Zabiły, żeby żyć
Jednej mąż dla zabawy wydłubywał oko. Drugą gwałcił, bijąc tak, że krew płynęła po podłodze. A zaraz potem kazał myć parkiet "do czysta".
Trzeciej ciosami pięści uszkodził czaszkę. Czwartej wybił większość zębów. Dziś wszystkie odsiadują wysokie wyroki za zabójstwo mężów. Sąd nie dopatrzył się działania w obronie własnej ani okoliczności łagodzących.
Opłucna jest ostatnim organem, który chroni płuca. Jej przebicie powoduje zassanie do środka powietrza i natychmiastowy paraliż płuc, które pracują dzięki ujemnemu ciśnieniu w środku. Jeśli w ciągu minuty nie zostanie założony hermetyczny opatrunek, następuje zatrzymanie akcji serca i zanik pracy mózgu. Kuchenny nóż wchodzi w opłucną przy wysiłku porównywalnym z patroszeniem karpia. Do lublinieckiego więzienia przywożonych jest co roku kilkadziesiąt kobiet z wyrokiem za morderstwo. Zabijają swoich mężów, doprowadzone do ostateczności wieloletnim ciężkim maltretowaniem. Najczęstsza przyczyna śmierci to przebita opłucna.
Pierwsze bicie
Większość z kobiet osadzonych w więzieniu w Lublińcu za morderstwo mężów ma trwałe uszkodzenia ciała. 55-letnia Małgorzata Stępień np. nie czuje więziennej stęchlizny. Za pięć lat, kiedy skończy się kara, nie poczuje też zapachu wolności. Po 12 latach bicia w twarz straciła węch. - Uważam, że osiem lat więzienia to dużo - mówi niewyraźnie, bo mąż zdążył jej wybić większość zębów. - Zwłaszcza rozłąka z dziećmi na osiem lat to bardzo dużo. Kiedy szła za kratki, dzieci mówiły: "Mamusiu, strasznie długo cię nie będzie".
Krystyna Białczyk ma uszkodzony błędnik, nieustannie potyka się o metalowe prycze w celi. Nie nadaje się nawet do pracy przy wydawaniu posiłków, bo wszystko rozlewa. Śmieją się z niej młodociane w bejsbolówkach, z wyrokami za napady i rozboje. Dziewczyny szybko wyczuły ofiarę. Jak jest okazja, lubią poznęcać się trochę nad starszą panią. Mimo że przez 20 lat codziennego bicia Krystyna powinna się przyzwyczaić do przykrości, pobicia na spacerniaku czy pod celą potęgują jej nocne ataki lęków. Jej błędnik uszkodziła drewniana noga od krzesła. Świętej pamięci małżonek, potężny górnik dołowy z kopalni Halemba, potrafił jednym ruchem rozwalić o ziemię drewniane krzesło. Do bicia brał tylną nogę z kawałkiem oparcia. Dobrze leżała w jego wielkiej, ciężkiej dłoni.
Pani Krystyna pracowała na poczcie. Bywało, że kierownik rano zawracał ją do domu. Żeby swoim widokiem nie straszyła klientów. Ale żadnego lania pani Krystyna nie pamięta tak dobrze, jak pierwszego uderzenia, które zresztą nie było takie mocne. - To właśnie pierwsze uderzenie przeważnie jest największym szokiem - mówi Józef Pasierb, lekarz i biegły sądowy, do którego od 30 lat zgłaszają się na obdukcje lekarskie kobiety bite w swoich domach. - W tym momencie obie strony już wiedzą, że potem nic nie będzie takie samo.
Jak mówią skazane z lublinieckiego więzienia ani pierwszego porządnego lania, ani całych lat bicia nie da się porównać z szokiem pierwszego uderzenia. - Uderzył mnie w trzy godziny po naszym ślubie - opowiada 30-letnia Sylwia Mrózek, zniszczona blondynka w dżinsach Levisa, przed wyrokiem pracowała jako kelnerka. - Na weselu, gdzie byli rodzice, znajomi, przyjaciele. Powiedziałam, żeby trochę zwolnił z wódką, bo już mu się język plątał. Bez słowa chlasnął mnie w twarz "z liścia", jak to potem mówił. Czyli otwartą ręką. Byłam tak zaskoczona, że się nawet nie odezwałam. Babcia tylko powiedziała: "Teraz to już będzie ją lał ruski miesiąc i lepiej". Poza tym była cisza.
Wycie bez echa
Dlaczego przez te wszystkie lata tortur, którym często towarzyszył rozdzierający krzyk, wycie maltretowanych kobiet, nie reagowali sąsiedzi, krewni, rodzice? - Jestem w stanie zrozumieć sąsiadów i znajomych. Ale dlaczego głusi i ślepi byli ojcowie, bracia? - pytam Marka Siwego, jednego z dwóch więziennych psychologów, którzy w Lublińcu starają się leczyć wymęczone psychiki skazanych za morderstwo kobiet. - Bo małżeństwo to nie nasza sprawa: dziś się kłócą, jutro się pogodzą, a my wyjdziemy na durniów - wyjaśnia.
W walce z domową przemocą to stereotyp najtrudniejszy do przełamania. Tak myślą w Polsce miliony ludzi. Być może ich ojcowie także lali ich matki, a dziadowie babki i nikt nie śmiał im przeszkadzać.
Po pierwszym uderzeniu ciężkim przeżyciem jest pierwsze porządne lanie. Porządne to takie, po którym krew jest już na podłodze i przynajmniej przez tydzień wstyd się pokazać ludziom. Małgorzatę Stępień mąż bił w twarz, dopóki nie zaczęła krztusić się krwią. Po prześwietleniu więzienni lekarze stwierdzili, że takich obrażeń w strukturze czaszki trudno dokonać ręką. - Kiedy nie udało się uciec, najważniejsze było przetrzymać lanie na stojąco - mówi pani Małgorzata. - Bo jak upadłam, w ruch szły nogi. Wtedy bywało, że traciłam przytomność.
Porządne lanie bardzo często ma to do siebie, że zaczyna się bez powodu, więc trudno je przewidzieć. - Wiadomo było tylko, że bił, jak sobie wypił, ale pod koniec pił prawie codziennie - mówi Dorota Oślak, 30-latka, przed wyrokiem zajmowała się wychowywaniem dzieci. - Na zorientowanie się, że będzie bił, miałam jakieś cztery sekundy. Jak tylko gwałtownie podniósł się z krzesła albo siarczyście zaklął, to ja automatycznie leciałam do przedpokoju. Czasem udawał, żeby się pośmiać ze mnie. Sama się z nim śmiałam, bo taki śmiech sprawiał mi ulgę.
Dyskretny kat
Prawie wszystkie twierdzą, że mężczyźni, którym w końcu przekroiły opłucną, bywali dla nich czuli i dobrzy. Zwłaszcza przed ślubem. Sylwia, która oberwała już na weselu, przyznaje, że jej nieżyjący mąż byłby dobrym aktorem. - Przyjaźniłam się z nim osiem lat przed ślubem. Najpierw jeszcze jako dziecko, bo był znajomym mamy z pracy, o 14 lat starszy. Na wszystkich spotkaniach i domowych obiadkach starannie ukrywał, do czego jest zdolny. Potem, jak już zaczął bić, też był bardzo dyskretny. Lał bez świadków, a kiedy przychodzili jego znajomi albo rodzice, znów był ciepłym, kochającym mężem. Z psychologicznych opracowań wynika, że z czasem mężowi potworowi nudzi się samo bicie i zaczyna stosować coraz bardziej wymyślne sposoby psychicznego dręczenia.
- Z drewnianej klepki krew bardzo ciężko schodzi, dlatego zaraz po biciu musiałam na kolanach wszystko wyszorować - opowiada 40-letnia Anna, niegdyś sprzedawczyni, która nie chce ujawnić swojego nazwiska. - A on ze sznurem od żelazka zawiązanym w dwa supły stał nade mną i jeszcze mnie ćwiczył. Przy okazji cała kamienica musiała wysłuchiwać, że moja matka jest kurwą, a ja bękartem. Po kilku latach od tragedii, oceniając koszmar bardziej na chłodno, wszystkie kobiety mówią, że najgorsze było właśnie poniżenie. Dużo gorsze od bólu i wszechobecnego strachu. - Odwiedziła mnie koleżanka ze szkoły. Siedziałyśmy na wersalce - wspomina Sylwia. - Wcześniej zrobiłam mu obiad i ciasteczka, które lubił. Przyszedł z pracy wypity, podszedł i... kopnął mnie w twarz. Koleżanka wstała i wyszła. Potem było jeszcze porządne lanie, ale ten kopniak zabolał mnie najbardziej ze wszystkich.
- Kiedy jeszcze bicie było sporadyczne, miewał lepszy humor, wtedy próbowałam mu wytłumaczyć, że może ma z tym problem i powinniśmy pójść razem do lekarza - Dorota Oślak walczyła o odzyskanie mężczyzny, jakiego pamiętała sprzed ślubu. - Kiedy jednak pojawiała się kwestia leczenia, denerwował się, że robię z niego wariata. W końcu znowu dostawałam w twarz. A po chwili drugi raz, mocniej. - Po alkoholu wstępował w niego potwór gwałciciel - mówi Anna, 40-latka. - Potrafił mnie bić i gwałcić jednocześnie. Sąsiedzi słyszeli, jak wyję, ale się bali. Raz znajomy lekarz z przychodni wezwał policję. Potem mąż, jak się upił, poszedł do tego lekarza i zlał go po twarzy.
Niemoc kartotek
W 1998 roku z wielkim medialnym szumem ruszyła akcja "Stop przemocy w rodzinie". Towarzyszyła jej kampania promocyjna, uruchomiono niebieską linię dla ofiar, a policjanci mieli otoczyć szczególną ochroną rodziny dotknięte takim nieszczęściem. Odtąd każda interwencja w obronie bitej kobiety i dzieci miała skutkować założeniem policyjnej tzw. niebieskiej karty.
Izabela Misiarz, 45 lat, zanim podczas kilkusetnego porządnego lania zadźgała męża, na swojej "niebieskiej karcie" miała odnotowanych ponad 20 policyjnych interwencji w ciągu ostatniego roku. - Za każdym razem policjanci przesłuchiwali mnie w obecności męża. Dzielnicowy robił wszystko według instrukcji. Pytał: "Czy są problemy?", "Czy była ostatnio awantura?", "Czy mąż znowu panią bił?". Bardziej życzliwi policjanci litowali się nade mną i brali męża na izbę wytrzeźwień, żebym przynajmniej pół nocy się zdrzemnęła. Ostatecznie Iza nie chciała w zeznaniach obciążać męża.
Ostatnie bicie
W lublinieckim więzieniu siedzi około 50 kobiet skazanych za morderstwo na tle przemocy. Zanim zabiły, wytrzymały dręczenie od czterech do 32 lat. Prawie wszystkie próbowały uciekać. Do znajomych, do sąsiadów, w skrajnych przypadkach na dworzec czy do schroniska dla bezdomnych. Zawsze wracały. Bo jak długo można spać na dworcu?
Większość oprócz trwałych uszkodzeń ciała cierpi na lęki, bezsenność, nerwice. Niektóre mają padaczkę na tle nerwicowym, inne psychiczne blokady w komunikacji - nie są w stanie porozumieć się z innymi w najprostszych nawet sprawach, nie potrafią się wysłowić.
Ponad połowa skazanych przed zabiciem męża próbowała popełnić samobójstwo. Tak jak 40-letnia Anna. Po kolejnym biciu połączonym z gwałtem postanowiła odebrać sobie życie. W ostatniej chwili odciął ją ze sznura, wyłamując drzwi od łazienki, wiecznie podejrzliwy mąż. Gdyby tego nie zrobił, dziś prawdopodobnie by żył. Anna zabiła go dwa tygodnie później, kiedy dopadł ją w kuchni. Mąż Sylwii w dniu swojej śmierci zaprosił ją do restauracji. - Mieliśmy pójść na pożegnalną kolację, jechał do pracy w Niemczech, miałam nadzieję, że tam weźmie się za siebie. W restauracji tak się upił, że gdy wróciliśmy do domu, zaczął mnie potwornie lać. Zawlókł mnie do kuchni. Odwróciłam się i uderzyłam go nożem.
Ostatniego dnia życia mąż pani Małgorzaty wypróbowany kastet z zaworu przeciwpożarowego zamienił na piłkę do drewna i zaczął nią szarpać skórę na szyi swojej żony. Uciekła do kuchni, ale ją tam dopadł. - Zdążył pociągnąć w sumie cztery razy - pani Małgorzata pokazuje blizny pod brodą. - Poczułam strach i potworny ból. Chwyciłam nóż i się odwinęłam.
Tylko mąż pani Krystyny Białczyk, który po odejściu z kopalni został grabarzem, w chwili śmierci miał nietkniętą opłucną. I cztery promile alkoholu, jak wykazała później sekcja zwłok. - Kiedy popił, zaczął swoją ulubioną zabawę: wydłubywanie oka - mówi pani Krystyna. - Przyznał się kiedyś, że na trupach grzebanych ludzi ćwiczył, jak głęboko można wepchnąć palec do oczodołu, żeby oko nie wypłynęło. W końcu żona udusiła go jego własnym swetrem, który w czasie szamotaniny zaplątał się wokół szyi.
Nielubiane przez prawo
Alicja Kępka, prawniczka, jako ochotniczka w Centrum Praw Kobiet stara się dotrzeć do ofiar przemocy odsiadujących długoletnie wyroki w więzieniach w całym kraju. - Kiedy zaczynam rozmawiać z tymi kobietami, czuję się jak w średniowieczu - mówi Alicja. - Rocznie do więzienia trafia co najmniej kilkadziesiąt sprawczyń "morderstw na tle przemocy" - nie zdają sobie sprawy z podstawowych praw, jakie przysługują im w sądzie. Nie wiedzą np., że mają prawo czytać protokoły z rozpraw przed podpisaniem, że istnieje coś takiego jak działanie w obronie koniecznej i okoliczności łagodzące. No i że mają prawo do zmiany adwokata, który broni ich z urzędu. Dla wielu takich adwokatów podobne sprawy są tylko dodatkową papierkową robotą. Nie bawią się więc w opinie psychologów, wizje lokalne czy żmudne dokumentowanie kilkuletniego piekła.
Czasem - jak w przypadku Izabeli Misiarz, która mając kilkadziesiąt policyjnych interwencji na "niebieskiej karcie", dostała 15 lat więzienia - pani adwokat nie pofatygowała się nawet osobiście do więzienia. Wysłała aplikantkę, która była u niej na szkoleniu.
Tymczasem paragraf 25. kodeksu karnego jednoznacznie mówi, że "nie popełnia przestępstwa, kto w obronie koniecznej odpiera bezpośredni, bezprawny zamach na jakiekolwiek dobro chronione prawem". Nawet gdy ktoś przekroczy działanie w obronie koniecznej, "sąd odstępuje od wymierzenia kary, jeżeli przekroczenie granic obrony koniecznej było wynikiem strachu lub wzburzenia usprawiedliwionych okolicznościami zamachu".
Mimo to polskie sądy znane są z surowości dla kobiet, które zabiły swoich mężów. - Wielu sędziów uważa, że rodzinne lanie nie jest żadnym bezpośrednim zamachem na jakieś dobro chronione prawem - mówi Alicja Kępka. - Uznają, że skoro katowanie kobiety trwało latami, nie zaistniał nagły zamach, tylko codzienne "normalne lanie". Dodatkowo, żeby sądu nie kusiło łagodniejsze potraktowanie oskarżonej, rodzice nieżyjących mężów bardzo często stają przeciwko synowej w roli oskarżycieli posiłkowych. - Teściowa nie zaprzeczała nawet, że jej syn mnie bił - mówi Iwona Kowalska, skazana na osiem lat. - Miała tylko jeden argument, który okazał się dla sądu wystarczający: przecież mogłam odejść, jak mi się nie podobało. W żywe oczy kłamała sądowi, że błagałam męża, by mnie nie opuszczał.
Psychologowie, na których dopiero w więzieniu trafiły katowane kobiety, tłumaczą takie zachowanie syndromem ofiary. - Po kilku czy kilkudziesięciu latach ciężkiego bicia te kobiety nie mają instynktu, żeby się bronić - mówi lubliniecki psycholog Marek Siwy. - Sąd jest dla nich kolejnym etapem przyjmowania ciosów od życia. Są przekonane, że skoro zabiły, muszą zostać ukarane. I chociaż mają na swoją obronę mocne argumenty - zeznania świadków, protokoły policyjne, obdukcje lekarskie - często nawet nie potrafią tego użyć. Fakt, że zabiły swojego męża, jest dla nich gigantycznym szokiem, spotęgowanym dodatkowo przez nieznane wcześniej warunki kobiecego więzienia.
Psychologowie twierdzą, że psychiczny kryzys dla człowieka, który pierwszy raz znalazł się w więzieniu nadchodzi na miesiąc, dwa przed połową kary. Kiedy już jest bardzo ciężko, a jeszcze nie ma półmetka. Tymczasem Izabela Misiarz, która odsiedziała na razie dwa z piętnastu lat, jest już na granicy załamania nerwowego. - Najważniejsze dla mnie to zająć się czymkolwiek. Ratuje mnie praca "na obieraku" w kuchni. Kiedy nic nie robiłam, myślałam, że zwariuję. Na pytanie o nadzieję w życiu wszystkie odpowiadają to samo: dzieci. Przez lata chroniły je, biorąc na siebie całą pijacką złość męża. Teraz marzą, żeby przynajmniej zobaczyć się z dziećmi rozlokowanymi w domach dziecka, rodzinach zastępczych.
Zosia, 12-letnia córka Anny zmuszanej do szorowania podłogi po biciu, jest teraz u dziadków. Teść Anny jako oskarżyciel posiłkowy dopilnował, żeby synowa dostała 10 lat i teraz niechętnie pozwala wnuczce widywać się z matką. Na ostatnim widzeniu Anna dostała histerii. - Spytałam córkę, dlaczego płacze. Odpowiedziała, że dziadek bije tak jak tatuś.
Tekst Tomasz Lipko
Kobiety ofiary
Szacuje się, że co trzecia kobieta w Polsce doświadczyła przemocy domowej: była bita, zmuszana do seksu lub psychicznie maltretowana.
Co dziesiąta mężatka otwarcie przyznaje, że przynajmniej raz uderzył ją mąż. Niemal 40 proc. Polaków przyznaje, że zna przynajmniej jedną kobietę, którą bił jej partner. Jednak aż połowa z nas jest przeciwna wtrącaniu się w cudze sprawy rodzinne. Jedynie ok. 20 procent przypadków fizycznej i seksualnej przemocy wobec kobiet jest zgłaszanych na policję. Tylko co dziesiąta taka sprawa trafia do sądu. 90 procent procesów kończy się umorzeniem sprawy albo wydaniem wyroku w zawieszeniu.
Źródło: Centrum Praw Kobiet, CBOS, Ministerstwo Sprawiedliwości, Komenda Główna Policji
Zgłoś się na policję, zrób obdukcję
Kobieta powinna zgłosić każdy przypadek przemocy wobec niej - mężczyzna nie czuje wtedy się bezkarny, a sąd będzie miał dowody. Policja ma obowiązek przyjąć zgłoszenie i przyjechać. Policjanci powinni wypełnić na miejscu tzw. niebieską kartę, która opisuje szczegóły zajścia. Jeśli dalsza obecność w domu oprawcy może stanowić zagrożenie dla życia lub zdrowia kobiety, policja ma obowiązek zatrzymać go na 48 godzin, a gdy jest pijany - zawieźć na izbę wytrzeźwień. Jeżeli widoczne są ślady pobicia, bezwzględnie należy robić i gromadzić (dla sądu) obdukcje. Nie trzeba wykonywać odpłatnej obdukcji u lekarza sądowego. Wystarczy opis obrażeń od lekarza pierwszego kontaktu.