - powtórzyła słowa, które powiedziała kiedyś Aleksandrowi, mając nadzieję, że lepiej ją zrozumie. - Czy więc Azar to twoje prawdziwe imię? - Azar znaczy pomocnik. To moje zadanie i tym chcę być. Dostrzegł, że jest to odpowiedź bardzo wyważona. - Dlaczego wybrałaś właśnie Julię? - Tego nie mogę powiedzieć, panie. - Nie możesz czy nie chcesz? - Wiem, że Bóg chce, bym tu była. Nie wiem jednak, jaki ma w tym cel. Zmarszczył posępnie czoło, gdyż słowa te dotknęły go do żywego, przywołując wspomnienie tego, co czuł w Galilei. Bóg chce także, by on był tutaj. Z Julią. Buntował się przeciwko temu, czego chciał Bóg od niego ponadto. - Przypuszczam, że według ciebie Bóg kocha także moją siostrę i ma wobec niej swoje zamiary. - Zanim zdążyła odpowiedzieć, machnął ręką. - Możesz odejść. Gdy tylko wyszła, wstał. Czuł jakieś rozdrażnienie. Być może powinien po prostu opuścić na chwilę willę. Wyszedł na korytarz. - Czy życzysz sobie lektykę, panie? - spytał Juliusz, widząc, że ktoś ze służby podaje mu płaszcz. - Mam ochotę na spacer - odparł, zapinając złotą broszę na ramieniu. - Jeśliby moja matka obudziła się i chciała mnie widzieć, powiedz, że udałem się do łaźni. Podszedł do drzwi i otworzył je szeroko. Zbiegł po schodach i zatrzasnął za sobą bramę. Szedł w stronę męskiego stowarzyszenia, gdzie przed wyjazdem z Efezu spędzał mnóstwo czasu. Pragnął rozrywki i odnowienia starych znajomości. Wieczorny chłód ostudził nieco jego gniew i kiedy dotarł do celu, czuł się już odprężony. Powitano go ze zdziwieniem i radością, znajomi poklepywali go wylewnie po plecach. - Słyszeliśmy, żeś wrócił do Efezu, lecz nigdzie się nie pokazywałeś - powiedział któryś. - Gdzie się ukrywałeś, Markusie? - Pewnie spędzał czas w swoim emporium i studiował księgi, żeby sprawdzić, ile zarobił podczas nieobecności. Wszyscy wybuchnęli śmiechem. - Podobno byłeś w Palestynie. - Palestyna! - wykrzyknął jeden z obecnych. - Po co, na bogów, człowiek o zdrowych zmysłach wyprawia się do takiego nędznego kraju? Hałaśliwe towarzystwo raczej drażniło niż koiło nerwy. Śmiał się z nimi, lecz nie wkładał w to serca. Czuł się, jakby znalazł się z powrotem w Rzymie w towarzystwie Antygonusa i pragnął uciec od niego jak najdalej. Czy tylko on się zmienił? Czy tylko on czuje, jak nieprawość zżera świat? - Musisz przyjść jutro na igrzyska. - Zamierzam przyprowadzić Pilię. - Ach, Pilia! - jęknął któryś, wywracając oczami w udawanej ekstazie. Inni roześmiali się i zaczęli wymieniać sprośne uwagi o tym, jak to Pilia wyryła się w pamięci każdego z mężczyzn, z którym spędziła noc, a zwłaszcza jeśli była to noc po igrzyskach. Markusowi przypomniała się Arria I siostra. Rzucił się do sadzawki i był zadowolony, że woda zamknęła się nad nim, odgradzając go od głosów przyjaciół. Przyjaciół? Przecież stali się dla niego obcymi ludźmi. Podpłynął do końca sadzawki i wydźwignął się na brzeg. Przeszedł między kolumnami do calidarium i siedział tam, aż pot zaczął tryskać z całego jego ciała. Zamiast do tepidarium poszedł prosto do frigidarium. Zimna woda przepędziła wszystkie nękające myśli. Na krótko. Przed wyjściem poddał się jeszcze porządnemu masażowi. Szedł potem ulicą, jeszcze jeden człowiek wmieszany w bezosobowy i bezładny tłum krzątający się wokół Artemizjonu. Przystanął i spojrzał na świątynię. Była olśniewająco pięknym pomnikiem umiejętności budowlanych człowieka. Swym bystrym umysłem dostrzegł w niej teraz najbardziej dochodowe przedsiębiorstwo w Efezie. Pełno było wokół wytwórców posążków, którzy zarabiali, sprzedając niedbale wykonane figurki bogini zamieszkującej rzekomo świątynię. Inni wyłudzali złote monety za zwierzęta ofiarne. Jeszcze inni sprzedawali amulety i tajemne zaklęcia zamknięte w kosztownych medalionach. Sprzedawano też na dzbany kadzidło, którego cena była próbą pobożności wyznawcy. Ludzie kupowali modlitwy. W środku czekały świątynne nierządnice obojga płci - w najrozmaitszej cenie, zależnie od zamożności tego, kto przyszedł złożyć hołd bogini. Markus potrząsnął ze smutkiem głową. Ile kapłani biorą teraz za błogosławieństwo? Ile za nadzieję, która zwykle okazuje się złudna? Markus powiódł wzrokiem wzdłuż ulicy, przy której mieściły się zajazdy dla tych, co przybyli z daleka, żeby zobaczyć świątynię i oddać cześć Artemidzie. Większość zaraz wyruszała w drogę powrotną, lecz byli i tacy, którzy zostawali przez kilka miesięcy, zagłębiając się w księgi napisane przez kapłanów i traktujące o świętych literach efeskich wyrytych na diademie Artemidy. Czy ktoś zna naprawdę ich znaczenie? Czy naprawdę jakieś znaczenie mają? Stał i patrzył na Artemizjon. Iluż przychodziło tu z nadzieją w sercu, a odchodziło z rozpaczą, nie uzyskawszy odpowiedzi na swoje pytania, nie otrzymawszy tego, czego potrzebowali? Ilu czuło tę samą bolesną pustkę i przemożną potrzebę, którą on czuł tak długo, lecz ich przeznaczeniem było pozostać w tym stanie do śmierci, a nawet potem? Był pogrążony w tych rozmyślaniach, kiedy nagle wyczuł, że ktoś się mu przypatruje. Obrócił głowę. Po drugiej stronie ulicy stał Arab. Ludzie omijali go, zdążając do Artemizjonu albo wchodząc do sklepiku za jego plecami. Mężczyzna stał bez ruchu, nie unikając zgoła jego wzroku. Markus wyczuł w spojrzeniu tamtego jakieś ostrzeżenie. Nie znał tego człowieka, nie mógł więc wiedzieć, co oznacza ten jego baczny wzrok. Potem Arab zniknął nagle w tłumie. Zaniepokojony Markus ruszył dalej, wypatrując tamtego. Czyżby wszedł do sklepu z posążkami? Ktoś potrącił go mocno z boku i niewiele brakowało, by Markus się przewrócił. Potknął się i z trudem odzyskał równowagę. Zaklął, zdając sobie doskonale sprawę, że jest to działanie rozmyślne, które prowadzi zapewne do wyrwania mu sakiewki. Odwrócił się i zobaczył znowu Araba, który szedł szybko w stronę Artemizjonu. Tak szybko wmieszał się w tłum, że nie było mowy, by go dogonić. Markus potrząsnął głową i ruszył ulicą Kuretes w stronę domu. Czuł palący ból w boku. Przyłożył do tego miejsca rękę i poczuł wilgoć. Przyglądał się rozszerzonymi oczami zakrwawionej dłoni. Zaklął. Przyspieszył kroku, by jak najrychlej znaleźć się w domu. Pchnął bramę, skrzywił się z bólu i wspiął się na schody. Gdy tylko znalazł się w środku, zrzucił płaszcz. Zacisnął zęby i poszedł na górę. Z pokoju Feby wyszedł Juliusz. - Panie! - zawołał przerażony widokiem krwi na tunice Markusa. - Zostałem napadnięty - powiedział Markus ponuro, odpychając niewolnika, który chciał go podtrzymać. - To tylko zadraśnięcie. Przybiegła Lawinia, którą przywołał Juliusz. - Przynieś wodę i bandaże. Ktoś napadł na dostojnego Markusa. Ruszże się, dziewczyno. Biegiem! Z sypialni Julii wyszła Hadassa. Zobaczyła, jak Juliusz prowadzi Markusa do jego pokoju. Zaniepokojona poszła za nimi, ale kiedy stanęła na progu, Markus machnął gniewnie ręką. - Zajmuj się Julią. Ja umiem zadbać sam o siebie. Nie zwróciła uwagi na te słowa. Juliusz zrobił krok do tyłu i zobaczyła ranę. Markus usłyszał, jak Azar jęknęła. - Nic takiego - powiedział i roześmiał się. Jednak z trudem stał na nogach. - Tak się przejęłaś widokiem krwi? "Widokiem twojej krwi" - chciała powiedzieć. - Zwykle nie robi to na mnie takiego wrażenia, panie. - Podeszła bliżej i z drżeniem patrzyła na rozpłatany bok. - Jak to się stało? - Jakiś Arab. Bóg jeden wie dlaczego. Cofnęła się jak rażona gromem. Przyszła Lawinia z misą wody i bandażami. Markus wstrzymał dech, kiedy Hadassa zaczęła przemywać ranę. - Niech Juliusz mnie opatrzy - powiedział, widząc, jak drżą jej ręce. Roześmiał się cicho. - Chyba wiem, czemu odeszłaś od lekarza - dodał z wyraźnym rozbawieniem. - Odrobinę niżej i mogłoby się to źle skończyć - oświadczył Juliusz, przystępując do pracy. Hadassa poczuła się słabo i wyszła z pokoju. Rozdział XLIII Kiedy tylko Hadassa została wprowadzona do atrium, Aleksander wiedział, że stało się coś złego. Była bardzo wzburzona. - Gdzie Raszyd? - Nie ma go - odparł zaniepokojony Aleksander. - Co się stało? - Gdzie on jest? - Nie wiem. Po co ci Raszyd? - Dziś wieczorem jakiś Arab napadł na Markusa i muszę wiedzieć, czy to on. Aleksander nawet nie próbował przekonywać jej, że mógł to być ktoś inny. Arab wcale nie ukrywał, że jego zdaniem Markus Walerian zagraża życiu Hadassy i należy go zabić. Bez względu na to, czy chciała tego, czy nie, Raszyd po swojemu zamierzał okazywać wierność Hadassie. - Poszedł zobaczyć, jakie postępy czyni choroba Julii... - Postępy? - powtórzyła posępnym głosem Hadassa, wiedząc doskonale, że Raszyd pragnął, by Julia jak najprędzej umarła. Aleksander zacisnął wargi. - Dowiedział się od Prometeusza, że została zabrana do willi brata. A także, że ty przeniosłaś się razem z nią. - Sama tego chciałam. Co on sobie pomyślał? - Nie uczyniłby nic, gdyby nie widział w Markusie Walerianie zagrożenia dla twego życia. Wymijające odpowiedzi Aleksandra utwierdziły ją tylko w przekonaniu o winie Raszyda. - Markus nie jest dla mnie żadnym zagrożeniem. Tak samo reszta tej rodziny. - Raszyd myśli inaczej. - Więc wyjaśnij mu, jak się sprawy mają! Aleksander był zdumiony. - Nigdy nie słyszałem, byś mówiła takim tonem. Czyżbyś wyobrażała sobie, że pochwalam zachowanie Raszyda? Nie możesz winić mnie za to, że ma taką krwiożerczą naturę. Sama wybrałaś go spośród leżących na stopniach świątyni. Czy już o tym zapomniałaś? - To Bóg go wybrał. - Bóg zatem kieruje jego krokami. - Bóg nie kieruje człowieka na ścieżkę prowadzącą do zabójstwa. Do pokoju wszedł Raszyd. Zapadło milczenie. Zrzucił płaszcz i Hadassa ujrzała rękojeść noża zatkniętego umiejętnie za pas. Twarz Raszyda pociemniała, jego oczy rzucały błyskawice. - Walerian? Zadrżała, bo potwierdziły się jej najgorsze obawy. - Chwała Bogu żyje - powiedziała. - Następnym razem szczęście nie będzie mu sprzyjało - obiecał ponuro Raszyd. Hadassa podeszła do niego. - Raszydzie, jeśli masz dla mnie choćby odrobinę szacunku, nie podniesiesz więcej ręki na Markusa. Na jego twarzy zastygł wyraz uporu. Położyła mu dłoń na przedramieniu. - Proszę cię, Raszydzie. Błagam! Wolałabym, żeby Bóg raził mnie na miejscu gromem niż żebyś ty miał odebrać komuś życie. - Obiecałem, że będę chronić twoje życie i dotrzymam obietnicy. - A jaką cenę ja za to zapłacę, Raszydzie? - Jego krew spadnie na moją głowę, nie twoją. - Jeśli zabijesz Markusa, serce mi pęknie. Raszyd zmarszczył brwi, nie rozumiejąc, co ma na myśli Hadassa. - Pęknie ci serce? Aleksander obrzucił ją bacznym spojrzeniem. - Kochasz go - powiedział zdumiony. - Kochasz go? - powtórzył Raszyd. - Tak, kocham go - potwierdziła łagodnym głosem. - Kochałam, nim znalazłam się w cyrku. I potem. Będę go kochać do ostatniego tchnienia. Te pełne żaru słowa przeszyły Aleksandra straszliwym bólem. Odwrócił się. Raszyd strzepnął jej dłoń ze swego przedramienia i odsunął się od Hadassy. Spojrzał na nią oczyma pełnymi wzgardy. - Tylko głupia niewiasta miłuje mężczyznę, który chciał ją zabić! - Nie wiem, czy Markus miał z tym coś wspólnego. To Julia. - Kobieta, której teraz służysz! - rzucił z nie mniejszą pogardą Raszyd. - Tak. - Jak możesz? - spytał pełen gniewu na myśl o tym, co ją spotkało, i na nią, gdyż nie myśli o odwecie. - Chrystus miłował nas tak samo. Kiedy byliśmy wszyscy grzesznikami, umarł, byśmy zostali zbawieni. Jakże ja mogłabym nie uważać tego za wskazanie? - To był inny rodzaj miłości. - Mam na myśli także miłość kobiety do mężczyzny, Raszydzie. Proszę cię. Nie czyń krzywdy Markusowi Walerianowi. Aleksander stał po drugiej stronie pokoju, przy oknie. - Zrób, jak chce Hadassa, Raszydzie - powiedział bezbarwnym głosem, z wzrokiem utkwionym w widoku miasta. - Zaufaj, że Bóg zatroszczy się o zemstę. Raszyd wyprostował się. Zagrała w nim krew wojownika. - Sam przecież powiedziałeś, że zostałem wybrany, by ją chronić. Aleksander obrócił się w jego stronę. - Wiesz równie dobrze jak ja, że Bóg położył swą rękę na matce i córce. Bądź spokojny. Położy ją też na synu. Raszyd stał milcząc. Z jego ciemnych oczu nie sposób było niczego wyczytać. Hadassa podeszła znowu do niego. - Proszę cię, przyjacielu - szepnęła. - Przyrzeknij. Raszyd uniósł zasłonę zakrywającą jej twarz i wpatrywał się przez chwilę w straszne blizny. - Prosisz o litość dla tych, którzy ci to uczynili? - Tak - odparła, oblewając się rumieńcem. Puścił zasłonę, jakby paliła jego dłoń. - Jesteś szalona! - Być może, ale przysięgnij, Raszydzie. Wiem, że jeśli dasz mi swoje słowo, nigdy go nie złamiesz. Te słowa tak pełne ufności i wiary w niego sprawiły, że nie wiedział już, co powiedzieć. Spojrzał na Aleksandra i zobaczył smutek na twarzy lekarza. Twarz Raszyda znowu stężała, kiedy spuścił wzrok na stojącą przed nim maleńką kobietę - kaleką, przestraszoną. I choć jego umysł buntował się, poczuł, że serce w nim mięknie. To bez znaczenia, że nigdy jej nie zrozumie. Wystarczy, że ona rozumie jego. - Przyrzekam, że nie tknę go, póki on nie podniesie ręki na ciebie. Hadassa ujęła jego dłoń. - Pragnęłam czegoś więcej, lecz i tym się zadowolę. - Uśmiechnęła się i jej oczy wypełniły się czułością. - Bóg wie, jak z tobą postępować, przyjacielu. Opuściła zasłonę na twarz. Aleksander dał jej zioła na ranę Markusa Waleriana. Pouczył ją, jak należy dokonać przyżegania rany, a potem nałożyć na nią okład i bandaże. - Na pewno nie chcesz, bym poszedł z tobą? - Wiem, co mam czynić. Odprowadził ją do lektyki i pomógł jej wsiąść. - Uważaj na siebie. Bał się o nią. Ujęła jego dłoń i przytuliła przez zasłonę do policzka. Potem Aleksander zasunął zasłony lektyki i zrobił krok do tyłu. Niewolnicy podnieśli lektykę. Aleksander nigdy jeszcze nie czuł się tak samotny. Kiedy wrócił do domu, zastał Raszyda przy czyszczeniu noża. - Zamierzasz dotrzymać słowa? Ręka Raszyda zastygła. Arab uniósł powoli głowę i spojrzał na Aleksandra. I Aleksander dojrzał w głębi jego oczu coś, co przyprawiło go o dreszcz. Raszyd bez słowa wrócił do swego zajęcia. Rozdział XLIV Gdzie ona jest? - spytała z rozpaczą w głosie Julia, kiedy na jej wezwanie stawiła się Lawinia zamiast Azar. - Wyszła, pani. Nie powiedziała, dokąd się wybiera. - A kiedy wróci? - Też nie powiedziała. - Na bogów, czyż nie wiesz nic a nic? Co się stało, że mnie opuściła? - Twój brat został napadnięty, pani. Oczy Julii rozszerzyły się. - Napadnięty? Spróbowała wstać, ale zakręciło się jej w głowie i opadła na poduszki. Przyłożyła drżącą dłoń do czoła. - Nic mu nie będzie, pani. Nie musisz się martwić. - Jakże mam się nie martwić? Kto ważył się podnieść rękę na mojego brata? - Powiedział, że to jakiś Arab. - Czy Markus zna jego imię? - Chyba nie. Chciała biec do Markusa, żeby na własne oczy przekonać się, że nic mu nie grozi, lecz była na to za słaba. A nawet gdyby miała dość sił, Markus z pewnością nie wpuściłby jej do swojego pokoju. - Azar zapewniała, że mnie nie opuści - poskarżyła się płaczliwie. - Jestem pewna, że Azar wróci, pani. - Lawinia poprawiła okrycie Julii. - Może poszła do medyka. - Daj zimną szmatkę. Głowa mi pęka. Lawinia zmoczyła czystą szmatkę w misce, wyżęła ją i położyła delikatnie na czole i oczach Julii. - Spróbuj się czegoś dowiedzieć - rozkazała Julia i dała ręką znak, żeby służebna odeszła. Ponieważ minęło kilka minut, a Lawinia nie wracała, Julia zaczęła się niepokoić. Odrzuciła okrycia i usiadła z wysiłkiem. Trzymała się mocno krawędzi łoża, aż przestało się jej kręcić w głowie. Potem wstała i podeszła niepewnym krokiem do drzwi. W całym domu panowała cisza. Czyżby rana Markusa była poważniejsza niż powiedziała Lawinia? A może Markus umarł? Julia wyszła na otwarty korytarz. Oparła się ciężko o ścianę. Poczuła chłód marmuru. Zaczęła żałować, że czegoś na siebie nie narzuciła, ale nie chciała tracić sił na powrót do pokoju. Musi dowiedzieć się, co z Markusem. Sunąc dłonią po ścianie, szła chwiejnym krokiem w stronę sypialni Markusa. Słyszała jakieś głosy. Zajrzała do środka. Zobaczyła lekko uniesioną nogę Markusa. Na posadzce leżała podarta i zakrwawiona tunika. - Czy jest poważnie ranny? - spytała drżącym głosem. Zebrała wszystkie siły i weszła do pokoju. Markus dostrzegł ją, gdy tylko stanęła na progu. Niewątpliwie wstała z łoża, gdyż miała na sobie zmiętą suknię, która ledwie zakrywała jej wychudzone ciało. Kosmyki czarnych włosów okalały bladą twarz. Drżała na całym Ciele - nie wiedział, ze strachu czy z zimna. Nie dbał o to. - Jak się czujesz? - spytała patrząc na bandaż, przez który przesiąkła krew. - Nie zamierzam umierać. - Bałam się o ciebie. - Zachwiała się nieco. Przycisnęła białe dłonie do piersi. - Czy chciałbyś, bym chwilę przy tobie posiedziała? Markus opadł na poduszki. - Odprowadź ją do jej pokoju - powiedział, nie chcąc odpowiadać wprost na to zadane drżącym głosem pytanie. Juliusz podszedł do niej. Markus wydał rozkaz wystarczająco głośno, by usłyszała go Julia, nie protestowała więc, kiedy sługa ujął ją pod ramię i wyprowadził z pokoju. Markus zacisnął zęby. Zmagał się z uczuciem litości dla siostry i dręczącymi wyrzutami sumienia, że tak zimno ją odprawił. Była taka mizerna i wychudzona. Miał wrażenie, że jest drobniejsza za każdym razem, kiedy ją widział. Zawsze ogromną wagę przywiązywała do swej urody. Co czuje teraz, kiedy spogląda w lustro i widzi wyniszczoną, bladą twarz? Kiedyś zawsze ubierała się starannie i układała włosy, zanim wyszła ze swego pokoju albo przyjęła gościa. Dzisiaj przyszła tu prosto ze swego łoża boleści, żeby zobaczyć, jak czuje się jej brat. Wrócił Juliusz. Nie wspomniał ani słowem o dostojnej Julii. Markus miał już na końcu języka pytanie o nią, ale nabrał tylko powietrza w płuca, gdyż sługa zerwał mu z boku nasiąknięte krwią bandaże. - Ciągle sączy się krew, panie. - Przemyj ranę winem i załóż bandaż. Jeśli mam umrzeć, i tak umrę - rzucił z rozdrażnieniem Markus. - Wypij trochę wina, panie - powiedział posępnie Juliusz, podając mu pełny kielich. Markus dźwignął się i rana znowu zaczęła krwawić. Opadł z powrotem na plecy. Juliusz zamoczył szmatkę w wybornym czerwonym winie. Kiedy przemywał, a potem bandażował ranę, ciało Markusa wyprężyło się. Juliusz podał swemu panu następny kielich z winem. Spostrzegł, że oczy Markusa pociemniały i zasnuły się mgłą. - Nie rób takiej zmartwionej miny, Juliuszu - powiedział sennym głosem Markus. - Uzupełniłeś przecież płyn, który wysączył się z rany... - Urwał nagle. Juliusz pochylił się nad swoim panem, niepewny, czy wskutek utraty krwi i wypicia kilku kielichów wina Markus zasnął, czy stracił przytomność. Do pokoju weszła Hadassa. Juliusz podbiegł, żeby wziąć od niej małe zawiniątko. - Rana ciągle krwawi, dostojna Azar. - Przynieś kosz z węglami - poleciła podchodząc do łoża. Pochyliła się i dotknęła ramienia Markusa. Nie poruszył się. Położyła drżącą dłoń na jego piersi i poczuła powolny, mocny rytm serca. Rozwiązała zawiniątko i wyjęła z niego pęczek ziół i żegadło. Wetknęła jego koniec między rozżarzone węgle. - Trzeba dokonać przyżegania i przyłożyć zioła. Będziesz go musiał przytrzymać. Wyjęła żegadło z kosza i przesunęła rozżarzonym końcem po ranie. Markus jęknął i dźwignął się nieco, ale zaraz znowu zemdlał. Woń palonego ciała przyprawiała o mdłości, ale Hadassa rozgrzała znowu żegadło i dokończyła dzieła. - Potrzebna mi mała miska. Juliusz podał jej miskę, a Hadassa wymieszała w niej zioła z solą i przygotowała okład, który przymocowała bandażami do rany. Usiadła na skraju łoża i przesunęła dłonią po czole Markusa. - Zostanę przy nim. - Była tu dostojna Julia. Mój pan kazał mi odprowadzić ją do sypialni. - Czy rozmawiał z nią? - Nie, pani. Hadassa zamyśliła się. Położyła dłoń na obnażonej piersi Markusa. Znowu poczuła mocne bicie serca. - Zobacz, Juliuszu, czy Julia śpi. Jeśli nie, przyprowadź ją tutaj, by zobaczyła, że jej brat jest pogrążony w głębokim śnie. To ją uspokoi. - Dobrze, pani. Julia przyszła, wspierając się na ramieniu Juliusza. Hadassa wstała. Ujęła dłoń Julii i ruchem głowy wskazała miejsce, gdzie sama przed chwilą siedziała. Julia ujęła dłoń brata. - Jest bardzo blady. - Stracił sporo krwi. - Czy nic mu nie będzie? - Tak sądzę, pani - odparła i chcąc dodać Julii otuchy, zapewniła: - Żaden organ nie został uszkodzony. Nie zaniedbaliśmy przyżegania rany. Okład zapobiegnie zakażeniu. - Nie chciał mnie w tym pokoju - powiedziała Julia, kładąc dłoń na jego dłoni. Jakże mała i biała wydawała się na tle jego dużej, mocnej, opalonej ręki. - Kazał Juliuszowi zaprowadzić mnie do mojej sypialni. Hadassa podeszła i objęła ją ramieniem. Odgarnęła potargane włosy z twarzy chorej. Julia przytuliła się do jej boku i zamknęła oczy. Poczuła, że spływa na nią ukojenie. - Bałam się, że mnie opuścisz, Azar. - Nie martw się o to, pani. - Wie o tym moja głowa, ale serce... - westchnęła, zmagając się z ogarniającą ją słabością. Wysiłek, jakim było przyjście tutaj, okazał się ponad jej siły. - Jak to dobrze, że jesteś z nami. Hadassa poczuła, że Julia drży. - Musisz teraz odpocząć, pani. Twój brat wróci za kilka dni do zdrowia. - Pochyliła się, żeby pomóc Julii wstać. - Juliusz mnie odprowadzi. Zostań przy nim. Proszę. Jestem spokojna, kiedy ty się nim opiekujesz. - Myślisz o innych, chociaż sama potrzebujesz opieki - powiedziała Hadassa, dotykając jej policzka. Julia uśmiechnęła się krzywo. - Tak sądzisz? A może chodzi o to, że Markus jest moją ostatnią nadzieją? Oparła się na ramieniu Juliusza i wyszła. Hadassa została do rana sama z Markusem. W pewnym momencie dźwignął się nieco i spojrzał na nią nieprzytomnym wzrokiem. Zmarszczył brwi i wymamrotał jakieś niezrozumiałe słowa. Hadassa wstała i pochyliła się nad nim. - Co rzekłeś, panie? - spytała, kładąc mu dłoń na czole. Było zimne. Markus chwycił kraj jej zasłony i lekko pociągnął. Serce jej zakołatało. Wyprostowała się szybko i delikatnie rozwarła jego palce. Usiadła, drżąc na całym ciele. Znowu się poruszył, ale zaraz zapadł w sen. Przyglądała mu się. Jak pięknie jest zbudowany, jaki przystojny - myślała. Do końca życia mogłaby tak siedzieć i przyglądać się mu. Jej oczy wypełniły się łzami. Odwróciła głowę. Modliła się, by miłość, jaką do niego czuje, była czysta. Krew zaczęła krążyć jej szybciej w żyłach, gdyż przypomniała sobie, jak całował ją dawno, dawno temu. Modliła się, żeby Bóg uwolnił ją od tego wspomnienia. Ale nie ukoiła swej tęsknoty. Markus znowu poruszył się niespokojnie. Widocznie rana sprawiała mu ból. Ujęła jego dłoń. Natychmiast się uspokoił. "Czemu, Panie? Czemu mi to czynisz?" - szepnęła z rozpaczą w sercu. Nie otrzymała odpowiedzi. Kiedy o świcie pierwsze promienie słońca oświetliły balkon, Markus obudził się. Czuł się jakiś dziwnie ospały, nie wiedział, gdzie jest. Obrócił głowę i zobaczył Azar siedzącą obok łoża. Poruszył się nieco i syknął z bólu. Przypomniał sobie, że wczoraj go napadnięto. Hadassa uniosła głowę. Zobaczyła, że skrzywił się z bólu, zaklął i opadł z powrotem na łoże. Położyła lekko rękę na jego dłoni. - Leż spokojnie, panie, żeby rana się nie otworzyła. Odchyliła się odrobinę do tyłu, ale Markus chwycił jej dłoń i nakrył swoją. - Całą noc siedziałaś przy mnie? - Dostojna Julia bardzo się o ciebie martwiła, panie. - Niepotrzebnie. To powierzchowna rana. Rozluźnił nieco uścisk. Nie więził już jej dłoni w swojej. - Być może, panie, ale gdyby napastnik zadał cios trochę niżej, mogłoby się to źle skończyć. - Nieco wyżej, a rozpłatałby mi gardło. - Zmarszczył brwi. - Cała drżysz - powiedział zaintrygowany jej zachowaniem. Cofnęła rękę. Przyglądał się jej bacznie i Hadassa miała uczucie, że serce zaraz wyskoczy jej z piersi. Co dzieje się w jego głowie? Jego spojrzenie zsunęło się na jej dłonie splecione na podołku. Usiłowała się odprężyć. Skoro Markus się obudził, może wezwać Juliusza, żeby się nim zajmował. Wstała, ale zbyt długo siedziała w jednej pozycji i poczuła skurcz w kalekiej nodze. Nie zdołała zapanować nad jękiem bólu. Zacisnęła zęby i zawstydzona swoją niezręcznością zrobiła krok do tyłu. Markus zauważył to, ale wcale się nie przejął. - Chyba nie zamierzasz mnie zostawić? Zmarszczył brwi i spojrzał na zasłony okrywające jej twarz. Dostrzegał zarys tej twarzy, ale nie widział rysów. W zasłonie wycięto wąską zaobrębioną szczelinę, by Azar mogła widzieć, on jednak nie mógł przeniknąć wzrokiem poza zwiewny barwny materiał. Opuściła i odwróciła nieco głowę, a chociaż był to ruch całkiem naturalny, spostrzegł, że kobieta unika jego spojrzenia i dotyku. - Musisz coś zjeść, panie. Poproszę służbę, żeby przyniosła ci posiłek. Chciał, żeby została przy nim. Chciał dowiedzieć się o niej czegoś więcej. Zastanawiał się, skąd to zaciekawienie. Szła już w stronę drzwi, a on szukał rozpaczliwie w myślach jakiegoś pretekstu, żeby ją zatrzymać. - Zdaje mi się, że bandaż się zsunął. - Azar odwróciła się i przechyliła nieco głowę, bacznie mu się przypatrując. - O, widzisz? - powiedział i szarpnął opatrunek. Poczuł przeszywający ból i zacisnął zęby. - Nie zsunie się, panie, jeśli nie będziesz ciągnął. Uśmiechnął się. - Przestanę ciągnąć, jeśli usiądziesz i porozmawiasz ze mną. - Nie jesteś już małym chłopcem, panie. Wykrzywił wargi. - Nie. Nie jestem już chłopcem, dostojna Azar. - Wskazał krzesło. - Proszę, byś usiadła i porozmawiała ze mną jak z mężczyzną, nie zaś z chłopcem. Gotów był nawet skorzystać z przywilejów pana domu, byleby zatrzymać ją tutaj jak najdłużej. Zaciekawiła go bardziej niż ktokolwiek w ostatnich latach. Usiadła na wskazanym miejscu, wyczuwał jednak, że stara się zachować do niego dystans. - Z Julią rozmawiasz godzinami, ale mojego towarzystwa nie potrafisz znieść nawet kilka minut. - Spędziłam przy tobie noc. - Cóż z tego, skoro spałem - roześmiał się. - Twoja siostra, panie, jest bardzo chora. Miał uczucie, że jego ciekawość przyprawia ją o zakłopotanie. - Chciałbym się tylko czegoś więcej o tobie dowiedzieć - powiedział szczerze. Usiadł i krzywiąc się z bólu spuścił nogi na ziemię. - Powinieneś leżeć... - Od tego leżenia kręci mi się w głowie. Jednak głowa bolała go po prostu, bo wieczorem podano mu za dużo wina. - Straciłeś mnóstwo krwi. - Nie tyle jednak, bym leżał złożony niemocą i byś traktowała mnie jak obłożnie chorego. Sztukę użalania się nad sobą wolał pozostawić siostrze. Azar odwróciła głowę, zaczął się więc zastanawiać, czy zgorszyła się widokiem jego nagości. Miał na sobie tylko przepaskę na biodra. Zajmowała się pielęgnowaniem chorych i uznał, że to dla niej nie pierwszyzna, ale na wszelki wypadek okrył się pledem. - Jeśli dostojna Julia będzie cię potrzebowała, nie wątpię, że natychmiast przyśle tu Lawinię. Przyjrzała mu się uważnie. - Co spowodowało, panie, że nie żyjesz w zgodzie ze swoją siostrą? - Nie brak ci śmiałości - odparł, nieco rozdrażniony. - Nie będziemy o tym rozmawiać. - To coś, co najbardziej ci doskwiera. - Dlaczego tak sądzisz? - spytał, wykrzywiając wargi w szyderczym uśmiechu. - Czyżbyś mniemała, że poznałaś mnie już tak dobrze? Zawahała się. - Czy w tym stanie rzeczy nie czujesz niepokoju w sercu? - Jakże mógłbym mieć w sercu pokój? Moja matka jest sparaliżowana. Julia znowu znalazła się pod moim dachem i umiera na wstrętną chorobę, którą sama na siebie ściągnęła, prowadząc rozpustne i ohydne życie. Musisz przyznać, dostojna Azar, że to wszystko nie sprzyja pokojowi serca. - Czy czujesz się tak czysty, panie, że przyznajesz sobie prawo sądu nad nią? Jego oczy pociemniały. - Powiedzmy tylko, że ograniczyłem moje zainteresowania do płci odmiennej. Milczała. - Czy wątpisz w moje słowa? - Nie, panie, ale grzech pozostaje grzechem. Poczuł, że rumieniec wypełza mu na twarz. - Co powiedziała ci moja siostra o Kalabie? - Wiem o niej wszystko. - Grzech pozostaje grzechem? Czy Julia powiedziała ci, co łączyło ją z tamtą kobietą? To wystarczyłoby, abyś dostrzegła otchłań jej znieprawienia. - Uniósł władczo brwi i obrzucił ją pobłażliwym spojrzeniem. - Czy opowiedziała ci o upodobaniach swojego męża do chłopców? Jednym z nich był Prometeusz. Dlatego nie chcę go widzieć w swoim domu. - Prometeusz skruszył się i powierzył swe życie Bogu - odparła łagodnie. - Z własnej woli wrócił, by służyć dostojnej Julii. Powiedziała mi, że uciekł od Prymusa. Został chrześcijaninem i wrócił między domowników Julii. Gdyby nie on, panie, nikt by nie został przy twojej siostrze. Cała służba uciekła od niej. - No dobrze, przyznaję, że w tej sprawie się myliłem - stwierdził posępnym głosem i spojrzał na nią ze smutkiem. - Nie takiej rozmowy między nami oczekiwałem. - To wszystko jest prawdą. - I co z tego? - Zasłaniałeś się przed nią swym gniewem niby tarczą. Dlaczego? Nie wiem. Chciałam, byś zrozumiał, że twoja siostra nie miała nikogo poza Prometeuszem. Kimkolwiek był przedtem... - Już dobrze - przerwał jej niecierpliwie. - Jeśli chcesz, mogę po niego posłać. - Nie dlatego powiedziałam ci o nim. Prometeusz ma się dobrze. Dostojna Julia obdarzyła go wolnością. I nie było w tym ani śladu egoizmu. Prometeusz ma do wykonania zadanie, które wskazał mu Pan. Moją troskę budzi Julia. I ty, panie. Nie powinieneś jej opuszczać. Poczuł, że ogarnia go fala gorąca. - Przecież jej nie opuściłem. Wziąłem ją pod swój dach. - Tak, to prawda. Zapewniłeś jej dom, jadło, służbę, która ma o nią staranie. Lecz nie dajesz jej tego, czego najbardziej potrzebuje. - Czegóż to? - spytał drwiąco. - Miłości. Zaczął mu drgać mięsień w policzku. - Wybacz mi, dostojna Azar, że odrywam cię od twoich obowiązków. Możesz odejść. Hadassa wstała powoli. Wzięła do ręki laskę. - Błagam cię, panie. Ze względu na nią i na siebie wybacz jej, cokolwiek uczyniła. - Nie masz pojęcia, co uczyniła! - wykrzyknął z gniewem, niezadowolony, że Azar jeszcze nie wyszła. - Nie ma takiej rzeczy, której nie można by odsunąć na bok w imię miłości, w imię Boga. - Właśnie miłość jest powodem tego, że nie mogę jej wybaczyć. Te pełne żaru słowa zbiły Hadassę z tropu. Jedno tylko nie ulegało dla niej wątpliwości. - Póki jej nie wybaczysz, nie zrozumiesz w pełni tego, co przeżywa człowiek, któremu wybaczono. Pomyśl o tym, proszę. Nie zostało ci zbyt wiele czasu. Markus rozmyślał o tym długo jeszcze po wyjściu Azar. Pragnął zatrzeć te słowa w swoim umyśle, ale wracały uparcie. Raniły go głęboko. Przypomniał sobie, jaką radość i ulgę poczuł nad Morzem Galilejskim. Pragnął, by to uczucie wróciło, gdyż w drodze powrotnej do domu zgubił jakoś z oczu to, co znalazł. Dopiero słowa tajemniczej kalekiej kobiety przypomniały mu o tym. I wcale mu się to nie podobało. Przeczesał włosy rozczapierzonymi palcami, a potem wstał i wyszedł na balkon. Nie wiedział, czy może odsunąć przeszłość na bok. Nie wiedział, czy potrafi wybaczyć, a cóż dopiero zapomnieć. Nie jest Jezusem. Jest tylko człowiekiem, który cierpi czasem straszliwie z powodu swej samotności. Bóg jest tak odległy... Bliski Bogu czuł się w Galilei. Tutaj jest sam. Azar ma rację. Nie zazna pokoju, póki nie wykona rozkazu, który otrzymał w Galilei. Nad Morzem Galilejskim poczuł na chwilę, jak porażającą ulgę przynosi wybaczenie. Chce tego czy nie, musi udzielić swojej siostrze wybaczenia. Nadal jednak zmagał się z pragnieniem ukarania jej za to, co zrobiła. Pragnął, by doznała tych samych cierpień, jakich przysporzyła innym. - Nie mogę!... Skłonił głowę i po raz pierwszy od powrotu do Efezu pogrążył się w modlitwie. "Jezu, nie potrafię jej wybaczyć. To tylko w Twojej mocy. Proszę cię, Panie... pomóż mi!" Rozdział XLV Julia leżała z wilgotną szmatką na oczach. Hadassa wyszła, żeby polecić kucharzowi przygotowanie bulionu, którego nie odrzuci żołądek jej pani. Od trzech dni, odkąd Markus polecił Juliuszowi wyprowadzić ją ze swej sypialni, nie była w stanie niczego przełknąć. Zadręczała się, myśląc bez ustanku o Markusie i o tym, jak na nią wtedy spojrzał. Przyłożyła drżącą rękę do szmatki, by mocniej przycisnąć ją do głowy, w której pulsował bezlitosny ból. Pragnęła umrzeć, by skończyć raz na zawsze z tym bólem i nędzą swego życia. Usłyszała, że ktoś wchodzi do pokoju i zamyka za sobą drzwi. - Nie chcę jeść, Azar - powiedziała bezbarwnym głosem. - Proszę, nie zmuszaj mnie. Usiądź przy mnie i opowiedz jedną ze swoich historii. - To nie dostojna Azar. Głos Markusa sprawił, że Julię przeniknął chłód. Uniosła szmatkę, mając nadzieję, że uległa złudzeniu. - Markus - powitała go niepewnie. Nie ulegało wątpliwości, że to Markus, nastawiła się więc na nieunikniony atak. Patrzył, jak dźwiga się z trudem, by poprawić drżącymi rękami okrycia i poduszki. Odgarnęła włosy z twarzy. Była chuda i blada jak sama śmierć. - Usiądź. - Wskazała taboret, na którym zwykle siadała Azar. Ani drgnął. Julia nie potrafiła odgadnąć, co oznacza wyraz jego twarzy. Harmonijne rysy były jak wyryte w kamieniu. Mimo rany robił wrażenie człowieka całkowicie zdrowego. Ona natomiast czuła się z każdym dniem gorzej. Kiedy mierzył ją spojrzeniem swoich czarnych oczu, chciało się jej płakać. Wiedziała dobrze, jak sama wygląda z tymi rzadkimi, cienkimi włosami, wynędzniałym ciałem i skórą tak bladą że prawie przezroczystą. Wróciła jej gorączka, która podkopywała siły i powodowała, że Julia trzęsła się jak staruszka. Uśmiechnęła się smutno. - Niegdyś byłeś dumny z mojej urody. On też wykrzywił usta w niewesołym uśmiechu. Jego milczenie sprawiało, że serce biło jej ze strachu jak oszalałe. - Czyżbyś zmienił postanowienie, Markusie? Chcesz odesłać mnie daleko stąd, by zapomnieć, że miałeś siostrę? - Nie. Zostaniesz tu do samej śmierci. Mówił o jej śmierci takim obojętnym tonem, że przebiegł ją dreszcz. - Tęsknisz za tym dniem, prawda? - Spuściła wzrok, gdyż zobaczyła w jego oczach błysk ironii. - Ja też. - Chcesz wzbudzić moją litość? Podniosła głowę. Poczuła się zraniona jego wzgardą. - Wolę twoją litość niż nienawiść. Markus odetchnął głęboko i przeszedł przez pokój. Stanął u nóg łoża. - Przyszedłem, by ci powiedzieć, że postanowiłem wyzbyć się nienawiści do ciebie. - Przypuszczam, że nie przyszło ci to łatwo. Jednak i tak jestem wdzięczna. Ten ton rozniecił jego gniew. - Czy spodziewałaś się czegoś więcej? Nie miała już siły, żeby się bronić. - Po co tu przyszedłeś, Markusie? Żeby popatrzeć na moją mękę? - Nie. - Jestem przeklęta - powiedziała, próbując przełknąć łzy, które podsycają tylko, wiedziała, nienawiść Markusa. - Sam widzisz, jakie przekleństwo spadło na moją głowę. - Bogów, których wtedy wzywałem, nie ma. Jeśli spadło na ciebie przekleństwo, sama sobie jesteś winna. Odwróciła wzrok. - Wiem już zatem, po co przyszedłeś. By przypomnieć mi, co uczyniłam. - Zaśmiała się smutno, z rozpaczą. - Niepotrzebnie się trudziłeś. Sama przeklinam moje życie. Widzę wszystkie moje niegodziwe czyny, jakby były scenami wymalowanymi na tych ścianach, które codziennie oglądam. - Uderzyła się wychudzoną pięścią w pierś. - Pamiętam, Markusie. Nie zapomniałam niczego. - Jakże bym chciał, żeby Bóg pozwolił mi o tym wszystkim zapomnieć. Podniosła na niego spojrzenie pociemniałe z trwogi. - Czy wiesz, dlaczego posłałam Hadassę na arenę? Bo przy niej czułam się zbrukana. Całe jego ciało ogarnął płomień gniewu. Byłby w tej chwili zdolny do najgorszych aktów przemocy. Zacisnął zęby. - Chcę zapomnieć, coś jej uczyniła. - Ja też. - Ciemne obwódki pod oczami mówiły, jakich spustoszeń dokonała choroba. - Myślę jednak, że to niemożliwe. - Muszę zapomnieć albo oszaleję. - Och, Markusie, wybacz! Nie wiedziałam, co robię. Przez jego oczy przemknęła błyskawica. - Wiedziałaś - oznajmił lodowatym tonem, nie mogąc znieść jej kłamstw. Julia zamknęła oczy. Jej wargi drżały. Po raz pierwszy była uczciwa wobec siebie samej. - Dobrze - powiedziała łamiącym się głosem. - Wiedziałam. Wiedziałam! Byłam tak przejęta swoją nędzą, że nie dbałam o to, co czynię innym. Myślałam, że kiedy Hadassa zginie, wszystko będzie znowu tak jak dawniej. - Spojrzała na niego z rozpaczą. - Czy potrafisz to zrozumieć? Patrzył na nią zimno. - I było jak dawniej? - Wiesz, że nie. - Odwróciła oczy od jego kamiennej twarzy. - Ja też ją kochałam, Markusie, ale spostrzegłam to, kiedy było już za późno. - Kochałaś ją? - rzucił z gorejącym wzrokiem. - Ty kochałaś Kalabę! - Kalaba mnie zdradziła. - Wiedziałaś, co robisz, wiążąc się z tą kobietą. Ja też cię ostrzegałem, lecz nie słuchałaś. Nie mów mi więc, że nie wiedziałaś. Odwrócił się i poszedł w stronę balkonu. Stanął na progu, nie umiejąc znieść bliskości swojej siostry. Julia patrzyła na jego wyprostowane, napięte plecy i czuła, że zaraz wybuchnie niepowstrzymanym szlochem. - Nie oczekuję, że mnie zrozumiesz. Jakżebyś mógł? Po śmierci Hadassy czułam wokół siebie przerażającą pustkę. Nie tylko dlatego, że przekląłeś mnie i odszedłeś, ale dlatego... dlatego, że Hadassa była jedynym człowiekiem, jaki naprawdę mnie kochał. Markus zwrócił się w jej stronę. - To użalanie się nad sobą doprowadza mnie do mdłości. A jak było z ojcem, jak z matką? Czy za mało cię kochali? A ja? - To była inna miłość - wyszeptała ledwie słyszalnym głosem. Markus zmarszczył brwi. - Wiesz, jaka była Hadassa. Kochała mnie taką, jaką byłam, nie taką, jaką powinnam być. Niczego nie oczekiwała, nie stawiała żadnych warunków. Widziała wszystko, co było we mnie najgorsze, a jednak... - Potrząsnęła głową. W pokoju zapanowało milczenie. - Wszystko ułożyło się źle - powiedziała smutno Julia. - W życie wkradła się gorycz. Błagała go wzrokiem o wybaczenie. - Nie chcę tego słuchać, Julio. - Odwrócił się do niej plecami. - Nie jestem w stanie tego słuchać. - Póki nie zjawiła się Azar, nie wiedziałam, co było złe. Och, Markusie, ona jest jak Hadassa - wyszeptała urywanym głosem. - Jest... Markus spojrzał na siostrę. Zobaczyła w jego oczach ból i gniew, który tak rozpaczliwie próbował stłumić. Wiedziała już, że ona jest wszystkiemu winna. - Tak żałuję, Markusie, tak strasznie żałuję. Co więcej mogę uczynić? - Nic. Przełknęła ślinę. - Gdybym mogła, przywróciłabym jej życie. Przez dłuższą chwilę milczał. - Nie mogę przebywać z tobą w jednym pokoju, jeżeli nie zrozumiemy się należycie. Nigdy już nie wspomnimy ani słowem o Hadassie. Czy to jasne? Poczuła, jakby Markus wydał na nią wyrok śmierci. - Jasne - szepnęła. Serce ciążyło jej jak kamień. Przez dłuższą chwilę oboje milczeli. - Czy byłaś ostatnio u matki? - spytał Markus, unosząc odrobinę brwi. - Azar zaprowadziła mnie do niej wczoraj rano - odparła Julia matowym głosem. - Dobrze było siedzieć z nią na balkonie, zamknąć oczy i myśleć, że wszystko jest jak dawniej. - Jest zadowolona z życia. - Takie miałam wrażenie. To dziwne, prawda? Usta Julii zadrżały. Zmagała się z burzliwymi uczuciami. Chociaż rozmawiali ze sobą, nie mogła mieć najmniejszych wątpliwości: Markus nienawidzi jej i będzie nienawidził, choćby zapewniał, że tak nie jest. I czemu miałoby być inaczej? Julia musi się z tym pogodzić. Prawie żałowała, że tu przyszedł. Jego brak był czymś wystarczająco bolesnym. Być z nim i czuć, że między nimi wznosi się mur nie do obalenia, to męka. Drzwi otworzyły się i weszła Lawinia z tacą. Uśmiechała się i przemawiała łagodnym głosem do kogoś, kto szedł za nią. Kiedy zobaczyła Markusa, stanęła na progu i jej policzki oblał rumieniec. Julia wiedziała, co znaczy to zachowanie. Ile niewolnic zakochało się w Markusie? Hadassa była tylko jedną z wielu. - Dziękuję, Lawinio, postaw tacę na stole. Dziewczyna wykonała polecenie i wyszła, mijając się w drzwiach z Azar. - Dostojny Markus - powiedziała Azar. - Witaj, panie. Mówiła życzliwym głosem, jakby była zadowolona z jego przyjścia. Uśmiechnął się ciepło do niej. - Witaj, dostojna Azar. Przeszła przez pokój i odstawiła laskę. Dotknęła ramienia Julii, a właściwie musnęła je leciutko, ale to wystarczyło, by Julia odprężyła się i uspokoiła: Uśmiechnęła się do kobiety z zasłoniętą twarzą. Azar dotknęła jej czoła. - Wróciła gorączka, pani - powiedziała i podniosła mokrą szmatkę, którą zrzuciła z czoła Julia. Odłożyła ją na bok i wzięła inną, czystą. Zamoczyła ją w misce z zimną wodą. Wyżęła i lekko otarła nią twarz Julii. Julia opadła na wznak. Opuściło ją napięcie, na które Markus nie zwrócił przedtem uwagi. Wyciągnęła rękę i Azar ujęła jej dłoń, siadając na skraju łoża. Delikatnie odgarnęła mokre kosmyki włosów ze skroni Julii i obróciła się w stronę Markusa. - Zajrzałam przed chwilą do twojej matki, panie. Juliusz rozsypał ziarno dla ptaków. Przylatują i siadają na murku, a ona im się przygląda. - Zawsze lubiła ptaki - powiedział. Był zadowolony z obecności Azar, gdyż dzięki temu zelżało napięcie między nim a siostrą. - Para turkawek badała uważnie mur. Może uwiją sobie tam gniazdo. - Pamiętasz, Markusie, jak w Rzymie matka lubiła pielęgnować kwiaty i przyglądać się ptakom? - spytała zamyślona Julia. - Och, Azar, jak bym chciała, byś zobaczyła, jaka była wtedy. Mieliśmy śliczny ogród. Spodobałby ci się. Markus przypomniał sobie, jak Hadassa wychodziła do skąpanego w świetle księżyca ogrodu, by pokłonić się przed Panem. - Wiosną kwitły drzewa - ciągnęła Julia - a kamienna ścieżka wiła się między klombami. Przy zachodnim murze matka kazała wybudować fanum. - Spojrzała na Markusa. - Czy wszystko było tak samo, kiedy wróciłeś? - Tak, tyle że wszędzie była pustka. Po powrocie z Palestyny dowiedziałem się, że matka przelała prawa do willi na starego przyjaciela ojca, senatora, z zastrzeżeniem, że posiadłość będzie służyła biednym. - Och! - wykrzyknęła Julia, która poczuła ból, jakby straciła coś ważnego. - Jaka byłam szczęśliwa w dzieciństwie, kiedy biegałam po alejkach. Myśl, że teraz po tych alejkach chodzą inni, budziła sprzeciw. Zdawała sobie jednak sprawę, że matka postąpiła dobrze. Może poczuła wtedy to samo, co ona, kiedy wyzwoliła Prometeusza. Także Markusa ogarnęły wspomnienia. Przypomniał sobie, jak jego młodziutka, pełna życia siostrzyczka biegła mu na spotkanie i rzucała się w jego ramiona. Jaka była wtedy niewinna, jakże pragnęła poznać każdy szczegół tego, co przeżywał. Pochłaniała plotki, które przynosiła jej przyjaciółka, Olimpia, i przymilała się, żeby zabrał ją potajemnie na igrzyska. I zabrał ją, bo myślał wtedy, że zakazy ojcowskie są niemądre. Teraz zastanawiał się, czy ojciec nie przejrzał Julii lepiej niż on, Markus. Nigdy nie zastanawiał się, jaki wpływ wywrze na nią jego daleki od doskonałości przykład. - Czy znalazłeś mężczyznę, który cię napadł? - spytała Julia, usiłując zwrócić jego myśli w innym kierunku. - Nie mam ani czasu, ani chęci, by go szukać. - Musisz, Markusie. Może znowu spróbować. - Poznam go, gdy tylko nawinie mi się przed oczy. To będzie dla mnie wystarczające ostrzeżenie. - A jeśli to on zobaczy cię pierwszy? - spytała z troską. - Jest jeszcze inna możliwość. Co będzie, jeśli ktoś go wynajął? Musi być jakiś powód tego szalonego napadu. Musisz go odnaleźć i dowiedzieć się, o co w tym chodzi, byś mógł dopaść swoich wrogów, nim oni dopadną ciebie. Markus zerknął na Azar. Chociaż nie poruszyła się ani nie powiedziała słowa, czuł, że kierunek, jaki przybrała rozmowa, wprawia ją w zakłopotanie. - Może to zwykły rzezimieszek - powiedział, pragnąc zamknąć ten temat. - Nie brak ci środków, Markusie. Jeśli zechcesz, znajdziesz go. - Jeśli zechcę - rzekł z naciskiem. Szorstki ton sprawił, że posmutniała. - Nie chciałam się z tobą sprzeczać, Markusie. Nie chcę tylko, by spotkało cię coś złego. Uśmiechnął się do niej, ale wykrzywiając z ironią wargi. Nikt nie wyrządził mu takiego zła jak ona. Julia zrozumiała to spojrzenie. Zwiesiła głowę. Azar nakryła dłonią dłoń Julii i uniosła twarz. Markus wyczuł, że spoczęło na nim jej spojrzenie zza zasłon. Nie widział jej twarzy, ale wiedział, że Azar jest zawiedziona. - Czeka mnie jeszcze praca - oznajmił krótko. Skinął głową Azar i poszedł w stronę drzwi. - Czy odwiedzisz mnie jeszcze? - spytała żałośnie Julia. Markus bez słowa opuścił pokój. Rozdział XLVI Julia zasnęła wreszcie i Azar zostawiła ją pod pieczą Lawinii, a sama zeszła do nyży w perystylu, by pomodlić się w samotności. Martwiła się przede wszystkim Raszydem, ale zdawała sobie dobrze sprawę, jakie niebezpieczeństwo grozi jej samej, jeśli Markus wytropi Araba. Czyn Raszyda może ściągnąć niebezpieczeństwo także na głowę Aleksandra. Hadassa rozważała, czy nie ujawnić Julii, kim jest, i prosiła Boga, by wskazał jej właściwy sposób postępowania. Ale uświadomiła sobie tylko, że gdyby wyjawiła, kim jest i co łączy ją z Raszydem, Julia uznałaby, iż w grę wchodzi jakiś spisek mający na celu pozbawienie życia członków jej rodziny. Nawet zagrożenia istniejące tylko w umyśle Julii wystarczały jej dawniej, żeby szukać zemsty. Gdyby nabrała podejrzeń, szybko ściągnęłaby nieszczęście na wszystkich. I co stałoby się wówczas z samą Julią? "Zachowaj spokój i wiedz, że Jam jest Bóg" - mówił jej Duch. I Hadassa posłuchała tego głosu. Czekała z nadzieją w sercu. Usłyszała, że sługa otwiera drzwi i pozdrawia Markusa. Nasłuchiwała. Markus wyszedł z domu wkrótce po wizycie u Julii i nie było go przez cały wieczór. Idąc sienią, zerknął w jej stronę i przystanął. Wtuliła się w płytką nyżę. Serce biło jej gwałtownie. Markus odpiął broszę na ramieniu i pozwolił, żeby sługa zdjął z niego płaszcz. Kiedy wszedł do perystylu, Hadassa wstała. - Nie wstawaj, proszę - powiedział i usiadł na drugim końcu zakrzywionej marmurowej ławki. Oparł się o ścianę, westchnął i przycisnął rękę do boku. Hadassa przyjrzała się jego bladej, zmęczonej twarzy. - Twoja rana... - Nic mi nie jest - odparł krótko. - Juliusz zmienił mi opatrunek, zanim wyszedłem. - Musisz poczekać, panie, aż rana się zagoi. - Nie należę do ludzi, którzy potrafią siedzieć z założonymi rękami. - To widać. Usłyszał, że Azar mówi łagodniejszym głosem i uśmiechnął się. Rozejrzał się po małej nyży, przypominając sobie, że często siadał tu z Hadassą. Przychodziła późnym wieczorem albo wczesnym rankiem, by modlić się w spokoju. - Dziękuję, panie, że odwiedziłeś Julię - powiedziała Hadassa. Spojrzał na nią. - Wizyta nie wypadła najlepiej. - Wykrzywił usta. Pomyślał, że to dziwne, jak dobrze czuje się w towarzystwie tej kobiety, którą ledwie przecież zna. Coraz bardziej go intrygowała. - To dopiero początek. - Zakładając, że na tym nie poprzestanę. - Uśmiechnął się z ironią. - Wcale nie wiem, czy zależy mi na powtórzeniu tego przeżycia. - Przez cały wieczór miotały nim sprzeczne uczucia. Miał przed oczyma białą i napiętą twarz Julii, oczy błagające o coś, czego nie mógł jej dać. - Może lepiej będzie, jeżeli zostawię ją w spokoju. - Dla kogo lepiej? - Lubisz mówić wszystko prosto z mostu, prawda? - rzucił oschle. - Lepiej dla nas obojga. Są wspomnienia, które należy pogrzebać na zawsze. Hadassa rozumiała to aż za dobrze. Na samym początku postanowiła odsunąć na bok rzeczy, które Julia uczyniła jej i innym. Nie było to łatwe. Jej wsparciem był Pan, a mimo to musiała czasem toczyć z sobą walkę. Zdarzały się też chwile, kiedy Julia zaskakiwała ją swoją słodyczą. Markus powinien to zobaczyć. Trzeba mu o tym przypomnieć. - Jaka była twoja siostra w dzieciństwie? - Zachwycająca - odparł z gorzkim uśmiechem. - Opowiedz mi o niej. Markus zaczął wspominać jej rzymskie dzieciństwo, jaka była spontaniczna, spragniona życia, skora do śmiechu. W miarę, jak mówił, ogarniał go coraz większy smutek, gdyż przypomniał sobie, jak bardzo kochał wtedy swoją siostrę, jak bardzo chciał ją chronić, jaki był z niej dumny. - A potem pojawiła się na jej drodze Kalaba. To przez Olimpię. Od dawna już słyszałem to i owo o Kalabie. Była znana w Rzymie. Krążyły plotki, że zamordowała męża, ale nigdy niczego nie udowodniono. Miała wysoko postawionych przyjaciół. Julia nie była pierwszą ani ostatnią osobą znieprawioną jej wpływem. - Myślisz, że wina za zepsucie Julii spada wyłącznie na Kalabę? - spytała łagodnym głosem Hadassa. Spojrzał na nią, wyczuwając, że zaszła w niej jakaś subtelna zmiana. Westchnął i odchylił głowę do tyłu. - Ja też mam w tym udział - przyznał. - Jaki, panie? - Wbrew woli ojca zabierałem ją na igrzyska. Myślę teraz, że ojciec najchętniej trzymałby Julię jak najdalej od życia światowego. Może miał rację. Bywają ludzie, którzy dostrzegają nieprawość tego, co dzieje się na ich oczach, i odwracają się od niej. Inni ulegają, zaczynają tracić wrażliwość na cierpienia ludzi. Potrzebują coraz mocniejszych środków podniecających, aż w końcu nic już nie może zaspokoić ich instynktów. Taka właśnie była Julia. - Nie chodzisz już do cyrku? - Nie byłem tam bardzo, bardzo dawno. Nagle straciłem upodobanie do igrzysk. Podobnie jak stracił upodobanie do innych rzeczy, których kiedyś tak mocno pragnął. Jak wyglądałoby jego życie, gdyby żyła Hadassa? Teraz, kiedy dzielił jej wiarę... "Przecież gdyby żyła, nigdy nie wyruszyłbym na poszukiwanie Boga!" Ta niespodziewana myśl wzburzyła go. - Co cię gnębi, panie? - Wiele zmieniło się we mnie, odkąd udałem się do Galilei. - Do Galilei? Roześmiał się. - Zaskoczyłem cię. To zrozumiałe. Wszyscy myśleli, że oszalałem. Dlaczego Rzymianinowi miałoby tak zależeć na tym, by zobaczyć Galileę? - Uśmiech znikł z jego twarzy. - Miałem swoje powody. Popłynąłem do Cezarei, a potem pojechałem konno do Jerozolimy. Tym miastem zawładnęła śmierć. Spędziłem parę tygodni w Jerychu u pewnej rodziny żydowskiej, a potem udałem się do Nain. Uśmiechnął się rozbawiony, bo przypomniał sobie starą Deborę. - Do Nain? - Słyszałaś o tym mieście? To dziwne. Nie ma tam nic poza kupą kurzu. Pewna stara kobieta doradziła mi, bym poszedł nad Morze Galilejskie. Zobaczył, że Azar splotła kurczowo palce i zdziwił się, dlaczego ta opowieść wywarła na niej takie wrażenie. - Po co tam pojechałeś? - spytała. - Była niegdyś w tym domu młoda niewolnica - odparł, rozglądając się dokoła. - Wierzyła w Jezusa Chrystusa, Syna Boga Żywego. Chciałem się dowiedzieć, czy to prawda. - I dowiedziałeś się? - Tak. - Uśmiechnął się. - I stało się to właśnie w chwili, gdy straciłem wszelką nadzieję. Ukazał mi się człowiek o imieniu Paraklet i odpowiedział na wszystkie moje pytania. Kazał mi pójść do Kafarnaum, gdzie przy bramie miał czekać na mnie mężczyzna. Tak było. Mężczyzna nazywał się Korneliusz. Ochrzcił mnie w Morzu Galilejskim i powiedział, że Bóg chce, bym wrócił do Efezu. No i... - Uśmiechnął się do niej smutno i rozłożył bezradnie ręce. - No i jestem. - O, panie mój - szepnęła. Ciepło i radość w jej głosie przypomniały mu, co czuł, kiedy wyszedł z morza jako nowy człowiek. - Nie wiedziałam. Roześmiał się oschle. - Jakże mogłaś wiedzieć? Niewiele we mnie z chrześcijanina. - Och, Markusie, Bóg nigdy nie zawodzi. Ulepi z ciebie swoje naczynie. Uśmiech zamarł na jego ustach. - Jeśli przedtem nie roztrzaskam tego naczynia na kawałki. - Pochylił się do przodu, zacisnął złożone dłonie między kolanami. - Wiem, czego Bóg ode mnie oczekuje. Ale ja nie chcę tego zrobić. Jeszcze nie. Może nigdy. Łzy spływały jej po policzkach. Ujęła drżącą dłonią jego rękę. - Sami nic nie potrafimy uczynić. To Bóg dokonuje w nas tego, co zamierzył. Słuchał jej głosu nasyconego miłością i czuł, jak fala ciepła ogarnia całe jego ciało. Jej dłonie były gładkie i mocne. Nie chciał, by je cofnęła. Piekło go pod powiekami, gdyż wiedział już, że Julia miała rację: Azar jest bardzo podobna do Hadassy. Zapragnął zobaczyć jej twarz. Hadassa cofnęła powoli dłonie i odchyliła się do tyłu. Patrzył, jak składa dłonie na podołku. Wyczuwał w niej jakieś napięcie, a tak bardzo chciał, by czuła się przy nim swobodnie i rozmawiała jak z Julią. - Chciałbym się dowiedzieć o tobie czegoś więcej - powiedział miękkim głosem. - Znasz już mnie, panie. Uśmiechnął się lekko i przechylił głowę. Ten uśmiech złamał serce niezliczonym kobietom. - Wiem, że praktykowałaś leczenie u boku Aleksandra Democedesa Amandynusa, ale powiedz coś więcej. - Jestem tu dla Julii, panie. - Prawda, Julia... - Westchnął i oparł się plecami o ścianę. Jego twarz znalazła się w cieniu. - Czy powiedziałeś jej, panie, że przyjąłeś Jezusa jako swego Zbawiciela? - Wyraźna zmiana tematu. - Zaśmiał się cicho. - Nie. - Dlaczego? - Bo ona nigdy nie uwierzy. Sam nie jestem pewien, czy wierzę. Może wszystko było tylko snem. Z pewnością nie czuję tutaj tego, co czułem w Galilei. - A co czujesz? - Czuję, że zmagam się z życiem. - To dlatego, że nie należysz już do świata. Wykrzywił usta. - Zmagałem się z życiem długo przed wyjazdem do Palestyny, Azar. Odkąd pamiętam, czuję się nie zaspokojony. - Bóg wybiera swe dzieci przed stworzeniem ziemi. Od urodzenia wypełniało cię pragnienie wody żywej, Markusie. Póki nie znalazłeś Chrystusa, nie potrafiłeś znaleźć sposobu, żeby wypełnić pustkę w twej duszy. Tylko Jezus może ją wypełnić. Modlę się, by Julia też stała się jedną z wybranych. - Wątpię, aby tak się stało. - Czemu więc trawi ją taki smutek? - Bo umiera na chorobę, którą sama na siebie ściągnęła. Nie łudź się, myśląc, że żałuje tego, co czyniła. - Czy nie może być tak, że łaknienie, które kierowało tobą przez całe życie, nęka także twoją siostrę? - Rozmawiajmy o czymś innym. - Nie ma nic ważniejszego ponad to, byś wybaczył swojej siostrze. - Nie chcę o tym rozmawiać! - Jest ciałem z twojego ciała. Jeśli smuci się, gdyż tak chce Bóg, zazna skruchy prowadzącej do zbawienia. - A jeśli nie? - spytał chłodno, rozdrażniony jej nieposłuszeństwem. - Umrze, nie znając Chrystusa. Stanie przed Bogiem Wszechmogącym i zostanie osądzona za swoje grzechy. Czy tego pragniesz, Markusie? By Bóg ją osądził i rzucił na całą wieczność w gorejącą otchłań? Poczuł zakłopotanie. Odwrócił wzrok. - Panie - ciągnęła łagodnym głosem Azar - Bóg przysłał cię do domu, byś przyniósł Julii Dobrą Nowinę. - Więc ty jej ją zanieś. - Uczyniłam to. Powtarzałam wielokroć. I będę powtarzać, póki Bóg mi pozwoli. Mówiła przez łzy. - Jeśli łaknie Boga, znajdzie Go tak samo jak ja. - Nie znajdzie, jeśli nie otrzyma twego przebaczenia, Markusie. - Niech Bóg jej wybaczy! - Wybaczy, jeśli tylko Julia Go o to poprosi, lecz czasem trzeba wziąć człowieka za rękę i poprowadzić we właściwą stronę, sam bowiem zbyt się trwoży, by wyruszyć w drogę. Weź ją za rękę, Markusie. Zacisnął pięść. - Bądź przeklęta - mruknął. - Bądź przeklęta za to, że mi to robisz! Poczuła się oszołomiona i zraniona. Milczała. Markus pojął natychmiast, że zamknęła się w sobie. - Wybacz - powiedział, zaciskając powieki. - Nie na ciebie się gniewam. Bóg wymaga ode mnie zbyt wiele. - Tak sądzisz? Jezus wybaczył tym, którzy wbijali gwoździe w Jego ręce i stopy. Wybaczył tym, którzy szydzili z Niego, kiedy wisiał na krzyżu. Wybaczył nawet uczniom, którzy Go opuścili. Czyż nie wszyscy tacy właśnie jesteśmy? Ułomni. Przestraszeni. Słabej wiary. A jednak Jezus kocha nas i wskazuje nam drogę do prawdziwej wolności. Mówi, co ona oznacza. - Pochyliła się nieco ku niemu i wyczuł całą moc jej wewnętrznego żaru. - Niech Bóg ci wybaczy, abyś ty mógł wybaczyć jej. Markus wstał. Czuł gniew i zamęt w głowie. Miał nadzieję na kilka minut ciekawej rozmowy, nie zaś na słowa poruszające sumienie i odnawiające stary ból. - Wiesz o części spraw, dostojna Azar. Ja wiem o wszystkim. Gdybyś dowiedziała się o wszystkim, co zrobiła Julia, pojęłabyś, co czuję. - Powiedz mi zatem. - Lepiej dać temu pokój! - Tak uważasz? - Sama Julia może ci to wyznać. A jeśli potrzebuje wybaczenia, niech zwróci się do Boga. Hadassa patrzyła, jak odchodzi. Z ciężkim sercem skłoniła głowę i pogrążyła się w modlitwie. Służba dawno poszła spać, a ona ciągle się modliła. Wreszcie też poszła do sypialni. Markus, samotny i przepełniony bólem, stał w cieniu korytarza na górze, nie spuszczając z niej wzroku. Rozdział XLVII Markus siedział z matką na balkonie, rozmawiając o sprawach światowych i patrząc, jak turkawki dziobią okruchy, które Juliusz rozsypał im na balustradzie. Głaskał jej dłoń i z całego serca pragnął, by mogła mówić, by mógł ją rozumieć. Kiedy po powrocie z Galilei po raz pierwszy ją zobaczył, powtarzała ciągle: "Ha... da..." Patrzyła mu w oczy tak intensywnie, że był pewny, iż chce mu coś powiedzieć. Lecz wspomnienie Hadassy niosło ze sobą ból. Matka musiała to dostrzec, gdyż nigdy już nie próbowała wypowiedzieć jej imienia. - Ju... liaa - wybełkotała dzisiaj. - Byłem u Julii i rozmawiałem z nią - powiedział. - Azar troszczy się o wszystkie jej potrzeby. Wydała z siebie cichy dźwięk. Markus zdawał sobie sprawę, ile wysiłku wkłada matka w to, by przekazać mu swoje myśli i że uspokaja się dopiero, kiedy osiągnie swój cel. A teraz zobaczył, że opiera luźno plecy o wyściełane poduszkami oparcie fotela. Kąciki warg opadły jej nieco. Pocałował jej dłoń i siedział w milczeniu ze spuszczoną głową. Nie wiedział, o czym z nią rozmawiać. Za każdym razem, kiedy tu przychodził, miał jej mniej do powiedzenia. Jakąż pociechę mógł jej ofiarować? Że w domu wszystko dobrze? Że on, Markus, jest szczęśliwy? Ani jedno, ani drugie nie było prawdą. Czuł zresztą, że jego wewnętrzne zmagania są tylko jego sprawą i innym nie powinien zawracać nimi głowy. Jak mogłaby mu w nich pomóc złożona niemocą matka? Zrzuciłby tylko na jej ramiona dodatkowy ciężar. Feba przyglądała się synowi i wiedziała, że nie wszystko jest dobrze. Wyczuwała trawiący go niepokój. Wiedziała, że milczenie nie jest znakiem zadowolenia, lecz udręki serca. Juliusz wiele jej opowiadał o sprawach rodziny. Powiedział, że Markus odwiedził Julię. I to, że jej nie wybaczył, lecz tylko oznajmił, iż chce przejść do porządku dziennego nad przeszłością. Feba wiedziała, jaka jest tego przyczyna. Markus nie chciał spoglądać w przeszłość. Kiedy siedział obok niej na balkonie, często się modliła. "Co mogę jeszcze uczynić, Panie? Niechaj Duch obdarzy mnie darem słowa. Całym sercem modlę się do Ciebie za moje dzieci. Oddałabym za nie życie. Kto jednak lepiej od Ciebie zna tę miłość? Ty oddałeś już za nie życie. O Boże, gdybyż mogły zobaczyć, gdybyż mogły wiedzieć i w pełni rozumieć. Pozwól mi dożyć tego dnia..." - Azar mnie zaciekawia - odezwał się Markus, przerywając jej modlitwę. - Chciałbym dowiedzieć się o niej czegoś więcej, ale zawsze stara się kierować rozmowę na inne sprawy. - Ju... liaaa... - O tak. Julia! Nie odchodzi od łoża Julii, póki ta nie zaśnie. Domyślam się, że odwiedza cię codziennie. Feba w odpowiedzi zamknęła i otworzyła oczy. - Przypuszczam, że modli się z tobą. Feba jeszcze raz zamknęła i otworzyła oczy. - Mam wrażenie, że całe życie spędza na modlitwie - powiedział i uśmiechnął się wątle. - Siada w nyży w perystylu i modli się. W tej samej, w której siadała Hadassa. Kilka dni temu spędziła tam całą noc. - Umilkł, ale po chwili dodał: - Budzę jej lęk. Pocałował dłoń matki i położył ją na okryciu. Nie mógł usiedzieć na miejscu. Wstał, płosząc turkawki. Stanął przy murku i patrzył na miasto. - Może pójdę porozmawiać z lekarzem, bo od niej nie uzyskam chyba odpowiedzi. Feba leżała cicho. Dawno już uświadomiła sobie, że Hadassa ma swoje powody, by nie ujawniać, kim jest naprawdę. I te powody muszą pochodzić od Boga. Jeśli taka będzie wola Pana, Markus dowie się, że Hadassa żyje. Ufała, że Bóg wie, jaka chwila będzie najstosowniejsza. Przyszedł Juliusz. - Wybacz, panie, że przeszkadzam, ale masz gości. Ezra Bariachin z córką Tafat. Zaskoczony i ucieszony Markus pochylił się, żeby pocałować matkę w policzek. - Jeszcze tu przyjdę. Mówiłem ci o tych ludziach. Gościłem pod ich dachem w Jerychu. Matka potwierdziła przymykając i otwierając oczy. Gdyby nie oni, Markus zginąłby na drodze do Jerycha. Jakże pragnęła przysłuchiwać się ich rozmowie. Kiedy Markus wyszedł, spojrzała na Juliusza. Zdawało się, że czyta w jej myślach. - Sam będę im usługiwał - oznajmił, dając Lawinii znak, by została przy Febie. Markus zbiegł po schodach. Ujrzawszy przyjaciół, roześmiał się radośnie. Ezra niewiele się zmienił. Nie można było natomiast powiedzieć, że żadna zmiana nie zaszła w stojącej za nim kobiecie. - Ezra! - wykrzyknął Markus, ściskając serdecznie dłonie Żyda. - Jak dobrze znowu cię zobaczyć! - To samo mogę powiedzieć ja, Markusie - wykrzyknął Ezra, odwzajemniając uścisk. Markus obrzucił spojrzeniem kobietę. Podszedł do niej z wyciągniętymi rękami. Ujął jej drżące nieco dłonie. - Tafat, jesteś piękniejsza niż zapamiętałem. - Uśmiechnął się i pocałował ją na powitanie w policzek. - Wróciłeś bezpiecznie do domu, panie - powiedziała. - Chcieliśmy się o tym upewnić. - Nie spotkały już mnie żadne nieszczęścia. - Znowu się uśmiechnął. - Wejdźcie do triclinium. Juliuszu, przynieś coś do zjedzenia. Żadnej wieprzowiny, a za to dobre wino. Markus patrzył, jak Tafat przebiega spojrzeniem pomieszczenie z pięknymi rzymskimi wazami i szkłami z Koryntu, bogato okryte łoża i marmurowe stoły, by potem znowu zwrócić nieśmiały wzrok na niego. Widział już ten wyraz w oczach wielu kobiet i zrozumiał, że Tafat nie przezwyciężyła swego oczarowania. Poczuł, że serce bije mu szybciej, i pomyślał, że jego też pociąga ta piękna kobieta. - Póki zostaniecie w Efezie, mój dom jest waszym - zapewnił, wskazując Ezrze honorowe miejsce. - Czy jest z wami twoja żona? - Jechoszeba umarła wkrótce po tym, jak opuściłeś nasz dom - odparł Ezra, układając się wygodnie. Wyciągnął rękę w stronę córki i Tafat zajęła miejsce obok niego. Markus złożył wyrazy ubolewania i przez chwilę rozmawiali o żonie Ezry. - Co sprowadza cię do Efezu? - spytał potem Markus. - Pewna sprawa wielkiej wagi - odparł Ezra i uśmiechnął się. - Zanim do tego przejdziemy, musimy jednak omówić parę innych spraw. - Brakowało mi naszych rozmów, przyjacielu. Musisz zostać z nami. Miejsca nie zabraknie. Będziesz mógł swobodnie zająć się swoimi sprawami. - Czy znalazłeś Boga? - spytał bez ogródek Ezra. Markus przez dłuższą chwilę milczał. Wyczuwał, jak ważne pytanie zadał mu Ezra. Oboje, Ezra i Tafat, przyglądali się mu wyczekująco i Markus wiedział, że od jego odpowiedzi zależy, czy zostaną, czy odejdą, czy zaufają mu, czy nie. - Czy pamiętasz, o kim często rozmawialiśmy na dachu twojego domu? - O Jezusie - odparł Ezra i skinął głową. Markus opowiedział o wyprawie do Nain i o Deborze, która posłała go nad Morze Galilejskie, gdzie spotkał Parakleta. Opowiedział, jak biegł do Kafarnaum, gdzie zobaczył czekającego na niego Korneliusza. - Uwierzyłem wówczas, że Jezus jest Chrystusem i przyjąłem chrzest w Jego imię. - Cóż za wspaniała nowina! - roześmiał się Ezra. - Ja zostałem ochrzczony w Chrystusie dopiero, kiedy dotarłem do Kościoła w Antiochii. Wtedy przyjęła też chrzest Tafat, a z nią Bartłomiej. - Bartłomiej? - spytał Markus i spojrzał na Tafat. Spuściła wzrok. - To młodzieniec z Jerycha - wyjaśnił Ezra. - Często odprowadzał Tafat od studni. Ma Boga w sercu. Kiedy uznałem, że musimy udać się do Antiochii i dowiedzieć się czegoś więcej o Jezusie od tamtejszego Kościoła, Bartłomiej postanowił opuścić rodziców i ruszyć z nami. - Czy poznam młodzieńca, którego wybrałaś? - spytał Markus. - Nie jesteśmy narzeczonymi, panie - rzuciła może trochę zbyt pospiesznie. Oblała się rumieńcem. - Wybacz - powiedział Markus, uśmiechając się lekko. - Myślałem... - Zerknął w stronę Ezry. - Bartłomiej nie chciał w żaden sposób przeszkadzać nam w tym spotkaniu - oznajmił. Oboje zamilkli. Markus przenosił spojrzenie z ojca na córkę, aż wreszcie zatrzymał je na twarzy Tafat. Podniosła nieśmiało wzrok i ujrzał w jej oczach głębokie wzburzenie i... niepewność. - Powiedziałeś, że przybyliście tu w sprawie wielkiej wagi - przerwał w końcu milczenie Markus, odwracając wzrok od Tafat. - Dowiedziałem się w Antiochii, że apostoł Paweł napisał list do tutejszego Kościoła. Jeden z braci powiedział, że chodzi o bardzo doniosły list. Przybyłem tu, by przeczytać tekst i prosić o pozwolenie przepisania, abym mógł zabrać ten list do Antiochii. - Nie miałem pojęcia o tego rodzaju liście ani nawet o istnieniu tutaj Kościoła. Ezra obrzucił go zdziwionym spojrzeniem. - Nie spotykałeś się więc z innymi chrześcijanami? - Nie miałem ni czasu, ni ochoty. Matka i siostra są poważnie chore, a poza tym zajmowałem się emporium i okrętami. Juliusz napełnił winem kielichy, które przedtem przed nimi postawił. Potem oddalił się i nadzorował wnoszenie jadła. - Moją wiarę utwierdza to, że inni wyznawcy dodają mi ducha - oświadczył Ezra. - Nasi bracia i siostry z Antiochii modlą się za nas, odkąd wyruszyliśmy w drogę. Rozmawiali tak samo swobodnie, jak niegdyś na dachu domu w Jerychu. Markusowi ta rozmowa sprawiała przyjemność. Tafat mówiła niewiele, ale sama jej obecność, sama jej uroda rozświetlała pokój. Markus zerkał na nią od czasu do czasu, wspominając, ile myśli jej poświęcił w ciągu pierwszych tygodni po opuszczeniu Jerycha. Dostrzegł kątem oka jakiś ruch i podniósłszy wzrok, zobaczył Azar schodzącą mozolnie po schodach. Zerwał się ze swojego łoża. - Oto niewiasta, którą z pewnością chętnie poznacie - powiedział, idąc do sieni. - Dostojna Azar, mam gości prosto z Palestyny. Proszę cię, zechciej do nas dołączyć. Podeszła powoli na próg triclinium, gdzie czekał na nią Markus. Wyciągnął rękę. Zawahała się, ale wsparła się na jego przedramieniu i weszła z nim do triclinium. Przedstawił ją swoim gościom. Liczył w duchu na to, że podczas rozmowy z ziomkami ujawni jakąś cząstkę swojej przeszłości. Ezra Bariachin był przyjemnie zaskoczony, kiedy zwróciła się do niego po aramejsku. Powiedział coś w tym samym języku, a ona odpowiedziała. Markus wskazał jej miejsce obok swojego łoża. - Wolałbym, żebyś mówiła po grecku - poprosił spokojnie, zanim spoczął na łożu. - Wybacz, panie. Twój przyjaciel zapytał, jaka jest moja rola w tym domu, a ja wyjaśniłam, że zajmuję się twoją siostrą, Julią. Podziękowała za wino i zwróciła spojrzenie na Tafat, która przyglądała się jej z wyraźnym zaciekawieniem. - Możemy rozmawiać swobodnie - zapewnił Markus. - Dostojna Azar jest też chrześcijanką. - Uśmiechnął się do nich. - I lepszą niż ja, przyjacielu. - Obrócił się ku Azar. - Ezra Bariachin przybył do Efezu, by poznać tutejszą wspólnotę. Hadassa skinęła bez słowa głową i słuchała z zainteresowaniem tego, co mówił Ezra o powodach przybycia do Efezu. - Gdyby nie dostojny Markus, nadal żylibyśmy w Jerychu pod brzemieniem Prawa. - Gdyby nie dostojny Ezra i jego córka, moje wypalone słońcem kości leżałyby teraz na dnie wadi przy drodze do Jerycha. - I Markus opowiedział, jak napadli go zbójcy i porzucili uważając za martwego. - Tafat pielęgnowała mnie, aż wróciłem do zdrowia. - To Pan przywiódł nas do ciebie - odezwała się łagodnym głosem Tafat - i Pan przywrócił ci zdrowie. Hadassa poczuła tępy ból w sercu, kiedy zobaczyła, jak młoda i piękna Tafat patrzy na Markusa. Nie ulegało wątpliwości, że podczas pobytu Markusa pod ich dachem zakochała się w nim. A on? Nigdy nie miała tak straszliwie jasnej świadomości swoich blizn, jak w tym momencie. Nie była w stanie podnieść wzroku na twarz Markusa, gdyż bała się, że ujrzy na niej odbicie tych samych uczuć, które tak wyraźnie ujawniała Tafat. Jakże mógłby się nie zakochać w tej pełnej słodyczy i pięknej dziewczynie? W drzwiach stanęła Lawinia. - Słucham? - spytał Markus, rozdrażniony, bo wiedział, z czym przyszła. - Panie, obudziła się dostojna Julia. Wzywa dostojną Azar. - Pozwolisz, panie? - Oczywiście. Starał się ukryć uczucie przykrości. Julia mogłaby doskonale się obejść przez godzinę albo dwie bez Azar. Hadassa wstała. Czuła na sobie wzrok Ezry, Markusa i Tafat. Była zawstydzona tym, że skupia na sobie ich uwagę. Krótko pożegnała się z Ezrą i Tafat, mówiąc, że poznanie ich było dla niej przyjemnością i życząc pomyślnego załatwienia spraw. Wyszła z triclinium i wydała Lawinii zwięzłe polecenia co do posiłku dla Julii. - Ma galilejski akcent - zauważył Ezra. - Niewiele mówi o sobie i swojej ojczyźnie - rzekł Markus, patrząc, jak Azar idzie, kulejąc, w stronę schodów. - Czasem mam nawet uczucie, że coś ukrywa. - Może ma swoje powody - powiedział w zamyśleniu Ezra. Markus zmarszczył brwi, zastanawiając się, jakie to mogłyby być powody. Tafat odwróciła spojrzenie od oddalającej się Azar. - Czemu zasłania twarz? - Powiedziała mi, że jest bardzo oszpecona. Nikt nie znał jej pod imieniem Azar, póki nie zaczęła pielęgnować mojej siostry. Ludzie nazywali ją Rafą. - Uzdrowicielką - rzekł Ezra. - Nie chciała przyjąć tego tytułu. Ezra uniósł z zaciekawieniem brwi, ale zaraz wrócili do rozmowy na temat czekającego go zadania. - Kiedy po raz pierwszy znalazłem się w Antiochii, byłem spragniony opowieści o życiu Jezusa - wyznał Ezra. - Dowiedziałem się jednak, że tylko jeden z apostołów, lewita, spisał wydarzenia z życia Jezusa. Nie mogłem przeczytać tego tekstu, gdyż kopie były bardzo nieliczne. Łukasz, lekarz, który podróżował z Pawłem, zapisał dzieje tych wypraw. Jan Marek, który towarzyszył Pawłowi podczas pierwszej podróży misyjnej, spisał to, co mu opowiedziano. Ezra pochylił się do przodu. - Uświadomiłem sobie w Antiochii, że trzeba sporządzić kopie tych dokumentów dla wszystkich Kościołów. Muszą być to kopie dokładne, aby Ewangelia pozostała czysta. Musimy mieć pisemne sprawozdania naocznych świadków, by czerpać z nich naukę. - Wielu wyznawców wierzy, że Pan wróci lada dzień, nie warto więc trwonić czasu i pieniędzy na takie dzieła - wtrąciła się Tafat. - Z tego to powodu twój dar, Markusie, był manną z nieba - oznajmił Ezra. - Złoto, które przysłałeś do Jerycha, umożliwiło nam tę podróż. Tę i inne. Jeśli apostoł Jan nie wyrazi sprzeciwu, przepiszę cały list Pawła i zabiorę go do Antiochii, gdzie dwaj inni, pracujący z wielką sumiennością pisarze sporządzą następne kopie. Dokument zostanie starannie sprawdzony i porównany z oryginałem, dla pewności, że nie zmieniono ani litery, ani słowa. Musimy zachować opowieści naocznych świadków dla przyszłych pokoleń. Wydawało się, że Tafat nie podziela ojcowskiego przekonania i zapału. - Jezus obiecał, jak powiadają, że nie minie to pokolenie, gdy powróci. - Tak - przyznał Ezra - lecz Bóg dał swego jednorodzonego Syna, by każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne. Tylko z tej obietnicy wiemy, córko, że to pokolenie wyznawców nie zginie. Obrócił się do Markusa. - Bóg przepoił moje serce miłością do swego Słowa, które przekazał przez apostołów. Nie możemy żyć dla dnia dzisiejszego, jak czynią poganie. Musimy myśleć o jutrze, o naszych dzieciach i dzieciach ich dzieci. Należy przepisywać i przechowywać opowieści naocznych świadków. Markus zobaczył, że oczy Ezry goreją zdecydowaniem i żarem, i sam poczuł mocniejsze bicie serca. - Czegokolwiek potrzeba ci, przyjacielu, by prowadzić to dzieło, chętnie ci dam. Ezra skinął z powagą głową. - Bóg przygotował cię na ten dzień - oświadczył, uśmiechając się szeroko. - Jeżeli ta podróż przyniesie owoce, jakich się spodziewam, poszukam innych pisarzy, którym też leży na sercu ta sprawa, i poślę ich do Koryntu i Rzymu. Ponoć wspólnota koryncka otrzymała cztery długie listy od Pawła. Rzymianie zaś, jak słyszałem, mają list do wszystkich powołanych świętych. Ten list jest w rękach małżonków, w których domu spotyka się wspólnota. Markus potrząsnął głową. - Rzym nie jest bezpiecznym miejscem dla chrześcijanina. - Podobnie jak Efez - odparował Ezra. - Tak, masz rację - przyznał Markus, przypomniawszy sobie śmierć Hadassy. - Efez to ośrodek kultu Artemidy i tylko Rzymowi ustępuje, jeśli chodzi o oddawanie czci cesarzowi jako bogu. - Bóg nie dał nam ducha lęku, Markusie. Jeśli ta praca jest według woli Pana, On będzie nas bronił. Zbity z tropu Markus spojrzał na Tafat. Podróżując z ojcem, naraża się na wielkie niebezpieczeństwo. Była mniej przekonana do ważności zadania, jakie postawił sobie Ezra, ale okazywała posłuszeństwo. Jak niegdyś Hadassa. Markus spojrzał na Ezrę i zobaczył, że starszy mężczyzna uważnie mu się przygląda. Najwyraźniej leżało mu coś na sercu, ale nie chciał o tym mówić teraz, przy córce. Markus miał wrażenie, że wie, o co chodzi. Rozdział XLVIII Wiele godzin później, wieczorem, kiedy Ezra i Tafat wyszli, Markus udał się na górę. Idąc korytarzem, słyszał głos Azar. Zatrzymał się pod drzwiami Julii i nasłuchiwał. - Tak, pani, ale pomyśl o myszy, która mieszka na polu zboża. Ona też nie myśli o przyszłości. Wysokie źdźbła zboża zapewniają pożywienie i schronienie, nie lęka się więc o przyszłość. Lecz potem przychodzi pora żniw i ten świat ginie, a wraz z nim mysz. Biedna mysz ani razu nie pomyślała o właścicielu pola, nie brała nawet pod uwagę tego, że ktoś taki istnieje. A jednak dzień zbiorów nadejdzie. - Właśnie nadchodzi - powiedziała Julia, wzdychając ze znużeniem. - Rozumiem, co masz na myśli, Azar. To ja jestem tą myszą. - Pani... - rzekła Azar głosem nabrzmiałym nadzieją. - Nie. Wysłuchaj mnie, proszę. Dobrze jest wiedzieć, że nadejdzie kiedyś dzień sprawiedliwego sądu. Czyż jednak nie widzisz tego? Sprawiedliwość już została wymierzona. Nie ma znaczenia, czy uznam istnienie Boga, czy nie. Mój los jest ustalony. - Nie, Julio... - Już za późno dla mnie. Nie mów mi więcej o Panu - ciągnęła smutno Julia. - Twoje słowa tylko zadają ból. - Pan może ukoić ten ból. - Ból ustanie, kiedy umrę. - Nie musisz umierać. - Ależ tak! Muszę umrzeć. Nie wiesz, co uczyniłam, Azar. To są rzeczy nie do wybaczenia. Markus zawsze powtarzał, że za wszystko trzeba płacić. Miał rację. Markus zamknął oczy, wstrząśnięty brakiem wszelkiej nadziei w głosie Julii. Chciał ją ukarać, i ukarał. Teraz dźwięczał mu w uszach i rozbrzmiewał echem w duszy jej przerażony głos. Czy chce, by jego siostra umarła? On przyjął Chrystusa. Jest zbawiony. Ma prawo do nadziei. Co ma Julia? Co jej zostawił? "Boże, wybacz mi!" Kiedy zwrócił się z modlitwą do Boga, wiedział, że Bóg jest przy nim... wiedział też, co powinien uczynić. Wszedł po cichu do pokoju, nie zauważony w pierwszej chwili. Kiedy jednak podszedł bliżej, Azar uniosła głowę. Julia miała twarz odwróconą w drugą stronę. Azar puściła dłoń Julii, wzięła do ręki laskę i wstała, ustępując mu miejsca. - Nie odchodź, proszę - powiedziała Julia, obracając głowę. Zobaczyła Markusa. Zajął miejsce zwolnione przez Azar. Julia miała oczy matowe i bez życia. Z rezygnacją czekała. Ujął jej dłoń. - Byłem w błędzie, Julio - odezwał się urywanym głosem. - Nie, Markusie, miałeś rację - odparła ze smutkiem. - Mówiłem w gniewie rzeczy... - Masz wszelkie prawo, by zwracać przeciwko mnie swój gniew. Lecz dajmy temu pokój. Nie mogę o tym rozmawiać. Uniósł jej dłoń do warg. - Wybacz mi, maleńka siostrzyczko - powiedział z sercem nabrzmiałym żalem. Poczuł na ramieniu lekki uścisk dłoni Azar i oczy wypełniły mu się łzami. Julia zacisnęła palce na jego dłoni. - Czy pamiętasz, jak usunęłam płód, za pierwszym razem, jeszcze w Rzymie? Kalaba zapewniała, że będzie to bardzo łatwe, że gdy tylko przerwę ciążę, znowu wszystko będzie dobrze. Nigdy już jednak nie było. - Podniosła pełen smutku wzrok na sufit. - Czasem przyłapuję się na tym, że liczę wstecz, ile lat miałoby teraz to dziecko. Nie wiem, czy był to chłopiec, czy dziewczynka. - Zamrugała szybko, żeby się nie rozpłakać. Przełknęła spazmatycznie łzy i ścisnęła jeszcze mocniej palce Markusa. Przyciągnęła do siebie jego rękę. - Zabiłam moje dziecko. Tak jak zabiłam Kajusza. - Co? - szepnął przerażony Markus. - Zamordowałam go. Kalaba dostarczyła truciznę, a ja podawałam mu ją w małych dawkach, aby śmierć wyglądała naturalnie. - Spojrzała na brata oczami pełnymi udręki. - Przed samym końcem wiedział jednak, co uczyniłam. Poznałam to po jego oczach. Przedtem nie przejmowałam się tym, Markusie. Potem nie mogłam przestać o tym myśleć. Potrząsnęła głową spoczywającą na poduszkach. W jej oczach czaiła się męka. - Powtarzałam sobie, że po prostu wymierzyłam sprawiedliwość. Zdradzał mnie z innymi kobietami, i to wiele razy. Był okrutny i niegodziwy. Czy pamiętasz, jak przyszedłeś i pytałeś, czy spałam z Grekiem, właścicielem koni? Spałam. Spałam, żeby spłacić długi Kajusza. Ale przede wszystkim, żeby odpłacić Kajuszowi za to, że mnie zranił. Zabiłby mnie, gdyby nie... Zamknęła oczy, gdyż przypomniała sobie, jak Hadassa zasłoniła ją i wzięła na siebie wszystkie ciosy. Markus widział żyłę pulsującą gwałtownie w jej szyi. - Nic to, Julio. Mów dalej. - Osłoniła mnie. - Jej oczy wypełniły się łzami, które zaczęły spływać po białych policzkach. - Osłoniła mnie - szepnęła ze zdumieniem, jakby dopiero teraz przypomniała sobie o tym wydarzeniu sprzed wielu lat. Wykrzywiła konwulsyjnie twarz, odwróciła wzrok i powiedziała bardzo spokojnym głosem: - Czy wiedziałeś, że kazałam Hadassie położyć dziecko Atretesa na skale? Z powrotem zwróciła twarz w jego stronę i przyjrzała się bacznie jego twarzy. - Nie wiedziałeś, prawda? Noszę w sercu mnóstwo strasznych tajemnic, prawda? Tak go kochałam, a on znienawidził mnie, bo poślubiłam Prymusa. Żałowałam, ale było już za późno. Atretes nie chciał słuchać moich wyjaśnień. Kiedy odwrócił się ode mnie, chciałam się zemścić i użyłam do tego własnego dziecka. Własnego dziecka... Markus położył dłoń na jej głowie. - Hadassa nie mogłaby wykonać twojego rozkazu. - Powiedziała, że dziecko jest chłopcem, zdrowym chłopcem, a ja kazałam jej... - Julio, ona była nade wszystko posłuszna Bogu. Sama wiesz. Twoje dziecko żyje. Możesz być tego pewna. Łzy spływały po skroniach Julii prosto we włosy. - Och, mam nadzieję - szepnęła łamiącym się głosem. - O Boże, oby tak było!... Wstrzymała dech, zwinęła się bokiem, gdyż poczuła gwałtowny ból. Płakała cicho, nie znajdując ukojenia w łzach. Azar zmieszała mandragorę z rozwodnionym winem i podsunęła pod usta Julii. Julia odprężyła się powoli. Azar ocierała jej pot z czoła i szeptała coś kojąco, głaszcząc ją czule po twarzy. Julia obróciła się na bok i przytuliła policzek do dłoni Azar. - Zaśnie teraz - powiedziała Azar. Odczekała chwilę, a kiedy Julia rzeczywiście zasnęła, przystąpiła do sprzątania pokoju. Markus widział, że Azar jest wyczerpana, gdyż krzątając się po pokoju, utykała mocniej niż zwykle. Wyjął jej laskę z ręki i odstawił na bok. Zanim zdążyła zaprotestować, wziął ją na ręce. - I ty pójdziesz spać - oznajmił i położył ją na łożu przy ścianie. Kiedy trzymał ją w ramionach, poczuł jej delikatny zapach i serce zabiło mu mocniej. Była szczupła i lekka. Przypomniał sobie, jak kiedyś wziął w ten sam sposób na ręce Hadassę. Układając Azar, wyczuwał, że jest strasznie spięta. Zasłona przesunęła się odrobinę i zobaczył bliznę na szyi. Nie był już w stanie się powstrzymać i dotknął delikatnie jej skóry. Azar zesztywniała i podniosła rękę, żeby przycisnąć zasłonę do twarzy. Cofnął się powoli. Serce waliło mu, jakby miało wyskoczyć za chwilę z piersi. Co się z nim dzieje? - Azar... - wyszeptał ochryple. - Odejdź - powiedziała głosem przerywanym łkaniem. - Błagam! Odejdź! I Markus wyszedł z pokoju. Zamiast się jednak położyć, zszedł na dół. Narzucił płaszcz na ramiona i wyszedł z willi. Musi poznać prawdę o Azar. Szedł w dół ulicy, w stronę centrum miasta. Mimo późnej pory w mieście było rojno, gromadki ludzi zbierały się na rogach albo na progach domów, żeby pogawędzić i pośmiać się. Przepychał się przez tłum, zdążając wielkimi krokami prosto do celu. Kiedy dotarł na miejsce, załomotał pięścią w drzwi. Otworzył sługa. - Godziny przyjęć... Markus pchnął drzwi i wszedł do sieni. - Powiedz lekarzowi, że przyszedł Markus Lucjanus Walerian w bardzo ważnej sprawie. Czekając krążył niespokojnie po sieni. Wszedł Aleksander. Z jego twarzy bił chłód. - Czy przysłała cię Rafa? - Nie przyszedłem w sprawie mojej siostry - powiedział Markus i zobaczył, że oczy Aleksandra zwęziły się. - Chciałbym uzyskać odpowiedź na kilka pytań. Aleksander wykrzywił usta. - Chodzi o twoje zdrowie? - Chodzi o kobietę, którą przysłałeś, by pielęgnowała moją siostrę. - Nie przysłałem jej, Walerianie. Co więcej, gdyby to ode mnie zależało, Rafa byłaby nadal tutaj, ze mną! - Obrócił się na pięcie i chciał odejść. Markus nie dał się zbyć tak łatwo. Poszedł za nim na wewnętrzny dziedziniec. Aleksander obrócił się. Twarz pociemniała mu z gniewu. - Rafa traci czas przy twojej siostrze. Powiedziałem jej to przy pierwszej wizycie. Nie może zrobić nic, chyba że uprosi jeszcze jeden cud u Boga. - Jeszcze jeden cud? - Nawet nie wiesz, kogo masz pod swoim dachem, Walerianie! - Więc mi powiedz. - Zaczęło się to wiele miesięcy temu, kiedy zostaliśmy wezwani do domu wytwórcy posążków, którego żona od dwóch dni leżała w połogu. Zbadałem ją i okazało się, że dziecko trzeba usunąć, albo oboje umrą. Rafa zabroniła mi to czynić. Dotknęła brzucha kobiety. Dziecko obróciło się i wyszło. Po prostu. - Strzelił palcami i wybuchnął ostrym śmiechem. - Twoja siostra wezwała nas, bo doszły ją słuchy o dokonaniach Rafy. Też chciała cudu. Lecz nic z tego. Markus zmrużył oczy. - W osobliwie paskudny sposób wyrażasz się o mojej siostrze. Z pewnością leczyłeś inne kobiety, które prowadziły nie mniej swobodne życie. - Więcej niż chciałbym. - I wszystkie skazałeś na zapomnienie. - Rozwiązłość przynosi określone skutki. Markus przez chwilę przyglądał się tamtemu, a potem potrząsnął głową. - Twoja nienawiść do Julii jest głębsza niż gdyby wynikała z jakiejś ogólnej odrazy do rozpustnego życia. Jest w niej coś osobistego. - Nigdy nie spotkałem twojej siostry przed tym wieczorem, kiedy Rafa i ja zostaliśmy wezwani do jej willi. Lecz nawet ta krótka znajomość wystarczyła, by spostrzec, że to jedna z najstraszliwszych egoistek, jakie chodziły po świecie. Szczerze mówiąc, z całego serca chciałem powierzyć ją jej przeznaczeniu. - Lecz Azar myślała inaczej. Aleksander milczał przez chwilę. Miał ochotę uderzyć Markusa i wezwać Raszyda, by ten swoim ukochanym nożem zrobił, co zechce. Wiedział jednak, że nie ma prawa ani do jednego, ani do drugiego. Zbytnio popuścił wodzy uczuciom. Zmusił się do mówienia spokojnym głosem. - Nie lubiła sławy, jaka ją otaczała. Ludzie zaczynali patrzeć na nią jak na boginię. Powiedziała, że Rafa to Bóg, nie ona. Dlatego odeszła. - Mogła udać się dokądkolwiek. Mogła nawet opuścić Efez. Czemu postanowiła pielęgnować moją siostrę? - Może poczuła litość, Walerianie. Czemu pytać, dlaczego wygrało się los na loterii? Twoja siostra nie ma pieniędzy. Rafa ma więcej niżby chciała. - Co? - wykrzyknął zdumiony Markus. - Rafa utrzymywała twoją siostrę, póki nie wróciłeś i nie zabrałeś jej do swojej willi. - Aleksander pojął, że Markus nic o tym nie wiedział, i pożałował, że nie trzymał języka za zębami. - Pieniądze nic dla niej nie znaczą. Oddaje je równie szybko, jak dostaje. - Nic nie rozumiem. Dlaczego pomogła akurat Julii? - Nigdy tego nie zrozumiesz, Walerianie. - Roześmiał się z jakąś pogardą dla samego siebie. - I ja nie wiem, czy kiedyś ją zrozumiem. Ilu jest ludzi na świecie, którzy gotowi byliby wyrzec się sławy i fortuny, by pielęgnować kogoś, kto chciał ich zabić? Po chwili milczenia Markus mruknął niepewnym głosem: - Przypomina mi kobietę, którą niegdyś znałem. Aleksander poczuł, że przenika go chłód. Dreszcz przebiegł mu wzdłuż kręgosłupa. Przyjrzał się bacznie twarzy Waleriana. - Wiem, że pochodzi z Galilei - dodał Markus. - Skąd to wiesz? - spytał Aleksander, coraz bardziej przestraszony. - Poznałem po akcencie. I jest chrześcijanką. - Potrząsnął głową i spojrzał na Aleksandra. Wyraz twarzy młodego lekarza sprawił, że Markus zmarszczył brwi. Ten człowiek boi się! - Wiesz sporo o niej, prawda? Ktoś wszedł do sieni. Kiedy kroki zbliżyły się do dziedzińca, Markus obrócił się nieco i zobaczył mężczyznę ubranego w długie, zwiewne białe suknie. Mężczyzna przystanął i spod czerwonego burnusa z czarnym obszyciem przyglądał się mu nieruchomym spojrzeniem czarnych oczu. - To ty! - wykrzyknął Markus, rozpoznając człowieka, który napadł go koło Artemizjonu. Raszyd wyjął nóż zza pasa. - Odłóż ten nóż, głupcze! - wrzasnął Aleksander. - Kim jest ten człowiek, Amandynusie? - spytał Markus. - I co ty możesz mieć z nim wspólnego? - Jestem Amrafel Raszyd Ched-or-laomer - przedstawił się chłodno Arab. Markus zmierzył go pogardliwym spojrzeniem. - Proponuję, byś zechciał wyjaśnić mi, czemu próbowałeś rozpruć mi brzuch. Spodziewam się, że to nie ostatnia twoja próba. - Przez jego oczy przemknęła błyskawica. - Ale uprzedzam: nie tak łatwo mnie zamordować, jeśli przeciwnik staje twarzą w twarz. - Raszydzie, nie bądź głupcem! - krzyknął Aleksander. Zapanowała mroczna, nabrzmiała nienawiścią cisza. Raszyd mierzył Markusa spojrzeniem. Wielu młodych Rzymian zabawiało się ćwicząc walkę wręcz. Walerian był mocno zbudowany i Raszyd nie dostrzegł strachu w jego oczach. - Nie odpowiadasz? - szydził Markus. Zwrócił się teraz do Aleksandra, który stanął między nimi. - Kimże jest dla ciebie ten człowiek, Democedesie? - Głupcem w gorącej wodzie kąpanym - odparł Aleksander, niezadowolony. - Odłóż wreszcie ten nóż, Raszydzie. Raszyd nie zwrócił uwagi na ten rozkaz. Walerian go rozpoznał. Wystarczy jedno jego słowo, by on, Raszyd, musiał pożegnać się z życiem. Gdyby nie wyraźny zakaz Rafy, zabiłby tego człowieka na miejscu. - Czego chce ta rzymska świnia? - Odpowiadaj! Natychmiast! - rzucił władczym tonem Markus. - Kim jest ten człowiek? - Sam ci to już wyjawił - rzekł Aleksander, rozwścieczony niesłychaną arogancją Waleriana. Rzymianie z mlekiem matki wyssali przekonanie, że mogą rozkazywać każdemu, kto stanie na ich drodze. Spojrzał z furią na Raszyda. - Czyżbyś zapomniał o przysiędze? Raszydowi zadrgała powieka. Obrzucił nienawistnym spojrzeniem Markusa, a potem wprawnym ruchem wsunął nóż do pochwy przy pasie. Położył lekko dłoń na rękojeści. Markus widział teraz wyraźnie, że nie uzyska żadnych odpowiedzi od Aleksandra. Lekarz stał obok i patrzył z zatroskaną miną to na Markusa, to na Raszyda. - Ched-or-laomerze, co ja mam z tobą wspólnego? - Markus zwrócił się bezpośrednio do Araba, który zachowywał kamienną twarz. Raszyd stał w postawie wyrażającej pogardę i tylko jego czarne oczy żarzyły się jak węgle. Milczał. Aleksander zdawał sobie sprawę, że wystarczy najmniejsze drgnięcie któregoś z tamtych dwóch, a jeden padnie martwy. - Ponieważ Raszyd jest zbyt uparty, żeby otworzyć usta, ja muszę ci powiedzieć, że złożył przysięgę, iż nie podniesie po raz drugi na ciebie ręki. Nie wspomniał, w jakich okolicznościach uzyskała Rafa tę przysięgę. Markus roześmiał się szyderczo, nie przekonany zgoła słowami Aleksandra. Wyraz jego twarzy wskazywał jasno, że uważa, iż Aleksander stoi za wszystkim. - Możesz sobie myśleć, co ci się podoba, Walerianie, ale ja nie mam nic wspólnego z napadem. Raszyd wziął sam sprawę w swoje ręce. Spojrzał surowo na zaciętą twarz Araba, który postawił go w tak trudnej sytuacji. Walerian ma wysoko postawionych przyjaciół. Wystarczy, że szepnie jedno słowo do właściwego ucha, a Raszyd i Hadassa znajdą się na arenie. I tym razem żadne nie wyjdzie stamtąd żywe. - Skoro uznałeś, że trzeba wydrzeć z niego przysięgę, wiesz więcej niż chcesz mi powiedzieć. - Wiem to tylko, że jest człowiekiem krwiożerczym i bezrozumnym. Jednak powodem tego może być fakt, że jego rzymski właściciel zostawił go umierającego na schodach Asklepionu. - Aleksander wybuchnął urywanym śmiechem. - To mój pech, że Rafa wybrała go spośród innych i że zabraliśmy go do kramiku, gdzie rozpoczynałem praktykę lekarską. Tam się nim zajęliśmy. - Spojrzał posępnie na Raszyda. - Na nieszczęście wyżył. - Nie wszyscy Rzymianie są godni pogardy - rzucił Markus. - Czy miałeś kiedykolwiek niewolnika Araba? - spytał Aleksander po to tylko, żeby zagmatwać sprawę. - Nigdy nie zostawiłem niewolnika, żeby umarł na stopniach świątyni i nigdy bym czegoś takiego nie uczynił. A odpowiedź na twoje pytanie brzmi: nie, nigdy nie miałem niewolnika Araba. - Spojrzał z pogardą na Raszyda. - I nie zamierzam mieć. Raszyd odwzajemnił mu się zimnym uśmiechem. - Mówię ci, że chodzi o pomyłkę - zwrócił się Aleksander do Raszyda z nadzieją, że ten głupiec będzie miał dość rozumu, by trzymać się tej wersji. - Może teraz mi uwierzysz. - Miałbym przyjąć słowo od Rzymianina? - rzucił Raszyd. Markus podszedł bliżej. - Jak się nazywa twój pan? - Raszyd jest teraz wyzwoleńcem - oznajmił Aleksander, gdyż było aż nadto jasne, że Raszyd ani myśli zaszczycić Markusa odpowiedzią. - Kto go wyzwolił? - spytał Markus, pamiętając, żeby nie odwracać się tyłem do Raszyda. - Ty, Democedesie? - Tak nakazuje przyzwoitość i sprawiedliwość! Miałem oddać tego człowieka tym, którzy niemal doprowadzili do jego śmierci? Markusa zaskoczył wybuch gniewu Democedesa. Był to gniew zbyt gwałtowny, zbyt namiętny. Skąd to wzburzenie z powodu czegoś takiego, jak Rzymianie i ich stosunek do niewolników? Przyjrzał mu się baczniej, zastanawiając się nad jego słowami. - Czy twoim obyczajem jest ratowanie tych, których pozbyto się w tak niegodny sposób? Aleksander był zadowolony, że rozmowa przybrała kierunek bezpieczniejszy dla Hadassy, ale i zaniepokojony, gdyż musiał bronić swojej medycznej praktyki. - Potrzebowałem pacjentów, na których mógłbym doskonalić umiejętności. - Doskonalić umiejętności? - powtórzył z odrazą Markus. - Jak większość lekarzy nie cierpię wiwisekcji - odparł z gniewem Aleksander. - Była to więc dla mnie jedyna możliwość poznania anatomii. Nikt nie dba o porzuconych niewolników. Wybierałem ich pieczołowicie, szukając takich, których mogłem uratować. W przeciwnym razie musiałbym zajmować się przypadkami dającymi możliwość zmiany metody leczenia. - Ilu umarło przy tych próbach? Mięsień zaczął drgać w policzku Aleksandra. - Zbyt wielu - odparł - lecz mniej niż gdybym im nie pomógł. Być może, jak większość ludzi, nie masz pojęcia, co się dzieje poza twoim małym prywatnym terytorium. Każdy, kto przyjrzał się praktykom świątynnym, wie, że kapłani biorą tych tylko, którzy mają spore szanse na wyzdrowienie. Odkarmiają niewolników, by ich po wyzdrowieniu sprzedać. Resztą nieszczęśników pozostawionych na schodach nikt się nie zajmuje. Widziałem i takich, którzy cierpieli na szczególnie wstrętne choroby i których kapłani pozbywali się przed świtem. Aby ich ciała nie rzucały się w oczy, kiedy rankiem przyjdą wyznawcy, by złożyć ofiary wotywne. - Wykrzywił cynicznie usta. - Gdyby wierni widzieli zbyt wielu umierających na stopniach świątyni wzniesionej ku czci boga zdrowia i uzdrawiania, nie miałoby to przecież najlepszego wpływu na interesy. - I tak znalazłeś Rafę? Aleksandra aż zmroziło. Zastanowił się szybko i uznał, że ma oto sposobność chronienia jej tożsamości, nie mijając się przy tym zbytnio z prawdą. - Była pierwsza - przyznał. - Nigdy przedtem nie leczyłem nikogo z tak straszliwymi obrażeniami. Przeżyła dzięki łasce Boga, Walerianie, nie zaś moim staraniom. - Czemu więc ją wybrałeś? - Ona by powiedziała, że tak chciał Bóg. Może to prawda. Kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy, wiedziałem po prostu, że muszę uczynić wszystko, by ją ratować. Przez wiele miesięcy cierpiała straszne bóle i już do końca życia będzie nosić ślady tego, co ją spotkało. Dlatego zasłania twarz, Walerianie. Każdy, kto widział jej twarz, odwracał wzrok. To niezbyt fortunna cecha rodzaju ludzkiego, prawda? Większość ludzi przywiązuje wielką wagę do tego, co zewnętrzne; niewielu potrafi spojrzeć głębiej niż blizny i zobaczyć wewnętrzne piękno. - Spojrzał zimno prosto w oczy Markusa. - A niektórzy chcą po prostu zaspokoić chorobliwą ciekawość. W oczach Markusa pojawił się błysk. - Myślisz pewnie, że po to tu przyszedłem, czyż nie mam racji? Że chcę zaspokoić ciekawość? - A czy tak nie jest? Spodziewasz się jakiejś tajemnicy, Walerianie, ale istnieje ona tylko w twoim umyśle. Rafa ma oczywiste i rozsądne powody, żeby zasłaniać twarz. I każdy, kto ma choć szczyptę poczucia przyzwoitości, powinien to uszanować. Dobrze by było, gdybyś pomyślał choć raz o jej uczuciach, zwłaszcza że już tylko Rafa stoi między twoją siostrą a najstraszliwszym ogniem piekielnym! Markus popatrzył to na jednego, to na drugiego z mężczyzn i pojął, że niczego więcej już się nie dowie. Poszedł przez sień w stronę wejścia. Kiedy zatrzasnął za sobą drzwi, Raszyd obrócił się do Aleksandra. - Myślisz, że ci uwierzył? - Czemu miałby nie uwierzyć? Powiedziałem mu prawdę. - Nie całą. - Lecz wystarczająco dużą jej część. - Jego głos był pełen zimnej wściekłości. - I o wiele większą niż sobie zasłużył. Rozdział XLIX Markus po powrocie zajrzał do Julii. Kiedy zobaczył Azar stojącą w świetle księżyca na balkonie, z ramionami wzniesionymi do nieba, przeszył go ból. Patrzył przez chwilę, starając się uśmierzyć wzburzenie. Potrząsnął głową i skupił uwagę na Julii. Zmarszczył brwi. Julia nawet we śnie robiła wrażenie kogoś miotanego niepokojem. Może powodem była zbliżająca się śmierć. Pochylił się i delikatnie odgarnął kosmyki ciemnych włosów z bladej twarzy siostry. Ogarnął go smutek. Jak to się stało, że jego ukochana siostra jest teraz w takim stanie? Jak to było możliwe, że w swym mniemaniu już jej nie kochał? Kiedy ją dotknął, poruszyła się, ale spała nadal. Wyprostował się i podszedł do Azar, która stała opierając się lekko ręką o murek. - Zdaje się, że zasnęła głęboko - powiedział, stając obok niej. Serce Hadassy trzepotało jak ptak uwięziony w klatce. Miała nadzieję, że Markus popatrzy na śpiącą Julię i pójdzie sobie. - To skutek działania mandragory, panie. Będzie spała do rana. Patrzyła na miasto, gdyż wiedziała, że jeśli na niego spojrzy, jej serce znowu zacznie bić jak oszalałe. Kiedy tylko podnosiła na niego wzrok, przypominała sobie piękną dziewczynę, która odwiedziła go w towarzystwie ojca. Zacisnęła dłonie na balustradzie, aż pobielały jej kostki palców. Zmagała się z burzą uczuć. Nadal była zakochana w Markusie. Próbowała pokonać swoje uczucie, ale ono, miast słabnąć, umacniało się z każdym dniem. Zobaczyła Tafat patrzącą na niego oczami pełnymi miłości i chciała za wszelką cenę uciec od bólu, który w niej narastał. Dopiero później uświadomiła sobie dzięki modlitwie, jak przebiegły potrafi być szatan. Miłość do Markusa może stać się narzędziem jej zniszczenia, kiedy bowiem zwracała ku niemu serce i umysł, zapominała o Julii. Nic nie powinno oderwać jej od zadania, jakie ma tu do wykonania. Nic i nikt. Nie może rozpamiętywać tego, czym byłoby życie u boku Markusa, ani użalać się nad sobą, rozmyślając o tym, że być może Markus poślubi inną. Bóg powiedział, że nie jest dobrze, by mężczyzna był samotny. A Markus jest samotny. "Jak ty" - próbowała wkraść się w jej umysł podstępna myśl. Jednak Hadassa nie zamierzała otworzyć jej drzwi. "O Boże, pozwól, bym nie traciła ani chwili z czasu, jaki pozostawiłeś Julii, oddając się rozmyślaniom o sobie i o tym, co mogło być." Jednak kiedy ukochany mężczyzna stanął przy niej, ból ścisnął jej serce. - Koniec jest już bliski, prawda? - powiedział posępnie Markus. - Tak. - Uparła się i nie chce uwierzyć w Zbawiciela. Dobrze wiedział, jak to jest. Czyż nie taki był on sam podczas długich miesięcy podróży przez Palestynę? - Do końca się nie poddam. Spojrzał na okryte ciemnością, uśpione miasto. Czuł, że mimo zaludnienia i wspaniałości to miasto umiera z powodu swego znieprawienia, podobnie jak Julia umiera z powodu swych nieprawości. A jednak wiedział, że w jego siostrze płonęły te same pragnienia co w nim. Czemu wcześniej się na tym nie poznał? Zamknął oczy. W jakim stopniu to, że Julia odrzuca Chrystusa, jest skutkiem braku wybaczenia z jego strony? W ostatnich tygodniach miotał się często między buntem i usprawiedliwianiem siebie a przeklinaniem siebie i godzeniem się z losem, jaki czeka Julię. Wyrzuty sumienia nie wystarczą, żeby się zbawić. Potrzebny jest Chrystus. Julia musi kroczyć nadal przed siebie, ale teraz jest już tak bliska końca, że wydawało się niemożliwością, by dostrzegła, iż otwiera się przed nią inna aleja niż ta, którą sama sobie wybrukowała. Śmierć. "O Boże, ile w tym jest mojej winy, bo nie chciałem wybaczyć jej, jak Ty wybaczyłeś mnie?" - O Panie - wyszeptała Azar. - Gdybym mogła sprawić, by oczy się jej otwarły! Te słowa uciszyły myśli kłębiące się w głowie Markusa. Nie wiedział, czy Azar się modli, czy mówi do niego. - Jesteś zmęczona, Azar - powiedział, pragnąc ją pocieszyć. To on przecież nie wykonał zadania, jakie powierzył mu Bóg. Azar spuściła głowę. - Chciałabym, żeby Julia wiedziała, że śmierć nie jest zachodem, lecz wschodem słońca. O Boże, jak mam tego dokonać? Mówiła przez łzy. Położył dłoń na jej dłoni. Natychmiast uniosła głowę i cofnęła rękę. Chociaż nie odsunęła się, Markus czuł, że otwiera się między nimi przepaść. - Dlaczego musi tak być? - powiedział chrapliwym głosem, sam właściwie nie wiedząc, o co pyta. - Musisz mi pomóc z Julią - prosiła Azar, przyciskając dłoń do piersi. - Musisz mi pomóc. - Jak? - Przebacz jej. - Już przebaczyłem - rzucił gniewnie, jakby broniąc się przed nią. - Czy myślisz, że chcę, by moją siostrę trawił ogień piekielny? Odwrócił wzrok, zawstydzony. Czy naprawdę nie chciał? Czy jeszcze kilka godzin temu nie tego właśnie pragnął? - Przebacz jej jeszcze raz, Markusie. Przebaczaj i przebaczaj ciągle, bez względu na to, jak cię zraniła. Rób to nieustannie, aż uwierzy, że jest to prawda. Powiedziałam i uczyniłam wszystko, co umiałam, ale nie dotarłam do niej. Może Bóg chce, byś ty wskazał jej drogę. Proszę cię, Markusie, wskaż jej drogę. Już miała się odwrócić, ale chwycił jej nadgarstek. - Dlaczego tak bardzo ją kochasz? - Czy musi być jakiś powód? - Tak. - Jezus żąda, byśmy kochali się nawzajem tak, jak On kocha nas. - Nie podawaj mi przykazań zamiast odpowiedzi, Azar. Mnie powinno być łatwiej ją kochać. Jest moją siostrą. A jednak to ty ją pokochałaś. I przez cały czas ty ją kochałaś bardziej niż ktokolwiek inny. Wyczuwał w niej ogromne napięcie i miał ochotę zedrzeć z jej twarzy zasłony, ale dźwięczały mu jeszcze w uszach słowa Democedesa. Musi uszanować jej uczucia. - Nie mogę podać ci odpowiedzi, bo sama jej nie mam - powiedziała głosem łamiącym się ze wzruszenia, które, wiedział o tym, chciała przed nim ukryć. Dlaczego? - Wiem tylko, że kiedy po raz pierwszy zobaczyłam twoją siostrę, pokochałam ją, jakby była krwią z mojej krwi, ciałem z mego ciała. Bywały chwile, kiedy pragnęłam, by Bóg zdjął ze mnie to brzemię, lecz On obarczył mnie miłością do Julii. I będę ją kochała, póki Bóg nie rozporządzi inaczej. Markus powoli puścił jej nadgarstek. Azar odwróciła się i poszła kulejąc do pokoju Julii, by usiąść na krześle obok łoża. Podszedł i stanął przy niej. Dostrzegł, że ona też zmaga się ze sobą. Położył dłonie na jej ramionach i poczuł, jak Azar sztywnieje. Zawsze odsuwa się od niego. Dlaczego? I dlaczego on tak rozpaczliwie pragnie, by było inaczej? Zbity z tropu i pełen niepokoju - cofnął się. - Poślij po mnie, kiedy się obudzi - rzekł, wychodząc z pokoju. Julia obudziła się na chwilę rano, ale zaraz zapadła w śpiączkę przedśmiertną. Rozdział L Tego popołudnia Ezra Bariachin przyszedł, żeby porozmawiać z Markusem. Kiedy zamknęli się w bibliotece, przybył wezwany przez Rafę Aleksander Democedes Amandynus. - Jest w tym stanie przez cały dzień - powiedziała Hadassa. - Mandragora przestała działać wiele godzin temu. Uniósł powieki Julii i cofnął się. - Zapewne tak będzie już do końca - oznajmił bez ogródek. - To ostatni odcinek drogi ku śmierci. - Ona nie może umrzeć, Aleksandrze! Jeszcze nie. Musisz pomóc mi wydobyć ją z tego stanu! - To właśnie próbuję ci uświadomić. Nic nie możemy zrobić, by się obudziła. Już po wszystkim. To koniec. Zrobione zostało wszystko, co w ludzkiej mocy. Pozwól jej odejść. - Tak więc unosi się w stronę śmierci? - Tak. Śmierci pełnej pokoju. Hadassa opadła na krzesło i zaczęła łkać. Na czole Aleksandra pokazały się głębokie zmarszczki. Bez względu na to, z jakich szalonych powodów Hadassa poświęciła się opiece nad tą samolubną, okrutną kobietą, zrobiła to całym swym sercem. Pragnął teraz, by wszystko potoczyło się tak, jak chciała Hadassa. Jej łzy zbijały go z tropu. Ze względu na nią raz jeszcze zbadał dokładnie Julię. Od czasu, kiedy widział ją po raz ostatni, wychudła jeszcze bardziej. Sama skóra i kości. Owrzodzenie objęło już całe ciało. Po raz pierwszy, odkąd poznał Julię Walerian, poczuł litość. Bez względu na to, kim była i co zrobiła, pozostała przecież istotą ludzką. Wyprostował się i zobaczył tacę z nie tkniętym jedzeniem. - Jeśli się obudzi, nie dawaj jej do jedzenia niczego w kawałkach - poradził, nieświadomy, że tacę przyniesiono dla Hadassy. - Mądrzej jednak będzie wyzbyć się takiej nadziei. Wyjął z torby pudełeczko z lekarstwami i podał Hadassie. Obracała je w palcach, rozpoznając wyryty na nim wzór. - Zostało mi jeszcze trochę mandragory - powiedziała, oddając pudełeczko. Wziął je i zacisnął w dłoni. Westchnął i wrzucił pudełeczko do torby, którą odstawił na bok. - Musimy porozmawiać - oświadczył, ujmując ją pod ramię i zmuszając do wstania z krzesła. Kiedy znaleźli się na balkonie, obrócił ją w swoją stronę. - Zrobiłaś wszystko, co w twej mocy, Hadasso. Teraz pozwól jej odejść. - Nie mogę. Jeszcze nie. - Kiedy więc? - Kiedy przyjmie Chrystusa... - Jeśli dotychczas tego nie uczyniła, już i nie uczyni. - Nie mów tak! Aleksander przyciągnął ją do siebie. Ujął w dłonie tył jej głowy. - Nie zdołasz zbawić świata, maleńka Hadasso. Uczepiła się jego tuniki. - Nie zbawię nikogo. Czuła się pokonana, przytuliła policzek do jego piersi. Była wyczerpana. Uszły z niej wszystkie siły, w sercu miała rozpacz. - Postanowiłem popłynąć do Rzymu i służyć jako lekarz w rzymskiej armii - oznajmił niespodziewanie Aleksander. Zdumiona Hadassa cofnęła się. Aleksander nie zamierzał podawać jej wszystkich powodów swej decyzji, ograniczając się do tych, które z łatwością mogły trafić jej do przekonania. - Lekarze wojskowi nie są tak obłożeni zakazami jak ja. Wędrując z legionami, będę pogłębiał wiedzę i doświadczenie. Dowiem się o nie znanych mi ziołach. Pomyśl tylko, Hadasso, jakie możliwości się przede mną otworzą! Wiesz, że właśnie na pograniczu odkryto lek ściągający o nazwie barbarum. Także radix britannica. Skutecznie zwalcza skutki szkorbutu. Musimy wiele się uczyć, a nic z tego nie będzie, jeśli pogrążę się w wygodnym życiu efeskim. Chwycił ją za ramiona i jego oczy rozpaliły się żarem. - Twoja praca tutaj dobiegła końca, Hadasso. Chcę, byś odeszła ze mną. Patrzyła na niego, widziała w jego oczach miłość i troskę. Była to ciężka pokusa. Tuż przed przyjściem Aleksandra usłyszała, jak Lawinia mówi innej służebnej, że Markus rozmawia z Ezrą Bariachinem. Była prawie pewna, że Ezra przyszedł, żeby zaproponować Markusowi małżeństwo ze swoją córką. A to małżeństwo z pewnością da Markusowi szczęście. Julia nie ma nawet świadomości, że Hadassa jest przy niej, czemu więc służy jej obecność u boku chorej? Zastanawiała się, po co Bóg ją tutaj przysłał. - Pójdź ze mną - powiedział Aleksander. Chciała tego. Chciała uciec od bólu i dojmującego poczucia klęski. Co może jeszcze zrobić dla Julii? A miłość do Markusa niosła ze sobą trwogę, gdyż prowadziła donikąd. Bóg ma co do niego swoje plany, a w tych planach jest także piękna Żydówka, chrześcijanka z Jerycha, nie zaś kobieta oszpecona bliznami i chroma. - Pomyśl o wszystkich, którym będziesz mogła pomóc - przekonywał Aleksander, zachęcony wyrazem niepewności w oczach Hadassy. - Przez wiele miesięcy opiekowałaś się umierającą kobietą, chociaż mogłaś w tym czasie pomóc zachować życie wielu innym. Po co trwać tu jeszcze, kiedy wszystko dobiega kresu? Zamknęła oczy; drżała, jakby opierała się w tej chwili podmuchom mrocznego wichru. - Chodź ze mną. - Uniósł zasłonę i ujął w dłonie jej twarz. - Proszę, Hadasso. Chodź ze mną. "O Boże, dlaczego nie potrafię się zgodzić? Dlaczego chcesz, żebym tu została?" - krzyczało jej serce. Wiedziała jednak, że wbrew temu, co czuje, wbrew temu, jak to boli, wyboru dokonała już dawno temu. Błądziła wzrokiem po jego twarzy, żarliwie pragnąc, by zrozumiał. - Nie mogę jej opuścić, Aleksandrze. Zostanę z nią póki nie wyda ostatniego tchnienia. Na jego twarzy odmalował się ból. Cofnął ręce. - Czy jesteś pewna, że nie Markus Walerian cię tu trzyma? Bez słowa spuściła zasłonę na twarz. Aleksander nie chciał pozwolić, by się od niego odwróciła. Chwycił ją mocno za nadgarstki. - A jeślibym powiedział, że cię kocham? Bo kocham cię! Hadasso, kocham cię! Czy to coś dla ciebie znaczy? - Ja też cię kocham, Aleksandrze. - Jego dusza wzbiła się pod niebiosa, by zaraz runąć na ziemię, gdyż Hadassa ciągnęła: - Zawsze kochałam cię za to, że byłeś dla mnie dobry, że potrafiłeś okazywać ludziom współczucie, że jesteś tak złakniony prawdy... - Nie miałem na myśli miłości braterskiej. Dotknęła z czułością jego twarzy. Przez dłuższą chwilę milczała, a potem uśmiechnęła się smutno. - Och, Aleksandrze, jakże bym chciała dać ci to, czego pragniesz! Ale nie kocham cię tak, jak kocham Markusa. - Słowa te przeszyły mu serce i odwróciłby twarz, gdyby nie to, że trzymała dłoń na jego policzku, zmuszając go do patrzenia jej w oczy. Patrzył więc w te oczy pełne ciepła. - A i ty nie kochasz mnie tak, jak kochasz swoją medycynę. Chciał zaprzeczyć, wysunąć swoje racje. Nie był jednak w stanie. Wiedział, że Hadassa się nie myli. Odetchnął głęboko i odwrócił wzrok. - Zawsze umiesz sięgnąć do sedna sprawy. - Nie, nie zawsze - odparła, myśląc o Julii. Gdyby znała sedno spraw, może umiałaby znaleźć drogę do serca Julii. Aleksander postanowił wyjawić jej wszystko. Puścił ją i powiedział: - Wczoraj wieczorem był u mnie Markus Walerian. Serce w niej zatrzepotało. - Czego chciał? - Chciał dowiedzieć się czegoś o tobie. Hadasso, on powoli dopasowuje wszystkie części układanki. W najmniej odpowiednim momencie zjawił się Raszyd. - Markus go widział? - O tak, i były takie chwile, że musiałem przypomnieć Raszydowi o jego przysiędze. Markus w ten czy inny sposób zaspokoi swoją ciekawość, jeśli chodzi o ciebie. Nie wiem, co zrobi, kiedy odkryje, kim jesteś. Nie zapominaj jednak, że ci ludzie rzucili cię lwom. - Wsunął dłoń pod zasłonę i pogłaskał jej policzek. - Przy mnie będziesz bezpieczniejsza. - Muszę jednak tu zostać. Patrzył na nią, pragnąc z całego serca pogodzić się z jej słowami, uszanować jej decyzję. Nie mógł. Nalegał, wykorzystując wszelkie argumenty, byleby skłonić ją do opuszczenia tego domu. Gdyby nie zadawał sobie bezustannie pytania, dlaczego tak wytrwale ją przekonuje, spostrzegłby zapewne, jak bardzo się o nią troszczy... - A jeśli wyjadę z Efezu? - spytał, rzucając jej łagodnym głosem wyzwanie. - Dokąd się udasz, kiedy ta kobieta umrze? Co uczynisz, kiedy mnie zabraknie? Potrząsnęła bezradnie głową. - Musisz się nad tym zastanowić, Hadasso. Należymy do siebie. Pomyśl tylko, ile moglibyśmy się nauczyć i ile zrobić dla ludzi. Po śmierci Julii będziesz musiała stąd odejść. - Kiedy opuszczasz Efez? - Za kilka dni - okłamał ją po raz pierwszy, i to bez najmniejszych skrupułów, gdyż był przekonany, że czyni to dla jej dobra. - Wszystkich pacjentów odeślę do Flegona i Troasa. - Uśmiechnął się krzywo. - Nie muszę ci mówić, jak bardzo będą zaskoczeni. W wielu sprawach się nie zgadzamy, ale nie zmienia to faktu, że są najzręczniejszymi i najlepiej wykształconymi lekarzami w Efezie. Wolę powierzyć moich pacjentów im, niż pouczać, żeby szukali pomocy u kapłanów Eskulapa. Hadassa potrząsnęła głową. - Zrobiłam tu wszystko, co umiałam - wyszeptała. Aleksander nie był pewny, czy Hadassa zwraca się do niego, czy do siebie samej, ale zdawał sobie sprawę, że jej opór słabnie. Jakaś siła, której natury nie potrafił rozpoznać, kazała mu korzystać ze sposobności. - Zrobiłaś wszystko, co umie człowiek. Cóż więcej możesz uczynić? - Zaufać Bogu. Odsunął się od niej, owładnięty poczuciem zawodu. - Wyjadę, gdy tylko uporządkuję sprawy związane z moją praktyką. - Co stanie się z Raszydem? - Zostanie i będzie nad wszystkim czuwał. - Zabierz go ze sobą. Spojrzał na nią ze zdumieniem. - Nawet gdybym chciał, nie zechce. Sama wiesz najlepiej. A teraz, kiedy Markus nie wątpi, że napadł go Raszyd, jego życie może zawisnąć na włosku. Dobrze wiesz, co robią z niewolnikami, którzy podnieśli rękę na Rzymianina. - Tym bardziej musi wyjechać z tobą. - Bez ciebie się stąd nie ruszy. Hadassa poczuła się rozdarta; miała uczucie, że groźba, jaka zawisła nad głową Raszyda, spycha w cień jej troskę o Julię. Tego właśnie oczekiwał Aleksander, przekonany teraz o swojej wygranej. - Zawiadom mnie, co postanowiłaś. - Pocałował ją przez zasłonę w policzek. - Niczego już tutaj nie osiągniesz. Niech ta biedna dziewczyna spoczywa w pokoju, Hadasso. Pozwól jej umrzeć. Hadassa patrzyła, jak wychodzi z pokoju, wzburzona tym, co powiedział. Ma pozwolić jej umrzeć? Pozwolić, żeby poszła do piekła? Z przyzwyczajenia zwróciła się do Pana. "Co mam czynić? Wskaż mi, gdzie jest prawda." Wiedziała, że Aleksander kieruje się szczerą troską o nią i o Raszyda. Jednak kiedy się modliła, zrozumiała, że w tym, co mówił, nie wszystko było słuszne. I wtedy stało się. Ujrzała jasno, co kryje się za jej niepokojem, gdyż objawił to Duch zamieszkujący jej serce. Nie wszystko jest stracone. Dla Boga nie ma rzeczy zbyt trudnych. Nawet zbliżająca się śmierć nie oddali Go od tych, którzy do Niego należą... a Julia może nadal należeć do Boga. Gdyby Hadassa opuściła ją teraz, zostawiłaby ją samą w momencie, kiedy jest jej najbardziej potrzebna. "O Boże, Panie mój, wybacz mi moje zwątpienie i odnów we mnie swego Ducha, abym mogła wypełnić to, po co mnie tu przysłałeś. Spraw, bym nie polegała na moim ani Aleksandra rozumie." Kiedy podniosła głowę, wiedziała już, że Aleksander nie rozpoznał niewidzialnych sił w tym, do czego starał się ją nakłonić. Nie dostrzegł działania mrocznego, dążącego do ich zguby nieprzyjaciela, który podsuwał mu zasiew słów mających ją osłabić. I mogły ją osłabić. Niewiele brakowało. Ale dzięki Bogu... ogarnięta najpierw zgrozą, a teraz przepełniona wdzięcznością Hadassa zajęła z powrotem swoje miejsce przy łożu Julii, dziękując Panu, że dał jej siłę. O zmroku Lawinia przyniosła tacę z jedzeniem. Zobaczyła dania nie tknięte w południe i spojrzała na Azar. - Czy nie smakowało ci, pani, jadło, które przyniosłam? - Z pewnością było bardzo dobre, Lawinio, ale zabierz, proszę, obie tace. Poślę po coś, kiedy będę mogła jeść. Dziewczyna zrobiła, o co ją proszono, zdając sobie sprawę, że dostojna Azar będzie już do końca pościć i modlić się. Wyniosła jedną tacę i wróciła po drugą. - Czy mogę przynieść ci wino, pani? - Bardzo proszę o miskę z zimną wodą z fontanny. Lawinia wróciła po chwili z wodą. - Dziękuję, Lawinio. Hadassa zamoczyła czystą szmatkę i wyżęła ją. Obmyła delikatnie twarz Julii. Julia nie obudziła się. Następnego dnia po południu przyszedł Markus. Hadassa wstała i Markus usiadł przy łożu. Był zatroskany i Hadassa zastanawiała się, czy rozmyśla o sprawach, które omawiał z Ezrą Bariachinem. Ujął bezwładną dłoń siostry. Wpatrywał się w twarz Julii. - Juliusz powiedział mi, że matka nie chce nic jeść - rzekł, nie odrywając wzroku od Julii. - Siedzi z zamkniętymi oczami na balkonie. Powiedział też, że nie wie, czy pości i modli się, czy zbliża się koniec. - Zwiesił głowę. - O Boże - szepnął głosem urywanym i nabrzmiałym bólem - czy stracę je obie jednocześnie? Oczy Hadassy napełniły się łzami na widok jego twarzy naznaczonej zmęczeniem i żalem. Dzieliła jego ból. - Nie możemy wyzbywać się nadziei, panie. Te słowa płynęły z głębi serca, ale w tym pokoju, przy Julii spoczywającej nieruchomo na łożu robiły wrażenie czczych. - Nadzieja! - rzekł smutno Markus. - Myślałem, że znalazłem nadzieję, ale teraz sam już nie wiem. - Pochylił się i lekko przeczesał palcami ciemne włosy rozrzucone na poduszce. Wstał powoli i pocałował Julię w czoło. - Przyślij po mnie, jeśli nastąpi jakaś zmiana. Hadassa zajęła z powrotem miejsce przy Julii. Rozdział LI Naczynie ze złota Markus wszedł do pokoju, kiedy poranne światło wpełzło na ścianę. Hadassa zobaczyła, jak bladą i pełną napięcia ma twarz. Wstała, żeby ustąpić mu miejsca u boku Julii. - Żadnych zmian? - Żadnych, panie. - To już trzy dni - powiedział posępnie. - Proszę cię, Azar, porozmawiaj z moją matką. Nadal nie chce nic jeść, a nocami prawie nie śpi. Martwię się o nią. Ma za mało sił, by pościć. - Będę się razem z nią modlić, panie. - Nic więcej nie może uczynić, jeśli bowiem Feba czuje, że Bóg wezwał ją do postu i modlitwy, nie może się Mu sprzeciwiać bez względu na to, co się stanie. Markus usiadł. Hadassa czuła, jak bardzo jest zmęczony i przybity, i położyła mu rękę na ramieniu. - Zaufaj Panu, Markusie. Oboje jesteśmy w Jego rękach, a On zapewnił nas, że wszystko zmierza ku celom przez Niego wskazanym. - Nie mam twojej wiary, Azar. - Masz jej dosyć. Wyciągnął rękę, aby położyć dłoń na jej dłoni, ale Azar natychmiast zdjęła dłoń z jego ramienia. Patrzył, jak idzie w stronę drzwi i opuszcza pokój. Oparł się łokciami o skraj łoża. Przesunął palcami po włosach i ujął głowę w dłonie. - Jezu... - powiedział i nie potrafił już wydobyć z siebie żadnego innego słowa. - Jezu!... Był zbyt zmęczony i pełen zwątpienia, by modlić się albo chociaż myśleć. Od trzech dni, odkąd Julia zapadła w śpiączkę, miał uczucie, że także matka gaśnie. Wiedział, że straci je obie i musiał się z tym pogodzić. "Jezu!..." - krzyczało jego serce. Łagodny powiew od balkonu muskał niby czuły szept czoło Julii. Odetchnęła leciutko tym powiewem, obracając głowę w stronę, skąd napływał. Otworzyła oczy i ujrzała Markusa siedzącego obok jej łoża i ściskającego głowę w dłoniach. Biło od niego takie przygnębienie, że wyciągnęła z wysiłkiem rękę i musnęła jego głowę, pragnąc go pocieszyć. Markus drgnął i podniósł głowę. - Julia! - wyszeptał chrapliwie. - Cieszę się, że przyszedłeś - powiedziała cichutko. Ujął jej dłoń i pocałował. Łzy napełniły jej oczy, zasłaniając jego twarz. Jednak ją kocha. O Boże, Markus ją kocha. Wiatr musnął jej twarz, niosąc jakieś niezwykłe ukojenie. Czuła się tak słaba i lekka, że wydawało się jej, iż ten wiatr uniesie ją jak jesienny liść. Nie była jednak na to przygotowana. Bała się chwili, kiedy wiatr ją uniesie. Miała wrażenie, że zamyka się wokół niej ciążąca ciemność, a brzemię na sercu nie zmniejszyło się ani na chwilę. - Tak żałuję wszystkiego, Markusie - szepnęła. - Wiem, Julio. Już ci wybaczyłem. Wszystko odeszło w niepamięć. - Och, gdybyż to było takie proste! - Jest, moja maleńka. Posłuchaj, Julio. Byłem takim głupcem. Tak dużo mam ci do powiedzenia. - Jakże mało czasu pozostało. - Czy pamiętasz, jak Hadassa opowiadała swoje historie? I ja chcę ci opowiedzieć teraz historię, moją historię. I zaczął od tamtych dni, kiedy Rzymem władali w ciągu roku trzej cesarze i połowa jego przyjaciół straciła życie. Mówił, jak pożądał kobiet, mówił o niekończących się ucztach, pijaństwach, igrzyskach, o wszystkim, co miało zaspokoić dręczące go łaknienie. Żył wedle maksymy: "Jedz, pij, hulaj, bo jutro wszyscy umrzemy". Nie znajdował jednak zaspokojenia, nie potrafił wypełnić bolesnej wewnętrznej pustki. I wtedy zjawiła się w ich domu Hadassa, związana jednym sznurem z innymi, którym udało się przeżyć jerozolimską rzeź. - Matka kupiła ją i dała tobie. Od samego początku widziałem w niej coś, co odróżniało ją od innych. Mimo wszystkich strasznych przeżyć promieniował od niej pokój. Kiedyś zobaczyłem ją w nocy, jak modliła się w ogrodzie zalanym światłem księżyca. Modliła się za ciebie. Za nas wszystkich. Westchnął i ścisnął lekko dłoń siostry w swoich mocnych dłoniach. - Nie ty jedna z niej szydziłaś. Hadassa szła korytarzem z pokojów Feby. Kiedy znalazła się blisko otwartych drzwi sypialni Julii, usłyszała niewyraźny głos Markusa. Wśliznęła się cicho do środka i zobaczyła, że Julia leży z otwartymi oczami. Słuchała w skupieniu, jak Markus opowiada o zburzonej Jerozolimie i starcu, który płakał przy resztkach murów świątyni. Markus podniósł w tym momencie wzrok i zobaczył Azar. Nie przerwał opowieści. Mówił, jak na drodze do Jerycha napadli go rozbójnicy. Jak Ezra Bariachin i jego córka, Tafat, uratowali mu życie. - Powiedziałem im to, co usłyszałem o Panu od Hadassy, Julio, i widziałem, jak głęboka się w nich dokonała zmiana. Jego głos był coraz bardziej nasycony wzruszeniem. Mówił o drodze do Nain. Zaciśnięta na lasce dłoń Hadassy zbielała. - Odnalazłem dom, w którym kiedyś mieszkała Hadassa, i wszedłem do środka. Potem błądziłem po wzgórzach. Kupiłem wino i upiłem się, żeby o wszystkim zapomnieć. Ludzie myśleli pewnie, że oszalałem. Nie wtrącali się jednak. Nikt nie śmiał zadawać pytań Rzymianinowi. Nikt poza pewną starą kobietą, która nie dawała mi chwili spokoju. - Roześmiał się chrapliwie. - Debora. Hadassa usiadła ciężko po drugiej stronie łoża Julii. Julia, nie odwracając wzroku od twarzy Markusa, wyciągnęła rękę i ujęła jej dłoń. Hadassa wpatrywała się w Markusa przez zasłony... i przez łzy. Markus opowiedział, jak Debora zabrała go na wzgórza, a potem posłała nad Morze Galilejskie, gdzie spotkał najpierw Parakleta, a potem, w Kafarnaum, Korneliusza. - Nigdy nie czułem czegoś takiego, jak wtedy, Julio. Byłem wolny! Cóż za niepojęta radość! Jakbym dotychczas był martwy i wtedy dopiero nagle powołany do życia. - Położył jej lekko dłoń na czole. - Ty też możesz tego zaznać. - Nie zrobiłeś tego wszystkiego co ja - odparła ze smutkiem Julia. - Nie masz takich grzechów na sumieniu. Hadassa uścisnęła łagodnie jej dłoń. - Wszyscy grzeszymy, Julio, i grzech zawsze pozostaje grzechem. Bóg patrzy na każdy tak samo. Dlatego przysłał Jezusa, by odpokutował za nasze winy. Za winy nas wszystkich. Julia przełknęła łzy i wzniosła wzrok do góry. - Żadne z was tego nie zrozumie. Jesteście dobrzy. Ja jestem samym złem. - Julio - przekonywała ją Hadassa. "O Boże, otwórz jej uszy, by słyszała swym sercem!" - Czy pamiętasz Samarytankę przy studni? Czy pamiętasz Marię z Magdali? Samarytanka jako pierwsza dostrzegła, że Jezus jest Mesjaszem, Maria pierwsza dowiedziała się, że powstał z martwych. - Azar nie pojmuje - powiedziała Julia, zwracając się do brata. - Nie wie. Och, Markusie, wiem, że nie chciałeś, bym o niej wspominała, ale nie mogę dłużej milczeć. Nie mogę zapomnieć. Nie mogę... - Powiedz więc wszystko. Znowu wzniosła wzrok do góry. Czuła się nieszczęśliwa i zagubiona. - Była moją najlepszą przyjaciółką - szepnęła. Usta jej drżały, jakby wyznawała najcięższy grzech swego życia. - Kochała mnie, a ja z zazdrości posłałam ją na śmierć w cyrku. Zabijając Hadassę, zabiłam samą miłość. Oszołomiona Azar cofnęła się. Markus spojrzał na nią i wyczuł zamęt w jej sercu. Julia zamrugała, próbując usunąć łzy spod powiek, i spojrzała na brata. - Kochałeś ją, Markusie. Słyszałam, jak prosiłeś, by cię poślubiła. Powiedziałam ci w cyrku, że zabiłam ją, gdyż cię odepchnęła, ale to nie wszystko. Zabiłam ją, gdyż była tym wszystkim, czym ja nie byłam. Była wiernością. Była dobrocią. Była czystością. I nie zmieniała się bez względu na to, jak ją traktowałam, jak traktowali ją Kalaba i Prymus. Julia namacała dłoń Markusa i wczepiła się w nią z całej siły. - Niełatwo jej przyszło odrzucić cię, Markusie. Wiem, że myślałeś inaczej. Byłeś tak zagniewany, że wychodząc nawet się ze mną nie pożegnałeś. Ale ja zajrzałam do mojego pokoju i zobaczyłam ją klęczącą, zalaną łzami. Nie chciałam ci o tym powiedzieć. Markus zwiesił głowę. Julia nie mogła już wstrzymać łez. - Oby jej Bóg mi wybaczył. Cieszyłam się, kiedy umierała, a kiedy było po wszystkim, kiedy ona już nie żyła, a ty odszedłeś, zaczęłam szlochać i nie mogłam nad sobą zapanować. Słyszałam ryk lwów i widziałam ją leżącą na piasku. Wiedziałam, co zrobiłam. Wiedziałam! Boże, jakże dobrze wiedziałam! Kalaba i Prymus szydzili ze mnie. Wstrząsał nią płacz. - Nie ma wybaczenia. Jak prosić o wybaczenie kogoś, kogo się zabiło? Hadassa nie żyje. Nie ma jej przeze mnie. Przeze mnie! Markus spojrzał z niepokojem na Azar. - Podaj jej mandragorę - powiedział, nie wiedząc, jak pocieszyć siostrę i jak zaoszczędzić bólu sobie. Hadassa drżała gwałtownie na całym ciele. - Zostaw mnie z nią sam na sam, panie - poprosiła. - Masz natychmiast coś jej podać! - Błagam! - W jej łagodnym głosie była jakaś stanowczość, był rozkaz. - Zrób, o co proszę! - Nie zostawiaj mnie - załkała Julia, kiedy puścił jej dłoń i wstał. - Boję się! - Wyjdź! I Markus wyszedł, posłuszny żądaniu Azar, ale również, by uciec przed bólem. Chwycił się balustrady naprzeciwko pokoju Julii i starał się zapanować nad swoimi wzruszeniami. Ile w tym wszystkim, co się stało, było jego winy? "Boże mój, ilu ludzi umarło przez moje zaślepienie!" Hadassa usiadła na krawędzi łoża. - Musisz się teraz uspokoić, pani - rzekła, ocierając czoło Julii. - Za chwilę przywołam z powrotem Markusa, ale mam coś do powiedzenia tylko tobie. Z sercem bijącym jak szalone puściła dłoń Julii. - Wybaczam ci, Julio. - Zobaczyła, że chora zmarszczyła leciutko brwi. - Wybaczam ci - powtórzyła unosząc zasłonę. W pierwszej chwili Julia ujrzała tylko straszliwe, szpecące twarz blizny. Potem spojrzała prosto w oczy Azar i jej własne oczy rozszerzyły się tak, że cała jej twarz to były tylko te ogromne oszołomione oczy. Wciągnęła powietrze w płuca i opadła na poduszki. Hadassa wiedziała, co to znaczy żyć ze strachem, miała więc świadomość, jak wielka jest jego władza nad ludźmi. xx- Nie lękaj się mnie, Julio. Nie jestem widmem. Żyję i kocham cię. Julia dyszała ciężko. - Nie żyjesz! Widziałam lwa. Widziałam twoją krew. - Odniosłam ciężkie obrażenia, ale Bóg przemówił do Aleksandra, a on kazał mnie przenieść przez bramę śmierci. Ocalił mi życie. - Położyła teraz dłoń na dłoni Julii. - Kocham cię. - Och!... - Julia dotknęła Hadassy drżącymi palcami. - Tak żałuję, Hadasso. Tak bardzo żałuję! - Znowu załkała. - Żałuję. Żałuję!... - Julio, nie musisz już żałować - powiedziała Hadassa głosem wyraźnym, ale rozedrganym wzruszeniem. - Wybaczyłam ci wszystko, zanim wyszłam na arenę. Błogosławiłam twoje imię, gdyż dzięki tobie, dzięki temu, że znalazłam się na arenie, Bóg wyzwolił mnie od strachu. Opowiedziała Julii, jak okropnie się bała w Jerozolimie, i potem, kiedy groziły jej prześladowania, gdyby ktoś odkrył, że jest chrześcijanką. Opowiedziała, jak bardzo chciała przynieść Dobrą Nowinę Julii i całej jej rodzinie, lecz bała się, by nie dowiedziano się, że wierzy w Jezusa. - A ja cię biłam - rzekła z głębokim wstydem Julia. - Obrzucałam cię obelgami i poniżałam. Jak mogła Hadassa mówić mimo to, że ją kocha? Jak to możliwe? Hadassa uniosła i pocałowała dłoń Julii. - Nie myśl już o tym. Musimy porozmawiać o sprawach znacznie ważniejszych. Dokonaj wyboru, Julio. Zawsze się za ciebie modliłam. Prosiłam Boga, by otworzył twe oczy i serce. Powiedz, czy wierzysz w Jezusa? - Och, Hadasso - szepnęła Julia, czując, jak zmniejsza się brzemię, które ciążyło na jej sercu. - Jakże mogłabym przeczyć, skoro wiem, że uratował cię od śmierci? - Dotknęła jej policzka i warg. - Jestem szczęśliwa. Jestem szczęśliwa, gdyż twój Jezus kochał cię tak bardzo, że nie pozwolił, byś umarła. Łzy napłynęły do oczu Hadassy. - Nie jest moim Jezusem, Julio. Jest nasz. Czyż tego nie widzisz? Bóg oszczędził moje życie nie ze względu na mnie. Oszczędził przez wzgląd na ciebie. Oszołomiona Julia zamrugała i po raz pierwszy poczuła, że ogarnia ją fala nadziei. Hadassa dotknęła bladego policzka chorej. - Z jakiego innego powodu miałby Bóg dokonać takiego cudu? Jaki inny cel miałby na widoku? I po co by mnie tu przysyłał? Twarz Julii zastygła. - Mimo wszystkiego, co uczyniłam? Hadassa zaśmiała się cicho z sercem wypełnionym radością. - O tak! Jest przecież Bogiem Wszechmogącym. - Ścisnęła dłoń Julii. - Kocha nas wbrew nam samym! Wyznałaś swoje grzechy, Julio. Czy wyznasz teraz swoją wiarę w Niego? Przez całe twoje życie pukał do drzwi twego serca. Wpuść Go, najdroższa Julio. Proszę cię. Uczyń tak. - Czy mogłabym odmówić? - odparła Julia, trzymając mocno dłoń Hadassy i wpatrując się w jej oczy. - Boże mój, Jezu, wejdź! - Kiedy wypowiadała te słowa, czuła, jakby coś wypełniało całe jej jestestwo, unosząc ją, ogarniając. Czuła się lekka jak piórko i wolna. I jednocześnie czuła się słaba, tak bardzo słaba. Rozluźniła uścisk dłoni. - To takie łatwe - westchnęła. Hadassa pogładziła ją po policzku i uśmiechnęła się. - Zbudźcie się, którzy śpicie, i wstańcie z martwych, a Chrystus da wam światło. Julia przytuliła dłoń Hadassy do serca. - To nie może być takie łatwe. - Jezus dokonał wszystkiego. xy - Trzeba ją ochrzcić - odezwał się głos zza pleców Hadassy. Zesztywniała i serce zabiło jej mocniej. Markus! Puściła dłoń Julii i szybko zarzuciła zasłonę na twarz. - Tak - odparła drżącym głosem. Poczuła ból w chorej nodze. Wzięła do ręki laskę i odeszła od łoża. Czy Markus widział jej twarz? Nie zniosłaby tego. - Hadassa żyje - powiedziała Julia, uśmiechając się promiennie do Markusa, który się nad nią pochylił. Nigdy jeszcze nie widział, by oczy tak jej jaśniały. - Wiem, Julio. Słyszałem wszystko. Nie był w stanie spojrzeć na Hadassę, wiedział bowiem, że gdyby spojrzał, zapomniałby o wszystkim i myślałby tylko o tym, dlaczego się przed nim ukrywała. Miał wrażenie, że serce wyskoczy mu zaraz z piersi. Zaschło mu w gardle. Radość zapierała mu dech w piersi i jednocześnie miotał nim gniew. Jedno słowo tłukło mu się po głowie: Dlaczego? Dlaczego nie wyznała mu prawdy? Dlaczego pozwalała, by konał powoli z rozpaczy? Nie był to jednak odpowiedni moment, by domagać się odpowiedzi na te dręczące pytania. Teraz trzeba myśleć o Julii. Wiedział, że wystarczyłoby jedno spojrzenie na Hadassę, a zapomniałby o Julii i o wszystkim, czego jego siostra tak rozpaczliwie potrzebowała. Nie patrzył więc w jej stronę, nie odzywał się do niej. Delikatnie wziął siostrę na ręce i przytulił ją do serca. Julia była tak lekka, że czuł, jakby trzymał na rękach małe dziecko. Wyciągnęła rękę w stronę Hadassy. - Chodź ze mną. - Pójdę - zapewniła Hadassa, niezdolna do tego, by spojrzeć w twarz Markusa. Zawahał się na progu i obrócił głowę w jej stronę. - Nie czekaj na mnie, panie. Idź. Idź już. Markus poniósł Julię górnym korytarzem, a potem w dół po schodach. Przeszedł przez zalany słońcem perystyl, a potem skierował się innym korytarzem ku domowym łaźniom. Nie zdejmując sandałów, zszedł po marmurowych stopniach. Zimna woda otuliła jego nogi i biodra, zmoczyła cienką suknię Julii. - Boże, wybacz mi, jeśli to czyniąc, przekraczam moje uprawnienia - powiedział głośno. Uniósł lekko Julię i pocałował ją. Potem zanurzył siostrę w wodzie. - Chrzczę cię w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego - rzekł, unosząc ją nad wodę, która spływała z całego jej ciała, z twarzy, z włosów. - Zostałaś pogrzebana z Chrystusem i wskrzeszona do nowego życia. - Och, Markusie - szepnęła w zachwycie. Miał wrażenie, że patrzy gdzieś poza niego i widzi coś, czego on nie może zobaczyć. Markus dotarł z powrotem do marmurowych schodów. Wyszedł z wody i usiadł na skraju basenu z siostrą przytuloną do piersi. Usłyszał kroki wchodzącej do sali kąpielowej Hadassy i uniósł głowę. Serce biło mu mocno. Hadassa zawahała się, ale ruszyła w jego stronę, stukając laską w marmurowe płyty posadzki. - Uczyniłem to - powiedział i jego głos odbił się łagodnym echem od pokrytych mozaikami ścian. - Chwalmy Pana - rzekła i odetchnęła z ulgą. Nagle oddech Julii zmienił się. Stał się szybszy, jakby coś ją podekscytowało. Otworzyła szeroko oczy. - Och! Czy widzicie ich? - Kogo, maleńka siostrzyczko? - spytał Markus, tuląc ją mocniej do siebie i ujmując leciutko dłonią jej mokrą twarz. - Są tacy piękni - wyszeptała z twarzą pełną grozy. - Jakże piękni! - Zamrugała sennie. - Markusie, jaki cudowny śpiew... Rysy jej złagodniały i twarz stała się piękna jak dawniej. Wydała przeciągłe westchnienie i zamknęła oczy. Jej ciało odprężyło się, głowę wsparła na ramieniu Markusa. - Wszystko dobrze - powiedziała Hadassa, skłaniając głowę i dziękując Bogu. Przycisnęła jedną rękę do piersi, a drugą opuściła powieki Julii. - Już jest w Domu. - Chwała niech będzie Bogu - ozwał się swojski, nabrzmiały wzruszeniem głos. Markus poderwał głowę i zobaczył kobietę stojącą na progu. Tuż za nią stał Juliusz. - Matko! Rozdział LII Feba zrobiła bez pomocy parę kroków do przodu. Wiedziałam, w którym momencie przyjęła Chrystusa - powiedziała, patrząc na twarz córki, na słodką, piękną twarz śpiącego dziecka. - Memu ciału wróciło czucie i siła. Markus wstał z Julią w ramionach i podszedł do matki. Łzy spływały po policzkach Feby. Uśmiechała się jednak i oczy jej błyszczały. - Jakże się modliłam, bym mogła dożyć tego dnia. - Pocałowała czoło Julii. - I tak się stało. Stało się... - Załkała. - Och, moje dziecko... moje dziecko!... Juliusz podszedł, żeby ją pocieszyć. Otoczył ją ramieniem w talii i Feba obróciła ku niemu twarz. Hadassa patrzyła, jak wychodzą razem z Markusem, który nadal trzymał Julię w ramionach. Po chwili pokuśtykała do wygiętej marmurowej ławeczki przy ścianie i usiadła. Kilka dni minęło jej na czuwaniu, była więc zupełnie wyczerpana. Oparła głowę o zimny kamień. Chciała tańczyć i skakać, i śpiewać na chwałę Pana, ale w tym momencie najbardziej potrzebowała odpoczynku. Weszła Lawinia. - Pani? Czy dobrze się czujesz? - Jestem tylko zmęczona, Lawinio. Poza tym nic mi nie jest. - Czy zechcesz zjeść coś teraz, pani? Od trzech dni niczego nie tknęłaś. Hadassa wolałaby zasnąć niż zasiadać do jedzenia, ale zobaczyła troskę w oczach dziewczyny, wstała więc i ścisnęła w ręku laskę. - Czas postu minął. Twarz Lawinii rozpromieniła się uśmiechem. - Wydam polecenia kucharzowi. - Pomów najpierw z Juliuszem, Lawinio. Dostojna Feba też jest pewnie głodna. - Uczynię to, pani - zapewniła Lawinia, a potem skłoniła się z szacunkiem i pospiesznie wyszła. Hadassa chciałaby z całego serca opuścić willę i nie widzieć już Markusa, ale była przecież z powrotem niewolnicą, jednym z domowników. Nie mogła teraz poruszać się swobodnie, jak czyniła to Rafa-Azar. Wstała, przeszła korytarzem i znalazła się w perystylu. Noga ją bolała, usiadła więc w małej nyży, by odpocząć nieco i zebrać myśli. Poranne słońce nagrzało już dziedziniec. Zawsze lubiła kojący szmer fontanny. Widziała, jak Lawinia niesie wraz z innymi na górę tace z jadłem. W domu panował spokój, nie mający jednak nic wspólnego z ciszą, która ciążyła na nim w ubiegłych tygodniach. Cienie zniknęły, podniosła się zasłona ciemności. Przypomniała sobie coś, co powiedział jej dawno temu ojciec. Ostatni będą pierwszymi, a pierwsi ostatnimi. Julia jest już z Panem, a ona, Hadassa, musi jeszcze czekać. Zamknęła oczy i dziękowała Bogu za Julię. Bóg jest miłosierny. Najlepiej świadczy o tym fakt, że Julia została odkupiona. Hadassa czuła, że wykonała tutaj swoje zadanie, że zakończyła pracę. Gdybyż mogła umrzeć w tej chwili i też znaleźć się u boku Pana! Była zmęczona, obolała, jej serce płakało. "Co teraz pocznę, Panie? Dokąd się udam?" Usłyszała dochodzący z góry odgłos mocnych kroków i zapragnęła wstać i uciec. Serce biło jej jak szalone, ale po chwili uciszyło się, gdyż po schodach zbiegł Juliusz, nie zaś Markus. Podszedł do niej. - Dostojna Feba prosi, byś do niej dołączyła. Hadassa dźwignęła się i poszła za nim. Doszedłszy do schodów, Juliusz odwrócił się. Każdy jej krok mówił o ogromnym zmęczeniu. - Zaniosę cię - oznajmił. Kiedy ją podniósł, jęknęła cicho z bólu. Feba siedziała na balkonie w swoim podobnym do tronu fotelu. Koło niej ustawiono łoże przeznaczone dla przyjaciół. Stół uginał się od jadła i wina. Juliusz postawił Hadassę i wyszedł. Feba uśmiechnęła się do niej. - Usiądź, Hadasso. Wyglądasz na zupełnie wyczerpaną. Hadassa usiadła sztywno, z głową nieco pochyloną dłońmi splecionymi luźno na podołku. Długi post sprawił, że czuła lekkość w głowie. Zacisnęła zęby, gdyż ból przeszył jej nogę od kolana po biodro. - Służyłaś nam dobrze i wiernie - powiedziała Feba. Uśmiechnęła się serdecznie. - Dawno temu, jeszcze w Rzymie, powierzyłam ci moją córkę. Prosiłam, byś nad nią czuwała i byś się nią opiekowała. Prosiłam, byś nigdy jej nie opuściła. Zrobiłaś o wiele więcej, Hadasso. Mimo wszystkiego, co Julia uczyniła tobie i sobie samej, pozostałaś jej przyjaciółką. - Jej oczy zamgliły się łzami. - Dziękuję Bogu za to, że pojawiłaś się w naszym życiu, będę Mu za to dziękować do ostatniego tchu. Hadassa spuściła głowę pod brzemieniem tych pochwał i przyrzeczeń. - To wszystko sprawił Pan, nie ja. "O, tak. To Twoje dzieło, Panie." - Chcę cię prosić o coś jeszcze, Hadasso, ale musisz wiedzieć, że do tej prośby nie mam już prawa - powiedziała Feba drżącym głosem. - Kiedy przyszłaś tu wiele miesięcy temu z lekarzem, dodawałaś mi ducha. I nauczyłam się, że we wszystkim należy zawierzyć Panu. Cokolwiek Bóg zamierzył dla Markusa, ziści się. Nie jest sprawą matki mieszać się w zamysły Boże i układać sprawy o własnych siłach. Mogła jedynie zrobić to, co powinno być zrobione - wiedziała - dawno temu, a potem modlić się o to, czego tak bardzo pragnęło jej serce. Mogła nosić w sercu nadzieję. - Jak ty dawałaś nam, tak i ja dam tobie - oznajmiła Feba, podając Hadassie niewielki zwój. Hadassa wzięła go drżącą ręką. - To świadectwo wyzwolenia, Hadasso. Jesteś wolna. Możesz wedle swej woli zostać tu albo odejść. Hadassa nie była w stanie powiedzieć ani słowa. Ogarnęło ją wzruszenie, nie mające jednak nic wspólnego z radosnym uniesieniem. Było to raczej uczucie smutku. Oto być może odpowiedź od Boga. Ma prawo opuścić teraz Walerianów, wrócić do Aleksandra i podróżować z nim, badać zioła i metody leczenia. Feba patrzyła na Hadassę siedzącą ze spuszczoną głową, trzymającą dokument w drobnej dłoni spoczywającej na kolanach. Serce się jej ścisnęło. - Pragnę gorąco, byś została - rzekła łagodnie - ale wiem, że cokolwiek uczynisz, będzie to zgodne z wolą Bożą. - Dziękuję, pani. - Jesteś pewnie nie mniej głodna niż ja. - Głos Feby był ożywiony, ale w jej oczach lśniły łzy. Przełamała chleb i podała połowę Hadassie. Hadassa zamoczyła chleb w winie, które nalała jej Feba. Uniosła nieco zasłonę, by móc jeść nie pokazując twarzy. Jadły w milczeniu, jak to się zdarza ludziom, których łączy głęboka przyjaźń. - Markus miał do nas dołączyć, ale postanowił sam przypilnować przygotowań do pogrzebu Julii. - Zajmę się jej ciałem, pani. - To niepotrzebne, Hadasso. Już się nim zajęto. Juliusz i Lawinia mają na wszystko baczenie. Ty musisz odpocząć. Twoja praca dobiegła końca, Hadasso. Julia jest z Panem. - Wyciągnęła nieco rękę nad stołem. - Proszę cię, czuj się przy mnie swobodnie. Ułóż się na łożu tak, jak ułożyłabyś się, gdybyś odwiedziła kogoś zaprzyjaźnionego. Bo jesteś dla mnie najlepszą przyjaciółką. - A serce Feby mówiło: "Nawet kimś więcej. Uważam cię za córkę". - Cieszyłabym się, gdybyś chciała pozostać ze mną jakiś czas. "O Panie spraw, żeby została na zawsze." Hadassa posłusznie ułożyła się i odetchnęła, gdyż mogła rozluźnić mięśnie w kalekiej nodze. Poczuła się nasycona i musiała walczyć ze snem, żeby słuchać, jak Feba opowiada o dzieciństwie Julii. Ciążyły jej powieki. - Mamy za sobą długie i ciężkie dni - powiedziała w pewnym momencie Feba. Wstała i zebrała okruszki chleba, żeby rozrzucić je na balustradzie dla turkawek. Mały ptak odleciał nieco, ale zaraz zbliżył się skacząc na cienkich nóżkach. Miał pospolite upierzenie wróblej samiczki. Oczarowana jego widokiem Feba wyciągnęła rękę, ale wróbel odleciał i usiadł nie opodal na kwitnącej gałęzi winorośli. Feba zastanawiała się, czy to samo zrobi Hadassa, czy odleci. Spojrzała na młodą kobietę spoczywającą na łożu. Była tak rozluźniona i nieruchoma, że Feba domyśliła się, iż zasnęła. Uśmiechnęła się, podeszła i pocałowała ją przez zasłonę w czoło. "Oddałam Ci jedną córkę, Panie. Modlę się, byś tę zechciał mi pozostawić." Usłyszała kroki Markusa i wyprostowała się. Kiedy wszedł, zobaczyła zdecydowany wyraz jego twarzy i szybko podniosła palec do warg, nakazując mu ciszę, a potem podeszła do niego. Ujęła go pod ramię i skierowała z powrotem do sypialni. - Muszę z nią porozmawiać. - Nie budź jej teraz, Markusie. - Nie mogę czekać! - Ledwie trzymała się na nogach. Lawinia powiedziała, że Hadassa pościła, odkąd Julia zapadła w śpiączkę, a sam wiesz, ile godzin spędzała przy Julii. - Chcę z nią rozmawiać. - Później. Nie teraz, kiedy sam jesteś zmęczony i zagniewany. Odetchnął głęboko, zdając sobie sprawę, że matka ma rację. - Czemu mi nie powiedziała, matko? - spytał z poczuciem głębokiego żalu do Hadassy. - Przebywała tu wiele miesięcy. Siadałem z nią w nyży. Miała niezliczone sposobności, żeby powiedzieć mi, kim jest naprawdę. Czemu więc milczała? - Musiała sądzić, że powinna się przed tobą ukrywać. - Czyżby sądziła, że coś jej z mojej strony grozi? - Jakżeby mogła? - Ten Arab, jej sługa, tak właśnie mniemał. Pewnie myśli, że mam jakiś udział w tym, iż znalazła się na arenie. Nie ulega wątpliwości, że mi nie ufała. - Czy miała jakieś powody? - Prosiłem ją, by mnie poślubiła. - I odszedłeś w gniewie, kiedy odmówiła - przypomniała mu łagodnie Feba. - Nie jestem już tym lekkoduchem, jakim byłem wtedy. - Przestań więc postępować jak dziecko, Markusie - rzuciła Feba bardziej stanowczym głosem. - Niech jej potrzeby będą dla ciebie ważniejsze od twoich. Markus przesunął palcami po włosach i odwrócił się z irytacją. Przypomniał mu się wyraz chłodnej pogardy na twarzy Raszyda. Przypomniał sobie, co powiedział Aleksander o jej wielomiesięcznych cierpieniach z powodu ran, jakie odniosła z winy swojego pana. Obaj byli przekonani, że on, Markus, miał swój udział w tym, co ją spotkało. A tylko Hadassa mogła być przyczyną, że czegoś takiego się domyślali. - Pewnie myśli, że pragnąłem jej śmierci tak samo, jak Julia. - Może chodzi o coś znacznie prostszego. O coś po ludzku zwykłego. - O cóż? - Nie wiem, Markusie. To tylko myśl, która przemknęła mi przez głowę. - Dostrzegła, jak bardzo Markus jest wzburzony. - Pamiętasz ten dzień, kiedy Hadassa się u nas pojawiła? Była żałosnym, wynędzniałym maleństwem o zbyt dużych do drobniutkiej twarzy oczach i włosach nierówno odrastających. Powiedziałeś, że jest brzydka, a twój ojciec i Julia byli tego samego zdania. Sama nie wiedziałam, co w niej było takiego, że uznałam ją za odpowiednią dla Julii. Po prostu wiedziałam. Teraz widzę, że Bóg miał względem nas swoje zamysły, nim jeszcze uwierzyliśmy. Wprowadza swoje plany w życie i wypełnia je, kiedy nadejdzie czas. Podeszła do syna i położyła dłoń na jego przedramieniu. - Uwierzyłam w to, co mówiła o Jezusie. Twój ojciec też uwierzył przed samą śmiercią. Ty przeklinałeś Boga, że ją zabrał, lecz potem serce ci się odmieniło. Także Julia, nasza buntownicza, ukochana Julia, do ostatniej chwili trwająca w swym uporze, jest teraz z Panem. My wszyscy uwierzyliśmy w Chrystusa, gdyż widzieliśmy Jego dzieło w życiu Hadassy. Była dla nas darem od Boga. - Wiem, matko. - Nawet, kiedy myślał, że Hadassa nie żyje, była powietrzem, którym oddychał. - Kocham ją - powiedział zachrypniętym od wzruszenia głosem. - Ja też. - Mocniej ścisnęła jego przedramię. - Ponieważ oboje ją kochamy, będziemy się nią opiekować i okażemy jej tyle miłości, ile ona okazała nam. - Zawahała się, wiedząc, że zaskoczy go tym, co ma mu do wyjawienia. - Wyzwoliłam ją. Markus obrócił się gwałtownie. - Na piśmie? - Oczywiście. Spojrzał w stronę Hadassy i zobaczył mały zwój, który wysunął się z jej ręki i leżał na marmurowej posadzce. - Nie miałaś prawa, matko! - wykrzyknął znowu pełen gniewu, przestraszony. - Nie chcesz, żeby była wolna? - Jeszcze nie. - Ach, rozumiem - rzekła znaczącym głosem Feba. - Nie może być wolna, póki nie odpowie na twoje pytania i nie zgodzi się na to, czego od niej zażądasz. - Myślisz, że jestem aż tak gruboskórny? - Czasem jesteś, i to bardzo - odparła ze smutkiem. - Przykro mi, jeśli cię uraziłam. Zrobiłam po prostu to, co należało zrobić, Markusie. - Ten dokument nie jest wart pergaminu, na którym został spisany - oznajmił tonem, jakiego często używał przy załatwianiu interesów handlowych - póki nie znajdzie się na nim mój podpis. Według prawa Hadassa jest moją własnością, a nie twoją. Feby, która wykarmiła go własną piersią, nie mógł tak łatwo zbić z tropu. - Twój ojciec dał Hadassę mnie, ja zaś dałam ją Julii. Skoro Julia umarła, uważam, że mogę mniemać, iż Hadassa powróciła do mnie. Dałam jej wolność, na którą dobrze sobie zasłużyła. Czyżbyś chciał to podważać? - A jeśli odejdzie? Feba uśmiechnęła się; doskonale rozumiała syna. Dotknęła leciutko jego policzka. - Masz dwie nogi, Markusie. Cóż cię powstrzyma, by za nią podążyć? Rozdział LIII Hadassa obudziła się, leżąc wygodnie na łożu u Feby Walerian. Świecił księżyc, panował przyjemny chłód, niebo miało barwę indygo i było rozmigotane od gwiazd. - "Niebiosa głoszą chwałę Boga, dzieło Jego rąk nieboskłon obwieszcza..." - szepnęła, spojrzawszy do góry. Uniosła zasłony i uśmiechnęła się, patrząc z zachwytem na piękno, widząc, jak błękit jaśnieje. Zbliżał się brzask. Wzniosła ręce do Pana w geście dziękczynienia za Julię i Febę, obie przywrócone prawdziwemu życiu. Potem opuściła zasłonę. Weszła po cichu do sypialni i zobaczyła mały mosiężny kaganek płonący na stoliku. Feba spała. Wyszła z pokoju. Pokuśtykała górnym korytarzem do pokoju Julii. Zabrano już łoże Julii i wyszorowano całe pomieszczenie. Poza jej łóżkiem, nadal stojącym pod ścianą i rzeczami, które ze sobą przyniosła, oraz stolikiem z misą i dzbanem na wodę w pokoju nie było żadnych sprzętów. Ponieważ czuła potrzebę odświeżenia się po nocy, zdjęła zasłonę i ciemny palus. Nalała wody do misy i obmyła się, a potem wybrała sobie czysty niebieski palus i dopasowaną do niego zasłonę. Wyszła na balkon, żeby popatrzeć na wschód słońca. "Twoja praca dobiegła końca" - powiedziała Feba i Hadassa wiedziała, że nic tu już po niej. Lecz serce jej pękało na myśl, że musi odejść. Wiedziała jednak, że jeszcze gorzej byłoby, gdyby pozostała. "Jest brzydka" - powiedział niegdyś Markus w ogrodzie rzymskiej willi. Zobaczyła go wtedy po raz pierwszy i były to pierwsze słowa, jakie padły z jego ust w jej obecności. "Jest brzydka." Skoro wtedy uważał, że jest brzydka, co może sądzić o niej dzisiaj, kiedy pokrywają ją blizny, bo okaleczyły ją i poszarpały rzymskie lwy? I co by pomyśleli inni, gdyby zobaczyli kogoś takiego jak ona u boku Markusa Lucjanusa Waleriana? Zwiesiła głowę i zmagała się ze swoimi uczuciami. Jeśli nie zrobi tego, co - wiedziała - musi zrobić, zachwieje się i czeka ją jeszcze większy ból w sercu. Obróciła się i wyszła z pokoju Julii. Nie zatrzymując się, przeszła korytarzem z widokiem na perystyl. Zeszła po schodach i po chwili znalazła się za drzwiami wyjściowymi. Czekała ją daleka droga do domu Aleksandra, ale musiała przecież mieć czas, żeby ułożyć sobie wszystko w głowie i zostawić za sobą myśli o tym, czym mogłoby być życie u boku Markusa. Ojciec często jej powtarzał, że wszystko, co robi, powinna powierzać Panu. Starała się to właśnie czynić. Drzwi otworzył jej jakiś nieznajomy. - Czy mogłabym rozmawiać z Aleksandrem Democedesem Amandynusem? Drzwi otworzyły się gwałtownie na oścież i zobaczyła Raszyda. - Dostojna Rafa! - wykrzyknął Raszyd i zawołał Aleksandra. - Wróciła Rafa, panie! Chwycił ją w ramiona. Nadbiegł Aleksander. - Przyszłaś na piechotę? - spytał, biorąc ją z ramion Raszyda i idąc w stronę dziedzińca, gdzie ułożył ją na wygodnym łożu. - Czemu nas nie zawiadomiłaś? Przysłalibyśmy lektykę. - Nie przyszło mi to do głowy - odparła matowym głosem, opierając mu głowę na ramieniu. - Chciałam jak najszybciej stamtąd wyjść. - Widzisz więc, że miałem rację - rzucił ponurym głosem Raszyd, patrząc na Aleksandra. - Przynieś jej trochę wina - polecił Aleksander. - Później porozmawiamy, co trzeba zrobić. - Kim jest mężczyzna, który otworzył mi drzwi? - spytała Hadassa. - Kilka tygodni temu zabrałem go ze schodów świątyni. - Aleksander uśmiechnął się i zsunął jej zasłonę z twarzy, żeby zobaczyć, czy Hadassa ma się dobrze. Jego uśmiech zgasł. - Płakałaś? Położyła mu dłoń na przedramieniu. - Już dobrze. Już po wszystkim, Aleksandrze - odparła i oczy się jej rozjaśniły. - Julia odeszła. W końcu przyjęła Chrystusa. Uśmiechnął się krzywo. - Cieszę się, skoro ty się cieszysz. - O tak. Jest teraz z Panem. Raszyd podał jej kielich z winem. - Została jej wymierzona sprawiedliwość. Umarła i wszystko się skończyło. Hadassa podniosła na niego spojrzenie. - Kobieta, która piła ludzką krew i żyła w nieprawości, nie otrzyma nagrody - dodał z wielką pewnością w głosie. - Skruszyła się. - Wygodnie jest się skruszyć pod sam koniec, ale to niczego już nie zmienia. - Ważne jest, żeby skruszyć się całym sercem. - I myślisz, że robi to jakąś różnicę Bogu, który chce się zemścić? - spytał chłodno i oczy mu rozbłysły. - Czyż już przedtem tak nie czynił? Póki byli posłuszni Bogu, błogosławił im. Synom Abrahama. - Wykrzywił wargi. - Pomyśl o Syjonie. Jerozolima została zburzona za swoje nieprawości. Nie ma jej. Jak nie ma Julii Walerian. Hadassa przyjrzała mu się i zobaczyła, kim jest: dzieckiem gniewu. - Żałowała za grzechy, Raszydzie. Obwieściła, że wierzy w Chrystusa. Jest zbawiona. - Tak więc mimo wszystkiego, co uczyniła tobie i innym, otrzymała nagrodę? Kilka słów wypowiedzianych w chwili konania wystarczyło, by wraz z tobą odziedziczyła niebo? - Tak - odparła po prostu. - Nie sądzę. Bóg jest Bogiem sprawiedliwości. - Och, Raszydzie, gdyby Bóg był tylko sprawiedliwy, wszyscy byśmy zginęli i nie zostałby ani jeden człowiek na powierzchni ziemi. Czyż tego nie widzisz? Czy nikogo nie zabiłeś w swym sercu? Ja zapierałam się Go, kiedy dawał mi sposobność, by głosić Go ludziom, i pozwalałam, ażeby władał mną strach. Na szczęście Bóg jest miłosierny. Arab odwrócił się. Odrzucił Dobrą Nowinę. - Wróciłaś więc - rzucił Aleksander w ciszę, jaka zapanowała wokół nich. - I tylko to się liczy. W tym momencie wszedł Andronikus. - Przyszedł Markus Lucjanus Walerian, panie. Chce rozmawiać z dostojną Hadassą. Hadassa zachłysnęła się powietrzem. Szybko nasunęła zasłonę na twarz. Aleksander stanął przed nią. - Powiedz mu, żeby poszedł do Hadesu. - Sam mi to powiedz - odezwał się głos Markusa, który wszedł w tym momencie na dziedziniec. Zobaczył, że Hadassa dźwiga się z łoża. Zatrzymał się i oznajmił spokojnym głosem: - Opuściłaś nas bez słowa. Raszyd położył dłoń na rękojeści noża i wysunął broń z wprawą, którą zawdzięczał długiej praktyce. Stanął przed Markusem. - Zamierzasz zabrać ją z powrotem? - Wedle prawa nadal należy do mojej rodziny. - Słowa, które padły z ust Markusa, były bardziej szorstkie niż zamierzył. - Panie, twoja matka wyzwoliła mnie. - Gdzie masz dokument, który to potwierdza? Aleksander i Raszyd spojrzeli na nią. Potrząsnęła głową. - Nie wiem - wyjąkała. - Chyba go zgubiłam. - Zgubiłaś? - spytał niedowierzająco Aleksander. - Jak można zgubić coś tak ważnego? Markus wyjął zza pasa mały zwój. - Zostawiła go na podłodze. Podał pergamin Hadassie. Zaskoczony Raszyd popatrzył na Rzymianina, jakby bijąc się przez chwilę z samym sobą, a potem odsunął się, pozwalając Markusowi stanąć przed Hadassą. Aleksandra uderzył wyraz czułości w oczach Waleriana. "Kocha ją! - pomyślał ze zdumieniem. - I nie dba, że ktoś to widzi." - Odeszłaś bez pożegnania - powiedział Markus głosem, który znowu nabrał miękkości. - Z Lawinią i Juliuszem. Nawet z matką. - Bardzo tego żałuję. Serce biło jej tak mocno, że z trudem oddychała. - Uciekałaś przede mną? Spuściła głowę, niezdolna na niego spojrzeć. - Matka próbowała mi powiedzieć, że żyjesz, ale nie potrafiłem zrozumieć, co mówi. - Pomyślałam, że lepiej, byś nie wiedział. - Dlaczego, Hadasso? - Głos mu się łamał. - Czy mogło ci przyjść do głowy, że miałem coś wspólnego z tym, co się stało? Czy mogło ci przyjść do głowy, że Julia z moją wiedzą posłała cię na arenę? Hadassą zbyt mocno miotały sprzeczne uczucia, by mogła powiedzieć chociaż słowo. Potrząsnęła w milczeniu głową. Przepełniała ją miłość do Markusa, kiedy słyszała rozpaczliwy smutek w jego głosie. Lecz ta miłość sprawiała, że pozostanie tam było dla niej za trudne. - Nie wiedziałem, przysięgam, że posłano cię na arenę. Niechaj Bóg będzie mi świadkiem, że nie wiedziałem... nie wiedziałem, dopóki nie usiadłem obok Julii i... - Urwał nagle i tylko twarz ściągnęła mu się spazmatycznie na wspomnienie tamtego dnia. Aleksander spojrzał na Raszyda. - Kiedy cię zobaczyłem, nie wiedziałem, co mam ze sobą zrobić - ciągnął ochrypłym głosem Markus. - Przez kilka godzin siedziałem z Julią, popijałem wino, śmiałem się ze sprośnych dowcipów Prymusa, udając, że świetnie się bawię, bo chciałem zapomnieć o tobie. - Roześmiał się, pełen pogardy dla samego siebie. - Potem wyprowadzono chrześcijan... - Nabrał powietrza w płuca. Widział jasno, kim wtedy był, i wstydził się. - Przez cały dzień patrzyłem, jak ludzie umierają i nie czułem nic, lecz nie mogłem patrzeć na śmierć chrześcijan. Wiedziałem, że mogłabyś być jednym z nich. - Westchnął ze smutkiem. - Powiedziałem, że pójdę kupić wino. Chciałem się upić i zapomnieć. Jednak Julia mnie zatrzymała. Oznajmiła, że ma dla mnie niespodziankę. Że zrobiła coś, co sprawi, iż wszystko będzie jak dawniej. Spojrzałem w jej oczy i zrozumiałem. - Hadassa ujrzała, jak na jego twarzy, w jego oczach odbija się ból, który wtedy poczuł. - 0 Boże, wiedziałem w mym sercu, co uczyniła, ale nie chciałem w to uwierzyć! I zobaczyłem ciebie. Zostawiając innych, wyszłaś na środek areny. Pamiętasz to? Stałaś zupełnie sama. - Trwoga tamtej chwili znowu wyryła piętno na jego twarzy. Podszedł bliżej. Pragnął przeniknąć wzrokiem zasłonę, zobaczyć jej oczy, poznać jej myśli. - Uwierzyłaś mi czy nadal sądzisz, że miałem w tym swój udział? - Wierzę ci. - Ale bałaś się, nie byłaś pewna, co uczynię, jeśli dowiem się, że żyjesz? Potrząsnęła przecząco głową. - Inni bali się za ciebie - powiedział, obrzucając spojrzeniem Aleksandra i Raszyda. - I mieli rację. Na początku Julia mogłaby posłać cię znowu do cyrku. - Wiedziałam. - Nie wiedziałaś jednak, co ja bym uczynił - rzekł ze smutkiem. - Czyż nie tak? - Ponieważ milczała, uznał, że jego przypuszczenie było słuszne. - Pamiętasz, jak powiedziałaś mi kiedyś, że modlisz się do Boga, by otworzył mi oczy? Uczynił to, Hadasso. I był to święty odwet. Ujrzałem ten dzień. Ujrzałem wszystko. Julię z przyjaciółmi i siebie. Jakby w ciemnym pokoju zapalono nagle lampę i wszystko zostało zalane światłem. - Zacisnął pięści. - Kiedy lew cię powalił, poczułem, że wycieka ze mnie życie. Wszystko, co było ważne i nieważne, uleciało jak kurz mieciony wiatrem. Winiłem Julię. Winiłem siebie. Winiłem Jezusa. Aleksander stał bez ruchu u boku Hadassy. Markus spojrzał na niego i pojął, że młody lekarz także kocha Hadassę. To on zajął się nią, kiedy najbardziej potrzebowała pomocy. Przez głowę Markusa przemknęła dumna myśl, że powinien wyjść i zostawić Hadassę z Aleksandrem. Po co obnażać duszę, skoro i tak będzie odrzucony? Nie był jednak w stanie zrobić kroku. Bez względu na to, jakie uczucia łączą Hadassę z medykiem, musi wyjawić jej wszystko, nie zważając, co podszeptuje mu duma. Odetchnął, żeby się uspokoić, a potem ciągnął: - Pojechałem do Palestyny, żeby przekląć Boga, gdyż myślałem, że opuścił cię tak samo jak ja. Pojechałem, bo cię kochałem. I nadal cię kocham. Aleksander zmarszczył brwi. Spojrzał na Hadassę i zobaczył, że cała drży. Kiedy jednak Markus wyciągnął w jej stronę rękę, cofnęła się. Czemu odsuwa się od niego? Ze strachu? A może chodzi o coś innego? Także Raszyd zmarszczył brwi. Był zbity z tropu i zakłopotany tym, że Walerian wyznaje w gwałtownych słowach swoje uczucia. Ten Rzymianin bez najmniejszego wstydu otwiera serce przed kobietą. Jednak w tym wszystkim jedno nie ulegało najmniejszej wątpliwości: ten człowiek nie miał nic wspólnego z tym, że Hadassa znalazła się na arenie. Wolałby sam stawić czoło lwom. Na dziedzińcu zapanowało milczenie, rozedrgana cisza. Aleksander odetchnął powoli i wykrzywił ze smutkiem usta. Spojrzał Markusowi w oczy i zrobił krok do tyłu. - Zostawimy cię z nią sam na sam. Raszyd z ociąganiem wetknął nóż z powrotem za pas. Hadassa uczepiła się ręki Aleksandra. - Proszę, nie odchodź! - szepnęła. Położył dłoń na jej dłoni. - Wiesz, że cię kocham - powiedział głosem pełnym łagodności - lecz powinnaś go wysłuchać i potem postanowić, co zrobisz. - Niczego przecież nie zmienię - odparła ze łzami w oczach. - Nie mogę. - Nie możesz? Czyżbyś zapomniała, Hadasso, o tym, co sama mówiłaś? Bóg może dokonać rzeczy niemożliwych. - Czułym gestem dotknął zasłony na jej twarzy. - Wola Boga cię wstrzymuje czy twoja? - Ponieważ nie odpowiedziała, ujął jej dłoń. - Musisz odpowiedzieć sobie na to pytanie. Pocałował wnętrze jej dłoni, a potem skinął na Raszyda. Kiedy Aleksander i Raszyd opuścili dziedziniec, wydało się jej, że serce zaraz wyskoczy jej z piersi. Markus patrzył na nią spojrzeniem tak pełnym miłości, że odchodziła od zmysłów. - Kocham cię - powtórzył. - Kochałem cię wtedy i kocham teraz. Czy nie widzisz, że zakochuję się w tobie ciągle od nowa, nawet kiedy sądzę, że jesteś kimś innym, kimś o imieniu Azar? Poczuła, że robi się jej słabo. - To dla mnie zaszczyt, Markusie - powiedziała drżącym głosem i z oczami pełnymi łez. - Zaszczyt? Po co mi to puste słowo, kiedy potrzebuję twojej miłości? Poczuła ucisk w żołądku. - Nie wiedziałem, czym jest wybaczenie, póki nie pokazałaś swej twarzy Julii. Kiedy przyjąłem Chrystusa w Galilei, czułem, że wszystko zostało mi wybaczone, ale dopiero ty nauczyłaś mnie, czym jest prawdziwe wybaczenie. Czy Hadassa wybaczy mu, że jej nie ochronił? - Nie ja, Markusie. To Bóg cię nauczył. - Byłaś narzędziem w Jego ręku. Zawsze byłaś światłem mojego domu, nawet kiedy drżałaś ze strachu przede mną. Powinienem był nie zważać na to, co mówisz i zabrać cię wtedy z willi Julii. - I co by się z nami stało? Co stałoby się z nią? Plan Boży nie miał najmniejszej skazy. Usłyszał, że mówi przez łzy i zrobił kilka kroków, pokonując oddzielającą ich odległość. Z bijącym mocno sercem podał jej mały zwój. Wzięła go w drżącą rękę. Zwiesiła głowę. - Już raz chciałem cię poślubić, ale odmówiłaś. Gdyż nie wierzyłem w Boga, powiedziałaś. Teraz wierzę, Hadasso. - To było dawno temu, Markusie. - Dla mnie to było wczoraj. Cofnęła się o krok. - Nie jestem tą samą dziewczyną. Drżała na całym ciele, czuła, że uginają się pod nią kolana. Tak bardzo chciała, żeby stąd wyszedł... a jednocześnie myślała, że umrze, jeśli ją opuści. - Powiedz, Hadasso, że mnie nie kochasz. Powiedz po prostu, że nie żywisz do mnie żadnych uczuć, a zostawię cię. Zamrugała, gdyż łzy piekły ją pod powiekami. - Kocham cię jak brata w wierze. Musnął czubkami palców zasłonę i Hadassa szarpnęła się do tyłu. - Przysięgnij, że tylko tak. - Chrześcijanin nie przysięga. - Powiedz więc wyraźnie. Powiedz, że nie kochasz mnie tak, jak ja kocham ciebie. Potrząsnęła głową, niezdolna do wyduszenia z siebie choćby słowa. - Chcę cię poślubić, Hadasso. Chcę mieć z tobą dzieci. Chcę zestarzeć się u twego boku. Zamknęła oczy. - Nie mów już ani słowa, błagam. Nie mogę cię poślubić. - Dlaczego? - Będziesz miał żonę, Markusie, ale nie kogoś takiego jak ja. Poślubisz młodą piękną kobietę z Jerycha. Położył jej dłonie na ramionach i poczuł, że zesztywniała. - Tylko jedną kobietę chciałem poślubić. Ciebie. I tylko jedną mogę poślubić. Ciebie. - Tafat jest w tobie zakochana. - Tak się jej wydaje - rzekł głosem, w którym nie było ani śladu lekceważenia. - To minie. Obróciła się i podniosła na niego wzrok. - Musisz się jeszcze zastanowić. Jest piękna i dobra, i miłuje Pana. - Rozmawiałem już z Ezrą i powiedziałem "nie". Bartłomiej o wiele bardziej nadaje się na jej męża. - Bartłomiej? - Młodzieniec, który nie odstępuje ich od wyjazdu z Jerycha. Przedtem Ezra nie chciał brać go pod uwagę, gdyż ojciec Bartłomieja jest Grekiem. - Zaśmiał się cicho. - Przypomniałem mu, że ja jestem Rzymianinem. - Teraz, kiedy żyjesz w Chrystusie, nie ma to żadnego znaczenia. Wszyscy jesteśmy jednym... - Bartłomiej jest chrześcijaninem. To druga osoba, jaką nawrócił Ezra. Po prostu Ezra musi wyzbyć się przesądów. Ten chłopak kocha Tafat tak, jak ja kocham ciebie. Dotknął zasłony i Hadassa cofnęła się, lekko się przy tym odwracając. Zmarszczył brwi. - Czy pamiętasz, Hadasso, jak po raz pierwszy powiedziałem, że chcę cię poślubić? Odparłaś, że nie możesz być w jednym jarzmie z niewierzącym. Dodałaś, że jestem od ciebie silniejszy. Bałaś się, że odciągnę cię od Boga. Pamiętasz? - Pamiętam. Powiedziała mu wtedy, że pragnienie, by mu się podobać, mogłoby przeważyć nad pragnieniem, by podobać się Bogu. - Teraz będziemy ciągnąć w tym samym jarzmie, Hadasso. Wierzę, że Jezus jest Chrystusem, Synem Boga Żywego. Jakże tęskniła do tych słów! Przez lata modliła się bez ustanku, by je wypowiedział. Skupiła na nich swe serce dawno temu, w ogrodzie rzymskiej willi. A teraz nie mogła nic powiedzieć, bo łzy odebrały jej mowę. - Kochałaś mnie zatem. Czułem to za każdym razem, kiedy cię dotknąłem. I poczułem to znowu tamtego dnia, gdy siedzieliśmy w nyży i ująłem twoją dłoń. - Przy każdym jej oddechu zasłona poruszała się lekko i serce zaczęło mu bić szybciej. - Pozwól, bym cię zobaczył. - Nie! - wykrzyknęła z trwogą i przycisnęła zasłonę do twarzy. Odwróciła głowę. - Nie! Wiedział już dlaczego. - A więc to jest rzecz, która oddala cię ode mnie? Twoje blizny? - Obrócił ją swymi mocnymi dłońmi, ujął ją za nadgarstki i zmusił do opuszczenia rąk. - Nie, Markusie! - Sądzisz, że jest to dla mnie ważne? - Proszę, nie! Nie zważając na jej protesty, zerwał zasłonę i cisnął ją niedbale na ziemię. Hadassa łkając odwróciła głowę. Ujął jej podbródek i uniósł jej głowę tak, że mógł zobaczyć twarz. Hadassa zacisnęła z całej siły powieki. - O, moja ukochana. - Patrzył na głębokie blizny biegnące od czoła do podbródka i niżej, przez szyję. Puścił jej ręce i dotknął czule jej twarzy, przesuwając palcami po znaku lwa. - Jesteś piękna. - Ujął jej twarz w dłonie i całował czoło, policzki, brodę, usta. - Jesteś piękna. Otworzyła oczy, kiedy Markus odsunął się nieco do tyłu. Ich spojrzenia spotkały się. To, co zobaczyła, roztopiło w niej całą siłę oporu, przekreśliło cały wstyd. - Jesteś piękniejsza niż wszystkie kobiety na świecie - mówił rwącym się głosem - i cenniejsza niż całe złoto świata i tysiące okrętów. Scałowywał łzy z jej policzków, a potem dotknął swymi wargami jej warg. Kiedy osunęła się bezwładnie w jego ramiona, przytulił ją jeszcze mocniej. Otoczyła go ramionami i wtedy pomyślał, że jest w raju. - Och, Hadasso - szepnął. Odchylił się do tyłu i zanurzył drżące palce w jej włosy. - Zostań moją żoną. Jak najszybciej. Uśmiechnęła się do niego oczami błyszczącymi pod zasłoną łez. Raz jeszcze musiała z woli Boga stawić czoło swej największej trwodze: Markus widział jej twarz. Widział blizny. I wzmogło to jeszcze bardziej jego miłość. "O Boże, jakże jesteś wspaniały!" - śpiewało ze szczęścia jej serce, kiedy wypowiadała słowa, za którymi Markus od tylu lat tęsknił. - Poślubię cię, panie mój. Roześmiał się, upojony miłością, którą widział w jej oczach. - Ukochana moja - szeptał, gładząc jej twarz. - Czuję się jak w chwili, kiedy wyszedłem z Morza Galilejskiego. - Radość zagarniała go następującymi po sobie falami przypływu. Łzy spływały mu po policzkach, ale on nawet nie wiedział, że płacze. - Tak tęskniłem. Czułem, jakby oderwano ode mnie połowę mojej istoty. Pełna szczęścia Hadassa dotknęła jego twarzy. - Tak i ja tęskniłam do ciebie. Znowu zaczął ją całować i czuł ogromne pragnienie - jak zawsze, potężniejsze niż zawsze. Zachwycała go gładka, jedwabista powierzchnia jej skóry. Zachwycało go światło, które widział w jej oczach, kiedy dotykał jej twarzy. Było odbiciem tego wszystkiego, co sam tak mocno przeżywał. Miłość przepełniała go tak bardzo, że serce zaczęło w nim śpiewać pieśń chwały. Wiedział, że jest to dar, dar od kochającego Ojca, który tak długo czekał na jego powrót do domu. Echo w ciemności nie było wcale głosem Hadassy, lecz głosem Boga, który go nawoływał, który nie pozwalał mu ani na chwilę się oddalić. "O Panie, jakże cudowną rzecz uczyniłeś. Zaspokoiłeś pragnienie mego serca. Obdarowałeś mnie, tego, który najmniej ze wszystkich ludzi sobie na to zasłużył. Boże, Panie mój, Twoja miłość zdumiewa mnie. Kocham cię. Dziękuję. Jezu Chryste, Ojcze, zawsze będę Cię chwalił i czcił. Do ostatniego tchu i potem, kiedy uklęknę przed Twym tronem w niebie." Przycisnął Hadassę do piersi. Serce wypełniała mu radość. W końcu... w końcu odnalazł drogę do domu. Epilog Ale mam przeciw tobie to, że odstąpiłeś od twej pierwotnej miłości. Pamiętaj więc, skąd spadłeś, i nawróć się, i pierwsze czyny podejmij. Jeśli zaś nie - przyjdę do ciebie i ruszę świecznik twój z jego miejsca. (Ap 2, 4-5). Zaślubiny Markusa Lucjanusa Waleriana i Hadassy, wyzwolenicy, udzielone i pobłogosławione przez apostoła Jana, mieszkańcy Efezu wspominali przez wiele miesięcy. Kiedyż się bowiem wydarzyło po raz ostatni, by spadkobierca jednej z największych rzymskich fortun wziął sobie za żonę byłą żydowską niewolnicę? I kiedy dawni i dzisiejsi wodzowie i prokonsulowie obracali się jawnie wśród pracowników portowych, wyzwoleńców i byłych nierządnic? Tak bowiem zarządził Markus po zakończeniu uroczystości: wszyscy jego niewolnicy mają być wyzwoleni i wraz z innymi gośćmi wziąć udział w uczcie weselnej. Promieniejąca radością Hadassa stała u boku Markusa i ślubowała mu wspólne życie i miłość. Ci, którzy stali bliżej i widzieli jej twarz, byli poruszeni, że tak jaśnieje miłością. Dwaj z nich to Aleksander i Raszyd. I chociaż Aleksander miał dziwną pustkę w sercu, kiedy patrzył, jak Hadassa i Markus łączą się na zawsze, radował się szczęściem Hadassy. Wkrótce potem Aleksander zamknął praktykę i zgłosił się do służby w rzymskim legionie, który płynął do Brytanii. Przysłał Hadassie krótki list pożegnalny... i nigdy już nie wrócił do Efezu. Natomiast Raszyd natychmiast po ślubie przepadł bez wieści. Znacznie później powiadali niektórzy, że wrócił do Syrii i założył rodzinę. Inni jednak byli pewni, że od czasu do czasu widywali Araba stojącego gdzieś w cieniu nie opodal domu Markusa i Hadassy i mającego baczenie na wchodzących i wychodzących. Strzegł z ukrycia Hadassę i jej rodzinę. A było czego strzec, gdyż Bóg pobłogosławił ich siedmioma synami i trzema córkami. Cała ta dziatwa była nie ustającą radością dla Feby w ostatnich latach jej życia. Jednak Feba nie mogła zaprzeczyć, że szczególną miłością otacza jedną z wnuczek, piękną, roześmianą, ciemnooką dziewczynkę, której rodzice nadali imię Julia. Kiedy wzmogły się prześladowania chrześcijan, Jan udał się na wygnanie na wyspę Patmos. Markus musiał użyć wszystkich swoich politycznych i finansowych wpływów, by chronić swoją rodzinę. Kiedy po raz ostatni odprowadzał swą matkę, odmawiał szeptem dziękczynną modlitwę, gdyż nie dotknęły jej nadchodzące konflikty. Już od dawna obciążał dodatkowo swoje okręty chrześcijańskimi uciekinierami, którzy szukali bezpiecznego dla siebie miejsca. Kościół efeski z każdym dniem bardziej ześlizgiwał się w stronę doczesnej doktryny i praktyki. Wreszcie Pan ukazał się Janowi i objawił mu przyszłość. Jan ostrzegł efezjan w swoim Objawieniu, mówiąc im, co się stanie, jeśli się nie skruszą i nie powrócą do dawnej miłości do Pana i do dawnego oddania. Markus, który coraz więcej czasu spędzał na wspólnych z Hadassą modlitwach, obudził się pewnego ranka z wyraźnym nakazem wyrytym w sercu i umyśle: "Opuść Efez!" Bez chwili wahania zlikwidował wszystkie rodzinne aktywa w Jonii, wszedł z Hadassą i dziećmi na pokład najlepszego swojego okrętu i kazał doborowej załodze postawić żagle. Nikt na brzegu nie wiedział, dokąd płyną. Dwa wieki później Efez upadł. Drugie co do potęgi miasto cesarstwa rzymskiego zostało zburzone przez Gotów a później i Artemizjon, jeden z ludzkich siedmiu cudów świata, spłonął i został zrównany z ziemią. Do naszych dni przetrwały tylko rozrzucone gruzy niegdyś jednego z najwspanialszych kosmopolitycznych miast. Pan ruszył świecznik z jego miejsca. Słowniczek terminów łacińskich Abaton: święta sypialnia przylegająca do Asklepionu; ludzi, którzy pragnęli uzdrowienia "przechowywano" tam przez noc. Alimenta: pieniądze odkładane na pomoc ubogim. Artemida: grecka bogini księżyca. Jej najważniejsza świątynia znajdowała się w Efezie, w miejscu upadku meteorytu (przechowywano go w świątyni), co było wskazaniem, że właśnie w Efezie bogini mieszka. Chociaż Rzymianie utożsamiali Artemidę z Dianą, sami efezjanie wierzyli, że jest ona siostrą Apolla, córką Leto i Zeusa, widząc w niej boginię-matkę ziemi, dającą ludziom, zwierzętom i ziemi płodność. W przeciwieństwie do Diany, która była boginią lasów i rodzenia dzieci, Artemida była zmysłowa i orgiastyczna. Asklepios, Eskulap: grecko-rzymski bóg uzdrawiania. Według mitologii Asklepios był synem Apolla i nimfy (Koronis), a leczenia nauczył go centaur (Chiron). Asklepion: świątynia Eskulapa. Atrium: centralny dziedziniec w domach rzymskich. Większość tych domów składała się z szeregu pomieszczeń rozłożonych wokół tego wewnętrznego dziedzińca. Aureus: (l. mn. aurei): rzymska złota moneta odpowiadająca dwudziestu pięciu denarom i ważąca pięć do jedenastu gramów. Calidarium: pokój w łaźni położony najbliżej kotłów, w których grzano wodę, a przez to najcieplejszy. Zapewne przypominał dzisiejsze jacuzzi albo saunę. Charon: w rzymskim cyrku Charon był jednym z libitinarii (przewodników zmarłych). Wcielał się w niego mężczyzna w masce z dziobem, trzymający w ręku młotek. To przebranie wynikało z połączenia wierzeń greckich i etruskich. Dla Greków Charon symbolizował śmierć i był przewoźnikiem, z którym dusze przepływały przez Styks i Acheron do Hadesu (ale za opłatą i pod warunkiem, że ciało zostało we właściwy sposób pogrzebane). Według Etrusków Charun (Charon) był tym, który zadaje śmiertelny cios. Civitas: (l. mn. civitates): małe miasto lub wieś. Corbita: powolny okręt handlowy. Denarius: (l mn. denarii): rzymska jednostka monetarna równoważna dziennej pracy przeciętnego robotnika (zob. też aureus, sesterc, quadrans). Droga: termin używany w Biblii (Dzieje Apostolskie) dla określenia chrześcijaństwa. Chrześcijanie nazywali siebie zapewne "zwolennikami Drogi". Fanum: (l.mn. fana): świątynia większa od kaplicy, ale mniejsza od normalnej świątyni Filakterie: skórzane pudełeczka zawierające zwitki pergaminowe, na których wypisywano cztery fragmenty Pisma, dwa z Księgi Wyjścia i dwa z Księgi Powtórzonego Prawa. Filakterię przymocowywano długimi rzemieniami pod pachą pobożnego Żyda, jak najbliżej serca. Drugą filakterię przywiązywano podczas modlitw do czoła. Było to zgodne z nakazem Bożym (Pwt 6, 6.8): "Niech pozostaną w twym sercu te słowa, które Ja ci dziś nakazuję. Przywiążesz je do twojej ręki jako znak. Niech one ci będą ozdobą przed oczami". Frigidarium: pomieszczenie z zimną wodą w łaźni. Haruspik: (l. mn. haruspikowie): osobnik, który umiał rzekomo wyjaśniać znaki nadprzyrodzone dzięki badaniu organów zwierząt, zabitych w ofierze przez kapłanów. Jeszua: po hebrajsku Jezus. Katamita: chłopiec wykorzystywany przez mężczyzn do celów homoseksualnych. Lararium: część rzymskiego domu. Było to pomieszczenie, w którym ustawiano posążki bogów. Mandragora: inaczej mandrake. Śródziemnomorska roślina z rodziny psiankowatych, używana jako środek sprzyjający poczęciu, oczyszczający, a także jako narkotyk i środek nasenny. Mensor (l. mn. mensores): robotnik portowy, który ważył towary, a następnie zapisywał ich ciężar w rejestrze. Mezuza: pierwotnie hebrajskie słowo oznaczające ościeże, ale określało się nim także pudełko przymocowane do ościeży albo, co ważniejsze, pergamin wkładany do tego pudełka. Na pergaminie przepisywano ważne ustępy z Pisma (dwa ustępy z Księgi Powtórzonego Prawa) oraz słowo Szadaj, imię Wszechmocnego. Bóg nakazał narodowi żydowskiemu (być może chodzi tu o metaforę): "Wypisz je na odrzwiach swojego domu i na twoich bramach". Pergamin co jakiś czas wymieniano i wtedy przychodził kapłan, żeby pobłogosławić mezuzę i domowników. (Zob. też filakterie) Palus: podobna do płaszcza suknia zakładana przez Rzymianki na stolę . Peculium: pieniądze wręczane przez pana niewolnikowi. Niewolnicy mogli traktować pecutium jako własność, ale w pewnych okolicznościach pan mógł te pieniądze odebrać. Perystyl: część rzymskiego domu (często drugorzędna), otaczająca dziedziniec, z kolumnami od strony wewnętrznej. Często w perystylu znajdowały się sypialnie rodziny, domowe sanktuarium (lararium), palenisko i kuchnie, jadalnie (triclinium) i biblioteka. W bogatszych domach na dziedzińcu perystylu urządzano ogród. Posca: napój z acetum (alkoholu podobnego do octu) i wody. Prokonsul: zarządca albo komendant wojskowy rzymskiej prowincji; odpowiadał przed senatem. Propylon: (zwany też propylaeum): termin architektoniczny oznaczający zewnętrzne monumentalne wejście, łuk albo westybul. Quadrans (l. mn. quadrantes): rzymska moneta z brązu. Cztery q. to miedziak, szesnaście to sesterc, a sześćdziesiąt cztery - denar. Sacrarii: robotnicy portowi, którzy zdejmowali towary z wozów i kładli na wagę. Scimitar: szabla (miecz) o wygiętym brzeszczocie i ostrzu od wypukłej strony. Sesterc: rzymska moneta, jedna czwarta denara. Sicarius: (l. mn. sicarii): zeloci, którzy napadali na podróżujących po drogach Judei. Soferim: żydowski termin oznaczający pisarza, który przepisywał fragmenty Pisma przeznaczone do mezuzy lub filakterii. Statio: (l. mn. stationes): przystanek przy drodze, gdzie można było zmienić konie i gdzie stacjonowali żołnierze, którzy patrolowali drogi. Na ogół stationes były rozmieszczone co dziesięć mil. Stola: długa suknia noszona przez Rzymianki. Tałes: szal nakładany na głowę lub ramiona przez prawowiernych i konserwatywnych Żydów podczas porannych modlitw. Jest utkany z wełny lub jedwabiu, ma kształt prostokątu z frędzlami na rogach. Tepidarium: pomieszczenie w łaźni, w którym ciepła woda działała kojąco. Toga: charakterystyczna zewnętrzna suknia noszona przez Rzymian (aczkolwiek stopniowo wychodząca z użycia). Była to luźna owalnego kształtu tkanina, którą układano na ramionach i przedramieniu. Kolor togi i jej wzór były określone rygorystycznymi przepisami - dla polityków, osób w żałobie, mężczyzn, chłopców. Chłopcy nosili togi z purpurowym obszyciem, ale kiedy osiągali stosowny wiek, zakładali toga virilis, czyli pozbawioną wzoru togę męską. Triclinium: jadalnia w rzymskim domu. Triclinium było często bogato ozdobione, znajdowały się w nim kolumny i posągi. Usus: najmniej wiążąca forma rzymskiego małżeństwa. Była zapewne bliska temu, co dzisiaj nazwalibyśmy "mieszkaniem razem".

Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Znamię lwa I
Znamię lwa III
Alchemia II Rozdział 8
Do W cyrkulacja oceaniczna II rok
Test II III etap VIII OWoUE
Recht 5 BVerfG II
Budownictwo Ogolne II zaoczne wyklad 13 ppoz
Język niemiecki dwujęzyczna arkusz II
Angielski II zaliczenie
przetworniki II opracowane
MiBM Zestaw II
Program wykładu Fizyka II 14 15
Neural Network II SCILAB
Administracja wodna II RP kopia U W II RP
2009 SP Kat prawo cywilne cz II

więcej podobnych podstron