Swiatosław Łoginow Imperialne czarownice


Imperialne Czarownice

Swiatosław Łoginow

0x01 graphic
ROZDZIAŁ 1

I nawet nie można się było przyczepić... W końcu Kajna pojawiła się z jak najlepszymi zamiarami, chciała uprze­dzić, że z głębin wypływa wielki kraken. Pytanie tylko, po co, skoro i tak wszyscy darli się jak opętani: „Kraken się zbudził! Wielki Kraken wypłynął!". Trzeba być głu­chym, żeby nie usłyszeć. Zresztą, wyłącznie głupi mógł­by uwierzyć w troskę Kajny... Przyleciała tu, żeby rozko­szować się cudzym nieszczęściem, załamując ręce z ob­łudnym współczuciem. Nic dziwnego! Taka rzadka przy­jemność! Zarozumiała dziewczynka, która pierwszy raz wysunęła nos za próg domu, będzie teraz ile sił w nogach zmiatać z powrotem! A ponieważ nie zdążyła jeszcze ni­czego zdobyć, przez kolejne pięćdziesiąt lat będzie zbie­rać siły do nowego lotu. A sprytna Kajna, która zgroma­dziła zapas na co najmniej dziesięć wylotów, zacznie ob­łudnie powtarzać przy każdej okazji: „A przecież radzi­łam, powtarzałam, za wcześnie dla ciebie na wylot, po­siedź jeszcze w domu, poucz się rok czy drugi. Nie posłu­chała dobrej rady, to niech teraz siedzi przez pół wie­ku". I nawet nie będzie można odgryźć się czy zaprote­stować! Będziesz nikim, a imię twoje będzie brzmiało nikt. Lotne imię „Mewa" dostałaś tylko tak, na pośmiewi­sko, a teraz siedź w domu i patrz jak inne latają. A bezsil­ną miotłę postaw w kącie albo zamieć nią podłogę - do te­go się jeszcze nadaje.

A tu jak na złość idealna pogoda na polowanie, wiatr potężnieje z każdą chwilą, miota się i skręca w oko hura­ganu. Drobne śmieci giną w jego porywach, skrząc się i wybuchając w rozbłyskach. Tuż obok zalśniła szmarag­dowa żmijka, która daje miotle siłę lotu. Mewa skoczyła w bok i pochwyciła żmijkę gołą ręką. Nie każda czarow­nica to potrafi! Jedna szmaragdowa żmijka już jest, a to znaczy, że Mewa posiedzi w domu rok krócej. Pod wa­runkiem, oczywiście, że zdąży wrócić. Teraz liczą się już nie lata, lecz chwile...

- Co robisz, głupia! - krzyknęła zachwycona Kajna. -
Pożre cię!

Mewa nie słuchała. Sama widziała, że świat może się rozpaść w każdej chwili i wypuścić ze swoich głębin żar­łoczne dziecię ciemności. Czarownice nazywają go kra­ken, ale kim jest naprawdę, nie wie nikt. Kraken pojawiał się zewsząd i jeśli nie chwytał swej ofiary od razu, to tyl­ko dlatego, żeby zdążyła pojąć cały koszmar swojego po­łożenia.

Ach, z jakim przejęciem będzie potem opowiadać

O śmierci koleżanki, o tym, jak uprzedzała, ostrzegała, jak próbowała pomóc! Jak malowniczo opisze ostatni krzyk umierającej!

Dusza wyła w przeczuciu śmierci, kraken był tuż-tuż

I to wcale nie jakiś mały egzemplarz, z którym można pobawić się w chowanego, lecz sam Wielki Kraken, któ­ry nie da jej żadnej szansy. Szmaragdowy pasek lśnił wokół nadgarstka i trzeszczał. Mewa skoncentrowała się, wytężyła, szykując się do ostatniego, zbawczego skoku i wtedy...

I wtedy ognisty pas przeciął bladą przestrzeń nad po­bliską wyspą.

Nie mogło być mowy o pomyłce: na pustą, niepozorną i nikomu niepotrzebną wyspę spadał moździerz. Od razu było widać, że nie ma właścicielki i nie leci, lecz właśnie spada, pędzony przez szalejący sztorm.

Moździerz to marzenie każdej czarownicy. Nie sposób stworzyć go samemu, nie można powołać go do życia za pomocą magii czy zaklęć. Można go jedynie znaleźć al­bo zdobyć w walce. Moździerz w zasadzie zupełnie nie przypomina tych moździerzy, na których czarownice la­tały tysiące lat temu, ale przywiązane do starej nazwy siostry nie zmieniły jej. Dziki moździerz nie jest łatwo zdobyć. To przecież nie ta nieszkodliwa, energetyczna żmijka, która tak groźnie syczy, gdy chwyci sieją gołą rę­ką, to potężny i niebezpieczny zwierz, którego trudno po­konać i zmusić do posłuszeństwa. Zdarza się nawet, że pojedynek wcale nie kończy się zwycięstwem atakującej czarownicy. Nietrudno zgadnąć, co się wtedy dzieje: moździerz-drapieżnik zwyczajnie połyka zdobycz w ca­łości. Ale czarownice są bardzo szybkie, a nieujeżdżony moździerz głupi i powolny. Żeby wziąć go żywcem, trze­ba podejść bardzo blisko, ale uważać, bo głupie zwierzę zdolne jest do różnych niespodzianek. Nic dziwnego, że nikomu nie przyszłoby do głowy, żeby urządzać pojedy­nek tuż przed atakiem Wielkiego Krakena. Kraken pożre istotę czarownicy, wyssie do cna i wyrzuci na wiatr „pu­stą skórkę". Właśnie w taki sposób, cyniczny i bezlitosny, czarownice nazywają ciała poległych sióstr.

Kajna zachłysnęła się krzykiem przerażenia i za­chwytu.

Moździerz spadał katastrofalnie szybko. Huraganowy wiatr, wierny pomocnik lecącej na miotle czarownicy, był śmiertelnie niebezpieczny dla powolnego zwierzęcia. Widocznie moździerz próbował ukryć się na wyspie, ale nie umiał poradzić sobie z szalejącym żywiołem i teraz je­go chwile były policzone. Podobnie zresztą jak chwile Mewy - z tą różnicą, że moździerz zostanie zabity przez tajfun, a Mewę wykończy kraken. Śmieszne... Tępe zwie­rzę nawet nie zauważy nadchodzącego z otchłani inferno potwora. Kraken pożera tylko delikatną materię, toporne cielsko moździerza jest nie na jego zęby, za to tajfun, ta­ki piękny i niegroźny, za chwilę roztrzaska bezradne zwierzę o skały.

Ech! Cóż by to mogło być za polowanie, gdyby nie kraken!

Potężny impuls, posłany przez Mewę, zatrzymał spa­danie moździerza dokładnie na tyle, aby zwierzę mogło wyrównać lot, zaś sama czarownica zanurzyła się w poły­skliwej mgle, otaczającej wyspę niczym aureola. Wielki Kraken w końcu wyrwał się na wolność, a Mewa cudem zdążyła zanurkować ku powierzchni wyspy. Oczywiście kraken mógłby dosięgnąć ją również tutaj, ale najpierw musiałby wyczuć siłę zaklęcia albo usłyszeć odgłos lecącej miotły. W innym wypadku kraken nie wyjdzie na ląd Mewa spadała, wirując w powietrzu. Najważniejsza - nie zdradzić się żadnym zaklęciem... A potem, gdy kraken odejdzie, spróbuje odnaleźć moździerz. Jeśli oczywiście zwierzę przeżyje. Może się też zdarzyć, że sztorm do biegnie końca, nim Wielki Kraken się wyniesie i wtedy moździerz po prostu odleci, odprowadzany bezsilnym spojrzeniem Mewy. Poza tym, kiedy tylko władca otchłani skryje się w głębiach inferno, zlecą się tu wszystkie siostry - i wcale nie po to, żeby pomóc Mewie. Przylecą w nadziei na łatwą zdobycz: samotny moździerz, który odłączył się od stada, zmęczony, wyczerpany burzą, a może nawet ranny, nawet nie będzie się bronił! A Me­wa zostanie na tych bezpłodnych skałach i po jakimś cza­sie po prostu wyciągnie tu kopyta z głodu i samotności Nie zdoła odlecieć stąd o własnych siłach, a koleżanki na­wet nie kiwną miotłą, żeby pomóc nieudacznicy. Dlatego Mewa musiała nie tylko kontrolować swój upadek, lecz także obserwować ślad dymu spadającego moździerza.

Wytrenowany mózg pospiesznie wystrzeliwał myśli w takt koziołkowania. Potem jeszcze tylko jedno szarp­nięcie miotły i Mewę wbiło w ziemię - niemal tak mocno, jak moździerz gdzieś nieopodal. Gdyby nie odwieczne umiejętności czarownicy, miałaby połamane wszystkie kości. Ale i tak nieźle oberwała, wybijając półtorametro­wy dół w czerwonej, gliniastej ziemi. Prawy bok będzie bolał z tydzień, a siniak na ramieniu, które przyjęło na siebie główne uderzenie, nie zejdzie przez miesiąc.

„Czyli aż do śmierci" - sprecyzowała Mewa, gramoląc się z leja.

Dalej musiała iść pieszo, narażając się na to, że zosta­nie przekąską jakiegoś głodnego ludożercy - każde za­klęcie ochronne mogło przyciągnąć krakena, który bu­szował tuż obok i nie zjawił się tylko dlatego, że gość z inferno nie lubił topornej substancji, z której składały się wyspy.

Nieczynną chwilowo miotłę Mewa zarzuciła za plecy, a szmaragdową żmijkę zostawiła na ręce. W żmijce jest nie więcej magii niż w błyskawicy, więc krakena nie ścią­gnie, za to pomoże opędzić się przed ewentualnymi ama­torami świeżego mięsa - nieożywione magią ciało żmijka spali nie gorzej niż piorun. Szkoda byłoby tracić jedyną rezerwę na jakiegoś szablozębnego przygłupa, ale nikt nie pyta Mewy o zdanie. Nie ma kto pytać...

Wszystkie te przygotowania do poszukiwania moździe­rza zajęły czarownicy trzy minuty. Teraz rzeczywiście jest nikim, a imię jej brzmi nikt. Kogoś takiego nie zjada nawet kraken. Szkoda tylko, że taki bojownik nie zdoła również poskromić moździerza...

Moździerz to w ogóle niezwykłe zwierzę. Powolne ciel­ska, zakute w mocny pancerz, zazwyczaj pasą się stada­mi i wtedy praktycznie nie da się ich złapać. Tym bar­dziej, że zazwyczaj wokół stada krążą szybkie i szalenie niebezpieczne smoki...

Smok to kolejna dziwna istota, żyjąca w przestrzeni, dawny i prawie nietykalny wróg - jedyny taki wróg we wszechświecie. Jeśli kraken wypływał i nie patrząc poże­rał wszystko, co tylko mógł, a dzikie moździerze broniły się zajadle, lecz nigdy nie atakowały pierwsze, to smoki świadomie polowały na siostry-czarownice, zjadając zde­terminowane amazonki bądź też paląc je strugami błę­kitnego ognia. Jedynym ratunkiem dla czarownicy była natychmiastowa ucieczka na miotle. Wprawdzie smoki to dość szybcy i zręczni łowcy, ale po pierwsze, czarowni­ce są szybsze, a po drugie, ciężko trafić ognistą śliną nie­wielką postać na miotle, więc zazwyczaj starcia „smok - czarownica" kończyły się remisem zero do zera. W otwartej walce odeprzeć smoka mogła jedynie czarow­nica w moździerzu - smok nie połknąłby masywnego zwierza, a przepalenie pancerza wcale nie było łatwe. Zresztą, po co czarownica miałaby stawać do walki ze smokiem, skoro zawsze mogła jej uniknąć?

Jeszcze nigdy nikomu nie udało się schwytać smoka żywcem ani zdobyć jego ciała, więc siostry jedynie sta­wiały błyskotliwe hipotezy, dotyczące natury tego stwo­ra. Jedne sądziły, że smoki mogą być prawie rozumne al­bo że mają zalążki rozumu, złośliwego i wypaczonego, i właśnie dlatego nienawidzą prawdziwego rozumu i bez­litośnie prześladują siostry-czarownice, choć taka walka nie przynosi im żadnej korzyści. Inne, bardziej racjonal­ne wiedźmy uważały, że tak naprawdę smoki i moździe­rze to samice i samce tego samego gatunku, co często zdarza się wśród istot prymitywnych. Wówczas zachowa­nie smoków staje się zupełnie jasne: aktywne i przedsię­biorcze samice po prostu chronią swój materiał gene­tyczny.

Tak czy inaczej, w tej chwili Mewa nie była absolutnie zainteresowana smokami. Potrzebowała moździerza, jednego jedynego, który należało pojmać gołymi rękami, nim kraken zniknie bez śladu albo nażre się i wycofa do swojej nicości.

Ostatni ryzykowny impuls nie tylko złagodził upadek, lecz także odrzucił Mewę we właściwym kierunku, tak, że znalazła się blisko miejsca, gdzie rąbnął moździerz. Idąc szybkim krokiem, tę odległość można było pokonać w ciągu dwóch godzin, ale potłuczona, obolała Mewa wlokła się niemal pół dnia. Dobrze chociaż, że nie straci­ła orientacji - na szczęście intuicja nie wymagała używa­nia magii i doprowadziła czarownicę do celu.

Ogromny, czarny moździerz leżał sobie spokojnie po­śród skał. Widocznie próbował spaść pionowo, ale nie utrzymał się na śliskim zboczu, przewrócił się na bok i poturlał w dół, krusząc kamienie. Wyryty ślad ciągnął się pięćset kroków. Skorupę zwierza pokrywały wgłębie­nia i zadrapania, ale Mewa nie dostrzegła żadnych po­ważnych ran. Potworna, bezzębna paszcza była otwarta, ale lepki język, którym moździerz chwyta zdobycz, ukry­wał się w środku - a więc w każdej chwili mógł wystrze­lić w stronę nieproszonego gościa. Żadnych oznak życia Mewa nie zauważyła. Być może potwór został ogłuszony, być może przyczaił się i kusił nieostrożnego łowcę, żeby podszedł bliżej... Mogło się również zdarzyć, że nie wy­trzymał strasznego uderzenia i zginął. To ostatnie było­by najgorsze i oznaczałoby również śmierć Mewy - dłu­gotrwałą agonię w męczarniach.

Czarownica niezdecydowanie dotknęła miotły, ale szybko odrzuciła tę głupią myśl. To już nie byłoby ryzy­ko, lecz samobójstwo... Nawet stąd, z głębi wyspy, widać, jak kipią oceaniczne przestworza, wzburzone przez Wielkiego Krakena. Wystarczy, że Mewa machnie miotłą albo wyciągnie arkan, a kraken znajdzie się tu w jednej chwili. Jedynie krótka uzda mogłaby zostać niezauważo­na, ale uzdę narzuca się jedynie poskromionemu moź­dzierzowi. A jak w obecności krakena rzucić z ziemi ar­kan na leżące, nieprzytomne zwierzę? Zadanie podwój­nie niewykonalne.

I wtedy Mewa zdecydowała się na kolejny szalony czyn. Zwyczajnie podeszła do nieprzytomnego zwierzę­cia i weszła do otwartej paszczy, jakby moździerz już zo­stał związany arkanem, ujeżdżony i okiełznany tak, że pozostawało go tylko oswoić.

Oczywiście, paszczę nazywano paszczą jedynie umow­nie, w rzeczywistości była to klapa w pancerzu, zasłania­jąca otwór, z którego wylatywał lepki język. Za tym otwo­rem było kilka jam, wykorzystywanych zazwyczaj jako pomieszczenia mieszkalne. A gdy już język moździerza oraz organy, które pozwalały zwierzęciu pluć ogniem, zo­staną amputowane, wówczas w środku stanie się bardzo przytulnie. Ale to wszystko można zrobić dopiero wtedy, gdy na moździerz zostanie narzucona prawdziwa uzda. Zdarzało się przecież, że zwierzę, już prawie zupełnie po­skromione i skrępowane najtwardszym arkanem, nagle odzyskiwało wolę i połykało poskramiaczkę, gdy ta na chwilę zawahała się z uzdą.

Mewa doskonale wiedziała, jak moździerz wygląda w środku - wyskrobane szkielety zmarłych ze starości moździerzy leżały w pobliżu każdego domu i małe cza­rownice, które nie umiały jeszcze latać, chodziły po we­wnętrznych pomieszczeniach, raz po raz narzucając uzdę na opustoszałą jamę, w której niegdyś znajdowały się te narządy zwierzęcia, których pod żadnym pozorem amputować nie wolno.

Gdy Mewa znalazła się w środku, przede wszystkim pobiegła właśnie tam, do najtajniejszego miejsca, i w bie­gu narzuciła wyciągniętą pospiesznie uzdę. I tak samo jak w dzieciństwie, uzda zsunęła się, o nic nie zaczepia­jąc. W środku nie było nic żywego. Mało tego, ta ostatnia klapa, która nawet po śmierci moździerza pozostawała zamknięta na głucho, tym razem ziała owalną dziurą, i tam również nie było nic, jakby martwy zwierz rozpły­nął się w kałuży śluzu, jak się to dzieje z prymitywnymi mięczakami.

Chropowate ścianki jamy pozostawały aktywne, prze­biegały po nich rozbłyski i iskry, ale w całej tej aktywno­ści nie było już życia - gospodarz umarł, nie wytrzymując zbyt silnego uderzenia.

Mewa obrzuciła wnętrze moździerza szklanym wzro­kiem. To właśnie tutaj kryje się język, którego bała się najbardziej, a tutaj są gruczoły ogniowe, nadal przepeł­nione elektrycznością - moździerz nie zdążył użyć swojej broni. A to mięśnie zwieraczy, umożliwiające moździe­rzowi jego niespieszne, żółwie tempo... Tu można przy­mocować miotłę i wtedy powolny zwierz nabierze bajecz­nej prędkości... Ten nie nabierze. Moździerz był martwy.

Mewa powoli wyszła na zewnątrz, usiadła obok pasz­czy na rozbitym głazie i rozpłakała się tak, jak nie płaka­ła od dzieciństwa.

ROZDZIAŁ 2

Nie czekając na odpowiedź, grand major Calve prze­spacerował się wzdłuż szeregu i zatrzymał się naprze­ciwko Włada.

Wład stał wyciągnięty jak struna i wpatrywał się w zwierzchnika, ale na bezpośrednie zwrócenie uwagi odpowiedział bez cienia pokory:

Wład zrobił trzy kroki do przodu.

Pozostali skazańcy nawet nie drgnęli. Nikt nie był zdu­miony tym rozkazem, więcej, spodziewano się go. Zanim porucznik Figas stanął przed trybunałem, cieszył się zasłużoną opinią jednego z najlepszych zwiadowców bazy i żadne prymitywne przygotowanie nie było mu potrzeb­ne, sam mógłby dać kilka lekcji niedouczonym instrukto­rom, objaśniającym katorżnikom podstawy pilotażu. Nic więc dziwnego, że nie zostanie użyty w charakterze ży­wej przynęty; dla byłego asa przygotowano znacznie cie­kawszą i bardziej finezyjną śmierć.

Wszyscy dobrze wiedzieli.

Pracownik służb specjalnych - oficer w średnim wieku o bardzo cywilnym wyglądzie - podszedł do Włada i do­tknął jego rękawa.

Nie spodziewał się po tej rozmowie niczego dobrego, ale przynajmniej ten łajdak Calve nie mógł teraz włączyć smyczy z własnej inicjatywy - Wład miał teraz innych zwierzchników. A drugiej smyczy założyć człowiekowi nie można. Są tacy, którzy nie wytrzymują nawet jednej, dwie to już pewna śmierć.

Nim dotarli na miejsce, musieli przejść przez trzy punkty kontrolne i w efekcie znaleźli się w tej części na­ziemnej bazy, w której Wład nie był jeszcze nigdy - ani ja­ko pilot, ani jako skazany na śmierć przestępca. Piętrowy domek - na pierwszy rzut oka zupełnie niepilnowany -stał w pewnym oddaleniu od innych budynków.

I już stojąc na progu odwrócił się nagle i dodał z szero­kim uśmiechem:

Oficer odsunął od stołu jedyne krzesło, usiadł i popa­trzył uważnie na Włada.

Grand major pokiwał głową, wyraźnie zadowolony z inteligencji nowego podopiecznego.

Oskarżony Wład Figas wyprostował się dumnie, jakby na jego ramionach nadal były pagony porucznika.

Wład przełknął głośno ślinę i z wrażenia usiadł na za­ścielonym łóżku. Generał pokiwał głową, patrząc na to oczywiste złamanie dyscypliny i powiedział:

„Dziwne - pomyślał Wład - generał ma całkiem euro­pejski wygląd jak na swoje azjatyckie imię". A na głos po­wiedział:

Generał zerwał się z krzesła.

Generał wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi, a Wład podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Zapadał zmierzch. Na niebie pojawiły się gwiazdy, a pośród nich, niczym niewielki księżyc, jasno świeciła kula Siódmej Ba­zy Wypadowej wojsk kosmicznych. Tam było miejsce jego przyszłej służby, stamtąd wyleci pojutrze na pierwszy zwiad.

ROZDZIAŁ 3

Któryś z teologów przeszłości, udowadniając prawdzi­wość Pisma Świętego, wzywał czytelnika do spojrzenia w niebo. Na ziemi, twierdził ów człowiek, wszystko jest zmienne, tymczasowe i przemijające, zdarzają się hura­gany, wybuchy wulkanów i trzęsienia ziemi, natomiast ciała niebieskie na nieboskłonie poruszają się po raz na zawsze wytyczonych trasach, a wszystko razem funk­cjonuje niczym elementy dobrze wyregulowanego me­chanizmu. Ha! Gdybyż dało się wsadzić tego uczonego idiotę do kutra patrolowego i wysłać go na wolny zwiad... Biedaczyna umarłby ze strachu razem ze swoim Bogiem. Nie potrzebne byłyby żadne poważniejsze kataklizmy, żadne wybuchy supernowych czy zderzenia czarnych dziur, wystarczyłoby zwykłe zbliżenie dwóch gwiazd neutronowych, co w wyjątkowo gęstych gromadach zda­rza się raz po raz. Czasami dzieje się to bardzo daleko, a echa tego wydarzenia odbijają się pół galaktyki dalej. Pole grawitacyjne zaczyna nieprzewidywalnie pulsować, a plazma tłucze się w reaktorze, grożąc wyrwaniem się na wolność i zamienieniem statku w obłoczek pary. Jeśli nie chcesz spłonąć od razu, wyłącz reaktor i zacznij dry­fować, ale to jedynie odsunie zagładę w czasie. Oszalałe gwiazdy emitują strumienie kwantów gamma, neutro­nów i cząstek naładowanych, a cała ta niebiańska artyle­ria w ciągu czterdziestu ośmiu godzin przemieni ludzkie ciało w plamę śluzu. Być może później towarzysze odnajdą twoje stopione resztki i po promieniowaniu skierowa­nym określą, jak szybko i w jakich męczarniach umiera­łeś. Żaden pancerz nie uratuje pechowego astronauty, prawdziwą ochronę może zapewnić jedynie szczelna at­mosfera pobliskiej planety. Jeśli oczywiście pilot będzie miał szczęście i dotrze do niej na szwankującym silniku... Wład Figas nie wierzył w szczęśliwe przypadki i dlate­go wybierał trasy w taki sposób, żeby gdzieś w pobliżu zawsze znajdował się system z odpowiednią planetą. Gdy pierwsze uderzenie spowodowało ryk sygnalizacji awa­ryjnej, od „odpowiedniej planety" dzieliły Włada dwie godziny lotu. Gdy przeszła fala grawitacyjna, Wład włą­czył dopalanie silników, zdając sobie sprawę, że za kilka minut należy spodziewać się eksplozji promieniowania, a wtedy już zacznie się taka kołomyja, z której się nie wy­dostanie. Maksymalnie rozszerzył pole sztucznej grawi­tacji, żeby choć odrobinę osłonić silniki przed oddziały­waniami zewnętrznymi, zdążył nabrać prędkości, żeby uciec przed frontem cząstek ciężkich, a kwanty gamma, które musnęły kuter pół godziny później, przy tej pręd­kości były stosunkowo nieszkodliwe, niczym prześwie­tlenie promieniami Rentgena. W ciągu pół godziny Wład zdążył przygotować się do lądowania, skląć cholerne ży­cie i wysłać do bazy radiogram - nie mając żadnej pew­ności, że wiadomość dojdzie. Wiadomość jednak doszła i charczący nadajnik wrzasnął nagle głosem lorda kapita­na Kuterlanda: „Zabraniam lądowania!..." i zakrztusił się serią trzasków.

Największą bolączką wszystkich pilotów był fakt, że re­gulamin wojskowy zobowiązywał ich to absolutnego po­słuszeństwa wobec rozkazów wysyłanych z bazy. Gene­rał bojowy, dowodzący flotą, musiał bezwzględnie pod­porządkować się jakiemuś tam majorkowi tylko dlatego, że tamten siedział w sztabie i przed stopniem miał przy­stawkę „grand". A generał był zwykłym generałem bez żadnych tytułów i z przestrzenią stykał się na żywo.

Kosmos na ekranach płonął. Szczególne wrażenie ro­bił obraz grawitacyjny: wijące się spiralnie tornado, ohydny odcisk galaktyki, przez który, jak przez mętne plamy, prześwituje gwiazda, do której podszedł statek oraz dwie planety. Właśnie na jedną z nich trzeba będzie spaść. Obszar promieniowania twardego bije w oczy mie­szaniną rozbłysków, a eter jest zalany równym, białym światłem. I tylko światło widzialne pozwala na oglądanie obrazu wolnego kosmosu.

Wład hamował, zasłaniając się polem grawitacyjnym gwiazdy, i do planety wyszedł na zerowej, według pojęć międzygwiezdnych, prędkości. Teraz, gdy osłaniały go pola magnetyczne gwiazdy i planety, mógł się nie mar­twić strumieniami korpuskularnymi i dlatego, nie chcąc ryzykować, wyłączył silnik i pozwolił myśliwcowi na swobodny spadek na planetę. Zahamować zdąży na­wet w atmosferze, a i tak walnie go porządnie - kuter pa­trolowy nie jest przystosowany do lądowania na plane­tach ziemskiego typu, zwłaszcza jeśli ma nieczynne grawigeneratory.

Za burtą już zaczął płonąć rozrzedzony gaz jonosfery, gdy na ekranie optycznym, jedynym, który jeszcze dzia­łał, Wład zauważył zawijas komety. O pomyłce nie mogło być mowy: w ciągu swojej służby Wład aż nazbyt często widywał takie zawijasy.

Wroga torpeda szła na przejęcie spadającego statku.

Czym lub kim są torpedowcy, nie wiedział nikt i gene­rał baron Mirzoj-bek miał wszystkie podstawy ku temu, by nazwać wojnę „nieudolną". Trzysta lat temu flota im­perialna podążająca, żeby zdławić powstanie w jednej z prowincji, została nieoczekiwanie zaatakowana przez nieznanego przeciwnika. W pierwszym odruchu do­wództwo doszło do wniosku, że to nowa broń powstań­ców, lecz wkrótce okazało się, że zbuntowane prowincje również zostały zaatakowane - a przeciwnika nie stwier­dzono! Świetliste kapsuły, kształtem przypominające wrzeciono, były zbyt małe, żeby pomieścić załogę. Szcze­rze mówiąc, nie powinny mieć nawet silnika, trzy metry długości po prostu na to nie pozwalały. Tym niemniej te wrzeciona, które od razu nazwano torpedami, nie tylko rozwijały prędkość tysiąckrotnie przewyższającą pręd­kość światła, lecz także manewrowały na tych prędko­ściach, drwiąc sobie z praw fizyki.

Początkowo torpedowcy omal nie sparaliżowali życia w całej galaktyce. W pierwszych walkach stracono setki myśliwców, co nie powinno dziwić, zważywszy, że mak­symalna prędkość statku imperialnego wynosiła wów­czas dziesięć c. Jedynym ratunkiem była wyraźna prze­waga mocy ogniowej. Słabe wyładowania energetyczne, jakimi dysponowała torpeda, nie mogły ziemskim stat­kom wyrządzić większej krzywdy, a zbliżyć się do powol­nego pancernika czy krążownika torpeda nie zdążała - niszczono ją. Za to myśliwce, kutry transportowe i nie­wielkie statki badawcze ginęły na pęczki. A przecież to właśnie one, a nie latające twierdze, zapewniały lwią część przewozów międzygwiezdnych! A wszystko odby­wało się w okamgnieniu -jasny punkt torpedy zlewał się ze statkiem i po kilku sekundach dochodziło do eksplozji. Analiza gazów, które pozostawały na miejscu wybuchu, nieodmiennie pokazywała, że eksplodowały baterie dział plazmowych. Czasem na miejscu katastrofy znajdowano część wyposażenia statku, nigdy żadnego elementu pan­cerza czy silnika - i żadnych śladów torpedy. Zagadka pozostawała niewyjaśniona, ale i tak nikt nie miał wątpli­wości, że gwiazdolot, któremu wybuchły baterie artyleryjskie, musiał ulec całkowitemu zniszczeniu.

Zdawać by się mogło, że wojna jest z góry przegrana, zaś kapitulacja nie następuje tylko dlatego, że nikt jej nie żąda. Jedynym pozytywnym efektem wojny było to, że w sytuacji agresji zewnętrznej separatyści nie ważyli się na otwarte wystąpienia. W końcu forty kosmiczne, zdol­ne wypalić całą okoliczną przestrzeń i z tego względu nietykalne dla torped, były, nawet jeśli wątpliwym, to je­dynym gwarantem bezpieczeństwa.

A potem niespodziewanie nastąpił przełom - a w każ­dym razie częściowe wyrównanie sił. Doszło do tego przypadkiem i w sposób wręcz anegdotyczny. Statek ba­dawczy, należący do jednego z prowincjonalnych uni­wersytetów, został zaatakowany przez pojedynczą torpe­dę. Na co właściwie liczył młody profesor biologii, wyru­szający w tę samotną podróż? Chociaż nie, to jest akurat jasne - początkowo liczył, że przemknie niezauważony, a potem, gdy nie miał już na co liczyć, po prostu nie chciał umierać. Łysawy okularnik podjął wyzwanie i za­czął walczyć. Strzelec był z niego żaden, w ciągu pięciu minut wystrzelał całą rezerwę bojową jedynego działka i gdy torpeda pięknie, jak na paradzie, ruszyła, żeby go staranować, profesor użył ostatniego atutu - biomanipulatora.

Do tej pory biomanipulator nie był uważany za broń i umieszczano go wyłącznie na statkach badawczych. Mechanizm ten jest sprężystym, lepkim kablem, mniej więcej dwustumetrowym, który niczym żabi język zosta­je wystrzelony w stronę zdobyczy i z równym powodze­niem zbiera próbki mikroflory i krępuje drapieżnego zwierzojaszczura. Doświadczony operator manipulatora mógł z odległości stu metrów wyjąć z roju owadów wska­zaną wcześniej muszkę tak, by pozostałe nie zorientowa­ły się, co się właściwie stało z ich koleżanką.

Impulsywny profesor okazał się wirtuozem manipula­tora i torpeda została skrępowana w jednej chwili. Mieni­ła się barwami nalotowymi i smagała swoimi żałosnymi błyskawicami, ale nic nie mogła zrobić! I w taki właśnie sposób profesor dostarczył ją do najbliższej bazy - skrę­powaną manipulatorem i troskliwie trzymaną poza po­kładem statku - dzielny biolog nie ośmielił się wciągnąć straszliwej zdobyczy na pokład. Dopiero dużo później na­ukowcy stwierdzili, że schwytana torpeda nie eksploduje. Skrępowaną torpedą zajęli się wojskowi, ale zakończe­nie całej historii jest spowite mgłą tajemnicy. Krążyły plotki, że torpedy nie udało się rozebrać na części, a gdy po długotrwałych zabiegach świecenie wreszcie zgasło, na miejscu torpedy znaleziono garstkę śmieci i dwume­trową pałkę, wystruganą z drzewa nieznanego gatunku. Ale to już raczej koszarowy folklor, po capstrzyku kadeci opowiadają sobie znacznie bardziej fantastyczne rzeczy... Tak czy inaczej, to właśnie wojskowi zauważyli, że jeśli skrępowaną torpedę umieści się w otworze komory pla­zmowej, wówczas zwykły silnik hiperprzestrzenny zaczy­na rozwijać niewyobrażalną prędkość. Innymi słowy, ta sama moc pozwala statkowi rozwinąć ogromną prędkość, a jednak mniejszą niż prędkość, którą osiągają torpedy.

Po tym wydarzeniu najmniejszy, najbardziej niepozor­ny stateczek został zaopatrzony w biomanipulator, zaś sztuce sterowania tym mechanizmem poświęcano tyle sa­mo czasu, co właściwemu przygotowaniu bojowemu. Za­częło się polowanie na torpedy - w teatrze działań wojen­nych pojawiły się pierwsze szybkie myśliwce. To właśnie one stwierdziły istnienie statków widm - prawdziwych statków torpedowców, których w ciągu całej wojny ze­strzelono najwyżej kilkadziesiąt. Nie były to krążowniki, lecz statki nieróżniące się wielkością od przeciętnych my­śliwców imperium. Mocą ogniową widma nie mogły się pochwalić, ale otaczało je niebezpieczne torpedowe świe­cenie i odznaczały się nieprzyjemną zdolnością znikania w najbardziej nieodpowiednich chwilach - tej właśnie zdolności zawdzięczając przezwisko „widmo". Widma unikały bezpośredniej walki, co przy ich prędkości nie by­ło trudne.

Wojna znalazła się w martwym punkcie, co jak się zdaje, satysfakcjonowało wszystkich urzędników impe­rium - prócz Mirzoj-beka, Europejczyka z azjatyckim imieniem.

Wład nie miał dotąd okazji zetknąć się z torpedą sam na sam, zwłaszcza w tak krytycznej sytuacji. Zwykle pilo­ci woleli nie ryzykować i trzymali się w zwartym szeregu. Chętnych do otrzymania awansu za schwytaną torpedę nie było zbyt wielu, poza tym, większość z nich chwytała torpedę nie manipulatorem, lecz własnym pokładem. Wład nie marzył o karierze i nie dopuszczał torpedy na odległość bliższą niż długość manipulatora, ale tym razem nie miał wyjścia - musiał zdobyć torpedę za wszel­ką cenę. Torpedy nie latają przy podwyższonej wartości wektora psi, a smycz, założona przez grand majora Calve, również w tych warunkach nie działa, a to znaczy, że coś je łączyło... Dobrze by było schwytać torpedę, zorien­tować się, co to za ładunki, którymi ona strzela, zbadać świecenie, a może odkryć inne właściwości, o których nikt jeszcze nie wie... Zawsze to lepiej niż zgrzytać zęba­mi z czystej, niezmąconej nienawiści.

Kątem oka Wład zerknął na wskaźnik wektora psi, spe­cjalnie umieszczony na pulpicie. Wskaźnik wychodził po­za skalę.

Ha! Ładne mi „nie latają"! Chociaż, jakby się dobrze przyjrzeć, torpeda właściwie nie leci, lecz spada, podob­nie jak statek Włada.

Torpeda sunęła w odległości trzystu kilometrów, dzięki czemu była świetnie widoczna - małe, święcące cygaro, pozostawiające ślad, lekko przypominający inwersyjny. Można było nie włączać spektrometru - i tak widać wyraźnie, że nie ma tam żadnego spektrum, wy­łącznie biel, niczym zakres radiowy w czasie sztormu kosmicznego.

Torpeda znalazła się w krzyżyku celownika, komputer pokładowy zamrugał zielenią, nakazując strzał, po czym urażony zapiszczał.

Wład nie miał zamiaru strzelać. Nawet rozbita o ka­mienie torpeda jest o niebo cenniejsza niż spalona... Spa­daj sobie, kochaniutka, spadaj, a ja popatrzę, gdzie spa­dasz i co się tam z tobą stanie...

I w tym momencie torpeda strzeliła.

Nigdy przedtem torpedy nie używały uderzenia gra­witacyjnego przeciwko zwykłemu patrolowcowi. Zda­rzało się, oczywiście, że uciekając przed myśliwcem z przyspieszaczem torpedowym, statek widmo albo zwykła torpeda hamowały go, ale jeszcze nigdy Ziemia­nie nie rejestrowali takiej siły uderzenia. Prawdopo­dobnie to właśnie ta energia pozwalała torpedzie doko­nywać tak zręcznych zwrotów... Ale teraz potworne uderzenie, zdolne zniszczyć pole kutra i rozmazać Wła­da na ścianach mostku, nagle przestało być groźne. Mało tego - wyhamowało spadający statek, jakby za­praszając go do miękkiego lądowania. Takie rzeczy nie dzieją się przypadkiem. Wład pojął, że właśnie ktoś po­mógł mu wylądować. Hmm, robi się interesująco... Po­za tym, Wład nie miał już nic do stracenia i mógł zagrać va banąue.

Drugiego impulsu hamowania torpeda nie posłała - może nie mogła, a może nie uznała za wskazane. Ona również spadała, koziołkując w powietrzu i nie próbując nawet poprawić swojej katastrofalnej sytuacji. Dobrze, pomyślał Wład, rób, co chcesz, nie mam teraz do ciebie głowy, ziemia jest za blisko...

Wład przełączył automatykę na obserwację spadającej torpedy, a sam zaczął przeprowadzać ręczne lądowanie statku. Poszło mu doskonale i gdyby na powierzchni pla­nety znajdowały się gniazda, podobne do tych, które sto­ją w szybach na lądowiskach, po wylądowaniu myśliwiec nadal miałby dziób wycelowany w zenit i mógłby w każ­dej chwili wzbić się w niebo. Niestety, żadnych gniazd na dziewiczej powierzchni nie było i po kilku sekundach pionowego bezruchu wieża statku przechyliła się i runę­ła w dół zbocza, zostawiając za sobą szramę półkilometrowej długości.

Wład nie odczuwał przeciążeń, ale wrażenie i tak nie należało do przyjemnych. Poza tym, pojawiała się kwe­stia ewentualnego startu. Już samo lądowanie myśliwca na planecie z atmosferą jest dość problematyczne, zaś sa­modzielny start udawał się jedynie bohaterom mitów i le­gend. Teraz, po fakcie, można było zrozumieć lorda kapi­tana Kuterlanda, a nawet mu współczuć... Wysyłanie ekspedycji ratunkowej, podnoszenie z powierzchni pla­nety uszkodzonego statku pechowego skazańca to prze­cież masa niepotrzebnych problemów...

Gdy kuter sunął po kamienistym zboczu, Wład stracił z oczu torpedę. Zdaje się, że przeciwnik nie spodziewał się po Władzie takich zdolności i w ostatniej chwili pró­bował ratować cenne wyposażenie, jednak ziemia okaza­ła się zbyt blisko i torpeda, już zaczynając wiraż, mimo wszystko spadła w odległości dziesięciu kilometrów.

To jednak miłe, gdy przeciwnik, nawet nieskończenie silniejszy, nie spodziewa się po tobie specjalnych umie­jętności, a jeszcze lepiej, gdy temu przeciwnikowi coś nie wyjdzie. To daje nadzieję na pozytywne zakończenie ca­łej sprawy.

Wład wyszedł ze statku przez otwór, przeznaczony do działań biomanipulatora. Zwykły luk, w którym mie­ściła się zamykana od zewnątrz komora kesonowa, byt przyciśnięty do kamieni. Przejście z mostku bojowego, na którym znajdował się Wład, do zapieczętowanych po­mieszczeń technicznych było surowo zabronione i oskar­żony Figas złamał kolejny zakaz. Ale, jak to mówią, kto nie ryzykuje, ten nie tylko nie zostanie Napoleonem, lecz także nie skosztuje koniaku „Napoleon".

Do miejsca upadku torpedy Wład dotarł w ciągu dwóch godzin. Zapewne dałoby się szybciej, ale po pierwsze, pa­górkowaty teren nie sprzyjał szybkim marszom, po dru­gie, wykonane z kilometrowej wysokości zdjęcie nie mo­gło pochwalić się zbytnią precyzją. Ale żadnej torpedy ni­gdzie nie było - widniał jedynie świeży lej, wybity w gli­niastej ziemi i łańcuszek śladów bosych stóp na miękkiej skibie, otaczającej lej. Śladów, prowadzących ze środka dołu do jego statku.

Wład biegł do kutra, bijąc wszelkie własne rekordy, ale i tak się spóźnił. Obok otwartego luku siedziała mniej więcej siedemnastoletnia dziewczyna, zanosząc się pła­czem i rozmazując łzy po policzkach.

ROZDZIAŁ 4

Kraken szalał teraz w zenicie, więc Mewa, ogłuszona i oślepiona, zauważyła obcego dopiero wtedy, gdy ten wyszedł zza sterty kamieni, zrzuconych przewróconym moździerzem.

W pierwszej chwili pomyślała, że to któraś z sióstr zna­lazła się w okolicach wyspy i widząc spadający moź­dzierz, przyleciała w nadziei na łatwy łup.

Przybysz był wysoki, barczysty i dość znacząco różnił się od jakiejkolwiek siostry. Mewa zerwała się na równe nogi, od razu gotowa do walki.

Bezradna dziewczynka przeobraziła się w okamgnie­niu, zapłakana twarz stała się chłodna i opanowana, drobna figurka w skórzanym kombinezonie sprężyła się do skoku, a wokół lewej ręki zalśniły niebezpiecznie ognie świętego Elma, w których tak lubują się ilustrato­rzy książek fantasy.

Nieznajomy mówił dość dziwacznie, mocno wydmu­chując powietrze i wydając bezsensowne dźwięki, ale za­sadniczy sens jego przemowy był zrozumiały. Wyglądało na to, że przybysz nie ma zamiaru atakować - przynaj­mniej na razie.

Mewa uspokoiła rozdrażnioną szmaragdową żmijkę i powiedziała już nieco przyjaźniej:

„Kochanieńki" nic nie zrozumiał. Stał, patrząc na jesz­cze mokrą od łez buzię dziewczyny połyskliwą skórę kombinezonu i podrapane stopy. Poszczególne elementy wyraźnie do siebie nie pasowały. To znaczy, mokra twarz jeszcze jako tako harmonizowała z bosymi stopami, ale kombinezon był stanowczo z innej bajki. Następnie spoj­rzenie musnęło długą pałkę, która niczym dziadkowa berdanka wystawała znad lewego ramienia dziewczyny, i z pamięci wypłynęły koszarowe opowieści, szeptane po capstrzyku. Pałka wyglądała na wystruganą z „drze­wa nieznanego gatunku".

A więc tak wygląda wróg, z którym Imperium walczy od ponad trzystu lat... Piegi i świeży siniak na czole - czyżby efekt upadku z orbity? Poważna dziewczyn­ka... I nawet nie chce się wyciągać broni, której oskarżo­ny Figas i tak nie powinien mieć przy sobie w żadnym wypadku.

Wład nie miał zamiaru podejmować na własną rękę żadnych akcji ratunkowych. Gdy sztorm ucichnie i bę­dzie można nawiązać łączność, po prostu wyśle do bazy grawigram, wysłucha przekleństw dyżurnego lorda, a potem zacznie czekać na ratowników. I nikt nie nabie­rze najmniejszych podejrzeń... No cóż, nie należy się przecież spodziewać, że skazaniec będzie dokonywał cu­dów odwagi. A tymczasem katorżnik Figas pogawędzi sobie z bosonogą lotniczką...

Mewa stała obok otwartego luku, uważnie obserwując poczynania nowego znajomego. Zdaje się, że we wnętrzu moździerza był nie po raz pierwszy. Okiem gospodarza zerknął na światełka na ściance, coś zmienił w ich poło­żeniu. Zza kratki na jednym z wysięgników dobiegało niewyraźne chrypienie. „Cicho, durniu!" - mruknął „ko­chanieńki" i od razu zapadła cisza. Wyglądało na to, że chrypiący przedmiot zareagował na rozkaz! A przecież był tak samo martwy jak wszystko wokół! Poza tym, gdy­by nieznajomy chciał użyć magii, kraken wyczułby to pierwszy...

Wład podniósł z podłogi zerwaną plombę, podrzucił na dłoni, schwycił i rozkładając dłoń, zademonstrował plombę lotniczce.

Wład skinął głową. Wyczulony rozmówca mógłby ode­brać ten gest jako pełne goryczy „tak".

Dziewczyna z trudem powstrzymała okrzyk. W za­mkniętym pomieszczeniu nie ma gdzie się ukryć przed zabójczym językiem, nie można się nawet bronić. To pewna śmierć, to, czego siostry bały się najbardziej! Ale język, nie dotykając Mewy, zastygł w odległości pół metra. Jego nieprawdopodobnie cienki koniec ściskał ze­rwaną roślinkę.

Mewa odetchnęła głęboko i ostrożnie ujęła kwiatek dwoma palcami. Roślina niczym się nie wyróżniała, nie zawierała żadnej mocy, właściwej ziołom magicznym, nie mogła się również pochwalić żadnymi właściwościa­mi leczniczymi. Kompletnie bezużyteczna roślina, ale to, w jaki sposób została podana...

Już drugi raz nieznajomy wspominał o jakichś niedo­brych siłach, od których był zależny. Czyli prędzej czy później trzeba będzie spotkać się z tymi... prawdziwymi gospodarzami. Ta myśl zapadła w pamięć Mewy - dzięki temu dziewczyna w każdej chwili będzie gotowa do spo­tkania z nieznanym wrogiem. Właśnie wrogiem, ponieważ za każdym razem, gdy sympatyczny nieznajomy wspominał o tych siłach, wokół niego gęstniał ciemny obłok nienawiści.

I chociaż Mewa nic nie powiedziała, Wład, jakby wyczuwając jej myśli, wykrzyknął zawadiacko:

Jeden nieuchwytny ruch i... i kilkusetmetrowe wzgórze, wznoszące się nieopodal, zostało przemienione w wulkan. Ognisty tajfun, pustosząc okolicę, przesunął się po sąsiednich szczytach, topiąc kamień, paląc i nisz­cząc wszystko, co tylko stanęło mu na drodze. Statkiem wstrząsnęło, przez otwarty luk buchnął żar. Tuż obok ka­dłuba pojawił się płomień, a światełka alarmowe na pul­picie zamrugały, informując, że statek został zaatakowa­ny i zahaczony wystrzałem.

Gdy ogień na zewnątrz zacząć dogasać, Wład zrozu­miał, co się właściwie stało. Działo plazmowe jest prze­znaczone do strzelania w próżni, na odległości setek al­bo tysięcy kilometrów. Gigantyczne działa twierdz ko­smicznych mogą trafić w cel oddalony o dziesiątki jed­nostek astronomicznych. Ale tutaj, w szczelnej atmos­ferze, pocisk plazmowy spowodował jonizację powie­trza tuż przy działach, dlatego oberwały nie tylko wzgórza, lecz także strzelec. Strzelanie w atmosferze z działa plazmowego okazało się zajęciem niemal sa­mobójczym. Odległość zmniejszała się dziesiątki razy, za to szczelność ognia wzrastała odwrotnie proporcjo­nalnie do kwadratu odległości. Kilka takich strzałów i myśliwiec zniszczyłby nie tylko wszystko wokół, lecz także samego siebie.

Wład zerknął na dziewczynę i w końcu zadał najprost­sze i najbardziej naturalne pytanie:

Niegdyś wśród czarownic panowało przekonanie, że znajomość imienia daje wrogowi władzę nad człowie­kiem. Głupi przesąd! Przecież, jeśli człowiek sam na to nie pozwoli, nikt nad nim nie zapanuje. Ale mimo wszyst­ko wiedźmy niechętnie podawały swoje imiona. Ale w tej sytuacji nie odpowiedzieć na to pytanie byłoby po prostu niezręcznie.

Wład szybko przestawił baterie artyleryjskie w tryb ła­dowania i odwrócił się do Mewy.

Mewa, nadal stojąc w drzwiach, ostrożnie skinęła gło­wą w stronę pulpitu i zapytała:

Wład pozwolił. Młoda wiedźma podeszła i pochyliła się, jakby obwąchując przyrządy - może rzeczywiście je wąchała? - a Wład mógł teraz dokładnie przyjrzeć się miotle, na którą tak stanowczo zabroniono mu zerkać. To rzeczywiście była miotła: wiązka suchych gałązek, moc­no ściśniętych grubym sznurkiem i przymocowanych do długiej pałki. Od dawien dawna ludzie nie korzystają z tego przedpotopowego narzędzia i znają je wyłącznie z bajek. Nieodłączny atrybut złej czarownicy...

Pstryknęła odzienie w nos i ono posłusznie zsunęło się i zwinęło w nogach, sapiąc z niezadowoleniem i mruga­jąc guzikami oczu.

Mewa zawstydziła się i posłała odzieniu paniczny sy­gnał. Gdy czarna skóra znowu okryła jej ciało, dziewczy­na odetchnęła głęboko.

Wład skinął głową, potwierdzając, że to już zrozumiał: jego rozmówczyni jest najzwyklejszą czarownicą.

Wład pokiwał głową, nie zagłębiając się w szczegóły. Co on może? Obieca dziewczynie pomoc, a potem do sprawy włączy się Mirzoj-bek i grand major Calve... A oni nie poprzestaną na informacjach, jak sobie dziew­czyny radzą bez mężczyzn, od razu rzucą się na mio­tłę. I wtedy, Mewo, na zawsze pożegnałabyś się ze skrzy­dłami...

Liofilizowane jedzenie nie zrobiło na Mewie szczególne­go wrażenie, ale swoją porcję zjadła do ostatniego okrusz­ka. Wład patrzył na jej skupioną twarz i myślał: „Jakie z niej jeszcze dziecko! Skoro, tak jak mówi, zostały jej dwa tygodnie życia, to powinna się teraz miotać, szukać ratun­ku, a ona zajmuje się Bóg wie czym i rozmyśla o pięknych książętach i złych wielkoludach. Ja też jestem dobry! Za­miast od razu zapytać, czy wie coś o wektorze psi i jakby tu do mojej smyczy dopasować kluczyk... Chociaż, o wekto­rze pewnie i tak nie słyszała albo nazywa go jakoś po swo­jemu. Dzieciak, słowo daję...". W końcu odezwał się:

Wład zerknął na przyrządy. Wektor psi szybko spadał, za trzy godziny major Calve będzie mógł szarpnąć za smycz i na pewno nie odmówi sobie tej przyjemności.

Dobre sobie - spać przy obcym! Mewa aż podskoczyła.

Przez jakiś czas Mewa siedziała, wsłuchując się w ciszę i próbując zrozumieć, co się dzieje. Czy naprawdę śpi jak niemowlę, tak po prostu, tak otwarcie, bez jakiejkolwiek ochrony, przy obcym? A może to jakaś zmyślna pułapka?

Bardzo ostrożnie, gotowa w każdej chwili odskoczyć, musnęła świadomość mężczyzny. Rzeczywiście spał. I na­wet we śnie był niezadowolony, że śpi w takiej chwili, kie­dy jest tyle do zrobienia i całe mnóstwo problemów do rozwiązania. Ale nie mógł się obudzić, bo Mewa rzuci­ła niecierpliwie: „Śpij!" Nawet nie włożyła w ten rozkaz prawdziwej siły, teraz nie można jeszcze czarować.

Biedak! I jak mu się udało przeżyć w tym jego świecie, jakim cudem nie został łatwą zdobyczą pierwszego lep­szego, nie zamknął się w sobie i nie zgorzkniał... Ile szram i blizn na jego duszy, a najstraszniejsza ta niezagojona rana. To z jej powodu wokół Włada gęstniała co chwila chmura nienawiści...

Śpiący drgnął, jakby wyczuwając czyjąś obecność.

I ten człowiek, tak znękany przez życie, nadal umie się cieszyć, uśmiechać, mówić o bajkach, pięknych książę­tach i wielkich ludojadach... Głupi, piękny wielkolud w świecie ludożerczych książąt...

Mewa przesunęła dłonią po zroszonym potem czole Włada i on natychmiast otworzył oczy.

Wład zerwał się, rzucił okiem na przyrządy i zaklął cicho.

Mewa wyszła ze statku, dotknęła miotły i... zniknęła! A raczej zniknęła dziewczyna, a nad kamieniami zawisła, połyskując błękitnym światłem, wroga torpeda! A potem rozległ się trzask, krótki zgrzyt i osiemdziesięciometrowa igła myśliwca uniosła się w powietrze, zastygła pod dziwnym kątem i powoli wyprostowała się, wskazu­jąc ostrym końcem zenit.

Utrzymanie moździerza w powietrzu było bardzo trud­ne, miotła błyskawicznie pożarła jedyną żmijkę i doma­gała się następnych, ale nic więcej nie było i Mewa mu­siała oddać siebie. Jedynie niewidoczna niejaka powsta­ła między nią a Władem, pozwalała jej się trzymać. I wte­dy zobaczyła, jak Wład musnął palcami lśniące światełka przed sobą, połączył się w jedną całość z nieożywionym mechanizmem i martwy moździerz ożył. Potworne mię­śnie napełniły się mocą, gruczoły - trucizną i ogniem, a zaciągnięte bielmem oczy popatrzyły bystrze. Już nie musiała utrzymywać moździerza w powietrzu, już wisiał sam, ogromny, straszny i śmiertelnie niebezpieczny.

Na pokładzie otworzyła się jeszcze jedna paszcza, o której istnieniu nie miała pojęcia żadna z sióstr, i głos Włada zawołał:

Nie wahając się nawet przez chwilę, Mewa poleciała ku swemu przeznaczeniu.

ROZDZIAŁ 5

Torpeda pojawiła się na ekranach na długo przed wej­ściem w atmosferę.

Mewa skinęła głową. Ona widziała zupełnie inny obraz niż ten, wyrysowany na mętnym pęcherzu przed Wła­dem. Leciała oczywiście Kajna, bo któżby inny? Przecież to właśnie ona obserwowała upadek moździerza aż do chwili, gdy kraken uniemożliwił widoczność, nic więc dziwnego, że teraz była pierwsza. Leciała niedbale, sie­dząc na miotle bokiem. Dumna piękność, w dzieciństwie bezlitośnie znęcająca się nad pół roku młodszą Mewą, te­raz znowu była gotowa drwić z nieudacznicy, jeśli ta jesz­cze żyje, albo odtańczyć taniec zwycięstwa nad trupem. Lecz przede wszystkim moździerz. Światło, które biło od wiszącego nieruchomo moździerza, było widoczne z odległości trzech dni drogi i pewnie wiele serc zabiło niespokojnie w przedsmaku udanego polowania. Ale Kajna była pierwsza. Leciała, wcale się nie kryjąc, a w le­wej ręce, która u każdej czarownicy jest tą ważniejszą, skrzył się koniec starannie utworzonego arkana.

Ale rozkaz, przesycony magiczną siłą, odbił się, niczym piłka rzucona o ścianę. Aż trudno uwierzyć, że to ten sam człowiek, który tak szybko zasnął od rzuconego niedbale „śpij". Teraz Wład trzymał wprawdzie torpedę na celow­niku, ale żadna siła nie mogła zmusić go do naciśnięcia na spust. Tam była żywa dziewczyna - nieważne, że zła i niemądra - i nie wolno jej zabić.

Mewa poczuła, jak zalewają fala urazy. I jeszcze zjawi­ło się gorzkie, dławiące słowo, nazwane obcym określe­niem „zazdrość". Czy to znaczy, że Wład robił to wszyst­ko nie dla niej? Więc tak samo poświęciłby się dla każdej innej czarownicy i na każdą patrzyłby z takim zachwy­tem i niecierpliwością, tak samo opowiadałby o Starej Ziemi?... I ona, Mewa, nie ma tu nic do rzeczy, po prostu trafiła się przypadkiem. A teraz leci prawdziwa gospody­ni - piękna Kajna - i Mewa nie jest już potrzebna.

Kajna wyhamowała już dawno, nieprawdopodobne przyspieszenia i zrywy były dobre przy dużych odległo­ściach, ale żeby narzucić arkan, trzeba podejść blisko moździerza, nadświetlne prędkości w niczym nie pomo­gą, najważniejszy jest teraz zwykły refleks i mocne ner­wy, żeby w porę odskoczyć lub zaatakować samemu, szybko i okrutnie... Nawet w tej chwili zwinność daje cza­rownicy przewagę nad niezbyt zwrotnym moździerzem.

I Mewa z całą jasnością zrozumiała, co się za chwilę stanie: rzucony pewną ręką arkan przeniknie martwy pancerz i niczym czarna pętla spadnie na żywą świadomość Włada. Zaciągnie się, zaciśnie, kalecząc i niszcząc mózg. Oto, skąd ta straszna, jątrząca się rana: niegdyś któraś z sióstr już wzięła jego moździerz za dzikie zwie­rzę i zarzuciła arkan, ale Wład zdołał uciec. Podobno zdarza się czasem, że moździerz, już złapany na arkan, nagle się zrywa. Ale teraz już mu się nie uda, drugiej ta­kiej rany Wład nie przeżyje, po prostu umrze w konwul­sjach w chwili zarzucenia arkana.

Mewa nie zastanawiała się nad tym, że razem z Wła­dem umrze moździerz, czyli jej ostatnia nadzieja. Dziew­czyna po prostu nie mogła dopuścić, żeby zginął czło­wiek, który w ciągu tych kilku godzin stał się jej taki po­trzebny i bliski. I kiedy Kajna, robiąc wiraż, z dzikim pi­skiem zarzuciła arkan, Mewa rzuciła własne, splecione w pośpiechu zaklęcie.

Ale moc starannie przygotowanego i wzmocnionego siłą miotły arkana zrobiła swoje - Mewę przewrócili i pchnęło na ścianę mostku, za to rzut Kajny okazał się niecelny i arkan nie sięgnął ofiary. W tej samej chwil moździerz wypluł długi, biały język i schwytał napastnika, jak żaba chwyta nieostrożnego motyla.

Mewa wstała, ocierając krew z rozbitego nosa. Cios zadany arkanem to nie to samo, co upadek, nawet z du­żej wysokości, tu już żadne czarownicze umiejętności nie pomogą. Dziewczyna zerknęła w stronę przeciw­niczki. Kajna, sparaliżowana dotykiem pół żywej - pól martwej substancji, wisiała na samym końcu potworne­go jęzora, dokładnie tak samo, jak niedawno kwiatek Gdyby manipulator był zupełnie martwy, Kajna nie do­strzegłaby jego dotyku; gdyby był po prostu żywy, od­rzuciłoby go pierwsze zaklęcie. Ale system krzemoorganiczny był wystarczająco żywy, żeby chwycić i wystarczająco martwy, żeby nie słuchać zaklęć. I wtedy już ni Kajna, lecz jej miotła zrobiła jedyną rzecz, jaką w tej sytuacji można było zrobić: odgrodziła się od świata nie przeniknioną zasłoną, przez którą nie dosięgnie jej żaden wróg - prócz wypływającego z otchłani inferno krakena. Sama Kajna nie mogła użyć teraz nawet nąjlżejszego zaklęcia i jedyne, co jej pozostało, to strzelanie syczącymi szmaragdowymi żmijkami, w nadziei, że spalą one pseudociało.

- Daj no ją tutaj! - krzyknęła Mewa niecierpliwie.

Choć kilka minut temu Mewa sama przemieniła się w takie zjawisko, Wład wolał nie przysuwać do dziewczy­ny strzelającego ładunkami elektrycznymi cygara. Wcią­gnął schwytaną torpedę na pokład, próbując odsunąć ją do przeciwległej ściany, ale Mewa natychmiast tam pod­biegła. Wijąc się i wydając dzikie okrzyki, odtańczyła ja­kiś niewyobrażalny taniec, i nie wiadomo było, czy te wygibasy nie są przypadkiem efektem uderzeń błyskawic. Wład zagryzł wargi, w milczeniu obserwując te bachanalia. Przy najmniejszej oznace niebezpieczeństwa gotów był wyrzucić cygaro ze statku, ale nie wiedział, czy patrzy na agonię, na triumf czy na zwykły taniec nad pokona­nym wrogiem.

I nagle błyskawice zniknęły, płomienna aureola zgasła, a torpeda świeciła się delikatnie, wydając cichy trzask. Mewa chwiejnie weszła na mostek. Na jej twarzy był wy­raz błogości.

Wład wysunął torpedę poza granice statku i uwolnił ją. Widocznie czarownica zupełnie się tego nie spodziewała - lśnienie zgasło, pojawiła się Kajna w swojej prawdziwej postaci i... rąbnęła na ziemię z wysokości dziesięciu me­trów.

Kajna powoli wstała i spojrzała w górę. Jej twarz wy­krzywił brzydki grymas. - To ty?!

Z niezrozumiałym przekleństwem Kajna wskoczyła na miotłę, znikając w okamgnieniu.

Mewa z zadowoloną miną zjawiła się w otworze luku i zeskoczyła na podłogę. W tej samej chwili miotła znala­zła się za jej ramieniem.

Wład patrzył na dziewczynę i nagle poczuł pragnienie, które nie nachodziło go od wielu lat: wziąć ołówek i nary­sować Mewę, która tak dobrze się czuje w tej niewygod­nej pozycji. A potem powiedział:

Ku zdumieniu Włada, z wykresami Mewa poradziła sobie od ręki - zajęcia kabalistyki nie pozostały bez śladu. Prze­kładała pokryte wykresami kartki, marszczyła nos, pociera­ła dłonią siniak ponad brwiami i w końcu oznajmiła:

Kamery, z których szedł sygnał, znajdowały się na dziobie statku i widok zapierał dech w piersi. Bezi­mienna planeta spieszyła się, by przeżyć kolejny dzień

I słońce, jeszcze do niedawna za horyzontem, pojawiło się, a krótka noc dobiegła końca. Silny wiatr przeganiał chmury po akwamarynowym niebie, przez które nie spo­sób było dostrzec żadnej oznaki kosmosu. Na północnym
wschodzie widniało pasmo górskie - to właśnie na jego skraju spadł moździerz i tam dogasał pożar, spowodowa­ny bezmyślnym strzałem z działa plazmowego. Z drugiej strony zaczynał się pagórkowaty step, niknący w mgiełce
horyzontu. Na ekranach nie było widać żadnego zwierzę­cia, upadek dwojga gwiezdnych gości i pirotechniczne zabawy rozpędziły całą okoliczną żywinę.

ROZDZIAŁ 6

Nadajnik ożył półgodziny później.

Wład przycisnął palec do ust, prosząc Mewę o ciszę i odpowiedział:

„Już cię widzę, jak ty manewrujesz" - pomyślał z nie­nawiścią Wład.

Ulubiony temat esquire porucznika: fakt, że podczas karania szokiem bólowym żaden ze skazańców nie był w stanie powstrzymać pewnych reakcji fizjologicznych, więc później dodatkowo czekało nieszczęśnika czyszcze­nie kombinezonu. Grand major Calve bardzo lubił tuż po użyciu smyczy urządzać skazańcom marsz bojowy. Po półgodzinie takiej rozrywki katorżnicy śmierdzieli jak wychodek. Dla Włada ta część kary była udręką.

Z głośnika dobiegły oddalone głosy i po chwili Noga­tych zawył do mikrofonu:

- I jeszcze przy zerowym wektorze psi chce uruchomić silnik i samodzielnie wystartować z planety!

Mewa nie wiedziała, co się dzieje. Nie rozumiała dźwięków wydawanych przez dziwną kratkę, ale słysza­ła odpowiedzi Włada i czuła jego niepokój. Kogo on się boi? Martwego przedmiotu, który tak niedawno zmusił do milczenia jednym krótkim zdaniem? Dlaczego nie zrobi tego teraz? Mewa postanowiła mu pomóc. Nabrała powietrza i wyraźnie, bardzo dobitnie powiedziała:

Wład poczuł, że nie ma już nic do stracenia. Pozosta­wało tylko sprowokować Calve do zabójstwa i pocie­szać się myślą, że grand major poważnie oberwie za sa­mowolę.

I niemal w tej samej chwili nadszedł ból. Rodził się w kręgosłupie, w krzyżu, niczym atak korzonków, pełzł do góry, obejmując żebra, skręcał szyję i pozostawał w karku, i dopiero wtedy rozlewał się po całym ciele, tak że już nigdzie, na całej planecie, w całym wszechświecie nie było nic prócz tego nadciągającego powoli, bezlito­snego bólu. Każdy palec był skręcany gośćcem, każdy ząb pulsował zapaleniem okostnej, każdy odcień tego bó­lu istniał jakby sam z siebie, nie zlewając się w jeden wy­buch bólu, tylko dręcząc ciało poszczególnymi, oddziel­nymi męczarniami. Można było gryźć wargi i ręce, moż­na było krzyczeć i wić się, nic nie zmniejszało bólu, nic przed nim nie ratowało i nic nie pozwalało o nim zapo­mnieć. Nie można było nawet stracić przytomności i odejść w zbawczą nieświadomość. Smycz wbiła się w mózg, w ośrodek bólowy, trzymała i nie puszczała.

Całą siłę woli, całą swoją nienawiść Wład rzucił na jed­no: żeby tylko nie krzyczeć, ale w rzeczywistości, sam o tym nie wiedząc, już wył przez zaciśnięte zęby jak osza­lałe zwierzę.

Przez dłuższą chwilę Mewa stała nieruchomo, patrząc na potworny efekt nieszkodliwego zaklęcia. Czarna śmiercionośna struna opasała Włada, zaciągnęła się wo­kół niego niczym pętla, przemieniając go w kłębek bólu. To nie była uzda i nawet nie arkan, to coś topornego, bar­barzyńskiego i przeznaczonego wyłącznie do jednego ce­lu: sprawiać ból. Serce jeszcze nie zdążyło uderzyć po raz drugi, gdy Mewa skoczyła i chwyciła koniec potwornego bicza, przerzuconego przez ocean. Spodziewała się szarpnięcia, bólu, ale dłonie, trzymające drugi koniec, były zdumiewająco zgniłe i nie mogły okazać sprzeciwu. Wład krzyczał. Zaciągający się w węzeł koniec pętli szarpał mózg, nie pozwalał na chwilę oddechu i zabijał z ohydną nieuchronnością. Lekkim pchnięciem Mewa odesłała Włada w nieświadomość, by nie czuł niepo­trzebnych męczarni, a lewą ręką zaczęła rozplątywać węzeł. Prawą trzymała bicz. Łajdak, ukryty za oceanem, na­dal szarpał za swój koniec, nie rozumiejąc, dlaczego nie słyszy krzyków.

Gotowe! Mewa zrzuciła ostatnią pętlę, wyjmując wbite w duszę Włada czarne, lśniące żądła, dwoma placami zła­mała je i odrzuciła na bok. Błyskawicznie splotła w umy­śle najbardziej wymyślną uzdę, do jakiej była zdolna, za­wiązała na końcu szarpiącego się bicza, zaciągnęła pętlę samozaciskową i ozdobiła na górze kokieteryjną kokard­ką. Teraz ten, który dręczył Włada, dowie się, co znaczy prawdziwy ból. Mewa wypuściła naciągniętą strunę i jej prezent zsunął się na drugi koniec bicza, poza ocean.

Grand major Calve płakał i po jego policzkach spływa­ły drobne, nieprzynoszące ulgi łzy. Grand major opłaki­wał swoje bezsensowne, zmarnowane życie, płakał nad beznadzieją i duchowymi męczarniami. Uczucie nie­odwracalnej straty dławiło pierś, a najstraszniejsze było to, że Calve nie potrafiłby powiedzieć, co właściwie stra­cił. Przepełniał go smutek, rozpacz i mrok...

A grand major Calve tłukł twarzą o blat stołu, bez po­wodzenia próbując zagłuszyć te wyrzuty sumienia, któ­rych istnienia nie podejrzewał nawet minutę temu.

Teraz z głośnika dobiegały zrozumiałe dla Mewy dźwięki: jeden głos bezmyślnie mamrotał, drugi płakał. Usatysfakcjonowana czarownica skinęła głową i powtó­rzyła „zaklęcie":

- Cicho, durniu!

Tym razem zaklęcie podziałało - a raczej przestraszo­ny porucznik Nogatych czym prędzej się rozłączył.

Mewa odwróciła się do nieprzytomnego Włada. Jego ciało, jeszcze niedawno skurczone z bólu, teraz leżało bezwładnie, pod półprzymkniętymi powiekami widać było białka wywróconych oczu. Mewa bardzo ostrożnie dotknęła jego duszy. Szrama, która tak przestraszyła ją poprzednim razem, wyglądała jak poszarpana rana.

Co teraz zrobić? Jeśli Mewa nałoży najdelikatniejszą nawet opaskę, jeśli zagłuszy ból i samo wspomnienie o nim, poprzednie życie nigdy nie wróci i nigdy nie zgęst­nieje ciemny obłok nienawiści. Za to w rękach Mewy po­jawi się łagodna, miękka uzda. Wład będzie cichy i po­słuszny, nie odstąpi jej nawet na krok i jeśli ona powie: „Strzelaj!", wystrzeli bez chwili namysłu. Z jego rozmo­wy znikną niezrozumiałe słowa i żarty, a z życia - niezna­ny cel. A gdy następnym razem Mewa zrzuci odzienie, w jego spojrzeniu nie zapłonie łapczywy zachwyt. Wład będzie patrzył obojętnie i czekał na rozkazy.

Mewa zacisnęła dłońmi skronie Włada i zajrzała w nie-widzące oczy:

Przez minutę wpatrywał się bezmyślnie w sufit, potem oblizał spuchnięte, pogryzione wargi i powiedział:

Wład nie miałby nic przeciwko wyznaniu miłosnemu, nawet od dziewczyny, której prawie nie zna, ale nie w ta­kiej formie i nie w takiej chwili...

ROZDZIAŁ 7

Rankiem następnego dnia opuścili gościnną planetę, któ­ra pozostała dla nich bezimienna. Prawdę mówiąc, było im wszystko jedno, kiedy wystartują, ale w naturze czło­wieka jest coś, co sprawia, że początek wszelkich działań powinien być rano. Statek wzniósł się w górę po łagodnej spirali i już wkrótce planeta faktycznie przemieniła się w wysepkę, zagubioną w bezkresnym oceanie.

Popatrzyli na siebie i roześmiali się.

Wład wstał i zajrzał przez otwarty luk. Mewy nie było, nad generatorem plazmowym wisiała torpeda.

Wład zamknął luk, wrócił na fotel pilota i włączył ciąg.

Nigdy przedtem nie miał okazji latać z przyspiesza­czem torpedowym, a symulator, nawet taki z absolutną iluzją prawdopodobieństwa, tego prawdopodobieństwa nie dawał. Wszechświat obrócił się wokół statku, a gwiaz­dy, do których zazwyczaj leciało się kilka godzin lub dni, nadlatywały błyskawicznie, by już po chwili znaleźć się za rufą. A przy tym Wład mógł dostrzec całe mnóstwo szczegółów, które właściwie nie powinny być widoczne przy takiej prędkości, i jednocześnie miał świadomość, że może wykonać dowolny manewr, w jednej chwili roz­pędzić się lub wyhamować. A przecież nawet szybkie my­śliwce, wyposażone w schwytane torpedy, nie były zdol­ne do takich wiraży, dla nich manewrowanie zaczynało się na prędkościach nadświetlnych.

Nie patrząc na ekran, Wład zrozumiał, co pokazuje mu Mewa, dostrzegł gwiazdę, a nawet niewidoczną na ekra­nach planetę tlenową.

Widok był tak niespodziewany, że Wład mimo woli krzyknął, wywołując wybuch śmiechu swojej towa­rzyszki.

Świat, który jeszcze przed chwilą wydawał się jedynym możliwym, nagle przemienił się w obraz, który płaski ekran na próżno usiłuje pokazać w trójwymiarze. Za to ludzki wzrok przenikał prawdziwą trójwymiarową prze­strzeń, prawdziwą wielowymiarową głębię, która tak po­ciągała malarzy przeszłości, tak ich drażniła i nie chciała ulec. Co tam właściwie było, Wład nie widział, ale wyczu­wał bezgraniczną przestrzeń, nieustępującą kosmosowi, do którego nadal należeli. Aby przeniknąć do kosmiczne­go oceanu, wystarczyło przerwać szczelną zasłonę, która skrywała nieznany świat. Właściwie były tu dwie zasło­ny: pierwsza, mieniąca się niespokojnymi, pomarańczo­wymi barwami i druga, migocząca równą, czystą zielenią. Płaski wszechświat Włada został ściśnięty między ty­mi dwiema zasłonami.

Jeszcze nigdy żaden pilot imperium nie robił takich wiraży, podobne wyczyny były dostępne jedynie bezgranicznej fantazji czarownic. Zasłona wybuchła szmaragdowymi rozbłyskami i wtedy Wład zobaczył Ziemię - bezgraniczny przestwór, ciągnący się od horyzontu po horyzont, w nieskończoność. Właśnie ten bezbrzeżny przestwór, jaki powinien się znajdować na prawdzi­wej Ziemi. Niebieszczyło się spokojne morze, nieprze­byte lasy świeciły się ciemnym malachitem, zaśnieżone góry zdawały się być wygrawerowane na tle nieba. I ca­ły ten pierwotny majestat ciągnął się bezkreśnie, bez granic i przeszkód - na północ, południe, zachód i wschód.

Silny wiatr uderzył Włada w twarz. Skąd tu wiatr? Na­wet na tysiąckroć mniejszych prędkościach nawet naj­bardziej rozrzedzona atmosfera wydawać się będzie mu­rem, o który rozbije się nieostrożny statek. Jakie lasy w dole, jakie morze, skoro lecisz szybciej, niż możesz je dostrzec, skoro jesteś szybszy niż światło? A jednak wiatr smagał twarz, a Ziemię Wład widział sam, bez pomocy ekranów, usłużnie dostosowujących obraz lotu do słabe­go ludzkiego odbioru.

Mewa znowu się roześmiała i jej śmiech połączył się ze świstem wiatru.

W górze był bezdenny błękit, czysty, bez śladu chmur­ki - wszystkie obłoki sunęły w dole. Ciężkie słońce, pur­purowiejąc, opadało nad horyzont i na całej bezkresnej ziemi w jednej chwili nastawa! wieczór. Na niebie jeszcze nie było widać lilowych cieni, niebo wznosiło się na nie­prawdopodobnej wysokości i bardzo chciało się tam po­lecieć, żeby dowiedzieć się, co jest za tą granicą, wyzna­czoną każdemu Ikarowi.

Wład jeszcze mówił, a jego ręce same, niezależnie od mózgu, włączyły hamowanie. Moździerz szarpnął się i na przekór prawom fizyki błyskawicznie wyhamował, nieruchomiejąc w powietrzu.

Na brzegu niewielkiego jeziora leżała igła kutra patro­lowego. Musiała tu tkwić od dawna, bo młodziutkie drzewka, które pojawiły się wkrótce po upadku, zdążyły urosnąć i spleść swoje gałęzie nad cienkim dziobem stat­ku. Część rufowa wrosła w glebę, w dyszach była ziemia i zielenił się mech. Luk wejściowy został otwarty na oścież, a obok niego widniała przysadzista drewniana chata. Pomiędzy statkiem a chatą płonęło ognisko, a nad ogniem, w kociołku zrobionym z hełmofonu, coś się gotowało.

Wład wyłączył silnik marszowy, puścił statek na grawigeneratorach, co było absolutnie niemożliwe w czasie sztormu (zakłócenia grawitacyjne mogły przemienić go w parę razem z połową planety), osiemdziesięciometrowe cielsko zastygło, niemal nie dotykając trawy. W rze­czywistości statek nadal wisiał, chociaż z boku wydawa­ło się, że stoi stabilnie. Mewa, która kilka sekund temu znalazła się w swojej prawdziwej postaci za plecami Wła­da, skinęła zadowolona głową. Ona również umiała doce­nić elegancję tego lądowania.

Z chaty wyszedł staruszek. Raczej nie słyszał przyby­cia statku kosmicznego, po prostu wyjrzał, żeby zamie­szać w kociołku zupę, ale nie mógł nie zauważyć wieży, która nieoczekiwanie zjawiła się na brzegu. Przyłożył dłoń do czoła, osłaniając oczy przed słońcem, jakby chciał dokładnie obejrzeć gościa, a potem potykając się, pospieszył do statku. Znoszony, przetarty mundur pilota sil kosmicznych wisiał na chudym staruszku jak worek, na głowie pilota spoczywał kapelusz spleciony z gałązek i przypominający odwrócony koszyk, a ręka ściskała drewnianą łyżkę, wymachując nią energicznie.

Luk wejściowy znalazł się na wysokości trzech me­trów, zaś otwór, przez który wchodzili wcześniej, siedem metrów wyżej. O ile skok z takiej wysokości nie nastrę­czał większych problemów, o tyle wskoczenie z powro­tem byłoby nie lada wyczynem. W bazie jest wszystko: winda grawitacyjna, zwykły trap, a tutaj? Na myśliwcu nie instaluje się zbędnego wyposażenia.

Łowca torped! Teraz wiadomo, dlaczego zaniosło go aż tutaj.

Mewa zaasekurowała „bezbronną i słabą istotę".

Dziewczyna szybowała, nawet nie dotykając miotły.

Porucznik Jacobson podszedł do nich. To, co z góry wyglądało na kuśtykanie, z bliska przemieniło się w dziarski krok. Na twarzy pustelnika nie było ani zdumienia, ani zachwytu na widok wybawców, jedynie żywa radość spowodowana gościnnością. I tylko bystry wzrok mógłby dostrzec w głębi starczych oczu tę odrobinę sza­leństwa, która wyjaśniała wszystko.

Staruszek pobiegł do chaty i wrócił z trzema gliniany­mi miskami.

Królik był faktycznie bardzo smaczny, szczególnie w porównaniu z racją bojową. Zachód wypalił się dla ca­łej trójki, na pociemniałym niebie pojawiły się ogromne, wielkości pięści, gwiazdy. Niektóre mrugały nierucho­mo, inne wyraźnie się poruszały. Jednych i drugich było bardzo dużo.

Staruszek kiwnął się i zasnął przy dogasającym ognisku.

Wład pomyślał, że pewnie w tym momencie Mewa przesuwa dłonią po wypolerowanej rękojeści i poczuł nieoczekiwane ukłucie zazdrości - wobec miotły.

Wład podrzucił głowę, ale nie zdążył nic zauważyć.

Jasny punkt z długimi cienkim ogonem sunął po nieboskłonie, omijając pełznące powoli tarcze planet.

ROZDZIAŁ 8

Odlatywali, rzecz jasna, nad ranem. Staruszek Jacobson krzątał się, odprowadzając gości i prosił, żeby jak najczę­ściej do niego zaglądali. Na pytanie, czy nie potrzebuje jakiejś pomocy, odpowiedział, że tutaj ma wszystko, a na imperialnych myśliwcach, o ile mu wiadomo, nie ma zbędnego wyposażenia - czy dacie wiarę? - a ograbianie tak pięknej kobiety z wyposażenia niezbędnego byłoby przestępstwem. Gdy jednak Wład wyrzucił przez luk zdemontowany mały biomanipulator, pustelnik zabrał go od razu, tłumacząc, że zrobi z niego nowe zelówki - rozetnie wzdłuż i lepką stroną naklei na podeszwę. Bardzo praktyczne, czy dacie wiarę?

Wład wierzył, Mewa nie, ale oboje przyznali, że to zna­komity pomysł. I dopiero, gdy Mewa zaczęła podnosić „słabą i bezbronną istotę" na wysokość luku wejściowego, Jacobson, stropiony i zakłopotany, poprosił nieśmiało:

- Zrobimy, co w naszej mocy - obiecał Wład.

Porucznik Jacobson długo machał im plecionym kape­luszem i Wład pomyślał nagle, że podrygujący krok oraz starcze drżenie głowy i rąk podporządkowane są jedne­mu, prostemu rytmowi, nieskomplikowanemu motywo­wi, który od sześćdziesięciu trzech lat popiskuje z klipsa, umieszczonego na włochatym uchu.

Statek ze świstem ciął powietrze, zbliżając się do pręd­kości, której przestrzeń nie jest w stanie wytrzymać i otwiera drogę do innych wszechświatów.

Obraz odsłaniającego się przed nimi kosmosu wyglą­dał tak znajomo i rodzimie, że Wład powiedział odrucho­wo: „No i jesteśmy w domu!" i dopiero potem pomyślał, że dla Mewy dom to niekończące się pogranicze Nowej Ziemi, a on sam w żadnym z tych dwóch wszechświatów nie ma niczego, co mógłby nazwać domem. Bo przecież nie koszary skazańców!

Żeby zagłuszyć te myśli, włączył odbiornik i na mostku natychmiast rozległ się głos lorda kapitana Kuterlanda, który smętnie powtarzał:

Już za sam ten poufały zwrot powinno się pozbawić Włada świeżo odzyskanego porucznikostwa, ale widocz­nie Figas był zbyt cenny, żeby zwracać uwagę na takie drobiazgi.

Kuterland był jedynym oficerem, który w czasie sean­sów łączności ani razu nie podniósł głosu i w żaden spo­sób nie obrażał Włada. Zdaje się, że po prostu był pedan­tem do szpiku kości i dlatego w tej nieoczekiwanej sytu­acji, gdy zbyt wiele zaczęło zależeć od dobrej woli oskar­żonego, właśnie Kuterlandowi poruczono nawiązanie łączności. Drugą dobę nie schodzić z dyżuru i wreszcie doczekać się odpowiedzi to faktycznie powód do radości.

W głośniku coś pstryknęło i mostek wypełnił serdecz­ny głos generała barona:

W głosie generała barona zadźwięczały pytające nutki. Niezbyt wymyślny chwyt: wypowiadając zdanie twier­dzące, ostatni wyraz należy lekko przeciągnąć, żeby powstało wrażenie ledwie słyszalnego pytającego „i?...", które powinno sprowokować upartego rozmówcę do od­powiedzi.

Wład nie zareagował.

Wład ocenił czas potrzebny, aby dotrzeć do miejsca je­go pierwszego lądowania. Dwa smoki - w ślad za Mewą zaczął nazywać kutry z przyspieszaczami torpedowymi smokami - powinny osiągnąć cel kilka godzin temu i te­raz już pewnie krążą, próbując dostrzec z orbity zagubio­nego zwiadowcę. Chociaż... Skąd pomysł, że ratownicy wylecieli natychmiast? Zanim w bazie uświadomili sobie, że stało się coś nadzwyczajnego, mogło minąć nawet dziesięć godzin. Do tej pory Mirzoj-bek nie kłamał w szczegółach, więc teraz również nie powinien zniżać się do kłamstwa.

Mówiąc „pańscy ludzie", Wład chciał dać do zrozumie­niu oblatanemu w psychologii naczelnikowi wydziału specjalnego, że sam porucznik Figas nie podlega już ge­nerałowi baronowi, jednak Mirzoj-bek nie zrozumiał lub udał, że nie rozumie.

Przez kilka sekund trwało milczenie, Wład pomyślał nawet, że generał baron oniemiał od takiej bezczelności, ale w chwilę później Mirzoj-bek gwizdnął i powiedział z podziwem:

I niemal jednocześnie odsunął się od mikrofonu i po­wiedział głośno: „Tak jest, oczywiście!", a do rozmowy włączył się nowy głos, bardzo rozdrażniony:

Wasza wielmożność! - wykrzyknął pokornie Mirzoj-
-bek. - Właśnie mamy połączenie z jednym z moich oficerów, wykonujących w przestrzeni zadanie specjalne szczególnej wagi. Twierdzi, że ma wiadomość niezwykłej wagi, którą może przekazać tylko panu.

Coś głośno zachrzęściło - widocznie dowódca opuścił eter. Wład powoli wypuścił powietrze, którego nabrał w płuca, szykując się do złożenia raportu.

Generał przerwał połączenie i zapytał:

Mellow natychmiast zniknął, a Mirzoj-bek znowu odezwał się w pustkę:

Wład skrzywił się. Mewa pstryknęła palcami i głosy umilkły. Łączność została przerwana.

Mewa wybiegła do przedziału technicznego, Wład za­mknął za nią luk. Już trzeci raz mieli lecieć razem, a cią­gle tak samo się o nią bał. Zostawiał ją przy generatorze, gdzie huczy plazmowe piekło... No tak, odzienie, miotła, czarownica, ale mimo wszystko... Mimo wszystko się bał.

Droga do bazy zajęła im nie dwie, lecz cztery godziny. Kilka razy dokonywali nieprawdopodobnych wiraży, Mewa łapała napotkane żmijki, raz zanurkowali do No­wej Ziemi, skracając drogę o pół setki parseków i dotarli na miejsce dokładnie w tym momencie, gdy boja grawi­tacyjna wypełniła przestrzeń dźwięcznym „bip-bip".

Wład przełączył odbiornik na falę roboczą myśliwców i z głośnika popłynął głos pilota:

„Aha, więc tak wyglądam z boku" - pomyślał Wład, który nieraz widywał widma jeszcze w czasie lotów zwia­dowczych, kiedy był zwykłym porucznikiem. Wład po­czuł niemal ojcowską czułość do zdeterminowanego pilo­ta i jego dowódcy, który nie chciał posyłać swoich ludzi na śmierć.

Był przekonany, że setki uszu słucha milczącej często­tliwości i za kilka godzin to zdanie będzie powtarzał każ­dy technik i sanitariusz.

Wład wytracił prędkość i zbliżył się do małej boi, wiszą­cej w przestrzeni. Można było zabrać kontener w całości, ale Wład nie chciał tego robić. Mimo niewielkich rozmia­rów kontenera, w środku mógłby się zmieścić potężny pocisk, zdolny poważnie uszkodzić myśliwiec. Ostroż­ność, ostrożność i jeszcze raz ostrożność. Otworzył ambrazurę i kilkaset metrów sześciennych powietrza roz­wiało się w przestrzeni. Mewa ma rację, trzeba szybko zdobyć to odzienie... Język moździerza wysunął się i za­czął otwierać zamek kontenera. Gdyby nawet teraz do­szło do wybuchu, uszkodzenia byłyby i tak nieporówna­nie mniejsze, niż gdyby łupnęło obok generatorów.

Wybuch nie nastąpił. Wewnątrz kontenera rzeczywi­ście spoczywał klips, w którym umieszczono maleńki kryształ z nagraniami.

Nowa Ziemia powitała ich słońcem i wiatrem. Pomiesz­czenie techniczne, w którym minutę temu była próżnia, bły­skawicznie wypełniło się powietrzem i Wład pochwalił sam siebie za to, że nie marnował rezerwy, umieszczonej w bu­tlach. Chociaż, z drugiej strony, statek kosmiczny nie powi­nien być tak „przenikamy". Doświadczenie międzygwiezd­nego zwiadowcy buntowało się przeciwko takiej sytuacji.

W dole rozciągał się bezkresny las. Chmury przepływa­ły między statkiem i wierzchołkami nieznajomych drzwi. Gdy patrzyło się na nie z góry, przypominały watę cukro­wą, a jednocześnie było widać, że nie są to zwykłe chmu­ry, lecz front burzowy, rozciągnięty na tysiąc kilometrów i wylewający na ziemię kaskady wody. Te sprzeczne wra­żenia mogły doprowadzić człowieka do szaleństwa i tyl­ko nieruchoma strzałka czujnika wektora psi oznajmiała, że nie ma powodów do niepokoju.

Gwiazdolot zrobił ostry wiraż i, nie zmniejszając pręd­kości, runął w dół.

„Smok" - pomyślał Wład. - „Gdyby ktoś spojrzał z do­łu, zobaczyłby smoka. Nikt inny nie mógłby tak latać".

Bagno było mokre, wilgotne i wydawało się nie mieć końca. Mewa, po znanych tylko sobie znakach wybrała miejsce, w którym można wylądować bez ryzyka całko­witego zanurzenia. A jednak, gdy Wład skoczył z dziesię­ciometrowej wysokości, zapadł się w błoto po kolana.

Wład ściągnął kurtkę i kombinezon, zwinął w kłębek i wrzucił do luku, zostając w samej bieliźnie. Bieliznę - impregnowaną, chroniącą przed promieniowaniem, pochłaniającą pot i wszelkie zapachy - musiał prać po każdej egzekucji, urządzanej przez łajdaka Calve. Te­raz grand major sam wdepnął w kłopoty i według specja­listów, cierpi na gwałtowną depresję.

Mewa zniknęła w luku, a Wład został na dole, po kola­na w zimnym błocie. Naprawdę marzł, a pozostałe wra­żenia również nie budziły entuzjazmu. Szeroko otworzył usta i kilka razy mocno wydmuchał powietrze - stary, sprawdzony sposób określenia temperatury. Pary nie by­ło, czyli musi być więcej niż plus dziesięć. To czemu go tak trzęsie? Mewa zadbała, żeby wczuł się w rolę i zaczął bardziej przekonująco marzyć o bagiennym stworze? Czarno widział te marzenia. O, w dzieciństwie to na­prawdę umiał marzyć o cieple. Zimą wychowawca często wywoził uczniów w plener do jednego ze skansenów. A po zrobieniu szkiców, prowadził ich, głodnych i zmar­zniętych, do leśniczówki, gdzie palono w piecu i szyko­wano herbatę. Ech, gdyby tak można było się tam teraz znaleźć, oprzeć o piec, w którym trzeszczą świerkowe po­lana i słuchać, jak za mocną ścianą domku, na zewnątrz wyje zamieć...

Trzęsawisko, na którego brzegu przed chwilą stał Wład, wybrzuszyło się, tworząc gigantyczny bąbel, z którego wyłoniła się jakaś czarna, bezkształtna istota. Wład zareagował natychmiast i statek podskoczył jak na sprężynie.

Teraz już Wład widział wyraźnie, że w dole porusza się odzienie. Czarna płachta wielkości boiska do piłki nożnej rozciągnęła się na wyspie, wznosząc w powietrze macki albo brzegi płaszcza.

Za drugim razem udało się wyciągnąć z trzęsawiska całkiem zwyczajne zwierzątko wielkości szala, ale Wład, nauczony gorzkim doświadczeniem, i tak był gotów w każdej chwili wskoczyć do statku.

Przez kilka sekund Wład wahał się, w końcu pochylił się i pogłaskał stworka. Odzienie miało dwa okrągłe oczka i ciekawski pyszczek, zaś cała reszta wyglądała jak jednolity, powycinany wymyślnie kawałek skóry. Czując dotyk ręki, odzienie próbowało ją objąć, nasunąć się na dłoń niczym wielka gumowa rękawica. Stworek wy­dawał się ciepły i jedwabisty, ale ten żarłoczny ruch sprawił, że Wład cofnął rękę.

Wład stanął na ciepłej skórze odzienia mokrymi, brud­nymi, zimnymi stopami i ono zaczęło sunąć po jego ciele, szczelnie otulając nogi, boki i ramiona.

Wład uspokoił się i rozejrzał - chociaż oczy miał moc­no zamknięte, a błoto zalepiło mu twarz Ale mimo to wi­dział, że wokół kołyszą się szare cienie, w dole jest twar­de dno, a tuż obok przepłynęło maleńkie odzienie, wiel­kości strzępka. Ani twarz, ani odsłonięte dłonie i stopy nie marzły, widocznie odzienie chroniło je na odległość. Wład przemógł się i otworzył oczy. Nic się nie zmieniło - jego własny wzrok najwyraźniej spasował.

Pływali w najgorszych miejscach, dopóki Wład nie za­czął traktować odzienia jak drugiej skóry. Dopiero wtedy Mewa zawróciła do brzegu. Jak znajdowała drogę w tym błotnistym mroku, Wład nie miał pojęcia. Nawet cudow­ny wzrok odzienia momentami zaczynał pasować, a on sam już dawno stracił jakąkolwiek orientację. Jednak Mewa prowadziła pewnie i w końcu wynurzyli się z tej to­pieli, oblepieni mułem i rzęsą, podobni do podziemnych potworów z jakiegoś horroru.

I dopiero, gdy podeszli do porzuconego statku, zauwa­żyli, że mają gościa. Wysoka, siwa starucha z haczykowa­tym nosem, czerwonymi oczami i rozwichrzoną miotłą w rękach, stała nieruchomo i w milczeniu czekała, aż wy­nurzająca się z bagna para zechce wreszcie podejść. Sta­rucha wyglądała jak wzorcowa czarownica i każde dziec­ko ze Starej Ziemi, które choć raz miało w rękach książ­kę z bajkami, od razu wykrzyknęłoby: „Czarownica!" Mogłoby się jedynie zdziwić, czemu starucha nie jest ubrana w podarte łachmany, lecz w ciemny, połyskliwy kombinezon z dwoma guzikami na pasie.

Mewa skoncentrowała się i zrobiła trzy kroki w stronę staruchy. Nie dotknęła miotły, ale Wład zauważył, że dziewczyna przygotowuje się na nieprzyjemności.

Starucha nie odpowiedziała na powitanie. Patrząc po­nad ich głowami i nie zmieniając wyrazu twarzy, za­grzmiała:

Oczy starej czarownicy kolorem przypominały szaro­zielone trzęsawisko, ale gdy starucha spojrzała na Wła­da, mężczyzna pomyślał, że ten wzrok mógłby przepalić go na wylot.

Starucha wysłuchała długiej opowieści bardzo uważ­nie i spojrzenie wyblakłych, musztardowych oczu znowu spoczęło na Władzie.

Starucha machnęła ręką, ale ułamek sekundy wcze­śniej w tym miejscu, w którym stała Mewa, pojawił się oślepiający płomień. Potworny ognisty ptak, płonący fe­niks runął do przodu, okalając białym płomieniem po­stać starej wiedźmy. Rozbłysk był tak jasny, że przed oczami Włada pojawiły się czarne plamy. Gdy od­zyskał wzrok, spostrzegł, że chociaż Mewa i Wajsza nadal stoją naprzeciwko siebie, to już nie są tłumaczący się przestępca i groźny sędzia, lecz dwie szykujące się do walki czarownice. Twarz staruchy pokryły purpuro­we pęcherze, splątane włosy spłonęły niemal do połowy, odzienie zmieniło kolor i wydawało się teraz popielato-szare, ale zakrzywione palce mocno ściskały drzewce miotły, choć jej gałązki zwęgliły się na końcach i dymiły.

Czarownice wirowały na grząskiej ziemi, szykując się do zadania ciosu. Na Włada nikt nie zwracał uwagi, ale pilot zdawał sobie sprawę, że gdyby teraz stanął pomię­dzy rozwścieczonymi wiedźmami, straciłby życie. Dlate­go zrobił to, co w tej sytuacji jeszcze mógł zrobić - po­biegł do statku. Otwarta ambrazura ziała na nieosiągal­nej wysokości, nogi grzęzły w ziemi, lecz mimo to Wład skoczył, próbując złapać się krawędzi otwartego luku. Odzienie wyczuło ten graniczący z niemożliwością wysi­łek swego nowego pana i pomogło mu. Palce zacisnęły się na krawędzi, Wład podciągnął się, przeturlał przez próg, błyskawicznie podbiegł do pulpitu i aktywował biomanipulator. Zwinny język, który wbrew surowemu pra­wu nie został amputowany, wzbił się w powietrze i wy­rwał miotłę z rąk matki Wąjszy.

Starucha zawyła i skoczyła za swoim skarbem, ale mio­tła już kołysała się w powietrzu, niedostępna dla czarow­nicy, w jednej chwili pozbawionej możliwości latania. Mewa opuściła swoją miotłę i roześmiała się starej wiedź­mie w twarz.

Starucha skoczyła do przodu, chcąc pewnie wydrapać oczy przeklętej dziewusze, ale Mewa uchyliła się i w ostatniej chwili wzleciała w górę. Stamtąd patrzyła na rozwścieczoną jędzę z nieukrywaną satysfakcją.

Wład podszedł do Mewy i stanął obok niej. Przez jakiś czas milczeli, dotykając się ramionami i słuchając prze­kleństw i gróźb, dobiegających z dołu. W końcu Wład odezwał się:

ROZDZIAŁ 9

Gdy euforia zwycięstwa nieco przygasła, Wład zapytał:

Statek przy prędkości nadświetlnej dryfował w pustej przestrzeni wysoko ponad płaszczyzną galaktyki. Zatrzy­mali się tu, żeby przyzwyczaić niedoświadczone odzienie do próżni. Gwiazdolot został rozhermetyzowany, ale ani Wład, ani Mewa nie czuli najmniejszego dyskomfortu.

- Dlaczego zaraz w mordę. - Mewa miała zamknięte oczy i skupiony wyraz twarzy, było jasne, że odpowiada automatycznie, a myśli o czymś zupełnie innym.
- W mordę to bez sensu... To znaczy, ma sens, ale nie klipsem. Klipsem w mordę nie będzie bolało... Mamy tu starą miotłę, w sam raz do walenie po mordzie... A klips zaraz wyczyszczę i będzie można słuchać...

Wład podniósł miotłę Wajszy. Po raz pierwszy miał możliwość dokładnego obejrzenia tego straszliwego na­rzędzia czarownic, ale bliższe oględziny nie dały intere­sujących informacji. Gładki kij, nie wystrugany, lecz oko­rowany i wypolerowany dłońmi i wiązka roztrzepanych gałązek, mocno związanych łykiem. Solidna robota, ale przy odrobinie chęci z łatwością można by rozłożyć mio­tłę na poszczególne gałązki. Nie ma w niej ani śladu ży­cia czy cienia magii. Gałązki są opalone na końcach - pa­miątka po złotym ptaku. Wład poczuł dreszcz, przypomi­nając sobie walkę dwóch czarownic. Świadomość, że ukochana dziewczyna potrafi wyczyniać takie rzeczy, jest mało przyjemna. Człowiek faktycznie zaczyna się czuć jak mały psiak. Ech, Mewo, niemądra dziewczyn­ko... Mówisz o miłości, a co o niej wiesz, oprócz bajek, sły­szanych od matki, która również nie znała miłości? To tylko Wład nie ma nikogo prócz Mewy, a Mewa ma mio­tłę i jakby się tak zastanowić, miotłę kocha nawet bar­dziej niż jego...

„Że też jej własna miotła nie przeszkadza" - pomyślał Wład. „Który to już dzień trzyma ją w rękach albo nosi za plecami..."

Mewa uśmiechnęła się i zaśpiewała jedną zwrotkę dziecięcej piosenki:

Nasza Baja mądrala

Już gałązek narwała

Sto naręczy świerkowych gałęzi

I ze dwieście ostów jeszcze...

Wład milczał. Rozumiał, że Mewa wspomina teraz ta­kie rzeczy, o których rzadko mówi się na głos, i że nie po­winien się odzywać. Dlatego jedynie ostrożnie wyciągnął rękę i pogładził Mewę po włosach. Włosy były miękkie, ale niepokorne. Lekko sprężynowały pod dłonią, nie chcąc podporządkować się dotykowi. Trudno uwierzyć, że trzy godziny temu, gdy dziewczyna pływała w trzęsa­wisku, mokre włosy spokojnie leżały na ramionach jak brudne sopelki.

Mewa westchnęła i przytuliła się do Włada. Siedzieli teraz obok siebie w kucki, jak dwa nastroszone pisklęta.

Wład przypomniał sobie, jak w starej bajce czarownica gryzła dąb. Z jakich głębin wieków wypływa ten zdumie­wający zwyczaj?

Wolną ręką Wład odwrócił zdobyczną miotłę i zerknął na kij. Gładki. Jeśli nawet były tu kiedyś ślady zębów, to dawno temu zatarł je dotyk dłoni...

Mocno ściskając w wyciągniętym ręku wręczoną mio­tłę, Wład odwrócił się do Mewy i pochwycił wargami łzę, która nie zdążyła stoczyć się po policzku, a dopiero po­tem ucałował drżące wargi dziewczyny.

Mewa chlipnęła krótko, przytulając twarz do piersi Włada i umilkła. A Wład stał, przeklinając miotłę, której nie można wypuszczać z rąk, własną idiotyczną pozę i rozhermetyzowane pudło statku, w którym tylko odzie­nie chroniło teraz przed śmiercią.

Mewa zerwała się nagle, zręcznie i delikatnie wyjęła miotłę z rąk Włada i zawirowała w tańcu, na który nie wystarczyłoby całego kosmosu, ale choć wirowała w cia­snych pomieszczeniach technicznych, to jakimś cudem miejsca wystarczyło w zupełności.

ROZDZIAŁ 10

Siódma Baza Wypadowa - stalowa kula o średnicy pię­ciuset kilometrów - wirowała powoli wokół oswojonej setki lat temu planety tlenowej, będącej obecnie stolicą prowincji Wielka Niańma. Z drugiej jednak strony za­równo planeta, jak i główna gwiazda oraz inne gwiazdy i planety kreśliły epicykle wokół prawdziwego ośrodka - Siódmej Bazy Wypadowej imperialnych wojsk ko­smicznych.

Wnętrze stalowego globusa było wypełnione wojska­mi, najnowocześniejszą techniką oraz dowództwem. Co sekundę przylatywały tu statki i nadchodziło tysiące wiadomości. Mieszkający na planecie namiestnik mógł wybudować sobie kryształowy pałac, wystroić się w ele­gancki mundur i setkę swoich ochroniarzy określać mia­nem gwardii osobistej, ale i tak pozostawał jedynie pra­cownikiem najemnym, który zarządzał gospodarstwem prawdziwej stolicy, płynącej po niebie. Jedynie stamtąd, z bazy, mogły wychodzić rozkazy do oddziałów wojsko­wych, rozrzuconych na wszystkich należących do pro­wincji planetach i tylko dowódca mógł w każdej chwili zwrócić się bezpośrednio do Jego Imperatorskiej Wyso­kości. Tutaj mieścił się nerw, rdzeń i ośrodek całego państwa.

Mikroskopijny stateczek Włada został zauważony, gdy miejscowe słońce wyglądało jeszcze jak niezbyt duża gwiazda, a samą planetę, nie mówiąc już o bazie, trudno byłoby wypatrzyć przez najsilniejszy teleskop. Jedynie lokatory, działające na częstotliwościach grawitacyjnych, pozwalały widzieć na takie odległości.

Dyspozytor wcisnął guzik alarmu wewnętrznego, po czym odchylił się na oparcie fotela, żeby sobie głębo­ko ziewnąć.

Wład doskonale zdawał sobie sprawę, jakie zgotują mu tu powitanie - każdy kursant posiadał podstawowe wia­domości z dziedziny obrony twierdzy - ale nie miał za­miaru wpaść w zastawioną pułapkę. Poza tym, było jesz­cze trochę czasu. Ściągnął z głowy hełm, zamocował klips na mikrofonie i eter wypełnił potężny, łkający kontralt, wykonujący romantyczne tango:

O, ukochany mój, do domu wróć Bez ciebie tu z tęsknoty ginę Jesteś gdzieś tam, gdzie wściekły wiatr Miota się, niszcząc martwą trawę!

„Miota się, niszcząc?" - zastanowił się Wład. „Cieka­we... No dobra, spróbujemy niszczyć, nie miotając się!"

Wszystko przebiegło w tempie niedostępnym ludzkie­mu odbiorowi, więc dyspozytor, który znowu zaczął zie­wać na ostatnich nutach pierwszej zwrotki, ciągnął ziew­nięcie aż do momentu, gdy wybuch, który rozpruł wnętrz­ności bazy, jednocześnie położył kres ziewnięciu i same­mu dyspozytorowi. Cudem zachowane nagranie pokazało, że szalony statek znikł z ekranów i pojawił się na grani­cach systemu. Tu już nie można było użyć pola siłowego, ponieważ groziło to zakłóceniem ruchu planet. Do bazy pozostały jeszcze ponad dwie godziny świetlne, czyli pra­wie minuta, nawet dla myśliwca z przyspieszaczem torpe­dowym. Zresztą, nikt nie wychodzi na cel przy prędkości nadświetlnej, bo nie zdążyłby nacisnąć spustu! A jednak ten szaleniec nie miał zamiaru wytracać prędkości.

Działa automatyczne, umieszczone na wypadek, gdyby torpedowcy spróbowali przedrzeć się do bazy, okazały się bardziej operatywne od ludzi i natychmiast otworzy­ły ogień. Trafienie z takiej odległości do małego celu, po­ruszającego się z niewyobrażalną prędkością graniczy z cudem i potwierdzi to każdy strzelec. Zazwyczaj w ta­kich wypadkach liczy się na to, że przeciwnik sam zaha­czy o eksplodujący obłok plazmy. Ale ogniste kwiaty nie powitały nikogo, statek z gracją slalomisty prześliznął się między wybuchami i zaatakował sam. Trafienie z lecące­go statku w malutki cel - pięćset kilometrów to w skali kosmosu żadna wielkość - również nie jest możliwe i również potwierdzi to każdy strzelec, jeśli oczywiście nie leciał wcześniej nad przestworami Nowej Ziemi. I mi­mo wszystko jedyny strzał działa plazmowego małego myśliwca znalazł swój cel. A co potrafi zrobić plazma, po­ruszająca się z prędkością tysiąckrotnie przewyższającą prędkość światła, to już może policzyć każdy uczeń star­szej klasy, mający jako takie pojęcie o podstawach fizyki prędkości nadświetlnych.

Całe starcie trwało sześć sekund i tylko jednej sekundy zabrakło dyżurnemu dyspozytorowi, żeby dokończyć ziewnięcie. W boku żelaznej planetoidy powstał stume­trowy krater, we wnętrzu bazy następowały eksplozje, gi­nęli ludzie, rozlegały się straszliwe krzyki. Myśliwiec za­płonął całym spektrum fotonów hamowania i zaczął dru­gie podejście.

Kontralt nie przestawał łkać:

Minęła wiosna, ja wciąż czekam tu Tobą oddycham, ukochany! Do ciebie teraz niczym fala mknę Do ciebie krzyczę - wróć do domu!

Potrzebował sztabowców: oficerów, którzy od stuleci prowadzili tą wojnę cudzymi rękami, wojnę z nie wiado­mo kim i nie wiadomo o co, i którzy przy okazji zacisnęli wszechświat w imperialnym imadle. Niech choć raz do­wiedzą się, czym jest huk prawdziwego wybuchu i jak pachnie nie cudzy, lecz własny strach. Grandowie, lordo­wie, książęta, prawdziwi potomkowie starożytnych ro­dów i ci, którzy kupili sobie arystokratyczny przedrostek - wszyscy oni nie zasługiwali na współczucie. To prawda, była tam również obsługa - całe morze przeszkolonych sługusów i wystrojone w mundury sierżantów czarujące dziwki, ale nawet sztabowi asenizatorzy mieli swój szcze­gólny dostęp i całą masę przywilejów, i ci, którzy znaleź­li się dzisiaj w miejscu pracy, będą mieli okazję za to wszystko zapłacić. Koledzy Włada nazywali sztabową obsługę „szlachtą" - wywodząc to określenie od słowa „szlachtować". Bez względu na rzeczywiste stanowisko, wszyscy sztabowcy potrafili jedynie rozprawiać o wojnie i chować się za cudzymi plecami.

Błyskawicznie przemknęła myśl: „Czemuż są winne dziewki głupie?", ale szybko zniknęła, zmieciona zapa­łem bojowym. Prawda jest okrutna: jeśli chcesz być dro­gą kurwą, przyzwyczajaj się do myśli, że kiedy przyjdą załatwić bogatego klienta, drugą kulę dostaniesz ty.

Drugi pocisk wyrwał lej obok pierwszego. Dwa leje, dwie rany na gigantycznym cielsku planetoidy. Dwa bar­dzo bolesne ukłucia, których nie sposób nie dostrzec. Te­raz dowódca nie będzie już mógł spokojnie spać, gdy ofi­cer polowy przyniesie ważny meldunek. A Mirzoj-bek po wysłuchaniu raportu o śmierci ludzi nie powie już tak lekko: „Dobrze, Mellow, niech pan wraca do pracy", tylko zacznie się zastanawiać, czy przypadkiem już wkrótce nie znajdzie się wśród tych, którzy są zabijani. Nieważne, że większość katorżników, za którymi ujął się Wład, to zwy­kli rekruci, przyłapani na drobnych kradzieżach. Wład nie przyszedł tu, żeby się mścić, lecz po to, żeby uczyć. Każdy, kto bezkarnie rozporządza cudzym życiem, musi pamiętać, że jego własne nie jest więcej warte.

Na początek wystarczą te dwa ciosy, a potem się zobaczy.

Myśliwiec o nadprzyrodzonych możliwościach znikał w przestrzeniach kosmosu, oddalając się szybciej, niż można to sobie wyobrazić i zamierało jękliwe tango, któ­rego dźwięki będą od dziś siać przerażenie wśród impe­rialnej generalicji:

A kiedy przyjdziesz, wnet umilknie deszcz, I świat rozkwitnie, ukochany! Wtedy zrozumiesz - wreszcie żyjesz też Żyjesz, bo znowu jesteś w domu!

ROZDZIAŁ 11

Wład, którego lądowaniem tak energicznie dowodził sta­ry pilot, odchylił się na oparcie fotela i przymknął oczy. Jak to miło przylecieć tam, gdzie ktoś cieszy się na twój widok...

Mewa osobiście rozsunęła ambrazurę - też chciała na­uczyć się kierować nieożywioną materią! - i pierwsza ze­skoczyła na ziemię.

Jacobson podszedł do niej swoim tanecznym krokiem.

Podszedł do nich Wład.

Jacobson z czcią przyjął prezent, przycisnął go do pier­si, potem podniósł rękę z klipsem do ucha i od razu odsu­nął. Na jego twarzy odbiła się cała gama uczuć - od za­chwytu po przerażenie.

Jacobson wrócił w podskokach.

Porucznik wszedł do chaty i z dumą zademonstrował całą stertę drobnych rybek.

„Bo to, co martwe, tylko przeszkadza" - dokończył Wład w myślach, nie pozwalając okrzepnąć przelotnemu wyobrażeniu, jak właściwie ortodoksyjne czarownice wprowadzają w życie tę zasadę odnośnie patelni.

Mewa zerknęła na niego z zadziornym uśmiechem, ale nic nie powiedziała. Wybrała ryby i skinęła zadowolona głową.

Wskoczyła na miotłę, z lekkim świstem zakreśliła łuk nad jeziorem i zniknęła. W atmosferze Nowej Ziemi nie musiała przemieniać się w błękitną torpedę, więc przez chwilę dwóch mężczyzn oglądało obrazek ze starej bajki: las, jezioro, burzowe chmury na wschodzie i młoda cza­rownica, lecąca na miotle.

Wład skinął głową.

Wład chciał powiedzieć, że wojnę to akurat nie on pro­wadzi, a teraz próbuje tylko dotrzeć do najwyższych dy­gnitarzy i wykrzyczeć im w twarz całą prawdę, która mo­głaby zmienić świat, ale zamiast tego zapytał:

Jacobson mówił szybko, z zapałem, ani razu nie wtrą­cając swojego ulubionego „czy da pan wiarę?". Tak mó­wi się o sprawach, które nabrzmiały dawno temu i zosta­ły tysiące razy przemyślane.

Zza lasu lotem koszącym wyleciała Mewa, wyhamowa­ła zawadiacko i zeskoczyła tuż przed drzwiami chaty.

Jacobson z zachwytem cmoknął językiem i pokazał Władowi kciuk:

Usiadł na ziemi i objął rękami koszyk na głowie.

A Mewa rzeczywiście czarowała. Błyskawicznie posortowała naręcze przyniesionych traw, ułożyła ryby na ogrom­nym, zielonym liściu, przy którym zawstydziłby się każdy łopian, i posoliła, jeśli oczywiście szary proszek, leżący na jednym z liści można było nazwać solą. Suchy i pozor­nie trwały korzeń rozsypał się na biały puder, w którym rybki zostały natychmiast obtoczone. Pomiędzy dłońmi kucharki rozbłysnął biały płomień, nieuchwytnym ruchem przewróciła jednocześnie wszystkie ryby i znowu pojawił się rozbłysk ognia. Zapachniało ozonem i smażonymi ryba­mi. Mewa posypała je drobnymi trawkami, wylała z góry pięć jajek. Jajka były duże, miały grubą, nakrapianą sko­rupkę i najwyraźniej należały do jakiegoś dzikiego ptaka.

„Jak ona to wszystko przydźwigała bez koszyka, w sa­mych rękach?" - zastanowił się poniewczasie Wład.

Mewa wykonała jeszcze kilka gestów, nie było już wi­dać ognia, ale drażniąca nozdrza para podpowiadała, że smaczne czarodziejstwo jeszcze trwa.

Obiad upłynął w uroczystym milczeniu, a gdy po zapie­czonych w omlecie rybach została jedynie sterta łbów i cien­kich grzbietów, a uczestnicy uczty znaleźli wreszcie siły, by chwalić i dziękować, Mewa roześmiała się i powiedziała:

- Okazuje się, że gotowanie dla innych jest znacznie przyjemniejsze i smaczniejsze niż dla samej siebie. A przy okazji wymyśliłam już, jaką zabawę urządzimy dziś w nocy jednemu z czarowniczych osiedli! - Widząc zaniepokojone spojrzenie Włada, wyjaśniła: - Nie bę­dziemy tym razem strzelać. Będziemy dawać prezenty.

ROZDZIAŁ 12

Osiedle, a raczej niewielkie miasteczko, mieściło się w pasie brzegu między morzem i niewysokimi, zwalisty­mi górami. Wiejskie domki, w których Wład mimo całego wysiłku nie zdołał dostrzec oznak życia, stały daleko od siebie i nie było między nimi żadnych ścieżek; czarow­nice nie chodzą do siebie w gości. Ścieżki zbiegały się na głównym placu, gdzie rozwiązywano wszelkie sprawy - pokojowe i mniej pokojowe.

Pomarszczone, bezzębne staruszki drzemały spokoj­nie na przyzbach swoich domów albo tłoczyły się na pla­cu, coś pokrzykując. Majestatyczne matrony kroczyły uliczkami, a gdy opuściły osiedle, błyskawicznie wzlaty­wały i leciały gdzieś w swoich sprawach - latanie po osie­dlu w środku dnia uważano za nieprzyzwoite. Wszystkie wiedźmy miały na sobie wymyślne odzienia - kobiecy umysł nie może pogodzić się z nadmierną monotonią stroju. Poparta magią selekcja dowodziła, że wyobraźnia krawiecka nie ma granic. Jedynie młodziutkie czarowniczki biegały nago, migając opalonymi pupami.

Na ten idylliczny obrazek nakładał się, niczym przezro­czysty szablon, zupełnie inny krajobraz - przemysłowo--wojskowy. Tu i ówdzie ponad domami wznosiły się osiemdziesięciometrowe minarety kosmolotów, między­gwiezdnych myśliwców, statków pocztowych i badaw­czych. Piękno i duma imperium, jego potęga i moc zostały wzięte do niewoli przez zdeterminowane amazonki. Moź­dzierze stojące pionowo były „żywe", ale tuż obok wznosi­ły się całe góry szkieletów zaginionych niegdyś statków, które niczym wały oddzielały domki od siebie, tworząc nieprawdopodobną strukturę komórkową. Niepotrzebne gwiazdoloty wiedźmy odciągały do pobliskiego wąwozu na wysypisko śmieci, tworząc całe warstwy i pokłady. Set­ki, tysiące statków kosmicznych, a na każdym zablokowa­nym mostku przed oślepłymi monitorami i martwym pul­pitem spoczywała mumia zamęczonego pilota.

Mewa westchnęła i potarła palcem nos, jakby spraw­dzając, czy nie pojawiły się na nim wągry. Wład słuchał tej opowieści niczym strasznej bajki, która w prawdzi­wym życiu nie może się zdarzyć. Statek wisiał wysoko nad miastem, czekali na wieczór.

Wład nic nie powiedział. Straszna bajka zakończyła się jeszcze straszniejszym w swoim pragmatyzmie morałem.

Na dole powoli zapadał wieczór. Opustoszała plaża, miejscowe forum utonęło w ciemnościach. Żadne światła nie rozjaśniały ulicznego mroku, czarodziejkom latarnie nie są potrzebne, one i tak wszystko widzą; jedynie gorą­ce powietrze nad kominami przelewało się szkarłatem i purpurą. Wład zmrużył oczy i z odległości setek kilome­trów dojrzał iskry, wylatujące z paleniska przez komin i nawet jakby poczuł zapach podgrzewanego kulebiaka z mięsem i aromatycznego kapuśniaku.

Wład pokiwał ze zrozumieniem głową. Nic dziwnego, że Mewa całe noce spędzała z miotłą w objęciach, prze­mieniona w błękitną torpedę. Zbliżenie się do niej w ta­kim momencie oznaczałoby samobójstwo - zarówno dla szkarady, jak i dla mężczyzny.

To stwierdzenie, tak częste w ustach Mewy, tym razem zabrzmiało inaczej, i dopiero po chwili Wład zrozumiał, dlaczego. Tym razem, mówiąc o czarownicach, Mewa nie włączyła do ich społeczności siebie.

Nie niosło ono ze sobą żadnego zagrożenia, nie było w żaden sposób zamaskowane i każda czarodziejka mo­gła je z łatwością odepchnąć, co też wiele uczyniło. Ale żadna nie zaczęła nic podejrzewać, wszystkie pomyślały, że to jakaś zmęczona mama spieszy się, żeby wyciszyć rozbawioną córeczkę, albo opiekunka w przytułku usiłu­je zapewnić sobie spokojną noc.

A w przytułku gruba niańka, jedna z tych pozbawionych ambicji czarodziejek, które nigdy nie próbowały opuścić Nowej Ziemi, ziewnęła rozdzierająco, bijąc rekord nie­boszczyka dyspozytora. Upewniła się, że każda wycho­wanka śpi spokojnie w swoim zawiniątku, wróciła do po­koju sióstr i zwaliła się na łóżko, kompletnie zapominając o tym, że do jej obowiązków należy opowiedzenie dziew­czynkom bajki i sprowadzanie czarodziejskiego snu.

Już wkrótce dobra połowa miasta spała: dziewczynki, chronione zwyczajem i surowym prawem, dorosłe czaro­dziejki, nawet we śnie ściskające miotłę, wokół której rozpływa się delikatne lśnienie... Dorośli byli bezpieczni, a dzieci... któż atakowałby dzieci? Ani zysku, ani przy­jemności, ani sławy...

Następne zaklęcie również nie było potężne, za to bar­dzo wymyślne, niemal na granicy możliwości młodej cza­rodziejki. To była wieczorna bajka, słodki sen, które zo­baczą wszystkie dziewczynki tego miasta, jeśli oczywi­ście nie ochroni ich przed tym matczyna wola. Większość małych czarownic, których matki jeszcze nie spały, rów­nież zobaczyła tę bajkę. Zaklęcie nie niosło żadnej szko­dy, jedynie czułość i troskę, więc nawet najbardziej su­mienne matki nie zaczęły nic podejrzewać. Cóż, widocz­nie któraś z opiekunek w przytułku za bardzo się posta­rała i teraz opowiada bajkę nie tylko swoim wychowan­kom, lecz także całemu miastu. Najbardziej czujne mat­ki z łatwością rozplatały koronkowe sploty snu...

...Wielki dom z dachem, pokrytym czerwoną dachówką, ponad wysokim kominem unosi się dym. Za domem zie­lenieje ogródek, pełen roślin Starej i Nowej Ziemi, płot ugina się pod ciężarem wielkiej dyni, której bez szczegól­nego zaklęcia pewnie nie udałoby się wyhodować. I zna­jomy początek bajki: „Był sobie pewien znany i szanowa­ny człowiek..." A w oddali słychać wesołą taneczną muzy­kę: „Pam-param-pam!" i delikatny kryształowy brzęk. No oczywiście, przecież to bajka o Kopciuszku!

Każda czarodziejka, splatając sen, opowiada bajkę odrobinę inaczej. W tej bajce piękny książę jest trochę dziwnie ubrany, zaś jego korona nie ma ząbków, jest okrągła i otacza niemal całą głowę. Ale przecież to ksią­żę, postać mityczna, w życiu takich nie ma! Kto może wiedzieć, jak chodzą ubrani nieistniejący książęta? Wład, gdyby tylko udało mu się zobaczyć ów sen, uśmiał­by się setnie, widząc, że książę ma na sobie mundur po­rucznika sił kosmicznych. Ale skąd miałaby wiedzieć o tym czarownica, która w życiu nie widziała ani książąt, ani poruczników? Więc uspokojona matka dopuszcza miły sen do posapującej spokojnie dziewczynki, ciesząc się z wolnego wieczoru, który może poświęcić różnym niecierpiącym zwłoki sprawom. Dobra połowa miasta śpi, a zła...

I nikt nie zauważył pewnego małego, nieznaczącego, acz dziwnego szczegółu: dziewczynka, której śni się ta bajka, powoli zaczyna utożsamiać się z jednym z bohate­rów, ale nie z Kopciuszkiem, lecz z dobrą wróżką! Można by pomyśleć: co za różnica? Wróżka to przecież również czarodziejka, też może być na balu i tańczyć, obserwując Kopciuszka, może zerkać zza płotu, jak przymierzają chrzestnej córce zgubiony pantofelek. Przyszłej czarow­nicy nawet łatwiej wczuć się w rolę potężnej czarodziejki. I dopiero potem, wiele dni później to małe dziwactwo nocnej bajki odbije się niespodziewanymi czynami... Mewa odetchnęła głęboko i otworzyła oczy.

Wład, który rzeczywiście musiał walczyć z niespodzie­waną sennością, prychnął z oburzeniem: jeszcze by tego brakowało, żebym spał na posterunku!

Wład włączył dopalanie i wiszący nad śpiącym mia­stem moździerz rozpłynął się wśród niedostępnych gwiazd Nowej Ziemi.

Mewa pokornie weszła na mostek i przykucnęła w ulu­bionym kącie.

ROZDZIAŁ 13

Planeta, którą wybrali, była pod każdym względem ide­alna, można powiedzieć - kurort, ale pierwszego dnia po­bytu nie udało im się przeznaczyć na wypoczynek. Wi­dząc, że Mewa denerwuje się z powodu zaklęcia, Wład postanowił ją czymś zająć, a przy okazji uzupełnić zapas wody na statku.

W generatorach plazmowych zużycie wody jest mini­malne i zachodzi głównie podczas gwałtownego rozpę­dzania się kutra; przy prędkości marszowej w zupełności wystarcza międzygwiezdny wodór i inne napotkane cząstki, ale mimo wszystko zapas wody należało uzupeł­nić. Ponieważ noszenie trzystu ton wody w dłoniach to zajęcie dla ludzi bardzo upartych i niezbyt inteligent­nych, Wład wymyślił sposób znacznie szybszy. Wypro­wadził kuter na orbitę planetarną, tam otworzył wentyle pustych cystern i wypuścił powietrze. Następnie cyster­ny zostały zamknięte, po czym Wład w myśliwcu i Mewa wylądowali oddzielnie, ale nie na lądzie, lecz na falach wielkiego, słodko wodnego jeziora. Pod wodą Mewa zno­wu odkręciła wentyle i w ciągu godziny wszystkie zbior­niki zostały napełnione.

Na pozycje wyjściowe docierali bez nurkowania do za­kazanej teraz Nowej Ziemi, więc droga zajęła im prawie dwa dni. Mewa miała chandrę, Wład starał się ją rozba­wić. W końcu podeszli wystarczająco blisko bazy, by za­cząć pertraktacje i ewentualnie zagrozić atakiem.

Wład włączył łączność i mostek wypełnił smętny głos kapitana Kuterlanda:

Gdyby nie awans, można by pomyśleć, że od poprzed­niego seansu łączności nic się nie zmieniło. Wład przez jakiś czas słuchał tego wezwania w milczeniu, zastana­wiając się, czy słyszy nagranie, czy też lord kapitan rze­czywiście siedzi przed mikrofonem i niczym szeregowy radiooperator powtarza te dwa zdania aż do znudzenia. Lord kapitan jako taki był Władowi zupełnie obojętny, były skazaniec traktował go jak pozbawiony ludzkiej po­włoki skrzypiący głos. Wiadomość, że Kuterland przeżył nalot ani go nie ucieszyła, ani nie zmartwiła; lord kapitan był w jego odczuciu wyposażeniem wydziału specjalne­go, sprzętem, a trudno darzyć sprzęt jakimkolwiek uczu­ciem. O, na przykład porucznika Nogatycha Wład z przy­jemnością zobaczyłby na szpitalnym łóżku. I to nie zabi­tego, lecz okaleczonego, na przykład z urwaną nogą aż po najdroższe każdemu mężczyźnie miejsce.

Mimo że Wład wsłuchiwał się w głos Kuterlanda dłuż­szą chwilę, nie udało mu się nic stwierdzić. W końcu to zajęcie mu się znudziło, włączył mikrofon i powiedział wyraźnie:

Wład czekał, zastanawiając się, co usłyszy od dowódcy tym razem, ale z głośnika dobiegł znajomy głos generała barona Mirzoj-beka:

Wład nie wiedział, co odpowiedzieć. Milczenie przecią­gało się tak długo, że w końcu generał baron westchnął i rzekł pouczająco:

ROZDZIAŁ 14

Los nie sprzyjał Mirzoj-bekowi. Jego pokrewieństwo z do­mem panującym było tak odległe, że nie mógł liczyć na żadne poważniejsze stanowisko. Z drugiej jednak stro­ny, przyszły dowódca wydziału specjalnego był daleko spokrewniony z jednym ze starych rodów imperium, pa­nującym niegdyś na planetach zasiedlonych przez uchodźców ze Wschodu, co w rezultacie czyniło go podej­rzanym zarówno dla jednych, jak i dla drugich, a jedno­cześnie, żadna ze stron nie chciała zrezygnować z zy­sków, związanych z tym podwójnym pokrewieństwem. Życie wspólnego krewnego było w tej grze nic nie warte i tak naprawdę interesowało jedynie samego Mirzoj-beka.

Mirzoj nie skończył jeszcze dwudziestu lat, gdy do uszu rodziny panującej doszły plotki, że młodzieniec otrzymuje tradycyjne wschodnie wychowanie, a to zna­czy, że z czasem mógłby zostać stronnikiem domu azja­tyckiego. W związku z tym, Mirzoj-bek został natych­miast zabrany z uniwersytetu, gdzie studiował historię i psychologię, i umieszczony w elitarnej uczelni wojsko­wej, słynącej z surowych zasad. Jedyne, co nadal łączyło kadeta Mirzoja z poprzednim życiem, to własne imię oraz stary sługa Hakim, który zamieszkał nieopodal ko­szar i odwiedzał wychowanka przy każdej sposobności.

I jak się okazało, to w zupełności wystarczyło.

Tracąc kontakt z wodzami i krewnymi, zmuszony do działania w pojedynkę, mądry Hakim nie wychowy­wał młodzieńca do roli pionka na cudzej planszy, lecz kreował z niego figurę, łączącą siłę wezyra i znaczenie szacha, bo tak właśnie brzmią prawdziwe nazwy głów­nych figur szachowych. Pełen szacunku zwrot „szach-zada" - książę następca - jątrzyło ambicję, wschodnie opo­wieści uczyły przebiegłości i ostrożności, a długie wie­czorne rozmowy pomagały trzeźwo ocenić wydarzenia i wybierać słuszną drogę. Mały staruszek, śmieszny w swoim wystrzępionym chałacie i zdeptanych butach, nie budził niczyich podejrzeń. Ot, stary sługa, zwariowa­ny na punkcie swojego wychowanka. Przeznaczenie lubi czasem przywdziewać szaty błazna.

Tymczasem kadet Mirzoj skończył uczelnię, otrzymu­jąc - w drodze wyjątku - stopień lorda kapitana (zamiast esquire porucznika) i został skierowany do Siódmej Ba­zy Wypadowej, pod wyraźny i niedwuznaczny nadzór marszałka Moonsa.

Hrabia marszałek był dalszym kuzynem samego impe­ratora i przybycie dalekiego nawet „krewnego" (zwłasz­cza, że Mirzoj był siódmą wodą po kisielu samego Moon­sa) bynajmniej go nie ucieszyło. Hrabia marszałek wy­obrażał sobie, że młodzik będzie hulał, urządzał bijatyki i generalnie psuł krew staremu służbiście, stukniętemu na punkcie dyscypliny i wojskowego drylu. Ale tego, co się stało, nie zdołała przewidzieć najbardziej nawet rozpasana wyobraźnia. Świeżo upieczony lord kapitan po­prosił o przydzielenie go do wydziału specjalnego.

Wydział Specjalny łączył w sobie wywiad, służbę bez­pieczeństwa i policję wojskową i powinien zajmować się wykrywaniem dywersantów oraz wysyłaniem własnych agentów w szeregi przeciwnika. Jednak w warunkach tej przedziwnej wojny, gdy przeciwnik był nieuchwytny i ta­jemniczy, pracownicy wydziału zajmowali się wyłącznie wewnętrznymi buntami, oraz, od czasu do czasu, wyko­nywaniem konkretnych, zwykle drażliwych zadań. Krót­ko mówiąc, nie było to miejsce dla człowieka z dobrym imieniem, zwłaszcza takim, na które pada blask imperatorskiego majestatu. Wprawdzie oficerowie wydziału specjalnego również nosili przystawki przed tytułem, ale były to prawie wyłącznie tytuły kupione. Prawdziwy ary­stokrata nie zniży się do bycia tajniakiem.

Moons nawymyślał Mirzojowi od imbecyli i z dobrze ukrywaną satysfakcją spełnił jego prośbą. Skoro żółto­dziób gardzi spokojną służbą w sztabie, niech się zajmu­je ściganiem rzekomych przestępców - cześć mu za to i chwała, zwłaszcza, że możliwości kariery w wydziale specjalnym są bardzo ograniczone. Stanowisko kierow­nika wydziału to maksimum na co może liczyć młody szpicel. Stąd nie ma żadnych furtek do dworu.

Pamiętając, że najlepszym sposobem zaszkodzenia ka­rierowiczowi jest pozwolenie mu na możliwie szybkie osiągnięcie górnej granicy możliwości, a następnie pa­trzenie, jak nieszczęśnik nabija sobie guzy, próbując podskoczyć jeszcze wyżej, Moons nie przeszkadzał mło­demu oficerkowi i w ciągu dwunastu lat pilnej służby Mi­rzoj-bek został generałem baronem i naczelnikiem Wy­działu Specjalnego.

Sam Moons przez te lata nie przesunął się na służbo­wej drabinie nawet o szczebelek. Hrabia marszałek nie miał takich zapędów i wolał być małym królem niż dwo­rakiem. Nie jeździł więc na dwór i nie narzucał się Impe­ratorowi, co chyba cieszyło ich obu. Moons wolał birbantować, urządzać przeglądy i parady, tyranizować pod­władnych (ze szczególnym uwzględnieniem dowódcy Wydziału Specjalnego) oraz trzymać w garści namiestni­ka prowincji Wielka Niańma - jednej z najbardziej zapa­dłych i obszernych prowincji imperium. Zaledwie dwa­dzieścia zamieszkanych planet i niezliczona mnogość nienadających się do niczego kosmicznych głazów z par­szywą atmosferą węglowodorową to kiepska podstawa do pałacowych rozgrywek.

Zostając naczelnikiem wydziału, Mirzoj-bek nie zaczął przepychać się do wyższych sfer, co groziłoby nabija­niem sobie guzów, z drugiej zaś strony, nie zadowolił się tym, co osiągnął. Wiedział, że jego jedyną szansą jest po­jawienie się nowego czynnika, mającego bezpośredni wpływ na istnienie imperium, zaś tym czynnikiem mogą być jedynie torpedowcy. Operacja, w której wziął udział Wład Figas, nie była pierwszym tego rodzaju projektem, ale jak dotąd, żaden pomysł nie przyniósł spodziewane­go efektu. Mirzoj-bek praktycznie zagarnął wydział ba­dawczy, zmuszając naczelnika tego wydziału, księcia pułkownika Mellow, do pracy dla siebie; zwiadowcy jego bazy rzeczywiście dokonywali różnych lotów, docierając coraz dalej w poszukiwaniu hipotetycznej bazy przeciw­nika. Ale jedynym namacalnym efektem był fakt, że na Siódmej Bazie Wypadowej zarejestrowano najwyższe straty techniki i składu osobowego, za co Mirzoj-bek re­gularnie obrywał od hrabiego marszałka. Sam Moons ni­gdy nie musiał tłumaczyć się z tych strat przed nikim - dopóki giną prości porucznicy i kapitanowie, hrabiowie i książęta mogą spać spokojnie.

Efektu wprawdzie nie było, ale Mirzoj-bek nie podda­wał się. „Jeśli wystarczająco długo zarzuca się wędkę na suchy piasek - lubił mawiać generał - to wcześniej czy później ryby zaczną brać".

I w końcu ryby nie tylko zaczęły brać, lecz także, jak to zwykle w takich wypadkach bywa, runęły całą ławicą.

Nominalnie generał baron Mirzoj-bek był uważany za czwartego człowieka wśród dowództwa bazy. Sztabo­wi gogusie traktowali go jak powietrze, chociaż w rzeczy­wistości tym powietrzem byli właśnie oni. Dlatego, gdy torpedowcy - bo któż by inny? - dokonali barbarzyńskie­go i niesprowokowanego nalotu na bazę, jedynym, który nie stracił głowy, był naczelnik Wydziału Specjalnego. Hrabia marszałek zginął wraz ze swym zastępcą, nie zdą­żając dokończyć ostatniego robra; naczelnik sztabu oka­zał się tchórzem i panikarzem, i dzięki temu pełnia wła­dzy znalazł się w rękach Mirzoj-beka. Zwłaszcza, że ge­nerał baron był teraz jedynym człowiekiem w bazie, któ­ry mógł się pochwalić pokrewieństwem z imperatorem. Mianowano go tymczasowo pełniącym obowiązki do­wódcy, ale Mirzoj-bek nie martwił się swoją tymczasowo­ścią. Było jasne, że skoro cioteczni wnukowie i prakuzyni Jego Wysokości nie płoną pragnieniem wystawienia piersi na wrogie torpedy, to znalezienie następcy tym­czasowego dowódcy nie będzie łatwe. A to znaczy, że z okazji najbliższej uroczystości na dworze, Mirzoj-bek zostanie awansowany na hrabiego marszałka i zatwier­dzony na swoim stanowisku na stałe.

Dlatego teraz znacznie większym problemem był obłą­kany porucznik Figas. Już sam fakt, że zdołał zdjąć smycz, czyniło go nadzwyczaj cennym w oczach Mirzoj-beka, a jakby tego było mało, niedawny skazaniec doko­nywał cudów szybkości, w krótkim czasie przemierzając galaktykę wzdłuż i wszerz, a poza tym ujawnił niebywa­łe umiejętności strzeleckie. O ile jeden celny strzał moż­na jeszcze było złożyć na karb nieprawdopodobnego, fantastycznego wręcz szczęście, o tyle dwa takie strzały z rzędu już o czymś świadczyły. Generał wiedział jedno - cudów nie ma. I jeśli człowiek widzi cud, to znaczy, że jest w jakiejś kwestii niedoinformowany. A Mirzoj-bek bardzo nie lubił być niedoinformowany.

Jedynym wyjaśnieniem tego, co się działo, było zało­żenie, że Władowi Figasowi udało się nawiązać kontakt z torpedowcami i że oni z jakiegoś powodu mu pomaga­ją. Tę hipotezę potwierdzała bezceremonialna odpo­wiedź Figasa na prowokacyjne pytanie: „Nie mają żad­nej planety!". Stąd wniosek, że zbiegły porucznik wie, iż torpedowcy posiadają bazy kosmiczne albo mieszkają we wnętrzach gwiazd, traktując z pogardą wszystko, co nie zostało nagrzane do miliona stopni; możliwe też, że to po prostu istoty efemeryczne, zamieszkujące między­gwiezdną próżnię. W takiej sytuacji nie można wyklu­czyć, że ziemskie gwiazdoloty są przez nich traktowane jak szkodliwe, nieprzyjemne owady, i cała heroiczna walka imperium z ich punktu widzenia jest jedynie woj­ną z muchami. Ileż wniosków można wyciągnąć z jedne­go, nieopatrznie rzuconego zdania! A przecież są jeszcze świadectwa pilota, który stawiał boję! Jedyny człowiek, który widział gwiazdolot Figasa na ekranie optycznym, był absolutnie przekonany, że klips został zabrany przez statek widmo. Stumetrowe błękitne cygaro, których zwiadowcy tak nie lubili, zupełnie nie przypominało igły kutra patrolowego. A lokatory bazy, rejestrujące promieniowanie silnika grawitacyjnego dowodziły, że po kontener przybył statek Włada Figasa. Z tych infor­macji również można wyciągnąć całe mnóstwo interesu­jących wniosków...

Tak czy inaczej, Figasa nie wolno było stracić. Nieste­ty, kryształ muzyczny, który wyszedł z laboratorium księcia pułkownika Mellowa, okazał się niezbyt efektyw­ny. Mało tego, przeprowadzając atak z muzyką w tle, Fi­gas dał jasno do zrozumienia, że odkrył pułapkę i zneu­tralizował ją. Analiza nagrania walki, gdzie wyraźnie by­ło słychać tango, dowiodła, że hipnotyczny rytm jest nie­obecny. Do tak dokładnego wyczyszczenia nagrania po­trzebni są doświadczeni specjaliści i doskonale wyposa­żone laboratorium. Skąd zbiegły porucznik wytrzasnął laboratorium? Nie wiadomo. Za to teraz można było mieć pewność, że teoria „kontruderzenia" była błędna. Figas po prostu zdjął smycz i wyczyścił swój mózg tak sa­mo, jak kilka dni później unieszkodliwił podsunięte me­lodie. A to znaczy, że udręczonego majora Calve można zostawić w spokoju i przenieść z naziemnego centrum badawczego na bazę orbitalną - do szpitala dla wyższego składu dowódczego, do przytulnej sali dla nieuleczalnie chorych. Szkoda! Dobry był z niego oficer, do zrobienia dowolnego świństwa zawsze zgłaszał się pierwszy. Ale nie ma ludzi niezastąpionych, od dziś skazańców będzie trzymał na smyczy porucznik Nogatych, któremu, w ra­mach dodatku do nowego stanowiska, obiecano tytuł lor­da kapitana. Zaś skazańcy otrzymają pozwolenie na klip­sy muzyczne. Kto wie, może któryś z katorżników zdoła przy pomocy klipsa zdjąć smycz i spowodować tajemni­cze szaleństwo znienawidzonego lorda kapitana?

Informacje, zewsząd informacje - splątane, sprzeczne, niepotwierdzone. Sączą się małymi kroplami, niedopusz­czalnie wolno, a jednocześnie Mirzoj-bek czuje, że w su­chym piasku wokół zarzuconej przynęty krąży wielka ryba. Pierwszy rozkaz, wydany przez generała barona na no­wym stanowisku, dotyczył nierozpoznanych i obcych statków. O pojawieniu się jakiejkolwiek jednostki należa­ło natychmiast meldować dowódcy bazy. Mirzoj-bek nie miał najmniejszego zamiaru przegapić następnego poja­wienia się Włada Figasa.

Ale złapał się nie karaś, którego spodziewał się węd­karz, lecz znacznie większa ryba.

Obcy myśliwiec został stwierdzony, tak jak należało się tego spodziewać, w dość znacznej odległości od bazy. Po­czątkowo pilot nie odpowiadał na wywołania, a potem niepewnym głosem poprosił o pozwolenie na lądowanie. Inteligentni projektanci statków kosmicznych rozu­mieli, że błyskawiczna łączność grawitacyjna, obejmu­jąca niemal całą zbadaną część wszechświata daje ogromne możliwości nadużyć i dlatego każdy nadajnik, wyprodukowany w zakładach imperium, posiadał uni­katowe charakterystyki, niepowtarzalne, niczym wzór linii papilarnych. Dzięki temu radiooperator, mający dostęp do odpowiedniej bazy danych, mógł w ciągu kil­kudziesięciu sekund określić, z kim rozmawia. Minutę później generał baron Mirzoj-bek otrzymał informację, że w strefie widoczności pojawił się myśliwiec Trzeciej Bazy Wypadowej, pilotowany przez kapitana Stasa. Za­nim Mirzoj-bek zdążył się zdziwić, jakim cudem zanio­sło tu myśliwiec Trzeciej Bazy, domyślni pracownicy Wydziału Specjalnego już wyciągnęli z komputerowych wnętrz i położyli przed byłym szefem dossier pilota, z którego wynikało, że porucznik Staś (stopień kapitana przyznany pośmiertnie) zginął dwa lata temu w walce z torpedowcami, przy czym jego śmierć obserwowała cała eskadra.

I ten nieistniejący statek zbliżał się i prosił o pozwole­nie na lądowanie.

Mirzoj-bek sam jeszcze nie wiedział, co chce osiągnąć, przyjmując Latającego Holendra na moduł zewnętrzny. Być może zadziałało wspomnienie Włada Figasa, który otworzył kontener za pomocą biomanipulatora, bo nie chciał wziąć niespodzianki na pokład myśliwca. Pod­władni powinni mieć pewność, że dowódca całkowicie panuje nad sytuacją.

Powoli, jakby prowadzony przez niedoświadczonego pilota, myśliwiec zbliżył się do modułu. Zadziałały uchwyty magnetyczne, rura komory kesonowej zbliżyła się do luku. Mirzoj-bek poczuł ulgę - teraz już nie uciek­nie! Dowódca zmiany, pułkownik Amir, wyszedł, żeby przyjąć raport, a Mirzoj-bek siedział w swoim gabinecie pochylony nad ekranem i czekał na rozwój wydarzeń.

Ze statku wyszedł pilot - wysoki, przygarbiony i brud­ny. Niestrzyżone od dwóch lat brudne włosy leżały na ra­mionach, twarz zarosła bujną brodą. Żadnego raportu nieboszczyk kapitan nie miał zamiaru składać, wyprosto­wał się tylko i ze wzrokiem utkwionym w przestrzeń po­nad głową starszego oficera powiedział:

Pułkownik Amir skinął głową, jako pierwszy witając młodszego stopniem i wskazując drogę powiedział krótko:

W czasie, gdy dziwna para przechodziła z jednej szyb­kobieżnej windy do drugiej, zmierzając do pokoju przy­jęć Mirzoj-beka, generał zdążył wydać niewidocznym wykonawcom kilka pospiesznych poleceń:

Dziwaczny parlamentarzysta, prowadzony czy raczej konwojowany przez pułkownika Amira, dotarł do gabi­netu i bez zastanowienia wszedł do środka. Wreszcie no­wy dowódca bazy mógł dokładnie przyjrzeć się przedsta­wicielowi torpedowców. Pierwsze wrażenie nie było złu­dzeniem: w ruchach parlamentarzysty wyraźnie dawało się zauważyć pewne opóźnienie, drewnianą kanciastość marionetki, której lalkarz każe chodzić, siadać, mówić...

Mirzoj-bek pomyślał przelotnie, że marszałek Moons udał się na tamten świat w najlepszym momencie. Nawet przy założeniu, że parlamentarzysta nie zostałby aresz­towany od razu po wejściu do bazy i dotarłby do tego ga­binetu, to teraz stary idiota przyczepiłby się do brody zdziczałego porucznika i posłałby go do aresztu, zrywa­jąc negocjacje.

I znowu na krawędzi świadomości przemknęła myśl, że od Moonsa pilot nie doczekałby się zwrotu „kapitanie". Dystynkcje na mundurze porucznikowskie, stopień kapitana przyznano pośmiertnie - skoro pilot żyje, to znaczy, że jest porucznikiem.

Pilot zignorował propozycję i przez jakiś czas milczał, wpatrzony w nicość.

„Jego panowie próbują się dowiedzieć, co to za stano­wisko dowódca bazy i rozstrzygają, czy prowadzenie pertraktacji ma sens. Ma, moi drodzy, ma. Cały ten sektor galaktyki jest mój, a inni dowódcy w ogóle nie będą z wa­mi rozmawiać. Aresztują parlamentarzystę, zaczną go przesłuchiwać i bardzo się zdziwią, gdy umrze bez żad­nych widocznych przyczyn".

Mirzoj-bek już zrozumiał, że porucznik (albo kapitan) Staś nie decyduje o niczym - były pilot Trzeciej Bazy jest na smyczy, bardzo wyszukanej, niewidocznej, zdolnej nie tylko karać, lecz także kierować. „Niech Mellow robi, co chce, ale musi wynaleźć mi coś takiego! Rozleniwili się, próżniaki, a tu przeciwnik dysponuje takimi techno­logiami, aż zawiść bierze..."

„A to ci dopiero propozycja!" Czegoś takiego generał baron zupełnie się nie spodziewał. Zaskoczony, z trudem zdołał zachować niezmącony spokój, żeby nie pokazać, jak bardzo jest zdumiony. Co najważniejsze, „torpedy" z Nowej Ziemi nawet nie biorą pod uwagę możliwości od­mowy, po prostu oznajmiają warunki, które należy na­tychmiast przyjąć. „Ale spróbujmy się potargować...".

Twarz generała pozostała beznamiętna, ale gdzieś w środku Mirzoj-bek poczuł chłód. Ci dranie grożą inwa­zją na planety imperium!

Mirzoj-bek pospiesznie napisał na płytce: Ilu mamy przeszkolonych katorżników? Na monitorze natychmiast zapłonęła odpowiedź: Dwustu jedenastu. Niezbyt wielu, jeśli wziąć pod uwagę, że wymagana liczba wynosi trzy­dzieści dwa tysiące.

Twarz parlamentarzysty wykrzywiła się nagle, prze­biegł po niej skurcz bólu. Staś zachwiał się, robiąc krok do tyłu. Do gabinetu wpadło dwóch ordynansów z para­lizatorami oraz pułkownik Amir.

A sam chwycił płytkę i napisał gruby znak zapytania, ale na sekundę przed tym na monitorze pojawiła się od­powiedź: „Podwyższona wartość wektora psi".

No proszę, w samą porę! Szczęśliwy przypadek lubi tych, którzy gotowi są na niego czekać. Podwyższona war­tość wektora psi, lokalna i niezbyt długa, najwyżej trzy mi­nuty... lepszy byłby stały wzrost, wtedy mieliby do dyspo­zycji całą dobę... Cóż, trzeba korzystać z tego, co się ma.

Porucznik Staś zaszlochał, szczękając zębami o brzeg szklanki i napił się wody.

„Oto demokracja" - pomyślał Mirzoj-bek. „Rada może rozpętać wojnę, ale nie jest w stanie jej przerwać!"

Po raz tysiąc pierwszy potwierdziła się zasada: szczę­śliwy przypadek zachodzi tam, gdzie się go starannie przygotowuje!

„A jednak to ludzie". Rzecz jasna, tej myśli generał nie wypowiedział na głos. „Albo przemieszane społeczeń­stwo ludzi i torped. Takiego wariantu nie przewidzieli­śmy... Im dalej, tym gorzej".

Dopiero, gdy parlamentarzysta został wyprowadzony z pokoju, generał baron uświadomił sobie, jak drwiąco zabrzmiało to życzenie. Potem, w wolnej chwili, porząd­nie się nad tym zastanowi, teraz nie ma czasu... Gdy ryba bierze, trzeba ją wyciągać, a nie zastanawiać się, jak bar­dzo rybę to boli.

Gdy myśliwiec szykował się do startu, Mirzoj-bek oglądał na ekranie wnętrze obcego statku. Właśnie ob­cego, chociaż zbudowano go w jednej z ziemskich stocz­ni. Ale przez dwa lata „coś" na nim latało i statek stał się obcy. Wiele elementów zdemontowano, usunięto całe uzbrojenie... Dziwne... Skoro wśród torpedowców są lu­dzie, nie mogą nie rozumieć znaczenia ciężkiego uzbro­jenia... A zresztą, jeśli nie rozumieją, to tym lepiej. W wolnych przedziałach umieszczono... nie, niczego tam nie umieszczono! Na podłodze i ścianach jest mata albo jakaś gąbka. Jeśli nawet było tam coś jeszcze, zo­stało wyniesione, nim gwiazdolot wyleciał na pertrakta­cje. Pobrano próbkę gąbki i już wiadomo, że nie może to być obcy rozum. Generalnie informacji jest niewiele. Wskazania przyrządów świadczą o tym, że w ciągu dwóch lat luk między mostkiem i pomieszczeniami technicznymi nie został otworzony ani razu, czyli kapi­tan Staś rzeczywiście nie widział swoich panów i nie może wiedzieć, jak wyglądają. To nic, dowiemy się. Je­den portret już mamy, jeśli oczywiście jest to prawdzi­wy wygląd obywatelki Nowej Ziemi.

Statek torpedowców wystartował i poszedł prosto przez zakazaną strefę, widoczny na wszystkich lokato­rach i celownikach dział plazmowych, drażniąc i rzuca­jąc wyzwanie. To nic, kochani, jeszcze trochę i będziecie latać na baczność, uprzejmie prosząc o pozwolenie wła­dze imperialne. W końcu coś skłoniło was do pertrakta­cji... A kiedy już dowiemy się, co to było, położymy kres waszej bezczelności.

Generał wziął ze stołu starodawny dzwoneczek z brą­zu i zadzwonił. Hakim, z filiżanką sorbetu na tacy, wszedł i zatrzymał się w pozie pokory.

Hakim zmiótł połą chałatu wodę rozlaną na kanapie i przysiadł na jej brzeżku.

„Jak" zamiast „że" można było uznać za zwykłe prze­języczenie, nic nie znaczący błąd, a jednak krył się za tym głębszy sens. „Widziałeś, jak pokazano nam jego pomocnicę"... Mirzoj-bek miał świadomość, że nowy sprzymierzeniec widzi i słyszy, co dzieje się w pokoju do­wódcy, chociaż Mellow i grand major Ritz ze swoimi bry­gadami na wyprzódki zapewniają, że żadnych „plu­skiew" nie ma i nikt nie może ani obserwować, ani pod­słuchiwać dowódcy.

Brwi Mirzoj-beka uniosły się, wyrażając najwyższe zdumienie.

ROZDZIAŁ 15

Całkiem blisko, w innym wszechświecie, pod lazurowym niebem Nowej Ziemi, wysoka, sucha kobieta, zdumiewa­jąco podobna do staruchy Wajszy, tylko młodsza o trzy­dzieści lat i nigdy nietracąca swojej miotły, pstryknęła palcami i spokojny głos Hakima umilkł.

To akurat było zrozumiałe dla każdej czarownicy, więc siostra Szajba i jej rozmówczyni zgodnie się roześmiały. Następnie Szajba bez pożegnania wskoczyła na miotłę i poleciała przeciąć drogę moździerzowi Stasa, który wła­śnie oddalił się od twierdzy kosmicznej na bezpieczną odległość. Obserwatorzy Siódmej Bazy Wypadowej, któ­rzy pilnie śledzili wylot parlamentarzysty, zauważyli tor­pedę, zbliżającą się do myśliwca. Dwa punkty na ekranie lokatorów zlały się w jeden i cel znikł. Żadnych śladów eksplozji nie zarejestrowano.

W tym czasie siostra Szajba była już nad Nową Ziemią. Za każdym razem musiała przebijać zasłonę siłą, machina moździerza nie pomagała, lecz przeszkadzała i czarowni­ca z niepokojem myślała o dniu, w którym loty do oceanu trzeba będzie zakończyć, ponieważ staną się ponad jej si­ły. A Mewa bredziła Wajszy o zdumiewającej lekkości, z ja­ką pokonuje się tę zasłonę. Pewnie kłamała. Świat opiera się na kłamstwie, aż dziw, że bajędy o istnieniu Starej Zie­mi okazały się prawdziwe. Całą resztę, opowiadaną w baj­kach o minionym życiu, łatwo teraz będzie sprawdzić.

Szajba podeszła do luku prowadzącego do zakazanych części moździerza. Nigdy przedtem nie przyszło jej do głowy, że można spróbować tam przeniknąć. Dopóki moździerz żyje, jest zbyt wiele wart, a gdy zdechnie - kto interesowałby się trupem? Nawet teraz nie było jej łatwo uderzyć pięścią w przegrodę i zażądać od ukrywającego się w środku robaka:

Przez kilka minut nic się nie działo i siostra Szajba w milczeniu czekała. Już dawno nauczyła się wyczuwać mieszkańca moździerza i wiedziała, że teraz, wprawdzie powoli i niechętnie, ale mimo wszystko spełnia jej wolę, dlatego nie spieszyła z szarpnięciem uzdy. Nie należy niepotrzebnie dręczyć zwierzęcia. Już wszystko zrobił, żeby otworzyć klapę, a teraz stoi nieruchomo na progu, resztką sił sprzeciwiając się woli swojej pani.

W przegrodzie powstała owalna dziura, przez którą wyszedł kapitan Stas.

Szajba mimo woli poczuł dreszcz. Co innego kierować zwierzęciem z bezpiecznej odległości za pomocą uzdy, a co innego stać tuż obok niego i patrzeć mu w oczy. I ten zapach... Śmierdzi brudnym zwierzęciem. A przecież za­wsze w porę kąpała i wietrzyła moździerz. Widocznie te­go zapachu nie da się usunąć. Nic dziwnego, że babki uciekły ze Starej Ziemi... Kto by wytrzymał w takim smro­dzie? Uśmiechnęła się, przypatrując stworzeniu, które woziło ją na sobie już dwa lata. Jednak podobny do czło­wieka... Tylko te włosy na twarzy! Nawet najstarsze cza­rownice nie mają takich długich, twardych i gęstych.

Zwolniła uzdę, dając zwierzęciu tyle swobody, na ile pozwalał zdrowy rozsądek. Ciekawe, czy spróbuje się na nią rzucić i ugryzie?

Brodaty mieszkaniec moździerza stał nieruchomo.

Czyli na razie wszystko było tak, jak opowiadała Wajsza.

Staś milczał, chuda twarz nie wyrażała niczego. -Odpowiadaj!

W oczach kapitana zabłysła iskra, której Szajba nie po­trafiła jednoznacznie odczytać. Staś głośno wypuścił po­wietrze, ale sensu w tym dźwięku było nie więcej niż w prychnięciu morskiego dugonia, który również, jeśli się za bardzo nie przyglądać, przypominał człowieka.

Twarz Stasa wykrzywiła się jak od silnego bólu, cho­ciaż o żadnym bólu nie mogło być mowy, to Szajba wie­działa na pewno. A potem były pilot zaczął mówić - tak, jakby opowiadał samemu sobie.

Szajba musiała dwa razy naciągać uzdę, nim zarośnię­ty włosami potwór odpowiedział: -Tak.

Stas milczał z tępym wyrazem twarzy.

Staś pochylił się i cmoknął suche wargi czarownicy.

Nie zatrzymując się nawet na chwilę, pilot zniknął w głębiach mostka. Luk zamknął się z głośnym cmoknię­ciem, jakby potworny wielkolud obdarował swoją przyja­ciółkę soczystym pocałunkiem.

Przez kilka sekund Szajba stała nieruchomo, jakby po­zując niewidocznemu malarzowi, a potem gwałtownie odsunęła się na bok. Tam, gdzie jeszcze przed chwilą sta­ła, został jej obraz. Obeszła swoją kopię dookoła, uważnie przyglądając się fantomowi. W końcu twarz czarownicy wykrzywiła się.

ROZDZIAŁ 16

Mewa opamiętała się pierwsza. Wład jeszcze zastanawiał się nad słowami Mirzoj-beka, nie wiedząc, co na nie odpo­wiedzieć, a Mewa już wysłała do silników potężny impuls i szarpnięty nagle kuter omal nie znalazł się we wnętrzu słońca. Dopiero wtedy Wład przejął stery. Nie potrzebne były żadne wyjaśnienia - na ekranach wyraźnie widniało trzydzieści sześć zbliżających się moździerzy.

Zasadzka! I to tuż obok bazy wypadowej wojsk impe­rialnych, gdzie do tej pory torpedowcy nie śmieli się zbli­żyć! To znaczy, że byli wrogowie rzeczywiście się doga­dali, znaleźli wspólny język i wspólne korzyści! Teraz Wład będzie musiał walczyć nie w imię abstrakcyjnego szczęścia przyszłych pokoleń, lecz o uratowanie własne­go życia i miłości.

Cel godny bitwy.

Pierwsza szóstka wiedźm spóźniła się o włos z za­mknięciem przestępczego statku w środku heksagramu - rozpaczliwe szarpnięcie Mewy sprawiło, że śmiertelne zaklęcia chybiły celu. A w chwilę później lecące w moź­dzierzach czarownice zobaczyły, że smok odwraca się i pluje ogniem.

Te smoki, które siostry spotykały wcześniej, nie umia­ły dokonywać takich wiraży, poza tym samotny smok nie powinien pluć ogniem na odległość! Zarówno dzikie moździerze, jak i smoki najpierw hamowały, a dopiero potem, podchodząc blisko wroga, zaczynały walczyć, „Nieprawidłowy" smok, kierowany przez przestępczą wiedźmę, splunął ogniem i trafił. A co może zrobić ogni­sta kula, lecąca z prędkością szalonej miotły - to potrafi wyobrazić sobie każda smarkula, która złapała swoją pierwszą szmaragdową żmijkę.

Trafiony moździerz eksplodował, ale nikt nie mógł po­dziwiać fajerwerków - przy takich odległościach wzrok jest bezsilny. Dopiero następnego dnia ludzie profesora Mellowa zlecą się na miejsce tragedii niczym sępy i za­meldują surowemu zwierzchnikowi, że tak naprawdę w tym miejscu wybuchł gwiazdolot, zbudowany w ziem­skiej stoczni i chociaż nie ocalał żaden większy fragment to analiza gazu i pyłu na miejscu wybuchu pozwala stwierdzić, że statek nie został poddany żadnej poważniejszej zmianie konstrukcji.

Ach, jak przyjemnie jest być ekspertem, pracującym bez pośpiechu i w całkowitym bezpieczeństwie! Ekspert spokojnie dokona rekonstrukcji wydarzeń i autorytatyw­nie wyjaśni, jak należało postąpić w chwili starcia, żeby efekt był jeszcze bardziej wstrząsający.

Wład miał teraz inne problemy. Na ucieczkę z wyko­rzystaniem przewagi prędkości było już za późno, każde wysunięcie się poza niewielką kawernę, która powstała po śmierci pierwszej czarownicy, oznaczało znalezienie się w samym środku jednego z heksagramów. Niczym za­szczute zwierzę, Wład kręcił się w miejscu, odgryzając się przed atakującymi kundlami. Mądre kundle od razu zapamiętały, że smok kąsa inaczej niż inne i teraz mar­twiły się nie tyle o to, żeby zamknąć go w sześciokącie, ile żeby nie dać przemienić się w obłok pyłu. Gdyby nadal było ich trzydzieści sześć, bitwa wyglądałaby jak mate­matyczna łamigłówka - każdy moździerz znajdowałby się w rogu kilku heksagramów jednocześnie, a wszystkie razem tworzyłyby dwa niezależne, osłaniające się nawza­jem systemy. Gdyby Wład próbował zbliżyć się do które­goś z moździerzy, wleciałby do sąsiedniego sześciokąta, a przed ewentualnym strzałem siedząca w moździerzu czarownica zdążyłaby się uchylić. Teraz, gdy wiedźmy stały się czujne, smok nie zdoła już powtórzyć tamtej sztuczki. A tymczasem, z Nowej Ziemi już lecą zaalarmo­wane szóstki ochotniczek, marzących o wzięciu udziału w polowaniu z nagonką.

Salwa! Ognista kula leci ku jednemu z odległych moź­dzierzy. Moździerz odsuwa się, łamiąc nienaganny szyk, smok skacze w powstałą lukę i drugą salwą pali nie­ostrożną czarownicę, która czuła się bezpieczna pod osłoną towarzyszek.

Mirzoj-bek na swojej stacji z zachwytem obserwował przebieg walki. Ziemskie kutry otrzymały rozkaz niewysuwania się w przestrzeń. Cały kosmos siódmego sekto­ra został oddany do dyspozycji torpedowcom, którzy urządzili tu śmiertelny balet, zaś sprytni aborygeni Sta­rej Ziemi patrzyli i uczyli się, usiłując zrozumieć, jak trze­ba niszczyć tych nietykalnych i beztroskich „sprzymie­rzeńców".

Nowy wygibas, jeszcze bardziej skomplikowany od po­przedniego i kolejny punkt zniknął z ekranów lokatorów, kolejny kuter z wiedźmą przemienił się w jaskrawy wy­buch, którego nikt nigdy nie ujrzy. Ale oto, łamiąc metry­kę przestrzeni Riemanna, już wyskoczyła znikąd pierw­sza szóstka spieszących na rozprawę czarownic.

I to nawet nie szóstka, lecz siódemka!

Główny cel, nie statek widmo, lecz sądząc ze śladu, po­jedyncza torpeda, mknął w stronę myśliwca Włada, abso­lutnie nie przejmując się tym, że nie tylko smok, lecz tak­że dowolny dziki moździerz zbije ją na tej trajektorii pierwszym strzałem.

Z niezrozumiałym przekleństwem Wład nacisnął spust, ale pocisk plazmowy przeszedł jak przez puste miejsce - bo tam faktycznie było puste, lecz śmiertelnie niebezpieczne miejsce.

Przybyłe moździerze błyskawicznie załatały dziury w rozerwanej przez Włada sieci heksagramów i zaczęła się metodyczna gra, w której jedynie miotający się smok i wyżeł, ślepo kopiujący jego zrywy, wprowadzały ele­ment niespodzianki, przemieniając bezduszną stereometrię w zabójczą sztukę.

Ale każda sztuka jest piękna między innymi dlatego, że nie może trwać wiecznie. Ta walka również powinna się już niedługo skończyć - gdy smok zastygnie w bezruchu i będzie można rzucić na niego arkan.

I rozumieli to nie tylko łowcy, lecz także ofiara.

Zasłona pojawiła się natychmiast, chociaż Mewa najle­piej wiedziała, co czeka ją poza granicą wszechświata. Bezchmurne niebo Nowej Ziemi zostało pokreślone siat­ką sześciokątów. Już nie dziesiątki, ale setki i tysiące wiedźm czeka, marząc o zabawie w polowanie i zemście na przestępczyni, która ośmieliła się... A zresztą, co za różnica, na co się ośmieliła! Najważniejsze, że można ją bezkarnie zabić, a potem wskoczyć do tego moździe­rza, który umie tak zdumiewająco latać. Mewa wiedziała, że na Nowej Ziemi ona i Wład nie mają żadnych szans, żeby utrzymać się choć pół minuty! A jednak, gdy prowa­dzący walkę żąda, by pojawiła się zasłona, zasłona musi się pojawić, bo w przeciwnym razie tacy bojownicy nie utrzymaliby się nigdzie nawet pół sekundy.

Znany wszechświat złożył się w płaszczyznę, ograni­czoną zasłonami - za każdą z nich czekała nieuchronna śmierć. I wtedy na oczach dziesiątek wstrząśniętych cza­rownic myśliwiec Włada Figasa przerwał pomarańczową granicę i odszedł tam, skąd jeszcze nigdy nikt nie wracał i skąd nie przychodziło nic, oprócz śmierci.

Rozwścieczone wycie babich gardeł nie zostało usły­szane przez imperialnych radiooperatorów i Mirzoj-bek przez bardzo długi czas nie wiedział, jak zakończyła się ta rozgrywana na jego oczach walka.

ROZDZIAŁ 17

Mewa krzyczała i w tym krzyku było słychać jedynie roz­pacz śmiertelnie przerażonej kobiety. Mewa oślepła, ogłu­chła i gdyby nie strach, mogłaby uznać, że już jej nie ma.

Krzyk kosztował ją mnóstwo wysiłku, ale został usły­szany.

Przygarbiony Wład zawisł nad pulpitem i gnał gdzieś statek, dręcząc silniki dopalaniem. Z jakiegoś powodu okazało się, że Wład jest bardzo blisko, przegroda i pięć­dziesiąt metrów przestrzeni statku zniknęły, więc Mewa pochyliła się i przywarła policzkiem do bosej nogi i popa­trzyła w górę na jedynego znajomego człowieka w tym obcym świecie.

Twarz Włada wyglądała strasznie. Otaczało go czarne lśnienie i krwawe ścięgna, które przegradzały im drogę, pękały, dotykając tego mrocznego, połyskliwego obłoku.

Mewa nie wiedziała, co to za struny ściągają skurczoną przestrzeń, za to doskonale zdawała sobie sprawę, co się stanie, jeśli przypadkiem jedna z nich ją smagnie. Ciągle jeszcze żyła, ale tylko dlatego, że emitowany przez Włada czarny płomień rozrywał purpurową pajęczynę.

Mewa nie miała pojęcia, co on teraz widzi, przed kim ucieka i z kim walczy, ale posłusznie zwróciła się do silni­ków, poganiając martwą maszynę do jeszcze szybszego pędu.

Coś niewidocznego uparcie ich doganiało. Niespodzie­wanie liliowe pleśniowe lśnienie rozbłysło tuż obok Me­wy i stopy smagnął ból. Odzienie zareagowało natych­miast, chcąc je chronić i zostało natychmiast pożarte. Niewiadomy wróg zlizał nietykalne odzienie nawet tego nie zauważając, a w chwilę później fala bezlitosnego bó­lu ogarnęła miotłę. Mewa nawet nie zadawała sobie spra­wy, że miotła może tak boleć...

Liliowa zgnilizna kąsała czarną aurę Włada i czysta, niezmącona nienawiść rozpadała się na kawałki, które natychmiast znikały, ale Wład chyba nawet nie czuł, że właśnie ginie jedyna ochrona jego umysłu, podarowana przez przewidującego Mirzoj-beka, za to usłyszał błaga­nie o pomoc. Znajoma fala czułości popłynęła ku Mewie, czarownica poczuła ciepło, a liliowa pleśń skurczyła się, jakby ktoś chlusnął na nią wrzątkiem. Teraz głowę Włada otuliło złociste lśnienie, w którym rozpłynęły się strzępy niezmąconej nienawiści. I gdy czerwone struny znowu zagrodziły im drogę, a nie było już nic, co mogłoby je ro­zerwać, Wład krzyknął z bólu, a Mewa rzuciła mu na po­moc całe ciepło duszy, które nazywało się miłość, a które­go ona nie nazywała wcale, ponieważ sama nie zdawała sobie sprawy, że takie uczucie mieszka w jej sercu.

Teraz już oboje ukryli się w tym kokonie, święcącym i złocistym, niczym zasłona, otaczająca ich ojczysty świat i gdy Wład znowu krzyknął: „Prędkość!", zasłona pojawi­ła się od razu, i pomarańczowy wszechświat, który nazy­wali inferno, posłusznie wypuścił bezczelnych ludzi.

Przestrzeń odzyskała poprzednie właściwości. Mewa zrozumiała, że od Włada znowu dzieli ją pięćdziesiąt me­trów i zamknięty na głucho luk, znowu krzyknęła z prze­rażenia, po czym skoczyła do luku i zaczęła walić w nie­go pięściami. Zupełnie nie czuła Włada, a wyobraźnia od­malowała jej najstraszniejsze obrazy. W końcu zapory ustąpiły i luk się otworzył.

Wład siedział przy pulpicie, wtulając twarz w złożone dłonie. Ekran przed nim straszył czernią, jedynie kilka nieskończenie dalekich punktów świadczyło o tym, że statek mimo wszystko wyrwał się z pomarańczowego wszechświata.

Mewa zrobiła jeden krok, drugi... Wypuściła miotłę, objęła Włada i rozpłakała się - cicho, z ulgą.

Mewa czuła, że właśnie teraz, w tej chwili odchodzi coś ważnego, najcenniejszego na świecie, czego w jej życiu jeszcze nigdy nie było i jeśli teraz tego nie zatrzyma, to coś nie wróci już nigdy i nigdy więcej nie będzie między nimi takiej jedności, jak wtedy, gdy ratowali się nawza­jem, uciekając przed mieszkańcami inferno. A Wład za­chowywał się tak, jakby sam sobie narzucił uzdę... Sie­dział odwrócony, a w jego głosie nie było emocji.

Wład nagle wstał, odwrócił się i podszedł do niej. Me­wa czekała z bezwolnie opuszczonymi rękami, miotła le­żała z tyłu. Ciężkie dłonie spoczęły na ramionach młodej czarownicy i przyciągnęły ją do siebie. Świat zachwiał się i przewrócił, a wygłodniały zwierz, którego Wład po­wstrzymywał ostatkiem sił, nagle znalazł się tuż obok - i teraz wcale to nie było straszne.

ROZDZIAŁ 18

Trzeba przyznać, że myśliwiec sił kosmicznych jest zdu­miewająco kiepsko przystosowany do uprawiania miło­ści. Ciasno i nieprzytulnie, twardo i niewygodnie, i jesz­cze ta zimna metaloceramika podłóg.... Porucznikowska bluza, nawet pozbawiona kłujących naszywek i dystynk­cji, mimo wszystko nie jest w stanie zastąpić małżeńskie­go łoża. Ognisko w wilgotnej jaskini i sterta uschłych liści w porównaniu z kutrem wydają się szczytem wygody. Jak powiedział stary porucznik Jacobson: „Te współcze­sne technologie to istny koszmar!"

Ale w sumie nie miało to żadnego znaczenia. Są ciepłe, mocne dłonie, jest ramię, do którego tak miło się przytu­lić, gdy zabraknie ludzkich i czarowniczych sił, a dwie osoby zawsze zdołają się jakoś ogrzać.

Mewa zaśmiała się cicho i od razu zasnęła, wtulając twarz w ramię Włada. A on, rozpaczliwie walcząc z sen­nością, zupełnie naturalną w takim momencie, leżał, strzegąc jej snu. Pewnie, że byłoby cudownie teraz zasnąć, a potem obudzić się razem, ale Wład wiedział, że je­go ukochana nie jest zwykłą dziewczyną. Młode czarow­nice są we śnie zupełnie bezbronne, w takiej chwili mo­głaby je pożreć każda szkarada. Po raz pierwszy od dnia, gdy Mewa zaciągnęła łyka na swojej miotle, ona śpi, nie zamykając się w ochronnym kokonie, całkowicie ufając Władowi, bezgranicznie zdając się na jego opiekę. Dlate­go nie mógł dopuścić, żeby Mewa budząc się zobaczyła, że on spał, chociaż ona była bezbronna wobec całego świata. Powinna wiedzieć, że on czuwa, chociaż tutaj, tak niewyobrażalnie daleko od Starej i Nowej Ziemi, nic nie mogło im grozić. Tutaj nie docierali ani imperialni zwia­dowcy, ani nawet czarownice, dla których nad oceanem odległości nie istnieją - ponieważ zawsze można zanur­kować do wszechświata Nowej Ziemi. Ale wiedźmy nie miały nic do roboty wśród tej powszechnej pustki. Wład i Mewa nie tylko wylecieli poza granice galaktyki, lecz także znaleźli się tak daleko, że najwyraźniej nie zagląda­ła tu nigdy żadna żywa istota. Chociaż, diabli wiedzą... Lepiej mimo wszystko zerknąć na przyrządy.

Wład wygiął się i obrzucił spojrzeniem pulpit. Rój zie­lonych światełek uspokoił go. Ani żywego ducha... W inferno, gdzie według słów Mewy mieszkają różne nie­prawdopodobne stwory, też nikogo nie było. Przelewały się tam tylko jakieś substancje, które łączyły się, wirując powoli, ale Wład nie znajdował słów na ich określenie, a przyrządy statku po prostu poddawały się, twierdząc, że nic tam nie ma. A jednak Wład widział, jak różnokolo­rowe warstwy dotykają się i topnieją, a wtedy w wirze po­jawia się warstwa czystej przestrzeni. Dziwnej, bladej, zwyrodniałej, w której w ciągu tych minut, gdy statek mknął przez inferno, nie udało się zarejestrować żad­nych cząsteczek czy znanych pól. Jedynie wskaźnik wek­tora psi płonął zielonym światłem. W przestrzeni, która nie znała grawitacji, wypaczały się również odległości, ale mimo wszystko statkowi udawało się jakoś prze­mieszczać. A to coś, co warzyło się w niezwykłym kotle, od razu zaczynało niszczyć rodzącą się przestrzeń, prze­mieniając ją w swoje złudne ciało. Trwało to aż do chwili ponownego zetknięcia się substancji. Wład nie miał naj­mniejszej ochoty trafić w tę strefę anihilacji i w końcu udało mu się wyprowadzić statek do rodzimego wszech­świata. Kilka razy strzelił w stronę białego światła, wy­łącznie po to, żeby dowiedzieć się, jak substancje zare­agują na obecność materii. Kule plazmowe, które tak do­brze radziły sobie ze stalowymi ścianami Siódmej Bazy, tutaj znikały bez śladu, ledwie docierając do celu.

Co mogłaby zrobić ta substancja z kutrem, Wład wolał nie sprawdzać. Czuł się bezpieczny i tylko raz poczuł sma­gnięcie bólu, przypominającego smycz majora Calve, ale ból szybko zniknął. Za to Mewa krzyczała tak, że nie było najmniejszych wątpliwości - ona tu nie przeżyje. I Wład starał się jak najszybciej uciec z niegościnnego inferno.

Ale wszystko dobre, co się dobrze kończy: znowu są w swoim wszechświecie, wokół nich, jak lokatorami się­gnąć, swobodny kosmos, Mewa śpi, po raz pierwszy bez miotły, otwarcie i ufnie, a zielone światełka na pulpicie zapewniają, że wszystko w porządku.

Wład ostrożnie wyciągnął rękę i przysunął bliżej mio­tłę. Z boku ten gest musiał wyglądać śmiesznie, ale nie było tu nikogo, kto mógłby popatrzeć z boku, a Mewa być może poczuje się lepiej. Wład zdawał sobie sprawę, że mógłby teraz pozbawić Mewę wszelkiej siły, przemienić ją w zwykłą kobietę, z którą nie będzie już nigdy żadnych problemów, ale nawet przez chwilę, nawet w głębi duszy nie poczuł takiego pragnienia. Skoro już los sprawił, że kocha czarownicę, musi pokochać również jej miotłę.

Nie czuł się już senny. Miał ochotę po prostu leżeć, ca­łym ciałem czuć ciepło śpiącej Mewy, patrzeć na jej twarz, taką dziecinną, że aż mu się robiło wstyd, słuchać ledwie wyczuwalnego oddechu i wiedzieć, że czuwa nad snem swojej ukochanej.

Wład jeszcze raz wygiął szyję, zerkając na pulpit, i za­marł: dopiero teraz uświadomił sobie, że wskaźnik wek­tora psi też pali się na zielono, a przecież zainstalowano go tu z założeniem, że statek będzie latał jedynie przy podwyższonej wartości wektora! Zielone światełko oznacza, że z zaniepokojonego inferno wypełzają jego fantastyczni mieszkańcy. Nieważne, czym są tak naprawdę, najważniejsze, że dla czarodziejki mogą być śmiertelnie niebezpieczni.

Wład mocniej przytulił śpiącą dziewczynę i rozejrzał się zaszczutym wzrokiem, wypatrując tajemniczych nie­bezpieczeństw. Mewa powoli otworzyła oczy.

Budząc się, Mewa zrozumiała, że jest w złocistym ko­konie, w którym ona i Wład przeszli przez inferno. Ko­kon przypominał pole ochronne miotły, ale był przestronniejszy i dosłownie promieniował spokojem i bez­pieczeństwem. Po raz pierwszy Mewa nie czuła pragnie­nia natychmiastowego rozejrzenia się i sprawdzenia, czy wszystko w porządku. Przeciągnęła się słodko, potarła twarz o ramię Włada, zapytała o coś i dopiero wtedy do jej świadomości dotarło straszne słowo „kraken".

Przestraszyła się, ale tylko na chwilę, a przy tym nie ba­ła się o siebie, lecz o Włada i o miotłę, której teraz zupeł­nie nie czuła. Czarownica podniosła się i obrzuciła okoli­cę magicznym spojrzeniem. Straszna pleśń, przed którą ledwie zdążyli uciec, zalewała cały kosmos, jak okiem się­gnąć. Tutaj, gdzie przestrzeń była idealnie czysta, cielsko krakena nie bulgotało i nie wyrzucało protuberancji, przypominających widmowe macki, więc można było wy­raźnie zobaczyć, że żadnego triumfującego czy też zdy­chającego potwora nie ma, jest za to coś nieożywionego, nie pole i nie materia, ale coś podobnego... Zwykłe zjawi­sko rodem z innego świata, obce i dlatego groźne. Dopie­ro tuż przy topornie materialnym statku kraken cofał się trochę, ale nawet tutaj było go wystarczająco dużo, żeby czarownica nie mogła przeżyć dłużej niż dwa uderzenia serca. A jednak, wpatrując się w swojego wroga, Mewa uspokoiła się. Z Władem wszystko było w porządku, ręce mu nie drżały, a dusza, otwarta przed Mewą na oścież, emanowała ciepłem i spokojem. Nienawiść, zrodzona po­przednim życiem, nie odeszła, lecz skryła się w głębi i sta­ła się zupełnie niewidoczna. Takiemu człowiekowi pie­kielny przybysz nie mógł nic zrobić.

Z miotłą też było wszystko w porządku; okazało się, że leży tuż obok, bezpiecznie chroniona męską tro­ską. I bezkształtna śmierć, żałośnie przypominająca to, co prześladowało ich w świecie inferno, ulegała złotemu pąkowi, który szczelnie zamknął płatki nad obejmującą się parą. Dotykając złotego wrzeciona, fioletowa pleśń znikała tak szybko, aż wydawało się, że słychać syk.

ROZDZIAŁ 19

Kraken ostatecznie rozpłynął się dopiero następnego dnia, ale Wład i Mewa nie uważali tego czasu za straco­ny. Szczerze mówiąc, gdyby nie było żadnego krakena i tak nie przestaliby się obejmować. Jednak wszystko na świecie prędzej czy później musi się skończyć.

Wstał, podszedł do bocznego pulpitu, gdzie znajdowa­ło się sterowanie systemami podtrzymywania życia i gwizdnął:

Coś podobnego nie przyszło Mewie do głowy. Odzienie i miotła zawsze zapewniały idealną ochronę i młoda cza­rownica nigdy nie zawracała sobie głowy tą prostą kwe­stią, że w kosmosie nie ma czym oddychać. Potarła nos, zastanowiła się chwilę, a potem zapytała:

O jakich głupstwach trzeba teraz myśleć...

Mewa już nie leżała, wtulona w ramię Włada, lecz sie­działa w kucki w swoim ulubionym kącie i kołysała w rękach miotłę, jakby oceniając jej ciężar. Zniknęła dziewczyna, która mogła mówić wyłącznie o miłości,

I przed Władem znowu siedziała czarownica, gotowa roz­wiązywać zadania bez rozwiązania i pokonywać wszelkie przeszkody. Nawet jej nagość nikogo by nie zmyliła - cza­rownica pozostaje czarownicą niezależnie od tego, czy ma coś na sobie, czy nie.

Powiedziała to tak niespodziewanie i z taką naiwnością, że Wład natychmiast zaczął jej udowadniać, że na pewno nie przestanie jej kochać. A gdy już udowodnił, na mostku prawie nie było czym oddychać. Należało działać jak naj­szybciej i Mewa, ujmując wygodniej miotłę, zastygła i skon­centrowała się, przeistaczając się w błękitną torpedę.

Wład zaczął ciężko wzdychać (z tęsknoty i niedoboru tlenu), założył maskę i wziął się do pracy. Na wskaźniku wektora psi został umieszczony brzęczyk, który Wład wyłączał za każdym razem, gdy tylko znalazł się w prze­strzeni sam. Teraz brzęczyk należało nie tylko podłączyć, lecz także sprawić, by reagował w tych chwilach, gdy wartość wektora psi nie spada, lecz rośnie. Podobno kie­dyś można było to zrobić za pomocą zwykłego przełącze­nia styków, ale teraz trzeba go było w sprytny sposób przeprogramować.

Torpeda świeciła się w ulubionym kącie Mewy i Wład nie wiedział, czy dziewczyna go widzi, czy nie, czy słyszy i czy rozumie, co on teraz robi, ale na wszelki wypadek komentował wszystkie swoje poczynania, opowiadał, co i dlaczego robi.

Dziesięć dni ciągnęło się w nieskończoność. Wład spał, ile się dało, chociaż niełatwo spać, gdy nie wiadomo, co dzieje się z twoją ukochaną - może grozi jej niebezpie­czeństwo, a może źle się czuje? Przez resztę czasu albo leżał, monologując do wiszącej nieruchomo torpedy, albo siedział przy pulpicie, próbując określić współrzędne statku i dowiedzieć się, gdzie ich wyrzuciło z wszech­świata, który nie zna odległości.

Zazwyczaj gwiazdolot orientuje się według promienio­wania kwazarów, potem używa się w tym celu obiektów wewnątrzgalaktycznych. Ale teraz statek był tak daleko od swojej galaktyki, że gdyby nawet w strefie widoczno­ści znalazły się jakieś znane kwazary, to ich charaktery­styki spektralne zostały zmienione na tyle, że nie dało się ich rozpoznać. Pozostawało wierzyć w nadzwyczajną in­tuicję miotły, która, zdaniem Mewy, znajdzie drogę do domu z każdego miejsca.

Dziwne. Zrobili wszystko, żeby uciec jak najdalej od władz imperialnych i rady czarownic, a gdy się udało, zapragnęli znaleźć się bliżej ludzi. Przyjemnie jest być Robinsonem, ale wyłącznie pod warunkiem, że w każdej chwili możesz wrócić do ojczystego Yorku. Każda prze­szkoda nie do pokonania rzuca człowiekowi wyzwanie i istnieje jedynie po to, by ją pokonać.

Wład dokładnie obliczył, od którego momentu powie­trza wystarczy im obojgu i poinformował o tym Mewę. Błękitne cygaro pozostało nieme. Po raz pierwszy Wład przeraził się, że Mewa nie wróci. Nie mając chronome­tru, może pozostawać w swojej nirwanie aż do chwili, gdy iluzja śmierci przemieni się w prawdziwą śmierć. Wład widział tylko jeden sposób sprawdzenia swoich podej­rzeń: użyć biomanipulatora w nadziei, że szok wywołany dotykiem nienawistnej krzemoorganiki wyciągnie Mewę z prostracji. Wład zdawał sobie sprawę, że sposób jest okrutny (zwłaszcza, że on sam nie rozumiał przerażenia i męki, wywołanej dotykiem języka) i dlatego postanowił, że ucieknie się do niego jedynie w ostateczności.

Na szczęście, do tego nie doszło. Dziesiąta doba dopie­ro co się zaczęła, gdy błękitne lśnienie nagle zgasło i na mostku pojawiła się Mewa. Właśnie w tym momen­cie Wład wpatrywał się w kąt i metamorfoza przebiegła dosłownie na jego oczach.

Mewa wyglądała okropnie. Zapadnięta twarz miała tru­pi, fioletowy kolor, pod oczami widniały czarne sińce, ale same oczy błyszczały radością. Mewa gorączkowo poru­szała ustami, próbując odetchnąć powietrzem mostka i wy­dawało się, że próbuje coś powiedzieć na głos, choć czaro­dziejka nie musi wydawać dźwięków, żeby ją usłyszano.

Wład podbiegł do niej, w biegu zrywając maskę tlenową:

Osłabła wiedźma pozwoliła przycisnąć sobie maskę do twarzy i nie odetchnęła powietrzem, lecz jakby je ugryzła. Jej twarz powoli odzyskiwała normalny kolor.

Wład widział, że nic nie jest w porządku, że Mewa trzę­sie się jak w gorączce, gdy chory w każdej chwili może za­cząć bredzić. Jeśli do czegoś takiego dojdzie, nigdzie nie polecą, lecz będę dryfować w pustej przestrzeni, nie­skończenie daleko do jakiejkolwiek galaktyki.

Ciekawe, czy można wylecieć poza granice metagalaktyki, a jeśli tak, to czego się tam spodziewać?

Ale Mewa powoli dochodziła do siebie. Nieprzytomne oczy odzyskały blask i czarownica zaczęła ściągać maskę i żądać, żeby Wład też trochę pooddychał. Odetchnął kil­ka razy i oddał maskę. Trzy godziny upłynęły im na tych czułych przekomarzankach, komu bardziej potrzebne świeże powietrze, a potem należało zacząć działać. Wszystko zostało omówione znacznie wcześniej i teraz Wład zmusił Mewę do założenia munduru - wprawdzie to nie to samo, co odzienie, ale posiada antyradiacyjną impregnację - następnie Mewa jeszcze raz łyknęła tlenu i luk pomiędzy pomieszczeniami został zamknięty.

Błyskawicznie nabrali prędkości i przebili zasłonę w tym samym momencie, w którym Mały Księżyc zapa­nował na nieboskłonie Nowej Ziemi. Noc chlusnęła fan­tomami niedostępnych gwiazd i ścianą chłodnego, aro­matycznego powietrza. A nawet nie chłodnego, lecz przenikliwie zimnego, chociaż, co tam można przenikać, jeśli nie masz na sobie nic, prócz własnej skóry.

Wład mimo woli wzdrygnął się. Na takim wietrze moż­na zamarznąć w ciągu kilku minut!

W dole ciągnęła się bezkresna, śnieżna równina, a w oddali wznosiły się zaśnieżone, martwe góry. Maleń­ki księżyc, wielkości pół stopnia, zalewał krajobraz wid­mowym światłem.

I jednocześnie poczuł, jak Mewa przenika go magicz­nym spojrzeniem, próbując zrozumieć, co się właściwie dzieje. W końcu krzyknęła, jakby ją sparzył trzydziesto­stopniowy mróz.

Statek przebił zasłonę, wiatr błyskawicznie ucichł, z klimatyzatora dmuchnęła fala ciepła. Ale Wład wiedział, że mają do dyspozycji jedynie te metry sześcienne powietrza, które zdążyli zaczerpnąć, lecąc nad tundrą. Wiedziała o tym również Mewa.

Tym razem trafili w miejsce, gdzie akurat było lato, chociaż nocny wiatr wydawał się skostniałemu ciału przejmujący i nieprzyjemny. Na szczęście po minucie Wład już się przyzwyczaił i posłusznie wykonywał ma­newry, których żądała Mewa. Nic nie mówił, nie komen­tował jej działań, tylko co chwila spoglądał na zegarek. Czas biegł bardzo szybko, z niedługiej nocy Małego Księ­życa upłynęła już godzina.

Statek wylądował na brzegu bagna, Wład i Mewa wy­skoczyli na zewnątrz. Wład zbyt dobrze pamiętał, jak w czasie poprzedniego polowania na odzienie przechwy­ciła ich Wajsza i teraz czuł się nieswojo. Poza tym, co in­nego siedzieć nago na mostku, a co innego paradować w stroju Adama pod gołym niebem! Ale Mewa zachowy­wała się naturalnie. Nic dziwnego - pierwsze odzienie młode czarownice zdobywają w wieku dwunastu lat.

Mewa denerwowała się czym innym. Wiedziała, że ma­ją mało czasu i jeśli nie zdążą przywołać odzienia, drugie­go tygodnia w masce nie przesiedzi. A gdy zanęca się odzienie, nie wolno denerwować się i śpieszyć - mieszka­niec bagna nie spieszy się nigdy i nie rozumie czegoś ta­kiego jak pośpiech. Pół godziny już prawie dobiegło koń­ca, a z trzęsawiska nikt się nie wyłonił, chociaż Mewa wiedziała, że odzienia tu są.

„No to chociaż nie dla mnie" - błagał Wład. - „Chociaż dla niej! Przecież ona jest w gorącej strefie! Ona nie mo­że bez odzienia, dostanie choroby popromiennej, a radio-fagów mam tyle, co kot napłakał..."

I w tej samej chwili zauważył odzienie - na brzeg wy­pełzł strzępek wielkości dwóch dłoni. Zwierzątko wyraź­nie nie wiedziało, dokąd ma iść, przybyło na rozpaczliwe wezwanie, ale nie mogło zrozumieć, kogo właściwie rato­wać, skoro ten, kto je przywołał, martwił się o nie o sie­bie, lecz o kogoś innego. Co biedne stworzonko może zro­bić w takiej sytuacji?

Czasu naprawdę było coraz mniej i Wład zrobił coś, czego absolutnie nie wolno robić z odzieniami: chwycił je mocno i bez zastanowienia wrzucił do otwartego luku. Mewa była po tamtej stronie statku, więc nic nie za­uważyła, zaś odzienie, które pożałowało już swego współczucia, wczepiło się bezczelnemu człowiekowi
w dłoń. Nim Wład je strząsnął, rękę sparzył ogień. Gdy­ by planował utrzymać stworka w ręku, musiałby szybko zrezygnować.

W następnej sekundzie Mewa równie bezceremonial­nie wrzuciła do luku Włada. Wszyscy się spieszyli, wszy­scy nie mieli czasu.

Mewa i Wład zajęli swoje miejsca i statek wzbił się w powietrze. Nabierając prędkości, kuter tracił nabraną niedawno wodę, a przecież bez odzienia brak wody już wkrótce stanie się poważnym problemem...

Kosmos raził oczy światłami odległych galaktyk, po­tem znowu na kilka minut ześliznęli się do Nowej Ziemi, gdzie właśnie wstawał nowy dzień i za chwilę miał rozpa­lić się wschód słońca. Zmęczony Mały Księżyc zsuwał się ku horyzontowi, bezpiecznego czasu zostało mniej niż kwadrans. Smok-odszczepieniec przeleciał po zakaza­nym niebie i niemal w ostatnich minutach nocy zanurzył się w oceanie.

Wyłonili się w samym środku gęstej gromady gwiazd. Po martwej przestrzeni, gdzie dryfowali całkiem niedaw­no, widok niezliczonych gwiazd robił wrażenie.

Nie wiadomo, co wyobraziła sobie Mewa, ale na mostek wpadła trzy sekundy później.

Odzienie gniewnie łyskało oczkami i wydawało się, że gdyby tylko mogło wydawać dźwięki, zaczęłoby syczeć.

Wład już miał biec na pomoc, ale w porę uświadomił sobie, że gdyby Mewa zechciała, zdążyłaby się uchylić przed atakiem. Ona po prostu naprawia konsekwencje gruboskórności Włada.

Odzienie było zakłopotane. Skuliło się, zwinęło w kłę­bek, jakby próbowało zniknąć. Potem, widząc, że ranna dłoń jest nadal wyciągnięta w jego stronę, podpełzło i ostrożnie zlizało krew.

Odzienie ostrożnie wsunęło się na rękę, zamieniając się w czarną rękawiczkę i Mewa siedząc w kucki, tuliła chorą rękę albo ostrożnie pieściła uspokajające się zwie­rzątko.

Odzienie nieprawdopodobnym sposobem rozciągnęło się i owinęło Mewie szyję, przemieniając się w żywy kołnierz.

Mewa oklapła, opuściła ramiona. Przez całą minutę milczała wpatrzona w podłogę, a potem szepnęła cicho:

Czujne odzienie zareagowało natychmiast, wczepiając się napastnikowi w przedramię. Najpierw trzeba było uspokoić odzienie, potem opatrzyć ranę, a przez cały ten czas Wład wyjaśniał Mewie, skąd się u ludzi biorą dzieci. Gdy Mewa w końcu zrozumiała, że urodzony w ten nie­zwykły sposób maluch będzie nie tylko jej, lecz także Włada, wpadła w taki zachwyt, że Wład musiał zacząć studzić jej zapał i przekonywać, żeby najpierw dotarli do jakiejś planety z atmosferą tlenową, a dopiero potem zaczęli starać się o dzieci.

Odzienie było kompletnie skołowane, ale na szczęście nie próbowało już gryźć, tylko wytrzeszczało zdumione oczka. W końcu Mewa zrobiła z niego cieniutkie bikini i poszła do reaktora.

Kilka godzin później moździerz wylądował na brzegu leniwej rzeki i pierwsi ludzie tej planety stanęli pod bez­grzesznym niebem.

ROZDZIAŁ 20

Pierwsza próbna partia przyspieszaczy torpedowych do­tarła na Siódmą Bazę Wypadową trzy miesiące po zawar­ciu umowy. Torpedy pojawiły się bardzo blisko bazy, gdzie nigdy przedtem ich nie widywano. Sześć torped re­gularnym sześciokątem otaczało siódmą i tę siódmą za­brał wysłany myśliwiec. Konwój sześciu torped natych­miast zniknął - torpedowcy również obawiali się nowych partnerów.

Płacić należało odremontowanymi statkami. Puste gwiazdoloty torpedowcy przysyłali w nieprawdopodob­nych ilościach i na wszelki wypadek ludzie Mirzoj-beka brakowali co dziesiąty gwiazdolot, mówiąc, że nie można go doprowadzić do porządku. Torpedowcy bez słowa pro­testu przysyłali nowe statki. Jedne były niemal nowe, in­ne bardzo stare, zaginione ponad trzysta lat temu, w cza­sie pierwszych, najbardziej beznadziejnych walk. Dostar­czone myśliwce otwierały wprawdzie brygady złożone z pracowników Wydziału Specjalnego, ale i tak w bazie rozprzestrzeniały się złowieszcze plotki. Nic dziwnego! Podczas otwierania tych latających trumien nerwy pusz­czały nawet tym żołnierzom, którzy niejedno widzieli. Rozkładające się trupy niedawno zmarłych pilotów i wy­schnięte mumie, które przeleżały na mostkach jedno lub dwa stulecia... Jak się okazało, niemal żaden z zaginio­nych w czasie tej niekończącej się wojny pilotów nie zgi­nął od razu, prawie wszyscy trafili do strasznej niewoli.

Specjaliści, odpowiednio przeszkoleni przez Mirzoj--beka, puszczali coraz straszniejsze i coraz bardziej nie­wiarygodne plotki, ohydna prawda zatracała się między nimi, ale i tak było jasne, że w bazie dzieje się coś dziw­nego, czego nie uda się długo ukrywać przed imperato­rem. Mirzoj-bek nie był aż tak zarozumiały, by sądzić, że jego pracownicy wykryli całą niezależną agenturę imperatora; kierowanie państwem to sprawa zbyt drażliwa, by ufać jedynie tym informacjom, które docierają od na­miestników i dowódców baz. Takie doniesienia muszą być sprawdzane, a w tym celu stołeczni koledzy naczelni­ka Wydziału Specjalnego mieli bardzo efektywne meto­dy; burzliwa działalność, którą rozwinął nowy dowódca, nie mogła zostać niezauważona. Już dwukrotnie radio­operatorzy Wydziału Specjalnego zarejestrowali zabu­rzenia grawitacji, tak bardzo przypominające naturalne, że nie mogło być wątpliwości - był to efekt działania sta­rannie zamaskowanego nadajnika, którego charaktery­styki nie występują nawet na najbardziej tajnych listach. Ale stołeczny informator nie powinien zbyt dobrze wie­dzieć, co dzieje się w sercu Wydziału Specjalnego - mi­nione lata nie upłynęły na próżno i teraz w wydziale pra­cowali zaufani ludzie oraz kilku „spalonych" informato­rów, którym dostarczano starannie odfiltrowane wiado­mości. Jeden z nich został mianowany kierownikiem grupy badającej stare statki, jakoby wyciągnięte z odkry­tego niedawno punktu lokalnych zaburzeń grawitacji, Badania były utajnione, więc drugi szpieg przekazywał jedynie plotki, potwierdzające, że Wydział Specjalny w istocie zajmuje się czymś niezwykłym.

W oficjalnych raportach podawano neutralne informa­cje, że w bazie prowadzone są badania lokalnych zabu­rzeń grawitacji. Nic bardziej konkretnego w raportach nie było, ale stwierdzone zaburzenia określano mianem „pułapek", z czego stołeczni analitycy mogli wyciągnąć całe mnóstwo pożytecznych wniosków. Było jasne, że no­wy dowódca coś ukrywa, ale nikt nie próbował traktować tych niedomówień jako zdrady państwa. Mirzoj-bek spo­dziewał się jednak kontroli i to już wkrótce.

Kontrola rzeczywiście została wysłana, ale nie udało jej się dotrzeć na miejsce. Oficjalnie nie była to kontrola, lecz wprost przeciwnie - wysłannik imperatora leciał, że­by wręczyć Mirzoj-bekowi awans i ostatecznie zatwier­dzić go na stanowisku dowódcy. Osobisty jacht imperato­ra, na którym sam władyka nigdy nie postawił stopy, zo­stał zaatakowany niebezpiecznie blisko Ziemi, dzięki czemu obraz walki można było obejrzeć w zbliżeniu i na dworze nikt nie miał cienia wątpliwości, że jest to sprawka torpedowców.

Rzecz jasna, czarownice nie potrzebowały przerośnięte-go smoka, którym musiałoby sterować co najmniej tuzin sióstr. Wiedźmy są z definicji indywidualistkami, ceniący­mi swoją samotność i nie lubią latać w załodze. Dlatego też imperatorski jacht został dostarczony na Siódmą Bazę Wypadową i przekazany Mirzoj-bekowi. Początkowo rada Nowej Ziemi próbowała wytargować za jacht szczególnie wysokie gratyfikacje, ale ostatecznie handlarze żywym to­warem poprzestali na zwykłej cenie i za imperatorskich emisariuszy oddano czterdziestu pospiesznie przeszkolo­nych katorżników. Tak jak przewidywał Mirzoj-bek, sto­łeczni goście mieli nie tylko zatwierdzić go na stanowisku, lecz także przeprowadzić staranną kontrolę, zbadać oko­liczności śmierci poprzedniego dowódcy i zorientować się w rodzaju i zakresie tajemniczych badań.

Na żądanie Mirzoj-beka prawo prowincji Wielka Niań-ma zostało pospiesznie obostrzone i na planetach zaczę­to prowadzić intensywną walkę z przestępczością przy jednoczesnym zniesieniu kary śmierci, dzięki cze­mu katorżnicy napływali do centrów szkoleniowych sze­rokim strumieniem. Jeśli przedtem uczono pilotażu jedy­nie skazanych żołnierzy, teraz zagarniano wszystkich jak leci. Stworzono nawet oddział kobiecy, ale dopiero wte­dy- gdy Mirzoj-bek uzyskał bliższe informacje o nowych sprzymierzeńcach.

Mirzoj-bek zdawał sobie sprawę, że teraz, jak nigdy przedtem, jest wystawiony na ciosy; wiedział też, że nie sposób długo utrzymać tego rodzaju działalności w ta­jemnicy przed imperatorem, zaś w przypadku zbrojnej interwencji nawet dziesięciokrotna przewaga szybkich myśliwców nic mu nie da. Bunt w bazie zostanie stłumia­ny tępą siłą, tak jak działo się to trzysta lat temu. Ale mi­mo to znacznie bardziej niepokoili go torpedowcy, o któ­rych, szczerze mówiąc, niewiele było wiadomo. Gdyby wreszcie udało się dorwać porucznika Figasa i jego zielonooką przyjaciółkę!...

A jednocześnie Mirzoj-bek posiadał bardzo ważny atut: w jego rękach znalazła się nie broń przeciwnika, lecz jeńcy. A to znaczy, że można spróbować ich zwer­bować...

Tajne laboratorium zbudowano na jednej z pozbawio­nych życia planet o gęstej, trującej atmosferze. Wnętrze głównej sali wyściełano kwaziżywą substancją krzemoorganiczną oraz zainstalowano liczne biomanipulatory, co miało zapewnić absolutną ochronę przed uwolnioną tor­pedą. Pośrodku sali umieszczono metalowy postument.

I właśnie teraz wielki manipulator przesunął się w stro­nę postumentu wraz ze skrępowaną torpedą i rozwarł się. Podobne doświadczenia przeprowadzano już dwieście lat temu, ale nic dobrego z nich nie wynikło. Torpeda rozniosła laboratorium w drobny mak i wiele trudu kosz­towało ponowne skrępowanie jej przez jedyny ocalały manipulator. Ponieważ efekt naukowy tych doświadczeń równał się zeru, badania uznano za zbyt niebezpieczne i przerwano je na półtora wieku. Oczywiście, Mirzoj-bek nie wycofałby się tak łatwo, ale w wówczas nie było go jeszcze na świecie, a sto pięćdziesiąt lat później zapał ba­dawczy nieco przygasł. Schwytana torpeda jest zbyt cen­na, by ją naukowo zniszczyć, nie gwarantując zwierzch­nictwu żadnych rezultatów.

W jakiejś umieszczonej na indeksie książce Mirzoj-bek przeczytał, że ustrój imperialistyczny skupiony jest wy­łącznie na własnym przetrwaniu, co nieodmiennie pro­wadzi go do zastoju i zagłady. Zakaz badania schwyta­nych torped idealnie potwierdzał tę złowieszczą teorię.

Teraz, gdy Mirzoj-bek miał torpedy do swojej wyłączo­nej dyspozycji, badania zostały wznowione. W odróżnie­niu od próby sprzed lat, w odizolowanym pomieszczeniu nie było żadnych cennych przyrządów ani w ogóle ja­kichkolwiek przedmiotów, które uwolniona torpeda mo­głaby wykorzystać w charakterze broni. Znajdowało się tu jedynie kilkanaście kamer, przekazujących obraz ob­serwatorom, również odizolowanym, którzy mogli jedy­nie patrzeć i komentować przebieg wydarzeń. Szybko okazało się, że była to uzasadniona ostrożność - niespo­dziewanie obserwatorzy wydali zgodny ryk i pobiegli, że­by uwolnić jeńca, a gdy się to nie powiodło, wszyscy jak jeden mąż padli martwi. Jak się wkrótce wyjaśniło, broń, która ich zabiła, przypominała smycze, na których trzy­mano skazańców. Przeżyli jedynie ci eksperymentato­rzy, którzy znajdowali się wystarczająco daleko nie tylko od samego laboratorium, lecz także od planety.

Ponieważ kilka kamer ocalało, postanowiono kontynu­ować wiwisekcję zniewolonej torpedy. Biomanipulatory na ścianach pozostały nieruchome, a ci ludzie profesora Mellowa, którzy przeżyli, z zainteresowaniem przygląda­li się szalejącej torpedzie, która nie miała najmniejszego zamiaru lądować na przygotowanej dla niej „grzędzie".

Jeniec zmęczył się dopiero dwie doby później. Lśnienie przygasło i na postumencie pojawiła się kobieca postać.

„Oni są ludźmi!" - pomknął zaszyfrowany sygnał przez osobisty kanał dowódcy.

Dziewczyna, mniej więcej dwudziestopięcioletnia, miała na sobie wyzywająco jaskrawy kombinezon i trzymała w rękach jakiś niezrozumiały przedmiot. Ponieważ Mirzoj-bek nawet w dzieciństwie nie czytał europejskich bajek, nigdy nie domyśliłby się, co za przedmiot dzierży ta otworzona nareszcie „torpeda" - gdyby nie informa­cja, która usłużnie spoczęła na jego biurku.

Jeszcze nigdy wydział analityczny nie musiał przejrzeć takiej masy literatury okultystycznej i nigdy przedtem praca - zwłaszcza przy takim nakładzie sił i środków nie przynosiła tak mizernych efektów. Za to ekspery­mentatorzy odnosili sukcesy. Poprzez specjalny keson do sali głównej laboratorium dostarczono „negocjatora" - katorżnika, którego w drodze wyjątku trzymał na smy­czy nie lord kapitan Nogatych, lecz bardziej zaufany pra­cownik. Używanie mechanizmów, nadajników i głośni­ków książę pułkownik Mellow uważał za niewskazane nie wiadomo przecież, w jaki sposób jeniec wykorzysta oddaną mu do dyspozycji technikę. Podczas doświadcze­nia sprzed stu pięćdziesięciu laty, pomieszczenie było naszpikowane wszelką możliwą techniką, co wcale nie pomogło pracownikom laboratorium. Ponieważ torpe­dowcy kontaktowali się z ludźmi przez zniewolonego pi­lota, tak samo chciał uczynić Mellow.

I znowu efekt okazał się nie do końca taki, jakiego się spodziewano. Smycz, na której trzymano skazańca, zo­stała błyskawicznie zerwana i równie szybko zarzucona na zaufanego porucznika, chociaż ten ostatni znajdował się daleko poza granicami systemu, w którym prowadzo­no badania. Nieszczęsny porucznik dostał ataku padacz­ki i domagał się, żeby natychmiast uwolnić torpedę.

Lśnienie zgasło i na postumencie ponownie zjawiła się dziewczyna. Wyraz jej twarzy nie wróżył nic dobrego, ale uwolniony katorżnik nadal żył i nawet przekazywał sło­wa jeńca, który nie wydał ani jednego dźwięku:

Proces został rozpoczęty. Mirzoj-bek mógł wreszcie mówić i słuchano go, chociaż nie wierzono w żadne sło­wo i nie zgadzano się z propozycjami. Na razie się nie zgadzano... Jak wiadomo, jeśli kobieta mówi „nie", to znaczy, że chce troszeczkę pokaprysić, nim powie „tak". Mirzoj-bek nie był wprawdzie Casanovą, ale znał tę nie­skomplikowaną prawdę o kobietach.

ROZDZIAŁ 21

Do grand majora Calve przyszedł odwiedzający. W czasie pełnowartościowego życia Calve był mężczyzną towarzy­skim i, mimo że nosił tytuł granda, lubił sobie wypić i szczerze pogadać, nie stronił też od kart, które arysto­kracja miała zazwyczaj w głębokiej pogardzie. Karciane wieczory i towarzyskie rozmowy były zazwyczaj bardzo poprawne, bowiem zarówno sam Calve, jak i jego kole­dzy nawet przez chwilę nie wahaliby się donieść na kum­pla, gdyby tylko temu udało się palnąć coś wartego dono­su. Calve miał więc kolegów i nie miał przyjaciół, dlatego nikt nie odwiedzał znękanego psychicznie majora w jego luksusowej sali.

Dzisiejszym odwiedzającym również nie był przyjaciel, lecz bezpośredni przełożony, książę pułkownik Kann, który, formalnie stojąc na czele Wydziału Specjalnego, pozostawał gorliwym wykonawcą woli Mirzoj-beka. Kann należał do ludzi, którzy pozostają wykonawcami bez względu na zajmowane stanowisko. Są inteligentni, kompetentni, bystrzy - i całkowicie pozbawieni inicjaty­wy. W sferze naukowej taki człowiek, jeśli nawet obronił pracę doktorską, faktycznie jest laborantem przy byłym promotorze; w polityce - referentem, a jeśli zrobił karie­rę w sferze wojskowo-administracyjnej pozostaje wiecz­nym zastępcą. Naczelnikiem Wydziału Specjalnego Kann został wyłącznie dlatego, że Mirzoj-bek nadal chciał mieć pełną kontrolę nad pracą służb specjalnych.

I ten właśnie wieczny zastępca zjawił się w szpitalu, że­by odwiedzić byłego podwładnego.

Sale szpitalne wyższego składu oficerskiego to, rzecz jasna, nie to samo, co ciasny żołnierski lazaret z piętro­wymi łóżkami. Nie trzeba siedzieć na twardym taborecie u wezgłowia chorego i wciskać przyniesionych owoców do szafki. Książę pułkownik rozsiadł się wygodnie w fo­telu i rzucił skulonemu na kanapie Calve dobroduszne spojrzenie.

Calve nie odpowiedział. W ciągu ostatniego miesiąca nie zdołano wydobyć z niego ani jednego sensownego słowa, żadnej reakcji na to, co działo się wokół; nie stoso­wano zresztą wobec grand majora żadnych drastycznych metod. Całymi dniami siedział na kapanie, pojękując i bezmyślnie wpatrując się we własne kolana.

To było zdanie kodowe, którego grand major nigdy nie słyszał, mimo że był zaufanym człowiekiem Kanna. Cała sprawa wyglądała tak: od czasu do czasu pułkownik Kann wzywał do swojego gabinetu jednego z tych katorżników, nad którymi pieczę sprawował grand major, a na­stępnie, na dany sygnał, Calve włączał smycz na całą moc i po pięciu minutach zabierał ciało. Co właściwie Kann ro­bił z oskarżonymi, Calve wolał nie wiedzieć, w takich sy­tuacjach lepiej nie wykazywać zbytniego zainteresowa­nia. Być może książę pułkownik przeprowadzał jakieś osobiste badania, marząc o otrzymaniu nagrody Mendelejewa, a może zaspokajał swoje sadystyczne potrzeby? Maleńka, wybaczalna słabość, która w oczach Calve wca­le słabością nie była. Gdyby w tej sytuacji pojawiła się ja­kakolwiek możliwość, dajmy na to, szantażu, grand major na pewno by jej nie przegapił, ale jak można szantażować podobnymi głupstwami zastępcę naczelnika Wydziału Specjalnego? To tak, jakby sekretarka chciała zaszantażować swojego szefa starannie przez niego ukrywanym faktem, że zamiast kawy woli pić w zaciszu swego gabine­tu gorącą owsiankę. Dziwne, nieco zabawne, ale każdy naczelnik ma prawo do pewnych zabawnych dziwactw.

W rzeczywistości Kann nie urządzał żadnych doświad­czeń i dziwactwo księcia pułkownika wcale nie było za­bawne, lecz, powiedzmy otwarcie, nieadekwatne do zaj­mowanego stanowiska. Obecny naczelnik Wydziału Spe­cjalnego nie umiał utrzymać tajemnicy. Setki i tysiące ta­jemnic, do których miał dostęp, dosłownie go świerzbiły. A przecież za rozgłaszanie większości tych tajemnic gro­ziły represje czy nawet publiczna kaźń, długa i haniebna, przed którą nie ochroni go ani tytuł, ani stanowisko, ani ranga. Kilkakrotnie książę pułkownik miał okazję być świadkiem takiej egzekucji i owo widowisko utkwiło w je­go pamięci niczym cierń. Ale gadatliwość była silniejsza niż instynkt samozachowawczy i Kann wiedział, że prę­dzej czy później z czymś się w końcu wygada. Wówczas wymyślił łatwy i przyjemny sposób zaspokajania swoich potrzeb. Zostając sam na sam z katorżnikiem, książę puł­kownik zdradzał wszystkie sekrety, do których miał dostęp, a potem patrzył, jak umiera przestępca, który ośmielił się zbliżyć do tajemnic państwowych. Dwie pie­czenie przy jednym ogniu: najpierw miał możliwość wy­gadania się, a potem otrzymywał lekcję poglądową, co dzieje się z tymi, którzy nie umieją dochować tajemnicy.

Ale teraz wszystko się zmieniło - katorżnicy stali się zbyt cenni, by ich zabijać, a tajemnice tak palące, że zda­wałoby się, jeszcze chwila i język sam wykrzyczy je całe­mu światu. Ciężki jest los golibrody, dopuszczonego do tajemnicy króla Midasa!

I wówczas książę pułkownik Kann przypomniał sobie o grand majorze. Calve był idealnym rozwiązaniem - miał wystarczająco wysoki stopień dostępu, a biorąc pod uwagę jego obecny stan, nie mógłby nic nikomu wy­gadać.

Przez pół godziny naczelnik Wydziału Specjalnego dzielił się z byłym podwładnym najtajniejszymi proble­mami. Kontakt z torpedowcami, ich prawdziwa natura, nieprzyjemna umowa o wymianie obywateli, prawdziwa przyczyna choroby grand majora i cała masa faktów, fakcików i fakteczków, nieprzeznaczonych dla postronnych uszu. Książę dał się ponieść, mówił szybko, ze wzburze­nia parskając śliną, i w zapale nie zauważył, że do nie­dawna obojętny grand major wprawdzie nadal siedzi, wpatrzony we własne kolana, lecz teraz już uważnie słu­cha. Dopiero, gdy Calve podniósł głowę, naczelnik zrozu­miał, że chyba się przeliczył.

Calve nie zareagował, zaś książę pułkownik pożegnał się pospiesznie i wyszedł z sali, po drodze obmyślając zrodzony naprędce plan. Należy jak najszybciej powierzyć któremuś z zaufanych ludzi likwidację chorego grand-majora, a potem zrzucić wszystko na gorączkę, w której Calve mógłby nieopatrznie zdradzić znane mu tajemnice. Nogatych z przyjemnością spełni takie zada­nie, o nic nie pytając - przecież ciągle nie został oficjalnie zatwierdzony na stanowisku, które poprzednio zajmował Calve. Zaś po likwidacji grand majora... Kann sapnął za­dowolony i przyspieszył kroku. Ale nawet gdyby zaczął biec, jego rozkaz i tak byłby beznadziejnie spóźniony. W tym momencie Calve już był na nogach, już wypracowanymi ruchami poprawiał mundur, w który codziennie rano go strojono. Grand major miał teraz cel, który zmu­sił go do działania.

Spokojnym, lecz twardym krokiem, odpowiadając nie­dbale na powitania młodszych oficerów i nie dostrzega­jąc wyciągniętych na baczność szeregowców, grand ma­jor przeszedł do strefy, w której prowadzono tajne bada­nia. Wyszkolony wartownik, który znał grand majora z widzenia, a jego parszywy charakter ze słyszenia, zasa­lutował, ale nie ruszył się z miejsca. Regulamin służby wartowniczej jest bardzo surowy - nie dopełnisz wszyst­kich formalności i grand major pierwszy zażąda, żeby ta­kiego patałacha oddać pod sąd.

Calve nie spodziewał się niczego innego. Nie zwracając uwagi na wartownika, zamknął się w kabince, wsunął do czytnika żeton osobisty ze stopniem dostępu, po czym wprowadził hasło, które kilka minut temu z idiotycznym uśmieszkiem zdradził mu książę pułkownik Kann. Po­tężna, dziesięciocyfrowa liczba 6227020800 była dość ła­twa do zapamiętania, więc gdy Calve opuścił kabinkę, wartownik nie tylko stał wyciągnięty jak struna, lecz tak­że już szykował się do otworzenia odblokowanych auto­matycznie drzwi.

Oficerowie sztabowi niezbyt często mają okazję wkła­dania hermetycznego kombinezonu pilota, a jednak na­wet z tym zadaniem Calve poradził sobie śpiewająco.

Rozhermetyzował pomieszczenie, otworzył drzwi komo­ry kesonowej i dopiero wtedy odwrócił się do czterech błękitnych cygar, oplecionych białymi kablami manipu­latorów. To była ostatnia dostawa, wymieniona na trzy­stu dwudziestu pospiesznie ściągniętych i przeszkolo­nych katorżników. Mirzoj-bek nie spieszył się z zainsta­lowaniem zdobytych torped na myśliwcach. Podobnie jak niegdyś, najpierw je badano, zdejmując charaktery­styki i nadając każdej torpedzie imię. Zgodnie z tradycją, były to imiona żeńskie i Mirzoj-bek nie mógł się nadziwić przenikliwości przodków, którzy zdołali dopatrzyć się kobiecych cech w straszliwej broni kosmitów.

Calve podszedł do pierwszej torpedy i próbował odłą­czyć manipulator, ale nic mu z tego nie wyszło, sterowa­nie manipulatorem zostało zablokowane. Grand major wzruszył ramionami i wyjął scyzoryk. Malutki nóż z wibromolekularnym ostrzem mógłby ostrugać stal, lecz Calve nie używał go prawie nigdy. W dniach swojej wszech-potęgi najwyżej strugał tym nożem drewniany kijek, pod­czas gdy katorżnicy z przerażeniem patrzyli, jak dre­wienko w rękach grand majora staje się coraz cieńsze - gdy kijek się łamał, następowała egzekucja. Niedawno choremu majorowi zwrócono nóż w ramach ekspery­mentu - lekarze chcieli się dowiedzieć, czy nieszczęsny Calve spróbuje popełnić samobójstwo i jak właściwie bę­dzie chciał to zrobić. Lecz Calve nigdy nie próbował pod­cinać sobie żył - zaciągnięta przez Mewę twarda uzda nie pozwalała na tak łatwe uniknięcie kary, chociaż nie za­braniała cięcia dowolnych przedmiotów.

Sprężyste pseudociało ustąpiło nożowi, ale manipula­tor nadal obejmował cygaro, a na pulpicie sterowniczym zaczęły mrugać lampki alarmowe. Dygocząc ze wstrętu, Calve rozpruł nożem nitki lepkiego kabla i torpeda, nie zatrzymując się nawet na chwilę, zniknęła w otwartym luku, w którym zmieściłby się kuter patrolowy.

Ostatnia torpeda mignęła w gwiezdnym otworze. Calve zamknął luk, wypełnił komorę powietrzem i zdjął skafan­der, który, noszony na wierzchu munduru, był bardzo niewygodny. Z ciężkim westchnieniem przysiadł na po­stumencie, gdzie niedawno świeciła się torpeda. We­wnętrzny ból nadal go nie opuszczał, męki psychiczne wcale się nie zmniejszyły. Czarownica, która ukarała grand majora, wcale nie spodziewała się po nim poprawy, po prostu chciała, żeby go bolało i żadne dobre uczynki nie mogły uwolnić jego duszy od cierpienia. A jednak przed Calve zapaliło się jasne światełko nadziei...

...Na pulpitach mrugają lampki alarmowe, w oddali wyje syrena, słychać tupot nóg i krzyki rozkazów. Cały sektor został zaalarmowany i tylko grand major siedzi za­dowolony i śmieje się jak dziecko. Jednak się udało! Za­raz go aresztują, oddadzą pod sąd i tydzień później po­wieszą! Co za szczęście!

ROZDZIAŁ 22

Pośpiech nie miał już żadnego sensu. Iluzje przebudowy obu światów rozwiały się, a życie robinsonów jest z natu­ry swej niespieszne. Pierwsze tygodnie Mewa i Wład po­święcili wyłącznie sobie, co zresztą nie powinno zaskaki­wać. We wszystkich czasach i epokach młoda para dąży­ła do tego, by w czasie miesiąca miodowego znaleźć się jak najdalej od rodziny i bliskich, ale jeszcze nikomu nie udało się wyjechać w podróż poślubną tak daleko. Nawet Mewa ze swą miotłą nie mogła dojrzeć na niebie swojej galaktyki, wskazywała jedynie ogólny kierunek, w któ­rym powinna się ona znajdować.

Lecz gdy następowała noc Małego Księżyca, statek przekradał się na Nową Ziemię i dwa tygodnie później Wład i Mewa paradowali już w prawdziwych odzieniach, a malutki strzępek zanęcony przez Włada, spędzał sa­motnie czas w specjalnym naczyniu. Jeszcze nikomu nie udało się nosić dwóch odzień jednocześnie - odzienie to istota zazdrosna i kostium, składający się z dwóch takich istot, będzie nie tylko dysharmoniczny, lecz także znaj­dzie się w stanie nieprzerwanej wojny.

Planeta, którą wybrali, okazała się bardzo sympatycz­na. Ciepłe dni, noce chłodne na tyle, żeby przyjemnie by­ło spać, tuląc się do siebie, umiarkowana siła ciążenia i całkiem spory procent tlenu w czystym powietrzu oraz, jak zawsze, żadnych oznak rozumnego życia. Drapieżni­ki, które występowały tu w dużej ilości i różnorodności form, wolały uganiać się za znaną zdobyczą, z daleka omijając tajemniczych dwunożnych, zaś ufne stworzenia roślinożerne dopuszczały myśliwych na tyle blisko, by ci mogli wykazać się. Szkoda tylko, że Wład nie mógł po­chwalić się odpowiednimi umiejętnościami, zaś jego ar­senał ograniczał się do działa plazmowego, zdolnego spa­lić wskazany cel aż po horyzont, ale absolutnie bezuży­tecznego w czasie polowania.

Dlatego, ku ogromnemu zmartwieniu Włada, myśli­stwem zajęła się Mewa. Na widok pasących się zwierząt, przypominających antylopy ze świńskimi ogonkami i ra­ciczkami albo wyjątkowo zgrabne świnie, czarownica szepnęła z zachwytem:

Wład był wstrząśnięty. Co innego wiedzieć, że twoja kobieta może niemal każdego pokonać za pomocą cza­rów, a co innego stwierdzić, że ma przy tym całkiem twardą pięść i jest w stanie złamać grzbiet sporemu zwie­rzęciu. Prócz upolowania, Mewa musiała również spra­wić zdobycz - były katorżnik nie miał przy sobie nawet takiego scyzoryka, jakim posługiwał się major Calve. Ognisko również rozpaliła ona, używając do tego swojej miotły.

Ogień pojawił się na wyraźne życzenie Włada, który stwierdził, że nie ma nic przeciwko spożywaniu posił­ków, przygotowanych nad czarodziejskim płomieniem, ale prawdziwy szaszłyk można przyrządzić wyłącznie na prawdziwych węglach. Szaszłyki udały się znakomi­cie, co jednak nie pocieszyło Włada. Wychodziło na to, że jedyna dziedzina, w której może się jakoś wykazać, to go­towanie, czyli zajęcie jak najbardziej kobiece. Ładna mi silna płeć!

Mewa bezbłędnie wyczuła jego nastrój, ale nie docie­kała, co się stało, tylko usiadła obok, przytuliła się, a po­tem nieśmiało spytała:

Wład zerwał się ochoczo i prawie pobiegł do statku.

Zdążyli złapać dosłownie kilka żmijek, gdy Wład po­czuł, jak Mewa zastygła, dygocząc w myśliwskim zapale. Już dawno nauczył się wyczuwać ją w czasie lotu i żadna przegroda czy pole ochronne miotły nie mogły mu w tym przeszkodzić.

Myślał, że usłyszy radosne: „łapiemy!" Ale w głosie Mewy zachwyt mieszał się z rozczarowaniem i urazą:

Wład słuchał tego monologu, kreśląc nieprawdopo­dobne figury wokół pustego, jego zdaniem, miejsca. Cały ten popis pilotażu przypominał walkę z czarowniczymi szóstkami albo lot przez inferno. Tylko wtedy Wład wi­dział i rozumiał, co trzeba robić, a Mewa posłusznie wy­konywała jego polecenia, a teraz zamienili się rolami: statkiem sterowała Mewa, a Wład bez zastanowienia rzu­cał maszynę z jednego wirażu w drugi.

Ładne rzeczy! Wład rozgniewał się nie na żarty. Nie bał się ryzyka, ale wtedy, gdy widział niebezpieczeństwo. A teraz... teraz miał przed sobą czysty kosmos, żadnego pyłu czy gazu, kontrola wektora psi milczy, zaburzeń grawitacji ani śladu, a tu się okazuje, że jeśli zahaczy o ja­kiś niewidoczny promień, to zostanie po nim samotny rozbłysk, zorza na równym miejscu. Podobno zdarzało się już, że statki zwiadowcze po prostu znikały bez śladu, ale wtedy składano to na karb torpedowców. Możliwe, że to właśnie była zorzana, która przypłynęła z Nowej Zie­mi. Do diabła! Gdyby nie wojna i głupie imperialne rzą­dy, ludzie już dawno zwróciliby uwagę na to dziwne zja­wisko i być może dotarliby do jego istoty, a co za tym idzie, znaleźliby przejście do zdumiewającego świata No­wej Ziemi! A teraz... Giń, człowieku, na jakimś tam polo­waniu!

A jednocześnie Wład wiedział, że się nie wycofa. Miał rzadką okazję wykazania się męstwem i jeśli teraz stchó­rzy, wspomnienie własnego tchórzostwa zatruje mu resztę życia. Przecież Mewa nie tchórzy, ona wyraźnie na coś liczy...

Mewa słyszała i rozumiała każde, nawet niewypowie­dziane słowo, najlżejsze drgnienie duszy Włada. Zazwy­czaj pozwalała sobie słyszeć tylko to, co Wład chciał jej powiedzieć, ale w chwilach zagrożenia, podobnie jak w chwilach namiętności, wszystkie przegrody opadały i oni łączyli się w istotę na tyle jednolitą, że Mewa poważ­nie zaczynała się bać, że pewnego dnia staną się jednym człowiekiem w dwóch ciałach. Ale z jakiegoś powodu z każdą minutą bliskości ten strach malał. Zrośniemy się na zawsze? I bardzo dobrze, i tak już nie możemy bez sie­bie żyć...

I Mewa zrozumiała, że Wład nie zahaczy palących pro­mieni. Przecież ona je widzi, a to znaczy, że Wład, sam nie wiedząc, w jaki sposób, zdoła uniknąć niebezpieczeń­stwa.

W pobliżu Nowej Ziemi zorzana jest niewielką, zwinną istotą, która rozbłyskami oświetla niebo. Nad Nową Zie­mią zorzana jest nieszkodliwa już choćby dlatego, że nikt nie będzie leciał, żeby ją pochwycić i pokonać. Ale tutaj, nad oceanem, obca przestrzeń rozdyma ją do niewiary­godnych rozmiarów, zorzana traci szybkość, nie tracąc jednak mocy, o czym bardzo szybko może przekonać się każdy nieostrożny myśliwy.

Zorzana rzeczywiście zaczęła się kręcić niezadowolo­na. W tym nieprzytulnym świecie wszystko budziło jej rozdrażnienie, a nie mogła nie zauważyć nowej przykro­ści. Przez chwilę Mewa myślała, że Wład ma rację i żmijki, ptak, a nawet zorzana wcale nie są żywe - przecież to, co martwe, też może się rodzić, rosnąć, stawiać opór wpływom z zewnątrz i umrzeć, gdy nadejdzie pora, ale szybko odrzuciła tę myśl. Lepiej wyobrażać sobie, że masz do czynienia z żywą istotą, szczególnie w chwili, gdy ona nagle zaczyna się szamotać i zrywać tak staran­nie zarzuconą sieć.

Statek wirował wokół zorzany, narzucając nowe nici zaklęć, niczym pajączek, w którego sieć złapał się heli­kopter i który za nic w świecie nie chce stracić zdobyczy, jaką nie mógł pochwalić się żaden z jego braci.

Arkan został zarzucony ponownie, na najbardziej, zda­niem wiedźmy, wrażliwe miejsce i znowu zerwany z nie­dbałą łatwością. Moździerz musiał dokonać niezwykłej finty, żeby uniknąć niebezpieczeństwa.

Nie wiadomo, jak długo ciągnęłaby się ta zabawa, gdy­by w pewnym momencie Mewa nie poczuła, że w bitwie pajączka z helikopterem zaszła jakaś zmiana. I dopiero po chwili uświadomiła sobie, że Wład, unisono z jej wła­snym sykiem, powtarza ze złością:

Teraz również on widział - wprawdzie nie samą zorza­nę, ale jej zarys, otoczony wieloma dziesiątkami kręgów, jakich dokonał kuter. Setki ton wyrzuconej przez silniki wody to nic wobec ogromnej przestrzeni, w której się rozsiewały, a jednak wystarczająco dużo, aby przyrządy zarejestrowały świecenie rozrzedzonego gazu. A może to podświadomość zapamiętała powtarzający się w wira­żach rysunek? Tak czy inaczej Wład odniósł wrażenie, że widzi ogromny, poruszający się kleks, ze świetlistą, bladą lamówką. To znaczyło, że pojawiła się możliwość sen­sownej walki, nie w celu zaspokojenia własnych ambicji, lecz dlatego, żeby Mewa nie była już bezbronna wobec każdej staruchy z miotłą.

Wewnętrznym wzrokiem Mewa widziała, jak w świa­domości Włada podnosi się ciemna fala. To już nie była ta nienawiść, którą kultywował w swoich królikach do­świadczalnych Mirzoj-bek. Wład nie miał już obiektu nie­nawiści i ta ciemność została zrodzona przez upór, zapał myśliwego i złość. Samej Mewie też wystarczyłoby złości i zapału, ale jej siła została przekuta na zaklęcia, z którymi zorzana radziła sobie zdumiewająco łatwo, zaś proste uczucia Włada okazały się dla niej nie do pokonania. Po­dobnie zachowywały się stwory inferno, które zżerając czarodziejską moc, pasowały przed zwykłą miłością i prostą nienawiścią.

Zorzana szarpnęła się wściekle, a potem zaczęła się kurczyć, próbując przemienić się w mały punkt.

Teraz już wszystko było jasne. Trzymać należy mocno i delikatniuteńko zarazem; dobry łowca umie połączyć te dwa pojęcia. Do tej pory Wład nie miał jeszcze okazji ła­pać zwierzyny, ani zwykłej - z krwi i kości, ani, tym bar­dziej, mentalnej. Ale widocznie miał w sobie ukryty ta­lent albo obudził się w nim głos przodków-myśliwych, w każdym razie, zorzanie nie groziła już śmierć od udu­szenia, a z drugiej strony Wład nie pozostawił jej naj­mniejszej możliwości ruchu. Teraz nici zaklęcia układały się równo i pozostawały nieuszkodzone - pajączek poko­nał potworną machinę, która poddała się razem ze swą tępą, mechaniczną siłą.

ROZDZIAŁ 23

Kilka tygodni później Wład i Mewa opuścili gościnną pla­netę i zaczęli szukać innej, bliżej zamieszkanych okolic. Smaczne świniogazele odetchnęły z ulgą i wkrótce zapomniały o piszczącej czarownicy i upiornym zapachu szaszłyków. Teraz młoda para miała w planach zdobycie kompresora albo przynajmniej kompletu naładowanych butli z tlenem oraz urządzenie domu, w którym mogłoby przyjść na świat ich dziecko, bo ani Wład, ani Mewa nie wątpili, że urodzi się ono w tym roku.

Nikomu jeszcze nie udało się wyhodować na wyspie ży­wych domów, w których czarownice mieszkały na Nowej Ziemi, i Mewę w tej kwestii również spotkało niepowo­dzenie. Po kilku nieudanych próbach zgodziła się wresz­cie, że najlepszym rozwiązaniem będzie wymyślone przez staruszka Jacobsona połączenie chaty z mostkiem gwiazdolotu. Jednak do zbudowania chaty potrzebne są narzędzia, których we współczesnym myśliwcu nie ma. Dobrze być Robinsonem, któremu morze usłużnie wy­rzuca skrzynie ze wszystkimi niezbędnymi rzeczami, ale znacznie trudniej naśladować robinsonadę Jacobsona. Te współczesne technologie to istny koszmar, pam-pa-ram-pam! W tych warunkach Wład ochoczo zgodził się na koczowanie, byle tylko nie stawiać domu gołymi ręka­mi. Na podłodze mostku pojawiły się skóry zwierząt, wprawdzie nieumiejętnie wyprawione, ale za to absolut­nie naturalne.

Nad płaskim wszechświatem nastała kolejna noc Małe­go Księżyca, a Wład i Mewa spieszyli się, żeby podejść jak najbliżej zamieszkanych okolic. Igła gwiazdolotu sunęła z jednego wszechświata do drugiego niczym prawdziwa igiełka, kładąc równe ściegi, wynurzając się to z jednej, to z drugiej strony tkaniny. Nic dziwnego, że słowo „mate­ria" ma tak różne znaczenia. Ale materia bytu nie ma le­wej strony i nie da się fastrygować - nie będzie można spruć nieudanego szwu i rozpoczęcia na nowo.

Światełka na pulpicie zapłonęły czerwienią, zabrzę­czał sygnał alarmowy i jednocześnie rozległ się ostrze­gawczy krzyk Mewy. Wiatr - nieodmienna oznaka lotu nad Nową Ziemią - uderzył z siłą huraganu i nie wiado­mo dlaczego z boku. Wład poczuł, że statek zepchnęło z kursu i pociągnęło w bok, jakby to nie był gwiazdolot, lecz naziemna motorynka z niedoświadczonym kierow­cą, niezdolnym do wyprowadzenia maszyny z wirażu.

Krajobraz, który pojawił się w dole, wyglądał jak zro­dzony przez czyjąś mroczną wyobraźnię. Cienkie, przy­pominające stalagmity góry, nachylone pod kątem ostrym do ziemi, chyliły swoje szczyty ku środkowi nie­prawdopodobnego kataklizmu, który przekrzywił je i ka­zał im trwać, drwiąc sobie z równowagi i harmonii. Nie było nic więcej, jedynie góry i nieprzeniknione wyrwy między nimi - i jeszcze wiatr, który wiał z boku, znosząc statek kosmiczny w sam środek wiru, otoczonego krzy­wymi skałami.

Jeszcze nie rozumiejąc, z czym się właśnie zetknęli, Wład przyspieszył, próbując oddalić się od tego nieprzy­jemnego miejsca, a wtedy wiatr uderzył z nowa siłą i pi­lot zrozumiał - długo tak nie wytrzyma.

Jaka prędkość, skoro kamienny wiatr wbija ci się w gardło, rozrywa pierś i zaraz wypchnie oczy...

Decyzja przyszła natychmiast i jakby sama z siebie. Z głębi pamięci wypłynęło starodawne przysłowie, z cza­sów dziadów i pradziadów, żyjących na Starej Ziemi: „Nigdy nie walcz z polanem - jeśli je złamiesz, nic nie zy­skasz, jeśli ono złamie ciebie, przegrasz". Już od dawna nikt nie buduje domów z kawałków drewna, a przysłowie żyje, przypominając, że rozum nie służy do tępej walki ze ślepą siłą. Wład pozwolił wiatrowi znosić moździerz do paszczy, która wyssała szczyty, i wszystkie siły po­święcił na to, żeby, sunąc w poprzek wiatru, nabrać pręd­kości, nim paszcza się nad nimi zamknie. Co się kryje w tej „paszczy", nie chciał nawet myśleć i wcale nie miał ochoty wpadać tam nie z własnej woli.

Przerwanie zasłony - i przed nimi rozciągnął się ko­smos, dziki i obcy. Gwiazd w pobliżu nie było, a odległe galaktyki wydawały się nie punktami, lecz rozmytymi kreskami, jakby w całym wszechświecie nie pozostało nic, prócz roju komet, lecących do wspólnego ośrodka.

Prędkość! Ta myśl zrodziła się jednocześnie w umyśle Włada i Mewy. Żadne z nich nie wypowiadało jej na głos, oboje podwoili wysiłki, ponieważ tu nie było już straszne­go wiatru, zdolnego łamać kości każdemu, kto chciałby walczyć z polanem.

Wład nie próbował uciekać do świata imperium, ponie­waż wiedział, że to „coś" dosięgnie ich również tam, przebijając wszystkie wszechświaty niczym stalowy pręt plik kartek papieru. Nie miał też ochoty patrzeć, jaką po­stać przyjmie to „coś" w inferno. A więc uciekać trzeba tam albo poddać się i spaść w głąb czarnej dziury.

Teoretycy nieraz dyskutowali na temat, czy lecący z nadświetlną prędkością statek może oderwać się od czarnej dziury. W teorii wychodziło, co się tylko chciało, a w praktyce ludzie nie spotykali się z takimi problemami. Czy czarna dziura promieniuje, tworząc przestrzeń w zamian za pochłoniętą materię, jak zmieni się struktura czasu obok strefy Schwarzschilda i czy grawigeneratory będą w ogóle działały tam, gdzie pojęcie grawitacji nie ma zastosowania?... Równania z taką licz­bą niewiadomych nie pozwalają na uzyskanie jedno­znacznego rozwiązania.

Żadne przyrządy nie mogły im teraz pomóc - wszystkie parametry ulegały tu wypaczeniu. Później Mewa przy­znała się, że po raz pierwszy w życiu straciła orientację i nie wiedziała, dokąd lecą i czy w ogóle lecą. Jedynym punktem orientacyjnym, jaki pozostał zniewolonym lu­dziom, były światła znikających galaktyk czy raczej dłu­gość kresek, w które przemieniły się te światła. I Wład ru­nął do tych niby-komet, dążąc do tego, żeby kreski strzał ponownie stały się punktami. Gęstość materii, którą za­sysała czarna dziura, była bardziej niż wystarczająca do forsownego lotu, a mimo to Wład tracił wodę w na­dziei, że zmniejszając masę, kuter wyrwie się z pułapki. Jednocześnie poczuł, że kuter pcha do przodu niewi­doczna siła i zrozumiał, że Mewa próbuje mu pomóc, pa­ląc, jedna po drugiej, złapane żmijki, i smagając lecący z szaloną prędkością statek.

„Nie marnuj zorzany!" - chciał krzyknąć, ale ostrzeże­nie nie było potrzebne. Rozmazane ogony galaktyk skur­czyły się, przybierając swój normalny wygląd punktów i zdawało się, że pusta przestrzeń zapłonęła tęczą, na wszystkich zakresach oznajmiając, że tuż obok przy­czaiła się niewidoczna pułapka czarnej dziury. Samej czarnej dziury zobaczyć nie sposób, ale każda trafiająca do niewoli cząstka emituje promieniowanie, jakby uprze­dzając każdego umiejącego patrzeć, że tuż obok czai się śmierć.

„Ciekawe - pomyślał przelotnie Wład - jak wyglądało z boku nasze wyrwanie się z czarnej dziury?"

Mewa roześmiała się, próbując wyobrazić sobie czło­wieka, dla którego odzienie może okazać się za ciasne. Wład pochwycił ten karykaturalny obraz i też się roze­śmiał.

I w taki właśnie sposób, powoli i z przerwami, lecieli do zamieszkanych miejsc.

ROZDZIAŁ 24

Tylko ten, kto odważy się wysunąć nos poza swoje środo­wisko, wie, jak nikczemnie mały jest człowiek ze swoimi ambicjami i pretensjami do panowania nad światem. Pu­stynna pchła, która zrobiła sobie norkę w piasku, ma mniej więcej takie samo prawo uważać się za władcę wszechświata, jak dumna ludzkość, która pełza po malut­kim kawałeczku jednej z miliardów galaktyk i zerka cie­kawie na jeden z miliardów sąsiednich wszechświatów.

Nim na ekranach pojawiła się rodzima galaktyka i, przestając być abstrakcyjnym punktem, zamieniła się w miriady gwiazd, minęło bardzo wiele czasu. Figura Mewy zdążyła się zaokrąglić, w jej oczach pojawiła się marzycielska zaduma, a ruchy nabrały ostrożnej płynno­ści. Młoda czarownica nie chciała już walczyć i zmieniać świata, lecz siedzieć, zagłębiając się w siebie i czekać na to niezwykłe wydarzenie. I gdy nastała kolejna noc Małego Księżyca, a lecieć już nie było dokąd, ponieważ oboje dolecieli na miejsce, i gdy pojawiła się kwestia, na co poświęcić te cenne godziny, Mewa stwierdziła, że czarownicze miasta mogą poczekać, a oni odwiedzą po­rucznika Jacobsona. Rzecz jasna, będą musieli obudzić staruszka, ale chyba się nie obrazi, zwłaszcza, gdy zrozu­mie, dlaczego goście zjawili się o tak późnej porze.

Wylecieli bardzo wcześnie i w pierwszej dozwolonej minucie zanurkowali ku Nowej Ziemi. Godzinę później dolecieli do znajomego jeziora i dopiero szykując się do lądowania, dostrzegli, że coś jest nie tak.

Nie było wrośniętego w darń myśliwca, który od daw­na stał się nieodłączną częścią krajobrazu. Pozostała je­dynie głęboka szrama w ziemi.

„Odleciał? Zostawił wszystko i zaczął szukać zaginio­nych znajomych? A może, co gorsza, przyciągnął uwagę mieszkanek Nowej Ziemi? Ale po co czarownicom zgrzybiały staruszek, którego nie sposób do niczego wykorzy­stać? Czarownice są nieczułe, ale nie są złe, tylko nielicz­ne są zdolne do prawdziwego świństwa..." Wład nie wie­dział, co o tym wszystkim myśleć. Krążył po pustym pla­cyku przed chatą i szukał jakiegoś potwierdzenia jedne­go ze swoich domysłów. Maleńki księżyc dawał zbyt ma­ło światła i Władowi udało się jedynie dostrzec, że w miej­scu, z którego został wyrwany kosmolot, ziemia zdążyła już porosnąć drobnymi ździebełkami trawy. To znaczyło, że Jacobson opuścił Nową Ziemię jakiś czas temu.

Mewie słabe światło nie przeszkadzało i dlatego to wła­śnie ona dostrzegła zdeptany czyimś butem kapelusz i wbity w ziemię klips z wyrwanym z zacisków kryształem.

Jacobson nie zrobiłby tego nigdy w życiu. A więc obcy!

I nie czekając, aż skończy się noc, zbuntowany smok zniknął w ciemnym niebie.

ROZDZIAŁ 25

Torpeda, z którą prowadził negocjacje Mirzoj-bek, miała ładne imię Rejża. Początkowo pertraktacje przypomina­ły zwykłą kłótnię: Rejża żądała, groziła i co chwila próbo­wała kogoś zniszczyć, zaś ludzie Mirzoj-beka kładli na­cisk na to, że Rejża nie ma co ze sobą zrobić i może wy­bierać jedynie między niewolnictwem i współpracą. Nie­oczekiwanej pomocy udzielił negocjatorom szalony grand major Calve. Nie wiadomo dlaczego, uwolnił czte­ry torpedy, których nie zdążono umieścić na myśliwcach, Ponieważ charakterystyki jeńców zostały wzięte wcze­śniej, nietrudno było stwierdzić, że wszystkie cztery ucie­kinierki zwrócono w następnej partii poznaczonych do wymiany torped.

To był poważny błąd rady Nowej Ziemi. Wyjaśniono Rejży, co się z nią stanie, jeśli uda się jej odzyskać wol­ność i na dowód pozwolono skontaktować się z jedną z uciekinierek. W efekcie dwie czarownice zgodziły się współpracować z ludźmi i udzieliły wszystkich potrzeb­nych Mirzoj-bekowi informacji.

To był prawdziwy triumf hrabiego marszałka Mirzoja: dowództwo Siódmej Bazy Wypadowej zaczęło przygoto­wywać ekspedycję do równoległego wszechświata.

Na czele ekspedycji stanął książę pułkownik Mellow, który otrzymał do dyspozycji imperatorski jacht, dzie­więciu ludzi i dwie czarownice, nie licząc tej, która po­czątkowo była przykuta do generatorów, do tego najno­wocześniejsze wyposażenie badawcze i najbardziej za­bójczą broń, zdolną spopielić kilka planet. Ale okazało się, że Nowa Ziemia, dokąd buntowniczki z wysiłkiem przeciągnęły ciężki statek, wcale nie jest planetą ziem­skiego typu, lecz rzeczywiście nową ziemią - nieskończo­ną i płaską, z niebem, do którego nie można dosięgnąć, i jądrem, o którym nikt nic nie wiedział.

Jacht zatoczył krąg nad bezkresnymi równinami i wy­nurzył się w rodzimym kosmosie, daleko od bazy wypa­dowej. Powrót do domu zajął ekspedycji ponad dwa ty­godnie.

Teraz już Mirzoj-bek wiedział, jakim cudem Wład Figas dokonywał tych nieprawdopodobnych skoków. Gdy­by jeszcze można było wykonać je bez pomocy niepew­nych sprzymierzeńców... albo uczynić ich nieco bardziej pewnymi... Rejżę i Sajtę trzymał strach - uczucie, które, w odróżnieniu od miłości, bardzo dobrze się algorytmizuje i na które nie należy zbytnio liczyć. Mewę, jak się do­myślał Mirzoj-bek, utrzymywała właśnie miłość, rzecz znacznie pewniejsza i znacznie bardziej nieprzewidywal­na. Miłość przychodzi, kiedy chce, nieuchronnie niszcząc wszystkie plany. Pomyśleć tylko, jakie drobiazgi decydu­ją czasem o losach imperium!

Podczas drugiej ekspedycji na Nową Ziemię, impera­torski jacht został dostrzeżony przez czarownice. Był zbyt duży - trudno pomylić taką machinę ze zniewolo­nym przez wiedźmę moździerzem. Wokół nieproszonego gościa zaroiło się od czarownic na miotłach i w moź­dzierzach, pospiesznie tworzących sześciokąty, co nie­zbyt spodobało się księciu pułkownikowi. Obraz walki między porucznikiem Figasem i oddziałem pacyfikacyjnym mieszkanek Nowej Ziemi został dokładnie przeana­lizowany i Mellow wiedział, że tworząc regularne sze­ściokąty, czarownice szykują się do walki. Jeśli założyć, że Figas w czasie bitwy wiedział, co robi, to znalezienie się pośrodku sześciokąta było szalenie niewskazane.

Jacht i towarzyszący mu tabun czarownic pospiesznie wylądowali.

Księciu pułkownikowi nie udało się postawić stopy na powierzchni nowego świata i - niechby tylko w marze­niach - ogłosić go częścią korony. Matka Szajba, już nie w postaci iluzji, lecz we własnej osobie, czekała na profe­sora Mellowa przy trapie, a jej mina nie wróżyła nic do­brego. W takiej sytuacji, zamiast ogłaszać obcą ziemię swoją własnością, lepiej czym prędzej rozpocząć nego­cjacje.

Ze swojej strony matka Szajba była nieprzyjemnie zdu­miona faktem, że głowy robali chroniły jakieś siatki, niby martwe, ale niepozwalające przeniknąć do świadomości nieproszonych gości. Oczywiście, dla dobrego arkana piszcząca siatka nie jest większą przeszkodą, ale Szajba nie odważyła się narzucić arkana na formalnego sprzy­mierzeńca i była zmuszona rozmawiać z nim jak równy z równym, nie znając jego myśli i pobudek.

Piszcząca siatka nie pozwalała matce Szajbie dotrzeć do myśli sprytnego Ziemianina i czarownica musiała słu­chać drgań powietrza, i sama mówić na głos, powodując bezsensowne wstrząsy. Ten trudny i niedokładny sposób porozumiewania się rodzi ogromną liczbę nieporozumień, których rozmówcy nawet nie podejrzewają. Z wypowiedzi profesora Szajba zrozumiała, że przestępca pokornie bła­ga o przebaczenie i jej gniew nie tyle opadł, ile ustąpił miejsca innym, bardziej pragmatycznym uczuciom.

Podobna logika leżała poza granicami rozumienia cza­rownicy, dlatego Szajba powiedziała:

„Wy w naszym kosmosie latacie bez konwoju" - pomy­ślał złośliwie Mellow, ale zawołał ochoczo:

Szajba potrząsnęła głową, próbując uwolnić mózg od trujących oparów profesorskiego bełkotu. Obrzuciła magicznym spojrzeniem wnętrze gigantycznego moź­dzierza, jednak czarownic-zdrajczyń nie znalazła. Nic dziwnego. Gdy na horyzoncie pojawiły się jasne kreski nadlatujących wiedźm, obie buntowniczki zostały skrę­powane biomanipulatorami i teraz wokół generatorów świeciło się nie jedno, lecz trzy cygara przyspieszaczy torpedowych. To w końcu potężny statek, jednej cza­rownicy pewnie byłoby zbyt ciężko. To niepotrzebne zu­żywanie cennego wyposażenia nie było mądre, ale Szaj­ba nie miała zamiaru uczyć rozumu głupich ludzi.

Mellow kończył już skomplikowaną przemowę powi­talną, z której czarownice, nie przyzwyczajone do takich wystąpień, niewiele zrozumiały. Książę pułkownik, prawdziwy mistrz podobnych słowotoków, zakończył swój monolog, wskazując trap jachtu:

Tego rodzaju gesty rozumie się bez pomocy tłumacza i matka Szajba, wydając bezgłośne polecenie, weszła po schodkach do luku ozdobionego niepotrzebną symbo­liką heraldyczną. Swój moździerz Sząjba zostawiła, po­rucznik Staś, w oczekiwaniu na swoją panią, drzemał przy pulpicie sterowniczym i w jego udręczonym mózgu było nie więcej myśli niż u ślimaka.

Jacht oraz wszystkie czarownice, występujące w cha­rakterze konwoju lub warty honorowej, płynnie unieśli się w powietrze.

Czarownica skrzywiła się i przyłożyła dłoń do ucha, po czym wydęła pogardliwie wargi:

ROZDZIAŁ 26

W zastawione sidła znowu złapały się dwa króliki, ale chociaż porucznik Jacobson czekał, męcząc króliczą par­kę na wolnym ogniu, goście nie przylecieli.

Wieczór, jak zawsze o tej porze roku, był cudowny, ale pustelnika ogarnęły smutne myśli. Po kolacji, zamiast umyć kociołek, usiadł ciężko na progu chaty i patrzył na przedwieczorne niebo. „Tęcza światów" piszczała mu do ucha, a drugi, podarowany kryształ, spoczywał na starczej dłoni.

Spojrzenie wyblakłych oczu spoczęło na połyskującym krysztale.

Powtarzając stare hasła, porucznik Jacobson wymienił kryształ w klipsie i włączył odtwarzanie ostatniej piosen­ki, w rytmie której Wład Figas bombardował Siódmą Ba­zę Wypadową.

O tak, to nie to samo, co psychodeliczna „Tęcza świa­tów"! Pełne słodyczy i lekko wulgarne tango wycisnęło łzy z oczu starca.

Po raz drugi, dziesiąty i setny piosenkarka zapewniała, że tęskni za porucznikiem Jacobsonem i pustelnik wie­rzył w jej słowa, martwiąc się i ciesząc w rytm namięt­nych akordów.

Chociaż wieczór był absolutnie bezwietrzny, lekki sze­lest przesunął się po wierzchołkach drzew. Jacobson podniósł głowę i sam nie wierząc w to, co widzi, zaczął przecierać oczy, rozmazując łzy pięściami.

Z wieczornego nieba spadały statki. Nie jeden, nie dwa, lecz cała eskadra floty imperialnej. Leciały powoli i uroczyście, w starannym szyku - imperialny jacht po środku, a wokół niego eskorta myśliwców, tworzących regularne sześciokąty.

Jacobson krzyknął, zerwał się z wysiedzianego miej­sca, ściągnął z głowy swój śmieszny, pleciony kapelusz i wymazując się sosem, założył na głowę hełmofon, w któ­rym niedawno gotował obiad.

W jachcie otworzył się luk, migocząca kabinka windy grawitacyjnej zjechała na dół, otworzyły się drzwi i wy­szedł z nich niewysoki, gruby człowiek w mundurze księ­cia pułkownika wojsk imperialnych. Porucznik Jacobson stanął na baczność i zastygł, z przerażeniem zastanawia­jąc się, jak oficer zareaguje na niegoloną od dziesięciole­ci brodę.

Z myśliwców wysypali się piloci - same kobiety w kombinezonach bez dystynkcji - i każda ściskała w rękach znajomy przedmiot - roztrzepaną miotłę. A więc to w tych oddziałach służyła piękna Mewa do czasu swojej ucieczki! Ech, kraju ojczysty, więc już do tego doszło, że dziewczęta wstępują do elitarnych oddziałów bojowych! Sześćdziesiąt trzy lata temu takie rzeczy nikomu się nie śniły! Oczywiście, kobiety mogą służyć w wojsku - ale tylko w czasie pokoju! Wojna i ko­bieta to antagonizmy, które nie powinny występować razem.

Książę pułkownik podszedł do chaty zdecydowanym krokiem. Jacobson zasalutował zadzierzyście i przygoto­wał się do raportu, ale sztabowiec nie był w nastroju do wysłuchiwania najbardziej nawet precyzyjnych ra­portów.

Z imperatorskiego jachtu wyłonił się młody człowiek, sądząc z wyglądu, technik albo laborant, czyli osoba, która w maszynie takiej klasy nie ma kompletnie nic do roboty.

Nikt go nie słuchał i nikt, prócz młodej Lejmy, nie zwracał na niego uwagi. A Lejma, uśmiechając się szero­ko i radośnie, ujęła wygodniej miotłę i zrobiła płynny ruch dłonią. Dusząca pętla zmusiła Jacobsona do zamilk­nięcia, pozbawiła możliwości słyszenia, widzenia i rozu­mienia. Od teraz mógł jedynie słuchać.

Mellow wyjął kryształ z klipsa i wsunął go do kieszeni, noskiem lakierowanego buta trącając leżący na ziemi ka­pelusz, podobny do kiepsko uplecionego koszyka. Pokrę­cił głową, uśmiechnął się do swoich myśli i poszedł w stronę jachtu. Kryształ-pułapka spełnił swoje zadanie, można go zabrać i odlecieć.

Dziewczęta z miotłami z łatwością wyciągnęły wro­śnięty w ziemię myśliwiec i Lejma zagoniła do środka obłąkanego robinsona. Eskadra szykowała się do wylotu, a Mellow kiwał głową, uśmiechał się i emanował dobro-dusznością. Potem, gdy już będzie mógł zachowywać się naturalnie, to, co zobaczył, zostanie dokładnie przeanali­zowane i posłuży sprawie imperium, a na razie musiał sprawiać wrażenie honorowego przedstawiciela ziem­skiego dowództwa w połączeniu ze znudzonym turystą. Nie bójcie się mnie, drogie czarodziejki, zdolność snucia intryg została już dawno zapomniana na matce Ziemi i od czasów palenia czarownic na stosie absolutnie się nie rozwinęła. I jemu, profesorowi Mellowowi, nawet przez myśl by nie przeszło, że któregoś dnia potężne czarowni­ce mogą pożałować swej nadmiernej ufności.

Matka Szajba - przedstawicielka nowoziemskiej de­mokracji czy też po prostu znudzona starucha - również weszła do imperatorskiego jachtu. Mimo że nie mogła czytać ukrytych myśli, doskonale zdawała sobie sprawę z tego, o czym nie śmiał pomyśleć naczelnik wydziału ba­dawczego i już dokonała przeglądu wariantów zniwecze­nia planów imperium. Wychodziło na to, że będzie to tak banalne, że aż nieciekawe. Przecież umiejętność prowa­dzenia intryg nie wygasła w chwili, gdy czarownice po­rzuciły Starą Ziemię, więcej nawet, przeistoczyła się w najbardziej wysublimowaną ze sztuk. Szkoda, że nie można jej tu zastosować...

Wszystkowiedząca Szajba nie uwzględniła tylko jedne­go aspektu - rozmiaru powolnej machiny zwanej pań­stwem. Ludzi jest milion razy więcej niż czarownic, i gdyby zechcieli, mogliby zdławić mieszkanki Nowej Ziemi samą tylko liczebnością. A skoro znali już sposób prze­niknięcia na Nową Ziemię, nic ich nie powstrzyma. Jako zwycięzcy czy w charakterze jeńców, jako niewolnicy czy jako panowie - nieważne - przyjdą i zdławią. Na szczę­ście, zarówno w tym, jak i w tamtym wszechświecie za­wsze jest dokąd uciec.

Pozostawiając w dole zniszczoną chatę, armada wzbiła się w niebo. Czarownice nadal leciały w szyku bojowym, czyli sześciokątami, tylko nieco z boku sunęła igła my­śliwca porucznika Jacobsona, starego statku bojowego, który wyszedł ze stoczni ponad sto lat temu. Ale, jak słusznie zauważył jego pilot: „Myśli pan, że coś się w nim zepsuło? Wszystko jest w porządku, wszystko działa, nic nie zardzewiało i nie rozładowało się". Ba, nawet ten sam pilot siedzi w swoim fotelu! I tylko okrutna uzda pozba­wia go sił, woli i jakiejkolwiek możliwości ruchu bez roz­kazu swojej pani.

Coś dręczyło porucznika Jacobsona. W prostym i zro­zumiałym świecie coś się zmieniło, zginęło, przepa­dło... I dopiero po dłuższej chwili staruszek zrozumiał, że w uszach nie dźwięczy już uparty motyw „Tęczy świa­tów". Kryształ, z którym zdążył się niemal zrosnąć przez te kilkadziesiąt lat, leży w kieszeni na piersi, ale klips zo­stał wdeptany w błoto przez księcia pułkownika. - Pam... - wyszeptał Jacobson. - Param... pam... Słowa nie chciały ułożyć się w tak dobrze znany wzór, motyw ulotnił się z pamięci.

Stanowczym ruchem staruszek poprowadził gwiazdo-lot do lądowania i w tej samej chwili w mózgu pilota roz­błysło polecenie: „W górę! Natychmiast w górę!"

To był ten sam nieprawdopodobny ciężar, ten sam ból głowy, to samo wrażenie obojętności i niezdolności do myślenia, które porucznik Jacobson przez sześćdzie­siąt trzy lata starał się zagłuszyć niemilknącym rytmem „Tęczy światów".

Ale teraz zbawcza muzyka opuściła go. Ręce same wy­konywały obce komendy, myśliwiec znowu leciał piono­wo ku niedosięgłemu niebu, a tuż obok, na ekranie, wi­dać było nie samotną torpedę, jak niegdyś, lecz dziesiąt­ki statków widm. Teraz, przez pryzmat bojowej optyki, Jacobson widział wyraźnie, że ma przed sobą nie ziem­skie myśliwce, lecz zajadłych wrogów! Otoczyli osobisty jacht Jego Imperatorskiej Wysokości i prowadzili go gdzieś do swego obrzydliwego legowiska!

Niszczyciele torped przede wszystkim mają strzelać, troska o własne bezpieczeństwo schodzi na dalszy plan. Na szczęście tylko nieliczni przyjmują tę prawdę, ale Jacobsonowi nie pozostawało już nic innego. Porwali impe­ratora! Chcą schwytać porucznika Włada i Mewę!! Zabra­li mu klips!!! Nie można czegoś takiego puścić płazem.

Wystrzał działa plazmowego poza granicami atmosfe­ry jest prawie niewidoczny, ale w szczelnym powietrzu wygląda jak wybuch wulkanu. Płonąca trąba powietrzna zmiotła kilka widm, niszcząc nienaganny szyk i wywołu­jąc panikę wśród tych, którzy ocaleli. Lejma, tkwiąc obok generatorów, zapiszczała nieludzkim głosem i szarpnęła uzdę, ale starego porucznika nie mogło już nic powstrzymać. Z gracją, jak na manewrach, wystrze­lił drugi pocisk w najbardziej gęste skupisko widm. Po­za kadłubem myśliwca rozpętało się piekło - ten, kto strzela w atmosferze, obrywa również, ale teraz zupełnie nie interesowało to Jacobsona. Bezlitośnie naciągnięta uzda szarpała starczy mózg, dławiła oddech, zatrzymy­wała serce, ale palce nadal się poruszały, posłuszne wy­uczonemu rytmowi.

Trzeciego strzału kadłub starego myśliwca nie wytrzy­mał. Wybuch spalił niepokorny statek, przemieniając po­rucznika Jacobsona w obłoczek pary i drobnego pyłu, który przez stulecia będzie opadał na taką bliską, czeka­jącą ziemię.

O, ukochany mój, do domu wróć! Pam-param-pam...

ROZDZIAŁ 27

Kto szuka, ten zazwyczaj coś znajdzie, choć czasami wca­le nie to, czego szukał. Grawigeneratory w trybie pracy wyją tak rozpaczliwie, że każda czarownica z łatwością dostrzeże lecący moździerz z odległości roku świetlnego. Wład i Mewa postanowili schwytać jeńca i wyruszyli do gęsto zaludnionej części galaktyki, gdzie nie trzeba było specjalnie szukać potencjalnego informatora, lecz wystarczyło wybrać go spośród lecących samotni­ków. I jakoś tak wyszło, że polowanie zaczęło się w siód­mym sektorze, bardziej znanym na Starej Ziemi jako prowincja Stara Niańma, bo przecież właśnie tutaj najła­twiej wynurzyć się, opuszczając to miejsce, w którym do niedawna mieszkał porucznik Jacobson.

Lecący moździerz Wład i Mewa wypatrzyli kilka go­dzin później. Sądząc z prędkości, moździerz i jego pani bardzo się spieszyli. W obawie, że napotkana czarownica zanurkuje do Nowej Ziemi i stanie się niedosięgła, łowcy pomknęli, żeby przeciąć jej drogę. Jednak ofiara nie mia­ła zamiaru ukrywać się ani przed oczami Mewy, ani zni­kać z ekranów Włada. I dopiero, gdy podeszli już dość bli­sko, zrozumieli, że ścigają nie czarownicę, lecz szybki myśliwiec imperium.

Odpowiedź wcale nie zdumiała Włada. Byłoby dziwne, gdyby Mewa zrezygnowała z pościgu, pozwalając smoko­wi spokojnie odlecieć.

Wład poniewczasie pożałował braku hełmofonu i włą­czył nadajnik:

Na Siódmej Bazie były jedynie cztery szybkie my­śliwce i choć piloci latający na tych statkach zmieniali się, Wład miał absolutną pewność, że żadnego kapitana Rodrigeza wśród nich nie było. Na bazie było kilku po­ruczników Rodrigezów, w końcu to popularne nazwi­sko, nie to, co Figas, jednego Rodrigeza Wład nawet znał osobiście. Może któryś z poruczników ostatnio awansował?

Dwa idące z prędkością nadświetlną statki zbliżały się nieuchronnie. Według miar kosmicznych spotkały się już dawno i postronny obserwator, orientujący się na zabu­rzenia grawitacji, stwierdziłby na swoich ekranach nie dwa, lecz jeden punkt. Ale optyka statku, nieskończenie słaba w porównaniu z orbitalnym teleskopem, jeszcze nie dostrzegła lecącego równoległym kursem statku.

I sekundę później zakrztusił się, gdy w końcu zobaczy! na ekranie optycznym swojego rozmówcę.

Ale rzucony przez Mewę arkan zmusił go do zamilk­nięcia.

Arkan to dość toporna rzecz. W przestrzeni, gdy cza­rownicy nic nie przeszkadza, można go narzucić z odle­głości kilku kilometrów, ale nawet wówczas trudno prze­widzieć, jak zachowa się ofiara. Znacząca większość po narzuceniu arkana nadal walczy i czasem nawet zwy­cięża, mimo że arkan szalenie ogranicza możliwości pilo­ta. Jedni próbują uciekać (ci są z góry skazani), inni roz­paczliwie manewrują (tych czarownice próbują ściągnąć do Nowej Ziemi), a jeszcze inni strzelają w białe światło albo wymachują manipulatorem, nie pozwalając czarow­nicy podejść bliżej. Ale żaden pilot nie zdoła zrobić wszystkich tych rzeczy naraz.

Rodrigez otworzył ogień.

Ludzkie oko nie jest w stanie zobaczyć plazmy w próż­ni, ale czarownice widzą ją doskonale. Amunicję myśliw­ca ogranicza wyłącznie moc reaktora, więc na czekanie, aż strzelanina umilknie i oszalały pilot się uspokoi, może sobie pozwolić jedynie baza wypadowa.

Manewrując i uchylając się przed pociskami, statek Włada coraz bardziej zbliżał się do przeciwnika i w koń­cu znalazł się w martwej strefie. I wtedy Mewa dokonała czynu, który jej dawnym przyjaciółkom nigdy nie przy­szedłby do głowy. Zamiast trzymania arkana ze wszyst­kich sił w nadziei na zmęczenie moździerza, Mewa po prostu wypuściła go z rąk. Zaklęcie stopniało w ciągu kilku sekund i Rodrigez odzyskał wolność. W tej samej chwili w pokładzie myśliwca otworzył się luk i wystrzelo­ny biomanipulator objął pokład statku Włada.

Język nie mógł wyrządzić kadłubowi statku żadnej szkody, a Mewa przezornie pozostała w środku aż do chwili, gdy Wład, wlatując przez ambrazurę obcego myśliwca, ręcznie odłączy sterowanie biomanipulatora-mi. Kolejne zaklęcie spowodowało szok Rodrigeza (z tej odległości można już było narzucić uzdę) i Wład mógł się bez przeszkód szarogęsić w cudzym przedziale technicz­nym. Zamknął ambrazurę, wypełnił przedział powie­trzem (nie jego butle, nie jego zmartwienie), następnie razem z Mewą zjawił się na mostku. Mewa pochwyciła pragnienie Włada i zdjęła uzdę z jeńca. Kapitan Rodrigez znowu mógł myśleć i działać.

Kapitan potrząsnął głową i z trudem wykrztusił:

Regulamin nie pochwalał takiego zwracania się do starszych stopniem, ale w gorączce walki nie takie rzeczy uchodziły porucznikom płazem. Rozmawiając z oficerem sztabowym, o regulaminie nie wolno zapomi­nać nawet na sekundę, ale z bojowym oficerem sprawa wygląda inaczej. Poza tym kapitan Rodrigez i tak nie miał teraz głowy do subordynacji czy złudnych widm - na mostku stanęła Mewa.

Wład uśmiechnął się ze zrozumieniem. Rodrigez nie był jego przyjacielem i zdaje się, że należał do innego pododdziału, ale nawet wśród milionowej ludności bazy wypadowej, niektóre twarze zapadają w pamięć, a kapi­tan miał dość charakterystyczny wygląd. W jego spojrze­niu można było wyczytać: „Bez kobiety nie sposób żyć na świecie!" Nie był wprawdzie klasycznym pożeraczem serc niewieścich, ale gdy w odległości stu parseków poja­wiła się para zgrabnych nóżek i szeroko otwartych dziewczęcych oczu, Rodrigez tracił spokój ducha i nie mógł spać. Nic więc dziwnego, że na widok Mewy od ra­zu zapomniał o widmie, niedawnej walce z nie wiadomo kim i niezrozumiałej misji Włada Figasa.

„Zdołasz ją utrzymać, gdy zdejmę manipulator?" - za­pytał bezgłośnie Mewę. „Bo obawiam się, że na początek pourywałaby nam głowy, a potem rozniosła statek na strzępy".

„Nie kiwnie nawet palcem"- tak samo bezgłośnie od­powiedziała Mewa.

Cała trójka udała się do przedziału technicznego. Kapi­tan spodziewał się zobaczyć przyssany do swojego statku myśliwiec Włada, ale luk okazał się zamknięty. Rodrigez nie mógł zrozumieć, jakim cudem ubrani w lekkie kombinezo­ny goście, znaleźli się wewnątrz jego gwiazdolotu. Wład podszedł do generatora, zerwał plomby z bloku małego ma­nipulatora i dopiero wtedy zauważył, że nie ma tu żadnego systemu sterowania. Możliwość uwolnienia torpedy po pro­stu nie została przewidziana przez konstruktorów.

Rodrigez zastygł niezdecydowany, a Mewa uśmiech­nęła się mile i wyciągnęła do niego rękę. Nie musiała uży­wać magii (najwyżej odrobinę), a już szarmancki kapitan wyjął składany nóż i położył go na wyciągniętej dłoni.

Jak strasznie Władowi brakowało tego drobiazgu pod­czas dzikiego życia na różnych planetach! Katorżnik nie ma prawa posiadać oficerskiego noża... I jaka szkoda, że potem ten nóż trzeba będzie oddać... Żądając od Mirzoj-beka kryształu z nagraniami, trzeba było poprosić rów­nież o scyzoryk.

Sprężyste pseudociało poddało się ostrzu, Wład jed­nym szarpnięciem zerwał z migoczącego cygara bezsilny manipulator i szybko się odsunął. Ale nie doszło do żad­nych ekscesów - albo jeniec był zbyt udręczony, albo czujna Mewa nie pozwoliła oswobodzonej czarownicy na żaden ruch.

W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą połyskiwała zło­wieszczo groźna broń torpedowców, pojawiła się szczu­pła dziewczęca postać.

- Tak, tak, tak... - Mewa uśmiechnęła się złośliwie. - Zaczynają się złote dni... Cóż to, przyjaciółko, będziesz tak za mną latać po całym kosmosie?

Kajna, ponieważ była to właśnie ona, wsparła się na miotle i zdołała wstać. Twarz miała bladą, ręce jej drżały. Niewykluczone, że faktycznie próbowałaby za­atakować, ale Mewa ostrzegawczo uniosła rękę i Kajna cofnęła się o krok. Nie wydała nawet jednego dźwięku, ale Wład wyraźnie usłyszał rozpaczliwy, niemy krzyk:

„Nie!"

„W takim razie zachowuj się przyzwoicie" - ostrzegła Mewa. „Jeden nieprzemyślany ruch i zetrę cię na pro­szek".

Czym właściwie są czarownicze proszki i jak ściera się na proszek zebrane gady i robaki, Mewa opowiadała nie­raz i Wład wcale się nie zdziwił, że Kajna nawet nie pró­bowała nic robić. Kto wie, jaki proszek przygotowałaby zła czarownica z dawnej przyjaciółki? A że Mewa mogła­by to zrobić, Kajna nie miała wątpliwości. Dla kogoś, kto spętał zorzanę, nie ma rzeczy niemożliwych.

Jeśli zachodzi potrzeba, czarownice mogą mówić nie­prawdopodobnie szybko - lekcje retoryki są wskazane je­dynie podczas rozmowy z członkiniami rady - więc pół minuty później Mewa znała już całą smutną historię Kąjny. Wład na razie zadowolił się obietnicą, że potem wszystko zostanie mu opowiedziane, zaś Rodrigez stał i patrzył na ten cud przemiany, który dokonał się na jego oczach, głośno przełykał ślinę i słabym głosem powtarzał porca madonna. Ale gdy Kajna krzyknęła coś głośno i niezrozumiale i rozpłakała się na cały głos, kapitan nie wytrzymał.

Na szczęście, nawet wpadając w histerię, Kajna nie za­pomniała o potwornej sile swojej przeciwniczki oraz jej strasznym ostrzeżeniu - w przeciwnym razie szlachetny poryw Rodrigeza byłby ostatnim porywem w jego życiu. A tak, czarownica jedynie lekko odepchnęła nieproszo­nego obrońcę. Rodrigez grzmotnął o ścianę, ale przeżył.

Zapanowała cisza. Kajna zamarła ze strachu, Rodrigez oglądał uszkodzone miejsca, a Wład spokojnie stał, wie­dząc, że lepiej się nie wtrącać.

Kajna rzuciła szybkie spojrzenie w stronę Włada i Ro­drigeza, ale ponieważ do szczęśliwego zakończenia było jeszcze bardzo daleko, żadnego piękna w nich nie zoba­czyła.

Rodrigez jęknął albo potwierdzając, że wie, albo zaczy­nając uświadamiać sobie, co się dzieje.

Mina Kajny nie obiecywała, że kiedykolwiek kogokol­wiek polubi, a na Rodrigeza żal było patrzeć.

Oczy Kajny zabłysły, zbielałe palce zacisnęły na drzew­cu miotły.

ROZDZIAŁ 28

Przez kilkanaście godzin Wład i Mewa uczyli połączoną na siłę parę, pokazywali, co trzeba robić, a czego nie wolno robić w żadnym razie. A potem pożegnali się i odlecieli.

Kajna i Rodrigez zostali sami.

Na statku zapanowało milczenie. Ślad myśliwca Włada znikł z ekranów, potem przestała go widzieć nawet Kaj­na. Cisza dławiła psychikę stutonową prasą i wydawało się, że jeszcze chwila, a wszystko skończy się wybuchem, bezmyślnym rozbłyskiem zniszczenia, lecz Rodrigez znalazł w sobie siłę, by przerwać milczenie:

Manuel Rodrigez pokornie poszedł na mostek i za­mknął luk. Usiadł w fotelu, zgarbił się i podparł pięścią ciężką głowę. W takiej właśnie pozie siedzi pradawny po­sąg, zwany przez ludzi Myślicielem. Ale mało kto wie, że Myśliciel to tylko część ogromnej kompozycji, zatytuło­wanej „Bramy Piekieł". O czym można myśleć, na co li­czyć, siedząc u wrót piekła? Nadzieja zawsze umiera ostatnia. Ale jeśli umiera, to właśnie tutaj.

Kajna nie odpowiedziała. Zwinęła się w kłębek, pod­parła głowę pięścią i zaczęła rozpaczliwie, bezgłośnie płakać.

ROZDZIAŁ 29

Tym razem na Siódmą Bazę nie wysyłano żadnych rewi­zorów. Hrabia marszałek Mirzoj (cząstkę „bek" w oficjal­nych dokumentach opuszczano) został wezwany do sto­licy w celu złożenia raportu Jego Imperatorskiej Wyso­kości. Zwykle dowódcy sami prosili o audiencję w nadziei na dodatkowe środki, tytuły oraz ulgi. Jedynie niebosz­czyk marszałek Moons, faktycznie będąc kuzynem wład­cy, pozwalał sobie na ostentacyjne niepojawianie się w stolicy.

Mirzoj-bek przygotował się na dowolne problemy i nie­spodzianki, więc wyruszył na audiencję „w pełnym uzbrojeniu". Matka Szajba dotrzymała obietnicy i udzie­liła sprzymierzeńcowi wszelkiej żądanej pomocy, co nie­stety było tak proste i nieciekawe, że wiedźma nawet skarżyła się przyjaciółkom z rady, że niepotrzebnie wplą­tała się w całą tę historię.

Na Ziemię („Starą Ziemię", jak powiedziałyby czarow­nice) nowy radca mógł przybyć samowtór z którymś ze swych doradców. Oficjalnie Mirzoj-bek miał cztery szyb­kie myśliwce i każdy z nich, prócz pilota, mógł zmieścić jednego pasażera. Ale dwa statki musiały stale dyżuro­wać w bazie, więc w sumie, razem z pilotami do stolicy mogło przylecieć czterech ludzi. Cóż, niezbyt wykwintna świta. Inni namiestnicy, specjalnie na takie okazje, utrzy­mywali w stolicy luksusowe wille pełne służby i zaufa­nych współpracowników będących jednocześnie donosi­cielami, dostarczającymi imperatorowi wszelkich nie­zbędnych informacji. Mieszkając w stolicy, trudno na se­rio pracować dla regionalnych władz. Mirzoj-bek, który nigdy nie uganiał się za bogactwem, nie miał na Ziemi własnego domu i służby, więc, niczym zwykły turysta, za­trzymał się w hotelu - za to w najbardziej luksusowym, ze szczególnie komfortowymi apartamentami. Apartamen­ty były naszpikowane aparaturą podsłuchową, czego by­ły naczelnik Wydziału Specjalnego nie omieszkał drwią­co skomentować. Wydłubując paznokciem pierwszą sła­bo zamaskowaną „pluskwę", Mirzoj-bek odezwał się z wyrzutem:

Trzeba przyznać, że tworząc sieć podsłuchową, sto­łeczni tajniacy poważnie się przeliczyli. Według nich, Mi­rzoj-bek powinien znaleźć całą kiepsko ukrytą i przesta­rzałą aparaturę, a następnie, w poczuciu całkowitego bezpieczeństwa, spokojnie omawiać z doradcami swoje sekretne plany. Zwłaszcza, że doradcy Mirzoj-beka byli co najmniej dziwni.

Mirzoj-bek, który otrzymał w przeszłości znakomite przegotowanie pilotażowe, teraz osobiście sterował jed­nym z szybkich myśliwców, w charakterze pasażera za­bierając starego sługę Hakima. Kompetentne organy od dawna obserwowały tego człowieka i do tego stopnia nie mogły się do niego o nic przyczepić, że w końcu uzna­no go za ze wszech miar podejrzanego. Gdy Hakim nie został przedstawiony witającym, czego właściwie należa­ło się spodziewać (bo kto na oczach kroniki telewizyjnej i dziennikarzy przedstawiałby swojego kamerdynera szambelanom Jego Wysokości?), podejrzenia jedynie się nasiliły. Drugi myśliwiec, i tego też należało się spodzie­wać, był pilotowany przez naczelnika wewnętrznej służ­by bezpieczeństwa Mirzoj-beka, a jego pasażer, czy ra­czej pasażerka, stał się przedmiotem najbardziej fanta­stycznych plotek i znalazł się na ustach nie tylko kompe­tentnych osób, lecz także całej stolicy. Chuda matrona, wystrojona w śmieszny kombinezon koloru kanarkowe­go kroczyła boso, a zza jej pleców, niczym znaleziona podczas wykopalisk berdanka, sterczał podłużny przed­miot, osłonięty barchanowym pokrowcem.

Matka Szajba została przedstawiona jako naczelnik Wydziału Analitycznego bazy, chociaż żadnego takiego wydziału w spisie nie było (każdy wydział miał własną grupę analityczną) i żaden ze stołecznych kuratorów prowincji Wielka Niańma o takim wydziale i takim na­czelniku nie słyszał. Sytuacja robiła się coraz bardziej anegdotyczna, a dobrze poinformowani ludzie wiedzą, że najpoważniejsze konsekwencje wynikają zazwyczaj z najgłupszych dowcipów.

Nazajutrz po przybyciu Mirzoj-bek został zaproszony na audiencję, a w tym samym czasie służba bezpieczeń­stwa wysłała swoich pracowników, by aresztowali Haki­ma i Szajbę. Liczono na to, że nowy dowódca bazy spani­kuje i narobi głupstw, zdradzając się z kretesem. Prócz tego, przesłuchanie najbliższych Mirzojowi ludzi mogło­by rzucić jakieś światło na całą tę zagmatwaną sytuację.

Chociaż, na to ostatnie zbytnio nie liczono - stołeczni szpicle zdawali sobie sprawę, że Mirzoj-bek również zna się na rzeczy i wie, że na przesłuchaniu nie sposób nic ukryć, a więc nie brał ze sobą ludzi dopuszczonych do prawdziwych tajemnic.

Niestety, zła passa, towarzysząca służbie bezpieczeń­stwa praktycznie od początku, trwała nadal. Hakim zo­stał aresztowany, doprowadzony do śledczego, gdzie bez zbędnych wstępów wstrzyknięto mu preparaty prawdy, po których staruszek spokojnie zasnął i spał snem spra­wiedliwego cały dzień. Śledczemu udało się ustalić jeden jedyny fakt - ani Hakim, ani najprawdopodobniej Mirzoj--bek nie mają z domem wschodnim żadnych związków od ponad trzydziestu lat.

Z „panią naczelnik" Szajbą poszło jeszcze gorzej. Gru­pa przejęcia wróciła, zameldowała o wykonanym zada­niu - ale nikogo nie przywiozła!

Gdy agenci zjawili się w hotelu z zamiarem aresztowa­nia bosonogiej staruchy, wiedźma zrobiła unik i zapytała gniewnie:

Tajniak, nauczony przeciwstawiania się dowolnym for­mom nacisku psychicznego, posłusznie wyjaśnił, kto wy­dał rozkaz aresztowania.

I z tą właśnie wiadomością grupa wyniosła się z hotelu, a Szajba w tajemniczy i niezrozumiały sposób znalazła się razem z Mirzoj-bekiem na audiencji u imperatora.

Nie ma sensu opisywać całego uroczystego przyjęcia u Jego Imperatorskiej Wysokości, każdy normalny pod­dany widział tę ceremonię setki razy w kadrach kronik. To, co najważniejsze, wydarzyło się pod koniec, gdy po­rządek audiencji został poważnie zakłócony. Jego Wyso­kość wyszedł do zebranych, odczytał reskrypt zatwier­dzający Mirzoj-beka na zajmowanym stanowisku, uśmiechnął się uprzejmie i nazywając bardzo dalekiego krewnego „kuzynem", już miał zamiar odejść, gdy Mi­rzoj-bek niegłośno powiedział:

Imperator uniósł brew, lecz, ku zdumieniu otoczenia, nie odwrócił się i nie wyszedł bez słowa, tylko skinął gło­wą, pozwalając bezczelnemu petentowi przejść na we­wnętrzne pokoje. Za Mirzoj-bekiem przez otwarte drzwi przeszła również bosonoga starucha, a straż, wprawdzie błazeńsko wystrojona, ale jak dotąd bardzo efektywna, zupełnie nie zareagowała na tę samowolę. I żeby tylko straż!... W tej chwili pod kontrolą znudzonej staruchy znajdowały się niemal całe struktury rządzące! Oczywi­ście, matka Szajba, mimo całej swojej siły, nie zdołałaby dokonać czegoś takiego w pojedynkę - przez jej rozpalo­ną z wysiłku miotłę płynęła siła kilku tysięcy czarownic, które postanowiły wziąć udział w pasjonującym zajęciu, jakim był przewrót pałacowy na Starej Ziemi.

Imperator i Mirzoj-bek usiedli w wygodnych fotelach naprzeciwko siebie, Szajba stanęła z tyłu. Przez jakiś czas panowało milczenie i postronnemu obserwatorowi mogłoby się wydawać, że nic się nie dzieje. W końcu jed­nak imperator niegłośno, obojętnym tonem, powiedział:

ROZDZIAŁ 30

Wszystko było w najlepszym porządku i następnej nocy Małego Księżyca Wład i Mewa planowali właśnie pole­cieć do jednego z czarowniczych osiedli, w którym jesz­cze nie byli, i tam ucieszyć młodziutkie czarownice dobrą bajką, ale w ostatniej chwili Mewa powiedziała, że raczej nigdzie nie polecą, ponieważ maluch pcha się na wolność i może się urodzić nawet dzisiaj.

Wład wydawał się zupełnie zaskoczony. Ciężka figura Mewy wzruszała go i rozczulała, przywykł do tego, że gdy w nocy kładzie rękę na jej brzuchu, czuje ruchy rozpy­chającego się dziecka... „Ale się miota - mruczała Mewa w takich wypadkach - co to będzie za wiercipięta!" Ale jednocześnie Wład myślał, że to wszystko - poród, dziec­ko, wychowanie - będzie miało miejsce w jakiejś nieokre­ślonej przyszłości. I oto teraz ta odległa przyszłość nade­szła, zdecydowanie stając się teraźniejszością.

Były pilot i skazaniec nie miał bladego pojęcia, jak na­leży zachowywać się w takiej sytuacji. Od tego są lekarze, którzy pomogą dziecku urodzić się szybko, bezboleśnie i w komfortowych warunkach. Problem jednak w tym, że w odległości dwustu parseków nie było ani lekarzy, ani komfortowych warunków, a przyszłemu tatusiowi pozo­stawało tylko jedno: biegać po mostku, nie wiedząc, co właściwie ma robić. Na uczelni tradycyjnie prowadzi się kurs przetrwania, w skład którego wchodzi również pierwsza pomoc, ale o zadaniach akuszerki nie ma, nie­stety, ani słowa.

Mewa natomiast zachowywała absolutny spokój, jakby poród na skórach zwierząt z innej planety był dla niej chlebem powszednim.

W tej chwili dziecko wcale nie wydawało się przerażo­nemu Władowi małe, przeciwnie, brzuch Mewy był teraz ogromny, dwa razy większy niż wczoraj - a może tak mu się tylko zdawało? Mewa leżała, przyciskając dłonie do brzucha, ale nie krzyczała. I zupełnie nie wiadomo by­ło, w jaki sposób ono (Wład nie potrafiłby użyć teraz sło­wa „dziecko") przyjdzie na świat, nie rozrywając wszyst­kiego na swojej drodze i nie zabijając matki.

A potem Mewa nagle zacharczała z wysiłkiem i pomię­dzy jej szeroko rozsuniętymi nogami pojawiła się oblepiona mokrymi wioskami główka, wypłynęły wody płodowe, a za nimi, czy raczej razem z nimi, wyplusnęło dziecko - gdyby poród nie odbywał się na podłodze, mo­głoby spaść i się potłuc. W pierwszej chwili Wład pomyślał, że dziecko urodziło się martwe: lekko sinawe, leżało skulone, jak na ilustracji w podręczniku anatomii, a gru­ba pępowina ciągnęła się od niego do łona matki. Ale już po chwili maluch otworzył bezzębną buzię i zapłakał gło­śno, na cały świat, na oba zamieszkane wszechświaty.

Pępowinę przewiązał przygotowaną zawczasu żyłką i przeciął ostrym brzegiem muszli. Te współczesne tech­nologie! Któregoś dnia sprawią, że cofniemy się do epoki kamienia łupanego!

Mewa dostała w końcu dziecko na ręce, nagie i śliskie (nikt się nie domyślił, żeby zagrzać wodę!), i przytuliła je do siebie. Twarz chłopca zmieniła się już po raz drugi w ciągu kilku minut. Zaraz po pierwszym krzyku była zu­pełnie ludzka, a teraz maluch przypominał oskubaną małpkę. Ale Mewa nie zwracała na to uwagi. Ostrożnie przystawiła malucha do piersi, gdzie jeszcze nie było mleka, jedynie pierwsze krople siary, a gdy mały człowie­czek przyssał się do piersi bezzębnymi dziąsełkami, na twarzy Mewy pojawiła się taka błogość, że Wład po­czuł ostre ukłucie zazdrości. Jeszcze się nie nauczył być ojcem... Ojcostwo to wcale nie jest taka prosta sprawa, ba! dla niektórych okazuje się w ogóle niedostępna.

Łożysko wyszło pół godziny później i Mewa schowała je, mówiąc, że będzie przygotowywać z niego różne mik­stury. Widząc, jak zmienił się na twarzy Wład, uśmiech­nęła się i czule przesunęła dłonią po jego włosach.

W ich świecie rzeczywiście zapanowały cisza i spokój. Dziecko, po wyssaniu pierwszej porcji siary, spało na kupce świeżej trawy, którą przyniósł Wład, a którą wcześniej pokazała mu Mewa. Mewa intuicyjnie znała się na roślinach - wystarczyło, żeby rzuciła okiem i już wiedziała, do czego nadaje się ta czy inna trawa, nawet zobaczona po raz pierwszy na obcej planecie.

Małe odzienie, wyjęte wreszcie z naczynia, w którym spędziło samotnie tyle czasu, zapomniało już o swoich tro­skach i zmartwieniach, i teraz kręciło się wokół malca, ostrożnie go oblizując. Odzienie zrozumiało w końcu, po co i dla kogo je wezwano i jego życie nabrało wreszcie sensu.

ROZDZIAŁ 31

Porucznik Wład Figas przestał już interesować Mirzoj--beka. Niemal wszystkie wiadomości, jakie zbiegły katorżnik mógłby przekazać, imperialne władze zdobyły sa­me i wartość Figasa spadła niemal do zera. Jednak kilka bezczelnych nalotów na bazy wypadowe wojsk kosmicz­nych nie pozwalało zapomnieć, że zobowiązania czarow­nic i ludzi pozostało niewypełnione w tym, w sumie dość nieznaczącym, a jednak bardzo drażliwym punkcie. Prze­stępcy powinni Zostać schwytani i potraktowani z całą su­rowością. Przykładna kara była potrzebna szczególnie te­raz, ponieważ atakując bazy terroryści na wszelkich do­stępnych pokładowym nadajnikom częstotliwościach gło­sili, że przyspieszacze torpedowe nie są mechanizmami, lecz wziętymi do niewoli dziewczętami. Poza tym atako­wano również podróżujące wiedźmy, a w każdym razie zauważono ślady takiej walki, zaś czarownice raz po raz przypomniały Mirzoj-bekowi, że danego słowa należy do­trzymać. Jeśli wielomiliardowa ludzkość, wychowana w duchu wspólnoty, mogła sobie pozwolić na to, by nie­liczni anachoreci żyli wedle własnego uznania, to społecz­ność czarownic-indywidualistek mogłaby się w takiej sy­tuacji dość szybko rozpaść. Właśnie dlatego, mimo całego umiłowania wolności, wiedźmy trzymały się razem, w czym pomagało im ścisłe przestrzeganie praw i obycza­jów. Bez względu na to, w jakiej samotni mieszkała cza­rownica, musiała podporządkować się prawu, ze szcze­gólnym uwzględnieniem przewidzianych przez to prawo kar. „Niech zginie świat, byleby sprawiedliwości stało się zadość!". Wprawdzie te słowa zostały wypowiedziane już po ucieczce wiedźm ze Starej Ziemi, ale właśnie one naj­lepiej oddawały tryb ich życia.

Pogłoski o prawdziwej naturze torped udawało się tłu­mić w zarodku. Psychologowie dyskutowali na temat seksualnego niezaspokojenia pilotów podczas długich, samotnych lotów, w koszarach opowiadano sobie spe­cjalnie wymyślone pieprzne dowcipy o stosunkach pilota i torpedy („Za to jaka eksplozja uczuć!"), ale wtajemni­czeni zdawali sobie sprawę, że jeśli te ataki nie zostaną przerwane, sytuacja może wymknąć się spod kontroli. Tym bardziej, że naloty przeprowadzano nie tylko w siódmym sektorze i krąg wtajemniczonych rozszerzał się nieuchronnie. Dlatego też, gdy Szajba po raz kolejny zapytała, jak przebiegają poszukiwania Figasa i prze­stępczej wiedźmy (której imię ponownie nie padło), Mirzoj-bek przeszedł do ataku.

Mirzoj-bek nie był przyzwyczajony do takiego tonu i dlatego, przekazując żądane informacje, nie wspomniał złośliwej wiedźmie o dość ważnych szczegółach. Nadaj­nik, przez który prowadzono wrogą propagandę, znajdo­wał się nie na statku Włada Figasa, lecz na jednym z za­ginionych myśliwców, zaś ryczący do mikrofonu głos był głosem kapitana Rodrigeza.

Wiedźmy nie zdołały poradzić sobie z tym problemem. Po otrzymaniu od pracowników Mirzoj-beka współrzęd­nych i czasu nalotów na imperialne obiekty, staruchy stworzyły kilka wyżłów, które ochoczo rzucały się na ślad, ale szybko go traciły. Oznaczało to tylko jedno - przestępcza wiedźma przerwała zasłonę i uciekła. Do­kąd? Na Nowej Ziemi Mewa się nie pojawiała, a o regu­larnych ucieczkach do inferno Szajba wolała nie myśleć. Przeciwnikowi, który pozwala sobie na takie rzeczy, le­piej nie wchodzić w drogę.

Szajba była kompletnie rozdarta, gdy wyczuła, że Mi­rzoj-bek ją wzywa i nie przybyła sama, lecz ograniczyła się do wysłania fantomu. Dla Mirzoj-beka nie było to za­skoczeniem: skoro na taśmie nic się nie nagrywa, to zna­czy, że czarownicy tu nie ma. A z fantomem łatwiej się rozmawia: widzi i słyszy tylko trochę lepiej od człowieka, a więc wie tylko to, co chce mu się przekazać. Każda, naj­bardziej nawet idiotyczna sytuacja ma swoje plusy i jak mawiał starożytny mędrzec Otto Bismarck: „Z każdego świństwa można wyciągnąć kawałek szynki".

Szajbie nie spodobała się ta samodzielność Mirzoj-be­ka, ale z drugiej strony, nie mogła go stale trzymać pod absolutną kontrolą. Raz już wykorzystała wspólną magię rady czarownic, a samodzielnie Szajba mogłaby kontrolować jedynie człowieka z narzuconą uzdą albo ta­kiego, który dawno temu pożegnał się z własną indywi­dualnością. O ileż łatwiej byłoby mieć do czynienia z po­przednim imperatorem! Najpierw był marionetką w rę­kach swoich doradców, teraz obraca nim Mirzoj-bek. A Szajba, która myślała, że będzie kręcić Mirzoj-bekiem, musi codziennie walczyć z tym niepokornym typem. Ale w innym wypadku nie byłoby tak ciekawie...

Dlatego matka Szajba skrzywiła się, ale podała współrzędne punktów, w których znikali terroryści. Ciekawe, jak takie informacje mogą pomóc w poszuki­waniach?

No cóż... Wiedźmy nie miały komputerów i całej me­chanicznej potęgi ludzkości, pozwalającej na błyskawicz­nie przejrzenie miliardów możliwości. Tam, gdzie cza­rownicy pomaga instynkt, operator wykorzystuje maszy­nę elektroniczną i też znajduje optymalne rozwiązanie. Dziesięć przejść do wszechświata Nowej Ziemi dało set­ki milionów sposobów powrotu do kosmosu Riemanna. I pośród tych niezliczonych wariantów znalazły się takie (jakieś pięć tysięcy), które pokrywały się we wszyst­kich dziesięciu przypadkach. Tam właśnie wysłano zwia­dowców, którzy ustawiali boje kontrolne i natychmiast znikali. Wiedźmy-buntowniczki, których Mirzoj-bek miał już trzy, musiały się nieźle napocić, żeby wykonać tę pracę w ciągu miesiąca. Ale nazajutrz po ustawieniu bó­jek, jedna z nich wysłała informację, że w pobliskim sys­temie zarejestrowano pracę silników grawitacyjnych, przy czym najprawdopodobniej ten silnik był zainstalo­wany na myśliwcu Siódmej Bazy Wypadowej, sterowa­nym przez kapitana Manuela Rodrigeza.

I właśnie tam, do niepozornej gwiazdki, wyruszyły po­tężne siły pacyfikacyjne imperium: powolne, supercięż­kie krążowniki, zdolne do rozwalenia całego systemu gwiezdnego; całe chmary zwykłych myśliwców i tuzin szybkich maszyn. Mirzoj-bek spełniał swoje zobowiąza­nia wobec bosonogiej staruchy.

ROZDZIAŁ 32

Kubuś leżał w niewielkiej wolierze, na puszystej skó­rze miejscowego drapieżnika, którego zabiła dla niego mama, i zadowolony uśmiechał się do słońca i rodziciel­skich twarzy, ślinił się i mówił „a gu". Wokół niego leżały całe stosy gałązek - miejscowych, przywiezionych z in­nych planet i nazrywanych w czasie nocnych nalotów na Nową Ziemię. Mewa nie potrafiła stłumić w sobie czarowniczych nawyków, dostarczała synkowi materiał na własną miotłę, a jednocześnie sama się z tego śmiała. Czy ktoś widział, żeby mężczyzna chodził z miotłą? Ta­kie rzeczy nie zdarzały się jeszcze w żadnym ze wszech­światów.

Wysypiskami nazywali cmentarzyska starych moź­dzierzy, znajdujące się nieopodal każdej wsi. Kilkanaście statków Wład otworzył i ograbił, dzięki czemu miał po­dwójny komplet butli tlenowych i niemal niewyczerpany system regeneracji powietrza, dwa hełmofony (brał tylko te, które leżały obok ciał pilotów), całą stertę noży i oso­bistej broni palnej, kilka wiecznych zapalniczek i całą gó­rę talizmanów i innych głupstw, które przemycali na sta­tek piloci. Dzięki temu Wład mógł chodzić na polowanie w pełnym uzbrojeniu, ale po każdej takiej eskapadzie z trudem dochodził do siebie i w końcu zaprzestali tych maruderskich nalotów.

ROZDZIAŁ 33

W życiu kapitana Rodrigeza były dwie namiętności: ko­smos i kobiety. O kobietę należało się starać, próbując zdobyć, jeśli nie wzajemność, to przynajmniej uśmiech, a w kosmosie trzeba latać, najlepiej tak, żeby czuło się prędkość. Niestety, wiraże i zawadiackie zakręty tuż obok bazy były kategorycznie zabronione, a daleki lot bardziej przypomina nasiadówkę w niewielkim barze. Gdyby nie przyrządy, człowiek w ogóle nie wiedziałby, że leci, zostawiając z tyłu niespieszne światło. A już kobie­cego towarzystwa, choćbyś nawet pękł, w dalekim locie nie uświadczysz.

W tej podróży występowały wszystkie upragnione ele­menty. Rodrigez leciał w towarzystwie pięknej kobiety, a sam lot... Kapitan nie zdążył jeszcze przywyknąć do szybkiego myśliwca, a lot z wolną wiedźmą jest znacz­nie szybszy! Galaktyka staje się zbyt mała, świat zaczyna się kręcić wokół ciebie, a gwiazdy mkną szybko, znikając za rufą jak na filmie rysunkowym.

Na szczęście, Kajna też była namiętną miłośniczką szybkich lotów. W przeciwnym razie, mimo ostrzeżeń Mewy Rodrigez siedziałby z narzuconą uzdą, zamknięty na mostku swojego gwiazdolotu, pozbawiony woli i wła­snych myśli, podobnie jak kapitan Sasa i tysiące innych pilotów. Ale i tak na widok Rodrigeza Kajna nierucho­miała, jej twarz zastygała, tworząc gniewną maskę i przy pierwszej sposobności czarownica odsyłała kapita­na na mostek.

Rodrigez zdawał sobie sprawę z całego ogromu swojej winy i cierpliwie znosił niechęć wiedźmy. Dlatego to wła­śnie Kajna miała pełnię władzy w tym stworzonym na si­łę duecie, to ona decydowała, dokąd polecą i co będą ro­bić. Przede wszystkim walczyli: atakowali bazy i poje­dyncze statki, czarownicze moździerze i te siostry, które na razie zadowalały się miotłą. Kajna nie miała zamiaru nikogo oszczędzać, ale nie przeszkadzała Rodrigezowi w wykrzykiwaniu do mikrofonu idiotycznych objawień. Na szczęście, mieli okazję nie tylko walczyć, lecz także prowadzić normalne życie. O losie Kajny w radzie cza­rownic nikt nic nie wiedział, nie nałożono na nią żadnych zaklęć, więc rozbójnicza parka mogła swobodnie przeby­wać w dowolnym miejscu Nowej Ziemi, o ile nie było tam czarowniczych osiedli. Mimo to zamieszkali na jednej z wysp. Kajna uważała się za wyrzutka i wolała opuścić Nową Ziemię, jednak od czasu do czasu była zmuszona się tam pojawiać, podobnie jak musiała kontaktować się ze swoim towarzyszem lotu. Przede wszystkim, należało zdobyć kapitanowi odzienie i oczywiście nauczyć go od­powiednio traktować bagienne zwierzątko - w przeciw­nym razie trzeba by było zbyt często wietrzyć moździerz. Poza tym, pojenie moździerza we dwójkę trwało zaska­kująco krótko, podczas gdy dla jednej osoby to zajęcie na kilka dni. Dla własnej wygody i spokoju Kajna zgodzi­ła się kontaktować z ohydnym robalem.

W ciągu tych miesięcy Kajna nie widywała się z Mewą, ale kiedyś wysłała jej wiadomość szczególnym, przyję­tym u czarownic sposobem. Czarownice lubią wymieniać się plotkami i w czasie jakiejś bytności na Nowej Ziemi Kąjnie udało się porozmawiać z jedną z koleżanek, nie­świadomą, że decyzją rady Kajna została rzucona na po­żarcie dzikim moździerzom. Wtedy właśnie Kajna usły­szała sensacyjną opowieść, jak to starodawny moździerz, który spadł niegdyś z oceanu i ponad pół wieku przeleżał na Nowej Ziemi, nagle zbiesił się i spalił wiele sióstr, któ­re zleciały się popatrzeć na to dziwo. Kajna od razu poję­ła, co kryje się za tą niezrozumiałą wiadomością i ze zło­śliwą radością oznajmiła Mewie:

Prócz nalotów, Kajna zajmowała się również polowa­niem w oceanie. Chciwie łapała szmaragdowe żmijki i miała w swoim arsenale już trzy złote ptaki. Ale najbar­dziej na świecie pragnęła złapać zorzanę. Skoro Mewie się udało, dlaczego nie miałoby się udać jej? Zorzany jed­nak nie spotkała i całe szczęście - dla zarozumiałej wiedźmy to spotkanie mogłoby się źle skończyć. Nie­odwzajemnionej miłości kapitana Rodrigeza nie wystar­czyłoby ani na lot przez inferno, ani na starcie z zorzaną. Do podobnych wyczynów trzeba nie tylko lecieć w parze, lecz także być razem.

Podczas odpoczynku na wyspach, Kajna musiała spuszczać Rodrigeza z luku, a potem podnosić go z po­wrotem, musiała też rozpalać dla kapitana ognisko, bez którego sama czarownica mogłaby się doskonale obejść. Jedzenie przygotowywali oddzielnie. Kapitan miał nóż i pistolet szokowy, brakowało mu tylko zapalniczki. Wprawdzie pistolet wali zaledwie na piętnaście metrów, ale na tych bezludnych wyspach zwierzęta były ufne i podchodziły blisko, dlatego też Rodrigez miał pod do­statkiem różnych wodnych zwierząt. Jeśli zaś Kajnie udało się upolować większe zwierzę, niedojedzone reszt­ki natychmiast paliła, żeby nie ściągnąć padlinożerców.

Któregoś dnia do kapitana Rodrigeza również uśmiechnęło się szczęście. Udało mu się podejść blisko stada przeżuwaczy i sparaliżować nieostrożnego młode­go osobnika. Ponieważ nie chciał wyrzucać resztek, za­czął wędzić mięso.

Skąd potomek Hiszpanów znał sposób wędzenia dzi­czyzny, namoczonej uprzednio w gorzkosłonej wodzie? Na to pytanie mogliby odpowiedzieć jedynie jego przod­kowie, którzy od wieków walcząc z Baskami, przejęli od nich sekret bajońskiej szynki. Płynący nad brzegiem zapach był tak intensywny, że Kajna podeszła do ogni­ska, gdzie piekły się na węglach grube plastry i zapytała, patrząc ponad głową kapitana: -Co to jest?

Manuel Rodrigez był wystarczająco inteligentny, że­by nie odpowiadać od razu, lecz najpierw odciąć wibromolekularnym ostrzem najlepszy kawałek i podać go Kajnie.

Jak się okazało, nie tylko u mężczyzn droga do serca prowadzi przez żołądek. Trudno uważać za brudne zwie­rzę kogoś, kto podzielił się z tobą kawałkiem szynki.

I Rodrigez zaczął opowiadać. Mówił o kryształowych kopułach Toreno, o surowych górach Nevii, gdzie znaj­dowała się uczelnia pilotów i gdzie służył jako kursant, o winnicach Ibertydy, skąd pochodził i gdzie do dziś mieszkają jego rodzice i bracia. Byli winiarzami z dziada pradziada i w piwnicach, utworzonych w kopalniach miedzi, przechowywali stuletnie wina, między innymi słynną „Gniewną córę", wino, które nie każdy ma szczę­ście spróbować. Rodrigez opowiadał z żarem, zapomina­jąc, że to przecież nie sama Ziemia, lecz planety, zajęte przez jego przodków. Mimo działań unifikacyjnych ide­ologii imperialnej, zachował się tam pradawny język i obyczaje. Mieszkają tam potomkowie heretyków i in­kwizytorów, samo powietrze jest przesycone katolicy­zmem i nawet kucharze, szykując pikantne zakąski, nie łączą po prostu ryby z ogórkiem, lecz rozkładają słone anchois na krzyżach z korniszonów, nazywając swój twór „Ukrzyżowaniem".

Kajna podniosła głowę i obrzuciła nieboskłon nieocze­kiwanie wyostrzonym spojrzeniem.

Chwilę później Kajna bezceremonialnie wrzuciła Rodrigeza do luku myśliwca, a tam kapitan rzucił okiem na przyrządy i zrozumiał wszystko. Bezczelne naloty na twierdze kosmiczne i maruderstwo na ożywionych trasach nie pozostało niezauważone, teraz imperium brało rozpęd, aby uderzyć z całą swą powrotną siłą.

Ekran grawitacyjny był upstrzony niezliczonymi punktami. Działające generatory myśliwców wyglądały niczym purpurowe, rude i szkarłatne gwiazdy, a pomię­dzy nimi, niczym rozmyte plamy, widniały ślady twierdz kosmicznych - dziewięć liniowców, z których każdy miał moc ogniową niewiele ustępującą bazie wypadowej. Tej potęgi wystarczyłoby do podboju połowy galaktyki, a rzucono ją przeciwko dwojgu burzycieli porządku.

Rodrigez nasunął na twarz osłonę hełmofonu i włączył dopalanie. Kajna również nie musiała wprowadzać się w bojową wściekłość - była gotowa do walki w każdej chwili.

A w eterze, wypełniając wszystkie dostępne zakresy, huczał baryton:

Słychać było tylko ten jeden głos, żadnych rozkazów, żadnych raportów, armada nasuwała się w milczeniu, które mogłoby doprowadzić do szaleństwa niestabilnego psychicznie przeciwnika. Przez te kilka miesięcy, gdy flo­ta sunęła do planety, na której zamieszkali Kajna i Rodri­gez, skład osobowy gorączkowo przestrajał radiostacje. Oczywiście, nie w celu uzyskania wątpliwego efektu dławiącej ciszy. Dowództwo nie chciało, aby piloci wiedzie­li, że flota imperialna wyruszyła nie przeciwko odnale­zionym nareszcie planetom torpedowców, lecz po to, by zniszczyć dwa własne statki. Dlatego też żaden z porucz­ników czy kapitanów, których statki widniały teraz na ekranie Rodrigeza, nie powinien słyszeć słów, okrzy­ków czy przekleństw. Mirzoj-bek wiedział, że straty są nieuniknione i bardzo nie chciał, aby po zwycięskiej wal­ce ktoś zaczął się zastanawiać, jakim cudem dwóch de­zerterów może choć przez kwadrans stawiać opór flocie imperialnej i dlaczego flota w ogóle walczy z dezertera­mi, w dodatku z takim nakładem sił i środków.

Był tylko jeden problem: piloci, zaskoczeni niezwy­kłym rozkazem, pospiesznie zmontowali własne, mikro­skopijne odbiorniki, zdolne wyłapać tę falę, na której zwykle są prowadzone rozmowy. W czasie powszechnej rewizji znaleziono kilkaset takich samoróbek, ale nikt nie miał wątpliwości, że jakaś liczba odbiorników pozostała w rękach żołnierzy i teraz ich właściciele mogą słyszeć nie tylko nagranie głosu Mirzoj-beka, lecz także odpo­wiedź potencjalnego przeciwnika:

Samotny punkt statku, który przestrojone przyrządy imperialnych myśliwców nieomylnie wyróżniały jako ob­cego, runął w sam środek armady, która zdążyła otoczyć system gwiezdny praktycznie ze wszystkich stron. W rze­czywistości gwiazda została otoczona całkowicie, a w je­dynym sektorze, który wydawał się wolny, ukryto spryt­ne pułapki, niewidoczne nawet dla bystrych oczu cza­rownicy. Ale Rodrigez rzucił się prosto na przeciwnika. Podobnie jak w niedawnych nalotach, myśliwiec błyska­wicznie nabrał prędkości, nieosiągalnej ani dla czarow­nic, ani dla ziemskich statków, a następnie wystrzelił w stronę okrętu flagowego. Ale flota imperialna była przygotowana zarówno na tę nienaturalną prędkość buntownika, jak i na celność jego strzałów. Bez względu na to, z jaką prędkością porusza się pocisk plazmowy, po­zostaje jedynie garstką jonów, cząstkami naładowanymi, które można łatwo wyhamować za pomocą pola magne­tycznego. Na mgnienie oka pustka przed głównym li­niowcem zalśniła różnobarwnymi rozbłyskami i zabój­czy pocisk rozpadł się bez śladu. Sam liniowiec i sąsied­nie statki również prowadziły ogień, ale raczej pro forma - dowódcy wiedzieli, że Rodrigez będzie robił uniki przed wybuchającymi obłokami gazu.

Rodrigez faktycznie zrobił unik i nawet zestrzelił jeden myśliwiec, który nieopatrznie wsunął się spod osłony po­wolnego liniowca. A tymczasem ludzie Mirzoj-beka po­spiesznie podciągali generatory pól siłowych, skoncen­trowane w wolnym sektorze, do którego, jak sądzili szta­bowcy, natychmiast rzuci się buntownik. Teraz ta droga również została demonstracyjnie zamknięta. Pozostawa­ło jedynie zaciągnąć pętlę.

Współczesna wojna to właściwie strzelanina do niewi­docznego celu, taniec punktów na ekranie i komputero­we wyliczenia, obecnie wspomagane przez intuicję cza­rownic... oraz niespodzianki, zawczasu przygotowane przez obie strony.

Statek Rodrigeza znowu nabrał prędkości, szykując się do zaatakowania jednego z liniowców. Tym razem jednak dodatkiem do pocisku plazmowego był złoty ptak, eden z trzech schwytanych przez Kajnę w czasie polo­wań. A zloty ptak nie składa się z żadnych cząstek, a więc nie zauważy pola elektromagnetycznego. I chociaż masa spoczynkowa dowolnej istoty magicznej jest równa zeru, to impuls jest dość znaczący i rośnie wprost proporcjo­nalnie do prędkości, zwłaszcza po przekroczeniu stu c. Lśnienia rozproszonego ładunku plazmowego nikt nie widział, bowiem oczy i przyrządy zostały oślepione wy­buchem magnetycznym, który pojawił się tam, gdzie jeszcze przed chwilą płonął pancernik imperium. Eks­plozja, przypominająca wybuch supernowej, zgasła szyb­ko, nie zostawiając po sobie nic, prócz obłoku rozrzedzo­nego gazu.

W ten sposób zmarnowali jedyną możliwość ratunku.

Zasadniczo generatorów pól siłowych nie włącza się obok masy grawitacyjnej, ponieważ podobne zabawy grożą mało przyjemnymi niespodziankami. A katastrofa kosmiczna, kończąca się zniszczeniem planety nie jest już nawet niespodzianką, tylko czymś, czego należałoby się spodziewać. W czasie lotu Rodrigez całkowicie połą­czył się ze swoim statkiem, czując prędkość każdym po­rem ciała, i że coś jest nie w porządku, zrozumiał, nim za­migotały światła alarmowe. Przestrzeń wokół nich zgęst­niała i myśliwiec, szybki owad kosmosu, wpadł jakby w gęsty syrop i teraz mógł jedynie bezradnie poruszać łapkami. O żadnej prędkości nie mogło być mowy, teraz w ich mocy były nie setki i tysiące c, lecz maksymalnie setki kilometrów na sekundę.

Niemal jednocześnie Rodrigez wyczuł rozpaczliwe wo­łanie o pomoc. Kajna krzyczała i to chyba na głos, powo­dując drgania powietrza. Wprawdzie dźwięków nie po­zwalał usłyszeć zamknięty na głucho luk, ale trudno by­ło nie wyczuć dzikiego bólu, niezrozumienia i przeraże­nia. Czarownice-buntowniczki, słysząc go na pokładzie statku sztabowego, który rozsądnie trzymał się z boku, usatysfakcjonowane skinęły głowami: już po niej...

Jedyne, co mógł jeszcze zrobić Rodrigez, to wyłączyć silniki. I wyłączył je natychmiast - nie dlatego, że rozpa­lone generatory groziły wybuchem, tylko dlatego, że tam była Kajna i gorący metal parzył ją, wydzierając rozpacz­liwy krzyk z jej płuc.

Spokojna, żółta gwiazda, w której pobliżu buntownicy znaleźli przystań, buszowała kłębami szalejącego ognia, planety zeszły ze swoich orbit i w szale zniszczenia kiero­wały się każda w inną stronę. Nawet gdyby osiem ocala­łych liniowców w jednej chwili wyłączyło pole hamowa­nia, to i tak w tym systemie nie pozostałoby nic żywego. Cóż, planet, na których można żyć, jest w galaktyce dużo, kilka można poświęcić, najważniejsze - nie wypuścić przestępców, którzy ośmielili się rzucić wyzwanie impe­rium. Szkoda, że nie ma tu Włada Figasa ze swoją dziew­czyną, że trzeba będzie łapać ich oddzielnie i palić kolej­ne planety, ale prawo musi zatriumfować. Pereat mundus, fiat iustitia! Dzisiaj światy ginęły w najbardziej do­słownym tego słowa znaczeniu.

Kajna wleciała pędem przez otwarty luk. Odzienie po­szarzało, wiedźma ślepo wytrzeszczała poparzone oczy, miotła dymiła się. - Co to jest?!

Kilka myśliwców, które przypadkiem trafiły w rejon ha­mowania, otrzymało rozkaz podejścia, zneutralizowania buntowników i wzięcia schwytanego kutra na hol. Jak w zwolnionym tempie nocnego koszmaru, gdy sama prze­strzeń nie pozwala uciec, myśliwce zaczęły manewr. Po­tem pojawił się wybuch białego płomienia, zarejestrowa­ny przez ocalałe statki, i dwa myśliwce przestały istnieć.

Mirzoj-bek nie lubił tracić czasu i narażać swojego ży­cia na niepotrzebne niebezpieczeństwo. Dlatego został na Ziemi, powierzając kierowanie walką jednemu z ad­mirałów, ale to on podejmował zasadnicze decyzje. Dla­tego teraz, po wysłuchaniu raportu, skinął przyzwalająco głową:

Strzelanie z plazmowych dział w polu hamowania, w dodatku z dużej odległości, to obłąkane zajęcie, ale ośmiu pancernym liniowcom wystarczyłoby mocy bojo­wej na znacznie bardziej szalone zadania. Huczały gene­ratory, martwo świeciły się falowody, zabójcze impulsy jeden po drugim odchodziły w stronę niewidocznego ce­lu, a oficerowie i szeregowcy starali się zapracować na medale „Za odwagę". Kilka pocisków rozproszyło się niebezpiecznie blisko nieruchomego smoka, gasły ekra­ny widoku zewnętrznego, statek tracił sterowność i bez­radnie koziołkował, a potem walnęło bezpośrednie tra­fienie. Rodrigez zaklął i wyłączył reaktor.

Teraz mogli już tylko czekać.

Rodrigez otworzył apteczkę i wyjął maść.

Rodrigez nie odpowiedział. Nie mógł nic odpowie­dzieć.

Liniowce nadal prowadziły ostrzał.

ROZDZIAŁ 34

W ostatnim czasie Mirzoj-bekowi coraz bardziej ciążyły niewypełnione zobowiązania wobec rady czarownic. Trzeba przyznać, że same wiedźmy zrobiły wszystko, co obiecały. Mellow, który cudem pozostał przy życiu po pa­miętnej ekspedycji na Nową Ziemię, opowiadał, że odna­lezionego staruszka Szajba oddała mu bez słowa sprzeci­wu. Poza tym, na szczególnie ważnych trasach, zasuge­rowanych przez sztab generalny, przerwano rozbój. A zdaje się, że nie było to łatwe, szeregowe czarownice nie lubią, jak się im rozkazuje, gdzie mają polować na ziemskie statki, a gdzie mogą jedynie odprowadzić od­latującą zdobycz łakomym wzrokiem.

Imperium zrealizowało tylko handlową część umowy. W miejscu, wykrytym przez analityków, stwierdzono nie porucznika Figasa ze zbiegłą czarownicą Mewą, lecz kapitana Rodrigez z... nie wiadomo kim, ale raczej nie z Mewą. Chyba że Figas gdzieś pechowo zginął i młoda czarownica zdążyła pocieszyć się gorącym Hisz­panem. Ale najprawdopodobniej, sądząc z tego, co wy­krzykiwał rozgorączkowany kapitan, była to torpeda zamocowana na jego statku, a pilot nie mógł wybaczyć dowództwu, że jego, Manuela Rodrigeza, zmuszono do dręczenia dziewczyny. Cóż, pojawił się jeszcze jeden czynnik, według którego należy dobierać pilotów do szybkich myśliwców - nie powinni być zbyt rycerscy dla kobiet.

Mirzoj-bek miał wszelkie podstawy, by sądzić, że zbiegły porucznik nie zginął, lecz nadal ukrywa się w przestrzeniach kosmosu, nie atakując baz. Szkoda, byłoby lepiej, gdyby pozostał zwykłym terrorystą - w tej sytuacji w ogóle nie wiadomo, czego się po nim spodzie­wać. Dopóki przeciwnik strzela, wszystko jest jasne i oczywiste, ale gdy przerwie strzelaninę i zacznie się zastanawiać... o, wówczas należy zacząć się poważnie niepokoić.

Przy okazji wyjaśniło się, że Szajba wcale nie jest przewodniczącą rady Nowej Ziemi, lecz jedną z wielu członkiń, która wpadła na pomysł, żeby zająć się kwe­stią moździerzy. Mirzoj-bek poczuł się urażony, ale nie osobiście, lecz jakby w imieniu imperium. Imperium należy traktować z powagą, a przeważająca część rady uważała je za źródło darmowych moździerzy. Dopóki czarownice otrzymywały należny im haracz, dopóty po­pierały rozrywkę zgorzkniałej staruchy, ale gdy stru­mień wyszkolonych katorżników zacznie się zmniej­szać, imperium może spodziewać się poważnych pro­blemów. Dlatego tak ważne stało się teraz schwytanie, a jeszcze lepiej likwidacja Włada Figasa i jego towa­rzyszki.

Zastanawiając się nad tą kwestią, Mirzoj-bek dostrze­gał w swoich myślach dziwne zakłócenia. Konieczność likwidacji Włada Figasa wcale nie była taka oczywista... Więc dlaczego miałaby być szczególnie ważna? Prze­cież zniknął, wycofał się, a tym samym przestał zagra­żać imperium. Wprawdzie destrukcyjne plotki krążyły już nie tylko wśród pilotów, ale Mirzoj-bek nie sądził, aby schwytanie i powieszenie Włada Figasa przed pała­cem imperatora położyło im kres. Przeciwnie... Myśli Mirzoj-beka zatoczyły krąg, a wyobraźnia usłużnie pod­sunęła obraz dezertera, wiszącego naprzeciwko pałacu. Nie, po czymś takim plotki jedynie się nasilą. Mirzoj-bek zaczął się czuć jak matka Szajba, którą pozbawio­no możliwości czytania cudzych myśli. W każdej kwestii z miejsca chwytał samą istotę, a w tej jednej, dotyczącej Figasa, sunął po powierzchni, potykając się na grze słów.

Nie mogąc znieść tego rozdwojenia, Mirzoj-bek po­dzielił się swoimi wątpliwościami z Hakimem. Podobnie jak przed laty, stary sługa niemal nie odstępował swego wychowanka. Nie wtrącał się do polityki, można by na­wet pomyśleć, że zapadł w jakąś umysłową drzemkę - nie robił nic, zadowalając się patrzeniem na triumf pod­opiecznego. Jednak w kwestiach najbardziej palących i drażliwych Mirzoj-bek radził się właśnie jego. A wszechobecna służba bezpieczeństwa, która zbierała informacje o wszystkich bez wyjątku, w utajnionym dossier przechowywała rozmowę staruszka z zaufanym emisariuszem domu wschodniego. Emisariusz chciał wiedzieć, jakie kroki ma zamiar podjąć Hakim w celu wzmocnienia wpływu wschodniego.

I na tym skończyła się ta rozmowa, zaś służba bezpie­czeństwa, która przecież wie wszystko, nie miała pojęcia, jak należy ją interpretować. Lepiej by było, gdyby Hakim posługiwał się przysłowiami i alegoriami, których nie brakuje również na Zachodzie i zawsze można wytłuma­czyć je w dogodny sposób.

Po wysłuchaniu Mirzoj-beka Hakim wstał, wyszedł i wrócił z rzeźbioną szkatułką. Otworzył i pokazał Mirzoj-bekowi jej wnętrze. Szkatułka była pusta.

Z tej aluzyjnej, lirycznej rozmowy wynikły bardzo praktyczne konsekwencje. Mirzoj-bek skontaktował się z Szajbą i gdy fantom czarownicy pojawił się w jego gabi­necie, dowódca zażądał wprost:

Mirzoj-bek wiedział już o istnieniu zaklęcia Wielkiego Księżyca, ale nie chcąc zdradzać swoich agentów, uda­wał, że o niczym nie wie, chcąc skłonić czarownicę do zwierzeń. Nie przeliczył się. A potem, w ciągu mniej więcej pięciu minut, wyciągnął staruchę na rozmowę

O właściwościach wszechwiedzy.

I zdążą uciec.

Mówiąc te słowa, Mirzoj-bek obawiał się tylko jednego: że Szajba usłyszy jego jakże kuszące pragnienie - pozo­stawić liniowce na Nowej Ziemi i zacząć dyktować grubiańskim wiedźmom swoją wolę, grożąc zniszczeniem czarowniczych miasteczek. Poprzedni imperator praw­dopodobnie tak by postąpił, ale Mirzoj-bek nie potrzebo­wał ruin. Jaki sens ma panowanie nad ruinami? Dopiero wtedy, gdy same czarownice nie będą mogły wyobrazić sobie życia według starych zasad, gdy staną się zależne od tych, których uważały za niewolników, dopiero wtedy będzie to prawdziwe zwycięstwo. I nawet, jeśli Mirzoj-bek nie doczeka tej szczęśliwej chwili... Pośpiech i tak nie ma sensu. Im wolniej mielą młyny historii, tym lepszy będzie przemiał.

ROZDZIAŁ 35

Nasza Baja mądrala Niebo miotłą zmiatała Tak, że gwiazdy zasypało I księżyce poznikało...

Podrapany Kuba siedział wśród sterty gałązek i w sku­pieniu ślinił koniec jednej z nich.

Mewa skinęła głową: pierwszy ząb to nie mniejszy cud niż czarodziejska miotła w rękach chłopca.

Wład, który był dzisiaj w nastroju do wygłaszania cyta­tów, skinął głową i wyrecytował:

Po chwili dodał już od siebie:

Wład nie potrzebował żadnych wyjaśnień - oczami Mewy zobaczył obraz zmienionego kosmosu. Czegoś ta­kiego nie widzieli nawet Rodrigez i Kajna. Mirzoj-bek, chcąc się przekonać, do jakiego stopnia ta operacja jest ważna dla nowoziemianek, zmusił je do przeciągnięcia przez inny wszechświat połowę floty bojowej imperium.

Przygotowanie statku do walki zajęło zbiegom jedynie dwie minuty. Uporaliby się szybciej, ale był przecież Ku­ba... Chociaż niejakie tam szybciej i jaka, do diabla, wal­ka, gdy na pokładzie myśliwca jest roczny maluch? I gdy każda inna zdolna do walki jednostka już zaatakowałby pierwszy liniowiec, statek Włada Figasa ciągle znajdował się na ziemi z wyłączonymi silnikami. Wład i Mewa nie li­czyli na to, że nikt ich nie zauważy i uda im się spokojnie przeczekać. Skoro przybyła tu cala armada, to znaczy, że imperialni wiedzą, czego szukają. Ale dopóki silniki są wyłączone, statek nie pojawił się na ekranach i zbiegowie mają jeszcze trochę czasu.

Ale czasu już nie było. Głośny huk wypełnił okolicę, ziemia pod nogami zadrżała spazmatycznie jak człowiek, który ma dreszcze. Wiatru nie było, ale każdy czuł, że już za chwilę zerwie się huragan, ocean zaatakuje brzeg i rozpęta się pandemonium... Liniowce, nie czekając na żadne wyjaśnienia i nawet nie widząc przeciwnika, włączyły pola hamowania i planety schodziły z orbit, zmierzając prosto w ogniste objęcia własnego słońca. Im­perium uderzyło, nim Wład Figas zdał sobie sprawę z te­go, co się dzieje.

A potem pilot, czy raczej piloci, zadziałali intuicyjnie. Było jasne, że przeciwnik poświęcił piękną, nadającą się do życia planetę. Planeta, wraz ze swoją niepowtarzalną florą i nieszkodliwą fauną, już zginęła i nic nie stało na przeszkodzie, by spowodować jej wybuch wraz z dwo­ma nielegalnymi mieszkańcami. A może trzema? Jakub Figas urodził się tutaj i według wszelkich, ludzkich i czarowniczych, praw, mógł być uważany za miejscowego mieszkańca. A więc, ziemska flota właśnie zniszczyła za­mieszkaną planetę. Jakub Figas, płeć męska, wiek -jede­naście miesięcy, nie popełnił jeszcze żadnych niezgod­nych z prawem czynów i jego jedyną winą mogłoby być najwyżej to, że nie doniósł władzom na przestępczych ro­dziców. Ale wiek, wysoki sądzie, wiek! Nawet za to niedonosicielstwo powinni odpowiadać Wład i Mewa! I mimo to Jakub Figas zostaje uznany za winnego, ponieważ uro­dził się w niewłaściwym miejscu, w niewłaściwym czasie i miał zupełnie nieodpowiednich rodziców. Nie poprosił władzy o pozwolenie na życie i teraz spadnie na niego ka­rząca dłoń sprawiedliwości. Imperium też może kiero­wać i rządzić, ale ono kieruje narodami, pojedynczy czło­wiek to nie ten poziom. Tam, gdzie ścierają się interesy ludzkości i imperium, rację ma zawsze imperium - i nie­chaj drżą przegrani!

W żadnym wypadku nie można było pozostawać dłużej w atmosferze, na celowniku dział plazmowych, i zbiegły smok wyleciał ze swego ukrycia. Nie zdołał rozwinąć prędkości, od razu wpadł w gęstą przestrzeń - a więc przegrał, nim w ogóle zaczął walczyć. Przegrał już daw­no temu, wtedy, gdy nie poczołgał się do swoich panów na brzuchu, pokornie merdając ogonem. A przecież roz­kaz był jasny: do domu wróć! Ale nie posłuchał i teraz sam jest sobie winien. Teraz pan trzyma w ręku harap i będzie przemawiał językiem bólu.

Wład Figas nie miał pojęcia o błyskotliwej karierze Mi­rzoj-beka i zwrócił się do niego, jak do dowódcy bazy wy­padowej:

W tym momencie rozmowa (albowiem ciężko byłoby nazwać tę wymianę zdań negocjacjami) została brutalnie przerwana. Obraz kosmosu na ekranach zapłonął setka­mi nowych świateł: wolne czarownice zjawiły się, żeby wyrównać rachunki z dawną przyjaciółką, która zbyt swoiście rozumiała pojęcie wolności. Teraz, gdy smok zo­stał spętany niezrozumiałą ludzką magią, można było się z nim policzyć. Wiedźmy w pośpiechu tworzyły sześciokąty, żeby wykonać wyrok na odstępczyni.

Mirzoj-bek nie wiedział, co zobaczyli jego sprzymie­rzeńcy, ale gwałtowne cofnięcie się czarownic przekona­ło go, że przeciwnik rzeczywiście dysponuje czymś, cze­go nie wolno lekceważyć. Wiedźmy miotały się w histerii, próbując znaleźć się jak najdalej od miejsca walki.

Przy okazji Mirzoj-bek z niezadowoleniem zauważył, że frontalny oddział czarownic, występujących pod po­stacią torped, całkiem swobodnie przemieszcza się w po­lu hamowania.

Mewa porzuciła bezużyteczne generatory i znalazła się na mostku. Jej miotła świeciła martwym blaskiem, goto­wa w każdej chwili uwolnić potworną moc zorzany.

Nastąpiła błyskawiczna rozmowa, dostępna jedynie czarownicom i zakochanym małżonkom. Krótkie migaw­ki obrazów pozbawione nieprecyzyjnych słów: Mewa przedziera się przez chmary swoich przyjaciółek, a po­tem wyrywa z łap Mirzoj-beka wziętego do niewoli męża

I syna... I smutna refleksja: sama groźba wypuszczenia zorzany na ludzi nie podziała, a innego atutu w rękach nie mają. Poza tym, oddanie Mirzoj-bekowi Kubusia choćby na sekundę - nie, aż strach o tym pomyśleć! To tak, jakby zostawić dziecko w płonącym domu i następ­nego dnia, już urządzając się na nowym miejscu, wrócić po malca na ostygłe pogorzelisko. Czy można zapropono­wać coś takiego matce, czy ona mogłaby to sobie wyobra­zić? A przecież, jeśli się poddadzą, Kuba i Wład na pew­no zostaną zabrani!

Mirzoj-bek drgnął i omal nie puścił guzika, który do tej pory z całych sił wciskał w panel. Jasne światełka na pa­nelu oznajmiały, że flota i pododdziały czarownic prze-stroiły szyki bojowe i mogą zaatakować w każdej chwili. Właściwie rozkaz ataku już został wydany i tylko wduszony guzik sprawiał, że dziesiątki tysięcy uzbrojonych ludzi czekało, aż zakończy się ta idiotyczna rozmowa o miłości i humanizmie.

W czasie tej jałowej dyskusji Wład i Mewa również nie siedzieli z założonymi rękami, lecz opracowywali plan działania. Mewa miała opuścić statek, pomknąć do naj­gęstszego skupiska statków i puścić zorzanę. Przynaj­mniej dwa liniowce ulegną uszkodzeniu i pole hamowa­nia zostanie zakłócone - chociaż na kilka minut. W tym czasie Wład miałby zabrać Mewę na pokład, nabrać prędkości i odejść w inferno. Co będzie dalej, jeszcze się nie zastanawiali. Jasne, że nie uda się już skorzystać z nocy Małego Księżyca, a to znaczy, że wszystko będzie zależeć od tego, gdzie rzuci ich ślepy los. Ale lepiej liczyć na przypadek niż na dobroć Mirzoj-beka.

A jednak nie udało im się przeprowadzić wymyślonego naprędce planu. Plany w ogóle rzadko udaje się wprowa­dzić w życie, zwłaszcza te wymyślone naprędce. Naj­pierw zaskoczyły ich ochotniczki z Nowej Ziemi. To, co działo się teraz, w oczach rady nie było już osobistą roz­rywką matki Szajby. W tej chwili nie było ważniejszej sprawy niż ukaranie przestępczyni i niemal cały wysoka rada zajmowała się wyłącznie tym zadaniem. Postronny obserwator mógłby pomyśleć, że szóstki torped bez sen­su krążą na odległych podejściach do niszczonych wysp, ale w rzeczywistości właśnie powstawała tam skompliko­wana figura, złożona ze stu jedenastu regularnych sześciokątów. Liczba, święta dla każdego czarnoksiężnika i śmiertelnie niebezpieczna dla tego, kto spróbowałby nie posłuchać jego woli. Liczba bestialskiego bólu i nie­ludzkiego cierpienia.

Z odległości kilku tygodni świetlnych nawet sześćset sześćdziesiąt sześć wiedźm nie mogło zadać wystarczają­co dokładnego ciosu, dlatego waliły na oślep, obejmując zaklęciem nie tylko cały system słoneczny, lecz także je­go okolice. Najważniejsze - zahaczyć, po czymś takim Mewa nie zdoła walczyć, najwyżej spali samą siebie nie wiadomo jak schwytaną zorzaną.

Mewa, która już zrobiła krok w stronę przedziału tech­nicznego, zaczęła krzyczeć, wygięła się i upadła na pod­łogę. Spazmatyczne skurcze łamały jej ciało, a w duszy nie było nic prócz bólu. Dokładnie tak samo krzyczał Wład, gdy major Calve zabijał go swoją smyczą.

Wład uruchomił silniki, chcąc wyjść spod tego niewi­docznego, strasznego ciosu, i kuter szarpnął się, ponie­waż w tej samej chwili pola hamowania zostały wyłączo­ne i cała armada, dręcząc silniki dopalaniem, ruszyła do przodu. Liniowce nie musiały zbliżać się do celu, wy­starczyło, żeby nabrały prędkości i wystrzeliły, a pocisk w ciągu kilku minut dotrze do miejsca, w którym migocze cel. Kanonierzy nie przejmowali się celnością strzału. Salwa, włączone pole hamowania, rewers silników. I na­tychmiastowe powtórzenie całej operacji po raz drugi i trzeci. Jeszcze nigdy ludzkość nie traciła energii z takim zapałem i tak bezsensownie, jeszcze nigdy tylu mechani­ków nie klęło na czym świat stoi, wyobrażając sobie pra­ce remontowe, które trzeba będzie przeprowadzić po kretyńskiej bitwie. Nigdy wcześniej liniowce nie pro­wadziły walki manewrowej, zawsze szły, niszcząc wszystko na swojej drodze, a tu, ni z tego, ni z owego, zmusza się je do ścigania się z małym myśliwcem.

Mewa krzyczała, wygięta czarodziejskim tężcem, a Wład widząc, że nie zdoła już odciągnąć statku, skoczył do niej, chcąc choć na chwilę uśmierzyć jej ból, żeby Me­wa mogła puścić w stronę wroga zorzanę. A potem... a potem, kto wie, może potem uda się coś zrobić?...

I wtedy uderzyła pierwsza salwa. Basowy huk i głuchy trzask, jakby płyty ziemi przesuwały się w sejsmicznej katastrofie, wszystkie dźwięki zlały się w jeden pisk i za­padła cisza - statek stracił hermetyczność i teraz ginął w milczeniu. Nie milkł jedynie krzyk Mewy, który Wład słyszał nie uszami, lecz sercem.

Druga salwa zakłóciła pracę silników grawitacyjnych, kutrem wstrząsnęło i Wład przeleciał przez mostek, ude­rzając głową w jeden z ekranów. Mewa krzyczała i teraz jej krzyk został zagłuszony innym krzykiem, urażonym i zniecierpliwionym. To płakał Kuba. Jego łóżeczko prze­wróciło się i chociaż odzienie ochroniło malucha przed siniakami, to Jakub krzyczał tak, że jego płacz sły­szeli radiowcy na wszystkich zakresach. Kuba nie rozu­miał, co się dzieje, ale było mu źle i niewygodnie, i chciał jak najszybciej znaleźć się w takim miejscu, w którym oj­ciec wstanie z podłogi, zaśmieje się i zawoła: „Ach ty mój Kubusiu!", a mama przestanie tak strasznie krzyczeć i zaśpiewa o Bai-mądrali, i przyniesie nowe naręcze zu­pełnie niepotrzebnych gałązek.

Jakub wstał, zrobił pierwszy krok w swoim życiu, przy­trzymał się rączkami pulpitu sterowniczego i na wpół zniszczony statek, lekceważąc pola hamowania, błyska­wicznie nabrał prędkości i znikł z celowników dział pla­zmowych. Niczym widmowa błyskawica, prześliznął się przez nocne niebo Nowej Ziemi i zanim strzegące tej dro­gi czarownice zdążyły zrozumieć, co się dzieje, uciekinier zniknął wśród niedostępnych gwiazd. Mknął, przecinając setki wszechświatów, i nic nie mogło zatrzymać jego pędu. Zniszczony, ale niepokonany statek odchodził coraz dalej, by kiedyś powrócić.

Przełożyła Ewa Skórska

Pereat mundus, fiat iustitia (tac.) - stówa przypisywane św. Augustynowi lub cesarzowi niemieckiemu Ferdynandowi I (przyp. tłum.).



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Rozpad imperiów kolonialnych po II wojnie światowej, studia
Rywalizacja Imperium Brytyjskiego z Imperium Amerykańskim przed i po II wojnie światowej Klimiuk,Z
Łoginow Światosław Dom przy drodze
Czarownice pogańskich światów
Systemy walutowe po II wojnie światowej
5 Bank Swiatowy
2 gospodarka swiatowaid 21130 ppt
Podmioty gospodarki światowej
Światowa rewolucja Polaka
I wojna swiatowa i Rosja 001
Mettern S P Rome and the Enemy Imperial Strategy in the Principate
geopolityka światowa
II wojna swiatowa, szkoła, streszczenia
oredzie na XX swiatowy dzien mlodziezy w kolonii, Dokumenty Textowe, Religia
polowanie na czarownice, nurty i zagadnienia

więcej podobnych podstron