Josif Brodski
ZAMIEĆ W MASSACHUSETTS
Wybrała i przełożyła Katarzyna Krzyżewska
Oficyna Literacka Kraków 1994
© by Josif Brodski, Kraków 1994
© for the Polish translation by Katarzyna Krzyżewska
Kraków 1994
© for the Polish edition by Oficyna Literacka
Kraków 1994
Opracowanie graficzne Dmitrij Szewionkow-Kismiełow
Redakcja Maria Kaniowa
ISBN 83-7124-013-9
ZAMIEĆ W MASSACHUSETTS
W.Sz.
Śnieg pada — sypie któryś dzień z kolei.
Czarne odzienie natychmiast bieleje.
Pól już nie widać. Miasto zasypało.
Bielej nie może być — już tak jest biało.
A jednak — może. Po to idzie zegar,
choć mniej ma minut niż płatków w tych śniegach.
Gdy zapadają nocami ciemności
nieprzeniknione, są jak śnieżna pościel.
Jakby nam nagle owa ziemia biedna
prezentowała w końcu tylko jedną
połowę twarzy — jej policzek mieści
zebrane wszystkie jedwabie niewieście.
Śnieg sypie. Pełno lodowatej kaszy.
Widać zły ślepiec szaleje i straszy.
A czego dotknie, to od jego tchnienia
w bielmo na oczach natychmiast się zmienia.
Włączyć odbiornik, piosenek posłuchać?
Też będzie pustka, choć nie cisza głucha.
Albo list pisać do znajomej z Tweru?
Aby drzwi sprawdzić biegniesz od papieru.
Jak się rozebrać i do snu położyć,
gdy biel koszuli biel ramion pomnoży.
Zza nich na ciebie cały pułk się toczy —
białkami w szybie błyskające oczy.
Za oknem zamieć. Nie patrz w tym kierunku.
Tam oczekuje twego podarunku
krzepki pielęgniarz w całunowej głuszy,
w płachcie koloru już zbawionej duszy.
1990
4
GRUDZIEŃ WE FLORENCJI
On odchodząc nie obejrzał się...
Anna Achmatowa
I
Drzwi wciągają powietrze, wydychają parną
mieszankę. Już nie wrócisz tu, gdzie ludzie gwarną
ulicą spacerują parami nad Arno,
jak nowe czworonogi. Trzask drzwi. I jedno zwierzę
za drugim wchodzi wolno na jezdnię. W atmosferze
tego miasta istotnie jest coś, co w jakiejś mierze
przypomina las. Piękne miasto. Tu w pewnym wieku
bez trudu się odrywa oczy od człowieka
i odruchowo kołnierz unosi się z lekka.
II
Wzrok w mokrym mroku łyka lampy — mrugając powieką —
jak lekarstwo na pamięć; i powie ku
przestrodze o dwóch minutach drogi do Signorii — po wieku
robiąc głuche aluzje również po części
do przyczyny wygnania: gdy obok wulkan się mieści,
nie jest możliwe życie bez pokazania pięści;
nie wolno jej otworzyć nawet umierając,
dlatego że śmierć może stać się czymś w rodzaju
jakiejś drugiej Florencji z architekturą Raju.
III
W południe kot pod ławką sprawdza, gdzie są w tej chwili
cienie. Na Starym Moście (właśnie go naprawili),
tam gdzie na tle sinawych wzgórz majaczy Cellini,
z zapałem się handluje galanterią wszelaką:
szemrzące fale skubią gałązki zabrane krzakom.
Złote loki ślicznotki — pochylonej nad jakąś
rzeczą tkwiącą wśród pudeł, drobiazgiem wyjątkowym,
pod spojrzeniem handlarek chytrym, niemal surowym —
są jak ślady anioła w krainie ciemnogłowych.
IV
Człowiek zmienia się w szelest pióra, w jego zawile
kręcone pętle liter i w poślizgu co chwilę
stawia przecinki, kropki. Pomyśleć tylko, ile
razy dostrzegłszy, że „m" w zwyczajnym słowie tkwi,
pióro się potykało i unosiło brwi.
To znaczy, że atrament uczciwszy jest od krwi
i twarz w mroku, gdy słowa są z zewnątrz, z drugiej strony
(a w ten sposób wilgoci jest szybciej pozbawiona)
w uśmiechu się wydaje papierem pogniecionym.
V
Nabrzeże przypomina zastygły w bezruchu pociąg.
Domy stoją tak jakby ktoś je po pas odciął.
Ciało w płaszczu zanurza się w ziejącą wilgocią
paszczę bramy wejściowej, wspina się przez zniszczone,
spłaszczone zęby; drepcząc kieruje kroki w stronę
gorących podniebiennych łuków z ich zmatowionym,
stałym „16". Dzwonek straszny w swoim bezgłosie
daje w efekcie „proszę, proszę" skrzypiąc nieznośnie;
w przedpokoju czekają dwie stare cyfry „8".
VI
W brudnej kafejce oko pod cyklistówką, w półcieniu
przywykło do amorków, nimf, stiuków na sklepieniu.
Czując niedobór tercyn, stary szczygieł w skupieniu
choć niedołężnie ciągnie swe popisowe scherzo.
Promień słońca rozbity (bo go pałace nęcą)
o kopułę świątyni, gdzie spoczywa Lorenzo,
przenika przez zasłonę i grzeje chłód kamienny
żył brudnego marmuru, misę z kwiatem werbeny,
a szczygieł dźwięcznie śpiewa w centrum drucianej Rawenny.
VII
Pochłaniając powietrze i wydychając parę,
drzwi florenckie trzaskają. Czy raz czy też parę
razy życie przeżyjesz (oceń według swej wiary)
już w pierwszy wieczór stwierdzisz; to jest nieprawda —powiesz -
miłość gwiazd nie porusza (księżyca tym bardziej), bowiem
to ona wszystko zawsze dzieli po połowie,
nawet pieniądze we śnie. Nawet wielogodzinne
myśli o śmierci. Gdyby gwiazdy Południa czy inne
mogła poruszyć, byłby to ruch w strony przeciwne.
VIII
Kamienne gniazdo stale rozbrzmiewa gromkim rykiem,
piskiem hamulców. Jezdnię przecina się z ryzykiem,
że będzie się za-pl/szcz-utym na śmierć. Grudniowe brzydkie
niebo, w nim masyw jajka, które zniósł Brunelleschi,
z oka, co na blask kopuł odporne — wyciska łezki.
Policjant na skrzyżowaniu rękami znaczy kreski
podobne do litery „K" — w górę, w dół. Z ukrycia
głośnik grzmi o drożyźnie, o problemach spożycia.
Jakże jest nieuchronne „y" w pisowni życia!
IX
Są takie miasta, do których nie ma powrotu, jak sadzę.
Tam się odbija od okien, tak jak od lustra, słońce,
a więc się nie przeniknie przez nie za żadne pieniądze.
Tam zawsze płynie rzeka pod sześcioma mostami.
To tam są takie miejsca, gdzie się przywiera ustami
do ust, piórem do kartek. Tam trudno coś ustalić,
falują czarne monstra, kolumn i arkad nieład.
W tramwaju tłum się wciska w każdy zakątek niemal,
mówiąc językiem tego, którego tu już nie ma.
1976
9
* * *
Oto pływanie we mgle, że tak powiem.
Na stołku w pustym barze pochylony
nad swoją kawą wertowałem powieść,
tkwiąc w ciszy, niby w gondoli balonu.
Rząd nieruchomych butelek z półcienia
nie przyciągał spojrzenia.
We mgle płynęła łódź. Mgła była biała.
Z kolei obraz statku pod powieką,
w bieli (patrz prawo wyporności ciała)
zdawał się kredą zanurzoną w mleku.
Jedna czerń, białym nie pokryta pyłem,
to kawa, którą piłem.
Morza nie widać. Biel w oczach się mieni,
spowija płótnem wszystko i bez racji
jest myśl, że łódka podąża ku ziemi,
jeśli to łódź jest, a nie kondensacja
mgły, jakby dolał ktoś bardzo uparty
do mleka białej farby.
l971 (?)
10
URYWEK
W czasie kolacji nagle wstał od stołu
i wyszedł z domu. Księżyc świecił jasnym,
zimowym światłem, a cienie od krzaka
zdołały przedrzeć się przez ogrodzenie.
Tak wyraziście czerniały na śniegu,
jak gdyby tutaj puściły korzenie.
Serce zadrżało — nigdzie żywej duszy.
Wszystko co żyje tak ogromnie pragnie
przezwyciężenia wszelkich ograniczeń,
rozprzestrzenienia się i wszerz i w górę,
że starczy tylko, by wyjrzała gwiazda
choćby najmniejsza, a prawie natychmiast
wszystko dokoła staje się zdobyczą
już nie nas samych, ale naszych dążeń.
1972
11
ANNO DOMINI
Prowincja świętuje Boże Narodzenie.
Pałac Namiestnika w girlandach z jemioły.
Pochodnie i znicze dymią na krużganku.
A w zaułkach rwetes, burdy, zawodzenie.
Na tyłach pałacu brudny i wesoły
tłum się wije, tłoczy, kłębi bez ustanku.
Namiestnik choruje. W łożu jest przykryty
szalem, który zdobył kiedyś w Alkazarze,
gdzie pełnił był służbę. Rozmyśla na temat
gości, których właśnie teraz pewnie wita
w salonie na dole żona z sekretarzem.
Może to i zazdrość. Dla niego nic nie ma
ważnego prócz chorób, zamknięcia się w swoich
snach i perspektywy oddelegowania
na służbę w stolicy (awans zasłużony),
bo wie, że dla tłumu, by mógł zaspokoić
właściwy ludowi instynkt świętowania
nie trzeba wolności; i dlatego żonie
pozwala się zdradzać. Jakież by miał inne
myśli, gdyby go nie zżerały ataki
choroby i tęsknota? Gdyby kochał mocniej?
Odruchowo ręką, w obronie przed zimnem,
ruszając odpędza męczące majaki.
...Zabawa w salonie hamuje emocje,
ale ich nie gasi. Pijany już cały
tłum. Wodzowie plemion szklanymi oczami
patrzą, czy się zjawi wróg nieistniejący.
Obnażone zęby, co gniew wyrażały,
jak koło ściśnięte mocno hamulcami,
zastygły w uśmiechu. Tymczasem służący
wnosi jadło. Jakiś człowiek — kupiec może —
krzyczy przez sen. Słychać, jak gdzieś gra muzyka.
Żona Namiestnika z sekretarzem zmierza
do parku. Na ścianie imperialny orzeł,
który już wątrobę swego Namiestnika
wydziobał — podobny jest do nietoperza.
I tak to ja, pisarz, który świat zobaczył
przecinając równik na ośle, ponadto
zerkając przez okno na wzgórza, myślałem
o dziwnej zbieżności naszych bied, rozpaczy:
Namiestnika nie chce widzieć Imperator,
mnie — mój syn i Cyntia. Zginiemy tu całkiem.
Gorzkiej i złej doli pycha nie ma siły
podwyższyć do rangi dowodu przewiny,
żeśmy od obrazu Stwórcy tak odeszli.
Równi będą wszyscy złożeni w mogiły.
Dobrze, że za życia jeszcze się różnimy.
Dlaczego więc rwać się gdzieś z pałacu, jeśli
nie możemy sądzić ojczyzny. Miecz sądu
pogrąży się w naszym zdeptanym honorze.
Następcy i władza są dziś w obcych rękach...
Jak dobrze, że łodzie mijają te lądy.
Jak dobrze, że tutaj zamarznięte morze
i że ptaki w chmurach nie muszą się lękać,
tak subtelne wobec ich cielsk ociężałych.
Ale to nie może stanowić zarzutu,
chyba żeby się te ptasie głosy w jakimś
stosunku do naszej wagi znaleźć miały.
Niech lecą do kraju niosąc swoje nuty.
Niech w naszym imieniu krzyczą chociaż ptaki.
Kraj... Obcy panowie (nieznajome twarze)
w gościnie u Cyntii nad dziecka kołyską
nisko pochyleni niby mędrcy nowi.
Dzieciątko zasypia. A gwiazda się jarzy,
jak żar pod ostygłą chrzcielnicą rozbłyska.
Owi goście nawet nie dotknąwszy głowy
pragną nimb zamienić w kłamstwa aureolę,
a Niepokalane Poczęcie na plotkę,
milcząc o ojcostwie — nie dając wyjaśnień.
Pałac pustoszeje. I piętra powoli
gasną. Jedno. Drugie. Po bokach i środkiem.
Tylko dwa ostatnie okna płoną jaśniej:
moje, gdzie do świecy tyłem odwrócony
patrzę, jak się księżyc po leśnym sklepieniu
prześlizguje, widzę Cyntię, śniegi w dali;
i okno Namiestnika, który z drugiej strony
ściany walczy z bólem całą noc w milczeniu
i aby rozpoznać wroga, światło pali.
Wróg się wycofuje. Płynne światło zorzy
penetruje z lekka peryferie świata.
Wpełza w okno, aby swoich sposobów użyć
na sprawdzenie wnętrza, a gdy na nie spojrzy,
resztki uczty ostrym promieniem omiata
i waha się, lecz nie przerywa podróży.
Styczeń 1968, Połaga
15
BOŻE NARODZENIE 1963
Zbawiciel się narodził
wśród okrutnej zamieci.
Na pustyni paliły się ogniska pastusze.
Nawałnica szalała, biednym królom, co nieśli
dary, dech zapierała, wyrywała im dusze.
Wielbłądy podnosiły długie kosmate nogi.
Wył wiatr.
Gwiazda płonąca w nocy, patrząc w ziemię
i na trzy karawany, zobaczyła jak drogi
ich przed grotą Chrystusa zbiegły się jak promienie.
1963-1964
16
BOŻE NARODZENIE 1963
Mędrcy przybyli. Malutki mocno zasnął.
Na nieboskłonie gwiazda świeciła nisko.
Zimny wiatr zamiótł śnieg i usypał zaspę.
U wrót na piasku zatrzeszczało ognisko.
Dym szedł jak świeca. Język ognia się kręcił.
A cienie były raz krótsze, to znów znacznie
się wydłużały. I nikt nie miał pojęcia,
że się tej nocy rachunek życia zacznie.
Mędrcy przybyli. Dziecina mocno spała.
Ostre kamienie ścian żłobek okrążały.
Śnieg zawirował. Mgła się kłębiła biała.
Leżało Dziecię i dary też leżały.
styczeń 1964
17
***
E.R.
Zimna kraina miodem płynąc, w mleku kryje
odbicie miasta. Dzwonią kuranty na wieży.
Pokój z kloszem. Anioły w oddali co chwilę
wszczynają hałas, całkiem jak w kuchni kelnerzy.
Piszę do ciebie z drugiej strony kuli ziemskiej,
w dniu Narodzin Chrystusa. Zamieć szalejąca
za oknami wybucha „luli łaj" zwycięskim:
biel się mnoży. On wkrótce skończy dwa tysiące
lat. Zostało czternaście. A dzisiaj jest środa,
jutro czwartek. Rocznicę — bardzo na to liczę —
postaramy się uczcić jak trzeba, bez lodu,
chroniąc przed następnymi zmarszczkami policzek.
Tak po prostu z Nim razem. I to wtedy właśnie
spotkamy się. Podobnie jak gwiazda, co mimo
ścian, drażni gospodarza świecąc coraz jaśniej —
dręczy słuch jednym palcem budzone pianino.
Jakby ktoś sylab uczył się, gdy liter nie zna.
Albo astronom patrzył, czy kształt się wyłania
imion własnych, gdzie nie ma nas, gdzie przestrzeń gwiezdna,
tam, gdzie suma zależy od odejmowania.
grudzień 1985
18
UCIECZKA DO EGIPTU
...posłaniec się pojawił, skąd wziął się — nie wiadomo.
W pustyni tam stworzonej, by cud się mógł dokonać
i było tak, jak kiedyś, zajęli się noclegiem,
ognisko rozpalili, i w zasypanej śniegiem
pieczarze - jeszcze swojej nie przeczuwając roli -
spokojnie spało dziecię w złocistej aureoli.
Nabrały jego włosy własności światła dosyć,
by lśnić nie tylko teraz, w krainie ciemnowłosych,
lecz jak prawdziwa gwiazda swym rzeczywistym blaskiem
dopóki ziemia będzie istniała: wszędzie, zawsze.
25 XII 1988
19
ZOFIA
(Poemat)
CZĘŚĆ PIERWSZA
W Wigilię zaproszony byłem na pierogi.
Za oknami wiatr krążył i rysunki robił,
kreśląc kółka na śniegu, jak co dzień wieczorem.
Blask reklam się pojawiał jak zwykle nie w porę.
Nie mogłem do lufcika nie przysunąć twarzy:
za oknami majaczył milicjant na straży.
Brzęczały i dzwoniły tramwaje w ciemności,
a wagony się tłukły, dudniły na moście.
Postukiwanie bryłek lodowych dalekie
o przęsła mostu szumem niosło się od rzeki.
Na skrzyżowaniu pijak zjawiał się, to znikał,
jeszcze mocniej przywarłem czołem do lufcika.
Dął wiatr i porozwiewał cały śnieżny opad.
Widać było wetkniętych w zaspę kilka łopat.
Połyskiwała tafla niezamarzłej wody,
prześlicznie pokrywały się szronem przewody.
Skrzypiał drewniany pomost. Pociemniały zaspy.
Pijak na skrzyżowaniu nieruchomo zastygł.
Zapalona latarnia z jej odbiciem w oknie
kołysząc się zwiększała cienie czterokrotnie
owemu pijakowi tuż nad samą głową.
Milicjant się oderwał od budki i znowu
ruszył w ciemny kąt, ścianę mając za osłonę,
a cień także iść zaczął, lecz w przeciwną stronę.
Tramwaje podzwaniały, dudniły w ciemności,
podrygiwały belki i deski na moście.
Jednostajne poszumy niosły się od rzeki,
ciężarówki błyskały w półmroku dalekim,
taksówka gnała jakby ktoś ją wciąż poganiał,
sygnalizator świetlny lśnił na skrzyżowaniu.
Zawieja nie zmniejszała się ani o krzynę,
wiatr szarpał i podnosił granatowy szynel.
Czkający pijak nadal pozycji nie zmieniał.
Lampa w ruchu szukała ciągle jego cienia.
Ale cień ów gdzieś zniknął, pewnie biel go skryła.
A możliwe, że w końcu wcale go nie było.
Nic nie mąciło ciszy. Tamten trzymał ramię,
skradając się ostrożnie, tuż przy samej ścianie.
Jego cień ustawicznie umykał od niego.
On skradał się i czaił, i bał się jednego:
by pijak się nie zerwał i uciec nie zdołał,
ale ten wtedy myślał o czymś innym zgoła.
Wiatr wiał, kołysał krzewem, gałęziami chrzęścił.
Śnieg padał coraz wolniej, ale coraz gęściej.
Pod zasłoną ze śniegu — jednolitą ścianą
stał człowiek otoczony bielą nieprzerwaną.
Śnieg wszystkie jego ślady zasypał, pogrzebał,
wyglądało to, jakby pojawił się z nieba.
Spotkania w żaden sposób wstrzymać się nie dało,
zapobiec mu, uprzedzić, gdy się okazało,
że była ich tam trójka. Strach — to był ten trzeci.
Nad lampą się kołysał mrok, a szum zamieci
jak gdyby się przybliżał i nacierał z siłą.
Parę kroków ich tylko od siebie dzieliło.
Wtem wiatr zadął z gwałtownym i donośnym rykiem.
Machnąwszy śnieżnobiałym, jak skrzydło, błotnikiem,
między nimi się z wizgiem samochód przetoczył.
Nagle coś mi zasnuło i zamgliło oczy.
Na ulicy ktoś krzyknął — wyraźne „nie!" padło.
Na moment zgasło, potem zapłonęło światło.
Zaułek opustoszał, znów cisza i spokój.
Czarna sylwetka krzewu widniała w półmroku.
Zegar wskazywał pierwszą, mrok tarczę zacierał.
W oddali majaczyła Cerkiew Zbawiciela.
Tylko niezamarznięta woda się czerniła.
Dokoła żadnych śladów na śniegu nie było.
Czasami myślę o tym, że mrok najczarniejszy
bieli śniegu nie może w żadnym stopniu zmniejszyć,
nawet o jedną trzecią, że noc nieskończona
nie ma mocy, by owe zastępy pokonać,
które przeciw niej śnieżna zamieć wystawiła;
z przestrzeni ja wypiera tajemnicza siła.
Ciągle więc było cicho i pusto przede mną.
Jeszcze chwilę przez okno spoglądałem w ciemność.
Zarys krzewu w półmroku tkwił znieruchomiały,
tramwaje swe brzęczenie kontynuowały,
drewniany pomost w dali skrzypiał wciąż z uporem.
Cichutko i ostrożnie opuściłem storę.
Ledwie się poruszyła biaława zasłona.
Matka nad cerowaniem skarpet pochylona.
Ojciec dłubał coś w swoim fotoaparacie.
Brat w łóżku czasopisma wertował uparcie.
Kot na grzejniku mruczał melodyjki stałe.
Ja tymczasem krawaty milcząc studiowałem.
Wciąż panowała cisza i lekka półmgiełka.
Zanurzała się w wełnę błyszcząca igiełka,
nad nią ruch okularów szybki, połyskliwy.
Rozłożone na stole lśniły obiektywy.
Kot w swoim ciemnym kącie coś mruczał bez treści.
Przymierzany przed lustrem mój krawat szeleścił.
Ojciec tkwił nad naprawą swoich aparatów,
uśmiech sponad czasopism nie schodził z ust bratu —
Bożonarodzeniowe o cudach legendy.
Za szkłem w zegarze błyskał krążek uśmiechnięty,
choć się wahał, lecz w ciągłym ruchu nie ustawał.
Ja przed lustrem starannie wiązałem swój krawat.
Matka wciąż cerowała pąsowe skarpety.
Prostokąt kalendarza lśnił na tle tapety.
W przytulnym kącie kinkiet ciepłym blaskiem świecił,
jasne plamy się kładły na gładkim parkiecie.
Kocie oczy świeciły w ciemności pod stołem.
Ja przed lustrem ze swoim krawatem utknąłem.
W ciszy kot pomrukami dawał znać o sobie.
Ja się skoncentrowałem na własnej osobie.
Gwałtowne wycie wiatru dobiegło zza okien.
Z wytężoną uwagą ślizgałem się wzrokiem
to do góry, to na dół po lustrzanej tarczy,
syciłem wzrok widokiem, zupełnie jak Narcyz.
Światło padało z tym, a pokój był mroczny,
więc rysy mojej twarzy były niewidoczne,
bielała oświetlona ręka. Wzrok przemierzał
odległość od podeszwy buta do kołnierza.
Przyspieszony ruch oczu stawał się męczący,
był zatem czas najwyższy, ażeby z tym skończyć.
Ale jeszcze wstrzymałem się przez małą chwilę:
światło padało z boku, gdy stałem profilem
i jedwabna koszula lśniła z jednej strony,
podobnie jak but świeżo pastą wyczyszczony,
a drugi postawiony w cieniu ledwie błyskał.
Mój drogi krawat jeszcze piękniejszy był z bliska.
Panowała tu cisza i lekka półmgiełka.
Poruszała się zwinnie srebrzysta igiełka.
Bóg wie, co brat wyczytał w swoich czasopismach.
Bóg wie, gdzie ojciec bujał myślami, gdy ściskał
w różowej ręce swoje małe śrubokręty.
Ja stałem z boku, nieco od nich odsunięty.
Tak sobie myślę czasem, że w tym lustrze moim
kiedyś się odnajdziemy po latach we troje,
pośród przytłaczającej ciszy, pośród mroku,
w jakimś nikłym światełku padającym z boku —
ja sam, i to odbicie, i tęsknota jakaś,
i będę jedynakiem tam, już bez bliźniaka.
Wskazówki na zegarze znalazły się razem.
A brat się jeszcze ciągle uśmiechał znad gazet.
Przebiegające z dala od mojego buta
sączyły się promienie światła, lecz zasnuta
mrokiem została ojca twarz zafrasowana.
Fotografie rodzinne ciemniały na ścianach.
Odchyliłem zasłonę. Za oknem przede mną
wirowały śnieżynki, lecz nie było ciemno.
Kalendarz się nie zmienił, a wiatr wciąż bezkarnie
nad zaspami potrącał rozchwiane latarnie
i Cerkiew Zbawiciela majaczyła w dali.
Zegar w dole na pierwszej wskazówki ustalił.
W różowym kącie lampa paliła się z boku,
a krzesła się cofnęły, schowały w półmroku.
Widoczna tuż przede mną ciemniała sylwetka:
mój bliźniak się ubierał, głowę chyląc z lekka.
Podniosłem wzrok i nagle zmartwiałem — w tej chwili
oni wszyscy we czwórkę na mnie się patrzyli.
Swój sprzęt fotograficzny ojciec reperował,
tarcza zegara we mgle jaśniała matowo,
brat leżąc utkwił w mroku wzrok znieruchomiały,
po podłodze się jego gazety walały.
Za oknami się wszystko kotłowało. Prędzej
zaczęły się kołysać w abażurze frędzle.
W owej ciszy na dobre półmrok się rozgościł
i słychać było nawet z pewnej odległości
skarpetę pod biegnącą przez nią szybko igłą,
jej szmer dochodził z kąta i wreszcie mi zbrzydło
powtarzanie wszystkiego da capo al fine.
Nadeszła pora, aby wybrać się w gościnę.
Spoglądając w kalendarz, na to, jak nieliczne
są dni do końca roku — znalazłem się w styczniu.
Przez zasłony szedł przebłysk latarni milczącej
i w moim kalendarzu milczały miesiące.
Czując, że rok przyniesie trudności niemałe,
w stronę wyjścia z pokoju kroki skierowałem.
Nagle coś się zaczęło, przybrało na sile.
Brat próbował wstać z łóżka, a za krótką chwilę
z krzesła za stołem matka zerwała się z nagła,
igła skoczyła w górę i z rąk jej wypadła,
ojciec chwycił aparat — też z rąk mu wyskoczył,
a pod stołem błysnęły dziwnie kocie oczy.
Rozległ się zgrzyt zegara. W drzwiach szczęknęła klamka
za mną i przesunęła się zasuwa zamka.
Odwróciłem się szybko nieco przestraszony:
wszyscy byli w pokoju, któż więc mógł drzwi zamknąć?
A ojciec bezszelestnie opuścił zasłony.
NIE MOŻNA JUŻ DOWIERZAĆ TERAZ ŻADNYM ZAMKOM.
Cofałem się i okno poszło wstecz tak samo.
Kot skoczył w oznaczone miejsce jasną plamą.
Pod sufitem, gdzie była koncentracja mroku,
błyszczała oślepiona igła jednooka.
Chętnie bym sobie krzyknął ze strachu tym razem
ojciec sterczał wśród stosu rozrzuconych gazet.
Czy możliwe, że zjawił się ktoś między nami?
Czy zacznie się przesuwać nam tu przed oczami,
na podobieństwo drzewa zasnutego pyłem?
Nie mogłem ust otworzyć, władzę w nich straciłem.
Na ścianach pośród tapet zjawiła się kreda.
Jak zdrętwiałem ze strachu — wyrazić się nie da.
Drzewa w naszym pokoju, który w las się zmienił!
Tutaj rosły gałęzie dotykając ziemi,
równocześnie sięgały sufitu i cały
proch z każdego zakątka niemal omiatały,
a korzenie się wiły w oczach jak powoje,
zaś wierzchołki splatały się w centrum pokoju.
Wpatrywałem się w pokój najtrzeźwiej jak umiem.
Wszystko tu zawierało się w jednym poszumie.
Igliwia ani liści nie widać, bo one
przez zimę miały swoje miejsce wyznaczone.
Lecz świerk był między nimi — przynajmniej tak sądzę
jedna igła skupiała refleksy błyszczące.
Dwa drzewa się jawiły w mojej matki oczach
i tyleż samo każdy z nas posiadał. Chociaż
różną miały wysokość, to jednako gołe,
puste były gałęzie i każdy wierzchołek,
w jednej igle na czubku cały blask się zlewał.
W każdej twarzy widoczne były te dwa drzewa.
Wszystko to się skończyło w ciszy i w ciemności,
tak samo jak zaczęło się niemal bezgłośnie.
W pokoju znów zawisła leciutka półmgiełka,
na podłodze pod stołem błysnęła igiełka,
ja stałem nieruchomo przy oknie w półmroku,
który spokojnej ciszy dotrzymywał kroku.
A igła ciągle jeszcze leżała pod krzesłem,
brat drżał pośród czasopism, ale pewien jestem,
że nie zdążył przejaśnieć cyferblat zegara.
Ojciec nadal przy stole naprawiał aparat.
Zasuwka się cofnęła i tylko zasłona
na oknie falowała lekko odchylona.
Wszystko było jak przedtem i teraz od nowa
każdy swoje zajęcia mógł kontynuować.
Kot znalazł się pod lampą i leżał ponury,
okalało go światło padające z góry.
W stronę okna rzuciłem jeszcze spojrzeń parę
medytując, kto tutaj poruszył kotarę.
Matka szukając czegoś w milczeniu przyklękła.
Po chwili znowu igła zalśniła w jej rękach,
ja dłońmi przeciągnąłem po skroniach bez słowa
i znowu koniec igły w skarpetach nurkował,
błysnęły okulary i w mroku się skryły.
Rozłożone na stole lśniły obiektywy.
Dął wiatr i coraz bardziej zgęszczała się ciemność
i przejmująca pustka za oknem przede mną.
Sięgnąłem do lufcika, wyciągnąłem wino.
Śnieg bił w oślepłe okna, chciał storę odwinąć,
wydając dźwięk brzęczący dziwnie za zasłoną.
W przedpokoju zadzwonił dzwonek telefonu.
Roztrącając stojące na drodze ciemności,
rzuciłem się do niego, ale to, że gościł
u nas ktoś — wyleciało mi całkiem z pamięci.
Zapomniałem, że w naszym pokoju się kręcił
ktoś za mymi plecami, wzdychał, spacerował
i wtedy usłyszałem w słuchawce te słowa:
Nie będziecie już więcej świętowali razem
i nie będzie kompanów do kielicha, wazy.
W ojczyźnie swojej miejsca nie będziecie mieli,
nie będzie pocałunków, nie będzie pościeli
ani snów erotycznych i nic się nie zmieni.
Nie będziecie mieć wiosny, lata i jesieni.
Nie będzie dla was jadła, nie będzie napoju,
nie będzie dla was w kraju świętego spokoju.
Nie będzie rąk na skroniach — pamiętajcie o tym,
ani oczyszczającej nie będzie tęsknoty.
I drzewo w waszych oczach nigdy nie zagości,
i nie będzie już nigdy żadnej samotności.
Nie dotknie was cierpienie, złości też nie będzie.
Nie dla was czułość, litość, współczucie i szczęście.
Nie dla was będzie radość i nie dla was bieda.
Nie będziecie mieć nawet wody ani chleba.
Nie będzie płaczu — w oku łza się nie pokaże,
nie będziecie też mieli pamięci i marzeń.
Nie dostaniecie listów wysyłanych do was,
a po dawnym rozumie będzie pusta głowa.
Z biegiem lat utoniecie tutaj w mrocznym cieniu.
Ogłuchniecie. I w końcu zgnijecie w więzieniu.
Przeszłość się do was tyłem odwróci, a całą
rzeczywistość zasłoni przed oczami całun. —
Odłożyłem słuchawkę i od telefonu odszedłem,
lecz on mówił nie zmieniając tonu,
więc zawiązałem krawat i wyszedłem z domu.
CZĘŚĆ DRUGA
W Wigilię zaproszony byłem na pierogi.
Za oknami wiatr krążył i rysunki robił,
kreśląc kółka na śniegu, jak co dzień wieczorem.
Blask reklam się pojawiał jak zwykle nie w porę.
Pobrzękiwały cicho tramwaje w oddali
i chłopcy pędem z góry ku rzece zbiegali.
W stronę komisariatu podjeżdżały suki.
Raziły bielą, drażniąc wzrok, gzymsy i stiuki.
W zawrót głowy wprawiały sklepowe witryny
i wzniecały niepokój według reguł zimy.
Obejmujące miasto półmroki, półcienie
potęgowały jeszcze dziwne podniecenie.
Lampy nad drzwiami, w owym ogólnym zamęcie,
nurkowały w zasnutym śniegiem firmamencie.
Samochody dostawcze sunęły w ciemności,
tramwaje wciąż dzwoniły, dudniły na moście.
Myśli mącił niepokój, tęsknota i smutek.
Szum szedł od brzegów rzeki lodami nie skutej.
Zatrzepotała lekko kartka kalendarza
Miarowy ruch latarni stale się powtarzał
w odbiciu jej promieni i na ścianie świecił,
za pomocą tych dwojga: okna i zamieci.
Rozchwiały się nad zaspą szczebelki w parkanie
i w ciemności katedra drgnęła niespodzianie,
w jej wnętrzu zadrżał ołtarz przy bocznej kaplicy,
a dzwon się rozkołysał i huczał w dzwonnicy.
Zbliżyły się wskazówki zegara do siebie.
Sam Bóg się rozkołysał i zachwiał na niebie.
Tuż przy moim ramieniu huśtała się stora.
Za oknami podwójny blask, tego wieczora
kołysał się w poczuciu triumfu i chwały.
Bożego Narodzenia mroki się zachwiały.
W jaki sposób tęsknotę można rozkołysać,
żeby rozhuśtać storę, co u okna zwisa,
od samego dotknięcia skroni, przytulenia,
spowodować na ścianie kołysanie cienia,
by drzewko wychwycone lampkami nauczyć,
jak się ma rozkołysać balansjerem uczuć
(niepokój — poniżenie — wreszcie zemsta) i czy
z tymi zastrzeżeniami: by czasu nie liczył,
z tym, ażeby czasowi nic nie puszczał płazem,
i z tym jeszcze, że uczuć żadnych nie przekaże.
Aby oddać uczucia przy jego pomocy,
nie trzeba było w samą wigilię, po nocy
przedzierać się przez gęstą mgłę drogą niełatwą,
mijać na skrzyżowaniu to podwójne światło,
narażać się na napad i inne przykrości,
nienaturalnym ruchem roztrącać ciemności.
Nie trzeba było ognia i światła żadnego.
Wszystko wczorajsze będzie dla dnia jutrzejszego.
Wszystkie uczucia będą potrzebne do śmierci.
I wszystkie one będą w obliczu złych wieści
odkryte — starczy, gdy ich przeczucie zagości,
jakby między walczące ostro namiętności,
coś, co nas prześladuje, tutaj się też wkradło.
Brakowało, by jeszcze wyłączyli światło!
Jak lunatyczka pośród latami ulicznych,
niby tor wyścigowy dla cieni rozlicznych,
lub królestwo przeciągów, w którym ktoś
się schował, chwiała się oficerska willa luksusowa.
Jeśli więc ktoś cię śledzi, ciekaw twych sekretów,
to — nierozpoznawalni w blasku epoletów,
zagubieni, gdy weszli między amfilady
i mocno ściskający w dłoniach czekolady,
barokowe krągłości tuląc — łatwo dociec,
że są to młodzi chłopcy służący w piechocie.
Oni krwi nie przeleją, pozostaną w szyku,
jak zostaną ich jabłka wypadłe z koszyków,
tak samo ich rodziny, domy i miłości.
To właśnie jest granica nieosiągalności.
Kto się trząsł pod napisem na tabliczce „wejście"?
Kto zadrżał przeczuwając kolejne nieszczęście,
kto się wzdragał w przeczuciu tej czarnej godziny,
kto bał się raz do roku — raz jeden jedyny,
kto o splamieniu duszy grzechem nie chciał słuchać,
czyja jasna i czysta dusza była głucha,
komu w porę udało się horyzont zmniejszyć,
kto zadrżał, przeczuwając swój wstyd najstraszniejszy?
Kpina, szyderstwo, drwina — a oto co czynią:
szczyt nieosiągalności staje się świątynią,
niezłomność do orzecha porównać najprościej,
grzech może być przykładem nieosiągalności,
szczytem opanowania są kielichy puste,
tkwiące wśród niezłomności niezniszczalnych luster.
Kto w zaułkach nad Newą będzie umiał przeżyć
życie mądrzej i piękniej niż ty i w odzieży
wytworniejszej i lepiej dobranej, kto obok
ciebie idąc, mijając cię, pośle za tobą
śliczny uśmiech, taksując wzrokiem z góry na dół,
a w czyim sercu nigdy nie zostawisz śladu,
w czyich oczach nie błyśnie nigdy błękit nieba
odbity w miejscu gdzie się rozpościera Newa
i czyje czarne palto oraz niebieskości
beze mnie pozostaną kiedyś i w ciemności
(nawet gdyby się ogień palił) pogrążeni
ludzie nie zauważą istniejących cieni?
A jakże bez poczucia i czasu, i dat,
w powszechnej Solitude czy też Soledad,
posługując się ręką i głową, omiatać
każdy kąt, poszukując prapoczątków świata,
sprawdzając po omacku, czy w śniegu nie toną,
lub na zegarze, z głową gdzieś w chmurach utkwioną,
za pomocą ust, kolan, szukać wszędzie gdzie
może być niezmierzone, bezbrzeżne O, D?
W całym Osamotnieniu, ODrębności Duszy,
w swoim DOmu i dalej — w zaroślach i głuszy,
szukać w rODzinie, w kraju, cały rok — któż może?
W braku wiary — GospODi, o mein Gott, o Boże! —
Szukać nie w słowie „HADes", lecz „zgoDA" i „DAr",
OD wyjściowego „nigdy" DO „tak", „so" lub „DA".
Od dzieciństwa, gdzieś w kącie, zaciskając usta,
oddawałem się w ciszy kontemplacji lustra,
które nie wytrzymuje porównań ze stawem,
a podziwiając szmaragd, zdałem sobie sprawę
ze znaczenia uśmiechów patrzących nań ludzi
i piekielnych emocji, jakie zwykle budzi:
czy skłAD jest odpowiedni, ciepłota właściwa,
co na prAwDziwość skarbu niewątpliwie wpływa.
Pozostając w tym kręgu zainteresowań
umiałem autentyczność ocenić zachowań,
próbowałem na różne sposoby obliczać
czynniki wpływające na zmiany oblicza.
Przed skubaniem firanki nie mogłem się ustrzec
z niepokoju, czy własną twarz rozpoznam w lustrze.
Za kręgiem świateł, w kącie, pragnąłbym się schować
jak oficer na balu, lub w mroku jak sowa,
jakimś apoplektycznym zająć się obrazem.
Jakaż byłaby rozkosz i obłęd zarazem
dosiąść Durerowskiego rumaka i kłusem
wjechać w ciemność naprzeciw grzechom i pokusom,
ściskając skronie, które czas szronem naznaczył,
wjechać w Apokalipsę tęsknot i rozpaczy,
przeżyć rozkosz ryzyka i to podniecenie,
kiedy spojrzysz za siebie i zobaczysz cienie,
które ciągle, niezmiennie pragną cię dogonić;
widzieć ogień ziejący, słyszeć tętent koni,
czekać, czy miecz ognisty w niebie się ukaże
rozkołysany niczym wahadło w zegarze.
W lustrze mogę zobaczyć nawet własną duszę.
Ona jest bardzo mała i powiedzieć muszę,
że nie jest chyba większa od drobnego listka,
i że jest niebywale przejrzysta i czysta,
tak cudowna, jak gdyby odbiciem być miała
Bożego wizerunku — piękniejsza od ciała.
Coraz głębiej w rojeniach pogrąża się głowa.
Moją duszę Tyś Boże tak nobilitował,
że stała się podobna do duszy dziewczęcej,
przepełnionej dobrocią i pięknem, co więcej —
tak jak dziewczyna pełna bywa optymizmu,
ja w głębi serca sporo mam infantylizmu,
który mi towarzyszy tu, w północnej głuszy.
Za oknem ani ciała, ani żywej duszy.
Za oknami migocze uliczna latarnia.
Moją duszę wewnętrzne milczenie ogarnia.
Ucichło podniecenie w zmąconych umysłach,
niezakłócona cisza nade mną zawisła.
Zbliżający się styczeń milczy za oknami
i wiszący na ścianie kalendarz też zamilkł.
Cisza nad śniegowymi zwałami narosła.
Niesłychanie milczący jest ogólny rozkład.
Pod czaszką się powtarza dzwonienie,
jak echo, mimo że milczy okno i milczy telefon.
Moje serce i usta całkiem oniemiały
pogrążone w milczeniu. Milczy naród cały.
Całkiem niezrozumiałe jest milczenie zimy
wobec życia i śmierci bez sensu. Milczymy.
Czekam odgłosów, które przerwałyby ciszę,
chociaż tu nawet niebios nie można usłyszeć.
Ich kopuła się w górze nad krajem zamyka.
Zdziwaczała, zgłupiała ziemia bez języka.
Dzięki światłom, którymi nas niebo ogarnia,
mój wiek — od czasu, kiedy powstała latarnia,
do apokaliptycznych koni — to nic więcej,
tylko gestykulacja cieni, to na ręce
białej rysunek żyłek liliowych z natury.
Ale błogosławiony niech będzie ten, który
stworzył ową muzykę bez nut, unaocznił
taką właśnie kulawą i niemą wyrocznię,
bo z jej ust żadna jeszcze odpowiedź nie padła,
prócz głuchego milczenia i ciągłego światła.
A jednak jakieś dźwięki zmąciły tę ciszę,
chociaż tu nawet niebios nie można usłyszeć.
W milczeniu słyszę poszum, jak echo po wietrze,
coś — jakby cienie uczuć — płynie przez powietrze.
Pytania rosną w górę, niby las wysoko,
skierowane do nieba lecą ku obłokom.
Jak myśli o zabiciu tuczonego cielca
tłoczą się w zagubionych i ściśniętych sercach.
Wątpię, czy byście pustkę zaniepokoili
modlitwą, nawet bardzo stosowną do chwili,
w dom ojcowski powrotem z efektownym wejściem,
ze znaczkiem przyklejonym na pustej kopercie,
aby nocne uczucia, które tu przeżyłeś,
mogły się odziać w srebro lotniczych przesyłek.
To, co było zmyśleniem, pracą się okaże,
nierządem — szereg zwykłych życiowych wydarzeń.
Czasem błotem i brudem bywa krew prawdziwa,
a pod pozorem grzechu miłość się ukrywa.
Cud może być marzeniem o cudach zaledwie
i choć niezbyt pobożny, spróbuj nie zwlekając
zabłysnąć, zamigotać, pogrążyć się w niebie
niby kartka pocztowa w najzwyklejszym raju.
Z autoironią, gdy się sobą nie zachwycasz,
„oto jest Bóg" powiadasz, „a to jest granica".
Coś jakby nić tworzyło związek i on z góry
wyznaczał twoje miejsce wobec Boga, który
pobrzękuje stuleciem, losami człowieka
i twoim życiem w dłoni — jak Io — z daleka.
By myśli zjawiające się nocną godziną
dały jakąś osłonę marnotrawnym synom
i pięknej córce, miejsca zmieniając pobytu
oraz aby uczucia nie tworzyły mitu,
nie trzeba było ciemną, wigilijną nocą
wybiegać ze swojego domu. No i po co
było bać się awantur, napadu, przykrości,
w panice się pogrążać w ponurej ciemności
i w strachu, gdy już całkiem brakło animuszu,
ratować się, umykać pogoni za duszą.
A nawet wierzyć w cuda też nie było trzeba,
ze swymi pytaniami zwracać się do nieba,
a i tych listów pisać też nie wypadało,
obawiać się o siebie, ratować swe ciało.
Wigilia jest szczególnym dniem w roku, a zatem
nie mówi się, że można ponieść jakąś stratę,
a zwłaszcza że się nie da niczego uniknąć
przez zmianę swej postaci na krowę mityczną.
I ty sam niezawodnie poleciałbyś bzycząc,
na oślep za tą śnieżnobiałą jałowicą
(jakby cię giez ukąsił) jak niebiańska osa,
tym bardziej że wciąż milczą najświętsze niebiosa
i próżno byś osłony oczekiwał, żądał
od złego, lecz ze wszystkich najlepszego żądła.
Skoro „ad" znaczy „piekło", kiedy na nas spADa
tyle mąk, sprzeDAwca mąkę nam wykłADa
na lADę — to mąk owych nadmiar nie wart grzechu.
Czy wyczujesz w panice i wielkim pośpiechu
te ciągłe wątpliwości, które powstać muszą
w wiecznych zmaganiach z czasem w pogoni za duszą,
w stałym pośpiechu, w równo rozłożonej męce
z obawą, aby uczuć nie przekazać więcej,
nawet w chwili, gdy one jak smutku dotknięcie
chwycone w uścisk skronie trzymają zawzięcie?
Żeby uczucia, które tej nocy przeżyłem
mogły ukryć się w srebrze lotniczych przesyłek,
twoje uczucia, które zamieć w tę noc wplata
w drzwiach ci przekażę — piotrogrodzki telepata
(uczucia owe będą śmieszne, niespokojne,
jak szpagat rozciągnięte od wojny do wojny)
mijając Letni Ogród szepnę na ostatku:
nieosiągalna moja polska adresatka.
Twoja miłość to chyba wychowanka wróżek.
Twój ukochany jest współczesnym Orfeuszem.
Twój obraz — fotografia, mrugnięcie powieki,
a dźwięk twojego głosu — dixieland daleki.
W ogrodzie botanicznym spacery jak co dzień,
a śpiew ukochanego gdzieś z piekła dochodzi.
We śnie go słychać poprzez storę uchyloną
i wkrótce już dwa głosy dźwięczą unisono,
niczym organy, milkną jak ołów stygnący,
ślubny bukiet, lecz wszystko to kiedyś się kończy.
Twoja dusza jest piękna i pełna uśmiechów,
cicha, spokojna, jeszcze daleka od grzechu,
ale ona jest w drodze i teraz i potem
z miłością, co przepełnia całą twą istotę.
Twego ducha nic łatwo nie zniszczy, nie skruszy,
a przecież jednak grzechy nie miną twej duszy.
Ona może być chora, cierpiąca i biedna.
Zapamiętaj, że duszę ma się tylko jedną.
Gdy z podróży poślubnej powrócisz na miejsce,
będzie to dla twej duszy laurowym wieńcem.
To dla niej kwiaty, dla niej będą zaślubiny
i błyszczące cierniowe gałązki tarniny.
Dusza wybaczy grzechy, bowiem ona sama
była już od dzieciństwa dobrze wychowana.
Może spalić figowiec, ale też jej ramię
przygarnie i pocieszy; dusza może skłamie,
ale ciebie wywyższy i nobilituje,
przed Sądem Ostatecznym dusza uratuje.
Czyj śpiew uderza w szyby głośnymi tonami?
Pewnie zakochanego słychać za oknami.
W ślad za głosem się wznosi dusza, aby potem
ściągnąć go z wysokości na ziemię z powrotem.
I później już inaczej spogląda się wzwyż.
Istotnie, ty wędrujesz niemal cały dzień,
a duch twój w ślad za tobą podąża jak cień
i krąży po pokoju wtedy, kiedy śpisz,
po pewnym czasie dusza przypomina mysz.
Kiedyś może wystąpisz w postaci żeglarza,
jako „śpiewak nieznany" — bo to też się zdarza
(dusza w to nie uwierzy, nie da się omamić).
Wędrówki swe zakończysz w górze, nad chmurami.
Tak więc, gdy twoja miłość pod uwagę bierze,
że mógłbyś swą dziewczynę chcieć złożyć w ofierze,
w obawie przed twą duszą, pod drzewem się chroni,
drżąca z obaw, gotowa nawet cię przegonić.
Za oknem na ulicy coś się mieni w oczach,
tam ktoś przed tobą chyba pragnie uciec, chociaż
ty, spojrzenie utkwiwszy w rdzewiejący karnisz:
nie widokiem ulicy teraz wzrok swój karmisz:
patrząc w ślad za miłością, co ma oczy modre,
widzisz w nich swe odbicie — widzisz autoportret.
Dostrzegasz błękit nieba i cień uczuć, jaki
pada na diabaz, niebo i na czarne krzaki,
zobaczysz tamto drzewo i piekło. Prócz tego
w owej grafice trudno odnaleźć winnego.
Osłona z ciała jest jak sito — nie wystarcza,
a tylko dusza może być skuteczną tarczą.
Możesz się zachowywać swobodnie i szczerze
jedynie za swej duszy niezłomnym puklerzem.
Wszystko jak sen minęło wiatrem uniesione:
dwa zgodnie brzmiące głosy — miłe unisono,
poszumy drzew rozwianych na wietrze i pieśni
miłosne, takie piękne, że twój umysł zmieścił
ich tyle, ile granat ziaren, aż się cały
wypełnił. Dzięki temu mogłeś jak wspaniały
Argonauta w umysłach innych też zagościć.
Jednak tam — nie zapomnij — panujesz w ciemności,
a sam jesteś widoczny będąc w pełnym świetle.
Pamiętaj, że twa miła znajduje się w piekle.
Już lepiej jest bez głupca niż bez kłamcy u nas.
Obejść się bez pieśniarza łatwiej niż bez runa.
Lepiej być grzesznym, niż za grzesznego uchodzić,
raczej utonąć, niż się unosić na wodzie.
Ale pływak czy śpiewak zwykle lepszy los ma,
kiedy zda się na tego, który trzyma wiosła.
Twój wzrok błądzi w ciemności pochmurny i dziki.
Może dotrą do uszu pięknej Eurydyki
pieśni ukochanego poprzez zawiść, wściekłą
złość, grobowe milczenie, przez odór, przez piekło.
Śpiewaka otaczają tylko same usta.
Wokół ponure mroki i bezbrzeżna pustka.
W owej ciemności czarne drzewo oko mami.
Pieśni ukochanego dochodzą z otchłani.
Jakże dziwnie ta wielka cisza jest widoczna,
przypominając obraz w pięknej ramie okna,
gdy wiek jest zanurzony w nieruchomą ciszę
i tylko — jak wahadło — człowiek się kołysze.
A w tej właśnie godzinie na świat się otworzy
zrodzone Nowe Światło, wyprzedzając zorzę.
Dźwięk płynie nad włóczniami parkanu, cmentarzem,
jak gdyby z nowej tarczy na nowym zegarze,
bez pośpiechu, miarowo wnika nieprzerwanie,
by duch nad wszelkim ciałem objął panowanie.
To purpurowe światło, które się zjawiło z zewnątrz,
objęło okno z niesłychaną siłą.
Ono pod wpływem tego światła nowej zorzy
otwiera się i cały obraz jakby ożył.
Tak kroczył Orfeusz, tak Chrystus śpiewał później.
To dziwne, że wam przyszło w taki sposób bluźnić
i bez jakiegokolwiek wstydu, zahamowań
rozkołysał się taki związek i zachował.
Rozhuśtał się ochoczo, brzęcząc w różnych tonach
łańcuch różnych powiązań między nimi dwoma.
Kroczył Chrystus, Orfeusz śpiewał. No i jeszcze
twoja miłość, będąca wychowanką wieszczek,
przed koszmarami z krzykiem uciekła w step głuchy.
W strasznych ciemnościach nad nią brzęczały łańcuchy,
jak odgłosy zegara albo telefonu.
W mrokach huśtał się nad nią daleki dźwięk dzwonów.
U zegara kołysał się brązowy owal
i śmiertelny ideał również balansował.
Huśtało się wahadło na mogiłach, wzgórzach,
wahadłowo noc drżała i dzień się poruszał.
Kołysała się w oknie stojąca dziewczyna,
chłopiec we śnie od wahań też się nie powstrzymał.
Rozchwiało się uczucie i krzak rozkołysał.
Kołysało się miasto i pustynna cisza.
Rozkołysał się w oczach ciemny obraz drzewa,
chwiał się to z góry na dół, to z prawa, to z lewa.
Kołysało się dziewczę trzymane ramieniem,
wahał się każdy okrzyk i niedomówienie,
huśtał się cień na ścianie równolegle ze mną,
huśtały się wnętrzności i to, co na zewnątrz,
huśtało się wahadło z równomierną siłą,
wieczorem nieco ciszej, lecz ciągle dzwoniło.
Do wahadła się Twoja czysta dusza zbliża.
Ty jesteś jak wahadło od żłóbka do krzyża.
Inny rodzaj wahadła stanowi, jak sądzę,
Twa ręka wyciągnięta, a w dłoni pieniądze,
kiedy liczy, obdziela goryczą i złotem
od Łazarza do figi, wciąż tam i z powrotem.
Od gniewu do miłości, od mroku do słońca
rozprzestrzeniasz się ciągle Ty — krew pulsująca.
Ty jesteś jak wahadło, któremu się nie śni
wypatrywać, skąd płyną te miłosne pieśni.
Ty sam jesteś wahadłem i wahadła bratem.
Twój duch jest najwspanialszym, pięknym cyferblatem
ze wskazówkami. Pomnij, włącz do swych obliczeń,
że tarczą ma być Twoje owalne oblicze.
Od najwyższej mądrości do głupoty świata
Ty jesteś jak wahadło z ciemności do światła.
Jak widoczne za oknem falujące cienie
wahadłem jest dla ciebie wszelakie istnienie.
Ty sam jesteś wahadłem i ja też nim jestem
w każdym dniu i godzinie, z każdym swoim gestem.
Do wahadła — o Panie Boże wybacz — muszę
porównać Twoje ciało, jak i Twoją duszę.
I każdy umysł wprawi w ruch balansujący
jak wahadło, chociażby dziewczyna na łące.
Wciąż będzie się kołysać od płaczu do śmiechu
i od pieśni miłosnych do najgorszych grzechów.
Ty będziesz w równym stopniu dla cieni ulicznych
wahadłem, jak dla koni apokaliptycznych.
KRZYK:
Ja jestem jak wahadło. Niech mnie nikt nie rusza.
Dla jutra, dla przyszłości wahadłem być muszę.
I nie boję się przyszłych lęków i uprzedzeń,
samego siebie o ich nadejściu uprzedzę.
Zobaczyć własną nędzę, ubóstwo i rany,
widzieć siebie na tarczy biednym, pokonanym,
albo chorym w szpitalu za rok czy za chwilę
mogą tylko jednostki — to boski przywilej.
Przewidywać zaszczyty, wieniec laurowy,
który prędzej czy później nie ominie głowy,
ale też i z finału zdawać sobie sprawę,
to umiejętność, która jest ponad obawy.
Chwalić się bezsensownie, nim go sprawdzą lata,
potrafi — jak wahadło — dobry telepata.
Wy, którzy potraficie los wieszać na włosku,
zdolni do oszustw, kłamstwa, tęsknoty i troski,
szukający stosunków i kontaktów z każdym, z
noszący i niełaski i szczęśliwe gwiazdy,
gotowi do mieszania krwi, ale zarazem
nieodporni na miłość jak i na zarazę,
zostawiliście próżno światło nie zgaszone,
niepotrzebne są ślady przez was zostawione.
Waszych tajemnic wasi znajomi nie chronią.
Zostaniecie pobici własnych uczuć bronią.
A cóż może być bardziej rażące dla wzroku
niż natrętne uczucie, co na każdym kroku
pragnie skoczyć do gardła zdążając za wami?
DOBRZE WAM WSZYSTKIM RADZĘ STAĆ SIĘ WAHADŁAMI.
kwiecień 1962
48
***
To przedostatnie piętro
ciemność wcześniej wyczuje
niż okoliczne piękno.
Ja cię obejmę czule,
nawet otulę płaszczem,
dlatego że deszcz w oknie
tak ewidentnie płacze
i po tobie i po mnie.
Pora nam już się rozstać.
Rozcina szkło tą godziną
srebrzysta nitka prosta.
Nasz czas na zawsze minął
i opuścił zasłonę.
Zmienimy zwyczaj stary
Wyznaczą — tak sądzone —
życie cudze zegary.
49
LAGUNA
I
Trzy staruszki w fotelach w hallu, zerkając
sponad robótki, rozmawiają o Golgocie. Pensjonat
„Akademia" z całym światem próbuje
popłynąć ku Bożemu Narodzeniu w łoskocie
telewizji. Buchalter księgę wsunął pod łokieć,
i z zapałem tym wszystkim steruje.
II
Do swojego numeru, na pokład, po trapie
wchodzi pasażer, niosąc w kieszeni ratafię,
jakiś nikt (człowiek otulony płaszczem),
który utracił pamięć, ojczyznę i syna,
jego garb opłakuje po lasach osina,
jeżeli po nim ktoś w ogóle płacze.
III
Dźwięk kościołów weneckich, jak serwisów kawowych
słychać w pozostawionym pudle po przypadkowych
istnieniach. Brązowa ośmiornica
żyrandola w treliażu dawno rzęsą zasnutym
liże mokry postument pełen brudnych i smutnych
łez i snów, których nikt nie przelicza.
IV
Adriatyk zwykle jeszcze przed brzaskiem porannym,
nocą, napełnia kanał po brzegi, jak wannę;
kołysze łódki jak kolebki; fisz,
a nie wół u wezgłowia będzie stać nocami
i gwiazda morska w oknie swymi promieniami
będzie poruszać storę, kiedy śpisz.
V
Tak właśnie żyć będziemy i płomień ratafii
zalewać martwą wodą ze szklanej karafki
i zamiast ptaka-gęsi równo krajać
rybę-leszcza, ażeby uraczył nas wielu
tego dnia Twój strunowy przodek, Zbawicielu,
zimową nocą, w tym wilgotnym kraju.
VI
Wigilia bez choinki, bez śniegu na dworze,
lecz nad zakodowanym w świadomości morzem.
Topiąc skorupkę mięczaka i ledwo
zdążywszy twarz skryć, plecy zaś wyeksponować,
Czas wynurza się z wody i zmienia od nowa
tylko wskazówkę zegara — ją jedną.
VII
Tonące miasto, tam gdzie nagle, nieskończenie
bezwzględny rozum staje się mokrym spojrzeniem,
tam gdzie północnych sfinksów południowy
piśmienny, mądry kuzyn, lew skrzydlaty bratu
swą książkę zatrzasnąwszy, nie zawoła „ratuj!"
pluskiem luster zachłysnąć się gotowy.
VIII
O zgniłe pale bije gondola na łańcuchu.
A dźwięk przeczy zarówno sobie, jak też uchu
i słowom. Również tamtemu mocarstwu
gdzie las rąk rośnie bujnie i w górę się wspina,
przed małym lecz drapieżnym biesem, że aż ślina
pokrywa gardło lodowatą warstwą.
IX
Kiedy ugniemy łokcie, wzniesiemy do góry
prawą i lewą łapę, chowając pazury,
to otrzymamy coś, co będzie tu
przypominać młot w sierpie i ten gest odważny
a przysłowiowy, naszej epoce pokażmy,
tak podobnej do koszmarnego snu.
X
Ciało pokryte płaszczem zajmuje obszary
(te, w których dla Mądrości i Miłości, Wiary
nawet Nadziei brak przyszłości, ale
zawsze jest teraźniejszość, choć nie wiem jak gorzki
byłby smak pocałunków dla Żyda i gojki)
i miasta, w których podeszwa na stałe
XI
nie zostawia śladu, jak łódź na wodnej gładzi;
każda przestrzeń za nami — w cyfrach — gdy sprowadzić
ją do zera, to wykluczy swe związki
z wyraźnymi śladami, które pewnie biegną
po placach tak szerokich, jak dźwięk słowa „żegnaj"
i po ulicach tak jak „kocham" wąskich.
XII
Iglice i kolumny, arkady i mury,
sztukaterie bram, mostów, pałaców. Patrz w górę,
ujrzysz uśmiechy uskrzydlonych lwów,
na otulonej wiatrem, jak sukienką, wieży
niezniszczalnej, jak ziarno, gdy pod skibą leży
za strefą czasu, który jest jak rów.
XIII
Noc na San Marco. Oto przechodzień z pomiętą
twarzą, porównywalną w ciemności ze zdjętą
z palca obrączką, obgryzając w cieniu
paznokieć, najspokojniej, z obojętną miną
wpatruje się w to „nigdzie", w którym się zatrzymać
może myśl, ale nie wolno spojrzeniu.
XIV
Gdzieś za „nigdzie", za jego granicą, przedziałem
czarnym, albo bezbarwnym, albo nawet białym,
jest coś w rodzaju przedmiotu czy rzeczy.
Może ciało. W epoce tarcia i ciążenia
prędkość światła jest równa szybkości spojrzenia,
nawet w momencie, gdy światło nie świeci.
1973
54
***
E.R.
Drugie Boże Narodzenie na brzegach
nie zamarzającego Fontu.
Gwiazda Królów nad ogrodzeniem portu.
Że nie mogę żyć bez ciebie — nie trzeba
mówić, skoro istnieję, co wynika
z tej karteczki. Jak widać żyję, bowiem
piję piwo, depczę zeschłe listowie,
nie oszczędzam trawnika.
Teraz w kafejce — w której kiedyś i my
byliśmy, jako szczęśliwi chwilowo
bezgłośnym strzałem w stronę południową
rzuceni w przyszłość pod naporem zimy —
kreślę palcami twą twarz na marmurze
dla biednych; nimfy obok podskakują,
brokat na biodrach przy tym usiłując
unieść ku górze.
Cóż więc bogowie (jeśli bura plama
w oknie miałaby was symbolizować)
chcecie powiedzieć przez to — jakie słowa?
Przyszłość nastała, ale ona sama
jest wytrzymała. To przedmiot upada,
muzyka cichnie, już się nie ukaże
skrzypek. A morze się marszczy i twarze.
Wiatru ani śladu.
Kiedyś to morze, a nie my, niestety,
sieć promenady zaleje i ruszy,
choć krzyk „nie trzeba!" uderzy je w uszy,
powyżej głowy uniosą się grzbiety,
gdzie piłaś wino, gdzie schła bluzka jakaś,
gdzie podczas drzemki leżała twa głowa,
i skruszy stoły, by dno przygotować
dla przyszłego mięczaka.
1971 Jałta
56
ZIMOWY WIECZÓR W JAŁCIE
Pociągła twarz o rysach lewantyńskich,
dziobatą cerę ukrywają baczki;
kiedy wyjmuje papierosa z paczki,
bezbarwny pierścień nad palcu rozbłyskiem
dwustuwatowym nagle wzrok poraża.
Moja soczewka jest bardzo wrażliwa,
mrużę więc oczy — i on się odzywa,
krztusząc się dymem przy słowie „przepraszam".
Styczeń na Krymie. Czarnomorski brzeg
zima odwiedza jakby dla zabawy:
nawet nie może utrzymać się śnieg
na ostrych klingach wysokiej agawy.
Świecą pustkami restauracje. Dymi
paskudnie brudny ichtiozaur na redzie
i zalatuje laurami zgniłymi.
„Nalać wam tego paskudztwa?" „Nalejcie."
A więc zmierzch, uśmiech i karafka. W mroku
gdzieś w dali barman, zaciskając dłonie,
jak młody delfin wznieca kręgi wokół
feluki chamsą po brzeg wypełnionej.
Czworokąt okna. Żółtofiolet pylą
odblaski garnków. Na tle ciemnej palmy
lecą śnieżynki. Zatrzymaj się chwilo
nie tyle piękna, co niepowtarzalna.
styczeń 1969
58
* * *
Początek roku. Ogień rwąc przebiega
zeschłą choinkę, tak jak gdyby wyssał
szkielety rybie wcześniej obgryzione.
Nowy Faeton już rwie się do nieba,
po którym słońce płynie niby wyspa.
Ja w kwiecie wieku mknę w północną stronę.
Rok po swojemu zacznę. Na me plecy
cień się od ramion kładzie, w górę wzlata
jak morze, które rozwiera gardziele
wszystkim jastrzębiom o piersiach kobiecych
ze wszystkich galer, na wszystkich fregatach
i z syrenami pięknymi na czele.
Twój, Apollinie, słownik — na co liczę —
uwzględnia żargon w związku z kalendarzem.
Przyczesz trójzębem spieniony ślad cierpień!
Podczas gdy huczy za oknami styczeń,
sielankowego chcę elementarza,
aby szaleńca nie wyśmiewał sierpień.
1969(?)
59
ELEGIA
Wydatki ducha — okrzyki umysłu,
logikę — równo je ocenić muszę,
gdy znów brnąć polem białej zimie przyszło
(ona jest bardziej milcząca niż dusza).
O czym rozmyślam sam, z dala od ludzi,
czemu jej ślad mi spokoju nie daje.
Tym razem przecież wyprzedził już grudzień
jej odwilżowe, lutowe zwyczaje.
Jakimże mrozem zima nas wychlasta,
w cieple przeszłości można grzać się i my
nie pamiętamy, jak potrafią miasta
dać się przytłoczyć wydechami zimy.
Pól oszalałych złośliwość bezmierna,
ich cisza straszna jest w swoim ogromie.
To już nie spokój, ale ziemia ciemna
swą drugą postać chce innym przypomnieć.
Coś potwornego jest w owej białości.
Widzę, że życie biegnie, jak rzucone
wyzwanie hańbie, zewnętrznej słabości,
w tę bliskość — ciągle jeszcze nieświadomie.
10 grudnia 1960
61
SOBOTA
(9 stycznia)
Sobota. Dziwnie ciepło. Drozdy niby
na wiosnę gwiżdżą — jak w czerwcowy wieczór.
Niespodziewanie wczoraj, jakby przeczuł
ataki wiatru, głóg stukał do szyby
natrętnie (jednak ja mu okna dalej
nie otwierałem). A skrzypienia ostre
akacji, barwy chmur, chciały mnie ostrzec
przed już bliskimi przymrozkami.
Ale
wszystko minęło, nawet drozd nie krzyczy.
Od rana czeską piosenką mnie mamił.
Przyszła sąsiadka jodyny pożyczyć
i napełniła pokój perfumami.
Ten właśnie zapach, co lawinę wspomnień
nagle wywołał dziś, w samo południe,
resztę dnia całą zepsuł mi paskudnie.
Myślałem, że to już nie dotrze do mnie.
Noc. Biorę pióro, żeby o tej porze
pisać, że czuję jakąś ociężałość,
że tak spokojne rano było morze,
ale pod wieczór znów się rozszalało.
1971
NOWY ROK W DOMU WARIATÓW
Zaśnij świąteczna gąsko
odwrócona do ściany,
z ciemnej na grzbiecie plamy
kryształek oka beztrosko
mruga wśród snów zapomniany.
Nie ma mędrców i osła,
gwiazdy ani zamieci,
co ratunek przyniosła
Dzieciątku: wiatr kręgi wzniecił
jak od uderzeń wiosła.
Płyną podobne nimbom
szumiącą leśną bramą,
ku odzianym w biel nimfom;
wieczorem, jak i rano,
rozetną bielą samą
wstęgi rozdęte limfą
poza szpitalną ścianą.
Bożonarodzeniowa
gąsko zasypiaj z nami,
od sennych mar się schowaj
pomiędzy bateriami,
pośród śliwek i jabłek
rozpostrzyj skrzydła białe
z głową pod selerami.
Oto świerszcza piosenki,
który pod listwą śpi tu,
płyną i rosną dźwięki,
jak śpiewy wielkich smyków,
albo wzrok spod powieki,
przez ogromny instytut.
Zaśnijmy więc oboje,
bo ja się także boję
dzioba przy ścianie z boku
w prześcieradła obłoku
i listwy od szuflady,
z której płyną rulady,
gdzie ja śpiewam donośnie
i gdzie pieśń moja rośnie.
Krąg za kręgiem nimb świeci
całkiem tak, jak w zamieci,
jeden za drugim w ślad
przez dwa tysiące lat;
w umyśle się zatrzyma,
tak jak podwójna zima,
jak zimowa dolina.
Kres, gdzie król — insulina.
W sali z szóstym numerem
miałem straszną kwaterę,
w państwie ukrytych twarzy.
Nocą za jasność klucz biorę
do spółki z ordynatorem,
ciała się boją lekarzy,
chmury oczodół przeraża,
muchę — że ptak się ukaże.
styczeń 1964
66
LISTY DO ŚCIANY
Zachowaj mój cień. Trudno to tłumaczyć. Wybacz.
Uchroń mój cień. Tak trzeba. Uda ci się chyba.
Za twoimi plecami rozgardiasz, latanie.
Czas na mnie, muszę odejść. Ty po mnie zostaniesz.
Żegnaj ściano. Odchodzę. Niech w snach cię zachwyca
obraz drzew przy szpitalu w poświacie księżyca.
A ten wieczór na zawsze w serce mi zapadnie.
Trzeba coś mieć za sobą. Nie gniewaj się na mnie.
Ocal mój cień. Napisu nie trzeba zacierać.
Mimo wszystko ja tutaj nie będę umierał.
Nigdy nie prosisz „wracaj". Gdy ktoś się przytuli
do ciebie, droga ściano, uśmiechnij się czule.
Mówisz: „człowiek to balon, dusza — nić". W istocie
patrzy na ciebie tylko nieznajomy chłopiec.
„Wypuścić, niech poleci" — jak wierzyć tym słowom,
skoro patrzysz, jak spadam prosto na dół głową.
Rozterki, smutek, ciemność. Łza w oku zamaże
minuty na dalekim szpitalnym zegarze.
Płynie holownik. Pustka za rufą i cienie.
I złoty księżyc ponad ceglanym więzieniem.
Swą samotność przy ścianie wolności zapiszę,
a ścianie w testamencie — stukot kroków w ciszy.
Bo do ściany się zwracam z pulsowaniem w skroni
licząc, że jej się uda wyrostka poskromić.
Nie chcę dopuścić śmierci do swej świadomości.
Nie wolno straszyć dzieci. Boję się ciemności.
Odejść, umrzeć jak głupi? Jeśli chodzi o mnie,
to nie chcę się pogrążać w ciemnościach przytomnie.
Tylko żyć, podpierając ramieniem twe zimno.
Ja... miłość... To nikogo obejść nie powinno.
Tylko żyć i zapomnieć o tym, co jest teraz.
Nie mogę sam się zabić. Ja nie chcę umierać.
Krzycz na mnie — umiejętność to nie byle jaka.
Krzycz, bo przecież tak łatwo przestraszyć chłopaka.
Krzycz, a jak nie, to teraz ja sam krzyknę może:
„Ej, chłopcze!" i polecę przez puste przestworze.
Masz rację: dobrze mieć coś za plecami, zwłaszcza
kiedy nie jest to agent, który w szarym płaszczu
bezszelestnie w ciemności czai się przebiegle,
nie dusza i nie ciało, lecz cień na twej cegle.
Izolacja smutku czy postępu przebłyski.
Dozorca uczuć — albo mój naród rosyjski.
Dobrze, że ktoś was zrodził i to mu nie wadzi,
że wam jest wszystko jedno, kogo macie zgładzić.
Z tobą, ściano, więzienie. Za mną cień zaledwie.
Dobrze, że się pojawił żółty brzask na niebie.
Dobrze, że noc się kończy, że zbliża się dzień.
Zachowaj mój cień.
Styczeń-luty 1964
68
INSRTUKCJA DLA WIĘŹNIA
1
W lutym do wiosny jeszcze daleko,
bowiem u jego granic jaśnieje
tak wielki obszar bieli jak mleko,
że może zaćmić nawet zawieję.
Zamieć porusza nagie zarośla,
od jej uderzeń domy się chwieją,
a ponad nimi szaleje wiosna
i dorównuje siwiźnie bielą.
15 luty 1964
2.
Przy chodzeniu w pojedynkę, ramię
trzeba zmieniać przy każdym obrocie,
by uchronić się przed falowaniem,
żeby światło żarówki w przelocie
mogło sięgnąć jedynie do skroni
i źrenicy nie zwężało, bowiem
od tęsknoty to wprawdzie nie chroni,
lecz ratuje od mętliku w głowie.
14 luty 1964
3.
Gdy w samotności senność szał poskramia
przy zataczaniu kręgów, to nie zmieni
faktu, że jest już nie do wykonania
spenetrowanie krokami przestrzeni.
Więzień oparty o okienną ramę
sam jest odbiciem, śladem ciała, które
jeżeli nawet na dno jest spychane,
Archimedesa falę wzbija w górę.
Choć na pustkowiu więzienie powstało,
jednak niektóre własności natury
są wypierane z wysiłkiem przez ciało
lecz do grobowej tylko kubatury.
16 Juty 1964
4.
Przed spacerem po celi
Przeszył kaganiec, z niego się wyplatał,
niby trucizną całą pryczę zmoczył
chłód i wypiera noc z każdego kąta,
bym ja swobodnie w kwadrat mógł zeskoczyć.
Lecz przedtem musi wyobraźnia zmienić
obraz na mnogość różnych figur wkoło
i tak je zgęścić w kamiennej przestrzeni,
że pot kroplisty wystąpi na czoło.
Jak wszędzie w świecie, tak samo i tutaj
przestrzeń pilnuje przestrzegania sfery
i precyzyjnie dobiera marszrutę,
tak jak na ścieżkach w ogrodach Hesperyd.
17 luty 1964
72
STRACH
Nocą wychodzisz przed bramę i dźwięk
twych kroków straszy i złości
cię w takim stopniu, że twój własny lęk
może ożywić ciemności.
Gdybyś był inny, inaczej wyglądał
i spotkał kogoś, kto skrycie
drżąc w strachu szedłby chyłkiem po schodach,
za nóż na pewno byś chwycił.
Lecz jesteś sobą. Kiedy w napięciu
do swoich drzwi w końcu dotrzesz
i zamkniesz z hukiem — owo trzaśniecie
podstępnie zdradzi twój okrzyk.
1970
73
PRZYPŁYW
I
W północnej części świata znalazłem schronienie,
gdzie ptaki w locie widzą swe odbicia w łusce
rybiej, ze skał spadając z wielkim ożywieniem
dziobią powierzchnię sfalowanych luster.
Nie odnajdziesz się, nawet w pokoju zamkniętym.
W domu pusto jak wymiótł i nikt cię nie łudzi.
Łachmanem chmur od rana okno zasłonięte.
Mało tu ziemi i nie widać ludzi.
Tutaj woda panuje. Nikt w dzień ani nocą
palcem nie tknie przestrzeni, ażeby „precz!" krzyknąć.
Horyzont się nicuje, jak płaszcz, za pomocą
fal, które robią to z wprawą niezwykłą.
Od spodni i kufajki na haku odróżnić
siebie trudno — widocznie brak czucia, lub czysta
lampa świeci zbyt słabo. Ręką sięgasz próżni
i cofasz, aby powiedzieć „zmartwychwstał".
II
W północnej części świata znalazłem przytułek
pomiędzy akwilonem wilgotnym a cegłą,
gdzie podkowy fal, będąc na podkucie czułe,
porosną grzywą i dalej pobiegną
bez ustanku, tak jakby mózg pragnął pogrążyć
nabrzmiałą perłę w lokach ondulacji trwałej.
Ten, który w ruch je wprawił, wpoić im nie zdążył,
by na cokolwiek uwagę zwracały.
Usta krzywię, bo bzdurzyć nie należy, ani
pleść w kółko albo w kwadrat o zaletach swych:
bardziej jest nieruchomy przypływ niźli granit,
niż przytulony doń człowiek, niż ty.
A zimny poryw wtłacza z powrotem do pyska
szczekanie psa inaczej od słów. Trudna rada:
przy braku echa przedmiot, który chcesz uzyskać,
dwukrotnie zwiększyć jednak ci wypada.
III
Wietrzna część świata dla mnie stała się przystanią.
Ja dla niej zeschłą grudką, ona jest mi tarczą.
Jeżeli przyjdą po mnie, tutaj mnie zastaną,
bo tkaniny, choć mocne, przeważnie się marszczą.
W tych szerokościach barwy najzwyklejszych drożdży,
gdzie mapa pozbawiona jest sporów granicznych,
coś jak obrus złożony z dużej liczby noży
rozściela się wydając odgłos metaliczny.
Sam zaproszony na tę bezkresną biesiadę
wydam o niej opinię mimo wszystko ciepłą,
bowiem, jak by nie liczyć, więcej dałem radę
wypić z kielicha, niż po brodzie ściekło.
Złych od zwykłych rozpoznasz z dużej odległości,
lecz dokąd się Boreasz w kość jarzmową wprzęga,
póki trwa przepychanka, fala falę złości,
jedna drugą przytłacza, nikt cię tu nie sprzeda.
IV
W północnej części świata cegłę zostawiłem.
Duszy wraz z czasem na wzór papug się udaje
powtarzać wszystko, oprócz ciągłości właściwej,
typowej dla surowych przedmiotów i zajęć.
I tak, krając materiał, „sukno!" krzyknie krawiec.
Gdy brak igły, nić można sobie rwać i plątać.
Pusty dom jest podobny do jakiegoś prawie
odwróconego w drugą stronę kąta.
Wietrzna część świata stała się dla mnie azylem,
Tutaj nikt ci nie powie „tyś obcy, daleki,
zjeżdżaj stąd!", a za nocleg wezmą pewnie tyle,
co porozumiewawcze mrugnięcie powieki.
Latarnia dźwięczy nocą na molo niezmiennie,
jak dzwonnik albo blachą śmieciarka obita,
gdy pisma wielkiej wagi idą na stracenie
i już na pewno nikt ich nie przeczyta.
V
Odwrócony do ściany szepnij „ja śpię teraz".
Odzież masz poszarzałą i sam jesteś stary.
Pod powiekami chyba tyle snów nazbierasz,
że „nadrobiłeś", powie ci morze, „z nadmiarem".
Obojętne do jakich liter się odwołać,
własne chrapanie wszędzie człowieka dopada
Zaplątany w bieliźnie i w ciszy dokoła,
zdejmujesz odzież zawsze ruchem kraba.
Tak śpiewał, kryjąc płetwy, pomniejszy niebianin,
bledszy niż odpuszczony grzech, kiedy w ciemności
zlany był lodowatą zupą rybną, zanim
nauczył cię, jak IHS układać z kości.
Tak to się wpada w kleszcze raka i w potrzaski.
Tak, kto w chmurach szybował, zostawia tam ślady,
stopa bieleje, stopnie tak się kładą płasko,
by iść po falach i bez balustrady.
78
***
Podrywać śliczne dziewczę w taksówce przez całą
drogę chlapiącą błotem, z butelką przy sobie
mknąć wzdłuż murów więzienia, gdzie się odsiedziało
trzy lata — to jest właśnie wolność co się zowie!
Świeży wietrzyk od Newy mile w nozdrza bije
i obawa o losy najbliższych nie męczy.
Ach! Tylko dla rodaka i nikogo więcej
zrozumiały jest w pełni urok tych linijek.
1972(?)
79
OPIS PORANKA
A.R.
Jak kołyszą się wagony w prawo,
w lewo,
jak
taśma filmowa świtu
rozkręca się niespiesznie,
jak podmiejskie tramwaje
ukazują się spoza drzew
w horyzontalnym pejzażu
przedmieścia i zatoki —
wszystko to widziałem
i dotąd
wszystko to widzę:
ich ruch ten sam,
dokładnie te same przystanki,
poniżej wody, ponad zakurzoną trawą
jakże one płyną
po błotnistym nabrzeżu
w maleńki sen
w maleńki świat
przyrody,
z krótkiej perspektywy,
zwiększając się, ukazując,
rozwijają się
w skomplikowane autostrady
i ciężarówki, ciężarówki, ciężarówki.
Płyń mój tramwaju,
jesteś łódeczką, wątłym stateczkiem,
nigdy nawet nie zdarzy ci się
katastrofa.
Twoi pasażerowie
to uogólnione obrazy poranka
we współczesnej śpiewce
stosunków społecznych.
A ty płyń. Kołysz
latarnie ucisku
w nieskończony ranek
i krótkie życie,
ku oświetlonej patrycjuszowskimi
kagankami
stacji metra
i prawdziwemu uśmiechowi
ludzkiego automatyzmu.
Porywaj tych małych,
tych niegodnych, tych sprawiedliwych.
Z barw niech zostanie tylko brąz i błękit.
Wyskoczyć by z tramwaju,
pobiec nad zatokę
padając i tonąc
w horyzontalnym pejzażu.
1960
82
DRZEWO
Bezmyślne, nawet złe, w zimową porę
bezlistne. Ono, które stadium węgla
mogło osiągnąć już samym kolorem.
Z woli przyrody przeznaczenie sięga
po nie, by oddać je rozpaczy, której
rozmiarów nie da się nawet określić.
W swym posłuszeństwie tak ślepym, że z góry
przesądza wszystko, jest przesadne, jeśli
swoje korzenie zapuszcza w próchnicę
powstałą z własnych liści. (Teraz w mroku
szczytem wskazuje na swoje oblicze
jak wszechpogardy symbol.) Tego kroku
nikt od nas nigdy nie wymagał, chociaż
przyszła dla wszystkich odpowiednia pora —
gdy się różnice zacierają w oczach
dla słońca, gwiazdy, a i dla topora.
1970
83
SAMOTNOŚĆ
Kiedy traci równowagę
twoja zmęczona świadomość,
kiedy stopnie tych schodów
uciekają spod nóg
jak pokład,
kiedy gwiżdże na ludzkość
twoja nocna samotność,
możesz
medytować o wieczności
powątpiewać w niewinność
idei, hipotez, percepcji
dzieł sztuki
i — nawiasem mówiąc — nawet
w Niepokalane Poczęcie.
Czy lepiej czcić, co nam dano,
wraz z głębokimi mogiłami,
które potem
z powodu przedawnienia
okażą się całkiem miłe.
Tak.
Lepiej czcić to, co mamy
wraz z krótkimi drogami,
które potem
na starość
wydadzą ci się
szerokie
wydadzą się duże
zakurzone
usiane kompromisami
będą jak wielkie skrzydła
będą jak wielkie ptaki.
Tak. Lepiej czcić, co nam dano
razem z ułomnym sprawdzianem,
co potem,
w ostateczności
posłuży ci jako poręcz
(choć może nie bardzo czysta)
dająca równowagę
twoim kulawym prawdom
na wyszczerbionych schodach.
1959
85
SONET
Najpierw wyrosną grzyby. Potem przyjdą
słoty. Daj Boże, by znalazł się jeszcze
ten ktoś, kto może moknąć pod tym deszczem.
W każdym wypadku jeszcze nieraz tutaj,
w matowym dymie kawiarni w przyziemiu,
gdzie nie wiadomo czego oczekują
od swych ślicznotek purpurowi chłopcy,
a męski chórek zarejestrowany
na taśmie, głośno i bezwstydnie krzyczy
imię tej, która na pewno już nigdy
pod te sklepienia więcej nie powróci —
ja w każdym razie jeszcze nieraz będę
siedzieć w swym kącie i już bez tęsknoty
rozmyślać, czym się to wszystko zakończy.
1970 Jałta
86
ODSYŁACZ DO PROGNOZ POGODY
Aleja z posągami z zastygłego błota,
podobnymi do ściętych drzew.
Wiele postaci poznaję. Inne
pierwszy raz widzę. Pewnie to bóstwa
miejscowych drzew i lasów. Opiekunowie ciszy
lub kwintesencja cudzych, niewyraźnych wspomnień.
Co do figur kobiecych — nimf itp. — to one
wyglądają jak nie wykończone, coś w rodzaju myśli;
każda próbuje zachować status gościa
nawet tutaj, w zaistniałej przyszłości.
Suseł nie wyskoczy, nie przebiegnie drogi.
Nie słychać ptaka, a tym bardziej samochodu:
Przyszłość jest panaceum, lekiem na
to, co zwykło się powtarzać.
A po niebie rozrzucone, jak w kawalerskim gospodarstwie,
chmury odwrócone są na lewą stronę
i wyprasowane. Pachnie igliwiem,
tą kłującą substancją nieznajomych miejsc.
W ciemności wznoszą się rzeźby, czerniejąc
od sąsiadowania ze sobą, od obojętności
względem nich okolicznego pejzażu.
Zagadnij którąkolwiek, a wtedy
raczej odetchniesz niż zadrżysz
na dźwięk znanego głosu, słysząc
coś w rodzaju „To nie twoje dziecko"
albo „Wskazałem na niego ze strachu
a nie z gorliwości czy zazdrości" — małe dwudziestoletnie
przedawnione tajemnice ślepych serc
ludzi opętanych bezsensownym dążeniem do władzy
nad podobnymi sobie, nie dostrzegających
tautologii. Najlepsi z nich
byli i ofiarami i katami.
Dobrze, że cudze wspomnienia
wtrącają się w twoje. Dobrze, że
niektóre z tych figur tobie
wydają się obce. Ich obecność nawiązuje
do innych wydarzeń, do innego wariantu losu —
może nie lepszego, ale niewątpliwie
tego, który przeoczyłeś. To pobudza
nie tyle wyobraźnię, co pamięć
i to na długo, jeśli nie na zawsze. Zrozumieć,
że cię oszukali, że całkiem
o tobie zapomnieli, albo — przeciwnie —
że cię dotąd nienawidzą, to wyjątkowo
przykre. Ale uważanie siebie
za centrum nawet niepozornego wszechświata
jest nieprzyzwoite i nieznośne.
Jako rzadki
a może nawet jedyny bywalec
tych miejsc, mam prawo — jak sądzę —
opisywać bez upiększeń
to, co dostrzegłem. Oto nasza maleńka Walhalla,
nasz od lat zaniedbany majątek
z garstką płatników pogłównego,
z użytkami rolnymi, gdzie precyzyjnemu sierpowi
chyba szczególnie trudno o rozmach
i gdzie śnieżynki wolno krążą, jako przykład
zachowania się w próżni.
1986
89
* * *
M.B.
Ty gitaropodobny przedmiocie, pośród zwojów
splątanej pajęczyny strun, brązowiejący w pokoju
i bielejący a la Kazimierz na wypranym pejzażu,
ciemniejący szczególnie wieczorem w korytarzu,
zaśpiewaj mi piosenkę o tym, jak zasłona szumi,
jak cień się włącza, żeby połowę ciała stłumić,
jak fioletowa mucha spełza powoli z karty.
W sadzie za oknem zachód, jak smuga dymu eskadry —
została po niej bluza z marynarskim kołnierzem
zapomniana w dziecinnym pokoju. Jak grzebień bierze
treser-Turek, jak rybkę żyłką — podnosi pieska,
małego bolończyka na cześć Kowalewskiej,
on na szczęście czterdzieści razy szczeknąć się zgodził,
obwieszczając w ten sposób ową rocznicę urodzin.
Mokry proch gasi gwiazdy salw sycząc w szklance głośno,
a na białym obrusie karafki kremlem rosną.
22 lipca 1978
90
** *
Najpierw się w otchłań potoczył stołek,
łóżko i jakieś kufry.
Potem stół. Niech tam — sam go kopnąłem.
Tego się nie da ukryć.
Potem podręcznik „Ojczysta mowa".
Rodzinne zdjęcia. Dwa.
Potem piec, ściany i szafa. Nowa.
Zostało palto i ja.
Żegnaj najdroższa. Pierścionek zdejmuj.
Zabierz manatki. I jeszcze
możesz ode mnie w twarz napluć temu,
kto zajmie moje miejsce.
1966(?)
91
* * *
Półgłosem — tak jak uprzejmość wymaga
na zawsze żegnam się już z twoim progiem.
Miasto na pewno nie zadrży w posadach
od mego głosu stłumionego.
Z Bogiem!
I na ulicę, w ciemności, ku schodom...
a peryferie zamglone przed tobą.
Wieczorne zimno i błotniste plamy
dla twoich oczu nie będą przeszkodą.
Twoim złym słowom nie potrzeba tamy.
I tak nie widać stąd nic dookoła.
Modrzew i trawa ledwie się zieleni.
Mnie nie do śmiechu i tyś niewesoła.
Zostały tylko bezludne przestrzenie.
1966(?)
92
ELEGIA
W tym południowym miasteczku przed laty
z mym przyjacielem byłem umówiony.
Obaj byliśmy młodzi i spotkanie
miało się odbyć na molo wzniesionym
w starożytności. O jego istnieniu
mieliśmy trochę wiadomości z książek.
Odtąd już sporo wody upłynęło.
Ten mój przyjaciel udławił się własnym
małym, lecz brzydkim kłamstwem, ja tymczasem
podróżowałem.
Oto znów stanąłem
tu dziś wieczorem. Nikt mnie nie przywitał.
Nie ma nikogo, komu mógłbym teraz
zaproponować: spotkajmy się kiedyś
w jakimś tam miejscu.
Czajki lamentują.
Fale się z pluskiem o brzeg rozbijają.
Latarnia morska przyciąga spojrzenie
lecz nie żeglarza — raczej fotografa.
Na starożytnym kamieniu sam stoję.
Mój smutek nie chce nic ująć przeszłości,
raczej dodaje jej wagi. Widocznie
ziemia naprawdę jest okrągła, skoro
tam się przychodzi, gdzie nie ma niczego
oprócz wspomnienia.
1968 (?)
93
AQUA VITA NOVA
F.W.
Szepczę “żegnaj”, lecz komu to przekazać, nie wiem,
Bo przecież nie rozmawiam z rtwą marą czy cieniem.
On gdyby chciał przytaknąć, choćby głowę skłonić,
W odpowiedzi nie poda nawet pustej dłoni.
Ale w tym się już nowy zawiera element,
bo przewagę nie głos ma, ale usta nieme,
jak u ryby miarowo otwierane dla
wydobycia w wydechu bezdźwięcznego „la".
Akwarium, jak wiadomo, jest takim zaciszem,
gdzie się nigdy piosenek i płaczu nie słyszy,
gdzie ręka zawieszona i znieruchomiała
zmienia własności — wkrótce płetwą by się stała.
A więc do ciebie — która umiałaś pokonać
te mokre, wyciągnięte ku tobie ramiona
nereid z wód rodzimych — ja unosząc brew
piszę o tym, co może w żyłach zmrozić krew,
że kondensat cierpienia i bólu przekroczył
powierzchnię mózgu. Nie da się pamięci z oczu
wykłuć. Za zamkniętymi ustami się piętrzy
to cierpienie i krzyczy w rozpaczy do wnętrza.
1970
96
WOJNA W ZACISZU CYPRYDY
W postaci kuli śmierć przerywa ciszę
krzewów magnolii, przychodząc parzyście.
Wybuch wygląda jak palmowe liście,
które na chwilę bryza rozkołysze.
Pusta willa. Na pękniętym frontonie
antyczne sceny: walki i zapasy.
Nowy Faeton jasno w morzu płonie
z o wiele mniejszym upadły hałasem.
W pozach z plakatów reklamowych, w końcu
na piasku jeszcze od gorąca białym,
tkwią nieruchome ciała, co zostały,
by się opalać po zachodzie słońca.
21 lipca 1974
97
***
Natknąłem się na popiół. Że obcy — wiedziałem,
jednak mi czymś znajomym, bliskim zamajaczył,
choć byłem oddzielony od niego przedziałem...
Nie, on żadnych diamentów nie ukrywał raczej.
Jedynie gęste mroki ciągnęły się wokół.
Grzmiał tramwaj. W locie każda śnieżynka błyskała,
lecz topniała natychmiast spadając na popiół,
jak wtedy, gdy przywiera do mojego ciała.
Czyżby jednak coś mogło żarzyć się tam na dnie?
Choćby nawet rozwiany podmuchem zamieci
popiół może w powietrzu zawisnąć — nie spadnie
i nawet zbyt daleko pewnie nie poleci.
To są nie tyle więzy, co nitka, a w każdym
razie jakaś niejasna dążność, by zachować
może nie sedno sprawy, ale znak chociażby.
Takie samo pragnienie słyszalne jest w słowach
inwalidy, gdy woła „Ejże, synku drogi". —
Zawsze szuka ratunku ten, komu świat runął
i potrzebna jest pomoc, bo pogubił nogi,
a w dodatku nie widzi śniegu. Północ. Północ.
Wszystko to prowokuje do tego stwierdzenia,
które nocą z podwójną ostrością się jawi:
jedni się nie spalają w tych samych płomieniach,
które z innych tymczasem mogą pozostawić
połowę ich postaci zaledwie, by potem
drugą połowę poddać straszliwym katuszom.
Bywa, że równocześnie ze śmiercią istoty
mają zamiar rozprawić się również z jej duszą.
Inni natomiast płoną. Nawet w piekle jeszcze
ci, którym zostawiono władzę myślą o tym
przez całe wieki, jak tu walczyć z deszczem,
który przecież ich w końcu mógłby zmieszać z błotem.
Lecz popiołów nie dzieli nazbyt wiele granic.
Zbliżają się do siebie pagórki pod śniegiem.
Unieśmiertelnia marmur, podobnie jak granit,
tego co wie, czym one różnią się od siebie.
Prawda tkwi w tym, że jeśli deszcz padać zaczyna,
po nocy zorza ranna blaskami się mieni
i światło dnia jasnego wstaje na ruinach,
a na wzgórzu nie widać ni śladu zieleni,
to jakże nie pomyśleć w tej właśnie godzinie,
jak się nie zastanowić, że jeśli umiera,
że jeżeli dom cały rozpada się, ginie,
a raczej człowiek spala się niemal do zera,
to wszystko już przepadło: sny, plany,
marzenia, tylko na tramwajowej pętli pozostała
górka, na której wiosny ani śladu nie ma —
wtedy popiół urasta tu do rangi ciała.
Natknąłem się na popiół. Ten pagórek ciepła
bez życia, bo w przeciwnym razie by powstało...
Tramwaj zagrzmiał zza rogu. Za głosem pobiegła
migocząc iskra ognia. Znowu cisza. Ciało
tak się tutaj spaliło. Spłonęło istnienie.
Ale jednak posępnie noc szepcze do ucha,
że duch spoczął ukryty pod popiołu cieniem,
a ten koszmar to właśnie forma życia ducha.
SPIS TREŚCI
Zamieć w Massachusetts 3
Grudzień we Florencji 5
* * * (Oto pływanie we mgle...) 10
Urywek 11
Anno Domini 12
Boże Narodzenie 1963 (Zbawiciel się narodził...) 16
Boże Narodzenie 1963 (Mędrcy przybyli...) 17
*'" (Zimna kraina...) Ucieczka do Egiptu 19
Zofia 20
*** (To przedostatnie piętro...) 49
Laguna 50
* * * (Drugie Boże Narodzenie...) 55
Zimowy wieczór w Jałcie 57
*** (Początek roku...) 59
Elegia (Wydatki ducha...) 60
Sobota (9 stycznia) 62
Nowy Rok w Domu Wariatów 64
Listy do ściany 67
Instrukcja dla więźnia 70
Strach 73
Przypływ 74
*** (Podrywać śliczne dziewczę...) 79
Opis poranka 80
Drzewo 83
Samotność 84
Sonet (Najpierw wyrosną grzyby...) 86
Odsyłacz do prognoz pogody 87
* * * (Ty gitaropodobny przedmiocie...) 90
* * * (Najpierw się w otchłań potoczył stołek...) 91
* * * (Półgłosem — tak jak uprzejmość wymaga...) 92
Elegia (W tym południowym miasteczku...) 93
Aqua vita nuova 95
Wojna w zaciszu Cyprydy 97
* * * (Natknąłem się na popiół...) 98