Autor: Siergiej Bułyga
Tytul: Kwadrylion
(Kwadrilion)
Z "NF" 3/91
Kwadrylion - to ja. Jestem dowódcą, mam pod swoją komendą
dwudziestu wojowników. Pięć kwadrylii tworzy chorągiew, pięć
chorągwi - kolumnę. Kiedy kolumna wkracza do miasta, ulice
pustoszeją. W mieście kurz, cisza. Słychać jedynie:
- R-raz!... R-raz!... - i równy tupot naszych nóg. A poza
tym szczęk pancerzy, zgrzyt zderzających się tarczy. Nasze
tarcze są wysokie, szerokie i kolumna w zwartym szyku
wygląda jak żmija pokryta żelazną łuską. W szyku jesteśmy
odporni na wszystko, niewrażliwi na ciosy.
W pojedynkę do miasta nie chodzimy.
Tutaj przez okrągły rok panuje spiekota. Wiatr z pustyni
przywiewa piasek. Piasek pod nogami, piasek między zębami.
Gdy spojrzy się na niebo, słońca prawie nie widać - całe
niebo przesłania pył. Po co wybudowano tu miasto? Krzywe
ulice, domy prawie bez okien, stada głodnych psów, na
skrzyżowaniach żebracy - skamlący, powykrzywiani,
owrzodzeni. Kiedy wyprowadzam swoją kwardylię na patrol, to
za każdym razem, gdy widzę żebraków, krzyczę:
- Bić ich!
Biją ich, ale żebracy nie skarżą się, tylko rozpełzają na
boki. A jeżeli wchodzimy do domów, to i tam nikt się nam nie
sprzeciwia.
Nocami prawie nie śpię - duszno mi. Pełnię służbę w tym
przeklętym mieście już sześć lat i ani razu nie widziałem
deszczu. Nie rosną tu ani drzewa, ani trawa, tutaj wysycha i
kruszy się nawet kamień.
A każdego ranka na dźwięk trąby wybiegamy z koszar.
Polewka, ser, kubek wody - i w szyk. Do obiadu musztra. Na
obiad znowu polewka, ser, kubek wody i - w szyk. Dwa razy w
miesiącu chodzimy na patrol. I tak od wiosny do wiosny.
Wiosną, nazajutrz po... Tak! Wiosną przybywa uzupełnienie.
Wszystkich żołnierzy wymieniają - my, kwadrylionowie,
przyjmujemy rekrutów. Dzień albo dwa poznajemy się nawzajem,
a potem znowu - polewka, ser, kubek wody - i w szyk.
Chwilami wydaje mi się, że wszystko to - miraż. Może od
dawna już nie żyję? Zabito mnie jeszcze wtedy, w czasie
bitwy pod Kardami - moje ciało spalono, dusza zaś przeniosła
się do Miasta Martwych. Tu nie ma żywych ludzi, jedynie
cienie. A ja? Czyż ja jestem człowiekiem? Nie jestem w
stanie nic czuć - ani radości, ani bólu, ani dobroci, ani
strachu. Zdziczałem, jestem zwierzęciem. Sześć lat nie
widziałem deszczu i prawie już nie pamiętam, co to takiego
las, drzewo, trawa.
Ale prawdę mówiąc, jednego razu...
Pewnego razu, w cieniu za koszarami ujrzałem maleńkie
ździebełko. Było wątłe, szare, zakurzone. Ale ja byłem
niewypowiedzianie szczęśliwy - wreszcie zobaczyłem życie!
Ukląkłem i ostrożnie starłem kurz z trawki. Spulchniłem
wokół niej ziemię nożem. Podlewałem trawkę dwa razy
dziennie. Wodę, oczywiście, nam przywożą i wydają ściśle
według normy, ale nie żałowałem, choć trawka wypijała połowę
mojej porcji. Piątego dnia zazieleniła się, ósmego...
uschła.
Tak oto umarłem po raz drugi. Od tej pory wiedziałem już
dokładnie, że nie ma ani miasta, ani mieszkańców, garnizonu
i mnie - są tylko cienie martwych. Zdawać by się mogło, że
życie skończone i można się uspokoić. Ostatecznie, najwyższy
już czas się z tym oswoić. Przecież na moim ramieniu
widnieje sześć naszywek - sześć razy spotykałem tu wiosnę...
O, niechże będzie na wieki przeklęta!
Kiedyś służyłem na północy. Deszcz zamarza tam w białą,
kłującą kaszę. Na północy wszyscy oczekują wiosny - i
przyroda, i ludzie. A tu, w czasie przedwiośnia...
Wstajemy przed świtem. Polewka, ser, kubek wina - i w
szyk. I musztra do obiadu. A wieczorem kubek wina - i na
patrol. W nocy znowu musztra.
A na trzy dni przed wiosenną równonocą kolumna wkracza do
miasta i maszeruje ulicami. Drzwi i okiennice zamknięte,
naokoło cisza. Tylko kurz i okrzyk: "r-raz!... r-raz!" i
równy tupot naszych nóg.
I na dwa dni przed równonocą...
I dzień...
Maszerujemy od świtu do zmierzchu. W milczeniu. Już nie
myślimy o niczym, jesteśmy otępiali od żaru i marszu.
Chwieję się na nogach... Nie! Przysięgałem! I idę dalej. Do
mnie równają krok.
Gdy patrzy się na domy z szyku, odnosi się wrażenie, że
miasto pełne jest mieszkańców i wszyscy oni przylgnęli teraz
do dziur i szpar, patrzą na nas i boją się. Nieszczęśni! Są
przecież tacy sami jak ja, przywieziono ich tutaj i
osiedlono...
To mnie jednak nie obchodzi. Spełniam swój obowiązek.
Przepędzam duchy przeszłości. Jestem martwy. Nic nie czuję.
Mimo to...
W noc przed zrównaniem dnia i nocy ożywam!
Przeciągle ryczy trąba, wybiegamy z koszar, stajemy w
szyku. Krótkie komendy, odliczanie - i okryta tarczami
kolumna wychodzi z obozu.
- R-raz - słychać okrzyki. - R-raz!
Powtarzam je:
- R-raz!
I czuję: kipi we mnie nienawiść! Żyję! Dłuższy krok,
dłuższy krok! Zesłano mnie do odległego garnizonu i łykam tu
kurz, piję śmierdzącą wodę - za co?! Kto za to odpowie?! Sam
odpowiem.
Wkraczam do miasta. Miasto jest puste. I tylko gdzieś tam
przed nami, nad placem, niebo czerwienieje od ognia. To oni.
Cóż, dla nas to nic nowego! Zwiększamy tempo, idziemy.
Szczękają pancerze, zgrzytają tarcze. Zwarte szeregi. R-raz!
R-raz! Zakręt, i jeszcze jeden zakręt...
A oto i plac. Na placu - oni. Tłum. Każdy trzyma w ręku
płonącą pochodnię. Śpiewają, ale głosów nie słychać.
Kiedyś stała tu świątynia słońca, ale po wiadomych
wydarzeniach rozebrano ją, plac zrównano, a z pozostałych
kamieni wybudowano koszary. Dla nas. Za miastem.
Tłum stoi dokładnie w tym miejscu, gdzie dawniej była
świątynia. Płoną pochodnie, widać otwarte usta. Powiadają,
że gdy tylko pojawi się słońce, hymn natychmiast stanie się
słyszalny. Ale dzięki nieśmiertelnym bogom do świtu jeszcze
daleko. Zmieniamy szyk tworząc linię, obnażamy miecze i
zaczynamy uderzać nimi o tarcze. Tłum ani drgnie. Śpiewają.
I wtedy...
Z setek naszych gardeł rozlega się krzyk:
- Barra! - głęboki wdech i znowu: - Barra! Barra!
I maszerujemy na nich. Ściana tarcz, las uniesionych
mieczy...
Nie, to nie miecze, raczej żelazne drągi. Prawdziwy,
bojowy miecz powinien być krótki, nieco dłuższy niż łokieć i
wyostrzony, ten zaś jest długi i tępy. My nie walczymy z
tłumem, ale go rozpędzamy. Gdy podchodzimy do niego blisko,
znowu wznosimy okrzyk i zaczynamy bić zebranych po głowach.
Tłum cofa się gwałtownie, ale nie rozprasza. Niektórzy z
nich śpiewają, inni unoszą pochodnie, krzyczą coś - krzyku
również nie słychać. My zaś ramię przy ramieniu spychamy ich
coraz dalej i dalej, i osłaniając się tarczami przed
pochodniami, bijemy, znowu spychamy... Aż nagle lecą na nas
kamienie. Kamienie grzechoczą po tarczach, krzyczymy i
spychamy, bijemy długimi, ciężkimi mieczami. Z roku na rok
rozpędzać tłum jest coraz trudniej. Już ktoś, kto
niezgrabnie zasłonił się tarczą przed lecącym kamieniem,
upadł. Mnie samemu rozbito policzek.
- Barra! Barra! - naśladujemy ryk rozwścieczonego słonia.
Tłum wprawdzie powoli, ale cofa się. Ramię przy ramieniu
- miecz do góry, miecz w dół, miecz do góry...
I grad kamieni! Co za celne i silne uderzenia! Krzyki,
klątwy, ktoś potknął się, upadł... Znowu grad kamieni! Ledwo
zdołałem się zasłonić. Znowu ktoś upadł. Zwarliśmy szeregi i
osłoniliśmy tarczami. Wyjrzałem ostrożnie...
Ach, więc to tak! To procarze. Wybiegają jednocześnie z
tłumu, oddają do nas nader celną salwę i znowu się chowają.
Czegoś takiego dotąd nie było.
Ale my też coś dla nich przygotowaliśmy! Nasz szyk nagle
się rozstąpił i...
Gdzieś z daleka dobiega tętent i rżenie. Coraz bliżej. I
bliżej. Bliżej. I...
Pędzą rydwany! Czwórki wykarmionych koni, woźnice
w pancerzach, w osiach tkwią ostre, krzywe noże. Rydwany w
pełnym biegu wbijają się w tłum i miażdżą, tratują, tną!
Woźnice smagają konie, krzyczą... i odjeżdżają. Łoskot i
zgrzyt cichną w nocy...
Tłum stoi. Rozbity, złamany.
- Barra! Barra!
Zwieramy szeregi i znowu ruszamy na nich. Miecz do góry,
miecz w dół - miecz do góry, miecz w dół. Ciskają w nas
kamieniami, my zaś miażdżymy, spychamy, krzyczymy. Krzyk nas
upaja, krzyk pomaga nam nie zwracać uwagi na uderzenia, nie
potykać się o ciała zabitych i nawet...
Zakręcił procą i puścił kamień. Zakryłem się tarczą.
Skoczył na mnie - spotkałem go mieczem. Upadł. Pochyliłem
się, uderzyłem - drgnął i zamarł bez ruchu. Spojrzałem mu w
twarz - i ogarnęło mnie przerażenie! Ukląkłem przed nim...
Nie, nie! Poderwałem się, krzyknąłem głośno:
- Barra!
Ryk rozwścieczonego słonia jest silniejszy od pamięci.
Znowu uniosłem miecz i ruszyłem dalej. Miecz unosił się i
opadał, unosił się i opadał. Szyk dawno już się rozpadł,
każdy walczył w pojedynkę. Śpieszyliśmy się. Do świtu
wszystko powinno zostać zakończone. Przecież jeżeli choć
jeden z nich zostanie przy życiu i zaśpiewa widząc słońce to,
powiadają, stanie się coś strasznego. Podnoszę i opuszczam
miecz, podnoszę i opuszczam - a tłum staje się coraz
rzadszy, padają ostatni. Nikt z nich nie ucieka, podobnie
jak poprzednimi razy mają nadzieję, że chociaż jeden zobaczy
słońce, a wtedy...
Na próżno. Stoimy na placu. Jestem dowódcą i pod moją
komendą znajduje się osiemnastu wojowników - kwardylia. Pięć
kwardylii tworzy chorągiew, pięć chorągwi - kolumnę. Ten,
który puszczał we mnie kamień, leży z otwartymi, zastygłymi
oczyma. Leżą wszyscy. Zwyciężyliśmy.
- Barra! Barra!
Krótka komenda, w lewo zwrot i w zwartym szyku, osłonięci
tarczami, opuszczamy plac.
W mieście ani światełka. Przestraszeni mieszkańcy nie
śpią, wszyscy co do jednego obserwują nas przez szczeliny
okiennic. Nieszczęśni! Po co ich tu spędzono? Komu było
potrzebne to skwarne, zakurzone miasto? Gdyby nie było tu
nikogo, dawno pochłonąłby je piasek. I niechaj wtedy duchy
martwych zbierałyby się, śpiewały, budowały nową świątynię i
znowu śpiewały.
Opuszczamy miasto.
- R-raz!... R-raz!... R-raz!...
Czeka na nas gorąca polewka z masłem i podwójna porcja
wina.
A na wschodzie niebo staje się różowe.
,..Wszystko to zdarzyło się wczoraj. Dzisiaj moi wojownicy
odeszli. Przyprowadzono rekrutów. Rozmawiałem z nimi,
żartowałem. Dwóch albo trzech spośród nich zabiją w noc
przed zrównaniem dnia z nocą, a któryś zwariuje. Ci, którzy
dzisiaj odeszli, mieli twarze białe jak płótno. To nie żarty
- walczyć z duchami!
Tak, wojowników zmieniają, kwadrylionowie zostają.
Zupełnie jakbyśmy nie byli ludźmi. Cóż to, czy uważają, że
niczego nie rozumiem? Przecież od razu go poznałem! Ubiegłej
wiosny szedł obok mnie, krzyczał. A wczoraj...
Tłum nigdy by nie wpadł na taki pomysł. Staliby jak
barany. A tu nagle - wyszkoleni procarze! Szyk. Dyscyplina.
Nawyki. I co najważniejsze, ta twarz ze szramą na prawym
policzku. Kiedyś nawet go pytałem... A wczorajszej nocy
chciał mnie zabić, tylko ja byłem szybszy, potem zaś
nachyliłem się i poznałem... Pomyliłem się? Cóż, można
wrócić na plac...
I nic nie zobaczyć. Plac będzie pusty - nie będzie na nim
leżących ciał, ani krwi, ani nawet śladów. Gdy wstaje
słońce, ciała znikają - tych z tłumu, i naszych wojowników.
A dokładnie po roku wychodzą na plac już razem. I ci dwaj z
mojej kwardylii, których wczoraj zabito, w następnym roku
będą stali w tłumie. Dwóch z sąsiedniej również. Dziesięciu
z chorągwi, prawie pół setki z kolumny. To już nie tłum,
lecz odważni, wyszkoleni wojownicy. I jeżeli ich towarzysze
tym razem sformowali oddział doborowych procarzy, to za
rok...
Wcale się nie boję, nie. Ale przecież to szaleństwo! Ja
nie mogę walczyć ze swoimi! Wkrótce wstanę i wezmę swój
miecz - krótki, bojowy - i wyjdę na plac przed koszarami.
Noc, wszyscy śpią. Ja tymczasem uklęknę, przyłożę miecz do
brzucha i rzucę się do przodu. W ten sposób umrę po raz
trzeci. Ale przed śmiercią głośno krzyknę:
- Barra!
Przełożył Sławomir Kędzierski
SIERGIEJ BUŁYGA
Ukończył wyższą szkołę filmową. Mieszka i pracuje w Mińsku
na Białorusi. Zrealizował szereg cieszących się dużą
popularnością filmów animowanych. Od dłuższego czasu zajmuje
się literaturą fantastyczno-naukową, jego utwory były
publikowane w periodykach i antologiach.
Inspiracją do napisania opowiadania "Kwadrylion" stała
się masakra w Tbilisi w 1989 r.
(S.K.)