J Meissner Przygoda śródziemnomorska


Janusz Meissner

Przygoda śródziemnomorska

Serdecznie dziękuję P. Jerzemu Pertkowi, dr. Lesławowi Seredyńskiemu oraz kpt. Z. W. Tadeuszowi Meissnerowi za pomoc przy zebraniu dokumentacji dla napisania tej książki.

JANUSZ MEISSNER

1

Gdy robotnicy z magazynu portowego nr 12 skończyli wyładowywać skrzynie i worki z dużego, piętrowego berlieta, zaczęło się już zmierzchać. Padał drobny uporczywy deszcz, a zimne podmuchy północnego wiatru marszczyły brudną wodę w kałużach.

Paweł Rubis zatrzasnął i zaryglował tylną klapę pustego wozu, po czym wszedł do dyżurki w ogromnej hali, gdzie otrzymał pokwitowanie. Stary, zasuszony magazynier nagryzmolił na formularzu datę: 15 marca 1941 — i podpis.

— Wraca pan do Montpellier bez ładunku? — zapytał bez szczególnego zainteresowania.

— Gdzie tam! — odrzekł kierowca. — Jadę na „trójkę” po przesyłki do Nantes. W mieście też mam coś zabrać. Jeszcze przepustka — powiedział kładąc na stole różową kartkę.

Magazynier ostemplował ją, wpisał godzinę.

— Musi się pan pośpieszyć — mruknął. — Bon voyage.

A bientôt!

Rubis wyszedł, po drodze skinął głową robotnikom, wsiadł do szoferki i uruchomił silnik. Wóz toczył się po nabrzeżu, rozpryskując błoto, wykręcił, przejechał przez przejazd kolejowy, minął dwie przecznice i zatrzymał się przed magazynem odbiorczym nr 3.

Magazynier z „trójki” robił jakieś zestawienie. Był to pulchny blondyn o rybich oczach, znacznie młodszy od swego kolegi z „dwunastki”. Pracował tu od niedawna. Zobaczywszy Pawła skrzywił się niechętnie.

— Przyjeżdżacie na pół godziny przed zamknięciem... Chciałbym raz wreszcie zjeść obiad o właściwej porze.

— I ja — odrzekł Paweł. — Od rana nie miałem w ustach nic prócz papierosa. Cest la guerre! — westchnął kładąc na stole kartki spięte szpilką.

Młody człowiek spojrzał na niego podejrzliwie, wzruszył ramionami i rzuciwszy okiem na lettre d'avis wyszukał w teczce właściwy list przewozowy.

— Dwadzieścia sześć skrzyń — powiedział na pół do siebie. — Nieźle!

— Zdaje się, że nie są bardzo ciężkie — zauważył Paweł. — Jeżeli mi pan da sześciu ludzi, uwiniemy się z tym w trzy kwadranse.

— Zależy, gdzie one są — mruknął tamten.

Skrzynie leżały w głębi magazynu pod tylną ścianą, ale dostęp do nich był łatwy. Robotnicy rozsunęli wrota na rolkach, a Paweł wymanewrował wóz i wjechał tyłem pod dach.

Istotnie w niespełna godzinę załadowano mu prawie cztery tony przesyłek i resory berlieta osiadły o kilkanaście centymetrów, ale na lorze pozostało jeszcze dość wolnego miejsca.

— Jadę w stronę Arenc — powiedział Paweł. — Kogo podwieźć?

Kilku robotników wdrapało się na platformę, magazynier zamknął ogromną kłódkę, zaplombował wrota i usiadł obok Pawła.

— Sami jeździcie? — spytał, gdy samochód ruszył. — Bez pomocnika?

— Nie ma zbyt wiele ludzi — odrzekł Paweł. — Pan wie, że nie wszyscy rezerwiści wrócili do domu. I może nieprędko wrócą — dodał. — Niemiecki przemysł bardzo ich potrzebuje...

Magazynier spojrzał na niego zezem i umilkł. Rubis zatrzymał wóz u bramy wjazdowej, okazał przepustkę. Strażnik portowy zajrzał do wozu, zaświecił latarką i sprawdziwszy przepustki robotników, zawołał coś do niemieckiego schutzmana, który stał w progu wartowni z niedopałkiem cygara w ustach. Niemiec niedbale skinął głową, łańcuch na przejeździe opadł i Paweł wyjechał na szeroką, rzadko zabudowaną ulicę, kierując się w stronę miasta.

Deszcz siąpił nadal, błoto bryzgało na chodniki i parkany oblepione starymi afiszami i reklamami. W żółtym świetle nielicznych okien i latarń ukazywały się mętne aureole blasku odbitego w rozpylonych kropelkach wilgoci.

Robotnicy wysiedli po drodze; został tylko magazynier. Milczał zezując na Pawła raz po raz nieufnie. Dopiero gdy berliet wtoczył się na jedną z bardziej ruchliwych ulic, powiedział, że chciałby wysiąść przy następnej przecznicy.

— Dobrze — odrzekł Paweł. — Ja też muszę się tu zatrzymać.

— Zabieracie coś na własny rachunek? — uśmiechnął się tamten domyślnie.

Paweł spojrzał na niego spode łba.

— Rozumie się — mruknął. — Trzeba z czegoś żyć.

Stanął przed rogiem, naprzeciw długiego budynku o poczerniałych, nietynkowanych ścianach z cegły. Gdy magazynier wysiadł, zatrzasnął za nim drzwiczki, wyskoczył na jezdnię, przeszedł na drugą stronę ulicy i minąwszy ciemną czeluść bramy, znalazł się przed wejściem do równie ciemnej klatki schodowej. Drzwi na parterze były lekko uchylone; przez szparę sączyło się światło. Wszedł i zobaczył kilku młodych mężczyzn siedzących na długiej ławce pod ścianą.

— Do kogo? — spytał jeden z nich po francusku.

— Do Apostoła — odrzekł Paweł po polsku. Młody człowiek wskazał mu drzwi na prawo.

— Możecie wejść. Zdaje się, że na was czeka.

Paweł wszedł do małego pokoju pełnego dymu z papierosów. Niski, szczupły mężczyzna o przenikliwym spojrzeniu małych, piwnych oczu podniósł się z głębokiego fotela, w którym zdawał się drzemać przed chwilą. Miał kościstą twarz, wysokie, pomarszczone czoło i grzywę żółtych włosów o złotomiedzianym odcieniu.

— No, jesteście! — powiedział ściskając rękę Pawła.

— Miałem duży ładunek — odrzekł Paweł. — Musiałem wstąpić do Salon i w dodatku złapałem po drodze dwa gwoździe.

— Pech! — mruknął współczująco Apostoł. — Ale możecie zabrać dziś te ubrania do Arles?

— Naturalnie. Dużo tego jest?

— Sześćdziesiąt kompletów. Zmieszczą się?

Paweł skinął głową.

— Będziemy zaraz ładować?

— Tak. Chciałbym jeszcze potem pogadać z panem, poruczniku. O jednej ważnej sprawie...

Paweł z lekkim zniecierpliwieniem wzruszył ramionami.

— Jak pan major sobie życzy — powiedział podkreślając stopień wojskowy Apostoła.

Drażniło go, kiedy mu przypominano, że jest oficerem; brzmiało to jak upomnienie czy też jak wyrzut, a poza tym w aktualnej sytuacji nie miało sensu. Dla Pawła Rubisa stopnie wojskowe przestały odgrywać jakąkolwiek rolę od chwili, gdy polskie dowództwo w „Reginie” zrezygnowało z jego osoby, nie wiedząc, co zrobić z podporucznikiem rezerwy Marynarki Wojennej, który zgłosił się z prośbą o przydział niemal w przededniu ewakuacji Paryża. Zaaferowani sztabowcy spławiali go z wydziału do wydziału i od biurka do biurka, a wreszcie powiedzieli mu, aby na własną rękę postarał się przedostać do Anglii — może się tam przyda.

Nie skorzystał z tej zbawiennej rady, ponieważ ledwie trzymał się na nogach. Był wprawdzie tylko lekko ranny, ale przejścia pod Calais zrobiły swoje. Musiał wpierw nabrać sił, aby samemu coś przedsięwziąć.

Pod Calais — to było 21 maja — pełnił obowiązki II oficera na s/s „Alsace”. Wybuch wojny zastał go na tym starym parowcu należącym do Chargeurs Reunis, nie wiedział więc nawet, czy został zmobilizowany, a polski konsulat, do którego się zwrócił, zalecił mu dalszą służbę we francuskiej marynarce handlowej, obiecując, że zbada sprawę u władz wojskowych w Warszawie. Tymczasem w Polsce rozegrała się kampania wrześniowa, Niemcy uderzyli na Norwegię, Holandię i Belgię odnosząc błyskawiczne zwycięstwa, w kanale La Manche i na Morzu Północnym tonęły okręty i statki zatopione bombami i torpedami, a s/s „Alsace” z prędkością dziewięciu węzłów włóczyła się po afrykańskich i dalekowschodnich szlakach morskich od Dakaru do Sajgonu, jakby los i admiralicja zapomniały o jej istnieniu.

Dopiero wiosną roku 1940 stary tramp otrzymał ładunek do Europy, a w maju znalazł się w Boulogne, gdzie miał stanąć w doku dla oczyszczenia dna obrosłego muszlami i wodorostami.

Tu zaczęły padać bomby i Paweł Rubis zobaczył wojnę na własne oczy, niemal z bliska.

O żadnym dokowaniu nie było już mowy. Ofensywa niemiecka toczyła się przez Flandrię i północną Francję jak żelazny walec przez mrowisko. Angielskie, francuskie i belgijskie mrówki cofały się w popłochu ku morzu i tłoczyły się w kilku portach, oczekując na ewakuację. Generałowie upadli na duchu, w sztabach panował nieład, w miastach i portach — panika.

W tych warunkach dowódca s/s „Alsace”, równie sterany wiekiem jak jego statek, zupełnie stracił głowę, .a pierwszy oficer, który zawsze zdradzał skłonność do kieliszka, pił na umór w oczekiwaniu rychłej, nieuniknionej śmierci. Statkiem dowodził właściwie Paweł i on to nakłonił przerażonego kapitana do wyjścia z Boulogne w myśl rozkazu otrzymanego drogą radiową. Admiralicja wzywała wszystkie statki zdolne do żeglugi, aby udały się do Calais lub do Dunkierki na ratunek rozbitych i odciętych armii, które należało przewieźć do Anglii.

Paweł kipiał wówczas energią; Wydawało mu się, że jego czyny mogą zaważyć na losach wojny. W każdym razie miał w niej wziąć bezpośredni udział; los dawał mu szansę!

Bardzo prędko pozbył się tych złudzeń. S/s „Alsace” przez czterdzieści osiem godzin tkwiła na redzie, zanim mogła wejść do Calais, a potem przyjęła na pokład około trzystu żołnierzy — Anglików i Francuzów, z których zaledwie kilku można było posądzać o chęć dalszej walki. Zaiste nie wyglądali na bohaterów! Ładowali się bez broni, którą porzucili w popłochu, bądź otępiali i apatyczni, bądź pijani i bezczelni.

Gdy statek wyszedł z portu, w samo południe zaczął się nalot niemieckich bombowców. Nie było miejsca na manewrowanie, a zresztą zapewne nie na wiele by się to zdało przy maksymalnej prędkości dziewięciu lub dziesięciu węzłów. Jedna z pierwszych bomb trafiła w pokład na dziobie „Alsace” i rozłupała stary parowiec jak skorupę pustego orzecka. Tylko że ta skorupa bynajmniej nie była pusta...

Kilkudziesięciu ludzi zginęło na miejscu. Reszta rzuciła się do łodzi lub po prostu za burtę, bo statek przechylony na bok zdawał się szybko tonąć.

Paweł nie uległ panice; przeciwnie — aż do końca zachował zimną krew i przytomność umysłu. Przy pomocy kilku marynarzy udało mu się opuścić na wodę tratwy i wyrzucić kilkadziesiąt pasów ratunkowych, po czym odnalazł rannego kapitana i umieścił go w jedynej szalupie,, jaka jeszcze została. Sam zdecydował się zejść z pokładu dopiero wówczas, gdy obejrzawszy uszkodzenia doszedł do wniosku, że nie da się uratować „Alsace”, bo transmisje do pomp zostały zniszczone wybuchem, a kadłub rozlazł się wykruszając nity.

Zdążył jeszcze zabrać dokumenty, dziennik okrętowy i kasę podręczną, po czym dał susa wprost do szalupy, w której oczekiwało go z niecierpliwością jedenastu najdzielniejszych członków załogi z umierającym kapitanem.

Ten ostatni skonał, zanim jeszcze „Alsace” poszła na dno. Natomiast dokoła w promieniu paruset metrów pływało kilkunastu żywych lub na pół żywych żołnierzy i marynarzy. Zaczęto ich kolejno wyławiać, gdy nadleciała druga fala samolotów.

Wprawdzie tym razem bomby upadły niecelnie, ale Niemcy zawrócili i skierowali ogień z karabinów maszynowych przeciw rozbitkom. Huk silników, wycie nurkujących maszyn, świst pędu i kipiel wody od szyjących skośnie z góry pocisków na chwilę zdemoralizowały załogę szalupy. Jedni rzucili się wiosłować co sił, inni pokładli się na dnie, instynktownie szukając byłe jakiej osłony-dwaj znaleźli się za burtą. Łódź to kręciła się w miejscu, to znów parła na oślep ku brzegowi, mijając tonących i rozpaczliwie wzywających pomocy, póki Paweł nie zdołał przedostać się od steru opuszczonego przez bosmana. Zanim tam dotarł, poczuł silne uderzenie w goleń i przez głowę przeleciała mu myśl, że został ranny, ale prawie natychmiast o tym zapomniał.

Ciąg samolotów skończył się nagle, w powietrzu ucichło, woda przestała wrzeć i tylko od strony portu grzmiały działa i bezładnie terkotały karabiny maszynowe.

- Gówniarze! — powiedział Paweł patrząc na wioślarzy z pogardą.

Powiedział to po polsku, ale z taką pasją, że musieli wyczuć obelgę. Dołożył im zresztą parę epitetów po francusku, wśród których merdeux capons był chyba najłagodniejszy. Wywołało to pożądany skutek: krótki, lecz bardzo plugawy potok wymysłów orzeźwił ich jak zimny tusz.

Ca y est, patron — mruknął bosman. — Co mamy robić?

Patron! — W uszach Pawła zabrzmiało to pochlebnie i przyjemnie. Dotychczas mówiono do niego „monsieur Rubis”, wymawiając jego nazwisko z francuska, bez „s” na końcu.

Nie poświęcił jednak tej sprawie nawet dwóch sekund uwagi. Noga zaczynała go boleć i ten ból wzmagał się teraz gwałtownie, a w prawym bucie ehlupotało coś gorącego i lepkiego — niewątpliwie krew... Tymczasem o sto metrów przed dziobem szalupy, nieco w lewo, jakiś człowiek uczepiony koła ratunkowego i zalewany raz po raz falami rozpaczliwie wzywał pomocy.

Paweł skierował szalupę ku niemu, podał mu bosak, przyciągnął go pod rufę i pomógł mu wpełznąć do łodzi. Topielec dyszał ciężko, krztusił się i wymiotował na przemian, trzęsąc się przy tym jak galareta i szczękając zębami. Miał na sobie mundur oficera artylerii z naszywkami porucznika. Spojrzał na Pawła z wyrazem wdzięczności i próbował nawet wyrazić to uczucie słowami, ale ani rusz mu nie szło. Paweł zresztą nie zważał na niego. Czuł, że słabnie, jakby siły wyciekały z niego wraz z upływem krwi.

Nie widząc nikogo więcej na powierzchni morza, kazał wiosłować w stronę falochronu w ślad za innymi szalupami i tratwami, a sam zajął się swoją nogą.

Musiał ściągnąć spodnie, co w innych okolicznościach wydawałoby mu się niesłychanie upokarzające, lecz teraz nastręczało tylko sporo trudności fizycznych i przyczyniało bólu. Uporał się z tym przy pomocy bosmana, który następnie zrobił mu prowizoryczny opatrunek. Noga puchła, ból rozprzestrzeniał się aż po biodro, ale bosman zapewniał, że kość nie została uszkodzona, a pocisk przebił na wylot tylko mięśnie, omijając główne naczynia krwionośne, bo krwotok ustał prawie zupełnie. Diagnozę tę potwierdził lekarz portowy, któremu Paweł zawdzięczał,, że jeszcze tego samego dnia wysłano go ostatnim transportem do szpitala w Paryżu.

Kolumna sanitarna wlokła się okrężną drogą po zatłoczonych szosach, którymi ze wschodu na zachód i na południe spływały pomieszane, rozbite dywizje wojsk, tabory, maruderzy i tłumy cywilnych uchodźców. Prywatne samochody, taksówki, wozy konne, nawet wózki dziecięce i taczki załadowane wszelakim dobytkiem, z górami pierzyn i poduszek, ciągnęły kilku rzędami, rozpryskując się na boki, gdy w górze zawarczał samolot. Dopiera poczynając od Rouen przerzedziło się nieco, a od Evreux kolumna zaczęła poruszać się raźniej, lecz bądź co bądź-Paweł spędził ponad dwie doby w dusznym wozie sanitarnym, zanim wreszcie przeniesiono go na salę szpitalną i zmieniono mu opatrunek stwardniały od zakrzepłej krwi.

W dwa dni później odwiedził go ów artylerzysta — ostatni z rozbitków uratowanych przez załogę szalupy.

Nazywał się Robert Dufrat i był porucznikiem rezerwy powołanym do służby czynnej rozkazem mobilizacyjnym który oderwał go od robienia dobrych, solidnych interesów znakomicie prosperującej firmy Armand Dufrat et Fils w Montpellier. Zjawił się w szpitalu obładowany paczkami i paczuszkami zawierającymi smakołyki przeznaczone dla Pawła, przy czym udało mu się także przemycić parę butelek wina i koniaku. Miał na sobie nowy mundur, był świeżo ogolony, różowy, uprzejmy i uśmiechnięty.

Paweł nie poznałby w nim „topielca” spod Calais, gdyby Dufrat nie zaczął od podziękowań za swe ocalenie. Stał się teraz wymowny i nawet na swój sposób dowcipny. Promieniał zadowoleniem. Uważał swą przygodę, włącznie z zatonięciem „Alsace”, za pierwsze pomyślne zdarzenie podczas tej „głupiej wojny”.

— Bo przecież gdyby nie to — powiedział marszcząc brwi — bylibyśmy teraz w Anglii... Czy może pan to sobie wyobrazić?

Paweł mógł to sobie wyobrazić i bynajmniej nie podzielał zdania Roberta Dufrata, ale nie chciało mu się wszczynać dyskusji na ten temat. Czuł się źle, zarówno fizycznie, jak moralnie. Rana nie była wprawdzie poważna, ale bardzo zaogniona i skutkiem tego bolesna, zwłaszcza przy zmianach opatrunku. Pobyt w szpitalu zapowiadał się co najmniej na sześć lub osiem tygodni. Przez ten czas Niemcy mogli zająć całą Francję, jak zajęli Polskę.

— Nie uważa pan, że byłoby to lepsze niż przewlekła wojna? — spytał Dufrat.

— Jak dla kogo — mruknął Paweł.

Dufrat zmieszał się. Pomyślał, że gdyby Niemcy okupowali Paryż i całą Francję, ten Polak istotnie znalazłby się w trudnym położeniu.

Muszę się nim zająć — powiedział sobie.

— Zabiorę pana do Montpellier — oświadczył stanowczo. — To już postanowione. Jak tylko tutaj postawią pana na nogi.

Paweł puścił mimo uszu tę zapowiedź, lecz okazało się, że Robert Dufrat umie dotrzymać słowa.

Trzeciego czerwca zakończyły się walki odwrotowe pod Dunkierką. Z północnych portów ewakuowano do Anglii trzysta trzydzieści sześć tysięcy wojsk angielskich, francuskich i belgijskich. Tegoż dnia pierwsze niemieckie bomby lotnicze spadły na Paryż zabijając dziewięćset osób.

Dreszcz zgrozy przeniknął Europę: czyżby Francja i jej stolica miały podzielić los Polski i Warszawy?... Czy Niemcy mieli zawładnąć światem?!

W niespełna tydzień później porucznik Marynarki Wojennej Paweł Rubis wymknął się ze szpitala i o kulach dotarł do hotelu „Regina”, aby w dowództwie polskim upomnieć się o swój przydział wojenny na okręt.

Odszedł stamtąd z niczym. Któż by się przejmował taką sprawą w przededniu opuszczenia Paryża przez rząd premiera Reynaud, w chwili gdy niemieckie czołgi wjeżdżały do Reims?!

Jedenastego od rana tłum rozbijał sklepiki i restauracje włoskie. W ciasnych uliczkach; szczególnie w pobliżu Montparnasse, na Boulevard des Italiens i na przedmieściach, pod nogami trzeszczał makaron, Mussolini bowiem wypowiedział wojnę Francji. Uczynił to z pewnością bez wiedzy i woli włoskich sklepikarzy, ale na razie tylko oni odpowiadali za ów krok wielkiego duce...

Nazajutrz paryżanie poczuli się zmęczeni tym zwycięstwem nad nowym wrogiem, a także mieli już dość niemieckich bomb. Ogłoszono stolicę miastem otwartym. Był to początek końca.

Czternastego czerwca Niemcy zajęli Paryż i na Polach Elizejskich odbyła się defilada. Czołgi, działa, samochody pancerne toczyły się po asfaltowej jezdni jak groźny potok z żelaza. Orkiestry rżnęły siarczyste marsze. Powiewały chorągwie ze swastykami. Podkute buty pieszych oddziałów waliły w takt: Trrach! Trrach! — lewa! prawa! Dumnie, pysznie, wspaniale!

Tymczasem rząd francuski zainstalował się w Bordeaux, a „bohaterski marszałek” Petain został premierem, aby w dniu siedemnastym czerwca prosić dowództwo niemieckie o zawieszenie broni.

Musiał czekać pięć dni na odpowiedź, a wraz z nim i z jego rządem czekała Francja. Niemcy zaś szli naprzód. Osiemnastego okrążyli wschodnią część „niezdobytej” linii Maginota, zajęli Belfort i Dijon. Dziewiętnastego sforsowali dolną Loarę. Dwudziestego weszli do Strasburga i do Tours.

Nie napotykali zdecydowanego oporu. Francuzi nie chcieli „umierać za Gdańsk”; bili się tylko Polacy i niektóre oddziały kolorowe. W rejonie Baccarat powstrzymała armię niemiecką na jakiś czas Polska Dywizja Grenadierów okupując krwawymi stratami tę bitwę, która nie mogła już zaważyć na losach kampanii. II Dywizja Strzelców okrążona w fortach Maginot przebiła się pod dowództwem generała Ketling-Prugara do granicy szwajcarskiej; polscy lotnicy walczyli samotnie, rozproszeni po małych lotniskach polowych...

Wreszcie dwudziestego drugiego czerwca nastąpiła kapitulacja. Podpisał ją generał Hutzinger w kwaterze marszałka Rzeszy Niemieckiej, Keitla. Miało to kosztować Francję dwadzieścia milionów franków dziennie tytułem opłat okupacyjnych, lecz — na razie przynajmniej — udało się ocalić jej flotę wojenną, której znaczna część odpłynęła natychmiast do Oranu i, innych portów kolonialnych.

Zwycięzcy wspaniałomyślnie pozostawili prawie trzecią część terytorium Francji pod rządami marszałka Petaina, obsadzając tam swymi garnizonami tylko lotniska, porty i ważniejsze obiekty wojskowe. W zamian żądali lojalności, pracowitości i dostaw towarów, za które zresztą dobrze płacili. Czego można było żądać więcej?

Robertowi Dufratowi i jego ojcu w zupełności to wystarczało. Fabryka świec i mydła pod firmą A. Dufrat et Fils oraz Maison d'expedition et de transport R. Dufrat et C-ie w Montpellier od dawna nie miały takich obrotów handlowych jak obecnie. Robert bez trudności został zdemobilizowany i — pomny obietnicy — odszukał swego zbawcę, Pawła Rubisa w Paryżu, aby zająć się jego losem. Rubis okazał się dziwakiem. Tak przynajmniej osądziła jego postępowanie cała rodzina Dufratów. Nie przyjął ani zaofiarowanej mu gościny w domu Roberta, ani dobrze płatnego stanowiska w zarządzie fabryki, które specjalnie dla niego wymyślono. Oświadczył, że się na tym nie zna i że nie będzie pracował na niby. Znał się za to nieźle na samochodach i chciał zostać zwykłym kierowcą jednego z sześciu berlietów stanowiących tabor transportowy Dufrata.

Robert próbował odwieść go od tego zamiaru, ale na próżno. Poczuł się nieco dotknięty i zawiedziony. Uparty Polak wytrącał mu z ręki zawczasu przygotowany sposób spłaty długu wdzięczności. Wzgardził nim. Po prostu nie doceniał tego, co był uczynił: uratowania życia Robertowi Dufratowi!

Ale ostatecznie można było dopatrzyć się w tym również dobrej strony: A. Dufrat et Fils nie potrzebowali jeszcze jednego dyrektora, natomiast mieli za mało kierowców. W końcu więc Paweł postawił na swoim i zainstalował się w Montpellier z zamiarem przetrwania okupacji niemieckiej bez dalszych przygód, nie usiłując osobiście wpływać na dzieje świata, w którym nieustraszone męstwo, bohaterska walka całych dywizji, nie mówiąc już o poświęceniu pojedynczych żołnierzy — przestały odgrywać jakąkolwiek rolę.

Nie znaczy to, aby podzielał poglądy społeczne i polityczne Roberta Dufrata. Przeciwnie: ufał, że Niemcy prędzej czy później zostaną pokonane, i to dzięki interwencji dwu przeciwstawnych potęg — Stanów Zjednoczonych oraz ZSRR, których sojusz przewidywał.

Wyobrażał sobie, że gdy to nastąpi, w całym świecie dokona się zarazem zdumiewający przewrót ekonomiczny i socjalny, po czym zacznie się jakaś bliżej nie określona era wspólnoty narodów, oparta na powszechnym pokoju i rzeczywistym zrównaniu praw wszystkich obywateli.

Tymczasem jednak „świat” lub raczej drobne pionki, którym wydawało się, że wpływają na losy świata, same upominały się o udział Pawła Rubisa w swych mizernych poczynaniach, a jednym z takich zarozumiałych pionków był major Pułku Strzelców Podhalańskich, Józef Nocoń, przezywany Apostołem.

Major Nocoń zaliczał się do tych oficerów, którzy nie tylko głosili tezę zawartą w regulaminach wojskowych, iż o wygranej decyduje przede wszystkim wola zwycięstwa, ale także wierzyli w nią bez zastrzeżeń. Jakże można by inaczej wytłumaczyć obronę Częstochowy, Kircholm i Somosierrę oraz dziesiątki innych zwycięstw polskiego oręża odniesionych słabszymi siłami nad wrogiem?

O przegranych i klęskach major nie mówił, a gdy ktoś wysuwał taki argument, potrafił natychmiast usprawiedliwić porażkę obiektywnymi okolicznościami lub wreszcie stwierdzał, że właśnie wtedy Polakom zabrakło woli zwycięstwa, co przemawiało tylko za prawdziwością regulaminowego aksjomatu.

Sam był z pewnością odważny (a miał opinię nieustraszonego) oraz posiadał wszelkie zalety dobrego dowódcy i zdolnego oficera. Nigdy nie opuścił swego batalionu, znajdował się zawsze na czele w ataku, a na tyłach w odwrocie i prawdopodobnie nie zdążył na czas wycofać się z Francji, gdzie pozostała również garstka jego żołnierzy.

Nie przyszło mu nawet do głowy, że mógłby teraz zaprzestać walki. Wiedział dokładnie, gdzie jest jego miejsce, i był przekonany, że swą działalnością znakomicie przyczynia się do przyśpieszenia ostatecznego zwycięstwa. Nie wątpił, że w niedalekiej przyszłości — za rok, najdalej za dwa lata — wkroczy na czele swego batalionu (a może pułku lub nawet brygady) do oswobodzonej Warszawy. Jednakże na to, aby znów dowodzić batalionem — a cóż dopiero brygadą! — trzeba było, przynajmniej na razie, pozbierać niedobitki polskich dywizji we Francji, wydostać ludzi z obozów internowanych i przemycić ich do Anglii. Major Nocoń wiedział, że brak tam nie oficerów, lecz szeregowców. Oficerowie potrzebni byli tu na miejscu, dla zorganizowania tajnej sieci ewakuacyjnej, a także by obsadzić dowództwa obozów i pokierować ludźmi, zaopiekować się nimi, podtrzymać ich na duchu.

Nie czekając na rozkazy — bo któż miał je teraz wydawać? — sam zaczął działać. Wkrótce znalazł naśladowców i chętnych pomocników. Za ich sprawą pod jego kierownictwem powstało kilka punktów etapowych przy większych obozach oraz placówka ewakuacyjna w Perpignan, w pobliżu granicy hiszpańskiej, tamtędy bowiem, przez Hiszpanię i Portugalię, wiodła jedyna droga do Anglii.

Nie była to zresztą droga pewna i łatwa. Wręcz przeciwnie — prawie połowa zbiegów, zamiast do polskiego przedstawicielstwa w Lizbonie, trafiała do aresztów policyjnych i więzień hiszpańskich, gdzie była traktowana brutalnie, jak traktuje się w tym kraju zwykłych przestępców. Ale przecież na liczne interwencje poselstw i konsulatów brytyjskich i polskich zwalniano ich po kilku tygodniach czy miesiącach i odstawiano do granicy portugalskiej. Zdaniem majora było to znacznie lepsze niż obozy pracy w Niemczech, a groźba wywiezienia Polaków do tych obozów zdawała się zbliżać coraz bardziej.

Paweł Rubis zetknął się po raz pierwszy z Noconiem w „Ognisku Polskim” w Marsylii na jakimś zebraniu dnia jedenastego listopada. Była to — jak sobie później uświadomił — dwudziesta druga rocznica rozbrojenia Niemców w Warszawie i „wybuchu niepodległości”;

Znalazł się tam przypadkowo, na umówionym spotkaniu z dr. d'Estaing, którego poznał w paryskim szpitalu wojskowym. Dr d'Estaing był znanym lekarzem i przyjacielem Polski. Należał do starszej generacji: liczył sobie zapewne około sześćdziesięciu pięciu lat, lecz był jeszcze pełen werwy i optymistycznej pogody ducha. Do jego pacjentów należało wiele dawnych znakomitości, o których lubił opowiadać, i czynił to często, z humorem i bez złośliwości.

W swoim czasie przyjaźnił się z Anatolem France'em, leczył między innymi marszałka Ferdynanda Focha i znakomitego malarza Jana Pawła Laurensa, znał Alfreda Dreyfusa i nawet w pewnej mierze przyczynił się do jego rehabilitacji w roku 1906.

Teraz w Marsylii stanął na czele Czerwonego Krzyża i poza praktyką lekarską zajmował się organizowaniem pomocy dla Polaków, znajdując czas nawet na tego rodzaju zebrania.

Szczupły, niewysoki człowiek o kościstej twarzy i lwiej grzywie nad zmarszczonym czołem przemawiał do zgromadzonych, zapewniając ich, że Polacy to wielki i dzielny naród o zdrowych ideałach i wspaniałej historii. Mówił zresztą krótko lub może Paweł przyszedł pod koniec jego oraeji, która wprawdzie nie wzbudziła szczególnego entuzjazmu, ale została pokwitowana oklaskami. Były one wyrazem zadowolenia z ulgi, jakiej słuchacze doznali po spełnieniu patriotycznego obrządku, w którym brali udział jak w nabożeństwie, nie oczekując po nim niczego nadzwyczajnego.

— Kto to jest? — zapytał Paweł doktora d'Estaing.

— Apostoł — odrzekł lekarz. — Jeszcze pan go nie zna?

Paweł uśmiechnął się.

— Bardzo niewiele miałem do czynienia z cywilnymi apostołami, doktorze.

— On jest majorem — wtrącił lekarz stłumionym głosem, jakby mu powierzał tajemnicę. — Nazywa się Nocoń. Apostoł to jego pseudonim okupacyjny.

— Ładna konspiracja, skoro wszyscy o tym wiedzą — zauważył Paweł.

— No, nie wszyscy — zastrzegł się d'Estaing na pół serio. — Powiedziałem to panu w zaufaniu.

— Rozumiem — mruknął Paweł robiąc poważną minę. — A więc jest to apostoł głoszący zdrowe ideały w sposób konspiracyjny. W dodatku — major. Psiakrew! Bardzo znamienne...

— Niech pan nie udaje cynika, młody człowieku — powiedział lekarz z udanym zgorszeniem. — Cóż pan ma przeciw ideałom? Każdy z nas i pan z pewnością także...

— Właśnie! — przerwał mu Paweł. — To potrafi każdy. Każdy ma jakieś zdrowe ideały, a przynajmniej co drugi popełnia w imię tych ideałów kapitalne głupstwa. Nic łatwiejszego!

— Myli się pan, przynajmniej jeśli chodzi o naszego Apostoła — powiedział d'Estaing niemal całkiem poważnie. — To bardzo dzielny człowiek. Prowadzi pierwszorzędną robotę.

— Tego się właśnie obawiałem — mruknął Piotr spoglądając na Apostoła, który lawirował ku nim.

D'Estaing przedstawił ich, wymieniając stopnie wojskowe i nazwiska.

— Od dawna chciałem pana poznać — powiedział Apostoł ściskając dłoń Pawła. — Słyszałem już o panu.

— To dla mnie prawdziwy zaszczyt — odrzekł Paweł nie ukrywając ironii.

Major popatrzył na niego przenikliwie małymi, piwnymi oczyma, po czym uśmiechnął się i lekko skinął głową, jakby potakując swoim myślom.

— Chciałbym, żeby pan nam trochę pomógł — powiedział siadając obok.

Diabli nadali — pomyślał Paweł, ale nie odezwał się.

Wysłuchał w milczeniu propozycji Apostoła i rozważywszy je, doszedł do wniosku, że nie może odmówić. Nie było to wiele: chodziło o okazyjny transport ludzi, rozkazów, a także ubrań cywilnych pomiędzy centralą w Marsylii a kilku ośrodkami polskimi, które leżały na trasach jego codziennych przejazdów. Wszystko to w związku z ewakuacją do Anglii żołnierzy pozostałych we Francji.

A więc to jest ta „pierwszorzędna robota” — pomyślał uśmiechając się pobłażliwie.

2

Młodzi ludzie przesiadujący na ławce w przedpokoju bardzo szybko i sprawnie uporali się z załadowaniem sześćdziesięciu ubrań cywilnych do samochodu Pawła. Były to gotowe, seryjnie wyrabiane ubrania pośledniego gatunku, zupełnie podobne do tych, jakie mieli na sobie. Paweł przeliczył je: dwadzieścia paczek po trzy komplety dość niedbale owinięte w zielony papier i przewiązane na krzyż sznurkiem.

Soit — powiedział zamykając klapę i umocowując brezentową płachtę. — Niech który z was zostanie tu jeszcze chwilę. Muszę iść do Apostoła.

Zastał go w tym samym zadymionym pokoju nad rozłożoną mapą.

— Opracowuje pan plan kampanii? — spytał.

— Prawie — odrzekł major. — Musimy zorganizować lepszą trasę. Za wielu naszych chłopców wpada.

— Słyszałem — mruknął Paweł. — Pańscy chłopcy stanowią już większość polską w Mirandzie. Wyobrażam sobie, jak pana błogosławią.

Apostoł prześwidrował go wzrokiem i uśmiechnął się po swojemu.

— Muszę wysłać i takich, którzy w żadnym wypadku nie powinni się tam znaleźć — powiedział.

— Ciekawe którędy — bąknął Paweł.

— Morzem, wprost do Gibraltaru — odrzekł tamten.

— O! — Paweł spojrzał na niego podejrzliwie. — Otwiera pan polską linię okrętową do Gibraltaru?

— Kupiliśmy kuter — powiedział Apostoł.

Paweł gwizdnął przez zęby.

— Bagatela! Dobrze, że nie krążownik!

— Nie. Zwykły rybacki kuter, ale w dobrym stanie.

— I gdzie go pan przechowuje?

— Na razie w Sete. Nie mamy jeszcze skompletowanej załogi, a przede wszystkim kapitana.

— Ba! — rzekł Paweł wietrząc podstęp. — O tego będzie trudno.

— Tak pan myśli?

— A cóż pan sobie wyobraża? To grozi stryczkiem, nie tylko obozem koncentracyjnym. Kuter włóczący się u brzegów francuskich i hiszpańskich z całą gromadą żołnierzy poprzebieranych w te śliczne ubranka, które mi każecie rozwozić! Może jeszcze z krótkofalówką i z karabinem maszynowym na sterówce? Czy pan nigdy nie słyszał o okrętach patrolowych rewidujących takie podejrzane kutry? Wystarczy natknąć się na jakąś parszywą kanonierkę, żeby wisieć za rzekome szpiegostwo.

Apostoł spoglądał na niego spode łba i ledwie dostrzegalnie się uśmiechał.

— Właśnie o to chodzi, żeby się nie dać złapać — powiedział, gdy Paweł umilkł. — Myślałem, że pan by to potrafił.

— Ja?! — Paweł niepewnie wzruszył ramionami.. Przeczucie go nie omyliło: Apostoł zastawiał na niego sidła. Z pewnością upatrzył go sobie zawczasu na kierownika tej idiotycznej imprezy, na której sam nie znał się ani trochę. Bynajmniej zresztą nie chybił: dowództwo na morzu, choćby tylko dowództwo małego kutra, stanowiło w danych okolicznościach nie lada przynętę dla byłego II oficera z dyplomem porucznika żeglugi wielkiej. Cóż dopiero dla podporucznika rezerwy Marynarki Wojennej, jeśli ów kuter miałby się zaliczać do pomocniczych okrętów wojennych, jak to wynikało z przeznaczonej mu roli.

— Nawet nie wiem, czy ten pański kuter nadaje się do żeglugi — powiedział Paweł po chwili. — Kto, u diabła, oglądał go przed kupnem? Pan? Czy może ten weterynarz z Perpignan? Kupiliście kota w worku, a teraz...

— A teraz coś z nim trzeba zrobić — dokończył spokojnie Apostoł. — Wydaje mi się, że to jest niezły kuter, prawdopodobnie ukradziony w Holandii. Dlatego był taki tani.

.— Ładna historia! — mruknął Paweł. — Tego jeszcze brakowało... Mam nadzieję, że przynajmniej ta forsa, którą daliście za niego, nie pochodzi z kradzieży?

— Nie — odrzekł z niewzruszoną powagą Apostoł. — Forsa przyszła z Anglii. Ale może się pan nie obawiać: kuter ma jak najlepsze papiery hiszpańskie, prawie autentyczne.

— Prawie! — jęknął Paweł.

— Mamy książeczki żeglarskie dla dowódcy i dwóch członków załogi ;— ciągnął dalej Apostoł. — Mamy kandydata na bosmana, który pracował jako rybak i mówi po hiszpańsku; mamy także mechanika. Dostaniemy locję i komplet najpotrzebniejszych map.

— Nic, tylko podnieść banderę i... płyń barko moja! — powiedział Paweł. — Gratuluję! Niech mnie pan zawiadomi o egzekucji załogi. Zmówię paciorek za niewinne dusze tych biedaków.

— Ma pan tydzień do namysłu — odpowiedział Apostoł. — Spodziewam się, że nie zbraknie panu odwagi.

Paweł spojrzał na niego z wściekłością.

— I zdrowych ideałów — dodał z gryzącą ironią, ale major skinął tylko głową, jakby na potwierdzenie tych słów.

— Jedzie pan teraz w stronę miasta? — spytał.

Paweł był już tak długo zły, że mu się to samemu znudziło.

— Jadę przede wszystkim coś zjeść — oświadczył zwykłym tonem. — Mogę pana podwieźć do Starego Portu.

— Doskonale. Wyrzuci mnie pan przy Quai de Tour. Można tam niedaleko zaparkować wóz naprzeciw małej restauracji, tak że widzi się go z okna.

— Wiem — odrzekł Paweł. — Chodźmy.

Berliet zatrzymał się na małym placyku pod latarnią, która oświetlała starą, obdrapaną kamienicę o suterenach zajętych przez sklepikarzy i rzemieślników. Przed wejściem do największego z tych lokali wisiał duży, jaskrawo malowany szyld z napisem:

FRANCOIS LORIA

TATOUAGE

Sans mai! Sans cicatrices!

Cinq couleurs! 5 000 dessins!

Prócz tego na ścianie, przy schodkach prowadzących w dół, umieszczono oszkloną gablotę z kolorowymi reprodukcjami wzorów i z fotografią jakiegoś zapaśnika ciężkiej wagi o zabójczo podkręconych wąsach. Jego nagi tors ozdabiały fregaty z wydętymi żaglami, lwy i tygrysy, nimfy i baletnice, liczne serca przebite strzałami, gwiazdy, wachlarze, ptaki, monogramy oraz dymiący wulkan, z którego dobywały się krwawoczerwone płomienie.

Paweł wiedział, że zakład Francois Lorii cieszy się dużym powodzeniem. Jego klientela składała się nie tylko z marynarzy wszelkich narodowości, ale również z atletów, artystów cyrkowych, zawodowych pięściarzy, awanturników i przestępców oraz — zwłaszcza przed wojną — z ekscentrycznych turystów. Bywały tam również prostytutki, a także — w tajemnicy przed rodzicami i wychowawcami — spora ilość uczniów gimnazjalnych, dla których wytatuowanie na ramieniu lub na piersi węża oplatającego kotwicę, rekina czy też smoka stanowiło namiastkę wymarzonych przygód.

Ale czego mógł tu szukać Apostoł?

Paweł mimo woli zadał sobie to pytanie wysiadłszy wraz z nim z szoferki, aby poprawić zapięcie plandeki. Rozmawiali potem jeszcze przez chwilę o lądowaniu wojsk niemieckich w Trypolisie. Mówił właściwie tylko Nocoń, przepowiadając rychłe zwycięstwo generała Wayella nad afrykańskim korpusem Rommla. Paweł słuchał tego jednym uchem. Był głodny i chciał jak najprędzej pozbyć się Apostoła, który go drażnił i nudził. Błądząc wzrokiem po przeciwległej stronie placu, zauważył jakąś dziewczynę o wyjątkowo zgrabnej sylwetce i zaczął ją obserwować, nie wyglądała na zwykłą ulicznicę, jakkolwiek zachowywała się właśnie tak, jak to czynią dziewczęta zawodowo poszukujące łatwych znajomości. Przechadzała się tanecznym krokiem, kołysząc biodrami, jedną ręką podparła się w bok odstawiwszy daleko łokieć, w drugiej zaś trzymała modną torebkę i wymachiwała nią jak kolejarz sygnałową latarnią na torach.

Gdy major doszedł w swych proroctwach do zdobycia Muktaru przez Anglików, zatrzymała się na skraju chodnika i patrząc na Pawła z widocznym zainteresowaniem uśmiechnęła się zalotnie w odpowiedzi na jego uśmiech. W tej chwili Nocoń spostrzegł, że jego wywody strategiczne trafiają w próżnię, i obejrzał się, aby odkryć przyczynę roztargnienia swego niewdzięcznego słuchacza.

Najniespodziewaniej zgrabna dziewczyna zmieszała się pod jego wzrokiem. Spuściła oczy i instynktownie zakryła dłonią usta, a Paweł pomyślał, że tak właśnie zrobiłoby dziecko przyłapane na wykradaniu cukru. Zaraz zresztą parsknęła krótkim śmiechem, jakby ubawiona tym swoim odruchem, zawróciła na pięcie i spojrzawszy raz jeszcze przez ramię na Pawła, zaczęła wolno zstępować w dół po schodkach prowadzących do zakładu Lorii.

Teraz z kolei Apostoł miał niepewną minę.

— Ja was tu zatrzymuję — powiedział — a tymczasem...

— Nic nie szkodzi — uspokoił go Paweł. — To było bardzo interesujące.

Powiedział to w ten sposób, że trudno było rozstrzygnąć, czy ma na myśli działania w Afryce, czy ów epizod z ładną dziewczyną.

— Ta restauracja jest na sąsiedniej przecznicy — poinformował go major wyciągając rękę na pożegnanie. — Zobaczymy się w przyszłym tygodniu?

— Tak — odrzekł Paweł. — Do widzenia.

Wsiadł do szoferki i uruchomił silnik, ale nie ruszył z miejsca. Patrzał z ironicznym uśmiechem za oddalającym się Apostołem, który spiesznie przeszedł przez jezdnię i zbiegł po schodkach w ślad za dziewczyną.

No — no — pomyślał. — Któż by przypuszczał, że ten spiżowy bohater o zdrowych ideałach podlega zwykłym słabostkom rodzaju ludzkiego...

Paweł zamierzał zaparkować swego berlieta na końcu. Quai de Tour, u wylotu owej wąskiej przecznicy, którą mu wskazał major Nocoń, ale przejechawszy zaledwie z dziesięć metrów poczuł, że lewe przednie koło, założone w drodze do Salon, jest bez powietrza.

Zaklął głośno i zahamował zjeżdżając pod krawężnik. Nie miał już ani jednej rezerwy.

Podlewarował wóz, zdjął nakrętki, ściągnął koło ze sflaczałą oponą i odtoczył na chodnik, aby zabrać się do naprawy dziurawej dętki na nieco suchszym miejscu, bo jezdnia przypominała raczej trzęsawisko niż brukowaną ulicę.

Deszcz siąpił znowu, twarda, pokryta błotem opona wyślizgiwała się z rąk, zaklinowane segmenty stalowej obręczy nie chciały się rozdzielić, nasiąkła wilgocią masa siarczana kapsli wulkanizacyjnych gasła raz po raz.

Minęło więcej niż pół godziny, zanim się z tym wszystkim uporał, a na koniec jakaś przejeżdżająca obok landara ochlapała go od stóp do głów. W tej chwili zawód kierowcy samochodu ciężarowego nie wydawał mu się usłany różami...

Lecz u drzwi restauracji czekało go jeszcze jedno gorzkie rozczarowanie: były zamknięte, a kelner, który właśnie przekręcił klucz, w zamku, przecząco pokręcił głową w odpowiedzi na wymowne gesty spóźnionego włóczęgi, za jakiego zapewne uważał ubłocone indywiduum po drugiej stronie szyby.

Paweł nie zrezygnował jednak od razu. W niewielkim, źle oświetlonym wnętrzu siedziało jeszcze kilku gości, których widocznie trudno się było pozbyć. Jeden z nich, duży, ciężki mężczyzna w rozpiętym płaszczu, w kapeluszu na głowie, stał odwrócony tyłem do drzwi wejściowych i żywo gestykulował, jakby się z kimś spierał lub komuś wymyślał, zasłaniając go zupełnie swą tęgą postacią.

Chyba zaraz stąd wyjdzie — pomyślał Paweł. — Może mi się uda przekonać tego cerbera, żeby mnie wpuścił.

W tej chwili cerber w przybrudzonej białej kurtce najwidoczniej podjął próbę interwencji w owej kłótni, co zresztą podnieciło tylko rozgniewanego człowieka w płaszczu, który go brutalnie odepchnął. Zanosiło się na awanturę: kelner zatoczył się przewracając parę krzeseł, od stolika w głębi podnieśli się dwaj młodzieńcy o zmierzwionych włosach, zza bufetu wyłaniał się zapewne sam gospodarz lokalu z ogromnym kuflem w prawicy. Tymczasem sprawca zamieszania szamotał się z jakąś dziewczyną, która usiłowała mu się wyrwać, i Paweł uświadomił sobie, że jest to ta sama dziewczyna, za którą major Nocoń wszedł do zakładu Francois Lorii. Machinalnie rozejrzał się za Apostołem, ale nie było go tam.

Ma szczęście. Pewnie po rycersku stanąłby w obronie tej małej i oberwałby po łbie — pomyślał.

Wtem rozwścieczony drab uderzył dziewczynę w twarz i Paweł mimo woli zacisnął pięści, jakby sam gotował się do rycerskiej obrony.

Obrońcy znaleźli się jednak na miejscu, a kelner szybko wypuścił zapłakaną ofiarę męskiej brutalności i znów zamknął drzwi na klucz.

Tym razem Paweł dał za wygraną. Ostatecznie w Marsylii można było znaleźć inny lokal, którego nie zamykano tak wcześnie. Spojrzał na zegarek. Minęła dziesiąta.

Pojadę na dworzec kolejowy — postanowił.

Ruszył prędkim krokiem w kierunku placyku, na którym zostawił wóz. Zapłakana dziewczyna dreptała w tę samą stronę, skulona, z opuszczoną głową, upokorzona i bezradna. Pawłowi zrobiło się jej żal, ale gdy zatrzymała się w świetle latarni, aby obetrzeć łzy i poprawić włosy, minął ją bez słowa, a ona nie spojrzała nawet na niego.

Był już przy samochodzie, kiedy usłyszał, że drzwi restauracji trzasnęły głośno. Ktoś wołał:

Chevrette! Allons donc, Chevrette! Arrete toi!

Paweł obejrzał się. W ciemnościach wąskiej ulicy majaczyła sylwetka mężczyzny w płaszczu. Dziewczyna biegła przez jezdnię w stronę wozu, jakby chciała się za nim ukryć. Wtem potknęła się i upadła. Zerwała się natychmiast, ale zapewne skręciła stopę, bo nie mogła już biec: skakała na jednej nodze, co wyglądało nad wyraz żałośnie i śmiesznie zarazem.

Paweł nie tracąc słów pośpieszył jej z pomocą i umieściwszy ją w szoferce nacisnął starter, a gdy silnik zapalił, włączył bieg i ruszył. Prześladowca Chevrette skoczył na jezdnię i rozkrzyżował ramiona, ale oślepiły go reflektory samochodu, a potem wóz przemknął obok niego i bryzgając błotem spod kół, potoczył się na pełnym gazie wzdłuż nabrzeża, ku miastu.

Voila! — powiedział Paweł. — Jest pani uratowana, mademoiselle. Dokąd panią zawieźć?

Chevrette, która dotąd wstrzymywała oddech nie otwierając ust, westchnęła z głębi piersi.

— Dziękuję — powiedziała. — Załatwił pan to doprawdy po mistrzowsku.

— Ba! — Paweł spojrzał na nią z ukosa i na widok jej policzków umazanych błotem uśmiechnął się nieznacznie.

— Proszę mnie podwieźć do przystanku tramwajowego gdzieś blisko śródmieścia. Pojadę chyba tramwajem — zdecydowała się po chwili wahania.

— Nie pojedzie pani żadnym tramwajem — oświadczył Paweł. — Wygląda pani jak czupiradło wykąpane w borowinie. Niech pani spojrzy w lusterko.

Chevrette uczyniła to z panicznym pośpiechem, po czym zaczerwieniła się po uszy, po czym parsknęła śmiechem, po czym spojrzała na Pawła i roześmiała się znowu.

— Panu też nic nie brakuje — stwierdziła z triumfem. — Przypomina pan wodza Indian, który wykopał topór wojenny. Chce pan zobaczyć?

Podała mu lusterko i Paweł mógł się przekonać, że nie było w jej słowach wielkiej przesady. Ale bardziej od własnego wyglądu zdziwił go sposób wyrażania się tej dziewczyny.

Gdzie ona się tego nauczyła? — pomyślał.

Wtem spostrzegł niemal tuż przed zderzakami berlieta ręczny wózek pozostawiony na skraju jezdni. Wyminął go w ostatniej sekundzie i zirytowany własną nieuwagą zaklął pod nosem.

— Więc gdzie pani mieszka? — zapytał szorstko, już z pewnym zniecierpliwieniem.

— Na rue Valdonne — odpowiedziała potulnie, jak skarcone dziecko. — To jest bardzo daleko. Taka mała, boczna uliczka od Belsunce.

— Jadę w tamtą stronę — mruknął Paweł, żałując już poprzedniego tonu. — Wolę odstawić panią na miejsce. Ten pani przyjaciel jest, zdaje się, bardzo... hm... nerwowy.

— Przyjaciel! — powtórzyła z goryczą. — Eh, gdyby pan wiedział...

Paweł nie podjął tego tematu. Przecież nie zamierzał wtrącać się do takich spraw. Niech się nimi zajmuje Apostoł.

Sięgnął do kieszeni po papierosy, ale nie miał już ani jednego. Sklepy i kioski były pozamykane, lecz na rogu Canabiere stał automat z wyrobami tytoniowymi. Zahamował tam i powiedziawszy: „Zaraz wrócę” przypuścił szturm kolejno do wszystkich przegródek. Na próżno: za każdym pociągnięciem metalowej gałki automat zwracał mu wrzuconą monetę. Ostatnia przegródka połknęła ją na dobre nie wydając nic w zamian.

— Bodaj cię piorun spalił! — mruknął Paweł. Niebiosa nie spełniły tego życzenia, natomiast Chevrette znalazła na dnie swojej torebki zgniecionego gauloise'a. Wypalili go wspólnie, co przywróciło między nimi przyjazną atmosferę.

Otwarte bary i oświetlone wejścia do restauracji w śródmieściu przypomniały Pawłowi, że jest bez obiadu i kolacji. Chevrette też była głodna, ale zaopiniowała, że nie mogą pokazać się ludziom na oczy nie wzbudzając sensacji swoim wyglądem.

— Gdyby pan nie pogardził odgrzaną potrawką cielęcą z ryżem i fasolką — powiedziała nieśmiało — zaprosiłabym pana do siebie. Mam także papierosy — dodała spiesznie, jakby dla zachęty.

Ale Pawła nie trzeba było zachęcać.

— Przepadam za potrawką — oświadczył wesoło.

— Doprawdy? — ucieszyła się naiwnie.

Paweł zrobił poważną minę.

— Słowo honoru — powiedział grobowym głosem. — Czy pani naprawdę nazywa się Chevrette? — zapytał.

— Nie. To takie przezwisko.

— Bardzo ładne i trafne.

— Mam na imię Suzanne — powiedziała patrząc na niego z boku. — Suzanne Ferton. — A pan ma na imię Paul — dodała — i nazywa się pan Rubis.

— Skąd pani to wie?

— Od Apostoła — wyznała szczerze.

Paweł zmarszczył brwi. Nie mógł uwierzyć, aby major Nocoń opowiadał o nim pierwszej lepszej dziewczynie, choćby łączyły go z nią zażyłe stosunki.

Do licha — pomyślał. — A jeżeli ona jest konfidentką Sûreté?

— Apostoł? Któż to taki? — zapytał.

Chevrette spojrzała na niego zdziwiona.

— Niech pan nie udaje — powiedziała. — Apostoł mówił mi, że pan z nim pracuje. Widziałam przecież, że z panem rozmawiał.

— Osioł — mruknął Paweł po polsku. — Konspirator spod ciemnej gwiazdy! Ten pani przyjaciel, Apostoł...— zaczął z przekąsem, ale nie skończył,

Chevrette uśmiechnęła się z przymusem.

— Pan każdego mężczyznę mianuje moim przyjacielem.

— Przepraszam — odburknął Paweł. — Nie wiedziałem...

— To niech się pan już nie złości na mnie, dobrze?

Powiedziała to półżartem, pociągając go lekko za rękaw, co w sposób zgoła zdumiewający wywołało natychmiast pożądany skutek, bo Paweł poczuł się nieomal wzruszony.

— Już nie będę — przyrzekł ze skruchą. — Zdaje mi się, że mogłaby pani rozbroić i ułagodzić nawet ludożercę — wyznał.

— Jeszcze mi się to nigdy nie zdarzyło — powiedziała z westchnieniem. — Teraz skręcamy na prawo, a za tym skwerem znów na prawo.

Paweł zastosował się do tych wskazówek i wóz wjechał w ulicę Valdonne, a potem zatrzymał się przed niskim domem z mansardowymi oknami na piętrze.

U szczytu drewnianych schodów o zużytych, wydeptanych stopniach świeciła się zakurzona żarówka, zaledwie rozpraszając ciemności. Mimo to Paweł zdołał odczytać na kartce wyciętej z kartonu i przypiętej pluskiewkami na drzwiach:

SUZANNE FERTON ARTS DECORATIFS

— Pani rysuje wzory do tatuażu dla Lorii? — zapytał domyślnie.

— Żadna praca nie hańbi — odrzekła. — Ktoś musi to robić.

Otworzyła drzwi, weszła przed Pawłem i przekręciła kontakt.

— Może pan tu zostawić swoją kurtkę. Potem ją wyczyścimy.

Zdjęła lekki gabardynowy płaszczyk i powiesiła go na wieszaku.

Bon Dieu! Moja nowa spódnica! — powiedziała załamując ręce.

Spódnica była rozdarta powyżej kolan i poplamiona błotem. Paweł przyglądał się jej współczująco, ale Chevrette, spostrzegłszy to, zmieszała się i wskazując mu drzwi po prawej stronie, powiedziała prędko:

— Niech pan tymczasem obmyje twarz i ręce. Umywalnia jest w kącie za parawanem. Znajdzie pan tam świeży ręcznik.

Paweł uczynił zadość tym rozkazom, po czym rozejrzał się po pokoju, w którym oprócz sztalug z rozpiętymi na ramach płótnami było tylko parę prostych stołków i wysoki pulpit z rysownicą zarzuconą szkicami. Na jednym z płócien zagruntowanych podkładem wyłaniały się kontury twarzy starej kobiety o pomarszczonych policzkach i załzawionych oczach. Na ścianie wisiał niewielki obraz olejny przedstawiający pełen wdzięku słoneczny pejzaż nadmorski.

Paweł nie był znawcą, ale potrafił odróżnić dobrą robotę malarską od zwykłego kiczu, a to, co zobaczył, bynajmniej nie wydawało mu się kiczem. Dostrzegł jeszcze pod oknem rozpoczęty witraż ze stylizowanymi ptakami i kwiatami oraz projekt jakiejś barwnej tkaniny o bardzo oryginalnym wzorze.

Do licha — pomyślał. —Nigdy bym nie przypuszczał... Wygłupiłem się jak ostatni błazen.

Z politowaniem potrząsnął głową. Było mu wstyd, a zarazem doznawał uczucia przyjemnego zaskoczenia. Raz jeszcze spojrzał na rozpoczęty portret czy też studium na sztaludze.

— Do licha — powtórzył półgłosem i usłyszawszy za plecami jakiś szelest odwrócił się szybko.

Chevrette — nie: Suzanne, bo tak ją nazwał w myśli w owej chwili — stała u progu na szeroko rozstawionych nogach z rękami założonymi w tył, przechylając głowę to w lewo, to w prawo i uśmiechając się po łobuzersku. Miała na sobie skromną sukienkę z miękkiej wełny i biały fartuszek z falbanką. Zmieniło to do niepoznania ów nieco wyzywający wygląd, który Pawła wprowadził w błąd, gdy ją ujrzał po raz pierwszy na ulicy przed zakładem Lorii.

— Jeżeli pan już skończył tę dyskusję z Pawłem Rubis, to możemy przejść do dalszych apartamentów — powiedziała z zapraszającym gestem.

— Zemsta jest słodka, nieprawdaż? — zapytał Paweł.

— Uhm — skinęła głową. — Ale ja z ciekawości, czy się pan nie bardzo wybrzydza.

— Ani trochę! — zapewnił ją żywo. — Niech mi pani wierzy...

— Wierzę — przerwała mu. — To bardzo przyjemne, ale... Potrawka z ryżem — powiedziała dobitnie, wskazując palcem drzwi.

— Miała być także fasolka — zauważył idąc za nią.

— I fasolka też. Nie reklamujemy tego, czego się u nas nie podaje.

Usiedli przy małym okrągłym stole i z apetytem zaczęli jeść, popijając kwaśne czerwone ordinaire, gdy wtem w przedpokoju zadźwięczał dzwonek.

Paweł spojrzał pytająco na Chevrette, ale nie spotkał jej wzroku. Wydawała się przestraszona czy może tylko zmieszana. Policzki jej przybladły, usta drgnęły, jakby jej zabrakło tchu dla wypowiedzenia jakiegoś słowa.

Dzwonek odezwał się znowu i brzęczał teraz długo, z natarczywą niecierpliwością.

— Czy mam otworzyć? — zapytał Paweł stłumionym głosem.

Spojrzała teraz na niego szeroko otwartymi oczami.

— Nie, nie. Ja sama — powiedziała prędko. — Niech pan tu zostanie. To pewnie sąsiadka.

Paweł patrzył za nią, gdy wychodziła do przedsionka.

Kłamie — pomyślał.

Znów przeleciało mu przez głowę, że został tu zwabiony podstępem. Żandarmeria i policja francuska współdziałały z Niemcami, a konspiracyjna działalność Apostoła zapewne nie uszła ich uwagi. Jeżeli wpadłem, to strasznie głupio — pomyślał.

— Kto tam? — usłyszał głos Chevrette.

W odpowiedzi rozległo się łomotanie do drzwi, po czyni szczęknął odsuwany zatrzask.

— Nareszcie, ty ladacznico — rozległ się męski głos, który poderwał Pawła na nogi.

Chevrette mówiła coś, czego nie mógł dosłyszeć. Trzasnęły drzwi zamknięte od wewnątrz. Gniewny, grubiański głos zbliżał się.

— Nie zawracaj głowy. Jest u ciebie. Widziałem jego camion przed domem. Znalazłaś sobie nowego gacha, ty...

Paweł skrzywił się z niesmakiem.

Potrzebne ci to było? — pomyślał.

Wtem Chevrette krzyknęła, drzwi otwarty się z hałasem, duży mężczyzna w rozpiętym płaszczu wtoczył się na środek pokoju i natarł na Pawła, który zajął obronną pozycję za odsuniętym krzesłem.

— Czego tu szukasz, merdeux?!. Zachciało ci się porządnej dziewczyny? Ja cię nauczę!

Kopnął krzesło i wymierzył cios pięścią, ale Paweł uchylił się w porę i nie widząc innego wyjścia, błyskawicznie przeszedł do ataku. Był niezłym pięściarzem, ale jakkolwiek jego lewy prosty wylądował na żołądku tamtego, to przecież zaledwie na krótką chwilę osadził go w miejscu. W następnej sekundzie zwarli się gwałtownie, Paweł pośliznął się i pod ciężarem napastnika runął na podłogę.

Zapewne wywinąłby się spod niego, gdyby nie został natychmiast schwycony za gardło. Ten chwyt nastąpił tuż po gwałtownym wydechu i odciął mu dopływ powietrza do opróżnionych płuc, obezwładniając go prawie zupełnie. Paweł dusił się: krew waliła mu w skroniach, czuł nieznośny, kłujący ból w uszach i w gałkach oczu, które wyszły mu na wierzch, a przed jego wzrokiem rozpostarła się mętna, różowa mgła. Wtem wśród owej mgły rozróżnił pochyloną sylwetkę Chevrette i dostrzegł błysk światła odbitego w butelce, którą się zamachnęła. Zaraz potem zachłysnął się oddechem, doznając przy tym wrażenia, jakby miał rozszarpaną krtań. Jednocześnie ciężar, który ugniatał mu klatkę piersiową, stoczył się na bok.

— Pawle! Pawle! — usłyszał jak przez warstwę waty.

Dźwignął się na łokciu, spróbował przełknąć ślinę Zabolało, lecz teraz odzyskał słuch, a różowa mgłą znikła i tylko głęboko w gardle tkwił ów ostry ból, rozprzestrzeniając się na kark i tył głowy.

— Pawle — powtórzyła Chevrette.

Spojrzał na nią wreszcie, wykręcając z wysiłkiem szyję. Chevrette klęczała obok nieruchomej postaci dużego mężczyzny, blada, z nieprzytomnymi, rozszerzonymi strachem źrenicami. W ręku trzymała butelkę od wina.

— Zabiłam go — wyszeptała.

Paweł wyjął butelkę z jej dłoni, spojrzał pod światło i wzruszył ramionami.

— Nic mu nie będzie — powiedział z trudem. — Ogłuszyłaś go tylko.

Roztarł sobie szyję i kark, po czym przyklęknął obok nieprzytomnego, obmacał mu dokładnie czaszkę i spotkawszy zalękniony wzrok Chevrette, skinął głową.

— Zaraz go ocucimy. Trochę wody.

Chevrette poszła po wodę, Paweł zaś odwrócił bezwładne ciało na wznak i odciągnął na środek pokoju, bliżej światła. Obrzękła, niemal fioletowa twarz z półotwartymi ustami i wywrócone szkliste oczy o żółtawych białkach wywarły na nim niepokojące wrażenie. Na próżno szukał pulsu, a potem, gdy nie pomogła zimna woda i amoniak, na próżno w ciągu pół godziny stosował sztuczne oddychanie. Ten człowiek nie żył, był martwy. Został zabity uderzeniem butelki w potylicę, choć cios nie mógł być bardzo silny, skoro szkło nawet nie pękło, a kość wydawała się nienaruszona.

— Kto to jest? — spytał Paweł zrezygnowawszy w końcu z bezowocnych wysiłków. — Skąd go znasz?

Chevrette zaledwie mogła mówić. Z kilku urywanych zdań, jakie wypowiedziała zdławionym głosem, Paweł dowiedział się, że zabity był jej ojczymem i nazywał się Gaspard Aumont, że dawniej zajmował się dziennikarstwem, lecz później rozpił się i przestał pracować. Był dwukrotnie karany za oszustwo i sutenerstwo, a ją prześladował od kilku lat, zwłaszcza po śmierci jej matki.

Chevrette nie określiła bliżej, co to były za prześladowania, ale Paweł domyślał się ich natury.

— Do diabła! — mruknął — spotkało go to, na co zasłużył, Ale co dalej? — zadał sobie pytanie.

Trudno było znaleźć na nie odpowiedź.

Psiakrew, urządziłem się, nie ma co! — pomyślał przygryzając wargę.

Chevrette, jak gdyby odgadując tę jego myśl, sama zdobyła się na heroiczną decyzję.

— Pan musi stąd zaraz odjechać, Pawle. A ja... — zawahała się.

— No, no? — powiedział zachęcająco, z ironicznym zaciekawieniem.

— Zejdę na dół i zatelefonuję po policję.

— Wspaniały pomysł — orzekł. — Nigdy nie słyszałem czegoś bardziej przekonywającego. Chcesz, żeby cię aresztowano i żeby policja doszła po nitce do kłębka?

— Nie — zaprzeczyła energicznie. — Powiem im...

— Nic im nie powiesz — przerwał Paweł. — Zabiorę go z sobą.

— Dokąd?! — spytała zdumiona. Paweł wzruszył ramionami.

— Zobaczy się po drodze. Mam nadzieję, że to nie zrani twoich hm... sentymentów familijnych?

Potrząsnęła energicznie głową, a Paweł pomyślał, że mógł trafić znacznie gorzej. Chevrette bądź co bądź okazała wiele opanowania i przytomności. Nie histeryzowała i nie przyczyniała mu kłopotu w tej makabrycznej przygodzie.

Podszedł do okna i ostrożnie uchyliwszy zasłonę wyjrzał na ulicę. Jego wóz stał o kilka kroków za domem, tam, gdzie zaczynał się drewniany parkan oddzielający sąsiednią nie zabudowaną posesję. W oknach domów naprzeciw nie było świateł, a odległa latarnia gazowa ledwie rozpraszała ciemności.

Spojrzał na zegarek. Minęła jedenasta. O tej porze ulica była zupełnie bezludna; jej mieszkańcy zapewne spali.

Raz jeszcze rozejrzał się na lewo i na prawo. Wydało mu się, że dostrzega jakiś cień sunący wolno wzdłuż chodnika. Zaklął pod nosem. Cień zatrzymał się przy samochodzie, błysnęła latarka elektryczna i wąski promień oświetlił tabliczkę rejestracyjną z numerem wozu.

Dyżurny policjant czuwał. Samotny camion bez kierowcy oczywiście zwrócił jego uwagę. Musiał być dość niezwykłym zjawiskiem w tej dzielnicy...

— Zgaś światło — powiedział Paweł i z zadowoleniem usłyszał cichy trzask wyłącznika za plecami: Chevrette nie zadawała zbytecznych pytań.

Odsunął teraz zasłonę i czekał. Policjant obszedł wóz, zajrzał do szoferki, spróbował otworzyć drzwi, a stwierdziwszy, że są zamknięte na klucz, zaczął rozglądać się dokoła. Ciemne okna sąsiednich domów zniechęciły go jednak widocznie, bo po niejakim czasie ruszył wolno przed siebie i skręcił w przecznicę.

— Dobrze — mruknął Paweł. — Możesz włączyć światło.

Ściany, sprzęty, stół z resztkami kolacji wyskoczyły z mroku, stanęły bliskie i obojętne jak niemi i głusi świadkowie zabójstwa. Trup Gasparda Aumont leżał wśród nich na podłodze, szczególnie odrażający i obcy w tym otoczeniu, Chevrette stała oparta plecami o drzwi do przedpokoju. Była blada, ale wydawała się spokojna i opanowana.

— Kto mieszka w tym domu? — zapytał Paweł.

Odpowiedziała mu, że na piętrze jest jeszcze jeden pokój z oddzielnym wejściem, przez nikogo nie zajęty, a na parterze dwa mieszkania należące do właściciela pobliskiego sklepu spożywczego i do rodziny drobnego urzędnika pocztowego.

— Oni wszyscy już dawno śpią — dodała domyślając się, o co mu chodzi.

— Jeżeli ich nie obudziła ta awantura — zauważył Paweł.

Ale Chevrette przecząco pokręciła głową. To się odbyło bez wielkiego hałasu. Dom nie jest akustyczny.

— Zejdę teraz na dół — powiedział Paweł. — Muszę otworzyć wóz i zrobić w nim miejsce. Nie będziesz się bała?

— Nie. Ale wracaj prędko.

Spostrzegł, że usta jej drgnęły, i zrobiło mu się jej żal.

— Zaraz będę z powrotem — powiedział. — Czy drzwi wejściowe są zamknięte na klucz?

— Nie. Tylko na zatrzask, od wewnątrz.

— Tym lepiej — mruknął na pół do siebie.

Idąc po schodach stwierdził, że trzeszczą niemiłosiernie.

Mogło się zdawać, że ten odgłos rozlega się w głuchej ciszy nocnej z podwójnym natężeniem i że słyszą go wszyscy mieszkańcy, nawet pogrążeni we śnie.

W sieni było ciemno. Paweł po omacku dotarł do wejścia, ostrożnie odciągnął zatrzask u drzwi, po czym zabezpieczył go przed powrotnym skokiem sprężyny.

Nacisnął klamkę i wyjrzał na zewnątrz. Ulica nadal była pusta. Deszcz przestał padać, na niebie między obłokami prześwitywało kilka gwiazd.

Szybko zbiegł po trzech kamiennych stopniach, obrzucił wzrokiem ciemne okna domu i podszedł do samochodu. Rozpiął plandekę, odsunął rygle, opuścił tylną klapę i wspiął się na platformę, aby przełożyć paczki z ubraniami na wierzch paru najbliższych skrzyń. Potem wyjął z szoferki stary bawełniany koc i spiesznie wrócił na górę.

Chevrette czekała na niego w przedpokoju przy uchylonych drzwiach. Zamknęła je za nim cicho.

— Prędko — szepnął Paweł. — Trzeba go w to zawinąć.

Przy pomocy Chevrette ułożył zwłoki na rozpostartym kocu, pozakładał jego brzegi i przewiązał sznurkiem. Dziewczyna spełniała wszystkie jego polecenia bez słowa, jak pod działaniem hipnozy.

Do licha — pomyślał — ona ma nerwy!

— Proszę zebrać wszystko ze stołu — zarządził. — Położymy go tu, żebym mógł wziąć ten ciężar na plecy. Inaczej nie dam rady.

Aumont był bardzo ciężki. Paweł podsadził się pod niego, po czym z trudem wyprostował zgięte kolana dźwignąwszy na barkach bezwładne ciało.

— Idź naprzód — powiedział do Chevrette. — Zanim wyjdziemy na ulicę, rozejrzyj się, czy nikogo tam nie ma.

Przecisnął się przez drzwi, które przytrzymała, a potem w zupełnej ciemności, wolno, stopień po stopniu zstępował za nią po trzeszczących schodach, trzymając się poręczy.

Trwało to strasznie długo. Serce waliło mu o żebra, mięśnie omdlewały, pot zalewał twarz i szyję. Wreszcie dotarł do otwartych drzwi i poczuł, że Chevrette jest obok niego. Zeszli razem na chodnik, Chevrette ujęła go za ramię i podprowadziła do samochodu. Ustawił się przy krawędzi platformy i z największym wysiłkiem wtoczył zwłoki Aumonta na wolne miejsce.

Westchnął z ulgą, ale nie pozwolił sobie na odpoczynek. Zamykając i ryglując klapę, wydawał krótkie polecenia, których Chevrette słuchała z opuszczoną głową i bezwładnie zwisającymi ramionami, jak uosobienie rezygnacji.

— Wrócisz teraz do siebie, posprzątasz dokładnie, pozmywasz naczynia i zapomnisz o tym, co się stało. Pamiętaj, że mnie nie znasz i o niczym nie wiesz. Za parę dni — może jutro albo pojutrze — policja znajdzie zwłoki, ale wątpię, aby trafiła na jakikolwiek ślad. Chyba... — urwał nagle i schwyciwszy ją za ramię powiedział: — Słuchaj, Suzanne, on przecież miał kapelusz?!

— Tak — odrzekła. — Kapelusz... Kapelusz został na górze.

— No, właśnie! — mruknął Paweł. — Idź już. Rzucisz mi go przez okno.

— I papierosy — dodała. — Zapomniałam o papierosach dla pana.

— Cóż za przytomność umysłu! — powiedział z odcieniem podziwu i szyderstwa, bo w tej chwili gotów był uwierzyć, że ta dziewczyna zapomniała również o popełnionym zabójstwie. — Ciekawe, czy zachowałaby się tak samo, gdyby Aumont mnie wykończył — pomyślał mimo woli.

Obejrzał się i spotkał jej wzrok. Wydało mu się, że dostrzega w nim wyrzut.

— Będzie mi straszno tam zostać — szepnęła, — Będę się bała także o... ciebie, Pawle. To jest... to jest okropne!

Odwróciła się i odeszła prędko, jakby w obawie, że te słowa go rozgniewają.

— A niech mnie diabli! — zaklął Paweł, zły teraz na siebie.

Patrzył za nią wahając się, czy jej nie dogonić, aby jakoś inaczej zakończyć to rozstanie — pocieszyć ją czy też dodać jej odwagi, ale już znikła za drzwiami, więc dał temu pokój.

Wlazł na platformę, przykrył zwłoki Aumonta stertą ubrań i zeskoczył z powrotem na ziemię, pozapinał szczelnie brezentową budę, po czym spojrzał w górę ku oknom mansardy. Chevrette już tam była; zobaczył jej postać w obramowaniu framugi, na tle ciemnego wnętrza.

Nie zapaliła lampy — pomyślał. — Słowo daję, dziewczyna ma głowę na karku!

Podszedł bliżej. Czarny kapelusz Aumonta zatoczył łuk w powietrzu. Schwycił go w lot, a następnie udało mu się złapać także paczkę papierosów. Chevrette stała w oknie z opuszczoną głową, jak posąg zwątpienia i boleści.

— Bądź spokojna — powiedział. — Wszystko będzie dobrze.

Nie poruszyła się, nie zrobiła najmniejszego gestu. Milczała, jakby nie słysząc i nie widząc go wcale.

Żeby tylko nie zrobiła teraz jakiego głupstwa — pomyślał z niepokojem.

Nie mógł przecież raz jeszcze wracać na górę. Musiał zaufać jej zdrowemu rozsądkowi.

Zapaliwszy papierosa, otworzył drzwi szoferki, siadł za kierownicą, uruchomił silnik i wolno ruszył naprzód.

Było już po północy, gdy wydostał się na szosę do Arles. Miał przed sobą kilka porosłych lasem wzniesień i zakrętów, za którymi droga opadała w dół, okrążając wielkim łukiem zalew morski de Berre. Chciał pozbyć się zwłok Aumonta możliwie jak najprędzej w jednym z tych lasków czy zagajników, zanim wyjedzie na otwartą przestrzeń.

Noc była ciemna i wietrzna, a ruch na szosie niewielki. W ciągu dwudziestu minut spotkał tylko trzy wozy ciężarowe jadące od strony Arles i Salon; minął go tylko je^ den osobowy, zdążający w tym samym co on kierunku. Łuna stojąca nad Marsylią oddalała się, znikała za wzgórzami, gdy berliet zjeżdżał w dół, i ukazywała się znowu, coraz bardziej przyćmiona, gdy wspinał się na ich grzbiety.

Osiągnąwszy najwyższe wzniesienie Paweł zwolnił, a nie widząc żadnych świateł ani przed sobą, ani z tyłu, zjechał niżej i za najbliższym zakrętem zatrzymał wóz na skraju szosy. Wysiadł i nasłuchiwał przez chwilę. Panowała cisza; tylko wiatr szumiał w nagich gałęziach lasu gęsto podszytego zaroślami i jękliwie śpiewały słupy telegraficzne.

Teraz należało działać szybko, jak najśpieszniej.

Odryglował klapę i ściągnął zwłoki Aumonta na sam brzeg platformy. Rozciął sznurek, odrzucił koc, wziął trupa na barki i z największym wysiłkiem obrócił klapę z powrotem na zawiasach, po czym założył rygle. Uginając się pod ciężarem, przeszedł na lewą stronę szosy, gdzie teren wydawał się równiejszy. Znalazł jakąś ścieżkę i wszedł do zagajnika. Posuwał się ostrożnie po twardym kamienistym gruncie, aż dotarł do wąskiej kładki przerzuconej nad wezbranym po deszczu strumykiem. Przebył ją szczęśliwie, lecz musiał odpocząć. Oparł się o drzewo i dyszał ciężko przez dobrą chwilę, aż wreszcie odzyskał normalny oddech. Oswoiwszy się z ciemnością, mógł teraz zboczyć ze ścieżki. Skręcił wzdłuż strumienia, omijając gęstwinę krzaków. Teren obniżał się coraz bardziej, strumień pluskał spadając po kamieniach, zarośla gęstniały. Nie można było iść dalej bez obawy pozostawienia wyraźnych śladów.

Paweł zatrzymał się i wolno, ostrożnie złożył swój ciężar na ziemi, a potem wciągnął go pod rozłożyste gałęzie leszczyny. Obok położył ciemny kapelusz i nie zwlekając ruszył z powrotem.

Gdy przechodził przez kładkę, od strony szosy dobiegł go charakterystyczny odgłos jadącego z góry motocykla. Wkrótce poprzez drągowinę dostrzegł jego silne światło i zorientował się, że motocykl stanął: światło zostało zmniejszone, a warkot silnika ucichł.

Policja drogowa — pomyślał. — Do diabła...

Zaczął prędko iść na przełaj przez lasek, ścinając drogę tak aby znaleźć się z tyłu, za swoim berlietem i motocyklem, który zatrzymał się obok. Przebył w ten sposób ze sto pięćdziesiąt metrów wspinając się pod górę i wydostał się na szosę za zakrętem, który minął był zjeżdżając ze wzgórza. Przebiegł na drugą stronę i znów zagłębił się w las, aby obejść łukiem zakręt i wyjść wprost na miejsce, gdzie zostawił wóz.

Gdy wyłonił się spomiędzy drzew dopinając pasek od spodni, dwaj policjanci skierowali na niego światło latarek elektrycznych.

— Pan jest kierowcą tego wozu? — zapytał jeden z nich.

— Tak — odrzekł Paweł. — Bo co?

— Dokąd pan jedzie?

— Do Montpellier.

— Ma pan dowód rejestracyjny?

— Oczywiście. — Paweł podał mu książkę wozu wraz z dokumentami.

Nazwa firmy Dufratów widocznie rozwiała wszelkie wątpliwości służby bezpieczeństwa, bo policjant tylko pobieżnie przejrzał pozostałe papiery.

— Co pan tam robił w lesie? — zapytał jeszcze. Paweł wzruszył ramionami i poklepał się po brzuchu.

— Chcecie to także zobaczyć na własne oczy?

Policjanci spojrzeli po sobie. Ten, który rozmawiał z Pawłem, ze zrozumieniem pokiwał głową, lecz zaraz powrócił do urzędowej powagi.

— Zostawia pan otwarty wóz na pustej szosie... — powiedział gderliwie.

— Ba! — odrzekł Paweł. — Nie mogłem go przecież zabrać ze sobą w krzaki. Miałem go zresztą na oku.

— Na przyszłość w takich wypadkach powinien pan przynajmniej zabierać ze sobą klucz od stacyjki — zauważył policjant, aby mieć ostatnie słowo.

Oddał mu dokumenty.

— Może pan jechać dalej.

— Dziękuję — powiedział Paweł. — Dobranoc.

Przejechał przez Arles nie zatrzymując się. Miał na tę noc dość policjantów i nie chciał ryzykować jeszcze jednego spotkania z nimi o tak spóźnionej porze. Wiedział, że nazajutrz wypada mu kurs do Nimes; postanowił nadłożyć drogi i odwieźć ubrania wracając stamtąd.

Tak czy owak jego samochód został dziś dwukrotnie zauważony przez policję — raz przed mieszkaniem Chevrette, drugi raz w drodze, pomiędzy Marsylią a Velaux. Kto wie, czy policjanci nie zanotowali znaków rejestracyjnych...

Za drugim razem mogło się to źle skończyć — pomyślał.

Nurtował go niepokój. Nie wątpił, że najdalej za dwa— trzy dni zwłoki Aumonta zostaną znalezione, a wówczas znacznie się śledztwo. Postój w pobliżu Velaux stanowił niejaką poszlakę przeciw niemu. Trudno byłoby wytłumaczyć, co robił w Marsylii od chwili załadowania skrzyń w porcie do północy...

Diabli wiedzą, czy nie zostawiłem śladów przy strumyku — pomyślał.

Miał na nogach ciężkie, robocze buty, porządnie już zużyte. Postanowił wrzucić je do Rodanu jadąc jutro do Arles.

Policja jest cierpliwa — myślał dalej. — Jeżeli nawet wykręcę się na razie, to i tak będą mnie śledzić. Najlepiej byłoby stąd zniknąć. Dufrat musi mi dać urlop. A potem... Muszę obejrzeć ten kuter. Apostołowi nawet nie przyjdzie do głowy, jakie to „zdrowe ideały” skłaniają mnie do przyjęcia jego propozycji.

Co go łączy z Chevrette? — zadał sobie pytanie. — Zwerbował ją do swojej tajnej organizacji? Może i stary Loria ma z tym wszystkim coś wspólnego?

Osoba Chevrette zaprzątnęła teraz jego myśli. Wydawała mu się niezwykle zagadkowa, bo właściwie nie zdążył dowiedzieć się o niej nic poza tym, że jest malarką i rysuje wzory do tatuażu. Dziwne zajęcie!

Przyznawał, że mu się podobała. Oczywiście nie do tego stopnia, aby mu zawrócić w głowie! Ale z pewnością obudziła jego sympatię. I — współczucie. Ten jej ojczym, Aumont... (Jeżeli naprawdę był jej ojczymem...) Nie chciała go przecież zabić, do licha! Fatalny wypadek. Zachowała się potem bardzo dzielnie. Hm. Dzielnie?

Znów nasunęły mu się wątpliwości: dlaczego tak łatwo podporządkowała się jego decyzji o wywiezieniu i ukryciu zwłok? Czy miała coś na sumieniu? Pamiętał własne słowa, które ją natychmiast przekonały: „Chcesz, żeby policja doszła po nitce do kłębka?” Miał oczywiście na myśli swój udział w tej sprawie i powiązania z organizacją Apostoła. Ale ona mogła to zrozumieć inaczej; mogła się obawiać czegoś innego. Czego?

Bo ja wiem! — wzruszył ramionami. — Bądź co bądź zabiła tego draba — myślał dalej. — Takie wypadki nie zdarzają się codziennie młodym dziewczętom. Trzeba mieć zaiste zimną krew i mocne nerwy, aby zdobyć się na tyle pokoju w podobnej sytuacji, nie mówiąc już o wyrzutach umienia. Co w tej dziewczynie jest tylko pozorem, a co prawdziwą jej naturą? Raz wygląda na ulicznicę, raz na niewinne dziecko. Jest uczuciowa i wrażliwa czy też cyniczna? Jest rzeczywiście szczera czy tylko potrafi znakomicie udawać? I co to wszystko właściwie mnie obchodzi?! Po jaką ciężką cholerę wplątałem się w tę kabałę?... Zżymał się na siebie samego i na ślepy los, który uczynił go współwinnym zabójstwa, przy czym własna decyzja o ukryciu zwłok Aumonta coraz bardziej wydawała mu się lekkomyślna. Powziął ją chyba zbyt pośpiesznie, narażając i siebie, i Chevrette na gorsze bodaj konsekwencje w razie ujawnienia całej prawdy, niż gdyby postąpił zgodnie z prawem, zawiadamiając od razu policję. Ostatecznie Suzanne Ferton działała w obronie jego życia, co mogły udowodnić natychmiastowe oględziny śladów na szyi Pawła po śmiertelnym uścisku rąk napastnika. Naturalnie podczas śledztwa wywleczono by na wierzch różne inne sprawy — choćby sprawę ubrań cywilnych, a co za tym idzie, całą działalność majora Noconia i jego sieci ewakuacyjnej. Policja musiała wiedzieć o niej coś niecoś; patrzyła na to przez palce, ale teraz ta historia nabrałaby rozgłosu.

Tego właśnie Paweł obawiał się najbardziej. W dodatku pragnął za wszelką cenę uniknąć wmieszania w ową aferę Roberta Dufrata, który mu ufał i osłaniał go dotąd swymi stosunkami przed obozem internowanych.

Ale czego obawiała się Chevrette? Co chciała ukryć prócz mimowolnego zabójstwa, skoro według wszelkiego prawdopodobieństwa uwolniono by ją od odpowiedzialności?

Były to daremne rozważania i Paweł porzucił je wreszcie.

Qui vivra, verra — powiedział sobie.

Minął most na Petit Rhône pod St. Gilles, przejechał przez tunel i w pół godziny później, o czwartej nad ranem, zaparkował swego berlieta pod szopą wyładunkową na podwórzu Maison d'expedition et de transport w Montpellier.

3

Paweł spał zaledwie półtorej godziny, po czym niemal cały dzień spędził za kierownicą berlieta. Czuł się zmęczony, nie tyle z niewyspania, ile wskutek nieustannego napięcia nerwowego. Oczekiwał, że lada chwila posłyszy wiadomość o odkryciu zwłok Aumonta lub nawet że zostanie wezwany do prefektury dla złożenia zeznań i wyjaśnień w tej ciemnej sprawie. Ale nic podobnego nie nastąpiło.

Z rana robotnicy spedycyjni rozładowali jego camion i wtoczyli mu na lorę jakąś ciężką maszynerię przeznaczoną do robót ziemnych. Odstawił ją najpierw do Nimes, zabrał stamtąd niewielki ładunek dla klientów w Montpellier i zboczył do Arles, aby pozbyć się ubrań. Przejeżdżając przez most na Rodanie wrzucił do rzeki swoje stare buty obciążone kamieniami, po czym, zostawiwszy pod znanym sobie adresem owe ubrania, zjadł obiad i wrócił do Montpellier.

Odbył jeszcze kilka kursów pomiędzy składami fabrycznymi Dufratów a kolejową stacją towarową i wreszcie, umieściwszy wóz w garażu, zatelefonował do mieszkania Roberta, że chciałby się z nim zobaczyć.

Dufrat był nieco zdziwiony, ale nie okazał tego. Powiedział, że będzie mu bardzo miło. Czy Paweł nie zechciałby przyjść na kolację? Nie? W takim razie w każdej chwili gotów jest przyjąć go w swoim prywatnym gabinecie.

Paweł zapowiedział się za godzinę.

Ogolił się i zmienił ubranie. Trochę go krępowało, że ma zniszczone dłonie i paznokcie, z których w żaden sposób nie mógł całkowicie usunąć śladów po smarach. W domu Roberta był tylko raz, wtedy gdy tu przyjechał ze szpitala. Później starał się unikać spotkań ze swym chlebodawcą nawet na terenie jego przedsiębiorstwa, aby nie wyróżniać się spośród innych kierowców. Dufrat uznał to za jeszcze jedno dziwactwo, lecz nie próbował mu przeciwdziałać. Ostatecznie bardziej mu dogadzał taki stosunek, niż gdyby Paweł pozwalał sobie na poufałe klepanie go po ramieniu wobec wszystkich pracowników firmy.

Oczekiwał Pawła w dużym pokoju urządzonym na wzór służbowego gabinetu pewnego prowincjonalnego dygnitarza, którego uważał za arbitra dobrego smaku. Było tam ogromne, ciężkie mahoniowe biurko i oszklone półki z książkami o nieskazitelnych ciemnozielonych grzbietach; kilka głębokich foteli krytych skórą stało dokoła niskiego wschodniego stolika z okrągłym blatem z wytłaczanej mosiężnej blachy, jaskrawy brukselski dywan o perskim wzorze zaścielał podłogę. W oknach opatrzonych ozdobnymi, bardzo mocnymi kratami zwisały aż do podłogi pluszowe portiery, a masywna kasa żelazna stała w kącie, jak ołtarz rodzinnego bóstwa, połyskując wypolerowanym niklem antab i zamków.

Pokojówka w ciemnej sukience z białym fartuszkiem i z koronkową nakrochmaloną przepaską we włosach uchyliła drzwi.

— Monsieur Rubis.

Dufrat wstał zza biurka i przeszedł na środek pokoju.

— Kawa i koniak — zadysponował trochę nazbyt głośno.

Dopiero potem przybrał najuprzejmiejszy ze swych uśmiechów na różową twarz o małych, czerwonych ustach, podał Pawłowi pulchną dłoń i kładąc mu rękę na ramieniu, pociągnął go w stronę skórzanych foteli.

— Papierosa czy cygaro? — zapytał, gdy usiedli.

Paweł wziął papierosa z imitującej lakę japońskiej kasetki, zapalił i nie czekając na pytanie Roberta, wyłuszczył cel swojej wizyty: chciałby otrzymać dziesięć dni urlopu.

— Tylko tyle?! — zdziwił się Dufrat. — Ależ naturalnie, kiedy tylko zechcesz.

— Od zaraz — powiedział Paweł. — Nadarza mi się szczególna sposobność.

Robert był nieco zakłopotany.

— Od zaraz... — powtórzył. — No, będziemy musieli jakoś sobie poradzić... Tylko... Czy można wiedzieć, dokąd się wybierasz?

Paweł odrzekł, że zamierza pojechać najpierw do Marsylii, a następnie gdzieś na Riwierę.

Pokojówka przyniosła kawę i świeżo odkorkowaną butelkę. Robert napełnił filiżanki i kieliszki. Miał nadal zakłopotaną minę i widocznie usiłował zyskać na czasie, aby jakoś wybrnąć z niezręcznej sytuacji.

— A zatem na Riwierę — powtórzył z udanym zainteresowaniem. — Mam nadzieję, że pogoda ci dopisze. Tak... No, spróbuj tego koniaku.

Paweł wypił pół kieliszka i z aprobatą skinął głową.

— Doskonały! Słuchaj — powiedział nagle — widzę, że ten mój wyjazd nie bardzo ci dogadza. Czekaj — powstrzymał jego nieszczery protest. — Znajdę w Marsylii jakiegoś kierowcę, który...

— Nie o to chodzi — przerwał mu Dufrat. — Będę miał kierowcę, który cię zastąpi, ale dopiero w przyszłym tygodniu. Natomiast jutro mam bardzo pilny transport do Marsylii, więc gdybyś mógł... Widzisz, wydałem już dyspozycje i trudno by mi było...

Soit! — powiedział Paweł. — Pojadę jutro do Marsylii.

Dufrat mimo jego protestów rozpływał się w podziękowaniach. Był uprzejmy aż do znudzenia, jakby Paweł wyświadczył mu łaskę, że u niego pracuje. Wreszcie zaczął mówić o czymś innym i z kolei przeszedł do ostatnich wypadków wojennych w Afryce.

Włosi ponosili porażki w Abisynii, co go widocznie cieszyło. Ofensywa brytyjskiej armii kolonialnej z Kenii rozwijała się pomyślnie, walki o kluczową górską fortecę Keren zdawały się dobiegać końca, wróżąc rychłe zwycięstwo, a Jugosławia i Grecja nie dały się zastraszyć dyktatorom osi Rzym-Berlin.

— Czas działa na naszą korzyść — mówił Robert. — Jeżeli będziemy prowadzili nadal mądrą politykę, Francja wyjdzie z tej awantury obronną ręką, a elementy wywrotowe zostaną utrzymane w ryzach.

Paweł potakiwał bez wielkiego przekonania. Był zmęczony i senny. Nie chciało mu się wdawać w dyskusję o losach wojny i Europy. Zdołał tego uniknąć i pożegnawszy Roberta odszedł wreszcie, zadowolony, że tę rozmowę ma już za sobą.

Gdy nazajutrz siadał za kierownicą berlieta, aby wyprowadzić wóz z garażu i pojechać do magazynu po owe pilne przesyłki, wezwano go do biura.

— O co chodzi? — zapytał chłopca, który po niego przybiegł.

Tego chłopak nie wiedział. Wiedział natomiast, że u dyspozytora są monsieur le patron i monsieur le sergent.

Sergent? — powtórzył Paweł.

Le sergent de police — wyjaśnił chłopiec. Paweł poczuł jakby gorące tchnienie na twarzy.

— Zaraz tam przyjdę — powiedział z niejakim wysiłkiem.

Wyjechał na podwórze i zostawił wóz pod szopą.

Marseilles, rapide! — zawołał do magazyniera.

Idąc w stronę biura usiłował uporządkować myśli, przypuszczenia i wątpliwości, które kłębiły mu się w głowie.

Chevrette zawiadomiła policję! Nie: raczej policja sama do niej trafiła szukając zaginionego Aumonta. Albo po prostu znaleziono zwłoki. Licho wie, czy on nie miał przy sobie adresu Chevrette. Trzeba było sprawdzić to zawczasu...

Postanowił, że do niczego się nie przyzna i ani słowem nie wspomni o Chevrette. Wchodząc do biura był już opanowany i na pozór spokojny. Skinieniem głowy pozdrowił sierżanta, którego znał z widzenia.

Bonjour, monsieur Croton

Bonjour — mruknął sierżant. Paweł zwrócił się do Roberta Dufrata.

— Pan mnie wzywał, szefie?

— Tak — bąknął Robert. — To jest... Sierżant Croton, a raczej tutejsza prefektura na polecenie z Marsylii...

— Pan pozwoli — przerwał mu Croton. — Jaki jest numer rejestracyjny waszego wozu? — zapytał Pawła.

— HT 9901.

— Zgadza się. W nocy z czwartku na piątek prowadziliście ten wóz z Marsylii do Montpellier?

— Rzeczywiście. Ale nie miałem żadnego wypadku i chyba nie przekroczyłem żadnych przepisów ruchu?

— Tego to już ja nie wiem — odrzekł Croton.

— Więc o co chodzi? — zapytał Paweł z miną niewiniątka.

Croton wzruszył ramionami.

— Dowie się pan w prefekturze, w Marsylii.

— Świetnie się składa — zauważył Paweł. — Właśnie tam jadę.

— Zabierzcie swoje dokumenty osobiste, Rubis — powiedział Croton. — Mamy pociąg o dziewiątej.

— Ależ ja nie jadę pociągiem, tylko...

— Owszem: pojedziemy pociągiem. Mam dla was bilet służbowy.

Paweł zmarszczył czoło, unosząc brwi w górę. Spojrzał na Roberta, który unikał jego wzroku, potem znów na sierżanta.

— Czy to ma znaczyć, że jestem aresztowany?! — zapytał z oburzeniem.

— Nie — odrzekł Croton trochę niepewnie. — To znaczy, że mam panu towarzyszyć, panie Rubis. Naturalnie, gdyby pan stawiał opór albo gdyby pan próbował uciec...

Paweł parsknął krótkim śmiechem.

— Diabelnie tajemnicza historia — powiedział kręcąc głową. — Co wobec tego będzie z naszym pilnym transportem, szefie? — zwrócił się do Roberta.

Dufrat ożywił się. Pewność siebie i swoboda Pawła rozwiały jego wątpliwości: to musiała być jakaś błaha sprawa albo po prostu pomyłka.

— Zatelefonuję do prefektury — powiedział.

Nie użył jednak aparatu dyspozytora, lecz przeszedł do swego pokoju biurowego po drugiej stronie korytarza. Wrócił stamtąd po dobrej chwili, widocznie zadowolony.

— Niech pan się połączy z komisarzem — zwrócił się do sierżanta. — Chce z panem mówić.

Ujął Pawła za ramię i odszedł z nim.na bok.

— Uzgodniłem, że Croton pojedzie z tobą naszym wozem — powiedział półgłosem. — Masz się zgłosić z nim razem w urzędzie policyjnym dopiero po wyładowaniu przesyłek. No i mam nadzieję, że wrócisz bez żadnych przeszkód po załatwieniu tych formalności.

— Chyba że mnie od razu skażą na kilka lat ciężkich robót — mruknął Paweł. — Ale co w takim razie będzie z wozem?

Dufrat roześmiał się z przymusem.

— Sam mówisz, że nikogo nie przejechałeś i że nie zdarzyło ci się nic w tym rodzaju. To może dotyczyć jakiejś sprawy ewidencyjnej czy też porządkowej — bo ja wiem zresztą... Tutejsze władze nie mają pojęcia, o co chodzi. Komisarz powiedziałby mi, gdyby to było coś poważniejszego.

— Z pewnością — powiedział Paweł bez najmniejszego przekonania. — Ale na wszelki wypadek...

— Na wszelki wypadek... hm... Mógłbyś zostawić wóz w garażach miejskich, a oni by mnie zawiadomili telefonicznie.

— Doskonale — odrzekł Paweł.

Dufrat spojrzał na niego badawczo.

— Chyba nie przypuszczasz, żeby...

— Jestem jak najdalszy od wszelkich przypuszczeń — oświadczył Paweł wbrew własnym myślom.

Croton skończył rozmawiać z komisarzem i odwiesił słuchawkę.

— W porządku, panie Dufrat — powiedział urzędowym tonem. — Pan komisarz się zgadza.

Robert dał mu cygaro, które wyjął z małego skórzanego etui.

— Spodziewam się, że wrócicie razem z panem Rubis, sierżancie?

— To będzie zależało od okoliczności — odrzekł Croton. — Mam w Marsylii zamężną siostrę — wyjaśnił. — Może do niej wstąpię i zostanę do wieczora, jeżeli...

— Rozumiem, rozumiem — bąknął Dufrat. — A zatem pomyślnej drogi.

Skinął głową w odpowiedzi na wojskowy ukłon sierżanta i przeprowadziwszy wzrokiem Pawła aż do wyjścia, powiedział do dyspozytora:

— Proszę zamówić rozmowę międzymiastową z panem prefektem Jourdan w Marsylii.

Sierżant Croton nie był szczególnie rozmowny, a Paweł, pogrążony we własnych myślach, również przeważnie milczał. Przez całą drogę zamienili zaledwie kilka zdawkowych uwag dotyczących ruchu na szosie, wiosennych prac w polu i pogody, która po całotygodniowych deszczach i wiatrach poprawiła się wreszcie. W związku z tym Paweł wspomniał, że wybiera się na urlop, a Croton bąknął, że chętnie uczyniłby to samo.

W Marsylii Paweł uwinął się prędko z przesyłkami i koło jedenastej był już gotów. Zajechali przed prefekturę, gdzie mieścił się główny komisariat policji, zaparkowali samochód i Croton objął przewodnictwo po długich korytarzach, by wreszcie zameldować się w biurze wydziału śledczego.

Wbrew swym przewidywaniom Paweł prawie natychmiast został dopuszczony przed oblicze kierownika, który po spisaniu przez protokolonta jego personaliów uprzejmie wskazał mu krzesło.

— Niech pan siada, panie Rubis. Muszę panu zadać kilka pytań w związku z pańskim pobytem w Marsylii w dniu... — zajrzał do aktów — w ubiegły czwartek.

A więc tak! — pomyślał Paweł pozbywając się ostatnich wątłych złudzeń.

— Słucham, panie komisarzu — powiedział opanowanym głosem.

Tak jak przypuszczał, po uprzedzeniu o skutkach prawnych fałszywych zeznań, wypytywano go o cel przyjazdu i o każdy krok od chwili wyładowania w porcie przywiezionych towarów. Był na to przygotowany; odpowiadał przytomnie i pewnie, nie za szybko, z zastanowieniem, jakby przypominając sobie owe kolejne fakty, w części tylko prawdziwe.

Szukał magazynu, z którego miał zabrać przesyłki do Nantes, nakłaniał magazyniera, aby mu je wydał mimo spóźnionej pory, odwoził robotników do Arenc, jadł obiad w jakimś barze, wstępował do swego rodaka, niejakiego Noconia, na pogawędkę, naprawiał dętki — trzy dętki! — które pękały jedna po drugiej... Wreszcie zajechał jeszcze na dworzec kolejowy, żeby coś przegryźć przed drogą powrotną i napić się kawy. Tak, to by było chyba wszystko.

Czy miał ze sobą pomocnika albo prywatnego pasażera z Marsylii?

Nie. Wracał sam jeden.

Czy zatrzymywał się w drodze między Marsylią a Montpellier?

— W drodze?... — zmarszczył czoło. — A tak! — uśmiechnął się. — Nawet niedaleko Marsylii.

— Może pod Velaux? — zapytał komisarz.

— Możliwe — odrzekł Paweł. — Nie wybierałem w tym celu żadnej specjalnej miejscowości.

— W jakim celu?

Paweł wyglądał na trochę zakłopotanego.

— Musiałem załatwić potrzebę naturalną, panie komisarzu. Ale zjechałem na sam skraj szosy i zatrzymałem wóz w przepisowej odległości za zakrętem. Mogliby to potwierdzić dwaj policjanci służby drogowej, z którymi tam rozmawiałem.

Urzędnik skinął głową.

— Owszem, potwierdzili to już.

— Oo! — zdziwił się Paweł. — Więc chyba...

— Zaraz! — przerwał mu komisarz. — Zatrzymał pan wóz po prawej stronie szosy, tak?

— Oczywiście.

— I... hm... gdzie pan załatwiał tę potrzebę?

— Gdzie? — powtórzył Paweł. — Ależ... No, za krzakami, w lesie. To chyba nie jest zabronione?

Komisarz wykonał niecierpliwy ruch ramionami.

— Czy zszedł pan na lewą, czy na prawą stronę?

— Na prawą — odrzekł Paweł wybałuszając oczy, jakby go zdumiało pytanie o taki szczegół.

— Jest pan tego zupełnie pewien?

— Panie komisarzu — powiedział Paweł — po cóż miałbym przechodzić przez szosę na lewo, kiedy na prawo były takie same zarośla? Zresztą ci dwaj ze służby drogowej i to także mogą poświadczyć.

— A czy oprócz nich dwóch nikogo pan tam nie spotkał w pobliżu?

— Nikogo — odrzekł Paweł, tym razem bez namysłu. — Było już po północy, a na szosie panował bardzo niewielki ruch.

— Tak — bąknął komisarz na pół do siebie, przeglądając akta. I nagle spojrzawszy Pawłowi prosto w oczy: — Nie zauważył pan żadnego samochodu, który zatrzymywałby się choćby na krótką chwilę? Nie mijał pan w pobliżu tego miejsca żadnego parkującego wozu? Żadnego przechodnia?

— Z całą pewnością nie! — powiedział Paweł stanowczo. — Czy... bardzo przepraszam, panie komisarzu-,, czy tam zdarzył się jakiś wypadek?

Kierownik wydziału śledczego nie spuszczał z niego przenikliwego wzroku.

— Tak — odrzekł w końcu. — Znaleziono zwłoki.

Paweł cicho gwizdnął przez zęby.

— Przepraszam — zreflektował się jakby. — Teraz rozumiem.

— Co pan rozumie?

— Że mnie tu wezwano. Ale nie widziałem tam żadnych zwłok i w ogóle nic podejrzanego. Czy można wiedzieć, kogo tam przejechano, panie komisarzu?

— Skąd panu przyszło do głowy, że kogoś przejechano? — zapytał szybko urzędnik.

Paweł udał lekkie zmieszanie.

— Ja tak zrozumiałem, panie komisarzu...

— Zadaje pan niepotrzebne pytania — zgromił go tamten.

— Bardzo przepraszam, panie komisarzu. Nie miałem zamiaru...

— Już dobrze — przerwał mu urzędnik wstając. — Niech pan przeczyta protokół i niech go pan podpisze.

Paweł uczynił zadość temu poleceniu.

— Proszę teraz ze mną — powiedział komisarz, biorąc kapelusz z wieszaka.

Przeszli przez kancelarię i poczekalnię, w której Croton rozmawiał z jakimś agentem w mundurze.

— Pojedziecie z nami — rzucił mu komisarz.

Duży osobowy samochód policyjny oczekiwał przed wejściem.

— Do kostnicy — powiedział komisarz siadając obok kierowcy.

Paweł znalazł się na tylnym siedzeniu pomiędzy dwoma sierżantami. Zachował nadal obojętną minę, ale na myśl, że za chwilę stanie nad zwłokami Aumonta, doznawał uczucia odrazy i niepokoju. Pocieszał się, że to chyba ostatnia próba, jakiej miał być poddany. Dziwił go trochę tak gładki przebieg dochodzeń dotyczących jego osoby. Obawiał się szczególnie pytania o postój przed mieszkaniem Chevrette, na rue Valdonne, co przemilczał w swoich zeznaniach. Ale komisarz nie zapytał go o to. Widocznie policjant, który wówczas obchodził tamten rejon, nie powziął żadnych podejrzeń i nie zanotował znaków rejestracyjnych berlieta. Personel Sûreté nie składał się (na szczęście) z samych jasnowidzów.

Gdy wóz policyjny zatrzymał się przed morgą obok małego cmentarza, wszyscy wysiedli i, idąc za komisarzem, przekroczyli próg ponurego budynku bez okien, którego drzwi otworzył dozorca. Owionął ich piwniczny chłód i zapach karbolu. Wewnątrz było prawie zupełnie ciemno i Paweł, uczyniwszy parę kroków po omacku, zatrzymał się niepewnie. Wtem zabłysły jasne żarówki; powódź światła zalała wąski, wysoki stół, na którym spoczywał ludzki kształt okryty białą płachtą. W głębi stały takie same stoły, bądź zajęte, bądź puste, ale tylko ten jeden został oświetlony.

— Niech pan się zbliży — powiedział komisarz. .— Proszę stanąć tu, na wprost mnie.

Paweł podszedł bliżej, a sergent de ville ściągnął prześcieradło, tak że ukazała się twarz i nagi tors trupa.

Był to zaiste odrażający widok, lecz Paweł mężnie przyjrzał się zwłokom Aumonta i dopiero po chwili podniósł wzrok na komisarza. Spotkał jego świdrujące źrenice, wytrzymał jeszcze parę sekund to spojrzenie i wreszcie spytał domyślnie:

— To ten, panie komisarzu?

— Ten — odrzekł urzędnik, jakby zniechęcony i zawiedziony. — Poznajecie go? — zapytał nagle zgoła innym tonem.

Na twarzy Pawła odmalowało się niewinne zdziwienie.

— Czy go poznaję? Ależ ja go nigdy w życiu nie widziałem, panie komisarzu!

— I nie wiecie, jak się ten człowiek nazywa?

—Nikt mi tego nie powiedział — odrzekł Paweł. — Skąd mogę wiedzieć...

— Panie Rubis — powiedział komisarz karcąco — proszę odpowiadać wprost na moje pytania. Czy może pan z całą pewnością stwierdzić, że nie rozpoznaje pan zwłok i że nic pan o tym człowieku nie wie?

— Mogę to stwierdzić całkiem pewnie — odrzekł Paweł.

— Niech pan jeszcze raz dobrze mu się przyjrzy. Nie widział go pan ani w Marsylii, ani na drodze między Marsylią a Velaux, ani w żadnym innym miejscu i czasie?

— Nie — odrzekł znów Paweł. — Tu widzę go po raz pierwszy w życiu.

— Słyszał pan kiedy nazwisko Aumont? Gaspard Aumont?

Paweł zaprzeczył jak poprzednio. Z niejaką obawą oczekiwał, czy z ust komisarza nie padnie z kolei nazwisko Suzanne Ferton, ale urzędnik zdawał się nie wiedzieć o istnieniu Chevrette.

Gdy wyszli przed kostnicę, odetchnął z ulgą. To było jednak wyczerpujące przeżycie...

Wrócili samochodem do prefektury, Paweł podpisał jeszcze dodatkowe oświadczenie, że nie rozpoznał zwłok Aumonta, i wreszcie został zwolniony bez żadnych zastrzeżeń.

Wydało mu się to tak nadzwyczajne, że aż podejrzane. Pomyślał, że policja uciekła się wobec niego do podstępu; że będzie go śledzić w nadziei, iż wcześniej czy później sam się z czymś zdradzi. Chodziło przecież o morderstwo!

To poszło zbyt łatwo — myślał. — Jeżeli nie mają innych poszlak, muszą mnie podejrzewać.

Do czasu zrealizowania planów i propozycji Apostoła postanowił mieć się na baczności, a potem zniknąć stąd na zawsze. Tymczasem zaprosił sierżanta Crotona na śniadanie do oberży Pod Niebieskim Fartuszkiem, która mieściła się w bocznej ulicy w pobliżu hôtel de Ville.

To zaproszenie zostało chętnie przyjęte, a Croton, zwolniony z obowiązku konwojenta, stał się znacznie rozmowniejszy i z własnej inicjatywy podzielił się z Pawłem informacjami, jakie zebrał o Gaspardzie Aumont w poczekalni wydziału śledczego. Nie były to dla Pawła rewelacje; nie zawierały nic poza tym, czego dowiedział się od Chevrette, ale potwierdzały jej słowa.

— Znaleziono go po lewej stronie szosy, w lesie, niedaleko ścieżki prowadzącej do młyna — mówił Croton. — Mój znajomy, sierżant Leveque, ten, co był z nami w kostnicy, jeździł tam z szoferem i wszystko widział na własne oczy. Zwłoki znaleźli chłopcy z Chabre (to tam, gdzie ten młyn) idąc do szkoły w Velaux na skróty, a młynarz zawiadomił posterunek policji. Tego Aumonta nikt w okolicy nie znał i zapewne dlatego szef przypuszczał, że trupa przywieziono tam albo z Marsylii, albo z Salon, albo z jakiejś innej pobliskiej miejscowości i porzucono w lesie. Nic innego na to nie wskazywało, bo nie było żadnych wyraźnych śladów. Sierżant Leveque od początku był przekonany, że szef się myli, ale nie miał nic do gadania i musiał robić, co mu kazali. W czasie dochodzeń przesłuchano, ma się rozumieć, patrole policji drogowej i wtedy wyszło na jaw, że pan w nocy zatrzymywał się bardzo blisko tego miejsca, w którym leżały zwłoki. Nawet Leveque wtedy pana podejrzewał przez jakiś czas. Ale przy sekcji okazało się, że Aumont wcale nie został zamordowany, tylko po prostu zmarł na zawał serca, i właściwie wszystkie podejrzenia wzięły w łeb.

— Na zawał serca? — powtórzył Paweł. — Powiadacie, że on umarł na zawał serca?

— Tak — odrzekł Croton. — Stwierdził to lekarz policyjny. Wprawdzie przy oględzinach ciała zauważył niewielki obrzęk na potylicy, jak od uderzenia czy też stłuczenia, ale taki guz mógł powstać przy upadku na ziemię, a w żadnym razie nie przyczynił się do śmierci Aumonta, bo kość nie została naruszona. Tylko szef jeszcze się upierał przy dalszym śledztwie i dlatego musieliśmy tu przyjechać. Widzi pan, Aumont od paru tygodni mieszkał w jakimś małym hotelu w Marsylii; właścicielka tego hotelu widziała, jak wychodził w czwartek po południu, a ponieważ od tej chwili nie wrócił, zawiadomiła policję, a później rozpoznała zwłoki. Zeznała zresztą, że nigdy nikt nie odwiedzał Aumonta i że nigdy nie widziała go w czyimkolwiek towarzystwie. To bardzo niewiele wniosło do śledztwa.

Paweł prawie nie słuchał dalej. Był tak przejęty, że ledwie panował nad sobą. Aumont nie został zamordowany! Ta wiadomość po prostu go olśniła. Pomyślał o Chevrette — cóż za ulga dla niej! Ogarniało go uczucie lekkości i swobody, jak po uwolnieniu się od nieznośnego brzemienia, które dźwigał przez dwie ostatnie doby.

— Nie wątpię, że pan z tym nie miał nic wspólnego — mówił dalej Croton — ale trzeba przyznać, że się panu udało. Leveque powiada, że szef wymyślił nową teorię: Rubis przypadkiem potrącił tego Aumonta na szosie i widząc, że go zabił, zaciągnął trupa w krzaki... No? Jak się to panu podoba?

— Bardzo kiepska teoria — odrzekł Paweł pochwyciwszy sens ostatnich zdań.

— Zgoda.— powiedział Croton. — Leveque mówi to samo. Ale gdyby nie stanowcze orzeczenie komisji lekarskiej, miałby pan kłopotów co niemiara!

Paweł skinął głową i dolał mu wina.

— Zapewne — mruknął. — Co też człowieka może spotkać z powodu głupiego rozstroju żołądka! — westchnął z uśmiechem. — Leczyć to oni nas nie bardzo umieją, ale potrafią przynajmniej stwierdzić przyczynę śmierci!

Skończyli drugą butelkę w dobrej komitywie, obaj nawzajem zadowoleni z siebie. Paweł zapytał, czy Croton zamierza mu towarzyszyć do Montpellier, ale sierżant postanowił zostać w Marsylii do wieczora i wrócić pociągiem.

— Pojadę do siostry — powiedział. — Jeżeli pan nie ma nic więcej do załatwienia, mógłby mnie pan podwieźć, bo to będzie po drodze na rue Valdonne.

— Na rue Valdonne?! — Paweł tym razem nie zapanował nad swoim głosem, tak był zaskoczony.

W ciągu sekundy cały rój podejrzeń i przypuszczeń przeleciał mu przez głowę. Lecz Croton zdawał się nie dostrzegać jego zmieszania.

— To jest niedaleko dworca kolejowego — wyjaśnił. — Trochę na uboczu. Ale wystarczy, jeśli się pan zatrzyma na rogu Belsunce. Będę miał stamtąd paręset kroków, a pan pojedzie dalej prosto.

Paweł oświadczył, że nie zrobi mu najmniejszej różnicy, jeśli trochę zboczy, aby odwieźć sierżanta na miejsce. Był zły na siebie, że tak łatwo uległ nerwom. Croton z pewnością nie nadawał się do wciągnięcia kogokolwiek w pułapkę, a fakt, że Chevrette mieszkała także przy ulicy Valdonne, był zwykłym, przypadkowym zbiegiem okoliczności.

Niemniej jednak, skręciwszy w tę uliczkę, Paweł rzucał raz po raz spojrzenia na sierżanta, jakby w obawie, że dobroduszny Croton nagle zmieni się w bystrego Poirota, nieomylnego Sherlocka Holmesa czy też Pinkertona i po genialnym logicznym wywodzie aresztuje oboje przestępców: jego, Pawła Rubisa, i Suzanne Ferton w jej własnym atelier sztuki zdobniczej...

Nic podobnego, oczywiście, nie nastąpiło. Siostra sierżanta bynajmniej nie okazała się mitem, lecz osobą z krwi i kości (z poważnym dodatkiem pulchnych, doskonale zaokrąglonych wdzięków, o ile można było sądzić widząc ją w otwartym oknie dwupiętrowej kamieniczki odległej o kilkadziesiąt kroków od domu, w którym mieszkała Chevrette). Croton został powitany z wylewną serdecznością, a Paweł zaledwie zdołał wymówić się od zaproszenia na filiżankę kawy ze śmietanką.

Tak więc, pozbywszy się ostatecznie wszelkich wątpliwości, mógł wreszcie zawrócić i z lekkim sercem skierować swego berlieta w stronę dworca i szosy do Montpellier. Miał wielką ochotę wstąpić do Chevrette, aby zanieść jej dobrą wiadomość, ale nie uczynił tego, nie chcąc kusić licha. Chevrette musiała zaczekać do jutra; tak nakazywał rozsądek i zwykła ostrożność. Z tych samych względów nie pojechał również do Apostoła. Pusty, lekki wóz, podskakując na wybojach, przetoczył się przez przejazd kolejowy, zadudnił na moście, minął rozwlekłe przedmieście i zwiększając szybkość pruł gładką asfaltową szosą wśród świeżej, wiosennej zieleni przesyconej słonecznym światłem.

Paweł pogwizdywał jakąś melodię i uśmiechał się do własnych myśli, które teraz krążyły wyłącznie dokoła wdzięcznej postaci mademoiselle Suzanne Ferton.

4

Przyjechawszy nazajutrz do Marsyli pociągiem Paweł najpierw zostawił swoje rzeczy w hotelu, a następnie wyruszył na poszukiwanie Apostoła. Znalazł go od razu w Ognisku Polskim gdzie wstąpił, aby zjeść śniadanie, i przysiadłszy się do jego stolika oświadczył bez żadnych wstępów, że chciałby na własne oczy zobaczyć ów kuter, którego dowództwo Apostoł mu proponował. Nocoń wyraźnie się ucieszył.

— Zdecydował się pan przecież! — powiedział potrząsając swoją lwią grzywą.

— Jeszcze niezupełnie — odrzekł Paweł — ale zdrowe ideały zaczynają brać górę nad moim defetyzmem. W każdym razie muszę się przekonać, czy ta kradziona łajba nadaje się do żeglugi, czy też od razu pójdzie na dno.

Apostoł nie zwracał uwagi na jego sarkastyczny ton.

— Bardzo dobrze — powiedział. — Mógłby pan jutro pojechać do Sete?

Paweł skinął głową.

— Jak się ten kuter nazywa i gdzie stoi? — spytał.

— Nazywa się „Galano”. To po hiszpańsku rekin czy też jakaś szczególna odmiana rekina — wyjaśnił Apostoł. — Stoi w porcie rybackim, ale i tam trzeba mieć przepustkę. Załatwimy to, naturalnie, żeby pan nie miał trudności.

Paweł zapytał z kolei o załogę i dowiedział się, że major Nocoń rozporządzał na razie tylko dwoma ludźmi, którzy właśnie przeprowadzają częściowy remont motoru przy pomocy jakiegoś miejscowego majstra ze stoczni rybackiej.

— Nasz mechanik nie jest wprawdzie marynarzem — wyznał Apostoł z niejakim zakłopotaniem — ale to pierwszorzędny fachowiec. Zresztą zapoznał się już z manewrowaniem pod kierunkiem byłego właściciela „Galano” i z pewnością da sobie radę.

— Wyobrażam sobie — westchnął Paweł bez najmniejszego przekonania. — Któż to taki?

— Nazywa się Maderak. Baltazar Maderak, były szef warsztatów samochodowych Warszawskiej Straży Ogniowej.

Paweł omal nie parsknął śmiechem.

— To rzeczywiście pierwszorzędny nabytek — powiedział. — A ten drugi? Rzeźnik, krawiec czy ginekolog?

— Ten drugi — rzekł niewzruszony Apostoł — urodził się w Łodzi (w mieście Łodzi, naturalnie) i...

Tym razem Paweł nie wytrzymał i roześmiał się głośno, ale i to nie wyprowadziło Apostoła z równowagi.

— Jak go pan zobaczy, przestanie się pan śmiać — zapewnił spokojnie. — Ten człowiek bardzo się panu przyda.

Oparł łokieć na stole i zaczął wyliczać na palcach:

— Dwa lata walczył w Hiszpanii...

— Po czyjej stronie — przerwał mu Paweł.

— Po stronie Frontu Ludowego — odrzekł major niechętnie. — Ale to nie ma nic do rzeczy. Nauczył się hiszpańskiego i ma tam dużo znajomości. — Wyliczał dalej: — Po wojnie domowej przez pewien czas ukrywał się pod Barceloną u swoich przyjaciół i pływał na kutrze rybackim. W listopadzie 1939 przekradł się do Francji i zaciągnął się do II Dywizji Strzelców. Wcale nieźle się tam spisywał: zarobił dwa Krzyże Walecznych. Co prawda zwąchał się potem z jakąś organizacją komunistyczną, zdaje się, że w Nancy, ale musiał stamtąd wiać, bo Niemcy deptali mu po piętach. Trochę niespokojny duch — powiedział, jakby go chciał usprawiedliwić. — No i trochę bolszewik — dodał. — Ale myślę, że to nic nie szkodzi. Nasi hiszpańscy przewodnicy to przecież wyłącznie czerwoni, a pan z pewnością potrafi nim pokierować.

— Hm — mruknął Paweł. — Wolę tego pańskiego bolszewika niż strażaka. Jak on się nazywa?

— Ignacy Tatar. Przezywają go Indio, bo ma ciemną cerę. Wygląda rzeczywiście jak czerwonoskóry.

— I to już wszystko? — zapytał Paweł.

— Zanim pan wyruszy, wynajdę panu jeszcze ze dwóch, trzech ludzi obznajmionych z żeglugą. Chciałbym, żeby się pan przedtem dobrze zorientował w niektórych sprawach organizacyjnych. To są, naturalnie, sprawy tajne i ściśle związane z przyszłą działalnością „Galano”.

Rozejrzał się po niemal pustej sali i zaczął ściszonym głosem wtajemniczać Pawła w szczegóły zadania, jakie mu powierzał. Mówił teraz zwięźle i jasno, stylem doświadczonego dowódcy, który na wylot zna sytuację i ma gotowy plan działania. Spośród kilku miejscowości na wybrzeżu, mogących spełniać rolę punktów ewakuacyjnych, pewne wątpliwości budził Port Vendres jako położony bardzo blisko granicy hiszpańskiej, a co za tym idzie, dość pilnie strzeżony przez żandarmerię i obserwowany przez małe okręty patrolowe. Lecz z drugiej strony Port Vendres znajdował się w pobliżu Perpignan, gdzie Apostoł miał doskonale zorganizowaną placówkę przerzutową, kierowaną przez owego weterynarza, o którym Paweł wspominał z niejakim lekceważeniem, a który w rzeczywistości był człowiekiem energicznym, odważnym i pełnym inicjatywy. Weterynarz nazywał się Seredyński i istotnie miał za sobą trzy lata studiów weterynaryjnych, co prawda bez dyplomu. W organizacji nazywano go „doktorem”. Nie myślał zresztą teraz o dyplomie. Był młody, ponosiła go żądza przygód i tak właśnie traktował swoją działalność w Perpignan, wyprawiając się raz po raz przez Pireneje do Barcelony i nawet dalej w głąb Hiszpanii, gdzie nawiązywał znajomości, wyszukiwał meliny i organizował coraz sprawniejszy przemyt ludzi aż do granicy portugalskiej.

Seredyński proponował na punkt zaokrętowania odludne miejsce przy ujściu rzeczki Tet, nad którą o kilka kilometrów ku zachodowi leży Perpignan. Apostoł chciał, aby Paweł przekonał się, czy „Galano” zdoła tam podejść do samego brzegu. Poza tym zależało mu na zbadaniu przez Pawła pozostałych punktów ewakuacji morskiej pomiędzy Marsylią a Tulonem oraz pomiędzy Cannes a Niceą pod względem możliwości lądowania i przyjmowania na pokład ludzi, którzy mieli być przewiezieni do Gibraltaru.

— Mamy tam swoich konfidentów i współpracowników, stałych mieszkańców tych miejscowości — wyjaśnił. — Ale nie mogę polegać wyłącznie na ich zdaniu, jeżeli chodzi o nawigację i miejsca dogodne do kotwiczenia czy też cumowania kutra. Musi pan to sprawdzić i ewentualnie skorygować.

Przerwał na chwilę, ponieważ Pawłowi podano zamówioną potrawę, zaczekał, aż kelner odejdzie od stolika, i podjął znowu:

— Naturalnie dam panu przewodnika, żeby się pan nie pętał po wybrzeżu w poszukiwaniu właściwych osób i ich domów. To będzie hm... kobieta — powiedział spoglądając na niego z ukosa. — Ale można jej zaufać — dodał po sekundzie.

— Rzadki przypadek, nieprawdaż? — mruknął Paweł powstrzymując uśmiech.

— Rzadki — zgodził się major. — Wolałbym, żeby ją pan traktował serio — zaczął znów po chwili namysłu. — Dlatego lepiej będzie, żeby pan o niej wiedział coś niecoś, zanim was zaznajomię. Otóż jest to młoda Francuzka, sierota, której ojciec stracił wzrok pod Verdun w poprzedniej wojnie. Był zegarmistrzem i sam tylko prowadził swój mały warsztat w prowincjonalnym mieście, więc rozumie pan, że tam zapanowała straszna bieda. Suzanne miała trudne dzieciństwo, zwłaszcza że były tam jakieś konflikty rodzinne, a po śmierci ojca... No, mniejsza z tym. Dość że dziewczyna przy boskiej i ludzkiej pomocy dostała się do szkoły plastycznej i prowadziła trochę cygańskie życie. Zdaje się, że już w tym okresie zbliżyła się do PCF. To był rok 1937 i, jak pan wie, w Hiszpanii toczyła się wojna domowa, a tu, we Francji, rosła fala bolszewicka. Mówię o tym, żeby pan wiedział, że teraz musimy z nimi współpracować — trudno...

Paweł uśmiechnął się ironicznie. Dla Apostoła ta współpraca z francuskimi „bolszewikami” była najwidoczniej sprawą nieco wstydliwą, a zarazem stanowiła twardą konieczność.

— Mnie to bynajmniej nie przeszkadza — powiedział obojętnie.

— Tak? — bąknął major unosząc brwi w górę. — Tym lepiej. Otóż — podjął znowu — domyślam się, raczej mam pewne dane, że nasza Suzanne bierze czynny udział w Résistance. Naturalnie są tam nie tylko sami komuniści — dodał spiesznie. — Być może Suzanne nie należy do partii, tego na pewno nie wiem. W każdym razie nie odgrywa żadnej roli politycznej, jest pionkiem, ale pionkiem bardzo pożytecznym dla nas, a zapewne i dla nich. Pomaga nam, a niekiedy pośredniczy w pewnych naszych kontaktach z nimi. Widzi pan, wielu naszych emigrantów i żołnierzy, nie wyłączając oficerów, należy do Résistance i stąd ta współpraca. Niestety stronnictwa zachowawcze na razie przyjęły postawę bierną, więc nie mamy wyboru... Ale panu to przecież nie przeszkadza.

— Ani trochę — odrzekł Paweł. — Szkoda, że i w moim przypadku nie ma pan większego wyboru...

— Liczę na pańską lojalność .-— powiedział Apostoł. — Zresztą wydaje mi się, że jest pan człowiekiem bardzo odpowiednim do wykonania tych zadań. Nawet pod względem sympatii polityczno-społecznych. Wracając do tej kobiety...

— Zdaje mi się, że ją znam — przerwał Paweł. — Nazywa się Suzanne Ferton i między innymi zajmuje się projektowaniem wzorów do tatuażu dla Francois Lorii.

Apostoł uniósł brwi w górę; wydawał się zakłopotany. Milczał przez chwilę, jakby coś rozważał i wahał się przed wypowiedzeniem jakiejś myśli.

— Tak — odrzekł wreszcie, marszcząc czoło. — Wie pan także, gdzie ona mieszka?

Paweł był przygotowany na to pytanie.

— Zdaje się, że gdzieś w okolicy Belsunce — powiedział. — Nasza znajomość jest raczej powierzchowna.

Major popatrzył na niego spode łba i znów się zawahał, ale w końcu podał mu dokładny adres.

— Niech pan się z nią zobaczy jeszcze dzisiaj. Powie jej pan hasło: „Galano”. To wystarczy. Potem może pan z nią mówić zupełnie otwarcie.

Paweł uśmiechnął się lekko. Ta zabawa w konspirację wydawała mu się dziecinnie naiwna.

— Kiedy mam się do pana zgłosić? — zapytał.

— Jutro z samego rana po zaliczkę na koszty podróży. A następnie — jak pan już to wszystko obejrzy. Myślę, że wystarczy panu tydzień?

— Zapewne — mruknął Paweł.

— Chciałbym... — zaczął Nocoń i znów umilkł, jakby nie mógł się zdobyć na wyrażenie nurtującej go troski. — Chciałbym — powtórzył — żeby pan pamiętał, że panna Ferton zostanie tu, a pan wyjedzie. Czuję się do pewnego stopnia odpowiedzialny za... za jej spokój.

Paweł zasłonił usta serwetką, żeby ukryć uśmiech.

— Ależ pan ma kłopotów! — powiedział potrząsając głową.

Apostoł po raz pierwszy okazał niejakie zniecierpliwienie.

— Jest pan jeszcze bardzo młody, poruczniku — rzekł z naciskiem.

Paweł miał już na ustach ironiczną odpowiedź, że wobec tego należałoby poczekać kilka lat, aż dojrzeje, i dopiero wtedy przystąpić do realizacji całego przedsięwzięcia, ale powstrzymał się.

— Nic na to nie poradzę, panie majorze — powiedział wzruszając ramionami. — A co do panny Ferton i jej spokoju, wydaje mi się, że albo przecenia pan moje zdolności uwodzicielskie, albo uważa pan ją za sentymentalną gąskę. Poza tym, o ile dobrze zrozumiałem, mam przy pomocy panny Ferton ustalić miejsca ewentualnych lądowań kutra i na tym koniec?

Apostoł rozchmurzył się nieco.

— Bardzo dobrze pan to zrozumiał -— odrzekł. — Będę -; na pana czekał jutro koło godziny ósmej rano w swojej kwaterze.

Wyciągnął rękę na pożegnanie.

— Niech pan wstąpi do panny Ferton przed południem. Później mógłby pan jej nie zastać.

Soit — mruknął Paweł. — Zaraz tam pojadę.

Wypił jeszcze filiżankę kawy, zapłacił i wyszedł. Był trochę zirytowany tą rozmową. Nocoń zdawał się odgadywać jego najskrytsze myśli, do których zaledwie się przyznawał. Wtrącał się w jego ściśle prywatne, a nawet intymne sprawy. Nie proszony występował loco parentis na rzecz biednej sieroty, Chevrette, przewidując rzewny melodramat...

No, Bóg z nim — pomyślał nie bez pewnego uznania dla tej przenikliwości. — Uoccasion fait le voleur, ale przecież Suzanne nie jest naiwnym dziewczęciem i w ogóle co, u stu diabłów, upoważnia mnie, a tym bardziej pana majora do takich rachunków bez gospodarza?!

Te rozważania tak go pochłaniały, że omal nie minął przystanku. Zgrzyt hamulców w samą porę zwrócił jego uwagę. Wsiadł, stanął na tylnym pomoście i zapalił papierosa. Na myśl, że zobaczy Suzanne, zapomniał o Noconiu. Ogarnął go przyjemny, wesoły nastrój. Chwilami miał idiotyczne uczucie, jakby się na nowo urodził. Zaczynał dostrzegać to, czego nigdy przedtem nie zauważył, a słoneczna, wiosenna pogoda podniecała go jak lekkie wino. Wapienne skały otaczające Stary Port i wynurzające się z gładkiej powierzchni morza o czystej, błękitnej barwie były oślepiająco białe. Świeża zieleń drzew, kwitnące krzewy, zalotne obłoki żeglujące nad zatoką, stada krzykliwych mew przyciągały wzrok, sprawiając wrażenie czegoś niezwykłego i zachwycającego, co ogląda się po raz pierwszy w życiu.

No i — Chevrette! Paweł na próżno usiłował przekonać siebie samego, że powoduje nim wyłącznie współczucie dla niej. Machnął na to ręką.

Gdy Apostoł z właściwą sobie tajemniczą miną i śmiertelną powagą oświadczył, że mu przydzieli przewodnika w osobie młodej Francuzki, Paweł domyślił się od razu, o kogo chodzi, a następnie uznał to za nader uprzejmy uśmiech losu. Perspektywa odbycia tygodniowej wycieczki po wybrzeżu w takim towarzystwie nie mogła mu być obojętna. Zaiste nowy rozdział tej sensacyjnej przygody zapowiadał się przyjemnie i romantycznie. Nocoń był dość przenikliwy, aby to odgadnąć.

Chevrette miała podkrążone oczy i wyglądała żałośnie. Otworzyła drzwi na odgłos dzwonka i ujrzawszy Pawła na progu, cofnęła się z lekkim okrzykiem.

— Paul! To doprawdy lekkomyślnie z pana strony, że pan tu przyszedł.

— A to dlaczego? — zapytał nieco stropiony.

Zamknęła za nim drzwi i niemal szeptem powiedziała:

— Policja znalazła zwłoki. Czytałam o tym w „Mątin”...

— No i co?

— Ależ... Czy pan chce, żeby pana aresztowano?

— Od kiedy panią poznałem, absolutnie nie! — odrzekł wesoło. — Niech się pani przestanie dręczyć. Gaspard Aumont nie został zamordowany; zmarł śmiercią naturalną na udar serca. Wiem to z całą pewnością, z najlepszego źródła.

Patrzyła na niego z niedowierzaniem, więc w kilku zdaniach opowiedział jej o przebiegu wczorajszego śledztwa, a w miarę jak mówił, na jej wymizerowanej buzi odbijały się kolejno: zdumienie, nadzieja, wahanie i wreszcie niewysłowione uczucie radosnego wzruszenia, które nagle rozpłynęło się we łzach. Stała przed nim z lekko opuszczoną głową i zwisającymi ramionami, a łzy toczyły się z jej oczu jak groch, co i jego wzruszyło o wiele bardziej niż jakiekolwiek słowa. Przez chwilę nie wiedział, co począć wobec tej powodzi. Podszedł bliżej i położywszy dłoń na ramieniu Suzanne potrząsnął ją lekko.

— Nie ma czego beczeć — powiedział trochę szorstko, czując niezręczność tej sytuacji. — Słowo daję, nie ma czego... Myślałem, że się ucieszysz...

Chevrette uniosła głowę, spojrzała na niego błyszczącymi oczyma i niespodziewanie zarzuciła mu ręce na szyję.

— To już lepiej — uśmiechnął się i pocałował ją.

Chciał jeszcze coś dodać, ale ponieważ ów pierwszy pocałunek został gorąco odwzajemniony, zapomniał o tym zupełnie i nie poprzestał na jednym. Dopiero po dłuższej chwili Suzanne wysunęła się z jego ramion. Miała nieco zamglone oczy i pałające policzki.

Bon Dieu! — powiedziała trochę zdyszana i jakby zgorszona własnym postępowaniem. — Co za powitanie w przedpokoju! Pawle, jestem w siódmym niebie!

Ujęła go pod ramię i pociągnęła do pracowni, gdzie teraz stał tapczan, a także stół i parę krzeseł.

— Nie mogłam tam spać — wskazała ruchem głowy drugi pokój. — Te dwa dni były okropne. Och, Pawle, jak się cieszę!

— Musimy to oblać — oświadczył Paweł. — To i jeszcze coś innego. Ga-la-no — wyskandował naśladując głos majora Noconia, unosząc brwi i marszcząc czoło.

Chevrette zrobiła okrągłe oczy.

— To ty?!

— Ja! — wyznał Paweł kładąc dłoń na sercu.

— Apostoł uprzedził mnie, że kogoś tu przyśle, ale nie powiedział mi nic więcej. Myślałam, że to będzie Indio.

— Przepraszam za taki zawód — rzekł. — Z pewnością Indio...

Nie pozwoliła mu dokończyć.

— Nie bądź nieznośny, Pawle, bo się znów rozpłaczę! To zdaje się jedyny skuteczny środek na twoje złośliwości.

— Nie — zaprzeczył Paweł obejmując ją mocno. — Ten drugi jest znacznie lepszy.

— Ba! — powiedziała Chevrette mrużąc oczy.

Obudziwszy się nazajutrz, Paweł w pierwszej chwili nie zdawał sobie sprawy, gdzie się znajduje. Dopiero gdy jego wzrok zawadził o rozstawione sztalugi, wróciła mu pamięć poprzednich zdarzeń.

Stało się — pomyślał. — Ten Apostoł mógłby być nawet prorokiem... Niczego przed nią nie ukrywałem — usprawiedliwił się przed samym sobą.

Ale natychmiast uświadomił sobie, że ta sprawa zaczyna przybierać nieco inny obrót, niż mu się zdawało. Przeczuwał, że nie będzie mu tak łatwo odejść stąd — może na zawsze. Oczekująca go przygoda, Gibraltar, nawet pierwsze dowództwo straciły coś ze swego uroku...

Przejdzie mi — powiedział sobie. — Loin des yeux, loin de coeur!

Usłyszał jakiś ruch za nie domkniętymi drzwiami i ma-: chinalnie przegarnął palcami zmierzwione włosy, ale Chevrette nie ukazała się w progu. Jej wieczorowa suknia ze złotej lamy leżała na krześle. Wczoraj wyglądała w niej bardzo efektownie. W „Astorii”, gdzie jedli kolację, a potem tańczyli na dansingu, zwracała powszechną uwagę. Była w świetnym humorze po wypitym winie, jakkolwiek z początku czuła się cokolwiek onieśmielona. A może trochę udawała onieśmielenie, przez wrodzoną kokieterię? Wiedziała, że jej z tym do twarzy, a Paweł nigdy nie miał całkowitej pewności, gdzie kończy się owa nieco naiwna, bezpośrednia jej szczerość i zaczyna subtelna, dowcipna gra.

Właśnie: gra — pomyślał. — Jeu d'amour. Miłość na niby, niezbyt serio, bez tragedii przy rozstaniu. Apostoł jest za staroświecki, żeby to zrozumieć.

Szmer za drzwiami powtórzył się i teraz Chevrette weszła triumfalnie z zastawioną tacą. Była zaróżowiona, uśmiechnięta i świeża. Wyglądała na szczęśliwą młodą mężatkę w miodowym miesiącu.

— Dzień dobry, Pawle — powiedziała rumieniąc się bez widocznej przyczyny.

— Dzień dobry, Suzanne — odrzekł Paweł. — Ślicznie wyglądasz i jesteś doprawdy nadzwyczajna! Mam wilczy apetyt, ale nie powinnaś mnie tak rozpuszczać: śniadanie w łóżku — od wielu lat nie zdarzyło mi się coś podobnego.

Chevrette poważnie skinęła głową.

— Tak właśnie przypuszczałam.

Postawiła tacę na taborecie i usiadła na brzegu tapczanu, a potem napełniła filiżanki i zabrała się do smarowania masłem przypieczonych grzanek. Mogło się wydawać, że ta czynność pochłania całkowicie jej uwagę.

— Chevrette — zagadnął Piotr — Apostoł powiedział mi, że należysz do Résistance.

— Uhu — powiedziała grubym głosem, robiąc groźną minę. — Oberkommando boi się mnie jak ognia.

Paweł roześmiał się.

— Nie wątpię. Ale... Widzisz, Apostoł jest z pewnością niezłym organizatorem i dzielnym oficerem. Tylko wydaje mi się, że nie bardzo potrafi utrzymać język za zębami.

— Och, wiem o tym — westchnęła robiąc poważną minę. — Na szczęście ma o mojej osobie dość skąpe informacje, a przy tym nie udziela ich każdemu.

— Mam nadzieję — mruknął Paweł.

— Nie jestem przecież żadną grubą rybą — powiedziała po chwili i wydęła policzki, żeby pokazać Pawłowi, jak w jej mniemaniu wygląda gruba ryba. — Takie płotki jak ja nawet grubych ryb nie widują. Powiedz, czy wyglądam na tajnego agenta X-27?

Paweł parsknął śmiechem.

— Ani trochę — odrzekł. — Wyglądasz co chwila inaczej i to jest doprawdy czarujące. Ale nie masz w sobie nic demonicznego. Nic z klasycznego repertuaru Marleny Dietrich.

— Pewnie wolałbyś, żebym miała!

— Wolałbym, żebyś mnie nie namawiała na co innego. To się na nic nie zda.

— Bardzo jesteś miły. Strasznie cię lubię — oświadczyła. — Apostoł miewa czasem przebłyski geniuszu.

— Wątpię — powiedział Paweł. — Powodują nim przeważnie wzniosłe ideały, przy czym gotów jest dla nich poświęcić każdego. Przypuszczam, że zrobi na tym nielichą karierę.

— W każdym razie umie dobrać sobie ludzi. Bałam się, że przyśle tu kogoś innego.

— Tego Indio?

— Właśnie.

— Znasz go?

— Tak. To wspaniały człowiek, ale... Widzisz, Apostoł wymyślił, że będziemy udawali parę malarzy. Dobry pomysł, ale Indio nie bardzo by się do tej roli nadawał.

— Za to ja — kapitalnie! Nie mam pojęcia o malowaniu i nie potrafię narysować najprostszej rzeczy.

— To nie szkodzi. Możesz udawać kubistę. I tak nikt się na tym nie pozna.

— A Indio nie mógłby udawać kubisty?

— Wydaje mi się, że nie. Jak go zobaczysz, to mi przyznasz rację. Zresztą... są jeszcze inne względy. No, po prostu z tobą to zupełnie coś innego.

— Aha — mruknął Paweł chrupiąc grzankę. — Nic tak nie zbliża ludzi, jak wspólne usiłowanie zabójstwa...

— Jesteś okropny! — wykrzyknęła Chevrette. — Proszę cię, nie wspominaj o tym.

— Przepraszam, już nie będę — powiedział skruszony.

— Przez cały ten nasz tydzień?

— Przez cały tydzień i w ogóle... Suzanne, tydzień ma zaledwie siedem dni, a potem...

— Nie trzeba, myśleć, co będzie potem, Pawle. Nie można żądać za wiele od łaskawego losu. Przecież mogło się tak zdarzyć, że nie spotkalibyśmy się wcale.

— Nie mogę w to uwierzyć — odrzekł jakby w odpowiedzi na jakieś pytanie, które zaprzątnęło go w tej chwili.

Chevrette patrzyła na niego z czułością. Powiedziała mu to, co już wielokrotnie powtarzała sobie tego ranka.

Muszę być mężna — myślała. — Ten tydzień powinien być pogodny i szczęśliwy dla niego — dla nas obojga. Nie chcę, żeby pamiętał o bliskim rozstaniu. Wolałabym sama o tym zapomnieć, bodaj na siedem dni.

Wbrew tym życzeniom i postanowieniom zbierało jej się na płacz. Ale zdobyła się na uśmiech.

— Teraz przyniosę ci dzbanek gorącej wody do golenia i pójdę się ubrać — oświadczyła pewnym głosem. — Jedziemy do Apostoła, a potem do Sete!

5

Stanąwszy na pokładzie „Galano” Paweł zapomniał na jakiś czas nie tylko o bliskim rozstaniu z Chevrette, ale niemal o jej istnieniu. Suzanne odprowadziła go tylko do basenu rybackiego, gdzie czekał na nich Maderak, po czym zawróciła do miasta, aby poczynić jakieś zakupy; mieli się spotkać dopiero w południe.

Maderak był rumiany, tęgi, o rudawym zaroście, z wianuszkiem wątłych włosów dokoła kulistej czaszki. W milczeniu przyjął do wiadomości informację o mianowaniu Pawła dowódcą; przyjrzał mu się uważnie, spoglądając ponad szkłami okularów w drucianej oprawie, kiwnął głową jakby aprobując wygląd szypra, powiedział:

— Chodźmy, panie kapitanie — i ruszył naprzód wzdłuż nabrzeża.

— Jestem porucznikiem — sprostował Paweł, ale mechanik zbył tę uwagę pomrukiem, z którego zdawało się wynikać, że jego zdaniem każdy dowódca statku powinien być tytułowany kapitanem.

— Za dwa-trzy dni dostaniemy pierścienie — odrzekł na pytanie o stan motoru. — Poskłada się bloki do kupy i jak chodzi o motor, no to owszem. Żeby tylko reszta wytrzymała...

— Macie co do tego jakieś wątpliwości? — zaniepokoił się Paweł.

Maderak wzruszył, ramionami.

— Ja się na tym nie znam — powiedział niechętnie. — Pan kapitan sam zobaczy.

„Galano” nie przedstawiał się okazale. Na dobrą sprawę była to stara skorupa z płyt stalowych na pół zjedzonych przez rdzę, co do których można było żywić podejrzenie, że trzymają się razem jedynie dzięki grubej warstwie farby. Wysoki dziób górował nad pokładem nieomal na równym poziomie z płaskim dachem nadbudówki, przed którą sterczał maszt z bomem. Na dachu otoczonym galeryjką leżała wiosłowa łódka, niewiele większa od zwykłego bączka, za nią zaś drugi, mniejszy maszt do rozpinania anteny. Kuter miał jedną, co prawda dość obszerną ładownię i dwa ciasne pomieszczenia dla załogi pod pokładem na dziobie i na rufie, nie licząc maleńkiej kabiny szyperskiej obok sterówki.

Z tej kabiny, przypominającej klatkę na króliki, wychylił się na spotkanie Pawła duży, rozczochrany mężczyzna o smagłej, opalonej słońcem twarzy, czarnych oczach i olśniewających zębach, które pokazał w szerokim uśmiechu.

Pero! i To chyba nasz szyper? — spytał zwracając się ni to do Pawła, ni do Maderaka.

Paweł wyciągnął do niego rękę na powitanie.

— Indio, nieprawdaż?

— Tak jest, jefé. Tak mnie nazywają — odrzekł Indio potrząsając jego dłonią. — Prawdziwe moje nazwisko jest Tatar. Ignacy Tatar. Ale w Hiszpanii i we Francji nikt nie słyszał o Tatarach. Co innego u nas, na przykład w Łodzi.

— Ja nazywam się Rubis — powiedział Paweł. — Chciałbym dokładnie obejrzeć kuter i usłyszeć, co o nim sądzicie.

— Rozumie się — rzekł Indio. — Może zaczniemy od dzioba?

Oprowadzał Pawła po statku, zatrzymując się u każdego włazu i przejścia, aby przepuścić przodem nowego szypra i okazać mu w ten sposób należny szacunek. Mówił przy tym nieustannie, z właściwą sobie płynnością, lecz rzeczowo i ze znajomością przedmiotu.

— Ten „Galano” nie bardzo wygląda na rekina — zauważył, gdy skończyli przegląd i usiedli w cieniu na pokrywie luku. — Przypomina raczej coś pośredniego pomiędzy kołyską a fotelem na biegunach, jaki moja mamusia odziedziczyła po babce, i z pewnością kiwałby się nawet w suchym doku. Ale — może mi pan wierzyć albo nie — pływałem już na gorszych łajbach i jakoś żyję.

— Słyszałem o tym — powiedział Paweł. — Gdzie to było?

— W Premia, niedaleko Barcelony — odrzekł Tatar. — Mam tam przyjaciół, prostych rybaków. Cała wieś złożyła się na kupno małego kaika z trzydziestokonnym motorkiem, a ja byłem jednym z udziałowców. Pero, co to był za kuter! Musieliśmy pompować przynajmniej sześć godzin na dobę, żeby go utrzymać na powierzchni, a każdy silniejszy podmuch wiatru groził mu wywróceniem. Ale łowiliśmy ryby — dużo ryb. O wiele więcej, niż mogły złowić wszystkie łodzie z Premia razem wzięte. Przemycaliśmy na nim także ludzi, którzy musieli uciekać przed Falangą do Francji. To nas zresztą zgubiło. A raczej nie tyle nas, ile starego Manuela i nasz kaik...

— Cóż się z nim stało? — zapytał Paweł.

Seguridad przyłapała nas w cala Sagunto. Czekaliśmy w tej zatoce — to niedaleko Walencji — na dwóch takich z Frontu Narodowego, których trzeba było przerzucić do Port Vendres. Ale zamiast nich zjawili się karabinierzy. Cała załoga była na brzegu, z wyjątkiem Manuela, naszego mechanika, który został na kutrze. Manuel utrzymywał, że każda copita skraca życie o jeden dzień. (Gdyby to była prawda, od dobrych dwudziestu lat powinienem leżeć w grobie). Więc — jak powiadam — został na kutrze, a my trzej poszliśmy do małej bodegi coś przekąsić i skracaliśmy sobie nie tyle życie, ile czas przy dzbanku bardzo podłego wina. Może mi pan wierzyć albo nie, ale właśnie wstrzemięźliwość skróciła życie Manuela, bo karabinierzy wywlekli go na pokład, a potem corto y derecho strzelili mu w łeb. Nas w porę ostrzegła córka gospodarza, która miała przyprowadzić tych dwóch honbres z sąsiedniego pueblo. Udało jej się uciec w chwili, gdy ich aresztowano, a nawet jeden z nich zdążył wetknąć jej do ręki jakieś papiery, które trzeba było oddać pewnej osobistości w Barcelonie. Naturalnie prysnęliśmy z bodegi natychmiast, a ponieważ tylko ja umiałem czytać, szyper kazał mi zaopiekować się kopertą z papierami. Co się tyczy kutra, to karabinierzy przekazali go kanonierce policyjnej. Dowiedziałem się później, że przybyła z Walencji, wyholowała nasz dziurawy kuter na głębię i zatopiła go wraz ze zwłokami Manuela. Nie ma dwóch zdań, że w tym wszystkim kryła się paskudna zdrada...

Indio umilkł, a gdy Paweł z kolei zapytał, czy mu się udało dotrzeć do Barcelony i oddać ową kopertę pod właściwym adresem, odrzekł, iż jest to długa historia, której trudno wysłuchać i którą jeszcze trudniej opowiedzieć nie spłukawszy gardła łykiem wina. Jeżeliby więc szyper nie pogardził butelką tinto...

Paweł oświadczył, że nie ma nic przeciw szklaneczce czerwonego wina, co bardzo ujęło Ignacego Tatara. Znikł na krótką chwilę w czeluści pionowej schodni na rufie i wyłonił się stamtąd niosąc pękatą litrową butlę i dwa aluminiowe kubki.

— Nie mamy innych naczyń — wyznał z niejakim zakłopotaniem — ale może mi pan wierzyć albo nie, tinto di rota można pić nawet z takich.

Paweł uwierzył i nie zawiódł się: wino było istotnie dobre, a szturman „Galano”, wychyliwszy pełen kubek, zaczął znów opowiadać, jak tropiony i ścigany przez żandarmów parę miesięcy krył się w górach, jak wreszcie dotarł do Barcelony, zajętej już wówczas przez faszystów, i jak po długich poszukiwaniach odnalazł niejakiego Joaąuina Bravo, który był perkusistą orkiestry grającej w pewnym nocnym lokalu z dansingiem i występami artystycznymi.

- Ten Bravo należał do jednego z naszych oddziałów dywersyjnych, a w trzydziestym ósmym wzięli go do Servicio Informacion — wyjaśnił. — Znaliśmy się dobrze, bo tak się złożyło, że raz wyciągnąłem go z paskudnej sytuacji. Ale to całkiem inna historia.

Dowiedziałem się od niego, że człowiek, któremu miałem wręczyć kopertę z dokumentami, został rozstrzelany, wielu innych podzieliło jego los, wielu siedziało za kratami lub w obozach koncentracyjnych, a tylko nielicznym udało się na razie zachować życie i wolność. Myślę, że Joaąuin wiedział już wtedy coś niecoś o ich działalności, ale nie chciał albo nie mógł otwarcie o tym ze mną mówić. Dał mi tylko do zrozumienia, że niedobitki przywódców republikańskich tworzą tajną organizację, która prędzej czy później podejmie walkę z faszystami. Wtedy zapytałem go, co mam zrobić z dokumentami otrzymanymi z Sagunto, a on odpowiedział, że dowiem się o tym we właściwym czasie albo trochę później, i kazał mi przyjść wieczorem do „Alhambry”, gdzie załatwi dla mnie pośredni kontakt. Może mi pan wierzyć albo nie, ale wolę zawsze wiedzieć wszystko raczej przed właściwym czasem niż po nim, więc usiłowałem jeszcze coś z niego wydębić. Ale Joaąuin okazał się twardy, właśnie jak dębowy pień, i w końcu powiedział mi tylko, że ten kontakt to prawdopodobnie będzie pewna kobieta. Potem dał mi trochę pieniędzy i niezły dowód osobisty na nazwisko Carlosa Garrido, handlarza bydłem z Palma. Wstawił tam moją starą fotografię i znakomicie uzupełnił pieczęć, tak że pasowała jak ulał. Pożyczył mi też swoje ubranie, które było cokolwiek ciasne, ale dużo lepsze niż łachy, jakie miałem na sobie.

Wyszliśmy razem z jego mieszkania, a raczej z pokoiku, który odnajmował u jakiejś wdowy obarczonej całą gromadą dzieci, i udaliśmy się najpierw na obiad, a następnie do meliny, gdzie miałem tymczasem zamieszkać. Była to mała klitka nad garażem i warsztatem samochodowym w dzielnicy portowej, sąsiadująca z kantorem, w którym przyjmowano klientów i załatwiano rachunki. Bravo pogadał z właścicielem garażu, zapłacił i wręczył mi klucz, a sam poszedł do „Alhambry” na próbę nowych atrakcji artystycznych. Wobec tego postanowiłem się przespać, bo — jak już panu mówiłem — od tygodnia nie spałem na prawdziwym łóżku, a moja mamusia zawsze mi mówiła, że dorosły mężczyzna potrzebuje trzech rzeczy: dużo pożywnego jedzenia, dużo mocnego snu i miłości dobrej kobiety. Ponieważ zjadłem obfity obiad, chciałem teraz wyspać się porządnie, a dopiero potem ewentualnie rozejrzeć się za miłością.

Zna pan Barcelonę, jefé? Nie? A więc nie zna pan także „Alhambry”. Właściwie była to taka trochę lepsza portowa knajpa, tyle że dość duża. Dawniej roiło się tam od marynarzy wszelkich narodowości, od awanturników i podejrzanych gringos, a także od ich dziewcząt. Hombres finos oczywiście tam nie bywali, nie chcąc mieszać się z taką publicznością, tym bardziej że „Alhambra” słynęła z bójek i nie była miejscem bezpiecznym. Ale wiosną trzydziestego dziewiątego roku zrobiła się modna. Odkryli ją najpierw niemieccy i włoscy lotnicy, a potem zaczęli przyjeżdżać z miasta nawet hiszpańscy caballeros. Z ulicy wchodziło się do tego lokalu po kilku stopniach schodów w dół, jak do każdej bodegi, a potem do dużej sklepionej sali. Pod jedną ścianą, zaraz przy wejściu, był bar z wysokimi stołkami; pod drugą, naprzeciw — estrada dla orkiestry, a obok przejście do toalety i do garderoby artystów. Występy i tańce odbywały się pośrodku, między stolikami a estradą.

Przyszedłem tam koło godziny jedenastej wieczorem, kiedy jeszcze nie było wielkiego tłoku, i usiadłszy przy barze zacząłem się rozglądać. Przy stolikach siedzieli wyłącznie mężczyźni; jedyną kobietą na sali była barmanka. Miała duży biust, na nim dużą broszkę z kameą, we włosach czarną wstążkę z dużą kokardą, a gdy uśmiechnęła się do mnie uprzejmie, spostrzegłem, że ma również między innymi jeden duży złoty ząb. W tej chwili orkiestra skończyła grać jakiś operowy kawałek, Bravo podszedł na chwilę do baru i powiedział tej niezwykłej kobiecie o dużych wdziękach i ozdobach, że jestem jego przyjacielem, Carlosem Garrido z Palma, i żeby łaskawie zechciała nie brać ode mnie pieniędzy za to, co tu wypiję, bo on sam ureguluje rachunek. Ponieważ mówił jej po imieniu, Izabelo, pomyślałem w pierwszej chwili, że to właśnie będzie ów kontakt, i muszę przyznać — byłem trochę zawiedziony, bo ta Izabela nie należała do kwiatów piękności, a jeżeli nawet, to już bardzo dawno przekwitła. Nie chcę przez to powiedzieć, jefé, że była niesympatyczna. Przeciwnie: rozmawiała ze mną bardzo uprzejmie, przeważnie o cenach mięsa, a także o moich obrotach bydłem w Palma i bez zbytecznych pytań sumiennie napełniała mój kieliszek, ilekroć go opróżniłem.

Tymczasem na sali przybywało gości, orkiestra grała i Joauin musiał walić w bęben, uderzać w żele, dzwonić, kołatać i w ogóle robić jak najwięcej hałasu na swoich instrumentach, jak przystoi solidnemu perkusiście. Przy barze też prawie wszystkie miejsca były zajęte, a obok mnie usiadł jakiś przystojny blondyn z monoklem, obejrzał mnie od stóp do głów i bardzo kiepską hiszpańszczyzną zapytał, co piję. Powiedziałem, że tinto, na co się skrzywił i lekceważąco machnął ręką. „Napijmy się lepiej dżinu” — powiada. I zamówił copitę dla nas obu. Od razu poznałem, że jest niemieckim oficerem, choć miał na sobie cywilne ubranie. Był przy tym tak pijany, że już nie wiedział, czy to jest wtorek, czy Nowa Zelandia, więc nie chciałem mu się sprzeciwiać, żeby uniknąć jakiejś awantury, zwłaszcza że wyglądał jak diabeł, który właśnie dostał po pysku od drugorzędnego anioła i jest w złym humorze.

Po czwartej czy piątej kolejce trochę mu ulżyło i zaczęliśmy rozmawiać, co prawda jak gęś z prosięciem, bo on mówił na pół po niemiecku i rozumiał tylko piąte przez dziesiąte, co ja mówiłem do niego. W każdym razie zdołałem mu się przedstawić i dowiedziałem się, że nazywa się von Blenau i że jest zakochany bez wzajemności w pewnej tancerce, Carmenie, która tu występuje. Czekaliśmy razem na ten występ i piliśmy dalej, naturalnie na jego rachunek, póki mu się nie zrobiło niedobrze. Musiałem go wziąć pod ramię i zaprowadzić do toalety, bo ledwie trzymał się na nogach. Zostawiłem go tam nad fajansową muszlą, a sam wróciłem na salę, żeby zapytać Joaąuina o mój kontakt. Trafiłem szczęśliwie na krótką przerwę w muzyce i Joaąuin zszedł do mnie z estrady. Usiedliśmy przy stoliku służbowym, tuż obok wejścia do toalety, ale ten osioł zamiast od razu powiedzieć o najważniejszej sprawie, zapytał mnie, czy wiem, że Blenau jest niemieckim oficerem, i po jakiego diabła z nim piję, i czy nie mógłbym przynajmniej na ten wieczór obejść się bez takiego kompana. Oświadczyłem mu, że wiem, co robię, i że nie jestem małym dzieckiem, któremu trzeba takie rzeczy tłumaczyć, ale on gadał jak nakręcony i dopiero po dłuższej chwili zdołałem go przekonać, że szkoda na to czasu. Rzeczywiście było szkoda, bo już go wołali z estrady do następnego numeru, więc nareszcie zaczął mnie pouczać, że „ta kobieta” sama mnie tu znajdzie i że ma ze mną dla pewności wymienić hasło. „Zapyta cię — powiada szeptem — czy masz...” No i trzeba nieszczęścia, że w tej samej chwili orkiestra zagrała tusz bez niego, i to tak głośno, że nie dosłyszałem, co mam mieć, a tym bardziej — co mam odpowiedzieć; na domiar złego z toalety wytoczył się mój Niemiec i padł mi w objęcia.

Bravo omal nie wyskoczył ze skóry na ten widok, ale musiał raczej wyskoczyć na estradę, bo zaczynał się występ. Zawołał jeszcze: „Później ci powiem!” i już go nie było, a tymczasem obok nas, to znaczy obok mnie i Blenaua, zatrzymała się bardzo ładna i zgrabna seńorita w czarnej sukni z takim dekoltem, że można było dostać zawrotu głowy. Przypuszczam, że to właśnie przytrafiło się Blenauowi, bo całkiem pozieleniał i omal nie rymnął na podłogę, tak że musiałem znów go podtrzymać i pomóc mu usiąść. Das ist Carmena — wybełkotał mi do ucha, a potem, kiedy zaczęła tańczyć, zapomniał o moim istnieniu i wybałuszywszy na nią oczy kompletnie zbaraniał.

Siedzieliśmy przy służbowym stoliku do końca jej występu i powiem panu, je je, że było na co patrzeć, bo ta Carmen rzeczywiście miała talent w, nogach, nie mówiąc już o reszcie. Bardzo mi się podobała i nawet już wtedy miałem ochotę zaznajomić się z nią bliżej, chociaż mój nieomylny instynkt — jak to nazywają kobiety, które piszą romanse — mówił mi, że ona należy do tego gatunku damulek, co to gotowe są ukraść ci złoty ząb, kiedy śpisz u ich boku.

Podczas gdy wszyscy klaskali i krzyczeli, spojrzałem na Joaąuina, w nadziei, że teraz wreszcie dowiem się od niego, co i jak mam mówić. Ale on potrząsnął przecząco głową i dał mi do zrozumienia, żebym wrócił do baru. Blenau nie chciał iść ze mną, więc korzystając z tego, że Carmena droczyła się z publicznością o bis, sam przemknąłem się na swoje poprzednie miejsce i zamówiłem jeszcze jeden dżin. Wtedy, podczas gdy pierwszy skrzypek zapowiadał, że świetna tancerka wystąpi jeszcze raz po przerwie, a teraz musi odpocząć, zauważyłem, że Joaquin zamienił z nią parę słów — i jak mi się zdawało — oboje spojrzeli w moją stronę. To mi dało do myślenia, ale nie zdążyłem jeszcze sformułować żadnych przypuszczeń, gdy niespodziewane zdarzenia potoczyły się jak... hm... jak karuzela!

Po tym ostatnim porównaniu Indio zrobił dramatyczną pauzę i wykorzystawszy ją dla napełnienia kubków, zatopił wzrok w oczach Pawła.

— Mam nadzieję, że nie bardzo pana nudzę, jefé? — powiedział błyskając zębami w nieoczekiwanym uśmiechu.

— Ani trochę — odrzekł Paweł. — Wasze opowiadanie warte jest tego wina. Znakomite!

Indio zmrużył powieki jak pogłaskany kot i lekko skinął głową.

Napijmy się, jefé. Jest pan bardzo wyrozumiały — zauważył z udaną skromnością.

Zapalił papierosa, którym Paweł go poczęstował.

Gauloise bleu — mruknął wypuszczając kłąb dymu. — Wtedy, w Hiszpanii było o nie bardzo trudno i właśnie dlatego... Ale to mi dopiero później przyszło do głowy, więc — po kolei.

Pociągnął jeszcze łyk wina i mówił dalej, nie wyjaśniwszy wtrąconej uwagi na temat braku gauloise'ów w Hiszpanii:

— Patrzyłem ciągle na tę Carmenę i zobaczyłem, że mój Niemiec coś do niej szwargoce i o coś ją prosi, a ona tylko kręci głową, że nic z tego nie będzie, gdy wtem usłyszałem stłumiony huk, jak od wybuchu bomby, a następnie odgłosy gwałtownej strzelaniny i wrzaski dobiegające z zewnątrz, od ulicy. Zaraz potem przy wejściu na salę zrobił się tłok, bo weszło kilkanaście osób naraz, a jeszcze kilkadziesiąt pchało się za nimi pomimo protestów portiera. Większość z nich cisnęła się przy barze, bo nie było wolnych stolików; potrącali mnie i moich sąsiadów, żądając wina i wszelkich napojów tak natarczywie, jakby umierali z pragnienia, a seńora Izabela nie mogła dać sobie rady i wyglądało na to, że za chwilę zupełnie straci głowę. Tymczasem Carmena widocznie spławiła zakochanego Blenaua, bo dostrzegłem go żeglującego ku mnie to lewym, to prawym halsem, ostro pod prąd. Ponieważ nadal był zielonkawy, a jego miejsce przy ladzie zostało zajęte, wstałem, żeby mu ustąpić swego. Ale zanim do mnie dopłynął, na salę weszła policja, może ze dwudziestu mundurowych i kilku seguridad po cywilnemu, a jeden z oficerów kazał wszystkim stać i nie ruszać się. Trzeba przyznać, jefé, że oni umieją działać szybko i sprawnie: w pół minuty zostaliśmy otoczeni, porozdzielani na małe grupy, i założyłbym się, że wszystkie możliwe wyjścia z bodegi były pilnie strzeżone. Zaczęło się sprawdzanie dokumentów i powierzchowna rewizja, przy czym tylko włoscy i niemieccy oficerowie jej nie podlegali. Tych spośród gości i personelu, którzy mieli papiery w porządku i nie budzili żadnych podejrzeń, przepuszczano przez kordon na lewą stronę sali, więc wkrótce pod barem, zrobiło się luźno. Czekałem na swoją kolej z niejaką emocją, bo nie byłem całkiem pewien paszportu don Carlosa Garrido z moją fotografią i niezupełnie autentyczną pieczęcią, ale to, co mi się przydarzyło, mogłoby mnie zgubić, nawet gdyby owa pieczęć została odciśnięta jak najbardziej legalnie przez głównego komendanta policji. Mianowicie oficer sprawdzający dokumenty, zamiast wyciągnąć rękę po mój paszport, zapytał mnie, czy siedziałem przy barze na stołku, obok którego stoję. Powiedziałem, że tak, a dopiero potem spojrzałem na stołek i zobaczyłem, że leży tam siedmiostrzałowy mauzer.

Może mi pan wierzyć albo nie, ale ten widok zrobił na mnie nieprzyjemne wrażenie i poczułem się trochę nieswojo, zwłaszcza że policjant patrzył na mnie ironicznie i z politowaniem, jakby miał przed sobą skończonego durnia. Naturalnie próbowałem przemówić mu do rozumu i wytłumaczyć, że to nie mój pistolet i że ktoś go tu podrzucił, ale na nic by się to nie zdało, gdyby nie Izabela. Ta nadzwyczajna kobieta nagle odzyskała zwykłą energię i zaczęła pytlować w mojej obronie: oświadczyła, że siedzę w „Alhambrze” od godziny jedenastej i że jestem dobrym i niewinnym obywatelem, i że dopiero dziś przyjechałem do Barcelony z Palma, i że nigdy przedtem nie byłem w tym lokalu, i że z pewnością nie wiedziałbym, co zrobić z pistoletem, nawet gdybym go wygrał na dobroczynnej tomboli w stowarzyszeniu kobiet katolickich pod wezwaniem świętej Zyty. No i niech pan sobie wyobrazi, jefé, ten kontratak zrobił swoje, a reszty dokonało wściekłe natarcie Blenaua, który znów poczuł, że musi napić się ze mną dżinu, i kazał dowódcy karabinierów iść do diabła. Co prawda policja wyłowiła już kilku podejrzanych, a między innymi jakiegoś sympatycznego chłopca, który — jak mi się zdawało — wszedł na salę zaraz po strzałach i przez cały czas kręcił się koło mnie, więc dowódca obławy zadowolił się tym wynikiem i ostatecznie nawet nie obejrzał mego paszportu. Była to rzeczywiście wyjątkowo pomyślna niespodzianka, ale czekała mnie jeszcze jedna, dla odmiany bardzo przykra: między aresztowanymi zobaczyłem Joauina Bravo, i to skutego kajdankami...

Poczułem się osamotniony i szczerze zmartwiony, bo po pierwsze lubiłem Joauina i zawsze uważałem go za jednego z najpewniejszych i zarazem najbardziej zaradnych towarzyszy, a po drugie, z chwilą gdy został aresztowany, straciłem jedyną niezawodną możliwość oddania powierzonych mi dokumentów we właściwe ręce. Pozostawały mi tylko domysły, a raczej szukanie po omacku, która z kobiet obecnych w „Alhambrze” mogłaby odegrać rolę owego kontaktu z przywódcami tajnej organizacji republikańskiej. Na domiar złego nadal nie znałem hasła i nie miałem zielonego pojęcia, w jaki sposób uda mi się wykonać całe to zadanie tak, żeby nie popełnić błędu o nieobliczalnych konsekwencjach.

Na razie wchodziły w rachubę tylko dwie kobiety: seńora Izabela i Carmena. Ale przecież nie miałem żadnej pewności, że to jedna z nich. Postanowiłem więc zostać tu do końca i czekać, bo wszak ta właściwa miała znaleźć mnie sama. Tymczasem policja zabrała aresztowanych, Joaąuina zastąpił jakiś inny perkusista, część publiczności wyszła i na sali zrobiło się trochę luźniej. Korzystając z tego zaproponowałem Blenauowi, żebyśmy usiedli przy wolnym stoliku, i chciałem uregulować należność za swoje tinto, ale Izabela mrugnęła na mnie i wszystko razem policzyła w rachunku Blenaua, który zapłacił nie sprawdzając sumy, a potem zaraz poholendrował do tego stolika i zamówił u kelnera całą butelkę dżinu. Próbowałem zaprotestować przeciw takiemu rozliczeniu (co prawda niezbyt energicznie), ale Izabela tylko wzruszyła ramionami i zapytała, czy mam źle w głowie. Czy ma m...

Niech się pan nie śmieje z mojej naiwności, jefę. Przecież nawet takie pytanie mogło być hasłem i dlatego przez chwilę wahałem się, co odpowiedzieć, tylko że nic mi nie przychodziło na myśl i w końcu dałem temu spokój, i usiadłem z moim Niemcem, żeby wypić jeszcze kapkę dla rozjaśnienia umysłu.

Atrakcje znów się zaczęły, ale Blenau wcale się nimi nie interesował, choć jedna, bardzo ładniutka pieśniarka wyraźnie robiła do niego oko. Dopiero występ dwóch żonglerów zwrócił jego uwagę, zapewne dlatego, że byli tak nadzwyczajnie do siebie podobni, iż ja sam rozróżniałem ich wyłącznie po krawatach, a on chyba przypuszczał, że mu dwoi się w oczach. Dwoiło mu się rzeczywiście, bo kiedy powiedziałem, że z pewnością są bliźniakami, mruknął z podziwem: „No, no, wszyscy czterej?” — iw dowód uznania posłał im przez kelnera cztery szklaneczki dżinu. Bracia wypili dżin, ukłonili się nam grzecznie i nie wrócili już do garderoby, tylko jeden z nich przysiadł się do jakiegoś stolika opodal nas, a drugi wszedł na estradę i dopiero wtedy zauważyłem że to właśnie on zastępuje Joauina.

Teraz znów przyszła kolej na Carmenę. Tańczyła najpierw tango, a potem zapateado w tak zawrotnym tempie, że zdawała się fruwać po sali. Musiało to być nawet przy jej treningu dosyć męczące, bo stanowczo nie chciała bisować, mimo uporczywych oklasków, przyjęła natomiast zaproszenie Blenaua do naszego stolika i oświadczyła, że napije się kieliszek czegoś zimnego. Blenau był tak uszczęśliwiony, że nieomal wytrzeźwiał i nie czekając na kelnera, sam poleciał do bufetu zamówić butelkę szampana, a ja tymczasem przedstawiłem się jej, naturalnie jako don Carlos Garrido z Ciudad-de-las-Palmas, i powiedziałem, że u nas na Mallorce absolutnie czegoś podobnego do jej zachwycającego tańca nie można zobaczyć, chyba w sennym marzeniu albo w kinie na amerykańskim filmie w kolorach natury. Ten komplement dosyć się jej spodobał, bo uśmiechnęła się i kiwnęła głową, a potem zapytała, czy mam może amerykańskie papierosy. Owszem, miałem i poczęstowałem ją zaraz, ale ona, zamiast wziąć mego camela, patrzyła mi uparcie w oczy i w końcu powiedziała, że właściwie wcale nie ma ochoty na papierosa i że lepiej będzie, jak nie zapali. Na tę chwilę wrócił Blenau, a za nim kelner z butelką w lodzie i już nie mogłem dalej z tą Carmena swobodnie rozmawiać, bo oboje zaczęli mówić po niemiecku, co zresztą wydało mi się bardzo dziwne, a nawet podejrzane. Niewiele z tej gadaniny zrozumiałem, ale zdaje się, że Bienauowi chodziło o jakiegoś faceta, z którym ona często się widywała. W każdym razie bardzo prędko się pokłócili, a on był taki wściekły, że słyszałem, jak zgrzytał zębami, i w końcu powiedział jej, że zabije ją i siebie, ale ona tylko roześmiała mu się w nos i poszła do swojej garderoby, a ten bliźniak, co siedział niedaleko nas przy stoliku, wstał i wyszedł za nią. Blenau chciał się zerwać i lecieć za nimi, żeby ją udusić czy też spoliczkować, a może nawet zastrzelić, ale zdołałem go powstrzymać, a potem zacząłem mu perswadować, żeby się nie przejmował, i między innymi powiedziałem mu, że sam jestem człowiekiem, który ma ogromny szacunek dla kobiet, bo — może mi wierzyć albo nie — moja mamusia też była kobietą, a mój ojciec zawsze mi mówił, że nie ma najmniejszego sensu bić kobietę, a tym bardziej do niej strzelać, dopóki działa normalny ruch pasażerski na kolejach i można pojechać sobie pociągiem tam, gdzie jej nie ma. Nie wiem, czy mu trafiłem do przekonania, ale w każdym razie oświadczył, że musi to przespać, i czy nie zechciałbym go odprowadzić do samochodu, który na niego czeka, bo on czuje, że ma dziś słabą sprężynę i jeszcze gdzieś po drodze klapnie. Powiedziałem „bardzo proszę”, Blenau zapłacił za dżin i szampan, i wyszedłem z nim na ulicę, a potem wsadziłem go do służbowego wozu i pożegnaliśmy się bardzo serdecznie, i wróciłem do „Alhambry”, bo przecież w naszej butelce zostało jeszcze sporo dżinu, a szampan był nietknięty i wszystko było zapłacone.

Przy wejściu natknąłem się na jednego z bliźniaków i miałem dziwne wrażenie, że stał tam przez cały czas, od chwili gdy wyszedłem z Blenauem, jakby nas śledził. Ponieważ widziałem poprzednio, jak Carmena z nim rozmawiała idąc do garderoby, pomyślałem, że może się czegoś o niej dowiem, jeśli go zaproszę na szklaneczkę dżinu, i tak też zrobiłem. Dowiedziałem się jednak tylko, że obaj żonglerzy są istotnie bliźniakami i nazywają się Felipe i Porfirio Escandón oraz że Carmena jest ich daleką krewną. Felipe (bo to był właśnie Felipe i nosił niebieski krawat, a jego brat — pomarańczowy) powiedział mi jeszcze, że nie wie, za co aresztowano Joauina Bravo, że go prawie nie znał i że wątpi również, aby Carmenę z Joauinem łączyła bliższa znajomość. Czułem, że kłamie i że nic z niego nie wyciągnę, więc tylko mu powiedziałem, że ta Carmena strasznie mi się podoba, chyba najwięcej ze wszystkich kobiet, jakie w życiu spotkałem, i że muszę ją jeszcze zobaczyć, i czy można z nią chwilę porozmawiać. Felipe najpierw wypił dwie copity dżinu, a potem powiedział, że Carmena teraz je kolację w garderobie, więc mógłbym tam pójść na parę minut, ale on za nic nie ręczy, bo kobiety miewają swoje kaprysy i humory, i może się tak zdarzyć, że akurat źle trafię. Wobec tego zostawiłem go przy butelce, a sam pożeglowałem do garderoby i zapukałem do trzecich drzwi po lewej stronie, tak jak Felipe mnie objaśnił, i rzeczywiście była tam Carmena.

Nie wiedziałem od czego zacząć, więc tylko powiedziałem, żeby sobie nie brała do serca tej sprzeczki z Blenauem, zwłaszcza że już go wyprawiłem do domu, a sam jestem do jej dyspozycji, i czy nie napiłaby się ze mną szampana, który tymczasem doskonale się zamroził. Ale ona widocznie była w złym humorze, bo bardzo się zdziwiła, że tak bez ceremonii się jej narzucam, i wyraziła niejakie zainteresowanie, co, u diabła, mnie do tego upoważnia. Przemawiała do mnie z góry, jakby chciała dać mi do zrozumienia, że powinienem uczęszczać na lekcje dobrego wychowania, gdzie uczą, jak jeść szparagi nie mając serwetki zawiązanej pod brodą i tak dalej.

Musiałem wyjaśnić, że na dobrą sprawę uratowałem jej życie, bo von Blenau chciał ją zastrzelić, i powtórzyłem jej wszystkie argumenty, jakich użyłem, aby go powstrzymać, a także przytoczyłem zdanie mojego ojca na temat obchodzenia się z kobietami. Ale Carmena odpowiedziała mi, że doprawdy nie jest ciekawa, co twierdził mój ojciec, i żebym w końcu doprawdy raczył wyjawić, o co mi chodzi, bo w przeciwnym razie zadzwoni na portiera i doprawdy każe mnie wyrzucić na zbity łeb. No to ja zrobiłem zmartwioną minę i powiedziałem, że zawsze miałem przeczucie, że moje braki w wykształceniu i wychowaniu doprowadzą mnie kiedyś do katastrofy, i gdybym wiedział, że kiedykolwiek spotkam taką wytworną damę, przez całe życie uczyłbym się dobrego tonu na kursach korespondencyjnych i teraz na pewno mówiłbym do niej ślicznie, jak jaki spiker z radia albo książę Walii, a poza tym — że do śmierci będę wdzięczny memu przyjacielowi, Joauinowi Bravo, który tu się ze mną umówił, bo inaczej nie ujrzałbym przecież najpiękniejszej tancerki w całej Hiszpanii, dla której straciłem spokój, serce i rozum, a gotów byłbym stracić także cały swój majątek.

Nie wiem, czy pan zauważył, jefé, ale to fakt, że bez względu na to, kim jest kobieta, nawet bardzo rozgniewana, wystarczy dać jej do zrozumienia, że zawróciła nam w głowie, a w dziewięciu wypadkach na dziesięć przestanie się złościć i da się na to nabrać, bo — jak utrzymywał mój ojciec — kobiety od początku świata dawały się na to nabierać. I może mi pan wierzyć albo nie, ale gdyby wąż w raju o tym nie wiedział, żaden z nas by tu teraz nie był i ludzkość by się nie rozmnożyła, bo Adam do tej pory nic by nie zauważył, przynajmniej jeżeli chodzi o tę właśnie sprawę. Tak czy owak i mnie się udało do pewnego stopnia, bo Carmena przestała się złościć i nawet przez jakiś czas patrzyła na mnie bardzo zachęcająco i przychylnie, a potem westchnęła i wstała, i powiedziała, że wydaję się jej zajmujący i sympatyczny, ale że jest już wielki czas, żebym stąd zmiatał, bo ona teraz musi się przebrać i wrócić do domu, a jak będę znowu w Barcelonie, żebym wstąpił do „Alhambry”, to może ze mną wypije kieliszek czegoś zimnego.

Nie było to wiele, ale zawsze coś, więc postanowiłem, że przyjdę tu znowu nazajutrz, a przez noc ułożę sobie jakiś lepszy plan działania, i powiedziałem „Do zobaczenia, aniele”, a potem wróciłem na salę i dałem kelnerowi dziesięć pesetas, żeby przechował mój szampan do jutra, i wyszedłem na ulicę.

Niewiele brakowało do świtu, ale było bardzo ciemno, a ja musiałem iść pieszo, bo cały mój majątek (który gotów byłbym stracić dla Carmeny) wynosił około siedemdziesięciu pesetas i nie mogłem go trwonić na taksówki. Szedłem więc pustymi zaułkami portowymi w stronę mojej meliny i rozważałem w myślach każde zdanie, jakie wypowiedziały do mnie tej nocy seńora Izabela i seńorita Carmena, i starałem się znaleźć w ich słowach początek hasła, o którym mówił Bravo.

Właśnie przypomniałem sobie coś ważnego, na co nie zwróciłem uwagi we właściwym czasie, gdy usłyszałem za sobą szybkie kroki. Obejrzałem się i w słabym świetle odległej latarni rozpoznałem obu żonglerów z „Alhambry”. Szli w tę samą stronę co ja, więc zaczęliśmy rozmawiać i Porfirio powiedział, że zna krótszą drogę na przełaj przez jakiś skład desek, a we trzech możemy śmiało iść tamtędy. Przeleźliśmy przez rozwalony murek, minęliśmy zaniedbany, zarosły zielskiem i krzakami ogród, gdzie na. sznurach suszyła się nędzna, podarta bielizna, a następnie zobaczyliśmy wysokie sterty desek i belek, pomiędzy którymi były tak wąskie przejścia, że musieliśmy iść gęsiego. Porfirio prowadził, ja szedłem drugi, a Felipe na końcu i właśnie on w pewnej chwili podstawił mi nogę, a jego braciszek rzucił się na mnie i obaj usiłowali mnie obezwładnić, co zresztą wcale nie wyszło im na zdrowie, bo załatwiłem ich w niespełna minutę, i to tak skutecznie, że nie mogli wstać o własnych siłach. Korzystając z tego, wróciłem do ogrodu, odczepiłem jeden sznur i zanim się opamiętali, związałem ich razem na siedząco, plecami do słupa, a jak już trochę oprzytomnieli, wetknąłem każdemu z nich papierosa między pozostałe zęby i sam także zapaliłem, bo — może mi pan wierzyć albo nie — byłem trochę zirytowany i chciałem się uspokoić.

Potem oświadczyłem im, że źle trafili, bo nawet gdyby im się udało, to zdobyliby w sumie siedemdziesiąt pesetas i trochę drobnych, i że to doprawdy bardzo brzydko z ich strony używać takiego podstępu wobec człowieka, który nie tylko nic im nie zawinił, ale jeszcze zafundował im parę szklaneczek dżinu. Na to Felipe powiedział, że wcale nie chodziło im o pieniądze i że nie chcieli zrobić mi nic złego, tylko spodziewali się zdobyć pewne papiery, jeśli miałbym je przy sobie. Poczułem, że jestem na tropie, i zapytałem, kto ich do tego namówił, ale Porfirio wyrżnął braciszka łokciem pod żebro i pomimo wszelkich usiłowań niczego więcej się nie dowiedziałem.

Czułem się trochę zmęczony, bolały mnie stawy i mięśnie, bo przecież sam pan rozumie, jefé, że i ja oberwałem coś niecoś od tych bliźniaków, więc pomyślałem, że chyba pójdę się przespać. „Siedźcie tu i opowiadajcie sobie bajeczki — powiadam do nich — a jak się stąd wydostaniecie, znajdźcie sobie jakieś spokojniejsze zajęcie, żebyście nie musieli mieć do czynienia z takimi facetami jak ja, bo to wam zaoszczędzi porozbijanych nosów i innych kłopotów. Adiós!I poszedłem z powrotem przez te wszystkie wertepy, żeby znaleźć właściwą drogę.

Na drugi dzień, wybierając się do „Alhambry”, próbowałem odgadnąć, jaką nową atrakcję wymyśli dla mnie Carmena, bo podejrzewałem, że to właśnie ona nasłała na mnie tych bliźniaków. Nie wiedziałem tylko, czy ta ślicznotka nie jest przypadkiem na żołdzie caudillo, bo przecież nie znałem hasła i nie miałej żadnej pewności, a jej stosunki z Blenauem wcale mi się nie podobały. Pomyślałem sobie, że tego wieczora może się to skończyć dla mnie gorzej, i przy goleniu przyjrzałem się sobie w lustrze, rozważając, jak długo jeszcze będę cały, w jednym kawałku, bo zdawałem sobie sprawę, że takie szukanie właściwego kontaktu po omacku nie należy do najzdrowszych zajęć. Zastanawiałem się też, czy tym razem wziąć z sobą starego efena, bo przecież pan rozumie, jefé, że człowiek bez efena pod ręką, zwłaszcza idąc na takie spotkanie, jest akurat tyle wart co marynowany schab dla rabina. Ostatecznie jednak nie wziąłem ani efena, ani dokumentów, tylko jak mogłem najlepiej ukryłem je na małym stryszku za przepierzeniem.

Poszedłem do „Alhambry” wcześnie, kiedy jeszcze nie było tam nikogo z lepszych, nocnych gości, i od razu postanowiłem sprawdzić słuszność domysłu, o którym już panu wspomniałem, a który przyszedł mi do głowy w chwili, gdy poprzedniego dnia zobaczyłem na ulicy doganiających mnie żonglerów. Ten domysł opierał się na jednym pytaniu, jakie mi zadała Carmena, i na przypuszczeniu, że donna Izabela również zna hasło.

Poszedłem do baru, przywitałem się uprzejmie z Izabelą i zapytałem z naciskiem, czy może ma amerykańskie papierosy, a ona prześwidrowała mnie wzrokiem, rozejrzała się i półgłosem odpowiedziała, że pali tylko gauloise bleu. To było trochę ni w pięć ni w dziesięć i nie wiedziałem, co mam mówić dalej, bo przecież nie pytałem, jakie ona pali, a w dodatku gauloise'ów nigdzie wtedy nie można było dostać. Izabela przyglądała mi się wyczekująco, więc wreszcie wykrztusiłem, że proszę o jedną paczkę, a ona wydobyła ją ze schowka pod ladą i pyta, czy chcę także angielskie craven A. Więc na wszelki wypadek wziąłem także paczkę cravenów i zaczęliśmy rozmawiać o Joauinie Bravo, ale wywnioskowałem z tej rozmowy, że ona nie może być kontaktem i o niczym nie wie, nawet o Carmenie, choć prawdopodobnie pełni jakieś mniej ważne funkcje w tutejszej organizacji. Poprosiłem ją, żeby kazała zamrozić moją butelkę szampana, i powiedziałem, że przyjdę za chwilę, a potem poszedłem do garderoby i zapukałem do Carmeny, która bardzo się zdziwiła, że znów tu jestem, i zapytała dosyć niegrzecznym tonem, dlaczego nie wróciłem na Mallorkę do swoich krów i baranów. Powiedziałem, że piękne kobiety mają u mnie pierwszeństwo przed krowami, nawet jeżeli nasyłają na mnie zbirów, i zapytałem, czy nie wie, jak się miewają seńor Felipe i seiior Porfirio Escandón, a ona dostała wypieków i patrzyła na mnie tak, że człowiek mniej wytrzymały chyba zamieniłby się w kupkę popiołu, ale w końcu się opanowała i oświadczyła, że doprawdy nie wie, o kim mówię, i może doprawdy poszedłbym sobie z jej garderoby, bo ją strasznie nudzę. Wtedy wyjaśniłem jej, że gdy poprzedniego dnia zapytała mnie, czy mam amerykańskie papierosy, zapomniałem powiedzieć, że palę tylko gauloise'y bleu; wyjąłem z kieszeni otwartą paczkę, a ponieważ zrobiła okrągłe oczy i miałem wrażenie, że jej zabrakło tchu, dodałem jeszcze, że mam także craveny A, i — które ona woli? Skutek tego krótkiego przemówienia przeszedł wszelkie moje oczekiwania, bo ona objęła mnie za szyję i zanim się zorientowałem, co ja najlepszego robię, zauważyłem, że ją całuję jak nie wiem co, i może mi pan wierzyć albo nie — to wcale nie było przykre, a zresztą wydało mi się, że jest najwłaściwsze w danych okolicznościach. Ale — niech pan będzie spokojny, jefé — nic wielkiego się przez to nie stało i nie straciłem głowy, bo zawsze miałem skłonności do całowania ładnych kobiet, zwłaszcza jeżeli to nie przeszkadzało moim obowiązkom żołnierza i rewolucjonisty. Ta Carmena wisiała mi na szyi jak okiennica na zawiasach i mówiła bardzo poetycznie, że nie spotkała w życiu wielu mężczyzn takich jak ja i że przypominam jej rodzinne strony i otwarte, słoneczne portreros, ale ja jej nie powiedziałem, co ona mi przypomina, bo jeszcze mnie bolały wszystkie gnaty po wczorajszej bijatyce z bliźniakami, a przecież chciałem do końca utrzymać miłą atmosferę tego spotkania. No i właśnie wtedy do garderoby wszedł von Blenau...

Ignacy Tatar uderzył przy tych słowach otwartą dłonią na płask o pokrywę luku, aż podskoczyły opróżnione kubki, a butelka tinto zachwiała się niebezpiecznie. Chwycił ją błyskawicznie, powiedział: — Pardonnez moi, patron! i — i nalał do pełna.

— Wypijmy jej zdrowie, jefé — rzekł podnosząc w górę swój kubek. — Ostrzegła mnie!

Paweł spełnił jego życzenie i podał mu papierosa.

Gauloise bleu — mruknął. — To było hasłem?

— To i craven A — potwierdził Indio. — A ta Carmena... — westchnął i nagle uśmiechnął się po swojemu, szeroko, błyskając zębami. — Pues nada — powiedział lekko, jakby się zawstydził owego sentymentalnego westchnienia. — Nic takiego — powtórzył po polsku. — Ale bądź co bądź ostrzegła mnie i wtedy przekonałem się ostatecznie, że mogę jej zaufać. Zobaczyła tego Blenaua w lustrze i szepnęła mi do ucha, żebym uważał, bo mam go za plecami. To mi naturalnie wystarczyło. Rozciągnąłem go na ziemi, zanim zdążył sięgnąć po pistolet, a potem zmusiłem go, żeby wypił duszkiem pół butelki koniaku, który Carmena miała u siebie. Ten koniak uspokoił go do reszty, bo z pewnością przyszedł już nieźle zaprawiony, i w parę minut usnął jak niemowlę, a Carmena powiedziała, że już ona się nim zajmie, choć doprawdy wolałaby mną się zająć, i żebym zaraz pojechał na ulicę Del Fuerte pod numer osiemnasty, gdzie mieszka pewien lechero, niejaki Portez, i żebym zapytał o seńora Fernandeza, któremu śmiało mogę wręczyć dokumenty. Chciałem jeszcze dowiedzieć się, kto to jest ten Fernandez, ale Carmena powiedziała, że doprawdy nie ma czasu do stracenia i że doprawdy będzie lepiej, jeżeli tego wieczoru nie pokażę się już w „Alhambrze”, bo i tak będzie miała dość kłopotów z Blenauem, ale jutro mógłbym tu wstąpić w czasie popołudniowej próby i wtedy porozmawiamy.

Wobec tego wziąłem taksówkę, pojechałem do mojej meliny, zabrałem stamtąd efena i kopertę z tymi papierami, a potem kazałem się zawieźć na Del Fuerte, na drugi koniec miasta, gdzie diabeł mówi dobranoc. Wysiadłem na rogu ulicy i poszedłem do owego lechero, który naturalnie spał o tej porze, ale jakoś się tam dostałem i przekonałem go, żeby obudził seńora Fernandeza. Okazało się, że to był Fernandez Leon, dziennikarz, którego znałem, a przynajmniej widywałem w różnych miejscach na froncie, bo był naszym korespondentem wojennym. Był tam również Jose Diaz, sekretarz partii, o którym pewnie pan słyszał, jefé. Obaj klepali mnie po ramieniu i Diaz powiedział, że dobrze zasłużyłem się republice i czy nie miałbym ochoty przedostać się do Francji przez zieloną granicę, bo trzeba tam dostarczyć pewne wiadomości. Zgodziłem się dosyć nieopatrznie, bo właściwie miałem raczej ochotę na spędzenie paru tygodni z Carmena, ale już taki jestem, że łatwo mnie wziąć pod włos, a za późno dowiedziałem się, że oni chcą, żebym zaraz wyruszył w drogę. Ale — słowo się rzekło, więc postanowiłem odłożyć prywatne przyjemności na później, jak wrócę z Francji. I w ten sposób, jak pan widzi, jefé, zostawiłem w Barcelonie zapłaconą, ale nawet nie napoczętą butelkę szampana oraz bardzo ładną i już prawie zupełnie obłaskawioną seńoritę, którą zdążyłem tylko raz wycałować, a co najgorsze, wcale tam nie wróciłem, bo zaczęła się wojna z faszystami i to wydało mi się ważniejsze od nich obu, to jest od tej butelki i od Carmeny. A teraz, jefé, wydaje mi się, że za waszym zezwoleniem należałoby jeszcze wypić za pomyślność naszego „Galano”, ponieważ ostatek wina w butelce przynosi szczególną pomyślność w takich sprawach.

Paweł nie miał nic przeciw takiemu zakończeniu opowieści swego szturmana, więc Indio po raz ostatni napełnił kubki, po czym zamachnął się i wyrzucił pustą butlę daleko na środek basenu.

Salud! — powiedział szczerząc zęby.

Salud! — powtórzył Paweł. — Dziękuję za poczęstunek, Indio.

6

Początek kwietnia był pogodny, ciepły, nieomal upalny. W spokojnym, nagrzanym powietrzu unosiła się woń kwitnących sadów, łagodne powiewy południowe przynosiły słony zapach morza, świeżą zieloność łąk, pól i winnic srebrzyła poranna rosa, śpiewały ptaki, brzęczały pszczoły i cała przyroda zdawała się wysilać, aby stworzyć sielankowe tło dla krótkiego romansu dwojga ludzi, którzy postanowili nie pamiętać o bliskim rozstaniu, a przynajmniej o nim nie mówić.

To postanowienie w praktyce okazało się zresztą niewykonalne, ponieważ wszystkie rozmowy i wywiady przy spotkaniach Pawła ze znajomymi i przyjaciółmi Cheyrette obracały się dokoła przyszłej jego działalności na morzu, której początek oznaczał zarazem koniec owej sielanki. Oszukiwali się więc nawzajem, udając, że nie myślą o tym, gdy są tylko we dwoje, ale ich pocałunki, spojrzenia i słowa zdradzały, że już nie panują nad uczuciem, któremu dali się unieść, i że niełatwo przyjdzie im pożegnać się, a potem zapomnieć.

Paweł na próżno usiłował przemówić sobie do rozsądku i pozbyć się tych tkliwych, sentymentalnych myśli. Co gorsza, nie bardzo potrafił je ukrywać i wyobrażał sobie, że wszyscy dokoła odgadują, iż jest bez pamięci zakochany. Gniewało go to i jeżeli Suzanne asystowała przy rozmowach prowadzonych z kierownikami placówek ewakuacyjnych lub z konfidentami zamieszkałymi na wybrzeżu, traktował ją nieco z góry, z pewną szorstkością, która jemu samemu wydawała się później sztuczna i niesmaczna.

Chevrette natychmiast to dostrzegła i zwykle zaraz po wstępnych wyjaśnieniach dotyczących osoby Pawła szła nad morze, aby tam na niego czekać szkicując rybackie łodzie, sieci rozwieszone na żerdziach czy też otaczające ją dzieciaki o kędzierzawych włosach i opalonych słońcem buziach. Gdy Paweł mijał ją, aby wraz z miejscowym nauczycielem, rybakiem czy też farmerem obejrzeć dostęp do brzegu, rzucała mu porozumiewawcze spojrzenie i uśmiech, na który odpowiadał zmrużeniem oka. Potem mężczyźni wstępowali do gospody na szklaneczkę wina, a wreszcie Paweł wracał sam i wtedy — jeśli dana miejscowość nadawała się do lądowania w szczególnych okolicznościach — Chevrette sporządzała szkic według jego wskazówek.

Każdy z takich wywiadów zajmował im kilka godzin. Reszta dnia należała do nich.

Nie nocowali nigdy w tych małych osadach i wioskach, lecz w najbliższym mieście lub w jakiejś miejscowości letniskowej, gdzie ich krótki pobyt nie zwracał niczyjej uwagi. Jadali, gdzie się zdarzyło — w oberżach i zajazdach, w portowych barach i w eleganckich restauracjach dla turystów. Czasem wypływali na morze w wynajętej łodzi, czasem wędrowali pieszo, bocznymi drogami, przy czym Paweł przekonał się, że Chevrette jest wytrwałym piechurem i potrafi biec znacznie prędzej od niego. To ostatnie odkrycie nastąpiło podczas przelotnego, lecz bardzo ulewnego deszczu, przed którym uciekali na wyścigi w szczerym polu, aby schronić się w jakiejś szopie. Paweł był nieco zawstydzony, że został tak daleko w tyle, i wówczas wyszło na jaw, że Chevrette zawdzięcza swoje przezwisko właśnie wrodzonej śmigłości nóg, wydoskonalonej jeszcze na boiskach lekkoatletycznych.

Po takich marszach i wyczynach odpoczywali u drobnych dzierżawców, pili zimne mleko przechowywane w piwnicy albo odstałe wino, zagryzając świeżym chlebem i serem. Ich rozmowy — poza tym, co sobie mówią zakochani — dotyczyły głównie ludzi, z którymi Paweł stykał się teraz za pośrednictwem Chevrette, i zahaczały niejednokrotnie o własne dzieje ich dwojga z dawniejszych czasów, kiedy jeszcze nie mieli pojęcia, że spotkają się kiedykolwiek w życiu, ale Suzanne nie wspominała nigdy swego ojczyma. Paweł zręcznie omijał ten niewątpliwie przykry dla niej temat, za co była mu wdzięczna i okazywała to z naiwną impulsywnością, która z kolei wzruszała go bardziej, niż mógłby się spodziewać. Mówili też czasem o wojnie, chociaż te sprawy nasuwały myśl o coraz bliższym rozstaniu, i tu Chevrette zdobywała się na przemyślne manewry, aby nie okazać, jak bardzo obawia się tej chwili.

Paweł z początku zdawał się nie dostrzegać jej dyplomacji. Podrwiwał z siebie, że pozwolił się opętać przez patriotyczny zapał Apostoła i że wbrew zdrowemu rozsądkowi bierze udział w akcji opartej na złudzeniach.

— Na jakich złudzeniach? — spytała Chevrette.

— Na mniemaniu, że walnie przyczyniamy się do przyszłego zwycięstwa nad faszyzmem.

— Ty w to nie wierzysz? — Spojrzała na niego szeroko otwartymi oczyma, w których malowało się zdumienie.

— Och, mam nadzieję, że Niemcy w końcu tak czy owak przegrają wojnę — odrzekł wykrętnie. — Ale gdybyśmy oboje nie mieszali się do tej sprawy, i tak by przegrały. Hitlera nie zwycięży ani Apostoł, ani wasza Résistance, ani nawet Wielka Brytania. Mogą o tym zadecydować tylko dwie potęgi: Związek Radziecki i Stany Zjednoczone! Właściwie nie mogą; będą musiały!

— No dobrze — powiedziała Chevrette — ale gdyby teraz we Francji, i w Polsce, i w Anglii, i wszędzie w Europie ustała walka, to przecież... Pawle, ty wcale tak nie myślisz!

— Może niezupełnie tak .— przyznał z uśmiechem. — Ale wolałbym, żeby było już po wszystkim i żeby nasze bohaterskie wysiłki uległy zapomnieniu, co prawdopodobnie prędzej czy później nastąpi.

Chevrette odpowiedziała uśmiechem na jego uśmiech i dopiero teraz Paweł zauważył, jak bardzo była przejęta przed chwilą.

Zgrywam się przed nią — pomyślał zły na siebie.

Jej prostota w pojmowaniu tego, co w górnolotnych odezwach i przemówieniach radiowych z Londynu nazywano obowiązkiem wobec ojczyzny, była wzruszająca. Ale Paweł wiedział, że nie tam jest źródło natchnienia kierującego jej przekonaniami. Chevrette umiała myśleć i czuć samodzielnie; może tylko wpływ ojca — owego zegarmistrza, socjalisty i bohatera spod Verdun — przyczynił się do wyboru, jakiego dokonała.

Mówiła o ojcu zawsze ze wzruszeniem i często powoływała się na jego zdanie czy też postępowanie w zasadniczych sprawach. Musiał to być człowiek o gorącym sercu i jasnym umyśle. I teraz, gdy Paweł niejako przyznał, że uznaje celowość czynnej walki przeciw najeźdźcom, myśli Chevrette zwróciły się ku ojcu.

— Papa zawsze mówił, że trzeba walczyć nawet w pojedynkę, nie oglądając się na innych — powiedziała. — Człowiek, który walczy, wzbudza sympatię. Najdzielniejsi pomogą mu, a wtedy walka staje się powszechna. Nawet kiedy stracił wzrok, nie zmienił się wcale. Był przekonany, że w jakimś stopniu i on uratował Francję.

— Ale Francja zapomniała mu to wynagrodzić — zauważył Paweł.

— Czy walczysz dla nagrody? — zapytała. Zajrzał jej w oczy.

— Kto wie... — odrzekł śmiejąc się. — Może już nawet wziąłem niewielką zaliczkę!

Tymczasem wojna toczyła się w powietrzu nad Wielką Brytanią i na ziemi po drugiej stronie morza, a Niemcy wszędzie utrzymywali zdecydowaną przewagę. Na Londyn, Portsmouth i Bristol, na Birmingham, Liverpool, Manchester i Glasgow co noc spadały bomby. Afrykański korpus Rommla zdobył El Agheila, a potem Benghasi i posuwał się dalej na wschód, zagrażając Tobrukowi. Szóstego kwietnia Hitler zaatakował Jugosławię i Grecję, a jego samoloty zbombardowały Belgrad — miasto otwarte, gdzie od wybuchów bomb i pod gruzami domów padło dwanaście tysięcy ofiar. Ósmego Niemcy zdobyli Saloniki, a trzynastego, w dniu powrotu Chevrette i Pawła do Marsylii — fort Capuzzo i Sollum na granicy Egiptu...

— Anglicy przegrywają wszystkie bitwy z wyjątkiem ostatniej, która decyduje o zwycięstwie — powiedział Apostoł, udzieliwszy Pawłowi tych niepomyślnych wiadomości.

— Nikt nie powstrzyma Niemców przed opanowaniem Europy — oświadczył mu nazajutrz Robert Dufrat, który co pewien czas zmieniał zdanie. — Zobaczysz, że za kilka tygodni Anglia poprosi o zawieszenie broni. My postąpiliśmy rozsądnie, uczyniwszy to o dziesięć miesięcy wcześniej, i z pewnością dogadamy się z Hitlerem, kiedy przyjdzie kolej na zaprowadzenie porządku w Rosji. Wtedy i wy, Polacy, będziecie mieli szansę. Dlatego radziłbym ci teraz zaczekać i nie podejmować żadnych lekkomyślnych decyzji.

— Co nazywasz lekkomyślnymi decyzjami? — zapytał Paweł.

Dufrat wydął małe, czerwone usta, uniósł brwi w górę i lekko wzruszył ramionami.

— Choćby to, że postanowiłeś stąd wyjechać. Nie pytam dokąd, ale się domyślam...

Położył mu pulchną, białą dłoń na ramieniu.

— Doprawdy, Pawle, to nie ma sensu. Nawet jeżeli ci się uda, może już być za późno.

Qui vivra, verra — odrzekł Paweł. — W każdym razie dziękuję ci za wszystko.

Dufrat doznał przyjemnego uczucia odprężenia. Przez chwilę ogarnęła go nierozsądna obawa, że Rubis się cofnie, że zostanie w Montpellier. Dziwactwa tego Polaka raziły jego spokój, nasuwając nawet podejrzenia o sprzyjanie „elementem wywrotowym”. Pomijając fakt, że każde dziwactwo jest nieprzyzwoitością, nie można przecież ustawicznie narażać się na ewentualne nieprzyjemności ze strony władz, a choćby ryzykować własną opinią w oczach znajomych ze swojej sfery. Albowiem znajomi Roberta Dufrata i jego małżonki — przemili ludzie o ustalonej pozycji towarzyskiej i finansowej — i tak już wiedzieli za dużo, a mianowicie, że Paweł Rubis, marynarz, który wyratował Roberta, pracuje u niego jako zwykły kierowca samochodu. Mogło im się to wydać niewłaściwe, zwłaszcza że niektórzy utrzymywali, iż ten człowiek jest oficerem. Cóż by się jednak stało, gdyby odkryto, że ów polski oficer był zamieszany w niejasną sprawę śmierci obywatela francuskiego, że wzywano go na policję, że odstawiono go pod konwojem do Marsylii, a zwolniono tylko z braku dostatecznych dowodów winy?...

Wprawdzie Dufrat wiedział, że ten incydent miał nieco inny przebieg, ale prostowanie fałszywych pogłosek byłoby dla niego bardzo krępujące. Dlatego, czyniąc zadość konwencjonalnej trosce o losy swego zbawcy, bynajmniej nie zamierzał wpływać na zmianę jego lekkomyślnej decyzji, która bardzo upraszczała sytuację.

Rozstali się na pozór przyjaźnie, a w każdym razie z obopólną ulgą: Dufrat zadowolony ze swego szlachetnego gestu, który przydawał blasku jego wspaniałomyślności mającej zrównoważyć bezlitosny materializm myśli i dążeń, Paweł zaś z uczuciem człowieka powracającego na świeże powietrze z zatęchłej izby, w której przebywał aż nadto długo, nie zdając sobie sprawy z panującej tam atmosfery.

Kuter rybacki „Galano” pod dowództwem szypra I klasy, Pawła Rubisa, opuścił Sete o godzinie siódmej rano w dniu 16 kwietnia roku 1941, jak to zostało odnotowane przy odprawie celnej, a także w kapitanacie portu. Celem jego podróży miała być La Nouvelle, przy czym była to próbna podróż po remoncie motoru, a przed rozpoczęciem normalnej eksploatacji.

„Galano” przeciął awanport, zbliżył się ku południowemu falochronowi i pożeglował wzdłuż Epi de 1'Est, aby minąwszy latarnię u krańca Dellon, wykręcić na południe, a następnie położyć się na kurs południowo-zachodni. Wszystko to poszło dość sprawnie, o wiele sprawniej, niż Paweł się spodziewał. Motor pracował bez zarzutu, a Maderak manewrował nim naprzód i w tył, zwiększając i zmniejszając obroty, jakby jego karta rybacka zaopatrzona w certificat de mecanicien naatiąue była zupełnie autentyczna i legalnie wystawiona.

Wkrótce ląd oddalił się tak, że można było jednym spojrzeniem objąć całą panoramę wybrzeża od La Butte Ronde aż po Dellon, z panującym nad nią szczytem St. Clair i cytadelą Richelieu, a potem na tle zamglonych, podobnych do chmur grzbietów górskich ukazała się ciemna sylwetka Mont d'Agde oraz, nieco dalej ku zachodowi, czerwone mury fortu na wyspie Brescou.

Paweł nie śpieszył się, ponieważ chciał przybyć do ujścia rzeki Tet opodal Perpignan (nie do La Nouvelle, jak to oświadczył władzom portowym) dopiero w nocy, najwcześniej w dwie godziny po zachodzie słońca. Miał tam na niego czekać „doktor” Seredyński z tuzinem pasażerów wybranych na tę pierwszą podróż przez Apostoła. Major Nocoń również miał ochotę asystować przy inauguracji swojej „linii okrętowej”, ale gdy Paweł zapytał niewinnie, czy odbędzie się także poświęcenie „Galano”, oczywiście po uroczystej polowej mszy świętej z orkiestrą i sztandarami, zaniechał tego zamiaru.

Jedyną osobą, którą Paweł pragnął zobaczyć, a jeszcze bardziej — zaokrętować na pokład „Galano”, była Suzanne. Rozstali się ostatecznie w Sete, gdzie spędzili ostatni wieczór i noc bezsenną. Tej nocy Paweł stracił panowanie nad sobą i wbrew wszystkim poprzednim postanowieniom zaczął nalegać, żeby wraz z nim opuściła Francję. Chevrette okazała jednak więcej stanowczości i siły ducha; powiedziała, że czuje się tu potrzebna: tu, i tylko tutaj. Na cóż mogłaby się przydać w Gibraltarze? I czy nie byłoby to dezercją?

Paweł poczuł się nieco dotknięty.

— Czy sądzisz, że ja dezerteruję?

— Ty?! — zdumiała się. — Ależ ty idziesz walczyć dalej; i ty, i ci wszyscy, których stąd zabierasz!

— No, niektórzy z nich po prostu chronią się przed gestapo — odrzekł bez przekonania.

— Ale są tam potrzebni, a tu już nie mogą w żaden sposób... Przecież wiesz o tym lepiej ode mnie!

Paweł nie mógł zaprzeczyć: Apostoł wybrał tylko takich ludzi; inni nadal wyciekali z Francji drogą lądową.

— Masz rację — powiedział w końcu. — Jesteś rozsądniejsza ode mnie.

Te słowa zabolały ją jak szyderstwo. Czyżby nie domyślał się nawet, ile ją ów „rozsądek” kosztował?

— Kochany — szepnęła mu do ucha — nie rozdzieraj mi serca. Posłuchaj: bije tylko dla ciebie i bardzo mu trudno i ciężko, i pomyśl czasem...

Nie pozwolił jej dokończyć.

O świcie wydawało mu się, że usnęła, więc ubrał się szybko i pokonawszy chęć złożenia ostatniego pocałunku na jej zaróżowionym policzku, cichaczem uciekł z hotelu wprost do portu. To było łatwiejsze niż jakiekolwiek pożegnanie. Ale gdy kuter odbijał od nabrzeża i potem sunął wolno przez baseny ku wyjściu, a on stał obok Ignacego Tatara, który sterował, nie mógł się powstrzymać od ukradkowych spojrzeń za siebie, w nadziei, że ją jeszcze zobaczy.

Nie zobaczył jej jednak, ponieważ i ona nie ufała swemu „rozsądkowi”. Nie spała, kiedy wychodził, ale zdobyła się na bohaterski wysiłek, żeby nie otworzyć oczu, co miało mu ułatwić to ostateczne rozstanie.

Gdy tylko zamknął drzwi, zerwała się z pościeli i podbiegła do okna. Stała za uchyloną firanką i patrzyła za nim, póki nie skręcił w przecznicę, a łzy spływały jej po twarzy jak wówczas, kiedy wymienili pierwszy pocałunek w ciemnym przedpokoju na rue Valdonne w jej mieszkaniu,

To było zaledwie przed dwoma tygodniami... — pomyślała.

Rzuciła się na łóżko i w końcu usnęła z twarzą przytuloną do mokrej poduszki. Zanim się obudziła z ciężkiego, męczącego snu, „Galano” minął cypel d'Agde i znów zmienił kurs na południowy, aby podnieść żagiel i spróbować lawirowania z zatrzymanym motorem.

Paweł podchodził do lądu bardzo ostrożnie, namierzając się na wieżę kościoła w Canet, a potem na niewielkie wzgórze u północnego brzegu zalewu St. Nazaire i na starą zrujnowaną redutę, o jakieś dwie mile od ujścia Tet. Wiedział, że tuż za ową redutą piaszczyste dno opada stromo w głąb, sięgając trzech sążni, co pozwala na przycumowanie się burtą niemal do samego brzegu, i że w odległości pół kabla na lewo i na prawo od tego jedynego miejsca głębokość szybko maleje. Za dnia łatwo tam było trafić, ale po ciemku równie łatwo można było pomylić się i wejść na płyciznę.

Noc była cicha, niebo usiane gwiazdami, a niewyraźne zarysy lądu majaczyły w mroku aksamitną czernią gęstych zarośli i jaśniejszymi plamami żółtych wydm, wśród których tylko z trudem dostrzegało się obwałowania małego fortu. Wtem błysnęło stamtąd nikłe światełko, zgasło, błysnęło znowu i zamrugało w regularnych odstępach.

— Odpowiedzcie im, Indio — powiedział Paweł stłumionym głosem.

Tatar zasygnalizował ręczną latarką i po chwili nad redutą znów ukazało się światło, tym razem stałe.

De la primera, jefé — zawołał z dzioba. — Jesteśmy dokładnie na kursie, widzę brzeg!

— Ciszej! — syknął Paweł.

Teraz i on dostrzegł wąskie pasmo piaszczystej plaży, przestawił rękojeść telegrafu maszynowego na „stop” i czekał. Śruba przestała się obracać, światło zbliżało się z wolna, kuter bez najlżejszego szmeru sunął po gładkiej powierzchni wody, -która wzdymała się lekko, jakby unoszona cichymi westchnieniami.

— Sto dwadzieścia jardów — powiedział Indio zwracając głowę w stronę sterówki.

I po chwili:

— Sto jardów! A potem:

— Osiemdziesiąt!

Paweł dał „wolno naprzód” i ster w lewo, a następnie „stop” i przerzuciwszy ster na prawo — „małą w tył”. Maderak sprawiał się doskonale, zmiany obrotów następowały niezawodnie, w parę sekund po skoku strzałki na tarczy telegrafu.

Es muy vivo — mruknął Indio z uznaniem.

W tej chwili na brzegu, tuż nad wodą ukazało się kilka postaci ludzkich; Paweł zastopował i wyrównał położenie steru, a Tatar zawołał: „Łapać tam liny!” i dwie rzutki poleciały w ciemność.

Pochwycono je natychmiast, ktoś stłumionym głosem wydawał rozkazy, ludzie rozdzielili się na dwie grupy, pociągnęli i „Galano” stanął na cumach uwiązanych do spiesznie wbitych w ziemię palików.

„Doktor” przynaglał do pośpiechu. W kilku pobliskich miejscowościach widziano w ciągu dnia patrole żandarmerii, a dworce kolejowe były ustawicznie kontrolowane. Paweł słuchał tego z roztargnieniem, myśląc o Suzanne. W gruncie rzeczy lepiej, że tu nie przyjechała: obecność tych nie znanych mu ludzi, nerwowy nastrój ich zaokrętowania i odległość od Perpignan, którą musiałaby przebyć pieszo, nie sprzyjały jeszcze jednemu pożegnaniu.

— Niech pan przy okazji pozdrowi ode mnie Chevrette — powiedział zamieniając uścisk dłoni z Seredyńskim. — Do zobaczenia!

— Do zobaczenia — odrzekł „doktor”. — Chyba niezadługo?

— Myślę, że najdalej za parę tygodni.

Odwrócił się i szybko przebiegł po wąskim trapie, a „doktor” zrzucił lekkie cumy z kołków i zawołał, że można je wciągnąć na pokład.

W sumie postój pod starą redutą nie trwał nawet dwudziestu minut.

„Galano” wykręcił rufą od brzegu, zatoczył półkole i wykonawszy cyrkulację zaczął się oddalać.

Paweł polecił Tatarowi rozmieszczenie pasażerów i zaznajomienie ich z uprzednio ustalonym regulaminem, a sam zajął jego miejsce u steru. Na wprost, nieco w prawo od kursu, widział światła latarń Port Vendres, Cap Bear i Cerbere. Dalej była już Hiszpania.

Postanowił ominąć z daleka całą tę przygraniczną strefę odchodząc wprost na wschód, ku otwartemu morzu. „Galano” kołysał się lekko na łagodnej fali, pozostawiając za rufą pienistą, fosforyzującą smugę, ciemność stała się mniej czarna — raczej granatowa, ciepłe, wilgotne powiewy przeciągały nad pokładem, gdzie u burt stali i siedzieli pasażerowie.

Paweł rozróżniał teraz ich sylwetki, ale nie miał ochoty zaznajomić się z nimi przed nastaniem dnia. Nie interesowały go w tej chwili ani ich dotychczasowe losy i czyny, ani stopnie wojskowe, ani nazwiska — prawdziwe czy przybrane — których listę miał w kieszeni. Z odcieniem niczym nie usprawiedliwionej niechęci pomyślał, że jutro trzeba będzie zamienić z każdym z nich po kilka zdań, odpowiadać na pytania, a potem — być może — wysłuchiwać podczas dni następnych, czego to dokonali, jak i gdzie się bili, w jakich okolicznościach zostawali ranni, wpadli, uciekali z obozów, wymykali się z rąk żandarmerii i gestapo. Znał podobne sprawy z rozmów w „Ognisku PCK”, ponieważ opowiadano tam sobie nawzajem przygody wojenne aż do znudzenia, a przede wszystkim w sposób o wiele mniej zabawny i oryginalny, niż to robił Indio. Przyrzekł sobie, że nie da się w to wciągnąć i zachowa na pokładzie swego kutra splendid isolation, ograniczając się do rozmów ściśle służbowych.

Te ostatnie miały dotyczyć między innymi kwestii znalezienia między pasażerami przynajmniej dwóch takich, którzy nadawaliby się do pomocy Maderakowi i Tatarowi, bo major Nocoń nie dotrzymał w pełni obietnicy w sprawie uzupełnienia załogi i przysłał mu tylko jednego praktykanta do motoru. Był to nadterminowy kapral, mechanik lotniczy, młody, zaledwie dwudziestoletni chłopak, z ukończoną szkołą obsługi, który jednak nigdy w życiu nie miał do czynienia z dieslami, a co gorsze, źle znosił podróż morską i od wyjścia z Sete chorował jak przy najgorszym sztormie. Maderak — zgodnie ze swą naturą — najpierw obsztorcował go za niebywałe zanieczyszczenie podłogi, potem zaś ulitował się nad nim i odesłał go na pokład, zapowiedziawszy mu, żeby się nie pokazywał w maszynowni, póki nie wydobrzeje.

Kapral (nazywał się Józef Paprotny) zmagał się ze swoim żołądkiem przez cały dzień i wieczorem był tak wyczerpany, że ledwie powłóczył nogami. Ale okazał się charakterny według wyrażenia swego nowego szefa, bo podczas manewrów przy podchodzeniu do brzegu zjawił się na stanowisku i oświadczył, że jest już zdrów. Maderak przyjrzał mu się uważnie, spoglądając ponad szkłami swoich antycznych okularów, powiedział, że „takich zdrowych to, psia mucha, najlepiej od razu na cmentarz”, i kazał mu iść spać.

— I jutro od rana żebyś mi wyglądał, kurczę blade, jak człowiek, a nie jak dziurawa sikawka — dodał poszturchując go życzliwie.

Paprotny próbował się opierać, ale to znów rozgniewało Maderaka, który był po trosze pasjonatem, a w dodatku cierpiał na lekką nerwicę serca. Hamując się, by nie nadwerężać tego organu, poradził kapralowi, żeby tu nie odgrywał „gieroja”, bo będzie miał na to dość czasu w Gibraltarze, jak tam sobie przygrucha jaką dziewuszkę, i żeby się natychmiast wynosił, póki się do niego mówi po dobroci. Ostatecznie chłopak wygramolił się z powrotem na pokład, a następnie zaszył się w swojej koi, Maderak zaś czuwał nadal, jakby w ogóle nie podlegał zmęczeniu i nie potrzebował wypoczynku.

Paweł doskonale wiedział, że takiego stanu rzeczy nie da się utrzymać dłużej niż przez pierwszą dobę, i złorzeczył w duchu Apostołowi, który go wpakował w tę kabałę.

Morze Śródziemne, a w szczególności jego strefa zachodnia między Zatoką Lyońską, Wyspami Balearskimi i wybrzeżem Hiszpanii, jest burzliwe głównie zimą; na wiosnę sztormy słabną, a im bliżej lata, tym rzadziej się zdarzają. W drugiej połowie kwietnia trzeba było jednak liczyć się z możliwością silnego wiatru, który przy tak szczupłej załodze bywa bardzo uciążliwy, a w niepomyślnych okolicznościach może się stać nawet groźny.

Dowódca „Galano” nie miał wielu złudzeń co do owych okoliczności, zwłaszcza że kuter istotnie wykazywał skłonność do nadmiernego kołysania się, a pod żaglami nie wyciągał nawet dwóch węzłów. W pierwszych dniach tej podróży mógł liczyć tylko na Tatara, na Maderaka i na siebie samego. Toteż ucieszył się, gdy Indio powiadomił go, że Maderak mimo wszystko nie uprzedził się do Paprotnego, a nawet wydaje się być z niego dosyć zadowolony. Co więcej, obejmując wachtę po północy, Indio oświadczył, że wprawdzie wszyscy pasażerowie są z dziada pradziada szczurami lądowymi, ale że już pięciu zgłosiło się de propria voluntad na marynarzy.

— Jeżeli pan nie ma nic przeciw temu, jefé, sam się nimi zajmę — powiedział zniżając głos. — Z pewnością będzie można wyćwiczyć paru w sterowaniu, przynajmniej podczas spokojnej pogody, a także użyć ich do pilnowania motoru, co en el fondo nie musi być taką znów wielką sztuką, jak to usiłuje przedstawić nasz cientificoBaltazar, skoro stary Manuel, nie umiejąc czytać i pisać, znakomicie dawał sobie z tym radę, póki karabinierzy nie przedziurawili mu głowy w cala Sagunto.

— Zapewne — odrzekł Paweł. — Ale Manuel miał długoletnią praktykę.

— Miał — zgodził się Indio. — Za to ci chłopcy są mas vivo, znacznie sprytniejsi. No te apures, jefé, Baltazar będzie miał z nich pociechę. Tylko...

— Tylko co?

— Może byłoby lepiej, gdyby pan sam przydzielił mu drugiego pomocnika czy też praktykanta. I żeby nie wiedział, że to ja go wynalazłem, bo hm... on nie lubi, jak się mieszam do jego spraw.

— Rozumiem — mruknął Paweł. — Nie bardzo się zgadzacie?

— Właśnie. Zdaje się, że hm... uraziłem jego uczucia religijne.

— Uczucia religijne?! — zdziwił się Paweł. — Cóż to ma wspólnego z waszym, z waszymi obowiązkami?

— Och, nic... — powiedział Indio — Rozmawialiśmy o wojnie w Hiszpanii, o Guernice, o upadku Barcelony i tak dalej, a potem o Pacellim, i ja wspomniałem o haniebnej roli, jaką odegrał, a Baltazar zapytał, co to za jeden ten Pacelli, więc mówię mu, że to obecny papież. Mało go krew nie zalała i naturalnie wrzasnął, że to wszystko, co mu opowiadałem, jest wymyślone przez bolszewików, a potem zaczął mi grozić piekłem i potępieniem i zapowiedział, żebym się nie pokazywał u niego w maszynowni, bo nie ręczy za siebie i jeszcze mi zrobi co złego. To mnie tak rozśmieszyło, że nawet nie próbowałem go przekonać o mojej prawdomówności, ale jak pan widzi, jefé, ten nasz Baltazar jest trochę ograniczony i jako gorliwy katolik mógł się do mnie uprzedzić.

— Rozumiem — powtórzył Paweł. — Wolałbym jednak, żebyście w przyszłości nie poruszali takich drażliwych tematów, dobrze?

— Jak pan sobie życzy, jefé — odrzekł Indio. — Ale chyba pan wie, że nie zmyślałem?

Paweł był już nieco zniecierpliwiony jego wielomównością, ale nie okazał tego.

— Przypuszczam — powiedział. — Było tam dość prawdziwych faktów, więc nie mieliście potrzeby cokolwiek zmyślać. Niemniej jednak nie mogę tolerować tego rodzaju zatargów na tym statku. Przyślijcie mi jutro tych waszych kandydatów na marynarzy. Chcę, żeby Maderak sam wybrał sobie któregoś do pomocy.

— Tak jest! — powiedział Indio służbiście.

Paweł przekazał mu ster i polecił zbudzić się za cztery godziny, jeżeli w ciągu tego czasu nie zajdzie nic ważnego, co wymagałoby jego obecności. Potem zszedł na dół, do Maderaka, a upewniwszy się, że mechanik istotnie wygląda rześko i bynajmniej nie narzeka na brak wypoczynku, zdecydował się wreszcie wrócić do swojej „klatki na króliki”, gdzie zasnął natychmiast twardym snem.

7

W ciągu następnych siedmiu dni i nocy kuter i jego załoga nie doświadczyli żadnych godnych uwagi przygód, a cała ta podróż wydawała się pasażerom „Galano” raczej przyjemną, choć nieco monotonną wycieczką niż ryzykowną wyprawą przedsięwziętą w celu „prowadzenia dalszej walki, aż do ostatecznego zwycięstwa”, jak o tym patetycznie mawiał Apostoł.

Paweł otrząsnął się z neurastenii, która nim zawładnęła pierwszej nocy, a jego pesymistyczne przewidywania i przypuszczenia bynajmniej się nie sprawdziły. Pogoda była pomyślna, ochotnicy do pomocy przy obsłudze motoru i steru okazali się istotnie muy vivo y util — pojętni i użyteczni, pasażerowie ściśle przestrzegali regulaminu i żaden z nich nie zawracał mu głowy swoimi sprawami. Nawet Indio powstrzymywał się od zbytniej gadatliwości, nie zadzierał z Maderakiem i nie starał się uświadomić go co do roli wyższego kleru w hiszpańskiej wojnie domowej.

„Galano” pracowicie płynął wzdłuż brzegów Hiszpanii, trzymając się z dala od granicy wód terytorialnych i spotykając tylko od czasu do czasu rybackie kutry poławiające tuńczyki. Kilkakrotnie na horyzoncie dostrzeżono dymiące kominy większych statków, a raz jakiś stary torpedowiec przeszedł w odległości kilku mil, nie zbaczając jednak ani na chwilę z kursu.

Wreszcie dwudziestego czwartego kwietnia rano ukazały się jednocześnie najwyższe szczyty Sierra Bullones na brzegu Maroka oraz The Rock, jak nazywają Anglicy swoje skaliste wzgórze na południowym cyplu Hiszpanii, a przed wieczorem, pokonawszy niezliczone formalności, Paweł przycumował u nabrzeża portu obok ORP „Iskry” która służyła za bazę brytyjskich ścigaczy.

Wbrew przewidywaniom Pawła jego przybycie do Gibraltaru nie wzbudziło ani sensacji, ani nawet większego zainteresowania. W sztabie przyjęto go z chłodną uprzejmością, lecz bez jakiegokolwiek wyróżnienia, jakby „Galano” był jednym z wielu kutrów wojennych w służbie brytyjskiej i jakby ucieczka z Setę była zdarzeniem zupełnie zwykłym, nieomal codziennym. Adiutant szefa sztabu wskazał Pawłowi drogę do hotelu i zapewniwszy go, że załoga oraz pasażerowie zostaną umieszczeni na statku pasażerskim „Baltimore” przeznaczonym na kwatery, polecił mu zgłosić się nazajutrz w wydziale wywiadowczym, gdzie zostanie szczegółowo przesłuchany.

Mimo pewnego zawodu Paweł uznał takie postępowanie za rozsądne i słuszne. Był zmęczony, a „Rocky Hotel” — przynajmniej na pierwszy rzut oka — wyglądał obiecująco pod względem komfortu i spokoju. Wprawdzie po bliższym rozpoznaniu okazało się, że do mycia i kąpieli jest tam tylko woda morska oraz że połowę pomieszczeń zajmują dziewczęta z pomocniczej służby kobiet, które co wieczór urządzają hałaśliwe zabawy taneczne we wszystkich salach recepcyjnych na parterze, ale z pewnością było to lepsze niż zakwaterowanie w ciasnych i dusznych kabinach na statku.

Znacznie gorszy i trudniejszy do zniesienia był długi okres bezczynności i nudy, jaki nastąpił po wstępnych przesłuchaniach w biurze wywiadu.

Dla pasażerów „Galano” skończyło się to stosunkowo prędko: w kilka dni po przybyciu do Gibraltaru odesłano ich do Wielkiej Brytanii wraz z konwojem statków powracających z Malty. Prócz Tatara, Maderaka i Paprotnego pozostał tylko były czołgista, plutonowy Szczygieł, którego wpisano na listę załogi kutra jako drugiego pomocnika w maszynie. Po zwykłych formalnościach ewidencyjno-gospodarczych i po spisaniu zeznań o tym, co robili we Francji, nie wzywano ich więcej do sztabu. Natomiast Paweł bywał tam codziennie, aby zaspokajać nienasyconą ciekawość oficerów secret service, a w szczególności kapitana Toma Masona, który pełnił obowiązki zastępcy szefa Intelligence Office.

Ów Mason miał drewnianą, końską twarz o długiej szczęce, przerzedzone jasne włosy i wodniste, niebieskie oczy, których spojrzenie zdawało się tkwić ponad głową Pawła. Okazywał mu zresztą niejaką sympatię czy też może tylko daleko posuniętą uprzejmość i wyrozumiałość, jaką dobrze wychowani i wykształceni (a więc pochodzący z zamożnej sfery) Anglicy okazują cudzoziemcom, uważając ich bądź co bądź za ludzi niższego rzędu, którym wiele trzeba wybaczyć i od których nie można za dużo wymagać. Paweł z początku uważał go za tępego i ograniczonego, ponieważ wydało mu się, że Mason nie może zrozumieć najprostszych spraw związanych z organizacją ewakuacyjną we Francji, o którą ustawicznie wypytuje. Lecz wkrótce spostrzegł, że pytania stawiane są w taki sposób, aby można było skonfrontować kilka odpowiedzi na ten sam temat, a co za tym idzie — sprawdzić ścisłość danych.

Oburzyło go to. Nie ufano mu tutaj; badano go jak jeńca, nie jak marynarza sojuszniczej floty. Zapytał wprost Masona, o co go podejrzewają i kiedy się to, u diabła, skończy.

Kapitan nie okazał ani zdziwienia, ani zniecierpliwienia lub urazy.

Sorry — powiedział wyjmując z ust fajkę i ubijając w niej na pół wyżarzony tytoń. — Jesteśmy przekonani, że chciałby pan udzielić nam jak najlepszych informacji. Nie ufamy jedynie ludzkiej pamięci, która bywa zawodna w drobnych szczegółach. A te szczegóły — sam pan przyzna — są dla nas bardzo ważne. Dlatego staramy się je panu przypomnieć, pytając o to samo w rozmaity sposób.

— Ależ ja nie podałem wam żadnych szczegółów, których nie byłbym całkowicie pewien! — odrzekł Paweł. — Zresztą poza sprawą lądowań w Zatoce Lyońskiej i w tych paru miejscach na wschód od Tulonu wiem bardzo mało.

Mason skinął głową.

— Zgadza się — powiedział z lekkim westchnieniem. — Myślę, że nie będę pana więcej trudził, ale gdyby pan sobie jeszcze co przypomniał, proszę do mnie zatelefonować, żebym mógł pana zaraz przyjąć.

All right — mruknął Paweł. — Wątpię, czy to nastąpi. Wycisnął mnie pan jak cytrynę.

I'm sorry — powtórzył Mason. — Był pan bardzo cierpliwy.

Wstał i wyciągnął do niego rękę.

— Czy pan grywa w golfa? — zapytał zatrzymując jego dłoń w swojej.

— Nie — odrzekł Paweł. — Bo co?

— Obawiam się, że będzie pan miał dużo wolnego czasu i mało rozrywek — wyjaśnił kapitan. — Przypuszczam, że pozostaniecie tu jeszcze parę tygodni.

— Parę tygodni?! — wykrzyknął Paweł.

Mason wymownie rozłożył ręce i lekko wzruszył ramionami.

— Bardzo niewielu marynarzy uprawia grę w golfa — powiedział z żalem. — Trudno tu o partnerów. A może pan się interesuje poważną muzyką? Mam wcale niezły zbiór płyt. Thatfs my hobby — wyjaśnił.

Paweł nie dał się usidlić poważnej muzyce, przystał natomiast na partię szachów w angielskim kasynie oficerskim, gdzie od czasu do czasu spotykali się podczas posiłków.

Przez Gibraltar przewalały się dziesiątki tysięcy brytyjskich żołnierzy i marynarzy. Rośli, dobrze zbudowani Kanadyjczycy, Szkoci w kraciastych spódniczkach, Australijczycy w pilśniowych kapeluszach o podgiętych rondach, Anglicy w źle dopasowanych battle-dressach, brodaci Hindusi w turbanach, Murzyni o różnych odcieniach skóry, marynarze francuscy, holenderscy i norwescy — wszystko to przebywało na okrętach i statkach, zapełniało koszary, zarekwirowane pensjonaty i hotele, aby po krótkim, kilkudniowym pobycie odpłynąć w niewiadomym kierunku ustępując miejsca nowym oddziałom. Różnojęzyczny tłum umundurowanych mężczyzn przelewał się przez ulice, oblegał stragany, sklepy, bary, kioski z lodami, kantyny i kina, obsiadał nabrzeża basenów i nudził się śmiertelnie w oczekiwaniu na wyruszenie transportów i konwojów.

Co rano z miasteczka La Linea położonego tuż za granicą strefy neutralnej, oddzielonej kanałem od terytorium brytyjskiego, płynął potok cywilnych przekupniów, sklepikarzy, fryzjerów, robotników, kelnerów, zamiataczy ulic, kuglarzy, dostawców jarzyn, poganiaczy osłów, żebraków — z kobietami, z dziećmi, z tobołkami, wózkami, koszami, instrumentami muzycznymi i narzędziami pracy. Płynął przez strzeżony most, wlewał się w ulice, zapełniał place targowe, wsączał się w podcienia domów i w otwarte drzwi sklepów, mieszał się z wojskowymi i znikał rozcieńczony w ich przeważającej masie.

Co wieczór, przed godziną policyjną, następował odpływ tej miejscowej mniejszości cywilnej i wtedy na ulicach nie można było spotkać ani jednej kobiety, a bezmyślnie włóczące się grupy żołnierzy gęstniały, ponieważ zamykano bary i wszelkie inne lokale z wyjątkiem kin przepełnionych do ostatniego miejsca.

W barach sprzedawano zresztą tylko gotowane krewetki i piwo w puszkach. Stosy tych opróżnionych puszek piętrzyły się pod ścianami, a podłogę zaścielała gruba warstwa różowych skorupek. Przez cały dzień przesiadywali tam ciasno stłoczeni przy stolikach żołnierze, paląc papierosy, pijąc, wypluwając skorupki po krewetkach i rycząc na całe gardło You are my sunshine, Loch Lomond, My bonny — każdy stolik co innego, przy czym z głośników i z patefonów wspomagały upartych śpiewaków orkiestry wojskowe albo wysokie soprany gwiazd filmowych i estradowych zawodzące rzewne tanga z siłą huraganu.

Nie o wiele lepiej działo się w lądowych messach oficerskich i w opanowanym przez wrenki „Rocky Hotelu”. Wieczory taneczne zaczynały się w „Rocky” o godzinie osiemnastej i trwały do północy, a czasem do rana. Dziewczęta miały szalone powodzenie, jakkolwiek zaledwie kilka z nich angielski Lord God obdarzył urodą i wdziękiem. Na każdą z nich przypadało ponad pięćdziesięciu oficerów Jego Królewskiej Mości, nie licząc starszyzny po czterdziestce, która zrezygnowawszy z pląsów i flirtu stosowała ścisłą blokadę bufetu.

Paweł tylko raz uległ namowom Masona i poszedł z nim na taką zabawę, ale uciekł po godzinie, osądziwszy, że w swoim podniszczonym mundurze oficera francuskiaj marynarki handlowej nie ma żadnych szans ani na polu choreograficznym, ani przy szturmie po zdobycze angielskiej sztuki kulinarnej.

Codziennie z rana szedł najpierw do siedziby Polskiej Misji Morskiej, aby dowiedzieć się od bosmana, który wraz z telefonistą reprezentował cały ówczesny personel tej embrionalnej placówki, że jej kierownik, porucznik Obuchowski, jest na morzu i jeszcze nie wrócił. Potem odwiedzał swoją czteroosobową załogę, która oczekiwała go na kutrze, i za każdym razem wyrzucał sobie, że znów sprawi jej zawód, nie przynosząc upragnionej wiadomości o jakiejkolwiek zmianie.

Komisja techniczna, która w parę dni po przybyciu „Galano” dokonała szczegółowych oględzin kutra, orzekła wprawdzie, że zostanie on częściowo wyremontowany i otrzyma dodatkowe wyposażenie, ale od tego czasu Paweł na próżno dopominał się o ów remont. Jego ludzie sami zrobili wszystko, co mogli, lecz było to niewiele, ponieważ starania o pokost, farby, liny, deski i wszelkie materiały okrętowe okazały się daremne. Pawłowi oświadczono, że we właściwym czasie załatwią to warsztaty portowe, więc żeby się o nic nie troszczył.

Maderak łowił ryby lub raczej przesiadywał na pokładzie z wędką, zmieniając tylko przynętę na haczyku, dwaj młodzi praktykanci grali w karty, Indio przeważnie spał. W południe szli na obiad, który wydawano w jadalniach s/s „Baltimore”, a gdy słońce zniżało się nad Algeciras na przeciwległym brzegu zatoki, wszyscy czterej schodzili na ląd i błąkali się bez celu po nabrzeżach i zatłoczonych ulicach, aby wreszcie późnym wieczorem, powrócić do swoich kabin na statku.

Paweł z początku zżymał się i usiłował przełamać ten bezwład, ale wszystkie jego usiłowania i zabiegi rozbijały się o niezrozumiały opór Admiralicji. Czuł, że miota się jak mucha, która ugrzęzła w miodzie, i że nic nie wskóra, póki nie znane mu czynniki nie dojrzeją do działania pod wpływem tajemniczych, nie dających się przewidzieć okoliczności. W końcu poddał się i zaprzestał wszelkich dalszych prób uruchomienia zaciętego czy też celowo zatrzymanego mechanizmu Royal Navy.

Przymusowa bezczynność i nuda sprzyjały teraz wspomnieniom — zwłaszcza wspomnieniom o niedawno minionych dniach we Francji, o Chevrette i o tej nagłej, niespodziewanej miłości, która zakradła mu się do serca, podczas gdy szukał tylko przelotnych wrażeń.

Czy warto było poświęcać te uczucia i skazywać się na tęsknotę po to, aby bezczynnie marnować czas w Gibraltarze? Och, Chevrette, najmilsza dziewczyno, dlaczego pozwoliłem ci pozostać tam daleko?! Powiedziałaś, że jadę, aby walczyć — i gdzież ta walka? Powiedziałaś, że musisz zostać, bo jesteś potrzebna we Francji — i cóż tam się z tobą dzieje?

Wzruszał niecierpliwie ramionami; wyobrażał sobie tę jej działalność: zapewne jakieś podróże kurierskie z tajnymi zleceniami do niemrawych, lecz za to gadatliwych organizacji, których przywódcy wyobrażają sobie, że pokrzyżują plany Hitlera, jeśli francuskie fabryki nie dostarczą na czas paruset ton węgla i stali; albo „kontakty” dla Apostoła, który w ścisłej konspiracji zamierza kupić dwadzieścia par tandetnych portek dla swoich emigrantów; albo druk i kolportaż jakiejś ulotki o patetycznej treści, która ma nakłonić Dufratów i im podobnych do porzucenia kolaboracji, poruszyć masy drobnej burżuazji czy też wywołać jakąś demonstrację studentów, co w rezultacie pozwoli okupantom zamknąć kilka wyższych uczelni...

A jeżeli ją przyłapią — myślał — może się to skończyć obozem koncentracyjnym.

Tego obawiał się najbardziej i postanowił, że przy pierwszej sposobności zabierze ją stamtąd, bodaj podstępem, jeśli nie zdoła wyjednać jej zgody.

Tylko z rzadka napadały go wątpliwości co do jej wzajemnych uczuć. Rozpamiętywał wtedy jej zachowanie się i postępowanie w ciągu tych paru tygodni, od pierwszego spotkania aż do ostatniej nocy w Setę. Pamiętał każdą rozmowę i niemal każde jej spojrzenie. Każdy pocałunek i pieszczotę, a także jej łzy i uśmiechy. Nie, to chyba nie mogła być gra, jak niegdyś przypuszczał. Teraz uświadomił sobie, że nie zawsze ją rozumiał i że sam na początku ich znajomości narzucił jej charakter przelotnego romansu, który miał się skończyć bez melodramatycznych scen, pozostawiając jedynie miłe wspomnienie, jak udana zabawa lub przyjemna, beztroska wycieczka. Chevrette usiłowała być lojalną partnerką, ale ta lojalność wiele ją kosztowała.

Musiałem być ślepy, aby tego nie spostrzec — myślał. — Powinienem był przekonać ją, że i z mojej strony gra się skończyła, kiedy ją naprawdę pokochałem.

Wyrzucał sobie, że podjął tę próbę za późno, niemal w ostatniej chwili przed rozstaniem, i że nawet wtedy nie zdobył się na całkowitą szczerość. Chevrette mogła przypuszczać, że jego nalegania na wspólny wyjazd podyktowane są uczuciem litości lub może wypływają z chwilowego nastroju, który minie bezpowrotnie wśród nowych okoliczności i przygód. Chevrette ofiarowała mu wszystko, co ofiarować mogła, nie żądając nic w zamian — tak, jak tego chciał, kiedy późną nocą wrócili do jej mieszkania po kolacji i dansingu w „Astorii”. A przecież w dwa tygodnie później powiedziała mu, że jej serce bije tylko dla niego i chyba od początku tak było naprawdę...

Na Bliskim Wschodzie ważyły się losy imperium brytyjskiego. Niemcy po zdobyciu Capuzzo i Sollum okrążyli Tobruk, który jednak bronił się zaciekle, otrzymując zaopatrzenie w broń, amunicję i żywność drogą morską z Aleksandrii, i pancerne dywizje niemieckie nie zdołały przeniknąć do Egiptu.

Znacznie gorzej przedstawiała się sytuacja w Grecji. Dwudziestego siódmego kwietnia padły Ateny, Anglicy zaś ewakuowali się na Kretę tracąc przy tym trzydzieści tysięcy ludzi, którzy dostali się do niewoli. Lecz Niemcy rzucili na Kretę swoich spadochroniarzy, a następnie wysadzili desant morski i Wielka Brytania znów poniosła klęskę, zarówno militarną, jak prestiżową: tym razem udało się uratować od śmierci lub niewoli zaledwie połowę korpusu ekspedycyjnego, który liczył około stu tysięcy wojska.

Tymczasem drugiego maja armia Iraku, zaopatrzona i uzbrojona przez Niemców, zaatakowała Anglików od tyłu stwarzając niespodzianą dywersję u wschodnich granic Egiptu. Mogło się zdawać, że teraz cały Wschód stanie w ogniu i że ten pożar skończy się ostateczną katastrofą.

Lecz w dziesięć dni później do Gibraltaru dotarła sensacyjna wiadomość, że zastępca Hitlera, minister Rzeszy, Rudolf Hess wylądował w Anglii, aby zaproponować rządowi Jego Królewskiej Mości jakieś tajne porozumienie. Nazajutrz oficjalna prasa niemiecka ogłosiła, że Hess zwariował, i ta druga wiadomość szczególnie ucieszyła kapitana Toma Masona, który zakomunikował ją Pawłowi przy czarnej kawie po lunchu.

— Nie widzę powodu do radości — powiedział Paweł wzruszając ramionami.

— A powinien pan widzieć — odrzekł Mason grzebiąc w fajce, która zawiodła pokładane w niej zaufanie i w żaden sposób nie chciała się palić.

Uderzył nią o kant stolika, beztrosko wysypując całą zawartość na dywan, po czym zadeptał dymiący tytoń.

You never can be too carefull — zauważył pochwyciwszy spojrzenie Pawła, który jeszcze nie zdążył przywyknąć do brytyjskich poglądów na zupełną zbędność popielniczek. — Mam na myśli wystrzeganie się pożarów — dodał wskazując ruchem głowy plakat z tym hasłem.

— Rozumiem — mruknął Paweł, skinąwszy głową z całą powagą. — Może zechciałby mnie pan uświadomić także w sprawie Hessa, bo na ten temat nie ma tu ani jednego plakatu i trudno mi się zorientować w politycznych konsekwencjach czynu tego hm... wariata.

— Hess nie jest wariatem, jeżeli pan pozwoli — odrzekł Mason z niezwykłym ożywieniem.

— Pozwolę — wtrącił Paweł. — Ale skąd ta pewność?

— Stąd, że niemiecka propaganda utrzymuje coś wprost przeciwnego. To znaczy, że Hessowi jego misja się nie powiodła.

— No i co?

Mason wyciągnął kapciuch z tytoniem i zaczął systematycznie nabijać fajkę.

— Ba! — powiedział do niej. — To nie jest takie proste!

Paweł miał niejakie wątpliwości, czy ten zwrot odnosi się do sprawy Hessa, czy też do misterium celebrowanego przez kapitana. Czekał cierpliwie, aż Tom skończy, i podał mu zapałki.

Mason powiedział: Thank you, zapalił, powiedział: Sorry to keep you waiting i rozpoczął wykład.

— Widzi pan — najpierw: dlaczego propaganda Hitlera utrzymuje, że Hess zwariował? Dlatego, że nasz rząd ogłosił wiadomość o jego lądowaniu w Anglii. Skoro ogłosił, to znaczy, że propozycje niemieckie zostały odrzucone, bo w przeciwnym przypadku utrzymywano by to wszystko w ścisłej tajemnicy. Teraz Hitler pragnie „zachować twarz” i wmawia całemu światu, że Hess działał na własną rękę i w dodatku nie przy zdrowych zmysłach. A jakie to mogły być propozycje? No, jak pan myśli?

—- Pokojowe? — zaryzykował Paweł.

Quite right — pokojowe. Niemcy przegrali pierwszą rundę w powietrzu nad Wielką Brytanią i Hitler na razie zrezygnował z inwazji. Napuściliśmy go na Afrykę, na Jugosławię i Grecję, co prawda nie bez pomocy Mussoliniego, któremu należą się za to co najmniej dwa Campaign Medals. To rozdziela siły niemieckie, zmusza do trzymania dużych garnizonów w podbitych krajach i zajmuje mnóstwo czasu. A czas — niech mi pan wierzy — działa na naszą korzyść i Hitler wie o tym bardzo dobrze. Cała jego doktryna wojenna jest nastawiona wyłącznie na blitz, na błyskawiczne, zwycięskie kampanie. A tu wojna z nami przedłuża się i nie widać jej końca... Tymczasem zbroją się Stany Zjednoczone i Rosja, którą Adolf chciałby pokonać przy naszej pomocy albo zapewniając sobie naszą życzliwą neutralność, bo za rok może być za późno, rozumie pan?

— Rozumiem — powiedział Paweł. — Pewnie wolelibyście, żeby się to wszystko zaczęło od Rosji?

Oh, certainly! — westchnął Mason.

— Niestety Rosja nie przyjęła waszych gwarancji, tak jak Polska — podsunął Paweł. — To ją uratowało.

Mason nie zauważył ironii.

— To ją uratowało — powtórzył z rozbrajającą, a zarazem cyniczną naiwnością. — Naturalnie do czasu, bo teraz...

— Aha! Myśli pan, że teraz przychodzi kolej na Rosję! — wykrzyknął Paweł. — Wy, Anglicy, jesteście doprawdy niesłychanie praktyczni! Prowadzicie wojny kosztem krwi innych narodów i z pewnością nie osiągniecie nigdy naszego idiotycznego poziomu patriotyzmu.

— Och! Dlaczego pan w ten sposób wyraża się o własnym... o własnych...

— Dlatego — przerwał mu Paweł — że ten nasz patriotyzm polega między innymi na przelewaniu krwi w waszej obronie, i to nawet za cenę niepodległości. Understand?

Mason pokręcił głową, jakby chciał w ten sposób ułatwić sobie zrozumienie i przyjęcie do wiadomości tego wyjaśnienia.

— Jestem skłonny przypuszczać, że ma pan częściowo słuszność — powiedział wolno. — Widzi pan, na wojnie już tak jest, że jedni przyglądają się, jak giną inni, i cieszą się, że to nie oni sami. Nieprawdaż?

— Pan jest zdumiewająco szczery — odrzekł Paweł. Nie rozumiem tylko jeszcze, dlaczego odrzuciliście niemieckie propozycje sojuszu przeciw Rosji.

Drewnianą twarz Masona wykrzywił lekki skurcz, który miał być uśmiechem.

— Nie możemy pozwolić na zwycięstwo Niemiec — powiedział unosząc brwi i opuszczając powieki. — Będziemy walczyć z Hitlerem aż do ostatniego Rosjanina. It's my little joke, of course — pośpieszył wyjaśnić. — Mam nadzieję, że to zostanie między nami?

Paweł nie zdążył zapewnić go o swojej dyskrecji, ponieważ w tej chwili ktoś włączył radio i z głośnika rozległ się charakterystyczny, beznamiętny głos spikera BBC, obwieszczający, że w ciągu pierwszych trzech tygodni maja okręty podwodne i samoloty Trzeciej Rzeszy zatopiły ponad pięćset dziewięćdziesiąt tysięcy ton statków brytyjskich.

Mason wysłuchał tego komunikatu ze zmarszczonymi brwiami i wzrokiem utkwionym ponad głową Pawła.

— No i co pan na to? — zapytał ten ostatni.

— Cóż? — westchnął kapitan. — Jak pan widzi, w tej wojnie giną także i nasi ludzie... But take it easy s — dodał. — Navy da sobie radę.

Paweł wcale nie był tego tak bardzo pewien, a w ciągu kilku następnych dni jego wątpliwości wzmogły się jeszcze bardziej: straty brytyjskie wzrosły o sześćdziesiąt osiem tysięcy ton; w bitwie morskiej na zachód od brzegów Islandii zatonął największy na świecie liniowy okręt „Hood” trafiony dwiema salwami „Bismarcka”, a pancernik „Prince of Wales” został uszkodzony i musiał wycofać się z akcji.

Dopiero w dniu dwudziestym siódmym maja Navy odpowiedziała na ten cios: „Bismarck”, ścigany przez kilkanaście pancerników i krążowników brytyjskich, osaczony przez samoloty i przez dywizjon kontr torpedowców, został unieruchomiony, a następnie zatopiony o czterysta mil morskich na zachód od Brestu.

8

Tego samego dnia wszedł do Gibraltaru mały, niepozorny kaik o angielskiej nazwie „Dogfish” i zacumował w pobliżu „Iskry”. Nie byłoby w tym oczywiście nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że na jego maszcie powiewała polska bandera, a na pokładzie znajdowało się osiemdziesięciu ludzi. W dodatku wszyscy ci ludzie mówili po polsku.

Paweł dowiedział się o przybyciu kutra od Ignacego Tatara, który natychmiast przybiegł do hotelu i pokonawszy opór miejscowego garnizonu, złożonego z portiera i jego podwładnych, wdarł się do pokoju swego jefé, aby mu donieść o tym zdarzeniu.

Według jego krótkiej relacji „Dogfish” przybył prosto z Antibes, po dziesięciu dniach niezbyt pomyślnej żeglugi. Zarówno załoga, jak pasażerowie przez kilka ostatnich dni na morzu cierpieli z pragnienia i głodu, a ich wygląd przypominał bandę przestępców zbiegłych z Cayenne, tak byli zarośnięci, spaleni słońcem i wyczerpani.

— Z wyjątkiem szypra — podkreślił Indio. — Ten wysiadł na ląd, jakby wyszedł prosto od fryzjera: ogolony, wylizany, różowy i uśmiechnięty. Jest teraz na „Iskrze”, w messie oficerskiej i prawdopodobnie odbija sobie przymusowy post. Nazywa się Obuchowski.

Paweł drgnął usłyszawszy to nazwisko.

— Rozmawialiście z nim? — zapytał.

Indio zaprzeczył. Nie miał na to czasu, a także sposobności. Zdołał zamienić tylko parę słów z pasażerami, zanim załadowali się do autobusów i odjechali na stację zborną.

Paweł ubrał się spiesznie i wyszedł z nim razem. Był podniecony; przeczuwał, że powrót Obuchowskiego w jakiś sposób wpłynie na decyzję Admiralicji w sprawie dalszych losów „Galano”. „Dogfish” przywiózł transport ludzi z Antibes; Antibes zaś, a raczej pewna mała zatoczka w pobliżu tego portu, została przez Pawła wybrana jako miejsce lądowania i zaokrętowania następnej partii zbiegów z Francji.

Tatar odprowadził go do portu, po czym poszedł na „Baltimore”, aby zabrać Maderaka i obu praktykantów na kuter; mieli tam czekać na Pawła, który spodziewał się złapać porucznika Obuchowskiego na „Iskrze”.

Istotnie dowódca „Dogfisha” (i zarazem tymczasowy szef Polskiej Misji Morskiej w Gibraltarze) w towarzystwie kapitana Masona spożywał solidne angielskie śniadanie w messie oficerskiej „Iskry”. Paweł poznał go na pierwszy rzut oka: był to ten sam porucznik Jan Obuchowski, który w roku 1938 pełnił obowiązki młodszego oficera, podczas gdy podporucznik Paweł Rubis odbywał ćwiczenia rezerwy na ORP „Błyskawica”.

Nie lubili się nawzajem. Obuchowski traktował rezerwistów z góry, a w najlepszym razie poklepywał ich protekcjonalnie po ramieniu. (Z Pawłem, który był niezbyt giętki, jakoś mu to nie wychodziło.) Uważał się za wzorowego marynarza i oficera, nie wątpił ani przez chwilę, że w Marynarce Wojennej zrobi karierę dochodząc w krótkim czasie do stopnia admirała, i dążył do tego celu uporczywie, choć — jak dotąd — bez widocznego powodzenia, bo wskutek szczególnego zbiegu okoliczności dwukrotnie ominął go zasłużony awans. Mimo to nie ulegał rozgoryczeniu: był z siebie zadowolony i ufał, że jego zasługi zostaną wkrótce wynagrodzone.

Miał się za dowcipnego i nieodparcie pociągającego, zwłaszcza dla kobiet, które — jak mniemał — przepadały za nim. Sam w gruncie rzeczy pogardzał tymi, które ulegały jego czarowi osobistemu. Jego sukcesy na tym polu były zresztą niezbyt interesujące i ograniczały się do uwodzenia znudzonych i zaniedbanych mężatek oraz egzaltowanych panien marzących o królewiczach z bajki, których rolę z powodzeniem odgrywał. Był przesadnie staranny w ubiorze, sam czyścił i godzinami glansował swoje buciki, jego spodnie miały nieposzlakowanie prosty i ostry kant, czarny krawat wypinał się z niewypowiedzianym wdziękiem pod śnieżnobiałym kołnierzykiem, a mundur leżał bez najmniejszej zmarszczki, jak na manekinie w oknie wystawowym. Władał nieźle angielskim i popisywał się zwrotami w tym języku, wtrącanymi rzekomo z braku odpowiednich wyrażeń polskich. Stylizował się też na Anglika, palił fajkę, która mu nie smakowała, i ku zadowoleniu Toma Masona grywał z nim w golfa.

Z tym wszystkim był niewątpliwie odważny i nawet zuchwały. Podejmował ryzykowne przedsięwzięcia nie licząc się z niebezpieczeństwem i zwykle wychodził z nich cało, raczej dzięki szczęściu niż rozwadze. Wobec przełożonych udawał skromnego, dość niezręcznie zresztą, ponieważ rozpierała go duma i poczucie wyższości. Za to przed kolegami przechwalał się w szczególny sposób, dając do zrozumienia, że właściwie nie ma dlań rzeczy niemożliwych i że jeśli o niego chodzi, to obcowanie ze śmiercią nie powinno już nikogo dziwić i zdumiewać.

Był średniego wzrostu, a jego sylwetka zdradzała zadatki na tuszę w niedalekiej przyszłości. Miał ulizane, kruczoczarne włosy, które lśniły od brylantyny jak szmelcowana, spłaszczona kopuła na jego okrągłej głowie, trochę wypukłe ciemne oczy o niebieskawych białkach i długich, wywiniętych rzęsach, które mrużył impertynencko, oraz szerokie brwi zrośnięte nad regularnym, prostym nosem. Wyglądał na lat dwadzieścia dwa lub trzy dzięki niezwykle delikatnej cerze i rumieńcom na policzkach. W rzeczywistości skończył dwadzieścia siedem, tak jak Paweł.

Siedząc naprzeciw Masona w pustej jeszcze o tej porze mesie, jadł z apetytem, ale bynajmniej nie robił wrażenia człowieka wygłodzonego i Paweł pomyślał, że albo Indio przesadził, albo też dowódca „Dogfisha” korzystał w podróży z własnych rezerwowych zapasów żywności, nie dzieląc się z innymi.

W tej chwili Mason obejrzał się, aby wezwać stewarda, i zobaczywszy Pawła skinął mu głową.

Welcom, Rubis! — powiedział głośno. — Siadaj z nami. Znacie się przecież?

Obuchowski spojrzał przez ramię, mrużąc oczy.

— Porucznik Rubis? Tak, chyba pan mnie pamięta?

— Pamiętam — odrzekł Paweł zdobywając się na bezbarwny uśmiech i wyciągając rękę na powitanie. — Uzupełniał pan moją edukację wojskową na „Błyskawicy”.

— No i proszę! Z jakim rezultatem! — powiedział Obuchowski. — Dowodzi pan kutrem wojennym tak samo jak ja!

Paweł nie podjął tego tematu.

— Pan wrócił z Antibes? — zapytał siląc się na obojętny ton.

Obuchowski spojrzał zezem na Masona i roześmiał się hałaśliwie.

— On ma swój prywatny wywiad, Tom. Założę się, że z wyjątkiem twojego wydziału w sztabie wszyscy już o tym wiedzą. Oczywiście, wracam z Antibes. Yes, sir! — powiedział do Pawła. — Przykro mi, że pan tak długo musiał czekać.

Tom Mason spojrzał na zegarek.

— Zostawiam was samych — oświadczył. — Przyjdźcie do mnie obaj o dziesiątej.

Ay-ay, sir! — powiedział Obuchowski. — Mam nadzieję, że poczęstujesz nas szklaneczką whisky?

— Możliwe — mruknął Mason. — So long!. Porucznik przeprowadził go wzrokiem aż do drzwi, po czym odsunął się nieco od stołu, założył nogę na nogę i z widocznym zadowoleniem zaczął przyglądać się swoim wyglansowanym półbucikom. Paweł brutalnie przerwał tę kontemplację.

— Pan wiedział o naszym przybyciu do Gibraltaru? — spytał.

— Zanim pojechałem do Antibes po pańskich emigrantów? Oczywiście! Widzi pan, Tom lubi dokładnie sprawdzać wszelkie wiadomości i to jego zamiłowanie objęło również wasze zeznania. Zresztą prawie wszystko się zgadza. Yes, sir.

— Prawie?

Obuchowski zmrużył oczy i przejechał dłonią po lśniących włosach na głowie.

— Chyba pan rozumie, że nie miałem czasu sprawdzać absolutnie wszystkiego — powiedział wymijająco. — Czekało tam osiemdziesięciu zbiegów, a żandarmeria deptała mi po piętach... Tak, wojewodo: niewiele brakowało, a byłaby z tego a very uneasy affair, zwłaszcza dla pańskiej... hm... znajomej, mademoiselle Suzanne.

— Pan ją widział? — wyrwało się Pawłowi.

Porucznik raz jeszcze rzucił pełne aprobaty spojrzenie swoim półbucikom, po czym uniósł głowę i wlepił migdałowe oczy w Pawła.

— Było ciemno — odrzekł. — Nie mogłem się przekonać, czy ma pan dobry gust.

— Nie zależy mi na pańskim zdaniu w tej sprawie — powiedział Paweł. — Zdaje się, że gusty mamy zupełnie odmienne.

— Prawdopodobnie! — westchnął Obuchowski. — Mademoiselle Suzanne prosiła, aby pana pozdrowić. Była trochę zawiedziona, że to nie pan, więc obiecałem, że chyba następnym razem... Jakkolwiek oczywiście nie zależy to wyłącznie ode mnie.

— Ach tak — mruknął Paweł, — Dziękuję.

— O, nie ma za co — zapewnił go porucznik zasłaniając oczy wspaniałymi rzęsami. — Chciałbym jeszcze... — zawiesił głos, jakby szukając odpowiednich wyrazów — chciałbym pana zawiadomić, że jutro o ósmej rano chcę przeprowadzić inspekcję kutra, którym pan dowodzi. Yes, sir. Proszę się zameldować u mnie w Misji o siódmej piętnaście.

— Tak jest — odrzekł Paweł. — Czy mogę teraz odejść, panie poruczniku?

Obuchowski obrzucił go zdziwionym spojrzeniem.

— Chyba nie traktuje pan naszej rozmowy ściśle służbowo? — powiedział jakby z wyrzutem.

— To zależy, jak pan ją traktuje — mruknął Paweł. — Nie potrafię tego rozpoznać.

Porucznik potrząsnął głową.

— Wy, oficerowie rezerwy, jesteście przesadnie drażliwi — stwierdził z westchnieniem. — Rozmawiamy, rzecz prosta, prywatnie. Powiedzmy: prywatnie o sprawach bardziej czy mniej związanych ze służbą. Więc if you don't mind — chciałbym jeszcze zapytać o jednego z pańskich podkomendnych. Nazywa się Tatar...

— Tak jest — potwierdził Paweł. — Ignacy Tatar.

Pełni obowiązki szturmana i wywiązuje się z nich bardzo dobrze.

— Cie-ka-we — wyskandował Obuchowski. — Czy pan wie, że ten pański znakomity szturman jest komunistą?

Paweł zawahał się, zanim odpowiedział.

— Wiem, że walczył w międzynarodowej brygadzie w Hiszpanii, a później zgłosił się ochotniczo do armii polskiej we Francji. Zdaje się, że nieźle się tam spisywał.

— Kto go panu polecił?

— Major Nocoń.

— Nocoń... — powtórzył porucznik.

— To jest szef ewakuacji na Marsylię i…

— Ach, wiem, naturalnie — przerwał Obuchowski. — Apostoł. Narobił sporo głupstw, chociaż uważa się za niesłychanie przebiegłego. Nie grzeszy rozumem, ale to dobry Polak.

— Z pewnością — potwierdził Paweł. — Przecież gdyby od ogólnej ilości Polaków odliczyć tych, którzy robią głupstwa i nie grzeszą rozumem, ale za to mają o sobie pochlebne mniemanie — ilu by ich zostało?...

Obuchowski spojrzał na niego podejrzliwie i przez jakiś czas obracał w głowie usłyszane zdanie, starając się zanalizować jego sens. Ten wysiłek, jak się zdaje, nie dał całkiem pewnych rezultatów, bo zakończyło go lekkie wzruszenie ramion, po czym porucznik raz; jeszcze na krótką chwilę dał się unieść zachwytowi dla swego wspaniale wyszczotkowanego obuwia.

— Wolałbym, żeby pan zanadto nie ufał temu Tatarowi. Anglicy mają go na oku, yes, sir. Na dobrą sprawę powinno się takich ludzi zamykać albo deportować. Ale nie mamy teraz wielkiego wyboru...

— Major Nocoń jest podobnego zdania — zauważył Paweł z lekkim uśmiechem.

— Czyżby? — bąknął Obuchowski. — Tak czy owak muszę go panu tymczasem zostawić, wojewodo. Naturalnie na pańską odpowiedzialność. Niech pan na niego dobrze uważa.

— Będę się starał — odrzekł Paweł. Porucznik bębnił palcami po stole.

— Widzę, że pan wcale nie jest ciekawy naszej podróży — powiedział po chwili milczenia. — Mieliśmy osiemdziesięciu ludzi na pokładzie, niezły sztormik i bardzo paskudny przeciek.

— Słyszałem o tym — stwierdził krótko Paweł. — Podziwiam wytrzymałość tych zbiegów. To musiało być dla nich piekło.

Rzęsy Obuchowskiego zatrzepotały jak motyle skrzydła.

— Ich pan podziwia?

— Przede wszystkim ich. Pan i załoga mieliście mnóstwo roboty, a oni...

— Oni pompowali! — roześmiał się porucznik. — Z wywieszonymi językami. I z pustymi żołądkami.

— Właśnie — mruknął Paweł.

— Cóż pan chce, wojewodo? Nie miałem ani zapasowego prowiantu, ani za wiele wody. Byli na własnym wikcie. Trudno, żebym się jeszcze o to martwił! Powinien był się o to zatroszczyć ten wasz Apostoł. Tak czy nie?

— Chyba tak — przyznał Paweł — ale to nie jest zabawne.

Obuchowski wzruszył ramionami.

— Jak na marynarza podczas wojny wydaje się pan cokolwiek zbyt uczuciowy, poruczniku Rubis — powiedział z lekkim zniecierpliwieniem. — Należy to chyba przypisać dłuższej przerwie w pańskiej służbie na morzu. Pobyt na lądzie widocznie pana trochę rozkleił. Ale myślę, że po dwóch, trzech podróżach straci pan wiele ze swej obecnej wrażliwości. It's a war, mister Rubis!

Paweł milczał. Nie miał najmniejszej ochoty dyskutować z tym człowiekiem, a tym bardziej tłumaczyć się przed nim, dlaczego prawie rok przesiedział we Francji.

Obuchowski dopił wystygłą kawę i zaczął nabijać fajkę.

— Jeżeli ma pan coś do załatwienia przed zameldowaniem się w sztabie, nie zatrzymuję pana — powiedział niedbale. — Proszę być o dziesiątej u kapitana Masona.

— Tak jest — odrzekł Paweł wstając.

Stuknął obcasami, odwrócił się ku drzwiom i wyszedł.

Konferencja u kapitana Masona dotyczyła pewnych subtelnych machinacji z książeczkami żeglarskimi i rejestrem załogi; machinacji, które w innych okolicznościach podpadałyby pod odpowiednie paragrafy kodeksu karnego jako fałszerstwa, a do których popełnienia Paweł został oficjalnie upoważniony i nawet w niektórych przypadkach zobowiązany. Natomiast inspekcja, jaką szef Polskiej Misji Morskiej w towarzystwie angielskiego oficera nadzoru technicznego przeprowadził następnego dnia na pokładzie „Galano”, miała ten skutek, że kuter został natychmiast poddany remontowi, a wkrótce potem otrzymał dodatkowe wyposażenie: krótkofalówkę, duży zbiornik na, słodką wodę, kilkadziesiąt pasów ratunkowych i ciężki karabin maszynowy zręcznie ukryty na dziobie.

Wprawdzie Indio utrzymywał, że ów karabin — stary lewis, pamiętający zapewne bitwę pod Verdun podczas pierwszej wojny światowej — nadaje się wyłącznie na szprycę do polewania pelargonii, niemniej jednak zajął się nim bardzo troskliwie i doprowadził go przy pomocy Szczygła do stanu używalności nie w celach ogrodniczych, lecz obronnych. Mordercza machina pana Lewisa zacinała się co kilkanaście lub co kilkadziesiąt strzałów, ale bądź co bądź strzelała za pociśnięciem spustu, i to dość celnie.

Dokonawszy tego dzieła, Ignacy Tatar doszedł do wniosku, że „Galano” właściwie nie powinien być uzbrojony.

— Ta nasza maquina — powiedział do Pawła — to taki ostatni gwóźdź do trumny, bo jak nas z nią nakryją, to już na pewno nie dadzą się przekonać, że odbywamy wycieczkę turystyczną z partida gringos w wieku poborowym i że krótkofalówka służy nam wyłącznie do słuchania muzyki tanecznej z Madrytu. Może mi pan wierzyć, jefé, albo nie, ale każda parszywa kanonierka hiszpańska jest dziesięć razy lepiej uzbrojona i jeżeli zaczniemy strzelać, załatwi się z nami w piętnaście sekund. Dlatego ja bym tę lewatywę wyrzucił za burtę.

— Aha — odrzekł Paweł. — Ale to się nie da zrobić.

Por que? — zapytał Indio.

— Ponieważ Admiralicja zadecydowała, że na dziobie „Galano” ma być lewatywa.

— Więc pan się ze mną nie zgadza, jefé, że...

— Przeciwnie — przerwał mu Paweł. — Zgadzam się; wasze argumenty są całkowicie słuszne. Ale nie podejmuję się nakłonić oficera nadzoru do zmiany King's Regulation w przedmiocie uzbrojenia kutrów wojennych. Lewis pojedzie z nami.

Oprócz starego lewisa, nowego zbiornika, pasów ratunkowych i krótkofalówki na pokład „Galano” przybyli dwaj ludzie, o których wystarał się szef Polskiej Misji Morskiej. Jednym z nich był torpedysta z ORP „Sokół”, mat Kieżun, który właśnie opuścił szpital po zabiegu chirurgicznym w związku z zapaleniem ślepej kiszki; drugim — radiotelegrafista, bosman Victor, Francuz przydzielony ze stacji zbornej dla kombatantów.

Kieżun zrazu poczytywał sobie swój nowy przydział za dopust złego losu, ale ponieważ jego okręt podwodny znajdował się w tym czasie gdzieś pomiędzy Maltą a wybrzeżem Libii i nie wiadomo było, kiedy powróci, doszedł do przekonania, że lepiej pływać bodaj na kutrze niż nudzić się w Gibraltarze. Był jeszcze bardzo młody, trochę nawet dziecinny, a przede wszystkim żądny przygód. Dlatego właśnie uważał, że los szczególnie się nad nim znęca, bo oto ledwie dopiął celu, ledwie zakosztował tego, o czym marzył, już znalazł się w szpitalu, by po paru tygodniach zostać podoficerem wachtowym na jakiejś starej krypie... Wkrótce jednak zorientował się, że służba na „Galano” może obfitować w przygody równie ciekawe i podniecające jak te, które przeżył na „Sokole” w Zatoce Biskajskiej i na Atlantyku, a poza tym spostrzegł, że jego rola wśród tak szczupłej załogi będzie znacznie wybitniejsza niż na dużym okręcie. To go zachęciło i przekonało.

Co się tyczy radiotelegrafisty, był to szpakowaty, szczupły człowiek o pochylonych plecach i dużym fioletowym nosie, w niczym nie przypominający marynarza. Używał grubych szkieł w rogowej oprawie, miał inteligentną, choć rzadko kiedy goloną twarz, pooraną cierpkimi bruzdami, i wyglądał na profesora, który od dawna porzucił wykłady, by zająć się wyłącznie absyntem. Jego głos nieodparcie kojarzył się z wyglądem nosa, lecz porucznik Obuchowski, który jakoby znał go dość dobrze, utrzymywał stanowczo, że Victor bynajmniej nie jest nałogowym pijakiem, a jeśli zdarza mu się przebrać miarę, to tylko w dniu wyjścia na morze i powrotu do portu. Poza tym jest trzeźwy jak lodówka w mleczarni, a jako fachowiec ma opinię doskonałego praktyka.

Istotnie radiotelegrafista w ciągu dwóch tygodni swego nowego przydziału nie pił, a w każdym razie nie był pijany. Za to nie golił się wcale i kiedy „Galano” wyruszył w pierwszą podróż z Gibraltaru, miał już sporą siwą brodę.

— Zanim dojdziemy do Zatoki Lyońskiej — powiedział Indio — będzie wyglądał nie jak profesor, ale jak cała akademia nauk.

Ta przepowiednia spełniła się w zupełności, zwłaszcza że tym razem zielone fale Zatoki Lyońskiej - miały obmywać burty „Galano” znacznie później, niż można było tego oczekiwać. Gdy w dniu jedenastym czerwca na pełnym morzu Paweł rozciął otrzymaną w sztabie kopertę z rozkazami, okazało się, że celem podróży kutra jest pewna ustronna zatoka pomiędzy Algierem a Bougie...

W tym samym czasie „profesor” Victor z rozwianym włosem na głowie ukazał się na pokładzie, chwiejnym krokiem podszedł do burty i z rozmachem rzucił pustą butelkę w kierunku Great Europa Point za rufą kutra. Potem odwrócił się, spostrzegł Pawła i Tatara u wejścia do sterówki, zacisnął powieki i znów je otworzył, a wreszcie wymamrotał: Ça va, „patron! i poholendrował na dziób, aby zwalić się na zwoju liny i natychmiast zasnąć.

„Galano” przybył do owej zatoki osłoniętej od zachodu skalistą wysepką i rzucił kotwicę na głębokości sześciu sążni, gdzie zgodnie ze wskazówkami locji dno było piaszczyste. Ląd wyrastał z morza spiętrzonymi wzgórzami o nagich, poszarpanych zboczach, na wysuniętym garbie Cap Bengut bielała smukła, prostokątna wieża latarni morskiej, a w małej dolinie wciśniętej pomiędzy jałowe skały kuliła się niepozorna wioska, Ain Taya, otoczona wieńcem zakurzonej, spalonej słońcem zieleni. Stamtąd po zachodzie słońca miał przybyć ktoś poprzedzony umówionym sygnałem świetlnym. Ktoś, kogo rozkaz określał jako dziennikarza, G. F. Morgana. Należało go przewieźć w inne miejsce, jakie sam wskaże.

Paweł miał nadzieję, że tym miejscem będzie Antibes, ujście Tet w pobliżu Perpignan albo jakiś inny punkt wyznaczony na lądowanie u południowych wybrzeży Francji. Gdyby tak być miało, mogło się zdarzyć, że spotkałby tam Chevrette.

Wszystkie te, słabe zresztą nadzieje nie miały prawie żadnego innego poparcia poza mglistą wypowiedzią porucznika Obuchowskiego podczas pierwszego spotkania z Pawłem na „Iskrze”, później bowiem nie było już wcale mowy ani o Suzanne, ani o tym, dokąd „Galano” ma się udać. W każdym razie w Gibraltarze spiżarnia kutra została załadowana bardzo obficie wszelkim prowiantem w puszkach, tak że mogło go starczyć na kilka tygodni dla kilkudziesięciu ludzi. Wreszcie — „Galano” został bądź co bądź zakupiony przez Apostoła i miał służyć jego działalności ewakuacyjnej, a zatem...

Paweł przerwał te rozważania, które do niczego nie prowadziły; nie mógł sobie pozwolić teraz na rozpraszanie uwagi: o półtorej mili przed kutrem leżał obcy ląd; od strony takiego lądu zjawiają się wszelkie niespodzianki, trzeba było przygotować się na nie w miarę możliwości.

Obcy ląd nie zesłał dowódcy kutra żadnych niespodzianek. Gdy słońce zaszło i krótki zmrok stężał w ciemność nocy, u szczytu latarni morskiej zapaliły się reflektory i po chwili zaczęły się obracać omiatając horyzont, a nisko nad wodą zamigotał czerwony płomień niewielkiego ogniska. Znikał dwukrotnie, jakby przesłaniany od strony morza rozwieszoną płachtą, zajaśniał żywiej i zgasł. „Galano” odpowiedział opuszczeniem i podniesieniem światła kotwicznego, po czym już tylko oślepiająco białe miecze z Cap Bengut kręciły się w kółko na podobieństwo śmig dziwacznego wiatraka o pionowej osi. Wieś w dolinie zdawała się pogrążać we śnie, morze szumiało sennie, klaszcząc o skały, gwiazdy patrzyły z góry na ciemną ziemię i mrugały ku falom, czarny masyw wysepki na zachodzie zlewał się w jedną całość z łańcuchem nagich, stromych wzgórz, a wąski pas piany ledwie majaczył w oddali.

Przez całą godzinę nic się nie zmieniło; nie działo się nic zgoła. Ale Paweł wiedział, że od brzegu płynie łódź. Nie mógł podejść bliżej, ponieważ zarówno otrzymany rozkaz, jak locja zawierały ostrzeżenia o rafach sterczących na drodze. Można się tam było przemknąć pomiędzy nimi jedynie w dzień, i to z dobrym miejscowym pilotem. Teraz nawet niewielka łódź narażona była na poważne ryzyko. Przybyła jednak cało i bez wypadku. Zjawiła się pod burtą „Galano” cicho i nagle, jak wyczarowana z morskiej głębi. Paweł ujrzał ją zaledwie o parę sekund wcześniej, nim usłyszał głos, który obwołał kuter i wymienił hasło. Zaraz po odpowiedzi Pawła Indio wychylił się i wciągnął na pokład jakąś postać, a następnie wypchany worek marynarski. Przybysz zdążył w tym czasie zapytać go o szypra, po czym wyciągnął do Pawła rękę.

— George — powiedział krótko. — How do you do.

— Rubis — powiedział Paweł. — How do you do.

— Cieszę się ze spotkania z panem — uzupełnił George swoją prezentację. — Przepraszam, chwileczkę...

Podszedł szybko do burty i powiedział po francusku do dwóch wioślarzy:

— Wszystko się zgadza. Możecie wracać. Do zobaczenia!

Bonne chance, monsieur George! — odpowiedziano z łodzi, która natychmiast zaczęła się oddalać.

Monsieur George czy też mister George znów padszedł do Pawła.

— Czy moglibyśmy wyruszyć zaraz? — spytał bez żadnych wstępów.

— Jeżeli pan to uważa za wskazane... — odrzekł Paweł.

— Raczej tak. Te okolice są dość często patrolowane. Mam nadzieję, że nie natknął się pan na żaden okręt strażniczy?

— Jak dotąd nie. W jakim kierunku pójdziemy?

— Na północny wschód. Piombino — zna pan taki port rybacki we Włoszech?

— Na południe od Livorno — powiedział Paweł. — Niedaleko Elby. Nie, nie znam.

Poczuł na sobie bystre spojrzenie i w słabym świetle latarni zobaczył zmiętą twarz o ciężkich, nabrzmiałych powiekach i wąskich, zaciśniętych ustach.

— A tę zatokę pan znał przedtem? — spytał George.

— Nie, skądże!

— Ale mimo to znalazł ją pan bez trudności i chyba potrafi pan wyprowadzić stąd swój kuter nie rozpruwając go o skały?

— Chyba — odrzekł Paweł.

— No, to w porządku — uśmiechnął się tamten. — Prawdopodobnie zresztą nie będzie pan musiał wchodzić do samego portu. Mam na myśli Piombino.

Paweł kazał zgasić światła pozycyjne i ściągnąć latarnię kotwiczną.

— Myślę, że tak będzie lepiej? — zwrócił się po angielsku do przybysza z lądu.

— Z pewnością.

— Zaraz panu pokażę, gdzie chcę pana umieścić. Niestety, nie mamy tu wielkiego komfortu...

— Niech się pan o to nie troszczy. Zaczekam, aż wyjdziemy z tej zakazanej dziury na pełne morze.

Latarnia kotwiczna zjechała w dół i Paweł dopiero teraz zauważył, że jego pasażer ma na sobie kolonialny mundur francuski bez odznak oficerskich, taki, jakich używali korespondenci wojenni.

Latarnia zgasła zresztą zaraz, Maderak uruchomił motor, zachrobotał łańcuch i kuter podciągnął się naprzód, a potem uwolniony z uwięzi wykręcił dziobem ku północy. Czarna sylwetka wysepki po lewej stronie, przypominająca łeb żubra z nadłamanym jednym rogiem, wolno sunęła w tył, aż znikła na równie czarnym tle wzgórz, nad którymi raz po raz tryskały oszczepy białego światła z wieży Bengut.

Paweł podał tymczasowy kurs wprost na północny wschód i rozejrzał się za George'em. Dostrzegł go pod ścianą nadbudówki, wspartego o worek zawierający zapewne jego rzeczy. George spał, ale zbudził się natychmiast, gdy Paweł dotknął jego ramienia.

— Jestem trochę zmęczony — wyznał. — Pozwoliłem sobie na drzemkę po raz pierwszy od czterdziestu ośmiu godzin.

— Będzie się pan mógł teraz wyspać za wszystkie czasy — zauważył Paweł. — „Galano” nie jest ścigaczem; do Piombino przyjdziemy w najlepszym razie za cztery do pięciu dni. ,.

— To mi wystarczy — mruknął George. — Mam na myśli, że w takim razie zdążę na czas. Nawet gdyby to potrwało tydzień — dodał.

Podziękował za posiłek, oświadczając, że jest po obfitej kolacji i że zaraz chce się położyć, więc Paweł wziąwszy jego książkę żeglarską, opiewającą na nazwisko Jerzego Franciszka Morgana, zaprowadził go do świeżo zainstalowanej czteroosobowej kabiny pomiędzy ładownią a pomieszczeniem dla załogi na dziobie, którą George uznał za bardzo wykwintną.

— Gdyby mi pan zechciał przysłać jeszcze kilkufuntowy kawałek starego żelaza albo kamień z balastu, miałbym pod ręką wszystko, czego na razie potrzebuję — powiedział.

Paweł nie miał najmniejszego pojęcia, po co człowiekowi, który od czterdziestu ośmiu godzin nie zmrużył oka, potrzebny jest parofuntowy kamień lub kawał żelaza, ale nawet nie mrugnął okiem, jakby nic nie było w stanie go zdziwić. Wyszedłszy na pokład, zawołał Paprotnego i kazał mu spełnić to niezwykłe żądanie gościa. Po chwili zobaczył, że kapral schodzi do ładowni z zardzewiałą szaklą w ręce, a po następnych dziesięciu minutach ujrzał wyłaniającego się stamtąd rzekomego Morgana w pidżamie, z zawiniątkiem pod pachą.

Tym razem tajemniczy pasażer uznał za stosowne poinformować go o swych poczynaniach.

— Rozstaję się z moim ubraniem — powiedział. —- Jest cokolwiek skompromitowane w tej części świata i mogłoby nas narazić na nieprzyjemności w przypadku rewizji.

Paweł patrzył na niego w milczeniu. Dopiero gdy George wyrzucił pakunek za burtę, powiedział:

— Szkoda, że zamiast tej starej szakli nie użył pan jako obciążenia naszego karabinu maszynowego. Wydaje mi się, że jest on znacznie bardziej kompromitujący.

— Czy pan chce przez to powiedzieć, że ten kuter jest uzbrojony w karabin maszynowy? — spytał George.

Paweł odrzekł, że zaprzeczenie temu faktowi na nic by się nie zdało i że w tych okolicznościach pozbycie się ubrania, sztuczki ze spisem załogi oraz najlepiej nawet podrobione dokumenty osobiste jego zdaniem nie odgrywają większej roli.

— Chyba — dodał — że trafimy na okręt dowodzony przez jakiegoś niedołęgę, któremu nie przyjdzie do głowy zajrzeć do kabelgatu i przetrząsnąć go dokładnie.

Rzekomy G. F. Morgan niezbyt się tym przejął.

— Miejmy nadzieję — powiedział — że po pierwsze nie dojdzie do zatrzymania i rewizji kutra, po wtóre, że jeśli dojdzie, to rewizja będzie bardzo pobieżna, po trzecie, że trafimy na niedołęgę.

— Oczywiście — mruknął Paweł. — W ostateczności będziemy usiłowali się bronić.

— O, z pewnością! — zgodził się George bez przekonania. — To chyba pomysł Tomcia Masona? Mam na myśli ten karabin...

— Nie wiem — wyznał Paweł. — Pan go zna?

— Masona? Trochę go znałem dawniej. Od czasu gdy siedzi za biurkiem, poznaję go na nowo. Widzi pan: ludzie bardzo się zmieniają siedząc za biurkiem, nieprawdaż?

— Być może — odrzekł Paweł.

George już miał odejść, gdy coś sobie przypomniał.

— Spodziewam się, że ma pan tu jakieś: sieci? — zapytał.

Paweł i teraz nie okazał zdziwienia.

— Mamy włok i komplet sieci na tuńczyka, jeśli się nie mylę. Nie bardzo się orientuję w tych sprawach, ale nasz szturman jest, a raczej był rybakiem, więc...

— Ta sprawa interesuje mnie tylko o tyle, że prawdopodobnie będziecie musieli w ciągu kilku dni łowić ryby albo przynajmniej udawać, że łowicie ryby gdzieś w pobliżu wschodnich wybrzeży Korsyki.

— W oczekiwaniu na pana? — domyślił się Paweł.

— Prawdopodobnie — powtórzył George. — Dobranoc, kapitanie.

— Dobranoc — mruknął Paweł, którego ta wiadomość pozbawiła wszelkich złudzeń co do możliwości ujrzenia Chevrette.

9

G. F. Morgan, który — jak się zdaje — wolał poprzestać na imieniu George'a nie wymieniając właściwego (lub może tylko czasowo używanego) nazwiska, przeważnie spał. Indio wyraził w związku z tym przekonanie, że małomówny Inglez ma z pewnością napisać jakiś bardzo pilny, ważny i długi raport służbowy.

— Ilekroć zdarzało mi się stawać przed taką koniecznością — zwierzył się Pawłowi — zawsze kładłem się spać. Słyszał pan przecież, co on powiedział o kapitanie Masonie. Biurko, pisanina... Doskonale go rozumiem! Raz musiałem skomponować na piśmie swój mniej więcej prawdziwy życiorys i może mi pan wierzyć albo nie — byłem potem mokry jak kompres. Słowo daję, wolałbym pozwolić sobie wyrwać zdrowy ząb. Mogę opowiadać godzinami o swoim życiu i nawet chętnie to robię, ale pisać?! Pero! To nie jest zajęcie dla normalnego człowieka.

— Zapominacie, że ten George jest korespondentem wojennym — zauważył Paweł z niewinnym uśmiechem. — Pisuje zawodowo...

— E! Taki z niego korespondent, jak ze mnie arcybiskup — odburknął Indio. — Wie pan o tym, jefé, równie dobrze jak ja. Z pewnością pracuje dla redakcji Servicio Informacion i co jakiś czas zmienia skórę razem z nazwiskiem. Przy tym jest wymowny jak ostryga, ze słabszych trunków pije tylko wodę, a z mocniejszych — herbatę i wygląda, jakby do trzech zliczyć nie umiał. Musi to być ważna figura, jeżeli nas specjalnie po niego posłali, a teraz idziemy do tego Piombino i mamy łowić ryby na Morzu Tyrreńskim, i nie wiadomo co jeszcze, zamiast przewozić naszych z Francji.

— Widocznie to jest w tej chwili ważniejsze — powiedział Paweł.

— Dla Anglików — uzupełnił Indio z goryczą.

— Może i dla nas, jeżeli zabiegi tej ważnej figury zaszkodzą Niemcom.

Indio spojrzał na niego zezem i westchnął.

Quien sabe... — mruknął pod nosem bynajmniej nie przekonany. — Hej, que passa?! — powiedział nagle spojrzawszy ku rufie.

Paweł obejrzał się. „Profesor” Victor z rozwianym włosem gestykulował żywo, wykładając coś w pośpiechu G, F. Morganowi, który przerywał mu kilkakrotnie, widocznie bardzo poruszony. Fioletowy nochal Victora połyskiwał w słońcu pomiędzy grubymi szkłami okularów, pochylone plecy prostowały i zginały się z powrotem, a długie, chude piszczele ramion latały na wszystkie strony w niezwykłym podnieceniu. George z podziwem kręcił głową, zdawał się potakiwać mu, to znów pytał o coś, zatapiając w nim swoje ciężkie, ołowiane spojrzenie; raz, gdy telegrafista próbował, odejść, przytrzymał go ręką i widocznie powiedział coś zabawnego, bo Victor zarżał krótkim śmiechem, a w końcu poklepany po ramieniu zwrócił się w stronę Pawła i Tatara, którzy przyglądali się tej scenie z coraz większym zainteresowaniem.

— Ten borracho jest chyba urżnięty — szepnął Indio, gdy „profesor” zatoczył lekki łuk w ich stronę.

Telegrafista rzeczywiście zachowywał się, jakby miał w czubie.

— Hitler zwariował! — wykrzyknął zbliżając się drobnymi kroczkami, aby przeciwstawić się przechyłowi pokładu. — Wszystkie stacje nadają komunikat o napaści Niemców na Rosję.

— Nie mówiłem? — mruknął Indio.

Paweł zmarszczył brwi.

— Kiedy przejęliście te komunikaty?

— Przed chwilą — odrzekł „profesor”. — Mon capitaine — powiedział z naciskiem, prostując się, jakby urażony — nie jestem pijany! Monsieur George słyszał zakończenie ostatniego komunikatu, a najdalej za pół godziny z pewnością zaczną je powtarzać.

Monsieur czy też mister George uznał za stosowne podejść bliżej i wtrącić się do rozmowy. Był już zresztą całkowicie opanowany i lakoniczny jak zwykle.

— To fakt — oświadczył. — Dziś o godzinie 3.15 nastąpił atak wojsk niemieckich na Związek Radziecki. Wielka Brytania zyskała potężnego sprzymierzeńca, ale to w żadnej mierze nie zmienia celu naszej podróży.

„Galano” przybył w pobliże Piombino i powierzył swego małomównego pasażera pewnej łodzi rybackiej, której załoga zdawała się zajęta naprawą boi u zewnętrznego końca zakotwiczonej sieci, lecz na widok zestawu flag kodu międzynarodowego podniesionych na lince flagowej kutra natychmiast porzuciła pracę, aby podejść do jego burty.

Potem „Galano” pożeglował na zachód i w ciągu tygodnia trałował przejrzyste wody cieśniny pomiędzy Korsyką a wyspami Capraja i Pianosa, ciągnąc za sobą włok z otwartą matnią, a przez następne trzy doby można go było dostrzec bądź po zachodniej, bądź po wschodniej stronie północnego cypla Elby, jak zbliżał się lub oddalał od stałego lądu. Nie było natomiast żadnych postronnych świadków, którzy by widzieli, jak pobierał ropę z niewielkiej barki, przybyłej po zachodzie słońca na umówione miejsce w pobliżu owego cypla. Wreszcie pewnej nocy spotkał się z tą samą łodzią, którą przed dziesięciu dniami zwabił jego sygnał, przyjął z powrotem na pokład G. F. Morgana i skierował się na północ.

— Chciałbym się dostać do Perpignan — oświadczył Pawłowi małomówny pasażer, jak zawsze bez żadnych zbytecznych wstępów. — O ile mi wiadomo, będzie tam pana oczekiwało kilka osób.

— Wie pan z pewnością więcej ode mnie — powiedział Paweł. — Te osoby...

— Zabierzecie je do Gibraltaru — wyjaśnił George. — Ja zostanę na pewien czas we Francji, ale przypuszczam, że za kilka tygodni znów się zobaczymy.

Po tej zapowiedzi G. F. Morgan uznał, że temat został wyczerpany, i pogrążył się w milczeniu, a Paweł nie zadawał żadnych pytań, jakkolwiek był niemal pewien, że ów rzekomy dziennikarz — gdyby tylko zechciał — mógłby udzielić mu informacji o wszystkich osobach, które miały oczekiwać w Perpignan na przybycie „Galano”. Czy była wśród nich także Chevrette?...

Wody przybrzeżne południowo-wschodniej Francji przypominają odnogę Morza Śródziemnego pomiędzy Barceloną a Malagą, z tą różnicą, że wiatr lądowy nie przesłania nieba smugami wapiennego pyłu, jak u brzegów hiszpańskich. O świcie morze lśni całą gamą czerwieni, różu, błękitów i malachitów, a gdy słońce wschodzi, na falach zapalają się oślepiające, złote blaski. Niebo staje się lazurowe, ciemna linia lądu nabiera głębi, rozjaśnia się, zielenieje w oddali, żółci się piaskiem plaż drzemiących u stóp stromych wzgórz, a w pobliżu osad i małych przystani w powietrzu czuć wszechwładny zapach ryb.

W nocy można spotkać o parę mil od brzegu całe zespoły łodzi rybackich poławiających sardynki albo idące parami kutry, które pośrodku holują włok. Błyskają acetylenowe latarnie, czerwone i białe światła chwieją się na niewidocznych w ciemności masztach, tańczą na bojach, którymi oznaczono zewnętrzne skraje sieci zastawionych na tuńczyka. Czasem rozlegnie się głośny okrzyk, zabuczy ręczna syrena, zaszczeka pies towarzyszący rybakom.

Wybrzeża Zatoki Lyońskiej są raczej niskie, bagniste lub usłane wydmami jałowego piasku, za. którymi ciągną się rozległe, lecz płytkie laguny i zalewy, ale i tu niepokalany błękit nieba, przejrzystość morskiej toni, wschody i zachody słońca są równie wspaniałe.

Sztormy i wichury zdarzają się najczęściej późną jesienią i zimą. Z północy nadciąga tramontana, wypada na pełne morze i dopiero tam nabiera pędu, aby z nieopisaną wściekłością rzucić się na Baleary; z północnego zachodu dmie zimny mistral, a wzdłuż brzegów hiszpańskich od zachodu i południa sroży się vendavale, któremu zwykle towarzyszą ciężkie, niskie chmury, ulewy, grzmoty i pioruny.

Zdarza się jednak, że vendavale ocknie się również w lecie, gdzieś pomiędzy Cieśniną Gibraltarską a wybrzeżem Maroka. Jest wtedy ciepły, lecz równie gwałtowny, zwłaszcza gdy minie Wyspy Balearskie i przeleci nad Barceloną, aby jednym skrzydłem uderzyć na Pireneje, a drugim podnieść wielkie grzywiaste fale w Zatoce Lyońskiej. Wówczas cofają się przed jego potęgą wody u ujścia Rodanu, wylewają spokojne laguny, występują ,z brzegów Etang de Thau, du Valeares, de Berre, a wiele statków rybackich osiada na mieliznach lub ulega zupełnej zagładzie.

Kuter „Galano” w swej czterodniowej podróży od północnego cypla Elby aż do trawersu wieży kościelnej w Canet nie napotkał oczywiście żadnego z tych wichrów. Towarzyszyły mu tylko lekkie, orzeźwiające bryzy, wiejące w dzień od morza ku lądowi, a nocą od lądu ku morzu. Był początek lipca, okres pomyślnej pogody trwał już kilka miesięcy i miał trwać jeszcze co najmniej do połowy października lub nawet listopada. Toteż rybacy — Włosi, Francuzi i Hiszpanie, a przynajmniej ci spośród nieb, których wojna pozostawiła niejako na uboczu — zamiast mordować się wzajemnie, łowili ryby. Łowili je w znanych sobie miejscach, nieraz daleko od granicy wód terytorialnych, ufając, że uda się uniknąć spotkań z obcymi okrętami i że załogi samolotów nie będą strzelać do małych, bezbronnych kutrów. Udawało się na ogół. Czasem tylko złośliwie rabowano im zdobycz, a czasem przetrzymywano w portach wojennych jako podejrzanych. Wypadki zatapiania statków i internowania ludzi zdarzały się rzadko.

W tych okolicznościach „Galano” dotarł do znajomych brzegów nie zwracając niczyjej uwagi i nie budząc żadnych podejrzeń. Wieża kościelna w Canet, a dalej łagodne wyniosłości i wzgórze zasłaniające od północy Etang de St. Nazaire ukazały się jeszcze przed zachodem słońca i Paweł przewidywał, że jeżeli istotnie oczekują tam jego przybycia, to przed północą powinien być gotów do drogi powrotnej.

O zmierzchu Victor nawiązał łączność radiową z placówką ewakuacyjną, a w godzinę później powtórzono stamtąd krótki umówiony sygnał. Wszystko zdawało się sprzyjać lądowaniu, lecz Paweł nie chciał ryzykować i czekał na zapadnięcie zupełnych ciemności. Dopiero kiedy na południu rozbłysły latarnie morskie Port Vendres, Cap Grobatty i Bear, kuter ostrożnie podszedł do brzegu, kierując się na ruiny starej reduty, skąd w odpowiedzi na jego wezwanie ukazało się nikłe światełko i po chwili zgasło.

Paweł kazał opuścić łódkę i holował ją przy burcie póki kuter nie stanął na kotwicy rzuconej zaledwie o kilkadziesiąt jardów od brzegu.

— Mam nadzieję, że tam będzie ktoś, kto panu pomoże nieść bagaż — powiedział przyciszonym głosem do Morgana, który stał obok niego.

— To zbyteczne — odrzekł George. — Zostawiłem swój worek pod opieką waszego radiotelegrafisty. Ma go zdeponować w Gibraltarze u Masona. Zapomniałem to panu powiedzieć — dodał jakby w formie usprawiedliwienia. — Nie ma tam nic kompromitującego.

All right — mruknął Paweł.

Mr George odchrząknął, jakby przygotowując się do dłuższego przemówienia.

— Chciałem panu podziękować, kapitanie — powiedział. — Był pan...- hm... niezwykle powściągliwy. Może raczej: dyskretny. To bardzo cenna zaleta. Nieczęsto zdarza się spotkać takich dowódców. Cieszę się, że pana poznałem. Naprawdę!

Potrząsnął ręką Pawła i gdy ten odrzekł, że także cieszy się z tej znajomości, odchrząknął powtórnie.

— Niech pan ode mnie pozdrowi Toma — powiedział. — Mógłbym... hm... Czy pan chciałby może kogoś tu pozdrowić za moim pośrednictwem?

Paweł spojrzał na niego trochę zaskoczony. Potem zapytał prędko:

— Czy pan słyszał o dziewczynie, którą nazywają Chevrette?

— Tak — odrzekł George po krótkiej chwili wahania, które mogło uchodzić za wysiłek pamięci.

— Gdyby jej tu dziś nie było...

— Dobrze. Możliwe, że się z nią zobaczę. Nie wiem, czy tu będzie — dodał. — To doprawdy trudno powiedzieć. Czy jeszcze kogoś innego?

— Nie,, nikogo. I... niech jej pan to powie, dobrze?

— Rozumiem — George pozwolił sobie na nikły, przyjazny uśmiech. — Do zobaczenia, kapitanie Rubis.

— Do widzenia — odrzekł Paweł.

G. F. Morgan przelazł przez niskie nadburcie i usiadł naprzeciw Szczygła, który czekał u wioseł. Podano im z pokładu konopną linę z małą kotwicą zawozową; Szczygieł miał ją umocować na brzegu, aby można było podciągnąć się rufą całkiem blisko, bez obawy uszkodzenia śruby.

Łódka odpłynęła i po chwili zamajaczyła ciemniejszą plamą na tle niskiej piaszczystej wydmy. Można było rozróżnić w ciemności poruszające się sylwetki dwóch ludzi. Potem przyłączyła się do nich trzecia. George, Szczygieł i ktoś, kto na nich czekał, zdawali się naradzać. Trwało to kilka minut, aż wreszcie dwie postacie zaczęły się oddalać.

Cuma zwisająca u rufy poruszyła się raz i drugi, popełzła ku wodzie, zatrzymała się. Minął jeszcze kwadrans w zupełnej ciszy, po czym bączek odbił od brzegu i Paweł usłyszał stuk wioseł składanych na dnie łodzi.

— Trzymajcie cumę — powiedział.

Paprotny obłożył ją na bębnie i zacieśnił splot. Szczygieł wracał podciągając się na niej chwyt po chwycie, aż pod burtę kutra.

— Można podejść prawie do samej wydmy, panie kapitanie — powiedział podając faleń Tatarowi. — Tam jest chyba ze dwa sążnie.

Paweł zapytał, ile ludzi czeka na brzegu.

— Nie ma ich jeszcze — odrzekł plutonowy. — Mają przyjść z Perpignan. Sześciu albo siedmiu. Ten, co go przysłali, nie wiedział dokładnie. Przyszedł po naszego Anglika. Mówi, że ktoś ich przyprowadzi.

— Widzieliście go poprzednim razem? —, spytał Paweł.

— Tego, co na nas czekał? Nie. Ale to jakiś miejscowy. Starszy gość, wygląda na rybaka, Francuz. Wtedy, jak stąd pryskaliśmy, nie było go.

— Dobrze — mruknął Paweł. — Zamocowaliście kotwicę?

— Siedzi pomiędzy dwoma palami, panie kapitanie. Jak mur.

— Spróbujemy? — spytał India.

Paweł skinął głową.

— Nie wciągajcie bączka na pokład; może posłużyć za trap, jeżeli uda się podejść całkiem blisko.

Cuma trzymała mocno; gdy Tatar najpierw przy pomocy byłego czołgisty podniósł kotew rzuconą z dzioba, a następnie włączył manewr windy, kuter z wolna zaczął się cofać i w końcu zbliżył się na tyle do brzegu, że niemal go dotykał rufą. Powiew;od lądu utrzymywał napięcie liny, a łódka wpędzona w lukę pomiędzy brzeg i niską rufę umożliwiała przy niejakiej zręczności przejście suchą nogą nad rozbełtaną wodą.

Paweł poszedł na dziób w nadziei, że będzie mógł lepiej widzieć stamtąd najbliższą okolicę. Ale „Galano” kołysał się teraz na łagodnej fali, która leniwie dźwigała go w górę i opuszczała w dół, piaszczysta wydma unosiła się, raz po raz zasłaniając horyzont, a ciemność zdawała się zagęszczać,

—- Zejdę na brzeg — powiedział do Tatara wróciwszy na rufę. — Niech Victor ani na chwilę nie przerywa nasłuchu. Zawołajcie mnie, gdy tylko będzie jakaś wiadomość.

Bueno, jefé — mruknął Indio.

Wziął bosak i przytrzymał łódkę, a Paweł przeskoczył na drugą stronę po tym chwiejnym trapie i wspiął się na wydmę. Nurtował go niepokój, z którego istoty nie zdawał sobie sprawy. Niepewność i nadzieja wibrowały na przemian, jak zmieniający się prąd, który napinał mu nerwy.

Stanął nieco poniżej linii największego wzniesienia i usiłował przebić wzrokiem ciemności. Mógł dojrzeć tylko niewielki obszar pustynnego terenu porosłego ostrą trawą i kolczastymi krzakami, ale orientował się dobrze w jego konfiguracji. Na lewo, u stóp wzgórza, za którym leżał zalew St. Nazaire, wyłamywały się z mroku nieregularne kontury zrujnowanego fortu i widać było nieco jaśniejszą smugę zaniedbanej drogi, skręcającej na zachód do Perpignan. Wzdłuż tej drogi, po jej lewej stronie, rosły kolczaste krzaki i wyższe od nich kępy białej olchy, przechodzące w zwartą gęstwinę zarośli, trzcin i ligustru nad błotnistą strugą uchodzącą do zalewu. Na wprost ciągnęły się mniejsze wzniesienia, opadające w prawo, ku północy, aż do krętego koryta rzeki. Ujście Tet otaczały niskie, bagniste łąki i słone moczary przecięte szosą, która także wiodła do Perpignan i dopiero tam przy samym moście łączyła się z szerokim traktem do Narbonne. Pomiędzy tą szosą a drogą forteczną, za pustym, jałowym pasem wybrzeża, zaczynały się uprawne pola i małe winnice należące do Canet, poogradzane niskimi murkami z kamienia i rozdzielone bocznymi drogami dojazdowymi. Stamtąd należało się spodziewać przybycia zbiegów, a Paweł ciągle jeszcze łudził się nadzieją, że to Chevrette ich przyprowadzi.

Minęło jednak pół godziny, potem godzina, potem półtorej, a nikt się nie zjawiał. Wprawdzie do Perpignan było prawie dziesięć kilometrów, ale należało przypuszczać, że Seredyński wyprawił ludzi zaraz po nadaniu sygnału radiowego, a najpóźniej po zapadnięciu zmroku. W dodatku Paweł wiedział, że „doktor” ma w Canet jakieś meliny, którymi posługuje się w razie potrzeby na kilka godzin przed zaokrętowaniem zbiegów, a Canet leżało o niecałe trzy kilometry od reduty...

Noc sennie przeciągała się nad wybrzeżem, powiewy wiatru szeleściły w wysokiej, suchej trawie, fale syczały konając na piasku. We wsi pogasły światełka i tylko daleko na południu błyskały latarnie morskie. Zresztą panował spokój, a czas zdawał się wydłużać, jakby glob ziemski zmęczony odwiecznym ruchem zwalniał bieg.

Gdy zegar na wieży kościelnej wybił północ, Paweł wrócił na pokład, zszedł do Victora i wbrew przyjętej taktyce postępowania kazał wywołać stację Seredyńskiego.

— Na fonii? — spytał „profesor”.

— Na fonii.

Placówka w Perpignan zgłosiła się prawie natychmiast, zanim zdążył wypalić papierosa. Victor wymienił sygnał rozpoznawczy i podał mu słuchawkę. Paweł zapytał, co się dzieje z ludźmi, na których czeka.

— Wyszli przed trzema godzinami — odpowiedział jakiś głos. — Mogli się zatrzymać po drodze.

— Kto ich prowadzi?

Przez dłuższą chwilę nie było odpowiedzi i Paweł powtórzył pytanie.

— Muszę przerwać rozmowę — usłyszał niewyraźnie, jak przez watę.

Coś zaterkotało, zaszumiało i nagle zapadła głucha cisza. Paweł i Victor wymienili niespokojnie spojrzenia.

Ça pue labas, patron — powiedział „profesor” drapiąc się w brodę.

— Zdaje się — mruknął Paweł. — Ale może się jeszcze zgłoszą.

W tej chwili we drzwiach stanął Indio.

— Idą, jefé

Paweł wybiegł z nim razem na pokład i zobaczył trzy sylwetki schodzące na ukos z wydmy. Skoczył ku rufie, potem na brzeg.

— Kto idzie? — spytał po polsku. Trzej ludzie zatrzymali się.

— Nasi — powiedział jeden z nich zwracając się do pozostałych. — My z placówki w Perpignan — zawołał.

— Ciszej — warknął Paweł. — Podejdźcie bliżej. Spełnili to żądanie i teraz Paweł zapytał, kto ich prowadzi i gdzie są pozostali.

Wysoki, młody człowiek o wyglądzie oficera wystąpił naprzód.

— Kapitan Łosiak jestem — przedstawił się stuknąwszy obcasami. — Z pierwszej dywizji grenadierów. A to są...

— Odłóżmy to na potem, panie kapitanie — przerwał mu Paweł. — Gdzie jest wasz przewodnik?

Oficer spojrzał na niego spode łba; poczuł się urażony. Dopiero po chwili powiedział, że przewodnik — sądząc z opisu „doktor” Seredyński — przyprowadził całą grupę, ośmiu zbiegów, do Canet i kazał im tam czekać, a sam pojechał gdzieś na rowerze. Miał wkrótce wrócić lub przysłać innego przewodnika, ale nie zjawił się do godziny jedenastej. Tymczasem z Perpignan wrócił miejscowy organista z alarmującą wiadomością o licznych rewizjach i aresztowaniach w mieście oraz o patrolach żandarmerii, które zatrzymywały go po drodze. Tę ostatnią wiadomość potwierdziło kilku wyrostków, którzy widzieli żandarmów i nawet niemieckich motocyklistów jadących w kierunku stacji kolejowej Corneille, do St. Nazaire i do Villelongue. Jak z tego wynikało, władze francuskie przy współpracy wojskowych garnizonów niemieckich wszczęły jakąś akcję policyjną w całej okolicy.

W tych warunkach kapitan Łosiak, jako najstarszy stopniem, ujął inicjatywę w swoje ręce i zarządził wymarsz małymi grupkami na wybrzeże. Gospodarz meliny, w której zatrzymali się zbiegowie, bardzo mu to doradzał, natomiast wzbraniał się sam służyć za przewodnika i tylko opisał, jak trzema różnymi drogami polnymi można dojść do szosy fortecznej, a następnie do ruin starego fortu.

Kapitan z dwoma ludźmi wyruszył pierwszy, obierając najkrótszą, ale zarazem najtrudniejszą trasę, na przełaj przez winnice, i dotarł na miejsce nie spotkawszy nikogo. Pozostali powinni przybyć lada chwila.

Paweł odesłał tych trzech na pokład, a sam znów zajął stanowisko obserwacyjne na wydmie. Zaledwie tam się znalazł, na szosie z Perpignan błysnęły reflektory i zaczęły się zbliżać. Było ich kilka, a wiatr przynosił z daleka warkot motorów. Niewątpliwie był to jeden z owych patroli na motocyklach...

Zaraz potem od strony reduty nadbiegli trzej ludzie i ujrzawszy Pawła zatrzymali się bez wezwania.

— Polacy? — rzucił im krótkie pytanie.

Wydało mu się, że usłyszał westchnienie ulgi.

— Polacy! Szukamy kutra...

Pokazał im ciemną, ledwie widoczną sylwetkę małego okrętu.

— Ładować się, prędko! Tam jest łódka, po której trzeba przejść na pokład.

Spojrzał znowu w kierunku szosy fortecznej. Patrol zatrzymał się, zapewne u wylotu polnej drogi skręcającej do Canet. Dwa motocykle zjechały w lewo, trzy ruszyły na wprost. Posuwały się wolno, smugi światła drgały, kołysały się w dół i w górę.

Tam się zaczynają wyboje — pomyślał Paweł.

Wtem zobaczył cały sznur reflektorów na szosie przecinającej bagna wzdłuż lewego brzegu rzeki.

Obława — pomyślał. .

Patrole okrążyły Canet z dwóch stron. Przyszło mu na myśl, że to chodzi o schwytanie G. F. Morgana. Mógł go ktoś zdradzić. Przecież dla tych ośmiu ludzi nie stawialiby na nogi takich sił! Ale Morgan...

Myśl urwała się w połowie, ponieważ w tej samej chwili światła reflektorów na wyboistej drodze do reduty wyłowiły z ciemności trzy postacie ludzkie. Dwie z nich natychmiast znikły; trzecia rzuciła się do ucieczki w boczną drogę, pomiędzy pola.

Jeden z motocyklistów dodał gazu i pogonił za nią, dwaj inni skręcili w bok, przejechali kilkadziesiąt metrów, stanęli. Ich reflektory błądziły tu i tam, przeszukiwały teren — widocznie bez rezultatu, bo po niejakim czasie ruszyli w ślad za tym, który ścigał uciekającego człowieka.

Paweł obserwował ów pościg jak film na odległym ekranie. Motory wyły na piaszczystej drodze, koła zarywały się w głębokich koleinach, podnosiły tumany kurzu, który rozpraszał światło, to znów rwały naprzód i znowu natrafiały na zaspy piachu.. Dzięki temu odległość między ściganym a ścigającymi z początku prawie się nie zmniejszała. Ale dalej droga była równiejsza i twardsza; tam musieli go dopaść, choć pędził jak chart, długimi susami, nie oglądając się ani razu.

Raczej jak zając — pomyślał Paweł. — Jak ogłupiały młody zając, który dostał się w oślepiające smugi reflektorów i nie potrafi zdobyć się na skok w ciemność.

Sylwetka biegnącego nasuwała przypuszczenie, że jest to młody, zaledwie kilkunastoletni chłopak. Wydawał się szczupły i niezbyt muskularny, ale długie nogi niosły go jak wicher. Pawłowi ściskało się serce — nie mógł nic uczynić, aby mu dopomóc. Domyślał się, że ci dwaj, którzy zdołali zniknąć z oczu pościgu, należeli do partii zbiegów zdążających z Canet. Tamten zapewne podjął się wskazać im drogę; może był wysłannikiem „doktora”, a może jednym z wyrostków, o których wspomniał kapitan Łosiak. W każdym razie w chwili, gdy natknęli się na patrol, zdawał się coś im wyjaśniać czy też może ostrzegł ich w ostatniej sekundzie, bo Paweł zauważył szybki gest jego ręki wskazujący kierunek na redutę.

Wszystkie te domysły i przypuszczenia przesuwały się raczej w podświadomości Pawła, ponieważ pościg trwał nadal i zaprzątał całą jego uwagę. Chłopak ciągle jeszcze trzymał się o dobre sto metrów przed swymi prześladowcami, ale jego los wydawał się przesądzony: piaszczysty grunt pozostał w tyle, a po obu stronach drogi jeszcze na przestrzeni pół kilometra ciągnęły się pola lucerny i koniczyny, kartofli i kapusty. Nie mógł się tam ukryć i z pewnością nie zdołałby dopaść pierwszych łanów zboża lub winnic położonych bliżej wsi, nawet gdyby niemieccy motocykliści nie zaczęli do niego strzelać.

Zaczęli, jak tylko wjechali na ową twardą drogę. Z wózka pierwszego motoru zaszczekały krótkie serie automatu. Raz! Drugi! Trzeci!

Chłopiec skoczył w bok, między zagony. Na parę sekund znikł w ciemności, ale zaraz oświetliła go rakieta, która ze złowieszczym sykiem wzbiła się w górę, a potem schwytał go reflektor drugiego motoru i trzymał w smudze białego światła. Trzeci motocykl skręcił, zjechał za nim w pole. Dwa automaty prowadziły ogień, to razem, to na zmianę. Od strony Canet kołysały się w przestrzeni smugi światła, ostry blask lizał wysokie topole rosnące u skraju winnic. Kolumna motocykli mijała wieś i skręcała w tę stronę.

Mimo wszystko chłopiec nie dawał za wygraną, a może po prostu nie chciał się poddać. Kluczył to w lewo, to w prawo, oddalając się coraz bardziej od wybrzeża. W jakiejś chwili odbił się, dał długiego susa i upadł, ale zerwał się i biegł dalej. Motocyklista, który był najbliżej, dodał gazu i jechał na złamanie karku, zapewne w nadziei, że teraz ujmie go żywcem. Wtem motor wyleciał w górę, opisał w powietrzu łuk i zwalił się na ziemię.

Paweł mruknął: „Do licha!” i wierzchem dłoni otarł kropelki potu na czole. Wprawdzie chłopak od początku obrał złą taktykę (bo zamiast szukać ukrycia w zaroślach, które były tuż blisko i pod których osłoną miałby niejakie szanse przedostać się do fortu, a stamtąd na kuter, pobiegł w przeciwną stronę skupiając na sobie całą uwagę obławy, ale popełniwszy ten błąd, umiał przecież walczyć do końca, wzbudzał podziw i sympatię.

Istotnie był to już koniec. Nowa seria z automatu widocznie go dosięgła, bo nagle zwolnił, zatoczył się, rozkrzyżował ramiona, przegiął się w tył, jakby chciał objąć gwiaździste niebo, i runął na wznak.

Paweł przez dłuższą chwilę nie mógł opanować dojmującego uczucia żalu, zebrać myśli i rozstrzygnąć, co ma czynić dalej. Na próżno powtarzał sobie, że cokolwiek przedsięwziąłby w danych okolicznościach, aby dopomóc temu chłopcu, mijałoby się z celem, a najpewniej skończyłoby się schwytaniem lub zatopieniem kutra bądź u brzegu, bądź o parę mil dalej, na morzu.; Doznawał czegoś podobnego do wyrzutów sumienia, do zaprawionego goryczą wstydu i upokorzenia z powodu swej bezczynności i bezsilności.

Lecz czas naglił. Na pokładzie czekało teraz dwunastu ludzi, a od strony lądu groziło im coraz bliższe niebezpieczeństwo. Musiał powziąć decyzję i działać. Działać szybko, jeśli nie miało się to źle skończyć, tak jak z tym chłopcem...

Pozostała jeszcze sprawa dwóch zbiegów, którzy na razie zdołali ujść obławie i zapewne błąkali się gdzieś w pobliżu reduty nie mogąc znaleźć drogi. Czy miał na nich czekać, czy pozostawić ich własnemu losowi, aby uratować tych dwunastu?

Spojrzał w tamtą stronę. Wydało mu się, że dostrzega jakieś cienie skradające się ku wydmie. Ale równie dobrze mogli to być żandarmi przeszukujący wybrzeże...

Wyciągnął z kieszeni pistolet i rozpłaszczył się na ziemi. W tej chwili ujrzał wyraźnie dwóch ludzi przebiegających chyłkiem wgłębienie piaszczystej wydmy. Nie mógł rozpoznać, jak są ubrani. Gwizdnął cicho i zobaczył, że przycupnęli za wielkim głazem, a potem wychylili głowy i patrzyli w stronę kutra.

Powinni stamtąd widzieć przynajmniej maszt na tle nieba — pomyślał. — Jeżeli się wycofają, nie ma co czekać dłużej. Jeżeli narobią alarmu, tym bardziej. Ale wtedy...

Nie dokończył tej myśli; ktoś — jeden z tych dwóch — zagwizdał kilka taktów „Warszawianki”,

— Sprytnie — powiedział Paweł. — Pośpieszcie się. Czekamy na was.

„Galano” bez świateł pozycyjnych odszedł od. brzegu i „całą naprzód” parł prosto na wschód, rozwijając największą prędkość, na jaką go było stać. Poi upływie godziny minął trawers latarni morskiej Bear, która co dwadzieścia sekund omiatała horyzont oślepiająco białym snopem światła, a zaraz potem spoza przylądka wyłonił się najpierw zielony, a następnie czerwony sektor nieruchomych świateł Banyuls i z wolna przesuwał się coraz dalej, pozostając w tyle za rufą kutra, aż o wczesnym świcie zbladł i rozpłynął się zupełnie.

Tymczasem Paweł wysłuchał krótkiej relacji dwóch ludzi, którzy niemal w ostatniej chwili odnaleźli kuter. Obaj byli podchorążymi lotnictwa zbiegłymi, z obozu w

Grenoble i obaj dostali się do Perpignan zaledwie na dwanaście godzin przed zaokrętowaniem, tak że niemal zaraz po przybyciu wyruszyli z całą grupą do Canet. Gdy kapitan Łosiak, nie mogąc doczekać się powrotu „doktora”, kazał im przekraść się do zrujnowanego fortu, obrali drogę prowadzącą najpierw między niskimi ogrodzeniami z kamienia, a potem przez pola w kierunku zarośli otaczających wzgórze nad Etang de St. Nazaire. Nie znali terenu i niezbyt pewnie orientowali się w ciemności, więc wydawało im się, że już dawno powinni byli napotkać szosę forteczną. Zaczęli przypuszczać, że ją przegapili, i wtedy natknęli się na jakiegoś chłopca, który z pewnością był długo oczekiwanym wysłannikiem „doktora”, ponieważ nie tylko bez wahania zgodził się zaprowadzić ich na miejsce, ale także zapytał, czy wszyscy pozostali wyszli już z Canet. Otrzymawszy twierdzącą odpowiedź, już miał zawrócić, aby pójść razem z nimi, gdy wszyscy trzej usłyszeli warkot motorów, a w kilka sekund później zostali oślepieni światłem reflektorów. Zanim to nastąpiło, chłopiec spostrzegł zapewne, co im grozi, wręczył jednemu z podchorążych grubą kopertę i polecił mu oddać ją kapitanowi kutra, po czym wskazał im kierunek ucieczki, a sam pobiegł ku wsi. Obaj usłuchali go bez wahania i to ich uratowało przed pościgiem: po zaroślach, które w tym miejscu z obu stron obejmowały drogę do reduty, prześliznął się snop światła i pogonił za pojedynczym zbiegiem, podczas gdy oni darli się przez krzaki w przeciwną stronę. Trafili na głęboki rów zarosły zielskiem, przeleżeli w nim parę minut i gdy pogoń ich minęła, wydostali się na szosę, aby następnie znów zniknąć w gąszczu i krętymi ścieżkami dotrzeć do pustych wydm nadmorskich, za którymi dostrzegli ciemną sylwetkę „Galano” i spotkali Pawła.

Obaj byli bardzo przygnębieni wiadomością o pojmaniu czy też śmierci swego przewodnika.

— Gdyby wyrwał razem z nami — powiedział jeden z nich — udałoby się nam wszystkim trzem, a tak...

Paweł potrząsnął głową.

— Wątpię — mruknął na pół do siebie.

Przyszło mu teraz na myśl, że ów chłopiec działał z całą świadomością. Miał przy sobie kopertę zaadresowaną do sztabu w Gibraltarze szyfrowanym znakiem „V-18”. Niewątpliwie zawierała jakieś ważne, ściśle tajne informacje.

W danych okolicznościach tylko ci dwaj mogliby ją bezpiecznie dostarczyć na kuter, pod warunkiem, że nie byliby ścigani. Postanowił zatem skupić na sobie uwagę obławy, odciągnąć ją od wybrzeża i dać im czas na przebycie niewielkiej odległości do miejsca postoju „Galano”. Przypłacił to w najlepszym razie życiem, jeżeli zginął na miejscu od niemieckich kul. Jeżeli nie... lepiej o tym nie myśleć.

Żaden z podchorążych nie umiał bliżej określić ani jego wieku, ani wyglądu. Było tak ciemno, że zaledwie widzieli się nawzajem, a potem oślepiły ich reflektory. Chłopak z pewnością był Francuzem. Jego sposób wyrażania się zdradzał, że nie jest wieśniakiem, lecz chyba inteligentem — może bardzo młodym studentem albo uczniem liceum.

Paweł musiał poprzestać na tych skąpych danych. Krótkofalówka w Perpignan milczała. Losy placówki ewakuacyjnej, „doktora” Seredyńskiego i tajemniczego G. F. Morgana były na razie niewiadome, nieodgadnione.

Całe szczęście, że tam nie było Chevrette — pomyślał z niejaką ulgą.

10

W ciągu całej następnej doby „Galano” pracowicie płynął wzdłuż brzegów hiszpańskich na południowy zachód, by nie zbliżając się do Balearów i omijając zatokę Walencji jak najprędzej przejść pośrodku między przylądkiem de la Nao a wyspami Ruizą i Formenterą. Na południe i na zachód od tego przejścia niebezpieczeństwo spotkania okrętów i samolotów nieprzyjacielskich malało coraz bardziej, zarówno bowiem Włosi, jak Niemcy rzadko kiedy zapuszczali się tak daleko.

Aż do godziny dziesiątej rano nic nie zakłócało spokojnej żeglugi, jeśli nie liczyć gwałtownego spadku ciśnienia barometrycznego i dość wysokiej fali nadbiegającej bez widocznej przyczyny na spotkanie kutra. „Galano” kołysał się na niej silnie, a większość pasażerów nie przywykłych do takiej huśtawki leżała na pokładzie u burt i spłacała Neptunowi należną daninę, z której korzystały ryby i mewy. Lecz wkrótce potem w równej wibracji motoru dały się odczuć jakieś niewyraźne, ledwie dostrzegalne przerwy, rytm jego pracy zaczął utykać, słabnąć, to znów wzmagać się, co wreszcie zaniepokoiło Pawła tak dalece, że zszedł na dół do Maderaka, aby sprawdzić, co się tam dzieje.

Działo się niedobrze. W jednym z cylindrów raz po raz nie następował zapłon i Maderak oświadczył, że będzie musiał zatrzymać motor, aby przekonać się, co mu dolega. Był zły, zdenerwowany, a zarazem przygnębiony. Jego rumiana twarz ociekała potem, niebieskie oczy o przekrwionych białkach spoglądały na Pawła sponad okularów w stalowej oprawie z wyrazem niepewności i rozterki.

— Nie wiem, panie kapitanie, co mu jest — powiedział rozkładając ręce. — Od razu mówię: nie wiem. Może, psia mucha, jakieś głupstwo, a może coś takiego, że staniemy na kilka godzin... W każdym razie im wcześniej, tym lepiej. Słyszy pan, jak stuka? Tu, przy głowicy...

Paweł z roztargnieniem skinął głową. Myślał o wzmagającej się fali i o niepokojących wskazaniach barometru. W tych okolicznościach unieruchomienie motoru na kilka godzin stwarzało sytuację nader niepomyślną. Maderak miał rację: im wcześniej, tym lepiej.

— Niech go pan zatrzyma — powiedział. — Ale pośpieszcie się.

Maderak obejrzał się na Paprotnego i Szczygła.

— Odstawić — warknął. — Józek, nakrętki przy głowicy. Tylko z czuciem, kurcze blade!

— Zaraz! — powstrzymał ich Paweł. — Muszę najpierw postawić żagiel, żeby nas zanadto nie poniewierało. I tak będziecie tu mieli kołomyjkę.

Wrócił na górę i zastąpiwszy Tatara przy sterze, powiedział mu, o co chodzi. Indio skrzywił się, jakby rozgryzł pieprz.

Merde! — mruknął pod nosem. — Me voy, jefé.

Zawołał Kieżuna i we dwóch rozwinęli żagiel, a potem podciągnęli rejkę i zamocowali bom. Kuter pochylił się, fala obniżała burtę, bryzgi wody poleciały na pokład.

Paweł podał do maszyny „stop” i wymanewrował ostrzej do wiatru. „Galano” natychmiast zwolnił, zarył dziobem, dźwignął się ociężale, zapadł w bruzdę, podjechał w górę i stęknął pod uderzeniem następnej fali, która chlasnęła go skośnie od strony nawietrznej.

— Użyjemy sobie — oświadczył obiecująco Indio stanąwszy obok Pawła. — Całe szczęście, że nas to nie złapało wcześniej, jak byliśmy blisko brzegu. Ten nasz rekin pod żaglem nie zdobędzie się nawet na półtora węzła, więc praktycznie będziemy dryfowali z wiatrem. Gdzie my właściwie jesteśmy, jefé?

— Jakieś pięćdziesiąt mil na południowy zachód od Barcelony — odrzekł Paweł.

— Miejmy nadzieję, że Maderak zdąży na czas... — ciągnał Indio po chwili namysłu. — Nie podoba mi się ten barometr. Ciągle jeszcze spada. To może być vendavale a wtedy nie ma żartów. Najlepiej w takim wypadku uciec do Puertomenor na Mallorkę — monologował dalej. — Nikogo tam nie pytają o papiery, kiedy wieje vendavale. Tylko że do Mallorki mamy ze trzysta mil, jak nie więcej.

— Myślicie, że zanosi się na coś takiego? — spytał Paweł.

Como que no? Może się zanosi, a może nie. W każdym razie zdrowo nas wyhuśta.

Ta zapowiedź sprawdzała się już teraz. Kuter jęczał i stękał, przysiadał na rufie, zapadał w doliny, orał nadlatujące fale albo wspinał się na ich grzbiety, zadzierając w górę wysoki dziób i usiłując wyłamać w bok z kursu.

Paweł oddał ster Tatarowi i poszedł do kapitana Łosiaka. Zastał go w kabinie, którą poprzednio zajmował Morgan. Łosiak zainstalował się tam wraz z porucznikiem saperów Bilskim i dwoma podchorążymi. Czterej pozostali urządzili się w ładowni. Ze wszystkich ośmiu tylko ów saper i jeden z podchorążych nie podlegali dotąd chorobie morskiej.

Kapitan czuł się bardzo upokorzony swoim niedomaganiem. Miał mdłości i rzeczywiście był do niczego. Porucznik zawlókł go pod pokład i ułożył na koi, ale nie wiedział, jak można mu jeszcze pomóc.

— Musi trochę pocierpieć — odrzekł Paweł. — Na to, nie ma lekarstwa. Przechodzi zwykle po jednej czy dwu dobach. Niestety, zdaje się, że będziemy mieli sztorm i znacznie większą falę. W dodatku idziemy pod żaglem, bo motor jest uszkodzony.

— Nigdy nie przeżyłem sztormu na morzu — wyznał Bilski.

— Mam nadzieję, że wszyscy go przeżyjemy — powiedział Paweł z życzliwym uśmiechem. — Niech pan tu ściągnie waszych ludzi z pokładu. Z wyjątkiem tego podchorążego, który nie choruje — dodał. — Pomoże nam umocować łódź i wszystko to, co zwykle spływa za burtę, jak się taka sprawa zaczyna.

— Tak jest — odrzekł saper. — Czy mógłbym też w czymś pomóc, panie kapitanie? Chciałbym to zobaczyć na własne oczy.

Paweł zawahał się. Nikt z pasażerów nie powinien znajdować się na pokładzie podczas sztormu. Ale miał do pomocy tylko Tatara i Kieżuna, bo nie mógł przecież liczyć na Victora. Tylko ci dwaj byli marynarzami z prawdziwego zdarzenia. Maderak, Paprotny i Szczygieł nie wchodzili w rachubę, ich rzeczą było jak najprędzej naprawić motor i następnie utrzymać go w ruchu. Porucznik wyglądał na człowieka zręcznego i rozważnego. Mógł się tam przydać, przynajmniej teraz, gdy chodziło o przygotowanie kutra do walki z nadciągającą burzą.

— „To” nie będzie ani bardzo przyjemne, ani bezpieczne — powiedział w końcu. — Ale ostatecznie... Dobrze, niech pan tu zbierze ludzi i niech pan im zapowie, żeby nie wychodzili na pokład. Potem może się pan do mnie zgłosić.

Wstąpił jeszcze do mechaników, którzy grzebali w rozbebeszonym silniku z trudem utrzymując równowagę i obijając się po ciasnym wnętrzu wskutek coraz gwałtowniejszego kołysania. Maderak wyraził przypuszczenie, że za dwie godziny skończą, ale nie wydawał się zbyt pewny siebie. Paprotny był blady, niemal zielonkawy od chwytających go mdłości. Mimo to nie poddawał się.

— Wytrzymam, panie kapitanie — oświadczył na pytanie Pawła. — Jak pójdziemy na motorze, to mi całkiem przejdzie. Tylko teraz... bo tu trochę duszno.

— W czołgu to byś już wyciągnął kopyta — pocieszył go Szczygieł. — Tam jest dopiero duszno!

Paweł spojrzał na niego i pomyślał, że ten duży, kościsty podoficer o powolnych ruchach i oszczędnych gestach sam trochę przypomina potężny czołg czy też dźwig o stalowej konstrukcji.

Maderak wydawał się z nich obu zadowolony, jakkolwiek traktował ich wiadomości fachowe z pewnym niedowierzaniem i właściwie prawie nie odpoczywał, spędzając w maszynowni dwie trzecie czasu wolnego od własnej wachty.

Tak czy owak żadnego z nich nie można było winić za uszkodzenie motoru. Maderak sam to przyznawał. Silnik był stary, wysłużony, a podczas remontu wymieniono tylko najbardziej zużyte części, i to zastępując je nie oryginalnymi, lecz wybranymi spośród zbliżonych, które udało się dopasować. W tych warunkach wcześniej czy później musiało nastąpić to, co zdarzyło się akurat teraz, gdy z południowego zachodu nadciągał sztorm.

Paweł nie ukrywał przed mechanikami swoich przewidywań pod tym względem.

— To nas może złapać równie dobrze za dwie godziny, jak za cztery — powiedział do Maderaka. — Ale może nadejść znacznie prędzej. W każdym razie fala będzie rosła, więc — sami rozumiecie...

Zostawił ich przy rozpoczętej robocie i znów wyszedł na pokład. Nie było już tam nikogo z wyjątkiem Kieżuna, porucznika Bilskiego i podchorążego. Indio stał w sterówce, jak przyrośnięty do podłogi, a uchwyty koła sterowego biegały tam i z powrotem pod jego dłońmi, Paweł powiedział mu, że Maderak ma nadzieję uruchomić motor za dwie godziny, po czym zabrał się do przygotowań na spotkanie sztormu.

Porucznik saperów okazał się istotnie przydatny: był pojętny i przytomny. Paweł dał mu zapasowy olejarz z kapturem i parę gumowych butów, a gdy skończyli zakładać sztormliny, mocować ruchome przedmioty i uszczelniać pokrywy luków, zaznajomił go z najprostszymi czynnościami przy manewrowaniu żaglem.

Tymczasem wygląd nieba i stan morza prawie się nie zmieniały. Tylko barometr spadał coraz niżej, czemu towarzyszyła litania hiszpańskich przekleństw odmawiana półgłosem przez India, a wzbudzająca nadzwyczajne zainteresowanie Kieżuna. Młody marynarz z „Sokoła” zapisywał sobie te niesłychane obelgi uwłaczające zarówno Bogu i wszystkim świętym, jak ludziom i ich związkom rodzinnym, a potem wykuwał je na pamięć, aby w przyszłości popisać się nimi na swoim okręcie.

Nadejście Pawła przerwało to niezbyt pedagogiczne zajęcie; Kieżun został odesłany do kuchni celem upitraszenia jakiegoś posiłku dla załogi, dopóki jeszcze można było utrzymać garnki na płycie.

Pierwsze uderzenie wiatru nastąpiło w godzinę potem. Niebo było nadal bezchmurne, ale jego czysty, głęboki błękit spłowiał, stał się mlecznoniebieski, jakby zaciągnięty delikatną przesłoną białego wapiennego pyłu. Morze posiwiało od piany, czuby coraz wyższych fal załamywały się z szumem i trzaskiem, a „Galano”, pochylony na prawą burtę, odbierał ich natarcia stękając z wysiłku lub poddawał się im, gdy wchodziły na pokład. Woda chlustała u ścian sterówki, strzelała w górę, opadała bryzgami, które dudniły i klaskały jak gruby śrut po deskach, szorowała w szpigatach i uciekała z sykiem przez ich wyloty. Kuter dryfował z prędkością co najmniej półtora węzła: wiatr znosił go na północny wschód i usiłował obrócić bokiem do fali. Ale niewielki żagiel sprawiał się dzielnie, przynajmniej o tyle, że można było sterować, utrzymując go w beidewind.

Mimo to Paweł postanowił rzucić zawczasu przygotowaną dryfkotwę, aby choć częściowo zrównoważyć napór wiatru na wysoki dziób. Użył do tego celu deski rozporowej od włoka trałowego, którą uwiązano u końca długiej liny. Kieżun i porucznik Bilski opuścili ją za burtę, a Paweł z podchorążym zwalniali stopniowo przegub liny obłożonej na bębnie windy, póki nie osiągnęła potrójnej długości fali.

Kotew trzymała dobrze, a kuter nie odchylał się teraz więcej niż o dwa do trzech rumbów od lini wiatru. Przy tym grzywacze załamywały się na wyprężonej linie i tylko od czasu do czasu zalewały pokład. Aby je do reszty poskromić, Paweł kazał przywiązać na owej linie przed dziobem duży wiecheć targanu nasyconego olejem, który ściekał na powierzchnię wody.

Wszystkie te zabiegi skutkowały tylko tak długo, dopóki nie nastąpił główny, czołowy atak vendavale. Poprzedziły go porywiste szkwały i ciemne, poszarpane obłoki lecące nisko nad spienionym morzem. Było ich coraz więcej. Łączyły się w gęste, zbite tabuny, ciężkie od ulewnego deszczu, cwałowały kłębiąc się i wpadając na siebie w szalonym popłochu, za nimi zaś toczył się, łomotał, narastał przeciągły, groźny huk grzmotów, które przewalały się w spiętrzonych chmurach.

Około czwartej po południu zapadł zmrok, jakby przerażone słońce uciekło za Guadarramę i skryło się w Atlantyku. Wściekły wicher potężniał z każdą chwilą, morze ryczało, ołowiane niebo pękało w kawały, krzesząc zygzaki oślepiających błyskawic, raz po raz z ogłuszającym, suchym trzaskiem strzelały pioruny, a potoki ulewy siekły niemal poziomo, wznosząc ponad falami kurzawę wodnego pyłu.

„Galano” już od godziny sztormował na motorze, który udało się wreszcie naprawić. Szedł małą prędkością, a raczej usiłował małą prędkością przeciwstawić się dryfowi, wspomagany żaglem i dryfkotwą jak przedtem. Lecz vendavale nie znosił oporu: pod jego szarżami długość fali wzrosła tak gwałtownie, że Indio i Kieżun nie zdążyli poluzować liny, toczący się wał ogromnego grzywacza szarpnął deską i urwał ją z jednego końca, a wkrótce potem pękł żagiel i wytrzepany z lików uleciał jak duch opuszczający zagrożony okręt.

Paweł, korzystając z dużej głębi, kazał zwolnić kotwicę na całą długość łańcucha, ale kuter trzymał się teraz znacznie gorzej na fali, jakkolwiek zmniejszono obroty motoru na „wolno naprzód”. Na domiar złego śruba od czasu do czasu wyskakiwała na chwilę z wody i wtedy obroty nagle wzrastały, a potem równie nagle zostawały zahamowane, co groziło urwaniem korbowodów. Paweł raz po raz podawał do maszyny „stop”, to znów „bardzo wolno naprzód”, a koło sterowe wirowało w lewo i w prawo, i jeszcze w prawo, i znów w lewo, zależnie od histerycznych ataków morza i wichru.

Tymczasem zmrok przechodził w ciemność. Coraz trudniej było dostrzec nadlatujące fale, ocenić ich wysokość i odległość. Sztorm srożył się, a ślepa noc, czarna od gniewu, warcząca nieustannym grzmotem, łyskająca piorunami, przejmowała grozą ludzkie serca.

Paweł odesłał podchorążego i, porucznika pod pokład, aby zaopiekowali się chorymi.

— Nie mogę teraz tam zajrzeć — powiedział do Bilskiego — ale chcę wiedzieć, co się z nimi dzieje. Niech jeden z was tu przyjdzie zawiadomić mnie o tym.

Przepuścił ich zejściem do maszynowni, bo pokrywa luku była zabita kołkami i uszczelniona brezentem; potem musieli przedostać się ciasnym włazem do ładowni.

Porucznik wrócił po upływie kilku minut. Ludzie zamknięci w dudniącym wnętrzu kutra cierpieli przede wszystkim z braku świeżego powietrza, ponieważ wszystkie odwietrzniki zostały zamknięte i uszczelnione podobnie jak luki. Panował tam kwaśny zaduch spowodowany wymiotami, który pobudzał ich do nowych torsji.

— Na to nie ma żadnej rady — mruknął Paweł. — Wentylatory muszą być zamknięte.

— Oni to rozumieją, panie kapitanie — odrzekł Bilski. — Powiedziałem, im jaka jest fala i że ciągle zalewa pokład, ale że nic nam nie grozi. To ich, zdaje się, uspokoiło.

Paweł skinął głową.

— Bardzo dobrze pan zrobił. Dziękuję.

Porucznik przez chwilę ociągał się, jakby w oczekiwaniu, że będzie mógł tu pozostać, ale ponieważ nikt go do tego nie zachęcił, westchnął zrezygnowany i zszedł na dół.

Indio obejrzał się za nim, a potem zaklął pod nosem.

— O co chodzi? — spytał Paweł.

Pues nada — odrzekł szturman. — Nic takiego. Myślę tylko, ile nas znosi na godzinę i co będzie, jeśli to potrwa przez całą noc albo trochę dłużej. Mówił pan, że marny pięćdziesiąt mil do brzegu na wietrze, ale to było o dziesiątej rano, więc teraz zostało może ze trzydzieści, może trochę więcej...

Paweł myślał o tym samym. Czy postąpił właściwie, decydując się na sztormowanie dziobem do fali? Czy nie należało raczej zrobić odwrotnie, ominąć przylądek Bagur i schronić się za osłoną Cabo de Creus?

Ominąć Bagur! Nie było to wcale łatwe bez motoru, tylko przy użyciu małego żagla. Sztormowanie z wiatrem pogarszałoby znacznie sterowność kutra, fale zalewałyby niską rufę, a dryf powiększyłby się niepomiernie, nawet po uruchomieniu motoru prawdopodobieństwo powodzenia takiego przedsięwzięcia nie o wiele byłoby większe.

Indio rozważał tę sprawę na głos, opowiadając się zresztą za taktyką od początku przyjętą przez Pawła.

— Gdybyśmy zawrócili — powiedział kończąc ten monolog — leżelibyśmy teraz na restingas pomiędzy Mataro a Palmos. A tak możemy się jeszcze wymigać, jeżeli oczywiście Baltazar znów nie nawali ze swoim motorem i jeżeli ta cholerna wichura skręci kark esta noche.

„Cholerna wichura” nie skręciła karku tej nocy. Stało się natomiast to, czego Paweł oczekiwał podświadomie od chwili uruchomienia motoru: stary diesel nie wytrzymał gwałtownych szarpnięć i nagłych zmian obrotów. Nastąpiło to nad ranem, gdy ciemności zaczęły się przerzedzać o tyle, że można było od czasu do czasu dostrzec nadbiegające fale. Jedna z ich załamała się tuż przed dziobem, skutkiem czego kuter pochylony naprzód ześliznął się w dolinę. W tej samej chwili wyrósł przed nimi drugi, ogromny grzywacz i zwalił się na dziób, wtłaczając go pod siebie. Pod tym ciężarem „Galano” pogrążył się jak kaczor poszukujący pożywienia w płytkim stawie. Rufa wynurzyła się całkowicie wraz ze śrubą, która nie napotykając żadnego oporu zawirowała wściekle, aż febryczny dreszcz wstrząsnął kadłubem. W parę sekund później kuter począł się dźwigać. Kilkanaście ton wody runęło na przednią ścianę nadbudówki i potoczyło się przez pokład, zalewając go aż do wysokości okien sternicy. Rufa siadła, rozpędzona śruba pchnęła okręt głębiej, przy czym została tak nagle zahamowana, że diesel z okropnym jękiem zaciął się i zgasł, a późniejsze usiłowania Paprotnego i Szczygła, aby go ponownie uruchomić, na nic się nie zdały.

Co się tyczy Baltazara Maderaka, to znajdował się on w stanie mało co lepszym niż nadwerężony motor. Gdy „Galano” dał potężnego nura dziobem w dół, mechanik stracił równowagę i upadł tak nieszczęśliwie, że zwichnął ramię. Nabił sobie przy tym wielkiego guza na czole i potłukł się dotkliwie.

Paweł powierzył go opiece porucznika Bilskiego, który po dłuższych próbach zdołał przy pomocy podchorążego i obu asystentów motorowych wprowadzić wybitą główkę kości na właściwe miejsce w panewce, lecz Maderak po tym zabiegu był na pół przytomny z bólu i wyczerpania.

Tymczasem kuter, zwrócony teraz prawie prostopadle do fali, z wolna oddawał rozbestwionemu morzu to, co miał na pokładzie. Najpierw poszły za burtę cztery koła ratunkowe umocowane na ścianach nadbudówki, potem zwój liny, bariera otaczająca rufę i wreszcie roztrzaskane w drzazgi oszalowanie kabelgatu. Bączek stojący na dachu sterówki jeszcze się trzymał, ale jego przydatność w charakterze łodzi ratunkowej nie mogła w ogóle wchodzić w rachubę; pierwsza fala z pewnością wywróciłaby go do góry dnem, a zresztą mógł pomieścić najwyżej trzech ludzi. Poza nim cały sprzęt awaryjny stanowiły dwie gumowe tratwy i pasy ratunkowe.

Paweł liczył bardziej na wytrzymałość swego małego okrętu niż na ów sprzęt, czyniący zadość jedynie formalnym przepisom admiralicji.

Po zniesieniu kabelgatu woda zaczęła przeciekać do wnętrza skołatanego kutra, chlustała w zenzach, przedostawała się do ładowni, spływała po grodzi oddzielającej forpik od przednich pomieszczeń załogi. „Galano” kołysał się ruchem trymowym, orał dziobem, uginał się, przysiadał pod ciężarem tratujących go bałwanów, jęczał i stękał, rzęził, zgrzytał, ale przecież podnosił się po każdym ataku i trwał, nie poddając się ostatecznie.

Trzeba było jednak dopomóc mu choć trochę w tej nierównej walce, bo pozbawiony własnej prędkości przestawał słuchać steru.

— Musimy wciągnąć nowy bezanżagiel — zadecydował Paweł. — Zrobimy to we trzech, z pomocą Szczygła, bo Paprotny ledwie zipie.

Indio spojrzał na niego zezem.

— A kto będzie sterował? — spytał.

— Kieżun — odrzekł Paweł.

Indio potrząsnął głową.

— Dawno się nie kąpałem w morzu — mruknął oddając ster matowi z „Sokoła”. — Vamonos, jefé

Paweł zawołał Szczygła i odryglował drzwi. Zaledwie je uchylił, wicher szarpnął nimi i omal mu ich nie wyrwał z dłoni, Indio wypełzł pierwszy i zaparł się pod progiem, aby je przytrzymać, a gdy tamci dwaj przecisnęli się na zewnątrz, zatrzasnął je z powrotem.

Pęd powietrza tamował oddech, rozdymał płuca. Ryk morza, szum i wycie wiatru zagłuszały, rwały na strzępy każde wypowiadane lub raczej z trudem wykrzykiwane słowo. Paweł polecił Tatarowi sklarować takielunek, a sam, trzymając się liny przeciągniętej od masztu do dzioba, zaczął iść w stronę zrujnowanego kabelgatu. Raz po raz fale przewalające się przez pokład podcinały mu nogi i wtedy zawisał na sztormlinie jak owad uczepiony pajęczej nici. Mokra lina wyślizgiwała mu się z dłoni, kłuło w uszach od gwałtownego naporu wody, która przez nos wciskała się do gardła, a gdy kuter wstawał i zalewająca go powódź spływała za burtę, następowało nagłe lądowanie na deskach pokładu, nie różniące się wiele od upadku z dwumetrowej wysokości.

Kiedy wreszcie dotarł na dziób, okazało się, że zejście do kabelgatu jest zablokowane deskami z rozbitego oszalowania, a gdy na pół uduszony rwącymi strumieniami zdołał utorować sobie drogę i w ciemności otworzył rozklekotane drzwiczki składu, potoczyła się na niego lawina puszek z farbą, worków z pakułami, baryłek smoły i mazutu, zwojów lin, szakli, łańcuchów i wszelkich materiałów okrętowych, wśród których najtrudniej było znaleźć właśnie zapasowe żagle. Natrafił przecież na mały, ośmiometrowy bezan i przywiązawszy go sobie u pasa wrócił, aby pomóc przy jego zamocowaniu i rozwinięciu.

Była to zaiste ciężka praca. Nawet zwinny jak kot Indio i obdarzony niezwykłą siłą Szczygieł omal nie zostali zmyci za burtę, gdy rufa znikała pod wodą, a fala przelewała się przez pokład sięgając im po ramiona.

W końcu jednak żagiel został podniesiony i „Galano” znów zaczął lepiej słuchać steru, podczas gdy trzej ludzie, którzy tego dokonali, śmiertelnie zmęczeni, prze-ziębli do kości, ociekający wodą i szczękający zębami, ściągali z siebie mokrą odzież, aby włożyć wełniane swetry i rozgrzać się łykiem wina.

Nie było im jednak dane zaznać nawet krótkiej chwili spokoju. Gdy Paweł wszedł do sterówki z otwartą butelką, Indio, który znalazł się tam pierwszy, odwrócił się od bocznej szyby i wskazując kciukiem za siebie, powiedział:

— Chyba nie wymigamy się tym razem, jefé. Zdaje mi się, że widać ląd...

Stożkowata boja pomalowana w białe i czerwone pasy tańczyła na falach. Wprost ku zachodowi i ku północy ciemniał wysoki, skalisty grzbiet górski, przecięty pośrodku wąską doliną opadającą ku morzu. Dalej na wschód dolina rozszerzała się, tworząc płaskie wybrzeże sięgające na jakieś dwie lub trzy mile w głąb lądu, aż do stoków owego północnego grzbietu. Między nim a brzegiem morskim leżało miasto z wysoką wieżą kościelną.

Paweł zidentyfikował je na podstawie locji jako Mataro („osiemnaście tysięcy mieszkańców, przemysł tkacki — wełna, len, konopie, bawełna, jedwab”), a poza tym dowiedział się, że boja, którą wypatrzył przez lornetę, oznacza grupę raf odległych o milę od ujścia rzeki San Simon.

Nie spodziewał się, że ląd jest już tak blisko. Była dopiero trzecia po południu, a zatem „Galano” musiał dryfować z przeciętną prędkością około dwóch węzłów.

Za dwie, najdalej za trzy godziny będziemy leżeli na brzegu — pomyślał.

Od chwili, w której Indio dostrzegł ów brzeg, łamał sobie głowę nad sposobem uratowania kutra. Nie chciał go stracić, ale nie mógł ryzykować, zwłaszcza gdy ryzyko nie dawało żadnej gwarancji ocalenia; mogłoby stanowić jedynie rozpaczliwą próbę o niewiadomym wyniku. Każdy zwrot, zmiana ciągu, nie mówiąc już o ustawieniu się bokiem do fali — groziły wywróceniem małego okrętu, który przeciekał teraz jak dziurawy kalosz. Stare przeżarte rdzą nity obluzowały się w otworach i zaczynały się wykruszać. Woda przelewała się na dnie pogłębiając przechyły, a ręczna pompa obsługiwana przez dwie zmiany zmordowanych ludzi nie nadążała za przeciekiem. W dodatku „Galano” rzeczywiście zdradzał tendencję do nadmiernego kołysania się, był kapryśny i leniwy przy wszelkich manewrach, a z nieruchomym motorem zachowywał się raczej jak kłoda drewna niż jak rybacki statek pod żaglem.

Pozostawało więc utrzymywać go dziobem do fali, jak długo się da, po czym zdecydować się na strandowanie.

Ta ostateczność zbliżała się nieuchronnie: sztorm nie tracił na sile, a do brzegu pozostało zaledwie parę mii...

O szóstej kuter znalazł się bardzo blisko lądu, o jakieś trzy mile na wschód od trawersu Matarô, i wtedy kotwica sięgnęła dna. Paweł miał niejaką nadzieję, że będzie trzymała, co pozwoliłoby przetrwać jeszcze jedną noc i — być może — doczekać się końca burzy. Ale i to go zawiodło: ramię kotwiczne pełzło w mule nie trafiając na większy opór, a „Galano” po upływie kilkunastu minut uderzył kilem o podwodny garb, odwrócił się bokiem do wiatru, uderzył znowu i uniesiony wyższą falą przeskoczył przeszkodę, aby w chwilę później wyrżnąć twardo o skałę.

To trzecie uderzenie było znacznie silniejsze niż dwa pierwsze. Wielka, rycząca góra wodna z białym grzbietem piany u czuba podniosła okręt na parę metrów w górę, porwała go z sobą ku brzegowi i umknęła spod niego, kiedy przechylił się na stronę nawietrzną. „Galano” jęknął jak od śmiertelnego ciosu i już się więcej nie podniósł: następne grzywacze nie zdołały go przewalić na drugą burtę; biły w pochylony pokład spychając kuter na skalną płyciznę, aż osadziły go na niej o trzydzieści jardów od piaszczystej rambli.

Od tej chwili zaczęła się jego agonia. Vendavale chciał dobić swoją ofiarę. Rzucał do ataku rozpędzone bałwany, które wpadały na obezwładniony okręt szerząc przez całą noc straszliwe spustoszenie na odkrytym pokładzie. Najpierw — jeszcze przed zapadnięciem zupełnych ciemności — oślepiły sterówkę wybijając grube szyby wraz z futrynami, zdarły żagiel i wyszarpały z uwięzi bączek, który uniosły jak zeschły liść i roztrzaskały na brzegu. Potem przypuściły szturm do drzwi nadbudówki, zniosły dach, zalały maszynownię, wykruszyły kliny u pokrywy luku i włamały się do ładowni, skąd wymiotły zrujnowane przepierzenia, szczątki prycz i sprzętów. Wypatroszyły magazyn żywnościowy na rufie, wykończyły kabelgat, pastwiły się nad ścianami, które zostały pogięte po-wgniatane i zniekształcone, jakby się po nich przetoczyła lawina ciężkich głazów. Wreszcie — już nad ranem — udało im się obluzować nadwątlone nity u prawej burty i rozpruć bok wraku.

Vendavale, jakby tylko na to czekał lub jakby wyczerpał całą swą moc w tym ostatnim wysiłku, zaczął słabnąć, więdnąć, przycichać, aż zgasł zupełnie i tylko rozhuśtane morze wzdymało się jeszcze przez jakiś czas pod promieniami wschodzącego słońca, które zaróżowiło uciekające z nieba obłoki.

Co się tyczy załogi i pasażerów, to znaleźli się oni na lądzie znacznie wcześniej — jeszcze przed nocą, zanim „Galano” uległ zupełnemu rozbiciu. Niebezpieczna, pełna dramatycznego napięcia akcja została przeprowadzona sprawnie i szybko, bez jakiejkolwiek pomocy z brzegu.

Ów brzeg — najdalej ku wschodowi sięgający kraniec doliny otoczony zewsząd stromymi górami — wydawał się bezludny i dziki. Za wąską piaszczystą plażą wśród wertepów i nieużytków ciągnęły się rzadkie zarośla, przechodzące dalej w las; kamieniste halizny, płytkie, kręte jary, rozpadliny obrosłe po brzegach szorstką, wysoką trawą, osypiska głazów i wezbrane wskutek ulewy strumienie tworzyły tam niedostępny labirynt, w którym nie było żadnej drogi lub choćby ścieżki prowadzącej dokądkolwiek. Nie chciało się wierzyć, że o niespełna trzy mile dalej na zachód od tego pustkowia leży kilkunastotysięczne miasto i że gdzieś w pobliżu mieszkają ludzie.

Jak tylko „Galano” osiadł na mieliźnie i przestał się poruszać, Paweł przywiązany cienką linką w pasie wdrapał się na podwietrzną burtę i wyczekawszy odpowiedniej chwili, gdy minęła go cofająca się fala, ześliznął się do wody, stanął na dnie i zaczął brnąć naprzód, zanurzony prawie do ramion.

Miał na sobie tylko zwykłe ubranie robocze i gumową kamizelkę ratowniczą. Płaszcz i gumowe buty zostawił na kutrze.

Zdołał przejść zaledwie kilka kroków, zanim nadbiegła następna fala. Usłyszał jej szum i łoskot za plecami i poczuł, że traci grunt. Poddał się i popłynął, lecz w sekundę później zwalił się na niego potężny grzebień wody, pogrążając go w odmęcie wirów.

Był na to przygotowany do pewnego stopnia i bynajmniej nie stracił zimnej krwi. Wiedział, że musi znów stanąć na nogach, gdy fala uderzy o brzeg i zacznie się cofać; w przeciwnym razie zmyłoby go aż pod kuter z powrotem. Miał dość czasu; nie usiłował teraz z nią walczyć tracąc siły na próżno. Wstrzymał tylko oddech i czekał. Toczący się walec grzywacza obrócił nim raz i drugi, wypchnął go w górę i znów pogrążył, aż w końcu porzucił go, jakby zniechęcony tą zabawą.

Paweł obiema rękami dotknął dna, stanął na czworakach, podniósł się, odetchnął głęboko. Natychmiast spostrzegł, że ma przed sobą nie brzeg, lecz kuter. Zobaczył zgiętą postać India przyczajoną u burty, a za nią głowę i ramiona Szczygła, który trzymał linkę. Tatar wykrzykiwał coś, czego nie można było zrozumieć. Zapewne chciał wiedzieć, czy jefé jest zdrów i nietknięty. Nie było warto mu odpowiadać: pod wiatr nie usłyszałby nic zgoła.

Paweł odwrócił się i brnął dalej. Dno stawało się nierówne, usłane kamieniami. Fala, która przed chwilą przeszła i z przeciągłym grzmotem wyrżnęła o brzeg, już się cofała. Nurt rwał ku morzu coraz prędzej, coraz gwałtowniej, każdy krok naprzód wymagał największego wysiłku mięśni, stopy obute w lekkie półbuciki oślizgiwały się na wygładzonych kamieniach. Lecz poziom wody opadał. Przed Pawłem zaklęsła się połyskliwa dolina i napór prądu zwiotczał. Za to z tyłu dał się słyszeć ryk następnej fali, jak groźne wezwanie do pośpiechu.

Paweł nie oglądał się. Woda sięgała mu tylko nieco wyżej pasa, więc parł przed siebie potykając się i raniąc kostki o sterczące głazy. Pięć kroków, osiem kroków, dziesięć...

Usłyszał łoskot grzywacza wpadającego na pochylony pokład kutra i głuchy jęk pustego kadłuba. Poczuł, że może wzdyma się, poziom wody rośnie a odwrócony prąd popycha go ku brzegowi. Przebył kilka kroków niemal biegiem, zanim stracił oparcie pod nogami. W ostatniej sekundzie odbił się końcami palców od dna i legł na płask. Poniosło go naprzód, a potem znowu wtłoczyło w głąb. Lecz tym razem uderzył kolanem o jakiś kamień, a następnie wleczony po dnie wyrżnął głową o drugi, aż go zamroczyło na krótką chwilę.

Ocknął się prawie natychmiast, bo zdążył jeszcze ujrzeć wytrysk przyboju na linii brzegu. Zerwał się i z trudem ruszył w tamtą stronę. Ale czuł, że słabnie. Gdy fala zaczęła się cofać i woda sięgnęła mu po pierś, musiał stanąć. Zaparł się z całych sił nogami, pochylił się w przód i trwał tak w zaciekłym uporze, a nurt mocował się z nim, wzdymał się, skakał mu do gardła, pluł w twarz pianą, toczył po dnie żwir i kamienie, podmywał, mu stopy, by wreszcie dać za wygraną i opaść, odsłaniając białawe skałki i głazy tuż przed nim.

Paweł spojrzał na nie z niesmakiem. Przeszło mu przez głowę, że niewiele brakowało, by rozłupał sobie na nich czaszkę. Lecz nie poświęcił tej myśli ani jednej sekundy. Następny bałwan oznajmiał się z daleka wściekłym rykiem i mógł dokonać tego, co nie udało się jego poprzednikowi.

Do brzegu pozostało jeszcze z piętnaście kroków. Po cofnięciu się ostatniej fali było wprawdzie płytko, zaledwie po kolana, ale potężny grzywacz, który szarżował teraz na ów zbawczy brzeg, piętrzył się znacznie wyżej niż inne. Jego biała grzywa górowała o dobre trzy metry nad krawędzią burty wraku. Paweł pomyślał, że po pierwsze w żaden sposób nie zdąży ujść tej ogromnej rozpędzonej masie wody, a po wtóre, że jej uderzenie może połamać kości dwu ludziom asekurującym go na linie. W tej samej chwili usłyszał grzmiący łoskot załamującej się fali, a zaraz potem jakiś okrzyk. Jednocześnie dno uciekło mu spod nóg, a brzeg opadł w dół i popędził na jego spotkanie.

Natychmiast pojął, że tym razem nie grozi mu przykrycie czubem grzywacza i że ogromna skiba wody przeniesie go ponad stromym stopniem lądu, byle zdołał utrzymać się na jej wygiętym grzbiecie. Zaczął płynąć najszybciej, jak mógł. Przed oczyma mignął mu wierzchołek jakiegoś krzewu, potem nadłamany konar drzewa.

Nagle uświadomił sobie, że więźnie pomiędzy gałęźmi, i uczepił się ich obu rękami. Poczuł ciężar własnego ciała: woda opadła, opuściła go i szorowała teraz pod nim z powrotem ku morzu, on zaś tkwił o dwa metry nad ziemią w koronie niskiej, zdziczałej gruszy.

Bolały go wszystkie mięśnie i stawy, był nieomal bezwładny i straszliwie znużony. Najchętniej zasnąłby w tej dziwacznej, niewygodnej pozycji, która w innych okolicznościach wydałaby mu się nad wyraz zabawna. Na chwilę przestał myśleć i zdawać sobie sprawę z sytuacji, w jakiej się znalazł. Ale ryk przyboju i wtargnięcie następnej fali w głąb lądu wróciły mu świadomość. Co najmniej dwu ludziom na pokładzie groziło nieustanne, śmiertelne niebezpieczeństwo: szturmujące fale mogły pogruchotać im kości albo porwać ich z sobą w morze. A oprócz tych dwóch jeszcze dwunastu oczekiwało na ratunek, przeżywając nieskończenie długie, pełne trwogi i zwątpienia chwile w dudniącym wnętrzu kutra, podczas gdy woda strumieniami lała im się na głowy, sięgała coraz wyżej, grożąc zupełnym zatopieniem wraku.

Paweł zsunął się na ziemię i wlokąc za sobą linę szedł naprzód, póki nie dotarł do pierwszych drzew rzadkiego lasu. Tam uwiązał ją u grubego pnia dębu, po czym wrócił na brzeg, do strefy jeszcze względnie bezpiecznej, gdzie poziom wody przy nadbiegającej fali nie przekraczał jednego metra.

Musiał, teraz przeciągnąć na ląd i zamocować dwie grube liny, tak aby utworzyły pomiędzy kutrem a brzegiem coś w rodzaju poręczy, których mogliby się trzymać rozbitkowie podczas przeprawy. Zaczął wybierać linkę asekuracyjną, a uzyskawszy nieco luzu, przełożył ją sobie przez ramię i znów wspinał się pod górę, aż do owego dębu, aby raz jeszcze wrócić i raz jeszcze przebyć te kilkadziesiąt kroków po oślizłej, nierównej stromiźnie.

Wreszcie związał i zacisnął podwójną pętlę na pniu, a następnie zszedł niżej i unosząc w górę ramiona dał znak Tatarowi, że można naprężyć liny. Wypróbował ich napięcie, odetchnął głęboko i zmierzył wzrokiem odległość od kutra, którą miał przebyć — tym razem przeciw fali i wiatrowi.

Musiał tam wrócić, aby uczynić zadość przepisom o obowiązkach dowódcy i pokierować przeprawą wszystkich pozostałych ludzi. Postanowił, że tego dokona, choć kolana uginały się pod nim i bolesny skurcz chwytał mięśnie w udach. Zaciął zęby i ruszył naprzód trzymając się lin.

Dwukrotnie fala odrzuciła go w tył, a raz omal nie skręciła mu karku załamując się nad głową. Gdy już był całkiem blisko, zaplątał się w linkę, którą zabrał z sobą, i omal nie wessało go pod wrak leżący na boku. Na szczęście wir powstały od cofającej się fali wyrzucił go na powierzchnię, a Indio podał mu długi bosak i wciągnął na rufę. Paweł przy jego pomocy wpełzł do sterówki, wypił parę łyków wina i szczękając zębami zdobył się jednak na uśmiech. Poczuł się tu niemal bezpieczny, jakkolwiek grzmiące potoki wody wpadały raz po raz przez wybite okna, a oszalałe grzywacze cwałowały po nadwerężonym dachu, który uginał się pod ich ciężarem.

Z ciemnego wnętrza, z luku maszynowni zwracały się ku niemu zmęczone, pobladłe twarze, błyskały zapadnięte oczy.. Ludzie chmurni, otępiali, wyczerpani chorobą morską, która znęcała się nad nimi przez półtorej doby, spoglądali na niego milcząc, w oczekiwaniu, co im powie, on zaś pomyślał, że zapewne większość z nich przypisuje mu całą winę za to, co ich spotkało i co ich czeka jeszcze w ciągu najbliższych godzin.

Godzin? Może nie tylko godzin, ale dni. Może tygodni lub nawet miesięcy... Sam nie zastanawiał się nad tym i nie powziął żadnej decyzji. Na razie musiał skoncentrować się na chwili bieżącej, ewakuować ich z rozbitego kutra na brzeg, a zatem natchnąć ich odwagą i przekonać, że przy zachowaniu przytomności umysłu ta przeprawa ma teraz wszelkie widoki powodzenia.

Zaczął mówić, a potem krótko wyjaśnił, co należy robić i jak się zachowywać: zostawić wszystkie rzeczy prócz ubrania, jakie mają na sobie. Bagaż w miarę możliwości przeholuje się na linie. Ci, którzy czują się dość silni, pójdą pojedynczo. Plutonowy Szczygieł, mat Kieżun i porucznik Bilski będą towarzyszyli najsłabszym. Jeśli zajdzie tego potrzeba, również szturman Tatar. Ponieważ kuter od lądu dzieli odległość nieco mniejsza od długości jednej fali, trzeba ruszać naprzód, gdy fala zaczyna się cofać. Obie liny trzymać pod pachami, przyciskając je do boków, ale gdy nadbiega fala od morza, pozwolić nieść się naprzód, rozluźniając nieco chwyt ramion. Po osiągnięciu brzegu w bezpiecznej odległości od przyboju uwolnić się od cienkiej linki asekuracyjnej, która zostanie ściągnięta z powrotem na wrak. Czekać pod drzewem, do którego grube liny są uwiązane.

— Jasne? — zapytał.

Odpowiedział mu potakujący chór głosów, wśród których wyczuł znacznie więcej energii, niż się spodziewał.

— Chciałbym, żeby kapitan Losiak przeprawił się pierwszy, razem z porucznikiem Bilskim — powiedział głośno. — Jak się pan czuje, kapitanie?

Łosiak ukazał się na schodni i o własnych siłach wdrapał się wyżej.

— Myślę, że powinienem pójść raczej na końcu — odrzekł z niejakim wahaniem. — Jestem odpowiedzialny za...

— Będzie pan tam potrzebniejszy niż tutaj — przerwał mu Paweł. — Tu ja odpowiadam za wszystko.

Kapitan skrzywił się ironicznie, jakby w przekonaniu, że ta odpowiedzialność pociągnie za sobą fatalne skutki dla dowódcy „Galano”.

— Nie ulega kwestii — mruknął. Obejrzał się na Bilskiego.. — Idziemy, poruczniku?

Saper skinął głową.

— Ja jestem gotów, panie kapitanie.

Paweł zapytał, czy który z pasażerów decyduje się na przeprawę pojedynczo, bez pomocy. Zgłosili się obaj podchorążowie lotnicy i dwaj podoficerowie. Polecił im, żeby uzgodnili między sobą kolejność i złożyli swoje rzeczy w kabinie za sterówką. Sam wypełzł na pokład, za osłoną nadbudówki przeczekał uderzenie najbliższej fali i dał znak Tatarowi, który przepuścił przodem Łosiaka i Bilskiego, a potem wylazł za nimi trzymając ich linki asekuracyjne. Tymczasem fala chlasnęła o próg brzegu, strzeliła w górę, wpadła na ląd.

— Już! — zawołał Indio. — Trzymajcie się lin. Mocno! Kapitan zsunął się do wody, za nim porucznik. Liny zanurzyły się nieco pod ich ciężarem, dwie rzutki obłożone na polerach u burty zaczęły spełzać w morze. Indio i Paweł luzowali je metr za metrem, w miarę jak tamci dwaj poruszali się naprzód.

Posuwali się wolno, z trudem. Zanim przebyli połowę drogi, nakryły ich dwa kolejne grzywacze: trzeci, większy oderwał zapewne Łosiaka od liny, bo przez dłuższą chwilę nie było widać, a porucznik widocznie wypuścił z rąk jego linę asekuracyjną. Indio zaczął wybierać i gdy poczuł opór, pociągnął mocniej. Teraz głowa i ramiona kapitana ukazały się na powierzchni, Bilski zdołał podać mu rękę i pomógł odnaleźć oparcie. Lecz dopiero siódma, stosunkowo niższa od innych fala osadziła ich na brzegu.

Przeprawa następnych czterech pasażerów poszła dość sprawnie. Dwaj pozostali dotarli na ląd przy pomocy Kieżuna i Szczygła. Potem przyszła kolej na Maderaka i Victora, a potem na Paprotnego. Wreszcie udało się przeholować za pomocą jego linki asekuracyjnej tobołki owinięte w olejarze i wśród zapadających ciemności na wraku pozostał tylko Paweł ze swym szturmanem.

Znalezienie tymczasowego schronienia dla rozbitków zajmowało widocznie myśli ich obu, ponieważ Indio na pytanie Pawła w tej najpilniejszej sprawie miał gotową odpowiedź.

— Znam te okolice, jefé — odrzekł. — Znam też ludzi, którzy nas przyjmą, a przynajmniej znałem ich kilkanaście miesięcy temu; mam nadzieję, że większość z nich żyje na wolności, i jestem pewien, że nie zmienili się od tego czasu. Wszyscy byli wtedy muy rojos, cała ta wioska, Espadán. Bardzo nędzna wioska, bo jeżeli ktoś z nich pracował w Mataró jako obrero jornalero, to już był uważany za szczęściarza. A — może mi pan wierzyć albo nie — fabrykanci w Mataró bynajmniej nie stosowali dniówki ustalonej przez Confederacion de Trabajodores... W dodatku wielu z nich porzuciło pracę, żeby wziąć udział w powstaniu, i teraz oczywiście nikt ich nie zatrudni. Żyją ze swoich kilku owiec albo tłuką kamienie na drogach. Ale broń mają pochowaną na strychach i guardia dvii nie zagląda ani do Espadán, ani do sąsiednich wsi.

— Gdzie to jest? — spytał Paweł.

— Niedaleko stąd, w górach. Będzie ze cztery kilometry. Ale droga jest uciążliwa, a nasi ludzie wyglądają hm... trochę flojo, to znaczy — klapnięci. Trzeba liczyć ze dwie godziny marszu.

— W takim razie bliżej jest chyba do Matarô — zauważył Paweł.

Indio spojrzał na niego z ukosa.

— Do Matarô z pewnością łatwiej się dostać niż do Espadán, jefé — odrzekł po chwili. — Tylko wydostać się z tamtejszego aresztu jest znacznie trudniej.

— No tak — mruknął Paweł. — Ale trzeba w jakiś sposób zawiadomić nasz, to jest brytyjski konsulat o awarii. „Galano” jest zarejestrowany jako angielski kuter rybacki i...

— I Servicio Informacion Militar wie o tym doskonale — dokończył Indio. — Jeżeli pan, jefé, zamierza zgłosić się do władz policyjnych w Matarô, będzie to po prostu suicido — samobójstwo z premedytacją. Wsadzą nas wszystkich do paki, a potem — pojedziemy do Miranda del Ebro i żaden konsul nie straci przez to apetytu.

Paweł nie miał co do tego wątpliwości, ale — jak dotąd — nie widział innego wyjścia. Teraz chciał usłyszeć, jak szturman wyobraża sobie dalszy ciąg tej fatalnej przygody.

— W Espadán będziemy bezpieczni — oświadczył Indio. — A jeśli nie w Espadán, to w Corredo czy w Agudas, czy jeszcze dalej w górach. Możemy tam zostać kilka tygodni. Nawet i miesięcy. Tymczasem z Gibraltaru mogliby po nas przysłać „Dogfisha” i zabrać nas choćby stąd albo z Pinedy — to także takie pueblo nad samym morzem, w którym klimat nie służy żandarmom z Seguridad.

— Bardzo pięknie, tylko stąd, u licha, w Gibraltarze wiedzieliby, co się z nami dzieje i gdzie jesteśmy? — spytał Paweł.

Indio nie bardzo się tym stropił.

— Damy znać do Seredyńskiego albo do Apostoła — powiedział po chwili namysłu. — Są na to sposoby. Gdybyśmy mieli większą sumę pieniędzy... Ba!

— Większą sumę? — powtórzył Paweł.

— No, tak ze trzy, cztery tysiące pesetas, to będzie koło stu dolarów — wyjaśnił Indio.

— To co wtedy? — spytał Paweł.

— To można by wysłać nawet kilku ludzi do granicy portugalskiej. A stamtąd nie jest już trudno. Wszystko razem — może dwa, może trzy dni do Lizbony. W Matarô są dwaj tacy, którzy się tym zajmują. Z Barcelony jedzie się samochodem przez Valladolid i Salaimankę. Jedzie się prędko, a policja nie zatrzymuje eleganckich samochodów i nie pyta pasażerów o salvoconducto. No te apures, jefé: tak czy owak lepiej poczekać kilka tygodni w górach u moich przyjaciół niż kilka miesięcy w Mirandzie.

Paweł pomyślał, że te argumenty nie są pozbawione zdrowego rozsądku. Przypomniał sobie, że „doktor” Seredyński mówił mu o kilku pomyślnie przeprowadzonych akcjach ewakuacyjnych przy użyciu samochodu w szczególnie ważnych przypadkach. Dotyczyły one przerzucenia z Francji do Portugalii załogi zestrzelonego bombowca, a także dwóch czy trzech agentów brytyjskiego wywiadu. W jednej z takich eskapad „doktor” sam brał udział. Wyraził mniemanie, że jest to sposób najpewniejszy, najszybszy, lecz niestety bardzo kosztowny.

Ale tym razem... Tym razem nie można było liczyć się z kosztami. Paweł nie miał żadnych wątpliwości, że przesyłka, którą mu wręczono w Perpignan, jest pilna. I ważna. I że trzeba ją wysłać napewniejszą drogą.

Odrzekł, że zastanowi się nad tym. W każdym razie był już zdecydowany, że zrezygnuje ze schronienia w Matarô i poszuka go w owym Espadán, dokąd zamierzał wysłać Tatara natychmiast po opuszczeniu wraku. Pozostawało teraz zabrać stąd kasę (było w niej około dwustu funtów w walucie francuskiej, amerykańskiej i angielskiej) oraz zniszczyć niektóre dokumenty, a inne wziąć z sobą zabezpieczywszy je przed wodą.

Między tymi ostatnimi znalazła się zalakowana koperta, dostarczona przez placówkę w Perpignan. Podczas gdy Paweł pakował ją do gumowego worka wraz z pieniędzmi i dziennikiem okrętowym, Indio kręcił się koło niego — z zatroskaną miną, niczym kwoka w poszukiwaniu najodpowiedniejszego miejsca na złożenie jajka.

Jefé — powiedział — w końcu zapomnieliśmy o maquinie...

— O czym? — zapytał Paweł.

— O naszym lewisie. Nie zostawimy go przecież karabinierom...

— Tylko co? Weźmiemy go na plecy, a cztery skrzynie amunicji pod pachę?

— Nie, jefé. W ogóle nic nie weźmiemy. Tylko moglibyśmy zatopić maquinę i amunicję po podwietrznej stronie wraku, żeby wiadomo było gdzie ich szukać. Po pierwsze byłby to piękny podarunek dla tych z Espadán, a po drugie guardia dvii nigdy by się nie dowiedziała, że „Galano” miał na pokładzie broń. Myślę, że uda nam się stąd wydostać bez zawierania znajomości z faszystami, a jeżeli koniecznie trzeba będzie odgrywać rybaków, to już lepiej takich, którzy nie wożą maquiny ukrytej na dziobie kutra. A jak tylko vendavale skręci kark, moi przyjaciele z Espadán wyłowią starą szprycę i prędzej czy później zrobią z niej właściwy użytek. Więc gdyby się pan zgodził, jefé, to ja bym tu został jeszcze chwilę, żeby to załatwić, a pan by się tymczasem przeprawił, żeby tamci zanadto za nami nie tęsknili.

Paweł pomyślał, że w wywodach India jest wiele słuszności, ale postanowił, że z wraku zejdzie ostatni, poza tym zaś Tatar był mu potrzebny na lądzie, i to jak najprędzej.

— Szkoda, że wam to nie przyszło do głowy wcześniej — powiedział z niejakim zniecierpliwieniem. — Można było do tej pory odkręcić śruby od podstawy i wyciągnąć tę waszą maąuinę z forpiku. A teraz... — zawahał się.

— Śruby są odkręcone — oświadczył niewinnie Indio unikając jego spojrzenia. — Zrobiliśmy to ze Szczygłem i z Kieżunem, jak pan był na brzegu, jefé. Wystarczy zdjąć pokrywę, podwindować maquinę i spuścić ją za burtę. A skrzynki z amunicją przenieśliśmy do magazynu żywnościowego, żeby były pod ręką, bo moja mamusia zawsze mi mówiła, że najlepiej mieć wszystko pod ręką, zwłaszcza jeśli się nie jest pewnym, jak tatuś zareaguje na przypalony krupnik, i dlatego w takich okolicznościach nie rozstawała się z kluczem od kuchni, aby na wszelki wypadek móc się tam zamknąć. Ale mój tatuś...

— Zostawcie w spokoju waszą najbliższą rodzinę. Indio — przerwał mu Paweł. — Musimy się pośpieszyć. Mam nadzieję, że przygotowaliście także liny do tej operacji?

— Naturalnie — odrzekł szturman pokazując zęby w uśmiechu. — Idziemy?

Wysunęli się ze sterówki i na czworakach dotarli na dziób kutra. Zanim nadbiegła pierwsza fala, Indio wybił toporem kliny mocujące pokrywę, po czym obaj legli na płask, trzymając się krawędzi otworu. Wartki potok spienionej wody przetoczył się im po grzbietach, trzasnął o burtę, spłynął z powrotem.

— Już! — zawołał Paweł.

Zgodnym wysiłkiem podciągnęli w górę linę owiniętą dokoła lewisa. Indio pochylił się, chwycił karabin maszynowy za tylce, dźwignął go wyżej, oparł obrotnik na skraju pokładu, a Paweł obłożył linę na polerze u burty.

Gdy się odwrócił, ujrzał załamujący się grzebień następnej fali o parę metrów przed sobą. Zdążył jeszcze krzyknąć: „Uwaga!” i przysiąść pod wysokim nadburciem.

Grzywacz uderzył, przyparł go do żelaznej płyty i cofając się gwałtownie, porwał z sobą. Lina! — pomyślał Paweł. — Nie wypuścić z rąk liny! Woda go uniosła, wyrżnął o coś łokciem, a potem zawadził nogą o jakiś ciężki kanciasty przedmiot, w którym uwięzła mu stopa. Prąd wykręcił go, ścięgna szarpnęły się boleśnie, aż jęknął. Cholerna maquinal — przeleciało mu przez głowę. Spróbował wstać trzymając się liny. Ostry ból przewiercił mu nadwerężoną stopę, ale gdy ją ustawił inaczej, zmniejszył się nieco.

Lewis leżał u burty, pod którą stoczył się w ślad za nim. Indio, który zdołał w porę przytrzymać się poręczy, zsunął się teraz w dół po pochyłym pokładzie i przekrzykując wycie wichru pytał, czy Pawłowi nic się nie stało.

— Nic! — wrzasnął Paweł ze złością. — Nie traćmy czasu!

Pociągnęli we dwóch linę i karabin maszynowy podjechał aż do polerów, na których była obłożona.

— Niech ją pan przytrzyma, jefé — zawołał Indio. — Idą mniejsze fale. Chyba nas nie zaleją!

Wdrapał się z powrotem na podwietrzną i przełożył lewisa za burtę, a następnie po wypukłości beczkowatego kadłuba opuścił go w morze.

Ledwie się z tym uwinął, szklisty, zielonkawy grzebień przecwałował ponad dziobem kutra, chlasnął o ścianę na śródokręciu i załamał się z rykiem tuż za podwietrzną. Indio pożegnał go hiszpańskim przekleństwem, dał znak, że jest gotów, i odwinąwszy liny z polera przelazł za osłonę sterówki, a następnie przyholował tam Pawła, który musiał przebyć na czworakach uciążliwą drogę po równi pochyłej.

Zatopienie skrzynek z amunicją nie przedstawiało większych trudności, ponieważ nie wszystkie fale docierały tu bezpośrednio, wyładowując swą furię na ścianie nadbudówki. Uporali się z tym w kilka minut, choć już niemal po ciemku, po czym Paweł pokuśtykał do swojej kabiny, aby zabrać stamtąd dokumenty i pieniądze przygotowane do przeprawy na ląd.

Indio dopiero teraz zauważył jego nierówny chód.

Que tal, jefé? — zapytał z niepokojem. — Zdaje się, że pan oberwał?

— Trochę — mruknął Paweł niechętnie. — Nic wielkiego.

Ale szturman nie dał się zwieść temu zapewnieniu.

— Zabandażuję panu nogę — powiedział stanowczo. — Tak pan nie dojdzie.

Paweł nie opierał się. Gdy Indio skrępował mu nogę w kostce elastycznym bandażem z podręcznej apteczki, poczuł się znacznie lepiej i pewniej.

Zsunęli się do wrzącej, pełnej wirów wody i gdy fala uderzyła o brzeg, ruszyli naprzód. Tym razem przejście na ląd wydawało się Pawłowi znacznie łatwiejsze: wystarczyło pozwolić unosić się prądowi lub zawisnąć na napiętych linach trzymając się ich oburącz, gdy nurt powracał. Natomiast marsz pod górę po oślizłym gruncie, po wykrotach i wądołach wyczerpał go tak dalece, że chcąc nie chcąc musiał się oprzeć na ramieniu India, aby pokonać ostatnie wzniesienie.

Pod dębem, do którego były przywiązane liny, zastali tylko Szczygła. Były czołgista dzwoniąc zębami wyjąkał, że porucznik Bilski znalazł głębiej w lesie, na skraju polany opuszczony szałas pasterski i że wszyscy tam poszli, aby się schronić przed wiatrem.

— Bardzo dobrze — powiedział Indio. — Zapomniałem o szałasie. Byle tylko nie przyszło im do głowy rozpalić tam ogień, bo tę budę widać z szosy i chyba także z okien domu dróżnika. Jego syn należał do Falangi — wyjaśnił krótko.

Paweł zaniepokoił się.

— W takim razie chodźmy tam zaraz.

Indio pomógł mu wstać.

— To niedaleko — powiedział ujmując go pod ramię. Szli wąską, krętą ścieżką, którą nieomylnie odnajdywał w ciemności. Las szumiał, wiatr szamotał się w konarach drzew; pod nogami czuło się połamane gałęzie i zerwane liście.

Po kilku minutach zaczęła prześwitywać otwarta przestrzeń rozległej polany, a na tle niskich chmur podbiegłych łuną świateł od strony Mataró wyłonił się dach niewielkiej szopy.

Wewnątrz panowała ciemność i cisza, ale Paweł dostrzegł poruszające się cienie ludzi.

— Jesteśmy tu wszyscy, panie kapitanie — usłyszał głos porucznika Bilskiego.

11

Obudziwszy się z ciężkiego snu, Paweł zobaczył w półcieniu zalegającym strych smagłą twarz Ignacego Tatara, który wpatrywał się w niego szczerząc białe zęby w wesołym uśmiechu. Natychmiast uświadomił sobie, gdzie jest i w jakich okolicznościach się tu znalazł.

Salud, jefé — powiedział Indio, widocznie bardzo z siebie zadowolony. — Jak się pan czuje?

Paweł przeciągnął się, spróbował poruszyć stopą. Ból odezwał się, lecz był znacznie mniej dotkliwy niż wieczorem, kiedy się tu dowlókł. Okład z ziół, który mu zrobiła żona gospodarza, podziałał kojąco na nadwerężone ścięgna.

— Wcale nieźle — rzekł siadając na rozścielonym sianie. — Wszyscy jeszcze śpią?

Indio rozejrzał się i skinął głową.

— U Antonia i u Matiasa także — dodał.

Paweł dostrzegł teraz kilka postaci wyciągniętych opodal i przykrytych derkami.

— Może byśmy zeszli na dół — powiedział Indio. — Mujer Maria zmieni panu opatrunek. Przyniosłem ubranie; jest suche i wyłatane.

Paweł ubrał się szybko i zszedł po drabinie na podwórze. Słońce świeciło z wysoka, niebo było ciemnoszafirowe, bez jednej chmurki, cienie od drzew krótkie, wilgotne. Tu i ówdzie na soczystej trawie połyskiwały krople rosy, w zagłębieniach wąskiej kamienistej drogi pozostały jeszcze niewielkie lusterka wody po ulewnym deszczu.

Espadán — kilkanaście nędznych chat skleconych z kamienia, gliny i okrąglaków — rozciągał się nieco dalej, wzdłuż owej drogi, niewidoczny za jej zakrętem. Krajobraz wyglądał jak dobra wersja straszliwych landszaftów przedstawiających leśne ustronia z polanką i źródełkiem, które ozdabiają ściany drobnomieszczańskich mieszkań, z tą różnicą, że na takich dziełach sztuki zwykle bywa także jeleń, a tu go nie było. Nie było też widać ludzi i łagodna, błoga cisza zawisła nad tym zakątkiem ukrytym wśród południowych stoków Pirenejów.

Paweł pomyślał, że ten sielankowy spokój jest tylko pozorem. Zaledwie o kilka kilometrów od Espadán było przecież Matarô z koszarami guardia dvii, nieco dalej — Barcelona, a wszędzie na zachód i na południe w całej Hiszpanii rządziła Falanga i na wszystkich drogach były patrole karabinierów, posterunki policyjne i wojskowe, a w każdym mieście — areszty i więzienia. Espadán drzemał w słońcu i błogiej ciszy, lecz gotów był w każdej chwili ocknąć się na pierwszy podejrzany odgłos, tak właśnie, jak zbudził się w nocy, zanim jeszcze kilkunastu rozbitków z „Galano” dotarło do chaty starego Pedra Torela.

— Pedra nie ma w domu — powiedział Indio. Został w Matarô z synem, żeby nam przynieść trochę viveres. Nie mają tu tego za wiele. Ja przyniosłem tylko tytoń i parę dobrych wiadomości.

Otworzył niskie drzwi izby przyległej do stajni i przepuścił Pawła przodem. Kobieta o szpakowatych włosach i zwiędłej, zatroskanej twarzy spojrzała ku nim niechętnie, odwracając głowę od ognia, nad którym wisiał żelazny garnek.

Salud, Maria — powiedział Indio.

Skinęła głową w milczeniu, zdjęła z haka parujący kociołek i postawiła go na krawędzi paleniska.

Que tal? — spytała wskazując Pawła.

— Lepiej — odrzekł Indio. — Może byś mu zmieniła ten okład?

Bueno. Będziecie jedli?

— Tak. Co tam ugotowałaś?

Wzruszyła ramionami.

Frijoles, como siempre.

Zdjęła z półki dwie blaszane miski, napełniła je rozgotowaną fasolą i postawiła przed nimi na stole.

Non grasa — powiedziała. — Buen provecho.

Indio uśmiechnął się.

— Dasz nam trochę wina?

— Możesz sobie utoczyć z bukłaka. Wiesz, gdzie wisi. Uklękła obok Pawła i odwinąwszy wilgotne płótno zaczęła mu lekko masować stopę.

— Jedz — powiedziała widząc, że odłożył łyżkę. — Comprendes?

Paweł skinął głową. Indio wrócił z ciemnej komory niosąc gliniany dzbanek i dwa kubki, które napełnił winem. Było cierpkie i kwaśne, ale gasiło pragnienie.

Gdy skończyli jeść, Maria założyła Pawłowi świeży opatrunek, a Indio wyjął z kieszeni otwartą paczkę tytoniu.

Tabaco — powiedziała kobieta z błyskiem w oczach.

Nie pytając o pozwolenie, z wielką wprawą skręciła papierosa i zapaliła go od kawałka rozżarzonego drewna z paleniska.

Mężczyźni zapalili także i Paweł spojrzał pytająco na India.

— No i co?

Indio wyszczerzył zęby w uśmiechu, zaciągnął się dymem.

— Możemy wynająć samochód za cztery tysiące pesetas — oświadczył triumfująco. — Jest teraz w Matarô. Może zabrać trzech ludzi, a jeżeli będzie trzeba koniecznie, to nawet czterech. Ale lepiej trzech, żeby nie było ciasno. Guardia civil ma większy szacunek i zaufanie do osób, które podróżują wygodnie. To jest bardzo ładny nowy i szybki samochód. Kierowca będzie czekał na twoją decyzję, jefé, do jutra, ale wolałby wyruszyć jeszcze dziś w nocy. W takim razie jutro przed wieczorem byłby pan w Villar Formoso, na granicy portugalskiej.

— Ja — przerwał mu Paweł. — Widzę, że już rozporządziłeś się moją osobą, Indio?

Tatar drapał się za uchem z wyrazem zniecierpliwienia i zawodu.

— Wiedziałem, że tak będzie — westchnął. — Posłuchaj jefé...

— Owszem, słucham. Tylko wolałbym, żebyście nie decydowali za mnie. Więc?

— Wiedziałem,, że tak będzie — powtórzył Indio kiwając głową.

— Tym lepiej — zauważył Paweł. — Powinno ci to oszczędzić rozczarowań. Gdzie jest Villar Formoso i jak można przedostać się stamtąd przez kordon graniczny?

Indio z rezygnacją podał mu te szczegóły. Villar Formoso, małą podgórską miejscowość w Sierra de Gata, zamieszkiwało kilkadziesiąt rodzin trudniących się głównie przemytem, i to prawdopodobnie w porozumieniu ze strażą graniczną. Jeden z przyjaciół India, a także kierowca samochodu znał nazwiska ludzi, którzy już wielokrotnie podejmowali się przemycać tamtędy zbiegów. Dwa pośród tych nazwisk były Tatarowi znane: wspominał je „doktor” Seredyński...

— Naturalnie! — mruknął Paweł. Polacy są urodzonymi konspiratorami — pomyślał z ironią. — Wyobrażam sobie, co by na to powiedział Tom Mason! Ale tym razem...

Zapytał, jak daleko jest z Barcelony do Villar Formoso.

— Ponad osiemset kilometrów — odrzekł Indio. — Trzeba omijać niektóre większe miasta. Za to od granicy do stacji kolejowej jest zaledwie godzina drogi. Do Lizbony jedzie się całkiem bezpiecznie, koło siedmiu godzin.

Paweł skręcił sobie nowego papierosa.

— Co poza tym? — spytał.

Indio spojrzał na niego spode łba. Był ciągle jeszcze trochę nadąsany. Zastrzegł się, że nie zamierza podejmować za Pawła żadnych decyzji, ale że syn Pedra, Juan Toral, jego brat stryjeczny Lucas i niejaki Valle, Gomez Valle, kolejarz wyrzucony z pracy za hardość wobec przełożonych, chętnie podjęliby się roli przewodników, gdyby trzeba było przeprowadzić część zbiegów ustronnymi drogami przez Katalonię, aż do Walencji.

— A dalej? — spytał Paweł zrozumiawszy, co Tatar ma na myśli.

— Oni znają trasę „doktora” — odrzekł. — To znaczy znają ten odcinek i wiedzą, kto mógłby zaopiekować się naszymi ludźmi dalej; komu ich przekazać. Naturalnie biorą za to pieniądze. Stosunkowo niewiele pieniędzy. Za ryzyko, jefé. Może mi pan wierzyć albo nie — ryzyko spędzenia kilku lat w kryminale czy też w obozie koncentracyjnym jest tu, w Hiszpanii bardzo tanie, bo biedacy muszą ryzykować, aby żyć. W dodatku robią to przeciw faszystom — mówię o naszych, to jest o rojos. I robią to dla nas, dla Polaków, bo wiedzą, że w czasie Guerra Cwil byliśmy po ich stronie. Rozmawiałem z porucznikiem Bilskim, jefé, i z naszymi chłopcami z załogi — wyznał spuszczając powieki, jakby oskarżał się o jakiś występek. — Wcale im się nie uśmiecha oczekiwanie na kuter, a przy tym nie wiadomo przecież, czy by go po nich przysłali z Gibraltaru, prawda? Więc pomyślałem sobie, że na wszelki przypadek mógłbym się wywiedzieć o przewodników, i znalazłem tych dwóch, i ciekaw jestem, co na to powiesz, jefé, bo już raz mnie ochrzaniłeś, że się sam rządzę jak szara gęś.

— Bardzo dobrze — powiedział Paweł powstrzymując uśmiech.

Indio uniósł powieki i poprawił się na stołku.

— Ona nie powinna o tym wiedzieć — szepnął rzucając spojrzenie w stronę żony Pedra. — Straciła starszego syna przy takiej robocie.

Paweł przygryzł wargę.

— Do licha! — mruknął — Więc to tak...

Indio mówił, że wszystkie gazety pełne są wiadomości o niemieckiej ofensywie na wschodzie. Pancerne dywizje Hitlera miały rzekomo przerwać na Ukrainie obronną linię Stalina. Na północy idą na Smoleńsk.

— Ale im to z pewnością nie wyjdzie na zdrowie — powiedział z przekonaniem. — Im głębiej wlezą, tym dla nich gorzej.

Paweł słuchał z roztargnieniem. Myślał o starej Marii. Juan był zapewne jedynym synem, jaki jej pozostał, a teraz miałby znów wyruszyć z domu jak tamten. „Za stosunkowo niewiele pieniędzy”...

Obejrzał się na nią i spotkał jej nieufne spojrzenie. Czy domyślała się czegoś?

Do licha — powtórzył w myśli. — Trzeba mieć sumienie z granitu, żeby odbierać matkom synów; żeby ich wynajmować dla celów, których te matki bodaj nie są w stanie zrozumieć — na „tanie ryzyko”. A jednak muszę to zrobić!

Przypomniał mu się drwiący uśmiech porucznika Obuchowskiego i jego słowa: „Po dwóch, trzech podróżach straci pan wiele ze swej nadmiernej wrażliwości”. Tak, zapewne, komendant „Dogfisha” nie przejmowałby się podobnymi drobiazgami. „Teraz jest wojna, panie Rubis!”

— W Matarô jeszcze nie wiedzą, że nasz „Galano” leży u brzegu — mówił Indio. Nie widać go ani z lądu, ani od strony morza. Zresztą prawie nikt nie zapuszcza się na te bezdroża. Este ermita. Wrak może tu leżeć nie zauważony nawet przez kilka dni, ale Antonio i Matias, i obaj Toralowie chcą dziś w nocy wyciągnąć maquinę i amunicję, więc jeżeli nie miałbyś nic przeciw temu, jefé, poszedłbym z nimi, żeby im pomóc. Oni myślą, że jak się zaczęło z Rosją, to i tu wkrótce się coś zacznie. Wydaje im się, że Rosja jest blisko, zaraz za Francją; że powinni być gotowi na pierwszy sygnał stamtąd. To prości ludzie, jefś, i trudno im zrozumieć, jak jest naprawdę, a przecież nie można odbierać im nadziei.

Muszę to zrobić — myślał Paweł. — Muszę zrobić wszystko, co się da w tych warunkach. Obuchowski na moim miejscu nie miałby żadnych skrupułów. Ale miał więcej szczęścia. Wszystko odbyło się kosztem wysiłku i cierpień tych, którzy zdołali ocalić jego kuter i siebie z nim trazem;' naprawdę stosunkowo tanim kosztem. Podczas gdy ja...

Maria Toral zaczęła nagle mówić prędko, podnieconym głosem. Zadała jakieś pytanie i widocznie domagała się stanowczej odpowiedzi.

— O co jej chodzi? — zapytał Paweł. Indio wzruszył ramionami.

— Chce, żebyśmy sobie stąd poszli — odrzekł. — Boi się. Tu była pacyfikacja. Guardia dvii rozstrzelała wtedy kilkunastu mężczyzn, a jej syn... Mówiłem ci, jefé. Trochę jej to pomieszało w głowie. Estd loco.

— Powiedz jej, że jutro już nas tu nie będzie.

Indio wstał i podszedł do Marii. Tłumaczył jej coś i przekładał, lecz mogło się zdawać, że go nie słyszy.

No hay derecho, no hay derecho — powtarzała w kółko.

W końcu jednak umilkła, zapewne na pół przekonana.

Udało mu się oszukać ją — pomyślał Paweł. — It's a war, mister Rubis!

Kapitan Łosiak wysłuchał propozycji Pawła z twarzą skupioną i marsem na gładkim, białym czole. Wyraził cały szereg wątpliwości i zastrzeżeń, ale po szczegółowych wyjaśnieniach opierał się już bez wielkiego przekonania, raczej dla formy, chcąc podkreślić, że ustępuje wobec wagi powierzonego mu zadania, ale wolałby dzielić trudy i losy swoich żołnierzy. Paweł wielokrotnie zapewniał go, że nikt o tym nie wątpi, a wreszcie po długiej, wyczerpującej dyskusji uroczyście wręczył mu zalakowaną kopertę i odetchnął z ulgą, gdy Łosiak w towarzystwie Victora i Maderaka zaczął schodził w dół pod przewodnictwem Antonia, aby w umówionym miejscu spotkać się z Ignacym Tatarem, który miał tam przyjechać samochodem.

Wkrótce po nich wyruszyły różnymi drogami przez góry, na Corredo i na Agudas, dwie oddzielne grupy po czterech ludzi z Gomezem Valle i Lucasem Toralem. Były to zdaniem Pedra najpewniejsze, choć najdłuższe trasy, ponieważ omijały ludne okręgi o rozgałęzionej sieci komunikacyjnej. Dlatego Paweł zdecydował się wysłać tamtędy większość zbiegów.

W Espadán pozostał jeszcze tylko porucznik Bilski i Szczygieł. Ci dwaj ofiarowali się pomóc przy wyciąganiu zatopionego lewisa, po czym mieli wraz z Juanem Toralem popłynąć łodzią Matiasa aż do Garrafy, omijając Matarô i Barcelonę, aby następnie odesłać mu łódź przez tamtejszych jego krewnych.

Wreszcie Indio i Paweł mieli wyruszyć ostatni, upewniwszy się, że tak ustalony plan przynajmniej na samym początku przebiega pomyślnie.

Paweł stał na wąskiej, wyboistej drodze i patrzył w ślad za oddalającymi się sylwetkami ośmiu młodych ludzi. Każdego z nich pożegnał uściskiem dłoni. Paprotny był ostatni. Obejrzał się.

— Zobaczymy się w Gibraltarze, panie kapitanie! — powiedział trochę zmienionym głosem.

— Na pewno się zobaczymy — odrzekł Paweł usiłując nadać tym słowom ton niezachwianej pewności.

Potem odwrócił się i zaczął wolno iść przez wioskę w stronę domu Toralów, przeprowadzany spojrzeniami kobiet siedzących na progach. W zapadających ciemnościach dostrzegał tylko zarysy ich twarzy, błysk oczu lub gest ręki. Słyszał szepty i jakieś słowa zamieniane półgłosem, które milkły, gdy się zbliżał. Nie wiedział, czy to są słowa przyjazne, obojętne czy też niechętne, lub wrogie, ale czuł się intruzem zakłócającym spokój tych kobiet i pragnął jak najprędzej odejść.

Bilski i Szczygieł czekali na niego przed domem Matiasa. Obaj byli gotowi do podróży, z chudymi plecakami uratowanymi z „Galano”. Matias, niski, silny mężczyzna w średnim wieku, stał opodal i rozmawiał z kilku miejscowymi, jakby ich o czymś przekonywał. Ujrzawszy Pawła, machnął ręką.

Vamonos — powiedział głośno.

Trzej młodzi przyłączyli się do niego; czterech czy też pięciu innych odeszło w przeciwną stronę.

Vamonos, camaradas — powtórzył Matias zwracając się tym razem do Polaków.

Ruszyli za nim i minąwszy zakręt drogi, a później zagrodę Pedra Torala szybko schodzili w dół. W lesie było ciemno i cicho, jak w pustym kościele. Dopiero gdy znaleźli się w pobliżu szałasu i skręcili na niewidoczną ścieżkę, Paweł usłyszał szum morza. Drzewa zdawały się rozstę-pować przed nimi, w oddali prześwitywało niebo i kilka gwiazd.

Matias zatrzymał się, dał im znak, aby zaczekali. Sam poszedł naprzód i po chwili wrócił wzywając ich gestem. Zeszli na sam brzeg. Byli tam już Indio i Antonio, a także Pedro i Juan Toralowie. Wrak leżał na brzegu, omywany łagodną falą. Wydawał się teraz znacznie bliższy niż poprzednio, gdy rozwścieczone bałwany wpadały aż na skraj lasu.

— Wszystko dobrze — powiedział Indio do Pawła rozbierając się spiesznie. — Odjechali główną szosą na Barcelonę i Taragonę, bo tam jest teraz najbezpieczniej. Kierowca dostanie pieniądze dopiero na granicy.

Obejrzał się na Szczygła.

— Ściągaj łachy, amigo — przynaglił go. — Trzeba będzie trochę nurkować, ale woda jest ciepła.

Trzej młodzi ludzie z Espadán pozbyli się już ubrania. Czekali przykucnąwszy na piasku, póki spoza niewielkiego cabo nie ukazała się łódź Matiasa. Juan Toral wpędził ją dziobem na brzeg, pięć nagich postaci weszło do wody i zepchnąwszy łódź z powrotem, uczepiło się burt. Po chwili jej czarna sylwetka znikła na czarnym tle wraku. Upłynęła prawie godzina, zanim uporali się z wyłowieniem karabinu maszynowego i amunicji. Potem, gdy już cały ten skarb znalazł się na lądzie, Matias przez dłuższą chwilę dawał jakieś wskazówki Juanowi Toralowi, a Pedro rozdzielał ładunek. Paweł, wyczerpawszy skąpy zapas słów wymienianych przy rozstaniu z Bilskim i Szczygłem, czekał z niecierpliwością na zakończenie tej sceny. Wreszcie młody Toral pożegnał się z ojcem i zepchnął łódź z piaszczystego brzegu.

Buena suerte! — powiedział Pedro, a kilka głosów powtórzyło to życzenie.

Żagiel zatrzepotał, wspiął się na maszt, wypełnił się lekką bryzą. Łódź weszła na falę, pochyliła się, pomknęła naprzód omijając samotny, czarny wrak „Galano”.

Na godzinę przed pierwszym brzaskiem dnia Indio i Paweł wyszli z lasu. Tor kolejowy piął się w górę po stoku, skręcając w prawo. Tuż za zakrętem, nad głębokim parowem wyżłobionym przez potok, przerzucony był żelazny most prowizorycznie podparty u obu przyczółków rusztowaniami z belek i podkładów.

— To tu — powiedział Indio. — Ten most w swoim czasie wysadzili w powietrze ludzie z Espadán pod dowództwem Pedra. Jeszcze go niezupełnie naprawiono. Zdaje się, że przyszliśmy w samą porę.

Paweł przystanął i nasłuchiwał przez chwilę. Z daleka słychać było ciężkie sapanie parowozu. Indio przeszedł na drugą stronę toru, rozejrzał się w prawo i w lewo.

— Stąd będzie łatwiej — zauważył.

Paweł przyłączył się do niego i obaj przykucnęli za pryzmą żwiru.

— Jeżeli nam się powiedzie, dojedziemy do Tortosy, a może i dalej — powiedział Indio. — Chodzi o to, żeby wybrać odpowiednią lorę, najlepiej na końcu pociągu. Wskoczę pierwszy i pomogę ci, jefó. Mam w tym pewną wprawę. Zaczekaj tu, zejdę trochę niżej, żebyś mógł się przygotować.

— Dobrze — mruknął Paweł.

Pociąg zbliżał się bardzo wolno. Parowóz sapał z wysiłkiem, kłęby dymu zmieszanego z parą strzelały ponad stromą pochyłością wzgórza jak ściegi grubej białej nici na ciemnym tle wyniosłych grzbietów Sierra del Montseny. Wreszcie żółte światło prześliznęło się po krzywiźnie szyn, wydobywając z mroku zarośla u skraju toru, słupy telegraficzne, korony drzew rosnących poniżej i żelazny łuk górnego pasa nośnego mostu. Dwie latarnie jak wielkie rozjarzone ślepia wypłynęły kolejno z lewej strony; spojrzały na wprost, a ciemność spłoszona ich blaskiem uskoczyła w tył, pozostawiając po sobie tylko niespokojne, kurczące się cienie podkładów, rozsypanych kamieni i drewnianych taczek porzuconych obok pryzmy, za którą ukrył się Paweł.

Gdy czarna masa parowozu przetaczała się ciężko obok niego, ujrzał w górze wychyloną postać maszynisty i zarys jego profilu oświetlonego czerwonym odblaskiem ognia. Ów człowiek patrzył przed siebie, na most, który teraz otwierał się przed pociągiem jak zębata, ziewająca paszcza. Zrobił jakiś ruch podniesioną ręką i sapanie umilkło nagle, a wagony toczyły się wolno, wybijając kołami leniwy, zamierający takt na spojeniach szyn.

Trwało to bardzo długo, a przynajmniej upływające minuty wydawały się Pawłowi niezwykle długie. Parowóz minął nadwątlony most i skrył się za następnym zakrętem, a ciężkie, niezgrabne podwozia wlekły się bez końca na poziomie wierzchołka pryzmy.

Wreszcie Paweł usłyszał krótki, cichy gwizd i wychyliwszy się nieco, zobaczył w odległości dwudziestu kroków ciemną sylwetkę India, przyczajoną na wysokim stopniu krytego wagonu z budką hamulcową. Wstał i podszedł bliżej, a potem schwycił wyciągniętą dłoń i wskoczył na stopień. W tej samej chwili długi, bolesny jęk rozległ się za drewnianą ścianą.

— Krowy — powiedział Indio. — Nie, raczej cielęta. Wiozą je na ubój, więc nikt się nimi zanadto nie opiekuje. Zapewne są spragnione. Ale my pojedziemy na tej lorze przed nimi.

Przedostali się tam po zderzakach i wpełzli pod plandekę, która — jak się okazało — przykrywała jakieś maszyny rolnicze i kilkadziesiąt worów z jutą czy też z konopiami.

— Lubię komfort — oświadczył Indio rozpruwając nożem pierwszy z brzegu i rozścielając część jego zawartości na podłodze.

Paweł usiadł obok niego i obaj zapalili. W migotliwym świetle zapałki można było dostrzec naklejone na workach formularze z nazwą stacji docelowej.

— Valencia — powiedział Indio. — Zaczynam się obawiać, że będziemy w Lizbonie, zanim kapitan Łosiak skończy opowiadać naszemu ambasadorowi o swoich przygodach.

Te „obawy” nie znalazły potwierdzenia w rzeczywistości, ponieważ już na małej stacji węzłowej Castellon lora z maszynami i workami została odstawiona na boczny tor, a w godzinę później, gdy zaczęto formować nowy zestaw pociągu, zjawił się rewident wagonów w towarzystwie uzbrojonego strażnika, który bardzo szczegółowo interesował się przewożonym ładunkiem, zaglądając wszędzie tam, gdzie spodziewał się odkryć coś podejrzanego.

Indio wypatrzył ich w porę, aby przedsięwziąć odwrót, ale podczas gdy wraz z Pawłem kluczyli po torach unikając posterunków policyjnych, pociąg ruszył i odjechał.

Zdołali jakoś przekraść się pomiędzy hałdami węgla na boczną drogę, przez którą przepędzano bydło, a następnie zmieszali się z tłumem robotników opuszczających jakąś fabrykę i szczęśliwie wydostali się poza miasto.

Tego dnia przeszli jeszcze z dziesięć kilometrów, po czym w południe zatrzymali się w domu wiejskiego kowala, z którym nawiązali przygodną znajomość po drodze. Kowal okazał się człowiekiem bardziej gościnnym niż rozmownym, lecz dowiedziawszy się, że ma do czynienia z Polakami, udzielił im kilku cennych rad i wskazówek na dalszą podróż.

Spali u niego przez resztę dnia. Wieczorem obudził ich, a gdy zjedli przygotowany przez niego posiłek, wyszedł razem z nimi, by ich wyprowadzić na właściwą drogę.

Nie przyjął żadnej zapłaty. Oświadczył nieco urażonym tonem, że nie bierze pieniędzy od tych, którzy walczą przeciw faszystom.

— Pamiętajcie o nas, kiedy wygracie tę wojnę — powiedział na pożegnanie. — Będziemy czekali na waszą pomoc. Viva la libertad, amigos!

Ten patetyczny zwrot tylko za pierwszym razem wydał się Pawłowi cokolwiek sztuczny. W ciągu wielu następnych dni powtarzali go na pożegnanie różni ludzie, z którymi się stykał i o których życiu dowiadywał się za pośrednictwem India. Wkrótce doszedł do wniosku, że w tym kraju nie ma chyba rodziny, której ojciec, brat czy syn nie przebywałby w więzieniu, jeśli nie zginął w partyzantce lub w obozie koncentracyjnym. Dla tych, którzy pozostali, wolność była nie zakazanym owocem, lecz zakazanym chlebem powszednim, a okrzyk na jej cześć, wymawiany stłumionym głosem, stał się powszednim pozdrowieniem, wbrew terrorowi rządzącemu Hiszpanią.

Pozdrawiali się tak nie tylko rojos, ale również pobożni chłopi i dzierżawcy, i obreros, i rzemieślnicy, i przekupnie, i nawet niektórzy księża, i wszyscy ludzie nie należący do Falangi, oczekujący z nadzieją w sercach nadejścia la hora de la verdad — godziny prawdy.

Może głównie dzięki tej nadziei wyraz Polacco otwierał przed Pawłem i Ignacym Tatarem drzwi i serca ludzi, którzy udzielali im schronienia, narażając się na denuncjację przed organami wszechwładnego Seguridad. Władze bowiem i organa Seguridad czuwały wszędzie. Posterunki karabinierów i guardia dvii strzegły wszystkich mostów, sprawdzały dokumenty każdego, kto przechodził przez wejścia na dworce kolejowe, zatrzymywały ludzi przed rogatkami miast i miasteczek, rewidowały wozy chłopskie u wylotów wiejskich dróg; uzbrojone patrole krążyły po ulicach, na szosach czuwała zmotoryzowana policja drogowa z automatami, w przedziałach wagonów, w autobusach, w tramwajach, w winiarniach i traktierniach, w zajazdach i restauracjach węszyli i podsłuchiwali konfidenci i szpicle.

W tych warunkach podróż przez całą Hiszpanię, od Barcelony do granicy portugalskiej, nie była ani łatwa, ani bezpieczna. Paweł i Indio odbywali ją po większej części pieszo, idąc nocami po mało uczęszczanych drogach, omijając ludniejsze okolice i odpoczywając nieraz pod gołym niebem. Czasem udawało im się przejechać kilka stacji w pustym wagonie towarowym albo w budce strażniczej; czasem zabierał ich jakiś ryzykant-kierowca samochodu ciężarowego, a raz przebyli około stu kilometrów z małym wędrownym cyrkiem. Wreszcie po miesiącu tej tułaczki, wychudli jak szkielety, spaleni słońcem, obdarci, brudni i zarośnięci, przekradli się przez granicę w Sierra de Aroche przy pomocy miejscowych przemytników, a w dwa dni później dostali się do Lizbony.

Stolica neutralnej Portugalii olśniła Pawła; rzeki samochodów na asfaltowych jezdniach, gwarny tłum na chodnikach, bogate wystawy sklepów, przepełnione eleganckie kawiarnie, blask świateł, kolorowe neony reklam, wspaniałość gmachów publicznych, teatry z wygalonowanymi portierami, nowoczesne domy mieszkalne — wszystko to było tak różne od pokonanej, upokorzonej Francji, od zapchanego bezczynnym wojskiem Gibraltaru i nędznych hiszpańskich pueblos, jak fantastyczny kolorowy film różny jest od szarej, zatartej odbitki fotograficznej w gazecie. A potem — marmurowe schody, miękkie dywany i zaciszny gabinet poselstwa polskiego w jasnej wilii ocienionej glicyniami, i pokój z łazienką, i gorąca kąpiel, i świeża, czysta bielizna, i łóżko, w którym można spać spokojnie, bez obawy nagłego alarmu!

Happy end. A very happy end — jak się wyraził major Prouty, brytyjski attache wojskowy, któremu Paweł złożył wizytę nazajutrz.

— Mam na myśli nie tylko tę waszą eskapadę — wyjaśnił przygotowując mu whisky z wodą sodową i z lodem. — I nie tylko to, że dzięki pańskim rozumnym decyzjom udało się ocalić wszystkich rozbitków z waszego kutra.

— Udało się ocalić? — powtórzył Paweł. — Mówi pan, że dwaj z nich są w Miranda del Ebro, a co do ośmiu nie macie jeszcze żadnych wiadomości.

Sure — westchnął Anglik. — Poszli dalszą trasą. Tych dwóch wydostaniemy z Mirandy za parę tygodni. Hiszpanie na pewno nie usmażą ich w smole.

— A przewodnik? — zapytał Paweł. — Nazywał się Toral. Juan Toral.

Major spojrzał na niego poprzez szklaneczkę, którą podniósł do ust. Wypił parę drobnych łyków i odstawił ją na stolik.

I am sorry — powiedział niechętnie. — Ten człowiek był zamieszany w jakieś sprawy, do których... hm... nie możemy się wtrącać. Mam na myśli... e... hiszpańskie sprawy wewnątrzpolityczne. Zdaje się, że go schwytano z bronią w ręku, ponieważ nie chciał się poddać. Nie ułatwia to sytuacji, rzecz prosta, ale rozumiem, że w danych okolicznościach musiał pan posługiwać się tego rodzaju ludźmi.

Paweł przełknął tę wiadomość jak gorzką truciznę; poczuł, że robi mu się gorąco i duszno. Zamknął powieki i ujrzał twarz młodego Torala — ciemną, smagłą twarz o regularnych rysach, z płonącymi oczyma. A potem — zwiędłą twarz Marii i jej niespokojne, zamglone źrenice, i wreszcie surową twarz Pedra, który nakłonił mieszkańców Espadán do udzielenia pomocy rozbitkom.

— Rozumiem, że może pan odczuwać przykrość z powodu tego Torala — mówił dalej major Prouty z niejakim pobłażaniem dla takich uczuć. — Ale przecież oni muszą liczyć się z pewnymi stratami, podobnie jak my się liczymy. Muszą je przewidywać. Byłoby znacznie gorzej, gdyby aresztowano tego kapitana o nieprawdopodobnym nazwisku. Tego, którego wysłał pan samochodem.

— Łosiaka? — spytał Paweł.

That's the name — potwierdził Prouty. — To była dobra robota. Przyjechali tu w trzy dni. Naturalnie nie mógł pan wiedzieć, co zawierała koperta, którą pan powierzył kapitanowi... e... Uosa... Uissa...

— Łosiakowi — dopomógł mu, Paweł. — Nie, oczywiście nie wiedziałem i dotąd nie wiem.

— To musiały być bardzo ważne wiadomości — oświadczył powściągliwie attache. — Przesłałem je natychmiast do Gibraltaru i przypuszczam, że otrzymali je tam na czas. Domyślam się, że chodziło o synchronizację pewnych naszych posunięć polityczno-wojskowych z działaniami Résistance. Czytał pan ostatnie gazety?

Paweł zaprzeczył. Od kilku tygodni zdany był na przygodne informacje z drugiej ręki, ale wiedział o zdobyciu przez Niemców Smoleńska i o odwrocie Czerwonej Armii za Dniepr.

— Tak — powiedział attache..— Na razie Hitler odnosi tam pewne sukcesy. Ale nasza pomoc dla Rosji w najbliższym czasie wzrośnie. Wysłaliśmy pierwsze transporty broni do Archangielska. A poza tym — niech pan spojrzy na to.

Podał Pawłowi plik angielskich gazet. Depesze na pierwszych stronach zostały podkreślone czerwonym ołówkiem.

„Wielkie antyniemieckie manifestacje w Paryżu”. „Aresztowanie osiemdziesięciu tysięcy patriotów francuskich”. „Résistance przechodzi do akcji bojowej”. „Sabotaże na kolejach i w przemyśle”. „Fala aresztowań objęła całą Francję”.

— No tak — mruknął Paweł. — Tego rodzaju pomoc dla Rosji musiała was rzeczywiście kosztować sporo wysiłku.

12

Paweł przybył do Gibraltaru samolotem i ku swemu zadowoleniu nie zastał tam ani „Dogfisha”, ani jego dowódcy, kapitana Obuchowskiego. Dowiedział się o jego awansie od Toma Masona, który zwiastował mu również jego własne odznaczenie — Distinguisch Service Cross wraz z Well done w rozkazie dziennym sztabu. Paweł oczekiwał raczej czegoś wprost przeciwnego i Mason niemało się natrudził, aby go przekonać, że w żaden sposób nie może zrzec się tego krzyża, który zresztą słusznie mu się należy.

— Ciekawe, na jakiej podstawie Admiralicja doszła do takiego wniosku — powiedział Paweł bynajmniej nie przekonany, choć już nastrojony mniej wojowniczo.

Mason zrobił tajemniczą minę.

Military secret — oświadczył. — Ale mogę panu zdradzić, że maczał w tym palce niejaki George. Może nie tyle palce, ile pióro. Otrzymaliśmy od niego obszerny raport.

— George! — zawołał Paweł. — Więc on naprawdę pisuje raporty?

Mason nie zrozumiał, o co mu chodzi.

— Pana to dziwi?

— Ach, wcale nie — odrzekł Paweł. — W pewnym okresie podejrzewaliśmy, że George po prostu zasypia na widok pióra i atramentu. Co się z nim teraz dzieje?

— To nie jest pytanie, na które mógłbym szczerze odpowiedzieć — skrzywił się Mason. — George zjawia się tu od czasu do czasu, przeważnie ze wschodu, i robi mnóstwo zamieszania. Podobnie jak grypa, z tą różnicą, że nie zajmuje się nim prasa. Słyszał pan o grypie?

— Nie, skądże — bąknął Paweł.

— Na szczęście już wygasa — poinformował go Mason. — Ale mieliśmy kilka nawrotów prawdziwej epidemii. W lecie, niech pan tylko pomyśli!

Paweł myślał zgoła o czymś innym. A raczej — o kimś. Ale nie zapytał wprost, a Tom Mason tym razem okazał niezwykły brak przenikliwości i zbył go zapewnieniem, że placówka ewakuacyjna w Perpignan po krótkiej przerwie spowodowanej pewnymi zakłóceniami funkcjonuje nadal. Zaczął się natomiast rozwodzić nad owocną działalnością Polskiej Misji Morskiej. Kapitan Obuchowski przewiózł ostatnim razem ponad czterdziestu zbiegów spod Frejus. Jest teraz znów na morzu, ale w zupełnie innych okolicach. Oprócz „Dogfisha” działa jeszcze inny, podobny kuter — „Seawolf”. Mason, dowiedziawszy się o stracie „Galano”, zabiegał o dowództwo tego okrętu dla Pawła, lecz nie można było zwlekać i „Seawolf” rozpoczął służbę pod rozkazami kapitana Kadulskiego z polskiej marynarki wojennej.

— Wyszli bez zastępcy dowódcy — powiedział spoglądając na Pawła z ukosa — i nie, mają tam nikogo, kto by się znał na służbie tego rodzaju. Niech mi pan powie całkiem szczerze, Rubis, czy temu pańskiemu Tatarowi można zaufać?

— Bardziej niż mnie — odrzekł Paweł porywczo. — Jeżeli komu należy się jakieś odznaczenie, to właśnie jemu!

— A czy on chciałby... Bo, widzi pan, to jest przecież służba ochotnicza. Więc...

— Nie wiem — westchnął Paweł. — Zapytajcie go sami. Nie znam kapitana Kadulskiego, więc trudno mi powiedzieć, czy współpraca z Tatarem ułożyłaby się zgodnie. Jeśli chodzi o mnie, to nigdy nie miałem lepszego pomocnika.

— To mi wystarczy — powiedział Mason. — Chyba sprowadzimy tu tę znakomitość. A co do pana...

— Och, jest pan doprawdy strasznie porządnym aniołem opiekuńczym — przerwał mu Paweł. — Przyjmując oczywiście, że tego rodzaju nadziemskie istoty pełnią poza tym służbę w Intelligence Office i mają poważny wpływ na sprawy personalne.

Mason miał zakłopotaną minę. Zarumienił się nawet lekko.

— Przecenia pan moją rolę w tej sprawie — oświadczył. — Kinnear wyrywał sobie ze łba rudą szczecinę, nie mogąc znaleźć odpowiedniego kandydata na zastępcę, więc powiedziałem mu o panu, dodając od razu, że zna się pan tyle na ścigaczach, ile ja na tresowaniu pcheł oraz że pan ma nieznośne usposobienie i bolszewickie sympatie. Po takiej rekomendacji zapragnął pana zobaczyć i widocznie uległ pańskiemu czarowi osobistemu, a może raczej dziewiczej ignorancji, bo poleciał do sztabu i wydębił tam pański przydział na „Vogue'a”. To wszystko; może mi pan wierzyć.

— Chętnie — odrzekł Paweł. — Pod warunkiem, że każde pańskie słowo potwierdzi pięciu niezależnych świadków. Ponieważ wątpię, czy zdołałby pan znaleźć zgraję takich łgarzy, pozwalam sobie mniemać nadal, że naopowiadał pan o mnie kapitanowi Kinnearowi samych pochlebstw. Zwracam panu uwagę, stary aniele, że jest to wstrętny podstęp. Kinnear wyobraża sobie, że w ciągu paru tygodni zdoła zrobić ze mnie wybitnego specjalistę w zakresie dowodzenia ścigaczem.

— Przypuszczam, że mu się to uda — westchnął Mason. — Co innego, gdyby miał nauczyć pana grać w golfa...

Motor-gun-boat, czyli motorowy ścigacz artyleryjski „Vogue” wypierał sto pięć ton, uzbrojony był w działo 75 mm, dwa ciężkie i dwa najcięższe karabiny maszynowe oraz w bomby głębinowe przeciw okrętom podwodnym. Zbudowano go przed czterema laty na stoczni Samuela White'a w Coves i wyposażono w silnik Diesla o mocy 2100 KM, który pozwalał na rozwinięcie maksymalnej prędkości trzydziestu węzłów. Ani uzbrojenie, ani prędkość nie kwalifikowały tego okrętu do rzędu bardzo nowoczesnych, niemniej jednak według zdania kapitana Kinneara był do dobry okręt, zdolny do spełniania powierzanych mu zadań eskortowych.

Jego załoga — trzydziestu dwóch marynarzy — została dobrana raczej przypadkowo spośród rozbitków, rekonwalescentów i młodych, świeżo przeszkolonych rezerwistów ostatnio powołanego rocznika. Kinnear nie był nią zachwycony. Wiedział z własnego doświadczenia, że tego rodzaju ludzie, zmuszeni przestawać z sobą całymi dniami po dwadzieścia cztery godziny na dobę, stają się kłótliwi, drobiazgowi i drażliwi, jak stara panna z matrymonialnymi pretensjami, jeśli pozostawi się im zbyt wiele wolnego czasu na sprawy osobiste. Postanowił tego uniknąć i zgrać załogę „Vogue'a” w ciągu miesiąca, jaki Admiralicja wyznaczyła na ten cel, nie troszcząc się zresztą wcale, aby mu to ułatwić.

Paweł po raz pierwszy ujrzał swego przyszłego dowódcę w pustej poczekalni biura personalnego sztabu, dokąd wezwano go nazajutrz po przybyciu do Gibraltaru, zanim jeszcze zobaczył się z Masonem.

Była to poczekalnia, na której urządzeniu Admiralicja z pewnością zaoszczędziła sporą sumę pieniędzy, całe bowiem umeblowanie ciemnawego, zakurzonego wnętrza składało się z dwu ustawionych naprzeciw siebie ławek, pochodzących prawdopodobnie z parku publicznego. Na jednej z nich siedział tęgi oficer w wytartym mundurze kapitana, bez czapki na rudej, szczeciniastej głowie. Wyglądał na lat pięćdziesiąt lub nieco mniej. Miał czerwoną, trochę obrzękłą twarz i chłodne, jasnoniebieskie oczy o lekko zaczerwienionych białkach. Zdawał się być pogrążony w głębokiej zadumie, bo z roztargnieniem odpowiedział na wojskowy ukłon Pawła, po czym opuścił głowę i przestał na niego zważać.

Paweł podszedł do drzwi adiutantury, przeczytał wywieszkę oznajmiającą, że pod żadnym pozorem nie wolno tam wchodzić bez wezwania, zrezygnowany usiadł naprzeciw zamyślonego kapitana i zapalił papierosa.

Po upływie kilku minut, wbrew wszelkim oczekiwaniom, sezam z groźnym napisem otworzył się bez żadnego zaklęcia. Wyjrzał z niego adiutant i skinąwszy Pawłowi głową zwrócił się do rudego:

— To jest porucznik Rubis, panie kapitanie. Kapitan Kinnear chciał się z panem zobaczyć, Rubis — powiedział do Pawła. — Jeżeli chcecie, możecie to załatwić u mnie. Nie ma tam nikogo.

— Dziękuję — mruknął Kinnear nie ruszając się z miejsca. — Tu też nikogo nie ma.

Adiutant poczuł się nieco urażony. Spojrzał porozumiewawczo na Pawła i cofnął się do swego sezamu, zamykając starannie drzwi za sobą.

Dowódca „Vogue'a” siedział nadal w tej samej pozie, milcząc.

— A więc to pan jest Rubis, nieprawdaż? — powiedział w końcu do zakurzonych desek podłogi.

Nagle podniósł wzrok i wyciągnął do Pawła rękę.

Glad to meet you, lieutenant. How do you do.

How do you do — odrzekł Paweł.

Kinnear bez żadnych dalszych wstępów wyjaśnił, że potrzebuje zastępcy i że Tom Mason gorąco polecił mu Pawła.

— Oczywiście nie kupuję kota w worku — zastrzegł się natychmiast. — Dlatego chciałem pana zobaczyć i zadać panu kilka pytań.

— Słucham, sir — powiedział Paweł trochę oszołomiony.

— Najpierw — czy to stanowisko odpowiadałoby panu?

Paweł zawahał się. Pomyślał, że wszystko jest lepsze od wielotygodniowego wyczekiwania na przydział w śmiertelnie nudnym garnizonie.

— Wydaje mi się, sir, że nie mam dostatecznych kwalifikacji — zaczął. — Ale...

— Pańskie kwalifikacje są mi znane — przerwał mu Kinnear. — Istotnie są niewystarczające, ale mamy przed sobą miesiąc na ich uzupełnienie. Chce pan ze mną pływać na „Vogue” jako mój zastępca czy nie?

— Będę to sobie uważał za szczególne wyróżnienie, sir — odrzekł Paweł.

— Mógłby pan wyrażać się krócej —- mruknął kapitan. — Przyjmuję, że się pan zgadza.

— Tak jest, sir — powiedział Paweł.

— Czy pan jest żonaty? W pańskiej ewidencji nic o tym nie ma.

— Nie, sir. Jestem stanu wolnego. Niedawno skończyłem dwadzieścia siedem lat.

— To nie ma nic do rzeczy. Nasz oficer artylerii jest młodszy od pana i ma dwoje dzieci — wzruszył ramionami. A więc nie zdążył pan popełnić tego głupstwa. Spodziewam się, że nie ma pan takich zamiarów?

— Nie mam takich zamiarów, sir — wyznał Paweł — głównie dlatego, że nie lubię żon marynarzy.

Kinnear z wyrazem tępego zdumienia zmarszczył czoło, jakby wskutek niezwykłego wysiłku umysłowego, po czym parsknął krótkim śmiechem i natychmiast znów spoważniał.

— W zupełności pana rozumiem — rzekł. — Myślę, że się pan nada, choć Mason z pewnością ma przesadne wyobrażenie o pańskich zaletach i doświadczeniu.

— Z pewnością przesadne, sir — potwierdził Paweł z zapałem.

— A zatem niech pan pozałatwia swoje lądowe sprawy i niech się pan przygotuje na miesiąc uczciwej praktyki. Raz w tygodniu będzie pan miał dzień wolny. Najdalej pojutrze otrzyma pan przydział i zgłosi się pan u mnie na „Vogue” w bazie ścigaczy. Zrozumiano?

— Tak jest, sir. Dziękuję panu — powiedział Paweł.

W dwa dni później istotnie otrzymał formalny przydział na HMS „Vogue” i postanowiwszy odciąć się od wszelkich wspomnień, nurtujących go wątpliwości, i problemów moralnych, bez reszty poświęcił się służbie.

Ku swemu zdziwieniu już po tygodniu stwierdził, że przyszło mu to o wiele łatwiej, niż by się spodziewał. Codzienna rutyna okrętowa, wykłady w bazie, ćwiczenia w wykrywaniu okrętów podwodnych, w strzelaniu do holowanych tarcz celowniczych, w rzucaniu bomb głębinowych, prowadzeniu ognia opl i manewrowaniu ścigaczem (najpierw pojedynczo, a następnie w zespołach) nie były wprawdzie pasjonująco ciekawe i urozmaicone, lecz zapełniały czas co do minuty. Często nie starczało go nawet na sen i wypoczynek, bo Kinnear bynajmniej nie uważał nocy za porę nieodpowiednią do podobnych zajęć. W tych warunkach zarówno ostatnie przeżycia Pawła, jak jego myśli o Chevrette zdawały się oddalać coraz szybciej, zasnuwały się mgłą niepamięci, tonęły w powodzi płynących nieustannym strumieniem błahych zdarzeń, które wymagały przecież ciągłego skupienia myśli i uwagi.

Chevrette... Jeśli nawet czasem nawiedzały go wspomnienia o niej, to nie doznawał już bolesnego skurczu serca z tęsknoty, a wywołanie w pamięci jej twarzy stawało się coraz trudniejsze. Lotn des yeux, loin du coewr — zaczynało się to sprawdzać...

W gruncie rzeczy tak jest rozsądniej i lepiej — myślał. — Może nie tyle lepiej, ile łatwiej.

Aspirant Kelly, ów oficer artylerii, o którym kapitan Kinnear wspomniał z przekąsem podczas pierwszej rozmowy z Pawłem, był w znacznie trudniejszym położeniu: miał żonę — zapewne młodą i kochaną — a także dwoje dzieci. Otrzymywał od niej długie listy z Anglii i pisywał jeszcze dłuższe odpowiedzi, poświęcając temu zajęciu każdą wolną chwilę. Widocznie cierpiał wskutek rozłąki z rodziną i w żaden sposób nie mógł sobie z tym poradzić.

Midshipman Henry Taylor był wprawdzie kawalerem, ale przed samym wyjazdem z Londynu zaręczył się z ładniutką początkującą aktoreczką i żył w nieustannej obawie o jej wzajemność i wierność.

Engineer warrant officer Robert Christie, wdowiec w średnim wieku, zbierał znaczki pocztowe i chorował na wątrobę, co zapewne przyczyniało się do jego zgryźliwego usposobienia. Dwaj asystenci motorowi, młodzi chłopcy z ukończonym trzymiesięcznym kursem obsługi diesli okrętowych, współzawodniczyli o względy pewnej jasnowłosej wrenki, która pełniła obowiązki telefonistki w centrali sztabu. Eskortowali ją kolejno na popołudniowe i wieczorne dancing-party, ponieważ nigdy nie schodzili razem na ląd, i kolejno robili jej sceny zazdrości zarówno o siebie nawzajem, jak o cały legion innych wielbicieli.

Z wyjątkiem Charlesa Kelly'ego żaden z tych ludzi, a już najmniej kapitan Kinnear, nie zaprzątał sobie głowy roztrząsaniem ogólnoludzkich problemów związanych z toczącą się wojną. Dla Kinneara problemy w ogóle nie istniały; gdyby go ktoś o coś takiego zapytał, kapitan zapewne nie wiedziałby, o co właściwie chodzi. Wszelkie powszednie sprawy rozstrzygały przecież znakomite, wypróbowane King's Regulations; wystarczało ściśle ich przestrzegać i spełniać rozkazy otrzymane od przełożonych.

Wojna oczywiście była zjawiskiem uciążliwym i niepożądanym; Kinnear traktował ją po części jako dopust boży, który należy cierpliwie przetrwać, częściowo zaś — jak katastrofę żywiołową, z którą należy walczyć w miarę ludzkich sił i możliwości. Nie uważał się za powołanego do rozstrzygania o sposobach tej walki, nie znał się na tym, ale żywił niezłomne przekonanie, że mr Churchill i rząd Jego Królewskiej Mości wiedzą najlepiej, jak się do tego zabrać.

W czasie poprzedniej wojny jako młody człowiek pełnił obowiązki oficera nawigacyjnego na torpedowcu, a pod koniec działań wojennych dowodził kanonierką używaną w konwojach przybrzeżnych. Później porzucił służbę w Nawy dla żeglugi handlowej, był kapitanem i współwłaścicielem małego parowca, a wreszcie Wylądował w Liverpoolu, gdzie przystąpił do spółki maklerskiej.

Nawy upomniała się o niego w pierwszych dniach mobilizacji, co wydało mu się zupełnie naturalne, jakkolwiek oderwało go od spokojnych, solidnych i dość zyskownych interesów. Widocznie Admiralicji potrzebniejsze było jego doświadczenie bojowe niż znajomość handlu morskiego.

Oczywiście musiał odświeżyć swoją wiedzę nlabytą przed dwudziestu kilku laty, ale uporał się z tym bardzo prędko. Metody zwalczania okrętów podwodnych i samolotów oraz służba konwojowa nie zmieniły się wiele; przybyły tylko nowe wynalazki: ulepszone aparaty Asdic do wykrywania okrętów podwodnych, bomby głębinowe wybuchające w chwili największego zbliżenia do atakowanego obiektu, automatycznie synchronizowane celowniki dział i broni maszynowej oraz radarowe urządzenia „ASV”. Od żadnego z dowódców nie wymagano zgłębienia szczegółów technicznych budowy i działania owych diabelskich przyrządów. Nawet obsługujący je specjaliści — oficerowie i starsi podoficerowie — niewiele potrafiliby powiedzieć na ten temat. Musieli tylko umieć manewrować nimi szybko i precyzyjnie oraz natychmiast bezbłędnie odczytywać ich wskazania.

Kapitan Kinnear pragnął doprowadzić wykonywanie tych niezbyt skomplikowanych funkcji do doskonałości, a przynajmniej do takiego stopnia sprawności, jaki osiągnęły załogi dwu innych ścigaczy — „Viscount” i „Vivid”, które rozpoczęły trening o parę tygodni wcześniej. Ku jego wielkiemu aczkolwiek starannie ukrywanemu zadowoleniu porucznik Paweł Rubis nie tylko sam opanował w nadzwyczaj krótkim czasie tę umiejętność, ale okazał się wyjątkowo zdolnym pomocnikiem w realizacji owych zamierzeń.

W końcu sierpnia Paweł dowiedział się o wylądowaniu Brygady Karpackiej w oblężonym Tobruku, a Tom Mason potwierdził jego domysł, że oba kutry Polskiej Misji Wojskowej wzięły udział pośrednio lub może nawet bezpośrednio w tej operacji, po czym na pewien czas zostały odkomenderowane do działań w południowo-wschodniej części Morza Śródziemnego.

Ze starych kanonierek rzecznych, wycofanych ze służby trałowców i patrolowców oraz kilkunastu statków handlowych i rybackich utworzono tam tzw. „eskadrę przybrzeżną” dla zaopatrywania oblężonej twierdzy w żywność, broń, sprzęt i amunicję. Mason nie spodziewał się powrotu „Dogfisha” i „Seawolfa” wcześniej niż za kilka imiesięcy. Przez ten czas ewakuacja zbiegów z Francji musiała odbywać się, jego zdaniem, wyłącznie drogą lądową przez Hiszpanię i Portugalię.

— Z konieczności przynajmniej częściowo będziemy korzystali z tras wytyczonych przez waszą organizację w Marsylii oraz placówkę w Perpignan — powiedział do Pawła. — A także z kontaktów i pomocy przewodników, których pan znalazł.

— A jak którego z nich złapią i rozstrzelają, umyjecie ręce, ponieważ „nie możecie się wtrącać do hiszpańskich spraw wewnątrzpolitycznych” — odrzekł Paweł. — Już mnie o tym poinformował pański kolega, major Prouty.

Mason wykonał gest zniecierpliwienia.

— Znów pan zaczyna, Rubis...

— Ach, nie zaczynam — Paweł machnął ręką. — To się przecież na nic nie zda. Zresztą mam niejaką nadzieję, że wygrawszy wojnę, będziecie mogli ulżyć doli tych ludzi, którzy wam teraz pomagają. Oni tam liczą na waszą pomoc. I na naszą — dodał cicho, jakby zawstydzony.

— Jeżeli to będzie leżało w granicach naszych możliwości — odrzekł Mason — z pewnością będziemy dążyli do likwidacji faszyzmu i przywrócenia rządów demokratycznych we wszystkich krajach. Nie mówię tego w imieniu rządu Jego Królewskiej Mości — zastrzegł się z całą powagą — tylko wyrażam swoje prywatne mniemanie.

— Nie zamierzam opublikować tej enuncjacji w prasie — zapewnił go Paweł.

— Całe szczęście — westchnął Mason odzyskując wrodzone poczucie humoru. — Naraziłby mnie pan na konflikt służbowy z szefem sztabu i polityczny z jego ekscelencją gubernatorem. A propos — powiedział szukając czegoś po wszystkich kieszeniach — byłbym zapomniał...

Wydobył wąską kopertę, na której widok Paweł zrobił ruch, jakby chciał uciec, lecz został przytrzymany za guzik.

Koperta była zaadresowana do Toma. Litery miały kształty spiczaste; ozdabiały je fantastyczne zakrętasy.

Znał to pismo. Należało do żony gubernatora, pani Emilii Austin, która z nadzwyczajnym zapałem i uporem wydawała mnóstwo pieniędzy na „cele społeczne”, a między innymi starała się zapewnić wszystkim znaczniejszym oficerom garnizonu „prawdziwie angielską atmosferę” i godziwą rozrywkę zapraszając ich na przyjęcia z udziałem miejscowych znakomitości i wyższych urzędników z rodzinami.

Paweł podczas swej pierwszej bytności w Gibraltarze tylko raz uległ namowom Masona i poszedł z nim do pałacu gubernatora. Panująca tam „prawdziwie angielska atmosfera” tak dała mu się we znaki, że postanowił na przyszłość za wszelką cenę unikać salonów jego ekscelencji. Lecz Tom Mason trzymał go za guzik, a poza tym miał niejakie prawa do jego wdzięczności... Z uwagi na to Paweł zrezygnował z natychmiastowej ucieczki, ale przeczuwając, co mu grozi, przyjął postawę obronną.

— Może pan to śmiało wyrzucić do kosza nie otwierając — poradził Masonowi.

Wobec tego Mason otworzył kopertę.

— Naturalnie: lady Emilia... — mruknął Paweł zaglądając mu przez ramię. — Byłem pewien...

— „Drogi kapitanie Mason — czytał Tom głośno. — Będzie mi bardzo miło...”

— Niech pan dalej nie czyta, Tom — powiedział Paweł tonem perswazji. — Przecież to jest zaproszenie na śmiertelnie nudną party u tej baby. Chyba pan tam nie pójdzie?

— Chyba pójdę — odrzekł Mason. Paweł westchnął.

— Spełniłem swój obowiązek ostrzegając pana. Wrzuć to do kosza, Tom, i chodźmy już lepiej do kina.

— Co więcej, pan tam pójdzie także — dodał Mason, jakby go nie słyszał.

Paweł udawał zbuntowanego.

— Rzeczywiście? Ani myślę!

— Jest tu dopisek dotyczący pana. Paul, nie zrobi mi pan tego. Musi pan iść ze mną.

— Odmawiam ze zwykłymi podziękowaniami — oświadczył Paweł słabym głosem. — Chyba pan wie, że skompromitowałem się tam za pierwszym razem. Spaliłem za sobą mosty.

— Jak pan to zrobił? — zainteresował się Mason.

— Och, rozmawiałem na tarasie z jakąś niebywale dystyngowaną damą, która wypytywała mnie o Polskę, nie mając najmniejszego pojęcia, w jakiej części świata ten egzotyczny kraj się znajduje. Zadawała mnóstwo idiotycznych pytań, wykrzykując co chwila, że to, co jej opowiadam, jest szalenie interesujące. Była tępa jak zardzewiała motyka i sztuczna jak proteza. W końcu, spoglądając na księżyc w pełni, zapytała, czy w Polsce mamy również „coś w tym rodzaju”. Powiedziałem, że tak, tylko nasz księżyc jest kwadratowy. To ją tak zdumiało, że poleciała podzielić się tą rewelacją ze swymi przyjaciółmi, a ja zwiałem przez ogród z obawy przed skandalem. Sam pan teraz przyzna, że nie mogę się tam pokazać.

— Wprost przeciwnie — odrzekł Mason. — Słyszałem o tym i mogę pana zapewnić, że pański występ zyskał panu szczególną wdzięczność gospodyni, „zardzewiała motyka” bowiem nie należała do jej sympatii. Zresztą tej damy nie ma już w Gilbraltarze; wróciła do Londynu z ...mężem. Jeśli to pana interesuje, jest żoną byłego urzędnika tutejszej administracji, który został zwolniony na żądanie gubernatora

— Teraz robi pan plotki — powiedział Paweł z wyrzutem. — Idziemy do kina?

— Nie. Idziemy na party. Obiecałem pewnej młodej, bardzo miłej osobie, że pana tam przyprowadzę. Nazywa się Borucka. Wanda Borucka.

Paweł pochylił się jak pod ciosem spadającym mu na głowę.

— Wielki Boże, rodaczka! — zawołał z rozpaczą. — W Gilbraltarze... I w dodatku Wanda!

— No to co? — zdziwił się Mason. — Jest asystentką doktora Hirsha, prymariusza oddziału kobiecego w szpitalu wojskowym.

— Wyobrażam sobie — mruknął Paweł.

— Co mianowicie pan sobie wyobraża? — zapytał Mason.

— Tę Wandę. Używa z pewnością grubych szkieł w rogowej oprawie, nosi białe bluzki z kołnierzykami i ze sztywnymi mankietami na wzór męskich koszul oraz pół-buciki na niskich obcasach. Jest o pół głowy ode mnie wyższa i chuda jak deska.

— Znakomicie — powiedział Mason. — Podziwiam pańską intuicję. Niech pan jeszcze doda długi, czerwony nos, niezdrową cerę, włosy koloru słomy i popsute zęby. Poza tym jąka się i ogryza paznokcie. Nie przyszło to panu do głowy?

— Nie — przyznał Paweł. — Widocznie w pierwszej chwili byłem zanadto oszołomiony. Skąd się tu wzięła?

— Obuchowski przywiózł ją na swoim kutrze z Frejus. Nie chcę robić plotek, ale mogę panu powiedzieć, że chyba się w niej zakochał, i to bez pamięci, a na swoje nieszczęście także bez wzajemności. Musiała na nim zrobić piorunujące wrażenie.

Paweł z irytacją wzruszył ramionami.

— Nie podzielam gustów kapitana Obuchowskiego, nie mam zamiaru współzawodniczyć z nim o względy tej uroczej osoby i co, u diabła, może mnie to wszystko obchodzić, Tom?

— Nic — odrzekł Mason, po czym nagle wybuchnął nie zmieniając przy tym wcale swej zwykłej, niewzruszenie obojętnej miny: — Idź sobie sam do kina! Spencer Kinnear z pewnością poklepie cię za to po ramieniu. A jeszcze lepiej wstąp do zakonu i zostań mnichem. Skończyłem! Powiem lady Emilii i miss Boruckiej, że ze strachu przed swoim kapitanem unika pan kobiet. Skończyłem. Ani słowa! Idźże pan do tego kina!

Wobec tego Paweł oświadczył, że pójdzie na party do jego ekscelencji.

Dom gubernatora (nie można go było właściwie nazwać pałacem) wyróżniał się brzydką elewacją, zdradzającą zamiłowania architekta, który go projektował, do ciężkich kamienic budowanych dla plutokratów i dorobkiewiczów w centrum Glasgow lub Liverpoolu. Był ogromny, miał podjazd z grubymi kolumnami i portal ozdobiony kolorowym, oświetlonym od wewnątrz witrażem. Ów witraż przedstawiał rycerza w czarnej zbroi zamierzającego uwolnić z więzów niewiastę o obfitych kształtach, która była przywiązana do drzewa i nie miała na sobie żadnej garderoby, tylko bardzo długie włosy zakrywające tu i ówdzie jej wdzięki. Rycerz — zapewne ze względów towarzyskich — podniósł przyłbicę hełmu i bardzo niezdarnie zabierał się do rozplatania liny, co nie dawało żadnych rezultatów. Paweł pomyślał, że gdyby mieszkał w domu sir Archibalda Austina i codziennie spoglądał na tę scenę, prędzej czy później musiałby wleźć na drabinę, żeby trochę pomóc ospałemu rycerzowi, bo wyglądało na to, iż nie próbuje on nawet na serio wykonać swego zamiaru.

— Aleksander Macedoński w takich okolicznościach użyłby miecza — powiedział do Masona, podzieliwszy się z nim swymi spostrzeżeniami.

Sure — odrzekł Mason. — Na szczęście żaden z was tu nie mieszka — ani pan, ani Aleksander Macedoński, a sir Archibald z pewnością nie będzie właził na drabinę.

Weszli obaj do wysokiej, sklepionej lobby, zostawili czapki w szatni, a potem przemierzyli długi korytarz i hall o ścianach ozdobionych dwoma rzędami starych sztychów, aż wreszcie stanęli przed masywnymi drzwiami, które „wyglądały jak kościelne wrota. Ten dom z każdym krokiem wydawał się Pawłowi większy i bardziej milczący. Panowała w nim chłodna atmosfera kaplicy przedpogrzebowej, a nawet coś z zapachu, jaki się w takich kaplicach unosi.

Sztywny, rzekłbyś głuchy i niemy grabarz przebrany za lokaja otworzył przed nimi owe katedralne drzwi i dopiero wtedy z oddali zaczął dobiegać ściszony gwar, niczym szept modłów odprawianych w klasztorze. Mason ujął Pawła pod ramię, jakby w obawie przed jego nagłą ucieczką, i szli teraz obaj przez coś, co wyglądało na ćwierć akra strzyżonego trawnika, lecz było zielonym dywanem. Na lewo stał duży bufet, a na nim taca z niewielką ilością sandwiczów oraz kilka butelek, cały batalion syfonów, armia szklaneczek i kryształowa waza pełna małych sześcianów lodu. Trzej lokaje, podobni do siebie jak bliźniacy i tak samo niemi jak ich kolega z hallu, krzątali się z godnością dokoła tych darów bożych, celebrując obrzęd oszczędnego napełniania szklanek i powolnego roznoszenia ich po sąsiednich salonach.

Paweł i Mason dotarli na przeciwległy skraj imponującego dywanu, gdzie lady Emilia i sir Archibald witali swych gości. Paweł zauważył, że pani gubernatorowa ma w sobie coś z właściwości portretu olejnego: z odległości piętnastu kroków mogła uchodzić niemal za piękną, ale z odległości pięciu wyglądała jak coś, na co powinno się patrzeć tylko z daleka. Usta jej były zbyt pełne, policzki ubarwione zbyt jaskrawą szminką, powieki zbyt oliwkowe, łuki brwi po prostu fantastyczne, a rzęsy tak sztywne, jak miniaturowe żelazne sztachety. Była tego samego wzrostu co jej mąż, ale sir Archibald wydawał się przy niej drobny i szczupły. Oboje uśmiechali się z niezwykłą wprawą, jakby pytania o zdrowie każdego z przybyłych i wymiana ciągle tych samych uwag o pogodzie rzeczywiście sprawiały im przyjemność.

Paweł został wyróżniony dodatkowym zapewnieniem, że wiadomość o jego niezwykłych przygodach przeniknęła poza sfery urzędowe i że wszyscy są zdania, iż „zachował się wspaniale. Po prostu wspaniale”.

Odrzekł uprzejmie i skromnie, że domyśla się, kto jest autorem tych informacji. Nie chciałby podawać w wątpliwość jego prawdomówności, ale wydaje mu się, że tym razem ów zacny człowiek cokolwiek przesadnie ocenił jego, Pawła, zasługi.

Tom Mason został przy tym dwukrotnie przebity sztyletem jego spojrzenia, ale zamiast paść trupem na miejscu, pokiwał tylko pobłażliwie głową, po czym obaj pożeglowali do sąsiedniego salonu.

Party — jak niemal każde tego rodzaju spotkanie towarzyskie w angielskim domu — nie była szczególnie atrakcyjna. Paweł przyłączył się do niewielkiej grupy znajomych oficerów, którzy stali obok jednego z dwu bezużytecznych kominków, został zaopatrzony w cieniutką kanapkę z rybną pastą oraz w szklaneczkę whisky z wodą sodową i zamieniwszy kilka zdawkowych zdań ze współtowarzyszami niedoli, podobnie jak oni milcząc rozglądał się po otoczeniu.

Do salonu ciągle jeszcze napływali wojskowi, zjawiło się kilka dziewcząt w granatowych oficerskich mundurach WRNS i kilkanaście osób cywilnych. Wśród tych ostatnich przez otwarte drzwi przyległego pokoju na lewo Paweł dostrzegł okrągłego, siwego pana ze spiczastą bródką, gestykulującego żywo w otoczeniu paru lekarzy z miejscowego szpitala wojskowego. Poznał go natychmiast i po chwili wahania zaczął manewrować w jego kierunku, lecz w połowie drogi został zatrzymany przez lady Emilię, która widocznie również tam zmierzała.

— Zna pan doktora d'Estainga? — zagadnęła go zniżając głos.

— Tak — odrzekł trochę zdziwiony. — Ratował moją nogę w Paryżu, a później widywaliśmy się dosyć często w Marsylii. Ale nie wiem, czy mnie sobie przypomni.

— Z pewnością—powiedziała. — Jakkolwiek bywa trochę roztargniony. W zeszłym tygodniu zostawił u nas okulary.

— Musi ich mieć kilka par — zauważył Paweł — bo swoim zwyczajem wymachuje czymś takim, zapominając o swoim krótkim wzroku. Podejrzewam, że doskonale widzi bez szkieł. Potrzebne mu są tylko do gestykulacji.

Jakby na potwierdzenie tego, doktor d'Estaing z daleka wycelował w niego wskazującym palcem.

— Rubis! — zawołał. — Ma fois!

— I pańskie okulary, doktorze — dodała lady Emilia podnosząc triumfalnie w górę rzeczony przedmiot.

— Madame! — D'Estaing patetycznym gestem przycisnął do serca prawicę z drugą parą okularów. — Sprawia mi pani same miłe niespodzianki! Nie wiem, jak mam podziękować i usprawiedliwić swoją... hm... jak wy to nazywacie? Aha: giddiness!

Odebrał z jej rąk okulary i nie wiedząc, co z nimi zrobić, w pośpiechu odłożył je na parapet okna. Dopiero potem przywitał się z Pawłem i natychmiast zwrócił się do pani domu.

— Pocieszam się tym, że Thibault w moim wieku był jeszcze bardziej — hm — giddy. Właśnie zacząłem mówić o jego parasolu.

— Kto to jest Thibault? — dobiegł Pawła cichy szept Masona, który ni stąd, ni zowąd zmaterializował się u jego boku. — Nigdy o nim nie słyszałem.

— To jest prawdziwe nazwisko Anatola France'a — odrzekł Paweł, również szeptem. — Musiał pan chyba coś niecoś słyszeć o Anatolu France'em? Był pisarzem...

— Wiem — jęknął Mason. — Shut up! Nie znęcaj się nad dzieckiem.

— Kapitan Mason — powiedziała pani Austin — doktor d'Estaing. Chceimy też usłyszeć o parasolu, doktorze.

D'Estaing i Mason retorycznie zapytali się nawzajem, jak się mają, i wymienili uścisk dłoni. Jedna z pań, w błękitnej sukni, zwierzyła się lady Emilii, że zgubiła śliczną parasolkę, którą przywiózł jej ktoś z Londynu.

— Jaka szkoda! — westchnęła grzecznie lady Emilia.

— My chcemy o parasolu pana Thibault — powiedziała druga pani z lekkim zniecierpliwieniem.

— Anatol kupił go w Rzymie — zaczął doktor d'Estaing wkładając okulary tylko po to, aby natychmiast je zdjąć i schować za siebie. — W cieniu Panteonu, jak mi oświadczył. Nie pamiętam już, ile za ten parasol zapłacił, choć naturalnie wymienił dokładną cenę. W każdym razie była to suma niewielka. Parasol był nieładny, ale Thibault zapewniał mnie, że jest solidny i mocny. Jego metalowy szkielet „nieugięcie stawiał czoło wichrom na Monte Sorrate”, wichrom, które nabawiły kataru Horacego. Nie wiem, czy to prawda z tym Horacym, ale na parasolu znać było poważne przejścia: sztuczny jedwab wyrudział od słoty... Mówiąc między nami, zawsze podejrzewałem, że ten rzymski parasol Anatola był parasolem niemieckim, ponieważ, jak państwo wiecie, w Rzymie poza traktierniami wszystkie sklepy należą do Niemców. Ale ten niemiecki parasol z Rzymu był poza tjm zaczarowany...

Not, really!... — krzyknęła pani w zielonej sukni, wciągając powietrze.

Ręka doktora d'Estaing ukazała się zza jego pleców, a okulary zamigotały w świetle lamp, zataczając szeroki łuk.

— Nie ma w tym nic nadzwyczajnego, madame. Niemcy były podówczas rzekomo krajem czarów. Tak przynajmniej utrzymywał France. Zapewnił mnie, że mógłby przytoczyć z tuzin faktów na poparcie tego twierdzenia, ale że nie zasługuję na tyle zaufania.

Ridiculous! —powiedziała pani w błękitnej sukni.

Tom Mason roześmiał się, a doktor pokwitował to porozumiewawczym mrugnięciem powiek.

— Trzeba więc przyjąć, proszę pani — zwrócił się do zielonej — że parasol istotnie był zaczarowany. Objawiało się to w ten sposób, iż wyciągał swemu właścicielowi mnóstwo pieniędzy z kieszeni. Thibault wskutek roztargnienia zostawiał go ustawicznie w księgarniach i antykwariatach, które prawie codziennie odwiedzał, ale nie niepokoił się bynajmniej o jego losy, ponieważ za każdym razem odsyłano mu do domu tę zgubę. Zapytacie państwo: dlaczego? Czyżby paryscy księgarze i antykwariusze oraz ich klienci odznaczali się szczególną uczciwością, jeśli chodzi o parasole?!

Włożył okulary i rozejrzał się po twarzach swoich słuchaczów.

— To możliwe! — potrząsnął głową z całą powagą.

Zdjął okulary i przecierając szkła chusteczką zauważył:

— Zapewne jednak przyczyniała się do tego brzydota rzymskiego parasola mego przyjaciela. Gdyby był ładniejszy, na przykład taki ładny jak pani londyńska parasolka — zwrócił się do błękitnej — może by kogo skusił. A tak... Anatol używał go chyba z dziesięć lat; dopóki sztuczny jedwab nie popękał. Ponieważ gubił go przeciętnie trzy razy w tygodniu i regularnie dawał dwa franki napiwku za jego odniesienie, możecie państwo sobie obliczyć, ile to kosztowało. Ja, na szczęście, nie mam głowy do rachunków.

Splendid — powiedział Mason.

Very interesting, indeed — zawtórowały panie, trochę zawiedzione.

Doktor d'Estaing skinął lekko głową i z ożywieniem zwrócił się do Pawła.

— Musi mi pan opowiedzieć, co się z panem działo przez pół roku, poruczniku Rubis. Zdaje się, że Apostoł postawił na swoim: natchnął pana wolą czynów, i to bardzo ryzykownych.

— Dałem się uwieść — wyznał Paweł. — Jestem jedną z ofiar jego „zdrowych ideałów”. Osiadłem przy tym na mieliźnie. Dosłownie — dodał.

D'Estaing, korzystając z odwróconej uwagi pozostałych osób, pociągnął go w stronę oświetlonego lampionami tarasu i zapalił cygaro. Rozmawiali na świeżym powietrzu, póki znów nie znalazł ich Tom Mason.

— Tu są pańskie okulary, doktorze — oznajmił z triumfem. — Zostawił je pan tym razem na oknie. A to jest doktor Wanda Borucka.

Doktor Wanda Borucka wyciągnęła rękę do doktora d'Estainga.

— My się znamy — powiedziała po francusku. — Odbyliśmy razem podróż jako galernicy pod komendą kruczowłosego cherubina.

— Ależ oczywiście! — wykrzyknął d'Estaing. — Poznałbym panią nawet w wojennym stroju wodza Indian, a cóż dopiero w tej uroczej sukni!

— Porucznik Paweł Rubis — wygłosił Mason tonem rewiowego konferansjera.

— Orkiestra — tusz! — powiedziała panna Borucka.

Paweł uśmiechnął się mimo woli. Jej dłoń była ciepła i miła w dotknięciu. Zatrzymał ją nieco dłużej w swojej, nie napotykając oporu.

— Jest pani jeszcze jedną niespodzianką dzisiejszej party — powiedział patrząc na jej ładną twarz o regularnych rysach. — Tom opisał panią jako osobę o czerwonym nosie i niezdrowej cerze albo może na odwrót.

— I co gorsze nie mijał się z prawdą — oświadczyła. — Po sześciu dniach na morzu miałam nos czerwony od słońca i przysmażone policzki. W dodatku byłam trochę niedomyta...

Paweł spojrzał spode łba na Masona.

— Mówił, że pani się jąka.

— Tylko wtedy, gdy usiłuję rozmawiać po angielsku, ale to podobno należy do poprawnego stylu.

— To wszystko nieprawda — zaprotestował Mason. — Paweł sam wymyślił o pani rozmaite brednie, a teraz mu wstyd.

— Zdrajca! — mruknął Paweł.

— Hipochondryk — zrewanżował mu się Mason.

— Tego mi pan o nim nie powiedział — zauważyła Wanda.

— Nie chciałem pani całkowicie do niego zniechęcać. Ale wystarczy porozmawiać z nim dziesięć minut, żeby postawić taką diagnozę. Zwłaszcza gdy się jest lekarzem. Słowo daję, muszę się napić czegoś mocniejszego niż to, co tu podają — oświadczył nagle. — Ilekroć piję whisky z wodą sodową, boli mnie potem głowa. To chyba przez tę wodę, prawda, doktorze?

— Bardzo możliwe — odrzekł d'Estaing, do którego było skierowane to pytanie. — Pójdę z panem, jeżeli pan nie ma nic przeciw temu.

— To wygląda na spisek przeciw panu, nieszczęsny hipochondryku — powiedziała Wanda. — Uprzedzam, że będę się nad panem znęcała bez litości. Proszę mi opowiedzieć coś ciekawego o pana ostatniej podróży, nie naruszając przy tym tajemnicy wojskowej.

Paweł uczynił zadość temu życzeniu bez żadnego wewnętrznego przymusu. Wracając późnym wieczorem na „Vogue” pomyślał, że właściwie ta party nie była tak nudna, jak się tego spodziewał.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

W drugiej połowie września do portu w Gibraltarze zaczęło przybywać coraz więcej brytyjskich okrętów wojennych. Ogromne pancerniki „Nelson” i „Rodney” oraz krążownik „Hermione” stały na kotwicach u południowego mola, dokładnie naprzeciw Algeciras, skąd niewątpliwie obserwowali je włoscy i niemieccy szpiedzy. Osiem niszczycieli, a w tej liczbie dwa polskie: „Błyskawica” wsławiony bitwą z „Bismarckiem” i „Garland”, kotwiczyły opodal. Jeszcze dalej, pod bazą ścigaczy przycumował ropowiec ,,Brown Ranger”, a eskortująca go korweta odeszła da stoczni w celu dokonania naprawy czy też wymiany uszkodzonej śruby. Można się było domyślać, że wszystkie te okręty tworzą jeden zespół, a gdy ukazał się rozkaz przydzielający ścigacze „Vogue” i ,,Viscount” do ochrony „Brown Rangera”, znikły wszelkie wątpliwości, ów bowiem rozkaz podpisany był nazwiskiem wiceadmirała J. F. Sommerville'a, dowódcy eskadry gibraltarskiej, i datowany na pokładzie HMS „Rodney”.

Coś się przygotowywało, coś wisiało w powietrzu. Od dwudziestego drugiego września wstrzymano przepustki na ląd. Dwudziestego czwartego rano kapitan Kinnear zarządził przerwę w ćwiczeniach i stan pogotowia, a na odprawie w mesie oficerskiej „Vogue'a” po raz pierwszy padło z jego ust tajemnicze słowo: „Halberd”. Operacja „Halberd”.

Dla załogi ścigacza oznaczało to jedynie eskortowanie ropowca w drodze do niewiadomego celu. Ale udział pancerników i całej flotylli niszczycieli zdawał się wskazywać na znacznie poważniejsze przedsięwzięcie. Można się było spodziewać nie tylko ataków pojedynczych okrętów podwodnych nieprzyjaciela i nie tylko potyczek z włoskimi samolotami lub ścigaczami. Można było oczekiwać bitwy morskiej, może nawet próby desantu na wybrzeżu Afryki lub Sycylii, może wypadu przeciw włoskiej bazie morskiej w Cagliari...

Takie przypuszczenia i możliwości rozważano w mesie „Vogue'a” po obiedzie, kiedy kapitan Kinnear oddalił się do swojej kabiny. Nikt bowiem nie wiedział jeszcze o kryptogramie „WS-11-X”, ściśle związanym z operacją „Halberd”.

Tymczasem „WS-11-X” znajdował się na zachód od Cieśniny Gibraltarskiej i płynął prosto na wschód pod dowództwem wiceadmirała Curteisa, o którym w Navy mówiło się po prostu, lecz i z szacunkiem „ATB”, ponieważ były to pierwsze litery jego trojga imion, ponieważ był lubiany i popularny oraz dlatego, że istotnie na szacunek zasługiwał.

Eskadra towarzysząca konwojowi „WS-11-X” przewyższała jeszcze siły zespołu skoncentrowanego w Gibraltarze. „ATB” podniósł flagę admiralską na pancerniku „Prince of Wales”, mając pod swoją komendą cztery krążowniki i dziesięć niszczycieli. Sam konwój składał się z okrętu amunicyjnego „Breconshire”, czterech krążowników pomocniczych i ośmiu transportowców floty — w sumie około dwustu tysięcy BRT.

Paweł wypił drugą filiżankę kawy i zapalił papierosa. Był trochę podniecony oczekiwaną akcją, która zarówno dla niego, jak dla całej załogi ścigacza miała stanowić pierwszą ogniową próbę po miesiącu ćwiczeń. Nazajutrz przypadał jego dzień wolny; miał się znów spotkać z Wandą, jak co tygodnia od czasu party w domu gubernatora, i żałował — bardziej niż się do tego przed samym sobą przyznawał — że to spotkanie nie dojdzie do skutku.

Po długim okresie samotności wśród ludzi, z którymi nie chciał lub nie mógł dzielić się swymi myślami i przeżyciami, odczuwał potrzebę zwierzeń, a panna Borucka umiała ich słuchać z uwagą i szczerym zainteresowaniem. Sama mówiła niewiele; raczej zadawała pytania lub oględnie wypowiadała swoje zdanie, jeśli Paweł się tego domagał. Wkrótce spostrzegł, że wie o niej mało, a jednak coraz bardziej ją lubi.

Studiowała we Francji i skończyła medycynę już podczas wojny. Przez krótki czas odbywała praktykę lekarską na klinice uniwersyteckiej w Grenoble. Później tak się złożyło, że władze policyjne zaczęły się zanadto interesować kilku pacjentami, co do których mogły powstać podejrzenia, że są zupełnie zdrowi i ukrywają się na oddziale chorób zakaźnych. Ci młodzi ludzie byli Polakami i pozostawali pod jej specjalną opieką. Krótko mówiąc, trzeba było zniknąć z Grenoble, a następnie również z Marsylii. Tę sprawę wziął w swoje ręce major Nocoń, podobnie jak sprawę doktora d'Estainga, którego poszukiwało gestapo. To było niemal wszystko.

Paweł kilkakrotnie wspominał o Chevrette, ale Wanda nigdy się z nią nie spotkała. Nie znała też Seredyńskiego, a o całej organizacji Apostoła miała tylko bardzo ogólne pojęcie.

O kapitanie Obuchowskim wyrażała się z pobłażliwą ironią, ale bez złośliwości. Jego zaloty widocznie ją bawiły; nie brała ich na serio. W Gibraltarze zaprzyjaźniła się z Tomem Masonem, ponieważ mówił nieźle po francusku, a jej angielski bardzo jeszcze kulał. Mason wynalazł jakąś sympatyczną nauczycielkę, która udzielała jej konwersacji. Była to — jak się zdaje — jego sweet-heart, z czym jednak bynajmniej się nie zdradzał.

Co się tyczy pracy w szpitalu, Wanda zdawała się być jej bardzo oddana. Doktor Hirsh, prymariusz oddziału kobiecego, okazał się przystępny i miły. Można się było przy nim wiele nauczyć.

— Więc pani lubi swój zawód? — zapytał wtedy Paweł siadając obok niej na ocienionej ławce w parku.

Spojrzała na niego trochę zdziwiona.

— Ależ oczywiście! Wydaje mi się, że człowiek, który zajmuje się tym, czego nie lubi, co go nie pociąga, jak to sobie tylko można wyobrazić, traci wiele przyjemnych złudzeń co do własnej osoby. Ja mam takie przyjemne złudzenia: myślę, że leczenie chorych harmonizuje ze skłonnościami właściwymi mojemu charakterowi czy też mojemu usposobieniu. Pan chyba także z zamiłowania, nie z przypadku wybrał zawód marynarza?

— Chyba tak — odrzekł Paweł. — Co więcej, nie rozczarowałem się do niego, jakkolwiek straciłem wiele złudzeń co do siebie samego.

— Jest pan surowym własnym sędzią. Może nawet trochę niesprawiedliwym. A jednak innych sądzi pan znacznie pobłażliwiej. Ale właśnie dlatego można pana bardzo polubić.

— Chciałbym, żeby pani nie pominęła tej możliwości — oświadczył Paweł.

Zarumieniła się lekko.

— Czy to panu przywróci stracone złudzenia?

— Być może. W każdym razie świadomość, że moja sympatia dla pani jest odwzajemniona, przyniesie mi prawdziwą ulgę. Obawiam się, że zanudzam panią swoimi zwierzeniami...

— Wcale nie — zaprzeczyła żywo. — To, co pan mówi, jest bardzo ciekawe, ale ja nie tylko z ciekawości...

Uniosła opuszczone powieki i spojrzenie jej dużych, ciemnoszafirowych oczu spotkało się ze spojrzeniem Pawła. Była to krótka chwila, w której dwa serca przyśpieszają rytm i którą potem wspomina się z przyjemnym zdziwieniem: jak się to stało tak nagle i tak po prostu?...

Lecz tym razem nic się nie stało, albowiem na zakręcie ścieżki ukazał się Tom Mason. Był, jak zawsze, usposobiony towarzysko i zapewne nie przyszło mu do głowy, że mógł trafić na sytuację, w jakiej czyjakolwiek obecność jest najzupełniej zbyteczna.

— To doskonale, że was spotkałem! — zawołał z entuzjazmem, przy czym wyraz jego drewnianej twarzy bynajmniej się nie zmienił. — Zabieram was na film z Gary Cooperem. Podobno świetny i w dodatku będą go wyświetlać na „Ark Royal”. Pani chciała zobaczyć „Ark Royal”, nieprawdaż? Mamy jeszcze i na to dość czasu.

— Jest pan strasznie miły, Tom — powiedziała Wanda tonem, w którym można było wyczuć pewien odcień rezygnacji.

Mason bynajmniej tego nie zauważył.

— Przepadam za filmami z Gary Cooperem — oświadczył. — To wspaniały chłopak. Mam nadzieję, że i pan go lubi, Pawle?

— Jak czasem — odrzekł Paweł pochwyciwszy rozbawione spojrzenie Wandy, która pogroziła mu palcem.

— Nie rozumiem... — zaczął Tom cokolwiek stropiony.

— Nie oczekuję cudów — westchnął Paweł.

— Proszę nie dokuczać Tomowi, Pawle — powiedziała Wanda. — Idziemy na „Ark Royal”.

I na tym się skończyło w ubiegłym tygodniu, ponieważ Paweł wprost z lotniskowca musiał wrócić na „Vogue”.

Zdążył zresztą w samą porę: kapitan Kinnear wychodził właśnie na pokład ze swej kabiny i zobaczywszy go spojrzał na zegarek. Paweł uczynił to samo i z zadowoleniem stwierdził, że brakuje pół minuty do jedenastej.

— Good evening, sir — powiedział salutując. — Compliments from captain Mason.

Thanks — mruknął Kinnear. — Pan z nim grywa w golfa?

— W najgorszym razie w szachy, sir — odrzekł Paweł. — Nie umiem grać w golfa.

Kinnear spojrzał na niego z odcieniem uznania.

— To nudna gra — powiedział. — Mam na myśli golfa, nie szachy — wyjaśnił. — Jakkolwiek słyszałem, że wielu poważnych zasługujących na szacunek ludzi grywa w golfa — dodał po chwili namysłu.

— Z pewnością, sir — zapewnił go Paweł. — Nawet mr Churchill, jeśli się nie mylę. Osobiście nie mam nic przeciw grze w golfa, jeśli nie muszę brać w niej udziału.

— Hm, hm — rzekł Kinnear. — Oczywiście. Bardzo słusznie.

Znów spojrzał na zegarek, a potem w stronę nabrzeża, skąd słychać było zbliżające się kroki. Paweł obejrzał się także. Midshipman Henry Taylor i jeden z asystentów maszynowych, Bob Farrier, niemal biegiem śpieszyli na okręt.

— Dwie minuty spóźnienia — mruknął kapitan Kinnear. — Zechce pan to odnotować w dzienniku okrętowym, mr Rubis.

Ay-ay, sir — powiedział Paweł.

Kinnear zmarszczył brwi i uniósł dłoń, jakby go chciał powstrzymać od wypowiedzenia tej formuły.

— Jeszcze nie skończyłem — rzucił niecierpliwie. — Jutro przedstawi mi pan Taylora do raportu. Christie zamelduje się u mnie z Farrierem. Sam mu to powiem. Dobranoc, Rubis.

— Tak jest, sir — powtórzył Paweł, tym razem do oddalających się pleców kapitana. — Dobranoc panu.

Dwaj winowajcy stali już na pokładzie. Niewątpliwie musieli słyszeć.

— Zarobiliście — powiedział Paweł, trochę rozdrażniony.

— Ale za co?! — zapytał Bob tonem niewinnie skrzywdzonego pacholęcia.

— Za co! — warknął Paweł. — Jest już po jedenastej.

— Dwie minuty — stwierdził Taylor.

— Pański zegarek źle chodzi — odrzekł Paweł. — W tej chwili jest dwie i pół minuty po jedenastej. Czy mam panu powtórzyć, że jutro pięć przed siódmą ma się pan ze mną zgłosić do raportu?

— Dziękuję, sir — powiedział Taylor zmartwiony i skruszony. — Nie ma potrzeby, sir. Słyszałem to na własne uszy.

— No więc you old rascal — rzekł Paweł ze współczuciem. — Przestaw pan ten swój zegarek, bo znów się spóźnisz.

W rezultacie Taylor i Farrier „zarobili” po dwa tygodnie zakazu schodzenia na ląd, lecz teraz okazało się, że w gruncie rzeczy nie zostali w ogóle ukarani, bo ten zakaz objął całą załogę. Ale Kinnear nie powrócił do tej sprawy.

Całe przedpołudnie dwudziestego czwartego września upłynęło na sprawdzaniu gotowości bojowej okrętu. Po obiedzie nie zostało już nic do roboty i Paweł, skończywszy swoją kawę, od niechcenia przeglądał gazety, nie biorąc udziału w rozważaniach ną temat znaczenia operacji „Halberd”, która pozbawiła go ponownego spotkania z Wandą.

Depesze donosiły o oblężeniu Stalingradu, o coraz potężniejszych działaniach bombowców brytyjskich przeciw Niemcom, o odparciu nowych ataków na Tobruk.

Wtem do messy wszedł Kelly.

— „Nelson” wychodzi z portu — powiedział podniesionym głosem. — Widziałem, jak wymieniał sygnały pożegnalne z „Rodneyem”.

Wszyscy zerwali się z miejsc i wylegli na pokład. Istotnie pancernik minął już Europa Point i z coraz większą prędkością szedł w kierunku cieśniny. Towarzyszyły mu trzy niszczyciele: holenderski „Isaac Sweers” oraz polskie „Piorun” i „Garland”.

— Ależ one wracają do Anglii! — zawołał Taylor. — Patrzcie...

Kapitan Kinnear obserwował okręty przez lornetę. Jego wargi drgnęły, jakby miał wypowiedzieć jakąś uwagę i zaniechał tego w ostatniej chwili. Zwrócił szkła w stronę Algeciras, a Paweł poszedł za jego przykładem.

Na molu i nadbrzeżach, a także na wysuniętym dalej ku południowi cyplu Carnero Point widać było sylwetki ludzi, których bez wątpienia również interesowało, dokąd udaje się „Nelson” ze swą eskortą.

— Mówiłem od razu, że ten cały „Halberd” nie będzie niczym nadzwyczajnym — powiedział starszy asystent maszynowy, Sam Donald.

Kinnear opuścił lornetę i spojrzał przelotnie po twarzach swoich podkomendnych.

— Hm, hm — odchrząknął. — Bardzo dobrze. Trafnie pan to odgadł, mr. Donald.

„Nelson” był już daleko; płynął na zachód.

Sygnał dla „Brown Rangera” i mających go eskortować ścigaczy został odebrany na pokładzie „Vogue” przed zachodem słońca. Ropowiec wyszedł na morze w ślad za „Viscountem”; „Vogue” płynął z tyłu i dopiero gdy tamte dwa położyły się na kurs wschodni, dopędził je bez trudu, rozwinąwszy na kilka minut swą największą prędkość trzydziestu węzłów. Potem ścigacze zajęły zwykłe miejsca w szyku, po obu stronach ropowca i zaczął się nużący, powolny marsz do niewiadomego celu.

Aż do północy mogło się zdawać, że mały konwój ma ów cel osiągnąć samotrzeć i że zgodnie z przewidywaniami Samuela Donalda operacja „Halberd” jest tylko szumną nazwą przedsięwzięcia o niewielkim znaczeniu. Ale zaraz po zmianie wachty radiotelegrafista „Vogue'a” odebrał krótką depeszę, którą Paweł rozszyfrował i oddał dowódcy, a następnie daleko za rufą „Vogue'a” zamigotał w ciemności aldis jakiegoś dużego szybko zbliżającego się okrętu. W pół godziny później okazało się, już bez żadnych wątpliwości, że co najmniej trzy krążowniki i cztery niszczyciele biorą udział w wyprawie.

Lecz o świcie i ta wiadomość została zdystansowana przez widok, jaki roztoczył się na morzu w świetle budzącego się dnia. Konwój „WS-11-X” uformowany w dwie kolumny otaczała potężna eskorta złożona z trzech pancerników, pięciu krążowników, osiemnastu niszczycieli i lotniskowca „Ark Royal”. Okręty i statki tworzyły prawie regularny prostokąt o powierzchni ponad dwunastu kilometrów, zachowując odstępy konieczne tylko dla bezpieczeństwa manewrów i niewielkich zmian kursu następujących co dziesięć do piętnastu minut.

Paweł rozpoznał między innymi dumną sylwetkę „Nelsona”, a potem także „Garlanda” i „Pioniera”. Od początku przypuszczał, że ich wyjście z Gibraltaru w kierunku wschodnim miało na celu jedynie wprowadzenie w błąd „turystów niemieckich” przebywających w Algeciras. Ten podstęp zapewne się udał, skoro prawie cała załoga „Vogue'a” nabrała przekonania, że pancernik wraca do Anglii. Oczywiście konwój musiał przemknąć się przez cieśninę w nocy, a „Nelson” zawrócił w ślad za nim i przyłączył się do eskadry dowodzonej przez „ATB” Curteisa, aby dopiero na Morzu Śródziemnym przejść znów pod rozkazy wiceadmirała Sommerville'a.

Taki obrót sprawy „Halberd” najbardziej zaskoczył młodego Donalda, który na czas dłuższy stał się przedmiotem kpin i docinków Taylora oraz Farriera. Zapytywano go ustawicznie o domysły co do celu podróży, jakkolwiek było już wiadomo, że konwój idzie na Maltę, zasięgano jego zdania w kwestii najbliższej zmiany kursu, domagano się, aby raczył wyjawić swoje przewidywania dotyczące miejsca spotkania z włoskimi siłami lotniczymi i morskimi. Biedny snotty rumienił się ze wstydu i gniewu, a w końcu obwarował się głuchym milczeniem, co z kolei zjednało mu przezwisko silent prophet — „milczącego proroka”.

Przez pierwsze dwa dni konwój posuwał się zresztą niemal bez przeszkód ze strony nieprzyjaciela, jeśli nie liczyć krótkiego kontaktu z jakimś okrętem podwodnym, który prawdopodobnie został uszkodzony bombami głębinowymi niszczycieli, oraz przelotu włoskich samolotów rozpoznawczych, które zawróciły na sam widok myśliwców startujących z pokładu „Ark Royal”.

Lecz dwudziestego siódmego po południu Włosi rzucili do walki znaczne siły bombowców i samolotów torpedowych. Ich pierwszy atak został wprawdzie odparty przez brytyjskie myśliwce i ogień opl, przy czym pięć Savoia-Mar-chetti runęło w morze, ale następna fala nalotu wynagrodziła te straty: „Nelson” został trafiony włoską torpedą.

Paweł, zajęty w owej chwili ostrzeliwaniem klucza, który zbliżał się ku „Brown Rangerowi” od strony rufy, nie zauważył, jak się to stało. Zobaczył tylko z daleka, że u burty pancernika nagle wyrosła wysoka, smukła jak topola kolumna wody, po czym usłyszał wstrząsający huk wybuchu, podobny do suchego łoskotu pioruna.

Klucz włoskich bombowców, prowadzony wściekłym ogniem ciężkich karabinów maszynowych „Vogue'a”, „Vis-counta” i dwóch najbliższych niszczycieli, dostał się tymczasem pod ostrzał artylerii krążownika „Hermione” i rozprysnął się na boki zrzucając trzy serie bomb w morze. Jeden z samolotów pochylił się gwałtownie na łeb, wyrównał nieco, ale zniżał się nadal, wlokąc za sobą długi ogon czarnego dymu, aż objęty płomieniem zawadził o fale, odbił się w górę i zapadł w odmęt wznosząc fontannę bryzgów.

Paweł znów z niepokojem spojrzał na wspaniałą sylwetkę „Nelsona”. Pancernik szedł naprzód, jakby nietknięty. Przez szkła lornety można było dostrzec, że pochylił się tylko cokolwiek na dziób, podczas gdy rufa uniosła się wyżej.

— Zdaje się, że dostał gdzieś bardzo blisko przednich komór amunicyjnych, sir — powiedział Kelly ocierając spocone czoło. — Przyjął ten cios jak bohater — dodał patetycznie, głosem drżącym z napięcia. — Jest godzien swego imienia.

Paweł skinął głową. „Nelson” musiał teraz z pewnością dźwigać w swym wnętrzu parę tysięcy ton wody powstrzymywanej przegrodami o szczelnie zaryglowanych włazach. Te włazy zostały zamknięte automatycznie przez włączenie jakiegoś kontaktu na tablicy rozdzielczej i odcięły ucieczkę pozostałym przy życiu marynarzom, ponieważ było to konieczne dla uratowania olbrzymiej pływającej machiny i zachowania nadal jej zdolności bojowej. Ów wyższy cel został osiągnięty: pancernik utrzymywał nadal nakazaną prędkość osiemnastu węzłów, a jego wieże ziały ogniem działowym, ponieważ właśnie nadciągała trzecia fala nalotu.

Był to ostatni atak lotniczy tego dnia. Skończył się dokładnie o godzinie czternastej, nie powodując dalszych strat poza kilku rannymi i zabitymi przez pociski z broni maszynowej.

Łączny bilans tej dwugodzinnej potyczki wyrażał się po stronie brytyjskiej zestrzeleniem jednego włoskiego: myśliwca, jednego samolotu rozpoznawczego i dziesięciu torpedobombowców; Włosi zestrzelili trzy myśliwce angielskie i uszkodzili „Nelsona”.

Lecz teraz, aż do osiągnięcia celu, konwój „WS-11-X” i jego eskorta miały stale znajdować się w zasięgu wszystkich samolotów Regia Aeronautica, poza tym zaś zagrażały im potencjalnie bardzo poważne włoskie siły morskie skoncentrowane w pobliskich portach wojennych.

Zanim jeszcze uprzątnięto pokłady i z towarzyszeniem obowiązującego ceremoniału pochowano w głębiach morza zwłoki poległych, załoga samolotu rozpoznawczego z Malty doniosła, że eskadra włoska złożona z dwu pancerników i ośmiu niszczycieli zamierza przeciąć drogę konwojowi.

Wiceadmirał Sommerville wysłał na jej spotkanie trzy krążowniki i sześć niszczycieli oraz wysunął nieco w przód .”Ark Royal” pod eskortą dwu krążowników i dwu niszczycieli. Na wszystkich pozostałych okrętach trwał stan ostrego pogotowia, a napięcie rosło z minuty na minutę.

Około godziny szesnastej od wschodu ukazał się drugi samolot brytyjski. Jego nawigator meldował, że o kil-kilkanaście mil od włoskich pancerników widział jeszcze cztery krążowniki i osiem niszczycieli zdążających tym samym kursem, z przybliżoną prędkością dwudziestu węzłów.

Sytuacja stawała się poważna, tym bardziej że uszkodzony „Nelson” zaczął zostawać w tyle i wreszcie musiał wycofać się na koniec konwoju. Sommerville zdecydował się wzmocnić wysłany naprzód zespół własnym okrętem flagowym „Rodney” oraz dwoma krążownikami wydzielonymi z eskorty konwoju w asyście kilku niszczycieli. Było to wszystko, co mógł uczynić, aby jako tako zrównoważyć potęgę nieprzyjacielskiego ognia w zbliżającej się batalii.

Lecz ku jego zdumieniu do batalii wcale nie doszło, Włosi bowiem uprzedzeni przez swoich lotników o przegrupowaniu okrętów brytyjskich nagle zawrócili na północ.

Sommerville, a wraz z nim wszyscy świadkowie oraz uczestnicy tego dziwnego odwrotu dopiero w parę dni później dowiedzieli się z ogłoszonego w prasie komunikatu głównej kwatery Mussoliniego, że włoska eskadra „nie mogła nawiązać kontaktu z nieprzyjacielem z powodu gęstej mgły” i powróciła do swej bazy...

Owa rzekoma mgła nie przeszkodziła ani przelotowi wszystkich samolotów brytyjskich z lotniskowca na Maltę, ani doskonałemu odbiorowi pożegnalnych sygnałów wymienionych tegoż dnia pomiędzy wiceadmirałem Sommerville'em a „ATB” przed rozstaniem się głównych sił eskadry gibraltarskiej z konwojem i towarzyszącą mu eskortą. „Rodney”, „Nelson” i „Ark Royal” oraz flotylla niszczycieli wzięty kurs powrotny na Gibraltar; kowój „WS-11-X” pod strażą krążowników i pozostałych niszczycieli wraz z „Brown Rangerem” i dwoma ścigaczami dążył nadal w kierunku Malty.

Noc z 27 na 28 września bynajmniej nie przeszła spokojnie. Była to noc jasna, choć bezksiężycowa, z granatowym niebem wybitym gwiazdami o wilgotnym blasku, a włoscy lotnicy dowiedli, że przy ich nikłym świetle potrafią rzucać swoje torpedy niemal równie celnie jak w dzień.

„Brown Ranger” omal nie stał się ofiarą jednej z nich; minęła go zaledwie w odległości kilku jardów za rufą, w chwili gdy wykonywał gwałtowny zwrot ze sterem na prawej burcie. W pół godziny później nastąpił ponowny atak z powietrza i tym razem włoska torpeda rozdarła dno jednego z transportowców, który zatonął w parę minut po straszliwym wybuchu, pociągając za sobą niemal całą załogę.

Alarmy powietrzne i podwodne następowały po sobie aż do rana. Dopiero wtedy pojawiła się osłona lotnicza z Malty i przez następne osiem godzin dywizjony myśliwskie krążyły nad konwojem zmieniając się co jakiś czas, póki wszystkie okręty i statki nie weszły do La Valetty.

Zarówno port, jak miasto po większej części leżały w gruzach. Niemcy i Włosi przez długi czas mieli niewątpliwą przewagę powietrzną nad tą strefą Morza Śródziemnego. Utrzymanie i obrona Malty, zaopatrzenie w broń, amunicję, paliwo i żywność odbywały się kosztem olbrzymich ofiar ludzkich i materialnych. Całe konwoje statków nie docierały do wyspy, dziesiątki tysięcy ton cennego ładunku szły na dno, a ludzie ginęli wraz z nimi. „Aleja Bomb” — szeroki, lecz niezbyt długi pas wody pomiędzy północnym wybrzeżem afrykańskim a Sycylią i Sardynią był chyba najniebezpieczniejszym miejscem na świecie dla każdego statku płynącego pod flagą brytyjską lub aliancką.

Bomby padały na Maltę we dnie i w nocy, bez przerwy. Składy amunicji eksplodowały, szerząc w porcie niebywałe spustoszenie; zapasy żywności zmniejszały się z dnia na dzień; pożary trawiły cysterny materiałów pędnych i smarów, tak że brakło benzyny do samolotów i niejednokrotnie trzy czwarte myśliwców nie mogło startować, aby odeprzeć niszczące naloty włoskich i niemieckich bombowców. Piloci zajmowali miejsca przerzedzonej obsługi przy karabinach maszynowych i działach opl, aby nie patrzeć bezczynnie na zagładę swych spitfire'ów na lotniskach. Waliły się domy, ulice były zablokowane gruzem, mieszkańcy dosłownie przymierali głodem, chroniąc się w piwnicach, których sklepienia pękały od wstrząsów i grzebały ich żywcem.

Przed zorganizowaniem przez Admiralicję pierwszego potężnego konwoju, który zdołał w styczniu roku 1941 przełamać blokadę, sytuacja Malty wydawała się po prostu rozpaczliwa. Wtedy to dowódca garnizonu bohaterskiej wyspy przesłał krótki szyfrowany meldunek wprost do Kwatery Głównej:

JESTEM ZMUSZONY DO ZAPRZESTANIA CZYNNEJ OBRONY LOTNICZEJ Z POWODU WYCZERPANIA ZAPASÓW BENZYNY. AMUNICJI WYSTARCZY NAM JESZCZE NA TYDZIEŃ. PRZYŚLIJCIE DOSTATECZNE ZAOPATRZENIE, A NIGDY SIĘ NIE PODDAMY.

W cztery dni później do La Valetty wszedł brytyjski okręt podwodny „Porpoise”. Przybył z Aleksandrii, całkowicie rozbrojony, ze zmniejszoną załogą, która dobrowolnie zrzekła się połowy racji żywnościowych na czas tej podróży w obie strony. Miał za to na pokładzie tysiąc pięćset ton amunicji i benzyny w beczkach.

W ciągu paru godzin zdołano w nocy wyładować ten skarb i przewieźć go do schronów. Wkrótce potem nastąpił jak zwykle poranny nalot bombowy. Włosi przylecieli bez osłony myśliwskiej, pewni, że nie spotkają w powietrzu żadnego przeciwnika. Zawiedli się tym razem: do walki wystartowały wszystkie dywizjony spitfire'ów. Niemal połowa bombowców została zestrzelona; pozostałe załogi zawróciły zrzucając bomby w morze.

Jeszcze w tym samym tygodniu inny brytyjski okręt podwodny, „Roraual”, dostarczył na Maltę ładunek konserw i ponad tysiąc osiemset ton mleka w proszku dla nieszczęsnych mieszkańców i dla ich głodujących dzieci.

Potem nadszedł radosny dzień, w którym pierwszy wielki konwój pod pancerną eskortą przedarł się przez blokadę. Wprawdzie Włosi i Niemcy zdołali zatopić kilka statków, ale Malta otrzymała nowe samoloty i zapasy wystarczające na sześć miesięcy walki. Drugi konwój przybył w lipcu, a „SW-11-X” był trzeci z kolei.

Z La Valetty pozostały ruiny i zgliszcza, w basenach i na redzie portu leżały zatopione wraki, warsztaty stoczni pracowały pod gołym niebem, nabrzeża były poszczerbione bombami, a cała, okolica wyglądała jak po przejściu huraganu połączonego z powodzią i trzęsieniem ziemi, ale wyspa nadal broniła się skutecznie.

Wyładunek statków transportowych konwoju „SW-11-X” trwał prawie tydzień. Był to okres wzmożonej działalności lotniczej ze strony nieprzyjaciela i alarmy powtarzały się po kilka lub nawet kilkanaście razy na dobę. Lecz nad portem prawie nieustannie krążyły teraz myśliwce brytyjskie, a baterie dział i karabiny maszynowe obrony przeciwlotniczej miały pod dostatkiem pocisków.

Tymczasem eskadra gibraltarska płynęła na zachód z prędkością czternastu węzłów, stosując się do możliwości uszkodzonego „Nelsona”. Nie ośmieliły się jej zaatakować ani okręty podwodne, których obecność parokrotnie wykryły niszczyciele, ani też flota włoska manewrująca w odległości osiemdziesięciu mil od Cagliari.

Po przebyciu niebezpiecznej strefy zespół rozdzielił się: „Nelson” eskortąwany przez trzy niszczyciele posuwał się nadal w kierunku Gibraltaru, a pozostałe okręty znów zawróciły na wschód, aby z kolei wzmocnić siły krążowników „ATB” wracających z Malty po wprowadzeniu konwoju do La Valetty.

Ostatecznie „Nelson” 30 września wszedł do portu, nazajutrz zaś przybyły tam wszystkie inne okręty biorące udział w operacji „Halberd”, z wyjątkiem „Brown Rangera” i dwóch ścigaczy pozostających jeszcze na Malcie.

14

„Brown Ranger” w towarzystwie „Viscounta” i ,,Vogue'a” opuścił La Valettę w nocy z czwartego na piąty października z tym wyliczeniem, że przed nastaniem dnia minie Sycylię, a w najmniejszej odległości od Cagliari znajdzie się nocy następnej. Szedł pod balastem, a ponieważ należał do najszybszych statków swego typu, mógł rozwijać prędkość do szesnastu węzłów. W tych okolicznościach sztab w Gibraltarze uznał, że eskorta złożona z dwu ścigaczy jest zupełnie wystarczająca. Statki eskadry przybrzeżnej zaopatrującej oblężony Tobruk nie miały nawet takiej eskorty i jakoś dawały sobie radę...

Istotnie pierwsza noc nie została zakłócona żadnym widocznym niebezpieczeństwem, a następny dzień upłynął niemal równie spokojnie, choć asdic „Viscounta” dwukrotnie wykazał odległy, raczej wątpliwy kontakt. Mały konwój zmniejszył prędkość, aby za dnia nie zbliżyć się zanadto do trawersu Cagliari, i aż do późnego popołudnia posuwał się w kierunku na przylądek Bon, po czym dopiero zmienił kurs na bardziej północny.

Wieczorem tuż przed zachodem słońca ukazał się włoski samolot rozpoznawczy, lecz jego nawigator zapewne nie dostrzegł ropowca, bo zawrócił, nie zbliżając się, i odleciał na północny wschód.

I znów nadeszła noc z młodym księżycem na jasnym niebie pełnym gwiazd. Morze łagodne i jedwabiste oddychało długą, rytmiczną falą, z którą igrała ciepła bryza przybywająca od pobliskich brzegów Afryki. Za rufą „Vogue'a” woda burzyła się i wirowała fosforyzując między dwiema spienionymi bruzdami. Na lewo kołysał się leniwie czarny kadłub „Brown Rangera”, a o cztery kable przed nim pomykał „Viseount” zbaczając to w jedną, to w drugą stronę jak wyżeł obkładający pole.

Paweł chodził tam i z powrotem w poprzek pomostu za plecami sterującego marynarza, który stał rozkraczywszy nogi i lekko pochylał się całym ciałem w przód i w tył, na lewo i na prawo, w miarę jak okręt kładł się i wstawał na fali. Kapitan Kinnear drzemał w kącie na rozstawionym leżaku, pochrapując od czasu do czasu i budząc się przy tym na mgnienie oka, aby znów zapaść w drzemkę. Od wyjścia z La Valetty nie opuszczał pomostu, a na tę trochę snu pozwalał sobie tylko podczas wachty pełnionej przez Pawła.

Ma jeszcze pół godziny — pomyślał Paweł spoglądając na niego z mieszaniną współczucia i zniecierpliwienia. — Mógł doskonale wyspać się w swojej kabinie.

,,Viscount” signaling, sir! — zawołał dyżurny sygnalista. — They have... they got an U-boot contact, sir!

Paweł odwrócił się jak pociągnięty sprężyną. „Viscount” przeciął jego kurs i z największą prędkością leciał w prawo, wznosząc dziobem wysoki grzebień wody. Jego aldis powtarzał sygnał skierowany do „Vogue”.

Answer! — powiedział Paweł podniesionym głosem, naciskając guzik alarmowy action stations na tablicy rozdzielczej.

Od tej chwili na pokładzie ścigacza zaczął się rejwach, który jednak tylko z pozoru, i to zaledwie w ciągu półtorej minuty, przypominał bezładną bieganinę. Kinnear zerwał się na równe nogi, zanim jeszcze Paweł zdążył przyjąć meldunek nasłuchu, Kelly i Taylor ze swymi ludźmi zajęli stanowiska u pochylni bomb głębinowych, przy dziale i przy karabinach maszynowych, a „Vogue” wykręcił w prawo i pruł wodę równolegle do „Viscounta”, za którego rufą morze wzdymało się raz po raz potwornymi bąblami i tryskało w górę od wybuchów. Asdic wybijał swoje „ting-tonk” coraz bardziej nerwowo, z coraz krótszymi przerwami pomiędzy pierwszym a drugim dźwiękiem, nić świetlna drgała na ekranie załamując się coraz bliżej środka.

— Na kursie, sir! — wrzasnął operator.

Kinnear czekał jeszcze ze wzniesionym ramieniem. Sekunda, dwie, trzy... opuścił rękę! Taylor pociągnął rękojeść dźwigni i beczkowaty kształt stoczył się po pochylni za rufą „Vogue'a”. Morze połknęło go w milczeniu, lecz po chwili na powierzchni wody wyrósł ogromny guz, biały wachlarz strzelił w górę i krótki ogłuszający huk targnął powietrzem.

Podczas gdy „Viscount” z pełną szybkością wykonał cyrkulację w lewo o sto osiemdziesiąt stopni, eksplodowała druga bomba; przed zwrotem — trzecia.

Kontakt trwał nadal. Echo dochodziło wyraźnie, przesuwając się z wolna ku wschodowi, jakby nieprzyjacielski okręt podwodny próbował niepostrzeżenie umknąć pełzając na małych obrotach. Ale właśnie dzięki temu manewrowi „Vogue” po ukończonym zwrocie w prawo znalazł się znów dokładnie na jego kursie. Nowa seria bomb rozdarła lśniącą strugę księżycowego światła. Potem trzecia, czwarta i piąta. Wysoka fala powstająca przy każdym wybuchu rozchodziła się dokoła, pędziła po spokojnej powierzchni wody, pieniąc się i szumiąc, rzekłbyś na dnie morskim nagle wyskoczył garb skalny czy też otworzyła się gardziel wulkanu. „Viscount” zwolnił, zawrócił razem z „Vogue'em”, rzucił jeszcze dwie bomby i zamigotał żaluzjami aldisa „odchodzę na swoje miejsce”.

— Potwierdzić odbiór — powiedział Kinnear do sygnalisty.

Potem kazał zatrzymać motor i z lornetą przy oczach zaczął lustrować powierzchnię morza.

Paweł stał obok niego i również spoglądał przez szkła,, ale nie mógł nic dostrzec. Morze wygładziło się, sierp księżyca rozlewał płynne srebro na zamierających falach. Powietrze pochłodniało i lekka mgiełka uniosła się nad wodą.

Minął kwadrans, potem pół godziny, potem godzina. Kinnear milczał, jakby sam tylko pozostał na pokładzie. Marynarze tkwili nieruchomo na swoich stanowiskach, zamieniając szeptem jakieś uwagi. Okręt unosił się i opadał wśród ciszy, mgła gęstniała, tu i ówdzie wlokła się długimi welonami, które wolno wspinały się w górę, jak białe półprzeźroczyste duchy w dziwacznym korowodzie.

Wtem operator ze słuchawkami na uszach podniósł głowę i spotka wszy spojrzenie Pawła powiedział:

She is moving now w, sir.

Kinnear musiał go usłyszeć, ale nawet nie drgnął.

— Gdzie? — zapytał Paweł.

Operator nie był pewien. Na razie słyszał tylko stłumiony odgłos śruby. Po dłuższej chwili oświadczył, że wydaje mu się, iż nieprzyjacielski okręt idzie przed ścigaczem z lewa na prawo.

Kapitan Kinnear patrzył w tamtą stronę.

— Niech pan uprzedzi warrant-officera Christie, żeby uważał — powiedział do Pawła. — Musimy od razu ruszyć największą prędkością.

Ay-ay, sir — odrzekł Paweł.

Podszedł do przewodu akustycznego i powtórzył mechanikowi to polecenie.

— Teraz słyszę ją wyraźnie, sir — mówił operator z krótkimi przerwami po każdym zdaniu. — Zbliża się ku nam trochę... Idzie przed naszym dziobem... Jest teraz trochę w prawo... Dwa rumby w prawo...

Paweł mimo woli patrzył na lśniącą powierzchnię wody, jakby jego wzrok mógł przeniknąć w głąb. Nie rozumiał, dlaczego Kinnear jeszcze zwleka z atakiem.

Wtem wstrzymał oddech. Czarny cylindryczny przedmiot przebił srebrną łuskę i sunął naprzód zostawiając za sobą dwie rozchodzące się pod kątem smugi. Zanim uświadomił sobie, że to peryskop, usłyszał komendę:

Full ahead! i machinalnie przestawił rękojeść telegrafu maszynowego.

„Vogue” przysiadł na rufie i skoczył naprzód. Wściekła wibracja motoru wstrząsała pokładem. Paweł czuł ją pod nogami i w całym ciele, utrzymując z niejakim wysiłkiem równowagę, podczas gdy ścigacz pędził po łuku, aby przecięć kurs nieprzyjacielowi.

Mind depth charges, mr Rubis — powiedział Kinnear swym zwykłym, opanowanym głosem.

Ay-ay, sir! — wykrztusił Paweł przez zaciśnięte gardło. — Depth charges ready? — zawołał w stronę rufy.

Ay-ay, sir! — doszło go poprzez syk i szum wody.

Peryskop sunął nadal, nie zmieniając kursu. Widocznie dowódca okrętu podwodnego był przekonany, że niebezpieczeństwo minęło, i nie śpieszył się z przeglądem otoczenia, a jego nasłuch działał niezbyt sprawnie. Lecz nie mogło to trwać dłużej niż kilkanaście sekund.

Byli od niego o sto jardów, gdy nagle skrył się pod wodą. W tej samej chwili Paweł dał znak do rzucenia pierwszej bomby. Druga stoczyła się w pięć sekund po niej; trzecia prawie natychmiast po drugiej. Trzy wybuchy nastąpiły kolejno, w tak małej odległości od rufy „Vogue'a”, że zrywająca się za każdym razem fala zalewała go aż po nadbudówkę na śródokręciu, a gwałtowne wstrząsy omal nie zbijały z nóg załogi.

— Do diabła! — zaklął Paweł mimo woli, w obawie o całość ścigacza.

Dopiero teraz uświadomił sobie, że magnetyczne zapalniki musiały się znaleźć bardzo blisko celu już na kilkanaście metrów pod wodą, skoro nieprzyjaciel płynął na głębokości peryskopowej.

Spojrzał na twarz Kinneara. Kapitan zdawał się nasłuchiwać przytłumionej pracy motoru.

Reduce speed — powiedział nie patrząc na Pawła, który przekazał ten rozkaz do maszyny.

Obroty spadły. Potem ścigacz wykręcił pod prostym kątem w prawo i kołysząc się miarowo sunął coraz wolniej naprzód z zatrzymanym silnikiem.

Kinnear przeszedł na prawe skrzydło pomostu i podniósł do oczu lornetę. Paweł uczynił to samo. Blask księżyca rozszczepiał się na falach, migotał łudząc wzrok. Ruchliwy, niepewny cień ścigacza tańczył, podrygiwał, chwiał się jak akrobata na linie. Lecz nieco dalej srebrzysta struga mętniała, jak martwa źrenica nie odbijająca światła.

Oil — mruknął Kinnear, jakby zawiedziony. — Not much oil...

Wtem, jeszcze dalej, na prawo w skos woda zakotłowała się jak ukrop, wynurzył się z niej czarny, lśniący kiosk, przechylił się w tył, pogrążył z powrotem, a na jego miejsce podniósł się ku niebu smukły, ostry dziób podwodnego okrętu i z wolna osuwał się coraz niżej i niżej, aż nagle wśród głośnego bulgotu uciekających na powierzchnię bąbli powietrza zapadł się w głąb jak szatan znikający w piekielnej otchłani.

Sunk! — westchnął Kinnear wśród śmiertelnej ciszy, jakby pragnął sam przekonać siebie, że to, na co patrzył własnymi oczyma, stało się naprawdę.

Cisza trwała jeszcze przez chwilę, a potem zerwał się wrzask, gwizd, oklaski, tupot nóg i wreszcie trzykrotne Hurrah na cześć tego pierwszego zwycięstwa i na cześć kapitana, którego załoga jednomyślnie uznała za głównego bohatera.

Paweł patrzył na niego ze szczerym podziwem.

Congratulations, sir — powiedział wreszcie. — That was really a masterpiece!

Thanks, mr Rubis— mruknął Kinnear trochę niepewnym głosem, jakby ni z tego, ni z owego ochrypł. — He-hm. Just a happy chance. Let's move slowly ahead.

— Ay-ay, sir — odrzekł Paweł.

Całogodzinne poszukiwania dokoła miejsca w którym zatonął podwodny pirat, nie dały żadnego wyniku.. Prawdopodobnie woda wdzierała się tak szybko do uszkodzonego wnętrza, że po wyszasowamu balastów powstał nie dający się już wyrównać trym, co spowodowało zatonięcie przeciążonego okrętu wraz z załogą. Nie zdążyli zapewne nawet: wyrzucić boi ratowniczej, co zresztą nie na wiele by się przydało w danych okolicznościach. Na powierzchni morza rozlewała się tylko coraz szerzej mętna, opalizująca plama ropy...

— To straszne — powiedział do Pawła Charles Kelly objąwszy, po nim formalnie woją psią wachtę, której połowa już upłynęła. — Tam musiało być ze czterdziestu ludzi...

— Miejmy nadzieję, że zginęli w ciągu paru minut — odrzekł Paweł nieco brutalnie. — To byłoby dla nich najpomyślniejsze. Nie myśl pan o tym.

— Nie mogę — wyznał Kelly. — To jest... to jest wstrząsające!

— Byłoby jeszcze bardziej wstrząsające, gdyby oni zatopili nas, może mi pan wierzyć. Jeśli ma się do wyboru: być zamordowanym lub mordować...

Właśnie to jest okropne, że nie ma innego wyboru — przerwał mu Charles.

— Ba! Przecież ani pan, ani ja nie ponosimy odpowiedzialności za taki stan rzeczy. Niechże pan pamięta, że między innymi chodzi o to, żeby pańskie dzieci za dwadzieścia lat miały inny wybór. Dobranoc, Kelly. Idę się przespać.

— Podziwiam pana — powiedział aspirant bez ironii. — Nie mógłbym teraz usnąć.

— To się dobrze składa — mruknął Paweł. — Przynajmniej na najbliższe dwie godziny.

Omal nie dodał, że „jest teraz wojna”, jak Obuchowski, który dawniej drwił z jego przeczulenia. Przystosowałem się — pomyślał z gorzkim uśmiechem.

„Vogue” szedł całą naprzód, aby jak najprędzej dogonić konwój. Nie mogło to jednak nastąpić wcześniej niż koło godziny czwartej lub piątej nad ranem. Nerwowy nastrój trwał nadal, a im bardziej zbliżał się świt, tym bardziej rosło napięcie, zarówno bowiem oba ścigacze, jak „Brown Ranger” ciągle jeszcze znajdowały się w promieniu stu mil morskich od Cagliari.

O wpół do szóstej, w półtorej godziny po zmianie wachty, mgła zgęstniała i Paweł, nie mogąc nigdzie dostrzec ropowca i „Viscounta”, zaczął się obawiać, że „Vogue” je wyminął. Ale Kinnear, który właśnie skończył sprawdzać jego obliczenia i kurs wykreślony osobiście podczas wachty Kelly'ego, potrząsnął głową.

— Muszą być przed nami — powiedział. — O parę mil. Niech pan zmniejszy prędkość do szesnastu węzłów, mr Rubis. Ta mgła jest więcej warta niż nasza eskorta.

Lecz po upływie następnej godziny biała zasłona zaróżowiła się od wschodu, a potem zaczęło przez nią prześwitywać słońce i wreszcie błękit nieba roztoczył się wysoko w górze. Rzeźwa poranna morka rozpędzała nocne opary, które kłębiły się teraz w popłochu tuż nad wodą. Lada chwila powinno się było przetrzeć zupełnie.

Wtem gdzieś daleko w przodzie, nieco w lewo od kursu, rozległ się huk strzału. Potem drugi i trzeci.

— Siedemdziesiątkapiątka, sir — powiedział Paweł.

Kinnear skinął głową.

Action stations and full spead ahead, mr Rubis.

Klakson alarmowy już dzwonił we wszystkich pomieszczeniach, „Vogue” leciał naprzód, ludzie,wypadali w pośpiechu na pokład, zajmowali stanowiska, otwierali skrzynki z amunicją.

Tymczasem z oddali dochodził spieszny, regularny huk działowego ognia z pojedynczej siedemdziesiątkipiątki wspomagany krótkimi seriami ciężkich i najcięższych karabinów maszynowych. Chwilami urywał się, grzmiał znowu, a w przerwach słychać było rechot szybkostrzelnych działek i werble broni maszynowej różnych kalibrów.

Z ciasnej kabiny za przepierzeniem wychylił się radiooperator i zameldował, że słyszy stację „Brown Rangera”, który nadaje sygnały wzywające pomocy innych okrętów.

Kinnear chrząknął po swojemu i wzruszył lekko ramionami.

All right — mruknął pod nosem.

Mgła unosiła się i opadała jak pajęczyna kołysana leciutkim powiewem, aż jakiś silniejszy podmuch zwinął ją i podrzucił w górę. Wtedy Paweł ujrzał coś na kształt szerokiego tunelu o zwiewnym, falującym sklepieniu i rozstępujących się ścianach. Przez ów tunel mknęły na ukos trzy ciemne sylwetki na pół zasłonięte lśniącymi grzebieniami rozpylonej wody, a dalej, u samego wylotu można było dojrzeć wśród rzedniejącej mgły nie całkiem jeszcze wyraźny i ostry zarys „Viscounta”, błyski jego działa wśród kępek dymu oraz smugi pocisków tryskające ze wszystkich punktów ogniowych.

Open fire — powiedział Kinnear podawszy cel.

Fire! — powtórzył Kelly i długa matowa lufa działa z ogłuszającym hukiem skoczyła w tył, aby w mgnieniu oka powrócić do poprzedniego położenia.

Pocisk chybił, ale już następny wzniósł fontannę wody u burty pierwszego z włoskich ścigaczy, a trzy dalsze też musiały być skuteczne, bo szyk załamał się i małe okręty w popłochu zmieniły kurs.

Tymczasem weszły do akcji dwa najcięższe karabiny maszynowe „Vogue'a”. Świecące paciorki nanizane na białe, proste niteczki dymu pędziły płasko nad wodą, dotknęły celu, uczepiły się ciemnych sylwetek, podążały za nimi, utonęły we mgle.

Cease fire! — krzyknął Kelly.

Bliski, wściekły jazgot karabinów umilkł jak nożem ciął. Lufa siedemdziesiątkipiątki powróciła na miejsce po ostatnim strzale i znieruchomiała. Ludzie spoglądali po sobie, jakby zdziwieni tą pauzą po dwuminutowej kanonadzie, która niczego nie rozstrzygnęła. Lecz to, co w owej krótkiej chwili wydało im się ciszą, w rzeczywistości wcale nią nie było: huk angielskiego działa i grzechot broni samoczynnej bynajmniej nie ustał; dochodził z niewielkiej odległości i zbliżał się ciągle, tym bardziej denerwujący i natrętny, że nie było widać jego skutków.

Trwało to zresztą zaledwie trzydzieści sekund — tyle, ile „Vogue” musiał zużyć na przebycie kilkuset jardów. Potem mgła zmieszana z dymem przepłynęła długą, wzdętą falą, zachwiała się i nagle uciekła w górę.

Trzy małe ścigacze zataczały wielki łuk w kierunku „Viscounta”, który także wykręcał ku nim, nie przerywając ognia, który jednak — jak dotąd — wydawał się niezbyt celny. „Brown Ranger” dymił na lewo, nieco w tyle, kierując się prosto na zachód. Na razie nic mu nie zagrażało.

Paweł jednym rzutem oka objął tę scenę i pomyślał, że sytuacja bynajmniej nie przedstawia się tak źle, jak z początku można było przypuszczać. Oczekiwał, że „Vogue” lada chwila znów rozpocznie ogień i jeśli nawet żaden z włoskich ścigaczy nie zostanie zatopiony, to przecież nieprzyjaciel wkrótce będzie musiał wycofać się wobec przewagi artyleryjskiej dwu siedemdziesiątekpiątek nad jego dwudziestomilimetrowymi działkami i bronią maszynową.

Lecz Kinnear zwlekał z decyzją. Ludzie na stanowiskach czekali z zapartym tchem, patrząc na walczące okręty, powietrze drgało od miarowego łoskotu działa i ujadania ciężkich karabinów maszynowych, smugi pocisków krzyżowały się nad wodą, tworząc rzadką sieć o ruchliwej zmiennej osnowie, sekundy uciekały jedna po drugiej, a on trwał nieruchomy i milczący, z lornetą przy oczach, wpatrzony w horyzont.

Paweł skierował szkła w tamtą stronę, ale zrazu nic nie mógł dojrzeć. Dopiero po chwili zauważył jakiś krótki, ledwie dostrzegalny błysk. Potem drugi i trzeci. Poprawił ostrość i spojrzał znowu, opierając łokcie na wysokiej poręczy.

Kapitan nie mylił się. Od północnego wschodu na morzu widać było trzy maleńkie złote strzałki zbliżające się z niewiarygodną prędkością. Kinnear zaklął pod nosem.

Torpedo-boats — wyjaśnił krótko spotkawszy wzrok swego zastępcy.

Kazał sterować na przecięcie ich kursu, aby — jak Paweł przypuszczał — stoczyć z nimi walkę w możliwie dużej odległości od „Brojwn Rangera”, osłaniając go przed atakiem.

Złote strzałki zbliżały się, rosły w oczach, leciały w kurzawie wodnego pyłu. Największa prędkość „Vogue”' nie przekraczała wprawdzie trzydziestu węzłów, podczas gdy tamci musieli mieć znacznie ponad czterdzieści, ale Paweł wiedział, że Kinnear zdąży na czas, jeśli tylko „Viscount” zdoła sam jeden powstrzymać nowe natarcie trzech ścigaczy artyleryjskich.

To właśnie budziło poważne obawy, które zresztą zaraz się sprawdziły. Gdy „Vogue” przeszedł za rufą „Viscounta”, jeden z włoskich okrętów oddzielił się od szyku i ruszył w pogoń, a w minutę później rozpoczął ogień z działka i dwóch karabinów maszynowych.

Brytyjski ścigacz nie odpowiadał. Szedł całą naprzód bez uników, zdobywając się na swoje trzydzieści węzłów, podczas gdy Włoch dopędzał go, zbliżając się zygzakami, i kładł w ślad za nim długie serie, raz po raz sięgające pokładu. Woda gotowała się u burt od wiązek dołujących pocisków, warczące rykoszety dzwoniły po osłonie działa; w pokładzie, w niskich nadburciach, w ścianach nadbudówek otwierały się małe stadka ostrych zadziorów, powietrze przenikał wysoki, jękliwy świst, brzęk tłuczonego szkła i suchy grzechot ognia, od którego kłuło w uszach. Odległość zmniejszała się szybko, dwudziestomilimetrowe pociski coraz skuteczniej raziły burty i pokład.

W jakiejś chwili Paweł obejrzał się i zobaczył, jak jeden z młodych marynarzy przy stanowisku enkaemu wyprostował się nagle, a potem runął, na twarz wierzgając nogami. Dwaj inni wlekli się ku zejściu do luku, pozostawiając za sobą krwawe ślady. Zapasowa obsługa i midshipman Donald, tworzący wraz z kucharzem oddział sanitarny, przycupnęli za osłoną nadbudówki w oczekiwaniu na przerwę w celnym ogniu, a przy karabinie pozostał tylko bosmanmat pozbawiony wszelkiej pomocy.

Kinnear zdawał się tego nie dostrzegać, ale gdy Paweł zapytał, czy ma tam, zaprowadzić porządek, skinął głową.

W tej samej chwili krótka seria zabębniła po ścianach sterówki, posypało się szkło, Paweł usłyszał świst przelatujących, pocisków i zobaczył szereg okrągłych otworów, które nagle ukazały się w osłonie z grubej blachy powyżej jego głowy.

Spojrzał znów na Kinneara, nie całkiem pewny, czy ma uważać jego milczące kiwnięcie głową za gest przyzwolenia. Wydało mu się, że jego pełna, czerwona twarz przybladła, a sinawe usta wykrzywił dziwny grymas. Przeleciało mu przez myśl, że kapitan się boi, ale natychmiast odrzucił to przypuszczenie.

Jest po prostu wyczerpany — pomyślał.

Kinnear skrzyżował ręce na piersi jakimś nie swoim ruchem; nigdy tego nie robił.

— Niech im pan odpowie, Rubis — powiedział zachrypłym głosem. — Tak, żeby się odczepili.

Był na to wielki czas: dowódca nieprzyjacielskiego ścigacza, rozzuchwalony brakiem reakcji ze strony przeciwnika przestał się liczyć z jego obroną i porzucił wszelkie środki ostrożności odsłaniając swą lewą burtę z czterema karabinami maszynowymi, które spiesznie obsadzał. Lecz żaden z tych karabinów nie zdołał rozpocząć ognia. Dwie serie Pawła, który sam ujął tylce ciężkiego vickersa, przepłoszyły włoską obsługę i nawet na chwilę zmusiły do milczenia działko. Po trzeciej, danej z odległości stu dwudziestu jardów, ścigacz raptownie zwolnił, wykręcił w prawo i zostając w tyle zatoczył ciasne półkole, omal nie wywróciwszy się do góry dnem.

Paweł nie mógł zrozumieć, co mu się stało, lecz nie miał czasu tym się zajmować. Wśród względnej ciszy, jaka zapanowała po gwałtownej strzelaninie, usłyszał zachrypły głos Kinneara wzywający go po nazwisku. Zostawił rozgrzany enkaem bosmanmatowi i przybyłej zmianie obsługi, a sam wrócił na pomost.

Kapitan stał w nienaturalnej pozie, oparty bokiem o poręcz, z lekko ugiętymi kolanami i z ramionami ciągle jeszcze skrzyżowanymi na piersi. Był śmiertelnie blady, po jego spopielałej twarzy spływały krople potu, a u stóp tworzyła się mała kałuża krwi o powierzchni drżącej od wibracji motoru.

— Pan jest ranny! — zawołał Paweł.,

Chciał wezwać Donalda, który właśnie znów ukazał się na pokładzie, ale Kinnear powstrzymał go niecierpliwie:

— Później! Teraz... teraz obejmie pan komendę, Rubis — powiedział z trudem. — Niech pan się nie spieszy z rozpoczęciem ognia... Dopiero jak będą blisko. I niech pan... niech pan nie dopuści... — wskazał ruchem głowy kierunek na „Brown Rangera”.

Paweł objął go wpół, bo Kinnear zamknął oczy i widocznie tracił resztę sił, z wolna osuwając się na pokład. Z pomocą sygnalisty posadzili go na stopniu pod kompasem.

Wtedy powieki kapitana drgnęły i uniosły się nieco.

— To wszystko, mr Rubis — wychrypiał. — Niech się pan mną nie zajmuje. Ja już umieram... Sorry, mr Rubis.

Spróbował uśmiechnąć się, ale jego sine wargi wykrzywił skurcz i ciemna strużka krwi pociekła mu z ust po brodzie. Odrzucił w tył głowę i zwalił się na bok.

Trzy złote strzały uskrzydlone wysokim grzebieniem bryzgów zdawały się lecieć na spotkanie „Vogue'a” zaledwie dotykając powierzchni wody. Wąskie pyszczki vickersów prowadziły je czujnie, gotowe do strzału, z odłożonymi zawczasu poprawkami; matowa lufa siedemdziesiątkipiątki pomalowana szarą farbą obniżała się z wolna, cal po calu, mierząc przed dziób pierwszego ze ścigaczy. Charles Kelly dygotał ze zdenerwowania, na próżno usiłując opanować czkawkę, która go napadła w tej pełnej dramatycznego napięcia chwili. Taylor klęczał przy jednym z dwu najcięższych karabinów maszynowych i wierzchem dłoni raz po raz przecierał oczy nabiegające łzami wskutek podrażnienia dymem i mgłą. Wszyscy czekali na rozkaz z pomostu, nie odrywając wzroku od celu, który zbliżał się, rósł, mienił się w blasku słońca zapalającego tęczowy łuk na obłoku rozpylonej wody. Lecz pomost wciąż milczał.

Paweł trzymał się w cuglach największym wysiłkiem woli. W myśl ostatniego polecenia Kinneara postanowił nie śpieszyć się i rozpocząć ogień dopiero wówczas, gdy cały szyk włoskich ścigaczy znajdzie się na jednej linii, co dałoby największą szansę trafienia.

Wiedział już, że kapitan Kinnear nie żyje. Donald, wezwany przez sygnalistę, zameldował mu o tym drżącym, przerywanym głosem i ułożywszy zwłoki na leżaku za plecami Pawła, stał nad nimi jak skamieniały.

Paweł mógł poświęcić tylko jedno krótkie spojrzenie swemu poległemu dowódcy. Kinnear zdawał się drzemać, jak zwykle, w kącie sterówki.

— Zostaw go tu, snotty — powiedział do midshipmana.

— I wracaj do rannych. Tam jesteś potrzebniejszy.

Ay-ay, sir — chlipnął chłopak.

— Nie trzeba, żeby ktokolwiek wiedział! — zawołał Paweł za nim. — Nie bądź mazgajem!

Niemal w tej samej chwili Włosi zaczęli strzelać z karabinów maszynowych, nie zmieniając jednak kursu. Ich głównym celem był „Brown Ranger”, „Vogue” stanowił tylko przeszkodę, której nie usunęły na czas ścigacze artyleryjskie idące w pierwszym rzucie. Ale ,,Vogue” — przynajmniej w mniemaniu dowódcy prowadzącego atak — nie mógł zapobiec odpaleniu torped, które powinny zniszczyć ropowiec. Należało tylko zaufać własnej prędkości i wykorzystać widoczne wahanie przeciwnika, nakrywając go skoncentrowanym ogniem i demoralizując jego załogę, zanim sam zdecyduje się na użycie działa.

Mogło się zdawać, że ten plan taktyczny przynosi pożądane wyniki: brytyjski okręt miał zapewne wielu rannych i zabitych, jego burty zostały posiekane pociskami, a stanowiska ogniowe milczały, jakby załoga opuściła je w popłochu.

Lecz trwało to jeszcze tylko przez parę sekund. Dokładnie do momentu, w którym dwie łodzie torpedowe idące na prawo w skos za pierwszą musiały zaprzestać ognia, aby nie razić swoich. Wtedy prawie jednocześnie zagrały cztery karabiny maszynowe i zaczęły padać jeden po drugim pociski z działa „Vogue'a”, a każdy z nich trafiał! Po skylightach, po burtach, wskroś niskich ścian i osłon, poniżej i powyżej linii zanurzenia włoskich ścigaczy z piekielnym skowytem leciała wściekła ulewa żelaza. Ranni i zabici walili się na pokłady, obsługa broni samoczynnej została zdziesiątkowana, podstawy kilku karabinów maszynowych strzaskane, a dwie wyrzutnie torped uszkodzone.

Niszcząca furia trwała, rosła z każdą sekundą, groziła złamaniem szyku, paniką, zupełną zagładą. Gdy na domiar wszystkiego na linii odległego celu ukazał się „Viscount” i gdy pierwsze pociski z jego działa wzniosły rozchwiane snopy wody pomiędzy atakującymi ścigaczami, dowódca ostatniego z nich nie wytrzymał dłużej: jego dwie torpedy skoczyły w morze i pomknęły naprzód. Środkowy poszedł za jego przykładem, ale zdołał odpalić tylko jedną; druga uwięzła w pogiętej tubie. Prowadzący szyk odpalił ostatnią i dał sygnał do odwrotu.

Jego prawoskrzydłowy już zakręcał, kiedy na dziobie nastąpił potworny wybuch. Siła eksplozji była tak wielka, że mały okręt dosłownie rozleciał się na strzępy, a odłamki raziły obu sąsiadów, którzy pierzchli w obie strony jak spłoszone delfiny.

Paweł pozostawił ich pod ogniem Kelly'ego, nie mając zresztą nadziei na zatopienie któregokolwiek wobec ogromnej przewagi prędkości i zwrotności, jaką rozporządzali. Sam wychylił się ze skrzydła pomostu i z niepokojem spojrzał w kierunku „Brown Rangera”, usiłując odszukać na powierzchni morza ślady torped pędzących do celu. Po chwili dostrzegł tylko jeden wąski, pienisty szlak, który jednak znikł prawie natychmiast.

„Brown Ranger” miał się na baczności: wykręcał na południowy zachód i jego sylwetka skręcała się teraz szybko, a co za tym idzie prawdopodobieństwo trafienia z tak dużej odległości malało coraz bardziej.

Tymczasem „Viscount” zaprzestał ostrzeliwać oddalające się ścigacze torpedowe i zwrócił się znów przeciwko dwu łodziom artyleryjskim, które trzymały go w szachu manewrując w pobliżu. Trzecia łódź ciągle jeszcze kołysała się w miejscu, tam gdzie seria maszynowa Pawła unieruchomiła ją przed kilku minutami. Wyglądało to, że jest poważnie uszkodzona i Paweł z irytacją zadawał sobie pytanie, dlaczego „Viscount” jeszcze jej nie wykończył.

Już miał się odwrócić, gdy zobaczył białą kolumnę wody, która zasłoniła „Viscounta” od dzioba po rufę.

— Trafiony! — krzyknął mimo woli, zanim jeszcze usłyszał wstrząsającą detonację.

Biały, lśniący obelisk załamał się i runął z powrotem w morze. .,Viscount” z przodem rozprutym aż po lawetę działa okręcał się dokoła swej rufy i z wolna pochylał się na dziób, a raczej na czarną, szeroko rozdziawioną paszczę, jaka się tam utworzyła na miejscu dzioba.

W tej samej chwili obserwator zawołał: — Samoloty z lewej burty! — i Paweł, poczuł, że mąci mu się w głowie, a nogi uginają się pod nim.

Nie upadł i nie uległ zamroczeniu. W ciągu sekundy uświadomił sobie najpierw, że to zapewne będzie koniec wszystkiego, a następnie, że cała załoga oczekuje jego rozkazów i patrzy na niego, jak dotąd patrzyła na Kinneara. Niemal żałował, że sam nie zginął wcześniej.

Opanował się i spojrzał po niebie. Trzy klucze bombowców ciągnęły z północy, kierując się na „Brown Rangera”.

Jeżeli mają torpedy — pomyślał — nic go nie uratuje.

Owszem, mieli torpedy. I bomby. A poza tym załogi małych ścigaczy opamiętały się szybko na widok przybywającej pomocy. I „Viscount” tonął, zostając w tyle...

,,Vogue” walczył mimo to dalej. Kelly gęstym ogniem z działa utrzymywał w przyzwoitej odległości łodzie torpedowe, podczas gdy Taylor opędzał się niezdecydowanym atakom dwóch ścigaczy artyleryjskich, które nauczone poprzednim doświadczeniem nie zbliżyły się zbytnio. Dwa ciężkie karabiny maszynowe ostrzeliwały zniżające się klucze bombowców, a z rufy obezwładnionego „Viseounta” przez pewien czas odzywał się jeszcze jeden enkaem przeciwlotniczy.

„Brown Ranger” także się bronił. Szedł zygzakami to w lewo, to w prawo pomiędzy słupami wody tryskającej wzdłuż burt, a długie czarne lufy jego pomponów skakały w dół i w górę, w dół i w górę jak korbowody maszyny parowej, zataczając półkola i trzeszcząc ciągłym ogniem.

— Samoloty w lewo czterdzieści! — meldował obserwator ze skrzydła pomostu.

Torpedowe — pomyślał Paweł.

Anti-aircraf, relative bearing left forty! — zawołał głośno.

Dwa ciężkie vickersy obróciły się na lewo. Błękitnawe smugi pobiegły ku savoiom, które znurkowały ostro, aby wyrównać nisko nad wodą.

Give them more, lads! Give them another! — gorączkował się Taylor.

Klucz jeszcze się zniżył, a długie serie vickersów szyły przestrzeń między nim a okrętem prawie poziomo, gdy wtem trzy fontanny wody chlusnęły pod samolotami.

Odpalili! — pomyślał Paweł.

Podniósł lornetę do oczu i patrzył na spienione ślady torped, podczas gdy savoie wyciągały niebotyczne świece, aby zawrócić i jak najprędzej wymknąć się spod ostrzału.

Torpedy szły płytko — tak płytko, że jedna z nich wyskoczyła na powierzchnię i uderzywszy o falę zboczyła z kursu. Lecz dwie pędziły prosto ku „Brown Rangerowi”, który wykręcał w prawo. Ten zwrot trwał nieskończenie długo, o wiele dłużej niż wszystkie poprzednie....

Paweł słyszał dokoła nieustanny trzask, huk i łoskot, od którego zdawały się pękać skronie, lecz teraz oczekiwał czegoś, co rozsadzi mu czaszkę. Przygotował się na to jak na cios, którego niepodobna ani odeprzeć, ani uniknąć, lecz który można znieść czy też przyjąć z koniecznym spokojem.

Musiał zachować ów kamienny spokój, przynajmniej z pozoru, aby do końca utrzymać swą topniejącą załogę w mniemaniu, że istnieją jeszcze jakieś szanse obrony i że nie ma powodu do rozpaczy. Starał się nie myśleć, co będzie za dziesięć lub nawet za pięć minut. Jego przewidywania skróciły się do następnych kilkunastu sekund.

Ale sekundy upływały i kataklizm nie wybuchał.

„Brown Ranger” ukończył zwrot, jego dziób ze sprzężonymi działkami przeciwlotniczymi mierzył dokładnie między dwie spienione bruzdy, które mijały go o parę jardów. Natomiast z tyłu, od strony rufy „Vogue'a”, zbliżał się głośny, coraz wyższy świst i szum nurkujących bombowców.

Taylor bez rozkazu w ostatniej chwili przerzucił w ich kierunku ogień swoich vickersów, a Paweł wydając komendę na ster dostrzegł przyczynę tego zaskoczenia: obserwator sektora rufowego leżał rozciągnięty na pokładzie, zapewne ciężko ranny lub zabity.

Okręt, idąc niemal pełną prędkością, położył się głęboko na burtę, skręcił w prawo i tylko dzięki temu uniknął bezpośredniego trafienia. Lecz odłamki bomb o wczesnych zapalnikach sypnęły się po nim jak grad, pustosząc pokład i kładąc trupem jeszcze dwóch ludzi.

Paweł poczuł uderzenie w tył głowy, od którego zamroczyło go na chwilę. Instynktownie chwycił się poręczy i stał chwiejąc się na nogach, podczas gdy w uszach jęczały mu rozkołysane dzwony, a gałki oczne rozsadzał pulsujący ból. Zacisnął zęby, żeby nie krzyknąć ze zgrozy: błysnęło mu w myśli, że oślepł.

Uniósł powieki i ujrzał światło, a potem drgające, mętne zarysy pomostu, działo rzygające ogniem, postaci artylerzystów i daleko na lśniącej powierzchni morza dwa włoskie ścigacze torpedowe idące teraz na przecięcie kursu „Brown Rangera”.

A więc żył i widział! Z wolna odzyskiwał także słuch i zmysł równowagi. Mógł już stać nie trzymając się bariery. Tylko ból w czaszce nie ustawał, a po karku za kołnierz spływała kroplami krew.

Ostrożnie dotknął tego miejsca i wyczuł pod palcami ostry odłamek. Nie próbował go poruszyć i wyciągnąć; mogłoby to spowodować większy krwotok.

To nic — pomyślał. — Drasnęło mnie tylko...

— Samoloty od zachodu! — zawołał sygnalista. — Cztery klucze! Sześć kluczy samolotów!

Nie wyjdziemy z tego — myślał Paweł. — Niech się stanie, byle prędko...

— Duży okręt na horyzoncie lewo trzydzieści! — zapiał sygnalista falsetem.

Paweł z wysiłkiem podniósł lornetę i spojrzał w tamtym kierunku. Okręt szedł na zbliżenie, ale był jeszcze daleko. Mógł być małym krążownikiem lub niszczycielem.

Chyba nie rozpocznie ognia wcześniej niż za piętnaście albo dwadzieścia minut — pomyślał Paweł.

Spróbował unieść głowę, aby zobaczyć samoloty. Ból u podstawy czaszki szamotał mu się w mózgu, oczy nabiegały łzami, tak że nic nie mógł dojrzeć. Zawołał Taylora.

— Gdzie te samoloty? Włoskie czy niemieckie?

Henry spojrzał przez swoją lornetę, odnalazł je w górze, cofnął się o krok, obejrzał się na Pawła i spojrzał znowu.

But they are... they are british fighters, sir! — wyjęknął z bólu.

Paweł z pasją rzucił ramionami, przy czym omal nie jęknął z bólu.

Shut up, you fool! — zgrzytnął. — Skąd by się tu wzięły?!

Tego midshipman nie wiedział, ale upierał się przy swoim: znał na pamięć sylwetki wszystkich brytyjskich i nieprzyjacielskich samolotów: wbijał je sobie w głowę przez kilka miesięcy. I to były spitfire'y bez żadnych wątpliwości!

— Atakują! — zawołał. — Niech pan tylko spojrzy, sir! Teraz Paweł dostrzegł gołym okiem spływające z góry klucze. Dwa z nich nurkowały na pierzchające ścigacze, dwa inne rzuciły się w pogoń za rozproszonymi bombowcami.

Ship's signaling, sir — powiedział sygnalista. — She's calling us.

Give her recognition! — rozkazał Paweł podziwiając w duchu niewzruszenie spokojny ton swego głosu. — Cease fire, mr Kelly! — zawołał głośniej.

Sygnalista skończył nadawać znaki rozpoznawcze i wypatrywał przez lornetę dalekich błysków aldisa.

Right answer, sir — zameldował po chwili.

Right oh! — powtórzył Paweł.

Czuł się, jakby był świadkiem cudu, ale ani Henry Taylor, ani Charles Kelly, ani żaden z marynarzy „Vogue'a” nie powinien był tego zauważyć. Poza tym zaś, zanim „cud” zostanie wyjaśniony, należało zająć się realną rzeczywistością.

Tylko — ten odłamek żelaza ponad karkiem... Musiał pozbyć się go, skoro miał myśleć i działać logicznie.

— Zawołaj pan Donalda — powiedział do Taylora, który gapił się na samoloty. — Niech tu przyniesie opatrunek i bandaż. Dostałem odłamkiem w głowę i trzeba go stamtąd usunąć.

Midshipman spojrzał na niego okrągłymi oczyma, w których dopiero po chwili ukazał się błysk zrozumienia.

— Pan? — wyjąkał. — Pan jest ranny, sir?! My goodness!

— Przestań zadawać zbyteczne pytania i wznosić okrzyki, snotty — zmitygował go Paweł. — Nie mam czasu na konwersację. Trochę mi się śpieszy.

Zabiegi Samuela Donalda okazały się bolesne i krwawe, ale o tyle skutecznie, że półtoracalowa żelazna drzazga została wyciągnięta z rany przy użyciu zwykłych szczypiec pożyczonych z motorowni. Po założeniu prowizorycznego opatrunku Paweł był wprawdzie blady jak papier i ociekał króplistym potem, lecz upewniwszy się, że istotnie było to tylko powierzchowne draśnięcie, z całą energią zajął się realną rzeczywistością, jak to określał.

Przede wszystkim „Vogue” podszedł do tonącego „Viscounta” i wziął na pokład jego dowódcę, porucznika Busha, oraz pozostałych przy życiu dwudziestu dziewięciu ludzi, z których sześciu było rannych. Ponieważ „Vogue” miał pięciu zabitych i dwa razy tyle rannych, spośród których jeden wkrótce skonał, w mesie urządzono tymczasowy lazaret, a zwłoki poległych ułożono wprost na pokładzie.

Potem nadeszła depesza radiowa z HMS „Duncan”, który był jednym z trzech niszczycieli towarzyszących lotniskowcowi „Ark Royal” i którego ukazanie się na horyzoncie zwiastowało ów cud, rozstrzygający o zwycięskim zakończeniu rozpaczliwej bitwy. To on właśnie przejął sygnały radiowe „Brown Rangera”, a teraz zawiadamiał, że będzie go eskortował aż do wieczora, i pytał, czy „Vogue” potrzebuje pomocy.

Paweł podyktował krótki meldunek i polecił Kelly'emu jego zaszyfrowanie. Chciał zobaczyć, co się dzieje na pokładzie włoskiego ścigacza artyleryjskiego, który ciągle jeszcze dryfował o parę mil od tonącego „Viscounta”, a następnie zatopić go ogniem z działa. Chciał także przekazać rannych na „Ark Royal”, gdzie mieliby opiekę lekarską.

Kelly uporał się z tym w kilka minut, a zaraz potem nadeszła odpowiedź z „Duncana”: „Idę po rannych. Zrewidujcie ścigacz”.

Był to czterdziestodwutonowy zgrabny okręcik uzbrojony w działko i dziesięć cekaemów oraz w wyrzutnię bomb głębinowych. Nazywał się „Avanti” i pochodził ze stoczni w Monfalcone, gdzie zbudowano go przed niespełna rokiem. Boarding party wysłana przez Pawła pod dowództwem warrant-officera Christie zastała na pokładzie sześciu ludzi opuszczonych przez dowódcę, który wraz z kilku innymi zabrał małą szalupę motorową i ulotnił się wkrótce po awarii. Ci, którzy pozostali, nie mieli najmniejszej ochoty na jakikolwiek opór.

Jeden z nich był mechanikiem i umiał trochę po angielsku. Christie wyrozumował z jego wyjaśnień, że ścigacz został unieruchomiony wskutek przestrzelenia głównego przewodu doprowadzającego paliwo do trzech silników. Obejrzał go dokładnie i stwierdził, że uszkodzenie dałoby się prowizorycznie naprawić po prostu przez założenie gumowego kołnierza. Zapytał, dlaczego mechanik nawet nie próbował tego zrobić, i otrzymał odpowiedź, że wprawdzie w podręcznym magazynie „Avanti” znajdował się zapasowy przewód, ale że wymiana zajęłaby co najmniej pół godziny, a wśród paniki, jaka zapanowała na ścigaczu, nikt o tym nie myślał; załoga była przekonana, że lada chwila zostanie zatopiony.

Warrant-officer na takie wyjaśnienia wzruszył tylko pogardliwie ramionami. Nie mogło mu się pomieścić w głowie, aby jakikolwiek marynarz mógł opuścić nowy, doskonale uzbrojony i prawie nie uszkodzony okręt z tak błahego powodu.

Trzy szybkoobrotowe motory „Isotta Fraschini” o mocy 3500 KM wzbudziły jego szczery zachwyt. Włoski mechanik twierdził, że pozwalają na rozwinięcie prędkości czterdziestu sześciu węzłów.

Żadnych dokumentów na ścigaczu nie znalezicno. Dowódca zabrał je z sobą.

Christie dodał jeszcze, że — o ile mu wiadomo — na stoczni White'a w Coves przed wybuchem wojny zbudowano niewielką serię podobnych, choć nieco mniejszych ścigaczy, również z motorami „Isotta Fraschini”, ale ich prędkość nie przekraczała czterdziestu węzłów.

— Te im się udały... — westchnął.

Paweł domyślał się znaczenia jego westchnień i pochwał. Szkoda było zatapiać taki okręt. Sam zastanawiał się, czy nie można by zaholować go do Gibraltaru.

Z początku taki pomysł wydał mu się niewykonalny, zwłaszcza wobec straty „Viscounta”. „Vogue” był przeznaczony do eskorty „Brown Rangera”; miał czuwać nad jego bezpieczeństwem, nie holować pryzy. Ale skoro istniała możliwość szybkiego uruchomienia silników „Avanti”...

Mógłbym go obsadzić ludźmi Busha —- myślał. — Jeżeli Christie rzeczywiście w pół godziny da sobie radę z tym przewodem, sprawa holowania odpada.

Wahał się, czy ma zapytać o pozwolenie na podjęcie takiej próby, ale w końcu postanowił podjąć ją na własną odpowiedzialność. Porozumiał się tylko z porucznikiem Bushem co do wypożyczenia załogi na „Avanti” i wraz z nią odkomenderował tam Roberta Christie oraz Hen-ry'ego Taylora.

Zaraz potem zjawił się HMS „Duncan” i zabrawszy rannych oraz jeńców natychmiast zawrócił, aby dogonić „Brown Rangera”, a „Vogue” ruszył w ślad za nim holując swą zdobycz.

Tymczasem „Viscount” zatonął prawie niepostrzeżenie, w ostatniej chwili żegnany salutem bandery swego bratniego okrętu, gdy już nad powierzchnią morza sterczał tylko jego niski maszt z anteną, i Paweł, złożywszy kondolencje milczącemu jak głaz Bushowi, nakazał odbój alarmu bojowego.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Kochany nie rozdzieraj mi serca — mówiła Chevrette. — Posłuchaj: bije tylko dla ciebie!

— Więc dlaczego odchodzisz? — pytał Paweł. — Dlaczego nie chcesz ze mną zostać?

Nie odpowiadała. Uśmiechała się tylko smutnie, na swój dziecinny sposób, pochylając głowę na bok i patrząc na niego oczyma, w których błyskały łzy. Chciał ją objąć i zatrzymać, ale nie mógł się poruszyć: żelazna obręcz, którą miał na głowie, zaciskała się boleśnie, ilekroć próbował zrobić krok naprzód. Mógł tylko stać w miejscu, przy czym nogi omdlewały mu ze znużenia, a mięśnie opanowywał bezwład.

Było to nad wyraz męczące, czasem nawet przerażające jak paraliż. Lecz stokroć bardziej cierpiał wskutek niemożności porozumienia się z Chevrette, która zdawała się go nie słyszeć, jakby ich rozdzielała gruba, idealnie przezroczysta kryształowa płyta. Na próżno wołał, na próżno prosił i zaklinał, na próżno usiłował ją przekonać, że wcale nie przestał jej kochać. Bliski, wyraźny obraz stopniowo zacierał się, kryształowa płyta mętniała, a Chevrette oddalała się i zaczynało się dziać coś innego. Pozostawał tylko lęk, ból w sercu i w umęczonej, ściskanej żelazną obręczą głowie.

Czasem zjawiał się Indio i opowiadał coś, czego z kolei Paweł nie mógł zrozumieć, jakby ta opowieść płynęła w jakimś fantastycznym, nie istniejącym języku. Indio przeistaczał się w Masona, który nalegał, aby Paweł wydał mu wszystkich hiszpańskich przewodników z Espadán, a za nim skradał się kapitan Obuchowski z automatem gotowym do strzału i można się było domyślać, że to on właśnie ma ich rozstrzelać. Potem wtaczał się długi, czarny pociąg, jęczały zderzaki wagonów, a Paweł stał na stopniu i z przerażeniem widział zbliżającą się przepaść na miejscu, gdzie przedtem był most. Lecz pociąg przejeżdżał nad przepaścią i zatrzymywał się przed domem na rue Valdonne w Marsylii. Paweł budził się i uświadamiał sobie, że jest w małym mieszkaniu, do którego przyjechał z Montpellier ciężarowym samochodem Roberta Dufrata. Słyszał szmer za drzwiami i oczekiwał, że za chwilę wejdzie Chevrette niosąc tacę ze śniadaniem i uśmiechnie się do niego, nalewając mu herbatę.

Tak, to była Chevrette! Miała na sobie biały kitel lekarski i biały czepek z czerwonym krzyżem na głowie, a jej zgrabna postać zdawała się unosić w powietrzu. Jeżeli próbował do niej przemówić, kładła palce na jego ustach, nakazując mu milczenie, i wtedy wiedział, że jest chory, a ona pielęgnuje go i czuwa nad nim w dużym, jasnym pokoju o wysokich oknach, które kołyszą się w górę i w dół, jak na morskiej fali.

Powtarzało się to wiele razy, z rozmaitymi wariantami, aż kiedyś ów jasny pokój przestał się kołysać i Paweł zrozumiał, że to, na co patrzy, należy do innego, realnego i dotykalnego świata, że nie ma na głowie żelaznej obręczy, tylko bandaż, i że stało się z nim coś, czego na razie nie może sobie przypomnieć. Nie był. jednak jeszcze zupełnie pewien, czy wszystko, co widywał dotąd, było tylko snem, gorączkowymi majaczeniami i przywidzeniami.

Chevrette — pomyślał. — Czy Chevrette znajduje się gdzieś _w pobliżu?

Zapragnął ją zobaczyć zaraz, natychmiast!

— Chevrette! — powiedział głośno.

Biała postać zmaterializowała się w otwartych drzwiach.

Ale to nie była Chevrette: miała twarz pomarszczoną, a spod czepka z czerwonym krzyżem wymykały się jej siwe włosy.

Paweł zamknął oczy z uczuciem żalu i rozczarowania.

Jestem w szpitalu — pomyślał.

Z wolna zaczął sobie przypominać zdarzenia, które w jego umyśle przebiegały bez składu, chaotycznie, jak na, pozrywanej i źle sklejonej taśmie filmowej.

Ujrzał się na pokładzie „Vogue'a” z angielską książką do odprawiania modlitw. Skończył odczytywać jakiś tekst i dał znak ludziom przy wystającej za burtę desce, na której spoczywały zwłoki kapitana Kinneara zaszyte w płótno i przysłonięte brytyjską flagą. Deska pochyliła się nad wodą i ciało dowódcy zsunęło się w morze. Woda była czerwona jak krew od blasków zachodzącego słońca. Plusnęła i zamknęła się nad Kinnearem, a potem przyjęła jeszcze pięciu poległych marynarzy.

Przedtem — czy może potem? — nie potrafił tego w tej cli wili ustalić. — Union Jack zatrzepotał na rufie włoskiego ścigacza. Był to sygnał Taylora, ze Christe uporał się z naprawą silników i że „Avanti” puszcza hol. Gdy ruszył naprzód o własnych siłach i z miejsca nabrał pędu, a następnie, wykonawszy kilka zakrętów, zawrócił i przeszedł za rufę „Vogue'a”, Paweł pomyślał, że chyba nigdy jeszcze nie widział równie pięknego, zwrotnego i szybkiego okrętu tej klasy.

W ślad za tym wspomnieniem przemknęły inne: śmierć Kinneara, atak samolotów torpedowych, zatopienie okrętu podwodnego, wybuch torpedy, która uwięzła w wyrzutni włoskiego ścigacza, seria bomb u burty „Vogue'a”, tonący „Viscount”, nocny marsz w eskorcie „Brown Rangera” i dalej jakaś pustka, coś, czego już nie mógł wyłowić z pamięci.

A teraz jestem z szpitalu — pomyślał znowu i otworzył oczy, aby się o tym przekonać.

Tak, to był ten sam pokój o wysokich oknach i białych ścianach, i drzwiach uchylonych, za którymi widać było długi korytarz. Pachniało karbolem, choć okna były otwarte, a wkoło panowała cisza i tylko zabłąkana mucha brzęczała blisko głowy Pawła.

Siwa pielęgniarka stanęła znów w progu i patrzyła ra niego badawczo, więc udał, że śpi.

Chciał być sam, chciał oswoić się z faktem, że wraca mu przytomność, zanim się dowie, co zaszło podczas owej pustej przerwy między nocą na morzu a przebudzeniem w szpitalu. Przede wszystkim zaś chciał jeszcze raz ujrzeć Chevrette.

Chevrette? Nie ma jej tu przecież — pomyślał ze smutkiem. — Zostawiłem ją w Marsylii.

Ta świadomość zaciążyła mu jak krzywda, której nie mógł okupić i naprawić.

Muszę po nią pojechać — myślał. — Muszę jej powiedzieć...

Co jej miał powiedzieć? Mieszało mu się w głowie. Zaczął spadać z wysoka w miękką, ciepłą ciemność, a wszystkie myśli ulatywały tam, wysoko, na powierzchnię, gdzie został pokój szpitalny, brzęcząca mucha i lekki zapach karbolu. Pogrążył się w długi, pokrzepiający sen bez żadnych marzeń.

W czwartym tygodniu pobytu w szpitalu Paweł zaczął przychodzić do zdrowia po niebezpiecznej infekcji, jaka wywiązała się wskutek zanieczyszczenia odniesionej rany. Okazało się przy tym, że miał naruszoną kość potyliczną i że jej drobny odłamek utkwił pomiędzy zewnętrzną a środkową oponą mózgową powodując meningitis tunica arachnoidea, co zdaniem doktora d'Estamga mogło się fatalnie skończyć. D'Estaing sam zajął się tą sprawą i głównie jemu oraz odporności swego organizmu Paweł zawdzięczał pomyślny wynik kuracji.

W pierwszych dniach listopada mógł już wstawać na parę godzin; pozwolono mu też trochę czytać i przyjmować krótkie odwiedźmy. Interesowała go najbardziej sytuacja we Francji, ponieważ nadal myślał o Chevrette, jak nigdy przedtem. Ze stron tygodników i czasopism wyłowił między, innymi wiadomość o zgładzeniu pułkownika Holtza, niemieckiego komendanta Nantes, oraz o masowych egzekucjach patriotów francuskich w tym mieście, a także w Bordeaux i w Chateaubriand. Wprawdzie wszystko to działo się w strefie okupowanej, ale Chevrette wielokrotnie tam bywała, zanim Paweł ją poznał. Powiedziała mu, że jej miejsce jest we Francji, w szeregach Résistance, że zostaje bo czuje się tam potrzebna. Czy nie spotkało jej co złego?..

Raz zapytał Toma Masona, czy nie słyszał nic o jej losie. Wiedział, że „Dogfish” i „Seawolf” znów kursują pomiędzy Zatoką Lyońską a Gibraltarem, więc. Tom mógł mieć o niej jakieś, wiadomości. Lecz Tom przecząco pokręcił głową. Nazwisko Suzanne Ferton nie figurowało na liście francuskich współpracowników Intelligence Service, więc nie interesował się jej osobą. Obiecał tylko, że przy sposobności zapyta o nią Obuchowskiego i Kadulskiego.

Paweł wyniósł z tej krótkiej rozmowy wrażenie, jakby Mason coś przed nim ukrywał lub jakby nie mógł powiedzieć mu czegoś, co — być może — stanowiło słynny military secret. Nurtował go niepokój, którego starał się nie okazywać, ale miał złe przeczucia i nie mógł się ich pozbyć.

W połowie listopada przybył do Gibraltaru Ignacy Tatar i natychmiast zjawił się w szpitalu. Paweł ucieszył się serdecznie. Indio siedział u niego przez godzinę i opowiadał o swoich niebywałych przygodach. Był „po tamtej stronie”, to znaczy w Hiszpanii, w górskim pasie granicznym, w Sierra de Aroche i de Gata, w Valverde i Villar Formoso, i w kilku innych miejscowościach, których mieszkańcy trudnili się przemytem. Przedostał się tam na życzenie majora Prouty, który „wziął go pod włos”. Chodziło o zorganizowanie trasy dla zbiegów, a przede wszystkim dla lotników zestrzelonych nad Francją, wśród których byli także Polacy.

Indio wywiązał się z tego zadania ku wielkiemu zadowoleniu majora, ale odrzucił jego propozycję dalszej stałej współpracy z brytyjskim wywiadem; chciał wrócić do Gibraltaru w nadziei, że znów będzie pływał z Pawłem, a w każdym razie postanowił zostać w marynarce wojennej.

W Lizbonie widział por. Bilskiego i Szczygła, którzy spędzili parę miesięcy w Miranda del Ebro, zanim ich stamtąd zwolniono i deportowano do Portugalii. Miał też wiadomość o innych rozbitkach z „Galano”. Wszystkim w końcu udało się wydostać z Hiszpanii, z wyjątkiem Paprotnego, który podobno zmarł w Mirandzie wskutek bestialskiego pobicia przez strażników obozu.

Paweł pamiętał rozstanie z Paprotnym w Espadán, kiedy to zapewniał go, że spotkają się w Gibraltarze. Pamiętał, jak młodziutki nadterminowy kapral lotnictwa przybył na „Galano” i jak zmagał się z chorobą morską, aby sprostać obowiązkom pomocnika w motorze, które ochotniczo przyjął. Zawsze był dzielny i zawsze można było na niego liczyć. A przy tym żywił niezachwiane zaufanie do Pawła — i oto raz tylko zawiódł się, przypłacając śmiercią lojalne wykonanie jego rozkazu.

— Miał pecha — powiedział Indio. — Bardzo go lubiłem i może mi pan wierzyć albo nie, wolałbym sam trafić do Mirandy zamiast niego.

— I ja — westchnął Paweł. — Czuję się tak, jakbym go wydał w ręce Seguridad. Mam go na sumieniu...

Indio obruszył się.

— Niechże pan nie mówi takich rzeczy, jefé! Na sumieniu! Na sumieniu mogą go mieć ci łajdacy z obozu, tylko że oni dawno sprzedali swoje sumienia i zapomnieli, co to takiego!

Zaczął opowiadać o czymś innym, czego Paweł, pogrążony we własnych myślach, prawie nie słuchał, póki nie padło nazwisko Seredyńskiego. Wtedy zapytał, czy nie ma wiadomości stamtąd — z Perpignan, z Marsylii i w ogóle z Francji.

Wydało mu się, że Indio nie od razu zrozumiał, o co mu chodzi, bo na chwilę umilkł, jakby zakłopotany czy też zmieszany. Ale zanim Paweł zdążył sformułować inaczej to pytanie, odrzekł, iż nie wie nic nowego.

— To znaczy mam wrażenie, że wszystko się tam odbywa podobnie jak przedtem — wyjaśnił. — W każdym razie większość zbiegów przechodzi przez placówkę „doktora” w Perpignan, a niektórzy znają Apostoła albo przynajmniej coś o nim słyszeli. Niewielu ich widziałem, jefé — dodał.

Wypalił jeszcze papierosa, zapytał, czy Paweł nie potrzebuje czegoś, co mógłby mu przynieść lub załatwić, powiedział, że na razie przebywa na stacji zbornej i ma kwaterę na s/s „Baltimore”, obiecał, że za parę dni znów tu wstąpi, i odszedł.

Tej nocy Paweł długo nie mógł zasnąć. Wydawało mu się, że Tatar, podobnie jak major Mason, wie o czymś, co dotyczy Chevrette, i że nie chce mu tego powiedzieć. Przychodziły mu do głowy rozmaite przypuszczenia i domysły, których nie mógł odpędzić, i dopiero nad ranem zapadł w gorączkowy sen pełen męczących wizji.

Odtąd mimo woli zaczął podejrzewać i bacznie obserwować nie tylko Masona i Tatara, ale niemal każdego, z kim się stykał. Na próżno starał się zwalczać tę obsesję, przypisując ją wyczerpaniu nerwowemu po przebytej chorobie. Jego myśl uporczywie wracała do owej tajemnicy, której nie chciano mu wyjawić.

Kilkakrotnie odwiedziła go Wanda, lecz te odwiedziny za pierwszym razem zaskoczyły go i zmieszały, bo zupełnie o niej zapomniał, a gdy próbował nawiązać do poprzedniej swobody, jaka cechowała ich spotkania, próba zawiodła: był roztargniony i skrępowany; atmosfera sympatii i szczerości rozwiała się, jak sądził, na zawsze, ponieważ i Wanda należała do spisku.

Ale Wanda bynajmniej nie zrezygnowała z dalszych odwiedzin. Była cierpliwa, wyrozumiała i uparta. Ponieważ Paweł przeważnie milczał i zaledwie półsłówkami odpowiadał na jej pytania, zaniechała pytań i zaczęła mówić sama.

Z początku udawał, że jej nie słucha, ale nie zrażała się tym. Wiedziała, co go może interesować. Była na przykład dobrze poinformowana — chyba przez Masona? — o różnych sprawach w mniejszym lub większym stopniu związanych z wynikami bitwy stoczonej w obronie „Brown Rangera”. Paweł dowiedział się między innymi, że porucznik Bush objął dowództwo „Vogue'a” po Kinnearze oraz że zdobycie i przyprowadzenie „Avanti” do Gibraltaru spotkało się z uznaniem sztabu. Włoski ścigacz został szczegółowo zbadany i wypróbowany przez komisję techniczną, a jej sprawozdanie przesłano do Admiralicji w Londynie.

Tymczasem „Avanti” stał w doku, gdzie zdjęto z niego całe uzbrojenie, aby je zastąpić samoczynną bronią angielską, co wskazywało na zamiar włączenia tego okrętu do jakiegoś zespołu bojowego, a w każdym razie na perspektywę jego dalszej służby wojennej.

Po kilku dniach Paweł spostrzegł, że monologi Wandy i sama jej obecność działają kojąco na jego rozdrażnienie. Gdy raz nie przyszła o zwykłej porze, nie mógł się doczekać i wymknął się na jej spotkanie. Dotarł aż do żelaznych sztachet oddzielających pawilon, w którym pracowała, usiadł na ławce i wypatrywał jej grzejąc się w ciepłych jeszcze promieniach listopadowego słońca.

Trwało to dosyć długo i stracił już nadzieję, że ją tego dnia zobaczy, gdy ukazała się w drzwiach głównego wejścia. Nie była sama: towarzyszył jej Tom Mason i jakiś mężczyzna w cywilnym ubraniu, którego postać wydawała się Pawłowi znajoma.

Zeszli po kilku stopniach na asfaltową drogę obramowaną żywopłotem i przystanęli na jej skrzyżowaniu z aleją prowadzącą do oddziału urazowego. Paweł nie widział ich teraz, ale był tak blisko, że chcąc nie chcąc słyszał niektóre fragmenty toczącej się rozmowy. W pierwszej chwili nie podchwycił nawet sensu dochodzących go słów; nie był ich ciekawy; usiłował natomiast przypomnieć sobie, do kogo należy niski ton głosu, jakim były wypowiadane.

— Żaden z nas nie przypuszczał, że ją to spotka — powiedział mężczyzna w cywilnym ubraniu. — Przyjechała w ostatniej chwili, zanim dworzec kolejowy został otoczony, ale zorientowała się natychmiast, że na coś się tam zanosi, i na szczęście nie poszła wprost do Fragonarda, tylko na Saint Jean.

Mason pytał o coś, czego Paweł nie dosłyszał, w tej samej bowiem chwili stanęła mu przed oczyma zmięta, zmęczona twarz o zaciśniętych ustach i obrzmiałych powiekach, którą po raz pierwszy zobaczył w świetle latarni kotwicznej w małej zatoczce u brzegów Algieru.

George! — pomyślał. — G. F. Morgan!

To odkrycie zelektryzowało go. Chciał wstać, ale następne zdanie wypowiedziane przez rzekomego dziennikarza przykuło całą jego uwagę. Wstrzymał oddech i słuchał.

— Była w męskim ubraniu — odrzekł George na pytanie Masona. — I miała obcięte włosy. Mogła uchodzić za chłopca.

Tom wtrącił znów jakąś uwagę, a Wanda powiedziała:

— Teraz rozumiem... To było wtedy, w lipcu...

— Miała przy sobie raporty z Paryża, o które był taki gwałt — mówił dalej George zwracając się zapewne do Masona. — „V-18” o ile pamiętam. Ci głupcy wysłali ją z nimi, choć była spalona i w jednej, i w drugiej strefie. Kazali jej to wszystko oddać Fragonardowi, a potem wyparować z Francji. Ale Fragonard był już aresztowany, a kierownik polskiej placówki gdzieś przepadł i rzeczywiście zanosiło się na generalną wsypę. Mieliśmy pod ręką tylko jakiegoś starego rybaka, którego Simon po mnie przysłał. Ale po pierwsze żadne z nas trojga nie znało go na tyle, aby mu powierzyć te raporty, a po drugie dla niej była to najlepsza sposobność ucieczki. Simon wręczył jej z powrotem kopertę z całą zawartością i powiedział, że „Galano” czeka w zwykłym miejscu. Wiedzieliśmy, że droga przez redutę jest nadal otwarta i że Rubis będzie czekał na tych z Canet, więc według wszelkiego prawdopodobieństwa powinna była zdążyć. Pożegnaliśmy się i Simon zabrał mnie na dworzec, niestety trochę za późno, bo już tam byli żandarmi i policja. Nie mogliśmy wyjechać, choć miałem bardzo pilne sprawy do załatwienia w... no, mniejsza z tym gdzie. Zresztą nie o to chdzi. Będę się streszczał. Prawdziwy alarm zaczął się koło północy, kiedy przyjechali Niemcy na samochodach i motocyklach. Ale ona wyszła po godzinie dziesiątej, więc musiała już być niedaleko fortu, a „Galano” jeszcze tam czekał, bo jego radiotelegrafista tuż przed zwinięciem polskiej krótkofalówki rozmawiał z operatorem w Perpignan i pytał, kiedy wreszcie przybędą pasażerowie. To nas uspokoiło co do losów raportu i jej samej naturalnie. Wiedziała, że „V-18” za wszelką cenę musi dotrzeć do Gibraltaru, i to jak najprędzej. Gdyby nie spotkała tych dwóch zabłąkanych zbiegów, zapewne zdążyłaby na czas zniknąć w zaroślach i żaden z motocyklistów by jej nie dostrzegł. Dalej już Wiecie: uratowała całą sieć Résistance — kilkuset najcenniejszych ludzi — kosztem własnego życia. To brzmi trochę patetycznie, proszę pani, ale niemniej tak istotnie było. Myślę, że powinna pani powiedzieć mu o tym, nieprawdaż, Tom?

Paweł nie słyszał już ani odpowiedzi Masona, ani dalszego ciągu rozmowy. Wstał i zaczął wolno iść z powrotem w stronę swego pawilonu.

Sam również wiedział, co było dalej; patrzył na to własnymi oczyma, z niewielkiej odległości, nie domyślając się, kim był młodziutki chłopiec, który zginął od kul z niemieckich automatów. Widział go, jak biegnie w świetle reflektorów, i nagle — dopiero teraz, w tej chwili! — przypomniał sobie wyścig na jakimś polu, przed burzą, w którym został pokonany przez Chevrette.

A więc był świadkiem jej śmierci i nie uczynił nic, aby ją ocalić...

Ale cóż mógłby uczynić? Gdyby wiedział, gdyby rzucił się ją ratować, z pewnością zginąłby tak samo jak ona, lecz prawdopodobnie pociągnęłoby to za sobą śmierć innych może całej załogi kutra, może nawet wszystkich zbiegów. A ów nieszczęsny raport „V-18” — wpadłby zapewne w ręce gestapo i co za tym idzie — „kilkuset najcenniejszych ludzi z Résistance” poszłoby pod ścianę.

Chevrette zdawała sobie z tego sprawę. Wiedziała też, że na pewno zginie, jeśli zacznie biec w kierunku Canet. Wiedziała ponadto, że może się uratować, jeśli poświęci tamtych dwóch, którym wskazała drogę i wręczyła kopertę z dokumentami. Czekało ją bądź ocalenie i połączenie się z Pawłem, bądź śmierć. Sama, z całą świadomością dokonała wyboru.

George musiał donieść o tym Masonowi w swoim sprawozdaniu, a jeśli nawet Tom nie znał wszystkich szczegółów, to przecież orientował się ogólnie w przebiegu zdarzeń.

Oszczędzał mnie — pomyślał Paweł. — A teraz złożyli tę sprawę w ręce Wandy, żeby uniknąć kłopotów ze mną... Prawdziwie po męsku!

Usłyszał za sobą kroki i obejrzał się.

Doktor Wanda Borucka szła prędko za nim, z rękami w kieszeniach lekarskiego kitla, z opuszczoną głową i oczyma utkwionymi w ziemię.

Stanął i czekał na nią oparty na lasce. Zobaczyła go dopiero o kilka kroków przed sobą. Była widocznie zaskoczona.

— Paweł! Co się z panem dzieje? Co pan tu robi?

— Czekam na panią — odrzekł z niejakim wysiłkiem.

— Zatrzymali mnie trochę dłużej — powiedziała. — Dlatego...

— Wiem — przerwał jej. — Mister George i nasz przyjaciel Mason. Obarczyli panią tą przykrą misją. Ale ja już wszystko wiem. Nie będzie pani musiała powtarzać mi tych wiadomości. Widzi pani, siedziałem tam na ławce i... — wzruszył ramionami. — To upraszcza całą sprawę, nieprawdaż?

Uśmiechnął się blado.

— Ostatecznie jest już lepiej wiedzieć, niż... W każdym razie — dziękuję. Pani była bardzo dobra i bardzo wyrozumiała.

Mały, zgrabny ścigacz artyleryjski kołysał się lekko u nabrzeża stoczni, zwrócony dziobem ku pontonowi o drewnianym pokładzie. Na pontonie zgromadziła się niewielka grupa oficerów z comrnanderem Olsenem, który zastępował szefa sztabu; na nabrzeżu stała załoga ze starszym bosmanen Tatarem, na pokładzie ścigacza — brygady robocze ze stoczni.

Paweł w nowym mundurze, z krzyżem Distinguish Service przypiętym na piersi, spoglądał na odnowiony, świeżo pomalowany i przezbrojony okręt, który Admiralicja postanowiła przekazać polskiej marynarce wojennej. Kapitan Tom Mason, trzymając w ręku butelkę wina uwiązaną do biało-czerwonej wstążki zwisającej z dzioba, stłumionym głosem udzielał fachowych rad pannie Boruckiej.

Olsen podszedł do niej i wskazując dziób ,Avanti” rzekł z uśmiechem:

Do your best, please. Mason podał jej butelkę.

I name this ship ,,Chevrette” — powiedziała Wanda pewnym głosem. — God bless her and all that sail with her. Nadaję temu okrętowi imię „Chevrette” — powtórzyła po polsku. — Niech mu Bóg błogosławi i niech ma w opiece wszystkich, którzy będą na nim żeglować.

Butelka zatoczyła łuk i rozprysnęła się uderzając o burtę.

Splendid! — westchnął Mason odejmując dłoń od daszka czapki i przybierając swobodną postawę. — Nam też powinni dawać coś do picia przy takich uroczystościach.

Trzykrotny okrzyk hurrah zainicjowany przez commandera i podjęty przez wszystkich obecnych zagłuszył tę uwagę. Zaraz potem Olsen ze swoim adiutantem, a za nimi Paweł i komendant stoczni przeszli na nabrzeże i po trapie dostali się na pokład ORP „Chevrette”. Paweł stanął na pomoście naprzeciw commandera, adiutant zaś odczytał rozkaz o przekazaniu okrętu.

Do you accept this ship? — zapytał Olsen.

Yes, sir, I have the honour to accept this ship — odrzekł Paweł.

Komendant stoczni i jego ludzie zeszli z pokładu. Ignacy Tatar wydał komendę i załoga — szesnastu marynarzy — równym krokiem wmaszerowała na okręt.

— Banderę podnieś! — powiedział Paweł.

Dwaj podoficerowie ruszyli na rufę i do masztu. Bandera i proporzec wolno podjechały w górę. Z brzegu znów po trzykroć rozległo się hurrah.

— Spocznij! — zakomenderował Paweł.

Jego spojrzenie pobiegło od bandery na ponton i spotkało się ze spojrzeniem Wandy. Oboje uśmiechnęli się do siebie.

Ścigacz artyleryjski „Chevrette” miał wyruszyć z Gibraltaru nocą z siódmego na ósmy grudnia w eskorcie konwoju zdążającego do Anglii, ponieważ otrzymał przydział do polskiej flotylli ścigaczy operującej w kanale La Manche, i w związku z tym Paweł od rana był zajęty załatwianiem spraw służbowych.

Stracił na próżno parę godzin w Polskiej Misji Morskiej, czekając na zapowiedzianą inspekcję gen. Sikorskiego, który wracał z podróży do Rosji, a gdy ostatecznie odłożono ową inspekcję na później, musiał jeszcze złożyć kilka oficjalnych wizyt.

Na szczęście nie zastał prawie nikogo, ponieważ większość osób, z którymi należało pożegnać się przed opuszczeniem Gibraltaru, uczestniczyła w przyjęciach i konferencjach odbywających się z okazji przybycia polskiego naczelnego wodza.

Po południu poszedł do szpitala, aby po raz ostatni zobaczyć się z Wandą, ale także jej nie zastał. Dr d'Estaing powiedział mu, że Wanda pojechała do portu, aby dopilnować zaokrętowania trzech swoich pacjentek na m/s „Ofir”, który zabiera chorych, ciężko rannych i inwalidów do Anglii.

Paweł miał już niewiele czasu przed odprawą dla kapitanów konwoju i dowódców okrętów eskorty, ale chciał bodaj na chwilę ją ujrzeć przed rozstaniem, uścisnąć jej dłonie i powiedzieć jej...

Co właściwie miał jej powiedzieć?... Że będzie o niej myślał? Że nie zapomni? Że będzie mu brakowało tych spotkań i rozmów, i jej pogodnego uśmiechu?

To była szczera prawda, lecz — chyba nie wszystko? Sam nie był pewien, gdzie ma swoje źródło melancholijny smutek, jaki zakradł mu się do serca.

Wyraźne skłonności do melodramatów — pomyślał z ironią, zły na siebie za te uczucia. — Jest wojna, ludzie giną, a ciała poległych są cięższe niż kamienie, które się nosi na sercu.

Ten niezbyt udany aforyzm nic mu zresztą nie pomógł. Bardzo chciałbym ją zobaczyć — westchnął.

M/s „Ofir” stał przy nadbrzeżu przeznaczonym dla żeglugi pasażerskiej. Paweł odnalazł go bez trudności i został wpuszczony na pokład, a jakiś sanitariusz wskazał mu drogę do oddziału kobiecego.

Były to cztery duże kajuty połączone wspólnym korytarzem. Na drzwiach jednej z nich przypięto kartkę z napisem: Doctor's cabin.

— Paweł zapukał i usłyszał głos Wandy:

Come in .

Miała na sobie biały kitel, jak w szpitalu, i była zajęta wypisywaniem jakichś formularzy.

— Przyszedłem się pożegnać — powiedział Paweł chmurnie. — Dziś w nocy wyruszam z tym konwojem.

— I ja także — oświadczyła z przekornie obojętną miną.

— Pani?! Na tym statku?

Uniosła lekko brwi z wyrazem niewinnego zdziwienia.

— Wcale niezły statek. Nie uważa pan?

Paweł poczuł, że kamień, który nosił na sercu, zaczyna gwałtownie tracić na wadze.

— Dlaczego mi pani o tym nie powiedziała? — spytał porywczo.

— Och, nie wiedziałam, że to pana obchodzi.

— Nie wiedziała pani! I, naturalnie, wcale pani nie wie, jak bardzo się cieszę! Nie, skądże?! Z diagnostyki niedostatecznie, doktorze! Albo z perfidnej dyplomacji celująco, jak pani woli. Ja się martwię, szukam pani po całym Gibraltarze, mobilizuję całą siłę woli, żeby się zanadto nie roztkliwiać z powodu rozstania z panią, a pani nawet się tego nie domyśla! Zdumiewające! Raczej — perfidne!

Wanda patrzyła na niego jasnymi od uśmiechu oczyma.

Perfer et obdura, labor hic tibi proderit olim — powiedziała podnosząc w górę palec.

— Co to znaczy? — zapytał. — Nie znam łaciny.

— W Anglii z pewnością znajdzie pan jakiś łaciński słownik, Pawle. Będzie może lepiej, jeżeli dopiero tam dokona pan przekładu tej mądrej sentencji.

— I to już wszystko?

— Na czas podróży — wszystko. Codziennie w południe będę na pokładzie spacerowym. Z lornetką.

Wyciągnęła do niego rękę.

— Do widzenia, Pawle.

— Drugą także — powiedział i ucałował je kolejno. — Do zobaczenia, dobra łacińska wróżko!

Konwój wyruszył wkrótce po zachodzie słońca. Gdy mijał cieśninę, wszystkie radiostacje okrętowe przejęły wiadomość o japońskim nalocie na Pearl Harbour. Nazajutrz w południe oficjalny komunikat obwieścił, że Stany Zjednoczone weszły do wojny po stronie Wielkiej Brytanii i jej sojuszników.

Paweł stał na pomoście ORP „Chevrette” z lornetą przy oczach. Lecz m/s „Ofir” płynął bardzo daleko, na czele skrajnej kolumny statków po przeciwnej stronie szyku. Nie można było dojrzeć nawet jego pokładu spacerowego.

Morze lśniło od słońca, długa atlantycka fala obmywała burty okrętów, oficerowie i obserwatorzy przeszukiwali przez szkła niebo i powierzchnię wody, wypatrując samolotów i peryskopów. Wojna trwała i drobne ludzkie sprawy musiały ustąpić zarówno jej bliskim, jak dalekim celom.

Kraków, styczeń 1959 — luty 1960

SŁOWNIK

A. Dufrat et fils — A. Dufrat i syn (franc).

Absynt — mocna nalewka na ziołach (franc).

Action stations — pogotowie bojowe, alarm (ang.).

Akr — angielska miara powierzchni, około czterech tysięcy metrów kwadratowych.

A1dis — świetlne urządzenie sygnałowe złożone z silnego reflektora z żaluzją, której żebra poruszane są za pomocą rękojeści.

Amigo — przyjaciel (hiszp.).

Arts décoratifs — zdobnictwo (franc).

Asdic — aparat do wykrywania okrętów podwodnych.

Battle-dress — mundur polowy (ang.).

Beidewind — wiatr wiejący od przodu, skośnie do osi podłużnej statku.

Boarding party — oddział abordażowy, udający się na podejrzany statek celem sprawdzenia dokumentów lub na zdobyty okręt dla objęcia go w posiadanie (ang.).

Bodega — piwnica, winiarnia (hiszp.)..

Bom — belka pozioma, do której umocowuje się dolny brzeg żagla.

Borracho — pijak, opój (hiszp.).

BRT — skrót oznaczający pojemność statku w tonach rejestrowych.

Buen provecho — dobrego apetytu (hiszp.).

Cabo — przylądek (hiszp.).

Cala — zatoczka, przystań (hiszp.).

Camion — samochód ciężarowy (franc).

Campaign medal — jedno z brytyjskich pomniejszych odznaczeń wojennych.

Capitaine — kapitan (franc).

Caudillo — wódz, np. Franco lub Hitler (hiszp.).

Certificat de mecanicien nautique — świadectwo mechanika żeglugi (franc).

Chevrette — sarenka (franc).

Commander — stopień oficerski w brytyjskiej marynarce wojennej odpowiadający stopniowi komandora-porucznika.

Confederacion de Trabajadores — federacja pracy (hiszp.).

Copita — kieliszek, kolejka (hiszp.).

Diesel — typ silnika spalinowego na paliwo ciężkie.

Distinguish Service Cross — wojenne odznaczenie brytyjskie. Doctor' s cabin — kajuta lekarza (ang.).

Efen (F. N.) — automatyczny pistolet belgijski.

Engineer warrant officer — chorąży mechanik (ang.).

Esta noche — tej nocy (hiszp.).

Falanga (éspaniola) — organizacja faszystowska utworzona w Hiszpanii w roku 1932, później partia rządząca w faszystowskiej Hiszpanii,

Faleń — lina do uwiązywania lodzi.

Forpik (forepeak) — wodoszczelna komora zderzeniowa na dziobie statku.

Giddiness — gapiostwo (ang.).

Gieroj — bohater (ros.).

Gringo — przybłęda (hiszp.).

Guardia civil — milicja faszystowska (hiszp.).

Guerra civil — wojna domowa (hiszp.).

HMS (His Majesty's Ship) — okręt jego królewskiej

mości, oficjalne określenie wszelkich okrętów wojennych

w marynarce brytyjskiej. Hals — ciąg (żagli); iść lewym halsem — żeglować, mając

wiatr z lewej strony.

Hombres — ludzie (hiszp.).

Hombres finos — szlachcice, ludzie „z towarzystwa” (hiszp.).

Hôtel de Ville — ratusz (franc).

How do you do — jak się pan ma, pozdrowienie wymieniane wyłącznie przy prezentacji (ang.).

Inglez — Anglik (hiszp.).

Intelligence Office — biuro wywiadu (ang.).

Jefé — szef, dowódca (hiszp.).

Kabel — morska miara długości, ok. 185 m.

Kabelgat — skład materiałów okrętowych na statku.

Kaik — rodzaj małego kutra hiszpańskiego.

King's Regulation — Królewski Regulamin, przepisy dotyczące sił zbrojnych (ang.).

Kryptogram — pismo, w którym zamiast właściwych liter użyto umówionych znaków.

Lechero — mleczarz (hiszp.).

Lettre d'avis — awizo, zawiadomienie o przesyłce do odebrania (franc).

Lobby — przedsionek, sień (ang.).

Locja — opis danego obszaru morskiego i jego wybrzeży z punktu widzenia potrzeb i warunków żeglugi.

Loco — wariatka (hiszp.).

Lord God — Pan Bóg (ang.).

Lunch — drugie śniadanie (ang.).

Maison d'expedition et de transport — przedsiębiorstwo spedycyjne i przewozowe (franc).

Maąuina — dosłownie: maszyna, karabin maszynowy (hiszp.).

Midshipman — podchorąży marynarki wojennej (ang.).

Miranda (del Ebro) — słynny obóz; koncentracyjny w Hiszpanii.

Morga (morgu e) — kostnica, trupiarnia (franc).

Mujer — kobieta, żona (hiszp.).

Muy rojos — bardzo czerwoni (hiszp.).

Navy — marynarka wojenna (ang.).

Nawietrzna — ta strona statku, w którą uderza wiatr.

Obrero jornalero — robotnik dniówkowy (hiszp.).

Olejarz — nieprzemakalny płaszcz z kapiszonem.

Olla podrida — narodowa potrawa hiszpańska.

Ordinare — zwykłe, tanie wino powszechnie używana do posiłków (franc).

ORP — okręt Rzeczypospolitej.

Partida — szajka (hiszp.)

Patron — pryncypał, pracodawca. W marynarce: szyper, dowódca statku (franc).

Petty officer — bosmanmat (ang.).

Podwietrzna — ta strona statku, z której wiatr spływa.

Polery — pachołki, słupki do uwiązywania lin.

Pompony — sprzężone szybkostrzelne działka przeciwlotnicze.

Portreros — łąki, pastwiska (hiszp.).

Prestiż — znaczenie, autorytet.

Pryz — zdobyty okręt lub statek.

Fsia wachta — od godz. 0.00 do 4.00.

Pueblo — miasteczko, osada (hiszp.).

Rambla — plaża (hiszp.).

Rapide — szybki, pośpieszny (franc).

„Regine” — hotel w Paryżu, gdzie mieścił się polski sztab generalny w roku 1939—40.

Résistance — opór, w danym przypadku: organizacja francuskiego ruchu oporu.

Restingas — rafy (hiszp.).

Rojo — „czerwony”, komunista, zwolennik Frontu Ludowego (hiszp.).

Royal Navy — marynarka królewska (ang.).

Rubis — rubin (franc).

Rumb — jedna trzydziesta druga część horyzontu, kąt zawierający jedenaście i jedną czwartą stopnia.

Salvoconducto — przepustka (hiszp.).

Secret service — służba wywiadowcza (ang.),

Seguridad — bezpieczeństwo, policja polityczna (hiszp.).

Sergent — sierżant, sergent de ville — policjant (franc).

Servicio Informacion (Militar) — wywiad wojskowy (hiszp.).

Skylight — okno wystające skośnie z pokładu, oświetlające pomieszczenia, które nie są położone przy burtach (ang.).

Snotty — smarkacz; w gwarze marynarskiej — zamiast podchorąży (ang.).

Splendid isolation — wspaniałe odosobnienie (ang.).

Strandowanie albo sztrandowanie — wyrzucenie się ze statkiem na brzeg.

Sûreté — policja (franc).

Sweet-heart — ukochana, sympatia (ang.).

Szakla — półogniwo w kształcie podkowy, do łączenia łańcuchów.

Szturman — zastępca kapitana na statkach rybackich.

Takielunek — omasztowanie i olinowanie statku.

Tinto di rota — czerwone wino (hiszp.).

Trap — pomost.

Trym — przechył na rufę lub na dziób.

Trymowy ruch — kołysanie się statku z dzioba na rufę i odwrotnie.

Union Jack — wojenna flaga brytyjska.

Vamonos — chodźmy (hiszp.).

Weil done — dosłownie „dobrze wykonane”, pochwała w rozkazie dziennym (ang.).

Węzeł — miara prędkości na morzu, jedna mila morska (tj. ok. 1,8 km na godzinę).

Wrenki — od skrótu WRNS — Women's Royal Naval Service — kobieca służba morska (pomocnicza) (ang.).

Zapateado — taniec hiszpański z wybijaniem rytmu obcasami.

Zenza — wolna przestrzeń na dnie statku.

Szczęśliwej drogi (franc).

Do zobaczenia wkrótce (franc)

To jest wojna (franc)

Stało się (franc).

Zgoda, dobra jest (franc).

Tatuaż. Bez bólu. Bez' blizn. Pięć kolorów. Pięć tysięcy wzorów (franc).

Ależ Chevrette! Zatrzymaj się! (franc.)

Proszę (franc).

Dobry Boże! (franc.)

Kto dożyje, zobaczy (franc).

Dzień dobry, panie Croton (franc).

PCF - Partie Communiste de France — Komunistyczna Partia Francji.

W zastępstwie rodziców (franc).

Sposobność stwarza złodzieja (franc).

Co z oczu, to z serca! (franc.)

Gra miłosna (franc).

Przebóg! (hiszp.)

Krótko i celnie (hiszp.).

To jest Carmena (niem.).

Do widzenia! (hiszp.)

Przepraszam, szefie (franc).

Pierwszorzędnie, szefie (hiszp.).

Jest bardzo bystry (hiszp.).

Z własnej woli, ochotniczo (hiszp.).

W gruncie rzeczy (hiszp.).

Uczony (hiszp.).

Nie kłopocz się (hiszp.).

W porządku (ang.).

Przykro mi, przepraszam (ang.).

To moja pasja (ang.).

Nigdy nie można być zbyt ostrożnym (ang.).

Dziękuję. Przepraszam, że pozwoliłem panu czekać (ang.).

Zupełnie słusznie (ang.).

Z pewnością (ang.).

Zrozumiano? (ang.).

To żart, oczywiście (ang.).

Ale nie przejmuj się tym (ang.).

Witaj (ang.).

Do zobaczenia (ang.).

Bardzo nieprzyjemna sprawa (ang.).

Jeżeli pan nie ma nic przeciw temu (ang.).

To jest wojna, panie Rubis (ang.).

Dlaczego? (hiszp.)

W porządku, szefie! (franc.)

Jak się pan ma — pozdrowienie wymieniane wyłącznie przy prezentacji (ang.).

2 Powodzenia, panie George! (franc.)

Kto wie (hiszp.)

Co się stało?! (hiszp.)

Dobrze, szefie (hiszp.).

Tam śmierdzi,, szefie (franc).

Idę, szefie (hiszp.).

Czemu nie? (hiszp.)

Chodźmy, szefie (hiszp.)!

Jak tam, szefie? (hiszp.)

Prowiantu (hiszp.).

Fasolę, jak zawsze (hiszp.).

Nie ma tłuszczu. Dobrego apetytu (hiszp.)

Rozumiesz? (hiszp.)

To odludzie (hiszp.).

To wariatka (hiszp.).

Nie macie prawa (hiszp.).

Powodzenia! (hiszp.)

Niech żyje wolność, przyjaciele! (hiszp.)

Szczęśliwe zakończenie. Naprawdę szczęśliwe zakończenie (ang.).

Z pewnością (ang.).

Tak się nazywa (ang.).

Tajemnica wojskowa (ang.).

Cieszę się, że pana spotykam, poruczniku (ang.).

Daję słowo! (franc.)

Zamknij się, milcz! (ang.)

Nie, doprawdy... (ang.)

Dziwne, zabawne! (ang.)

Rzeczywiście, bardzo ciekawe (ang.).

Dobry wieczór. Pozdrowienia od kapitana Masona (ang.).

Stary łotrze (ang.).

„Viscount” sygnalizuje, panie! Mają kontakt z okrętem podwodnym! (ang.)

Odpowiedź! (ang.)

Ona się porusza teraz, panie (ang.).

Cala naprzód! (ang.)

Uważaj na bomby głębinowe (ang.).

Bomby głębinowe przygotowane? (ang.)

Zmniejszyć prędkość (ang.).

Ropa, niewiele ropy (ang.).

Zatopiony! (ang.).

Winszuję panu. To było rzeczywiście arcydzieło! (ang.).

Dziękuję, panie Rubis. To tylko szczęśliwy traf. Ruszymy wolno naprzód (ang.).

Alarm bojowy i cała naprzód (ang.).

Rozpocząć ogień (ang.).

Zaprzestać ognia! (ang.)

Ścigacze torpedowe (ang.).

Przeciwlotnicze, kąt kursowy lewo czterdzieści! (ang.)

Dajcie im jeszcze, chłopcy! (ang.)

Ależ to są brytyjskie myśliwce, panie. „Spitfire'y”! (ang.)

Milcz, głupcze! (ang.)

Okręt sygnalizuje. Wywołuje nas (ang.).

Podać mu rozpoznawcze (sygnały). Zaprzestać ognia! (ang.)

Odpowiedź prawidłowa (ang.).

Mój Boże! (ang.)

Zrób to najlepiej, jak potrafisz, proszę (ang.).

Czy pan przyjmuje ten okręt? (ang.)

Mam zaszczyt przyjąć ten okręt (ang.).

Proszę wejść (ang.).

Znoś (przykrości) i panuj nad sobą; ten trud z czasem przyniesie ci korzyść (łac.).

108



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Janusz Meissner Przygoda śródziemnomorska
Meissner Janusz Przygoda śródziemnomorska
Meissner Janusz Przygoda śródziemnomorska
Cussler Clive Przygody Dirka Pitta  ?era śródziemnomorska
Cussler Clive Przygody Dirka Pitta 01 Afera śródziemnomorska
Clive Cussler Przygody Dirka Pitta 02 Afera śródziemnomorska
krajobr srodziemMK
4 Przygotowanie półfabrykatów
Przygotowanie PRODUKCJI 2009 w1
jak przygotowac i przeprowadzic pokaz kosmetyczny1
przykładowa prezentacja przygotowana na zajęcia z dr inż R Siwiło oceniona
Przygotowanie cieplej wody uzytkowej
Techniczne przygotowanie prodkcji
PRZEPISY KUCHNI ŚRÓDZIEMNOMORSKIEJ

więcej podobnych podstron