Krukoniada 1 Skowronek Ravenclawu


Skowronek Ravenclawu

autor: Bastet

--- część 01 ---

Było gorąco. Wrześniowa pogoda postanowiła najwyraźniej udowodnić, że globalne ocieplenie istnieje i ma się dobrze. Słońce zaś za nic miało fakt, iż akurat w Szkole Magii i Czarodziejstwa połowa uczniów nie miała zielonego pojęcia, czym jest efekt cieplarniany, nie przyznawała się do powinowactwa z dwutlenkiem węgla, a z dziurą ozonową nie miała absolutnie nic wspólnego, ponieważ zaklęcia zamrażające nie emitują freonów. Słoneczne promienie spływały z nieba, igrały wśród fal jeziora, goniły się pomiędzy liśćmi w Zakazanym Lesie, wylegiwały na błoniach, ześlizgiwały z dachów, tańczyły w rynnach, zaglądały w pyski gargulcom, po czym wpadały przez otwarte okna i hulały po zamku niczym Złota Orda. Hogwart został podbity. Wieża profesor Trelawney zamieniła się w szklarnię, szklarnia profesor Sprout - w inkubator dla smoków. W co zamienił się inkubator dla smoków stworzony przez Hagrida nie wiadomo, ponieważ gajowy naturalnie nie pochwalił się nikomu swoim przedsięwzięciem. Warto jednak wspomnieć, iż umieszczone w urządzeniu jajo miniaturowego Ogniogrzmota Wezuwiańskiego („uratowane” z rąk ciemnego typa napotkanego na Nokturnie), ugotowało się na twardo.* Zamkowe korytarze sprawiały wrażenie, że wszystko w nich się lepi, co nie było zresztą zbyt dalekie od prawdy. Upał dał się we znaki nawet duchom, nadwyrężając lekko ich bezcielesne powłoki. Eteryczni mieszkańcy Hogwartu snuli się po zamku i kapali ektoplazmą. To ostatnie zjawisko przyprawiło Argusa Filcha o ostrą migrenę. Woźny zaległ w swoim kantorku, z powarkującą współczująco Panią Norris u wezgłowia. Uczniowie natomiast byli zbyt podduszeni, żeby należycie wykorzystać niedyspozycję tej dwójki. Jedynym w miarę chłodnym i przyjemnym miejscem pozostawały lochy. Być może kamienny szkielet zamku, zwyczajem wszystkich starych kości, po prostu niechętnie się nagrzewał i hołubił architektoniczny reumatyzm. Chociaż niektórzy twierdzili, że zasługa leży raczej po stronie Mistrza Eliksirów, który bycie zimnym draniem traktował bardzo dosłownie…

Robin Dale odsunęła się od stołu, odgarniając z twarzy wilgotne od pary włosy. Przez krótką chwilę zastanawiała się, jaki efekt dałoby podgrzewanie kociołka zimnym ogniem. Niestety, nieubłagana krukońska logika podpowiadała jej, że żadnego. „Jeszcze tylko pajęczyna, miazga ze spleśniałego chleba i sproszkowany hematyt” - pomyślała, starannie odmierzając składniki. Wywar posłusznie zasyczał, wytchnął kolejny obłok perłowobiałej mgiełki, po czym uspokoił się i zaczął leniwie wirować w kociołku. „Podgrzewać przez dziesięć minut, zgasić ogień, dodać wyciąg z werbeny, zamieszać siedem razy przeciwnie do ruchu wskazówek zegara, oddać do oceny. Wrócić do dormitorium, wziąć prysznic, dopaść jakiegoś Indianina, zmusić do odprawienia rytuału tańca deszczu na szczycie Wieży Astronomicznej. Wielki Iluvatarze, z tej klasy po kwadransie lekcji robi się sauna, a w pobliżu ani grama śniegu, w którym można by się na zakończenie wytarzać.” Dziewczynka z ulgą oparła się o chłodną ścianę lochu, leniwie obserwując poczynania reszty grupy. Eddie Carmichael wciąż jeszcze odmierzał porcję proszku z czarnego minerału, Cho Chang z wyraźnym obrzydzeniem usiłowała odkleić resztki pajęczyny z palców, Puchoni ginęli we mgle. Niespodziewanie w mlecznych oparach pojawiła się sylwetka Mistrza Eliksirów i myśli Robin automatycznie przestawiły się na nowy tor. Ten facet był po prostu niemożliwy. Pozostali członkowie grona pedagogicznego wyglądali na lekko podgotowanych i pozwalali sobie nawet na drobne uchybienia w dyscyplinie w postaci rozpiętych górnych guzików. Profesor Snape tymczasem nadal paradował w swych czarnych szatach, powiewając peleryną, pozapinany, nieskazitelny i świeży jak przebiśnieg na wiosnę. No, może to ostatnie porównanie niezbyt do niego pasowało - świeży jak dopiero co wyprute krogulcze jelita**. Upał najwyraźniej na niego nie działał, w sposób zaprzeczający prawom fizyki, termodynamiki, logiki i zwyczajnej ludzkiej przyzwoitości. „Severus Snape, król lodowców. Zimny jak śnieg na szczycie Mount Everestu. Jak góra lodowa na północnym Atlantyku. Jak pingwin na Antarktydzie… nie, chwila, pingwiny są stałocieplne… Jak wódka w zagubionej butelce, zagrzebanej pod metrową warstwą wiecznej zmarzliny, wśród mroźnych pustkowi Syberii. Ech, przytulić się do takiej butelki, poczuć luby chłód na policzku, chłonąć kochane zimno z każdym oddechem… Na brodę Gandalfa, o czym ja myślę? To na pewno ten upał - i dwie godziny w cieplarni - to się musiało źle skończyć.” - Robin wzdrygnęła się nerwowo i pospiesznie rozejrzała po klasie. Trudno powiedzieć, czy była to wina opierania się o chłodny mur, czy wizji profesora Snape'a, do którego ktoś się przytula (choćby tylko w celach termoregulacyjnych), ale dziewczynka niespodziewanie dostała czkawki - rzecz ludzka, ale i bardzo zawstydzająca. Eddie oderwał się od swojego kociołka i ze zdziwieniem spojrzał na koleżankę, która gwałtownie zakryła usta rękami.

- Coś nie tak? - spytał.

- A nie (hik!) słyszysz? - jęknęła Robin, przekonana, że słyszą wszyscy w promieniu wyziewów z jej kociołka. - Ratunku! (hik!) Przestrasz mnie, proooszę...

Eddie spojrzał z lekkim rozbawieniem, po czym stwierdził poważnym tonem:

- Nie bardzo wiem jak… A tak nawiasem mówiąc, zapomniałaś dodać proszek ze skarabeuszy…

- Co? - dziewczyna z niepokojem spojrzała na swój wywar. - Nie… przecież dodałam zaraz na początku.

- Miałem cię przestraszyć - przypomniał jej chłopak. - Pomogło?

- (hik!) Nie.

- Napij się wody. - Joan Reno uśmiechnęła się życzliwie, sięgając po dzbanek stojący na stoliku i napełniając szklankę. Zgodnie z zaleceniem Dumbledore'a Miłosiernego, w każdej klasie miało znajdować się coś do picia, aby uczniowie nie zwiędli w trakcie lekcji.

Robin wychyliła duszkiem ponad połowę zawartości podanego jej naczynia.

- Dzięki. (hik!)

- Naprawdę nie ma za co. - Joan parsknęła śmiechem. Tymczasem Eddie ponownie uniósł głowę, zrobił wielkie oczy, po czym syknął ze zgrozą:

- Zwariowałaś?

- Słucham? - Robin spojrzała na niego z lekkim zaskoczeniem.

- Życie ci niemiłe? Coś ty wypiła?

Zdezorientowana Krukonka zajrzała do swojej szklanki. „No, co? To normalna, przejrzysta, najzwyklejsza w świecie woda. Co prawda, po dyrektorze należałoby się spodziewać raczej soku dyniowego, ale ostatecznie w lochach króluje ascetyczny profesor Snape. Może jest trochę gęstsza, niż powinna, ale to normalne, gdyż przy tej temperaturze woda odparowywuje i zostaje… woda. Właściwie smak też ma wyjątkowo dziwny…” Pod wpływem nagłego skojarzenia Robin podniosła głowę i spojrzała na słoiki zastawiające półki po przeciwnej stronie lochu. Zawierały… zawartość, której dla spokoju własnego żołądka lepiej było bliżej nie definiować, pływającą w znajomo wyglądającej, przejrzystej, gęstej cieczy. „Oj.”

________________________

*Wszystkich zaniepokojonych losem niedoszłego ogniogrzmociątka oraz nieszczęsnego półolbrzyma pragnę uspokoić, iż tak naprawdę gajowy dał się bezwstydnie orżnąć ciemnemu typowi, który sprzedał mu jajo strusie zamiast smoczego. Tożsamość jaja została potwierdzona przez Hermionę w trakcie kolejnej wizyty Wielkiej Trójcy w chatce Hagrida. A potem Ron je zjadł.

** Krogulcze jelita pożyczyłam oczywiście od Arien, bez wiedzy i zgody właścicielki. Przepraszam - wizja pochodząca z Rozmów Trumiennych była na tyle sugestywna, że skojarzenie nasunęło się samo…

>> <<

--- część 02 ---

- (hik!)

- Naprawdę, mogłabyś już przestać.

- Chciałabym, wierz mi. Niech mnie ktoś przestraszy…

Grupa Krukonów, wraz ze zgnębioną Robin, przemierzała hogwarckie korytarze w drodze do wieży Ravenclawu.

- Próbowałem dwa razy i nie pomogło - wytknął jej Eddie.

- Daj spokój - Joan odwróciła się do nich z uśmiechem. - Przypominam ci, że dopiero co spędziliśmy dwie godziny w ciemnym lochu z etatowym hogwarckim Władcą Mroku do towarzystwa. Jeśli to jej nie wzruszyło, to ja naprawdę nie wiem, co mogłoby ją przestraszyć.

- Pewna jesteś, że nie trafiło cię jakieś zaklęcie? Albo może coś wypiłaś? Przecież to jest nienormalne… Może Snape naprawdę coś dodał do tej wody? Cześć, Chambers. - Ostatnie słowa zostały skierowane do ścigającego drużyny Krukonów, rozpartego wygodnie na parapecie otwartego okna.

- Dodał. Cytrynę, sól i zioła. (hik!) Pytałam - wymamrotała Robin w stronę podłogi. W jej żołądku zbudziło się właśnie stado motylków i rozpoczęło taniec wirowy. Uczucie to, wiązane na ogół raczej z pozytywnymi emocjami, miało w zasadzie niewiele wspólnego z Chambersem samym w sobie. Z Chambersem siedzącym na oknie miało za to całkiem sporo… A już najwięcej wspólnego miało z samym oknem.

- Jakiś problem? - ścigający uśmiechnął się do nich na powitanie. Cho i Marietta, idące do tej pory z przodu, przerwały rozmowę, zatrzymały się i odwróciły do reszty towarzystwa.

- Szukamy lekarstwa na czkawkę dla Robin. Ale nic nie pomaga. Nawet zaklęcia nie działają. Zaczynam się obawiać, że już jej tak zostanie…

- Może powinnaś się czegoś napić - zasugerowała Cho, objawiając typową dla niej życzliwość dla świata i całkowity brak zainteresowania dla jego poczynań.

- Już wypiłam całą szklankę wody a'la Snape - uświadomiła jej Robin. Ze względu na utrudnienia w mówieniu nie dodała przy tym, że było to doświadczenie smakowe jedyne w swoim rodzaju.

- Może szklanka to za mało - snuła przypuszczenia Marietta. - Może powinnaś wypić całe jezioro…

- Albo możemy cię do tego jeziora wrzucić - zasugerowała Joan. - Wtedy za jednym zamachem będziesz musiała się przestraszyć, napić i wstrzymać oddech…

- I możemy za tobą wrzucić torebkę cukru, żebyś mogła zjeść łyżeczkę, jak się wynurzysz - podchwycił natychmiast Eddie.

- A jak się nie wynurzysz, to przynajmniej będziemy wiedzieli, że problem z czkawką masz definitywnie z głowy - zakończyła Marietta tym charakterystycznym tonem, który sprawiał, że przyjaciółka Cho kojarzyła się Robin z lukrowaną osą.

- Myślę, że znam lepsze rozwiązanie - stwierdził Chambers z uśmiechem, który wydał się topielicy in spe dziwnie niepokojący. - Zwłaszcza, że wasz plan mógłby jednak nie wypalić. Wiecie, przy tej pogodzie woda z jeziora może być ciężka do wypicia. Można by ją co najwyżej pokroić i przeżuć - chłopak wychylił się na zewnątrz, spoglądając w stronę błękitu wód, który rzeczywiście wydawał się lekko poszarzały, a przy brzegu wręcz przybrudzony. Tego jednak Robin, obserwująca Chambersa kątem oka, nie była w stanie stwierdzić.

W następnej chwili ręka chłopca ześlizgnęła się z ramy okiennej, a on sam z okrzykiem zaskoczenia przechylił się niebezpiecznie. Dziewczęta zgromadzone w korytarzu wrzasnęły ze strachu. Wyjątek stanowiła Robin, która wrzasnąć nie zdążyła. To był odruch, całkowicie zresztą mimowolny. W jej sercu musiał tkwić jakiś okruch gryfoństwa, któremu udało się na chwilę przejąć kontrolę nad ciałem. Krukoni są przecież od myślenia, a nie od działania. Spuścizna Roweny mogłaby pozwolić co najwyżej na obliczenie trajektorii lotu i prędkości spadania. Tymczasem Robin, ku własnemu zaskoczeniu, w jednej chwili znalazła się przy Chambersie i złapała go za gors koszuli. Krukońska świadomość ocknęła się z kilkusekundowym opóźnieniem, a i wtedy ograniczyła się wyłącznie do wysyłania komunikatów w stylu: „Wielki Gandalfie, jak tu wysoko!”. Przez jedną krótką chwilę, kiedy sięgała w stronę chłopca, miała okazję podziwiać zielone hogwarckie błonia rozpościerające się u stóp wieży, daleko, daleko w dole. Widok ten sprawił, że tuż po przywróceniu Chambersa do pozycji pionowej, Robin zamarła, wrosła w podłoże i zacisnęła mocno powieki, podczas gdy w jej wnętrzu krukońska świadomość usiłowała zatłuc niekontrolowane gryfońskie odruchy, przy pomocy wygórowanych reakcji fizjologicznych.

- Niezły refleks - zauważył Eddie z wyraźną ulgą w głosie.

- Ale nie ratuj mnie tak intensywnie, bo mi podrzesz koszulę - bezsensownie radosny głos ścigającego wyrwał Robin z oszołomienia.

- Chambers, upał ci zaszkodził? - Joan zwróciła się do niego z niesmakiem. - Ja rozumiem, że nie możesz żyć bez fruwania, ale może ograniczyłbyś się jednak do lotów na miotle?

- Daj spokój. - Krukon machnął lekceważąco. - Przecież się tylko wygłupiałem. Wcale nie miałem zamiaru wypadać przez to okno. Trzymałem się drugą ręką.

- Co takiego? - Robin spojrzała na niego wzrokiem średnio inteligentnej ryby.

- Chciałem cię przestraszyć; raz, a dobrze. Tym razem chyba pomogło, co? - Wobec braku reakcji ze strony dziewczynki dodał po chwili: - No? Może zdecyduj się teraz, czy chcesz mnie wycałować ze szczęścia, czy udusić krawatem?

Ryba w spojrzeniu Krukonki otrząsnęła się, wypełzła na metaforyczną plażę i przeszła przyspieszoną ewolucję, przekształcając się w coś wielkiego i ziejącego ogniem. Robin opuściła wzrok na swoją rękę, wciąż zaciśniętą na przedzie koszuli ścigającego, zupełnie jakby poważnie rozważała drugą zaproponowaną przez niego opcję.

- Ty… ty… ty… - zacięła się lekko, nie mogąc znaleźć odpowiednio obraźliwego sformułowania, po czym wyrzuciła z siebie pierwsze określenie, jakie podsunęła jej oburzona i nadal lekko ogłupiała świadomość: - Ty heterozygoto!

Dziewczynka odwróciła się z furią i pognała w stronę widniejącego w oddali wejścia do pokoju wspólnego. W korytarzu zapanowała dziwna cisza, przerwana po chwili niepewnym głosem Eddiego:

- Heterozygoto?

- Co jej się stało? - zdziwiła się Cho. - Zawsze jest taka opanowana…

- Biedactwo ma potworny lęk wysokości - wyjaśnił jej uprzejmie Chambers.

- Trochę wredny sposób na leczenie z czkawki - zauważył Eddie.

- Ale skuteczny.

>> <<

Robin z irytacją wyrzuciła zawartość swojej torby na łóżko i zaczęła wybierać podręczniki potrzebne do przygotowań na następny dzień. Gdzieś w zakamarkach jej świadomości czaiło się wspomnienie hogwarckich błoń widzianych z lotu ptaka i należało je jak najszybciej wymazać. Po chwili na schodach dało się słyszeć tupot nóg i szmer rozmowy, w której dominował słodki głosik Marietty. „Osa - obtoczona w różowym lukrze i posypana cukrem-pudrem dla niepoznaki, ale nadal osa.”

- …ale z tym wypadaniem przez okno to już lekka przesada. Wystarczyłoby przecież, żeby pokazał jej lusterko. - Drzwi dormitorium otworzyły się i trzy Krukonki weszły do środka.

- Och! Robin… To… tutaj jesteś - zauważyła lekko zakłopotana Cho, zdobywając nagrodę Roweny za spostrzegawczość. „A niby gdzie indziej miałabym być?”

- Lusterko? - Robin odwróciła się z krzywym uśmiechem, zwracając się bezpośrednio do Marietty. - Bez przesady, miałam się tylko wystraszyć, a nie dostać zawału. - „Proszę bardzo, mogę się pośmiać sama z siebie” - pomyślała wracając do swoich podręczników.

Cho i Joan zaśmiały się lekko, ale Marietta ograniczyła się jedynie do wzruszenia ramionami. Przewędrowała przez cały pokój i przysiadła na parapecie ustawiając skrzydło okna w taki sposób, by móc dostrzec w szybie swoje odbicie. Potem zaś zabrała się do pastowania rzęs brązowym tuszem. Żartobliwa natura obdarzyła Mariettę masą jasnozłotych loczków, błękitnymi jak Smerfy oczętami i pełną buzią. Całość nadawała jej wygląd rozkosznego amorka. Niestety, wiecznie nadąsana mina panienki powodowała, że obrazek ten nabierał cech aniołka postawionego w kącie za siedzenie na chmurce i plucie ludziom na głowy. Cho ze swoją delikatną, orientalną urodą sprawiała o wiele przyjemniejsze wrażenie. Marietta bardzo chciała udowodnić, że nie jest o to ani trochę zazdrosna i wynalazła własny sposób na zwrócenie na siebie uwagi. Była złośliwa.

- Nie wybierasz się na kolację? - Joan ze zdziwieniem obrzuciła wzrokiem stosik podręczników, który Robin podźwignęła z łóżka. Dziewczynka przecząco pokręciła głową:

- Przy tym upale w ogóle nie jestem głodna.

- Wygodnie. Przy okazji możesz się trochę poodchudzać - zauważyła Marietta, robiąc dzióbek do swojego odbicia w szybie.

- Robin akurat nie ma z czego - zauważyła Joan z uśmiechem. - I tak wszystkie ciuchy na niej wiszą.

- Dla mnie to wygląda jakby próbowała ukryć tuszę albo zaawansowaną ciążę. - Marietta najwyraźniej nie zamierzała odpuścić.

- Do twojej wiadomości: nie mam nadwagi i nie jestem wiatropylna - stwierdziła Robin znudzonym głosem, otwierając drzwi łokciem.

- To może zrobić ci kanapki na później? - Joan dogoniła ją już na schodach.

- Nie, dzięki - Robin zdobyła się na lekki uśmiech. - Ale mogłabyś przynieść mi coś do picia.

Okrągły pokój wspólny Ravenclawu przypominał klatkę dla kanarków - wpuszczone w ściany filary podtrzymujące półkoliste sklepienie całkiem zgrabnie udawały pręty. W zachodniej ścianie widniało kilka okien - szyby w ich górnych, półokrągłych ćwiartkach pokryte były rysunkami kruków. Magiczne ptaki co rusz trzepotały skrzydłami lub poprawiały pióra, wypełniając wnętrze barwnymi błyskami światła. Nieużywany kominek kichnął, wysyłając w powietrze obłoczek popiołu. Pokój utrzymany był w odcieniach błękitu i brązu, co sprawiało, że Robin - szatynka z ciemnoniebieskimi oczami, ubrana w swoje odwieczne dżinsy - doskonale wtapiała się w tło. Do nierzucania się w oczy miała zresztą wrodzony talent.

Krukonki rozstały się przy łukowatym przejściu, zamaskowanym od zewnątrz gobelinem. Cho, Marietta i Joan udały się do Wielkiej Sali. Robin zaś ruszyła w stronę swojego ulubionego stolika, starannie omijając czarnego kociaka, zajętego łowieniem świetlnych zajączków na dywanie. Pokój wspólny był całkiem wyludniony, cichy i nieruchomy. Oczywiście, nawet gdy uczniowie wypełniali go po brzegi, to i tak było tu dość spokojnie. Krukoni byli z natury raczej poważnym ludkiem. Nie o to chodzi, że byli nudni. Po prostu do Ravenclawu trafiały często spore indywidualności, tak wypełnione własnym bogatym wnętrzem, że na zainteresowanie zewnętrzem brakowało im sił. Wyjątek stanowiła oczywiście Cho i jej kółeczko wzajemnej adoracji. To jednak Robin nie pocieszało. Dziewczynka zastanawiała się chwilami, czy Chang albo któraś z jej koleżanek nie ma przypadkiem wśród przodków świergotnika*. Zdawała sobie sprawę, że z czysto mugolskiego punktu widzenia jest to niemożliwe, ale w czarodziejskim świecie…? Ostatecznie transmutacja czyniła cuda, a poza tym istniał jeszcze animagizm. Faktem było, że od świergotania Cho i jej stadka bolała ją głowa. A przynajmniej tak było do zeszłego roku. Po tym, co stało się w trakcie Turnieju Trójmagicznego, Cho znacznie przycichła. Teraz płakała niemal równie często, jak się śmiała. Robin zmarszczyła brwi, kiedy jej myśli po raz kolejny otarły się o temat, którego usiłowała za wszelką cenę unikać. Szybko wyciągnęła spomiędzy kart podręcznika pergamin i rysik i zabrała się do szkicowania portretu czarnego kociaka. Na zakończenie wskazała różdżką na żywego kotka i wyszeptała: „Carpe Imagiem”. Zwierzak przerwał na chwilę zabawę i spojrzał na nią ze zdziwieniem, a tymczasem Robin wykonała nad rysunkiem odpowiedni gest mrucząc: „Anime Imagiem”. Po chwili obrazek mrugnął ślepkami i potoczył wokół wzrokiem ze znudzoną minką. Dziewczynka pośpiesznie dorysowała mu kłębek wełny i stuknęła w niego różdżką. Obrazkowy kotek wydawał się zaintrygowany - w trakcie rysowania wyciągał łapkę, jakby chciał schwytać koniec rysika, a potem entuzjastycznie rzucił się na nową zabawkę. Robin uśmiechnęła się z zadowoleniem - rysunek był całkiem udany, a dzięki odpowiedniej kombinacji zaklęć zachowywał się identycznie, jak jego żywy pierwowzór.

Gobelin zasłaniający przejście zrolował się z takim odgłosem, jakby ktoś wciągał do ust nitkę spaghetti, i do pokoju zaczęli wsypywać się Krukoni wracający z kolacji. Po chwili na stosie podręczników należących do Robin wylądował dzbanek z sokiem dyniowym i szklanka.

- Joan mówiła, że chciałaś coś do picia. - Chambers z westchnieniem ulgi rozsiadł się na fotelu naprzeciw niej. - Ta pogoda jest nienormalna. Kto widział, żeby we wrześniu było tak gorąco? Jak tak dalej pójdzie, to Davies będzie musiał przenieść sobotni trening na piątą rano, bo później na błoniach będzie nie do wytrzymania. - Robin ograniczyła się do skinięcia głową i dyskretnie przewróciła stronę. Chambers obrzucił spojrzeniem wieżę z książek i zapytał współczująco:

- Aż tyle wam zadali? Trudno uwierzyć, że to dopiero tydzień od rozpoczęcia roku. Chyba, że od razu zamierzasz przerobić materiał na cały semestr? - Tym razem udało mu się uzyskać delikatne wzruszenie ramion w odpowiedzi.

- A tak poza tym, to po co ci tyle książek na temat animagów? McGonagall na żywo ci nie wystarcza? - Zero reakcji.

- Słuchaj, Dale - Chambers zniecierpliwił się wreszcie. - Ja naprawdę doceniam twoja bogatą gestykulację i wyrazistą mimikę, ale co byś powiedziała na kontakt werbalny? To działa tak: wsysasz w siebie powietrze, machasz językiem i strunami głosowymi, a z ust wychodzą słowa.

Tym razem przynęta na Krukonkę podziałała bez pudła:

- Słowa wychodzą na wydechu, a nie jak wsysasz w siebie powietrze - Robin spojrzała na niego z irytacją.

- Naprawdę? - Chambers wyglądał na szczerze zdziwionego.

- A próbowałeś kiedyś coś powiedzieć na wdechu?

Krukon wpatrywał się w nią przez chwilę z zastanowieniem, a potem spróbował. Efekt był tak komiczny, że Robin mimo woli parsknęła śmiechem.

- Proszę państwa, ona wciąż umie się śmiać - zauważył chłopak z zadowoleniem. - A ja myślałem, że już całkiem wyszłaś z wprawy. No dalej, pouśmiechaj się jeszcze, niech ja się nacieszę tym widokiem. A jak wymyślisz jakieś zabawne hasełko, to będziesz mogła je sobie namaziać na koszulce…

- A to, które mam, nie wystarcza? - Robin spojrzała na niego ze zdziwieniem. Na bluzeczce miała wizerunek Kłapouchego autorstwa Sheparda („…i niech się schowają profani od Disneya razem ze swoją różową kokardką na ogonie!”) i zapis jednego z kłapouszych dąsów: „Czym jest Wiedza? Rzeczą, którą posiadł Królik. Ha!”.

- Mnie chodziło o coś twojego - wyjaśnił jej Chambers.

Robin skierowała na siebie koniec różdżki i po chwili na jej koszulce pojawił się napis: „Jak fajnie, że jutro koniec świata”. Chambers jedynie pokręcił głową.

- Cała ty - mruknął.

Dziewczynka wzruszyła ramionami i wróciła do czytania. Chłopak posłał jej długie spojrzenie. Gładkie, ciemne włosy, duże oczy o ładnym kolorze i delikatne rysy. Typ wiecznego dziecka. Do tego permanentny brak makijażu i awersja do spódnic. Plus niezrozumiałe upodobanie do zbyt dużych koszulek, które wisiały na niej z wdziękiem pokutnego worka. Mogła mieć ponad metr sześćdziesiąt wzrostu, ale wyglądała na niższą, bo ciągle się kuliła i opuszczała głowę. Poza tym miała zwyczaj ozdabiać swoje stroje napisami o dość oryginalnej treści, po czym zasłaniała je szkolnymi szatami tak, by przypadkiem ktoś ich nie przeczytał. Najbardziej nieśmiała buntowniczka pod słońcem. Chambers mógł bez trudu wyobrazić ją sobie w szeregach jakiejś organizacji walczącej o prawa zwierząt, w trakcie protestu przed - dajmy na to - restauracją serwującą pieczeń z morświna. Stałaby gdzieś z tyłu i wymachiwała transparentem z wojowniczym hasłem: „A może jednak kuskus?”. Ewentualnie mogłaby też być członkiem kapeli rockowej - i grać na cymbałkach.

- Gniewasz się na mnie? - zapytał niespodziewanie. Robin rzuciła mu zdziwione spojrzenie. - O to okno - wyjaśnił. - Wiesz, takiej fobii można się pozbyć. Cho, na przykład, kiedyś bała się myszy, ale ze względu na zajęcia z transmutacji…

- Ja lubię swoją fobię i nie mam zamiaru się jej pozbywać - przerwała mu dziewczynka niecierpliwie.

- Ale to ci musi strasznie utrudniać życie - przekonywał Krukon. - Nie mogę sobie wyobrazić, jak ty w ogóle latasz na miotle.

- W ogóle... to nie latam.

To ostatnie stwierdzenie dźgnęło ścigającego i namiętnego miotlarza prosto w serce.

- Wiesz, co tracisz?

- Nic nie tracę - wytłumaczyła mu spokojnie dziewczynka. - I tak bym nie mogła latać. Nie mam ani miotły, ani karty miotlarskiej.

To już było niepojęte.

- Ale… przecież wszyscy mają kartę! Na pierwszym roku w Hogwarcie robi się kurs… - Robin wzniosła oczy do sufitu i wyjaśniła niechętnie:

- Na drugich zajęciach spadłam, połamałam się, spędziłam kilka dni w Skrzydle Szpitalnym, a potem pani Pomfrey kazała mi się oszczędzać i przepadło. Miałam spróbować jeszcze raz na drugim roku, ale nie skorzystałam z okazji.

- A lęku wysokości nabawiłaś się po tym upadku? Czy raczej na odwrót: spadłaś specjalnie, bo nie chciałaś latać?

- Oczywiście, że nie - żachnęła się Krukonka. - Aż tak źle ze mną nie jest.

Chambers nadal spoglądał na nią z powątpiewaniem, więc zdecydowała się wytłumaczyć:

- Na tych zajęciach nauczyłam się jednej ważnej rzeczy: na miotle można latać trzymając się jedną ręką, albo bez trzymania, albo bez zębów, albo stojąc na niej jak na desce surfingowej, albo głową w dół; ale latanie z zamkniętymi oczami prędzej czy później musi skończyć się bliskim kontaktem z jakąś ścianą. - Chambers parsknął śmiechem.

- Jakbyś chciała, to mógłbym udzielić ci paru lekcji. I może razem udałoby nam się przełamać ten…

- Ja nie mam zamiaru się przełamywać, a już na pewno nie na twojej miotle!

- Ohoho - Chambers nagle zrobił się poważny. - Widzę, że to jest jednak jakaś głębsza sprawa. Może powinien cię przebadać mugolski psycholog. Wiesz, jak to się mówi: lęk przed lataniem, to tak naprawdę lęk przed…

- Chambers!

- No co? - chłopiec przybrał minę słodkiego niewiniątka. - Chciałem tylko powiedzieć, że to tak naprawdę lęk przed gruntem.

Robin spojrzała na niego z zaskoczeniem.

- Przed czym? - zapytała węsząc podstęp.

- Przed gruntem - powtórzył chłopak, uśmiechając się jak sen dentysty. - To grunt zabija.**

Robin pokręciła głową z niedowierzaniem.

- Słuchaj… W tym pokoju jest około sześćdziesięciu innych osób, które mógłbyś wkurzać. Możesz mi wytłumaczyć, dlaczego musisz siadać akurat przy moim stoliku?

- Pociąga mnie ta aura nieugaszonego buntu i serdecznego znudzenia, jaka się wokół ciebie unosi.

Robin jęknęła z rozpaczą. Specjalnie wybrała stolik, który nie cieszył się szczególną popularnością wśród innych uczniów. Był najbardziej oddalony od kominka, co sprawiało, że w zimie było tu dość chłodno. Zwłaszcza, że zachodnią wieżę, poza Szarą Damą, nawiedzały również przeciągi. Zimnolubnej Krukonce to jednak nie przeszkadzało. Nie miała też nic przeciwko oknu - ostatniemu z długiego szeregu, które znajdowało się za stolikiem. Parapet był na tyle wysoko, że siedząc w fotelu mogła podziwiać krukońsko błękitne niebo i ani kawałeczka tego, co znajdowało się pod spodem. Poza tym podobało jej się, że kruk namalowany na szybie wyróżniał się mlecznobiałą barwą. Często zastanawiała się, czy było to zamierzone, czy też artyście zabrakło czarnej farby. I miała ten stolik tylko dla siebie przez całe cztery i pół roku. Aż do Balu Bożonarodzeniowego.

________________________

* Świergotnik został pożyczony od Toroj. Zaczynam zachowywać się, jak Królewna Śnieżka w domku siedmiu krasnoludków - od jednego talerzyk, od drugiego łóżeczko…

** Jedna ze złotych myśli Rincewinda ze „Świata Dysku” Terry'ego Pratchetta. Żeby nie było, że pożyczam tylko od Mirrielczyków.

>> <<

--- część 03 ---

Dawno, dawno temu (czyli jakieś pół roku wcześniej)…

Na Bal Bożonarodzeniowy Robin się nie wybierała. Przede wszystkim była pewna, że i tak nikt jej nie zaprosi. Przekonanie to ugruntowało się w niej do tego stopnia, że kiedy Eddie zapytał ją, czy wie już, z kim pójdzie, odpowiedziała gniewnie i stanowczo, że nie pójdzie wcale. Chłopca wyraźnie to speszyło i szybko zmienił temat. Do Robin zaś poniewczasie dotarło, że chyba należało odpowiedzieć coś innego… Tym bardziej, że na tydzień przed balem otrzymała prezent od mamy - śliczną granatową sukienkę, ozdobioną maleńkimi srebrnymi iskierkami. Pech chciał, że paczkę otworzyła przy Joan. Dziewczyna natychmiast zaczęła ją przekonywać, że skoro ma już strój, to po prostu musi iść na to przyjęcie. Choćby sama. Przecież na balu będzie mnóstwo wolnych chłopaków z Durmstrangu. Tym ostatnim stwierdzeniem Joan ostatecznie zniechęciła Robin do pójścia. Dziewczynka dla świętego spokoju zgodziła się włożyć sukienkę, po czym wywinęła się koleżance w sali wejściowej, gdy ta witała się z partnerem. Wieczór, a przynajmniej jego część, postanowiła spędzić na Wieży Astronomicznej. Z jej szczytu otwierał się niesamowity widok na zimowe niebo. Gwiazdy migotały niczym okruchy rozbitego diabelskiego zwierciadła z bajki o Królowej Śniegu. Robin miała niezwykłe wrażenie, że jest zupełnie sama na świecie, że za chwilę oderwie się od ziemi i spadnie w tę mroczną otchłań otwierającą się nad jej głową. Zakrztusiła się zimnym powietrzem i szybko usiadła na surowej podłodze, wbijając palce w szczeliny między kamieniami. Od razu poczuła się bezpieczniej - przebywanie na wieży na ogół nie było szczególnie stresujące, pod warunkiem, że nie zbliżała się do blanek. Spoglądanie w górę zazwyczaj nie było kłopotliwe - to z dołem miała problem. Tyle, że w nocnym niebie było coś takiego, że człowiek tracił ufność w grawitację. Zdążyła rzucić na siebie kilka zaklęć rozgrzewających, kiedy nagle na schodach rozległ się chłopięcy głos. Ktoś wchodził na górę, podśpiewując: „O północy na brumśtyku”. Po chwili z otworu w podłodze wychyliła się jasnoorzechowa czupryna, ciemne jak gorzka czekolada oczy, chochlikowaty uśmiech, wysoka sylwetka i pozostałe elementy jednego ze ścigających krukońskiej drużyny quidditcha.

- O! - Chambers zdziwił się na jej widok. - Nie sądziłem, że kogoś tu spotkam.

- A ja miałam taką nadzieję - powiedziała szczerze dziewczynka.

- Można? - chłopak dosiadł się do niej i również spojrzał w niebo. - Piękne, prawda? Latawiec, Kucyk, Ameba…

- Słucham? - Robin popatrzyła na niego ze zdziwieniem.

- Gwiazdozbiory - wyjaśnił Krukon, wskazując na niebo.

Robin podążyła wzrokiem za wyciągniętym palcem.

- Masz na myśli Lwa? - zapytała niepewnie.

- Jaki tam lew. Dla mnie wygląda jak kucyk. Z grzywą. Niby dlaczego tylko starożytni mieliby mieć zabawę z nazywaniem gwiazdozbiorów? Mnie stać na własne pomysły. Lew to Kucyk, Rak to Ameba, a Orion…

- To Piotruś Pan - wpadła mu w słowo szczerze rozbawiona Robin.

- Dlaczego akurat Piotruś?

- No jak to? Przecież wygląda zupełnie jak on - Robin poderwała się i wyrzuciła ręce w górę, próbując przyjąć taką samą pozę jak gwiazdozbiór. - Jakby miał zaraz odlecieć. I nawet ma swój mieczyk u boku.

Chambers przyglądał się jej z uśmiechem. Robin speszyła się wyraźnie i szybko usiadła z powrotem, podwijając nogi pod siebie i wygładzając sukienkę.

- To jakie masz usprawiedliwienie? - zapytał jej towarzysz.

- Na co?

- Dlaczego siedzisz tu sama, zamiast bawić się ze wszystkimi?

- A ty? - odpowiedziała pytaniem na pytanie.

- Moja partnerka i ja wolimy bardziej kameralną atmosferę. Taki tłok to nie dla nas.

Robin uniosła ze zdziwieniem brwi. Wszyscy spodziewali się, że Chambers pójdzie na bal z Padmą Patil, z którą spotykał się od jakiegoś czasu. Najwyraźniej jednak para poprztykała się o coś na tydzień przed przyjęciem i nagle okazało się, że czarnowłosa Krukonka znalazła sobie partnera w Gryffindorze. Kogo w takim razie przyprowadził Chambers?

- Twoja partnerka?

Krukon machnął od niechcenia różdżką i niespodziewanie z otworu w podłodze wyskoczyła miotła, z przymocowanym do rączki bukiecikiem różyczek przewiązanym żółtą wstążką.

- To był pomysł Padmy, mojej byłej - wyjaśnił oniemiałej dziewczynie. - Powiedziała, że skoro bardziej interesuje mnie quidditch niż ona sama, to może na bal powinienem zaprosić swoją miotłę. Mądra dziewczyna. Wiedziałem, że ma to w sobie; tę krukońską inteligencję.

- I wszedłeś do sali wejściowej z miotłą u boku?

- A nie. Szkoda zachodu; i tak nikt by tego nie zauważył. Wszyscy byli za bardzo wgapieni w reprezentantów szkół. Jak mam robić z siebie błazna, to wolę, żeby wszyscy to widzieli. Inaczej to sztuka dla sztuki. Zamiast tego wyszliśmy z moją kochaną na błonia, polataliśmy trochę. W sumie całkiem miły wieczór… A to jest naprawdę dobra partnerka. Umie słuchać. Nie narzeka. Nie marudzi. Nie pyta, czy nie wygląda za grubo w sukni…

- Jasne. Naucz ją jeszcze gotować i robić pranie, a będziesz miał idealną żonę - zauważyła Robin z mieszanką rozbawienia i niedowierzania.

- A nie. Tak dobrze to nie jest - ocknął się Chambers. - Widzisz, ona ma jedną okropną wadę…

- Och jej, aż jedną?

- Tak. Jest sztywna, jakby jej ktoś kij wsadził w… w witki. A to straszny pech, bo akurat leci całkiem niezła muzyka. Co ty na to?

- Słucham?

- Taniec, dziewczyno. Pytam, czy masz ochotę ze mną zatańczyć.

- Wiesz… - Robin spojrzała na niego niepewnie. - Chyba nie mam ochoty schodzić do Wielkiej Sali.

- No to zostaje nam korytarz na piątym piętrze - zauważył dziarsko Chambers, po czym pozbierał się z podłogi i wyciągnął do niej rękę.

Zaskoczona Robin odruchowo podała mu dłoń i dała się poprowadzić w czeluście Hogwartu z miotłą depcząca jej… miziającą ją witkami po piętach.

- Chambers? - zaczęła niepewnie.

- Tak?

- Jak ty właściwie masz na imię?

- Fitzwilliam.

- Ja poważnie pytam.

- Poważnie mam na imię Fitzwilliam.

- Och. - Nic dziwnego, że wszyscy zwracali się do niego po nazwisku.

- Mama czytała „Dumę i uprzedzenie”, jak była ze mną w ciąży.

- No to mogło być gorzej…

- Naprawdę?

- Mogła czytać „Księgę Dżungli”. - Krukon parsknął śmiechem.

- Wcale nie jestem pewien, czy nie wolałbym się nazywać Mowgli. Chociaż nie, nie wolałbym. A co czytała twoja mama?

- Zdaje się, że „Tajemniczy Ogród”.

- I masz na imię… Mary?

- Nie. Robin.

- Był tam taki? - chłopak spojrzał na nią ze zdziwieniem.

- Mały, szary, z czerwonym brzuszkiem - przypomniała mu Krukonka z westchnieniem.

- A faktycznie - Chambers roześmiał się - No, to miło mi cię poznać, ptaszyno. - Jesteśmy na miejscu - dodał po chwili, zatrzymując się przed obrazem przedstawiającym imponującą orkiestrę i dyrygenta o wyglądzie przerośniętego pingwina. - Maestro, panowie… czy uczynicie nam ten zaszczyt i zgodzicie się zagrać dla mnie i tej pięknej damy? - zwrócił się z ukłonem do malowidła. Dyrygent rozjaśnił się jak księżyc w pełni.

- Ależ z najwyższą przyjemnością. Czy mają państwo jakieś szczególna życzenia?

- Coś wolnego - rzucił z uśmiechem spadkobierca Darcy'ego, biorąc ofiarę ornitologii w ramiona.

Gdyby Robin miała dwie lewe nogi, to wszystko mogłoby się jeszcze skończyć inaczej. Dziwnie było tak wirować wzdłuż korytarza, rozjaśnionego świątecznymi lampkami, pełnego refleksów światła zagubionych wśród lodowych sopli i kryształków szronu, przy dźwiękach walca wydobywającego się z obrazu. Nierealnie. Ale i bardzo zabawnie. Zwłaszcza, że miotła Chambersa wirowała za nimi i kłaniała się portretom, zbrojom i choinkom. Przetańczyli wtedy dłuższą chwilę i od tamtej pory Chambers co wieczór przysiadał się do jej stolika. Przynosił ze sobą stertę podręczników i czasem kilka kanapek, zwędzonych z Wielkiej Sali. Gadał przez jakieś dziesięć minut, po czym zabierał się do nauki i przez resztę wieczoru siedział w milczeniu. Krukoni już dawno przestali się dziwić, węszyć i żartować z tego ich „związku”. A potem posadę nauczyciela obrony przed czarną magią objęła Dolores Umbridge. I wszystko diabli wzięli.

***

--- część 04 ---

- Co ci się stało? - zaspana Robin wpatrywała się ze zdziwieniem w wyraźnie rozzłoszczonego Chambersa.

- Pokłóciłem się z Daviesem - odburknął jej chłopak, krzyżując ramiona i wpatrując się w dywan, jakby oskarżał go o popełnienie wszystkich siedmiu grzechów głównych naraz.

- Tak?

- O Umbridge…

- Och… Nie wiedziałam, że obaj lubicie takie… khm… dojrzałe kobiety.

- Daj spokój - Chambers, chyba po raz pierwszy w życiu, nie miał ochoty do żartów.

- Banda kretynów! - wybuchnął niespodziewanie.

- Twoja drużyna? - zapytała zaskoczona dziewczynka.

- Jaka drużyna? Ministerstwo! Dumbledore im mówi, że Sama-Wiesz-Kto wrócił i znów przyjdzie nam z nim walczyć, a co ci durnie robią? Rzucają się na Dumbledore'a! Nie tylko mu nie pomagają, ale wykonują kawał niezłej roboty anty - Chambers rozkręcił się na dobre. - Czytałaś te bzdury, które Prorok wypisywał przez całe wakacje? Robią z Dumbledore'a jakiś… relikt epoki. A ci idioci im wierzą. - Robin poczuła się lekko zagubiona. „Kto komu wierzy?”.

- Właściwie trudno im się dziwić… - mruknęła.

- Słucham?!

- Przecież chyba nikt nie chce, żeby Sam-Wiesz-Kto wrócił.

- A co ma chcenie do rzeczy? Myślisz, że on nas będzie pytał o zdanie?

- Ja tylko chciałam powiedzieć, że oni się boją i po prostu wolą nie wierzyć w jego powrót, i…

- I to ich twoim zdaniem usprawiedliwia? To jest zachowanie dziecka, które zamyka oczy i myśli, że go nie widać!

- Ja nikogo nie usprawiedliwiam, ale potrafię ich zrozumieć…

- Oni nie potrzebują zrozumienia, tylko solidnego kopa.

- Może mają nadzieję, że to był fałszywy alarm…

- Zwariowałaś - Chambers spojrzał na nią, jakby rzeczywiście powątpiewał w jej zdrowie psychiczne. - Dumbledore nie mówiłby czegoś takiego, gdyby nie był na sto procent pewny. To największy czarodziej świata, do wszystkich diabłów!

- To człowiek, który nosi puchate skarpetki z wizerunkiem pręgowanego dachowca i podpisem „Mam kota”.

- Co mają skarpetki do tego?!

- Przecież nikt nie jest nieomylny…

- A Diggory twoim zdaniem potknął się o własną różdżkę?!

Robin poczuła, że traci grunt pod nogami. Sęk w tym, że sama uważała czarodziejów za trochę… jak to nazwać? Niefrasobliwych? Może przez to, że czarodziejska medycyna była o wiele bardziej zaawansowana od mugolskiej i dzięki niej mogli sobie pozwolić na więcej. Przecież ten cały quidditch był niebezpieczny. A Turniej Trójmagiczny? Cud, że wcześniej nikomu nic się nie stało… I jeszcze ta historia z bazyliszkiem, w trzeciej klasie. Albo Jęcząca Marta - ta dziewczynka zginęła na terenie szkoły, na litość. Takie wypadki się zdarzały!

- Słuchaj - postanowiła zacząć z innej strony. - Może ciebie rodzice wychowali w kulcie Dumbledore'a. Albo może wiesz o nim coś, co sprawia, że wierzysz, że on naprawdę jest najlepszy… Ale ja wychowałam się w rodzinie mugoli. Do jedenastego roku życia nie miałam pojęcia, że istnieje coś takiego jak Hogwart, nie wspominając o całej reszcie. Mnie rodzice w dzieciństwie nie straszyli Sam-Wiesz-Kim, tylko złą macochą i Babą-Jagą…

- Przykro mi cię rozczarować, ale Sama-Wiesz-Kto raczej nie pozwoli wepchnąć się do pieca…

- Ja tylko próbuję ci wytłumaczyć… Ja nie twierdzę, że Ministerstwo ma rację. Ale wiem, dlaczego tak trudno im uwierzyć… Spróbuj zrozumieć…

- Och, rozumiem doskonale - Chambers już nie wrzeszczał. Mówił bardzo cicho, ale z miażdżącą pogardą. - Wiedziałem, że jesteś tchórzem, ale nie sądziłem, że do tego stopnia. - Robin poczuła się, jakby uderzył ją w twarz.

- Teraz idę do Wielkiej Sali na śniadanie - powiedziała głosem gładkim, równym i spokojnym jak tafla lodu, której jednak niewiele brakuje, żeby zaczęła pękać. - Bo nie jadłam wczoraj kolacji i jestem głodna. Więc jeśli nadal potrzebujesz kogoś, żeby na nim wyładowywać swoją frustrację, to przykro mi, ale musisz poszukać gdzie indziej. Na szczęście, w tej chwili masz już całkiem spory wybór. - Wskazała ręką dookoła.

Rzeczywiście, wrzaski Chambersa obudziły jeszcze kilka osób. Zdezorientowani Krukoni otaczali ich niezdecydowanym wianuszkiem. Nagle z drzwi prowadzących do dormitoriów dziewcząt wypadła Padma Patil - aktualny prefekt Ravenclawu; wciąż zaspana, a mimo to gotowa do przywracania ładu i porządku. Tyle, że było już trochę za późno. Robin powoli odwróciła się i ruszyła do przejścia pod gobelinem. W korytarzu rzuciła się biegiem.

***

Hogwarccy nauczyciele nareszcie przeszli do kontrofensywy i rozpoczęli walkę z gorącem. Wracająca z Wielkiej Sali Robin natknęła się na profesora Flitwicka, który rozmieszczał wzdłuż korytarza unoszące się w powietrzu małe wiatraczki. Z założenia miały one produkować ożywcze podmuchy. W rzeczywistości jednak jedynie mieliły ciepłe powietrze. Sami uczniowie rozpoczęli swoje prywatne krucjaty odpowiednio wcześniej. Anthony Goldstein zaczął na własną rękę majstrować przy pogodzie. Efektem jego starań była mała, burzowa chmurka, która lewitowała mu nad głową, zraszając go deszczem i od czasu do czasu wysyłając miniaturowy piorun, od którego chłopcu elektryzowały włosy. Niestety zaklęcie okazało się nad podziw trwałe i nie dawało się usunąć. Drugi prefekt Ravenclawu przemierzał hogwarckie korytarze mokry i zły, wyglądając jak postać z kreskówki. Cho i Marietta niemal natychmiast skorzystały z okazji i wprowadziły modę na szaty letnie - czyli skróciły swoje szkolne stroje tak, że sięgały im ponad kolana. Nauczyciele łaskawie zgodzili się przymknąć na to oko. Jeden z Gryfonów, nazwiskiem Finnigan, pojawił się w Wielkiej Sali ubrany w kilt i zaczął tłumaczyć wszystkim zainteresowanym, że postanowił kultywować rodowe tradycje. Niestety został zdemaskowany przez Ronalda Weasleya, który zauważył ze zdziwieniem, że przecież Seamus jest Irlandczykiem, a nie Szkotem. Słońce przygrzewało nadal.

- Rozchmurz się - Joan trąciła Robin łokciem w żebra. Dziewczynka podpierała ścianę przy wejściu do klasy, ze skrzyżowanymi ramionami, nogami wysuniętymi na pół korytarza i miną głodnego hipogryfa. Krukoni z szóstego roku powoli zaczynali schodzić się na pierwszą poranną lekcję transmutacji.

- Znowu będzie gorąco - Eddie objawił im wielką nowinę, zjawiając się w korytarzu i parkując swoją szkolną torbę tuż przy stopach naburmuszonej koleżanki. - Czy nauczyciele naprawdę nie mogą nic z tym zrobić? Jestem pewien, że Flitwick zna jakieś zaklęcia przywołujące deszcz.

- To raczej nie wchodzi w grę - mruknęła Robin, wbijając wzrok w podłogę. - Takie grzebanie w meteorologii może być diablo niebezpieczne. Nie wiadomo, jaki kataklizm mogłoby wywołać. Wiesz, teoria chaosu, efekt motyla…

- Jaki efekt? - Eddie spojrzał na nią z pełnym niezrozumieniem.

- Efekt motyla - powtórzyła Robin, wpatrując się dla odmiany w sufit. - Mugole mają taką teorię. Jeśli motyl machnie skrzydełkiem w Pekinie, to może wywołać burzę w Nowym Jorku.

- Poważnie? Zwykły motyl? - Eddie wydawał się wstrząśnięty.

- To tylko przenośnia - Robin zmarszczyła brwi i rzuciła niechętne spojrzenie przeciwległej ścianie. - Bo widzisz, w tej teorii chodzi o to…

- I wszyscy mugole o tym wiedzą? - przerwał jej wyraźnie zbulwersowany chłopak. - I nic z tym nie robią?

- Ależ robią - odezwała się Joan uspokajająco. - Zwłaszcza mugolskie dzieciaki.

- Dzieciaki? - tym razem udało jej się uzyskać dwa zdumione spojrzenia.

- A tak - potwierdziła radośnie i niespodziewanie zaczęła klaskać. Klask, klask. - O, motylek! KLASK, KLASK.

Robin parsknęła śmiechem.

***

„Co się dzieje z myszą, na którą rzuca się zaklęcie znikające?” - Robin wpatrywała się w gryzonia, który - nieświadomy swego przyszłego losu - stanął słupka i mył sobie wąsiki przednimi łapkami. McGonagall zarządziła tego dnia powtórkę z zeszłego roku i wokół pełno było uczniów, zamieniających jeże w poduszeczki do igieł, przyprawiających filiżankom nóżki, różki i inne dodatki oraz transmutujących żółwie w talerze ze szlaczkiem. „Przecież nie staje się zwyczajnie niewidzialna, prawda? Jeśli zamienia się w obłoczek samotnych atomów… ale to byłoby zbyt okrutne… Może jedynie przenosi się w jakiś czwarty wymiar, w równoległą rzeczywistość oddaloną od nas o grubość oddechu. I tam istnieje jako byt potencjalny, czekając, aż kolejne zaklęcie przywoła ją do istnienia. Może, biorąc pod uwagę wielkość przerobu gryzoni na lekcjach transmutacji, po Hogwarcie hulają już całe tabuny myszy-in-potentia.” Robin miała w gruncie rzeczy miękkie serduszko. Byłaby wegetarianką, gdyby nie to, że jej mama miała bardzo stanowcze poglądy na temat roli białka zwierzęcego w diecie. Przyjazd do Hogwartu wiązał się dla niej ze sporym szokiem kulturowym z wielu różnych przyczyn. Jednym z powodów było to, co na lekcjach wyprawiano ze zwierzętami. Gdyby chociaż wiedziała, czemu to ma służyć. „No dobrze, załóżmy, że jestem gospodynią, na dom niespodziewanie zwala mi się chmara wygłodzonych gości, nie mam wystarczającej ilości zastawy stołowej, a pod ręką jest jedynie hodowla myszy mojego syna… Bez sensu.” Jeszcze bardziej przykre były dla niej lekcje eliksirów - te suszone żaby, sproszkowane skarabeusze, skórki boomslanga - czymkolwiek by ten boomslang nie był. Przynajmniej tak było na początku. Potem jednak zajęcia w lochach wyleczyły ją z tej przesadnej wrażliwości. Lekcje ze Snape'em miały to do siebie, że człowiek bardzo szybko przestawał się martwić o życie biednych zwierzątek, a zaczynał o własne.

- Hej, wszystko w porządku? - Eddie spojrzał z niepokojem na koleżankę. - Miałaś się pozbyć tej myszy przy pomocy różdżki, a nie siły woli. Chcesz ją spetryfikować wzrokiem? - Robin obrzuciła go nieprzytomnym spojrzeniem.

- Nie przejmuj się tak - Eddie najwyraźniej poczuł się w obowiązku pocieszać strapionych. - Chambers to kretyn…

- Wcale się nie przejmuję.

Ostatnie słowa chłopca odniosły wreszcie jakiś efekt. Robin wyprostowała się nagle, po czym stanowczym ruchem zgarnęła zaskoczoną mysz ze stołu i schowała ją do torby.

- Silencio - rzuciła gryzoniowi na odchodne. - Ty też - dodała, zwracając się do zdezorientowanego Eddiego.

Na szczęście profesor McGonagall była daleka od podejrzeń w stosunku do Krukonów i doszła do wniosku, że skoro myszy przed dziewczynką nie ma, to znaczy, że została zniknięta. Robin sięgnęła po spodeczek i zajęła się dorabianiem mu nietoperzych skrzydełek. „I tak oto zyskaliśmy ostateczny dowód na istnienie latających talerzy. Co mnie napadło, żeby bronić Ministerstwa? I to w tak idiotyczny sposób…” - ta ostatnia myśl powracała do niej uparcie niczym refren tandetnej piosenki. Problem polegał na tym, że Robin była na ogół pozytywnie nastawiona do świata. Pomijając oczywiście te krótkie i zawstydzające chwile, kiedy miała ochotę wypchnąć Mariettę z okna sypialni. W ludziach wolała się doszukiwać dobrych intencji - wychodząc z prostego założenia, że te złe same się znajdą.

***

- Johnny! Szybko, chodź zobacz! Twoje myszy się rozmnożyły! Mają małe!

- Naprawdę? - pyzaty pierwszoroczniak poderwał się i na łeb na szyję popędził do klatki stojącej pod oknem. - Ale super! - ucieszył się. - Ale… dlaczego to małe jest takie duże?

Robin, siedząca z nosem w podręczniku do numerologii, uśmiechnęła się dyskretnie. Niespodziewanie jakiś cień przysłonił jej pole widzenia.

- Przeszło ci już, czy dalej masz ochotę na mnie powrzeszczeć? - zapytała nie odrywając wzroku od stronic książki.

- Właściwie to chciałam spytać, czy mogłabym się przysiąść.

Robin poderwała głowę i z zaskoczeniem spojrzała na stojącą przy jej stoliku Joan.

- Ale… Zazwyczaj Chambers tu siedzi - popatrzyła na wciąż jeszcze pusty fotel po drugiej stronie stołu.

- No tak. Ale chyba nie dzisiaj? - Joan obejrzała się wymownie przez ramię. Robin podążyła za jej wzrokiem i ku swojemu niebotycznemu zdziwieniu zauważyła Chambersa siedzącego pomiędzy Cho i Mariettą, w towarzystwie pozostałych członkiń kółka gospodyń czarodziejskich. Lisa Turpin, obecna dziewczyna Rogera Daviesa, właśnie przechyliła się przez stół i tłumaczyła coś uśmiechniętemu od ucha do ucha chłopakowi, zamiatając blond włosami po pergaminach.

- To może przystawię sobie krzesło? - zaproponowała Joan.

- Nie, to chyba rzeczywiście nie będzie konieczne - Robin oderwała się od kontemplacji niezrozumiałego widoku.

- Pokłóciliście się?

- Dziwne, że nie słyszałaś. Myślałam, że obudziliśmy wszystkich w wieży. Dlaczego nie siedzisz z Cho? - zapytała szybko, chcąc zmienić temat.

- Bo Chambers zajął moje miejsce. A tak poważnie, to Cho jest bardzo miła i w ogóle, ale trochę ciężko się przy niej skupić. One cały czas gadają o tym, kto z kim, gdzie, dlaczego i co na to jej/jego aktualna druga połowa. Czasem czuję się, jakbym pracowała w jakiejś plotkarskiej radiostacji.

- Powinnaś spróbować pouczyć się przy Chambersie, jak ma jeden z tych napadów oratorskich. Czasem mam wrażenie, że on któregoś dnia za mocno oberwał tłuczkiem w głowę, neurony mu się poplątały i teraz zamiast mówić, co myśli, myśli, co mówi.

- Chyba nie załapałam?

- Znasz to powiedzenie: „Pomyśl dwa razy, zanim coś powiesz”?

- Tak?

- Chambers się do niego nie stosuje. On najpierw coś mówi, a dopiero potem zastanawia się, co właściwie powiedział.

Joan skinęła głową z wyraźnym rozbawieniem.

- Czy ty się czasem nie przemęczasz? - zapytała, wskazując na stos podręczników spiętrzony przed Robin.

- A co mam lepszego do roboty? - dziewczynka wzruszyła ramionami.

- Ale po co ci tyle książek o animagach? - Joan przechyliła głowę, odczytując tytuły na opasłych woluminach. - Przecież to już przerabialiśmy?

- Na powtórki do OWTM-ów nigdy nie jest za wcześnie - wymamrotała Robin, wbijając wzrok w stronę podręcznika.

Po dłuższej chwili zorientowała się, że nie rozumie ani słowa z tego, co przeczytała. Jej myśli utknęły w jakimś zwariowanym kołowrocie i obracały się wciąż i wciąż wokół jednego tematu. „Tego dnia, kiedy Cedrik zginął… to było tak, jakby niebo spadło nam na głowy.” Widywała Diggory'ego wcześniej - chłopiec chodził w końcu z Cho od czasu Balu Bożonarodzeniowego. Często wpadała na nich w bibliotece lub na korytarzach - trzymali się za ręce, oboje roześmiani i szczęśliwi. A potem, kiedy Dumbledore wyjaśnił im, co się stało, przez krótką chwilę miała to obrzydliwe uczycie, że wbrew własnej woli została wplątana w coś, co zupełnie nie było jej sprawą. Gdyby nie dostała tego jednego listu, to wszystko by jej nie dotyczyło, nie musiałaby o niczym wiedzieć, nie musiałaby się martwić… Ale to był tylko moment i wkrótce potem to uczucie zniknęło. To był jej świat. Uwierzyła… Tylko że w czasie wakacji było tak spokojnie, nic się nie działo, więc po prostu zgarnęła te wszystkie niechciane myśli i zakopała je w jakimś odległym zakamarku umysłu, i z całej siły starała się do nich nie wracać. Aż do dziś… „Wiem, dlaczego broniłam Ministerstwa” - pomyślała w porywie samokrytycyzmu. „Bo sama zachowuję się dokładnie jak oni. Wolę udawać, że o niczym nie wiem. Jak to dziecko, które narzuca koc na głowę i myśli, że go nie znajdą. Ale nie dlatego, że się boję - dlatego, że nie chcę znowu się bać.” Wspomnienia zawirowały, niczym skrawki kolorowego papieru porwane wiatrem. Zapach lekarstw. Dłoń na szpitalnej kołdrze, bezsilna, szczupła, niemalże przejrzysta. Czas rozcinany wskazówkami zegarka na drobne kawałeczki, które coraz trudniej było przełknąć, odmierzany kroplami płynu spływającymi przezroczystą rurką. „Żeby tak można było wyjść z siebie, trzasnąć drzwiami i choć przez chwilę być kimś innym, gdzieś indziej…” Być kimś innym… Robin uniosła głowę i spojrzała na Joan, siedzącą po drugiej stronie stołu. Krukonka już na dobre zatonęła w książce - znad brzegu wystawał jej tylko czubek głowy. Robin szybko wyciągnęła rękę i zamieniła swój podręcznik numerologii na jedną z książek o animagach, po czym ułożyła się w fotelu opierając ją o kolana i otaczając rękami tak, żeby nikt nie widział okładki.

***

Obraz w jakiś sposób przypominał jej dzieła Edgara de Gas*, właściwie sama nie wiedziała dlaczego. Owszem, Degas przedstawiał swoje tancerki w wielu różnych, dziwnych pozach, Robin była jednak całkiem pewna, że na żadnym z jego płócien nie było sceny, w której baletnica usiłowałaby zatłuc swojego nauczyciela maczugą. Pod tym względem portret Barnabasza Bzika, a raczej tego, co z niego zostało, był absolutnie wyjątkowy. Westchnęła ciężko i zaczęła spacerować wzdłuż korytarza szybkim, nerwowym krokiem. Nawet nie pamiętała, w którym momencie ta myśl powstała w jej głowie. Może w chwili, kiedy po raz pierwszy zobaczyła, jak profesor McGonagall zmienia się w małą, burą kotkę? To wyglądało na takie łatwe - jedna chwila i już możesz obserwować świat z całkiem innej perspektywy. Robin postanowiła, że koniecznie musi zostać animagiem. Dużo później dodała do tego przymiotnik „nielegalnym”. Wiedziała, że Ministerstwo rejestruje wszystkich czarodziejów chcących zostać animagami, kontroluje ich przemiany i czuwa nad ich populacją. Nie była jednak pewna, jak dokładnie załatwia się te sprawy, a poza tym miała wątpliwości, czy przyjęliby ją, skoro nie skończyła jeszcze szkoły. Poza tym przez cały ten czas była taką typową grzeczną dziewczynką. Uczyła się doskonale, zawsze odrabiała zadania domowe na czas, nie pyskowała, nie miotała klątw na kolegów, nie rzucała łajnobombami, w ciagu pięciu lat nauki nie zarobiła ani jednego szlabanu - i poniewczasie doszła do wniosku, że ominęła ją cała zabawa. Przemiana animagiczna miała być pierwszym objawem młodzieńczej beztroski, głupoty, szaleństwa i niesubordynacji.

Robin zatrzymała się przed drzwiami, które znienacka wychynęły ze ściany jak sklątka z pudełka i nacisnęła klamkę. Pokój Życzeń wypełniały półki z książkami. Oczywiście - co innego mogłaby w nim znaleźć Krukonka? Oprócz nich znajdowało się w nim jeszcze duże lustro, spore i szeroko otwarte okno oraz - nie wiedzieć czemu - drzewo wyrastające z podłogi z zawieszonym na gałęzi karmnikiem dla ptaków. Całość stanowiła połączenie dość dziwaczne i Robin mimo woli zaczęła się zastanawiać, czy dobrze trafiła. Na szczęście tytuły woluminów ustawionych na regałach upewniły ją, że pokój przynajmniej częściowo wiedział, co robi. Większość z tych książek znała już niemal na pamięć i czuła się odpowiednio przygotowana, a mimo to wciąż jeszcze się wahała. Lekkim niepokojem napełniał ją fakt, że animag nie mógł decydować, jakim zwierzęciem chce się stać. Zamiast tego zamieniał się w stworzenie, które w jakiś sposób najbardziej do niego pasowało. Najchętniej przybrałaby postać kota, ale ze względu na swój charakter podejrzewała, że prędzej zamieni się w ostrygę - cechowała ją w końcu podobna otwartość na świat. Robin podeszła do lustra i spojrzała swojemu odbiciu prosto w oczy. Niespodziewanie doszła do wniosku, że tego dnia stać ją na wszystko. Zdjęła szkolną szatę, pamiętając o tym, że okulary McGonagall zostawiały po sobie ślad w postaci ciemniejszego futerka wokół oczu; im mniej cech charakterystycznych, tym lepiej. Dżinsy i letnią koszulkę, tym razem gładką i pozbawioną napisu, uznała za wystarczająco neutralne. Ostrożnie odłożyła różdżkę. Klęknęła przed lustrem i wzięła głęboki oddech. Czułaby się pewniej, gdyby mogła wypowiedzieć jakieś zaklęcie, ale przemiany dokonywało się jedynie siłą woli. Raz jeszcze odetchnęła głęboko i zamknęła oczy. Zaczęło się. Uczucie było dziwne - jakby nagle zanurzyła się w lodowatej wodzie: po całym ciele rozbiegły się iskierki tak zimne, że aż parzyły, następnie ogarnęło ją gorąco, miała wrażenie, że jej skóra płonie i marszczy się jak pergamin wrzucony w ogień, a potem… wrażenie było zbyt niesamowite, żeby można je było opisać. Robin mimowolnie otworzyła oczy i spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Na nie-swoje odbicie. „O nie! Nienienienienie!” Pierwsza przemiana zawsze trwa najdłużej. Ta jeszcze się nie zakończyła, ale Robin już widziała, w co miała się zmienić. „NIE!” Panika ogarnęła jej umysł, jakby nagle zanurzyła się w wodny wir. Zebrała się w sobie, rozpaczliwie pragnąc zatrzymać zachodzące zmiany. Nagle w jej ciele wybuchnął ból, jakby każda komórka rozrywała się na kawałeczki. Robin zawyła i skuliła się na podłodze. A potem wszystko ustało. Dziewczynka jeszcze przez chwilę leżała bez ruchu, oddychając ciężko. „Zatrzymałam to” - pomyślała z niedowierzaniem. Uniosła się z trudem i raz jeszcze spojrzała w lustro. „Naprawdę to zatrzymałam” - pomyślała z przerażeniem.

- O w mordę hipogryfa - dodała na głos.

Drzwi były zamknięte. Robin zakwiliła krótko i osunęła się na ziemię. Oczywiście nie było potrzeby, żeby pani Pomfrey spała w skrzydle szpitalnym, skoro aktualnie nie przebywał w nim żaden z uczniów. Zapewne miała gdzieś w Hogwarcie swoje prywatne kwatery, w których obecnie chrapała słodko, nie niepokojona żadnymi złymi przeczuciami odnośnie stanu swojej trzódki. Możliwe nawet, że te kwatery były gdzieś niedaleko, ale spanikowana Robin za nic nie mogła odgadnąć gdzie. „Bo teraz mam ptasi móżdżek” - pomyślała histerycznie. „Dlaczego to nie mógł być struś? Albo kiwi, albo kazuar, albo zwykła kura! Dlaczego nie piiingwiiin?! Albo dziobak, na wszystkie węże Slytherina! Co z tego, że stekowiec, przecież wygląda jak przydeptana kaczka. Dlaczego to musiało być to… to… to… Co to w ogóle, do licha ciężkiego jest?!” Popatrzyła z obrzydzeniem po sobie. W tej sytuacji nie był to najlepszy pomysł. „O mamuniu… To miał być jakiś parszywy wróbel. A ja teraz wyglądam jak harpia. Jak ja będę trzymać różdżkę? A pędzel? Podobno niektóre dzieci potrafią malować stopami… Ja nie chcę stopami, ja mam szponyyy.” Wpatrzyła się z rozpaczą w drzwi, jakby miała nadzieję, że zrozumieją jej beznadziejne położenie i runą same z siebie, niczym mur berliński… Z hałasem odpowiednim, żeby obudzić szkolną pielęgniarkę, gdziekolwiek jest. Niestety, jak sobie to z opóźnieniem uświadomiła, murowi berlińskiemu ktoś w runięciu wybitnie pomagał - a i hogwarckie drzwi nie przejawiały ani uncji własnej inicjatywy. Tkwiły w miejscu - wyniosłe, dumne, niewzruszone i drewniane. „Czekajcie wy, ja się jeszcze zemszczę. Pożałujecie dnia, w którym wyszłyście spod ręki tego… jak mu tam? Jak się nazywa facet, co robi drzwi? Bo dachy to chyba skrzypek? To znaczy dekarz. Na laskę, tfu, łaskę Iluvatara, o czym ja myślę? Dlaczego mnie to spotkało? Przecież byłam grzeczna! Co z tego, że w trzeciej klasie dolałam Marietcie waleriany do perfum? I tak się nie zorientowała, a przynajmniej przez kilka dni była spokojniejsza niż zwykle. I koty ją polubiły. Poza tym, to był tylko jeden raz! Dlaczego nie mogłam zamienić się w mysz? Albo w tą, no w biedroneczkę, o! Jakoś bym to przeżyła. Chyba, że ktoś by mnie rozdeptał. Ale przynajmniej bym się przemieniła, odmieniła i poszła spać. A nie tkwiła tutaj, wyglądając jak któryś z eksperymentów Hagrida.” Niespodziewanie do uszu dziewczynki dobiegł odgłos czyichś kroków. „Jasne, dobijcie mnie. Jeszcze mi tutaj brakuje Pani Norris albo Filcha. Albo któregoś z hogwarckich nocnych marków. Zdaje się, że Potter lubi łazić po ciemku. Jak wygada, to zabiję. Albo profesora Flitwicka - przy moim szczęściu powinien mieć dziś dyżur i moją reputację sklątki zeżrą. Albo…”

- Co się tutaj dzieje?

„Oczywiście. Jak mogłam zapomnieć. Kto jeszcze lubi się włóczyć po nocach?”

***

Poppy Pomfrey krzątała się wokół dziewczynki, która popadła niemalże w katatonię. Od czasu do czasu gruchała uspokajająco, głaskała sfrustrowane dziecko po główce (miejscami opierzonej, co sprawiało, że dziewczątko wyglądało jak nadgorliwy Indianin… przynajmniej do poziomu obojczyków) i proponowała na zmianę eliksir pieprzowy, ciepłe mleczko, miksturę uspokajającą i imbirowe ciasteczka, wychodząc z założenia, że zaszkodzić nie zaszkodzą, a efekt placebo jest nie do pogardzenia. Dziewczę przysiadło na krawędzi łóżka, otuliło się skrzydłami i popatrywało podejrzliwie na swojego Mistrza Eliksirów. Severus Snape ze swej strony również przyglądał się uczennicy, z nieco mniejszą podejrzliwością, a większym zainteresowaniem. Robin miała brzydkie wrażenie, że nauczyciel kroi ją wzrokiem, jakby była jednym z tych marnych szczątków doczesnych, co się taplają u niego w słojach.

- Co ci się, moja droga, stało?

- Dale, czy możesz mi wytłumaczyć, co właściwie usiłowałaś osiągnąć?

Dwa pytania padły niemal równocześnie. Profesor Snape i Madame Pomfrey spojrzeli na siebie karcąco.

- Severusie, nie tak ostro. Nie widzisz, że ta biedna dziewczyna już i tak się trzęsie ze strachu?

Snape rzucił pielęgniarce spojrzenie ciężkie jak wieko sarkofagu, jakby chciał podkreślić, że ostry to on dopiero zacznie być. Poppy odpowiedziała wejrzeniem tak ciepłym, że można by nim ogrzać stado zmarzniętych szczeniaczków i tak łzawym, że wystarczyłoby do podlania sporej grządki pietruszki. Mistrz Eliksirów wzruszył ramionami i postanowił wypróbować to nowatorskie podejście. Ostatecznie Albus Dumbledore już od dawna i z uporem godnym lepszej sprawy powtarzał mu, że powinien być milszy dla uczniów. „Trochę empatii Severusie.” „Empatia, też coś.”

- Robin to zdaje się takie ptaszysko? - zagaił taktownie.

- Uhm.

- No więc… ptaszku - zaczął, dochodząc do słusznego wniosku, że już „ptaszyną” by się zadławił - zechciej nam wyjaśnić, co ci się przytrafiło.

Treść odrobinę minęła się z formą. Głos Mistrza Eliksirów był gładki, lśniący… Nieprzyjemnie się Robin kojarzył. Takim głosem można by zadźgać bizona, ściąć sosnę, wydrążyć z niej canoe, a na zakończenie oskalpować grupę bladych twarzy.

Podziałało bez pudła. Dziewczyna wyprostowała się i spojrzała na nauczyciela oczami wielkimi jak miseczki śniadaniowe i wypełnionymi po brzegi nieokreśloną grozą.

- Ja… ja… Ja ćwiczyłam zaklęcia na transmutację!

Szkoda, że Severus Snape nie czytywał mugolskich bajek. Powinien był zapoznać się przynajmniej z „Krzesiwem”. Dzięki temu wiedziałby zapewne, co przypominała buzia dziewczynki, ozdobiona oczkami, które przybrały wielkość misek do zupy i zdawały się wciąż rosnąć.

- Doprawdy? I ćwiczyłaś je na sobie?

- Tak, bo… bo to barbarzyństwo ćwiczyć je na zwierzętach!

- Słucham? - Poppy spojrzała na swoją pacjentkę z wyraźnym zaskoczeniem.

- To barbarzyństwo - powtórzyła Robin, nadal przerażona, ale i mocno zdeterminowana. Na jej twarzy pojawiła się mina pod tytułem: „Ustaliliśmy, że byliśmy w filharmonii i tego będziemy się trzymać.” - To barbarzyństwo, co my robimy tym biednym stworzeniom. To są żywe istoty! Mają uczucia! I rodziny! A my je traktujemy jak… jak rzeczy! Całe szczęście, że mugole nie wiedzą o Hogwarcie, bo już dawno mielibyśmy na karku WWF i Greenpeace i… i Ligę Ochrony Przyrody!

Poppy wyglądała na zaszokowaną. Severus Snape w ogóle nie wyglądał, gdyż cofnął się w cień. Robin, mimo najszczerszych chęci, nie mogła rozszyfrować wyrazu jego twarzy.

- Dość… interesujący punkt widzenia. Muszę przyznać, że poglądy dzisiejszej młodzieży bywają bardzo inspirujące. Czyżbyś to właśnie dusiła w sobie przez te wszystkie lata? - Robin rzuciła nauczycielowi spojrzenie tak ociekające podejrzliwością, jak naleśniki Dumbledore'a, syropem klonowym.

- Jeśli masz jeszcze jakieś uwagi odnośnie barbarzyńskich obyczajów panujących w tej szkole, to nie krępuj się proszę. Duszenie w sobie emocji bywa bardzo niezdrowe - dodał profesor kładąc wyraźny nacisk na „duszenie”. - Muszę cię jednak uprzedzić, że pozycja naczelnego obrońcy skrzatów uciśnionych jest już zajęta przez pannę Granger. Ale może masz jakieś uwagi odnośnie obowiązku noszenia szat szkolnych?

Przód koszulki Robin ostał się w stanie nienaruszonym, ale tył zamienił się w pióra. Sama dziewczynka wolała się nie zastanawiać, na czym się to wszystko trzyma, zwłaszcza, że uświadomiła sobie, iż jej szata szkolna rzeczywiście pozostała na podłodze w Pokoju Życzeń.

- Czemu nie - oświadczyła buntowniczo. - Przecież tylko masochista nosi czarne szaty przy takim upale. - Krukoński umysł najwyraźniej zagalopował się lekko i sam już nie wiedział, dokąd pędzi. Na szczęście Robin poza gryfońskimi odruchami posiadała również jakieś śladowe ilości typowo ślizgońskiego instynktu samozachowawczego. Cechy owe w tej jakże kryzysowej sytuacji uległy aktywacji, zebrały się w sobie i zafundowały jej małą terapię wstrząsową. Wstrząśnięta dziewczyna rzuciła okiem na majaczące w cieniu mroczne widmo i gwałtownie zatrzasnęła buzię. Towarzyszący temu odgłos bardzo przypominał jęk kruszonego szkliwa.

- Naprawdę tak myślisz? - napływający z mroku głos mrocznego widma był słodki jak melasa.

- Nie - odparła dziewczynka z rozpaczliwą pewnością w głosie. - Ja nie myślę. Od myślenia robią się zmarszczki.

- Doprawdy?

- Tak. Na mózgu.

- To jest raczej dość pozytywny objaw.

- Ja jestem kobietą i mnie wszystkie zmarszczki przeszkadzają.

- Z tym ostatnim stwierdzeniem bym się chwilowo wstrzymał. Z tego co widzę, to aktualnie jesteś pół-wróbelkiem.

Robin zamilkła i rzuciła pani Pomfrey błagalne spojrzenie. Wzrok zgnębionego biedactwa trafił prosto do serca zacnej niewiasty.

- Już, już gołąbeczko. Zaraz znajdziemy odpowiedni eliksir…

- Eliksiry na to nie pomogą - Severus Snape wyłonił się z mroku. - Zaklęcia również nie. Przykro mi, Poppy, ale obawiam się, że pomoc, jaką możesz zaoferować, okaże się tu całkowicie nieskuteczna. - Pielęgniarka rzuciła mu wystraszone spojrzenie. Nauczyciel jeszcze przez chwilę wpatrywał się w „gołąbeczkę” nieodgadnionym wzrokiem, po czym zaproponował:

- Gdybyś zechciała zostawić nas na chwilę samych. Sądzę, że jestem w stanie poradzić sobie z tym problemem… - Robin posłusznie podniosła się z łóżka.

- Nie ty - Snape rzucił jej zniecierpliwione spojrzenie.

Dwie kobiety (jedna w wieku dojrzałym, a druga… hmm, nieopierzona) zwróciły się do niego ze zdumieniem wypisanym na obliczach. Po chwili na twarzy Poppy pojawił się wyraz zrozumienia, a Robin wyraźnie zbladła. W umyśle dziewczynki pojawiła się wizja profesora Snape'a „radzącego sobie” z jej problemem. Zawierała siekierę.

***

- A teraz uspokój się, weź głęboki oddech i dokończ to, co zaczęłaś - powiedział Snape z chwilą, gdy za panią Pomfrey zamknęły się drzwi.

- Słucham? - Robin wpatrywała się w niego niczym mały ptaszek w wielkiego węża. - Ale ja nie…

- Dale - Snape przerwał jej ostrzegawczym tonem. - Ja cię naprawdę nie podejrzewam o samobójczą głupotę. Po pierwsze dlatego, że przez pięć lat nauki w tej szkole nie dałaś mi do tego żadnych powodów. Po drugie, ponieważ o samobójczą głupotę zwykłem podejrzewać Gryfonów, a od Krukonów wymagam czegoś więcej. Więc przyjmij łaskawie do wiadomości, że potrafię rozpoznać niepełną przemianę animagiczną.

Dziewczynka wpatrywała się w niego bez mrugnięcia okiem.

- Masz teraz trzy wyjścia. Albo dokończysz przemianę - szybko - a wtedy nie będzie ona miała żadnych nieprzewidzianych następstw. Albo wylądujesz w św. Mungu. A wtedy opadną cię magomedycy, znajdą u ciebie tysiąc różnych chorób, potem się pokłócą i zaczną wyzywać od konowałów, a na koniec przepiszą ci porcję leków, która powaliłaby hipogryfa. I będziesz miała szczęście, jeśli wyjdziesz ze szpitala przed OWTM-ami.

- A trzecie wyjście? - zapytała Robin, która była może otumaniona, ale nadal umiała liczyć.

- Zawsze jeszcze możesz latać po Hogwarcie w charakterze upadłego anioła.

Robin rzuciła nauczycielowi spojrzenie zranionej sarenki i zamknęła oczy. Po ciele pobiegły jej znajome iskierki. Po dłuższej chwili uniosła powieki. Świat się zmienił.

- Ćwir - powiedziała.

- Nie rozumiem po ptasiemu - rzucił sucho Severus Snape. - Jak chcesz mi coś powiedzieć, to przemień się z powrotem.

Siedzący na łóżku ptaszek zamknął ślepka. I znowu - zimno, ciepło… Nie odważyła się otworzyć oczu.

- Czy jestem już normalna? - zapytała łamiącym się głosem.

- Tego bym nie powiedział, ale przynajmniej wyglądasz jak człowiek.

Robin uniosła powieki i spojrzała po sobie. „Dwie rączki, dwie nóżki, ani pół piórka. Co za radość.” Dziewczyna wyraźnie osłabła z ulgi i zaczęła zsuwać się z łóżka.

- Nie mdlej mi tu - nauczyciel złapał ją za kołnierz i posadził z powrotem.

W następnej chwili, ku jego dzikiemu zaskoczeniu, Robin wybuchnęła płaczem, obejmując go w pasie i wtulając nos w guziki na piersi.

- To było straaaszne! - w tym momencie ślizgońskie mechanizmy samokontroli spakowały manatki i wyprowadziły się na inny kontynent, a gryfońskie odruchy zginęły tragicznie, rażone apopleksją. Mistrz Eliksirów zaś wyglądał jakby miał zaraz podążyć w ślady jednych lub drugich. Nauczyciel rzucił wściekłe spojrzenie na drzwi sali. Niestety, pielęgniarka najwyraźniej nie miała jeszcze zamiaru wrócić, a dziewczyna wypłakiwała mu się w świeżo upraną szatę. Całe dotychczasowe, bogate w różnorodne doświadczenia życie, nie przygotowało go na taką sytuację. Usilnie próbował przypomnieć sobie formułę jakiegokolwiek zaklęcia uspokajającego, ale jak na złość w myślach plątała mu się jedynie Avada Kedavra. „Czemu nie, przynajmniej uspokoiłbym ją ostatecznie. Ale Dumbledore pewnie by się dąsał…” Na szczęście szok poprzemianowy szybko jej minął. To było nawet dość zaskakujące - zwykle takie huśtawki trwały dłużej, gdyż organizm musiał się ustosunkować do nowych możliwości i zrobić miejsce dla zwierzęcego ego i id z przyległościami.

- Przepraszam. Wysuszyłabym to panu, ale zostawiłam gdzieś różdżkę - powiedziała, z godnością pociągając nosem.

- Następnym razem przemieniaj się razem z nią - warknął nauczyciel, w najwyższym stopniu zniesmaczony. Jednym ruchem doprowadził się do porządku i na wszelki wypadek odsunął o kilka kroków.

W tej samej chwili rozległo się nieśmiałe pukanie do drzwi i po chwili Poppy Pomfrey wetknęła do sali głowę. Całą w różowych papilotach.

- Och, Severusie. Widzę, że naprawdę doskonale sobie poradziłeś - wykrzyknęła z szerokim uśmiechem. Zbyt szerokim.

Wobec wyrazu twarzy Mistrza Eliksirów Wielki Wódz Gradowa Chmura musiałby z szacunkiem zdjąć pióropusz.

- Masz miesięczny szlaban - warknął w stronę Krukonki.

- To znaczy, że mnie nie wyleją? - dziewczyna uniosła ku niemu załzawione oczy.

- Nie, nie sądzę. Myślę, że możesz liczyć na pewną wyrozumiałość, skoro jest to twoje pierwsze wykroczenie - pani Pomfrey uśmiechnęła się pokrzepiająco. - Nieprawdaż, Severusie?

- Uczniowie tej szkoły wykazywali się już o wiele bardziej imponującą głupotą i nie byli wyrzucani - Snape wzniósł oczy do powały. Sądząc po jego minie, wcale nie był zadowolony z tego stanu rzeczy. - Na tle ich wyczynów twój wyskok wypada nader blado. Zgłosisz się jutro do dyrektora, o ile znajdzie dla ciebie czas. A jeśli nie znajdzie, to pojutrze - powiedział spoglądając ponownie na uczennicę. - A co do twoich postulatów… W sprawie odpowiedniego traktowania zwierząt możesz się oczywiście zgłosić do profesor McGonagall. Ale jeśli chodzi o obowiązek noszenia szat szkolnych, mogę od razu rozwiać twoje złudzenia; nie zostanie on zniesiony. Jutro chcę cię widzieć w przepisowej czarnej szkolnej szacie. Pozapinanej na wszystkie guziki.

Rzuciwszy tę ostatnią złośliwość, Mistrz Eliksirów obrócił się na pięcie i wymaszerował z sali szpitalnej. Mrok, czający się tuż za progiem, wyciągnął po niego stęsknione ramiona.

***

Sen,

Przychodzi zawsze na miękkich łapach

Jak kot

Łasi się do moich stóp

W jego srebrzystej sierści -

Pchły marzeń sennych.

Will?

Tak?

Co robisz, kiedy nie możesz zasnąć?

Liczę kafle przelatujące przez obręcz.

No jasne.

Robin otworzyła oczy. „Śniło mi się… Co? Śniłam… o snach… Jakie to dziwne” - pomyślała, przeciągając się rozkosznie. W następnej chwili wspomnienie poprzedniej nocy zwaliło się na nią z siłą stutonowej lawiny. „O nie. Jutro buduję rakietę i wystrzelam się na Księżyc. One way ticket to the moon.” Dziewczynka jęknęła i zakryła głowę poduszką. „To jest jakiś… chichot historii. Co ja zrobiłam nie tak? Co ja mam wspólnego z jakimś podfruwajłem? Gdybym zamieniła się w jakieś przyziemne stworzenie, to na pewno bym tak nie spanikowała i wszystko by było w porządku. Przecież tyle czasu się o tym uczyłam. A tak… I na dodatek musiał mnie znaleźć akurat Snape. Święta Felicjanno od Ledwomagicznych! Snape!” Ogrom nieszczęścia uderzył taranem we wrota skołatanej duszy.

Robin na lekcjach starała się być niewidzialna, niesłyszalna i niemalże bezwonna. Taka Hermiona Granger po każdym pytaniu, postawionym przez nauczyciela, zachowywała się jakby miała wystrzelić jak korek od szampana. Robin zaś stosowała strategię wiem-ale-nie-powiem i wszystkie odpowiedzi należało jej wyciągać z gardła niemalże siłą. Lekcje eliksirów stanowiły jednak wyjątek. Dziewczyna traktowała je jak sport ekstremalny. Z czystej przekory postanowiła, że musi zdobyć uznanie nauczyciela - Severus Snape bowiem z zasady nie chwalił nikogo spoza swojego domu. A i tego ostatniego nie mogła być pewna, gdyż w jej grupie nigdy nie było żadnego Ślizgona. „Przepadło. Teraz już nigdy nie będzie traktował mnie poważnie. Za każdym razem, jak na mnie spojrzy, będzie widział eksperymentalnego kurczaka z nielegalnej hodowli.”

Joan Reno otworzyła oczy. „Ciemność widzę” - pomyślała. „No tak, to się musiało tak skończyć. Słońce się przepaliło jak przegrzana żarówka. I teraz będziemy mieli katastrofę ekologiczną i globalne zlodowacenie. Może się załapię na narty.” Usiadła na łóżku, a wówczas ciemność zsunęła jej się z twarzy, przybierając postać czarnego swetra. Joan zamrugała ze zdziwieniem. Cała najbliższa okolica, łącznie z łóżkami, krzesłami, parapetem i słupkami od baldachimów, obwieszona była częściami garderoby Robin. Na podłodze zalegały jej farby, kredki, szkicowniki, magiczne rysiki i inne akcesoria. Ich właścicielka zaś ryła we własnym kufrze jak obłąkana nornica.

- Robin? - zapytała Joan ostrożnie. - Co robisz?

- Szukam balerinek - odpowiedziało jej z kufra.

- Czego?

- Balerinek. Czarnych. Z okrągłymi noskami i kokardkami ze sznurka. Jestem pewna, że dostałam takie od którejś nazbyt optymistycznej ciotki.

- Ale po co ci nagle balerinki?

- Bo nie zamierzam się wydurniać bardziej niż to konieczne i wkładać adidasów do letniej sukienki. - Robiło się coraz dziwaczniej. „Ja chyba jeszcze śpię” - pomyślała Joan nieprzytomnie.

- Ale dlaczego nagle chcesz włożyć sukienkę?

- Nie chcę. Snape mi kazał.

- Snape kazał ci włożyć sukienkę? - No, to już śmiało mogło pretendować do miana sensacji miesiąca.

- Nie - Robin wychynęła z kufra, ukazując światu rozzłoszczona twarzyczkę i potargane włosy. - Snape kazał mi włożyć szkolną szatę i zapiąć się pod szyję. A to oznacza, że pod spód muszę włożyć sukienkę, bo nie zamierzam się ugotować.

- A skąd ją weźmiesz?

Robin pozbierała się z kolan i tragicznym gestem wskazała kreację rozłożoną na łóżku.

- Transmutowałam dżinsy - oznajmiła z dużym wyczuciem dramatyzmu.

Joan dojrzała do działania. Taka okazja mogła się więcej nie trafić. Wylazła z łóżka i pospiesznie nałożyła szlafrok.

- No dobra. Siadaj - złapała Robin za ramiona i siłą posadziła na krześle. - A teraz patrz, słuchaj i zapamiętaj do końca życia. To - szamańskim ruchem wyciągnęła z kieszeni szlafroka niewielki przedmiot - jest tusz do rzęs.

Robin została bezceremonialnie zapoznana z tuszem i pomadką do ust, a potem Joan zaatakowała jej włosy.

- Ała!

- Nie szarp się, to nie będzie bolało.

- Dlaczego to robisz?

- Bo mam niewyżyty instynkt macierzyński.

- To kup sobie pudla!

Podniesione głosy obudziły wreszcie Cho, która najpierw długo przecierała oczy, potem zażądała wyjaśnień, co doprowadziło Robin na skraj załamania nerwowego, a następnie ochoczo przyłączyła się do akcji pod tytułem „zamieniamy Brzydkie Kaczątko w ładne”.

Robin została uczesana, ozdobiona szeroką opaską na włosy, przebrana w sukienkę, a na zakończenie - poddana surowej ocenie. Jury w składzie Chang i Reno stwierdziło, że wampa z niej nie będzie, ale przynajmniej widać, że jest rodzaju żeńskiego.

- Nie waż mi się zdejmować tej opaski. Teraz przynajmniej widać, że masz jakąś twarz. Przedtem wyglądałaś jak Chewbacca z Gwiezdnych Wojen - podsumowała Joan.

- Czy wy musicie tak wrzeszczeć środku nocy?! - niespodziewanie z ostatniego łóżka wyjrzała głowa Marietty.

Trzy Krukonki spojrzały na nią ze zdziwieniem. Jako żywo, w pokoju nikt nie wrzeszczał, poza samą Mariettą. Poza tym był już ranek.

- Marietta, zobacz! - zakrzyknęła radośnie Joan. - Mamy nową koleżankę. - Złapała Robin za ramiona i postawiła przed łóżkiem panny Edgcombe. - Nazywa się Mary Sue i będzie z nami chodzić do szóstej klasy. Właściwie powinna być z nami od pierwszej, ale Dumbledore zapomniał wysłać do niej list. Ale jest taka mądra, piękna i inteligentna, że na pewno szybko nadrobi zaległości.

- Świetnie - wysyczała Marietta przez zaciśnięte zęby. - Możecie jej powiedzieć, żeby zajęła łóżko Robin. I tak za nią nie przepadałam. - Po czym wykonała klasyczny pad na łóżko i nakryła głowę kołdrą.

***

Trzy Krukonki, z odmienioną Robin na przedzie, zeszły do pokoju wspólnego i wpadły prosto na Chambersa. Oczywiście.

- Tylko spróbuj coś powiedzieć, a śniadanie będziesz sobie wyłapywał językiem spod sufitu* - zagroziła mu Robin, wymachując różdżką.

Po nieszczęsny kawałek patyka oraz swoją szkolną szatę musiała wrócić w środku nocy. Nie mogła przecież zajrzeć do Pokoju Życzeń, dopóki nie pozbyła się pani Pomfrey. Osoby, które powierzyły jej sekret magicznej komnaty, raczej nie byłyby zachwycone, gdyby ujawniała tę tajemnicę komu popadnie. Była niewyspana, dręczył ją kac moralny i musiała nosić kieckę. Drobiazgowa analiza związków przyczynowo-skutkowych zaś sprawiła, że miała bardzo konkretny pomysł na to, kto jest za to wszystko odpowiedzialny.

Stojąca za plecami Robin Joan sprawiała wrażenie, jakby miała ochotę zacząć walić głową o ścianę.

_______________________

*Przekładając z rudzikowego na nasze: „zamienię cię w żabę”.

***

--- część 05 ---

Uczniowie rozstępowali się jak Morze Czerwone, wpadając na ściany i na siebie nawzajem. Znalazło się również dwóch takich, co wyskoczyli przez okno… na szczęście z parteru. Naczelny Nietoperz Hogwartu sunął przez szkolne korytarze niczym Anioł Zemsty. Z oczu Mistrza Eliksirów sypały się skry. Szaty łopotały jak czarne żagle. Czoło przecinała zmarszczka, przypominająca błyskawicę - rozprostowaną. „Jestem całkowicie pewny, że w moim kontrakcie nie ma ani jednej wzmianki o tym, że mam pełnić obowiązki wewnętrznej sowy pocztowej.” Nauczyciel zatrzymał się przed grupką Krukonów czekającą na lekcję obrony przed czarną magią. Z uczniowskich gardeł dobyło się stłumione mamrotanie, które brzmiało trochę jak „dzień dobry, panie profesorze”, a trochę jak „zgiń, przepadnij, ohydna poczwaro”.

- Dale - profesor starał się wyłowić z tłumu znajomą fizjonomię.

- Tak, panie profesorze? - odezwało się gdzieś z niższych rejonów.

Zdanie zostało wypowiedziane tonem, jakim zwykle wyraża się życzenia w stylu „obyś sczezł, paskudo”. Mistrz Eliksirów opuścił wzrok i przez chwilę kontemplował stojący przed nim obiekt, po czym z pewnym wahaniem sklasyfikował go jako odpierzoną Dale. Nie wyglądała normalnie. Co prawda, dla tej dziewczyny było to dość typowe. Ale tym razem wyglądała nienormalnie - inaczej.

- Zgłosisz się do dyrektora jutro o godzinie dziewiątej.

- Tak, panie profesorze. Zapamiętam. Dziękuję, panie profesorze.

Instynkt pedagogiczny dźgnął Severusa Snape'a palcem w duszę. „Za szybko. Za grzecznie. Coś tu nie gra.” Raz jeszcze przyjrzał się dziewczynie. „Szata”. Cho i Joan w ferworze walki przerobiły strój Robin na szatę letnią. Czarny materiał kończył się nieco nad kolanami, a spod niego wystawał rąbek sukienki błękitnej jak kwiaty barwinka.

- Dale. - Zdumiewające, w jaki sposób wizja porażających piekielnych otchłani mogła się zmieścić w tak krótkim słowie.

W głowie Robin rozdzwoniły się wszystkie alarmy. „Wiedziałam” - pomyślała z rozpaczą. „Mówiłam im, żeby tego nie robiły, ale kto mnie słucha? A teraz on mnie zabije. Zavaduje. Udusi, w końcu te długie palce idealnie się do tego nadają. Wolę nie myśleć, jakie ma zęby. Utopi mnie w kociołku. Pokroi i zamarynuje w słoju. A potem mnie wyciągnie, pozszywa, wypcha trawą cytrynową i ustawi w szklanej gablotce, jako przykład tego, do czego prowadzi rozgniewanie Mistrza Eliksirów. Ale umrę z godnością.” Nowonarodzona pewność siebie kazała Robin wyprostować się i spojrzeć śmierci w oczy.

- Tak, panie profesorze? - zapytała głosem trwalszym niż pomniki ze spiży… albo spyży, w danej chwili nie była pewna.

Mistrz Eliksirów jeszcze przez chwilę wpatrywał się w nią nieodgadnionym wzrokiem.

- Lepiej uważaj na przeciągi - powiedział swym najmroczniejszym głosem.

Robin wpatrywała się w niego wzrokiem zahipnotyzowanego królika, usiłując zrozumieć, co ją spotkało i dlaczego.

Empatia działała. Coraz więcej uczniów trafiało do skrzydła szpitalnego z objawami lekkiej histerii, ciężkiej histerii, nerwicy i zespołu abstynencji. Trzęsły im się ręce. Niektórzy słyszeli głosy. A niektórzy nie słyszeli, co wydawało im się jeszcze bardziej przerażające. Siła przyzwyczajenia pokonała percepcję. Uczniowie byli przekonani, że musiało ich spotkać coś strasznego, ale w żaden sposób nie potrafili ustalić, co. Madame Pomfrey zaczęła podejrzewać, że wychowankowie Hogwartu cierpią na zakaźną manię prześladowczą, jednak za nic w świecie nie mogła odgadnąć, co jest tego przyczyną.

Nagle drzwi w drugim końcu korytarza otworzyły się i wypluły profesor Umbridge. Nauczycielka i Mistrz Eliksirów zderzyli się wzrokiem. Powietrze na linii Severus-Dolores zaiskrzyło. Przypadkowa mucha, która wleciała w obszar pola elektromagnetycznego, kaszlnęła i zdechła. Po dłuższej chwili profesor Snape niemal niedostrzegalnie skinął głową. Pani Umbridge odpowiedziała równie mikroskopijnym ukłonem. Równowaga została zachowana.

Nauczycielka otworzyła drzwi klasy i zaczęła do niej zaganiać uczniów, jakby nie byli Krukonami, tylko Kruczętami. Robin rzuciła Mistrzowi Eliksirów ostatnie nieufne spojrzenie i odwróciła się. Profesor odprowadził ją wzrokiem. „Najwyraźniej stan posiadania Hogwartu powiększył się o kolejną lalkę. Cóż, ta szkoła przeżyła już najazdy o wiele paskudniejszych stworzeń, więc przeżyje i to.” Niespodziewanie wzrok nauczyciela przyciągnął napis biegnący wzdłuż rąbka dziewczęcej sukienki. Kolorowe literki układały się w zdanie: „To nie jest spódnica, tylko kilt.” Kąciki ust Mistrza Eliksirów uniosły się nieco powyżej zwykłego poziomu ponuractwa. „Niektóre osoby są po prostu niereformowalne.”

***

W klasie panowała cisza. Żadnych szelestów, szeptów, stłumionych rozmów. Zero zbędnych decybeli. Nie było również słychać gniewnych pomruków, mimo to Robin miała wrażenie, że wypełniają one salę. Zupełnie jakby tkwiły uczniom pod skórą. Atmosfera była napięta jak sznurówki w gorsecie Grubej Damy. „Dziwne, jak mogłam tego wcześniej nie zauważyć. Przecież to jest nienaturalne. Niby wszyscy siedzą grzecznie, ale wewnątrz nas coś fermentuje. I jeśli tak dalej pójdzie, to niedługo wybuchnie z wielkim hukiem. Jak ta archi*, którą kilku Gryfonów usiłowało sobie po kryjomu uwarzyć w zeszłym roku. Całe szczęście, że postanowili otworzyć beczkę Alohomorą, bo gdyby spróbowali ręcznie, to Prawie Bezgłowy Nick miałby w Hogwarcie liczną konkurencję. A tak, w powietrze wyleciała jedynie pokrywa i do dziś jej nie odnaleziono. Przez to nawet nie mogę poprosić w kuchni o szklankę mleka, bo skrzaty gotowe są pomyśleć, że planuję zamach bombowy.” Robin przerzuciła leniwie stronę podręcznika, pozwalając myślom płynąć swobodnie. „Ministerstwo najwyraźniej usiłuje nam wpoić fałszywe poczucie bezpieczeństwa. Chcą, żebyśmy sądzili, że nie ma żadnego zagrożenia. Że nawet nie musimy uczyć się obrony, bo po co. To głupie. Przecież w poprzednich latach tym bardziej nie musieliśmy się niczego bać, a mimo to mieliśmy normalnych nauczycieli. No, może nie wszyscy byli naprawdę dobrzy, ale przynajmniej każdy z nich czegoś nas nauczył. Chociaż jednemu udało się to zupełnie niechcący… Ale profesor Lupin był wspaniały. Tyle, że Umbridge tego nie przyzna, bo był wilkołakiem. Właściwa osoba na właściwym miejscu, moim zdaniem. Nikt nie mógłby nas nauczyć więcej o wilkołakach, niż jeden z nich. A to, co robi Ministerstwo, jest sztuczne. Nieprawdziwe. Oni, zamiast uspokajać, tylko udowadniają nam, że naprawdę coś jest nie tak. Pozwalają, żeby strach nimi kierował. Tak jak ja… Ale u nich to się nie skończy na garści piór i przestrojeniu hormonalnym. I ta Umbridge…” Robin odruchowo sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła stamtąd magiczny rysik. To był jej stały zwyczaj. Jej mama często śmiała się, że Robin ma ośrodki kojarzeniowe w szkicowniku. Kiedy dziewczynka mocno coś przeżywała, to po prostu musiała przelać to na papier. Dzięki temu mogła uporządkować rozproszone myśli i miała pewność, że emocje jej nie zaduszą. Ręka Krukonki zaczęła śmigać po marginesie podręcznika. „To nawet nie o to chodzi, że ona traktuje nas, jakbyśmy byli niepełnosprawnymi umysłowo pięciolatkami. Ona nie pozwala nam się uczyć!” Niczym nie można bardziej wkurzyć Krukona. Karykatura była całkiem niezła. Przedstawiała ropuchę, ale z wyraźnymi znamionami umbridgowatości. Robin uśmiechnęła się mściwie, po czym pod wpływem nagłej myśli wykreśliła na brzegu strony pięć równych kwadratów. Przygryzła na chwilę rysik, a następnie nad pierwszym z nich wypisała: „Ministerstwo Magii z dumą prezentuje jedynie słuszny podręcznik Obrony Przed Czarną Magią”. Z zadowoleniem zabrała się za szkicowanie stylizowanych figurek Dolores Umbridge i Harry'ego Pottera. Pierwsze okienko: nauczycielka z triumfalną miną wręcza chłopcu opasłe tomisko. Drugi kwadracik: Harry przegląda książkę z ogłupiałym wyrazem twarzy i wielkim pytajnikiem nad głową. Trzecia kratka - Voldemort wyskakuje zza pleców Pottera z okrzykiem: ”Bu!”. Czwarte pole - Chłopiec Który Przeżył wali Czarnego Pana książką prosto w wężowy łeb. Ostatnie okno - znokautowany Voldemort i triumfujący Potter. Pod spodem napis: „Nowy podręcznik spisuje się świetnie.” Robin pozwoliła sobie na ciche westchnięcie. „Wyrysowanie” z siebie złości zawsze jej dobrze robiło. Kolejne marginesy zaczęły pokrywać się rysunkami o podobnej tematyce. Z chwilą, gdy kończyła cyzelować serduszko na drzwiach charakterystycznej budki (opatrzonej napisem: „Jedynie słuszne zastosowanie dla podręcznika Obrony Przed itd. zatwierdzonego przez Ministerstwo”), Joan zajrzała jej przez ramię i parsknęła śmiechem.

- Niezłe - szepnęła. - Tylko szkoda, że nabazgrałaś to w podręczniku, zamiast na pergaminie.

- To się da zrobić - odszepnęła Robin i rzuciła ukradkowe spojrzenie w stronę nauczycielki.

Wyglądało na to, że profesor Umbridge jest bardzo zajęta niezwracaniem uwagi na uczniów.

Dziewczyna dyskretnie sięgnęła do torby i wyciągnęła różdżkę. Potem zaczęła na zmianę wskazywać na rysunki w podręczniku, szepcząc: „Adhibe Controlce” i na pergamin dopowiadając: „Adhibe Controlvau”**. Po chwili praca była zakończona. Joan przysunęła sobie pokreślony pergamin z szerokim uśmiechem, po czym szybko złożyła z niego samolocik i, zanim Robin zdążyła zaprotestować, posłała go pięknym łukiem prosto w loki Marietty.

- Bon voyage - szepnęła, śledząc jego lot.

Po chwili pergamin zaczął krążyć po klasie, znacząc swoje przejście tłumionymi chichotami i parsknięciami. Atmosfera wyraźnie się ożywiła. Robin miała okropne przeczucie, że wie, co się zaraz wydarzy. Umbridge ze zdumieniem uniosła głowę i zaczęła przepatrywać klasę swoimi wyłupiastymi oczami. Do złudzenia przypominała w tamtej chwili żabę, polującą na jakiegoś wyjątkowo ruchliwego owada. Wreszcie zlokalizowała cel.

- Panie Carmichael, proszę mi to oddać.

Eddie wyraźnie zbladł i rzucił reszcie grupy rozpaczliwe spojrzenie.

- Natychmiast.

Chłopiec podniósł się z ociąganiem, chrząknął nerwowo, poprawił na sobie szatę, wreszcie ruszył w stronę katedry krokiem niezdecydowanego żółwia. Położył pergamin na brzeżku nauczycielskiego biurka i natychmiast wykonał taktyczny odwrót. Robin, jako urodzona artystka, musiała się zachwycić feerią barw wykwitłą na twarzy nauczycielki. Aurora Borealis wypadała przy niej nader blado. Celnik Rousseau*** z pewnością by ją docenił.

- Kto to zrobił? - zapytała grubym głosem, zdecydowanie tracąc na dziewczęcości.

Joan szybko zacisnęła rękę na nadgarstku Robin.

Umbridge przesuwała wzrokiem po klasie. Uczniowie spuszczali głowy, ale na wielu twarzach pojawił się wyraz dziwnej zawziętości.

- Pytam raz jeszcze, kto to zrobił?

- Siedź - syknęła Joan przez zaciśnięte zęby.

- Jeżeli ta osoba się nie przyzna, ukarzę całą klasę.

Nadal nikt się nie poruszył. Parę osób nawet uśmiechnęło się lekko, w wyjątkowo paskudny sposób. Twarz profesor Umbridge przybrała barwę morskiej zieleni, która stanowiła nader ciekawe zestawienie kolorystyczne w połączeniu z pastylkowym różem jej sweterka. Robin z pewnym zdziwieniem odkryła, że gniew nauczycielki nie robi na niej zbyt wielkiego wrażenia. „No tak. Po >miłym< Mistrzu Eliksirów chyba tylko sam Voldemort mógłby mnie przerazić.”

- W porządku - mruknęła do Joan, podnosząc się z krzesła.

***

Hogwart to cudowne miejsce. Rewolucja Przemysłowa mogła sobie gnać przez świat, depcząc lasy tropikalne, postęp mógł się szerzyć jak epidemia czarnej ospy w średniowieczu, a świat czarodziejów i tak pozostawał nietknięty. No, może czasem przez barierę czarodziejskiej strefy przenikały jakieś co ciekawsze wynalazki. Większość z nich jednak i tak nie działała, gdyż wielbiciele mugoli nie mogli się powstrzymać, by owych urządzeń zaraz na początku nie rozbebeszyć. Potem zaś nie potrafili ich złożyć z powrotem. Radio jakimś cudem przeżyło kontrolę celną. Telewizory miały pecha. W Szkole Magii i Czarodziejstwa przynajmniej połowa uczniów kompletnie nie znała się na francuskim kinie, ani na kinie w ogóle. Jak człowiek nosił nazwisko Reno, a imię Joan, to po prostu musiał to docenić. W porównaniu z mugolską podstawówką był to krok ku niebiosom.

- Hej, Leon! - oczywiście zawsze jeszcze można było liczyć na tę drugą połowę uczniów…

Chambers zatrzymał się przy dziewczynie, siedzącej przy stoliku pod białym krukiem. Z lekkim zakłopotaniem przeczesał sobie włosy palcami, po czym powiedział:

- Um… eee…

- „Um, e”? - Joan uniosła głowę znad książki. - Porażająca elokwencja, Chambers. Rowena byłaby z ciebie dumna.

- Nie widziałaś Robin? - wymamrotał chłopak, wpatrując się w namalowanego na szybie ptaka. Kruk odwrócił się do niego ogonem.

- Robin ma teraz szlaban z Filchem.

- Szlaban? Robin? - najwyraźniej te dwa słowa nie chciały się Chambersowi pomieścić w jednym zdaniu. - A… nie wiesz, kiedy wróci?

- Bardzo późno. Tak późno, że na pewno będziesz już wtedy słodko spał. Kiedy już odbębni mokrą robotę dla Filcha, będzie musiała iść do Umbridge.

- Do Umbridge?

- Z Umbridge też ma szlaban.

- Robin?!

- Powtarzasz się.

- Aha… No… to może jutro rano z nią porozmawiam.

- Jutro rano to ona będzie na dywaniku u dyrektora.

- Ro… No nie. Zostawiam ją na dwa dni, a ona podpada połowie szkoły.

- Nie pochlebiaj sobie. To nie twoja zasługa.

- Ale co ona zrobiła?

- Dokładnie nie wiem, ale mam pewne podejrzenia.

- Podzielisz się nimi? - Joan westchnęła ciężko, po czym wskazała kolejno stos książek i szkicownik Robin, leżące na stole.

- To po pierwsze, to po drugie. Po trzecie, Flitwick bardzo długo z nią dziś rozmawiał na lekcji zaklęć i wydawał się pęcznieć z dumy. Po nim to bardzo dobrze widać, bo od razu rośnie o kilka cali.

Chambers ze zdziwieniem spojrzał na książkową wieżę. Była niższa niż zwykle. „Pewnie uznała, że nie będzie mieć czasu na więcej.” Rzucił okiem na Joan, ale dziewczyna ponownie zatonęła w podręczniku. Na wszelki wypadek jeszcze raz przyjrzał się książkom. „Zaraz…” Brakowało wszystkich dotyczących animagów. Zdecydowanym ruchem otworzył szkicownik i zamrugał z zaskoczenia. Wewnątrz kipiał ruch. Dwie ostatnie karty pokryte były rysunkami małych, szarych ptaszków. O ile Chambers mógł się zorientować, opierzeńcy należeli do kilku różnych gatunków. Rozpoznał wróbla i słowika. Rudzika nie było. Ostatni ptaszek dziobał stojący obok niego znak zapytania.

- A… nic ci nie mówiła?

Joan nie pofatygowała się nawet, by podnieść głowę.

- Owszem, ale to, co mówiła, mówiła do mnie.

Chambers wyraźnie oklapł. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w okno.

- Co jest nie tak z tym ptakiem? - zapytał zniesmaczony, obserwując kroplę białej farby, spływającą po szybie.

- Robin go czasem głaszcze.

- Głaszcze rysunek na szkle?

- Zdumiewające, jak ty mało o niej wiesz.

- Jasne… - Chambers rzucił dziewczynie niechętne spojrzenie i odwrócił się. - To cześć, Zawodowiec - rzucił jeszcze przez ramię zgryźliwym tonem.

W takich chwilach Joan miała ochotę zbudować wehikuł czasu, cofnąć się w przeszłość i zamordować własnego dziadka. Nie po to, żeby wywołać jakieś szalenie skomplikowane zawirowania w historii dziejów, oczywiście. Po prostu, to starszy pan Reno stwierdził, że Joanie to takie śliczne imię dla dziewczynki.

*Archi - mongolska wódka z mleka. Wypadek z archi przydarzył się naprawdę. Gdybyście znaleźli gdzieś w polu wieko od kany, to będziecie wiedzieli, skąd się wzięło ;).

PS. Dzieci, nie próbujcie tego w domu. Zapach sfermentowanego kobylego mleka jest naprawdę trudny do zabicia… Umiera miesiącami.

**Adhibeo, ere (łac.) - stosować; adhibe - forma rozkazująca, chyba że popełniłam błąd; Controlce, Controlvau - powinny być zrozumiałe dla każdej osoby obytej z klawiaturą.

***Henri Rousseau - malarz, twórca szkoły naiwnej. W trakcie pracy używał jednego koloru naraz, ale we wszystkich jego odcieniach. Dopiero po wykorzystaniu danej barwy czyścił paletę i wybierał inną. W trakcie malowania jednego ze swoich obrazów użył aż „dwadzieścia dwie zielenie!”.

***

--- część 06 ---

„Psychopatka. To jest po prostu psychopatka.” Robin z niedowierzaniem wpatrywała się w grzbiet swojej dłoni. „Kto normalny stosuje takie kary w dwudziestym wieku? Jej się chyba marzy powrót do średniowiecza. Tylko patrzeć, jak będziemy mieć na karku Świętą Inkwizycję.” Dłoń paliła i piekła. Robin syknęła i polizała widoczne na skórze białe linie, ale przyniosło to jedynie chwilową ulgę. „I pomyśleć, że zrobiło mi się wstyd za te rysunki… i było mi głupio, że wyładowałam swoją frustrację i gniew na niewinnej osobie. Niewinnej!” Dziewczyna wędrowała powoli pogrążonym w półmroku korytarzem. Nocna cisza otuliła Hogwart niczym ciepły koc. Zamek oddychał spokojnie i mamrotał przez sen - wiatr gwizdał w kominach, z obrazów dobiegały lekkie pochrapywania, świece posykiwały z niesmakiem, kiedy ich knoty nurzały się w wosku. Czasem któraś z desek podłogi skrzypnęła cicho dla odprężenia. W dormitorium Gryffindoru Hermiona przysypiała nad napoczętą skarpetą, a tymczasem niewdzięczne skrzaty pogodnie i z uśmiechem wypełniały swoje obowiązki. Gdzieś w lochach Severus Snape rozkoszował się kubkiem gorącej czekolady, doprawionej czerwoną papryką. A raczej, w jego przypadku, kubkiem gorącej czerwonej papryki, doprawionej czekoladą. Gruby Mnich, z czystego sentymentu dla starych, dobrych czasów, grawitował w kierunku kuchni i przekąski o północy. Szara Dama, duch rezydent Ravenclawu, czytała sonety Szekspira, a Irytek lewitował nad nią z czułym uśmiechem i butelką atramentu w dłoni. W schowku na miotły bracia Weasley budowali swoją przyszłość. „A kiedy pan Filch groził mi chłostą, podwieszaniem za kciuki i żelazną dziewicą, to myślałam, że żartuje. Dawniej wydawało mi się, że to taki miły staruszek, któremu uczniowie dali w kość i który stara się być groźny na siłę. Czy ja naprawdę aż do tego stopnia nie znam się na ludziach?” Robin zatrzymała się przed gobelinem zasłaniającym wejście. Przedstawiał on odrealniony las, pełen dziwacznie poskręcanych drzew i fantazyjnych kwiatów. W głębi, nad błękitnym jeziorkiem, polatywały ważki, wyglądające jakby zrobiono je z koralików. Elf w zielonym stroju i z włosami zaplecionymi w cienkie warkocze pochylał się nad taflą wody. Obok, wśród kosmatej trawy, leżał jego łuk i kołczan ze strzałami.

- „Wszystko jak sen wariata śniony nieprzytomnie” - wyrecytowała zmęczona dziewczyna. Spiczastouchy nie mówił wiele, za to hasła wymyślał dość niespotykane.

Elf skinął jej z uśmiechem głową, po czym gobelin zrolował się, odsłaniając przejście.

W pokoju wspólnym nie było już zbyt wielu osób. Ale tych kilku Krukonów, którzy nadal ślęczeli nad książkami, widok Robin wyraźnie poderwał na nogi. W sali rozległy się oklaski - dość ciche, żeby nie pobudzić reszty braci, ale bez wątpienia entuzjastyczne. Dziewczynka zatrzymała się jak wryta.

- Co jest grane? - Robin zwróciła się do Joan, która wychynęła z wejścia do dormitoriów.

- Twoje rysunki cieszą się sporą popularnością - wyjaśniła jej Krukonka.

- Moje rysunki? Ale… przecież Umbridge zabrała mój pergamin…

- Pergamin tak, ale podręcznika nie. Skopiowałam oryginały jeszcze raz, przy pomocy twojego zaklęcia i…

- I rozprowadziłaś je po całym domu?!

- No… nie tylko po naszym… Wiesz, Padma ma siostrę w Gryffindorze i… Ten, no, Ron Weasley pytał, czy mogłabyś narysować również Trelawney. Najlepiej jako karalucha.

- Umbridge mnie oskóruje - Robin z jękiem usiadła na najbliższym fotelu.

- Daj spokój - Marietta, która zajmowała się pisaniem wypracowania ze starożytnych runów, prychnęła z irytacją. - Nikt nie będzie na tyle głupi, żeby iść z tym do niej. Jakbyś jeszcze nie zauważyła, to ona nie cieszy się w szkole zbyt dużą popularnością.

- Ale jednak są tacy, co ją popierają.

- Tak, ale my wiemy, którzy to są i wierz mi, im tego nie zaniosłyśmy - uspokoiła ją Joan. - Poza tym, wszystkie pergaminy są zaczarowane tak, że tylko właściciele mogą zobaczyć, co na nich jest naprawdę. Teraz już nikogo nie przyłapią.

- Aha - mruknęła Robin, mimo wszystko niezbyt pocieszona.

- A tak nawiasem mówiąc, Chambers cię szukał - dodała Joan.

- I znalazł?

- Nie.

- Coś takiego. Idę spać - Robin podniosła się z westchnieniem. - Jutro czeka mnie kolejny cudowny dzień.

- Masz - Marietta niespodziewanie podała jej pergamin.

- Co to jest?

- Tłumaczenie run. Twoja nieskalana uczciwość chyba zniesie takie drobne oszustwo? Komentarze i tak będziesz musiała dopisać sama.

- A właśnie - Joan najwyraźniej przypomniała coś sobie i wyciągnęła z kieszeni szlafroka złożony kawałek pergaminu. - To dostałaś od Mavericka. Pałkarza - wyjaśniła zdumionej dziewczynie. - To jego zeszłoroczne wypracowanie z eliksirów. Nie mówię, że masz je przepisać słowo w słowo, bo Snape pewnie by się zorientował, ale masz tu całą bibliografię i podstawowe wiadomości, więc przynajmniej będzie ci łatwiej.

- No? - Marietta zniecierpliwiła się wyraźnie. - Bierzesz, czy nie? Chyba, że wolisz siedzieć nad tym cały weekend?

- Dziękuję - oszołomiona Robin zabrała obie kartki. - Ale dlaczego…

- Bo jestem skończoną masochistką i nie wyobrażam sobie kolejnego roku w tej szkole bez twojej uroczej osoby - warknęła Marietta. - A tak poza tym, to oficjalnie mnie tu nie ma, ciemnoto. Nie mam zamiaru tłumaczyć mamie, dlaczego pomagam osobom, które biorą udział w podkopywaniu autorytetu naszej kochanej pani profesor od obrony - rzuciła ostatnie niemiłe spojrzenie w stronę Joan i zniknęła w przejściu do sypialni.

Robin rzuciła koleżance pytające spojrzenie.

- Ona też…?

- Nie. Partyzantkę uprawialiśmy razem z Cho, Padmą i Maverickiem. A właściwie, to głównie ja z Maverickiem, bo Padma, jako prefekt, musi świecić przykładem i nie bardzo mogła się wychylać, a wiesz jaka jest Cho… Słomiany zapał.

- A… Chambers?

- No… prawie cały dzień go nie było. Właściwie przyszedł tylko na chwilę, żeby o ciebie spytać i znowu gdzieś zniknął, a my zaczęliśmy dopiero później.

- W porządku - Robin rzuciła niepewne spojrzenie w stronę sypialni. - Myślisz, że Marietta już zasnęła? Wolałabym nie wpaść na nią w łazience, jak jest w takim nastroju.

- Przeżyłaś Umbridge, a jej się boisz? A właśnie, jak tam szlaban?

***

- To kiedy zmieniłaś zdanie?

Robin spojrzała ze zdziwieniem na uśmiechniętego Chambersa.

- Zdanie odnośnie czego?

- Ministerstwa oczywiście - chłopak triumfalnie pomachał jej przed nosem pergaminem. - Maverick dał mi to dzisiaj na schodach.

- To jest mój komentarz odnośnie praktyk pedagogicznych stosowanych przez Umbridge. Nie rozumiem, czemu na tej podstawie wyciągnąłeś wniosek, że zmieniłam zdanie na temat Ministerstwa?

Powiało chłodem, śniegiem i bałwankami z nosami z marchewki. Gdzieś tam słoneczko zaczynało obmacywać błonia pierwszymi promykami, ale przy rudzikowym stoliku atmosfera się ścięła i uległa globalnemu zlodowaceniu. Chambers rzucił dziewczynie spojrzenie kopniętego spaniela. Joan poderwała się nagle.

- Herbaty, kawy, soku z dyni? - zawołała nieco piskliwie. - Mogę przynieść.

- Siedź. Zmieniłam zdanie. Troszkę - Robin spojrzała ponuro na Chambersa.

Chłopak najwyraźniej uznał, że może sobie przysunąć krzesło i nie zostanie za to zadziobany.

- Ja wiedziałam, że oni nie postępują zbyt rozsądnie i że powinni porozmawiać z Dumbledorem, zamiast go szkalować, ale myślałam, że się po prostu boją i… Nie sądziłam, że to samo w sobie jest złe. Sądziłam, że to jest… ludzkie. Tyle, że niedawno dotarło do mnie, że jak pozwalasz, by strach cię oślepił… to, to nigdy nie jest dobre. I miałeś rację, że jestem tchórzem.

- Robin… - Chambers wyraźnie nie wiedział, co powiedzieć. Dziewczynka poderwała się i stanęła przy oknie, twarzą do szyby.

- Ja po prostu nie chcę się bać, o… o wszystkich. Że komuś coś się stanie. Bo już wiem jak to jest - rzuciła stłumionym głosem. - Taki strach jest jak narkotyk. Oszałamia. Wszystko wydaje się nierzeczywiste i dalekie, jakbyś oglądał świat zza grubej szyby. A mimo to musisz żyć normalnie, chodzić do szkoły… I tylko gdzieś w środku cały czas boisz się tak, że masz ochotę wrzeszczeć.

Chambers stanął przy niej i położył jej rękę na ramieniu, jakby chciał nią… potrząsnąć? Przytulić?

- Robin… Wszyscy się boją… Nie jesteś z tym sama. Słuchaj, ja przepraszam i… To nie jest takie straszne. Dopóki mamy nadzieję…

- Nadzieję? - Robin odwróciła się do niego z dziwną pustką w oczach. - Chambers, ja nienawidzę mieć nadziei, rozumiesz? Bo kiedy masz nadzieję, to... to znaczy, że nie masz pewności…

Biały kruk na szybie trzepotał skrzydłami i bezgłośnie otwierał dziób.

- Przepraszam, muszę iść na spotkanie z dyrektorem - Robin odwróciła się i wybiegła z sali.

***

Robin wpatrywała się w kamienną chimerę ze sporym zainteresowaniem i bez wzajemności. Profesor Snape, oczywiście, nie podał jej hasła. „Teraz muszę tu czatować jak diabeł na grzeszną duszę i czekać, aż się jakiś nauczyciel zlituje. I na pewno się przez to spóźnię.” Dziewczyna nie czuła zbyt pewnie, nie wiedząc, co ją w dyrektorskim gabinecie czeka. „Ale w końcu… Przecież profesor Dumbledore nie wygląda groźnie. Ani nawet nie stara się tak wyglądać. Każdy pierwszoroczniak musi go natychmiast pokochać, bo przecież nie można nie kochać kogoś, kto wygląda jak skrzyżowanie św. Mikołaja z Dziadkiem Mrozem. I większości z nas już tak zostaje. Profesor Dumbledore to taki żywy obraz idealnego dziadka - doskonały, żeby mu siadać na kolanach i ciągnąć za brodę. A do tego, te jego kolorowe skarpetki… I te masy słodyczy, którymi wszystkich częstuje. Jakim cudem on nie ma próchnicy? To chyba przez to, że wszystkie bakterie próchnicotwórcze u niego zdychają z przejedzenia.” Dziewczynka kucnęła pod ścianą i odruchowo wyciągnęła szkicownik. W chwili, gdy podziwiała już skończoną karykaturę, usłyszała nad sobą rozbawiony głos:

- Muszę przyznać, że profesor Flitwick miał rację. Naprawdę masz szczególny talent.

Dziewczynka poderwała głowę i spojrzała prosto w niebieskie jak niezapominajki oczy, przesłonięte okularami-połówkami.

- Pan dyrektor! - poderwała się gwałtownie.

- Mogę? - Albus Dumbledore wyjął jej z ręki szkicownik. - Chętnie bym to zatrzymał, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Takie dowody pamięci ze strony uczniów zawsze sprawiają mi ogromną przyjemność.

- Ja… ja przepraszam… ja naprawdę nie… - dukała przestraszona dziewczyna.

- A oto i profesor McGonagall - dyrektor uśmiechnął się na widok nadchodzącej nauczycielki transmutacji. - No, to chyba możemy zaczynać.

Robin nie pamiętała nawet, jak w końcu znalazła się w gabinecie dyrektora. Zakłopotanie przesłaniało jej pole widzenia. Usiadła na podsuniętym jej fotelu z taką miną, jakby był wysłany jeżami.

- Animag w wieku szesnastu lat to dość niezwykłe. Choć nie mogę powiedzieć, żeby była to dla mnie zupełna nowość - dyrektor zasiadł za biurkiem, układając z palców piramidkę i spoglądając na Robin z uśmiechem. - Rozumiesz oczywiście, dlaczego musieliśmy zorganizować to spotkanie?

Robin zerknęła niespokojnie na profesor McGonagall. Jak dotąd przyszło jej jedynie do głowy, że Mistrz Eliksirów powtórzył nauczycielce zarzuty odnośnie traktowania zwierzątek. Profesorka nie wyglądała jednak na rozgniewaną i dziewczyna doszła do wniosku, że chodzi „tylko” o jej animagizm.

- Nie do końca… - przyznała.

- Musimy się upewnić, że twoja przemiana animagiczna zachodzi prawidłowo i nie stwarza żadnego zagrożenia, zanim umówimy cię na spotkanie w Ministerstwie - wyjaśniła nauczycielka.

- W Ministerstwie?

- Musisz się przecież zarejestrować.

- Ale… przecież oni tego nie zaakceptują. Ministerstwo kontroluje wszystkich, którzy chcą się podjąć przemiany. Sam fakt, że… że nie pytałam ich o zgodę… Ja już popełniłam przestępstwo…

- Przestępstwo to za duże słowo. Jesteś nieletnia i znajdujesz się pod opieką szkoły. A szkoła ma prawo czuwać nad rozwijaniem… szczególnych zdolności uczniów. Oczywiście, nie będziemy chwalić się Ministerstwu tym, że szkoły również nie pytałaś o zgodę - w oczach Dumbledore'a pojawiły się wesołe iskierki. - Mamy w kadrze nauczycielskiej wykwalifikowanego animaga i doskonałego wykładowcę transmutacji - dyrektor skinął głową w stronę profesor McGonagall - a przy tym dysponujemy wystarczającym zapleczem medycznym. Sądzę więc, że możemy z czystym sumieniem zapewnić Ministerstwo, iż byliśmy w stanie zapewnić ci wystarczające wsparcie. To, że z niego nie skorzystałaś, jest kolejną informacją, którą doprawdy nie warto się dzielić…

- I nie zostanę ukarana? - Robin nie mogła uwierzyć w swoje szczęście.

- O ile się nie mylę, zostałaś już ukarana przez profesora Snape'a. Profesor Flitwick uznał, że to w zupełności wystarczy. Mamy również wzgląd na to, że jesteś, a raczej byłaś do tej pory wzorową uczennicą.

- I mamy nadzieję, że jesteś wystarczająco rozsądna, żeby zrozumieć swój błąd - dodała profesor McGonagall surowo, widząc, że dyrektor jest bardzo daleki od wygłaszania umoralniających kazań.

- A… szkoła nie będzie miała przeze mnie kłopotów?

- Szkoła nie będzie miała.

- Skoro wyjaśniliśmy już sobie kwestie techniczne, możemy chyba przejść do części zasadniczej? - Dumbledore uśmiechnął się do starszego, zarówno wiekiem, jak i doświadczeniem, z obecnych animagów.

- Z tym właściwie będzie pewien problem, panie dyrektorze - Robin zarumieniła się z zakłopotania. - Ja… nie sądzę, żebym była w stanie korzystać ze swojej zwierzęcej postaci, bo… bo mam lęk wysokości.

Albus Dumbledore uśmiechnął się - tym razem do sufitu.

- Rzeczywiście, profesor Snape wspominał, że zachowywałaś się dość dziwnie…

- Lęk wysokości masz jako człowiek, nie jako ptak - Profesor McGonagall jak zwykle przeszła do sedna sprawy, nie bawiąc się w żadne ozdobniki.

Robin przybrała minę pod tytułem „nie widzę związku”, grzecznie jednak zapytała:

- Tak?

- W wyniku przemiany animag zyskuje pewne odruchy i instynkty. To konieczne, aby mógł normalnie funkcjonować również w swej zwierzęcej postaci. Inaczej musiałabyś, na przykład, uczyć się latania od podstaw, jak pisklę.

- Tak?

- Inaczej mówiąc, jako ptak nie będziesz miała lęku wysokości, gdyż ptaki go nie mają.

Mina Robin była pełna powątpiewania.

- Przekonajmy się - Dumbledore skinął głową w jej stronę.

Dziewczynka westchnęła cicho i poprawiła się w fotelu.

- Pani profesor. Chciałabym się jeszcze upewnić… Czy animag może naprawdę przemieniać się razem z różdżką? To znaczy, czy tak silny magiczny przedmiot nie będzie zakłócał…

- Jeśli to twoja własna różdżka, a nie na przykład odziedziczona, to nie. Różdżki z reguły są dobierane tak, aby ich pole magiczne harmonizowało z aurą czarodzieja.

Robin raz jeszcze westchnęła i zamknęła oczy. Nic się nie stało. Dziewczynka spojrzała z przerażeniem na nauczycielkę.

- Ja nie umiem…

- Uspokój się. Weź głęboki oddech i spróbuj jeszcze raz.

Zimno, ciepło… Feniks Fawkes, siedzący na swojej żerdzi, poruszył się niespokojnie i z zaciekawieniem wyciągnął szyję. Mały ptaszek, siedzący na fotelu, otworzył ślepka.

- A teraz spróbuj przefrunąć na moje biurko - Dumbledore spoglądał na niego uważnie.

„Mowy nie ma” - pomyślała Robin. Ale w tej samej chwili w umyśle ptaszka jakby otworzyło się okienko. Kolorowe wzorki na dywanie rozmyły się w barwną smugę. „Pasowałaby do skarpetek dyrektora” - zauważyła dziewczynka, lądując naprzeciw niego. W tym samym momencie pewna myśl wpadła jej znienacka do głowy, zupełnie jakby cały czas czaiła się gdzieś za rogiem świadomości i jedynie czekała na odpowiedni moment. „Szaleństwo kontrolowane. Te jego skarpetki, słodycze, to przemówienie na początku drugiej klasy i wszystko inne… trzeba być albo kompletnie zbzikowanym, albo bardzo pewnym siebie, żeby sobie na to pozwolić. Minister Knot… on się bardzo stara wyglądać na stanowczego, pewnego siebie, godnego szacunku, na autorytet. A Dumbledore nie musi się starać, bo on to wszystko ma. I może sobie pozwolić na bycie miłym staruszkiem, bo tak naprawdę jest kimś więcej…”

- I zaśpiewaj coś. Skowronki zazwyczaj pięknie śpiewają.

„Skowronki?!”

- Ćwir?

Ptaszek zaczął podskakiwać na biurku i kręcić łebkiem we wszystkich możliwych i kilku pozornie niemożliwych kierunkach. Potem przefrunął na komodę i spróbował się przejrzeć w stojącej na niej szklanej butli.

Albus Dumbledore uśmiechnął się ciepło i nawet kąciki ust Minerwy McGonagall uniosły się lekko. Skowronek śmignął przez pokój i zamienił się ponownie w mocno skonsternowaną Robin.

- Ale ja strasznie fałszuję!

***

- Panno Dale.

Robin odwróciła się ze zdziwieniem. Albus Dumbledore stał tuż obok kamiennej chimery. Pysk figury tym razem wydał się dziewczynce o wiele sympatyczniejszy.

- Byłbym zapomniał… Profesor Snape prosił, żebym ci to przekazał.

Robin wzięła do ręki niewielki rulonik i rozwinęła go niepewnie. Przez dłuższą chwilę wpatrywała się w słowa wypisane na pergaminie.

- Rozczulające. Chyba zostawię to sobie na pamiątkę - mruknęła.

- Panie dyrektorze - ocknęła się nagle - jeżeli chodzi o… o profesor Umbridge…

- Panno Dale - w głosie Dumbledore'a pojawiła się niespodziewanie nuta ostrzeżenia - Profesor Umbridge jest bardzo dumną osobą. Ktoś mniej oględny mógłby wręcz powiedzieć: próżną. Jestem pewien, że nie poinformowałaby mnie o niczym, co raziłoby w jej godność własną. Obawiam się jednak, że gdybym się o czymś takim dowiedział, musiałbym niezwykle surowo ukarać winowajcę…

Dziewczynka spoglądała na niego bez mrugnięcia okiem.

- Rozumiem - powiedziała wreszcie.

- Jedna rzecz mnie jeszcze zastanawia - Dumbledore wpatrywał się w nią z uwagą. - Dlaczego właściwie zdecydowałaś się na tę przemianę?

Robin niepewnie wzruszyła ramionami.

- Czy pan, panie profesorze, nigdy nie chciał choć przez chwilę być kimś innym?

Niebieskie oczy spoglądały na nią z dziwnym natężeniem.

- Przed sobą nie uciekniesz.

Robin spojrzała na nauczyciela z zaskoczeniem.

- Chciałbym, żebyś coś zrozumiała… Strach nie zawsze jest wyłącznie słabością.

- Nie?

- Kiedy się o kogoś boisz, to znaczy, że ci na nim zależy. A miłość jest największą siłą, jaką dysponuje człowiek.

- Mam rozumieć, że jestem słaba i silna jednocześnie?

- To jest ludzkie, panno Dale. Człowiek już taki jest. Silny i słaby. Do szpiku kości egoistyczny i zdolny do największych poświęceń. Do szaleństwa rozsądny. „Człowiekiem jestem i nic, co ludzkie, nie jest mi obce”. To nie jest powiedzenie grzecznych chłopców, którzy nigdy w życiu nie popełnili błędu.

Robin przez dłuższą chwilę obracała w myślach to ostatnie stwierdzenie. Wszechwiedza dyrektora była doprawdy zatrważająca.

- Panie profesorze… Co do tej… tego rysunku…

- A ty nadal się tym martwisz? - Dumbledore uśmiechnął się dobrodusznie. - Mogłabyś mnie przepraszać, gdyby to była kiepska karykatura. Ale jest bardzo dobra. Myślę, że powinnaś poważnie rozważyć propozycję, którą profesor Flitwick przedstawił ci w tamtym roku. I nie mówię tego na podstawie tylko tego jednego rysunku. Filius pokazywał nam również inne twoje prace. Jest bardzo dumny z tego, że ma w swoim domu osobę o artystycznych zdolnościach. No, a teraz już leć - mrugnął porozumiewawczo do zakłopotanej dziewczyny. - Zdaje się, że czeka na ciebie kilka zaległych prac domowych. Nie wspominając o dwóch szlabanach.

***

Albus Dumbledore zamknął drzwi do swojego gabinetu i pytająco spojrzał na profesor McGonagall, wciąż siedzącą w fotelu.

- Albusie - nauczycielka wyglądała na lekko poirytowaną. - czy mógłbyś mi wreszcie wyjaśnić, co Severus robi uczniom? Poppy skarży się, że jak tak dalej pójdzie, to w skrzydle szpitalnym trzeba będzie założyć drzwi obrotowe, bo obecnym puszczają zawiasy.

- Nie rozumiem. Czyżby jakaś epidemia?

- Nie, to nie jest nic poważnego. Uczniowie są jedynie… niespokojni, dziwnie rozkojarzeni, zestresowani.

- O ile wiem, są to przymiotniki pasujące do uczniów w wielu szkołach. W tym również w takich, w których Severus nie pracuje.

- Albusie! To nie jest błaha sprawa. Im się wyraźnie pogarsza po każdej lekcji eliksirów.

- Cóż, o ile mi wiadomo, Severus jedynie stara się być milszy.

- Milszy?

- Ależ tak. Niemalże od początku jego nauczycielskiej kariery powtarzałem mu, że powinien się wykazywać większą empatią w stosunku do uczniów. I z zadowoleniem stwierdzam, że nareszcie wziął sobie moje rady do serca.

- Ależ… Nonsens, to nie może być to. Przecież wyraźnie widać, że to co robi, sprawia mu perwersyjną przyjemność.

- Zdziwiłabyś się, z jak wielu rzeczy Severus potrafi czerpać perwersyjną przyjemność.

- Ale, Albusie, gdyby on był jedynie empatyczny, to uczniowie nie zachowywaliby się jak stadko wystraszonych królików.

- Moja droga Minerwo, ty po prostu nie doceniasz naszego Severusa. Nawet sobie nie wyobrażasz, jaki on potrafi być wredny, kiedy jest miły.

***

Powietrze miało fakturę. Niespodziewanie ta pusta przestrzeń, pomiędzy ziemią w dole a błękitem nazywanym niebem, napełniła się tysiącem ścieżek. To było jak… morze, a raczej sen o morzu, w którym nie ma wody, a jest jedynie plątanina prądów, fal ciepła i zimna. Świat się zmienił. Widok był wspaniały. Hogwart, oglądany z góry, przypominał jeża, stroszącego kolce baszt i wieżyczek. I miał krawędzie! Robin, która w ludzkiej postaci była krótkowidzem i postrzegała dalej położone przedmioty jako lekko rozmyte plamy, z zachwytem odkrywała, że świat ma kontury. Mały samotny skowronek dosłownie bujał w obłokach.

***

- Patrzcie, wygląda jakby nam połowę nieba zabetonowało.

Członkowie drużyny Krukonów unosili się na swoich miotłach i trzeba przy tym zauważyć, że nie byli jedynym elementem, który wisiał w powietrzu. Od wschodu nadciągała ławica chmur, gęsta, zwarta i wyraźnie gotowa, żeby komuś spuścić lanie. Słońce jakby z lekka zbladło i usiłowało chyłkiem odtoczyć się poza zachodnią krawędź widnokręgu. Powietrze, uwięzione pod zachmurzonym niebem, zostało sprasowane i nabrało konsystencji kisielu, a popołudniowe światło nadało mu ciepłej, cytrynowej barwy. Wokół panowała niezwykła cisza, jakby cały świat wstrzymał oddech.

- Niebo zwali się nam na głowy - oznajmił proroczo Maverick.

- Później - dokończył Roger Davies, kapitan. - A na razie macie trening, więc jazda do roboty. Na chmurki możecie się gapić potem.

- Pewien jesteś, że to dobry pomysł, żeby latać przy takiej pogodzie? Za chwilę będziemy tu mieli mały pogrom… - zauważyła Cho.

- A jak się zaraz nie weźmiecie za siebie, to na najbliższym meczu Ślizgoni zafundują nam całkiem duży. Dalej, nikt tu nie jest z cukru, więc się nie roztopi. A co was nie zabije, to was wzmocni.

- Ale jak nas jednak zabije, to nie licz, że przyjdziemy na mecz. Takie jazdy to dobre dla Binnsa - mruknął Chambers pod nosem.

- Słyszałem to.

***

Pierwszy podmuch schwytał go przed Wieżą Zachodnią. Szara ściana śmignęła mu przed oczami, niebezpiecznie blisko. A potem wiatr wyniósł go na otwartą przestrzeń. I rozpętało się piekło. Zbyt słaby, żeby wyrwać się ze szponów wichury, stał się zabawką. Ciskano nim, jak piłeczką, pomiędzy ziemią a niebem. Wiatr śmiał się szaleńczo, a drzewa w Zakazanym Lesie wyciągały drapieżnie gałęzie. A potem chmury pochłonęły słońce i szara bryła zamku zniknęła w ciemnościach. Wicher zniszczył drogowskazy i pomieszał kierunki. Nie było już dołu, ani góry, ani wschodu, ani zachodu. Był tylko zwariowany kocioł żywiołów, i nieustający huk, i mrok rozcinany błyskami, a w tym wszystkim ciche i szybkie bicie serca. Zbyt ciche i zbyt szybkie. Czekał, aż wiatr ciśnie nim o ziemię na wzór kapryśnego dziecka, które porzuca popsutą maskotkę. I nagle w ciemności zamajaczyła jakaś postać i zwinne palce zacisnęły się wokół trzepoczącej rozpaczliwie skrzydłami małej kulki.

***

- Chambers, co z tobą?

- Zniosło mnie.

- Zniosło go, słyszycie? Człowieku…

- Daj spokój, jak on lata na takim truchle, to trudno się dziwić. Skąd żeś wytrzasnął tę miotłę? Babcia ci na szydełku zrobiła?

- Odwal się od mojej miotły, Zitrone.

- Właśnie, odwal się od jego miotły, Zitrone. Nie wiesz, że Chambers bardziej dba o swoją miotłę, niż o swoją dziewczynę? Zobaczycie, że ona go niedługo rzuci. I powiem wam, że wcale mnie nie zmartwi, jeśli ta ptaszyna będzie znowu wolna…

Chambers wyraźnie spęczniał i sprawiał wrażenie, jakby miał ochotę zdzielić Mavericka przez łeb swoją cenną miotłą.

- Och nie, zobaczcie tylko! - Cho wylądowała niespodziewanie przy kłócącej się zażarcie męskiej części drużyny. - Myślałam, że to znicz - podsunęła im złożone dłonie, w których leżała mała, szara kuleczka.

- Znicze są na ogół nieco mniej opierzone - zauważył Davies.

- Skowronek, jak w pysk dał. Ale numer, przecież to nie sezon na skowronki - zdziwił się Bradley.

- Trochę biedaka sponiewierało - Maverick pochylił się nad wymęczonym ptaszkiem. - Każde pióro ma w inną stronę.

- Cho, wyrzuć go - Zitrone skrzywił się z niesmakiem. - Na pewno jest chory.

Chambers wpatrywał się w ptaszka z dziwnym niepokojem. Coś tu się nie zgadzało. Jakaś myśl nie dawała mu spokoju, ale nie pozwalała się pochwycić i sprecyzować. „I powiem wam, że wcale mnie nie zmartwi, jak ta ptaszyna…” Skowronki są zazwyczaj szaro-brunatne, ale ten miał bardzo wyraźny prążek w poprzek łebka. Niebieski jak kwiaty barwinka.

- Daj, zaniosę go do Grubbly-Plank - ostrożnie wziął skowronka od Cho.

- Jak to zaniesiesz? Przecież trening się jeszcze nie skończył! - kapitan drużyny był bliski rwania sobie włosów z głowy.

- Daj spokój, Davies, przecież zaraz lunie.

Rzeczywiście lunęło.

- O widzisz, już pada - Zitrone wskazał triumfalnie wokół.

- I co? Makijaż ci się rozmaże? Co ty jesteś, baba?

- O, wypraszam sobie! - Cho, pozbawiona już pierzastego brzemienia, ochoczo włączyła się do dyskusji.

Chambers wzruszył ramionami i oddalił się od zgodnej-inaczej drużyny. Zanim dobiegł do zamku, deszcz przemoczył go na wylot. Najwyraźniej jednak ulewa nie była w stanie ugasić gorącego sporu, jaki rozgorzał za nim, na błoniach.

***

- Robin? - chłopak ostrożnie położył ptaszka na dywanie w opustoszałym korytarzu.

Przez chwilę nic się nie działo, później jednak skowronek zaczął się lekko rozmywać na brzegach. W następnym momencie na dywanie stanęła Robin. Potem - przestała stać. W Chambersie ocknęły się dżentelmeńskie odruchy, w efekcie czego nagle odkrył, że ma ramiona pełne dziewczyny. Robin dosłownie leciała przez ręce.

- Nie mdlej mi tu - jęknął przestraszony.

- Mówisz jak Snape - wymamrotała dziewczynka. - Czy ja jeszcze żyję?

- A czy ja wyglądam jak św. Piotr?

- Skąd mam wiedzieć? Przecież nigdy nie widziałam św. Piotra.

- Rozumowanie prawidłowe. Gorzej z błędnikiem. Usiądź tutaj - podprowadził Krukonkę do szerokiego parapetu pod jednym z okien.

- A ten Cytryna to… to…

- Tak, wiem. Heterozygota. Albo nawet homozygota, bo nie wiem, co uważasz za gorsze. Swoją drogą, mogłabyś się wreszcie nauczyć paru porządnych inwektyw, bo jak trafisz w którymś momencie na czarodzieja czystej krwi, to on może pomyśleć, że mu prawisz komplementy. Co ci jest?

Dziewczynka niespodziewanie zaczęła się trząść jak osika na widok pogromcy wampirów z siekierą w dłoni.

- Zimno ci? Poczekaj, ja zaraz… - Chambers zaczął nerwowo przetrząsać kieszenie. Zlokalizował różdżkę, po czym kolejną minutę zużył na przeszukiwanie zakamarków pamięci. Wreszcie przypomniał sobie formułę odpowiedniego zaklęcia rozgrzewającego.

- Teraz lepiej? Robin? Odezwij się?

- Prze… przepraszam. Chyba po prostu przestraszyłam się trochę.

Chambers wyglądał, jakby sam przestraszył się znacznie bardziej. Mimo wszystko odważył się otoczyć dziewczynę ramieniem.

- Już dobrze. Spokojnie… ptaszku. Wszystko będzie… Ty się śmiejesz, czy płaczesz?

- Przepraszam, to przez tego „ptaszka”. Przypomniało mi się… Jesteś już drugim facetem w przeciągu kilku ostatnich dni, któremu wypłakuję się na ramieniu.

W piersi Chambersa zrodził się potwór zazdrości.

- A kto był pierwszym?

- Profesor Snape.

Potwór zazdrości zaskomlał cicho, podkulił ogon pod siebie i przepadł w mrocznych czeluściach. Sam Chambers zgłupiał do reszty.

- A… Flitwicka nie było w domu?

Robin chyba nie dosłyszała pytania.

- Ale żebyś ty widział jego minę!

- Od kiedy jesteś animagiem? - chłopak postanowił skierować rozmowę na bezpieczniejsze tory. Robin wysiliła nieco poobijane szare komórki.

- Od środy - uznała. - Błogosławiony Skowronku, McGonagall mnie zabije, jak się dowie. Tyle razy w trakcie dzisiejszego spotkania powtarzała mi, że animagizm nie zwalnia od myślenia. I co? Zapamiętałam? A guzik! Powinnam zauważyć, że zbliża się burza… Mało brakowało, żeby mnie rozsmarowało na jakiejś ścianie… - dziewczyna zagryzła wargi ze zdenerwowania.

- Powinnam ci podziękować - dodała po chwili.

- Nie mnie, tylko Cho - przyznał Chambers uczciwie, acz ponuro. - To ona cię złapała.

- Ale skąd wiedziałeś, że to ja?

- Właściwie nie wiedziałem, tylko… Sam nie wiem. Coś mnie tknęło. Może jednak mam to wewnętrzne oko. Chociaż Trelawney przez te wszystkie lata mówiła co innego… Poza tym, ta wstążka w twoich włosach stanowiła istotną wskazówkę.

- Wstążka?

- Jako skowronek miałaś taką niebieską pręgę na łebku…

- Ale skąd wiedziałeś, że ja mam wstążkę we włosach?

- No przecież nosisz ją od dwóch dni.

- Zauważyłeś?

- Taaa… Podejrzewam, że to nie najlepiej świadczy o mojej męskości.

Na chwilę w korytarzu zapanowała cisza.

- Will?

- Kto?

- No… Chyba możemy uznać, że Will to skrót od Fitzwilliama?

W oczach chłopca pojawiły się ciepłe iskierki.

- Chyba możemy - przyznał.

- Więc, Will, czy twoja propozycja jest nadal aktualna? To znaczy, nauczysz mnie latać na miotle?

Chłopak uśmiechnął się szeroko.

- A chcesz?

- Uhm.

- Koniec lęku przed lataniem?

- I koniec lęku przed gruntem - uzupełniła Robin z uśmiechem.

- No, z tym gruntem to akurat żartowałem. Widzisz, lęk przed lataniem, to tak naprawdę lęk przed…

- Will!

- No, co?

- Okropny jesteś!

- A ty ślicznie wyglądasz, jak jesteś mokra. Nawet z tym rozmazanym tuszem ci do twarzy.

- O, nie! - Robin uniosła ręce do twarzy. Rzeczywiście, mazidło Joan może i było wodoodporne, ale łzoodporne już na pewno nie.

- Pokaż to - Chambers wsunął dłoń do rękawa i brzegiem materiału zaczął ścierać dziewczynie czarne smugi z policzków.

Chwilę później, gdzieś na poziomie podłogi, rozległo się bardzo oburzone, zgorszone, zbulwersowane, grożące szlabanem i gniewne:

- MIAU!

- Profesor McGonagall?

- Pani Norris!

Chambers w jednej chwili zerwał się na nogi i pociągnął Robin za sobą. Dziewczynka zaryzykowała jedno spojrzenie przez ramię. Cały korytarz za nimi pokrywały mokre ślady.

- Filch nas zabije - jęknęła.

- Nie gadaj, tylko biegnij!

Całą drogę do wieży Ravenclawu przebyli z prędkością tylko trochę mniejszą od prędkości dźwięku. Chambers jeszcze w biegu wrzasnął:

- Wszytskojaksenwariataśnionynieprzytomnie!

Całe szczęście, że w języku nie ma żadnych kości, bo w tamtej chwili z pewnością by je sobie połamał.

Gobelin zrolował się i para przeleciała przez otwór wejściowy jak kula armatnia przez pechowego pirata. Wszyscy Krukoni, zgromadzeni w pokoju wspólnym, unieśli głowy jak jeden mąż… albo żona, albo ptaszysko. Nawet malowane kruki odwróciły łebki. Po chwili rozległy się ciche śmieszki i gwizdy.

- No ładnie - Cho skrzyżowała ramiona na piersi. - To już wiemy, dlaczego tak ci zależało na tym, żeby się wcześniej urwać z treningu.

Robin rzuciła Chambersowi wymowne spojrzenie.

- To ja lepiej pójdę zmyć ten tusz - powiedziała.

***

Drzwi dormitorium skrzypnęły lekko. Robin odsunęła sobie ręcznik z oczu i spojrzała pytająco na Joan, opierającą się o framugę.

- Więc? - panna Reno uśmiechała się domyślnie.

- Co, „więc”?

- Ty i Chambers?

- Daj spokój - Robin prychnęła cicho. - Za wysokie progi.

- No, co ty? - Joan zdziwiła się wyraźnie. - Jesteś całkiem ładna, niegłupia…

- Nie o to mi chodziło - Robin spojrzała na nią z politowaniem. - Miałam na myśli, że to dosłownie za wysokie progi. Musiałabym wchodzić na krzesło, żeby go pocałować.

- A-ha. Czyli nie zgłaszasz do niego żadnych… praw użytkowych? - uśmiech Joan niespodziewanie zrobił się lekko złośliwy.

W umyśle Robin zapaliła się mała, samotna, ostrzegawcza lampka.

- Dlaczego pytasz?

- No, wiesz - Joan udała, że wzdycha z rozmarzeniem. - Taki wysoki chłopak, całkiem niebrzydki, o rok starszy, do tego ścigający… A jeśli chodzi o to jego gadulstwo… To myślę, że wystarczy kilka kropel eliksiru „Sznurujusta-ustazwiąż” i będzie po krzyku.

Robin znieruchomiała. Zarówno wzrokiem, jak i postawą przypominała w tamtej chwili kotkę, stojącą na gorącym, blaszanym dachu. Zmierzyła Krukonkę jednym długim spojrzeniem. Joan była bardzo wysoka. Miała proste, czarne włosy, jak na prawdziwą Krukonkę przystało, trójkątną twarz, wysokie kości policzkowe, szerokie brwi i ciemne oczy. Przypominała trochę spiczastouchego z krukońskiego gobelinu. Do tego miała dość surowy, a jednocześnie, paradoksalnie, szalenie kobiecy styl ubierania.

- Joan - zrodziło się Robin gdzieś w głębi brzucha.

- Tak?

- Łapy precz.

Krukonka wzruszyła ramionami.

- Pies ogrodnika - podsumowała.

***

W chwili gdy Robin, przebrana, umyta i odchuchana, zeszła do pokoju wspólnego, Joan i Will siedzieli już pod białym krukiem i byli tak dalecy od nauki, jak Londyn od Abu Dhabi. Oboje zaśmiewali się z czegoś i wcinali podwieczorek, siejąc okruszkami po okolicy, a ptak na szybie zerkał na nich łakomym wzrokiem. Pozostali Krukoni spoglądali na to nowe siedlisko cichego buntu i całkiem głośnej radości życia z mieszaniną zaciekawienia i dezaprobaty.

- To dla ciebie - Chambers podsunął Robin talerzyk z kanapkami - Zwędziłem z kuchni. Do kolacji jeszcze daleko, a ja przy burzy zawsze robię się głodny.

- Will, ty zawsze jesteś głodny, bez względu na aurę. Burza nie ma nic do tego.

- Niby tak, ale jednak miło jest mieć na co zrzucić winę.

- Dziękuję - Robin niespodziewanie odkryła, że traumatyczne przeżycia wyraźnie zaostrzyły jej apetyt, i z zadowoleniem wbiła ząbki w kanapkę. - Jecie przy czytaniu? - wymamrotała poprzez ser i pieczywo. - Pozostali Krukoni wam tego nie wybaczą.

- Nie. My tylko czytamy przy jedzeniu. A to jest zupełnie inna sprawa. Zresztą to są tylko te, no, manifesty programowe.

- Co takiego?

- Poprawiamy radosną twórczość Hogwartczyków. Jeśli mam tego słuchać przez najbliższy miesiąc, to niech to chociaż będzie warte słuchania - wyjaśniła Joan.

Biegła Umbridge przez porębę, pogryzły ją żmije,

Wszystkie gady wyzdychały, Umbridge dalej żyje!* - gruchnęło nagle z kąta zajmowanego przez pierwszo- i drugorocznych.

Robin uniosła ze zdziwieniem brwi.

- Krukońska partyzantka - Joan przewróciła ze zniecierpliwieniem oczami. - Zdaje się, że akcja lekko wymknęła nam się spod kontroli.

Robin uśmiechnęła się dyskretnie i sięgnęła po następną kanapkę. Nagle na jej twarzy pojawił się dość dziwny wyraz. Ostrożnie zajrzała pod chleb.

- Co to jest? - zapytała słabym głosem.

- O, przepraszam - Chambers uśmiechnął się z zakłopotaniem. - Ta akurat miała być dla mnie.

- Łosoś? - zgadywała Robin z nutą, a nawet całą pięciolinią, paniki w głosie. - I… dżem truskawkowy?

- Nadaje łososiowi takiego egzotycznego posmaku.

- No wiesz, niektórzy jedzą truskawki do szampana - zauważyła Joan, dusząc się ze śmiechu.

- Tak, to prawie to samo - Robin ostrożnie odłożyła kanapkę i sięgnęła po następną. Tym razem najpierw obejrzała ją podejrzliwie.

- Dżem jagodowy?

- Nie, kawior.

- W tym zamku mają kawior? - Joan poderwała się nagle. - To dlaczego ja na śniadanie jadam owsiankę?

- Szczerze mówiąc, kawior akurat transmutowałem. - Obie dziewczyny stanowczym ruchem odsunęły od siebie talerzyki. - Oj, dajcie spokój, paranoiczki jedne. Używałem tylko naturalnych surowców.

- Wiesz, ja znam całkiem sporo naturalnych surowców, których wolałabym nie zjadać - uświadomiła mu Robin.

- To akurat możesz zjeść. Kawior transmutowałem właśnie z owsianki.

- A jak dobry jesteś z transmutacji? - zainteresowała się nagle dziewczynka. - Jakbym to wsadziła do akwarium, to wyklułyby się małe rybki?

- Nie bądź obrzydliwa - skrzywiła się Joan. - I umie gotować - zauważyła kątem ust.

Robin kopnęła ją pod stołem.

- Szampana poproszę - panna Reno podsunęła chłopakowi dzbanek z sokiem dyniowym.

- Jesteś nieletnia, mogę ci co najwyżej transmutować mleczko.

Robin odwróciła się do szyby i zaczęła przemieniać okruszki w kropki farby, które natychmiast znikały w żarłocznym dziobie, podczas gdy Joan i Will kłócili się w najlepsze.

My cię, Umbridge, w nosie mamy,

My się nauczymy sami!

- To jest dobre - ocknęła się nagle dziewczynka.

- Daj spokój - Joan obejrzała się z rozpaczą. - Nie mają ani talentu pisarskiego, ani wyczucia rytmu, ani zdolności do rymowania… A na ucho to im chyba rogoogon nadepnął, bo słonia by nie starczyło. Trzeba im będzie dodać „Sznurujusta…” do płatków śniadaniowych.

- Nie, miałam na myśli, że oni mają rację. Przecież możemy się sami nauczyć obrony.

- To chyba nie jest takie proste.

- Czemu nie? Przecież jesteśmy Krukonami. Dlaczego by nie spróbować?

- Bo jak Umbridge się dowie, to nas pozabija? - zasugerował Will.

- Ja bym się chciała nauczyć wyczarowywać Patronusa - Robin uśmiechnęła się z rozmarzeniem. - One są takie śliczne.

Chambersowi opadły ręce.

- Patronus ma cię bronić, a nie dostarczać wrażeń estetycznych.

- Ale śliczny też może być. Chciałabym, żeby mój był tygrysem syberyjskim.

- Marne szanse - mruknął chłopak pod nosem.

- Słucham?

- Z kształtem Patronusa jest jak z formą animagiczną. Odzwierciedla ciebie.

- Czyżbyś starał się mi coś zasugerować, Fitzwilliamie - syknęła Robin, całkiem udatnie naśladując głos profesora Snape'a. Chambers wyraźnie się nie przejął; Mistrz Eliksirów nie sięgał mu do piersi i nie nosił niebieskiej opaski na głowie.

- Tylko to, że większe szanse masz na kociaka z kokardką na szyi, niż na tygrysa.

- Ty… ty…

- Czekaj, niech zgadnę. Ty genie letalny?

- Ty Mroczny Sukinmnmmmn - reszta słowa zginęła w niezidentyfikowanym mamrotaniu.

Tym razem chłopak był pod wrażeniem.

- Takie straszne słowo, z tych słodkich usteczek? Brawo, prawie ci się udało. Tylko musisz jeszcze popracować nad dykcją.

Robin wyglądała, jakby para miała jej się puścić z uszu.

- Poczekajcie chwilę - roześmiana Joan podniosła się od stołu i podeszła do ciemnowłosego chłopaka, siedzącego przy kominku. Na chwilę oboje zniknęli w drzwiach do dormitoriów chłopców, po czym Krukonka wróciła z dość grubym tomem.

- Proszę - rozłożyła książkę przed Robin. - Maverick zgodził się pożyczyć nam to na chwilę. Tu masz Zaklęcie Patronusa - postukała palcem w odpowiednią stronę.

Uszczęśliwiona Robin pochyliła się nad tekstem, a tymczasem Chambers podniósł z ziemi niewielki rulonik.

- Chyba coś zgubiłaś - pokazał dziewczynce znalezisko.

- A, to - Robin spojrzała na niego nieuważnie. - Profesor Dumbledore przekazał mi to dziś rano. Dostałam liścik miłosny od profesora Snape'a.

- Co takiego?

- Co dostałaś?

- Sami zobaczcie…

Joan i Will niemalże zderzyli się głowami nad rozwiniętym pergaminem. Wiadomość składała się z jednego, jedynego zdania:

„Pięćdziesiąt punktów od Ravenclawu za niezarejestrowaną przemianę animagiczną.”

- Lepiej późno niż wcale, prawda?

_________________________________

*Po raz pierwszy spotkałam tę piosneczkę u Sapkowskiego (w oryginale było: ”Szła magiczka przez porębę…”), a gdzie się wcześniej szlajała, to nie wiem.

***

- EXPECTO PATRONUM!

Gobelin nad wejściem zrolował się i do pokoju wspólnego wszedł Anthony Goldstein, wraz ze swoją nieodłączną burzową chmurką, w płaszczu przeciwdeszczowym i w nakryciu głowy przypominającym bardzo kolorowy parasol. Zaklęcie prefekta okazało się nie do pokonania i zmusiło go do wycofania się na z góry upatrzone pozycje - czyli w tym przypadku pod folię i pod czapeczkę. Moment na wchodzenie wybrał nienajlepszy, gdyż zaraz zaatakowała go rozżarta srebrna mgiełka.

- Dale - wykaszlał, odganiając się od eterycznego agresora. - Czy ja w tym kapeluszu wyglądam jak dementor?

- Przepraszam, Tony - Robin z zakłopotaniem zaczęła zaganiać mgiełkę do swojego stolika, podczas gdy Joan i Will płakali ze śmiechu, wpółleżąc na blacie.

- Co wy wyprawiacie? - prefekt Ravenclawu zatrzymał się przy nich i spojrzał z góry na całą trójkę.

- Chciałam się nauczyć Patronusa - wyjaśniła mu dziewczynka - Dlaczego mi się nie udaje? - jęknęła. - Przecież wszystko robię dobrze.

- Przecież ci się udało - zdziwiła się Joan.

- Ale ja chciałam wyczarować cielesnego Patronusa.

- Bo ty za bardzo wierzysz w słowo pisane. Nie wystarczy, że nauczysz się zaklęcia. Niech mi Rowena wybaczy, ale wiedza to nie wszystko. Musisz jeszcze umieć wypromieniować z siebie radość.

- Albo może to jest twój cielesny Patronus? - Will przyjrzał się z uśmiechem srebrzystym oparom.

- A jakie zwierzę według ciebie wygląda w taki sposób?

- Plankton?

- Och, bardzo śmieszne.

- Słuchajcie, wiecie chyba, że Umbridge nie życzy sobie, żebyśmy trenowali zaklęcia obronne w praktyce? - Anthony spojrzał na nich z niepokojem.

- To jest jeden z powodów, dla których to robimy.

- I nie byłaby zachwycona, wiedząc, że jednak je trenujecie?

- A to jest drugi powód.

- Ale może nie róbcie tego w pokoju wspólnym - chłopak rzucił im rozpaczliwe spojrzenie. - Bardzo was proszę. Jako wasz prefekt.

Trzy pary oczu, jak na zawołanie, spojrzały na kolorowy parasol.

- Och, dobra, dobra - Anthony zirytował się wreszcie. - Wiem, że ostatnio trochę straciłem na autorytecie.

- Ależ skąd - pocieszyła go Robin. - Z tą chmurą wyglądasz bardzo… groźnie. Jak Zeus, władca piorunów.

- Zeus, władca piorunów? - powtórzył szeptem Chambers, kiedy prefekt oddalił się trochę.

Robin poszczuła go srebrną mgiełką.

***

- Jesteś gotowa?

- Nie.

- Świetnie. Pożyczyłem drugą miotłę od Bradleya, więc będziemy mogli latać razem. Ty weźmiesz moją, w ten sposób mniej się będę o ciebie martwił.

- Poważnie, mogę? Jej, a kluczyki od samochodu też mi dasz?

- A prawo jazdy masz?

- Nie. Ale karty miotlarskiej też nie mam, a jakoś ci to nie przeszkadza.

- No dobrze, kluczyki w ostateczności mogę ci dać, ale na samochód nie licz.

- Wielkie dzięki… Will?

- Tak?

- Co to właściwie jest za model?

- Szczerze mówiąc, to taki miotlarski kundel. Odziedziczyłem ją po starszym bracie. Tyle części miała wymienianych, że właściwie z oryginału zostało niewiele. Pod względem szybkości nie może oczywiście dorównać Nimbusom albo Błyskawicy Pottera, ale za to jest bardzo zwrotna i niesamowicie czuła. Reaguje na najlżejsze dotknięcie lub przeniesienie punktu ciężkości. Czasem mam wrażenie, że wręcz wyczuwa intencje latającego. Wiesz, to przez tak długie użytkowanie. To miotła z duszą, zobaczysz. OK. Zaczniemy od podstaw: ja ją kładę na ziemi, a ty wołasz „do mnie”.

- Do mnie!

- Bardzo dobrze. Widzisz, od razu ci wyszło. A teraz przekładamy nogę… i odbijamy się od ziemi. Gotowa?

- Nie.

- Tak myślałem. W górę.

- O nienienie! Will! Ja chcę na ziemię! Nie! Pozwól mi zejść, proooszę! Ja się boję! Ja chcę zejść! Zaraz spadnę i skręcę sobie kark!

- Robin… Nawet ty nie jesteś tak zdolna, żeby skręcić sobie kark po upadku z wysokości jednego metra…

- Ty mnie nie doceniasz!

- Daj rękę. Teraz polatamy trochę tuż nad ziemią, żebyś mogła się oswoić z miotłą.

Niedzielne popołudnie było chłodne i spokojne. Świat wciąż jeszcze rozkoszował się smakiem deszczu. Dwie figurki sunęły tuż nad murawą stadionu, zmiatając krople wody z mokrej trawy.

- Dobrze ci idzie. Teraz spróbujemy wznieść się wyżej. Gotowa?

- Nie.

- Dlaczego mnie to nie dziwi… Rozejrzyj się tylko, stąd jest naprawdę fantastyczny widok. Widzisz?

- Nie.

- Dlaczego?

- Bo mam zamknięte oczy.

- Robin…

- No dobrze, już dobrze. O! Coś takiego, poprzednio, jak to oglądałam, wydawało się dużo większe.

- Bo ty byłaś dużo mniejsza.

- I pusto tu jakoś.

- Jak to - pusto?

- No, poprzednio było tak… sama nie wiem.

- Nieważne, wytłumaczysz mi później. Teraz zrobimy mały wirażyk. Gotowa?

- Nie-eee!

Cały świat nagle runął do tyłu. Robin znalazła się w jakimś szalenie kolorowym tunelu. Powietrze z gwizdem przelatywało jej koło uszu. Dłoń zaciśnięta na rączce miotły zdrętwiała, ale dziewczynka nie odważyła się zwolnić uścisku. Wszystko wokół rozmazało się w barwne smugi. „To wygląda, jakby jakiś pechowy malarz poprzewracał puszki z farbami i porozlewał całą zawartość. Ale ten wiatr jest taki silny, że za chwilę zedrze wszystkie kolory i ciekawe, co wtedy zostanie.” Nagle wszystko ustało.

- W porządku?

- Will… Nigdy. Więcej. Tego. Nie rób.

- Daj spokój, na pewno nie było tak strasznie.

- Na pewno było.

- No dobrze, to teraz polecimy spokojniej. Nad lasem, chcesz?

- Ale mnie nie puścisz?

- Nigdy.

- A jakbym spadła?

- To cię złapię.

- A jak nie zdążysz?

- To zawiadomimy twoich rodziców i wyprawimy ci ładny pogrzeb.

- Bardzo śmieszne.

Robin rozejrzała się wokół z zainteresowaniem. O dziwo, latanie na miotle okazało się nie najgorszym doświadczeniem. Co prawda dziewczynka o wiele pewniej czuła się na własnych skrzydłach niż na kiju, a ponadto podejrzewała, że jako skowronek prezentuje się w powietrzu dużo wdzięczniej (trudno jest wyglądać jak dama, siedząc na żerdzi jak pierwsza lepsza kwoka), z drugiej strony jednak wspomnienie tego, jak bardzo była bezradna w trakcie wichury, napawało ją lekkim niepokojem. Z Willem czuła się o wiele bezpieczniej. Nagle w lesie coś się poruszyło. Pomiędzy koronami drzew panował mrok zbyt gęsty, by coś w nim dostrzec, jednak intuicja podpowiadała Robin, że fragment cienia sunie tuż za nimi, niemal bezgłośnie. Wyczuwała ten ruch, chociaż wzrok zawodził, a słuch na próżno starał się wyłowić coś spośród szumu liści. Miała uczucie, jakby sama ciemność wyciągała palce, by jej dotknąć, czuła muśnięcia na skórze, gdy powietrze rozstępowało się przed niewidocznym kształtem. Niespodziewanie odebrała wrażenie pędu, ich tajemniczy towarzysz najwyraźniej przyspieszył, po czym śmignął pionowo w górę, tuż przed nimi. „Testral” - pomyślała z mieszaniną lęku i fascynacji. Zerknęła odruchowo na Willa, ale chłopiec nawet nie drgnął. Wyglądało na to, że w powietrzu czuje się jak ryba w wodzie i nic nie jest w stanie go zaskoczyć. Robin wyraźnie to zaimponowało. Spojrzała ponownie na skrzydlatego wierzchowca - doganiali go. Odwróciła się do Chambersa, chcąc spytać, co zamierza, ale słowa zamarły jej w gardle. Raz jeszcze zwróciła wzrok na widmowe stworzenie i na chłopca, a potem na odwrót. „On go nie widzi!” - pomyślała z przestrachem.

- Testral, testral, testral, w prawo!

Zdążyli w ostatniej chwili. Robin naleciała na Chambersa, spychając go z dotychczasowego toru ruchu. Na ich nowym towarzyszu ewolucje te nie zrobiły najmniejszego wrażenia. Cóż, był sporo większy, więc w przypadku zderzenia to raczej oni byliby poszkodowani. Stworzenie kilkakrotnie machnęło skrzydłami i zrównało się z Robin. Dziewczynka spojrzała prosto w perłowobiałe oko. ”Kiedy zbyt długo wpatrujesz się w otchłań, to otchłań również zaczyna wpatrywać się w ciebie”* - to zdanie szumiało jej gdzieś między uszami. Miała nieziemskie odczucie, że testral spogląda poprzez jej ciało i sięga duszy.

- Co się stało? - Will wyglądał na zaskoczonego.

- Nie widzisz go? - wyszeptała dziewczynka.

- Kogo?

Wokół panował niesamowity półmrok, jakby światło i ciemność splotły się w jedno. Wieczorne powietrze miało słodki smak. W zamku zapalano już światła, Hogwart wyglądał z oddali trochę nierealnie, jak jeden z tych domków z porcelany, do których wsuwa się zapaloną świeczkę. Po chwili spomiędzy drzew zaczęły wysuwać się kolejne cienie. Robin przenosiła wzrok z jednego stworzenia na drugie. Testrale były stworzone do tego, by oglądać je o zmierzchu. Wyblakłe, odchodzące ze świata światło zacierało szczegóły, tuszowało ich chudość. Mrok otulał je pieszczotliwie, sprawiał, że wyglądały aksamitnie, delikatnie… pięknie. Poruszały się z niesamowitym wdziękiem, lekko, unosiły się na wietrze jak wielkie latawce. Tańczyły wokół nich w powietrzu. To był jedyny w swoim rodzaju balet.

- Szkoda, że nie możesz tego zobaczyć - wyszeptała Robin.

Nie bała się już. W perłowobiałych oczach był spokój, bezpieczna przystań.

- Posłuchaj ich - odwróciła się do Williama z sennym uśmiechem.

- Nic nie słyszę…

- Szszsz… Zamknij oczy… Posłuchaj…

Will posłusznie zacisnął powieki. I nagle zrozumiał. Powietrze, rozcinane wielkimi skrzydłami, śpiewało cicho. Zupełnie jakby wokół nich nuciły tysiące głosów. Pieśń bez słów, utkana ze śpiących marzeń. Chłopiec mocniej zacisnął palce na dłoni dziewczyny.

- Co się stało? Boisz się? - Robin spojrzała na niego ze zdziwieniem.

- Nie, tylko… To dość niepokojące, słyszeć je, ale ich nie widzieć…

Dziewczyna puściła rączkę miotły i wyciągnęła rękę. Jeden z testrali natychmiast zbliżył się i musnął aksamitnym pyskiem otwartą dłoń. Potem śmignął do przodu, zamiatając ciemnym jak nocne niebo skrzydłem tuż nad ich głowami.

Dziewczynka roześmiała się głośno.

_____________________________

*Zdanie pożyczone z polskiej gry „Książę i Tchórz”. A przynajmniej stamtąd je kojarzę.

Dopisek Aski:

Beta jest od tego między innymi, żeby opieprzała za niewłaściwe źródła cytatów. To jest pan F. Nietzsche we własnej osobie. A konkretnie dzieło „Poza dobrem i złem”. Nihilista i cynik, ale błyskotliwy. Można się z nim nie zgadzać, ale trudno nie doceniać takich perełek jego autorstwa. Czuj się przywołana do porządku;).

***

--- część 07 ---

- Było cudownie!

- Tak, tylko dlaczego mam wrażenie, że większa w tym zasługa tych szkap po Jeźdźcach Apokalipsy niż moja - Chambers nie wydawał się zachwycony.

- Siebie też nie doceniasz.

Robin udało się dokonać dość karkołomnej akrobacji - pocałowała Willa w policzek i prawie nie zleciała ze schodów. Chłopiec zdążył ją podtrzymać w ostatniej chwili. Różnica kilku stopni pozwoliła na zlikwidowanie problemu z wysokością, ale odległość między dwójką Krukonów była jednak za duża.

- A'propos, nie spytałaś mnie jeszcze, co chcę w zamian za tę lekcję.

- A chcesz coś?

- Oczywiście, że chcę, co ty myślisz, że ja jestem jakimś bezinteresownym Puchonem? Na następnym meczu potrzebny nam będzie żywiołowy doping.

- Co takiego?

- Doping. Do tej pory na każdym meczu siedziałaś ze wzrokiem wbitym w ziemię.

- Bo od tego waszego śmigania robiło mi się słabo.

- Ale teraz już wiesz, że śmiganie nie jest wcale takie straszne, a nam jest potrzebne silne wsparcie psychologiczne.

- Jasne, już zaczynam sobie robić pompony na drutach. Zawsze mi się wydawało, że w Hogwarcie brakuje cheerliderek - Robin parsknęła śmiechem.

- O, świetny pomysł. Aż szkoda, że Cho jest ścigającą, bo świetnie by się nadawała do zespołu. Ale myślę, że razem z Joan i Mariettą i tak sobie poradzicie.

Robin jedynie pokręciła z uśmiechem głową.

- A wiesz, czego jeszcze brakuje w Hogwarcie? - zapytała pokonując kolejne stopnie.

- Czego?

- Gazetki szkolnej. Każda porządna szkoła powinna mieć gazetkę.

- Super, i moglibyśmy w niej zamieszczać paszkwile na Umbridge…

- A wtedy ona zamknęłaby szkołę…

- A mnie brakuje matematyki - odkrył Will.

- I zajęć plastycznych. Albo chociaż historii sztuki, w końcu czarodzieje też mieli swój wkład w kulturę.

- I wychowania fizycznego.

- O, tego to mi akurat najmniej brakuje. W mugolskiej podstawówce byłam beznadziejna. Nie wiem, czy w życiu udało mi się dwa razy trafić piłką do kosza.

- Jakoś nie jestem zaskoczony - Chambers uśmiechnął się rozbrajająco. - To gdzie teraz idziemy? - zapytał po chwili.

- Najpierw do pokoju wspólnego; ja po piwo kremowe, a ty odnieść miotły, a potem do biblioteki.

- Do biblioteki z piwem kremowym? Pani Pince tego nie przeżyje…

- Nie zauważy.

***

W hogwarckiej bibliotece było ciepło i spokojnie. Szeleściły przewracane strony. Czasem dało się słyszeć przyciszoną rozmowę.

- Potter, Weasley, co z wami? Chcecie zmylić Malfoya i podajecie się za Krukonów? Codziennie was tu widzę - Ernie Mcmillan zatrzymał się przy stoliku Wielkiej Trójcy.

- Daj spokój - Harry rzucił mu ciężkie spojrzenie. - Seamus uczy się grać na bodhranie. W całej wieży go słychać. Zęby mnie już swędzą.

- Chodź tutaj - Robin pociągnęła Willa pomiędzy regały.

- Ale co my robimy w arabskim mistycyzmie? - chłopak zdziwił się wyraźnie.

- W mistycyzmie nie robimy nic - Robin wsunęła się w przerwę między półkami. - Idziesz czy nie? - wysunęła rękę i zachęcająco pokiwała palcem.

Chambers niepewnie podążył za nią i rozejrzał się z wyraźnym zdziwieniem.

- Coś takiego, nie wiedziałem, że tu jest jeszcze jeden dział. - Znajdowali się w wąskim przesmyku pomiędzy ścianą a półkami. Zmieścił się tu jeden długi regał, ustawiony przodem do muru, a tyłem do arabskiego mistycyzmu. Można było się do niego dostać jedynie przez wąskie przejście prowadzące z rzadko odwiedzanego, przedostatniego działu.

- Chyba w ogóle niewiele osób o nim wie. Nigdy nikogo tu nie widziałam - Robin wzruszyła ramionami. - Ale ktoś musi tu przychodzić, bo inaczej byłoby tu dużo więcej kurzu. Poza tym ksiązki pojawiają się, znikają i znowu pojawiają. Jakby działały tu jakieś czary.

- A co to za dział?

- Sam zobacz - Robin wskazała mu szczyt regału - Nie wiem, kto odpowiadał za ustawianie książek w bibliotece, ale pewnie był to jakiś Krukon. - Napis na pożółkłym karteluszku, przyczepionym do najwyższej półki, głosił: „NIENAUKOWE”.

- To jest taki książkowy odpowiednik Fasolek Wszystkich Smaków Bertiego Botta - dziewczynka kontynuowała z entuzjazmem - Wszystko tu można znaleźć. Powieści, wiersze, zbiory opowiadań, aforyzmy, książki kucharskie, nowele, mitologie… I to zarówno autorstwa czarodziejów, jak i mugoli. Podejrzewam, że niektóre z tych książek musieli w szkole zostawić uczniowie.

- Tolkien, widziałaś? - Will z entuzjazmem zdjął z półki znajomy tom.

- I Marquez - Robin wskazała odpowiednie miejsce.

- Ble.

- Co, ble? Marqueza nie lubisz?

- Daj spokój. Facet pisze, jakby sam nie do końca wiedział, o co mu chodzi.

Robin miała minę, jakby zmuszała się do przełknięcia dużej łyżki soku cytrynowego.

- No, może rzeczywiście ma dość ciężki styl - przyznała wreszcie. - A Bułhakow? - spytała wskazując na „Mistrza i Małgorzatę”.

- Może być, zwłaszcza Behemot.

- „Na litość boską, królowo, czy ośmieliłbym się nalać damie wódki? To czysty spirytus.” - zacytowała Robin z uśmiechem.

- Dokładnie.

- A Emily Dickinson? - dziewczynka przesunęła się pomiędzy Willem a półkami i sięgnęła po niewielki tomik.

- Mowy nie ma.

- Co? Poezji też nie lubisz? Bez przesady, posłuchaj tylko, jakie to jest…

- Robin, nie. Nie będziesz mnie nagle nawracać na poezję. Nie lubię i już. Bierzesz mnie razem ze wszystkimi wadami, albo wcale.

Dziewczyna wymamrotała pod nosem coś, co zabrzmiało jak: „jeszcze zobaczymy”, ale książkę odłożyła.

- O, a to znasz? - Will uśmiechnął się i ściągnął z półki kolejną księgę. - Bradley przytaszczył kiedyś całą sagę do dormitorium, więc on też musi wiedzieć o tym miejscu…

- Znam - Robin skinęła głową z zadowoleniem. - Świetne. Tylko czytanie zajęło mi strasznie dużo czasu. Na każdą stronę musiałam najpierw rzucać zaklęcie tłumacza, bo to w jakimś barbarzyńskim języku jest napisane. Najbardziej polubiłam Jaskra.

- Naprawdę? - Will ucieszył się wyraźnie. - No, to już wszystko rozumiem. Bo ja z Jaskrem odczuwam silne pokrewieństwo duchowe. A poza tym mamy podobne poglądy.

- To znaczy jakie?

- Obaj uważamy, że każda poezja jest niedobra, oprócz jego. O, proszę:

Nad dachami mokrymi fruniesz,

Między żółty nurkujesz grążel,

Ale ja cię i tak zrozumiem,

Oczywiście, jeśli zdążę...

Robin roześmiała się, po czym zaczęła systematycznie przeglądać półki.

- Czego właściwie tu szukamy? - zapytał chłopak.

- Takiej jednej książki. Flitwick powiedział mi o tym miejscu właśnie ze względu na nią. Wiesz, on chciałby, żebym po Hogwarcie spróbowała się dostać na Wyższą Akademię Sztuk Pięknych i Rzemiosł Magicznych.

- Ale to jest we Francji?

- No tak, ale to najlepsza taka szkoła na tym kontynencie - odpowiedziała Robin. - W zasadzie jedyna na kontynencie… - uzupełniła szczerze.

- I tam chciałabyś się uczyć?

- Sama nie wiem. Oni przyjmują tylko najlepszych. Nie wiem, czy warto próbować, skoro mogę się nie dostać…

- Jak nie spróbujesz, to na pewno się nie dostaniesz - zauważył trzeźwo Chambers.

- Profesor Flitwick powiedział to samo. Rozmawialiśmy o tym w zeszłym roku, z okazji porad zawodowych. Przyniósł mi prospekty, oferty letnich kursów malarstwa i poradził, żebym poszukała tutaj tej książki... tak na dobry początek. A teraz muszę ją odnaleźć raz jeszcze, bo mam pomysł na obraz, a nie wiem, czy zapamiętałam wszystkie potrzebne zaklęcia. O, tutaj jest. Potrzymaj, proszę.

- Uch, strasznie ciężka.

- Oj, daj spokój. Taki duży chłopiec i nie uniesie.

- No, nie uniosę. Do ziemi mnie przygniata. Zobacz, zniżyłem się do twojego poziomu.

Obyło się bez krzesła...

Robin wyciągnęła z torby kilka pomniejszonych poduszek i przywróciła je do właściwych rozmiarów, po czym umościła na podłodze wygodne gniazdko. Potem zabrała od Chambersa księgę i usiadła po turecku, rozkładając ją sobie na kolanach. Will po namyśle dołączył do niej. W ostatnim dziale było miło i przytulnie. Światło świec malowało całą okolicę na ciepło i złociście. Półki z książkami pochłaniały wszelkie hałasy jak gąbka i przekształcały w ciche murmurando. Will spojrzał na Robin. Niestety, dziewczynka była już całkowicie pochłonięta książką i wydawała się szczęśliwa jak niuchacz we wnętrzu Sezamu. Chambers pozwolił sobie na ciche westchnienie, które i tak zmiotło spory obłoczek kurzu z grzbietów najbliższych książek. „Co za marnotrawstwo czasoprzestrzeni.”

Na ustach Robin pojawił się niespodziewanie szelmowski uśmiech. Uniosła rękę i żartobliwie pociągnęła chłopca za jeden z jasnych kosmyków.

- Możesz mnie jeszcze przytulić, oczu ci za to nie wydziobię...

***

Kilka tygodni później.

- Nie sądziłam, że zrobi to aż takie wrażenie.

Niemal wszyscy Krukoni zgromadzili się w pokoju wspólnym i kontemplowali obraz zawieszony nad kominkiem. Jedynie Robin i Will siedzieli na parapecie pod białym krukiem i dla odmiany podziwiali zbiegowisko.

- To chyba przez to, że w naturze widzą je tylko ci, którzy wcześniej oglądali czyjąś śmierć… A na twoim obrazie widzi je każdy - wyjaśnił niepewnie chłopak. - A co na to Flitwick?

- Był bardzo zadowolony - Robin zarumieniła się z dumy. - Powiedział, że jeszcze kilka takich i indeks mam w kieszeni.

- Czyli jednak Francja? Gratuluję - w głosie Willa nie słychać było zbytniego entuzjazmu.

- Nie wydajesz się zachwycony - zauważyła Robin. - Coś nie tak?

Chambers wzruszył ramionami, wpatrując się w obraz.

- Francja jest strasznie daleko - wyjaśnił.

- Będziesz tęsknił? - dziewczyna uśmiechnęła się lekko.

- Nie będę miał na kim trenować swojej elokwencji - skomentował rzeczowo Krukon.

- Przecież są sowy. Możesz się wyżywać na pergaminie.

- To już nie będzie to samo. A co masz tam? - chłopak najwyraźniej wolał zmienić temat.

- Prezent.

- Ale nie dla Snape'a?

- Co ty masz z tym Snape'em? - Robin spojrzała na niego ze zdziwieniem. - Dla Dumbledore'a.

- Mogę zobaczyć?

Dziewczynka sięgnęła za fotel i ustawiła obraz na parapecie, po czym ściągnęła okrywające go płótno. Oczom Chambersa ukazał się portret trzech kobiet, a raczej dwóch kobiet i dziewczynki. Najstarsza stała nieco z tyłu, opierając dłoń na ramieniu średniej. Najmłodsza trzymała środkową za fałdę sukienki i wydawała się iść w kierunku widza. Na sztywno wyciągniętej rączce dziecka siedział feniks, a na ramieniu ostatniej z kobiet - kruk. W tle widniały ruiny dziwnego miasta - wydawało się kruche i nierealne, jak ze snu. Trudno powiedzieć, czy kształty przedstawione na dalszym planie były zarysami kolejnych budowli, czy konturami obłoków.

- Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość - odgadł Will.

- Nieźle, jak na kogoś, kto ma alergię na poezję - Robin spojrzała na niego z uznaniem.

- Czyli kruk oznacza mądrość, feniks nadzieję, a co trzyma teraźniejszość?

Środkowa dziewczyna uśmiechnęła się nieśmiało i rozchyliła dłonie, w których ukazała się grudka ziemi. Po chwili bryłka ta otworzyła oczy, zatrzepotała skrzydełkami i wzleciała prosto w malowane niebo. Pokój wspólny wypełniła słodka melodia. Kilku Krukonów odwróciło się ze zdziwieniem. Skowronek na portrecie był już tylko maleńką kropką i wciąż się wznosił, aż stał się jedynie śpiewem pod wielkim błękitem nieba.

- Niezbyt skromne - Will wyszczerzył się radośnie.

Robin wzruszyła ramionami.

- Profesor Dumbledore lubi śpiew skowronka. Poza tym to też niezła metafora. Skowronek wygląda niepozornie, ale kiedy śpiewa, to wypełnia muzyką całe niebo. A teraźniejszość też wydaje się szara, dopóki jej czymś nie wypełnimy. Muszę już iść. Spotkanie w Ministerstwie mamy o jedenastej. Jak wyglądam?

- Ślicznie jak zawsze.

- Nawet na mnie nie spojrzałeś.

- Bo ja cię ciągle widzę oczyma duszy mojej.

- Will!

- No dobrze, już na ciebie patrzę. Paskudnie wyglądasz. Nie lubię cię w żakiecie i w ogóle nie wiem, po co ty to ubierałaś. Do rejestracji i tak będziesz musiała się przemienić, a na piórach tej całej elegancji nie będzie widać.

- Albo będziesz milszy, albo cię porzucę. I zacznę chodzić z Maverickiem, o.

- Tylko spróbuj, to ja wtedy zacznę chodzić z Cho Chang. O!

- Powodzenia życzę, zobaczymy, kto lepiej na tym wyjdzie.

- A to niby co miało znaczyć?

- Wiesz, jak to mówią - Joan niespodziewanie zmaterializowała się przy nich. - Ministerstwo ma Fontannę Magicznego Braterstwa, a Hogwart ma Cho Chang. Robin, dyrektor na ciebie czeka w korytarzu.

- Trzymajcie kciuki! - Robin podrapała białego kruka po łebku, złapała swój obraz i pobiegła w stronę wyjścia. W połowie drogi zawróciła, przeleciała przez pokój po łuku, jednym płynnym ruchem uściskała Joan, wlazła na fotel, upuściła obraz, pocałowała Willa, zdążyła dobiec do gobelinu, gobelin zdążył się zrolować, w tym samym momencie dziewczynka wyhamowała, wróciła po swoje dzieło i wreszcie skutecznie opuściła scenę. Panna Reno wymownie spojrzała na pana Fitzwilliama.

- Masz na nią zły wpływ. A to było takie spokojne i zrównoważone dziecko.

- Kto? Robin?

***

Październik okazał się nader chłodny, co umożliwiło Robin transmutowanie wszystkich nowo stworzonych sukienek na powrót w dżinsy. Niestety, przemieniane w tę i z powrotem spodnie wyraźnie się skurczyły i zatraciły swój unikalny, workowaty fason. Dziewczynka zaprzestała również używania tuszu, twierdząc, że ją uczula. Ze wstążki jednak nie zrezygnowała, dzięki czemu Joan mogła uznać swoją akcję za nie do końca daremną.

Cho i Marietta zaczęły coraz częściej znikać z pokoju wspólnego, co uczyniło salon Krukonów wręcz rozpaczliwie spokojnym. Jedynie stolik pod białym krukiem psuł ten wizerunek ładu i porządku. Wśród Krukonów zaczęły krążyć plotki, że Cho chodzi z samym Harrym Potterem. Bardziej przytomne osoby zauważały jednak, że w takim przypadku panna Chang nie zabierałaby ze sobą na randki panny Edgecombe. Plotki zmodyfikowano i od tej pory szeptano po kątach, że Cho chodzi z Mariettą. Trzeba przyznać, że nadało to nowinom specyficznego posmaczku.

Partyzantka, jak każda zabawa, musiała się w końcu znudzić, co pozwoliło Joan na zaprzestanie noszenia stoperów w uszach.

Ministerstwo zgodziło się na rejestrację Robin jako w pełni legalnego animaga. Szkoła nie miała przez to kłopotów.

Fitzwilliam zaczął się rozglądać za wolnym etatem w drużynie quidditcha. We Francji. Grunt to myślenie przyszłościowe.

Samej Robin udało się wreszcie zyskać uznanie profesora Snape'a. W trakcie jednej z lekcji eliksirów wysadziła w powietrze swój kociołek. Na kolorowo. Pracownia nabrała dzięki temu kolorów… nieco psychodelicznych. Ściany zrobiły się kanarkowo-żółte, krukońska brać ogórkowo-zielona, Puchonów pokryły fioletowe kropki w pomarańczową kratkę, a eksponaty w słojach zaczęły się mienić prawdziwą tęczą barw. Krzesła poczęły tańczyć oberka, tablica - ćwierkać, w rogu wyrosła kępka czerwonych muchomorów zdobnych w okienka i drzwiczki, Eddie Carmichael zamienił się w Szalonego Kapelusznika, a jego kociołek - w kota z Cheshire. Kocur poraził wszystkich uśmiechem, uciekł z lochu, przeleciał przez kuchnię, salę zaklęć i pokój nauczycielski, nieśmiertelnie wystraszył Zgredka, skradł serce Pani Norris, po czym wyskoczył przez okno i tyle go widzieli. Profesor Snape musiał przyznać, że tak spektakularnej katastrofy nawet Neville'owi Longbottomowi nie udało się wywołać. Jednak co krukonizm, to krukonizm.

Koniec



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
karta technologiczna1, Polibuda (MiBM), Semestr VI, SKOWRON, Nowy folder, VI semestr, Talar, projekt
jaskolka, skowronek
Przedwczesne rodzicielstwo-mgr A.Skowronska-Pucko, PRACA SOCJALNA
Fritz Skowronnek Pan Kaminsky
sciaga skowronek
sprawko z wiercenia, Polibuda (MiBM), Semestr III, III semestr, Skowron, III semestr, obróbka skrawa
Mechanika mini3333, Polibuda (MiBM), Semestr III, III semestr, Skowron, III semestr, mechanika, mech
Skowronek Martyrologia unitów podlaskich
Cała jesteś w skowronkach Skaldowie
Fritz Skowronnek ?r Muckerpfaff
karta technologiczna-spis operacji, Polibuda (MiBM), Semestr VI, SKOWRON, Nowy folder, VI semestr, p
matka, Polibuda (MiBM), Semestr III, III semestr, Skowron, III semestr, mechanika, mech tech, Mechan
Zarządzanie strategiczne Zim 7.2, Testy egzamin Skowron 1, 1
egzamin Teoria Obwodow Skowronek sem 1
SKOWRONEK, SKOWRONEK (K
Pytania Masz.i Urz.Tech MBM st.I st s.6 10-11, Polibuda (MiBM), Semestr VI, SKOWRON, Nowy folder, VI
Pytania do zal. Masz.i Urz.Tech MBM niest.I st s.6, Polibuda (MiBM), Semestr VI, SKOWRON, Nowy folde
[050430] Ma gorzata Skowron - - DRAMA JAKO METODA NAUCZAN, Pedagogika

więcej podobnych podstron