Gumpert Thekla
MAŁY ŻEBRAK
czyli
MÓDL SIĘ I PRACUJ!
SŁÓWKO TŁUMACZA.
Tekla Gumpert należy do rzędu najzasłużeńszych autorów niemieckich, którzy chętnie poświęcając swój talent pisarski wychowaniu, zbawienny wywierają wpływ na dobro przyszłych pokoleń.
Autorka niemiecka, o której tu mowa, niemało już napisała dla dzieci pożytecznych dziełek. Pośród innych nader szacownych pism swoich, ogłosiła następujące wyborne Powieści: Puk! Puk! Puk! — Szewczyk. — Cztery tygodnie wakacyj. — Stara babunia we dworze. — Mali bohaterowie. — Dziecko nieme. — Człowiek w koszu, — Dzieci wygnańca. Wszystkie dzieła Tekli Gumpert mają dążność czysto moralną; głównym ich celem jest wpływać skutecznie na poprawę obyczajów niższych warstw społeczeństwa, przez dobre nadewszystko wychowanie dzieci ludowych. Obok bogatej pomysłowości, autorka odznacza się wysłowieniem jasnem, poprawnem, a przytem arcy przystępnem do pojęcia dzieci.
Dlategoteż pisma Tekli Gumpert wielce są w Niemczech cenione i nader poszukiwane. Krytyka niejednokrotnie już oddala talentowi autorki zasłużoną sprawiedliwość.
To skłoniło mnie do przełożenia na język ojczysty niniejszej powiastki, w zamiarze przyswojenia jej naszej szczupłej dotychczas dziecięcej literaturze.
Jeżeli szczere acz słabe usiłowania moje, odpowiedzą zamierzonemu celowi, będzie to za iste najmilszą nagrodą za moję pracę.
Zbliżała się ostra, bardzo ostra zima. Już mroźne powietrze zaczęło dokuczać biednym ludziom, chociaż jeszcze miesiąc Listopad nie upłynął; a wiadomo, że największe mrozy następują dopiero w miesiącach Styczniu i Lutym. W wielkich miastach zbierają wprawdzie znaczne ofiary na ubogich; wszelako zebrane pieniądze nie są wystarczającemi, aby można było ogrzać wszystkie mieszkania biednych, opatrzyć w odzież znoszących niedostatek, i dać pożywienie wszystkim głód cierpiącym.
Wśród takiego biedactwa, w mieście W..., żył także pewien wyrobnik, który był oj
cem pięciorga dzieci; najstarsze z nich, chłopczyk, miał dopiero lat dziesięć, najmłodsze, zaledwie kilka miesięcy liczyło.
Nieszczęśliwe te dzieci były całkiem opuszczone. Ojciec ich, lekkomyślny człowiek, mało się troszczył o swoje pięcioro biednych dziatek, któremi go Pan Bóg obdarzył; matka zaś, na nieszczęście, już nie żyła. Bóg zmiłował się nad nieszczęśliwą, zabrał ją do Swojej chwały, a zarazem uwolnił ją od wszelkich cierpień i trosk ziemskich. Tak biedne dzieciaki, po śmierci matki popadły w większą jeszcze nędzę.
Matka, póki jeszcze żyła, to przędła, to robiła pończochy, bo szyła, a jak co zarobiła, to za te pieniądze gotowała dzieciom swoim różne poleweczki. Przytem dobra kobieta naprawiała dzieciom podarte sukienki. Gdy jednak matka umarła, nikt się już jej dziećmi nie zajmował; nikt im ciepłej poleweczki nie gotował, nikt im też sukienek nie naprawiał.
Ojciec osieroconych dzieci zaraz od samego rana spijał gorzałkę. Wprawdzie, w ciągu dnia zarabiał nieco pieniędzy; ale cóż potem, kiedy wieczorem wynosił je zaraz do pierwszej lepszej szynkowni i tam przepijał; dzieci zaś, żeby mia
ły się czem posilić, musiały wychodzić na miasto i żebrać.
Henryś i Joasia, uczęszczali do bezpłatnej szkółki i zostawali tam od ósmej godziny z rana aż do południa, reszta dnia schodziła na żebrance. Mała Ludwisia, trzecia siostrzyczka, nie uczęszczała jeszcze z nimi do szkoły, przez cały dzień włóczyła się po ulicach i żebrała, chodząc od jednego domu do drugiego. Najmłodszy dzieciaczek, biedny robak, złożony w nędznej kołysce, pod brudną pościółką, od czasu do czasu krzyczał głosem serce rozdzierającym. Najczęściej gruby smoktczek zrobiony ze starego jakiegoś gałganka i napełniony czarnym skisłym chlebem, tkwił w ustach dzieciny; stanowiło to całe jego pożywienie. Przy małem niebożątku, przez cały boży dzionek siedziała sama jedna trzechletnia siostrzyczka. Skulona siedziała ona zazwyczaj na jednym rogu siennika, który zarazem służył jako jedyne posłanie czworga starszych dzieci. Gdy czasem zimno za bardzo Lud wisi dokuczało, chowała się W siennik i tak jak jakie biedne psiątko, zagrzebywała się w słomie nawpół zgniłej.
Dopiero nad samym wieczorem starsze jej rodzeństwo powracało z miasta. Wówczasto dzie
ci przystępowały do podziału pomiędzy siebie kawałków starego zeschłego chleba, które im się uzbierały w ciągu całodziennej żebraniu. Trzeba było widzieć, z jakim apetytem dzieci zajadały swój chleb suchy. Posilając się same, nie zapominały także o swoim małym braciszku, który z kołyski wyciągał do nich rączęta; dawały mu chleba okruszynki i niemi go karmiły, tak jak jakiego wróbelka. A trzeba wiedzieć, że od śmierci matki, biedne dzieciaczki ani razu nie miały jeszcze mleka w ustach, mleka które dzieci tak lubią, a które przytem jest dla nich bardzo zdrowym pokarmem.
Ojciec tych biednych. dzieciaczków, zazwyczaj pijany powracał do domu. Dzieci musiały zaraz oddawać mu pieniądze, które przez dzień użebrały. Cześć tych pieniędzy obracał wyrobnik na kupno małego bochenka chleba, którego nazajutrz z rana dawał dzieciom po kawałku na śniadanie. Jedyne też to było staranie lekkomyślnego człowieka. A może i tego byłby on nie czynił, gdyby nie ta okoliczność, iż dwoje najstarszych jego dzieci, uczęszczając do szkoły, dopiero po wyjściu z niej mogło co użebrać. To, co pozostało z pieniędzy, użebranych przez
dzieci, niedobry ojciec zabierał regularnie ze sobą i przepijał.
Nadomiar wszelkiego nieszczęścia" biednych dzieci, upośledziła ich nieco natura; z czworga dzieci, troje wątłego było zdrowia.
Joasia, najstarsza z siostr, podlegała jakiemuś piersiowemu kalectwu rozwiniętemu do tego stopnia, że niekiedy nawet trudno jej było oddychać. Do tego kulała biedaczka; bo trzeba wiedzieć, ze kiedy jeszcze małem była dzieckiem, nie mogąc prędko biegać, jednej zimy, w czasie wielkich mrozów, odmroziła sobie obiedwie nóżki, biedne małe nóżki, nie ochronione ani pończoszką, ani trzewiczkiem, były one poowijane tylko jakiemiś staremi gałgankami.
Joasia czuła się bardzo nieszczęśliwą, żadnej nie miała chęci do niczego; nie miała ochoty ani do książki, a tem mniej do żebranki. Widząc, jak inne ubogie dzieci bawią się wesoło na dworze, ze łzami w oczach wznosiła wzrok do nieba. W szkole, łajał nauczyciel Joasię, gdy czego zaraz pojąć nie mogła; w domu, burczał ojciec gdy nie żebrała po ulicy. Jednem słowem, dzień cały był dla Joasi prawdziwą męczarnią.
Ludwisia, młodsza jej siostra, cierpiała tak dalece na oczy, iż ustawicznie przy nich chustecz
kę trzymać musiała. Zaledwie tyle tylko patrzeć mogła, ile było potrzeba, żeby ja, na ulicy który koń nie kopnął, albo jaki wóz nie przejechał.
Najmłodsze z dzieci, będące w kołysce, nikło
powoli; przedstawiało ono widok straszny w samej rzeczy. Trzechletnia dziewczynka, która małe dziecie pilnowała, wprawdzie nie była chorą, ale sama jeszcze zupełnie rady sobie dać nie mogła. Dziewczątko to bardzo jeszcze potrzebowało opieki macierzyńskiej.
Tylko braciszek ich, Henryś, był zupełnie zdrów jak rybka; przytem zawsze był wesół i ochoczy, lubo znajdował się w położeniu równie smutnem, jak i całe jego rodzeństwo. Chłopiec miał ochotę do nauki: czytał, pisał i rachował już dobrze. Dość powiedzieć, że był pierwszym uczniem w szkole.
Wyborny ten chłopiec, zdrów zupełnie na ciele i na duszy, miał już umysł bardzo rozwinięty, jak na swój wiek; i mówiąc szczerze, przez własną pracę byłby już może w stanie przyczynić się nieco do dobra nieszczęśliwych dwóch siostrzyczek. Cóż kiedy nie było zgoła nikogo, coby go na tę błogą, myśl naprowadził; jemu zaś samemu ani to do głowy przyszło, że gdyby
tylko chciał, nędza zmniejszyćby się mogła w domu. Henryś wstydził się w duszy, gdy miał iść żebrać; z uczucia tego jednak nie umiał sobie zdać sprawy. W sercu chłopczyny odzywał się głos nieoszacowany, prawdziwie boski, który mu mówił, że grzechem jest żebrać w takim jak on wieku, kiedy ma ręce zdrowe do pracy. Na nieszczęście ojciec Henrysia, co wieczór wołał o pieniądze; to też Henryś rad nie rad musiał iść żebrać, bo inaczej byłby dostał plagi.
O! jakież to szczęście, nieocenione szczęście, kiedy dzieci posiadają takich rodziców, którzy ów głos wewnętrzny, głos prawdziwie niebiański, starannie pielęgnując w sercach swych dziatek, każą im przysłuchiwać się temu głosowi z nieba, tak jak jakiej ładnej powiastce. Głos wewnętrzny jest tak, jak ów drogoskaz dla wędrowca, który nigdy nie zabłądzi, jeżeli pójdzie tam, gdzie mu drogoskaz wskazuje.
Zrobić wybór pomiędzy złem a dobrem, było doprawdy niebardzo łatwą rzeczą dla biednego Henrysia. Kiedy przyszło błagać o pieniądze żebrzącym głosem, żeby w przechodniu wzbudzić litość, wiele go to kosztowało i niepokoiło, a wewnętrzna ta niespokojność z każdym dniem coraz bardziej się wzmagała. Chłopiec rumienił
się, gdy odbierał jałmużnę z obcej ręki. Tymczasem ojciec, któremu winien był posłuszeństwo, kazał mu żebrać. I cóż biedny chłopczyna miał robić?
Pewnego dnia stanął Henryś u progu kuchni w chwili, kiedy właśnie jakaś kobieta odstawiała od ognia garnek, w którym się kartofle gotowały. Dobra kobieta, spostrzegłszy biednego chłopca, pięć czy sześć kartofli wrzuciła mu w czapkę.. Byłto nader pożądany dar dla Henrysia. Dlatego też ścisnąwszy czapkę swoję u góry, trzymał ją tuż przy sobie, ażeby mu kartofle nie ostygły. Niezatrzymywał się też dłużej na miejscu, ale co prędzej pobiegł do domu.
Tu mała siostra chłopczyny siedziała swoim zwyczajem na sienniku, a drżąc od zimna, płakała. Ręce i nogi mocno jej nabrzmiały; w niektórych nawet miejscach widać już było rany pochodzące z odmrożenia. Biedne dziewczątko chcąc się zabezpieczyć od większego zimna, przywijało na inne szmaty jeszcze jeden brudny gałgan w tej chwili właśnie, kiedy Henryś wszedł do izby. Zaraz też Henryś dał siostrzyczce swojej po jednym kartoflu do każdej ręki. Dziewczątko krzyknęło z radości, gdy niespodzianie uczuła w dłoniach błogie ciepło. Nieboraczka była bar
dzo głodna; wolała jednak nie jeść kartofli, byleby tylko niemi jak najdłużej ogrzewać mogła zziębnięte rączęta.
Po chwili zbliżył się chłopiec do kołyski swojego małego braciszka. Biedactwo to otoczone było wszelką nieczystością. Pościołka brudna, zasmolona, wydawała woń obrzydliwą. Koszulkę miało dziecko podartą i tak czarną, jak gdyby ją kto pyłem z węgla posypał. Biedny robak miał cerę bladą i wynędzniałą. Mogłoż w tym domu być inaczej? Mimo to wszystko, biedne dziecko, jak tylko spostrzegło swojego brata, uśmiechnę ło się miluchno swojemi bledziuchnemi usteczkami i rozkosznie wyciągało do niego swoje wychudzone rączyny.
Aż się serce kraje pomyślić, że podobna nędza, nie jest wcale rzadką rzeczą na świecie; lecz że owszem tak często się natrafia. Bardzo często dzieci rosną sobie tak, jak jakie zwierzątka. Ba! częstokroć gorzej jeszcze jak czworonożne zwierzątka; bo kiedy zwierzątko jeszcze zbyt małe i rady sobie dać nie może, ma matkę przy sobie, która mu dopomaga. Wkrótce jednak, w młodem zwierzątku powstaje instynkt, i zwolna zwierzątko nabiera jakiejś samodzielności, oczyszcza się samo, i samo szuka sobie pożywienia. Z ludz
kiem potomstwem to wcale rzecz inna, bo pielęgnowanie dzieci wymaga nadzwyczajnie długiego czasu.
My także przyszliśmy na świat jako istoty bardzo słabe i niedołężne, przez długi czas pozostawaliśmy w tym stanie, zanim nas rodzice nasi wypielęgnowali, zanim nabraliśmy sił fizycznych, a umysł nasz mógł się rozwinąć. Tak, mówimy tu o ciele i o umyśle; albowiem wszyscy rodzice dobrzy, powinni pamiętać nietylko o pielęgnowaniu ciała, ale i umysłu, o kształceniu owej duszyczki w wątłem ciele, którą im Pan Bóg oddał w opiekę. Ciało utrzymuje się najlepiej przez zachowanie czystości, przez regularne i zdrowe pożywienie. Dusza zaś sposobi się do dobrego przez czułe starania, dobre przykłady, opowiadanie moralnych i nauczających powiastek.
Ale któż to, moi mali czytelnicy, pomyślał o dopełnieniu tych świętych obowiązków w pielęgnowaniu ciała i duszy biednych nieszczęśliwych dzieci, o których mowa w niniejszej powieści? Ziemskie ciało tych biedaków, wystawione było na niechlujstwo, na zimno, na głód. A co gorsza, nie było dobrego ojca, z sercem czułem, któryby chciał duszę swych dziatek rozbudzić
ojcowską miłością, własnym dobrym przykładem skłonić do dobrego i uczyć cnoty. Jakże to boleśnie wspomnieć o tem!
Czyżbyto Pan Bóg chciał, żeby małe istoty, które na świat stworzył, i rozumem obdarzył, rosły w zupełnem zaniedbaniu? — Bynajmniej! Bóg tego nie chce. Bóg i tym dzieciom otworzy oczy, żeby same mogły rozpoznawać co dobre a co złe, i wiedzieć jak sobie same mają dalej radzić.
Niemało na świecie nędzy takiej, jaka i w tej książeczce jest opisana. Dlatego też wszędzie dobroczynni ludzie poczytują sobie za święty obowiązek opiekować się ubogimi, i wszelkiemi sposobami nędzy zapobiegać. Wszelako osoby litościwe nietylko o to się starają, by gromadzić pieniądze z ofiar, dobroczynnych i niemi biednych wspierać; ale co większa, przemyśliwają nad środkami, jakby można złemu trwale na przyszłość zaradzić, a nieszczęśliwym podać sposobność radzenia sobie dalej o własnych siłach.
Słusznie czyni publiczna Dobroczynność, skoro pieniądze pochodzące z ofiar osób czułych na nędzę bliźniego, udziela tym tylko ubogim, którzy nie są już zdolni do pracy, już to przez swój wiek podeszły, już to przez jakie kalectwo, chorobę,
i tym podobne przeważne okoliczności. Każdy, komu tylko Pan Bóg dał piec zdrowych zmysłów, każdy, co tylko ma zdrowe ręce do pracy, pracować powinien z pilnością od rana do wieczora. Nic to nie szkodzi, choć komu przyjdzie pożywać chleb swój w pocie czoła. Praca jest podstawą społecznego dobra. Pan Bóg każe pracować, a więc pracujmy wszyscy.
W wielkich miastach, miedzy innemi pozaprowadzano dobroczynne zakłady, zwane Ochronami. W takich to Ochronach przebywają ubogie dziateczki od rana do wieczora. Kiedy tymczasem, rodzice ich, po największej części wyrobnicy i wyrobnice, spokojnie wyjść mogą z domu, i oddawać się przez cały dzień zwykłej swej pracy. Podczas zimy, dzieci mają tu ciepłą izbę do zabawy i dobrze są żywione; ale co większa, w Ochronkach ubogie dziatki, zatrudnione są pożytecznie. Stopniowo sposobią się tu do nauki czytania, pisania i rachowania. Uczą się rozmaitych ręcznych robótek; z tekturki i z drzewa, z papieru i słomy, wykonywają różne figurki, naczynia, graciki i tym podobne przedmioty. Obok tego przysłuchują się dziateczki z ciekawością zajmująco opowiadanym historyjkom. Przez takie ciekawe powiastki uczą
się dzieci poznawać nieograniczoną dobroć i wszechmocność Boga, uczą się kochać bliźniego, wreszcie poznają, że jedynie bogobojność i praca prowadzi do szczęścia.
Zakłady tego rodzaju są prawdziwie nieocenionem dobrodziejstwem. Dzieci, które wychowywane były w bojaźni Boskiej, i które zawczasu do pożytecznej pracy się przykładały, nigdy, byleby tylko miały dane zdrowie od Boga, nie byłyby w stanie popaść później w tak wielką nędzę, jak ów wyrobnik, o którym zaczęto tu wam opowiadać.
Gdyby człowiek ten już zamłodu zamiłował był pracę, i nauczył się oszczędzać, nietrwoniłby on teraz na gorzałkę każdego grosza, jaki mu wpadnie do ręki, a biedne jego dzieci nieznajdowałyby się w takiej nędzy. Gdyby nie jego opilstwo, dzieci niecierpiałyby takiego niechlujstwa, zimna i głodu. Gdyby był dobrym ojcem tak jak potrzeba, znalazłby zawsze czas utrzymać mieszkanie swoje w porządku, utrzymać czysto i schludnie bieliznę i sukienki dziecięce, które zupełnie już prawie przegniły. Gdyby to był człowiek zabiegły, część swojego dziennego zarobbu użyłby na kupno węgli albo drzewa, samby przy ogniu zagrzał ciepłą polewkę dla swoich
dzieci, jakto niegdyś ich matka za życia swego czyniła. Dalej, zamiast wyganiać biednego chłopca na miasto, ażeby żebrał, i uczyć go próżniactwa, owszem, jako dobry ojciec, nakłaniałby syna swojego do pracy. Henryś miał już lat dziewięć, a Joasia liczyła lat ośm. Dzieci w takim wieku, powinny w domu być już pomocą swoich rodziców i swojego młodszego rodzeństwa. Jakież byłoby to dobrodziejstwo dla tych biednych opuszczonych dzieci, gdyby w miejscu, w którem żyły, znajdował się podobny zakład wychowania, o jakim dopiero wspomnieliśmy. W Ochronie znalazłyby one czułe, troskliwe około siebie staranie; pielegnowanoby tom nietylko ich ciało, ale rozwijanoby dziecięcy ich umysł i kształcono serce.
Ale wróćmy do naszej powieści.
Henryś zbliżył się do kołyski małego braciszka; stanął nachylony nad jego główką, i zaczął się wpatrywać w biedną dziecinę brudem pokrytą. Kochał on bardzo swojego braciszka, wnet też Henryś rączyny jego czerwone od zimna, wziął w swoje dłonie, a chuchał w nie mocno, żeby je ogrzać. Potem przyniósł małe kawałeczki kartofli, rozgniótłszy w palcach z nich trochę, składał delikatnie do bledziuchnej buzi biednego
robaczka po odrobince. Oh jakże wybornie smakowały dziecinie te odrobinki kartoflane! Mały braciszek zaledwie przełknął jedno kawalątko, roztwierał zaraz dziobek swój tak jak jaki ptaszek, by dostać jeszcze więcej.
— Henrysiu! mój kochany Henrysiu! — odezwała się dziewczynka siedząca na swoim sienniku: żebyś ty nam mógł co dzień przynieść dużo takich ciepłych kartofli.
— Niewiem, czy ich tylko będę mogł znów dostać, odpowiedział chłopiec; bo chodząc po jałmużnie, dostaję najczęściej od litościwych ludzi po kawałku chleba, albo po jednym groszu.
— A jabym rada mieć koniecznie ciepłe kartofelki! — wołała siostra. — Tak przy nich ciepło jak przy piecyku, kochany Henrysiu! Proś o kartofle. Przecież bogaci Indzie codzień muszą gotować kartofelki na obiad, nieprawdaż? Idź więc do nich prosić o kartofelki, o gorące kartofelki. Patrz, mój drogi, jak mi jest zimno. Oh! jakżebym się rada ogrzać ciepłemi kartofelkami.
— Prawda to jest, kochana Ludwisiu, że bogaci ludzie codzień gotują obiad; ale na obiad nie same tylko jedzą kartofle, jedzą także i mięso. Kiedy się wejdzie do kuchni, jakiż to przy
jemny zapach rozchodzi się od pieczystego! Raz, pamiętam, kiedy kucharka rozlała na kominie sos od pieczeni, miły zapach od niego napełnił całą kuchnie. Ah! kochana Ludwisiu, jakaż to szkoda że tym przyjemnym zapachem nie mogłaś się ze mną nacieszyć!
— Mój Henrysiu! to i ja pójdę z tobą żebrać — zawołało biedne dziewczątko. — O! weź mnie z sobą. Zaprowadź mnie do kuchni, i pozwól żebym i ja także nawąchać się mogła tego, jak mówisz, przyjemnego zapachu! — Jesteś jeszcze za mała, byś żebrała z nami, przerwie jej brat. Zmarzłabyś na ulicy; przecież nie masz trzewiczków. Mam ja wprawdzie parę butów, które dostałem od księdza proboszcza. Na mnie nie są one jeszcze zbyt wielkie; ale na twoje małe nogi wcaleby się nie przydały, chociażbym nawet chciał ci je odstąpić. Moja Ludwisiu, pozostań lepiej w domu. Ale wiesz ty co? Ja sam kupię dziś kartofli. Użebrałem już sześć groszy; pobiegnę więc zaraz na targ i dużo przyniosę z sobą kartofli. Ale jak je ugotować?... No, no, już ja wiem co zrobię; udam się do starej kulawej Małgorzaty. Małgorzata co dzień zbiera sobie wióry, pali z nich ogień, a potem przy ogniu gotuje swoję polewkę.
To mówiąc, poskoczył chłopiec z izby, a zamiast udać się na dalszą żebrankę, pobiegł prosto na plac targowy i kupił kartofli. Za sześć groszy, niewiele ich mógł dostać; bo kartofle były bardzo drogie z powodu nieurodzaju, jaki właśnie panował na wszystkie prawie ziemiopłody.
Henryś, w połę podartego surducika zabrawszy zakupione kartofle, zwrócił swoje kroki do sąsiedniego domku, w którym kulawa Małgorzata mieszkała, i wszedł do jej izdebki. Była to sobie uboga ale poczciwa staruszka, która opierając się na kulach, wychodziła regularnie przed domek, gdy drwa rąbano, i uprosiła sobie zawsze troche drzazg, które jej chętnie ludzie dawali.
Staruszka zjadła już swoję polewkę na wieczerzę. Wprawdzie była dopiero czwarta godzina; ale o tym czasie zazwyczaj staruszka kładła się już do łóżka. Zbieranie wiórów w przedpołudniowych godzinach niemało ją zawsze utrudziło; lubiła więc wcześniej położyć się w łóżko i wypocząć sobie.
W izdebce staruszki było jeszcze światło; na małym kominku dopalały się głowienki. Henryk pokazał staruszcze swoje kartofle i oznajmił swoję prośbę. Dobra staruszka chętnie przychy
liła się do niej, a nawet pozwoliła swojego garnka; bo Henryś nie mógł przecie gotować kartofli w swojej czapce.
Chłopczyna przyniósłszy świeżej wody z podwórka, opłukał pięknie kartofle, a potem włożywszy do garnka, przystawił go do ognia. O! jakaż to wielka radość była dla Henrysia! Z wielką niecierpliwością, pilnował on komina i z niewypowiedzianą rozkoszą, zaglądał co chwila do garnka, przypatrując się wodzie, jak na jej powierzchni występowały małe szare bombelki i gromadziły się nad brzegami garnka. Niemało czasu upłynęło, zanim się w garnku na dobre zagotowało. Woda ani razu jeszcze niezawrzała. Chłopiec zatrzymując w sobie oddech, uważnie śledził wzrokiem powierzchnię wody. Wtem, wpadł niespodzianie Henrysiowi do garnka rozpalony węgielek i w wodzie zasyczał. Henryś ostrożnie zaraz wydobył go patyczkiem z wody, potem przytknął węgielek do języka, chcąc się przekonać,. czy woda nie nabrała już jakiego smaku od gotujących się kartofli.
Tymczasem woda w garnku ani razu jeszcze się nie zagotowała. Chłopiec do ognia dołożył jeden kawałek drzewa, a po chwili znów drugi, i byłby zapewne trzeci jeszcze dorzucił, gdyby nie sta
ruszka, co spostrzegłszy, zaczęła go żywo łajać, iż jej wszystko drzewo wypali. Henryś przyobiecał dać jej za to trzy kartofle. Udobruchana staruszka przyzwoliła wreszcie na jeden jeszcze kawałek drzewa, żeby się ogieniaczek nieco więcej ożywił. Jak tylko to nastąpiło, bułeczki obficiej zaczęły się zbierać na powierzchni wody i tworzyć się wielkie koła. Wreszcie woda w garnku nagle się zagotowała."
— Dzięki Bogu, już się ugotowały! — zawołał Henryś uradowany, i w tejże zaraz chwili, chciał już odstawić od ognia garnek z kartoflami, aby czemprędzej uciekać z niemi do domu; ale kulawa staruszka wstrzymała go; bo kartofle wcale jeszcze nie były ugotowane.
Chłopiec oczekiwał ich z największą niecierpliwością. Po niejakim czasie, staruszka zaczęła ostrem drewienkiem próbować, czy kartofle już miękkie. Kartofle rzeczywiście były tak jak potrzeba. Z niemałą też radością chłopiec odstawił garnek od ognia, wodę odcedził, a potem garnek dnem do góry odwrócił, tak że wszystkie kartofle jak jakie kule potoczyły się na kotlinę. Niektóre kartofle popękały, że aż miło było na nie patrzeć. Trzy z nich najpiękniejsze odłożył Henryk dla poczciwej Małgorzaty, resztę
kartofli jeszcze zupełnie gorących wsypał sobie w połę od surduta, i czemprędzej poskoczył z niemi do domu.
Tymczasem na dworze już się nieco zciemniać zaczęło.
Joasia i Ludwisia powróciły już także ze swojej włóczęgi. Nieboraczki zaczęły zajadać kawałki suchego chleba, które przyniosły z sobą do domu. Wtem Henryk wszedł do izdebki.
— Zgadnijcie, co wam przynoszę? zawołał chłopczyna z uczuciem radości. Pomacajcie tylko rękami za moję połę napęczniała! A co! czy nie ciepła?
— Co to jest takiego? co to jest takiego? Joasia i Ludwisia zawołały z wielkiem zadziwieniem. Ale mała Rózia odgadła zaraz, i wykrzyknęła bardzo uradowana: "To są. moje kartofelki! To Henryś kartofelki dla mnie ugotował."
Henryk rozdzielił swój skarb na równe części, i każdemu z rodzeństwa dał to, co dlań z podziału przypadało. Jeden kartofelek pięknie rozpęknięty złożył do kołyski przy małym swoim braciszku. Dziecina zasypiała już sobie spokojnie; bo dopiero nazajutrz z rana miała mieć wyborne śniadanko z kartofelka.
Przy żadnej uczcie bogacza nie podawano zapewne tyle wyśmienitych potraw, któreby gościom jego tak smakowały, jak smakowały naszym biednym dzieciom owe gotowane kartofle.
Wprawdzie i my wszyscy lubimy jeść kartofle, które są, bardzo smacznem pożywieniem; lecz jakiżto był wyborny przysmaczek dla tych biednych dzieci, co od wielu miesięcy nic ciepłego w ustach nie miały! O takiej rozkoszy, dzieci zamożnych rodziców nie mogą. mieć żadnego wyobrażenia! O! i w najuboższej lepiance zdarzają się niekiedy chwile szczęśliwe; nie samo albowiem bogactwo stanowi zawsze szczęście, ale czyste serce, pełne niewinnej prostoty, co najdrobniejszy dar Boży umie przyjąć radośnie i z prawdziwą wdzięcznością.
Dzieci zjadły wkrótce swoje kartofle i żołądek swój ogrzały ciepłą smaczną potrawą. Uradowane siostrzyczki, zaczęły głaskać i całować swojego dobrego braciszka tak, że ze wzruszenia aż mu łzy w oczach stanęły, na widok wdzięczności młodszego swojego rodzeństwa.
— Oh! jakżeby to było przedziwnie, gdybym tak co dzień mógł wam ugotować kartofelków!
Tak myślał sobie w duszy chłopczyna; ale, na nieszczęście, nie było to w jego mocy.
Gdy ojciec przyszedł do domu, skończyła się cała radość dzieci. Trwożliwie skupiły się biedne niebożęta na jednym końcu siennika; gdyż trzeba wiedzieć, że dzieci niezmiernie bały się ojca, który codziennie wieczór wracał do domu zupełnie pijany. Nie powitał on nigdy swoich dzieci żadnem słóweczkiem łagodnem i czułem; to też i dzieciom ani przyszło do głowy wybiedz z powitaniem naprzeciwko ojca i ręce mu ucałować. O! jakiżto smutny obraz rodziny!
Wyrobnik zapalił małą lampkę napełnioną olejem, która stała na oknie; bo kawałka stołu nie było w całem mieszkaniu. Lampka bardzo tylko skąpe światło dawała. Po chwili. ów człowiek pijany, obejrzał się dokoła; a spostrzegłszy dzieci, zawołał na nie głosem surowym: "A co wy tam w kącie robicie? A gdzie pieniądze?" Joasia wyszedłszy najpierwej z kącika, rozwiązała u chustki węzełek, który miejsce woreczka zastępował, i położyła przed ojcem grosze użebrane. Ludwisia, trzymając już w pogotowiu swoje groszaki, przyłączyła je także do pieniędzy siostry. Jeden tylko Henryk, stał w kącie z wielką boiaźnią.
— No, a ty nicponiu, rychło oddasz tu pieniądze? wołał ojciec Henrysia.
— Kochany ojcze! ja nie mam nic pieniędzy, odpowiedział chłopiec cichuteńkim głosem.
— Jakto? nie masz nic pieniędzy? krzyknął ojciec donośniejszym tonem. Cóż się to ma znaczyć? A gdzieżeś ty się wałęsał? To rzekłszy, przystąpił wyrobnik do chłopca drżącego ze strachu, i bić go zaczął. Ja ciebie nauczę, nygusie, jak ty masz pamiętać o twojej powinności. Taki duży bęben, a chciałby tylko próżnować. To ja tylko sam na was bębny mam pracować? Chleba to wołacie, a nic robić nie chcecie?! No! dalejże, nicponiu, postaraj się dla nich na chleb."
— Myśmy już jadły, tatulu; niech kochany tatulo nie bije Henrysia! myśmy już jadły! wołały obie starsze dziewczynki ze łzami w oczach.
— Jakto? wyście już jadły? zagadnął człowiek nałogowy, z podziwieniem zwracając się do dziewcząt. I któż to was tak nakarmił w mojej nieobecności?
— Henryś! odpowiedziały dzieci.
— Co, Henryk? zawołał ojciec; może wam szczura ugotował?
Nie szczura, tatku, ale kartofelków ugotował, odpowiedziały dzieci.
— Jakto, niegodziwcze! kartofle gotowałeś? na nowo z gniewem powstał ojciec na chłopca. A więc, jak widzę, przejedliście pieniądze użebrane. O ty, niegodziwcze! jak ty śmiałeś kupować kartofle? Widać, że już dawno nie poczułeś mojego kija na twoim grzbiecie. Czy ty nie wiesz, nicponiu, że każdy grosz przez ciebie użebrany, mnie do rąk zawsze oddać powinieneś? He! czy ty to rozumiesz, darmozjadzie. Tak, każdy grosz powinieneś mi do rąk oddać. Czyż to ja wam z tych pieniędzy nie kupuję chleba na śniadanie? Czyś już o tem zapomniał? A co, wisusie, powiadaj, ile miałeś dziś groszy?
— Sześć groszy tylko miałem, mój ojcze! odpowiedział chłopaczek ze łkaniem.
— Kłamiesz! krzyknął znów ojciec. Wszak nieraz już miałeś daleko więcej.
— Ja nie kłamie, mój ojcze, jak Bozie kocham! odrzekł Henryś. Miałem tylko sześć groszy; ale za te sześć groszy kupiłem kartofli,
ugotowałem je u kulawej Małgorzaty. Dla tego też nie miałem już czasu więcej użebrać. Pijany człowiek nie zaraz jeszcze poprzestał fukać na chłopca. Widząc wreszcie, że choćby jak najdłużej wymyślał, to pieniędzy ze słów swoich nie wyciśnie, zagasił nareszcie lampkę i poło
żył się do łóżka jedynego, jakie znajdowało się w całem mieszkaniu.
Dzieci, kolejno, jedno za drugiem, powłaziły do siennika, mającego pięć wielkich dziur w sobie, przez które właśnie dzieciaki zagrzebywały się w słomie, co je ogrzewać musiała zamiast pościeli. Biedne dzieci! Zanim zasnęły, długo jeszcze łzy jak groch po twarzy im się toczyły. Obiedwie dziewczątka, z oczami wilgotnemi, po twarzy i po rękach całowały swojego dobrego braciszka, który tak wyśmienicie je uraczył, i tyle za to wycierpieć musiał.
Nazajutrz z rana, jak tylko się rozwidniło, wstało małe rodzeństwo. O innych dzieciach możnaby powiedzieć, że się zrana ubierają, myją ręce i twarz, głowę czeszą, ale o dzieciach nałogowego wyrobnika nie można było tego powiedzieć. Biedne dzieciaki, kładąc się spać, wcale się nie rozbierały; okryte łachmanami, które we dnie miały na sobie, całą noc w nich przepędzały, leżąc w barłogu. Od śmierci matki wcale się prawie nie myły. Wtedy tylko, kiedy deszcz albo śnieg padał, woda deszczowa opłukała im nieco z brudu ręce i twarz, co łatwo nastąpić mogło, boć dzieci cały dzień prawie przepędzały na bruku. O wyczesaniu
głowy nigdy one ani pomyślały. Wprawdzie pierza nie było widać w ich włosach, co też nic dziwnego, bo pierzynki ani poduszek puchowych nie miały. Ale też za to głowy biednych dzieci znajdowały się w wielkim nieporządku i tak rozczochrane, że wyglądały tak jak owe okrągłe szczotki, któremi zazwyczaj pajęczynę z kątów wymiatają.
Gdyby nauczyciel elementarnej szkółki, do której biedne dzieci uczęszczały, prawdziwym był ich przyjacielem, gdyby był chciał sumiennie dopełniać swojego świętego powołania, byłby niezawodnie także zwracał uwagę na porządek i schludność około dzieci; nigdy byłby tego nie ścierpiał, żeby które dziecko było nie myte, nie czesane. Na nieszczęście, ów nauczyciel nie był tak sumiennym, jakim każdy dobry nauczyciel bydź powinien. Wprawdzie uczył dzieci ale uczył jedynie dlatego, że był za to płatny, nie zaś z prawdziwego zamiłowania, żeby stopniowo rozwijać umysł dziecięcy i kształcić serce. Smutna to rzecz o tem pomyśleć! Zresztą nie tak to łatwa rzecz nauczać dzieci, kiedy kto godnie odpowiedzieć chce swojemu powołaniu. W szkole, niechodzi jedynie o to, ażeby się dzieci uczyły czytać i pisać; dobry nauczy
ciel nadewszystko na to zważać powinien, iżby się dzieci wcześnie sposobiły na uczciwych i pożytecznych ludzi. Często też nauczyciel powinien zwracać uwagę dzieci na to: jak niezbędną, jest rzeczą ochędóstwo około własnego ciała. Skoro zaś tego nie czyni, widać, że niewiele dba o dobro powierzonych sobie dziatek. Porządek niesłychanie ważną jest rzeczą. Znacie zapewne przysłowie: Jak cię widzą, tak cię piszą. Gdy kto nieschludna ma powierzchowność, pomimowolną wzbudza odrazę. Gdyby nauczyciel elementarnej szkółki, do której bezpłatnie uczęszczali Henryk i Joasia, tylko dobrze chciał był uważać, jaki brud ich pokrywał, musiał byłby się wzdrygnąć koniecznie.
Czworo dzieci, jak tylko z rana wydobyło się z barłogu, mając już łachmany swoje na sobie, zaraz gotowe było do wyjścia na miasto. Śniadania wcale dzieci nie jadły; gdyż ojciec, dostawszy do rąk mniej, jak zwykle, pieniędzy, chleba już dla nich nie kupił, i wyszedł sobie do miasta na zarobek, bynajmniej się zresztą o dzieci nie troszcząc.
Gdy wyszedł ojciec z domu, Henryś oddając Rózi kartofel, który poprzednio włożył do kołyski małego braciszka, zalecił siostrze, ażeby kar
tofel pokruszyła na drobne kawałeczki, a potem, żeby go po odrobince wkładała do buzi Piotrusia. Potem wszystkie dzieci uściskały się serdecznie na pożegnanie; gdyż z nich najstarsze oddalały się z domu, bo już czas było do szkoły.
Ludwisia odprowadziła aż do samej szkoły brata i starszą siostrę, a sama potem poszła żebrać. Żebrała od domu do domu, nie rumieniąc się wcale; bo w niewinności dziecięcego serca swego, nie pojmowała jeszcze tego, że każdy, kto tylko pracować może, żebranki wstydzić się powinien. Zresztą, Ludwisia słabą będąc na oczy, nie mogłaby pracować; bo i jakąż robotę daćby jej można było?
Co do Henrysia, to rzecz wcale inna. Henryś był zdrów, silny chłopak. Przytem miał on istotnie w sobie dużo dobrych skłonności i chęć szczerą do nauki. Miał przytem szczególniejszy pociąg do wszystkiego, co tylko piękne; każda rzecz niezwykła żywo uwagę jego zajmowała, chociaż częstokroć nie mógł zdać sobie sprawę z tego, co widział lub słyszał. Niekiedy chłopiec uczuwał w sobie jakiś dziwny niepokój, a przytem nadzwyczajną ochotę, ażeby mógł się nauczyć czegoś prawdziwie pożytecznego.
Henryś zaglądał czasami przez okno do jakiej rzemieślniczej pracowni. Widząc tam ludzi pilnie zajętych robotą, wnet w sobie poczuwał wielką chęć, żeby podobnie jak oni, mógł także pracować. Z trudnością zawsze przychodziło chłopcu odrywać się od warsztackiego okna; bo już sam widok skrzętnej pracy, sprawiał mu niemałą przyjemność. Przytem dręczyła go wielka wrodzona dzieciom ciekawość; chciał on nauczyć się nie jednej rzeczy, o wszystko sio zapytać, co obudzało jego ciekawość, co go zajmowało, lub czego sam nie mógł sobie wytłumaczyć. Ale, jak na nieszczęście, biedny chłopiec nie miał nikogo takiego, komuby mógł zadawać swoje pytania. Tym sposobem, chociaż widział nieraz dużo ciekawych rzeczy, te pozostawały dlań prawdziwemi zagadkami, bo z nich sprawy sobie zdać nie umiał.
Szczególniej też książki, które Henryś spostrzegał w oknach księgarni, miały dla nieco powab niewypowiedziany. Lubo nie mógł wiedzieć, co książki za szkłem wystawione zawierały w sobie ciekawego, to przecież domyślał się w duszy, iż mieścić w sobie muszą prawdziwy skarb różnych ciekawych wiadomości. Już ta sama myśl, żeby mógł z czasem książki takie
czytać wprawiała go w zachwycenie. Niekiedy marzył chłopczyna, żeby w niezmiernych stosach książek, które porozkładane były przed jego oczyma, wolno mu było też kiedy przeglądać według upodobania. Jak tylko na ulicy znalazł jaki kawałek zapisanego lub zadrukowanego papieru, zaraz go podnosił z ziemi, czytał i starannie zachowywał. Pod swoim siennikiem miał on istny skład wszelkich dużych i małych świstków, byleby tylko było na nich co wyczytać.
Gdy dnia pewnego w śnieżną porę, Henryś powracał ze szkoły, gdy znajdował się właśnie na skręcie ulicy, piękne sanki przejeżdżały mimo niego; wtem nagle zatrzymały się, a dama, która w nich siedziała, skinęła na chłopca.
— Mój chłopczyku! — rzekła dama, — oto masz dwa złote, wstąp do kupca i kup mi funt kawy. Nie posyłam za tym sprawunkiem mojego stangreta, bo obawiam się, ażeby konie nagle z miejsca nie ruszyły. Idź więc wyręczyć go, mój chłopczyku, tylko się śpiesz;... ale ale, wstrzymaj się na chwilę. Mam ci coś jeszcze powiedzieć. Przynieś mi także pół funta rodzynków, a za dziesięć groszy angielskiego ziela. Ot, masz jeszcze dwa złote!
Henryś poszedł do handlu; że jednak dużo było w nim osób kupujących, których expedjowano. chłopiec musiał czekać dopóki kolej nie przyjdzie na niego. Następnie i dla niego zaczęto odważać kawę i rodzenki, a po odważeniu jedno i drugie zawinięto w papier. Angielskie ziele oddzielnie w tutkę wsypano, a potem dopiero wszystko razem obłożono jednym arkuszem papieru i wydano resztę z czterech złotych, gdyż za cały sprawunek przypadało tylko trzy złote groszy dziesięć.
— Mój chłopcze, cóżeś tam tak długo robił? — ozwała się. dama siedząca w sankach, gdy Henryk powrócił i stanął przy nich. — Myślałam już, żeś uciekł z memi pieniędzmi.
— Ja miałbym uciekać z cudzemi pieniędzmi? odpowiedział Henryś. Czyż może pani coś podobnego przypuścić, żebym ja popełnił kradzież; o! ja nigdybyrn się nie dopuścił nic podobnego!
— Takjest, mój chłopcze, gdybyś się czegoś podobnego dopuścił, popełniłbyś wielki grzech, mówiła nieznajoma pani. Bardzo się z tego cieszę, żem była w błędzie: przynosisz mi jak widzę jakąś resztę? W istocie, dwadzieścia groszy. No, zatrzymaj je sobie. I tak, jedna dzie
siątka niechaj się liczy za twoję usłużność, druga zaś za to, żem cię niesłusznie chciała posądzić, żem o mały włos krzywdy ci nie wyrządziła. Ale. ale, mam ja tu z sobą pudełko. Bądź więc tak dobry, powkładać w nie ot wszystkie te zakupione sprawunki. Musisz się jednak zgrabnie wziąć do tego, i tak układać, żeby się wszystko razem pomieścić mogło. Najpierwej trzeba wyjąć ten duży arkusz papieru, który leży na spodzie pudełka, a dopiero potem poukładać w niem wszystkie rzeczy. Ot, tak będzie dobrze! Bywaj zdrów, mój chłopcze! To rzekłszy, nieznajoma pani skinęła na stangreta; stangret popędził konie, a lekkie ozdobne sanki sunęły się dalej jak strzała. Henry. ś sam tylko jeden pozostał na miejscu wielce uradowany: gdyż w jednej ręce trzymał pieniądze, a w drugiej arkusz papieru, który był cały zadrukowany. "To wszystko, co wydrukowane jest na tym arkuszu papieru, będę odczytywał z wielką ciekawością." Tak mówił do siebie Henryś, nie posiadając się z radości. Po chwili poskoczył chłopiec prosto ku domowi, wywijając w powietrzu swoim zadrukowanym arkuszem papieru, tak jak jaką chorągwią.
Gdy Henryś wszedł do izby, zastał już ojca w domu. Zaraz też złożył w ręce ojca owe dwadzieścia groszy, które otrzymał od nieznajomej damy. Widząc nałogowy wyrobnik, że Henryś składa mu tym razem znaczniejszą ilość groszy, aniżeli zwykle, wpadł zaraz w lepszy humor. Na znak zadowolnienia swego, szorstką ręką pogłaskał chłopca swego po twarzy; była to nadzwyczajna pieszczota ze strony ojca Henrysia. Nałogowy ten człowiek rozmarzony trunkiem, porzucił się wreszcie na swoje łóżko i zaraz też zasnął; spał zaś jak zabity dopóty, dopóki tylko nie naglił go czas pójść do roboty. Tymczasem Henryś mając w swojem posiadaniu ów drukowany arkusz pochodzący z jakiegoś ciekawego dziełka (), złożył go podług kolejnych numerów oznaczających pojedyncze stronnice, a następnie zaczął czytać co następuje:
() Przytoczony tu tekst odnosi się do arcy szacownego dziełka, znanego w Niemczech p. t. "Życiorys Henryka Pestalocego i rzetelne jego zasługi, skreślone w sposobie popularnym ku moralnemu pożytkowi ludu. (Heirich Pestalozzi. Sein Leben und Wirken, einfach und getreu erzähltfür das Volk). Dziełko to wydane zostało w Zurichu, przez stowarzyszenie pedagogiczne w setną rocznicę urodzin Pestalocego, na cześć jego imienia. Jak wielką jest wartość wewnętrzna tej popularnej książeczki, posłużyć może
OJCIEC UMIERAJĄC OBJAWIA SWOJĄ OSTATNIĄ WOLĘ.
Henryk od pierwszych chwil życia swego, był delikatnego i słabowitego zdrowia; pomimo to wszystko w nim wcześnie się rozwijało. Nie miał on jeszcze sześciu lat, kiedy go ojciec odumarł. Wielkie to jednak było szczęście dla niego, że miał dobrą kochana matkę, miał przytem młodsze od siebie rodzeństwo, to jest jednego braciszka i jednę siostrzyczkę. Po ojcu żadnego prawie mienia nie pozostało. Prawdziwym jednak skarbem dla ubogiej rodziny była stara Barbara, dobra i wierna sługa, nadzwyczajnie przywiązana do całego domu. Chętnie też ona dopomagała we wszystkiem biednej matce obarczonej trojgiem dzieci, która pragnęła dać im jak najlepsze wychowanie. Ojciec trojga dzieci będąc już na łożu śmierci, przywołał do siebie wierną sługę i odezwał się do niej w te słowa: "Zaklinam cię w imię Boga, dobra Barbaro, nieodstępuj mojej rodziny, tak jak dotąd, i szczerze żonie mojej słabowitej dopomagaj we wszyst
za dowód już ta jedna okoliczność, iż pierwszy zaroi nakład Życiorysu Pestalocego, wynoszący , egzemplarzy, wkrótce po wyjściu wyczerpanym został, tak, iż pożyteczne to dziełko niezwłocznie przedrukować musiano.
kiem. Bóg mnie wnet zabierze do swojej chwały, a żona moja pozostanie na świecie ubogą wdową; potrzebować więc będzie wiernej sługi, przyjaciołki. Ty jej, dobra Barbaro, nie opuścisz, inaczej trudno byłoby jej dać sobie radę, a biedne dzieci moje mogłyby popaść w jakie złe ręce." Wtedy dobra Barbara odpowiedziała umierającemu ojcu rodziny temi wyrazy: "Tak, jak dotąd, tak i na przyszłość kochać będę całą rodzinę pana doktora, nie opuszczę pańskiej żony; dopomagać jej będę we wszystkiem, byleby pani moja, małżonka pana doktora, życzyła sobie tego; chętnie pozostanę przy niej i jej dzieciach aż do samej śmierci. " Wyrazy te wielce uspokoiły umierającego ojca rodziny; to też raz jeszcze ostatni oko jego zajaśniało radośnie; z błogą pociechą w sercu opuszczał ten świat doczesny. Barbary postępowanie bardzo było szlachetne. Dobra kobieta dotrzymała swojego słowa, tak jak przyrzekła uroczyście umierającemu. Od tego czasu nie odstępując swojej słabowitej pani, matki osieroconych dzieci, czuwała wciąż nad niemi, bo była szczerze przywiązaną do rodziny, której oddawna wiernie służyła. Piękny charakter dobrej Barbary, był prawdziwie go
dzień uwielbienia!" Tu Henryś, mały nasz przyjaciel, przerwał na chwilę swoje czytanie.. Początek powieści, która zaczęła się od takiego samego imienia, jakie sam nosił, niemałe na nim zrobiła wrażenie. Dobre serce Barbary do łez go wzruszyło, Henryś pomyślał sobie w duszy: "I ja także radbym komu służyć tak wiernie, jak poczciwa Barbara!"
Chłopiec zaczął znów czytać dalej:
DOBRA BARBARA POMAGA UBOGIEJ WDOWIE WYCHOWYWAĆ JEJ DZIECI.
"Matka osieroconych dzieci, byłato dobra poczciwa niewiasta; chciała ona czynić to wszystko, co tylko było w jej mocy, żeby dzieciom swoim dać dobre wychowanie. Barbara rzeczywiście wielką jej w tej mierze była pomocą, rozciągając nad dziećmi troskliwy dozór. Barbara przestrzegała bardzo, żeby dzieci nie biegały po ulicy lub po podwórzu; a gdy spostrzegła, że dzieci po dworze biegają, pragnąc je odwieść od tego łagodnie odzywała się do nich temi słowy: "Moje dzieci! nie biegajcie po dworze, nie dokazujcie tak; szanujcie waszych sukienek, szanujcie obuwia. Alboż nie wiecie, że to wszystko dobrą waszą matkę
drogo kosztuje? Czy nie widzicie, jak dobra wasza matka dla was się poświęca; czy nie widzicie, kochane dzieci, że chcąc wam dać dobre wychowanie, niczego dla was nie szczędzi, a sama sobie wszystkiego odmawia, odmawia sobie wszelkich rozrywek, wszelkich przyjemności życia, wszelkich nieledwie wygód domowych, całemi tygodniami siedzi w domu, byleby tylko jaki taki grosz zaoszczędzić mogła dla was na książki. " W samej rzeczy, matka Henryka bardzo była oszczędną, staranną; bo też rzeczywiście zachodziła tego konieczna potrzeba. Zabiegła w domu, dobra gospodyni, starała się zawsze każdą rzecz taniej kupić, chociażby o jeden grosik, sama najczęściej chodziła na targ z koszyczkiem. Dzieci miały piękne nowe sukienki; lecz tych sukienek nie nosiły w dzień powszedni: miały je tylko od święta, lub też ubierały się w nie wtenczas, gdy szły z matką albo z Barbarą do ogrodu na przechadzkę. A jak tylko powróciły z przechadzki, musiały je zaraz pięknie złożyć; bo, jak słusznie matka mawiała, dzieci powinny rzeczy swe szanować, żeby im na dłuższy czas wystarczyły. Przy wszelkich staraniach i troskliwości matki, Henrykowi brakowało ojca, któryby wychowaniu jego mógł nadać więcej męzki kierunek".
Henryś wstrzymał się znów z swojem czytaniem, wtem właśnie miejscu, gdzie na jego drukowanym arkuszu, znajdowała się ogromna czarna plama, która nie dozwala wyczytać dalszych kilku wierszy. Przykro to było Henrykowi; bo chociaż wzrok swój natężał jak mógł najbardziej, nie był w stanie przez ową czarną plamę rozeznać żadnej litery. Pomimo to, Henryś zaczął znów czytać, gdyż w samym środku arkusza natrafił na miejsce nieco wyraźniejsze, gdzie wyczytał następujące wyrazy: "Henryk nie lubił sam nad niczem dobrze zastanowić się, był wcale nieuważnym. Przytem miał jeszcze inną wadę, to jest, że nie był dość porządnym. O najmniejszą rzecz ustawicznie napominać go trzeba było. I tak naprzykład musiano mu nieraz przypominać, żeby sobie zawiązał tasiemkę u trzewiczka, to znów, żeby wciągnął na nogę pończoszkę, która go opadała, a nawet żeby sobie nos utarł i tym podobnie. Na domiar tego wszystkiego, Henryk miał ten brzydki zwyczaj, że brał do ust koniec chustki na szyję i żuł go w zębach. Wreszcie chłopiec nadzwyczajnie był roztargnionym i często zamyślał się, jak to mówią, o niebieskich migdałach." Po tych wyrazach następowała inna czarna plama, która sprawiła
nową przerwę w czytaniu, gdyż reszta stronnic była zupełnie już nieczytelna.
Henryś odczytał wiec raz jeszcze z wielkiem zajęciem drugi ustęp o dobrej Barbarze, która tak wielką była pomocą swej pani przy wychowywaniu jej dzieci. Henrysiowi niewypowiedzianie podobało się takie niezmienne ze strony Barbary przywiązanie do osieroconej rodziny. Mocno też utkwiła w umyśle Henrysia wyczytana przezeń w arkuszu drukowanym przestroga, jaką dobra Barbara dawała zawsze dzieciom, żeby szanowały swoich sukien i swego obuwia, jednem słowem, żeby rzeczy swych samochcąc nie darły. "Odtąd będę ja także szanował moich rzeczy. Ah! gdybym ja tylko mógł posiadać porządną odzież!" tak mówił do siebie mały nasz przyjaciel. Mój Boże! żebym ja też mógł mieć jakie piękniejsze od święta suknie, którebym za powrotem do domu zawsze składał starannie i chował, żeby się nie niszczyły. Tymczasem, jak uważałem, Henryk mój druch, nie bardzo był z początku porządnym chłopcem. Zawsze o każdą rzecz musiano go napominać: to żeby zawiązał sobie tasiemkę u trzewika, która mu rozwiązała się; to, żeby wciągał pończoszkę, która go opadała, to wreszcie, co najszkaradniej
szą było rzeczą, żeby sobie nos utarł. Henryk, kiedy był jeszcze mały, zawsze kładł do ust koniec chustki, którą miał na szyi, a potem żuł ją jak jaki najlepszy karmelek. A ja, czyż' także nie zapominam się czasem; czyż tak samo nie robię? No. już to co prawda, chustki do ust nie kładę, ani jej nie żuję; bo też żadnej chustki na szyję nie posiadam. Ale co do porządku, to kto wie czy ja także należę do najporządniejszych chłopców w moim wieku. Odzież, jaką mam na sobie, cała jest zaplamiona, sam to przed sobą ze wstydem wyznać muszę. Dlatego też muszę przedewszystkiem wytrzepać z kurzu moję kurtkę w podobny sposób, jak to czyni służący z rzeczami tego jegomości, który mieszka w sąsiednim narożnym domu..." Tu Henryś odwrócił znowu jednę stronnicę i zaczął czytać dalej:
BOGOBOJNY DZIADUNIO NAUCZA HENRYKA MIŁOWAĆ BOGA.
Dziadkiem Henryka był Pleban w H... Zacny starzec żył sobie bogobojnie w swojem ustroniu, przestrzegając ściśle dawnych patryarchalnych cnót i zwyczajów. Sam on dobry dawał z siebie przykład nauczycielowi wiejskiej szkółki, którego świętym obowiązkiem było powierzone mu
sobie dzieci nauczać zawczasu, jak mają kochać Boga, obeznawać ich z dobrocią i Wszehmocnością Stwórcy. Poczciwy staruszek zalecał tez często nauczycielowi, żeby ucząc dzieci paciorka, tłumaczył im prawdy Boskie przez opowiadanie im stosownych powiastek z Pisma świętego i przytaczanie różnych budujących przykładów, żeby wpajając zwolna religijne i moralne zasady w młodociane serca dzieci, sposobił je do cnoty. Światły pasterz stojąc na czele swojej wiejskiej gromadki, starał się też usilnie o to, żeby dziateczki w szkółce wiejskiej uczyły się nietylko czytać, pisać, rachować; ale, żeby nade wszystko serca ich zagrzewane były do dobrego. Tym sposobem jedynie szkoła przychodzić może w pomoc wychowaniu domowemu, które najczęściej bywa bardzo zaniedbywane. Henryk kończył już rok ósmy. Dziadek co rok brał go do siebie na kilka miesięcy. Była to wtedy dla chłopca wielka uciecha. Dobry, bogobojny, lubo surowy nieco staruszek, zbawienny wpływ wywierał na chłopca. Nauczki, jakie Henryk odbierał od poczciwego staruszka, głęboko wdrążały się w umysł dziecięcy, tak, iż Henryk w późniejszym czasie zwykł był mawiać do innych
z wewnętrznego przekonania: Nic tak nie umacnia serca dzieci w bogobojności, jak budujące rozmowy starszych osób, które same przejęte są prawdziwie chrześciańskiemi uczuciami."
Po ukończeniu tego ustępu Henryś przerwał znów swoje czytanie i westchnął sobie pomimowolnie, mówiąc: "Jakże dobrego dziadka druch mój posiadał. Mój Boże! żebym ja to miał takiego poczciwego dziadunia!"
Tu Henryś powtórnie odczytał sobie poprzedni ustęp: "Nic tak nie umacnia serca dzieci w bogobojności, jak budujące rozmowy star" szych osób, które same przejęte są prawdziwie chrzeciańskiemi uczuciami. "
— Tak, to wyraźnie jest wydrukowane! zawołał baczny Henryś. Widać, że te wyrazy nie bez przyczyny wydrukowano odmiennemi literami. A nasz Ojciec czy też jest dobrym chrześcianinem? Mój Boże, nauczyciel nasz zawsze nazywa go starym pijakiem! Ależ to prawda, że nasz Ojciec nie jest bardzo przykładnym chrześcianinem. Oh! jakże to smutno pomyśleć! W istocie, nasz Ojciec nie troszczy się wcale o to, czy my pacierz mówimy, czy nie mówimy, wcale on nas nie nakłania do modlitwy, nie bierze nas z sobą. do kościoła. Kto
jest prawdziwie dobrym chrześcianinem, niezawodnie też będzie dobrym człowiekiem. Sąto słowa naszego nauczyciela, który dodaje niekiedy: Dobry chrześcijanin chętnie wypełniać powinien wszelkie Boskie przykazania, których Ewangelia naucza.
— Czy też nasz ojciec przejął się tem wszystkiem?
— Wątpię bęrdzo; bo inaczej nieoddawałby się swojemu nałogowi. Biedny ten nasz ojciec! Nie zna on widać dobrze Boskich przykazań. Jak tylko sam dobrze ich się nauczę, zaraz je ojcu powtórzę. O! mam ja szczerą chęć postępować zawsze według Boskich i ludzkich przykazań, trzymać się ściśle świętej nauki Chrystusa. Przede wszystkiem jednak starać się muszę poznać święte zasady wiary naszej.
Po tych wyrazach, Henryś zastanowił się nieco, a potem przypominając sobie to, co o nieporządku powiedzianem było w poprzednim rozdziale, rzekł sam do siebie: "Nieporządek szkaradną doprawdy rzeczą być musi; inaczej Henryka, drucha mojego, nie napominanoby tak często o nieporządek. To też ja z mojej strony usilnie starać się muszę, żebym był chłopcem porządnym. Ah! jakże mnie to smuci, że teraz
wiek w swoim rodzaju, sam wolał cząstokroć znosić niedostatek, byleby tylko mógł wychowywać u siebie biedne dziatki, które żywił swojem staraniem i zaopatrywał w ciepłą odzież. Kształcąc serce i umysł swoich wychowańców, kazał im przytem uczyć się jakiego pożytecznego rzemiosła. Pestalocy starał się o to, ażeby dzieci szczerze zamiłowały w pracy, która w późniejszem życiu, miała je uchronić od wielu zdrożności, błędów, a nawet występków. Cnotliwy Henryk Pestalocy pragnął, aby dzieci biedne, które wychowywał z takiem poświęceniem i zaprzeniem się samego siebie, wyjść mogły z czasem na ludzi uczciwych i użytecznych nietylko sobie, ale i innym. Przyznacie sami, kochani czytelnicy, że potrzeba nadzwyczajnego zaprzenia się samego siebie, prawdziwej miłości bliźniego, żeby ktoś wyłącznie chciał poświęcić się wychowaniu dzieci żebraczych, sarn walcząc z niedostatkiem, czyniąc innym dobrze, bez żadnej innej nagrody nad wewnętrzne zadowolenie serca. Tak, podobne poświęcenie ma swoje niewyczerpane źródło jedynie w prawdziwej miłości bliźniego, w miłości Boga. Taką też właśnie miłością bliźniego, miłością Boga, przejęty był głęboko Henryk
Pestalocy. Widział on lud biedny, pogrążony w nędzy i zepsuciu, litował się nad nim, z chrześciańskiem współczuciem, w głębi serca swojego. Żeby tylko nauczać żebraków, jakim sposobem stać sio mogą ludźmi uczciwemi, pożytecznemi społeczności, szczęśliwemi, Pestalocy nieledwie sam się stał żebrakiem."
— Ah! jakiżto poczciwy ten Henryk Pestalocy, mimowolnie zawołał Henryś, nasz mały przyjaciel, a zawołał tak głośno, iż mocno zdziwione obejrzały się. na niego obiedwie starsza siostry jego, które w kąciku siedziały skulone, wyglądając aż wybije druga godzina; o tej godzinie zwykle wychodziły one z domu na żebrankę uliczną. Zmieszany Henryś głośniejszem swem mimowolnem wykrzyknięciem, trwożliwym wzrokiem spojrzał na łóżko ojca, który jednak nie przebudził się wcale i wciąż sobie chrapał, w głębokim śnie pogrążony. Wtedy chłopiec zbliżywszy się do siostr swoich, cichuteńko odezwał się do nich:
— Ah! moje kochane siostry, żebyście wy wiedziały, jaką ja zajmującą czytam historyjkę! Słuchajcie jeno! w tej historyjce opisany jest pewien chłopiec, któremu na imię było Henryk, tak samo jak i mnie. Byłto rzadkiej poczciwo
ści chłopiec. Z początku myślałem że dobry ten chłopiec nazywał się Henryk; ale to nie było jego nazwisko, tylko imie: prawdziwem jego nazwiskiem było Pestalocy. Otóż trzeba wam wiedzieć, moje duszki, ów Henryk Pestalocy miał dobrego dziadusia, który był przykładnym wiejskim plebanem. Poczciwy staruszek, będąc sam bardzo bogobojnym, brał do siebie Henryka i dawał mu zbawienne nauczki. Tym sposobem Henryk, mój druch, uczył się od swojego dziadusia miłować Boga i kochać ludzi jako braci, a od owej poczciwej gospodyni Barbary uczył się porządku i obyczajności. Henryk każdą dobrą nauczkę, każdą zbawienną radę brał do serca. Tym sposobem najlepsze cnoty zakorzeniły się zwolna w jego sercu. W późniejszym też czasie, kiedy Henryk stał się już dorosłym człowiekiem, lubo sam znajdował się nieraz w wielkim niedostatku, zbierał gdzie tylko napotkał żebrzące dzieci, brał do siebie to biedactwo, nie tylko żywił, ale co większa szczerze zajmował się wychowaniem dzieci biednych, uczył je czego tylko mógł, jednem słowem, sposobił je na uczciwych i użytecznych ludzi.
— To i nas zapewne byłby on wziął do siebie. Jaka szkoda że go tu nie mamy! odezwały się jednocześnie siostrzyczki Henrysia.
— Już to więcej jak pewno, mówił dalej Henryś, że gdyby Henryk Pestalocy widział nas żebrzących po ulicy, nie tylko nie dozwoliłby nam tego czynić, ale przytem zająłby się szczerze naszem wychowaniem. Jeżeli uważnie słuchać umie będziecie, kochane moje siostry, to wam przeczytam ostatni ustęp z owej historyjki.
To rzekłszy, Henryś usiadłszy obok siostrzyczek swoich, cicho zaczął czytać żeby śpiącego ojca nie przebudzić.
JAKIM SPOSOBEM PESTALOCY WYCHOWUJE BIEDNE DZIECI NA DOBRYCH I UŻYTECZNYCH LUDZI.
"Pestalocy często mawiał, że jest w stanie wychowywać biedne dzieci tak, iż go to bardzo mało, albo wcale nic niekosztowało. Zdaniem Pestalocego, dzieci biedne, pracą rąk własnych, przyczyniać się mogą do swojego utrzymania. Starał on się pokazać światu, jak w każdym czasie, zwłaszcza też dzieci wiejskie, pożytecznie zajęte być mogą. Pestalocy gruntownie był przeświadczonym, że dzieci usposobić można na dobrych
i pożytecznych łudzi, jedynie przez religijne i moralne wychowanie, przez bojaźń Boga i miłość bliźniego, jedynie przez stopniowe rozwijanie umysłu i kształcenie serca. Tym też jedynie sposobem położyć można trwały węgielny kamień do przyszłego szczęścia młodego pokolenia, zapewniając mu z czasem nie tylko byt materyalny, ale nadewszystko szczęście moralne. Było to zdanie Pestalocego: że jak promień słoneczny oświeca i ogrzewa całą ziemię, tak światło świętych prawd nauki Chrystusa, powinno przyświecać nietylko możnym, ale i ubogim, ogrzewać serca wszystkich bez różnicy stanu prawdziwą miłością bliźniego, braterstwem. Sam ożywiony, przejęty głęboko takiem chrześciańskiem uczuciem, Pestafocy oparł też cały swój system wychowania na miłości Boga, na miłości bliźniego i szczerem zamiłowaniu w pracy. Tym celem rozłożył on stosownie czas na wszystko w swojej szkółce, a raczej we wzorowym zakładzie wychowania. I tak, chcąc żeby dzieci praca, rąk własnych przyczyniały się ile możności do swojego utrzymania, Pestalocy,. gdy była pogoda, zajmował dzieci praca w polu; a jeżeli był czas dżdżysty, lub jeżeli to była pora zimowa, kazał dzieciom prząść, lub inne jakie ręczne
dawał im zajęcie. Pestalocy, obok nauki czytania, pisania, rachowania i tym podobnie, obeznawał powoli chłopców z zatrudnieniami rolnemi, a dziewczęta zaś, które obok zwykłej nauki, zajmowały się rozmaitemi ręcznemi robotami, obznajmiał nadewszystko z domowem gospodarstwem, którego znajomość jest jedną z najpotrzebniejszych dla kobiety. Dlatego też Pestalocy kazał dziewczęta uczyć gotować, szyć, terować, prać, prasować i tym podobnie. Przytem, w stosownej porze, zatrudniał je w ogrodzie. Piękny to był w samej rzeczy początek zakładu, Bóg pobłogosławił usiłowaniom Pestafocego. Niezadługo bowiem wiele osób przejętych prawdziwie chrześciańskiem uczuciem, z dalszych i bliższych okolic, zaczęło nadsyłać Pestalocemu pieniądze. Z początku, to jest w roku , znajdowało się w zakładzie Pestalocego tylko piętnaścioro dzieci. Pestalocy trzymał do pomocy gospodynię wiejską; prócz tego, siedm innych osób, od których uczyły się dzieci prząść, płótno robić i tym podobnie. Miał także Pestalocy siedmiu parobków, którzy potrzebni byli do uprawy roli. Sam Pestalocy, wraz z żoną swoją, zajmował się wychowaniem dzieci, stopniowo rozwijając władze umysłu i kształcąc ich serca. Jednem sło
wern, Pestalocy był nie tylko nauczycielem dzieci, ale prawdziwym ich ojcem przyjacielem. Żywił, przyodziewał, uczył, zatrudniał je pożyteczną pracą. Dzieci zatrudniane były na przemian to umysłową szkolną pracą, to ręczną jaką robotą. Nauka była przeplataną: dzieci uczyły się dobrze wymawiać każdy wyraz, każde zdanie, śpiewały, rachowały, próbowały używać swoich zmysłów. Wszelką zaś pracę, wszelkie zajęcie rozpoczynały dzieci od paciorka, od modlitwy. Pestalocy przy każdej sposobności, ku dobremu nakłaniał, zachęcał, zagrzewał dzieci do cnoty. "Módl się i pracuj" to było godłem zakładu Pestafccego. "
Na tych wyrazach kończyło sie opowiadanie o Pestatocym. Henryś wszystko już przeczytał, co tylko obejmował drukowany jego arkusz, który w ręce ciekawego chłopca dostał się przypadkowym sposobem. Wyrazy: "Módl się i pracuj" tak silnie odbiły się w sercu Henrysia, iż dobry chłopiec raz jeszcze powtórzył je sobie nawpół cichym głosem.
— O, wielka to prawda być musi, zawołał Henryś po chwili, coś podobnego jest napisane w Piśmie Swiętem; bo nauczyciel powiedział nam raz w szkole: że Bóg wypędzając Adama
z raju, rzekł do niego: Odtąd w pocie twojego czoła na chleb pracować będziesz! Zdanie to dobrze mi w pamięci utkwiło.
— A my nie pracujemy wcale na chleb, odezwała się Joasia.
— A czy ty się umiesz modlić? siostry swojej zapytała Ludwisia, bo ja, to powtarzam sobie zawsze początek tej modniarki, której mnie dobra nasza mateczka uczyła. Zaczynała się tak:
"Dobry Boże! spojrzyj na mnie z nieba...." Ale co dalej następuje, już nie pamiętam.
— A ja, rzekł Henryk, odmawiam co dzień pacierz; ale prawdę mówiąc, nigdy nie myślę o tem, co jest w pacierzu.
— Mówiąc pacierz, powtarzamy zawsze: "Daj nam chleba naszego powszedniego." Ja te wyrazy dobrze pamiętam; pacierza nauczyłam się w szkole, rzekła Joasia. Odmawiam go też co dzień, wiem, że w pacierzu prosimy Boga o chleb powszedni. Mamy też dosyć chleba z łaski Bo
— A ja będę prosić Bozi żeby nam Bozia dał kartofelków! zawołała mała Rózia.
Kiedy tak dzieci wyrobnika nałogowego rozmawiały z sobą, zegar wieżowy wybił właśnie trzy kwadranse na drugą. W tej chwili też, oj
ciec dzieci zerwał się nagle z swojego łóżka, a nacisnąwszy czapkę na uszy, zebierał się już do wyjścia na miasto nibyto na zarobek.
— Słuchajcie bębny! żebyście mi dziś dużo pieniędzy użebrali, rzekł wyrobnik do dzieci, gdy już wychodził z domu. No, pamiętajcie o tem dobrze próżniaki, bo inaczej będzie kij w robocie.
— O mój Boże! nam ojciec każe żebrać! zawołał Henryś z żalem w sercu, gdy ojciec był już za progiem. O, mój Boże! ja mam pójść żebrać; a mnie oddawna serce mówi, że to jest grzechem żebrać w moim wieku.
— To my lepiej pozostańmy w domu! przerwie Joasia. Jakże ja się zawsze utrudzę, chodząc od domu do domu po wszystkich ulicach.
— Tak, tak, zostańcie lepiej ze mną w domu! zawołała mała Rózia. O, tak zostańcie tu ze mną.
— Pozostając w domu, nie dobrzebyśmy może postąpili sobie, zrobił Henryś uwagę swoim siostrzyczkom.
— A to dlaczego? zapytały dziewczęta.
— Bo my, jako dzieci, powinniśmy być posłusznemu naszemu ojcu, odpowiedział Henryś, powinniśmy robić to, co nam ojciec każe.
— Pójdźmy, pójdźmy, zawołała Ludwisia, dziś nie jest tak zimno na dworze, zresztą wiecie dobrze o tem, że ojciec gotów nas wybić swoim kijem, jeżeli nie przyniesiemy mu z miasta pieniędzy użebranych.
Tymczasem Henryś zachował starannie w sieńniku wśród innyh świstków swój nieoszacowany drukowany arkusz zawierający ciekawą wiadomość o zacnym Henryku Pestalocym, a potem ucałował serdecznie swojego małego zabrudzonego braciszka. Czynił to Henryś za każdym razem, gdy wychodził z domu.
— O, jakże ten robak nędznie, mizernie wygląda; jaki blady! zawołał Henryś z żałością w sercu. Sama tylko skóra i kości; biedne dziecko! skóra wisi na niem tak jak te płaty, któremi jest owinięte. Mój Boże! co ja tu mam począć? Żebym ja też mógł wiedzieć jak w takim razie Pestalocy byłby sobie postąpił? Pragnąłbym z całego serca mojemu biednemu braciszkowi zdrowie przywrócić. Ale, ale, przypominam sobie jednę rzecz. Pomiędzy memi papierkami znajduje się świstek, który mnie może czegoś nauczy. Pamiętam, że w moich papierach stoi tam coś o tem. Gdy mnie raz ojciec posłał po tabakę, zawinięto mi ja w jakiś zadruko
wany papier. Ojciec przesypał tabakę z papieru do swojej tabakierki, a ja potem przeczytałem to, co wydrukowane było na tym kawałku papieru. Muszę go zaraz wyszukać. Schowałem go pomiędzy inne papierki, chociaż nie przywiązywałem wielkiej do niego wartości. Zdaje mi się, że może dowiem się z niego: co mam teraz czynić? Ale wy, kochane siostrzyczki, nie zatrzymujcie się już tu dłużej; wychodźcie zaraz na miasto, żebyśmy czasem wszyscy razem dziś w wieczór kijem od ojca nie dostali. Nie zadługo i ja także udam się za wami.
Dzieci, jak wiadomo, są bardzo ciekawe. Siostry Henrysia rade byłyby widzieć, jak sobie zaradzi Henryś przy małym braciszku Piotrusiu. Wtem przypadkowo wszystkie razem spojrzały w jeden kąt izby i spostrzegły tam ogromny kij ojca. Nie zatrzymując się więc dłużej w izbie, spiesznie poszły dziewczęta żebrać po mieście.
Tymczasem Henryś zbliżywszy się do siennika, pod którym miał zachowany swój zbiór złożony z dużych lub małych ćwiartek i rozmaitych kawałków papieru, zaczął szukać świstka pochodzącego jeszcze od owej tabaki, po którą ojciec posyłał go zawsze na miasto. Wreszcie chłopiec wynalazł ów pożądany kawałek papieru,
cały zadrukowany i zaczął czytać z wielka ciekawością, co następuje:
"Choroby u dzieci częstokroć ztąd pochodzą, iż dzieci nie są utrzymywane w należytej czystości. Trzeba je często myć i kąpać. Dzieci trzymane bywają zazwyczaj w ciasnej i nizkiej izbie pełnej zaduchu. Tym sposobem pozbawione one są potrzebnego ruchu i świeżego powietrza, którem powinny oddychać. Dzieciom często bieliznę należy odmieniać; często także izba, w której przebywają, powinna być przewietrzaną. Prócz tego, dziatki co dzień wyprowadzać trzeba do ogrodu, a przynajmniej gdzie pod odkryte niebo, bez. względu na porę roku, byleby tylko była pogoda. Zdrowie dzieci należy hartować, oswajając zwolna ciało ich ze zmianą powietrza. Używanie pierzynek bardzo jest szkodliwe z wielu względów. Trudno też w takim razie zachować potrzebną czystość około dzieci. Pościołka, zazwyczaj źle utrzymywana, gnije i otacza dziecko we dnie i w nocy nieprzyjemną wonią, która na zdrowie dziecka najszkodliwszy wpływ wywiera. Z pokarmów najzdrowszym posiłkiem dla małych dzieci jest świeże słodkie mleko; wreszcie różne lekkie poleweczki, jak naprzykład wodzianka okraszona, z chlebem
lub bułeczkę., zwana zazwyczaj kapłonem, czyli wasserzupką."
Kartka zadrukowana, która służyła kiedyś do zawinięcia tabaki, wcale była nie duża; niewiele też Henryś mógł z niej wyczytać. To jednak, co wyczytał, było już dla niego bardzo pożądane, nader szacowne.
— Dobrze, żem się dowiedział o tem wszystkiem. Tak mówił Henryś do siebie. Odtąd dzień w dzień będę mył Piotrusia mojego kochanego braciszka, żeby go w czystości utrzymywać. Ale najtrudniejsza rzecz z tą pościołką; jak tu temu wszystkiemu zaradzić, jak tu nowej dostać? A ta stara nasza pościel, to prawdziwa góra gnojowa. Teraz przypomina mi się właśnie ów pan nieznajomy, który szukając krawca, co mieszka tu zaraz w sąsiedztwie, zabłądził do naszego mieszkania. Uważałem, że gdy otworzył drzwi nasze, natychmiast je zamknął, wołając: "Fe, jaki zaduch nieznośny! * Nic też dziwnego, bo prawdę mówiąc, nigdy a nigdy okien nie otwieramy. Ale za to od tego czasu izbę naszą co dzień przewietrzać będę.
Tu Henryś wydobył swojego maleńkiego braciszka z pościołki, i zaczął oglądać jego koszulę: wyglądała ona jak gdyby ją kto sadzami wy
tarł. — "Jaka czarna! trzebaby ją koniecznie odmienić. Ale co tu począć, kiedy do przewleczenia nie mam innej. Nie wiem jeszcze sam, jak sobie w tem poradzę. Ale, ale, może mojemu braciszkowi będę mógł jakim sposobem przeprać brudną koszulkę? Dziś nie da się to jeszcze zrobić, wiem to dobrze; czy dziś czy jutro muszę jednak znaleźć na to jaką radę: tymczasem braciszkowi mojemu muszę przynajmniej umyć twarz i ręce." To mówiąc, Henryś zbliżył się do dzbanka z wodą, który stał na oknie; ale woda w nim zamarzła. Tym sposobem nieborak zmuszony był braciszka swojego włożyć napowrót do kołyski, z taką samą czarną koszulką, jaką dziecina miała na sobie. Henryś zakłopotany, poskrobał się po głowie i rzekł po chwili: — Jakżeś ty biedny, kochany mój braciszku! chcąc nie chcąc, muszę cię jeszcze pozostawić tu w tej gnojowej górze. Ale chwilkę tylko cierpliwości; niezadługo, zobaczysz, będzie to wszystko inaczej! Brat twój starszy Henryś będzie wciąż czuwał nad tobą; pójdzie on za przykładem swego drucha Henryka, owego zacnego Henryka Pestalocego. Podobnie jak on, szczerze opiekować się będzie dziećmi żebrackiemi, chociaż sam jeszcze jakiś czas do żebraniny uciekać się musi.
Od tej chwili, Henryś biedny, przeistoczył się zupełnie; stawał się coraz lepszym. Niedawnym jeszcze czasem umysł zaniedbanego chłopca był całkiem uśpiony. Lecz o ile dawniej Henryś zostawał w głębokiej niewiadomości, która go dręczyła, o tyle teraz rozjaśniło się przed jego oczyma wiele rzeczy, z których poprzednio sprawy wcale sobie zdać nie mógł. Z boleścią w sercu widział on przed sobą prawdziwy obraz nędzy całego rodzeństwa, nędzy, która wycieńczała ciało i niszczyła zdrowie. Lecz więcej niżeli trapiącą ciało nędzę, rozpoznawał Henryś okiem duszy całe złe, całą ochydę, jaka leżała w żebrackim sposobie życia, który pomimo woli prowadził dotychczas ze swojemi małemi siostrami. Wyrazy "módl się i pracuj" wciąż wdzięcznie odzywały się w sercu Henrysia. To też biedny chłopiec, czuł w sobie taką szczerą chęć do pracy, iż sam teraz nad sobą się zdumiewał, jak mógł dotychczas tyle czasu strawić bezczynnie. Henryś, chcąc się umocnić w dobrych swoich zamiarach, uczuł wielką dla serca swego potrzebę gorącej modlitwy. To też biedny chłopiec, zanim wyszedł za siostrami na miasto, ukląkł na kolanach, złożył ręce zziębnięte, a westchnąwszy gorąco do Nieba, mówił po cichu: " mój
Boże, dobry Boże! proszę Cię z pokorą serca, oświeć mój umysł i natchnij mnie dobrą jaką myslą, co mam czynić, żebym nie potrzebował żebrać, ale żebym mógł nadal uczciwie na chleb pracować!" Po tej krótkiej modlitwie, Henryś uczuł zaraz w swojem sercu jakąś błogą, pociechę, czuł się na siłach pokrzepionym. Zdawało się chłopcu biednemu, jak gdyby mu anioł z nieba szepnął do ucha, iż Bóg niezadługo spełni jego życzenia. Nic dziwnego, że Henryś, po odmówieniu modlitwy, uczuł w sercu swojem wielką pociechę. Modlitwa Henrysia gorąca, serdeczna, ugruntowała w nim to głębokie przekonanie, iż kto tylko szczera położy ufność w Opatrzności Boskiej, Bóg mu we wszystkiem dopomoże i nie wypuści go nigdy z swojej Wszechmocnej Opieki; Bóg zawsze nad nim czuwać będzie, pokrzepiać jego siły na ciernistej drodze cnotliwego życia.
Henryś, czując w sercu swojem wewnętrzne jakieś zadowolnienie, wyszedł na miasto, a minąwszy pierwszą ulicę, wszedł do jednego domu, w którym dawano mu czasem jałmużnę. W sieni nie było nikogo. Henryś nie zatrzymując się więc wcale, wyszedł tylnemi drzwiami i stanął na podwórzu. Na środku podwórza był
mały domek, w którym mieściła się pralnia. Kilka kobiet krzątało się tu i owdzie: te znosiły wodę konewkami, tamte na sznurach wieszały bieliznę, inne wreszcie zajęte były w samej pralni i stały przy dużych balijach, piorąc brudną bieliznę. Henryś stanąwszy w progu małego domku, uprzejmie odezwał się do praczek:
— Czy nie mógłbym tu państwu w czem posłużyć? Będę się starał dobrze sprawić.
— A, kiedy masz taką ochotę, mój chłopcze, to przynieś nam zaraz parę konewek wody, której potrzebujemy do naszego kotła, jedna z kobiet odpowiedziała Henrysiowi. Jeżeli nas wyręczysz w przynoszeniu wody, nie będziemy potrzebowały odrywać się od pilniejszej pracy, zyskamy tym sposobem na czasie. Za twoję zaś fatygę damy ci dużo gotowanego grochu, który nam jeszcze pozostał z obiadu.
Henryś nie dał sobie tego dwa razy powiedzieć, i natychmiast udał się z konewkami po wodę do poblizkiej studni. Bez ustanku znosił on praczkom potrzebną wodę, tak iż w krótkim czasie napełnił im cały kocioł. Z łatwością przyszło to chłopcu. bo szczera ochota do pra
cy, dodawała mu więcej siły i umniejszała ciężaru.
— To widać jakiś żwawy chłopiec, rączy jak fryga, zrobiła uwagę jedna z praczek.
— Chłopcze! zabierzże sobie ten groch; pewna jestem, że będzie ci smakował—jeszcze nie ostygł. Grochu było pełen tygielek.
Henryś spojrzał uradowany.
— Bardzo dziękuję, rzekł chłopiec. Ale czy nie mógłbym tu przyjść raz jeszcze wieczorem po ten groch; bo chciałbym zanieść go dla moich sióstr, których teraz niema w domu!
— Dlaczego nie, odrzekła starsza praczka. Możesz tu przyjść kiedy ci się tylko podoba; my tu pracować będziemy do późnej nocy.
Henryś raz jeszcze podziękował praczkom za groch w tygielku, ale się z miejsca nie ruszał.
— A czego ty chcesz jeszcze? jedna z praczek zapyta Henrysia.
— Ach, chciałbym jeszcze o jednę rzecz poprosić państwa, nieśmiało odpowiedział Henryś.
— Zapewne pieniędzy chciałbyś od nas dostać, przerwie mu praczka. Mój chłopcze, napróżnobyś nas o to prosił; my pieniędzy dać ci nie możemy, bo my same ich nie mamy.
— Ja też nie myślę prosić o pieniądze, odrzecze Henryś.
— A o cóż takiego chcesz prosić?
— Ach! zupełnie o co innego. Widzę jak państwo wylewacie na ziemię takie piękne mydliny, które pozostają po upraniu bielizny. Otóż chcę prosić państwa o udzielenie mi trochę tych mydlin.
— Jakto, mój chłopcze, zawołała zdziwiona praczka, nie mogąc się wstrzymać od śmiechu; chcesz, żebyśmy ci dały trochę tych brudnych mydlin?
— Tak, tak, trochę tych brudnych mydlin odpowiedział Henryś. Mydliny te aż nadto dobre będą dla mnie. W nich będę mógł uprać doskonale naszą brudną bieliznę, sukienki moich sióstr, a nadewszystko czarną koszulkę mojego braciszka.
— Ale powiedz nam, dobry chłopcze, rzecze praczka, gdzież ty to wszystko chcesz uprać?
— Ach, to prawda! o tem wcale jeszcze nie pomyślałem, zawołał zakłopotany Henryś.
— Słuchajno chłopcze, odezwie się znowu jedna z praczek, jeżeli chcesz, to tu u nas prać możesz.
— O piątej godzinie wieczorem powracają moje siostry do domu. Będę więc czekał, rychło ojciec spać się położy, wtedy pozbieram całą naszą bieliznę i tu ją przyniosę.
Osobliwy zamiar chłopca bardzo ubawił praczki. Dobre to były kobiety; chętnie też pozwoliły chłopcu przyjść do ich pralni wieczorem.
Kiedy tak upływał czas w pralni na rozmowie, biednemu chłopcu przypomniał się nagle gruby kij ojca w domu. Henryś nic tego dnia nie użebrał; w kieszeni też nie było ani grosza. Myśl ta nabawiała chłopca wielkiej niespokojności. Nie tracąc jednak czasu, postanowił on wejść do pierwszego lepszego domu i prosić o jaką robotę, by co zarobić.
Wchodząc do jednego z domów, napotkał Henryś kominiarczyka, który mało co większy był od niego. — A gdybym też został kominiarzem! pomyślał sobie Henryś. Ale nie, ja nie chcę być kominiarzem; bo musiałbym chodzić wtedy zamorusany bardziej jeszcze jak teraz. Wolę mieć zawsze czysto około siebie; bo czytałem przecież, że Henryka Pestalocego, kiedy był jeszcze małym chłopcem, napominano o czystość i o porządek.
Henryś zastanawiając się tak sam nad sobą, mocno się zamyślił. Wtem spostrzega człowieka, który pilną zajęty był pracą około znoszenia drzewa do piwnicy. Po chwili zjawił się rządca domu i zapytał człowieka znoszącego drzewo:
— A co, czy zdążycie dziś znieść to drzewo do piwnicy? Tak na ulicy nie może ono pozostać!
— Jeżeli mi kto nie pomoże znosić tego drzewa do piwnicy, to nie wiem, czy sobie dam dziś radę. Taka była odpowiedź.
— To może jabym mógł co pomódz! ozwie się Henryś.
Rządca domu chętnie na to przystał. Zaraz też Henryś zaczął znosić drwa do piwnicy, biorąc na plecy jednę wiązkę po drugiej. Tym sposobem, zanim się zupełnie zciemniło, cały zapas drzewa zdołano znieść na przeznaczone miejsce i ułożyć je jak się należy. Henrysiowi, który tak szczerze dopomagał przy pracy, pozwolono za to, aby nazbierał sobie wiórów pozostałych przed domem, i zabrał je z sobą do domu.
Prócz tego, miejscowa kucharka obdarzyła Henrysia sporym kawałkiem chleba, a co wię
ksza, rządca domu wsunął mu do ręki piętnaście groszy nad wszelkie chłopca spodziewanie.
Henryś nieposiadał się z radości, widząc, że tyle dostał pieniędzy, i że pierwszy dzień, który pracy poświęcił, już mu nie małą przyniósł korzyść. I tak, zrana otrzymał dwadzieścia groszy od owej nieznajomej damy, teraz znowu pod wieczór, dał mu rządca domu piętnaście groszy. Wszelako pieniądze, które Henryś otrzymał zrana, były mu podarowane; pieniądze zaś, jakie nad wieczorem dostał, dobrze można powiedzieć sobie zapracował. Chłopiec czuł rzeczywiście wielką radość w sercu na samą myśl, że pierwszy raz w swojem życiu ma pieniądze, które zarobił sobie jedynie przez własną pracę.
Henryś uradowany podążył do domu; ale siostr nie zastał jeszcze z powrotem. Korzystając chłopiec z ich nieobecności, przede wszystkiem zajął się w domu przewietrzeniem izby pełnej zaduchu, i w tym celu otworzył okno nie odmykane od czasów niepamiętnych. Następnie Henryś z podwórka przyniósł starą miotłę, którą mieszkający w sąsiedztwie krawiec wyrzucił na śmieci, jako rzecz dla niego już nieprzydatną. Tą tedy starą miotłą, zresztą dość
jeszcze dobrą, zamiótł Henryk izbę tak jak tylko umiał najlepiej. Przy tej pracy chłopiec czuł na nowo w swojem sercu wielką, radość; bo miał to wewnętrzne przekonanie, że już pierwszy krok uczynił ku zaprowadzeniu w domu porządku.
— Otóż i chwała Bogu, że zdrowsze powietrze będziemy mieli teraz w naszem mieszkaniu! w duszy pomyślał sobie Henryś, kiedy już okno napowrót zamykał.
Po zamieceniu podłogi i przewietrzeniu izby, Henryś zaczął myśleć o swoim braciszku, żeby mu przeprać brudną koszulkę, i dać potem czystą.. W tym celu zdjąwszy z Piotrusia zasmoloną koszulkę, owinął go tymczasowo w stary worek, który znajdował się pod łóżkiem ojca, a w który dawniej matka chowała kartofle. Takim tedy workiem otuliwszy swojego maleńkeigo braciszka, Henryś włożył go znowu do kolebki. Sam także zdjął z siebie brudną koszulę do wyprania, a wziął tylko na siebie podartą swoję odzież. Biedny chłopczyna pozostał na ciele bez żadnej bielizny, bo też rzeczywiście nie miał więcej koszul jak tylko jednę, to jest tę, którą zdjął właśnie z siebie do prania. Siostry
Henrysia, gdy powróciły do dom u musiały, za radą brata, oddać mu także swoje brudne koszulki. Henryś z swej strony, piętnaście groszy, które dnia tego sobie zapracował, oddał siostrom, aby w jego imieniu doręczyły je ojcu; sam zaś udał się na miasto, zabrawszy z sobą zawiniątko z brudną bielizną.
Henryś, jak się łatwo domyśleć można, pobiegł do pralni, gdzie praczki były dla niego tak względne. Dobre kobiety spostrzegłszy Henrysia, przywitały go życzliwie, i pozwoliły mu, żeby brudną bieliznę, którą z sobą przyniósł, wrzucił do balii napełnionej ciepłemi jeszcze mydlinami. Przytem praczki powiedziały Henrysiowi, że bielizna musi jakiś czas moknąć w gorących mydlinach, i że przez ten czas mógłby skonsumować z swojemi siostrzyczkami groch dla niego przeznaczony. Trzeba bowiem wiedzieć, że dobre kobiety, wierne swojemu słowu, pamiętały o zachowaniu dla chłopca grochu w tygielku, który trzymały na żarzewiu, ażeby Henryś, za swojem przybyciem, groch znalazł jeszcze gorącym. Jedna z praczek podała Henrysiowi tygielek z grochem gorącym owinięty w kawał starego płótna, żeby się nie oparzył, przytem uzbroiła go w wielką łyżkę drewnianą.
Uradowany chłopiec pobiegł czemprędzej do sióstr ze swoję, apetyczny zdobyczą.
Ojciec Henrysia był już wpierw w domu, a zabrawszy z sobą pieniądze, które mu dzieci do rąk złożyły, nie zatrzymał się długo w mieszkaniu, i według swojego zwyczaju, poszedł sobie prosto do szynkowni.
Henryś pokazał swemu rodzeństwu ów groch W tygielku. Szczęściem że ojciec przepomniał lampkę nocną, zagasić; przy niej wszystkie dzieci dobrze przypatrzyć się mogły wybornej potrawie, którą Henryś przyniósł z sobą do domu.
Cóż dzieci czynią? Oto biedaczki mając jeszcze chleb suchy, nałożyły sobie miękkiego grochu na chleb zamiast masła. Resztę grochu zjadły dzieci bez chleba z największym apetytem.
Kiedy już biedne dzieci wyrobnika nałogowego spożyły groch wyśmienity, Henryś pomył tygielek i łyżkę, i natychmiast odniósł to wszystko praczkom do małego domku. Mając już względy u tych dobrych kobiet, chłopiec zabrał się zaraz do prania brudnych koszulek i sukienek, które poprzednio przyniósł był do pralni, a które aż do jego przybycia mokły w mydlinach. Pra
czki, widząc gorliwą pracę Henrysia, uczuły dla niego wiele współczucia, i dlatego też chcąc ułatwić chłopcu rzecz, która dlań zupełnie była obcą, pokazywały mu z największą ochotą, jak ma co robić, jednem słowem, jak się ma wziąść do prania bielizny. Co większa, praczki same w wielu rzeczach mu dopomagały. Przy tej sposobności, Henryś otrzymał od praczek pozwolenie że mu wolno będzie przychodzić co niedziela do pralni i prać razem z niemi swoję bieliznę. Gdy Henryś wyprał już brudne koszulki i sukienki całego rodzeństwa, dobre kobiety zgodziły się także na to, żeby mokrą bieliznę porozwieszał w kuchni miejscowej. Kuchnia była bardzo ciepła; to też łatwo mógł się chłopiec spodziewać, że już nazajutrz będzie miał suchą czystą bieliznę.
Henryś, za powrotem do domu, gdy położył się po pracy na spoczynek, przez całą noc marzył tylko o białych czystych koszulach. Nazajutrz, zaraz od samego rana, zanim ojciec zerwał się ze swego łóżka, zanim siostrzyczki powstawały z swojego siennika, Henryś nie tracąc ani chwili czasu, pospieszył do pralni. Chłopiec nad' zwyczajnie się ucieszył, bo gdy przybył na miejsce, znalazł już czyściuteńką bieliznę swoję, któ
ra przez noc zupełnie wyschła. Ale na tem jeszcze nie koniec. Jedna z praczek, zajęta właśnie maglowaniem bielizny swojej, wzięła także bieliznę Henrysia, i pięknie ją wymaglowała. Tym sposobem chłopiec przyszedł do czystej bielizny, sam nie wiedząc jak. Jakże prześlicznemi wydawały się teraz w oczach biednego chłopczyny owe białe jak śnieg koszulki i czysto wyprane sukienki, pomimo dziur, które się w nich znajdowały. Henryś, z okiem jaśniejącem z radości, z miną tryumfującą, z durną doprawdy, trzymał na ręku czystą swoję bieliznę, owoc swej pracy.
Henryś przejęty wdzięcznością, ucałował ręce uczynnym praczkom, i już chciał jak najspieszniej pójść do domu; lecz zaledwie postąpił kilkanaście kroków, nagle się w miejscu zatrzymał, a namyśliwszy się przez chwilę, wrócił się jeszcze raz do pralni, i ośmielony dobrocią usłużnych praczek, udał się jeszcze do nich z nową prośbą. Widział on, że praczki miały już przygotowane świeże mydliny do prania; zaczął Tedy prosić o udzielenie mu trochy tych mydlin, których bardzo jeszcze potrzebował w domu. Poczciwe praczki, którym oględność Henrysia bardzo się podobała, napełniły stary gar
nek świeżemi mydlinami, i ochoczo doręczyły go chłopcu z wielkim czubem szumowin w dodatku,
Gdy Henryś stanął w domu, nie zastał ojca swego w mieszkaniu, bo ojciec wyszedł już na miasto; siostry, leżały jeszcze zagrzebane na starym sienniku, a raczej na barłogu. Jak tylko dziewczynki ujrzały swojego brata, zacaz wszystkie powstawały. Henryś, z radością w sercu, dał każdej siostrzyczce swoje czystą, koszulkę i sukienkę. Niedość na tem Henryś pokazał siostrom mydliny, które przyniósł z sobą, do domu. Ponieważ mydliny były jeszcze ciepłe, chętnie więc dzieci umyły w nich twarz i ręce. Dziewczynki widząc, że mają na sobie białe koszulki i czyste sukienki, zaczęły tańcować z wielkiej radości po całej izbie. Dzieci zamożnych rodziców, które zawsze mają czystą bieliznę, nie wyobrażą sobie może, jaka to była uciecha, jaka to była rozkosz dla biednych dzieci, które niespodziewanie ujrzały na sobie czyste białe koszulki.
Gdy siostrzyczki były już ubrane, Henryś przystąpił z kolei do swojego braciszka w kolebce, i wydobył go z owego zgrzebnego worka od kartofli, którym go poprzednio był owinął,
wychodząc z domu. Następuie przemyślny Henryś wyszukał jakiś czysty płat i obmył nim braciszkowi swojemu całe ciałko. Ciepła woda przyjemne uczucie sprawiała zziębniętej dziecinie, bo w tej chwili właśnie zdawała się być bardzo uradowaną. Gdy Henryś obmywał ciepłą, wodą maleńkiego Piotrusia, Piotruś rozkosznie wyciągał rączęta swoje do Henrysia, klaskając niemi i nóżkami trzepocząc, na znak wielkiego uradowania.
— Mój kochany braciszku! rzekł Henryś, czując sam także niewypowiedzianą w sercu swojem radość, gdybym ja tylko mógł wystarać się dla ciebie o jakie wygodne łóżeczko!
To mówiąc, Henryś dał braciszkowi swojemu białą czystą koszulkę, lecz włożyć go musiał znów do kolebki w pościołkę przebrudzoną i przesiąkła nieczystością. Wowczasto Henryś, z boleścią, w sercu, poszepnął: "O, mój Piotrusiu! nie będziesz ty zawsze tak mizernie wyglądał: na twojej bladziuchnej twarzyczce musi wystąpić jeszcze czerstwy rumieniec. Wszystkiego ja będę doświadczał, co tylko wyczytałem w owym drukowanym przepisie. Jak jednak mam sobie poradzić, żebyś mógł pijać mleczko, mój Piotrusiu, tego jeszcze sam nie wiem; ale
mam nadzieję, że Pan Bóg zeszle mi jaką. poczciwą krówkę, która pozwoli się wydoić. "
Gdy tak Henryś rozmyślał, nadszedł czas, gdzie trzeba było pójść do szkoły, w której bezpłatnie dzieci uczono. Joasia już tem poszła. Zegar wieżowy wybił właśnie ósmą godzinę. Nim jednak chłopiec wyszedł z domu, otworzył okno, żeby przewietrzyć znów izbę. Gdy to nastąpiło, Henryś nie tracąc ani chwili czasu, braciszka swego ucałowawszy, poszedł także do szkoły.
Po nauce, Henryś czemprędzej wracał do domu. Gdy chłopiec stanął na miejscu, serdecznie znowu całował swojego braciszka. Niezadługo potem, mały opiekun, otuliwszy Piotrusia workiem od kartofli, wziął go na ręce i wyszedł z nim z domu na przechadzkę, ażeby wątły braciszek mógł nieco odżyć na świeżem powietrzu.
Każdy przyjaciel dzieci, jakże cieszyłby się niewypowiedzianie, gdyby był widział własnemi oczyma, z jaką starannością, z jaką troskliwością dobry Henryś dźwigał na ręku swojego kochanego braciszka, jak ze wszech stron go otulał, tak że zaledwie zpod zgrzebnego worka wyglądała bledziuteńka wynędzona twarzy
czka biednej dzieciny, jak wreszcie Henryś baczny na wszystko, gdy przechodził przez miasto, omijał troskliwie te ulice, gdzie uważał iż był silniejszy przeciąg wiatru, któryby mógł za szkodzić słabowitemu Piotrusiowi.
Na taki widok przywiązania braterskiego, objawiającego się silnie w młodocianem sercu Henrysia, biednego zaniedbanego chłopczyka, który sam jak mógł radził sobie w nędzy, nieustając w dobrem, niejedno oko łząby się zwilżyło...
Henryś, niosąc na ręku swojego słabowitego braciszka, zaszedł aż na przedmieście. Przechodził on mimo małego domku, należącego do zamożnego ogrodnika. Za domkiem tym znajdował się śliczny ogród. Przed domkiem stała obórka, gdzie żona ogrodnika trzymała sobie cztery piękne krowy, które obficie mleka dostarczały. Gospodarna ogrodniczka trudniła się też sprzedażą nabiału i masła. Kiedy Henryś tam nadszedł, była już właśnie południowa pora. Ogrodniczka wraz z służącą znajdowała się w obórce. Każda z tych kobiet doiła krowę. Trzymały obie w rękach swoich drewniane skopki, do których spływało z wymion świeże mleko, okrywające się zaraz śnieżną pianą. W tej chwili Henryś zbliżył się do drzwi obo
ry. Ogrodniczka niekiedy obdarzała biednego chłopca kawałkami chleba, dobrze go wiec znała. Gdy go tym razem spostrzegła, odezwała się w te słowa:
— Zatrzymaj się trochę, mój chopcze. Jak tylko skończę moję robotę, dostaniesz ode mnie twoję zwykłą, jałmużnę.
— Ah! moja łaskawa pani, odpowie Henryś, jabym jut nie chciał dłużej żebrać.
— Jakto, nie chciałbyś żebrać? Czegóż więc żądasz ode mnie? łagodnie zapytała ogrodniczka.
— Oto radbym wiedzieć, czy dla mnie nie znalazłaby się tu jaka robota? ! jabym szczerze chciał pracować. Wiem ja to już dobrze, że kto ma zdrowe ręce do pracy, a żebrze, to popełnia grzech wielki. Każdy człowiek na chleb pracować powinien.
— Dobrze myślisz, mój chłopcze, przerwie mu mowę ogrodniczka. Ale powiedz mi jeno, czy chciałbyś ty przychodzić tu co dzień już o piątej godzinie zrana; czy chciałbyś wyrzucać gnój z obory? Gdybyś chciał zobowiązać się do tego, w takim razie sługę moję mogłabym użyć do czego innego, wzięłabym ją do kądzieli.
— Ja na wszystko chętnie przestanę, odpowiedział Henryś.
— A cóżbyś też, mój chłopcze, żądał za twoję fatygę? zapytała ogrodniczka.
Za moję fatygę niczego więcej nie żądam, tylko trochę mleka, odrzekł chłopiec. Co dzień, około południa, tak jak dziś, przynosiłbym tu mojego braciszka Piotrusia, żeby posilając się świeżem mlekiem prosto od krowy, mógł nabierać sił coraz więcej.
— Zgoda, mój chłopcze, twoje życzenie łatwo spełnić się może, odpowiedziała ogrodniczka, zadowolniona także z nowego układu, a potem dodając po chwili:
— Dziś jeszcze, mój chłopcze, mogę ci dać dla twojego braciszka garnuszek mleka.
Ogrodniczka ukończyła też właśnie dojenie swoich krówek, wstała więc z miejsca i poszła po garnuszek, który potem napełniwszy świeżutkiem mlekiem, podała biednemu chłopcu.
Henryś uradowany usiadł sobie na progu obórki i zaczął karmić swego braciszka słodkiem mleczkiem prosto od krowy, które biedna dziecina piła z widocznem zadowoleniem. Gdy w garnuszku zabrakło już mleka, dziecko zaczęło płakać. Widać że dziecku mleczko bardzo za
smakowało, bo chciałoby go koniecznie dostać jeszcze więcej.
W chwili właśnie, kiedy Piotruś nie mógł się uspokoić i wciąż płakał za mlekiem, przechodził tamtędy jakiś nieznajomy jegomość, który wzruszony będąc głosem kwilącego się dziecka, zbliżył się do Henrysia i zaczął z ciekawością dopytywać się o przyczynę płaczu dziecięcia. Henryś opowiedział rzecz całą. Wówczas nieznajomy odezwał się do Henrysia z życzliwością:
— Twój braciszek wypił już pełen garnuszek mleka; dlatego nie dawaj mu go już teraz więcej, bo gdyby pił mleka zawiele, to mogłoby mu szkodzić. Jestto wątłe chorowite dziecko, które wymaga nadzwyczajnej pieczołowitości. Wszystko mi się zdaje, że ono już ma suchoty, a nawet wątpię czy ta biedna dziecina doczeka przyszłej wiosny.
— Jakto, nie doczeka przyszłej wiosny? zawołał Henryś, cały strwożony. A mój Boże! Piotruś ma suchoty; a ja od dnia dzisiejszego właśnie pragnąłem zdrowie jego jak najtroskliwiej pielęgnować.
— Jak widzę, bardzo kochasz twojego braciszka, rzecze ów pan nieznajomy. Kiedy tak, to posłuchaj mojej rady i przez jakiś czas trzymaj
słabowitego braciszka jak najdłużej w oborze; bo trzeba ci wiedzieć, że wyziewy obory są nader zbawiennemii dla tych wszystkich, co mają już suchoty lub skłonność do suchot. Tym sposobem braciszek twój mógłby przyjść najprędzej do zdrowia.
To powiedziawszy, nieznajomy jegomość oddalił się spiesznie. Tym nieznajomym był właśnie doktor, który wielu chorych musiał odwiedzać; nie mógł wiec długo na jednem miejscu zatrzymywać się.
Gdy doktor już odszedł, Henryś rzekł do ogrodniczki:
— Ten pan nieznajomy mówił wyraźnie, iż braciszek mój mógłby przyjść najprędzej do zdrowia, gdyby jakiś czas pozostał w oborze. Ach, jakby to było dobrze, żeby Piotruś przebywać mógł jakiś czas w oborze. W obórce cieplej niż w naszej izbie; a co większa, kochanego mojego braciszka niepotrzebaby kłaść napowrót do owej brudnej szkaradnej pościołki.
Po małej pauzie Henryś miłosiernym błagalnym wzrokiem spojrzał na ogrodniczkę, jak gdyby chciał ją zapytać, czy nie byłaby tak łaskawą przyjąć Piotrusia do obórki. Ogrodniczka skinieniem głowy dała Henrysiowi do zro
zumienia. iż chętnie przychyla się do jego życzeń. Po chwili dobra kobieta dodała na głos:
— Mój chłopcze! braciszka twojego śmiało mi możesz powierzyć. Troskliwie będę nad nim czuwała. A teraz pójdź za inną, mój chłopcze. Dla twojego Piotrusia musimy zaraz przygotować małe posłanko!
Wnet też ogrodniczka urządziła dla słabowitego dziecka wygodne posłanie w żłobku, z którego dawniej jadały młode cielątka.
Maleńki Piotruś otrzymał tym sposobem w oborze odosobniony wygodny kącik zabezpieczający go na wszelki przypadek od ubodzenia jednej z czterech krów, które się tam znajdowały. Henryś przyglądając się z zajęciem owemu żłobkowi, w którym kochany jego braciszek wygodnie sobie teraz spoczywał, nie mógł się, wstrzymać od łez radości, które z ócz jego po twarzy, tak jak groch się potoczyły, na widok wygodnego kącika przygotowanego dla Piotrusia, którego on tak bardzo kochał. Henryś do głębi serca wzruszony był dobrocią ogrodniczki.
— O! jakże szczerze od dnia dzisiejszego wezmę się do pracy! rzecze Henryś po chwili. Co dzień, o piątej godzinie zrana, już tu będę na miejscu. Obórkę starać się będę utrzymywać
w najlepszym porządku. A jak się zawinę szczerze do roboty, to i obórkę opatrzę czyściuteńko, i tyle jeszcze pozostanie mi czasu przed pójściem do. szkoły, że będę mógł zająć się inną jaką pracą.
Z takiem to szczerem postanowieniem, przystąpił Henryś do ogrodniczki i dziękował jej z całego serca, iż przyjęła do obórki pod swoję opiekę braciszka jego. Potem zbliżył się dobry chłopczyna do Piotrusia, a ucałowawszy go ze łzami w oczach, na pożegnanie, nie tracąc już żadnej chwili czasu, pospieszył do domu. Za przybyciem swojem do domu, Henryś zastał ojca leżącego jeszcze w łóżku i twardo śpiącego. Mały nasz pracownik, nie chcąc ojca przebudzić, pocichu opowiedział siostrom całe swoje szczęście, jakie go spotkało w domu poczciwej ogrodniczki, u której tak wygodnie pomieścił swojego braciszka, będącego najmłodszem dzieckiem z całego rodzeństwa. Henryś zalecił Joasi i Ludwisi, żeby też czasem odwiedziły Piotrusia, zwłaszcza, że obiedwie siostry wychodząc za jałmużną na miasto i na przedmieście, łatwą miały sposobność wstąpić także i do obórki poczciwej ogrodniczki.
Gdy ojciec Henrysia przebudził się ze snu i wstał już z łóżka, chłopiec opowiedział mu całe zdarzenie. Wyrobnik bardzo był zadowolniony, dowiedziawszy się od Henrysia, iż ogrodniczka ulokowała wygodnie w swojej obórce najmłodsze z jego dzieci, i że tym sposobem ubędzie mu nieco kłopotu. "Muszę ja także pójść do ogrodniczki i podziękować za jej dobre serce!" tak mówił do siebie ojciec Henrysia, a potem włożył czapkę na głowę i poszedł na miasto.
Już też i dzieci zabierały się do wyjścia z domu, bo właśnie była pora, w której chodziły zazwyczaj na żebraninę.
Jakże to wszystko teraz przeciwnem zdawało się Henrysiowi!
— Wiesz co, kochana Joasiu! rzekł chłopiec, musimy obmyśleć nadal coś lepszego od dotychczasowej naszej żebranki. Musimy koniecznie wynaleźć sobie taką robotę, przez którąbyśmy zarabiać mogli tyle pieniędzy, ile zwykle zbieramy chodząc po żebraninie. Gdyby tylko każde z nas zarobić mogło na dzień dwadzieścia groszy, to już ojciec byłby zapewne z tego zadowolniony. Cokolwiekbądź, ja przynajmniej nie chce już i nie mogę żebrać na przyszłość;
bo dobrze mi utkwiły w pamięci te wyrazy Henryka Pestalocego: "Módl się i pracuj." Kochana siostro, ja miałbym już dla ciebie jednę korzystną robotę. Oto nadchodzą właśnie święta Bożego Narodzenia, nadchodzi kolenda; mogłabyś więc, kachana Joasiu, stroić lalki. A jakbyś już dosyć nastroiła ładnych laleczek, stanęłabyś sobie z niemi na jakim placu lub chodziłabyś po domach, to kupowanoby od ciebie twoje laleczki dla dzieci na Gwiazdką,
— Ach, bardzobym chciała stroić lalki na sprzedaż! zawołała Joasia, uradowana szczęśliwym pomysłem brata; ale do strojenia lalek potrzeba różnokolorowych jedwabnych płatków, których ja nie posiadam.
— Już ja się dla ciebie o takie płatki wystaram, odpowie Henryś, oto udam się z prośby o płatki do krawca, który mieszka w naszem sąsiedztwie. U krawca nigdy nie zbywa na większych i mniejszych płatkach rozmaitego rodzaju, których najczęściej wcale nie potrzebuje. Krawiec ma także zawsze podostatkiem igieł i nici, to może też podaruje dla ciebie jaką igiełkę i trochę nici.
— Lecz gdzież ja będę stroić moje lalki? w naszej izbie takie zimno! Prawda, że Rózia cały
dzień tu przesiedzi; ale Rózia nie potrzebuje jeszcze używać palcy do szycia. Zresztą zimno zbyt jej dokucza, a gdy nie może już wytrzymać, to wtenczas nasza mała siostrzyczka włazi W siennik i dla ciepła w słomę się zagrzebuje.
— A może tez pani Małgorzata, nasza kulawa sąsiadka, co zawsze pali sobie ogień na kominku, pozwoli żebyś u niej, w ciepłej izdebce, stroiła laleczki.
— Ale jak będę stroić lalki, to nie będę mogła użebrać dla ojca ani grosza złamanego.
— Ach, tak, to prawda! Poczekajno, jakby to temu można zaradzić? To mówiąc, zakłopotany Henryś poskrobał się w głowę.
— Jak widzę, mój Henrysiu! odezwała się Joasia, uśmiechając się; chciałbyś widzę wygrzebać sobie z głowy dobrą radę.
— Mnie także dobra myśl przychodzi do głowy! przerwie im Ludwisia. Wiecie dobrze sami że ja przy moich bolących oczach, nie mogłabym teraz zajmować się żadną robotą przynoszącą jakikolwiek zarobek; będę więc musiała przez jakiś czas jeszcze żebrać po ulicy. Może też będzie lepiej, że za każdym razem, jak wrócę z miasta do domu wieczorem, użebranemi
pieniędzmi podzielę się z Joasią. Tym sposobem obie będziemy mogły doręczyć ojcu pieniądze, których zwykle od nas wymaga.
— Doskonała myśl! zawołało jednogłośnie starsze rodzeństwo. Zadowolnione dzieci swoim nowym planikiem, uściskały się serdecznie, a potem zaczęły skakać z radości; nawet kulawa Joasia, mająca najsłabsze z nich nogi, zaczęła z niemi wesoło pląsać.
Nie tracąc czasu, Henryś udał się do krawca, który, jak już wiadomo, mieszkał w sąsiedztwie, w tymże samym domu. Był to bardzo dobry człowiek: rzetelny, pracowity, usłużny, uprzejmy rzemieślnik, który nietylko dla zamożniejszych osób, ale i dla uboższej klassy ludzi, robił suknie wszelkiego rodzaju, tak dla mężczyzn jak i dla kobiet. Henryś miał już nieraz sposobność z swojej strony zrobić krawcowi niejedne małą przysługę. I tak z polecenia krawca odnosił w rozmaite miejsca wykończone rzeczy, chodził dla niego po wodę, przynosił z miasta chleb i bułki. Dlatego też chłopiec stanąwszy u drzwi krawca, śmiało do nich zapukał, gdy miał wejść do mieszkania krawca, aby mu objawić swoję prośbę. Zwykle to tak bywa, że kiedy sami ochoczo wypełniamy życzenia in
nych, to też mamy otuchę w sercu i spodziewać się możemy że i nasze życzenia chętniej każdy wysłucha.
Na odgłos proszę wejść, Henryś z nadzieja. w sercu wszedł do mieszkania krawca. Gdy Wchodził tam, zdawało się jemu, jak gdyby wstępował do jakiej królewskiej komnaty. Po nędznej brudnej izbie wyrobnika nałogowego, mieszkanie schludne, a nawet dość ozdobne, wydawało się Henrykowi bardzo wytwornem i obudzało w nim niezwykły podziw. Wszystkie przedmioty, które tam widział, przyjemnie wpadały mu w oko. Biednemu chłopcu bardzo podobała się stojąca w jednym kacie mieszkania krawca porządna szafka, w której systematycznie poustawiane były rozmaite naczynia: filiżanki, szklanki, talerze i t. p. Na niektórych ź nich Wymalowane były kwiaty, różne zwierzęta i figurki. Dalej na pułkach widział rzędem ułożonych sześć łyżek cynowych starannie oczyszczonych, lśnących od białości tak, że możnaby było w nich się przeglądać. Wpośród innych przedmiotów, na pierwszy rzut oka w mieszkaniu krawca, Henryś spostrzegł różne obrazki ładnie kolorowane, które zawieszone lub porozlepiane były na ścianie. Z wielkiem
ciem spoglądał Henryś na te piękne obrazki. Były to po Większej części ryciny, pochodzące z paryzkich żurnali przedstawiające rozmaite męzkie i damskie figurki, z których każda prawie miała prześliczny ceglasty rumieńczyk, co Hen rysiowi nadzwyczajnie się podobało. Oglądanie obrazków odznaczających się żywemi farbami, prawdziwą sprawiało rozkosz biednemu chłopcu, za każdym razem, gdy znajdował się w mieszkaniu poczciwego krawca. Prócz tego zdumiewały Henrysia piękne ubiory żurnalowych figurek; w duszy wyznawał chłopiec sam przed sobą, iż takiego przepychu nigdy jeszcze w swojem życiu nie widział. W chwili, kiedy Henryś wszedł do warsztatu krawieckiego, krawiec siedział spokojnie za stołem, zajęty będąc robotą sukni z materyi szmaragdowego koloru, którą obszywał właśnie czerwonemi sznureczkami. Na stole przed krawcem, leżało mnóstwo płatków materyalnych różnego koloru.
— Łaskawy panie majstrze, rzekł Henryś do krawca po niejakiej chwili, przychodzę ja tu z pokorną prośbą.
— A czego to sobie życzysz ode mnie, mój chłopcze! zapytał majster uprzejmym tonem.
— Oto, łaskawy panie majstrze, odpowie Henryś nieco zakłopotany, moja siostra Joasia, miałaby wielką ochotę stroić lalki żeby je potem sprzedawać mogła okuło Bożego Narodzenia na Gwiazdką dla bogatych dzieci. Ale cóż, kiedy Joasia nie posiada żadnych ładnych płatków, których do tego koniecznie potrzeba. Pan majster ma dużo takich płatków; to może będzie tak łaskaw i podaruje dla Joasi trochę niepotrzebnych płateczków; wszak panu majstrowi nigdy na nich nie zbywa. A co, czy nieprawda?
— W samej rzeczy, mój chłopcze! odpowie krawiec, ale muszę wpierw zobaczyć, które z tych kawałków kolorowej materyi na nic mi się już nie przydadzą; a wtedy dam wam najchętniej co tytlko będę mógł. Za to nic więcej od ciebie, mój chłopcze, wymagać nie będę, jak tylko żebyś mi znów posłużył i poszedł gdzie się poszle. — Bardzo chętnie, odrzecze chłopiec, może też jeszcze dostanę igiełkę i parę nici od pana majstra.
— Zgoda! dam ci także igłę i nici; ale powiedzno mi szczerze, mój chłopcze, czy twoja siostra Joasia umie już szyć? Bo ja o tem tro
chę wątpię, lubo nie byłoby to nic dziwnego, żeby twoja ośmioletnia siostra szyć umiała. Dziewczynki w tym wieku powinny znać się już trochę na igiełce. Ale ja uważam, mój bratku, że wy wszyscy jesteście wielkie nic dobrego. Przez cały dzień podobno nic nie robicie, tylko włóczycie się po ulicy!
Na te wyrazy krawca, Henryś mocno się zarumienił. Bardzo on się zawstydził, bo czuł że krawiec miał po części słuszność.
— To prawda, że się włóczymy po mieście; odpowie chłopiec, ze wzrokiem spuszczonym. To prawda, że dotychczas prowadziliśmy życie próżniackie, ale też za to od tego czasu będziemy postępować wcale inaczej. Oddawna dobrze ja to czułem, że kto oddaje się próżniactwu, wielki grzech popełnia. Święta to prawda; ale ta prawda święta błąkała się po mojej głowie przez długi czas bardzo niejasno. Początkowo nie pojmowałem jej jeszcze dobrze. Teraz jednak wielka ta prawda zupełnie jest dla mnie zrozumiałą; teraz już wiem dobrze, co mi czynić należy.... Henryk Pestalocy powiedział: " Módl się i pracuj!"
— Któżto jest ten Henryk Pestalocy? zapytał krawiec przez ciekawość.
— Otóż ja sam zupełnie dobrze jeszcze tego nie wiem, odpowiedział chłopiec.
— Gdzieżeś go widział? — Ja go wcale nie widziałem.
— Jakimże sposobem dowiedziałeś się o tem, że Henry Pestalocy powiedział: "Módl się i pracuj."
— Dowiedziałem się o tem z drukowanego arkusza papieru.
— Dowiedziałeś się o tem z drukowanego arkusza papieru, czy to być może? Chłopcze, ty chyba przez sen mówisz,
— Nie, panie majstrze, ja nie mówię przez sen. Ja mówię szczerą prawdę; bo to, com powiedział, wyczytałem własnemi oczyma z drukowanego arkusza papieru, który przppadkowym sposobem wpadł mi w ręce. — Rozumiem teraz. To ty, mój chłopcze, z drukowanego arkusza papieru dowiedziałeś się dopiero tego pięknego zdania: "Módl się i pracuj." Czy to o tem nigdy wpierw nie słyszałeś W szkole, do której chodzisz; czyż w szkole nie uczono cię także że każdy człowiek na świecie powinien się modlić i pracować?
— To prawda, że nauczyciel nasz mówił nam nieraz o tem w szkole; ale za szkołą nikt nie
troszczył się o to wcale, czy my próżnujemy czy nie próżnujemy; my też sami wcale nie myśleliśmy o pracy.
— Jakże się to jednak stało, rzekł krawiec, iż jeden drukowany arkusz papieru, należący widać do jakiejś książki, prędzej ci oczy otworzył aniżeli opowiadanie waszego nauczyciela w szkole?
— Jak się to stało, odrzekł Henryś, ja sam tego nie wiem, ja myslę że to nie sam drukowany arkusz papieru otworzył mi oczy, ale że to sam Pan Bóg sprawił, nastręczając mi sposobność, żeby mój umysł zwolna się oświecił. Pamiętam, że dnia jednego będąc w kościele, i stojąc sobie na boku w kąciku, przysłuchiwałem się uważnie kazaniu, jakie miał ksiądz z ambony. Pamiętam, bo uważnie przysłuchiwałem się, jak z ambony ksiądz opowiadał żywot Jezusa Chrystusa, że Jezus Chrystus kochał małe dziateczki, że raz rzekł do otaczających go uczniów swoich: "Pozwólcie maluczkim przyjść do mnie!" Słowa te pełne Boskiej dobroci zrozumiało zaraz moje serce, łzy stanęły mi w oczach; a jednak łzy te nie pochodziły ze smutku. Przeciwnie, w sercu mojem czułem wtedy prawdziwą radość.
Owe tkliwe słowa Chrystusa przyniosły mi wielką pociechę. W tej chwili zdawało mi się że i my, biedne dzieci wyrobnika, nie jesteśmy już małemi żebrakami opuszczonemi zupełnie. Podobnie błogiego pocieszającego uczucia w sercu mojem doznałem, gdym odczytywał ów drukowany arkusz papieru. Tak sarno i teraz jeszcze czuję, przypominając sobie to wszystko; dlatego też myślę, że to nie drukowany arkusz papieru, ale sarn Pan Bóg oświecił mnie i wskazał mi drogę do dobrego.
— Dobrze mówisz, mój chłopcze, rzecze krawiec. Bóg oświeca nasz rozum i wiedzie nas dodobrego. Wszystko jest w Boskiej mocy! Bóg daje dobre natchnienia i zawsze podaje nam sposobność czynienia dobrze. Słuchajże, mój chłopcze, oto przyprowadź tu do mnie siostrę twoję Joasię, dostanie ona odemnie pięknych płatków, jakich potrzeba jej będzie do strojenia lalek, a przytem pokażę jej, jak ma szyć.
Henryś nie posiadał się z radości; pobiegł też czemprędzej do domu po Joasię. Nie upłynęło dużo czasu, a już biedna kulawa Joasia znajdowała się w warsztacie poczciwego krawca. Tymczasem Henryś pospieszył na miasto, ażeby co zapracować.
— To ty, moja mała, masz ochotę lalki stroić, rzekł krawiec do Joasi, z uczuciem ojcowskiej prawie życzliwości, w chwili, gdy Joasia zbliżyła się nieśmiało do stołu, za którym siedział ten dobry człowiek.
— Tak, mam wielką, ochotę, odpowie Joasia!
— Bardzo dobrze, moje dziecko, rzecze znów krawiec. Ale kto chce lalki stroić, musi dobrze umieć szyć.
— Powiedz mi tedy, moja mała czyś miała już kiedy igiełkę w ręku?
— Nic miałam nigdy, odpowiedziała Joasia.
— Jakżeż więc chcesz szyć dla lalki?
— Ja sama tego nie wiem; wiem tylko to, że radabym pracować. Żebrać po ulicy wcale nie mam już ochoty; zresztą, przy mojej kulawej nodze, chodzić po mieście jest dla mnie męka; zimno też nieznośnie mi dokucza pod odkrytem, niebem.
— Czyż to w mieszkaniu waszem nie jest także zimno?
— Ah! to prawda, zawołała Joasia z westchnieniem, dlategoteż chcę prosić kulawej Małgorzaty, żeby mi pozwoliła szyć w jej ciepłej izdebce.
— Moje dziecko, jeżeli tylko chcesz, to u mnie w cieple możesz wciąż siedzieć i pracować. Jak się przekonam, że jesteś pilną i pojętną, to wyuczę cię doskonale krawiecczyzny i dostarczać ci będę roboty tak, żebyś mogła sobie coś także zarobić. Niedawno miałem ja tu chłopca u siebie; ale że był leniwy i niepojętny, nię chciałem go dłużej trzymać. Spodziewam się, iż ty, Joasiu, wcale inną będziesz. Szyć rękawki do sukien wkrótce się u mnie nauczysz. Za twoję robotę dam ci jeść, a oprócz, tego gotówką dostaniesz ode mnie złotówkę co tydzień, bylebym tylko widział, że szczerze przykładasz sie do pracy. Nie odkładając nic na jutro, weźmiemy się zaraz dziś do roboty. Oto masz igłę i nici. Przedewszystkiem, zeszyjesz mi te dwa kawałki materyi. Uważaj dobrze, moje dziecko! Pokażę ci jak to szyć trzeba. O tak, jeszcze raz tak samo, no, nieźle idzie. Sprobój teraz sama, tak, tak dobrze; tylko rób, moje dziecko, krótsze nieco ściegi. Szyj równym ściegiem, inaczej całe szycie byłoby krzywe; zaczynasz dobrze, szyjże tak dalej, ale się nie śpiesz. A teraz siadaj tu przy mnie, na tym stołeczku.
Pozostawmy Joasie w warsztacie poczciwego krawca, a zobaczmy co robi na mieście, Henryś, mały nasz przyjaciel. Dobry ten chłopiec, gdy opuścił mieszkanie krawca z radością w sercu, śpiesznie przebiegł po schodach; lecz wyszedłszy z domu, nagle zatrzymał się na ulicy., przez którą zwykle przechodził tak często. Widział on przed sobą te sanie domy, te same ulice, tychże samych ludzi, których co dzień prawie napotykał. A jednak wszystko, co tym razem miał przed swojemi oczyma, przedstawiało się jemu w odmiennych zupełnie kolorach. Wszystko tym razem, przed wzrokiem i duszą Henrysia, zajaśniało świeżemi uroczemi barwami, chociaż nawet w tej chwili promienie słoneczne skąpo ozłacały swym blaskiem szczyty pobliższych domów. To też urok, który w tej chwili ubarwiał, ozdabiał, umilał wszystkie przedmioty otaczające biednego chłopca, to też blask, który oświetlał, ozłacał, opromieniał wszystko w oczach Henrysiii, nie był blaskiem samego słońca, ale był blaskiem, ale był światłem, ale był promieniem boskim, pochodzącym wprost z nieba, odbijającym się jasno, odzwierciadlającym się w własnem czystem sercu małego żebraka i w jego łzie samotnej. Tak, byłto blask
wewnętrzny, który z uradowanego serca Henrysia pochodził, rozlewał się, opromieniał na zewnątrz wszystkie przedmioty, jakie go otaczały. Było to istne światło z nieba, które rozjaśniło coraz bardziej umysł i serce biednego chłopca, wskazując mu prawą drogę, na którą szczęśliwie wstąpił, a po której z wytrwałością miał postępować w dalszem swojem życiu. Przytem, jakieżto miłe, pocieszające, jakieżto błogie uczucie odzywało się w sercu Henrysia, na samo to wspomnienie iż jedynie przez swoje własne staranie, zdołał lepsze jak dotąd pomieszczenie i opiekę obmyślić dla jednej z swych siostr, Joasi, i dla swojego małego słabowitego braciszka, Piotrusia. Wreszcie Henryś śmiało już sam do siebie mógł powiedzieć: "Od tego czasu nie będę już żebrał, ale szczerze zajmę sie pracą, która zapewni mi godziwy zarobek." Po chwili złożył Henryś ręce do modlitwy i z gorącem westchnieniem do niebios tak sobie pomyślał w duszy: "Boże, o mój dobry Boże! dziękuję Ci z całego serca żeś mi zesłał tak jak z nieba ów drukowany arkusz papieru, z którego wyczytałem wyrazy Henryka Pestalocego: Módl się i pracuj! wyrazy, które zawierają w sobie ważną przestrogę, które stać się mają dla mnie biednego.
chłopca najlepszą skazówka, postępowania na drodze dalszego mojego życia."
Po malej pauzie, Henryś rzekł znowu sam do siebie: nasz dobry sąsiad, krawiec, zrobił mi niedawno pytanie, ktoto był ów Henryk Pestalocy? Mój Hoże, ja sam radbym także coś więcej wiedzieć o Henryku Pestalocym. Dowiedziałem się już przecie, że Henryk Pestalocy w młodym swoim wieku był nauczycielem biednych dzieci; ale nie wiem gdzie ten zacny człowiek przebywał, co się dalej z nim stało? jakże pragnąłbym to wiedzieć! Czy też Pestalocy dotąd jeszcze żyje? O! jakżebym pragnął go widzieć, i od niego się jeszcze czegoś pożytecznego nauczyć. O! jakżebym rad stać się jemu podobnym; jakżebym pragnął zostać z czasem, tak jak Henryk Pestalocy, nauczycielem biednych, dzieci. Z jakąż ochotą brałbym do siebie wszystkie biedne dzieci, żeby się uczyły modlić i pracować, żeby zamiast żebrać i próżnować, przykładały się szczerze do jakiego rzemiosła, któreby im zapewniło uczciwe utrzymanie na przyszłość. Obok tego starałbym się też, żeby biedne dzieci głodu ani zimna przy mnie nie cierpiały.
Henryś, ocknąwszy się z swojego zadumania, ruszył z miejsca w dalszą drogę. Prze
chodząc przez most, znajdujący się na rzece płynącej środkiem miasta, spostrzegł chłopiec gromadkę osób bawiących się jeżdżeniem po lodzie na łyżwach. W samej rzeczy przyjemnie było patrzeć na rączych łyżwiarzy, którzy po gładkiej przejrzystej szybie lodu uwijali się w rozmaitym kierunku, to zręcznie zakreślając, łyżwą, większe lub mniejsze koła, to naprzód suwając wartko jak strzała.
Wpośród innych ciekawych widzów, znajdowała się także gromadka dzieci, które oparte o poręcz mostu, z wielkiem zajęciem przypatrywały się, jak na dole, po zamarzniętej rzece, jeździli a raczej ślizgali się na łyżwach miłośnicy tego rodzaju zabawy. Do owej gromadki dzieci, przyłączył się także na chwilę i nasz Henryś, który podżegnięty ciekawością, rad byłby także przypatrzyć się, jak jeżdżono na łyżwach po lodzie. Wtem nagle przyszło Henrysiowi na myśl, w jakim celu wyszedł na miasto, i że ani chwili nie powinien tracić napróżno. Nie zatrzymując się więc już dłużej na moście, udał się Henryś w dalszą, drogę, w zamiarze postarania się o jak, robotę.
Zaledwie jednak Henryś uszedł kilka kroków, zatrzymał się w miejscu. Niedaleko od brzegów
rzeki, ludzie jacyś wyrąbywali lód i w wielkich bryłach pakowali go na wozy, które tam już w pogotowiu stały. Cukiernicy, a po częśći rzeźnicy, kazali zwozić owe bryły lodu do swoich piwnic: pierwsi. potrzebowali ich dla przyrządzania latową porą, lodów i różnych chłodnych napojów; drudzy, żeby w lecie zabezpieczyć rnogli mięso od zepsucia. Przy wyrąbywaniu lodu niemało ludzi było zatrudnionych. Zbliżywszy się tedy do nich, zapytał Henryś: czy nie mógłby im także pomagać? Nieznajomi robotnicy chętnie na to przystali.
Zaraz też Henryś wziął się ochoczo do pracy; bryły lodu wyrąbanego znosił chłopiec na wozy z taką gorliwością. że aż pot mu spływa? z czoła.
— Teraz śmiało powiedzieć moge, pomyślał sobie Henryś w duchu, iż zacząłem pracować na chleb w pocie mojego czoła. Ha! żeby tylko praca moja warta była kawałka chleba, którymbym głód mój mógł zaspokoić! dodał chłopiec z westchnieniem.
Henrysiowi, gdy niedawno jeszcze chodził po żebraninie, oprócz grosików, w niejednym domu dawano czasem kawałek chleba.
Tym sposobem mały żebrak zbierał sobie dość kawałków chleba; to też nie zawsze był on bardzo zgłodniały. Tym razem jednak bardziej jak? _ kiedykolwiek Henrysiowi jeść się chciało, bo dziś dobrze się napracował, a chleba nie miał właśnie ani kawałka dla zaspokojenia swojego,
głodu. Zaczął tedy chłopiec rozmyślać nad tem, czy, nie byłoby lepiej, ażeby się postarał o stałe jakie zatrudnienie, zamiast spuszczać się jedyniena przypadkowy zarobek za chwilową posługę., — Kiedy takie myśli przesuwały się po głowie Hen; rysia, który bez ustanku nakładał lód na wozy, już też i mrok zapadał. Zawieszono robotę. Henryś mógł więc także odpocząć. Za to zaś, iż szczerze pomagał robotnikom przy ładowaniu lodu na wozy, otrzymał od nich dziesięć groszy. Henrysiowi jeść się niezmiernie chciało; miał więc wielką ochotę kupić sobie choć bułkę za dwa grosze, ale ta chęć rychło go odeszła, gdy mu przyszedł na myśl kij ojca, stojący w kącie zimnej i brudnej izby. Henryś tedy postanowił pójść do domu bez żadnego posiłku i czekać tam cierpliwie, dopóki Ludwisia nie powróci do domu i nieprzyniesie z sobą kilka kawałków chleba użebranych na ulicy. —,. Jak to wszystko rozdzieli się
na cztery części, to każdemu?. nas niewiele się co dostanie" pomyślał sobie Henryś nareszcie.
Nie mógł też biedny chłopiec spodziewać się tyra razem większego jak zwykle zbioni chleba; gdyż Joasia, równie jak Henryś, nie poszła tego dnia żebrać po ulicy. Pomimo to, zgłodniały chłopiec ani za jeden grosik nic sobie nie kupił do jedzenia.
Henryś, lubo zgłodniały, nie poszedł jeszcze prosto do domu, ale pobiegł wpierw do domku ogrodnika żeby zobaczyć co się dzieje w obórce z jego braciszkiem Piotrusiem, którego pozostawił pod opieką litościwej ogrodniczki. Gdy Henryś stanął na miejscu, przed domkiem ogrodnika. na dworze było już zupełnie ciemno. Chłopiec zapukał do drzwi czeladnej izby. Gdy mu je otworzono, i gdy wszedł do izby, zastał tam sługę ogrodniczki zajętą właśnie skrobaniem kartofli, które gotować miała na wieczerzę dla miejscowych parobków; trzeba bowiem wiedzieć, że przy ogrodzie znajdował się jeszcze piękny kawał gruntu, do którego uprawy ogrodnik ludzi trzymać potrzebował.
— Przyszedłeś zapewne zobaczyć co się dzieje z twoim małym braciszkiem, którego zostawiłeś w obórce, rzekła kucharka do Henrysia,
widząc. go wchodzącego do izby. Możesz być zupełnie spokojnym o twojego Piotrusia. Temu biednemu robakowi bardzo tu dobrze jest w obórce. Przez cały dzień ślicznie się bawił, a teraz zasypia sobie spokojnie. Dziś jeszcze musze pójść do obórki i krowy wydoić. A jak tam pójdę, dam jeszcze na noc twojemu braciszkowi garnuszek świeżego mleka. Tymczasem siadaj tu przy mnie, mój chłopcze, i pomóż mi skrobać kartofli. Jak skończymy naszą robotę, zapale latarkę i zaprowadzę cię do obórki żebyś mógł zobaczyć uściskać twojego kochanego braciszka.
Henryś, gdy dostał kozik do ręki, zaczął skrobać kartofle z wielką pilnością, i tak się zwijał, iż zanim kobieta zdążyła oskrobać jeden kartofel, to chłopiec dwa już oskrobał. Tym sposobem robota postępowała bardzo śpiesznie. Henryś i służąca ogrodniczki pracowali wciąż ze sobą na wyścigi, co ich bardzo rozweselało. Niezadługo też oboje tyle naskrobali kartofli, że niemi cały duży garnek napełnić można było. Garnek ten z kartoflami przystawiła sługa po chwili do ognia, który w okamgnieniu roznieciła na kominie.
Po ułatwieniu się z kartoflami, Maryanna (bo tak owej służącej było na imię) zapaliła kawa
łek świecy w latarce i wierna swojemu przyrzeczeniu zabrała z sobą Henrysia do obórki, w której kochany jego braciszek, owinięty w zgrzebny worek, słodko sobie zasypiał. Na twarzyczkę, bladą, zazwyczaj, wystąpił mu śliczny rumieńczyk, usteczka utraciły swą siność, a rączki i nóżki, które poprzednio były zimne tak jak lód, zupełnie się już rozgrzały. Widoczne to były skutki lepszej wygody, jaką maleńki Piotruś znalazł w ciepłej obórce ogrodniczki, aniżeli ją miał w zimnej i pełnej niezdrowego zaduchu izbie nałogowego wyrobnika, który więcej pamiętał o gorzałce niżeli o swoich dzieciach.
O, jakże szczęśliwym w tej chwili czuł się nasz Henryś, mając, to wewnętrzne przeświadczenie, iż on. własnem staraniem, pomieścił tak wygodnie braciszka swojego w obórce poczciwej ogrodniczki! Zabiegły Henryś, widząc, jak sobie słodko Piotruś zasypia, zbliżył się do niego ostrożnie i lekko pocałował go w czoło, żeby go czasem ze snu nie przebudzić. Po chwili rzekł: "O, mój kochany Piotrusiu, żebyś ty wiedział, jak ja się cieszę, że ci tu jest tak dobrze. Po naszej zimnej izbie, tobie się zapewne wydawać musi, mój aniołku. że ty jesteś już te
raz w niebie; a ty tymczasem, mój miły robaczku, znajdujesz się tylko w cieplej obórce."
Henryś, po ucałowaniu swojego braciszka i podziękowaniu ogrodniczce za jej opiekę, pośpieszył do domu. Gdy wszedł do. izby, zastał, już ojca. Joasia i Ludwisia rozdzieliwszy pomiędzy siebie pieniądze, jakie na mieście sama. Ludwisia użebrała, doręczyły je ojcu; a potem zjadły wszystek suchy chleb, nie zostawiwszy nic Henrysiowi. Dziewczynkom ani przyszło do głowy, że biedny chłopiec nic nie miał w ustach przez cały dzień, i że zupełnie głodny powrócił do domu. W istocie, Henryś wystawiony był tą razą na ciężką próbę; przez cały dzień pilnie pracował, a jednak musiał głód znosić. Miałże się dlatego Henryś zniechęcić do dobrego, czyż go to już miało odstręczyć od pracy? Może kto inny na jego miejscu byłby sobie pomyślał: "Jeżeli tak zawsze mam głód mrzeć, to wolę żebrać." Ale Henryś tak nie myślał, nie zniechęcił się on wcale, jednakże mimo woli łzy stanęły mu w oczach, gdy dowiedział się od Joasi, że nie zostało dla niego ani kawałka chleba. Biedny chłopiec nie chcąc dać poznać siostrom, że ma łzy w oczach,
odwrócił na bok głowę i usiadł sobie w kąciku.
Tymczasem ojciec, jak tylko pieniądze dostał do ręki, wyszedł zaraz na miastu. Dzieci nic też jeszcze nie wspomniały o swoich chwalebnych zamiarach. Biedne dzieciaki nałogowego wyrobnika ociągały się z tem dlatego, że znając surowy charakter ojca swojego, obawiały się, czy z jego strony nie znajdą jakiej przeszkody, czy im pozwoli porzucić żebrankę, a zająć się zamiast tego jaką użyteczną pracą, do której one miały taką szczerą ochotę. Dlategoteż małe rodzeństwo uradziło pomiędzy sobą, żeby przede wszystkiem uzbierać nieco grosza ze swojej pracy, i żeby tym sposobem zwolna przekonać ojca, że pilna praca daleko więcej przynieść im może pożytku aniżeli żebranie po ulicy.
Po wyjściu ojca z domu, Henryś z ciekawością zapytał siostrę swoję Joasię, czy też pożytecznie przepędziła czas u krawca po południu. Joasia, chcąc lepiej o tem brata przekonać, wzięła go za rękę i zaprowadziła do mieszkania krawca. Mała Rózia pobiegła za starszem swojem, rodzeństwem.
Krawiec siedział wciąż przy swoim warsztacie i pilnie pracował. Jak na sam początek, wcale on był zadowolnionym z szycia Joasi; dlatego też powtórzył dawniejsze swoję zapewnienie, mówiąc, że jeżeli Joasia tak szczerze i nadal przykładać się będzie do pracy, to niezadługo pomieści ją stale w swoim warsztacie i rozciągnie nad nią troskliwą opiekę. Przy tej sposobności, krawiec, by Joasię zachęcić do wytrwałej pracy, pozwolił jej pochwalić się przed Henrysiem, a nawet przed małą Rózią, początkową swą pracą i pokazał im to, co dotąd sama Joasia uszyła. Krawiec z ojcowską, rzec można, życzliwością obchodził się z dziećmi nałogowego wyrobnika; za każdym razem, gdy weszły w progi jego mieszkania, witał się z niemi uprzejmie.
U poczciwego krawca siadywała zazwyczaj w kąciku, przy piecu, przyjemna staruszka, która, pomimo swojego podeszłego wieku, nie siedziała nigdy z założonemi rękoma, ale zawsze czemś pożytecznem była zajęta: to robiła pończoszkę, to przędła na kołowrotku, to nareszcie pierze darła. Ta staruszka dobra, łagodna, by
ła matką pracowitego krawca. Obok, stał duży przetak napełniony pierzem.
— Moje dziateczki! odezwała się staruszka po niejakim czasie do obecnych dzieci wyrobnika. Chciałabym wam także z mojej strony dać dobrą, radę. Oto, zamiast co macie marznąć w waszej nieopalonej izbie, możecie wszyscy razem przychodzić tu co wieczór i drzeć ze mną pierze. Jak się przekonam, że się nie lenicie wcale i szczerze rai w pracy pomagacie, każde z was, potem dostanie odemnie albo bułeczkę albo parę kartofelków gotowanych.
Na taką propozycyę poczciwej kochanej babuli (jak ją zwykle nazywano), dzieci okazały zaraz wszelką gotowość do wieczornej roboty. Siedzieć przy ciepłym piecu i pierze drzeć, potem dostać jeszcze za to bułeczkę lub parę kartofelków, zamiast siedzieć w zimnej izbie i głód mrzeć, to dla dzieci wyrobnika wcale niezła była gratka. Ciekawe dzieci, zanim się jednak wzięły do pracy, zaczęły oglądać z wielkiem zajęciem, robotę krawiecką pilnej Joasi. Henrysiowi i małej Rózi, bardzo się podobała suknia, którą Joasia uszyła dla pierwszej swej laleczki. Suknia ta była błękitnego koloru. Joasia uszyła także
fartuszek dla lalki, ażeby i lalka ochraniała swojej nowej sukienki. Fartuszek był różowy; przy jasno niebieskiej sukni bardzo ładnie się wydawał w oczach dzieci. Jednem słowem, wszystko było prześlicznie!
Kiedy dzieci nacieszyły się już do woli widokiem tych prześliczności, z największą ochotą siadły do pracy przy kochanej babuli, która każdemu z nich wydzieliła pierze do darcia, i robota rozpoczęła się w najlepsze.
Doprawdy trzeba było widzieć, z jaką przykładną gorliwością pracowali tu wszyscy. Najlepszy z siebie przykład dawał sam krawiec, . którego igiełka wciąż była w ruchu i migotała mu tylko w palcach.
Kołowrotek babuli warczał także bez ustanku że to aż miło! To też i dzieci mając taki przykład przed sobą, z ochotą darły pierze przez cały wieczór, a to tem chętniej, że poczciwa staruszka zajmująco zaczęła opowiadać dzieciom 'historyę życia swojego, poczynając od najpierwszej swej młodości. Dzieci przysłuchując się z wielkiem zajęciem opowiadaniu dobrej babuli,. ktorą nazywano powszechnie panią Katarzyną, dowiedziały się że była córką szewca, że żale
dwie mając łat siedm wieku swego, już umiała obszywać trzewiki, które robił jej ojciec, że i potem zajmowała się podobnąż robotą z wielką pilnością. Dlategoteż nazywali ją wszyscy pracowitą Kasią. W końcu opowiadania swego, nadmieniła babunia, że w późniejszym czasie wyszła ona za mąż za dobrego człowieka, któremu pracowitość młodej dziewczyny bardzo się podobała. Poczciwy ten człowiek był także szewcem, podobnie jak jej ojciec. Katarzyna była szczęśliwą ze swoim mężem przez cały ciąg pożycia, dopóki nie spodobało się Bogu zabrać go do Swojej chwały. Tu staruszka otarła łzę, która potoczyła się po jej łagodnej twarzy pokrytej zmarszczkami podeszłego wieku. Dzieci, przez cały ciąg opowiadania poczciwej staruszki, ciekawie przysłuchiwały się każdemu jej słowu. W tem na zegarze wybiła dziewiąta godzina. O tej porze, krawiec, znużony całodzienną pracą, zabierał się zwykle do spoczynku. Staruszka odstawiła także na bok swój kołowrotek; a dzieci wyrobnika, które przez cały wieczór pilnie darły pierze, otrzymały przyobiecane bułeczki.
Joasia i Ludwisia zaczęły coś po cichu do siebie szeptać, a po naradzeniu się z sobą oddały swoje bułeczki Henrysiowi. Dziewczynki jadły już chleb w domu i nie były wcale głodne; chętnie tedy zrobiły dla brata ofiarę ze swoich bułeczek, pragnąc tym sposobem nagrodzić błąd, jaki popełniły względem swojego kochanego brata, o którym poprzednio, przez swoje roztargnienie, zupełnie przepomniały, nie zostawiwszy dlą niego ani kawałka chleba.
— Kochane dziateczki, rzekła staruszka przy pożegnaniu, nieprawdaż, że nam dzisiejszy wieczór bardzo przyjemnie upłynął? Nie zapominajcie tedy przychodzić tu co dzień wieczorem do roboty. Jedna znajoma moja oberżystka, która dużo gęsi potrzebuje w ciągu całego roku, dostarcza mi pierza podostatkiem. Widzicie więc, moje dziateczki, że na pracy zbywać wam tu nie będzie.
— Ja przyjdę zaraz jutro zrana, zawołała mała Rózia uradowana, bo jak wszyscy powychodzą, to ja sama musiałabym siedzieć w domu, nawet Piotrusia nie ma już teraz. Mnie samej zawsze tak tęskno!
— Dobrze, moje dziecko, przyjdź! odpowiedziała staruszka. Tylko pamiętaj Róziu, żebyś mi pilnie pierze darła, żebyś. przy robocie cicho siedziała, żebyś niedokazywała. Jak się przekonam że masz prawdziwie szczerą chęć do pracy, to się postaram, żeby się co z naszego obiadku i dla ciebie okroiło.
Tyra więc sposobem wszystkie dzieci nałogowego wyrobnika znalazłszy jaką taką opiekę u dobrych ludzi, i trochę lepszą wygodę niżeli ją przedtem miały, czuły się szczęśliwemi. Jedna tylko Ludwisia, biedna Ludwisia, musiała wychodzić jeszcze z domu na cały dzień i żebrać. Dopiero późno pod sam wieczór wstępowała ona do krawca po dzieci i wracała z niemi razem do domu.
Ztemwszystkiem Henryś, któremu niezmiernie żal było Ludwisi, że ona sama jedna za, wszystkich żebrać musi, premyśliwał nad tem, żeby położyć temu koniec od Bożego Narodzenia, i żeby wtedy ojciec jego o wszystkiem mógł się już dowiedzieć.
Henryś, co dzień regularnie, o piątej godzinie z rana, chodził na przedmieście do obórki ogrodniczki. Przybywszy tym razem na miejsce o
zwykłej porze, chłopiec przede wszystkiem uprzątnął gnój z obórki, potem zbliżył się do swojego kochanego braciszka Piotrusia, i sam podał mu mleko na śniadanie. Piotruś dostawał trzy razy na dzień garnuszek mleka świeżego, który raz na zawsze przeznaczyła dobra ogrodniczka dla biednej dzieciny.
Gdy Henryś powrócił do domu, siostry były już na nogach. Zaraz też dziewczynki zaczęły się myć i czesać. Ponieważ nie miały grzebienia, palcami więc rozczesywały swoje włosy. Po umyciu się i uczesaniu jakiem takiem, Joasia zamiotła izbę, Henryś zaś, dla przewietrzenia mieszkania, otworzył okno. O godzinie ósmej Henryś i Joasia udali się do szkoły, pięcioletnia Ludwisia poszła żebrać po mieście, a mała Rózia pobiegła naprzeciwko do poczciwej staruszki, matki krawca, która pozwoliła jej także przychodzić do siebie co dzień zrana.
Od niejakiego czasu, Joasia daleko pilniej uczęszczała do szkoły aniżeli przedtem i uczyła się coraz lepiej. Dziewczynka, zamiast co dawniej włóczyła się po ulicach i żebrała, teraz do południa pożytecznie przepędzać mogła czas w szkole. Tym sposobem, ciało Joasi, wynędzniałe na
żebraninie, zwolna pokrzepiać się zaczęło. Joasia niepotrzebowała już odmrażać sobie nóg tak jak dawniej, gdy brnąć musiała po błocie albo po śniegu. Dlatego też dziewczynka, za każdym razem, gdy siedziała w szkole, czuła się zawsze daleko weselszą, i zdrowsza aniżeli pierwej; przytem, nauka sprawiała jej także niemałą przyjemność.
Henryś podobnież, gdy znajdował się w szkole, czuł się bardzo szczęśliwym, a będąc chciwy nauki, byłby rad mieć nie dwoje ale czworo oczu: pragnął on wszystko dobrze poznać, pojąć, zrozumieć, jak najwięcej się nauczyć; gdyż trzeba wam wiedzieć, kochani czytelnicy, iż Henryś stale już sobie postanowił uczyć z czasem biedne dzieci, podobnie jak to czynił niegdyś Henryk Pestalocy.
Po szkole, czas popołudniowy bardzo też przyjemnie i korzystnie upływał Joasi u krawca, który ją z wielką ochotą szyć uczył. Joasia bardzo była pojętną, a przytem pilną; ztąd też w krótkim czasie zrobiła w krawiecczyznie wielkie postępy. Przed samemi świętami Bożego Narodzenia, miała już Joasia na sprzedaż sześć prześlicznych lalek, zupełnie gotowych, które
bardzo ładnie się wydawały.. Joasia lalki swoje wykończyła bardzo pięknie, porobiła im figurki wcale zgrabne. Korpus dla każdej lalki uszyła Joasia z niepotrzebnych kawałków płótna, twarzyczki porobiła im z lakierowanych maseczek. Kilka bowiem takich maseczek, sztuka na sztukę po trzy grosze, krawiec podarował Joasi, która coraz więcej przykładała się do krawiecczyzny.
Henryś, powróciwszy ze szkoły, nie próżnował w godzinach popołudniowych, jak się łatwo każdy tego domyśli; ale owszem, starał się on wszędzie gdzie tylko mógł, o nową robotę. Wszystkim chętnie posługiwał, nie lenił się do żadnej pracy, jaka się tylko nastręczyła. Każdy co potrzebował Henrysia, bardzo z niego był zadowolony, chętnie za jego fatygę, dał mu kilka groszy, tak iż się nieraz z tego ładna kwotka uzbierała. Tym sposobem i ojciec Henrysia nie miał już żadnego powodu być niezadowolonym z dziennego przychodu, jaki mu Henryś do rak składał regularnie.
Joasia, za każdą lalkę swoję brała złotówkę; a że zrobiła sobie sześć lalek, zebrała tedy sześć złotych. Trudno sobie wyobrazić, jak się
Joasia cieszyła serdecznie, gdy już doczekała się owocu swej własnej pracy.
Nadeszły święta Bożego Narodzenia, które nieznacznie ważne być miały dla rodziny nałogowego wyrobnika. Każde z starszych dzieci wyrobnika, już od dawnego czasu zajmowało się pracą, każde z nich miało już pewne swoje zatrudnienie, kiedy tymczasem ojciec tych dzieci ani się domyślał tego wszystkiego. Przyszedł jednak czas, gdzie mu się oczy miały otworzyć. Otóż właśnie, w wigilją świąt zrana, gdy nałogowy pijak chciał już wychodzić na miasto, sąsiadujący z nim krawiec zatrzymuje go u progu i rzecze do niego:
— Mój sąsiedzie, proszę cię, wstąp do mnie na chwilę; mam z tobą pomówić słów parę.
Wyrobnik stał się powolnym żądaniu sąsiada. Gdy obadwa znajdowali się już sam na sam W mieszkaniu krawca, krawiec przemówił do wyrobnika w ten sposób:
"Dzięki niech będą Wszechmogącemu Stwórcy, żeśmy znów doczekali w tym roku świąt Bożego Narodzenia. Jutro mamy właśnie wielkie uroczyste święto; jestto dzień nader ważny, który z największą, radością obchodzą na całym
świecie wszyscy chrześcianie. Jakżeto błogo sercu każdego chrześcianina, gdy w ten dzień tak ważny i uroczysty wspomni sobie na świętą. naukę, Jezusa Chrystusa, naszego Zbawiciela! Każdy dobry chrześcianin obierać winien dzień ten do cichych rozmyślań; wejść sam w siebie, zastanawiać sio nad sobą, czynić rachunek swojego sumienia, zapytać sam siebie: czy też w ciągu całego roku żył dobrze, a z końcem roku czy nie stał się gorszym, ale lepszym, bogobojniejszym; nade wszystko też czy z dawniejszych swych przywar i nałogów otrząsnął się; czy, jednem słowem, życie swoje, jeżeli było nagannem, poprawił? Otóż wybacz, mój sąsiedzie, że po przyjacielsku zrobię ci podobne zapytanie: czy pomyślałeś także o tem w ciągu całego roku; czy też zastanowiłeś się kiedy nad twojem postępowaniem, czyś uczynił kiedy rachunek sumienia?"
Niespodziewana ta przemowa uczciwego a rozsądnego krawca, niezmiernie zdziwiła nałogowego wyrobnika, Z początku nie umiał on wcale tego pojąć, co to wszystko miało znaczyć iż krawiec ni ztąd ni z owad zaprosił go do siebie i wystąpił do niego z takiem kazaniem. Od
ilość dawnego bowiem czasu obadwa, krawiec I wyrobnik, żyli pod jednym dachem, pomimo to zawsze dalecy byli od siebie, zaledwie czasem, gdy jeden przechodził około drugiego, powiedzieli sobie:, Dzień dobry! lub dobry wieczór!"
— Panie majster, co to ma wszystko znaczyć? zawołał po chwili wyrobnik z widocznem niezadowoleniem.
— Tylko się nie gniewaj na mnie, mój sąsiedzie! łagodnie odpowie krawiec. Wszakże my wszyscy jesteśmy ułomnymi ludźmi. Każdy z nas podlega czasem jakiej wadzie, z której się może poprawić, byleby tylko miał dobrą wolę ku temu. Otóż powiem ci szczerze, mój sąsiedzie, ie zboczyłeś z dobrej drogi, a wszedłeś na manowce wiodące do zguby. Przypuśćmy na chwilę, mój sąsiedzie, że będąc w podróży, zabłądziłeś nadobre. Wtem napotykasz człowieka, który chce ci wskazać prawdziwą drogę, jaką należy postępować abyś już więcej nie błądził. Wszak w takim razie usłuchałbyś rady tego życzliwego człowieka, nieprawdaż? Otóż, mój sąsiedzie, tym człowiekiem, który na dobrą drogę chce cię naprowadzić, jestem ja sam. Tak jest, mój sąsiedzie, szczerze, bez ogródki, chcę ci po
wiedzieć, że ta droga, która dotychczas postępowałeś, jedynie do ostatniej zguby doprowadzić cię może! Zastanów się tylko sam nad sobą: każdy grosz, jaki masz z codziennego zarobku, jaki ci wpadnie do ręki, wynosisz zaraz do szynkowni, i przepijasz. Tymczasem dzieciom twoim każesz żebrać po mieście, a chleba dajesz im zaledwie tyle, ile wystarcza, iżby z głodu nie. pomarły. A jednakże, mój sąsiedzie, jako dobry ojciec, powinieneś dzieciom twoim dawać z siebie dobry przykład; zamiast, co ich uczysz żebrać i próżnować, źle się z niemi obchodząc, powinieneś nakłaniać je do pracy i do wszystkiego dobrego. Zapytaj jeno własnego sumienia, mój sąsiedzie, i powiedz sam, czyś dobrze odtąd postępował? Czy Bóg, Ojciec nasz w Niebie, pełen niewyczerpanej dobroci dla nas, dlatego tylko uczynił cię ojcem twoich dzieci, żebyś je zaniedbywał co do ciała i duszy, miasto starannie wychowywać dziateczki według Boskich przykazań?"
Na te wyrazy, nałogowy wyrobnik zmieszał się widocznie; z początku jednak chciał on usprawiedliwiać swoje postępowanie tą. wymówką, że dzieci jego są jeszcze za młode do pracy.
Wtedy dobry krawiec krótko opowiedział wyrobnikowi wszystko to, co się działo wkoło niego, a o czem sam dotychczas nie wiedział. Jednem słowem, otworzył mu oczy. Wyrobnik, dowiedział się dopiero z ust krawca, jakim cudownym prawie sposobem Bóg natchnął Henrysia dobrą myślą, i podał mu sposobność poznania tej wielkiej prawdy, że grzechem jest żebrać, że nie na to Pan Bóg stworzył człowieka ażeby próżnował, ale na to, ażeby wszelkich zdolności swoich używał na. dobre, żeby pracował dla własnego i bliźnich swoich pożytku; nadewszystko zaś, żeby nie był niczyim ciężarem, chociażby przyszło pracować w krwawym pocie czoła na kawałek chleba. Krawiec wymownie skreślił wyrobnikowi ową usilność, z jaką Henryś wziął się sam do pracy; jak następnie małe swoje siostry skłonił do tego, żeby poszły za jego przykładem; jak wreszcie całe swoje młodsze rodzeństwo pomieścił u dobrych ludzi. A wszystko to dopiął chłopczyna jedynie przez swoje usilne starania, przez swoję wytrwałość.
Ta przymówka krawca tym razem jeszcze bardziej zmieszała wyrobnika aniżeli poprzednio. Nie wiedząc, co ma na to wszystko odpowiedzieć
ojciec pięciorga dzieci, czapkę, którą trzymał w swoich rękach, zaczął przewracać na wszystkie strony, a nareszcie pokrząkiwać, chcąc tym sposobem ukryć swoje widoczne pomieszanie.
— Powinieneś się doprawdy wstydzić, mój sąsiedzie, rzekł znowu krawiec po chwili; wstydzić się sam przed sobą, żeś tak niedobrze dotąd postępował. Nie gniewaj się jednak na umie, mój sąsiedzie, że ci otwarcie prawdę w oczy mówię. Ja także, jak każdy inny, ułomnym jestem człowiekiem; ja także mógłbym kiedyś podobnie zbłądzić, (od czego niech mnie Bóg uchowa): wówczas, mój sąsiedzie, skoro to we mnie zauważysz, usilnie cię proszę, żebyś ty mnie podobnie jak ja ciebie teraz, do siebie przywołał i otwarcie błąd mój wytknął. Jak ia ciebie teraz, tak ty wówczas, mój sąsiedzie, staraj się naprowadzić mnie na dobrą drogę. A tymczasem sam, rumieniąc się przed sobą za twoje dotychczasowe postępowanie, ukorz się przed Bogiem, módl się gorąco do Niego, żeby ci przebaczył, żeby cię wsparł łaską Swoją i natchnął dobrą myślą, podobnie jak natchnął twego syna Henrysia. Tak jest, mój sąsiedzie, zastanów się sam dobrze nad sobą, porzuć szka
radny nałóg twój, wejdź znowu na dobrą drogę, z której zboczyłeś. Przy gorącej modlitwie, przy pracy, staniesz się porządnym człowiekiem, a nadewszystko dobrym ojcem, tak jak bydź należy. A teraz bywaj mi zdrów, kochany sąsiedzie, ale, raz jeszcze proszę cię, nie gniewaj się na mnie o gorzkie słowo prawdy. Wierzaj mi sąsiedzie, iż to wszystko, co ci powiedziałem, powiedziałem jedynie przez życzliwość sąsiedzką dla ciebie i dla twoich dziatek.
Po tych wyrazach, poczciwy krawiec odprowadził sąsiada swojego aż do samych drzwi, za które wyrobnik cichuteńko się wysunął; gdyż tak był zmieszany niespodziewaną przemową, iż nawet nie podziękował za dobrą życzliwą radę.
Tymczasem syn jego. Henryś, wstawszy raniutko, pospieszył na przedmieście, i czemprędzej zrobił zwykły porządek w obórce ogrodniczki. Tego dnia, jako w wigilją Bożego Narodzenia nie było szkoły; zatrzymał się więc dłużej jak zwykle w domku ogrodniczym, i zaczął pomagać słudze przy szorowaniu różnych sprzętów i naczyń. Henryś, z wiechciem w ręku, już dość długo zajęty był szorowaniem stołu, gdy wtem do kuchni weszła sama ogrodniczka
Trzymała ona w ręku sukienny surducik, z którego własny jej syn nieco wyrósł, a który Henrysiowi ogrodniczka teraz podarowała.
Surducik ten, z szaraczkowego sukna, z świecącemu metalowemi guzikami, nie był już nowy wprawdzie, bo nawet na jednym łokciu znajdowała się łatka; zresztą, surducik był zupełnie w dobrym stanie. Henryś, nigdy jeszcze nie posiadał tak pięknego surducika, a ten co miał na sobie, był już całkiem zużyty, zniszczony.
Darowany surducik, w który się zaraz ubrał chłopiec uradowany, jakże pięknie wydawał się przy białej czystej jego koszuli, którą z rana wziął na siebie! Byłato koszula świeżo uprana; gdyż trzeba wiedzieć, że Henryś, punktualnie co sobota, chodził do znajomych praczek, które chętnie pozwalały mu zawsze, by prał z niemi razem bieliznę własną, i swego młodszego rodzeństwa. Chłopiec trzymał się zwykle tej kolei, że jednej niedzieli prał same koszulki, a następnej sanie znów sukienki. Tym sposobem i Henryś i siostry jego zawsze miały świeżą bieliznę i czysto wyprane sukienki, tak, że aż miło było teraz spojrzeć na dzieci wyrobnika.
Henryś, mając już na sobie darowany surducik, nie posiadał się z radości, i pomyślał sobie w duszy: "Jak zostanę z czasem nauczycielem biednych dzieci, to zawsze porządnie i schludnie ubierać się będę." Po chwili, zbliżył się chłopiec do ogrodniczki, i z sercem przejętem prawdziwą wdzięcznością, ucałował ogrodniczce ręce za surducik, który go tyle uszczęśliwił.
Pożegnawszy się wreszcie ze wszystkiemi, a nade wszystko ucałowawszy serdecznie swojego kochanego braciszka Piotrusia, udał się w dalszą drogę; gdyż chłopiec miał jeszcze coś więcej do czynienia na mieście.
Henryś, wyszedłszy z domu ogrodniczki, poszedł prosto na plac targowy za swojemi małemi sprawunkami. Między innemi, Henryś kupił piękną kolorową chustkę na szyję za pieniądze, które sobie uskładał ze swoich oszczędności. Pieniądze te miał Henryś zachowane w węzełku od chustki do nosa. Była tam rozmaita drobna moneta zapracowana przez niego; a oprócz tego znajdowało się w węzełku sześć złotych, które siostra jego Joasia zebrała ze sprzedaży swoich lalek. Sam Henryś oszczędził ze swojej pracy około dziesięciu złotych, chociaż co dzień.
tak jak zwykle, składał ojcu po dwadzieścia groszy, a czasem nawet i więcej. Oprócz kolorowej chustki na szyję, Hen ryś kupił jeszcze kartofli za kilkanaście groszy i soli za grosz, a potem powrócił do domu.
Około południa ojciec nadszedł także z miasta. Ojciec Henrysia, dawniej miał zawsze zwyczaj spać nawet w południe, jak tylko wrócił do domu; gdy się zaś wyspał, szedł znowu prosto do szynkowni. Tym razem jednak ojciec Henrysia nie położył się spać o dziennej porze, ale usiadłszy sobie na swojem łóżku, bardzo był zamyślony.
Dzieci poszły do kącika, a zebrawszy się w gromadkę, zaczęły rozmawiać z sobą i udzielać sobie nawzajem wiadomości o tem, co każdemu z nich przytrafiło się pomyślnego od samego rana. I tak pierwszy Henryś, z wielką radością, zaprezentował młodszym siostrom swój surducik. który otrzymał w podarunku od ogrodniczki. Joasia pochwaliła się przed swojem rodzeństwem, iż dobra staruszka, matka pana majstra, ofiarowała jej ładny fartuszek, a pan majster darował jej pantofelki, które dla niego były za ciasne. Naturalnie na nogi Joasi były
znów za duże i wyglądały tak jak jakie czółna; ale Joasia mogła jeszcze długo ich używać. Pantofle z zielonego safianu, pięknie wyglądały; z jednej tylko strony podeszwa była nieco przetarta. Ludwisia miała na sobie ciepłą wełnianą sukienkę, z której wielką mogła mieć wygodę, dostała ona także w podarunku ciepły zimowy czepeczek i parę dobrych skórzanych trzewików.
W samej rzeczy, od niejakiego czasu, sama Opatrzność zdawała się czuwać nad Ludwisia, i zesłała na jej ratunek zacnego lekarza, który ją wziął w swoję opiekę. Zdarzyło się bowiem iż Ludwisia stanęła razu pewnego przed domem tego szlachetnego człowieka i żebrała. Doktór, widząc dziewczynkę cierpiącą na oczy, wziął ją do swojego mieszkania, opatrzył oczy i kazał jej przychodzić do siebie co dzień regularnie o jednej godzinie. Ludwisia ściśle się tego trzymała. Zacny doktór dawał jej za każdym razem do zażycia łyżkę lekarstwa i smarował jej oczy uzdrawiającą wodą tak iż dziewczynka wkrótce pozbyła się bólu oczów, na który tak długo cierpiała. Trzeba tylko było, by Ludwisia zaopatrzoną była od zaziębienia. Dla
tego też poczciwy lekarz, nie ograniczając się na tem, iż oswobodził biedną dziewczynkę od bólu oczów, obmyślił jeszcze dla niej ciepłą odzież. Onto właśnie, podarował Ludwisi na Gwiazdkę ową ciepłą czapeczkę, sukienkę wełnianą i nowe trzewiczki. Wyzdrowienie dziewczynki nastąpiło w samą porę; bo i na Ludwisię nadszedł już czas, żeby się także wzięła do jakiej pracy do której potrzebowała zdrowych oczu.
I mała Rózia dostała coś na Gwiazdkę. Krawiec darował jej swój bawełniany kaftan. Zabawnie jednak było patrzeć, jak mała Rózia wyglądała, gdy ją ubrano w ten ogromny kaftan. Naturalnie był to kaftan z dorosłego człowieka; nic więc dziwnego, że dostawał małej Rózi aż do samych pięt, rękawy zaś od kaftana dłuższe były aniżeli ręcę Rózine, i sięgały także aż do samej ziemi.
Nad wieczorem, dzieci wyrobnika bawiły się przy oknie. Henryś rozpostarł swoję piękną kolorową chustkę na krawędzi okna. Obok chustki złożył pieniądze te, które sam zapracował i zaoszczędził, i te, które Joasia zebrała za swoje lalki. Prócz tego, Henryś ułożył na oknie
obok innych darów kartofle, które zakupił na placu targowym, a które ulubioną były potrawą jego i całego młodszego rodzeństwa. Wreszcie położył chleb i sól ułożoną w kszałcie piramidy. Gdy Henryś urządził już wszystko jak się należy, zbliżył się do ojca, i z okiem jaśniejącem z radości rzekł, całując go w rękę:
— Kochany ojcze! racz przyjąć od twoich dzieci to wszystko, co tu widzisz; jestto właśnie Gwiazdka, którą dla ciebie przygotowaliśmy.
Wyrazy te nagle wyrwały wyrobnika z jego zadumania. Spojrzał zdziwiony wokoło siebie; żywy rumieniec wystąpił mu na twarz. W głębi bowiem serca jego odezwało się uczucie wstydu. Ah! bo też ten człowiek miał się rzeczywiście czego wstydzić przed sobą samym. Po chwili wstał on z miejsca, a zbliżywszy się do okna, przez długi czas milczał i z rozrzewnieniem patrzał na dzieci. Tymczasem dzieci z wielką radością zaczęły opowiadać ojcu rozmaite swoje przygody, jakie im się dotychczas przytrafiały. Każde z nich rade było czem się popisać. Wszystkie więc razem szczebiotały, mówiły jedne przez drugie. Wyrobnik byłby może nie wszystko zrozumiał, co dzieci chciały powie
dzieć, gdyby nie to, że krawiec zrana już uprzedził go o wszystkiem, i niejako przygotował go wcześniej do wystąpienia dzieci z szczeroduszną mową i z niespodzianką przysposobioną dla ojca na Gwiazdką.
Wyrobnik z łatwością też pojął szczebiotanie swoich dzieci. W tej chwili łzy potoczyły się po jego ogorzałej twarzy. Przykładne postępowanie długo zaniedbywanych przez niego dzieci, wzruszyło go aż do głębi serca. Pierwszy też raz w swojem życiu, po tylu latach, nagannie przepędzonych, wyrobnik nasz uściskał serdecznie swoje dziatki. W gruncie serca, nie byłto wcale zły człowiek. Na nieszczęście, przez długi czas, szkaradny nałóg pijaństwa, przygłuszył w nim uczucie świętej powinności ojca, i wszystkie inne szlachetniejsze instynkta, które w sensu każdego człowieka Bóg zaszczepił.
Po niejakiej chwili rzekł Henryś do ojca: "Kochany ojcze! wszak już odtąd nie każesz nam żebrać po mieście, nieprawdaż? My będziemy sami na siebie zarabiać; my marny wielką chęć do pracy.
— Tak, tak, my mamy wielką chęć do pracy, drogi ojcze! jednogłośnie wołały i inne dzieci, idąc za przykładem brata swego Henrysia.
— Dobrze! dobrze! kochane moje dzieci, rzekł wyrobnik głęboko wzruszony: lecz więcej ani słowa nie mógł już wymówić. Wyrobnik, będący już na drodze poprawy, zakrywając sobie w tej chwili twarz rękoma, płakał tak jak dziecko.
Piętnaście lat upłynęło od chwili, jak dzieci wyrobnika żebrać przestały i zajęły się pracą; ojciec ich także wszedłszy sam w siebie, otrząsnął się ze swojego nałogu, i zmienił dotychczasowe swe postępowanie. W owymto czasie (było to w roku ), w pewney wiosce, położonej w okolicy wesołej, stał na uboczu ładny domek, a przy nim znajdował się sad obszerny, ogrodzony nowemi sztachetkami. Sad obfitował w dobre drzewa owocowe. Oprócz tego, w przednim gruncie, był jeszcze ogród warzywny.
Po jednej stronie domu, znajdowała się obszerna schludna izba o czterech oknach. W niej ustawione były stoły i ławki czarno malowane. Zaraz na pierwszy rzut oka, można było poznać. że izba ta miała przeznaczenie szkółki.
Na jednej z czterech ścian wisiała mappa Europy, przy drugiej ścianie stała wielka czarna tablica, na której dzieci uczyć się miały czytać, pisać, rachować. Na stoliku nauczycielskim Ieżały: Pismo Święte i Ewangelia. Wreszcie nade drzwiami wypisane były dużemi literami następujące wyrazy: "Módl się pracuj."
Druga połowa małego domku, składała się z dwóch izb. w których mieściło się dwanaście łóżek z czystą i białą pościołką. W przyległej izdebce znajdowało się jeszcze jedno łóżko nauczyciela; obok łóżka stał mały stoliczek. Zresztą domek zawierał w sobie kuchnią, spiżarnie i izbę czeladnią.
Otóż właśnie w tym ładnym domku, po izbach. przechadzał się w te i ową stronę, młody człowiek, którego wzrok jaśniał niezwykłą radością. Od czasu do czasu składał on ręce tak jak do modlitwy. Wszelako ruchy jego widocznie zdradzały pewną wewnętrzną niespokojność, niby zakłopotanie. Młody człowiek (a był nim właśnie Henryk, syn wyrobnika, jak się już zapewne czytelnicy domyślają), wszedłszy do szkolnej izby, zaczął się znowu krzątać około wewnętrznego porządku, jak gdyby nie był jeszcze zupełnie ze
wszystkiego zadowolniony. Co chwila miał jeszcze coś do poprawienia. Wciąż jeszcze ustawiał, przestawiał, regulował, aż nareszcie nie było już co i zmienić. Wszystko już zostawało w należytym porządku. Henryk nie miał już w tej chwili nic więcej do czynienia; ale widocznie oczekiwał kogoś z wielką niecierpliwością.
Nie zadługo jednak potem wszedł do izby człowiek podeszłego wieku. Miał on na sobie ubiór świąteczny. Acz na głowie miał włos siwy, chód jego był pewny. Słowem, był to sobie wcale rzeźki starzec. Radość wewnętrzną znać było na jego pogodnej twarzy; śmiało rzecby można, iż oblicze jego promieniło niezwykłą radością; bo też rzeczywiście starzec ten miał się czego radować: z syna swojego doczekał się pociechy!
Domyślacie się już zapewne, kochani czytelnicy, że tym uradowanym starcem był właśnie
ojciec Henryka, ów nałogowy niegdyś wyrobnik, który poprawiwszy się z dawnych swoich błędów, stał się w końcu porządnym człowiekiem.
Starzec, przyglądając się uważnie temu wszystkiemu, co go teraz otaczało, gdy porównał swoję przeszłość z teraźniejszością, uczuł w sercu nie
wymowną radość. Szczerze też w tej chwili westchnął on do Nieba, z głęboką serca pokorą, dziękując Bogu, iż mu Bóg Wszechmogący podał był możność powrócenia na dobrą drogę, z której dawniej zboczył, i że go uchronił tym sposobem od nieochybnej zguby.
— Henryku! ozwał się wreszcie starzec, ocierając łzę z oka i silnie do serca przyciskając młodzieńca, który właśnie stał przed nim. Mój Henryku, czyż ja mogłem spodziewać się przed piętnastoma laty, iż doczekam tak wielkiej radości, iakiei teraz doznaię?
— Kochany ojcze! odpowie na to Henryk, wyznać ci muszę, iż gdym po raz pierwszy wyczytał z drukowanego arkusza papieru wyrazy Pestalocego, tak pełne zbawiennej nauki: "Módl się i pracuj!" natychmiast obudziła się w mojem sercu chęć szczera, abym z czasem równie jak Pestalocy, mógł zostać nauczycielem biednych opuszczonych dzieci. Od owej też chwili wszystko czyniłem, co tylko było w mojej mocy, bylebym tylko z czasem osiągnąć zdołał cel gorących mych życzeń.
— Bóg pobłogosławił twym szczerym usiłowaniom, kochany mój synu! przerwał wzruszo
ny ojciec Henryka. Nie potrafię wypowiedzieć ci, mój drogi synu, jak wielka w tej chwili uczuwam radość, widząc iż obrałeś sobie tak piękny lubo zarazem tak trudny zawód nauczycielski. Oj! wiem ja teraz, że niełatwa to rzecz wychowywać dzieci w miłości Boga i łudzi, kształcić serce i umysł, ugruntować ich w dobrem. Ja sam, wyznam ci szczerze, takich obowiązków podjąć się nigdy nie byłbym w stanie; chociażbym nawet posiadał mój synu, potrzebne wiadomości, jakie ty posiadasz, nie umiałbym być dobrym nauczycielem. Pojmuję ja to dobrze, że kto wychowaniu dzieci wyłącznie chce się poświęcić, serce jego przejęte być powinno uczuciami dobrego chrześcianina, miłością, ku bliźniemu. Kto dzieci kocha, ten je kochać powinien tak jak dzieci swoje kocha ojciec, rozumie się dobry ojciec; bo nie każdy ojciec jest zawsze najlepszym ojcem swoich własnych dzieci..... Wiem to i własnego doświadczenia. Wszakże był czas, kiedym ja także nie umiał dopełniać obowiązków dobrego ojca względem własnych dzieci. A jednak, uczucie tych świętych obowiązków, choć późno, obudziło się w mojem sercu i zwróciło mnie wreszcie na dobrą drogę,
a to od czasu, gdy Pan Bóg miłosierny, dobrym przykładem własnych moich dzieci oświecić mnie raczył i wyrwał mnie z moralnego odrętwienia i snu straszliwego, w którym przez długi czas byłem pogrążony. Od tej chwili poznałem dopiero, jakie są obowiązki ojca, jak to ojciec, prawdziwie przywiązany do swoich dzieci, wychowywać je powinien. Dzieci własne dobrze wychować, jakże trudno, a cóż dopiero pielęgnować, wychowywać dzieci obce! Ty mój synu, twoje siostry i twój brat Piotruś, jesteście mojemi dziećmi, drogiemi mojemu sercu. Dla was gotów byłbym uczynić wszelkie poświęcenie; lubo był czas żem nie umiał was wychowywać. Ztemwszystkiem wyznaję otwarcie, iż obcemi dziećmi nie byłbym nigdy w stanie zajmować się tak szczerze jak mojemi własnemi ani też podejmować się ich wychowania.
Dlatego pojmuje ja to dobrze, kochany mój synu, jak trudny obrałeś sobie zawód, który wymaga, abyś nietylko słowem nauczał dzieci, jakiemi mają być względem Boga i ludzi, ale który wkłada na ciebie obowiązek, iżbyś nauczki, przestrogi i napomnienia wspierał własnym twoim dobrym przykładem, wzorowem postępowaniem.
Tak. jedyny to i najlepszy sposób, żeby nietylko przez słowo ale i przez dobry przykład, dawane dzieciom nauczki, głęboko zaszczepiły się w ich sercach. Jakże to dobrze, że dzieci mając przed oczyma wzorowe postępowanie swego przewodnika, pomyślą sobie w duszy: kiedy tak postępuje nasz nauczyciel, to i my tak postępować będziemy, żeby się Bogu i ludziom podobać.... Mój kochany synu, gdy sobie przypomnę, jak mało ja sam troszczyłem się dawniej o twoje wychowanie, dreszcz mnie przejmuje; bo widzę teraz jasno, jak niesłychanie trudny zawód masz teraz przed sobą! Wiem ja z własnego doświadczenia, jak to łatwo zboczyć z dobrej drogi....
Henryk wzruszony stał przed posiwiałym już ojcem, który nauczony smutnem doświadczeniem własnem. oddawna życie swoje naganne poprawił, i żył uczciwie. Przed chwiląteż to, co czuł w głębi serca swego, uroczyście wypowiedział z całem wewnętrznem przekonaniem. Henryk, przejęty uczuciem synowskiej wdzięczności, a przytem pokładając ufność w Bogu, i w własnem sercu, wylanem dla ludzkości, odezwał się w te słowa:
— Kochany ojcze! bądź o mnie spokojnym; nie obawiaj się o mnie, tak jak ja nie lękam sięo siebie; bo położyłem nieograniczoną ufność w Bogu, który w czystych moich zamiarach
i w szczerych usiłowaniach, dopomagać mi i wciąż czuwać nademną będzie, tak jak dotychczas mną się opiekował. Nic się bez woli Bożej nie dzieje, wszystko jest dziełem Wszechmocnego Stwórcy. Bóg, wszechmocnością Swoją, z jednego ziarnka zboża zasianego na roli, stwarza tysiące innych ziarn na pożytek ludzki. Serce jest także ową rolą na którą Bóg rzucił swoje Boskie ziarno, co z czasem błogi owoc wydać powinno. Silną wiarą, ufnością bez granic w łasko Przedwiecznego, ugruntowany byłem dotychczas w mojem postanowieniu. Taż sama wiara będzie i na przyszłość tarczą moją od wszelkich pokus; zasłaniać mnie ona będzie ode złego, chronić nadal od wielu zboczeń i zdrożności na, nowej drodze mojego życia, na którą śmiało wstąpiłem. Wiem ja, że ciernista jest droga życia; wiem. że niemało trudności będę miał jeszcze do pokonania. Człowiek z natury swojej ułomną jest istotą, nieraz w najlepszej dążności zachwiać się może. Toż
mnie przytrafićby się mogło; dlatego też, w razie jakiego zwątpienia, natychmiast w gorącej modlitwie serca mego uciekać się będą do Boga, a dobry Ojciec Niebieski, pewny jestem, wysłucha szczerej modlitwy mojej. Pełen wewnętrznego przekonania o ważności pięknego powołania, jakie sobie obrałem, poświęcać. się nie przestanę wychowaniu dzieci ubogich, kształcić ich serca, rozwijać młodociany umysł. Sumiennie, z prawdziwem zamiłowaniem przedmiotu, wypełniać będę chlubne acz trudne obowiązki wiejskiego nauczyciela, a Bóg, pewny jestem tego, pobłogosławi szczerym moim usiłowaniom.
— Kiedy tak, to zupełnie spokojny już jestem teraz o ciebie, mój synu, rzekł starzec ze łzami w oczach, i uściskał go serdecznie.
Wtem drzwi się otworzyły. Do izby wszedł czerstwy chłopak, mający około lat sześciu. Przybył on właśnie z najbliższego miasta, gdzie oddany był na naukę, do stolarza. Byłto Piotruś. I któż, mój Boże, byłby się dawniej spodziewał, że z czasem tak czerstwo i pięknie wyglądać będzie ów wątły, wynędzniały, zbiedzony maleńki Piotruś, który w niemowlęctwie swojem
okazywał wyraźną skłonność do suchot, tak jak to uważał ów lekarz, co kiedyś widząc Piotrusia przed domem ogrodniczki, niewachał się objawić swojego zdania, iż chorowite to dziecko nie doczeka zapewne następnej wiosny.
Atoli przebywanie w oborze, świeże mleko prosto od krowy, troskliwa piecza poczciwej ogrodniczki o słabowite dziecko, nade wszystko zachowanie czystości i ochędóstwa około ciałka, wszystko to przyczyniło się do ocalenia biednej dzieciny od nieochybnej prawie śmierci, co większa, ów dawniej wątły Piotruś wyrósł teraz na czerstwego, zdrowego, silnego chłopaka, z świeżym rumieńcem.
Za Piotrusiem, młodszym bratem Henryka. weszły także do izby trzy jego siostry. Pierwza z nich ukazała się Joasia. która od owego czasu, gdyśmy ją poznali, bardzo urosła. Joasia, jak już wiadomo, w dziecięcym swym wieku, cierpiała na piersi, i była słabej budowy ciała. Ztąd też. mimo wyzdrowienia, pozostała ona nieco ułomną. Ztemwszystkiem, dzięki staraniom zacnego lekarza, Joasia była zresztą, zupełnie już zdrową. Poczciwy doktor, który już wyleczył dawniej Ludwisię, oswobodził także Joasię
z garbu, jaki zaczął jej się formować. Wreszcie tak dalece ją uzdrowił, iż dziewczyna oddawać się mogła później wszelkiej pracy, nie czując już żadnych piersiowych dolegliwości; oddawała się też ona pracy z wielkiem zamiłowaniem, zwłaszcza, iż pozostając przy ojcu, Joasia miała powierzone sobie małe domowe gospodarstwo.
Cała ta biedna rodzina, miała teraz los swój zapewniony. Ojciec pięciorga dzieci, niegdyś nałogowy człowiek, znalazł przyzwoite pomieszczenie w tej samej wsi właśnie, w której zacny dziedzic kazał wybudować nowy piękny domek, i przeznaczył go na szkółkę dla biednych dzieci wiejskich. Joasia była przy ojcu. Gdy od, gospodarskich zatrudnień pozostało czasem Joasi trochę wolnego czasu, Joasia nie marnowała go napróżno; ale szyła bieliznę i robiła suknie dla wiejskich kobiet. Niekiedy sama pani we dworze powierzała Joasi jaką robotę. Joanna dobrze znała rzecz swoję; bo, jak już wiemy, w warsztacie poczciwego krawca, miała sposobność dobrze wyuczyć się krawiecczyzny. A ponieważ Joasia była przytem bardzo pilna, niemały też z pracy rąk własnych miała zarobek, tak, iż nietylko sprawiała, sobie sama wszystko,
co jej tylko było potrzebnej ale prócz tego, z pieniędzy przez siebie zapracowanych, coś jeszcze na bok odłożyć była w stanie; każdy grosz oszczędzony kładła regularnie do puszki. Tym sposobem pracowita Joasia zebrała sobie niemałą sumkę, ktorą postanowiła zabezpieczyć sobie na, wiek późniejszy.
Zapewne chcielibyście też wiedzieć, co się stało z drugą siostrą Henryka, Ludwisią. Oto, Ludwisia wyszła potem za mąż za młynarza. Powodziło im się bardzo dobrze, bo chociaż czasem wiatru nie było, gdy wiatrak stanął i nie można było mleć mąki, to oboje małżonkowie nie siedzieli z założonemi rękoma, ale brali się do innej jakiej użytecznej pracy. I tak często się zdarzyło, iż mąż płótno robił a żona przędła. Tym. sposobem, jak jedno tak drugie nie potrzebowało się wciąż kłopotać o to, żeby im chleba zabrakło, ani też ustawicznie z obawą wyglądać, rychło wiatr zawieje.
Rózia, najmłodsza z siostr Henryka, gdy znacznie już podrosła, znalazła pomieszczenie w pewnym zamożnym dworze za piastunkę. Dzieci pańskie, do Rózi bardzo się przywiązały, bo Rózia umiała się z dziećmi dobrze obchodzić. To
też sama pani, matka dzieci, bardzo Rozalie lubiła i szczerze sio nią opiekowała, widząc, z jaką sumiennością Rozalia swoje obowiązki wypełniała. Państwo bezpiecznie spuścić się mogli na młodą piastunkę i śmiało dzieci swoje pozostawić przy Rózi; bo baczna na wszystko i przywiązana do dzieci Rózia, ani na krok ich nie odstępowała; ale owszem, była ona nieodstępną ich towarzyszką. Roztropna dziewczyna, wychodziła niekiedy z dziećmi na przechadzkę, i czy to w domu czy za domem, troskliwie nad niemi czuwała, bacząc na to. żeby żadnemu z nich nic się złego nie przytrafiło, by żadne dziecko nic szkodliwego nie wzięło do ręki albo do buzi. Jednem słowem, Rózia wzorową była piastunką powierzonych sobie dzieci. Starała się ona we wszystkiem dobrem naśladować poczciwą Barbarę, która niegdyś matce Henryka Pestalocego. była tak wielką pomocą przy wychowywaniu jej dzieci.
O! gdyby wszystkie dzieci ludzi biednego stanu, chciały pójść za. przykładem dzieci wyrobnika, niewątpliwie wyszłyby także z czasem na ludzi pracowitych i uczciwych, na ludzi pożytecznych sobie i społeczeństwu. Najuboższe dziecko, żebracze nawet dziecko, osiągnąć to
może, niech tylko nie zapomina o Bogu i o pracy, niech tylko stosuje się zawsze do wyrazów Pestalocego: "Módl się i pracuj!"
W piękny pogodny poranek dnia jednego, gdy biła dziewiąta, godzina, na wieży wiejskiego kościołka, na ścieżce, wiodącej ode dworu ku małemu domkowi szkolnemu, postępować uroczysty orszak, na czele którego znajdował się pleban miejscowy. Tuż za sędziwym pasterzem szło parami dwunastu osieroconych chłopczyków wiejskich jednakowo ubranych. Dalej postępował zacny dziedzic wraz z swoją małżonką, otoczony dobremi sąsiadami, wszystkiemi swojemi domownikami, ludźmi dworskiemi, zgoła całą poczciwą swoją czeladkę. Orszak zamykał lud wiejski zgromadzony z całej gminy.
Henryk, stojąc w progu domku szkolnego, oczekiwał na powitanie nadchodzącego orszaku Gdy wszyscy stanęli już na miejscu, rozpoczął się uroczysty akt poświecenia wiejskiej szkółki. Dostojny pleban, po dopełnieniu religijnej ceremonii, przemówi! krótko poważnym a rzewnym braterskim wyrażeni do serca wszystkich, a następnie zwracając się do Henryka, jako do przyszłego nauczyciela wiejskiej szkółki, wyrzekł
także do niego słówko pełne chrześciańskiego znaczenia, wymownie zagrzewające serce Henryka do wytrwania w obranym zawodzie, i oddał w tejże chwili dwunastu owych osieroconych chłopczyków pod jego opiekę. Henryk, z rozradowanem sercem, z okiem jaśniejącem od szczęścia, z wypogodzonem czołem, powitał powierzone mu sieroty, i przemówił do nich w następujący sposób:.
Kochane dzieci!
Był czas, gdym podobnie jak każdy z was teraz, był biednym chłopaczkiem, a nawet chodziłem żebrać, bo wówczas nie pojmowałem jeszcze tego, że każdy człowiek stworzony jest do pracy. Ale Bóg dobry, Ojciec Niebieski, czuwał nade mną. i dnia jednego nastręczył mi sposobność poznania tej wielkiej prawdy, iż grzechem jest wyciągać rękę po jałmużnę, kiedy kto ma zdrowe ręce do pracy, kiedy kto sam zapracować sobie może na kawałek chleba. Otóż, kiedy jeszcze małym byłem chłopczykiem, przypadkiem, jak to zwykle mówią, dostał się w moje ręce drukowany arkusz papieru, pochodzący z dziełka opisującego pełne poświęceń.
życie pewnego wielkiego przyjaciela dzieci, z sercem szlachetnem, zagrzanem prawdziwą miłością bliźniego, który głęboko się przejął boskiemi wyrazami naszego Zbawiciela: Pozwólcie maleńkim przyjść do mnie !" Wielki. ten przyjaciel ludzkości, obrał sobie za cel swojego życia, żeby wychowywać biedne sieroty lub dzieci opuszczone, żebrzące, żeby je nauczyć modlić się i pracować, żeby, jednem słowem, wychowańcy jego stać się mogli z czasem ludźmi bogobojnymi, pracowitymi, uczciwymi pożytecznymi sobie i innym. Kochani moi mali współbracia! Jak już wam poprzednio wspomniałem, ja sam, w dzieciństwie mojem, byłem także małym żebrakiem; dlatego też to, co wyczytałem z drukowanego arkusza papieru, zrobiło na mnie mocne. wrażenie. Pomyślałem ja sobie wtedy: jakież to wielkie byłoby szczęście dla mnie, małego żebraka, gdybym w dziecięcym moim wieku znalazł był takiego prawdziwego przyjaciela dzieci, o jakim już wspomniałem, a który, opiekując się mną szczerze, tak jak owemi sierotami w dobroczynnym swym zakładzie, wcześnie mógłby mnie naprowadzić na dobrą drogę, i mnie oświecić. Czyż byłbym ja potrzebował żebrać?... Ztąd
też, gdym czytał o Pestalocym (bo tak się właśnie nazywał ów wielki przyjaciel dzieci) powstało w mojem sercu to gorące życzenie, ażebym ja także z czasem, gdy już dorosłym będę człowiekiem, równie tak jak Pestalocy. mógł wychowy wać na ludzi biedne sierotki. Bóg Wszechmogący wysłuchał gorących próśb moich; gdyż, trzeba wam wiedzieć, kochane dzieci, iż pewien pan równie zamożny jak wspaniałomyślny, idąc za głosem serca, wziąwszy mnie w swoję opiekę, oddał mnie do szkół, i dał mi tym sposobem możność korzystania z nauk i usposobienia się na nauczyciela, bym potem wychowywać i uczyć mógł inne biedne dzieci, podobnie jak ja niegdyś potrzebujące opieki. Boże! błogosław za to mojego dobroczyńcę, dla którego wdzięczność aż do śmierci nie wygaśnie w mojem sercu. Wiedzcież teraz, kochane dzieci, że owym panem, mym dobroczyńcą, jest właśnie dziedzic tutejszy, obecny tu w tej chwili, który będąc moim wspaniałomyślnym opiekunem, jest i waszym dobroczyńcą; gdyż onto właśnie kazał wystawić swoim kosztem i urządzić tak jak potrzeba ten piękny domek, przy którym znajduje się także obszerny ogród. Dobroczyńca
nasz, z sercem wspaniałomyślnem, zebrał najbiedniejsze dzieci z całej okolicy, które nie mają już ani ojca, ani matki, jednem słowem biedne nieszczęśliwe sieroty, ażeby sieroty te zamiast coby miały żebrać od chaty do chaty i dążyć do złego, znalazły tu przytułek potrzebny i ojcowskie wychowanie. Temi biednemi sierotami to wy same jesteście kochane dzieci, które mojej pieczy oddano. Od tej chwili, we mnie będziecie mieli waszego prawdziwego przyjaciela i ojca! Bóg mi dopomoże,; abym w sercach waszych zdołał zaszczepić miłość, bliźniego i szczere zamiłowanie w pracy. Henryk Pestalocy zawsze będzie naszym wzorem. "Módl się i pracuj ! to było jego godło; ono będzie także i naszem, kochane dzieci!
Przeplatając naukę robotami ręcznemi, w naszym ogrodzie, będziemy ziemie uprawiać, siać, a potem zbierać co Bóg da, za każdym zaś razem, gdy Niebo pobłogosławi naszej pracy, dziękczynne modły Bogu złożymy za Jego święte dary. Do szkółki naszej przychodzić także będą dzieci zamożniejszych rodziców. Z temi dziećmi razem się uczyć i bawić będziecie; żadnej różnicy nie uczynię pomiędzy wami. Jako
dobre dzieci, dzieci jedynego Boga w Niebie, zachowacie pomiędzy sobą zgodę, jedność i braterstwo, wzajemnie we wszystkiem sobie dopomagając. Co do mnie, biorąc wzniosły wzór z Pestalocego, starać się będę wejść w jego ślady tak być ojcem dla was, jak on był niegdyś ojcem dla swoich sierot, którym dawał u siebie przytułek i prawdziwie chrześciańskie wychowanie.
Mój Boże! gdyby ten wielki przyjaciel dzieci mógł widzieć w tej chwili naszą, szkółkę, urządzoną na wzór jego zakładu, jakżeby się tem radowała piękna dusza jego. Ale Pestalocy oddawna już nie żyje; jedynie pamięć jego zawsze żyje i żyć nie przestanie w sercach tych wszystkich, którzy prawdziwie ludzkość kochają. Dziś właśnie przypada rocznica urodzin Pestalocego, tego nieśmiertelnego przyjaciela dzieci. W każdym zakątku Niemczech dzień urodzin Pestalocego uroczyście obchodzą. Dlatego też i my także dzień dzisiejszy obchodzimy uroczystem poświęceniem naszej szkółki, która obrała sobie za godło wyrazy Pestalocego:, Módl się i pracuj! Tak, ukochane dzieci, przykład Pestalocego niechaj dla nas będzie zawsze wzorem przy modlitwie i przy pracy, a Bóg błogosławić nas będzie teraz i na wieki. "
— "Amen!" wyrzekł w tej chwili czcigodny pleban.
— "Amen!" powtórzyli za nim wszyscy obecni do łez wzruszeni.
KONIEC.