Autor: Światosław Łoginow
Tytul: Dom przy drodze
(Dom u dorogi)
Z "NF" 8/91
Dom stał nie opodal wielkiej drogi. Tylko z bliska można
było dojrzeć głębokie niegdyś koleiny zarośnięte obecnie
łopuchami i ostami. Jęczące nocami drzewa bały się wychodzić
na twardą nawierzchnię drogi i tylko wiła się po niej
kapryśnie nieuczęszczana przez nikogo ścieżka. Dom patrzył w
przestrzeń bielmem zamkniętych na głucho okiennic; szczelny,
na chłopa wysoki płot otaczał go przesłaniając świat
zewnętrzny. Ciężka brama była stale zamknięta na kłódkę.
Rankiem drzwi domu zawsze się otwierały i na progu
pojawiał się gospodarz z kosą na ramieniu. Uderzał nią z
brzękiem o blaszany szyld kołyszący się nad gankiem i
schodził po stopniach. Na szyldzie był namalowany kocioł z
umieszczoną nad nim głową koguta. Dom był zajazdem.
Gospodarz obchodził podwórze mrucząc pod nosem. Kosił
wysoką trawę, klnąc przerzucał przez ogrodzenie pędy
dusielnika, które wpełzły tu nocą. Niekiedy, wyciągając
szyję, spoglądał ponad płotem i krzyczał w milczący las:
"No, no... nie podskakuj!... Już ja cię...!", a wtedy
siedzące dotąd spokojnie psy zaczynały wyć i szarpać się na
uwięzi.
Ten ranek był nadzwyczaj pogodny. Nocą nikt nie płakał w
gęstwinie, rosa osiadła nad podziw czysta i nawet nie
wypełzły na ganek uwiędłe grzyby, na których gospodarzowi co
ranka ślizgały się nogi. Okaszał kolcokrzewy, od czasu do
czasu przesuwał osełką po wyraźnie zeszlifowanym ostrzu i
jakby uśmiechał się z zadowoleniem. Wtem rozległo się silne
stukanie do wrót. Gospodarz natychmiast napiął mięśnie,
chwycił kosę i miękkimi krokami podkradł się do bramy. Z
tamtej strony jej dębowych skrzydeł ktoś stał, słychać było
zmęczony oddech. Potem stukanie się powtórzyło.
- Kto tam? - ciężkim szeptem zapytał gospodarz.
- Proszę otworzyć! - dobiegło z zewnątrz.
- Ktoś ty? Skąd?
- Z miasta! Zabłądziłem. Idę całą noc i nie spotkałem
żywej duszy!
- Zaraz - mruknął gospodarz, kładąc rękę na kłódce. -
Tylko nie wchodź od razu, bo cię...
Brama uchyliła się z długim skrzypnięciem nieoliwionych
zawiasów. Gospodarz czekał, trzymając kosę przed sobą i
celując jej ostrzem w przestrzeń za wrotami. Na zewnątrz
stał człowiek.
- Odwróć się! - rozkazał gospodarz.
- Coś ty? - Podróżnego wyraźnie przestraszyło takie
powitanie. - Może lepiej sobie pójdę...
- Nie wygłupiaj się! - warknął gospodarz. - Powiedziałem
odwróć się, to rób, co każę. Może masz ogon, to ci go raz dwa
skoszę.
Podróżny odwrócił się, zerkając z lękiem przez ramię.
Gospodarz zrobił krok do tyłu.
- Wchodź - pozwolił.
Gość nie odważył się sprzeciwić i wszedł na podwórze.
Gospodarz całym ciałem naparł na skrzydło piszczącej bramy,
zatrzasnął ją i podparł kawałkiem bierwiona.
- Skąd się tu wziąłeś? - zapytał.
- Z miasta! - cierpiętniczym tonem zawołał
przybysz. - Wyszedłem na przechadzkę i zabłądziłem. Nie
wiem, dokąd iść... i las jest tu jakiś dziwny...
- Jakim cudem nic cię nie zeżarło? - zdziwił się
gospodarz. - Znaczy się, takie twoje szczęście. A co, miasto
jeszcze stoi? - zapytał nagle.
- Stoi. Dlaczego miałoby nie stać? - gość niczego nie
mógł zrozumieć.
- A paskudy?... - zaczął gospodarz, ale w tej samej
chwili przerwano mu.
- Hej, cześć! - rozległ się młody, dźwięczny głos. -
Otwieraj, skoro już tu jestem!
Nad płotem pojawiła się ludzka postać. Miała wesołą twarz
pod strzechą splątanych włosów, nagi tors gęsto porośnięty
kędzierzawą sierścią, pokryte węzłami mięśni silne,
owłosione ręce. Gospodarz odwrócił się i ciął nie patrząc.
Ostrze kosy świsnęło tuż przed twarzą nieznajomego, który
ledwo zdołał się uchylić. Roześmiał się szyderczo i zniknął.
Dał się słyszeć cichnący tętent końskich kopyt.
- Czemuś go tak? - zapytał ze strachem podróżny. -
Przecież to żywy człowiek...
- Człowiek, a jakże! - rzucił gospodarz. - To paskud.
Połowa chłopa i połowa konia. Rozumiesz?
Przybysz stanął na palcach, spojrzał ponad płotem i
krzyknął cicho.
- Otóż to - stwierdził gospodarz. Otworzył drzwi domu i
odwróciwszy się w stronę oniemiałego gościa, ciągnął dalej:
- Idź i odsapnij na razie, żarcie znajdziesz na stole.
Ja mam robotę. Koszenie i pielenie. Jeden dzień opuszczę,
to potem kapusty od rzepy nie odróżnię.
Przez pół dnia przybysz siedział w domu zupełnie sam, a
kiedy ciężkie słońce zaczęło chylić się ku wierzchołkom
drzew, w domu pojawił się gospodarz. Postawił w kącie kosę,
opłukał w cebrzyku czarne od ziemi ręce, usiadł i dopiero
wtedy powiedział:
- Opowiadaj.
- Cóż tu opowiadać?
- Co w mieście, jak tam ludzie żyją i co mówią, skąd się
wzięło to nieszczęście i czy kiedyś się skończy?
- Miasto jak to miasto, żyje pomaleńku. Ale pierwsze
słyszę, że paskudy podchodzą tak blisko! To raczej ciebie
należałoby zapytać, skąd się tu wziąłeś, razem z tym lasem i
tym twoim zajazdem?
- Jak to - skąd? Przecież stoję przy drodze na Wycież,
podróżowały tędy tysiące ludzi! - gospodarz umilkł, a
potem dodał żałośnie: - Podróżowali, ale przestali. Droga
zarosła. Czyżby już nikt nie miał nic do załatwienia w
Wycieżu?
- Dlaczego? Przecież jest droga do Wycieża - zdziwił się
gość. - Ale pierwsze słyszę, żeby takie rzeczy się tam
działy...
- A czy ty przypadkiem, chłopie, nie kłamiesz? -
gospodarz pochylił się do przodu.
- Niby po co? - zaniepokoił się przybysz. - Lepiej mi
powiedz, jak się mam dostać do domu. Przecież już najwyższa
pora.
- Dokąd teraz pójdziesz? Zeżrą cię w lesie. Trzeba
wychodzić z rana, dopóki mgła leży. Wtedy może i dojdziesz.
O świcie są łagodniejsze, chociaż i tak wredne. W tym lesie
wszystko jest nieludzkie - trawa, drzewa i zwierzyna. Nawet
i tu lezą, próbują. Miałem owce - pilnowałem ich, dbałem, aż
wreszcie widzę - to wcale nie owce. Spojrzenie mają złe,
nocami zaś rozmawiają między sobą jak my, tylko nic nie
można zrozumieć. Zarżnąłem je i zakopałem w jamie. Psy
trzymam, owszem, nie sposób się bez nich obejść. Mądre, aż
strach bierze, ale wytrzymuję jakoś. Czasem wypuszczam je do
lasu, to przynoszą mi mięso, takie wielkie kawały. Ale nawet
nie próbuję zgadnąć, jakie to mięso.
Gospodarz przestał mówić i wstał. Z podwórza dobiegało
przerywane wycie spuszczonych z łańcucha psów.
- Słyszysz? - zapytał gospodarz. - Kładźmy się spać,
dopóki zmrok nie zapadł, bo nocą może trzeba będzie się
zrywać, jeżeli ktoś nagle zawita w gości.
W milczeniu rozeszli się do swoich izb i dom przycichł,
przywarł do ziemi starając się niezbyt rzucać w oczy
budzącemu się lasowi. Tylko psy jak szare cienie krążyły po
obejściu i niekiedy tęsknie wyły w zgęszczający się nocny
mrok.
Nocą gospodarz usiadł nagle na łóżku. Dygotał cały.
Bezszelestnie stoczył się na podłogę, przeczołgał na
kolanach do wyjścia i przylgnął do szczeliny pod drzwiami.
Korytarz oświetlony widmowym migotaniem plam pleśni na
ścianach był pusty. Potem w jego końcu zakołysał się cień i
ukazał się poranny gość. Biegł na czworakach korytarzem,
przestawiając bezszelestnie łapy. Jego twarz uległa
straszliwej zmianie - uszy przylegały teraz do czaszki,
szczęki wysunęły się do przodu. Wargi drżały nerwowo
odsłaniając masywne, żółte kły.
Gospodarz wyszczerzył zęby i błyskawicznym ruchem
wyskoczył na spotkanie przybysza. Zastygli na chwilę w
bezruchu, wbijając w siebie pełne nienawiści czerwone krążki
ślepi. Sierść na ich karkach stanęła dęba, wargi uniosły się
obnażając zęby. Wreszcie z rykiem pełnym wściekłości i
rozczarowania obydwaj rzucili się na siebie. Tarzali się po
podłodze próbując chwycić kłami gardło wroga. Gniewne wycie
roznosiło się daleko po czuwającym lesie, cały dom zaś
kołysał się, drżał w posadach i śmiał głucho, klaszcząc
dłońmi okiennic...
Przełożył Sławomir Kędzierski
ŚWIATOSŁAW ŁOGINOW
Leningradzki fantasta młodszego pokolenia (to znaczy w wieku
około trzydziestu pięciu lat). W połowie lat
osiemdziesiątych zbuntował się przeciwko obowiązującej w
ZSRR wizji fantastyki - naukowej, technicznej, kosmicznej i
bohaterskiej - i zaczął pisać oficjalnie wówczas nieuznawaną
fantasy i horror. Skromny, ale konsekwentny i uparty, wciąż
należy do czołówki radzieckich fantastów, choć grono
piszących nienaukową fantastykę znacznie się zwiększyło.
(SK)