Strefa Mroku
Jedenastu Aposto艂贸w Grozy
2002
Spis Opowiada艅
Wst臋p
Moi drodzy, mam ogromn膮 przyjemno艣膰 odda膰 w Wasze r臋ce specjalny dodatek do magazynu Fantasy. Oto uda艂o nam si臋, ni mniej, ni wi臋cej, tylko nam贸wi膰 czo艂贸wk臋 polskich pisarzy (plus kilku debiutant贸w lub prawie debiutant贸w) do napisania opowiada艅 traktuj膮cych o mrocznych stronach ludzkiej duszy. W ko艅cu mamy 艢wi臋ta Bo偶ego Narodzenia, a wi臋c okres rado艣ci i wesela. Zapomnijcie o tym! W 艣wiecie zbudowanym przez naszych Jedenastu Aposto艂贸w Grozy (dlaczego jedenastu? - spytacie. Ano dlatego, 偶e nie przypuszczacie chyba, bym z kogokolwiek z tych zacnych ludzi chcia艂 zrobi膰 Judasza!?) poznacie, co to jest strach, nienawi艣膰, 偶膮dza zniszczenia i czyste, niczym nieskalane okrucie艅stwo. W tym uniwersum nie ma miejsca dla dzieciak贸w, niewa偶ne, czy urodzi艂y si臋 w stajence, czy w pa艂acu.
A jednak nasi Aposto艂owie widz膮 pewn膮 nadziej臋. 艢wiate艂ko w tunelu pob艂yskuje mo偶e niezbyt mocno, niemniej pozwala wierzy膰, 偶e uporamy si臋 kiedy艣 ze Z艂em. Jak膮 posta膰 przyjmuje to Z艂o w naszej Strefie Mroku? Diab艂a z rogami? Wampira? Potwora Frankensteina? O, nie! W dzisiejszych czasach s膮 to sadystyczny m膮偶, nieznajomy fotograf przybywaj膮cy do sennego miasteczka, akwizytor, psycholog, spiskowcy walcz膮cy o s艂uszn膮 spraw臋, przystojny ekonomista, a nawet najbardziej chyba przera偶aj膮cy, bo bezosobowy, zwyk艂y zbieg okoliczno艣ci.
Serdecznie Was zapraszam do Strefy Mroku. Nie wiem, czy po lekturze znajduj膮cych si臋 tu opowiada艅 odczujecie pewn膮 niech臋膰 do obejrzenia si臋 za siebie lub poczujecie dziwny dreszcz, s艂ysz膮c niespodziewany ha艂as. Ale mam nadziej臋, 偶e zrozumiecie jedno: potwory kryj膮 si臋 wsz臋dzie. W sprzedawczyni ze sklepu i przyjacielu ze studi贸w, w pani wyprowadzaj膮cej na spacer pieska i w pi臋knej spikerce na ekranie telewizora. A je艣li si臋 nie boicie, to spojrzyjcie w lustro. Widzicie? Stamt膮d r贸wnie偶 patrzy na Was Bestia...
Z艂ote popo艂udnie
Andrzej Sapkowski
Andrzej Sapkowski (1948) - Adam Ma艂ysz polskiej fantastyki. Z wykszta艂cenia ekonomista i specjalista od handlu futrami (podobno by艂 tak zdolny 偶e sprzedawa艂 je nawet w Czarnej Afryce). Zadebiutowa艂 w wieku.38 lat opowiadaniem Wied藕min, kt贸re momentalnie zyska艂o mu ogromna, popularno艣膰 w艣r贸d czytelnik贸w.W roku 1994 obrzyd艂 mu handel i chodzenie na 贸sm膮 do pracy. Po艣wieci艂 si臋 pisarstwu ca艂kowicie i jest to obecnie jedyne jego 藕r贸d艂o utrzymania. Sapkowski jest laureatem presti偶owego Paszportu Polityki i wielokrotnym laureatem nagrody im. Janusza Zajdla.
Z艂ote popo艂udnie to historia Alicji w Krainie Czar贸w, opowiedziana w nieco hmmm... inny spos贸b. Poniewa偶 kocham Alicj臋, wi臋c musia艂em si臋 tez absolutnie i nieodwo艂alnie zakocha膰 w opowiadaniu Andrzeja.
All in the golden afternoon
Full leisurely we glide...
Lewis Carroll
Popo艂udnie zapowiada艂o si臋 naprawd臋 ciekawie jako jedno z tych wspania艂ych popo艂udni, kt贸re istniej膮 wy艂膮cznie po to, by sp臋dza膰 je na d艂ugotrwa艂ym i s艂odkim far niente, a偶 do rozkosznego zm臋czenia si臋 lenistwem. Rzecz jasna, b艂ogostanu takiego nie osi膮ga si臋 ot, tak sobie, bez przygotowania i bez planu, uwaliwszy si臋 w pozycji horyzontalnej byle gdzie. Nie, moi drodzy. Wymaga to poprzedzaj膮cej go aktywno艣ci, tak intelektualnej Jak i fizycznej. Na nier贸bstwo, jak mawiaj膮, trzeba sobie zapracowa膰.
Aby tedy nie straci膰 ani jednej ze 艣ci艣le wyliczonych chwil, z kt贸rych zwyk艂y si臋 sk艂ada膰 rozkoszne popo艂udnia, przyst膮pi艂em do pracy. Uda艂em si臋 do lasu i wkroczy艂em we艅, lekcewa偶膮c ostrzegawcz膮 tabliczk臋: BEWARE THE JABBERWOCK, ustawion膮 na skraju. Bez zgubnego w takich razach po艣piechu odszuka艂em odpowiadaj膮ce kanonom sztuki drzewo i wlaz艂em na nie. Nast臋pnie dokona艂em wyboru w艂a艣ciwego konara, kieruj膮c si臋 w wyborze teori膮 o revolutionibus orbium coelestium. Za m膮drze? Powiem wi臋c pro艣ciej: wybra艂em konar, na kt贸rym przez ca艂e popo艂udnie s艂o艅ce b臋dzie wygrzewa膰 mi futro.
S艂oneczko przygrzewa艂o, kora pachnia艂a, ptasz臋ta i owady 艣piewa艂y na r贸偶ne g艂osy sw膮 odwieczn膮 pie艣艅. Po艂o偶y艂em si臋 na konarze, zwiesi艂em malowniczo ogon, opar艂em podbr贸dek na 艂apach. Ju偶 mia艂em zamiar zapa艣膰 w b艂ogi letarg, ju偶 got贸w by艂em zademonstrowa膰 ca艂emu 艣wiatu bezbrze偶ne lekcewa偶enie, gdy nagle wysoko na niebie dostrzeg艂em ciemny punkt. Punkt zbli偶a艂 si臋 szybko. Unios艂em g艂ow臋. W normalnych warunkach mo偶e nie zni偶y艂bym si臋 do skupiania uwagi na zbli偶aj膮cych si臋 ciemnych punktach, albowiem w normalnych warunkach takie punkty najcz臋艣ciej okazuj膮 si臋 ptakami. Ale w Krainie, w kt贸rej chwilowo zamieszkiwa艂em, nie panowa艂y normalne warunki. Lec膮cy po niebie ciemny punkt m贸g艂 przy bli偶szym poznaniu okaza膰 si臋 fortepianem.
Statystyka po raz nie wiadomo kt贸ry okaza艂a si臋 jednakowo偶 by膰 kr贸low膮 nauk. Zbli偶aj膮cy si臋 punkt nie by艂, co prawda, ptakiem w klasycznym znaczeniu tego s艂owa, ale te偶 i daleko by艂o mu do fortepianu. Westchn膮艂em, albowiem wola艂bym fortepian. Fortepian, o ile nie leci po niebie razem ze sto艂kiem i siedz膮cym na sto艂ku Mozartem, jest zjawiskiem przemijaj膮cym i nie dra偶ni膮cym uszu. Radetzky natomiast - albowiem to w艂a艣nie Radetzky nadlatywa艂 - potrafi艂 by膰 zjawiskiem ha艂a艣liwym, upierdliwym i m臋cz膮cym. Powiem nie bez z艂o艣liwo艣ci: to by艂o w zasadzie wszystko, co Radetzky potrafi艂.
- Czy nie miewaj膮 koty na nietoperze ochoty? - zaskrzecza艂, zataczaj膮c ko艂a nad moj膮 g艂ow膮 i moim konarem.
- Czy nie miewaj膮 koty na nietoperze ochoty?
- Spadaj, Radetzky.
- Ale艣 ty wulgarny, Chester. Haaa-haaa! Do cats eat bats? Czy nie miewaj膮 koty na nietoperze ochoty? A czy nie miewaj膮 czasami na koty nietoperze ochoty?
- Najwyra藕niej pragniesz mi o czym艣 opowiedzie膰. Zr贸b to i oddal si臋.
Radetzky zaczepi艂 pazurki o ga艂膮藕 powy偶ej mojego konara, zawis艂 g艂ow膮 w d贸艂 i zwin膮艂 b艂oniaste skrzyde艂ka, przybieraj膮c tym samym sympatyczniejszy dla moich oczu wygl膮d myszy z antypod贸w. - Ja co艣 wiem! - wrzasn膮艂 cienko.
- Nareszcie. Natura jest nieogarni臋ta w swej 艂askawo艣ci.
- Go艣膰! - zapiszcza艂 nietoperz, wyginaj膮c si臋 jak akrobata. - Go艣膰 zawita艂 do Kra iny! Wesoooo艂y nam dzie艅 nastaaaa艂! Mamy go艣cia, Chester! Prawdziwego go艣cia!
- Widzia艂e艣 na w艂asne oczy?
- Nie... - stropi艂 si臋, strzyg膮c wielkimi uszami i 艣miesznie poruszaj膮c po艂yskliwym guziczkiem nosa.- Nie widzia艂em. Ale m贸wi艂 mi o tym Johnny Caterpillar.
Mia艂em przez moment ch臋膰 zgani膰 go surowo i nie przebieraj膮c w s艂owach za zak艂贸canie mi sjesty poprzez rozpuszczanie niepotwierdzonych plotek, powstrzyma艂em si臋 jednak. Po pierwsze, Johnny „Blue” Caterpillar mia艂 wiele przywar, ale nie by艂o w艣r贸d nich sk艂onno艣ci do bujdy i konfabulowania. Po drugie, go艣cie w Krainie byli rzecz膮 do艣膰 rzadk膮, zwykle bulwersuj膮c膮, ale tym niemniej zdarzaj膮c膮 si臋 wcale regularnie. Nie uwierzycie, ale raz trafi艂 si臋 nam nawet Inka, kompletnie odurnia艂y od li艣ci koki czy innej prekolumbijskiej cholery. Z tym dopiero by艂a uciecha! Pl膮ta艂 si臋 po ca艂ej okolicy, zaczepia艂 wszystkich, gada艂 w niepoj臋tym dla nikogo narzeczu, krzycza艂, plu艂, bryzga艂 艣lin膮, wygra偶a艂 nam no偶em z obsydianu. Ale wkr贸tce odszed艂, odszed艂 na zawsze, jak wszyscy. Odszed艂 w spos贸b spektakularny, okrutny i krwawy. Zaj臋艂a si臋 nim kr贸lowa Mab. I jej 艣wita, lubi膮ca okre艣la膰 si臋 mianem „W艂adc贸w Serc”. My nazywamy ich po prostu Kierami. Les Coeurs.
- Lec臋 - oznajmi艂 nagle Radetzky, przerywaj膮c moj膮 zadum臋. - Lec臋 powiadomi膰 innych. O go艣ciu, znaczy si臋. Bywaj, Chester.
Wyci膮gn膮艂em si臋 na konarze, nie zaszczycaj膮c go odpowiedzi膮. Nie zas艂ugiwa艂 na 偶aden zaszczyt. W ko艅cu ja by艂em kotem, a on tylko lataj膮c膮 mysz膮, nadaremnie usi艂uj膮c膮 wygl膮da膰 jak miniaturowy hrabia Dracula.
Co mo偶e by膰 gorszego od idioty w lesie? Ten z was, kt贸ry krzykn膮艂, 偶e nic, racji nie mia艂. Jest co艣, co jest gorsze od idioty w lesie. Tym czym艣 jest idiotka w lesie. Idiotk臋 w lesie - uwaga - pozna膰 mo偶na po nast臋puj膮cych rzeczach: s艂ycha膰 j膮 z odleg艂o艣ci p贸艂 mili, co trzy lub cztery kroki wykonuje niezgrabny podskok, nuci, m贸wi do siebie, le偶膮ce na 艣cie偶ce szyszki stara si臋 kopn膮膰, 偶adnej nie trafia. A gdy dostrze偶e was, le偶膮cych sobie na konarze drzewa, m贸wi: „Och!”, po czym gapi si臋 na was bezczelnie.
- Och - powiedzia艂a idiotka, zadzieraj膮c g艂ow臋 i gapi膮c si臋 na mnie bezczelnie. - Witaj, kocie.
U艣miechn膮艂em si臋, a idiotka, cho膰 i tak niezdrowo blada, zblad艂a jeszcze bardziej i za艂o偶y艂a r膮czki za plecy. By ukry膰 ich dr偶enie.
- Dzie艅 dobry, Panie Kotku - wyb膮ka艂a, po czym dygn臋艂a niezgrabnie.
- Bonjour, ma filie - odpowiedzia艂em, nie przestaj膮c si臋 u艣miecha膰. Francuszczyzna, jak si臋 domy艣lacie, mia艂a na celu zbicie idiotki z panta艂yku. Nie zdecydowa艂em jeszcze, co z ni膮 zrobi臋, ale nic mog艂em sobie odm贸wi膰 zabawy. A skonfundowana idiotka to rzecz wielce zabawna.
- O霉 est ma chatte? - pisn臋艂a nagle idiotka. Jak s艂usznie si臋 domy艣lacie, nie by艂a to konwersacja. To by艂o pierwsze zdanie z jej podr臋cznika francuskiego. Tym nie mniej ciekawa reakcja.
Poprawi艂em m膮 pozycj臋 na konarze. Powoli, by nie p艂oszy膰 idiotki. Jak wspomnia艂em, nie by艂em jeszcze zdecydowany. Nie ba艂em si臋 zadrze膰 z Les Coeurs, kt贸rzy uzurpowali sobie wy艂膮czne prawo do unicestwiania go艣ci i stawiali si臋 ostro, gdy kto艣 o艣mieli艂 si臋 ich w tym wyr臋czy膰. Ja, b臋d膮c kotem, naturalnie olewa艂em ich wy艂膮czne prawa. Olewa艂em, nawiasem m贸wi膮c, wszelkie prawa. Dlatego zdarza艂y mi si臋 ju偶 drobne konflikty z Les Coeurs i z ich kr贸low膮, rudow艂os膮 Mab. Nie ba艂em si臋 takich konflikt贸w. Wr臋cz prowokowa艂em je, gdy tylko mia艂em ch臋膰. Teraz jednak jako艣 nie czu艂em specjalnej ch臋ci. Ale pozycj臋 na konarze poprawi艂em. W razie czego wola艂em za艂atwi膰 spraw臋 jednym skokiem, bo na uganianie si臋 za idiotk膮 po lesie nie mia艂em ochoty za grosz.
- Nigdy w 偶yciu - powiedzia艂a dziewczynka lekko dr偶膮cym g艂osem - nie widzia艂am kota, kt贸ry si臋 u艣miecha. W taki spos贸b.
Poruszy艂em uchem na znak, 偶e nic to dla mnie nowego.
- Ja mam kotk臋 - oznajmi艂a. - Moja kotka nazywa si臋 Dina. A ty jak si臋 nazywasz?
- Ty tu jeste艣 go艣ciem, drogie dziewcz臋. To ty powinna艣 przedstawi膰 si臋 pierwsza.
- Przepraszam. - Dygn臋艂a, spuszczaj膮c wzrok.
Szkoda, albowiem oczy mia艂a ciemne i jak na cz艂owieka bardzo 艂adne.
- Rzeczywi艣cie, to nie by艂o grzeczne, powinnam wpierw si臋 przedstawi膰. Nazywam si臋 Alicja. Alicja Liddell. Jestem tu, bo wesz艂am do kr贸liczej nory. Za bia艂ym kr贸likiem o r贸偶owych oczach, kt贸ry mia艂 na sobie kamizelk臋. A w kieszonce kamizelki zegarek.
Inka, pomy艣la艂em. M贸wi zrozumiale, nie pluje, nie ma obsydianowego no偶a. Ale i tak Inka.
- Palili艣my trawk臋, panienko? - zagadn膮艂em grzecznie. - 艁ykali艣my barbituraniki? Czy mo偶e na膰pali艣my si臋 amfetaminki? Ma foi, wcze艣nie teraz dzieci zaczynaj膮.
- Nie rozumiem ani s艂owa - pokr臋ci艂a g艂ow膮. - Nie poj臋艂am ani s艂owa z tego, co m贸wisz, kocie. Ani s艂贸weczka. Ani s艂贸wenienieczka.
M贸wi艂a dziwnie, a ubrana by艂a jeszcze dziwniej, teraz dopiero zwr贸ci艂em na to uwag臋. Rozkloszowana sukienka, fartuszek, ko艂nierzyk z zaokr膮glonymi rogami, kr贸tkie bufiaste r臋kawki, po艅czoszki... Tak, cholera jasna, po艅czoszki. I trzewiczki na rzemyczki. Fin de si茅cle, 偶ebym tak zdr贸w by艂. Narkotyki i alkohol nale偶a艂o zatem raczej wykluczy膰. O ile, rzecz jasna jej ubi贸r nie by艂 kostiumem. Mog艂a trafi膰 do Krainy wprost z przedstawienia w teatrze szkolnym, gdzie gra艂a Ma艂膮 Miss Muffet siedz膮c膮 na piasku obok paj膮ka. Albo wprost z imprezy, na kt贸rej m艂odociana trupa 艣wi臋towa艂a sukces spektaklu gar艣ciami proch贸w. I to w艂a艣nie, uzna艂em po namy艣le, by艂o najbardziej prawdopodobne.
- C贸偶 tedy za偶ywali艣my? - spyta艂em. - Jaka偶 to substancja pozwoli艂a nam osi膮gn膮膰 odmienny stan 艣wiadomo艣ci? Jaki偶 to preparat przeni贸s艂 nas do krainy marze艅? A mo偶e po prostu pili艣my bez umiaru ciep艂awy gin and tonic?
- Ja? - zarumieni艂a si臋. - Ja niczego nie pi艂am...To znaczy, tylko jeden, jeden maciupe艅ki 艂yczek... No, mo偶e dwa... Lub trzy... Ale na buteleczce by艂a przecie偶 karteczka z napisem: „Wypij mnie”. To w 偶aden spos贸b nie mog艂o mi zaszkodzi膰.
- Zupe艂nie jakbym s艂ysza艂 Janis Joplin.
- S艂ucham?
- Niewa偶ne.
- Mia艂e艣 mi powiedzie膰 jak masz na imi臋.
- Chester. Do us艂ug.
- Chester le偶y w hrabstwie Cheshire - oznajmi艂a dumnie. - Uczy艂am si臋 o tym niedawno w szkole. Jeste艣 wi臋c Kotem z Cheshire! A jak mi us艂u偶ysz? Zrobisz mi co艣 przyjemnego?
- Nie zrobi臋 ci niczego nieprzyjemnego - u艣miechn膮艂em si臋, szczerz膮c z臋by i ostatecznie decyduj膮c, 偶e jednak zostawi臋 j膮 do dyspozycji Mab i Les Coeurs. - Potraktuj to jako us艂ug臋. I nie licz na wi臋cej. Do widzenia.
- Hmmm...-zawaha艂a si臋. - Dobrze, zaraz sobie p贸jd臋...Ale wpierw...Powiedz mi, co robisz na drzewie?
- Le偶臋 w hrabstwie Cheshire. Do widzenia.
- Aleja...Ja nie wiem, jak st膮d wyj艣膰.
- Chodzi艂o mi wy艂膮cznie o to, by艣 si臋 oddali艂a - wyja艣ni艂em. - Bo je偶eli chodzi o wychodzenie, to daremny trud, Alicjo Liddell. St膮d nic da si臋 wyj艣膰.
- S艂ucham?
- St膮d nie da si臋 wyj艣膰, g艂upiutka. Nale偶a艂o spojrze膰 na rewers karteczki na buteleczce.
- Nieprawda.
Machn膮艂em zwisaj膮cym z konara ogonem, co u nas, kot贸w, odpowiada wzruszeniu ramionami.
- Nieprawda - powt贸rzy艂a zadziornie. - Pospaceruj臋 tu, a potem wr贸c臋 do domu. Musz臋. Chodz臋 do szko艂y, nie mog臋 opuszcza膰 lekcji. Poza tym, mama t臋skni艂aby za mn膮. I Dina. Dina to moja kotka. M贸wi艂am ci o tym? Do widzenia, Kocie z Cheshire. Czy by艂by艣 jeszcze 艂askaw powiedzie膰 mi, dok膮d prowadzi ta dr贸偶ka? Dok膮d trafi臋, gdy ni膮 p贸jd臋? Czy kto艣 tam mieszka?
- Tam - wskaza艂em nieznacznym ruchem g艂owy - mieszka Archibald Haigha, dla przyjaci贸艂 Archie. Jest bardziej szalony ni偶 marcowy zaj膮c. Dlatego m贸wimy na niego: Marcowy Zaj膮c. Tam za艣 mieszka Bertrand Russell Hatta, kt贸ry jest szalony jak kapelusznik. Dlatego te偶 m贸wimy na mego: Kapelusznik. Obaj, jak si臋 ju偶 zapewne domy艣li艂a艣, s膮 ob艂膮kani.
- Ale ja nie mam ochoty spotyka膰 ob艂膮kanych ani furiat贸w.
- Wszyscy tu jeste艣my ob艂膮kani. Ja jestem ob艂膮kany. Ty jeste艣 ob艂膮kana.
- Ja? Nieprawda! Dlaczego tak m贸wisz?
- Gdyby艣 nie by艂a ob艂膮kana - wyja艣ni艂em, troch臋 ju偶 znudzony - nie trafi艂aby艣 tutaj.
- M贸wisz samymi zagadkami... - zacz臋艂a, a oczy rozszerzy艂y jej si臋 nagle. - Ej偶e... Co si臋 z tob膮 dzieje? Kocie z Cheshire! Nie znikaj! Nie znikaj, prosz臋!
- Drogie dziecko - powiedzia艂em 艂agodnie. - To nie ja znikam, to tw贸j m贸zg przestaje funkcjonowa膰, przestaje by膰 zdolny nawet do delirycznego majaczenia. Ustaj膮 czynno艣ci. Innymi s艂owy...
Nie doko艅czy艂em. Nie mog艂em jako艣 zdoby膰 si臋 na to, by doko艅czy膰. By u艣wiadomi膰 jej, 偶e umiera. - Widz臋 ci臋 znowu! - zawo艂a艂a triumfalnie.
- Znowu jeste艣. Nie r贸b tego wi臋cej. Nie znikaj tak nagle. To okropne. W g艂owie si臋 od tego kr臋ci.
- Wiem.
- Musz臋 ju偶 i艣膰. Do widzenia, Kocie z Cheshire.
- Zegnaj, Alicjo Liddell.
Uprzedz臋 fakty. Nie poleniuchowa艂em ju偶 sobie tego dnia. Wyczmucony ze snu i wyrwany z b艂ogiego letargu nie by艂em ju偶 w stanie odbudowa膰 w sobie poprzedniego nastroju. C贸偶, na psy schodzi ten 艣wiat. 呕adnych wzgl臋d贸w i 偶adnego szacunku nie okazuje si臋 ju偶 艣pi膮cym lub odpoczywaj膮cym kotom. Gdzie te czasy, gdy prorok Mahomet, chc膮c wsta膰 i i艣膰 do meczetu, a nie chc膮c budzi膰 kotki u艣pionej w r臋kawie jego szaty, uci膮艂 r臋kaw no偶em. Nikt z was, za艂o偶臋 si臋 o ka偶de pieni膮dze, nie zdoby艂by si臋 na r贸wnie szlachetny czyn. Dlatego te偶 nie przypuszczani, by komukolwiek z was uda艂o si臋 zosta膰 prorokiem, cho膰by jak rok d艂ugi biega艂 z Mekki do Medyiny i z powrotem. C贸偶, jak Mahomet kotu, tak kot Mahometowi.
Nie zastanawia艂em si臋 d艂u偶ej ni偶 godzink臋. Potem - sam si臋 sobie dziwi膮c - zlaz艂em z drzewa i nie spiesz膮c si臋 nadmiernie, pod膮偶y艂em w膮sk膮 le艣n膮 艣cie偶k膮 w stron臋 domostwa Archibalda Haighy, zwanego Marcowym Zaj膮cem. Mog艂em oczywi艣cie, gdybym chcia艂, znale藕膰 si臋 u Zaj膮ca w ci膮gu kilku sekund, ale uzna艂em to za zbytek 艂aski, mog膮cy sugerowa膰, 偶e na czymkolwiek mi zale偶y. Mo偶e i zale偶a艂o mi troch臋, ale nie mia艂em zamiaru tego okazywa膰.
Czerwone dach贸wki domku Zaj膮ca rych艂o wkomponowa艂y si臋 w ochr臋 i 偶贸艂膰 jesiennych li艣ci okolicznych drzew. A do moich uszu dobieg艂a nastrojowa muzyka. Kto艣 - lub co艣 - cichutko gra艂o i 艣piewa艂o „Greensleeves”. Melodi臋 znakomicie dopasowan膮 do czasu i miejsca.
Alas, my love, you do me wong
To cast me off discourteously
And I have loved you oh so long
Delighting in your company...
Na podw贸rko przed domkiem wystawiono nakryty czystym obrusem st贸艂. Na stole ustawiono talerzyki, fili偶anki, imbryk do herbaty i flaszk臋 whisky Chivas Regal. Za sto艂em siedzia艂 gospodarz, Marcowy Zaj膮c, i jego go艣cie: Kapelusznik, bywaj膮cy tu niemal stale, i Pierre Dormousse, bywaj膮cy tu - i gdziekolwiek - niezmiernie rzadko. W szczycie sto艂u siedzia艂a natomiast ciemnooka Alicja Liddell, z dzieci臋c膮 bezczelno艣ci膮 rozparta w wiklinowym fotelu i trzymaj膮ca obur膮cz fili偶ank臋. Wygl膮da艂a na zupe艂nie nieprzej臋t膮 faktem, 偶e przy five o'clock whisky and tea towarzysz膮 jej zaj膮c o nieporz膮dnych w膮sach, karze艂ek w krety艅skim cylindrze, sztywnym ko艂nierzyku i muszce w grochy oraz grubiutki suse艂, drzemi膮cy z g艂ow膮 na stole. Archie, Marcowy Zaj膮c, dostrzeg艂 mnie pierwszy.
- Popatrzcie, kt贸偶 to nadchodzi - zawo艂a艂, a tembr jego g艂osu wskazywa艂 nie dwuznacznie, 偶e herbat臋 w tym towarzystwie pi艂a tylko Alicja. - Kt贸偶 to zbli偶a si臋? Czy mnie wzrok nie myli? By艂oby偶 to, 偶e zacytuj臋 proroka Jeremiasza, najszlachetniejsze ze zwierz膮t, maj膮ce ch贸d wspania艂y, a krok wynios艂y?
- Musiano gdzie艣 potajemnie otworzy膰 si贸dm膮 piecz臋膰 zawt贸rowa艂 Kapelusznik, 艂ykn膮wszy z porcelanowej fili偶anki czego艣, co ewidentnie nie by艂o herbat膮. - Sp贸jrzcie bowiem, oto kot blady, a piek艂o post臋puje za nim.
- Zaprawd臋 powiadam wam - oznajmi艂em bez emfazy, podchodz膮c bli偶ej - jeste艣cie jako cymba艂y brzmi膮ce.
- Siadaj, Chester - powiedzia艂 Marcowy Zaj膮c. - I nalej sobie. Jak widzisz, mamy go艣cia. Go艣膰 zabawia nas w艂a艣nie opowiadaniem o przygodach, jakich zazna艂 od momentu przybycia do naszej Krainy. Za艂o偶臋 si臋, 偶e te偶 ch臋tnie pos艂uchasz. Pozw贸l, 偶e przedstawi臋 ci...
- My si臋 ju偶 znamy.
- No pewnie - powiedzia艂a Alicja, u艣miechaj膮c si臋 uroczo. - Znamy si臋. To w艂a艣nie on wskaza艂 mi drog臋 do waszego 艣licznego domku. To jest Kot z Cheshire.
- Czego艣 ty napl贸t艂 dzieciakowi, Chester? - poruszy艂 w膮sami Archie. - Znowu popisywa艂e艣 si臋 elokwencj膮, maj膮c膮 dowie艣膰 twej wy偶szo艣ci nad innymi istotami? Co? Kocie?
- Ja mam kotk臋 - powiedzia艂a ni z gruszki, ni z pietruszki Alicja. - Moja kotka nazywa si臋 Dina.
- Wspomina艂a艣.
- A ten kot - Alicja niegrzecznie wskaza艂a mnie palcem - czasami znika, i to tak, 偶e wida膰 tylko u艣miech wisz膮cy w powietrzu. Brrr, okropno艣膰.
- A nie m贸wi艂em? - Archie uni贸s艂 g艂ow臋 i postawi艂 sztorcem uszy, do kt贸rych wci膮偶 przyczepione by艂y 藕d藕b艂a trawy i k艂osy pszenicy.
- Popisywa艂 si臋! Jak zwykle!
- Nic s膮d藕cie - odezwa艂 si臋 Pierre Dormousse, ca艂kiem przytomnie, cho膰 wci膮偶 z g艂ow膮 na obrusie - aby艣cie nie byli s膮dzeni.
- Zamknij si臋, Dormousse - machn膮艂 艂ap膮 Marcowy Zaj膮c.- 艢pij i nie wtr膮caj si臋.
- Ty za艣 kontynuuj, kontynuuj, dziecko - ponagli艂 Alicj臋 Kapelusznik. - Radziby艣my pos艂ucha膰 o twych przygodach, a czas nagli.
- Jeszcze jak nagli - mrukn膮艂em, patrz膮c mu w oczy.
Archie prychn膮艂 lekcewa偶膮co.
- Dzi艣 jest 艣roda - powiedzia艂. - Mab i Les Coeurs graj膮 w ich idiotycznego krokieta. Za艂o偶臋 si臋, 偶e jeszcze nic nie wiedz膮 o naszym go艣ciu.
- Nie doceniasz Radetzkiego.
- Mamy czas, powtarzam. Wykorzystajmy go zatem. Taka zabawa nie trafia si臋 ka偶dego dnia.
- A c贸偶 wy, je艣li wolno spyta膰, znajdujecie w tym zabawnego?
- Zobaczysz. No, droga Alicjo, opowiadaj. Zamieniamy si臋 w s艂uch.
Alicja Liddell powiod艂a po nas zainteresowanym spojrzeniem swych ciemnych oczu, jak gdyby oczekiwa艂a, 偶e faktycznie w co艣 si臋 zamienimy.
- Na czym to ja stan臋艂am? - zastanowi艂a si臋, nie doczekawszy si臋 偶adnej metamorfozy. - Aha, ju偶 wiem. Na ciasteczkach. Tych, kt贸re mia艂y napis: „Zjedz mnie”, 艣licznie u艂o偶ony z czerwonych porzeczek na 偶贸艂tym kremie. Ach, jak偶e smaczne by艂y te ciasteczka! Naprawd臋 czarowny mia艂y smak! I by艂y czarodziejskie, w samej rzeczy. Gdy zjad艂am kawa艂ek, zacz臋艂am rosn膮膰. Przerazi艂am si臋, sami rozumiecie... I pr臋dko ugryz艂am drugie ciasteczko, r贸wnie smaczne jak to pierwsze. Wtedy zacz臋艂am male膰. Takie to by艂y czary, ha! Mog艂am raz by膰 du偶a, a raz ma艂a. Mog艂am si臋 kurczy膰, mog艂am si臋 rozci膮ga膰. Jak chcia艂am. Rozumiecie?
- Rozumiemy - rzek艂 Kapelusznik i zatar艂 d艂onie.
- No, Archie, twoja kolej. S艂uchamy.
- Sprawa jest jasna - o艣wiadczy艂 dumnie Marcowy Zaj膮c.
- Majaczenie ma podtekst erotyczny. Zjadanie ciasteczek to wyraz typowo dzieci臋cych fascynacji oralnych, maj膮cych pod艂o偶e w drzemi膮cym jeszcze seksualizmie. Liza膰 i ciamka膰, nie my艣l膮c, to typowe zachowanie pubertalne, chocia偶, przyzna膰 trzeba, znam takich, kt贸rzy z tego nie wyro艣li do p贸藕nej staro艣ci. Co do spowodowanego jakoby zjedzeniem ciasteczka kurczenia si臋 i rozci膮gania, to nie b臋d臋 chyba zbyt odkrywczy, gdy przypomn臋 mit o Prokru艣cie i Prokrustowym 艂o偶u. Chodzi o pod艣wiadome pragnienie dopasowania si臋, wzi臋cia udzia艂u w misterium wtajemniczenia i wkroczenia do 艣wiata doros艂ych. Ma to r贸wnie偶 pod 艂o偶e seksualne. Dziewczynka pragnie...
- Na tym wi臋c polega wasza zabawa - stwierdzi艂em, nie zapyta艂em. - Na psychoanalizie maj膮cej dociec, jakim cudem ona si臋 tu znalaz艂a. Szkopu艂 wszak偶e w tym, 偶e u ciebie, Archie, wszystko ma pod艂o偶e seksualne. To zreszt膮 typowe dla zaj膮c贸w, kr贸lik贸w, 艂asic, nutrii i innych gryzoni, kt贸rym tylko jedno w g艂owie. Powtarzam jednak moje pytanie: co w tym jest zabawnego?
- Jak w ka偶dej zabawie - powiedzia艂 Kapelusznik - zabawne jest zabicie nudy.
- A fakt, 偶e kogo艣 to nie bawi, bynajmniej nie dowodzi, 偶e ten kto艣 jest wy偶sz膮 istot膮 - warkn膮艂 Archie. - Nie u艣miechaj si臋, Chester, nikomu tu nie zaimponujesz twoim u艣miechem. Kiedy wreszcie zrozumiesz, 偶e cho膰by艣 nie wiem jak si臋 wym膮drza艂, nikt z tu obecnych nie obdarzy ci臋 bosk膮 czci膮? Nie jeste艣my w Bubastis, ale w Krainie...
- Krainie Czar贸w? - wtr膮ci艂a Alicja, wodz膮c po nas spojrzeniem.
- Dziw贸w - poprawi艂 Kapelusznik. - Kraina Czar贸w to Faerie. To jest Wonderland. Kraina Dziw贸w.
- Semantyka - burkn膮艂 znad obrusa Dormousse. Nikt nie zwr贸ci艂 na niego uwagi.
- Kontynuuj, Alicjo - ponagli艂 Kapelusznik. - Co by艂o dalej, po tych ciasteczkach?
- Ja - o艣wiadczy艂a dziewczynka, bawi膮c si臋 uszkiem fili偶anki - bardzo chcia艂am odszuka膰 tego bia艂ego kr贸lika w kamizelce, tego, kt贸ry nosi艂 r臋kawiczki i zegarek z dewizk膮. Tak sobie my艣la艂am, 偶e je艣li go odszukam, to mo偶e trafi臋 te偶 do tej nory, w kt贸r膮 wpad艂am... I b臋d臋 mog艂a t膮 nor膮 wr贸ci膰. Do domu.
Milczeli艣my wszyscy. Ten fragment nie wymaga艂 wyja艣nie艅. Nie by艂o w艣r贸d nas takiego, kt贸ry nie wiedzia艂by, czym jest i co symbolizuje czarna nora, upadek, d艂ugie, nieko艅cz膮ce si臋 spadanie. Nie by艂o w艣r贸d nas takiego, kt贸ry nie wiedzia艂by, 偶e w ca艂ej Krainie nie ma nikogo, kto cho膰by z oddali m贸g艂by przypomina膰 bia艂ego kr贸lika nosz膮cego kamizelk臋, r臋kawiczki i zegarek.
- Sz艂am - podj臋艂a cicho Alicja Liddell - przez ukwiecon膮 艂膮k臋 i nagle po艣lizn臋艂am si臋, bo ca艂a 艂膮ka by艂a mokra od rosy i bardzo 艣liska. Upad艂am. Sama nie wiem jak, ale nagle chlupn臋艂am do morza. Tak my艣la艂am, bo woda by艂a s艂ona. Ale to nie by艂o wcale morze, wiecie? To by艂a wielka ka艂u偶a 艂ez. Bo ja p艂aka艂am wcze艣niej, bardzo p艂aka艂am... Bo ba艂am si臋 i my艣la艂am, 偶e ju偶 nigdy nie odnajd臋 tego kr贸lika i tej nory. Wszystko to wyja艣ni艂a mi jedna mysz, kt贸ra p艂ywa艂a w tej ka艂u偶y, bo te偶 tam przypadkiem wpad艂a, tak samo jak ja. Wyci膮gn臋艂y艣my si臋 z tej ka艂u偶y nawzajem, to znaczy troch臋 mysz wyci膮gn臋艂a mnie, a troch臋 ja wyci膮gn臋艂am mysz. Ca艂a by艂a mokra, biedaczka, i mia艂a d艂ugi ogonek...
Zamilk艂a, a Archie popatrzy艂 na mnie z wy偶szo艣ci膮.
- Niezale偶nie od tego, co my艣l膮 o tym r贸偶ne koty - o艣wiadczy艂, wystawia j膮c na widok publiczny swe dwa 偶贸艂te z臋by - ogonek myszy to symbol falliczny. Tym t艂umaczy si臋, nawiasem m贸wi膮c, paniczny l臋k, kt贸ry na widok myszy ogarnia niekt贸re kobiety.
- Jeste艣cie ob艂膮kani - powiedzia艂a z przekonaniem Alicja. Nikt nie zwr贸ci艂 na ni膮 uwagi.
- A s艂one morze - zadrwi艂em - powsta艂e z dziewcz臋cych 艂ez, to oczywi艣cie doprowadzaj膮ca do p艂aczu zazdro艣膰 o penisa? Co, Archie?
- Tak jest! Pisz膮, o tym Freud i Bettelheim. Zw艂aszcza Bettelheima godzi si臋 tu przywo艂a膰, albowiem zajmuje si臋 on psychik膮, dziecka.
- Nie b臋dziemy - skrzywi艂 si臋 Kapelusznik, nalewaj膮c whisky do fili偶anek - przywo艂ywa膰 tu Bettelheima. Freud te偶 niech sobie requiescat in pace. Ta flaszka to w sam raz na nas czterech, comme il faut, nikogo wi臋cej nam tu nie potrzeba. Opowiadaj, Alicjo.
- P贸藕niej... - zastanowi艂a si臋 Alicja Liddell. - P贸藕niej przypadkowo napotka艂am lokaja. Ale gdy si臋 lepiej przyjrza艂am, okaza艂o si臋, 偶e to nie lokaj, ale wielka 偶aba ubrana w lokajsk膮 liberi臋.
- Aha! - ucieszy艂 si臋 Marcowy Zaj膮c. - Jest i 偶aba! P艂az wilgotny i o艣lizg艂y, kt贸ry pobudzony nadyma si臋, ro艣nie, zwi臋ksza swe rozmiary! Czego to symbol, jak wam si臋 zdaje? Penisa przecie偶!
- No pewnie - kiwn膮艂em g艂ow膮. - Czeg贸偶by innego. Tobie wszystko kojarzy si臋 z penisem i z dup膮, Archie.
- Jeste艣cie ob艂膮kani - powiedzia艂a Alicja. - I wulgarni.
- No pewnie - przytakn膮艂 Dormousse, unosz膮c g艂ow臋 i patrz膮c na ni膮 sennie. - Ka偶dy to wie. Och, ona tu jeszcze jest? Jeszcze po ni膮 nie przyszli?
Kapelusznik, wyra藕nie zaniepokojony, obejrza艂 si臋 na las, z g艂臋bi kt贸rego dobiega艂y jakie艣 trzaski i chrupotanie. Ja, b臋d膮c kotem, s艂ysza艂em te odg艂osy ju偶 od dawna, zanim jeszcze si臋 przybli偶y艂y. To nie byli Les Coeurs, to by艂a wataha zb艂膮ki艅 szukaj膮cych w艣r贸d 艣ci贸艂ki czego艣 do 偶arcia.
- Tak, tak, Archie - nie zamierza艂em uspokaja膰 Zaj膮ca, kt贸ry r贸wnie偶 s艂ysza艂 chrupotanie i p艂ochliwie postawi艂 uszy. - Powiniene艣 pospieszy膰 si臋 z psychoanaliz膮, w przeciwnym razie Mab doko艅czy j膮 za ciebie.
- Mo偶e wi臋c ty doko艅czysz? - Marcowy Zaj膮c poruszy艂 w膮sami.-Ty, jako istota wy偶sza, znasz wszak偶e na wylot mechanizmy zachodz膮cych w psychice proce s贸w. Niew膮tpliwie wiesz, jak to si臋 sta艂o, 偶e umieraj膮ca c贸rka dziekana Christ Church, miast odej艣膰 w pokoju, nie budz膮c si臋 z letargu, b艂膮ka si臋 po Krainie?
- Christ Church - pohamowa艂em zdziwienie. - Oksford. Kt贸ry rok?
- Tysi膮c osiemset sze艣膰dziesi膮t dwa - burkn膮艂 Archie. - Noc z si贸dmego na 贸smego lipca. Czy to wa偶ne?
- Niewa偶ne. Uczy艅 podsumowanie twego wywodu. Bo przecie偶 masz ju偶 gotowe podsumowanie?
- Jasne, 偶e mam.
- P艂on臋 z ciekawo艣ci.
Kapelusznik nala艂. Archie 艂ykn膮艂, jeszcze raz popatrzy艂 na mnie wynio艣le, odchrz膮kn膮艂, zatar艂 艂apy.
- Mamy tu - zacz膮艂 uroczy艣cie i podnio艣le - do czynienia z typowym przypadkiem konfliktu id, ego i superego. - Jak szanownym kolegom wiadomo, w psychice ludzkiej id jest tym, co niebezpieczne, co pop臋dowe, co gro藕ne i nie zrozumia艂e, tym, co wi膮偶e si臋 z niemo偶liw膮 do pohamowania tendencj膮 do bezmy艣lnego zaspokajania przyjemno艣ci. Owo bezmy艣lne uleganie pop臋dom usi艂uje dana osoba - jak to przed chwil膮 obserwowali艣my - niezdarnie usprawiedliwia膰 imaginowanymi instrukcjami typu: „Wypij mnie” czy „Zjedz mnie”, co - oczywi艣cie fa艂szywie - pozorowa膰 ma poddanie id kontroli racjonalnego ego. Ego danej osoby to bowiem wpojona jej wiktoria艅ska zasada rzeczywisto艣ci, realno艣ci, konieczno艣ci poddania si臋 nakazom i zakazom. Realno艣膰 to surowe wychowanie domowe, surowa, cho膰 pozornie barwna realno艣膰 „Young Misses Magazine”, jedynej lektury tego dziecka...
- Nieprawda! - wrzasn臋艂a Alicja Liddell. - Czyta艂am jeszcze Robinsona Crusoe! I sir Waltera Scotta!
- Nad tym wszystkim - Zaj膮c nie przej膮艂 si臋 wrzaskiem - pr贸buje bez rezultatu zapanowa膰 nierozbudowane superego rzeczonej i - sit licentia verbo - przytomnej tu osoby. A superego, nawet szcz膮tkowe, przes膮dza mi臋dzy innymi o zdolno艣ci do fantazjowania. Dlatego tez pr贸buje przek艂ada膰 zachodz膮ce procesy na wizje i obrazy. Vivere cesse, imaginare necesse est, je艣li pozwol膮 szanowni koledzy na parafraz臋...
- Szanowni koledzy - powiedzia艂em - pozwol膮 sobie raczej na uwag臋, 偶e wy w贸d, cho膰 w zasadzie teoretycznie prawid艂owy, niczego nie t艂umaczy, stanowi wi臋c klasyczny przypadek akademickiej gadaniny.
- Nie obra偶aj si臋, Archie - niespodziewanie popar艂 mnie Kapelusznik. - Ale Chester ma racj臋. Nadal nie wiemy, jakim sposobem Alicja si臋 tu znalaz艂a.
- To艣cie t臋paki s膮! - zamacha艂 艂apami Zaj膮c. - Przecie偶 m贸wi臋! Zanios艂a j膮 tu jej przepe艂niona erotyzmem fantazja! Jej l臋ki! Pobudzone jakim艣 narkotykiem utajone marzenia...
Urwa艂, wpatrzony w co艣 za moimi plecami. Teraz i ja s艂ysza艂em szum pi贸r. Us艂ysza艂bym wcze艣niej, gdyby nie jego gadanina.
Na stole, dok艂adnie pomi臋dzy butelk膮 a imbrykiem, wyl膮dowa艂 Edgar. Edgar jest krukiem. Edgar du偶o lata, a ma艂o gada. Dlatego w Krainie s艂u偶y wszystkim g艂贸wnie jako pos艂aniec. Tym razem r贸wnie偶 tak by艂o, bo Edgar trzyma艂 w dziobie spor膮 kopert臋, ozdobion膮 rozdzielonymi koron膮 inicja艂ami „MR”.
- Cholerna banda - szepn膮艂 Kapelusznik. - Cholerna efekciarska banda.
- To do mnie? - zdziwi艂a si臋 Alicja.
Egdar kiwn膮艂 g艂ow膮, dziobem i listem. Wzi臋艂a kopert臋, ale Archie bezceremonialnie wyrwa艂 j膮 jej, z艂ama艂 piecz臋膰.
- Jej Kr贸lewska Wysoko艣膰 Mab etc. etc. - odczyta艂 - zaprasza do wzi臋cia udzia艂u w partii krokieta, kt贸ra odb臋dzie si臋...
Popatrzy艂 na nas.
- Dzi艣 - poruszy艂 w膮sami. - A wi臋c dowiedzieli si臋. Pieprzony nietoperz rozgada艂 i dowiedzieli si臋.
- Cudownie! - Alicja Liddell klasn臋艂a w d艂onie. - Partia krokieta! Z kr贸low膮! Czy ju偶 mog臋 i艣膰? By艂oby niegrzecznie si臋 sp贸藕ni膰.
Kapelusznik chrz膮kn膮艂 g艂o艣no. Archie obr贸ci艂 list w d艂oni. Dormousse zachrapa艂. Edgar milcza艂, strasz膮c czarne pi贸ra.
- Zatrzymajcie j膮 tu, jak d艂ugo si臋 da - zdecydowa艂em si臋 nagle i wsta艂em. - Zaraz wracam.
- Nie wyg艂upiaj si臋, Chester - mrukn膮艂 Archie. - Nic nie zdzia艂asz, cho膰by艣 i dotar艂 na miejsce, w co w膮tpi臋. Ju偶 za p贸藕no. Mab o niej wie, nie pozwoli jej odej艣膰. Nie uratujesz jej. Nie ma sposobu.
- Mo偶e si臋 za艂o偶ymy?
Wiatr czasu i przestrzeni wci膮偶 jeszcze szumia艂 mi w uszach i je偶y艂 sier艣膰, a ziemia, na kt贸rej sta艂em, za nic w 艣wiecie nie chcia艂a przesta膰 si臋 trz膮艣膰. R贸wnowaga i twarda realno艣膰 szybko i konsekwentnie wypiera艂y jednak horror vacui, kt贸ry towarzyszy艂 mi przez kilka ostatnich chwil. Md艂o艣ci, jakkolwiek niech臋tnie, ust臋powa艂y, oczy z wolna przyzwyczaja艂y si臋 do euklidesowej geometrii. Rozejrza艂em si臋.
Ogr贸d, w kt贸rym wyl膮dowa艂em, by艂 prawdziwie angielski, to znaczy zaro艣ni臋ty i zakrzaczony jak cholera. Gdzie艣 z lewej zalatywa艂o bagienkiem i da艂 si臋 co i raz s艂ysze膰 kr贸tki kwak, wywnioskowa艂em wi臋c, 偶e nie brakuje tu i stawu. W g艂臋bi p艂on臋艂a 艣wiat艂ami i bluszczem pokryta fasada niedu偶ego pi臋trowego domu. W zasadzie pewien by艂em swego, to znaczy tego, 偶e trafi艂em we w艂a艣ciwe miejsce i w艂a艣ciwy czas. Ale wola艂em si臋 upewni膰.
- Czy jest tu kto艣, u diab艂a? - zapyta艂em zniecierpliwiony.
Nie czeka艂em d艂ugo. Z mroku wy艂oni艂 si臋 rudy i pr臋gowany jegomo艣膰. Nie wygl膮da艂 na w艂a艣ciciela ogrodu, cho膰 usilnie stara艂 si臋 wygl膮da膰. G艂upkiem nie by艂, najwyra藕niej wpojono mu te偶 w wieku koci臋cym nieco manier i savoir vivre'u, bo gdy mnie zobaczy艂, pozdrowi艂 grzecznie, siadaj膮c i owijaj膮c 艂apy ogonem. Ha, chcia艂bym zobaczy膰 kt贸rego艣 z was, ludzi, reaguj膮cych w spos贸b r贸wnie spokojny na pojawienie si臋 istoty z waszej mitologii. I demonologii.
- Z kim mam przyjemno艣膰? - zapyta艂em kr贸tko i obcesowo.
- Russet Fitz-Rourke Trzeci, Your Grace.
- To - ruchem ucha pokaza艂em, co mam na my艣li - oczywi艣cie Anglia?
- Oczywi艣cie.
- Oksford?
- W samej rzeczy.
Trafi艂em wi臋c. Kaczka, kt贸r膮 s艂ysza艂em, p艂ywa艂a zapewne nie po stawie, ale po Tamizie lub Cherwell. A wie偶a, kt贸r膮 widzia艂em podczas 艂adowania, to by艂a Carfax Tower. Problem tkwi艂 jednak w tym, 偶e Carfax Tower wygl膮da艂a identycznie podczas mojej poprzedniej wizyty w Oksfordzie, a by艂o to w 1645, na kr贸tko przed bitw膮 pod Naseby. Radzi艂em w贸wczas kr贸lowi Karolowi, by rzuci艂 wszystko w choler臋 i uciek艂 do Francji.
- Kto w tej chwili rz膮dzi Brytani膮?
- W Anglii, Merlin z Glastonbury. W Szkocji...
- Nie pytam o koty, g艂upcze.
- Przepraszam, Wasza Mi艂o艣膰. Kr贸lowa Wiktoria.
Dobra nasza. Chocia偶, z drugiej strony, babsko rz膮dzi艂o sze艣膰dziesi膮t cztery lata, 1837-1901. Zawsze by艂a mo偶liwo艣膰, 偶e przestrzeli艂em odrobink臋 w prz贸d lub w ty艂. M贸g艂bym wprost zapyta膰 rudzielca o dat臋, ale nie wypada艂o mi, jak sami rozumiecie. Got贸w sobie pomy艣le膰, 偶e nie jestem wszechwiedz膮cy. Presti偶, jak to m贸wi膮, Oberalles.
- Do kogo nale偶y ten dom?
- Do Venery Whiteblack... - zacz膮艂, ale natychmiast si臋 poprawi艂. - To znaczy, ludzkim w艂a艣cicielem jest pan dziekan Henry George Liddell.
- Dzieci s膮? Nie pytam o Vener臋 Whiteblack, ale o dziekana Liddella.
- Trzy c贸rki.
- Kt贸ra艣 ma na imi臋 Alicja?
- 艢rednia.
Odetchn膮艂em ukradkiem. Rudzielec te偶 odetchn膮艂. By艂 przekonany, 偶e nie wypytuj臋, lecz egzaminuj臋. - Jestem wielce zobowi膮zany, sir Russet. Udanego polowania.
- Dzi臋kuj臋, Your Grace.
Nie odwzajemni艂 偶yczenia udanego polowania. Zna艂 legendy. Wiedzia艂, jakiego rodzaju polowanie mo偶e oznacza膰 moje pojawienie si臋 w jego 艣wiecie.
Przechodzi艂em przez mur, przez 艣ciany oklejone krzykliw膮 kwiecist膮 tapet膮, przez sztukateri臋, przez meble. Przechodzi艂em przez zapach kurzu, lekarstw, jab艂ek, sherry, tytoniu i lawendy. Przechodzi艂em przez g艂osy, szepty, westchnienia i 艂kania. Przeszed艂em przez o艣wietlony living room, w kt贸rym dziekan i dziekanowa Liddell rozmawiali ze szczup艂ym przygarbionym brunetem o bujnej fryzurze. Znalaz艂em schody. Min膮艂em dwie dzieci臋ce sypialnie, tchn膮ce m艂odym, zdrowym snem. A przy trzeciej sypialni wpakowa艂em si臋 na Stra偶niczk臋.
- Przybywam w pokoju - powiedzia艂em szybko, cofaj膮c si臋 przed ostrzegawczym sykiem, k艂ami, pazurami i w艣ciek艂o艣ci膮. - W pokoju!
Le偶膮ca na progu Venera Whiteblack p艂asko po艂o偶y艂a uszy, pocz臋stowa艂a mnie nast臋pn膮 fal膮 nienawi艣ci, po czym przybra艂a klasyczn膮 postaw臋 bojow膮.
- Pohamuj si臋, kotko!
- Apage! - zasycza艂a, nie zmieniaj膮c pozycji. - Precz! 呕aden demon nie przejdzie przez pr贸g, na kt贸rym ja le偶臋!
- Nawet taki - zniecierpliwi艂em si臋 - kt贸ry nazwie ci臋 Din膮?
Drgn臋艂a.
- Zejd藕 mi z drogi - powt贸rzy艂em. - Dino, kotko Alicji Liddell.
- Wasza Mi艂o艣膰? - spojrza艂a na mnie niepewnie. - Tutaj?
- Chc臋 wej艣膰 do 艣rodka. Usu艅 si臋 z progu. Nie, nie, nie odchod藕. Wejd藕 ze mn膮.
W pokoiku, zgodnie z obyczajem epoki, sta艂o tyle mebli, ile wlaz艂o. 艢ciany i tu pokrywa艂a tapeta z przera藕liwym kwietnym motywem. Nad kom贸dk膮 wisia艂a niezbyt udana grafika przedstawiaj膮ca, je艣li wierzy膰 podpisowi, niejak膮 Mrs. West w roli Desdemony. A na 艂贸偶eczku le偶a艂a Alicja Liddell, nieprzytomna, spocona i blada jak upi贸r. Majaczy艂a tak silnie, 偶e w powietrzu nad ni膮 niemal widzia艂em czerwone dach贸wki domku Zaj膮ca i s艂ysza艂em „Greensleeves”.
- P艂ywali 艂贸dk膮 po Tamizie, ona, jej siostry i pan Charles Lutwidge Dodgson - Venera Whiteblack uprzedzi艂a moje pytanie. - Alicja wpad艂a do wody, przezi臋bi艂a si臋 i dosta艂a gor膮czki. By艂 lekarz, przepisa艂 jej r贸偶ne leki, leczono j膮 te偶 domow膮 apteczk膮. Przez nieuwag臋 zapl膮ta艂a si臋 mi臋dzy lekarstwa buteleczka laudanum, a ona j膮 wypi艂a. Od tego czasu jest w takim stanie.
Zamy艣li艂em si臋.
- Czy 贸w nieodpowiedzialny Charles, to ten z fryzur膮 pianisty, rozmawiaj膮cy z dziekanem Liddellem? Gdy przechodzi艂em przez salon, czu艂em emanuj膮ce od niego my艣li. Poczucie winy.
- Tak, to w艂a艣nie on. Przyjaciel domu. Wyk艂adowca matematyki, ale poza tym do zniesienia. I nie nazwa艂abym go nieodpowiedzialnym. To nie by艂a jego wina, na 艂贸dce. Wypadek, jaki ka偶demu m贸g艂 si臋 zdarzy膰.
- Czy on cz臋sto przebywa w pobli偶u Alicji?
- Cz臋sto. Ona go lubi. On j膮 lubi. Gdy na ni膮 patrzy, mruczy. Wymy艣la i opowiada ma艂ej r贸偶ne niestworzone historie. Ona to uwielbia.
- Aha - poruszy艂em uchem. - Niestworzone historie.
Fantazje. I laudanum. No, to jeste艣my w domu, pun not intended. Mniejsza z tym. Pomy艣lmy o dziewczynce. 呕yczeniem moim jest, aby wyzdrowia艂a. I to pilnie. Kotka zmru偶y艂a z艂ote oczy i nastroszy艂a w膮sy, co u nas, kot贸w, oznacza bezbrze偶ne zdumienie. Opanowa艂a si臋 jednak szybko. I nie odezwa艂a si臋. Wiedzia艂a, ze pytanie o motywy by艂oby potwornym nietaktem. Wiedzia艂a te偶, 偶e nie odpowiedzia艂bym na takie pytanie. 呕aden kot nigdy nie odpowiada na takie pytanie. Robimy zawsze to, co chcemy i nie zwykli艣my si臋 usprawiedliwia膰.
- 呕yczeniem moim jest - powt贸rzy艂em dobitnie - aby choroba opu艣ci艂a pann臋 Alicj臋 Liddell.
Venera usiad艂a, mrugn臋艂a, poruszy艂a uchem.
- To tw贸j przywilej, ksi膮偶臋 - powiedzia艂a 艂agodnie. - Ja.. Ja mog臋 wy艂膮cznie podzi臋kowa膰... za zaszczyt. Kocham to dziecko.
- To nie by艂 zaszczyt. Nie dzi臋kuj wi臋c, tylko bierz si臋 do roboty.
- Ja? - niemal podskoczy艂a z wra偶enia. - Ja mam j膮 uleczy膰? Przecie偶 to zabronione dla zwyk艂ych kot贸w! My艣la艂am, 偶e Wasza Wysoko艣膰 sama raczy... Zreszt膮, ja nie umia艂abym...
- Po pierwsze, nie ma zwyk艂ych kot贸w. Po drugie, mnie wolno z艂ama膰 ka偶dy zakaz. Niniejszym go 艂ami臋. Bierz si臋 do roboty.
- Ale... - Venera nie spuszcza艂a ze mnie oczu, w kt贸rych nagle pojawi艂 si臋 prze strach. - Przecie偶... Je艣li wymrucz臋 z niej chorob臋, wtedy ja...
- Tak - powiedzia艂em lekcewa偶膮co.- Umrzesz zamiast niej.
Jakoby kochasz t臋 dziewczynk臋, pomy艣la艂em. Udowodnij to. My艣la艂a艣 mo偶e, 偶e wystarczy le偶e膰 na kolanach, mrucze膰 i pozwala膰 si臋 g艂aska膰? Umacnia膰 przekonanie, 偶e koty s膮 fa艂szywe, 偶e nie przywi膮zuj膮 si臋 do ludzi, lecz wy艂膮cznie do miejsca?
Oczywi艣cie, m贸wienie takich bana艂贸w Venerze Whiteblack by艂o poni偶ej mojej godno艣ci. I ca艂kowicie niepotrzebne. Sta艂a za mn膮 pot臋ga autorytetu. Jedynego autorytetu, jaki akceptuje kot. Venera miaukn臋艂a cicho, wskoczy艂a na piersi Alicji, zacz臋艂a mocno uciska膰 艂apkami ko艂dr臋. S艂ysza艂em ciche trzaski pazurk贸w, czepiaj膮cych si臋 adamaszku. Wyczuwszy w艂a艣ciwe miejsce, kotka u艂o偶y艂a si臋 i zacz臋艂a g艂o艣no mrucze膰. Mimo ewidentnego braku wprawy robi艂a to doskonale. Niemal czu艂em, jak z ka偶dym pomrukiem wyci膮ga z chorej to, co nale偶a艂o wyci膮gn膮膰.
Nie przeszkadza艂em jej, rzecz jasna. Czuwa艂em, by nie przeszkodzi艂 nikt inny. Okaza艂o si臋, 偶e s艂usznie. Drzwi otwar艂y si臋 cicho i do pokoiku wszed艂 贸w blady brunet, Charles Ludwig czy Ludwig Charles, zapomnia艂em. Wszed艂 ze spuszczon膮, g艂ow膮, ca艂y skruszony i przepe艂niony 偶alem i win膮. Natychmiast zobaczy艂 le偶膮c膮 na piersi Alicji Vener臋 Whiteblack i natychmiast uzna艂, 偶e jest na kogo win臋 zwali膰.
- Ej偶e, kkk... kocie - zaj膮kn膮艂 si臋. - Psik! Zejd藕 z 艂贸偶ka nnnaaa... natychmiast!
Post膮pi艂 dwa kroki, spojrza艂 na fotel, na kt贸rym le偶a艂em. I zobaczy艂 mnie - a mo偶e nie tyle mnie, co m贸j u艣miech zawieszony w powietrzu. Nie wiem, jakim cudem, ale zobaczy艂. I zblad艂. Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Przetar艂 oczy. Obliza艂 wargi. A potem wyci膮gn膮艂 ku mnie r臋k臋.
- Dotknij mnie - powiedzia艂em najs艂odziejjak potrafi艂em. - Tylko mnie do tknij, grubianinie, a przez reszt臋 偶ycia b臋dziesz wyciera艂 nos protez膮.
- Kim ty jee... - zaj膮kn膮艂 si臋 - jeee... ste艣?
- Imi臋 moje jest legion - odrzek艂em oboj臋tnie. - Dla przyjaci贸艂 Malignus, princeps potestatis aeris. Jestem jednym z tych, kt贸rzy kr膮偶膮, rozgl膮daj膮c si臋, quaerens quem devoret. Na wasze szcz臋艣cie tym, co chcemy po偶era膰, z regu艂y s膮 myszy. Ale na twoim miejscu nie wyci膮ga艂bym pospiesznych i zbyt daleko id膮cych wniosk贸w.
- To nnn... - zaj膮kn膮艂 si臋, tym razem tak gwa艂townie, 偶e oczy o ma艂o nie wylaz艂y mu z orbit. - To nnnieee...
- Mo偶liwe, mo偶liwe - zapewni艂em, nadal u艣miechni臋ty na bia艂o i ostro. - St贸j tam, gdzie stoisz. Ogranicz aktywno艣膰 do minimum, a obdaruj臋 ci臋 zdrowiem. Parole d'honneur. Zrozumia艂e艣, co powiedzia艂em, dwunogu? Jedynym, czym wolno ci poruszy膰, s膮 powieki i ga艂ki oczne. Zezwalam te偶 na ostro偶ne wdechy i wydechy.
- Ale...
- Na gadanie nie zezwalam. Milcz i nie ruszaj si臋 jakby twoje 偶ycie od tego za le偶a艂o. Bo zale偶y, nawiasem m贸wi膮c.
Poj膮艂. Sta艂, poci艂 si臋 w ciszy, patrzy艂 na mnie i intensywnie my艣la艂. Mia艂 bardzo powik艂ane my艣li. Nie oczekiwa艂em takich u wyk艂adowcy matematyki. W tym czasie Venera Whiteblack robi艂a swoje, a powietrze a偶 wibrowa艂o od magii jej pomruk贸w. Alicja poruszy艂a si臋, j臋kn臋艂a. Kotka uspokoi艂a j膮, k艂ad膮c lekko 艂apk臋 na twarzy. Charles Lutwidge Dodgson - przypomnia艂em sobie jego miano - drgn膮艂 na ten widok.
- Spokojnie - powiedzia艂em nadspodziewanie 艂agodnie. - Tutaj si臋 leczy. To terapia. B膮d藕 cierpliwy.
Przygl膮da艂 mi si臋 przez chwil臋.
- Jeste艣 mmm... moj膮 w艂asn膮 fantazj膮-mrukn膮艂 wreszcie.- Nie ma sensu, bym z ttt...tob膮 rozmawia艂.
- Z ust mi to wyj膮艂e艣.
- To - wskaza艂 艂贸偶ko lekkim ruchem g艂owy - to ma by膰 ttt... terapia? Kocia terapia?
- Zgad艂e艣.
- Though this be madness - wyb膮ka艂, o dziwo bez zaj膮knienia - yet there is method in it.
- I to tak偶e wyj膮艂e艣 mi z ust.
Czekali艣my. Wreszcie Venera Whiteblack przesta艂a mrucze膰, po艂o偶y艂a si臋 na boku, ziewn臋艂a i kilkakrotnie przeczesa艂a futro r贸偶owym j臋zorkiem.
- Chyba ju偶 - oznajmi艂a niepewnie. - Wyci膮gn臋艂am wszystko. Trucizn臋, chorob臋 i gor膮czk臋. Mia艂a jeszcze co艣 w szpiku kostnym, nie wiem, co to by艂o. Ale dla pewno艣ci wyci膮gn臋艂am r贸wnie偶.
- Brawo, My Lady.
- Your Grace?
- S艂ucham?
- Ja wci膮偶 偶yj臋.
- Chyba nie s膮dzi艂a艣 - u艣miechn膮艂em si臋 z wy偶szo艣ci膮 - 偶e pozwol臋 ci umrze膰?
Kotka zmru偶y艂a oczy w niemym podzi臋kowaniu. Charles Lutwidge Dodgson, od d艂u偶szej chwili 艣ledz膮cy niespokojnym wzrokiem nasze poczynania, chrz膮kn膮艂 nagle g艂o艣no. Spojrza艂em na niego.
- M贸w - zezwoli艂em wspania艂omy艣lnie. - Tylko nie j膮kaj si臋, prosz臋.
- Nie wiem, co za rytua艂 si臋 tu odprawia - zacz膮艂 cicho. - Ale s膮 rzeczy na niebie i ziemi...
- Przejd藕 do tych rzeczy.
- Alicja wci膮偶 jest nieprzytomna.
Ha. Mia艂 racj臋. Wygl膮da艂o na to, 偶e operacja si臋 uda艂a. Ale wy艂膮cznie lekarzom. Medice, cura te ipsum, pomy艣la艂em. Zwleka艂em z zabraniem g艂osu, czuj膮c na sobie pytaj膮cy wzrok kotki i niespokojny wzrok wyk艂adowcy matematyki. Rozwa偶a艂em r贸偶ne mo偶liwo艣ci. Jedn膮 z nich by艂o wzruszenie ramionami i p贸j艣cie sobie precz. Ale za mocno zaanga偶owa艂em si臋 ju偶 w t臋 histori臋, nie mog艂em teraz si臋 wycofa膰. Flaszka, o kt贸r膮 za艂o偶y艂em si臋 z Zaj膮cem, to jedno, ale presti偶... My艣la艂em intensywnie. Przeszkodzono mi w tym.
Charles Lutwidge podskoczy艂 nagle, a Venera Whiteblack wypr臋偶y艂a si臋 i gwa艂townie unios艂a g艂ow臋. Na esach-floresach wiktoria艅skiej tapety zata艅czy艂 szybki, ruchliwy cie艅.
- Haa-haa! - zapiszcza艂 cie艅, ko艂uj膮c przy 偶yrandolu. - Czy nie miewaj膮 koty na nietoperze ochoty?
Venera po艂o偶y艂a uszy, zasycza艂a, wygi臋艂a grzbiet, prychn臋艂a w艣ciekle. Radetzky przezornie zawis艂 na aba偶urze.
- Chester! - zawo艂a艂 z wysoko艣ci, rozwijaj膮c jedno skrzyd艂o. - Archie kaza艂 powt贸rzy膰, by艣 si臋 pospieszy艂! Jest 藕le! Les Coeurs zabrali dziewczyn臋! Pospiesz si臋, Chester!
Zakl膮艂em bardzo brzydko, ale po egipsku, wi臋c nikt nie zrozumia艂. Rzuci艂em okiem na Alicj臋. Oddycha艂a spokojniej, na jej twarzy dostrzega艂em te偶 co艣 na kszta艂t rumie艅ca. Ale, cholera jasna, nadal by艂a nieprzytomna.
- Ona wci膮偶 艣ni - odkry艂 Ameryk臋 Charles Lutwidge Dodgson. - Co najgorsze, obawiam si臋, 偶e to nie jest jej sen.
- Ja te偶 si臋 tego obawiam - popatrzy艂em mu w oczy. - Ale nie czas na teoretyzowanie. Trzeba wyrwa膰 jaz maligny zanim dojdzie do rzeczy nieodwracalnych. Radetzky? Gdzie jest w tej chwili dziewczyna?
- Na Wonderland Meadows! - zaskrzecza艂 nietoperz. - Na polu krokietowym! Z Mab i Les Coeurs!
- Lecimy.
- Le膰cie - Venera Whiteblack wysun臋艂a pazury. - A ja b臋d臋 tutaj czuwa膰.
- Zaraz - Charles Lutwidge potar艂 czo艂o. - Nie wszystko rozumiem... Nie wiem, dok膮d i po co chcecie lecie膰, ale... Chyba nie obejdzie si臋 beze mnie... To ja musz臋 wymy艣li膰 zako艅czenie tej historii. 呕eby to zrobi膰... By Jove! Musz臋 p贸j艣膰 z wami.
- Chyba 偶artujesz - parskn膮艂em. - Nie wiesz, o czym m贸wisz.
- Wiem. To moja w艂asna fantazja.
- Ju偶 nie.
W drodze powrotnej horror vacui by艂 jeszcze gorszy. Bo spieszy艂em si臋. Zdarza si臋, 偶e podczas takich podr贸偶y po艣piech okazuje si臋 zgubny. Ma艂a pomy艂ka w obliczeniach i nagle trafia si臋 do Florencji w roku 1348, w czas epidemii Czarnej 艢mierci. Albo do Pary偶a, w noc z dwudziestego trzeciego na dwudziestego czwartego sierpnia 1572. Ale mia艂em szcz臋艣cie. Trafi艂em tam, gdzie nale偶a艂o.
Kapelusznik nie myli艂 si臋 ani nie przesadza艂, zw膮c ca艂膮 t臋 paskudn膮 band臋 efekciarzami. Oni wszystko robili z efektem i dla efektu. Zawsze. Tym razem te偶 tak by艂o. Usytuowany pomi臋dzy akacjami trawnik nieudolnie udawa艂 pole do krokieta, dla efektu ustawiono nawet na nim p贸艂okr膮g艂e bramki, w krokietowym 偶argonie zwane arches. Les Coeurs - w liczbie oko艂o dziesi臋ciu - trzymali w r臋kach rekwizyty: m艂otki, czyli mallets, a po murawie wala艂o si臋 co艣, co mia艂o imitowa膰 pi艂ki, ale wygl膮da艂o zupe艂nie jak zwini臋te w k艂臋bek je偶e. Rej za艣 w艣r贸d szajki wiod艂a oczywi艣cie p艂omiennow艂osa Mab, ustrojona w karminowe at艂asy i krzykliw膮 bi偶uteri臋. Podniesionym g艂osem i w艂adczymi gestami wskazywa艂a Les Coeurs miejsca, kt贸re winni zaj膮膰. Jedn膮 r臋k臋 trzyma艂a przy tym na ramieniu Alicji Liddell. Dziewczynka przygl膮da艂a si臋 kr贸lowej i przygotowaniom z 偶ywym zainteresowaniem i p艂on膮cymi policzkami. W oczywisty spos贸b nie pojmowa艂a, 偶e szykuje si臋 nie zabawa, lecz sadystyczna i efekciarska egzekucja.
Moje niespodziewane pojawienie si臋 wywo艂a艂o - jak zwykle - lekkie poruszenie i szumek w艣r贸d Les Coeurs, kt贸re Mab szybko jednak opanowa艂a.
- 呕a艂uj臋, Chester - powiedzia艂a zimno, mn膮c falbanki na ramieniu Alicji uzbrojonymi w pier艣cienie palcami. - Bardzo 偶a艂uj臋, ale mamy ju偶 komplet graczy. Mi臋dzy innymi z tego powodu nie wys艂ano ci zaproszenia.
- Nie szkodzi - ziewn膮艂em, demonstruj膮c siekacze, k艂y, 艂amacze, przedtrzonowce i trzonowce, 艂膮cznie ca艂膮 kup臋 z臋biny i szkliwa. - Nie szkodzi, Wasza Wysoko艣膰, i tak zmuszony by艂bym odm贸wi膰. Nie przepadam za krokietem, wol臋 inne gry i zabawy. Co za艣 tyczy kompletu graczy, to tusz臋, 偶e macie i rezerwowych?
- A co ciebie - Mab zmru偶y艂a oczy - mo偶e obchodzi膰, co mamy, a czego nie?
- Zmuszony jestem zabra膰 st膮d pann臋 Liddell. Licz膮c, 偶e nie zepsuj臋 wam tym zabawy.
- Aha - Mab odwzajemni艂a mi si臋 demonstracj膮 uz臋bienia, s艂abo imituj膮c膮 u艣miech. - Aha. Rozumiem. Wyt艂umacz mi jednak, dlaczego nasze odwieczne spory o hegemoni臋 maj膮 polega膰 na wzajemnym wyrywaniu sobie zabawek? Czy musimy zachowywa膰 si臋 jak dzieci? Czy nie mo偶emy, ustaliwszy czas i miejsce, za艂atwi膰 tego, co jest do za艂atwienia? Czy m贸g艂by艣 mi to wyja艣ni膰, Chester?
- Mab - odrzek艂em; - Je艣li chcesz dyskutowa膰, to ustal czas i miejsce. Ze stosownym wyprzedzeniem. Dzi艣 nie jestem w nastroju do dysputy. Poza tym gracze czekaj膮. Zabieram wi臋c Miss Liddell i znikam, przestaj臋 si臋 narzuca膰.
- Po kiego grzyba - Mab, gdy si臋 denerwowa艂a, zawsze wpada艂a w jaki艣 okropny argot - i po kiego wa艂a ci ten dzieciak, cholerny kocie? Dlaczego ci tak na nim zale偶y? A mo偶e to wcale nie chodzi o tego dzieciaka? Co? Odpowiedz mi!
- Powiedzia艂em, nie mam ochoty na dyskusje. Obejmuje to r贸wnie偶 odpowiedzi na pytania. Chod藕 tu, Alicjo.
- Ani mi si臋 wa偶 ruszy膰, smarkulo - Mab zacisn臋艂a palce na ramieniu Alicji, a twarz dziewczynki skurczy艂a si臋 i poblad艂a z b贸lu. Z wyrazu jej ciemnych oczu wnosi艂em, 偶e chyba zaczyna艂a rozumie膰, w jak膮 gr臋 tu si臋 gra.
- Wasza Wysoko艣膰 - rozejrza艂em si臋 i stwierdzi艂em, 偶e Les Coeurs powoli mnie okr膮偶aj膮 - raczy 艂askawie zdj膮膰 艣liczn膮 r膮czk臋 z ramienia tego dziecka. Bezzw艂ocznie. Wasza Wysoko艣膰 raczy r贸wnie偶 艂askawie poinstruowa膰 swych s艂ugus贸w, by wycofali si臋 na przewidzian膮 protoko艂em odleg艂o艣膰.
- Doprawdy? - Mab zademonstrowa艂a dalsze z臋by. - A je艣li nie racz臋, to co, je艣li mo偶na wiedzie膰?
- Mo偶na wiedzie膰. Wtedy, ry偶a szelmo, ja te偶 zachowam si臋 nieprotokolarnie. Powypuszczam w膮tpia z ca艂ej waszej zasranej bandy.
I na tym zako艅czy艂o si臋 gadanie. Les Coeurs zwyczajnie rzucili si臋 na mnie, nie czekaj膮c, a偶 przebrzmi okrzyk Mab, a jej upier艣cieniona d艂o艅 zako艅czy w艂adczy gest. Rzucili si臋 na mnie wszyscy, ilu ich by艂o. Kup膮.
Ale ja by艂em na to przygotowany. Polecia艂y k艂aki z ich ozdobionych karcianymi symbolami kubrak贸w. Polecia艂y k艂aki z nich. I ze mnie te偶, ale znacznie mniej. Przewali艂em si臋 na grzbiet. Troch臋 to zmniejszy艂o moj膮 ruchliwo艣膰, ale mog艂em robi膰 z nich sieczk臋 r贸wnie偶 za pomoc膮 tylnych 艂ap. Wysi艂ek poma艂u zacz膮艂 si臋 op艂aca膰 - kilku Les Coeurs, zdrowo poznaczonych moimi pazurami i k艂ami, rzuci艂o si臋 do sromotnej rejterady, lekcewa偶膮c wrzaski Mab, kt贸ra w niewyszukanych s艂owach rozkazywa艂a im, co i z czego maj膮 mi wyrwa膰.
- A kto si臋 w og贸le z wami liczy? - rozdar艂a si臋 nagle Alicja, wnosz膮c do rejwachu zupe艂nie nowe nuty. - Jeste艣cie tali膮 kart! Tylko tali膮 kart!
- Tak? - zawy艂a Mab, tarmosz膮c ni膮 gwa艂townie. - Co ty nie powiesz?
Jeden z Les Coeurs, k臋dzierzawy m艂odzian ze znakiem trefl na piersi, chwyci艂 mnie obur膮cz za ogon. Nie znosz臋 takich poufa艂o艣ci, wi臋c urwa艂em mu g艂ow臋. Ale inni siedzieli ju偶 na mnie i robili u偶ytek z pi臋艣ci, obcas贸w i krokietowych m艂otk贸w, dysz膮c przy tym mocno. Zawzi臋ci byli jak cholera. Ale ja te偶 by艂em zawzi臋ty. Po chwili troch臋 si臋 doko艂a przelu藕ni艂o. Mog艂em przej艣膰 od wojny pozycyjnej do manewrowej. Murawa by艂a ju偶 diablo czerwona i diablo 艣liska.
Alicja z ca艂ej si艂y kopn臋艂a Mab w gole艅. Jej kr贸lewska wysoko艣膰 zakl臋艂a plugawi臋 i strzeli艂a j膮 z rozmachem w twarz. Dziewczynka upad艂a, l膮duj膮c na jednym z Les Coeurs, kt贸ry w艂a艣nie usi艂owa艂 wsta膰. Nim zrzuci艂 z siebie Alicj臋, wydrapa艂em mu jedno oko. Temu, kt贸ry stara艂 si臋 przeszkadza膰, wydrapa艂em oba. Dwaj pozostali dali nog臋, a ja mog艂em wsta膰.
- No, kochana Qucen of Hearts? Mo偶e wystarczy na dzi艣? - wydysza艂em, oblizuj膮c krew z nosa i w膮s贸w. - Mo偶e doko艅czymy innym razem, ustaliwszy wprz贸d czas i miejsce?
Mab pocz臋stowa艂a mnie wi膮zank膮, w kt贸rej okre艣lenie „pr臋gowany skurwysyn” by艂o naj艂agodniejszym, cho膰 i najcz臋艣ciej si臋 powtarzaj膮cym. Najwyra藕niej nie mia艂a zamiaru odk艂ada膰 konfliktu do innego razu. Kilku Les Coeurs och艂on臋艂o ju偶 z pierwszego szoku i szykowa艂o si臋 do ponownego ataku. A ja by艂em nieco zm臋czony i ponad wszelk膮 w膮tpliwo艣膰 mia艂em z艂amane 偶ebro. Zas艂oni艂em sob膮 Alicj臋. Mab wrzasn臋艂a triumfalnie. Krzaki akacji rozst膮pi艂y si臋 nagle niczym Morze Czerwone. A stamt膮d, zagrzewany do boju ha艂艂akowaniem Les Coeurs, wybieg艂 truchtem Banderzwierz. Dok艂adniej, 艂adnie wyro艣ni臋ty egzemplarz Banderzwierza. Zgro藕liwego Banderzwierza.
- Czapk臋 sobie z ciebie ka偶臋 uszy膰, Chester! - wrzasn臋艂a Mab, wskazuj膮c Banderzwierzowi, na kogo ma si臋 rzuci膰. - Je艣li zostanie z ciebie do艣膰 futra na czapk臋!
Jestem kotem. Mam dziewi臋膰 偶ywot贸w. Nic wiem jednak, czy m贸wi艂em wam, 偶e osiem ju偶 wykorzysta艂em.
- Uciekaj, Alicjo! - sykn膮艂em. - Uciekaj!
Ale Alicja Liddell nie poruszy艂a si臋, sparali偶owana strachem. Niezbyt si臋 jej dziwi艂em. Banderzwierz drapn膮艂 szponami muraw臋, jakby zamierza艂 wykopa膰 stacj臋 metra albo tunel pod Mont Blanc. Zje偶y艂 czarno-rud膮 sier艣膰, przez co zrobi艂 si臋 blisko dwukrotnie wi臋kszy, cho膰 i tak by艂 dostatecznie du偶y. Mi臋艣nie pod jego sk贸r膮 zagra艂y Dziewi膮t膮 Symfoni臋, 艣lepia zap艂on臋艂y piekielnym ogniem. Rozwar艂 paszcz臋 w spos贸b, kt贸ry mi bardzo pochlebia艂. I rzuci艂 si臋 na mnie. Broni艂em si臋 zawzi臋cie. Da艂em z siebie wszystko. Ale on by艂 wi臋kszy i sakramencko silny. Nim zdo艂a艂em wreszcie str膮ci膰 go z siebie i odp臋dzi膰, da艂 mi solidny wycisk.
Ledwo trzyma艂em si臋 na nogach. Krew zalewa艂a mi oczy i styg艂a na bokach, a ostry koniec jednego ze z艂amanych 偶eber usilnie pr贸bowa艂 szuka膰 czego艣 w moim prawym p艂ucu. Alicja dar艂a si臋 tak, 偶e w uszach 艣widrowa艂o.
A Banderzwierz zamaszy艣cie wytar艂 jaja o traw臋, poruszy艂 resztkami uszu, spojrza艂 na mnie spod poharatanych powiek i sponad brocz膮cego nosa. Znowu rozwar艂 paszcz臋k臋. I zupe艂nie niespodziewanie j膮 zamkn膮艂. Zamiast znowu skoczy膰 i dobi膰 mnie, sta艂 w czarsmutleniu cichym. Jak dupa wo艂owa. Obejrza艂em si臋 odruchowo i powiadam wam, ostatni raz widzia艂em co艣 podobnego w „Narodzinach narodu Griffitha”. Bo oto spomi臋dzy drzew szar偶owa艂a odsiecz. Ale nie by艂a to US Cavalry ani Ku-Klux-Klan. By艂 to m贸j znajomy, niejaki Charles Lutwidge Dodgson. Wygl膮da艂, powiadam wam, niczym 艣wi臋ty Jerzy na obrazie Carpaccia, a uzbrojony by艂 w miecz worpalny, 艣l膮cy o艣lepiaj膮ce migb艂ystalne refleksy.
Nie uwierzycie, ale Banderzwierz uciek艂 pierwszy. 艢ladem jego podkulonego ogona salwowali si臋 ucieczk膮 ci z Les Coeurs, kt贸rzy jeszcze w艂adali nogami. A ostatnia zesz艂a z placu boju kr贸lowa Mab, pl膮cz膮c si臋 w at艂asow膮 sukni臋. Ja za艣 widzia艂em to ju偶 jak przez nape艂nione buraczanym barszczem akwarium. A w chwil臋 p贸藕niej...
Przyrzeknijcie, 偶e nie b臋dziecie si臋 艣mia膰. W chwil臋 p贸藕niej zobaczy艂em kr贸lika o r贸偶owych oczach, patrz膮cego na cyferblat zegarka wyci膮gni臋tego z kieszeni kamizelki. A potem wpad艂em do czarnej, bezdennej nory. Spadanie trwa艂o d艂ugo. Jestem kotem. Spadam zawsze na cztery 艂apy. Nawet je艣li tego nie pami臋tam.
- Ach - powiedzia艂 nagle Charles Lutwidge Dodgson, opieraj膮c si臋 艂okciem o wiklinowy koszyk z kanapkami. - Czy znasz, Kocie z Cheshire, to rozkoszne uczucie senno艣ci towarzysz膮ce przebudzeniu o letnim poranku, gdy powietrze dzwoni 膰wierkotaniem ptasz膮t, o偶ywczy wiaterek wieje przez otwarte okno, a ty, le偶膮c leniwie z p贸艂przymkni臋tymi oczyma, widzisz, jakby wci膮偶 艣ni膮c, ko艂ysz膮ce si臋 leniwie zielone ga艂膮zki, powierzchni臋 wody marszczon膮 z艂otymi falkami? Ach, wierzaj mi, Kocie, to rozkosz granicz膮ca z g艂臋bokim smutkiem, rozkosz, kt贸ra nape艂nia oczy 艂zami niby pi臋kny obraz lub wiersz...
Nie uwierzycie. Nie zaj膮kn膮艂 si臋 ani razu.
Piknik trwa艂 w najlepsze. Alicja Liddell i jej siostry bawi艂y si臋 ha艂a艣liwie na brzegu Tamizy, po kolei wchodz膮c na przycumowan膮 艂贸dk臋 i po kolei zeskakuj膮c z niej. Je艣li kt贸rej艣 zdarzy艂o si臋 plusn膮膰 przy tym w p艂yciutk膮 wod臋 przy brzegu, piszcza艂a przera藕liwie i wysoko unosi艂a sukieneczk臋. W贸wczas siedz膮cy obok mnie Charles Lutwidge Dodgson o偶ywia艂 si臋 lekko i lekko rumieni艂.
- And I have loved you oh so long... - zanuci艂em pod w膮sem, dochodz膮c do wniosku, 偶e Marcowy Zaj膮c mia艂 sporo racji w tym, co m贸wi艂.
- S艂ucham?
- „Greensleeves”. Mniejsza z tym. Wiesz co, drogi Charlesie? Opisz to wszystko. Bajka, jak wida膰 na za艂膮czonej ilustracji, z wolna jak gmach uros艂a i pe艂na jest postaci osobliwych. Czas, by to opisa膰. Tym bardziej, 偶e pocz膮tek ju偶 zosta艂 zrobiony.
Milcza艂. I nie odrywa艂 wzroku od piszcz膮cej rado艣nie Alicji Liddell, unosz膮cej sukieneczk臋 tak, by dok艂adnie wida膰 by艂o majtki.
- P贸艂 偶ycia nas rozdziela - powiedzia艂 nagle cicho. - I czas, okrutnie szybko mkn膮cy. Nigdy ju偶 o mnie nie pomy艣li w latach m艂odo艣ci nadchodz膮cej...
- Sugerowa艂bym raczej proz臋 - nie wytrzyma艂em. - Poezja si臋 nie sprzeda.
Spojrza艂 na mnie i skrzywi艂 si臋 lekko.
- Czy m贸g艂by艣 si臋... hmmm... bardziej umaterialni膰? - spyta艂. - To denerwuj膮ce patrze膰 na tw贸j u艣miech zawieszony w nico艣ci.
- Dzisiaj, drogi Charlesie, nie potrafi臋 niczego ci odm贸wi膰. Mam d艂ug u ciebie.
- Nie m贸wmy o tym - powiedzia艂 z zak艂opotaniem, odwracaj膮c wzrok.
- Ka偶dy na moim miejscu... Nie mog艂em przecie偶 pozwoli膰, by j膮... i ciebie... zabi艂a moja w艂asna fantazja.
- Dzi臋kuj臋, 偶e nie pozwoli艂e艣. A tak mi臋dzy nami: sk膮d, chlubo jazd i piechot, mia艂e艣 miecz worpalny migb艂ystalny?
- Sk膮d mia艂em co?
- Forget it. Charlesie, odbiegamy od tematu.
- Ksi膮偶ka opisuj膮ca to wszystko? - zamy艣li艂 si臋 znowu. - Czyja wiem? Dopraw dy, nie wiem, czy potrafi艂bym...
- Potrafi艂by艣. Twoja fantazja ma si艂臋 zdoln膮 艂ama膰 偶ebra.
- Hmmm - zrobi艂 ruch, jakby chcia艂 mnie pog艂aska膰, ale rozmy艣li艂 si臋 w por臋.
- Hmm, kto wie? Mo偶e jej... spodoba艂aby si臋 taka ksi膮偶ka? Poza tym, uczelnia p艂aci marnie, zda艂oby si臋 par臋 funt贸w na boku... Oczywi艣cie, musia艂bym wydawa膰 pod pseudonimem. Moja posada wyk艂adowcy...
- Niezb臋dne jest ci porz膮dne nom de plume, Charlesie - ziewn膮艂em. - Nie tylko ze wzgl臋du na w艂adze uczelni. Twoje rodowe nazwisko nie nadaje si臋 na ok艂adk臋. Brzmi tak, jakby kto艣 umieraj膮cy na odm臋 p艂uc dyktowa艂 testament.
- Nies艂ychane - uda艂 oburzenie. - Masz mo偶e jak膮艣 propozycj臋? Co艣, co brzmi lepiej?
- Mam. William Blake.
- Szydzisz.
- Emily Bront毛.
Tym razem zamilk艂 i d艂ugo si臋 nie odzywa艂. Panny Liddell znalaz艂y na brzegu skorupk臋 szcze偶ui. Radosnym okrzykom nie by艂o ko艅ca.
- 艢pisz, Kocie z Cheshire?
- Staram si臋.
- No, to 艣pij tygrysie gorej膮cy w g臋stwie nocy. Nie b臋d臋 ci przeszkadza艂.
- Le偶臋 na r臋kawie twojego surduta. Co b臋dzie, gdy zechcesz wsta膰?
U艣miechn膮艂 si臋.
- Odetn臋 r臋kaw.
Milczeli艣my d艂ugo, patrz膮c na Tamiz臋, po kt贸rej p艂ywa艂y sobie kaczki i perkozy.
- Pisarstwo... - powiedzia艂 nagle Charles Lutwidge, sprawiaj膮c wra偶enie raptownie przebudzonego o letnim poranku. - Pisarstwo jest sztuk膮 martw膮. Nadchodzi wiek dwudziesty, a ten b臋dzie wiekiem obrazu.
- Masz na my艣li zabaw臋 wymy艣lon膮 przez Luisa Jacquesa Monde Daguerre'a?
- Tak - potwierdzi艂. - W艂a艣nie fotografik臋 mam na my艣li. Literatura jest fantazj膮, a wi臋c k艂amstwem. Pisarz ok艂amuje czytelnika, wiod膮c go na manowce w艂asnej imaginacji. Zwodzi go dwuznaczno艣ci膮 lub wieloznaczno艣ci膮. Fotografia nie k艂amie nigdy...
- Doprawdy? - poruszy艂em ko艅cem ogona, co u nas, kot贸w, niekiedy oznacza szyderstwo. - Fotografia nie jest dwuznaczna? Nawet taka, kt贸ra przedstawia dziewczynk臋 w wieku lat dwunastu, w do艣膰 dwuznacznym, daleko posuni臋tym dezabilu? Le偶膮c膮 na szezlongu w do艣膰 dwuznacznej pozie?
Zaczerwieni艂 si臋.
- Nie ma si臋 czego wstydzi膰 - poruszy艂em znowu ogonem. - Wszyscy kochamy pi臋kno. Mnie te偶, drogi Charlesie Lutwidge, fascynuj膮 m艂odziutkie kotki. Gdybym para艂 si臋 fotografik膮 jak ty, nie szuka艂bym innych modelek. A na konwenanse plu艅.
- Nigdy nikomu nie ppp... pokazywa艂em tych fotografii - niespodziewanie znowu zacz膮艂 si臋 j膮ka膰. - I nigdy nie ppp... poka偶臋. Cho膰 trzeba ci wiedzie膰, 偶e by艂 taki mmm... moment, gdy wi膮za艂em z fotografik膮 pewne na zieje... Natury finansowej.
U艣miechn膮艂em si臋. Za艂o偶臋 si臋, 偶e nie zrozumia艂 tego u艣miechu. Nie wiedzia艂, o czym my艣la艂em. Nie wiedzia艂, co widzia艂em, lec膮c w d贸艂 czarn膮 sztolni膮 kr贸liczej nory. A widzia艂em i wiedzia艂em mi臋dzy innymi to, 偶e za sto trzydzie艣ci cztery lata, w lipcu 1996, cztery jego fotografie, przedstawiaj膮ce dziewczynki w wieku od jedenastu do trzynastu lat, wszystkie w romantycznej i podniecaj膮cej wiktoria艅skiej bieli藕nie, wszystkie w dwuznacznych, lecz erotycznie sugestywnych pozach, p贸jd膮 pod m艂otek w Sotheby's i zostan膮 sprzedane za sumk臋 czterdziestu o艣miu tysi臋cy pi臋ciuset funt贸w szterling贸w. 艁adn膮 jak na cztery kawa艂ki obrobionego technik膮 kolotypow膮 papieru.
Ale nie by艂o sensu mu o tym m贸wi膰. Us艂ysza艂em szum skrzyde艂. Na pobliskiej wierzbie usiad艂 Edgar. I zakraka艂 przyzywaj膮co. Niepotrzebnie. Sam wiedzia艂em, 偶e ju偶 czas.
- Pora ko艅czy膰 piknik - wsta艂em. - 呕egnaj, Charlesie.
Nie okaza艂 zdziwienia.
- Jeste艣 w stanie i艣膰? Twoje rany...
- Jestem kotem.
- By艂bym zapomnia艂. Jeste艣 Kotem z Cheshire. Spotkamy si臋 jeszcze kiedy艣? Jak s膮dzisz?
Nie odpowiedzia艂em.
- Spotkamy si臋 jeszcze kiedy艣? - powt贸rzy艂.
- Nevermore - powiedzia艂 Edgar.
I to by艂by, moi drodzy, w zasadzie koniec. B臋d臋 si臋 wi臋c streszcza艂. Gdy wr贸ci艂em do Krainy, popo艂udnie trwa艂o w najlepsze, bo czas p艂ynie u nas nieco inaczej ni偶 u was. Nie poszed艂em jednak do Zaj膮ca i Kapelusznika, by wsp贸lnie wypi膰 wygran膮 w zak艂adzie flaszk臋 i pochwali膰 si臋 kolejnym - po upartym Szekspirze - sukcesem w naprawianiu los贸w 艣wiatowej literatury. Nie poszed艂em do Mab, by spr贸bowa膰 za艂agodzi膰 konflikt za pomoc膮 banalnej, acz nadzianej komplementami konwersacji. Poszed艂em do lasu, by pole偶e膰 na konarze, wyliza膰 rany i wygrza膰 futro na s艂o艅cu.
Tabliczk臋 z napisem: BEWARE THE JABBERWOCK kto艣 z艂ama艂 i wyrzuci艂 w krzaki. Prawdopodobnie zrobi艂 to sam Jabberwock, osobi艣cie, bo zwyk艂 by艂 cz臋sto to robi膰. Lubi zaskakiwa膰, a ostrzegawcza tabliczka psuje mu ca艂y efekt zaskoczenia. M贸j konar by艂 tam, gdzie go zostawi艂em. Wlaz艂em na mego. Spu艣ci艂em malowniczo ogon. Po艂o偶y艂em si臋, sprawdziwszy, czy gdzie艣 w okolicy nie kr臋ci si臋 Radetzky. S艂oneczko przygrzewa艂o. W g膮szczu tumtum贸w i tul偶yc weso艂o kl膮ska艂y peliczaple. Zb艂膮kinie ryko艣wist膮ka艂y. Jaszmije smukwijne robi艂y co艣 na pobliskim gargazonie, ale nie widzia艂em, co. Odleg艂o艣膰 by艂a zbyt du偶a.
By艂o z艂ote popo艂udnie. By艂o smaszno. I smutcholijnie. Jak to u nas. Zreszt膮, przeczytajcie sobie o tym sami. W oryginale. Albo w kt贸rymkolwiek z przek艂ad贸w. Tyle ich przecie偶 jest.
Gotyk
Jacek Dukaj
Jacek Dukaj (1974) - urodzi艂 si臋 w Tarnowie, obecnie ko艅czy studia filozoficzne na Uniwersytecie Jagiello艅skim. Fantastyk膮 zarazi艂 si臋 jeszcze w dzieci艅stwie i jak przyzwoity chory natychmiast zacz膮艂 zara偶a膰 innych. Zadebiutowa艂 w wieku 16 lat opowiadaniem Z艂ota Galera, a potem wyda艂, mi臋dzy innymi, cztery ksi膮偶ki (Xsawars Wy偶ryn, W kraju niewiernych, Czarne Oceany, Extensa) oraz kilkadziesi膮t opowiada艅. Dwukrotny laureat nagrody im. Janusza Zajdla.
Gotyk to tekst chory, wypaczony i szalony, kt贸ry ma w sobie urok Frankensteina po przej艣ciach. Nie wiem, czy lektur臋 mo偶na nazwa膰 dobr膮 zabaw膮, ale... to wci膮ga!
Najwspanialsze twory cz艂owiecze
poczynaj膮 si臋 z nienawi艣ci,
najczy艣ciej l艣ni ostrze
w ciemno艣ciach nocy
Czaszki, 偶ebra, kr臋gos艂upy potrzaskane, czarne wykrzykniki ko艣ci udowych i ramiennych, strz臋py sk贸ry, a mo偶e ostatnich ubior贸w, ca艂un贸w trumiennych, w wiecznym cieniu i wilgoci, tak czy owak przegni艂e do jednej cuchn膮cej, lepkiej masy, g贸ra ludzkich szcz膮tk贸w, ha艂da organicznych staro偶ytno艣ci wspina si臋 pod chropowat膮 艣cian膮 na wysoko艣膰 pasa, piersi, oczu. Kiedy艣 byli trupami, dzi艣 nawet nimi nie s膮. Zatrzeszcz膮, zagrzechocz膮, kiedy przebiegnie szczur, rozsypi膮 si臋 w proch, gdy dotknie ich d艂o艅 cz艂owieka.
Krypta, tu spocz臋li, w krypcie pod wiekowym ko艣cio艂em. Jeszcze unosi si臋 w ch艂odnym powietrzu echo liturgicznych 艣piew贸w z celebry odprawionej kilka metr贸w ponad sklepieniem podziemnego grobu, w 艣wiecie 艣wiat艂a i ruchu, jeszcze wsnuwa si臋 w martwe nozdrza wo艅 kadzide艂. Ciep艂a jest wiosna tego roku - lecz wybi艂a ju偶 p贸艂noc i czarne kamienie mur贸w poc膮 si臋 zimn膮 wilgoci膮. Krople fizjologicznej wydzieliny budynku pozostaj膮 na palcach schodz膮cych, bo mimo 艣wiec i pochodni, jakie nios膮 ze sob膮, r臋ce odruchowo si臋gaj膮 dla wymacania oparcia. Trudno utrzyma膰 r贸wnowag臋 na nier贸wnych stopniach, wyboi艣cie ubitej ziemi, na czaszkach, 偶ebrach, kr臋gos艂upach.
- Panie Er, niech偶e pan postawi je tu, na sarkofagu.
Pan Er stawia pos艂usznie oba 艣wieczniki i przyst臋puje do zapalania knot贸w. Milcz膮ca procesja wy艂ania si臋 z mroku. Krypta powoli nape艂nia si臋 偶贸艂tym blaskiem; przedtem ciemno艣膰 przynajmniej by艂a martwa - teraz drga gor膮czkowo na granicy cienia.
Wszyscy nosz膮 maski, wi臋kszo艣膰 tak偶e d艂ugie peleryny lub p艂aszcze, obszerne kurty, czarne albo czerni pokrewne: szare, brunatne, ciemnogranatowe. Maski stanowi膮 szerokie konstrukcje z papieru, p艂贸tna i drewna, niekiedy tak偶e pi贸r i cekin贸w, bardziej pasuj膮ce do kolorowych 艣wiate艂 weneckiego karnawa艂u czy barokowego przepychu opery ni偶 p贸艂mroku ciasnych kazamat贸w. Za to ca艂kowicie kryj膮 ich oblicza, czasami zas艂aniaj膮c tak偶e usta i brod臋, pozostawiaj膮c tylko otwory na oczy. Je艣li kaptur peleryny jest zsuni臋ty, wida膰 jeszcze w艂osy.
- Panie Ce, prosimy - rzecze wysoki, chudy brunet w masce roni膮cego krwawe 艂zy smoka, krzywy pysk szczerzy szklane k艂y, rdzawe 艂uski zachodz膮 m臋偶czy藕nie za uszy, pod szcz臋k臋.
Pan Ce wyst臋puje naprz贸d, korpulentny rudzielec, bia艂a podobizna staro偶ytnego b贸stwa (Merkurego?) zakrywa mu twarz, mleczne pryzmaty wype艂niaj膮 oczodo艂y, nie spos贸b stwierdzi膰, na kogo w艂a艣ciwie on patrzy. Pod pach膮 艣ciska czarn膮 torb臋 lekarsk膮.
- Gdzie? - pyta. G艂os ma lekko zachrypni臋ty.
P艂acz膮cy Smok wskazuje najdalszy k膮t pomieszczenia, przy ha艂dzie ko艣ci.
- Musimy wiedzie膰.
Pan Ce kiwa g艂ow膮. K艂adzie torb臋 na wieku katafalku obok, otwieraj膮, wyszukuje i wyjmuje kolejne przedmioty, d艂onie ma w sk贸rzanych r臋kawiczkach, szklane fiolki wy艣lizguj膮 mu si臋 spomi臋dzy palc贸w.
Tymczasem do k膮ta krypty wchodzi dw贸ch dryblas贸w w 偶elaznych maskach, z 艂opatami w gar艣ciach. Zaczynaj膮 kopa膰, a raczej odgarnia膰 ziemi臋, 艣mieci, ko艣ci, pr贸chno drzewne i ludzkie. Nie trwa to d艂ugo, warstwa by艂a bardzo p艂ytka. Kto艣 przysuwa jeden ze 艣wiecznik贸w i oczom zebranych ukazuj膮 si臋 zawini臋te w ciemny p艂aszcz 艣wie偶e zw艂oki jasnow艂osego m臋偶czyzny. Le偶y na brzuchu, z r臋koma wygi臋tymi za plecy, twarz膮 obr贸con膮 w lewo, od 艣ciany.
呕elazne dryblasy str膮caj 膮 jeszcze z niego 艂opatami co wi臋ksze grudy ziemi, po czym odst臋puj膮.
- Panie Ce.
Pan Ce podwija r臋kawy koszuli; przedramiona ma g臋sto ow艂osione. Przykl臋ka przy trupie. 艢wiat艂o pada z ty艂u, tote偶 m臋偶czyzna przykrywa zw艂oki swym cieniem jak kirem. Inni widz膮 tylko energiczne, zdecydowane ruchy r膮k pana Ce, niczym dyrygenta albo operuj膮cego chirurga. Rach-mach-rach-mach, rach-mach-rach-mach i ju偶, gotowe - wsta艂, otrzepa艂 d艂onie.
- Cisza teraz - nakazuje pog艂osem, nie odwracaj膮c si臋 do zebranych, kt贸rzy t艂ocz膮 si臋 za jego plecami, zbita masa pozbawionych to偶samo艣ci postaci moc膮 nastroju chwili, a mo偶e bezs艂ownego obyczaju, zatrzymana dwa kroki od pana Ce. Nakazywa艂 niepotrzebnie, cisza panuje i tak, chyba nawet wstrzymali oddechy.
S艂ysz膮 wi臋c, czego normalnie by nie us艂yszeli: mamrotane przez pana Ce, bez poruszania warg i zgo艂a bez otwierania ust, szybkie, rytmiczne frazy, powtarzane z zegarow膮 cierpliwo艣ci膮. S艂owa w nich zlewaj膮 si臋 w jeden d艂ugi, basowy d藕wi臋k, nie spos贸b rozpozna膰 nie tylko ich tre艣ci, ale nawet z jakiego j臋zyka pochodz膮, nie jest to j臋zyk tej ziemi.
Pan Ce spaceruje 偶wawo na owej niewielkiej przestrzeni, jak膮 mu pozostawiono, kilka krok贸w w te i we w te obok odkopanego cia艂a - i za si贸dmym nawrotem cia艂o si臋 porusza. Najpierw drgni臋cie wywichni臋tej r臋ki, potem trzepot palc贸w i epilepsja ko艅czyn dolnych, wreszcie spazmy mimiczne i taniec gaiki ocznej pod zaci艣ni臋t膮 powiek膮.
- A dok艂adnie, jak to by艂o? - pyta cicho pan Ce, nadal nie odwracaj膮c si臋, skupiony na szarpi膮cych si臋 w p艂ytkim grobie zw艂okach. Przystan膮艂 i za艂o偶y艂 r臋 ce za plecami.
- Wszed艂 niespodzianie - odpowiada P艂acz膮cy Smok. - Stra偶nik na schodach zdj膮艂 go od razu. Sztylet w serce.
- Dobrze, ze nie w gard艂o. Zd膮偶y艂 co艣 powiedzie膰?
- No przecie偶 gdyby艣my mieli okazj臋 go przes艂ucha膰, nie trzeba by by艂o...
- Cokolwiek. S艂owo. W jakim j臋zyku. Bo dokument贸w 偶adnych przy sobie nie mia艂, prawda?
P艂acz膮cy Smok rozgl膮da si臋 po krypcie.
- Panie Wu!
Na co pada okrzyk z g艂臋bi:
- Nie rzek艂 nic!
Pan Ce kiwa g艂ow膮.
Trup zd膮偶y艂 si臋 przez ten czas nieco uspokoi膰. Doktor cmentarny kl臋ka przy jego g艂owie, g艂aszcze go po zlepionych brudem blond w艂osach. Trup, nie unosz膮c powiek, instynktownie wtula twarz w g艂adk膮, ciep艂膮 or臋kawicznion膮 d艂o艅. Z jego krtani uchodz膮 j臋kliwe, bulgocz膮ce d藕wi臋ki, na kt贸re pan Ce reaguje krzywym u艣miechem, widocznym pod kraw臋dzi膮 bia艂ej maski.
Nachyla si臋 jeszcze g艂臋biej.
- Po co tam schodzi艂e艣? - zaczyna szepta膰. - Po co? Powiedz. Jak to si臋 sta艂o? Mia艂e艣 rozkaz, ja wiem. Co ci powiedzieli? Sk膮d wiedzieli? Sk膮d wiedzia艂e艣? Powiedz!
Trup otwiera usta. Wype艂za z nich d偶d偶ownica, potem - powolne s艂owa.
- On... on mnie... a-ale jjja nic nie zrobi艂em, dlaczego on... booooli! - I ju偶 prawie szlochaj膮c: - Mnie no偶em, zb贸j w ko艣ciele, o Bo偶e, czy on, czy on... czemu si臋 rusza膰 nie...? B臋d臋 偶y艂, prawda? Pan mi pomo偶e, prosz臋 pana...
Doktor cmentarny g艂adzi go uspokajaj膮co po policzku. - Ju偶, ju偶, ju偶 dobrze, b臋dzie dobrze. Powiedz tylko. Kazali ci tam p贸j艣膰? 艢ledzi艂e艣 ich mo偶e? Co? Kazali? Czego tam szuka艂e艣?
- G艂upi, g艂upi, jeden po drugim schodzili, zauwa偶y艂em, 偶e... i jeszcze wszyscy oni... Z ciekawo艣ci. Matko Przenaj艣wi臋tsza, dlaczego tak boli, niech pan...
- Ciiii.
Pan Ce unosi g艂ow臋, obraca Hermesowe oblicze ku P艂acz膮cemu Smokowi. Ten wzrusza ramionami.
- Prosz臋 pana, prosz臋 pana...! - j臋czy martwy blondyn. Nie mo偶e mie膰 wi臋cej ni偶 dwadzie艣cia lat.
- M贸wi prawd臋? - pyta zakapturzony m臋偶czyzna w masce szalonego b艂azna.
- Na pocz膮tku zawsze m贸wi膮 - stwierdza doktor trup贸w.- 艁garstwa trzeba dopiero si臋 nauczy膰, 艂garstwo trzeba wymy艣le膰; prawda przychodzi naj艂atwiej.
- To nam wystarczy - rzecze P艂acz膮cy Smok.
Pan Ce po raz trzeci kiwa g艂ow膮.
St臋kaj膮c, przewraca zw艂oki na plecy. Blondyn zaczyna recytowa膰 litani臋 do Matki Boskiej. Prawa po艂owa jego twarzy jest czarna, zaskorupia艂a wilgotn膮 ziemi膮, 艂膮cznie z okiem. Walczy o otwarcie oka lewego. Mamrocze s艂owa modlitwy, coraz szybciej. Ko艅czyny podryguj膮 w nieregularnych skurczach, po艂amane paznokcie drapi膮 naoko艂o.
Koszula na piersi trupa przesi膮kni臋ta jest krwi膮, teraz ju偶 twardo skrzepni臋t膮. Pan Ce 艂amie strup, rozdzieraj膮c energicznym szarpni臋ciem tkanin臋; jeden z rogowych guzik贸w strzela do g贸ry i odbija si臋 od drewnianej maski doktora, tsz-tuk, po czym ginie w p贸艂mroku krypty.
Nie podnosz膮c si臋, pan Ce si臋ga wzwy偶, w prawo, do wn臋trza torby. Co艣 wyjmuje, lecz dopiero, gdy jasny b艂ysk przeszywa krypt臋, widz膮, co doktor przy艂o偶y艂 do torsu trupa: kr贸tki, prosty n贸偶 chirurgiczny. Rach-mach, rach-mach - krew oczywi艣cie nie p艂ynie, a i j臋ki m艂odzie艅ca s膮 tylko odrobin臋 g艂o艣niejsze, za to sucha sk贸ra p臋ka z ostrym trzaskiem, zgrzyta stal ze艣lizguj膮ca si臋 po mostku i 偶ebrach. Na koniec pan Ce rozwiera klatk臋 piersiow膮 samymi or臋kawicznionymi d艂o艅mi, wbijaj膮c zakrzywione palce w 艣wie偶e mi臋so. Blondyn usi艂uje unie艣膰 g艂ow臋 i zajrze膰 sobie do wn臋trza piersi, lecz nadal nie jest w stanie nawet otworzy膰 oczu.
Dogrzebawszy si臋 do serca - ma艂ego, czarnego, nieruchomego mi臋艣nia - pan Ce si臋ga po flaszeczki pe艂ne g臋stego oleju, tajemnych ingrediencji. Wylewa, wysypuje, wytrz膮sa je wprost w ciemn膮 jam臋 w korpusie mamrocz膮cego trupa.
- Matko mi艂osierdzia, matko lito艣ci i 艂aski, matko ofiarno艣ci i dobroci...
Szept doktora 艣mierci jest wobec tej litanii prawie nies艂yszalny; zapewne znowu powtarza rytmicznie obcoj臋zyczne formu艂y. Modl膮 si臋 obaj, jeno b贸stwa r贸偶ne.
Pan Ce prostuje si臋, szybkim ruchem zdejmuje 艣wiec臋 ze 艣wiecznika, wciskaj膮 p艂omieniem w d贸艂 w otwart膮 pier艣 zabitego, po czym odskakuje.
Zielony p艂omie艅 bucha na kr贸tk膮 chwil臋 na metr wzwy偶, trup zgina si臋 prawie w p贸艂, rozchyla si臋 lewa powieka, czerwone bia艂ko 艂ypie w panice, krzyk przera藕liwy, wysoki i wibruj膮cy, wyrywa si臋 z brudnych ust. Zaraz opada, ginie, po艂kni臋ty przez ciemno艣膰 jak i sam trup, znowu kawa艂 martwego cia艂a, bezduszna zgnilizna.
Pan Ce powoli wyciera d艂onie - to znaczy sk贸rzane r臋kawiczki - w bia艂膮 szmat臋, zapina mankiety koszuli, chowa do lekarskiej torby swoje akcesoria... Mleczne pryzmaty spogl膮daj膮 na P艂acz膮cego Smoka.
- Zakopcie go z powrotem - rzecze ten.
Dryblasy w 偶elaznych maskach przyst臋puj膮 do pracy, szcz臋kaj膮 艂opaty.
Uwaga zebranych powoli odwraca si臋 od tego k膮ta krypty i t艂um si臋 spontanicznie reorganizuje, tworz膮c ciasny kr膮g wok贸艂 P艂acz膮cego Smoka i drugiego 艣wiecznika. Cienie 艂opocz膮 na 艣cianach, w motylim rozedrganiu zachodz膮c na siebie i odskakuj膮c na boki, po ceg艂ach, po g艂azach, po trumnach, ko艣ciach, sarkofagach. Plamy 艣wiat艂a natomiast k艂ad膮 si臋 bli偶ej: na tych l艣ni膮cych, wypolerowanych obliczach z drewna i papieru, zamro偶onych w upiornych minach, grymasach zwierz臋cych, wytrzeszczach pustych oczodo艂贸w. Tu tylko pi贸ro zafaluje, tylko cekin b艂y艣nie.
- Panowie - zaczyna cicho Smok - to dobra nowina i Bogu winni艣my dzi臋kowa膰, 偶e 贸w nieszcz臋艣nik nie okaza艂 si臋 pos艂anym za nami agentem.
- Nie trzeba go by艂o od razu zabija膰.
- Nie ma pan racji, panie En - rzecze P艂acz膮cy Smok. - Pan Wu s艂usznie uczyni艂 i podobnego zdecydowania spodziewam si臋 tak偶e od tego, co dzisiaj pe艂ni wart臋, jak i od przysz艂ych stra偶nik贸w. Dobrze wszyscy wiemy, jaki jest los nie ostro偶nych. My, kt贸rzy po艣wi臋cili艣my sprawie nasze 偶ycia, po艣wi臋ci膰 musimy tak 偶e nasze sumienia, je艣li po艣wi臋cenie 偶ycia ma mie膰 jakikolwiek sens. Inaczej po prostu zginiemy malownicz膮 艣mierci膮, jak oni wszyscy.
Pan En - siwy w艂os nad ptasi膮 mask膮, zgarbione plecy pod czarn膮 peleryn膮 - nie ugina si臋 wobec nieust臋pliwego spojrzenia Smoka.
- Nie myl臋 si臋, s膮dz膮c, i偶 jest to uwertura do pana w艂a艣ciwej propozycji - bar dziej stwierdza, ni偶 pyta. - Pan nas tak perfidnie zmi臋kcza, krok po kroku. Skoro istotnie obawia艂 si臋 pan zdrady i zasadzki, czy dla przes艂uchania tego biedaka mu sia艂 pan raz jeszcze sprowadza膰 tu nas wszystkich? To dopiero jest g艂upota i nie potrzebne ryzykanctwo! Ale nie, pan doskonale wie, co czyni: mieli艣my by膰 艣wiadkami, mieli艣my sta膰 i patrze膰, zaakceptowa膰 konieczno艣膰, bez s艂owa przy zna膰 racj臋 艣rodkom. I stali艣my, patrzyli艣my. A teraz powie pan swoje, panie El.
Pan El, pan Smok milczy. Milczy, gdy starzec m贸wi, milczy, gdy zapada cisza. I im d艂u偶ej milczy, tym bardziej ro艣nie jego w艂adza nad zebranymi, i tym drobniejszy i bardziej wystraszony zdaje si臋 pan En. Nie wida膰 twarzy 偶adnego z nich, lecz gadzi pysk w p艂ynnej oblewie 艣wiat艂a i cienia przybiera szyderczy, gro藕ny wyraz.
呕elazne dryblasy zako艅czy艂y tymczasem swoj膮 prac臋. Pan El odprowadza ich wzrokiem, kiedy chowaj膮 w k膮cie 艂opaty. Opiera si臋 o trumn臋, lewa r臋ka spoczywa na p臋kni臋tej czaszce, pan El machinalnie j膮 podnosi i obraca w d艂oni. Kto艣 parska 艣miechem. P艂acz膮cy Smok dmucha czaszce w oczodo艂y.
- Czy偶 nie zgadzamy si臋 ju偶 wszyscy co do celu? - pyta retorycznie. - Czy偶 problemem naszym nie pozostaje w tej chwili jedynie nieskuteczno艣膰 metod? Wspomnijcie pana Ka: by艂a decyzja, by艂 plan, by艂a okazja. A on zawi贸d艂. Dlaczego?
- Poniewa偶 jednak najwyra藕niej zgoda co do celu nie jest tak zupe艂na - rzecze pr臋dko pan En. - Albowiem w ostatecznym rozrachunku r贸wnie偶 ten mord nie by艂by celem, jeno 艣rodkiem, s艂uszno艣膰 kt贸rego mo偶na i nale偶y kwestionowa膰. Fan Ka si臋 zawaha艂, pan Ka dopu艣ci艂 do g艂osu sumienie.
- Ot贸偶 to! A dlaczego?
- Poniewa偶 jest cz艂owiekiem - syczy starzec.
P艂acz膮cy Smok chyli przed nim g艂ow臋.
- A zatem rozumiemy si臋 doskonale. P贸ki wykonanie nale偶e膰 b臋dzie do cz艂owieka i do ludzkiej r臋ki cios ostatni, p贸ty nie mo偶emy by膰 pewni sukcesu. Takie historie, jak pana Ka, b臋d膮 si臋 powtarza膰 i nawet w najdogodniejszej sytuacji najgorliwiej si臋 tu nam zaprzysi臋gaj膮cy - zawaha si臋, cofnie, odst膮pi przed majestatem. Tu trzeba serca twardego i g艂owy zimnej. A my co?
- Jaka zatem jest pa艅ska propozycja? - pyta wysokim g艂osem m艂odzian w masce upiora.
- Moja propozycja... - Pan El rozgl膮da si臋 doko艂a, a偶 wy艂awia wzrokiem w chybotliwym cieniu bia艂膮 jak ko艣膰 twarz Merkurego; pan Cc spakowa艂 si臋 ju偶 i do prowadzi艂 do porz膮dku po czarnych obrz臋dach, teraz stoi w milczeniu z lekarsk膮 torb膮 pod pach膮, mleczne kryszta艂y gapi膮 si臋 艣lepo na P艂acz膮cego Smoka.
Pan El wyci膮ga r臋k臋 i odwr贸con膮 czaszk膮 wskazuje doktora. Doktor sk艂ada lekki uk艂on.
- Nawet nie ma pan odwagi powiedzie膰 tego g艂o艣no! - parska pan En. - C贸偶 takiego wymy艣li艂 pan wraz ze swoim szata艅skim przyjacielem?
Na te s艂owa P艂acz膮cy Smok po raz pierwszy okazuje irytacj臋. Odrzuciwszy rozp臋kni臋ty czerep wyst臋puje ku starcowi, nachyla si臋 nad nim. W owym ruchu, w pozie zawarta jest oczywista gro藕ba, lecz gdy przemawia, g艂os prawie 艂amie mu si臋 od nagle uwolnionego 偶alu.
- Dlaczego m贸wisz do mnie, jakbym by艂 twoim wrogiem? Dlaczego dopowiadasz moim zamiarom pod艂e motywy? Wyprzesz si臋 mnie teraz? To ty mnie wszystkiego nauczy艂e艣, od ciebie przej膮艂em idea艂y, wszystko, w co wierz臋 i dla czego got贸w jestem odda膰 偶ycie. Wi臋c teraz, kiedy pojawia si臋 szansa na zwyci臋stwo, cho膰by cz膮stkowe, jak powiesz ma艂e i o niczym nieprzes膮dzaj膮ce, jakim wszak偶e wy, ty i twoi towarzysze, me mo偶ecie si臋 jak dot膮d poszczyci膰... wi臋c teraz... - pan El musi prze艂kn膮膰 艣lin臋, s艂owa z trudem przeciskaj膮 si臋 przez krta艅 - teraz ja jestem z艂y, teraz jestem przeniewierca, niegodny, diabe艂 i przekl臋tnik, bo kto tu kr贸lob贸jstwo by艂 planowa艂, kto monarszej krwi przelanie zaprzysi臋ga艂? Anio艂owie! 艢wi臋ci!
- Przecie偶 wiesz - rzecze cicho pan En.- Przecie偶 me musz臋 ci t艂umaczy膰. Nie m贸wisz teraz do mnie, m贸wisz do nich. Bo ty wiesz najlepiej. Racje, dla kt贸rych godzimy si臋 na czyny, na jakie si臋 godzimy - one p艂yn膮 z tego samego 藕r贸d艂a, kt贸re ty teraz chcesz zbruka膰, nurzaj膮c si臋 w owych nieczysto艣ciach. Nic istniej膮 idea艂y absolutne, niezale偶ne od wszystkich innych, kt贸rych nic me mo偶e dotkn膮膰 i nic nie ma na nie wp艂ywu. Je艣li dla prawdy musisz zabija膰, niewiele warta taka prawda. Kiedy dla zachowania 偶ycia musisz k艂ama膰 - c贸偶 znaczy takie 偶ycie? Ka偶dy idea艂 mierzony jest wzgl臋dem pozosta艂ych idea艂贸w, l je艣li teraz ty...
- O! Kazanie o moralno艣ci, jak偶eby inaczej! To zawsze dobra strategia: nie ma takiego cz艂owieka, takiego czynu i my艣li, w kt贸rych nie znalaz艂by艣 grzechu. Wi臋c najlepiej nie r贸bmy mc! Tylko ze tak naprawd臋 tw贸j sprzeciw budzi zupe艂nie co innego. S艂usznie sam rzek艂e艣: nieczysto艣膰. Bo 偶eby艣my to samo przeprowadzili w marmurowych pa艂acach, w perfumowanym jedwabiu, wierszem pi臋knym i pod jasnymi sztandarami, samemu nie widz膮c, nie dotykaj膮c - o, to prosz臋, a jak 偶e, s艂owa by艣 nie rzek艂. Ale 偶e 艣mier膰 w dekoracji 艣mierci, 偶e brud w brudzie, krew w krwi i ciemno艣膰 w ciemno艣ci - uuu, obrzydlistwo, poni偶ej naszej godno艣ci, 偶adnego w tym romantyzmu nie ma, 偶adnej glorii. Bo owszem, mo偶na na wet zabi膰, nawet samemu zgin膮膰, byle zachowuj膮c pozory. Prawda? Prawda?
Ten sp贸r nie ma ko艅ca, mog膮 tak godzinami, s艂owa przeciwko s艂owom, gad przeciwko ptakowi, wzajem si臋 karmi膮c i podjudzaj膮c. Wi臋kszo艣膰 zapewne zna ich argumenty na pami臋膰, s艂uchaj膮 ich teraz tak, jak si臋 s艂ucha rytualnej deklamacji, refrenu nudnego a koniecznego obrz臋du. Rych艂o wi臋c zaczynaj膮 si臋 t艂umione przez maski szepty, powolne rozmowy, ruch niecierpliwy na granicy cienia.
Ci dwaj spieraj膮 si臋 nadal - a偶 trzeci g艂os wybija si臋 ponad ich g艂osy, zdanie po zdaniu przyci膮gaj膮c uwag臋 kolejnych spiskowc贸w, tak rozchodz膮 si臋 po krypcie kr臋gi ciszy, na koniec milkn膮 wszyscy pr贸cz niego: pan Ce nadal m贸wi, cicho, niespiesznie, w sta艂ym rytmie, roztargniona recytacja.
- ...ze stali, nie z gliny. W roku pa艅skim tysi膮c czterysta dziewi臋膰dziesi膮tym drugim, trzydziestego pierwszego marca, w mie艣cie sarace艅skim Grenadzie, dopiero co zdobytym przez chrze艣cija艅skie wojska dzi臋ki 偶ydowskiemu zlotu, kr贸l Ferdynand i kr贸lowa Izabella podpisali edykt o wygnaniu wszystkich 偶yd贸w z Kastylii i Aragonii, pozbawiaj膮c domu i maj膮tku setki tysi臋cy rodzin. Rabi Izaak Meszucha moc膮 S艂owa powo艂a艂 do s艂u偶by Obro艅c臋, jak od wiek贸w w czasach strachu i opresji czynili mistrzowie Kaba艂y - z gniewu, ze strachu w艂a艣nie i dla zemsty. Pod艂ug Ksi臋gi Stworzenia, Sepher Yetzirah, gdzie Drzewo 呕ycia rozwija si臋 w s艂owach i znakach, tak on - przemiesza艂 je, zwa偶y艂, transformowa艂, Alef z nimi wszystkimi i wszystkie z Alef, Bet z nimi wszystkimi i wszystkie z Bet, powtarzaj膮 si臋 w cyklu i istniej膮 w dwustu trzydziestu jeden Wrotach, bo wszystko, co jest uformowane, i wszystko, co jest wypowiedziane, pochodzi z Imienia. Jego prawdziwe imi臋 jest oczywi艣cie nieznane; wi臋kszo艣膰 nieprawdziwych r贸wnie偶 zapomniano. Zwano go M艂otem, Marcusem, Dziadkiem Stal膮, Abuelo Acero, Carnifexem, Carnicero, Mactare, Ish, Belu膮, Pugnusem, Adamasem. Przetrwa艂 w setce legend i tysi膮cu koszmar贸w. Mo偶na go dojrze膰 w rogach obraz贸w, w tle fresk贸w, w u艂omnych formach rze藕b, uwiecznianego na przestrzeni wiek贸w przez artyst贸w 艣mierci, piek艂a, cierpienia i rozk艂adu. Jego to rodzaju wo艂anie rozlega si臋 z Psalmu Dawidowego, kiedy chwalimy Boga tymi s艂owy: „Dzi臋kuj臋 Ci, 偶e mnie stworzy艂e艣 tak cudownie, godne podziwu s膮 Twoje dzie艂a. I dobrze znasz moj膮 dusz臋, nie tajna Ci moja istota, kiedy w ukryciu powstawa艂em, utkany w g艂臋bi ziemi. Oczy Twoje widzia艂y me czyny i wszystkie s膮 spisane w Twej ksi臋dze; dni okre艣lone zosta艂y, chocia偶 偶aden z nich jeszcze me nasta艂”. Lecz oni, kt贸rzy utkali Abuelo Acero - oni nie znali z g贸ry wszystkich jego czyn贸w. Przypisuje si臋 mu niezliczon膮 ilo艣膰 mord贸w. Na pocz膮tku by艂 zaiste stra偶nikiem, obro艅c膮 Ludu Wybranego, strzeg艂 ich w diasporze, usuwa艂 wrog贸w, pomaga艂 przyjacio艂om. Ale czas mija艂 i ci, co znali Imi臋 Dziadka Stali i mogliby obr贸ci膰 go w proch - sami obr贸cili si臋 w proch. Nie pozosta艂 nikt, kto by nad nim panowa艂, i nikt, kto m贸g艂by wydawa膰 mu rozkazy. Post臋powa艂 wi臋c z pami臋ci przyzwyczaje艅, odgaduj膮c swoje cele i domy艣laj膮c si臋 powinno艣ci. Na koniec musia艂 radzi膰 sobie sam, samemu dba膰 o przetrwanie i rekonstruowa膰 si臋 z dost臋pnych materia艂贸w. Podejmowa艂 si臋 za z艂oto rozmaitych zada艅, byle nie stoj膮cych w sprzeczno艣ci z dawnymi rozkazami. Musia艂 te偶 samemu zacz膮膰 zg艂臋bia膰 sekrety Kaba艂y, by przeprowadzi膰 rytua艂y podtrzymuj膮ce go w istnieniu. Skupowa艂 stare teksty i rzadkie substancje od po艣rednik贸w w ca艂ej Europie, a ci z kolei kontaktowali go z lud藕mi zainteresowanymi jego us艂ugami. Wymieni艂em z nim listy przez Buchhandhmg Herr Lintzera. Marcus Mactare nigdy si臋 nie zawaha, nie zarzuci raz podj臋tego zamiaru, nie cofnie si臋 przed 偶adn膮 konieczno艣ci膮. Wykona, co przyrzek艂. Nie powstrzyma go ni zimne ostrze, ni s艂owo 艣wi臋te, ni pistoletowa kula. Nie ma serca. Kawa艂 staro偶ytnego 偶elastwa poruszany S艂owem. Jedna my艣l: ratsach, ratsach, ratsach. Najwspanialsze twory cz艂owiecze poczynaj膮 si臋 z nienawi艣ci.
Doktor trup贸w zamilk艂, a oni przez d艂ug膮 chwil臋 ws艂uchuj膮 si臋 jeszcze w jego milczenie. Pod 艣cian膮 przebiega szczur, zwraca si臋 ku niemu kilka masek - dopiero to wytr膮ca ich z zas艂uchania.
- Khm, o czym w艂a艣ciwie pan m贸wi? - skrzeczy przez suche gard艂o pan En. - O jakim艣 przekl臋tym 偶ydowskim golemie?
- Bo co? - atakuje bez zw艂oki P艂acz膮cy Smok. - Bo to mo偶e by膰 tylko durny m艂odzian o gor膮cej g艂owie jeden, si贸dmy, dwudziesty, krew ich wszystkich na naszych r臋kach, gdy gin膮 w skazanych na niepowiedzenie pr贸bach - to jest w porz膮dku, to jest dobre, na to si臋 zgadzamy. Ale morderca, kt贸ry nie zawiedzie, zimne 偶elazo bezduszne - o, nie, to wbrew tradycji, jak o tym pie艣艅 u艂o偶y膰, jak rozczuli膰 dziatki...
Wchodzi mu w s艂owo Upi贸r o wysokim g艂osie:
- Wi臋c jak? Przes膮dzone ju偶? Otrzyma艂 zlecenie? Zap艂acono mu? Kiedy zabije?
- Jutro w nocy - ucina pan El.
- Pos艂a艂em mu zaproszenie - rzecze pan Ce. - Powinien si臋 tu zjawi膰.
- Wot i s艂owno艣膰 potwora! - szydzi starzec.
Na co wielki ha艂as i ruch poczyna si臋 w ha艂dzie ko艣ci i trumiennych szcz膮tk贸w, zgnilizna osypuje si臋 po zgnili藕nie, tocz膮 si臋 po ziemi br膮zowe czaszki, trzeszczy drewno. Ludzie odskakuj膮, kto艣 przewraca jedn膮 ze 艣wiec. Nag艂a rekofiguracja t艂umu zaburza ustalon膮 r贸wnowag臋 mi臋dzy 艣wiat艂em a cieniem. Cie艅, o艣mielony, rzuca si臋 naprz贸d i pod jego to p艂aszczem wyst臋puje z ukrycia za ha艂d膮, w 艂omocie i zgrzycie ci臋偶kiego metalu, AbueloAcero, Dziadek Stal. Stal jego ko艅czynami, stal jego torsem, stal jedynym okryciem, stalowy grawerunek - martw膮 twarz膮, stal, gdzie serce. Zatrzyma艂 si臋, stoi. Jest niski, ni偶szy od najni偶szego ze spiskowc贸w. Proporcje jego metalowego cia艂a przywodz膮 na my艣l ma艂pi膮 anatomi臋: absurdalnie szerokie bary, 艂apy si臋gaj膮ce prawic kolan, g艂owa jak m艂ot, podana w prz贸d, osadzona na karykaturalnie grubym karku. Stopy wielkie, p艂askie, rozcapierzone w trudn膮 do zliczenia ilo艣膰 gru藕lastych paluch贸w, z kt贸rych jedne s膮 d艂u偶sze, inne kr贸tsze, jedne g艂adkie, inne kolczaste, jedne proste, inne zakrzywione. On w og贸le jest asymetryczny, zbudowany z nie pasuj膮cych do siebie cz臋艣ci, posk艂adanych w chaotyczn膮 ca艂o艣膰. Tylko w zarysie przypomina cz艂owieka. 呕ebra - z lewej siedem, z prawej pi臋膰 - stanowi膮 kolekcj臋 wygi臋tych do wewn膮trz u艂amk贸w ostrzy szabli, bu艂at贸w, mieczy, kind偶a艂贸w, kordelas贸w, pochodz膮cych z r贸偶nych czas贸w i kultur, na niekt贸rych mo偶na jeszcze dojrze膰 wykute napisy, litery 艂aci艅skie i arabskie. Pier艣 kryje gruba 艂atanina rozmaitych blach, pancerzy, fragment贸w zbroi, ryngraf贸w, tarcz heraldycznych, a to, co s艂u偶y za prawy obojczyk, pochodzi chyba z lokomotywy czy innego potwora ognia i pary. Z prawego uda wyrasta grzebie艅 偶eliwnych guz贸w uformowanych w miniaturowe maszkarony. Lewy bark, pokryty ob艂膮 膰wiartk膮 dzwonu, jest wy偶szy, masywniejszy, lewe rami臋 powsta艂o chyba z rozerwanej lufy armatniej; Marcus wydaje si臋 przechyla膰 na t臋 stron臋. W istocie stoi prosto, w bezruchu w艂a艣ciwym przedmiotom martwym. Nie unosi wszak jego piersi 偶aden oddech, nie mrugaj膮 jego oczy. Nic posiada zreszt膮 powiek. Te oczy - to p艂ytkie wg艂臋bienia w rze藕bionej tarczy twarzy. P艂aska p艂yta oblicza, przynitowana do ci臋偶kiego 艂ba na policzkach i podbr贸dku, ryta jest w prymitywny wz贸r sugeruj膮cy istnienie w tym ciemnym metalu ust, nozdrzy, uszu, oczu w艂a艣nie. Ale nadal jest to jedynie symbol twarzy, nie twarz. By zwi臋kszy膰 podobie艅stwo, pomalowano go niegdy艣 w barwach r贸偶u, czerwieni i czerni; malunek cz臋艣ciowo zszed艂, najlepiej zachowa艂y si臋 wysokie 艂uki brwi, poci膮gni臋te grubo, na wschodni膮 mod艂臋, oraz blade migda艂y policzk贸w - niczym z prawos艂awnych ikon. Odmalowano mu tak偶e ciemne gwiazdy 藕renic, lecz i one zgas艂y. Dziadek Stal spogl膮da na krypt臋 oczyma absolutnie bezbarwnymi jak owe staro偶ytne pos膮gi Apollin贸w i Aten. Nad szerokim kowad艂em czo艂a rozci膮ga si臋 wyszczerbiona kryza, fragment rycerskiego he艂mu stanowi膮cy cz臋艣膰 zwartej kopu艂y czaszki. W cieniu kryzy ginie wykuta w 偶elazie hebrajska litera. Podobnie pod okapami bark贸w i miednicy niewidoczne s膮 zawiasy, na kt贸rych umocowano pot臋偶ne ko艅czyny: nogi i r臋ce to sploty stalowych wst臋g, spiral, 偶ebrowanych pr臋t贸w, ci膮g贸w obr臋czy - ka偶da ko艅czyna niepodobna do innych. U lewej d艂oni ma cztery palce, u prawej - siedem, w tym dwa kciuki (paznokie膰 jednego z nich to j臋zyk pistoletowego spustu). Pod wa艂em miednicy 偶adne stalowe przyrodzenie nie pi臋tnuje Belui znakiem p艂ci - nale偶y do p艂ci S艂owa, jest rodzaju Wypowiedzianego.
Stoi, czeka. Nikt nie ma odwagi odezwa膰 si臋 do艅, nikt nie ma odwagi wykona膰 pierwszego ruchu. Jak odsun臋li si臋 ze strachu, gdy si臋 objawi艂, tak pozostaj膮 st艂oczeni w cieniu. Stal l艣ni w migotliwym blasku 艣wiec.
Oddychaj膮 szybko; to s艂ycha膰 - ich oddechy. Maski nieruchome, zwr贸cone w okr臋gu ku metalowemu pos膮gowi: zwierz臋ta, bogowie, b艂azny, kolorowe alegorie; tylko oczy 偶ywe w w膮skich otworach. Ob艂oki ciep艂ej pary przed maskami.
Nareszcie pan En wyrywa si臋 z kr臋gu. Spluwa, okr臋ca si臋 na pi臋cie i wychodzi, zawijaj膮c zgarbione cia艂o w czarn膮 peleryn臋; wraca echo jego krok贸w na pogr膮偶onych w ciemno艣ci schodach.
Za nim pod膮偶aj膮 kolejni, odwracaj膮c si臋 jakby ze wstydem, szybko kryj膮c si臋 pod kapturami, bez s艂owa, unikaj膮c nawzajem swego wzroku - jeden, drugi, trzeci, wydaje si臋, 偶e t艂um podj膮艂 decyzj臋, wychodz膮 wszyscy. Kto艣 zabra艂 艣wieczniki, pozosta艂o jedynie kilka samotnych 艣wiec - na trumnie, na sarkofagu, na wystaj膮cej cegle.
Pan El, zanim wyjdzie, si臋ga za pazuch臋 i wyjmuje p臋katy mieszek. Carnicero unosi prawic臋, rozwiera palce. Mieszek brz臋czy, gdy uderza we wn臋trze jego d艂oni. Carnicero zamyka pancern膮 gar艣膰.
Pan El wychodzi. Na pierwszym stopniu ogl膮da si臋 jeszcze przez rami臋; potem wybiega po艣piesznie do ko艣cio艂a.
Pozosta艂 tylko doktor trup贸w. 艢ciska pod pach膮 swoj膮 torb臋. Bia艂e oblicze Hermesa wpatruje si臋 w kanciasty p贸艂profil Dziadka Stali.
Abuelo Acero obraca g艂ow臋 ku doktorowi, jakby istotnie widzia艂 go p艂ytkimi grawerunkami oczu.
- Jutro dostaniesz list z informacj膮 o miejscu jego pobytu nast臋pnej nocy - m贸wi doktor. - Po pr贸bie pana Ka sta艂 si臋 bardzo ostro偶ny, przenosi si臋 co chwila. Mamy cz艂owieka na dworze, wi臋c...
Pan Ce milknie, a poniewa偶 Belua milczy r贸wnie偶, ponownie zapada ci臋偶ka cisza. Ich twarze - ciemna, metalowa i bia艂a, ko艣ciana - trwaj膮 w bezruchu, zwr贸cone ku sobie.
- Je艣li... - zaczyna doktor szeptem, lecz traci dech po pierwszym s艂owie. Przek艂ada torb臋 z r臋ki do r臋ki, oblizuje wargi. - Przecie偶 widz臋, 偶e przez te setki lat zd膮偶y艂e艣 wymieni膰 si臋 prawie ca艂kowicie, cz臋艣膰 po cz臋艣ci. Jeste艣 teraz na swoje w艂asne rozkazy; sobie pos艂uszny i moc膮 przez siebie wypowiedzianego S艂owa poruszany - o偶ywi艂e艣 sam siebie. Tak poczynaj膮 si臋 bogowie. Tak rodz膮 si臋 religie. Ja...
Ale Carnicero nadal milczy.
- Czy ty w og贸le potrafisz m贸wi膰? - rzuca pytanie pan Ce, me czeka wszak偶e na odpowied藕. - Tak czy owak, wiem, ze posiadasz wiedz臋 stawiaj膮c膮 ci臋 na r贸wni z najwi臋kszymi mistrzami Sztuki naszych czas贸w. Obaj mo偶emy bardzo skorzysta膰 na tej wsp贸艂pracy. Tak naprawd臋 musisz si臋 przecie偶 bez przerwy ukrywa膰. Niewiele jest miejsc, gdzie mo偶esz si臋 bez obawy pokaza膰, nie masz dost臋pu do tylu ludzi, przedmiot贸w, informacji. M贸g艂by艣 na mnie polega膰. Zapewni艂bym ci wszelkie...
Co艣 zaczyna si臋 obraca膰 we wn臋trzu Dziadka Stali, pancerny zegar, z臋bate tryby mi臋dzy 偶elaznymi miechami. Nie porusza g艂ow膮, nie zmienia si臋 p艂askorze藕ba jego oblicza, a jednak zza p艂yt piersiowych dochodzi, mi臋dzy szumem i klekotem, zgrzytliwy g艂os, w nieludzko r贸wnym rytmie formu艂uj膮cy kolejne sylaby, s艂owa, zdania.
Oto m贸wi:
- S艂ugi sam sobie sporz膮dzam. Nie po偶膮dam, tkkkkkt, cz艂owieczych ho艂d贸w. C贸偶 one mnie. Ksi膮偶臋ta, tkkkkkt, przede mn膮 kl臋kali, kr贸lowie przede mn膮, tkkkkkt, kl臋kali, cesarze, papie偶e. Widzia艂em, tkkkkkt, narodziny i upadek imperi贸w, tkkkkkt, st膮pa艂em po ich gruzach. Widzia艂em miasta, tkkkkkt, w ogniu, miasta po偶arte przez pustynie, tkkkkkt, po艂kni臋te przez morza, kroczy艂em ich ulicami, tkkkkkt. Spacerowa艂em przez 偶ar wulkan贸w i, tkkkkkt, zmra偶aj膮ce wszelkie 偶ycie wichry krain lodu, tkkkkkt. Widzia艂em bitwy tak okrutne, tkkkkkt, 偶e konie dusi艂y si臋 od smrodu krwi, tkkkkkt, pobojowiska si臋gaj膮ce od horyzontu, tkkkkkt, po horyzont, groby jak kopalnie trup贸w, tkkkkkt. Bra艂em udzia艂 w tych bitwach. Sta艂em na blankach, tkkkkkt, niezdobytych twierdz i zdobywa艂em te, tkkkkkt, twierdze. S艂uchali mnie wodzowie lud贸w Proroka, tkkkkkt, i Ukrzy偶owanego, najwi臋ksi rycerze, tkkkkkt, sk艂aniali przede mn膮 g艂owy. M贸j miecz zmienia艂, tkkkkkt, granice mocarstw i linie dynastii, tkkkkkt. Powo艂ywa艂em do 偶ycia i powo艂ywa艂em, tkkkkkt, do 艣mierci; powo艂ywa艂em do s艂awy, tkkkkkt, i zrzuca艂em w zapomnienie. Biskupowie, tkkkkkt, i scholarzy popadali z mej przyczyny, tkkkkkt, w ob艂臋d. Bog贸w i religie wykuwa艂em, tkkkkkt, ja. Pierwszy jest kult strachu, drugi jest kult po偶膮dania, tkkkkkt. Stworzony. Nie pami臋tam, 偶ebym zosta艂, tkkkkkt, przez kogokolwiek stworzony. Sam si臋 stwarzam, tkkkkkt, nieustannie. Wy jeste艣cie rdz膮 na moich, tkkkkkt, palcach. Precz.
Jego ton nie zmienia si臋 do samego ko艅ca; ni ton, ni rytm, ni barwa g艂osu, jednaki metaliczny hurgot, tchnienie stalowych p艂uc - lecz zimna gro藕ba zawarta w ostatnim s艂owie zdaje si臋 tak oczywist膮, 偶e pan Ce nie waha si臋 ani sekundy. P贸ki Marcus m贸wi艂, nale偶a艂o sta膰 bez drgni臋cia, lecz teraz doktor trup贸w zrywa si臋 z miejsca, prawie biegiem dopada schod贸w i znika w ich mroku, nawet nie obejrzawszy si臋 za siebie. S艂ycha膰 przez chwil臋 po艣pieszny tupot jego st贸p i istotnie Abuelo Acero przez t臋 chwil臋 jeszcze trwa zatrzymany w pozie, jakby nas艂uchuj膮c. Potem wraca za ha艂d臋 ko艣ci, podnosi i rozk艂ada obszern膮, czarn膮 peleryn臋, zawija si臋 w ni膮 szczelnie, na g艂ow臋 naci膮gaj膮c ci臋偶ki kaptur - barczysty mnich o kroku jak uderzenie kowalskiego m艂ota - i tak wychodzi na 艣wiat.
Kiedy艣 by艂a to sypialnia pi臋knej kobiety. Abuelo Acero stoi przy szeroko otwartym oknie, nagi, to znaczy jeno w stali. Drewniany karze艂 ku艣tyka po pokoju, pow艂贸cz膮c wszystkimi siedmioma ko艅czynami. Zegary miasta bij膮 贸sm膮, zachodzi S艂o艅ce.
Kiedy艣 by艂a to sypialnia pi臋knej kobiety, pozosta艂o艣ci okolonego czerwonymi fr臋dzlami baldachimu ponad wysokim 艂o偶em powiewaj膮 w ciep艂ym, majowym wietrze p艂yn膮cym nieregularnymi falami znad miasta. Reszta wystroju pomieszczenia pozostaje w bezruchu, zbyt ci臋偶ka dla poruszenia przez najsilniejszy nawet wiatr. Ze 艣cian zwisaj膮 d艂ugie 艂a艅cuchy o ogniwach wielkich jak pi臋艣膰 i drobniejszych od obr膮czki; pod 艣cianami pi臋trzy si臋 z艂om, 偶elazne piecyki, p臋kni臋te kot艂y, wiadra blaszane, pogi臋te rury, pi艂y, kleszcze i m艂oty, 偶eliwne p艂yty, fragmenty kunsztownych odlew贸w, parkan贸w, krat, rwanych z nitami oku膰, nawet latarni ulicznych. Cz臋艣膰 przedmiot贸w z tej kolekcji zatraci艂a ostatnie cechy swej pierwotnej funkcji, nic spos贸b odgadn膮膰, jakie mog艂o by膰 przeznaczenie owych amorficznych bry艂 stali, sztuka, nie sztuka, artystyczne cierpienie metalu. Parkiet pokrywaj膮 opi艂ki i py艂 偶elazny, ka偶de st膮pni臋cie kar艂a odzywa si臋 dono艣nym zgrzytem i wizgiem.
Karze艂 krz膮ta si臋 doko艂a Dziadka Stali. Drewniane 艂apy 艣ciskaj膮 butl臋 oliwy, k艂膮b we艂ny, drucian膮 szczotk臋. Belua jest czyszczony, polerowany, pucowany. Gdyby w pokoju pali艂o si臋 jakiekolwiek 艣wiat艂o, zal艣ni艂aby w nim promiennie ciemna stal - lecz 艣wiat艂o nie jest potrzebne 偶adnej z tych istot. Ani te偶 s艂owa. Nikt tu nic nie m贸wi. Drewniany karze艂 starannie oliwi cia艂o swego pana. Jest zbyt niski, by si臋gn膮膰 jego g贸rnych partii, wi臋c przynosi sobie chybotliwy sto艂ek i wspina si臋 na艅. Konstrukcja kar艂a nawet nie stara si臋 symulowa膰 ludzkiej anatomii, nic posiada on nawet g艂owy. Pojedynczy kloc drewna s艂u偶y za korpus, a wy偶egana w nim hebrajska litera r贸偶na jest od litery na czole Dziadka Stali.
Pozosta艂e Wypowiedziane s艂ugi wype艂niaj膮 swe zadania gdzie indziej. W sypialni znajduje si臋 jeszcze tylko Jednor臋ki: przykucni臋ty w najciemniejszym k膮cie, na swych cierpi臋tnicze pochylonych plecach kaligrafuje g臋sim pi贸rem dzier偶onym w d艂ugiej, cztero艂okciowej r臋ce kart臋 papieru czerpanego. Co chwila zwija rami臋 w p臋tl臋, otwiera szklane usta i nurza pi贸ro w atramentowej 艣linie. Nie ma g艂owy, nic ma oczu, podobnie jak pozostali, nie musi patrze膰, by widzie膰. Pi贸ro kre艣li pi臋kne, r贸wne litery. Korespondencja z mediola艅skim antykwariuszem - signore Marcus Mactarejest niezmiernie zainteresowany florenck膮 wersj膮 „Corpus Hermeticum”, w oryginalnym przek艂adzie Marcelio Ficino.
U st贸p Carnicero bieli si臋 mniejszy prostok膮t papieru: list od spiskowc贸w. W pi臋ciu wierszach drobnego pisma zawarto adres, dok艂adny opis miejsca noclegu ofiary i drogi najbezpieczniejszego podej艣cia. Trzeba wype艂ni膰 zadanie. S艂o艅ce ju偶 zasz艂o, zbli偶a si臋 pora.
S艂o艅ce zasz艂o, miasto zmienia si臋 w p艂ask膮 konstelacj臋 kwadratowych cieni i okiennych 艣wiate艂. Rzeka jest w臋偶ow膮 plam膮 oleistej ciemno艣ci. Nie przegl膮da si臋 w niej Ksi臋偶yc ani gwiazdy, niebo jeszcze za dnia zaci膮gn臋艂o si臋 g臋stym ko偶uchem chmur. By膰 mo偶e spadnie deszcz, wilgo膰 zbiera si臋 w powietrzu. Wp艂ywaj膮c do sypialni, przynosi ono ze sob膮 wszystkie zapachy maja i wszystkie zapachy miasta, wo艅 kwitn膮cego bzu i smr贸d rynsztok贸w. Carnicero odwraca si臋 od okna, a karze艂 na pierwsze drgni臋cie Belui spada na pod艂og臋, porywa sto艂ek i umyka w najdalszy k膮t.
Abuelo Acero obr贸ci艂 si臋 plecami do okna, musi by膰 bowiem skierowany twarz膮 ku wschodowi, tego wymaga Mniejszy Rytua艂 Pentagramu. Nie opu艣ci schronienia, nie oczy艣ciwszy si臋 wpierw.
Teraz nast臋puj膮 po sobie szybkie, odmierzone co do milimetra mechaniczne ruchy, p艂ynna choreografia 偶elaza.
Dotkn膮膰 czo艂a dwoma palcami prawej r臋ki; przed tob膮 kula bia艂ego 艣wiat艂a. Atah! Opu艣ci膰 r臋k臋 na wysoko艣膰 splotu s艂onecznego; linia rozci膮ga si臋 do st贸p. Malkuth! Unie艣膰 r臋k臋 i dotkn膮膰 prawego barku; kula 艣wiat艂a nad prawym barkiem. Ve Geburah! R臋ka do lewego barku, za ni膮 jasna linia, kula 艣wiat艂a nad lewym barkiem. Ve Gedulah! Z艂o偶y膰 d艂onie na 艣rodku piersi, gdzie przecinaj膮 si臋 linie. Sk艂o艅 g艂ow臋. Le Olani, Amen! Wyprostowanym palcem powied藕 b艂臋kitny p艂omie艅 w powietrzu przed sob膮: od lewego biodra nad czo艂o, do prawego biodra, wzwy偶 do lewego barku, od niego do barku prawego i do lewego biodra. Przebij palcem centrum pentagramu. YHVH! Obr贸t ku po艂udniowi. Wykre艣l drugi pentagram. Adonai! Obr贸t ku zachodowi. Wykre艣l trzeci pentagram. Eheieh! Obr贸t ku p贸艂nocy. Wykre艣l czwarty pentagram. AGLA! Obr贸t ku wschodowi. Wbij palec w 艣rodek pierwszego pentagramu. Stoisz otoczony sieciami b艂臋kitnego p艂omienia. Roz艂贸偶 szeroko ramiona. Przed tob膮, na stacji Wschodu - Archanio艂 Rafa艂! Za tob膮, na stacji Zachodu - Archanio艂 Gabriel! Po prawicy, na stacji Po艂udnia - Archanio艂 Micha艂! Po lewicy, na stacji P贸艂nocy - Archanio艂 Uriel! D艂o艅 do czo艂a, do splotu s艂onecznego, do prawego barku, do lewego barku i z艂o偶y膰 d艂onie. Atah! Malkuth! Ve Geburah! Ve Gedulah! Le Olam, Amen!
Teraz got贸w jest wype艂ni膰 zadanie. Drewniana pod艂oga dudni pod jego stopami, brz臋cz膮 艂a艅cuchy na 艣cianach.
呕o艂nierz dos艂ysza艂 w mi臋kkim szumie padaj膮cego leniwie deszczu kr贸tki, ostry zgrzyt - i to przes膮dzi艂o.
Wychodzi zza rogu budynku z bagnetem nasadzonym na karabin. Kaptur peleryny lepi mu si臋 do mokrego czo艂a, woda skapuje z w膮s贸w. Wszystkie okna pa艂acyku po tej stronie s膮 ciemne, znik膮d 艣wiat艂a. Mru偶y oczy, pr贸buj膮c dostrzec cokolwiek w deszczowej ciemno艣ci.
Przystaje, nas艂uchuje. Zgrzyt si臋 nie powtarza.
- Kto tam?!
Ale nie odpowiada nikt.
My艣li: wr贸ci膰 pod okap. My艣li: za godzin臋 zmiana warty.
Jednak偶e przypomina sobie, i偶 tu niedaleko, za 偶ywop艂otem, znajduje si臋 w ogrodzeniu boczna furta, na kt贸r膮 kapitan osobi艣cie za艂o偶y艂 dwie k艂贸dki. Mo偶e kto艣 pr贸bowa艂 wej艣膰 i dopiero wtedy zorientowa艂 si臋, 偶e jest zamkni臋te?
呕o艂nierz post臋puje wi臋c naprz贸d, rozgarnia luf膮 偶ywop艂ot zarastaj膮cy z obu stron star膮 艣cie偶k臋. Chce si臋gn膮膰 i wymaca膰 k艂贸dki; w贸wczas na moment przeja艣nia si臋 i ogrodzenie wy艂ania si臋 z nocy.
R臋ka trafi艂a w pustk臋, nic ma tu 偶adnej furty, jeno dziura w parkanie.
Przez kr贸tk膮 chwil臋 gapi si臋 bezmy艣lnie. Potem zaczyna si臋 rozgl膮da膰 naoko艂o, r臋ce same unosz膮 karabin, odci膮gaj膮 kurek. Daje krok lewo, krok w prawo - pi臋ta zahacza o co艣, 偶o艂nierz obraca si臋, spogl膮da na ziemi臋. Wygi臋te fali艣cie drzwi furty spoczywaj膮 tu w b艂ocie, wraz z zawiasami i nadal zatrza艣ni臋tymi k艂贸dkami.
呕o艂nierz prostuje si臋, nabiera powietrza, otwiera usta...
Po raz drugi us艂ysza艂 kr贸tki, metaliczny zgrzyt.
呕elazo rozdziera mi臋so i ko艣ci. Deszcz zag艂usza d藕wi臋ki rozrywanej sk贸ry, p臋kaj膮cej jak skorupka jajka czaszki, mia偶d偶onych s艂omek r膮k i n贸g, 艂amanej ga艂膮zki kr臋gos艂upa; przy okazji z艂amany na dwoje zostaje karabin. Wyprute z korpusu p艂uca otwieraj膮 si臋 z cichym sykiem. D艂ugie w臋偶e wn臋trzno艣ci padaj膮 w ka艂u偶臋, plusk jest ledwo s艂yszalny. Nieludzka stopa wgniata je w ziemi臋.
Abuelo Acero wynurza si臋 z 偶ywop艂otu. Przesi膮kni臋ty krwi膮 p艂aszcz na nic mu si臋 ju偶 nie zda, zdejmuje go, zwija i wciska pod pancerz.
Idzie r贸wnym krokiem ku zachodniej 艣cianie pa艂acyku, nie jest zdolny do biegu. Ci臋偶ki m艂ot 艂ba pochylony do przodu, niczym w byczej szar偶y. Na stalowej czaszce p臋kaj膮 banieczki zimnego d偶d偶u.
Pozostawia bardzo g艂臋bokie odciski st贸p, w kt贸rych natychmiast zbiera si臋 woda; prawe r贸偶ne od lewych.
Dotar艂szy do muru, zakr臋ca i kroczy wzd艂u偶 niego, na p贸艂noc. Tempo marszu si臋 nie zmienia, wydaje si臋, jakby Carnicero m贸g艂 st膮pa膰 tylko w jednym rytmie - raz, raz, raz, raz - niezale偶nie od okoliczno艣ci, niezale偶nie od deszczu, nocy, uzbrojonych stra偶nik贸w i krwawych strz臋p贸w mi臋sa na nagiej stali. Nie jest zdolny do wahania.
Wtem przystaje, obraca si臋 na pi臋cie przodem do budynku i odchyliwszy si臋 wstecz dla kr贸tkiego zamachu, wali 艂bem w mur. Sypie si臋 tynk, kruszy elewacja. Jak maszerowa艂, tak teraz grzmoci g艂ow膮 w 艣cian臋 w tym samym nieub艂aganym, mechanicznym tempie. Raz, raz, raz, raz. Wy艂upa艂 spor膮 dziur臋, wk艂ada w ni膮 wielkie 艂apy, szarpie za ceg艂y, wpycha je do wewn膮trz. Dziura si臋 powi臋ksza. Wali teraz 艂bem na boki, wgniataj膮c kolejne fragmenty. Ha艂as jest mniejszy, ni偶 nale偶a艂o si臋 spodziewa膰, najg艂o艣niej hurgocz膮 sukcesywnie wy艂apywane u艂amki muru, gdy spadaj膮 do 艣rodka na jakie艣 sprz臋ty.
Otw贸r jest ju偶 wystarczaj膮co du偶y - Dziadek Stal wciska we艅 korpus, podci膮ga si臋 r臋koma i przeciska z mokrej ciemno艣ci w ciemno艣膰 such膮.
Natychmiast wstaje i rusza ku drzwiom. Pomieszczenie jest niewielkie, co艣 na kszta艂t magazynu po艣cieli b膮d藕 spi偶arni: p贸艂ki zastawione wiklinowymi koszami, beczu艂kowate skrzynie pod 艣cianami, stosy r贸wno z艂o偶onych tkanin.
Drzwi zamkni臋to na klucz. Wyrywa zamek. To by艂o g艂o艣ne, drewno p臋k艂o z trzaskiem dono艣nym niczym strza艂. Marcus nie czeka, nie nas艂uchuje. Odrzuca zamek, tr膮ca kolanem drzwi, wychodzi na korytarz.
Jest to kr贸tki zau艂ek pa艂acowego labiryntu, zaraz 艂膮cz膮cy si臋 z d艂ugim korytarzem biegn膮cym bodaj wzd艂u偶 ca艂ego budynku. Pi臋膰 metr贸w dalej wspinaj膮 si臋 wzwy偶 spiralne schody dla s艂u偶by. Nie ma tu okien i nie pali si臋 偶adne 艣wiat艂o.
Parkiet g艂o艣no trzeszczy pod nogami Carnicero, prawic pacz膮c si臋 i za艂amuj膮c pod jego ci臋偶arem. Szerokie stopnie schod贸w przyjmuj膮 sw膮 udr臋k臋 z wi臋ksz膮 pow艣ci膮gliwo艣ci膮, ich ciche westchnienia zaraz gin膮 w pluszowej ciemno艣ci.
Na pi臋trze panuje miodowy p贸艂mrok, lampy nas膮czaj膮 艣ciany i meble mi臋kkim, oleistym blaskiem.
Abuelo Acero skr臋ca w lewo i natychmiast wpada na艅 zaspana pokoj贸wka, porcelanowy dzbanek uderza w 偶elazo. Abuelo urywa jej g艂ow臋.
Maszeruje po bordowym dywanie, mijaj膮c kolejne wysokie drzwi o rze藕bionych klamkach. Raz, raz, raz, raz.
Tamten musia艂 us艂ysze膰 brz臋k padaj膮cego dzbanka, a mo偶e g艂uchy 艂omot, z jakim zwali艂o si臋 na pod艂og臋 zdekapitowane cia艂o, ciekawo艣膰 przemog艂a, wyjrza艂 na korytarz - gruby starzec w rozpi臋tej koszuli i binoklach na nosie, w r臋ce 艣ciska jeszcze jakie艣 papiery. Od Carnicero dzieli go w tym momencie ponad dziesi臋膰 metr贸w - i to przewa偶a.
Dziadek Stal nie zawraca, nie przystaje, nie zwalnia; raz, raz, raz, raz - oddala si臋 od starca. Ten wrzeszczy na ca艂e gard艂o, trudno nawet rzec, jakie s艂owo i w jakim j臋zyku.
Zza za艂omu korytarza, przed Carnifexem, wypada dw贸ch 偶o艂nierzy w mundurach osobistej stra偶y cesarza. Na widok id膮cego ku nim okrwawionego potwora wyrywa im si臋 z ust kr贸tki okrzyk, gor膮ce przekle艅stwo. Lecz nie ust臋puj膮. Wy膰wiczonym ruchem 艣ci膮gaj膮 z ramion karabiny i strzelaj膮, nawet nie przymierzywszy, odleg艂o艣膰 jest niewielka. Huk z pewno艣ci膮 obudzi tych, kt贸rych nie obudzi艂 jeszcze wyj膮cy pod niebiosa starzec.
Kule rykoszetuj膮 od mokrej stali. Kt贸ra艣 trafia w klosz wisz膮cej lampy, przechylony podmuchem p艂omie艅 li偶e 艣cian臋, tapeta zajmuje si臋 ogniem.
Abuelo Acero jest ju偶 przy skrzy偶owaniu korytarzy. Jeden 偶o艂nierz uciek艂, wzywaj膮c pomocy, lecz drugi pozosta艂 - zastawia si臋 karabinem, bije kolb膮 w pancerny 艂eb - i temu Belua wydziera serce.
Skr臋ca w prawo. Ledwo si臋 wy艂ania zza rogu, dostaje salw臋 z pi臋ciu luf, kule bij膮 w 偶elazo jak grad w glin臋 - tu i 贸wdzie pojawiaj膮 si臋 wgniecenia. Rykoszety zygzakuj膮 z wizgiem w zamkni臋tej przestrzeni.
Z boku wypada kolejny wojak, w samych portkach z niedopi臋tym pasem, w r臋ce 艣ciska jednak nag膮 szabl臋 i t膮 szabl膮 poczyna siec Dziadka Stal po plecach, po barku - ciosy ze艣lizguj膮 si臋 po krzywi藕nie dzwonu. Abuelo Acero, nie zwalniaj膮c, 艂apie szermierza pod rami臋 i w pachwinie i ciska nim w strzelc贸w. Uskakuj膮.
Formuj膮 偶yw膮 barykad臋 przed ostatnimi drzwiami. Carnicero idzie na nich z pochylonym m艂otem 艂ba, kolebi膮c barami, nier贸wne paluchy ju偶 si臋 rozcapierzaj膮. Za nim, w tle, powstaje 偶贸艂ty blask, gdy ogie艅 rozlewa si臋 po 艣cianach korytarza.
Archanio艂 P贸艂nocy, Archanio艂 Prawdy, Uriel, stoi za plecami 偶o艂nierzy i przez b艂臋kitne p艂omienie pentagramu wskazuje drugiego od lewej, wysokiego bruneta o krzywych z臋bach. Ten jest m贸j! Ten nale偶y do Narodu Wybranego! Tego chroni膰 b臋dziesz!
Krzyki z przodu, krzyki z ty艂u, krzyki za drzwiami. Abuelo Acero nie zwa偶a ju偶 na nic. Wbija si臋 w barykad臋, mia偶d偶膮c ko艣ci, wyciskaj膮c z mi臋sa ciep艂膮 krew. Bruneta odrzuci艂 pod 艣cian臋, niech nie wchodzi mu w drog臋. Lew膮 艂ap膮 naciska z艂ocon膮 klamk臋. Przybieg艂o jeszcze wi臋cej ludzi, 偶o艂nierzy i cywil贸w, odzianych i p贸艂nagich, wieszaj膮 mu si臋 na tym ramieniu, pr贸buj膮 odci膮gn膮膰, t艂uk膮 pi臋艣ciami w stal, kalecz膮c sobie d艂onie na ostrych kraw臋dziach i chropowatych zadziorach. Belua strz膮sa ich z siebie.
Wchodzi do sypialni. 艁o偶e jest puste, po艣ciel rozrzucona. W bocznym przej艣ciu stoi rudy wielkolud w pistoletami w obu d艂oniach. Mierzy艂 w g艂ow臋, oba strza艂y odbijaj膮 si臋 od tarczy grawerowanego oblicza, pojawia si臋 na niej nowa rysa, pozioma blizna w metalu, si臋gaj膮ca od me-nosa do nie-oka.
Abuelo Acero zwraca si臋 ku wielkoludowi: to t臋dy cesarz uciek艂. Wielkolud daje krok wstecz, zatrzaskuje drzwi. Tymczasem za Dziadkiem Stal膮 wpadaj膮 do sypialni kolejni 偶o艂nierze, kto艣 porywa z szatki zapalon膮 lamp臋 naftow膮 i ciska ni膮 w Dziadka. Nafta rozlewa si臋 po szerokich plecach, sp艂ywa ognist膮 grzyw膮 do 偶elaznych bioder i ud... Gdy Marcus przebija si臋 przez zamkni臋te drzwi i z kr贸tkiego przedpokoju wychodzi w o艣wietlony tuzinem 艣wiec gabinet, rozwijaj膮 si臋 za nim wysokie skrzyd艂a p艂omienia, niebieska 艂una.
P艂omie艅 gnie si臋 i trzepoce w przeci膮gu: w przeciwleg艂ej 艣cianie gabinetu otwiera si臋 w膮ska klatka schodowa, zazwyczaj ukryta za przemy艣lnie zamontowanym rega艂em bibliotecznym, teraz uchylonym.
Wielkolud poderwa艂 w powietrze d臋bowe krzes艂o i wali nim z furi膮 w Carnicero, gromkim g艂osem wzywaj膮c pomocy, boskiej i cz艂owieczej. Carnicero wyrywa mu fotel, ciska go w g艂膮b w膮skiego przedpokoju. Chwyta wielkoluda w p贸艂 i mia偶d偶y mu w soczystym u艣cisku wszystkie ko艣ci tu艂owia, po czym ciska w 艣lad za fotelem. Na koniec podnosi biurko i nim do reszty blokuje przej艣cie. Kot艂uje si臋 tam zwarta ludzka masa, b艂yskaj膮 ostrza szabli, co i raz huczy pistolet.
Abuelo Acero podchodzi do okna. Na zewn膮trz, na podje藕dzie dziedzi艅ca, panuje chaos, gwardzi艣ci miotaj膮 si臋 w te i we w te, obudzeni cywile wybiegaj膮 w negli偶u w deszczow膮 noc, odgania si臋 ich precz, oficer w niedopi臋tej kurcie usi艂uje zorganizowa膰 podw艂adnych, wrzeszczy i wymachuje pejczem. Zajecha艂 pow贸z, po schodach tarasu zbiega ku niemu grupa kilku os贸b: 偶o艂nierze, w 艣rodku kobieta i m臋偶czyzna w nocnych strojach, m臋偶czyzna ogl膮da si臋 w biegu za siebie i w g贸r臋, na o艣wietlone okna na pi臋trze - czy dojrza艂 tam okopcon膮 p艂askorze藕b臋 Carnifexowej fizjonomii? Od jego ognia zaj臋艂y si臋 sute zas艂ony, stoi w aureoli po偶aru, uj臋ty w ramy czarnych futryn: tableau piek艂a.
Stoi, wali 艂bem w szyb臋, rzuca si臋 w prz贸d, skacze. Ci臋偶kie 偶elazo spada na kamienny taras z wielkim hukiem, grzmot jakby niebo si臋 oberwa艂o, wszyscy na moment zamieraj膮 i ogl膮daj膮 si臋 na powstaj膮cego Belu臋, stopy szeroko rozstawione, 艂eb pochylony, bary ju偶 si臋 ko艂ysz膮, ju偶 rusza ku powozowi, raz, raz, raz, raz.
Nie zd膮偶y jednak, nie ma szans, m臋偶czyzna i kobieta wsiedli, zatrzasn臋li drzwiczki, wo藕nica strzela z bata... Dziadek Stal nigdy ich nie dogoni.
Zst臋puje po schodach tarasu. Flankuj膮 je niskie kolumienki zwie艅czone kamiennymi kulami. Carnicero zbacza w lewo, wyci膮ga pancerne 艂apy, obejmuje kul臋, ona ma ponad p贸艂 metra 艣rednicy, odrywa j膮 od podstawy, wznosi nad g艂ow臋 i, z zamachu ca艂ego tu艂owia ciska ni膮 prosto w ruszaj膮ce w艂a艣nie konie. Kula trafia w bok bli偶szego zwierz臋cia, oba konie wal膮 si臋 w b艂oto, 偶a艂osne kwiki przeszywaj膮 powietrze, kamie艅 zgruchota艂 siwkowi 偶ebra, czerwone u艂amki przebijaj膮 jasn膮 sk贸r臋; konie usi艂uj膮 si臋 podnie艣膰, padaj膮 z powrotem, rozkolebany pow贸z przewraca si臋 wraz z nimi, wo藕nica zeskoczy艂 w ostatniej chwili.
Abuelo Acero nie zatrzyma艂 si臋, by obserwowa膰 rozw贸j wypadk贸w, maszeruje ku powozowi. Krzycz膮 wszyscy.
Oficer zdo艂a艂 zorganizowa膰 kilkunastu gwardzist贸w, teraz wydaje komend臋. - Pal! - Salwa dosi臋ga Carnicero w p贸艂 kroku. Traci r贸wnowag臋, musi cofn膮膰 nog臋, to go op贸藕nia o sekund臋.
Zdesperowany oficer chce za wszelk膮 cen臋 zagrodzi膰 mordercy drog臋. Prowadzi ludzi do frontalnego ataku, opadaj膮 Dziadka Stal g臋st膮 gromad膮, wszyscy wy偶si ode艅 o g艂ow臋, ginie bez reszty pod ruchom膮 mas膮 ich cia艂. W贸wczas niekt贸rzy z uciekaj膮cych z pa艂acyku cywili przystaj膮: czekaj膮 rezultatu walki, obserwuj膮 dzik膮 kot艂owanin臋. Pojawia si臋 kilku nowych 偶o艂nierzy, ci nie przy艂膮czaj膮 si臋 do walcz膮cych, tylko przykl臋kaj膮 z gotowymi do strza艂u karabinami. R贸wnocze艣nie tuzin os贸b biegnie ku wywr贸conemu powozowi, kobiety i m臋偶czy藕ni.
Nie ma zaskoczenia: odrzuciwszy ostatniego trupa, Carnicero wygrzebuje si臋 spod sterty zw艂ok. Gwardzi艣ci strzelaj膮. Ignoruje ich. Deszcz i ludzkie cia艂a st艂umi艂y ogie艅 na jego plecach, pozosta艂a czarna plama spalenizny, a odbijaj膮ce si臋 kule kre艣l膮 na niej jasne kropki i przecinki.
Przez ten czas m臋偶czyzna zd膮偶y艂 si臋 cz臋艣ciowo wyczo艂ga膰 spod przewr贸conego powozu szarpanego bez przerwy przez konaj膮ce konie. Trzech 偶o艂nierzy pr贸buje go teraz unie艣膰, inni jednocze艣nie wyci膮gaj膮 uwi臋zion膮 kobiet臋 od g贸ry. Abuelo Acero wchodzi na pow贸z, mia偶d偶y drewno, mocarne nogi wbijaj膮 si臋 w kruch膮 konstrukcj臋, bucha z niej przera藕liwy krzyk kobiety, kt贸rej 偶elazna stopa zgruchota艂a miednic臋. Belua prze naprz贸d.
M臋偶czyzna cz臋艣ciowo ju偶 si臋 oswobodzi艂, le偶y zwr贸cony twarz膮 do ziemi, b艂oto zlepia mu brod臋 i w膮sy. Dow贸dca gwardii i jaki艣 m艂okos we w艂贸czkowej czapce ci膮gn膮 go za r臋ce, nie mog膮 wszak偶e oderwa膰 wzroku od krocz膮cego przez szcz膮tki powozu potwora. Przera偶enie niemal ich parali偶uje - ze stalowych ornament贸w Carnifexa zwisaj膮 krwawe strz臋py mi臋艣ni, 艣ci臋gien, sk贸ry, podartych mundur贸w, w szczelinach pancerza pozosta艂y wklinowane u艂amki palc贸w, spomi臋dzy pr臋t贸w prawego przedramienia zwisa nawet ca艂a d艂o艅. M艂odzieniec nie艣wiadomie oddaje mocz. Dow贸dca wywrzaskuje w noc histeryczne rozkazy.
Abuelo Acero schodzi z miazgi powozu - stopa l膮duje na plecach le偶膮cego m臋偶czyzny. Ten wydaje kr贸tki charkot, po czym traci przytomno艣膰. Druga stopa wgniata w b艂oto jego g艂ow臋. Dziadek Stal wdeptuje m臋偶czyzn臋 w ziemi臋. Raz, raz, raz, raz.
M艂odzieniec uciek艂. Dow贸dca stoi i wo艂a o pomoc. Nikt nie przybiega.
Carnicero pochyla si臋 i dla pewno艣ci odrywa trupowi g艂ow臋. 艢ciska j膮 mi臋dzy d艂o艅mi - czaszka p臋ka, krwawa masa przecieka mi臋dzy stalowymi paluchami. Koniec.
B艂otnisty podjazd prowadzi z dziedzi艅ca prosto do otwartej na o艣cie偶 g艂贸wnej bramy. Zanim do zw艂ok cesarza dobiegaj膮 pierwsi z nowej fali gwardzist贸w, Abuelo Acero jest ju偶 przy owej bramie. Sta艂o tu dw贸ch pacho艂k贸w, lecz uciekli, kiedy tylko skierowa艂 swe kroki w t臋 stron臋. Wychodzi z posiad艂o艣ci na r贸wnie b艂otnist膮 drog臋, skr臋ca w lewo, ku 艣wiat艂om miasta, kryje si臋 w cieniu wysokiego muru.
Oczywi艣cie b臋dzie po艣cig, po艣cig ju偶 rusza. Teraz jest ten kr贸tki moment, gdy na skutek og贸lnego chaosu i szoku uda艂o si臋 mordercy znikn膮膰 im z oczu. Marcus musi wszak偶e zdawa膰 sobie spraw臋, jak wyra藕ne 艣lady pozostawia w mi臋kkiej ziemi.
Dziadek Stal dociera do ko艅ca muru. Ogrodzenie zakr臋ca tu w lewo, rych艂o zmieniaj膮c si臋 w parkan z 偶elaznych pr臋t贸w. Stoj膮, wzd艂u偶 niego co kilkana艣cie metr贸w marmurowe donice z kwiecistymi krzewami i mi臋dzy tymi donicami ci膮gnie si臋 kamienny chodnik. Zeskrobawszy b艂oto i krwawe och艂apy ze st贸p, Carnicero wst臋puje na chodnik. Zza zakr臋tu dochodz膮 ju偶 nawo艂ywania pogoni. Carnicero maszeruje w swoim rytmie, ocieraj膮c si臋 barkiem o parkan. Donice przeskakuje z ci臋偶kim 艂omotem.
Przeskoczywszy trzeci膮, zatrzymuje si臋. Zieje tu, metr od kamiennych p艂yt, g艂臋boki d贸艂. Obok, na obszernym zawoju p艂贸tna spoczywa wielka g贸ra rozmok艂ej ziemi. Mactare skacze do wn臋trza do艂u. Wpada we艅 z g艂o艣nym pluskiem. D艂ugimi r臋koma si臋ga dalszych rog贸w p艂贸tna i poci膮ga je energicznie ku sobie. Zwala si臋 na niego lawina b艂ota, przykrywaj膮c wraz z g艂ow膮. Nad powierzchni臋, w noc i deszcz, wystaj膮 tylko stalowe r臋ce. 艢ci膮ga nimi pod ziemi臋 p艂贸tno, potem wyr贸wnuje jeszcze i przyklepuje spulchniony grunt. Gdy zza za艂omu muru wypadaj膮 dwaj 偶o艂nierze na koniach, 艂apy nikn膮 w gliniastej glebie.
Czas stoi w wilgotnej ciemno艣ci, w zimnym u艣cisku piasku i kamienia; tu poruszaj膮 si臋 tylko strumyki 艣ciekaj膮cej w d贸艂 wody i w臋druj膮ce czarnymi go艣ci艅cami 艣lepe robaki. Abuelo Acero jest martwym chocho艂em stali - a偶 Archanio艂 Wschodu, Archanio艂 Rafa艂, czyni znak i Abuelo o偶ywa, poczyna wygrzebywa膰 si臋 z grobu.
Jest dzie艅. Nie pada. Od strony drogi, od frontu posiad艂o艣ci docieraj膮 ludzkie g艂osy, echo rozwlek艂ych rozm贸w, czasami zaskrzypi w贸z, parsknie ko艅. Belua zasypuje d贸艂. Spod pancerza wyszarpuje sk贸rzany worek, z kt贸rego wyjmuje br膮zowy habit. Naci膮ga go na siebie, przewi膮zuj膮c si臋 w pasie sznurem. Stalowy m艂ot 艂ba kryje obszerny kaptur. Tak przebrany kieruje si臋 ku drodze - barczysty mnich.
Jest dzie艅, wczesne popo艂udnie, po bladym niebie rozci膮gn臋艂o si臋 kilka pierzastych chmur, ch艂odny wiatr gna je znad miasta. Carnicero maszeruje r贸wnym krokiem, po kamienistym poboczu, z pochylon膮 g艂ow膮, nie przyci膮gaj膮c niczyjej uwagi. Mijaj膮 go konni i doro偶ki. Niekt贸rzy je藕d藕cy gnaj膮 galopem - jak ten m艂odzieniec z go艂膮 g艂ow膮 i bia艂o-czerwon膮 szmat膮 w r臋ku, zachrypni臋ty od ci膮g艂ych okrzyk贸w:
- Car ubityj! Niech 偶yje Polska! Car Miko艂aj zabity! Powstaniemy! Ani tygodnia nie nosi艂 korony Najja艣niejszej! Car zabity!
Abuelo Acero kroczy, nie ogl膮daj膮c si臋 za siebie. Przed nim panorama wielkiego miasta - Warszawa, 30 maja 1829 roku. Bij膮 ko艣cielne dzwony. Wiatr niesie echo wystrza艂贸w. Nad odleg艂ymi dachami obracaj膮 sit; w czarnych spiralach setki kruk贸w i wron. Carnifex nie unosi g艂owy, nawet gdy grupa powsta艅c贸w mija go w cwale, prawie przewracaj膮c. Idzie.
Za plecami ma wysok膮, krzyw膮 kolumn臋 dymu ponad zgliszczami spalonego pa艂acu.
Najwspanialsze twory cz艂owiecze poczynaj膮 si臋 z nienawi艣ci, tkkkkkt.
pa藕dziernik 2002
Zielone pola Avalonu
Damian Kucharski
Damian Kucharski (1972) - dziennikarz i publicysta, kt贸ry fantastyk膮 jak m贸wi, interesuje si臋 „od zawsze”. Jednak dopiero w tym roku na 艂amach Fantasy-Click! zadebiutowa艂 dwoma opowiadaniami, kt贸re podobno maj膮 rozwin膮膰 si臋 w powie艣膰 o mrocznym i okrutnym 艣wiecie wygnanych i pozbawionych w艂adzy nekromant贸w.
Zielone pola Avalonu nie s膮, wbrew pozorom, opowie艣ci膮 fantasy. To historia wra偶liwej i niezwyk艂ej kobiety, kt贸ra mia艂a nieszcz臋艣cie trafi膰 na m臋偶a-sadyst臋. To opowiadanie o tragicznej rzeczywisto艣ci, pi臋knych marzeniach i walce o spe艂nienie tych偶e marze艅. Kucharski udowadnia, ze w 偶yciu nale偶y walczy膰 z ca艂ych si艂 o szcz臋艣cie. Gdy偶 tylko walcz膮c, zyskuje si臋 do niego prawo...
Deidre nie mog艂a nastawia膰 budzika, bo sygna艂 z ca艂膮 pewno艣ci膮 obudzi艂by Reginalda. Ale lata praktyki spowodowa艂y, i偶 by艂a czujna jak ptak. Punktualnie o pi膮tej otwiera艂a oczy i prze偶ywa艂a chwil臋 satysfakcji, wpatruj膮c si臋 w po艂yskuj膮ce seledynowo w ciemno艣ciach wskaz贸wki zegara. Ma艂a sta艂a na pi膮tce, du偶a ju偶 pochyla艂a si臋 w stron臋 dwunastki i tylko w艂os dzieli艂 j膮, aby ulokowa膰 si臋 pomi臋dzy jedynk膮 a dw贸jk膮. Deidre przez chwil臋 ws艂uchiwa艂a si臋 w g艂o艣ne sapanie 艣pi膮cego Reginalda, a nast臋pnie powolutku odgarn臋艂a ko艂dr臋. M膮偶 ruszy艂 si臋 niespokojnie, wi臋c zamar艂a na moment. Potem opu艣ci艂a cichutko bose stopy na pod艂og臋 i podnios艂a si臋 z 艂贸偶ka. Przemkn臋艂a jak duch przez sypialni臋 i bardzo, bardzo ostro偶nie uchyli艂a drzwi. I r贸wnie ostro偶nie zamkn臋艂a je za sob膮. Od tej chwili mog艂a zachowywa膰 si臋 du偶o swobodniej. Drzwi i 艣ciany sypialni zosta艂y niegdy艣 przebudowane i wype艂nione specjaln膮 d藕wi臋koszczeln膮 wat膮. I nie by艂o zza nich s艂ycha膰 ani szumu wody, ani nawet graj膮cego radioodbiornika lub telewizora. Mo偶e dlatego Reggie tylko w sypialni przeprowadza艂 z ni膮 naprawd臋 powa偶ne rozmowy.
- B臋d臋 musia艂 z tob膮 naprawd臋 powa偶nie porozmawia膰, Di - m贸wi艂, a jego ciemne oczy spogl膮da艂y na ni膮 jak dwa wypolerowane okruchy obsydianu.
Nienawidzi艂a, kiedy ktokolwiek nazywa艂 j膮 Di, a Reginald m贸wi艂 tak zawsze. Tylko raz zwr贸ci艂a mu uwag臋, na samym pocz膮tku ma艂偶e艅stwa. Tylko raz, bo potem bardzo skutecznie przekona艂 j膮, i偶 w tym domu tylko on jest od zwracania uwagi.
By艂a pi膮ta i mia艂a dwie godziny na przygotowanie wszystkiego, co trzeba. Zesz艂a na d贸艂 do l艣ni膮cej czysto艣ci膮 kuchni i w艂膮czy艂a telewizor. Wyj臋艂a paczk臋 tost贸w, jajka, d偶em i sprawdzi艂a, czy w automacie jest wystarczaj膮ca ilo艣膰 ziaren kawy. Pami臋ta艂a ten poranek, kiedy zapomnia艂a sprawdzi膰, czy w pojemniku jest kawa. Automat zasycza艂, wyplu艂 z siebie p贸艂 kubka ciemnej, gor膮cej cieczy, a potem umilk艂. Nerwowo raz i drugi nacisn臋艂a przycisk, czuj膮c ca艂y czas na sobie wzrok Reggiego. Wiedzia艂a, 偶e przesta艂 je艣膰 i wpatruje si臋 w jej plecy.
- Jakie艣 k艂opoty, kochanie? - zapyta艂.
- Nie - odpar艂a chyba nieco za g艂o艣no i zajrza艂a do pojemnika.
Zamar艂a, kiedy zobaczy艂a, 偶e nie ma w nim ani jednego ziarenka kawy. Co gorsza, kawy nie by艂o r贸wnie偶 w szafce. A przecie偶 powinna tam sta膰! Br膮zowa paczka ze z艂otym napisem. Potr膮ci艂a paczk臋 z p艂atkami 艣niadaniowymi i w ostatniej chwili uda艂o jej si臋 j膮 z艂apa膰. Tylko dwa z艂ote p艂atki wypad艂y i sfrun臋艂y na pod艂og臋. Pochyli艂a si臋, by je podnie艣膰.
- Gdzie jest moja kawa, Di? - us艂ysza艂a.
Wzi臋艂a p艂atki z pod艂ogi i w艂o偶y艂a z powrotem do otwartej paczki. Nie powinna tego robi膰, ale zda艂a sobie spraw臋 z b艂臋du dopiero w chwili, kiedy je tam wrzuca艂a. Reggie szarpn膮艂 j膮 za rami臋. Kiedy wsta艂 z krzes艂a? - zd膮偶y艂a tylko pomy艣le膰.
- My艣lisz, 偶e b臋d臋 jad艂 to g贸wno, kobieto? - trzyma艂 j膮 za rami臋 palcami silny mi jak obc臋gi - my艣lisz, 偶e b臋d臋 jad艂 p艂atki z tym ca艂ym syfem z pod艂ogi?
Wzi膮艂 paczk臋 i sypn膮艂 jej p艂atkami w twarz. Potem zanurzy艂 praw膮 d艂o艅, nabra艂 gar艣膰 p艂atk贸w, skruszy艂 je w palcach i zacz膮艂 wciera膰 w jej twarz i usta. Szarpn臋艂a si臋, a on pu艣ci艂 j膮 nadspodziewanie szybko.
- Posprz膮taj tu, flejo - powiedzia艂 z oboj臋tnym niesmakiem i wtar艂 kilka okruch贸w podeszw膮 buta w pod艂og臋.
My艣la艂a, 偶e wtedy wszystko si臋 sko艅czy. Nadspodziewanie dobrze jak na stopie艅 jej winy. Ale Reggie zapomnia艂 o kawie tylko na moment. Zobaczy艂 nape艂niony do po艂owy kubek i odwr贸ci艂 si臋 w jej stron臋, niczym atakuj膮cy w膮偶. Jego oczy by艂y puste i martwe.
- Jestem dobrym m臋偶em, prawda Di? - spyta艂 przeci膮gaj膮c samog艂oski - mam prac臋, przynosz臋 do domu pensj臋, nie wychodz臋 wieczorami, czy偶 nie? Opiekuj臋 si臋 tob膮 i dbam o ciebie. A czy chc臋 w zamian tak du偶o? - znowu poczu艂a jak na ramieniu zaciskaj膮 si臋 jego palce. Wiedzia艂a ju偶, 偶e co najmniej przez tydzie艅 b臋dzie mia艂a siniaki.
- Chc臋 tylko dosta膰 艣niadanie - ci膮gn膮艂. - Dobre, domowe 艣niadanie z kaw膮. I co? - Wrzasn膮艂 prosto w jej twarz. -1 dostaj臋 to!
Chwyci艂 kubek z szafki, a gor膮cy p艂yn prysn膮艂 mu na palce i na dekolt Deidre. - Jak膮艣 resztk臋 marnych szczyn!
Chwyci艂 j膮 za brod臋 i jednym ruchem rzuci艂 na blat szafki. Nogami unieruchomi艂 jej nogi. Wisia艂 nad ni膮 pot臋偶ny, ciemnow艂osy i pachn膮cy Old Spicem.
- Sama to sobie pij! - nacisn膮艂 palcami jej szcz臋ki tak, 偶e musia艂a je rozewrze膰 i wla艂 p贸艂 kubka kawy w jej usta.
B贸l j膮 og艂uszy艂. Wrz膮tek poparzy艂 usta, j臋zyk, podniebienie i gard艂o. Nie mog艂a krzycze膰, bo si臋 d艂awi艂a, a poza tym ca艂y czas jej szcz臋ki by艂y unieruchomione w tym pot臋偶nym u艣cisku palc贸w Reggiego. W ko艅cu pchn膮艂 j膮 na pod艂og臋 i upad艂a tam, 艂kaj膮c. Podszed艂 do sto艂u i zrzuci艂 na pod艂og臋 i na ni膮 sam膮 wszystko, co przygotowa艂a. Jajka na bekonie i tosty, zimny sok pomara艅czowy ze 艣wie偶o wyci艣ni臋tych owoc贸w i serdelki z musztard膮. Potem zrozumia艂a, 偶e Reginald zastanawia si臋, co robi膰 dalej i wiedzia艂a, 偶e musi wykorzysta膰 ten moment. Gdy偶 w innym wypadku b臋dzie z ni膮 naprawd臋 藕le. Obr贸ci艂a si臋, podpieraj膮c 艂okciem.
- Sp贸藕nisz si臋 do pracy, kochanie - powiedzia艂a, a 艂zy ciek艂y jej po policzkach, tak bardzo bola艂o j膮 samo m贸wienie - ju偶 prawie 贸sma.
Spojrza艂 na ni膮, a w jego oczach co艣 b艂ysn臋艂o. Jakby zadzia艂a艂 jaki艣 wewn臋trzny flesz. Nie by艂y ju偶 czarne i martwe.
- No w艂a艣nie - powiedzia艂 z 偶alem w g艂osie - a tu taki ba艂agan. Zrobisz mi drugie 艣niadanie, anio艂ku?
- Oczywi艣cie, kochanie - wsta艂a - i zaraz si臋 zabior臋 za sprz膮tanie.
- Moja ma艂a gospodyni - klepn膮艂 j膮 czule w ty艂ek i wyszed艂 z kuchni.
Zrobi艂a mu drugie 艣niadanie. Kanapki z salami, kanapki z tu艅czykiem i sa艂atk臋 owocow膮 w plastikowym pojemniku. W艂o偶y艂 wszystko do teczki i podzi臋kowa艂 jej roztargnionym u艣miechem, a ona mia艂a czas i odwag臋, by zacz膮膰 p艂aka膰 dopiero, kiedy us艂ysza艂a trza艣niecie drzwi.
Tak wi臋c od tamtej chwili dba艂a ju偶, aby kawa z ca艂膮 pewno艣ci膮 znajdowa艂a si臋 w pojemniku. Nie mog艂o te偶 zabrakn膮膰 mleka, d偶emu morelowego (tylko takiego, w kt贸rym by艂y ca艂e kawa艂ki owoc贸w), tost贸w, boczku, jajek, soku ze 艣wie偶o wyci艣ni臋tych pomara艅czy i serdelk贸w z indyka. Od czasu do czasu Reginald lubi艂 te偶 zamacza膰 tosta w syropie klonowym, ale zdarza艂o si臋 to rzadko, gdy偶 dba艂 o lini臋. Na szcz臋艣cie nie by艂o tych produkt贸w na tyle du偶o, by Deidre mia艂a k艂opoty z zapami臋taniem, co kupi膰 i co rano przygotowa膰. Gorzej, 偶e Reginald mia艂 swoje upodobania. Jajka nie mog艂y gotowa膰 si臋 d艂u偶ej ni偶 trzy minuty, a serdelki musia艂y by膰 podgrzane, ale nie na tyle, by parzy艂y w palce, kiedy zdejmowano z nich sk贸rk臋.
- Mo偶e ja ci obior臋 par贸wki, kochanie? - zaproponowa艂a kiedy艣.
- Przecie偶 nie b臋dziesz mi us艂ugiwa膰 jak dziecku - obruszy艂 si臋 natychmiast.
Z kolei sok pomara艅czowy mia艂 by膰 ch艂odny, ale nie na tyle zimny, by utraci膰 aromat, a boczek przyrumieniony, ale bro艅 Bo偶e przypieczony lub zw臋glony na brzegach. Zw臋glony boczek kosztowa艂 Deidre wyt艂uczon膮 jedynk臋 i wizyt臋 u doktora Milesa, kt贸ry dobrotliwie narzeka艂 jak tak pi臋kna kobieta z tak zdrowymi z臋bami mog艂a dopu艣ci膰 do tego, by tak nieostro偶nie je艣膰 brzoskwini臋.
- Pestki to straszna sprawa, moja droga - m贸wi艂 opi艂owywuj膮c jej resztk臋 z臋ba i szykuj膮c miejsce pod koronk臋 - 偶eby艣 ty widzia艂a, ilu siedzia艂o tu ludzi, kt贸rzy my艣leli, 偶e ich z臋by s膮 twardsze od pestek!
Kiedy wr贸ci艂a do domu, Reggie spojrza艂 tylko na ni膮 zza gazety.
- Mi艂o widzie膰 znowu tw贸j pi臋kny u艣miech - powiedzia艂 uprzejmie i rozla艂 do kieliszk贸w bia艂e wino.
Przygotowa艂 nawet p贸艂misek owoc贸w morza i dopilnowa艂, aby zjad艂a wszystko, co na艂o偶y艂 jej na talerz. Zapali艂 艣wiece w mosi臋偶nym 艣wieczniku (plama rdzy na nim kosztowa艂a j膮. kiedy艣 siniaka pod okiem), a potem d艂ugo kocha艂 si臋 z ni膮 na sofie. Patrzy艂a w 艣nie偶nobia艂y sufit i my艣la艂a o tym, 偶e kiedy sko艅czy ju偶 nad ni膮 sapa膰 i dysze膰, b臋dzie mog艂a p贸j艣膰 do kuchni i pozmywa膰 naczynia. Ale jednocze艣nie by艂a mu wdzi臋czna, 偶e stara si臋 jej sprawia膰 przyjemno艣膰, wi臋c w odpowiednim momencie g艂o艣no krzykn臋艂a i, tak jak lubi艂, przeora艂a mu plecy paznokciami.
Reggie wstawa艂 o si贸dmej rano, ale zrobienie 艣niadania nie by艂o jedynym obowi膮zkiem Deidre. Musia艂a zadba膰, aby r臋czniki by艂y suche, 艣wie偶e i pachn膮ce, a do wanny la艂a si臋 w艂a艣nie ciep艂a woda. I 偶eby nie by艂o jej ani za du偶o ani za ma艂o, tak, by punktualnie o si贸dmej dziesi臋膰 Reginald m贸g艂 po艂o偶y膰 si臋 w wannie i aby woda si臋gn臋艂a mu obojczyk贸w, ale nie wyla艂a si臋 na posadzk臋. No i 偶eby nie by艂a ani za zimna, ani za gor膮ca.
- Ch艂odna k膮piel psuje mi humor na ca艂y dzie艅 - wyzna艂 jej kiedy艣 i mia艂a okazj臋 sprawdzi膰, jak bardzo z艂y jest to humor, kiedy powa偶nie porozmawia艂 z ni膮 za wyg艂uszonymi 艣cianami sypialni.
Poza tym Reggie lubi艂 czyta膰 przy 艣niadaniu, wi臋c na stole musia艂a le偶e膰 dzisiejsza gazeta. A w garderobie wyprasowana koszula. Dobrze wyprasowana - jak zaznacza艂. Reszt臋 ubioru dobiera艂 sobie sam i czasami w Deidre budzi艂o si臋 co艣 na kszta艂t macierzy艅skiego rozczulenia, kiedy mia艂 k艂opoty z doborem krawata i patrzy艂 na ni膮 tym wilgotnym, w艂oskim wzrokiem, m贸wi膮c: „Kochanie, chyba tylko ty mi mo偶esz pom贸c”.
Czas do 贸smej, do wyj艣cia m臋偶a, by艂 dla Deidre nieustannym zmaganiem z rzeczami i w艂asn膮 pami臋ci膮. I nieustannym niepokojem, czy wszystko jest, jak trzeba. Kiedy艣 wypatrzy艂 w holu plam臋 b艂ota, kt贸rej nie usun臋艂a, zabieraj膮c sprzed drzwi gazet臋.
- Wiesz Di - powiedzia艂, dotykaj膮c przelotnie jej ramienia (z trudem pohamowa艂a si臋 tylko, by nie uskoczy膰, a to by go na pewno rozsierdzi艂o) - mo偶e powinienem zatrudni膰 sprz膮taczk臋. Pomog艂aby ci troch臋...
Zastanawia艂a si臋 p贸藕niej nad tym, czy w og贸le cho膰by przez chwil臋 pomy艣la艂 serio o tej propozycji. S膮dzi艂a jednak, 偶e to by艂y jedynie nic nie znacz膮ce s艂owa. Jak m贸g艂by wpu艣ci膰 do domu kogo艣 obcego? On, kt贸ry nigdy nie zaprasza艂 go艣ci, a ka偶da wizyta elektryka, hydraulika czy innego fachowca (przecie偶 w domu zdarza艂y si臋, jak wsz臋dzie, awarie) by艂a 艣ledzona przez niego z najwy偶sz膮 podejrzliwo艣ci膮. Raz na zawsze zabroni艂 r贸wnie偶 wpuszczania domokr膮偶c贸w i akwizytor贸w, co zreszt膮 wydawa艂o si臋 Deidre s艂uszne zwa偶ywszy na to, ile w telewizji m贸wiono o napadach i kradzie偶ach. Nie wyobra偶a艂a sobie jednak w domu obcej kobiety. Kobiety nieznaj膮cej przyzwyczaje艅 Reggiego, niewiedz膮cej, 偶e story w salonie maj膮 by膰 zawsze zaci膮gni臋te, a na kolekcji porcelanowych i gipsowych s艂onik贸w nie ma prawa znale藕膰 si臋 nawet jeden py艂ek kurzu. Te s艂onie, pocz膮wszy od male艅kich jak paznokie膰, a偶 do olbrzym贸w z dumnie zadartymi tr膮bami, doprowadza艂y pocz膮tkowo Deidre do sza艂u. Ale potem przyzwyczai艂a si臋 do nich tak jak do wszystkiego. Do tego, by codziennie dok艂adnie 艣ciera膰 je za pomoc膮 szmatki nas膮czonej antyelektryzyj膮cym p艂ynem i uwa偶a膰, aby po wytarciu sta艂y dok艂adnie w tej samej pozycji jak poprzednio. Reggie nie znosi艂, kiedy jego rzeczy by艂y przek艂adane, a s艂onie z kolekcji u艂o偶y艂 w sobie tylko wiadomej (ale 艣wietnie rozpoznawanej) konfiguracji.
Ten dzie艅 mia艂 jednak by膰, inny od poprzednich. Reginald wsta艂 w dobrym humorze i schodz膮c do kuchni uszczypn膮艂 j膮 czule w pier艣, u艣miechaj膮c si臋 przy tym 艂obuzersko. Lubi艂, jak od samego rana jest zadbana i przygotowana do dnia. O si贸dmej rano musia艂a mie膰 przygotowany staranny makija偶 i pomalowane paznokcie (a nie by艂o tak 艂atwo uwa偶a膰 na lakier, kiedy mia艂o si臋 tyle domowych obowi膮zk贸w). Dopuszcza艂 co prawda, kiedy ubiera艂a si臋 w bia艂y, frottowy szlafrok (sam jej go kupi艂 na urodziny), ale znacznie bardziej wola艂 j膮 w kt贸rej艣 z jasnych, wydekoltowanych sukienek. Mia艂a ich ca艂膮 kolekcj臋. Kr贸tkich, niesi臋gaj膮cych kolan i obcis艂ych na ty艂ku. Wiedzia艂a, 偶e podobaj膮 mu si臋 jej zgrabne nogi (kiedy go nie by艂o lubi艂a przegl膮da膰 si臋 w lustrze i doskonale zdawa艂a sobie spraw臋, 偶e ma wyj膮tkowo 艂adne 艂ydki oraz uda) i du偶y biust wypychaj膮cy materia艂 sukienki. Nie lubi艂, kiedy nosi艂a staniki, chyba 偶e wieczorem zak艂ada艂a czerwony lub czarny z delikatnej koronki.
- Lubi臋,jak ci tak stercz膮 - mawia艂, kiedy by艂 w dobrym humorze i szczypa艂 j膮 w sutki, a ona u艣miecha艂a si臋, bo cho膰 j膮 bola艂o, to wiedzia艂a, 偶e jest to oznaka czu艂o艣ci.
Jednak tego dnia Reginaldowi humor popsu艂 si臋 do艣膰 szybko. O wp贸艂 do 贸smej rano zadzwoni艂 telefon i m膮偶 Deidre sta艂 w przedpokoju z zas臋pion膮 min膮 i m贸wi艂 tylko:
- Tak, panie prezesie. Oczywi艣cie, panie prezesie. Nie ma 偶adnego k艂opotu, panie prezesie.
Ale kiedy od艂o偶y艂 s艂uchawk臋, mia艂 zaci臋t膮 twarz i znowu te martwe, czarne oczy bez wyrazu.
- Ten kutas wysy艂a mnie na tydzie艅 w delegacj臋 - powiedzia艂 i uderzy艂 s艂uchawk膮 w aparat, tak 偶e w 艣rodku a偶 co艣 j臋kn臋艂o - zachorowa艂 go艣膰 ode mnie z dzia艂u i wysy艂aj膮 mnie.
Odwr贸ci艂 si臋 i Deidre widzia艂a, 偶e dr偶膮 mu d艂onie. Sta艂 w przedpokoju, ubrany tylko w bia艂y podkoszulek i bia艂e bokserki, a Deidre wiedzia艂a, 偶e przebywa teraz gdzie艣 daleko we w艂asnym 艣wiecie. Jego oczy ciemnia艂y i m臋tnia艂y coraz bardziej.
- Dok膮d jedziesz, kochanie? - zapyta艂a najspokojniejszym tonem, na jaki tylko mog艂a si臋 zdoby膰.
Mog艂a nie pyta膰. Ale przecie偶 wtedy Reggie m贸g艂by podej艣膰 do niej tym swoim wolnym, ko艂ysz膮cym krokiem i wzi膮膰 j膮 pod brod臋.
- Nie interesuje ci臋 dok膮d wysy艂aj膮 m臋偶a? - zapyta艂by z g艂uszon膮 w艣ciek艂o艣ci膮 w g艂osie - nie ma dla ciebie r贸偶nicy, czy to jest Nowy Jork (tu pad艂by pierwszy cios), Pernambuco, czy Laponia?!
Geograficznym nazwom towarzyszy艂yby nast臋pne uderzenia, a kiedy by ju偶 upad艂a na pod艂og臋, pochyli艂by si臋 nad ni膮 i podni贸s艂 szarpni臋ciem.
- Musimy powa偶nie porozmawia膰 o twoim stosunku do ma艂偶e艅stwa - powiedzia艂by.
Dlatego te偶 wola艂a spyta膰. W jego oczach znowu b艂ysn臋艂o co艣 jak wewn臋trzny flesz i odetchn臋艂a z ulg膮. Zacisn臋艂a d艂onie w pi臋艣ci, by nie pokaza膰, 偶e dr偶膮 jej palce.
- Do Londynu - powiedzia艂 z 偶alem - osiem godzin drogi pieprzonym samo lotem, w kt贸rym nie mo偶na nawet zapali膰.
Podrapa艂 si臋 za uchem i przeszed艂 do kuchni. Usiad艂 przy stole i pogrzeba艂 widelcem w jajkach, kt贸re zd膮偶y艂y pokry膰 si臋 ju偶 szklistym nalotem. Deidre zamar艂a, ale wzi臋艂a si臋 w gar艣膰 i wesz艂a odwa偶nie do kuchni.
- Usma偶y膰 ci nast臋pne, kochanie? - zapyta艂a - przez ten telefon wszystko wystyg艂o.
- Nie - mrukn膮艂 - dzi臋kuj臋 - podni贸s艂 na ni膮 wzrok - jeste艣 taka kochana, Di. Co ja bym bez ciebie zrobi艂?
Wsta艂 i przytuli艂 j膮 mocno do piersi, a potem poca艂owa艂 za szyj膮.
- 艢licznie pachniesz - powiedzia艂 - a co by艣 powiedzia艂a na ma艂e, po偶egnalne r偶ni膮tko, hmm? W ko艅cu nie b臋dziesz tego mie膰 przez ca艂y tydzie艅!
- Jasne, Reggie - powiedzia艂a i wsun臋艂a d艂o艅 w jego bokserki - sama nie wiem, jak dam rad臋 tyle bez ciebie wytrzyma膰.
Obr贸ci艂 j膮 tak, 偶e prawie po艂o偶y艂a si臋 na stole. Wyci膮gn膮艂 jej piersi zza sukienki i wszed艂 mocno od ty艂u. Naczynia szcz臋ka艂y, kiedy st贸艂 porusza艂 si臋 pod wp艂ywem jego pchni臋膰. Deidre patrzy艂a na kaw臋 w 偶贸艂tym kubku, kt贸ra ko艂ysa艂a si臋 jak powierzchnia wzburzonego morza i mia艂a nadziej臋, 偶e nap贸j nie zaleje bia艂ego obrusa, gdy偶 z do艣wiadczenia wiedzia艂a, 偶e plamy po kawie bardzo ci臋偶ko jest wywabi膰.
Dom bez Reggiego wydawa艂 si臋 inny. Pierwszego ranka Deidre obudzi艂a si臋 punktualnie o pi膮tej i jak zwykle spojrza艂a na seledynowe wskaz贸wki zegara. Ostro偶nie odchyli艂a ko艂dr臋 i zsun臋艂a stopy na pod艂og臋. I w tej samej chwili zda艂a sobie spraw臋 z tego, i偶 ostro偶no艣膰 jest zupe艂nie niepotrzebna. Le偶a艂a chwil臋 na wznak, ws艂uchuj膮c si臋 w cisz臋 panuj膮c膮 w pokoju. S艂ysza艂a tylko sw贸j w艂asny cichy i spokojny oddech. Ale obok niej panowa艂a cisza. 呕adnego sennego posapywania, chrz膮kania, szelestu po艣cieli. Miejsce obok by艂o puste i ch艂odne. Powiod艂a palcami d艂oni po delikatnej powierzchni jedwabiu, jakby chc膮c si臋 upewni膰. Ale zamiast ciep艂ego cia艂a Reginalda by艂 tylko jedwab. Wtedy u艣miechn臋艂a si臋 do w艂asnych my艣li, schowa艂a stopy pod po艣ciel i przekr臋ci艂a si臋 na bok. Wtuli艂a poduszk臋 pod g艂ow臋 i zasn臋艂a znowu.
Obudzi艂a si臋, kiedy kr贸tsza wskaz贸wka si臋ga艂a dziewi膮tki. Przera偶enie o ma艂o nie zatrzyma艂o jej oddechu. Czu艂a jak serce trzepocze w piersiach niczym ma艂y, przera偶ony szczur z艂apany do laboratoryjnej klatki. Zimny dreszcz przebieg艂 od po艣ladk贸w a偶 po nasad臋 karku. W jaki spos贸b obudzi Reggiego? Jak powie mu, 偶e przyjdzie do pracy co najmniej godzin臋 sp贸藕niony? Nie b臋dzie mia艂 czasu na powa偶ne rozmowy, ale po po艂udniu, kiedy wr贸ci z pracy, nic nie obroni jej przed ma艂膮 dyskusj膮 w sypialni. Bo Reggie tak powie: „czas na ma艂膮 dyskusj臋, Di”. I zaprosi j膮 do 艣rodka uprzejmym, pozbawionym emocji gestem. Deidre wiedzia艂a, jak to b臋dzie, gdy偶 kiedy艣 zdarzy艂o jej si臋 zaspa膰 prawie dwie godziny. Po po艂udniu Reginald stan膮艂 w sypialni, jeszcze w garniturze i z teczk膮 w r臋ku. Ona siedzia艂a na brze偶ku 艂贸偶ka wtulaj膮c d艂onie pomi臋dzy dr偶膮ce uda.
- Mam nadziej臋, 偶e nie mia艂e艣 przeze mnie k艂opot贸w - powiedzia艂a cicho, nie podnosz膮c wzroku.
To zdanie wyzwoli艂o w nim agresj臋. Cisn膮艂 w ni膮 teczk膮, a srebrne okucie rozdar艂o sk贸r臋 nad prawym okiem. Do dzisiaj mia艂a w tym miejscu leciutk膮, blad膮 blizn臋. W膮ziutk膮 kreseczk臋 w臋druj膮c膮 od prawego k膮cika w stron臋 skroni. Nie szpeci艂a jej, a Reginald kiedy艣 powiedzia艂, 偶e dodaje jej twarzy charakteru. Ale potem by艂o gorzej. Chwyci艂 j膮 za w艂osy i rzuci艂 twarz膮 w po艣ciel. Czu艂a tylko zapach jego potu i zapach w艣ciek艂o艣ci.
- Prezes bardzo pilnie chcia艂 si臋 ze mn膮 widzie膰 o dziewi膮tej - m贸wi艂, wy ra藕nie akcentuj膮c ka偶de s艂owo i przy ka偶dym s艂owie t艂uk膮c j膮 z ca艂ej si艂y pi臋艣ci膮 mi臋dzy 艂opatki.
Nie mog艂a ani krzycze膰, ani p艂aka膰, bo powietrze uwi臋z艂o jej w p艂ucach. Zreszt膮 krzyk i p艂acz najcz臋艣ciej tylko rozdra偶nia艂y Reginalda. Wtedy chwyci艂 j膮 obiema d艂o艅mi za w艂osy i wali艂 jej twarz膮 w poduszk臋. To nawet nie bola艂o. Stara艂a si臋 tylko obraca膰 twarz policzkiem, aby przez przypadek nie z艂ama艂 jej nosa. Wreszcie zm臋czy艂 si臋 i zlaz艂 z 艂贸偶ka. Us艂ysza艂a trza艣niecie drzwi. Dopiero wtedy pozwoli艂a sobie na cichy p艂acz w wybrudzon膮 szmink膮 poduszk臋. A potem Reggie wr贸ci艂, przebrany ju偶 w domowe ubranie, i powiedzia艂 weso艂ym g艂osem.
- Wiesz co, pomy艣la艂em sobie: pieprzy膰 prezesa. Co ja si臋 b臋d臋 przejmowa艂? Zam贸wi艂em chi艅szczyzn臋, kochanie. Co ty na to? Mo偶e wyjd臋 po butelk臋 wina, a ty si臋 w mi臋dzyczasie wyk膮piesz?
- Oczywi艣cie, Reggie - odpar艂a - mia艂am dzisiaj prawdziw膮 ochot臋 na co艣 ostrego.
- Co艣 ostrego b臋dzie dopiero wieczorem - odpar艂 z figlarnym u艣miechem i s艂ysza艂a, jak schodzi po schodach, pogwizduj膮c ari臋 z Cyrulika Sewilskiego.
Dlatego teraz le偶a艂a, jak sparali偶owana, dop贸ki me uzmys艂owi艂a sobie, 偶e nie musi nikogo budzi膰. By艂a dziewi膮ta godzina, a Reggie przebywa艂 daleko st膮d. Kilka tysi臋cy kilometr贸w dalej, w ma艂ym, londy艅skim hoteliku na Gloucester Road. Zadzwoni艂 do niej zaraz po przyje藕dzie i opowiedzia艂 (a raczej poskar偶y艂 si臋) dok艂adnie jaki ma pok贸j i jak dzia艂a londy艅skie metro (dzia艂a艂o 藕le).
Wsta艂a i odwr贸ci艂a zegarek cyferblatem do blatu szafki. Zarzuci艂a na ramiona bia艂y szlafrok i zesz艂a na d贸艂, do kuchni. Wrzuci艂a do miseczki gar艣膰 kukurydzianych p艂atk贸w z owocami i zala艂a mlekiem. Przez chwil臋 mia艂a ochot臋 wyj膮膰 jajka oraz serdelki, ale potem u艣miechn臋艂a si臋 do siebie samej i wrzuci艂a wszystkie serdelki do worka na 艣mieci. Reggiego nie b臋dzie przez tydzie艅, wi臋c i tak nie b臋dzie kto mia艂 tego zje艣膰. Podgrza艂a tosta, posmarowa艂a go du艅skim mas艂em, po czym zostawi艂a na stole niedojedzone resztki. Do po艂udnia wylegiwa艂a si臋 w wannie i nastawi艂a jacuzzi na delikatny masa偶. Od czasu do czasu, kiedy s艂ysza艂a jakie艣 skrzypni臋cie lub ha艂as dobiegaj膮cy z zewn膮trz, zamiera艂o w niej serce. Zastanawia艂a si臋, co by by艂o, gdyby teraz rozleg艂 si臋 w zamku drzwi chrobot klucza, a Reggie stan膮艂by w progu i z zadowolon膮 min膮 powiedzia艂: „ale ci臋 nabra艂em, co?”. Wiedzia艂a jednak, 偶e to absolutnie niemo偶liwe. Dok艂adnie o 23 czasu londy艅skiego zadzwoni艂a do jego nieprzytulnego (jak m贸wi艂) hotelu na Gloucester Road, aby 偶yczy膰 mu dobrych sn贸w i poca艂owa膰 na dobranoc. Kiedy si臋 z ni膮 偶egna艂, s艂ysza艂a w jego g艂osie niespotykan膮 czu艂o艣膰.
Tak wi臋c nie musia艂a si臋 ba膰, 偶e to tylko dowcip. Zna艂a go te偶 na tyle, by wiedzie膰, i偶 odwo艂any wcze艣niej z delegacji z ca艂膮 pewno艣ci膮 zadzwoni, aby si臋 poskar偶y膰 i wy偶ali膰. Bardzo rzadko rozmawia艂 z ni膮 o swojej pracy i je艣li rozmowy takie ju偶 by艂y, to ogranicza艂y si臋 do utyskiwa艅 na t臋pych wsp贸艂pracownik贸w i nic nierozumiej膮cych szef贸w. Nie do ko艅ca wiedzia艂a, czym si臋 zajmowa艂, poza tym, i偶 mia艂o to zwi膮zek z finansami i inwestycjami prowadzonymi g艂贸wnie w Europie Zachodniej.
Po k膮pieli dok艂adnie wytar艂a si臋 suchym, dopiero co zdj臋tym z elektrycznego podgrzewacza, r臋cznikiem i stan臋艂a przed lustrem. U艣miechn臋艂a si臋 na widok swojego cia艂a i lekko unios艂a piersi d艂o艅mi. Mia艂a ju偶 trzydzie艣ci jeden lat, ale cia艂o nastolatki. Szczup艂e, zgrabne uda, idealnie przew臋偶on膮 tali臋, biodra bez grama t艂uszczu i piersi godne modelek Playboya. By艂a z Reggiem od jedenastu lat i nigdy nie kocha艂a si臋 z nikim pr贸cz niego. Zdawa艂a sobie spraw臋 z tego, 偶e dwudziestoletnia dziewica to do艣膰 艣mieszne w dzisiejszych czasach, ale jej do艣wiadczenia erotyczne ogranicza艂y si臋 do poca艂unk贸w na prywatkach i ewentualnie delikatnych obmacywanek, z kt贸rych szybko si臋 wycofywa艂a, widz膮c, 偶e sprawy mog膮 zaj艣膰 za daleko. Seks nie sprawia艂 jej ani szczeg贸lnej przyjemno艣ci, ani przykro艣ci. Ale doskonale zdawa艂a sobie spraw臋, 偶e Reginald oczekuje czego艣 wi臋cej. Z pism kobiecych czy z film贸w 艣wietnie wiedzia艂a, jak powinna zachowywa膰 si臋 gor膮ca kochanka. „Och, kochanie, tak, tak w艂a艣nie r贸b”, „Reggie, wsad藕 mi go, b艂agam”, „Taaak, w艂a艣nie taaak, prosz臋 ci臋”. I spazmatyczny krzyk na koniec po艂膮czony z szarpni臋ciem paznokciami po plecach. M贸g艂 by膰 z niej zadowolony (widzia艂a, 偶e kiedy艣 ogl膮da艂 w lustrze blizny po jej paznokciach z wyra藕n膮 satysfakcj膮), a jej nie sprawia艂o k艂opotu wypowiadanie tych s艂贸w, kt贸re przelatywa艂y gdzie艣 obok i nikn臋艂y, niewa偶ne i nieistotne.
Przebra艂a si臋 w zielon膮 sukienk臋, zesz艂a do salonu i w艂膮czy艂a telewizor. Do wysmuk艂ego kieliszka nala艂a sobie odrobin臋 martini, po艂o偶y艂a si臋 wygodnie na sofie i si臋gn臋艂a po puszk臋 z solonymi orzeszkami. I wtedy rozleg艂 si臋 dzwonek do drzwi. Serce podskoczy艂o jej do gard艂a, ale zda艂a sobie spraw臋, 偶e to nie mo偶e by膰 Reginald. Z ca艂膮 pewno艣ci膮 nie dzwoni艂by, tylko skorzysta艂 z kluczy. Chyba, 偶e... a je艣li zapomnia艂 ich w Londynie? Nie, nie - stara艂a si臋 uspokoi膰 - przecie偶 wiesz, 偶e to niemo偶liwe, aby wr贸ci艂 ju偶 teraz. Wsta艂a i cichutko podesz艂a do drzwi. Kto艣 znowu nacisn膮艂 szybko i jakby ze zniecierpliwieni przycisk dzwonka. Raz, drugi i trzeci.
- Kto tani? - zapyta艂a, prze艂amuj膮c si臋 - kto tam? - powt贸rzy艂a g艂o艣niej.
- Federal Express - g艂os za drzwiami by艂 troch臋 zniecierpliwiony - mam dla pani przesy艂k臋.
- Przesy艂k臋? - zdziwi艂a si臋 - nie czekam na 偶adn膮 przesy艂k臋.
- Prosz臋 pani - g艂os naprawd臋 stara艂 si臋 by膰 uprzejmy - ja tylko roznosz臋 paczki. Je艣li pani mieszka na Elm Street 12, to przesy艂ka jest do pani.
Deidre ostro偶nie nachyli艂a si臋 do wizjera. Przed progiem sta艂 szpakowaty m臋偶czyzna w pocztowym uniformie. Na ulicy zobaczy艂a zaparkowan膮 p贸艂ci臋偶ar贸wk臋 z napisem FedEx. Ale ostatecznie przekona艂o j膮, kiedy rozdzwoni艂a si臋 kom贸rka wisz膮ca przy pasie u boku m臋偶czyzny i wys艂ucha艂 on z niej jakiego艣 g艂o艣nego, cho膰 niewyra藕nego polecenia i powiedzia艂: „ju偶 jad臋, szefie, tylko za艂atwi臋 spraw臋 na Elm”. Deidre odsun臋艂a zasuwk臋, a potem zdj臋艂a 艂a艅cuch. Ostro偶nie uchyli艂a drzwi.
- To dla pani - m臋偶czyzna wyci膮gn膮艂 w jej stron臋 paczk臋 owini臋t膮 w szary papier - pani Race, prawda?
Deidre nie mia艂a na nazwisko Rice. Pierwszy raz je us艂ysza艂a z ust tego m臋偶czyzny. Ju偶 mia艂a powiedzie膰, 偶e to pomy艂ka, i zamkn膮膰 drzwi, kiedy nagle wbrew sobie i zdumiona w艂asnymi s艂owami powiedzia艂a:
- Oczywi艣cie, a kt贸偶by inny?
Zabra艂a paczk臋 z jego r膮k (by艂a ona naprawd臋 ci臋偶ka jak na sw贸j rozmiar) i postawi艂a tu偶 za progiem.
- Prosz臋 pokwitowa膰 - poda艂 jej d艂ugopis, a ona jak g艂upia chcia艂a wykaligrafowa膰 w艂asne nazwisko i dopiero po chwili zorientowa艂a si臋, 偶e powinna podpisa膰 si臋 nazwiskiem Rice, wi臋c zostawi艂a jaki艣 bazgra艂, w kt贸rym wyr贸偶nia艂a si臋 du偶a litera R.
Poczciarz nic nie zauwa偶y艂 i schowa艂 bloczek.
- Mi艂ego dnia, prosz臋 pani - powiedzia艂 i odwr贸ci艂 si臋.
Zamkn臋艂a drzwi, czuj膮c dreszczyk niepokoju. Co znajduje si臋 w tej paczce, kt贸ra dziwnym zbiegiem okoliczno艣ci trafi艂a do jej r膮k? Czy je艣li w艂a艣ciciel albo poczta zorientuj膮 si臋 w oszustwie, nie b臋dzie mia艂a k艂opot贸w? Czy uda jej si臋 jako艣 wy艂ga膰? W jej podpisie - bazgrole - z ca艂膮 pewno艣ci膮 nie da艂o si臋 wyr贸偶ni膰 s艂owa „Rice”, a sama Deidre nosi艂a nazwisko Reggiego, czyli Rose. Reginald kiedy艣 przyzna艂 si臋, 偶e jeszcze jego ojciec mia艂 na nazwisko Rosellini, ale on sam zmieni艂 je na bardziej ameryka艅skie. No c贸偶, je艣li nawet by艂 r贸偶膮, to tak膮, kt贸ra ma bardzo wiele bardzo k艂uj膮cych kolc贸w.
Podnios艂a paczk臋, zanios艂a j膮 do kuchni i po艂o偶y艂a na stole. Wyj臋艂a z szuflady ostry n贸偶 zako艅czony k艂uj膮cym jak szpilka szpicem i bior膮c g艂臋boki wdech, rozci臋艂a papier. W 艣rodku by艂o kartonowe pude艂ko. Deidre odlepi艂a szar膮 ta艣m臋 i otworzy艂a karton. Wewn膮trz znajdowa艂o si臋 mn贸stwo mocno zbitej, bia艂ej waty, a w niej...Wyci膮gn臋艂a na st贸艂 opakowany w foli臋 ci臋偶ki, chyba kamienny pos膮偶ek. Zdj臋艂a z niego foli臋 i obejrza艂a go z mieszanin膮 fascynacji oraz zdumienia. Pos膮偶ek przedstawia艂 posta膰 siedz膮c膮 na kamieniu. By艂 to jasnow艂osy m臋偶czyzna ubrany w zielony kubrak i zielony, tr贸jk膮tny kapelusik. W d艂oniach trzyma艂 co艣, co przypomina艂o niewielk膮 gitar臋 o okr膮g艂ym pudle.
- Lutnia? - pomy艣la艂a Deidre.
Ale m臋偶czyzna by艂 nie tylko bardem lub trubadurem. Wzd艂u偶 lewego uda wida膰 by艂o pochw臋 kr贸tkiego miecza, a z tej pochwy stercza艂a b艂yszcz膮ca srebrem g艂ownia. Nie by艂a to zreszt膮 jedyna jego bro艅. Zza d艂ugiej cholewy prawego buta wystawa艂a r臋koje艣膰 no偶a. Jednak najbardziej zdumiewaj膮ce by艂y oczy figurki. Bard mia艂 bardzo zimne i bardzo niebieskie oczy. Jak zimowe morze wok贸艂 norweskich fiord贸w - pomy艣la艂a Deidre, cho膰 nie mia艂a poj臋cia, czy kiedykolwiek widzia艂a takie morze nawet w telewizji lub w albumie. Poza tym z ca艂膮 pewno艣ci膮 by艂 kim艣, kogo budow臋 zwyk艂o si臋 nazywa膰 herkulesow膮. Obcis艂y zielony kubrak wypycha艂y pot臋偶ne mi臋艣nie, a lutnia zdawa艂a si臋 gin膮膰 w jego wielkich d艂oniach. Siedzia艂 na kamieniu lekko pochylony i jakby pogr膮偶ony w zamy艣leniu. Palcami prawej d艂oni niedbale dotyka艂 strun instrumentu. W tym wszystkim Deidre by艂a najbardziej zdumiona nieprawdopodobnym realizmem w przedstawieniu postaci przez rze藕biarza. Bard mia艂 jasn膮 sk贸r臋 i niewielki garb na nosie, a jego usta uk艂ada艂y si臋 w grymas lekkiego niezadowolenia.
Deidre przeci膮gn臋艂a palcami po figurce i poczu艂a ch艂贸d metalu lub kamienia. W艂a艣nie, z czego by艂 zrobiony pos膮偶ek? Unios艂a go, zbada艂a powierzchni臋 d艂o艅mi i dosz艂a do wniosku, 偶e jest to jednak kamie艅. Ale lutnia oraz g艂ownia miecza i no偶a by艂y najwyra藕niej metalowe. Struny te偶 by艂y wykonane z cieniutkich, metalowych drut贸w.
- Kim ty jeste艣? - zapyta艂a w przestrze艅.
Nagle zda艂a sobie spraw臋, 偶e figurka mo偶e by膰 jakim艣 okazem kolekcjonerskim i rzadkim dzie艂em sztuki. Nie zna艂a si臋 na sztuce i nie mia艂a poj臋cia, co w dzisiejszych czasach mo偶e by膰 arcydzie艂em, a co kiczem. Ale je艣li rze藕ba mia艂a znaczn膮 warto艣膰, przest臋pstwo jej przyw艂aszczenia mog艂o zosta膰 tym gorzej odebrane. Zastanowi艂a si臋, czy nie zadzwoni膰 do FedExu i nie poinformowa膰 jego pracownik贸w o pomy艂ce. Wtedy wszystko szybko si臋 sko艅czy. Zaraz przyjedzie uprzejmy i zabiegany poczciarz, odbierze pos膮偶ek za pokwitowaniem i odjedzie. Jednak na my艣l o tym, i偶 rze藕ba tego pi臋knego m臋偶czyzny mog艂aby znikn膮膰 z domu, poczu艂a jaki艣 偶al.
- Ciekawe, kto do niej pozowa艂? - zapyta艂a sam膮 siebie.
Wtedy z salonu rozleg艂 si臋 brz臋czyk telefonu. Deidre drgn臋艂a i rozejrza艂a si臋 w panice. Sygna艂 znowu za艣widrowa艂 w jej uszach. Sp艂oszona wrzuci艂a pude艂ko, sznurki i mas臋 waty do worka na 艣mieci i chwyci艂a figurk臋 w d艂onie. Rozpaczliwie zastanawia艂a si臋, co z ni膮 zrobi膰, a wtedy telefon zadzwoni艂 po raz trzeci. Pobieg艂a z rze藕b膮 do przedpokoju, otworzy艂a drzwi swojej szafy i wepchn臋艂a rze藕b臋 daleko w k膮t, gdzie艣 pod r贸wno z艂o偶one bluzki. Potem pobieg艂a do pokoju i rzuci艂a si臋 do s艂uchawki, kiedy telefon zabrz臋cza艂 po raz pi膮ty.
- Dom pa艅stwa Rose - powiedzia艂a opanowanym g艂osem, z trudem powstrzymuj膮c szybszy oddech.
- Di? - g艂os Reginalda brzmia艂 tak wyra藕nie, jakby m膮偶 siedzia艂 w budce telefonicznej na s膮siedniej ulicy.
- A kt贸偶by inny, kochanie?
- Strasznie d艂ugo musia艂em czeka膰, a偶 raczysz odebra膰 - powiedzia艂 z nie zadowoleniem.
- Pastowa艂am pod艂og臋 w kuchni - powiedzia艂a - i wiesz, zanim wytar艂am r臋ce i dobieg艂am, to zaj臋艂o troch臋. Strasznie si臋 ciesz臋, 偶e dzwonisz.
- No - powiedzia艂 tylko, ale s艂ysza艂a, 偶e jest zadowolony.
Potem opowiada艂 jej przez kilka minut o londy艅skiej pogodzie (by艂a fatalna), angielskim jedzeniu (by艂o zupe艂nie niestrawne) i swoich angielskich partnerach w interesach (byli nudni oraz ograniczeni umys艂owo).
- Jeszcze ca艂e pi臋膰 dni - rzek艂 na koniec - sza艂u tu dostan臋.
- Postaram si臋 poprawi膰 ci humor jak przyjedziesz - powiedzia艂a staraj膮c si臋 wy krzesa膰 w g艂osie nutk臋 zalotno艣ci.
- Jasne! - odpar艂 i wiedzia艂a, 偶e tam po drugiej stronie Atlantyku u艣miecha si臋 z satysfakcj膮 - dobra Di, musz臋 ko艅czy膰. Zadzwoni臋 jutro, dobrze?
Oczywi艣cie nie zainteresowa艂o go, co ona robi艂a przez ca艂y dzie艅. Zreszt膮 nawet gdyby j膮 spyta艂, nie zamierza艂a powiedzie膰 o dziwnej przygodzie z rze藕b膮. Plu艂a sobie tylko w brod臋, i偶 tak przerazi艂 j膮 d藕wi臋k telefonu, 偶e schowa艂a figur臋 do szary. Przecie偶 Reggie nie m贸g艂 widzie膰, co si臋 dzieje w domu w czasie rozmowy telefonicznej! A nawet, gdyby mieli wideotelefon, to na Boga, nie m贸g艂by za jego pomoc膮 dostrzec, co stoi na kuchennym blacie!
- Och, moja ma艂a, ale z ciebie panikara - skarci艂a sam膮 siebie i posz艂a do przedpokoju.
Otworzy艂a szafk臋 i si臋gn臋艂a w g艂膮b, pod bluzki, tam gdzie ukry艂a figurk臋. I nagle sykn臋艂a z b贸lu i zaskoczenia. W drewnie by艂a jaka艣 drzazga albo pineska, kt贸ra wbi艂a jej si臋 w palec. Namaca艂a jednak pos膮偶ek i wyj臋艂a go z sza艂y. Zobaczy艂a, 偶e wskazuj膮cy palec ma zraniony opuszek i cieknie z niego krew. Twarz barda by艂a teraz nie bia艂a, lecz r贸偶owa od krwi, a krew sp艂ywa艂a te偶 wolno z j ego d艂oni na lutni臋.
- O rany - mrukn臋艂a i posz艂a do 艂azienki.
Od艂o偶y艂a pos膮偶ek na blat, przemy艂a rank臋 pod zimn膮 wod膮 i wyj臋艂a z szafki torebk臋 z plastrami. Uwa偶nie zaklei艂a skaleczenie, kt贸re jak wszystkie skaleczenia na opuszkach palc贸w mia艂o, pomimo swej znikomej wielko艣ci, tendencj臋 do intensywnego krwawienia. Zastanowi艂a si臋, czy w艂o偶y膰 rze藕b臋 pod strumie艅 wody, ale nie wiedzia艂a, czy taka k膮piel by jej nie zaszkodzi艂a. Przypuszcza艂a, co prawda, 偶e farba nie powinna reagowa膰 na wod臋, ale uzna艂a te偶, 偶e lepiej dmucha膰 na zimne. Sko艅czy艂o si臋 wi臋c na tym, i偶 przetar艂a rze藕b臋 dok艂adnie za pomoc膮 wilgotnej szmatki. Potem posz艂a na g贸r臋 i postawi艂a j膮 na szafce nocnej w sypialni.
- Hmmm, wiesz, mi艂o b臋dzie spa膰, wiedz膮c, 偶e jeste艣 obok - powiedzia艂a.
Po艂o偶y艂a si臋 dopiero ko艂o p贸艂nocy. Obejrza艂a stary film z Marlonem Brando (kiedy艣 by艂 naprawd臋 przystojny - pomy艣la艂a) i wypi艂a jeszcze dwa ma艂e martini zmieszane z wod膮. Czu艂a, 偶e lekko szumi jej w g艂owie, bo zawsze szybko reagowa艂a na alkohol. W ko艅cu to w艂a艣nie po jakiej艣 mocno zakrapianej imprezie straci艂a dziewictwo w malutkim pokoiku w domu kumpla Reggiego.
- Nie chc臋! - krzykn臋艂a, kiedy zdar艂 jej majtki, ale by艂 tak silny, 偶e nie mog艂a na wet drgn膮膰.
Lew膮 r臋k膮 艣cisn膮艂 jej d艂onie w nadgarstkach (przez tydzie艅 mia艂a potem 艣lady jak po kajdankach), a praw膮 rozwar艂 jej uda. Potem ju偶 tylko zaciska艂a z臋by, bo wszystko bardzo j膮 bola艂o w 艣rodku, a Reginald sapa艂 i dysza艂 nad ni膮 艣mierdz膮cy w贸dk膮 i Old Spicem.
- Fajnie by艂o, co ma艂a? - powiedzia艂 na koniec i zdziwi艂 si臋, zobaczywszy, 偶e ma ca艂e podbrzusze we krwi.
- Masz, kurwa, okres? - wtedy, mimo prawie ca艂kowitej ciemno艣ci, pierwszy raz zobaczy艂a, jak jego oczy m臋tniej膮.
- Nigdy jeszcze z nikim nie by艂am - powiedzia艂a cicho do poduszki, ale us艂ysza艂 te s艂owa i my艣la艂 chwil臋 nad nimi.
- O 偶esz, w mord臋 - powiedzia艂 - wypieprzy艂em ma艂膮 dziewic臋 - us艂ysza艂a w je go g艂osie wyra藕ne zadowolenie.
Po艂o偶y艂 si臋 obok niej i dopiero teraz zdj膮艂 jej stanik szybkim, wy膰wiczonym ruchem.
- No to chyba poci膮gniemy t臋 nauk臋 - rzek艂 ze 艣miechem.
Ale teraz po tych trzech ma艂ych martini w g艂owie czu艂a tylko przyjemny szum i postanowi艂a p贸j艣膰 spa膰. Umy艂a z臋by, przebra艂a si臋 w ciemnozielon膮 jedwabn膮 koszulk臋 nocn膮 i w艣lizgn臋艂a pod ko艂dr臋. W p贸艂mroku zobaczy艂a figurk臋 barda stoj膮c膮 u wezg艂owia, na nocnej szafce. - Dobranoc - powiedzia艂a, ziewaj膮c - to by艂 mi艂y dzie艅.
Bardzo rzadko miewa艂a sny. Najcz臋艣ciej tylko jakie艣 nieu艣wiadomione i nie zapami臋tywane koszmary. Zdarza艂o si臋, i偶 budzi艂a si臋 z przyspieszonym oddechem, spocona i z sercem bij膮cym jak dzwon. Nie pami臋ta艂a, co j膮 tak przestraszy艂o, ale mia艂a potem k艂opoty z za艣ni臋ciem. Tym razem jednak sen by艂 bardzo wyrazisty, wr臋cz realny. Oto w progu jej sypialni sta艂 jasnow艂osy m臋偶czyzna. Tyle, 偶e teraz nie mia艂 w d艂oniach 艣miesznego instrumentu z sze艣cioma strunami i by艂 nagi. Zupe艂nie nagi, a w p贸艂mroku wida膰 by艂o pot臋偶ne sploty jego mi臋艣ni.
- Jeste艣 taka pi臋kna - powiedzia艂 mi臋kkim g艂osem z jakim艣 dziwnym, staro modnym akcentem.
Musia艂 tak powiedzie膰, bo pi臋kni, nadzy m臋偶czy藕ni pojawiaj膮cy si臋 w snach musz膮 by膰 przecie偶 uprzejmi. Obr贸ci艂a si臋 na bok i podpar艂a r臋k膮 policzek.
- Chod藕 do mnie - powiedzia艂a, gdy偶 przecie偶 by艂 to tylko sen i mog艂a robi膰 wszystko, na co mia艂a ochot臋.
U艣miechn膮艂 si臋, a ten u艣miech rozja艣ni艂 jego lodowate, niebieskie oczy. Usiad艂 obok niej i delikatnie po艂o偶y艂 d艂onie na jej w艂osach. Jego r臋ce by艂y silne, ale niespodziewanie delikatne.
- Jak masz na imi臋, moja pi臋kna? - zapyta艂.
- Deidre - odpowiedzia艂a mi臋kko, poddaj膮c si臋 pieszczocie.
- To kr贸lewskie imi臋 - rzek艂 powa偶nie - pi臋kne imi臋.
Przesun膮艂 d艂onie na jej ramiona i zacz膮艂 j膮 delikatnie masowa膰. Okr臋ci艂a si臋 w jego r臋kach i u艂o偶y艂a wygodniej.
- A ty? - zapyta艂a - jak ty masz na imi臋?
Przez chwil臋 milcza艂, a d艂onie pobieg艂y ku jej obojczykom.
- Lance - powiedzia艂 w ko艅cu - my艣l臋, 偶e tak mo偶esz mnie nazywa膰.
- Hmmm - zastanowi艂a si臋 leniwie - gdzie艣 s艂ysza艂am to imi臋... chyba...
Palce m臋偶czyzny delikatnie zsun臋艂y si臋 na jej piersi. Czu艂a, jak 偶ar zst臋puje z jej
twarzy do sutk贸w i biegnie a偶 do brzucha i pomi臋dzy uda. Szarpn臋艂a si臋 i chwyci艂a go za szyj臋. Zgarn臋艂a jego g艂ow臋 pomi臋dzy swoje piersi. Poczu艂a poca艂unki. Delikatne jak powiew wiatru znad morza.
- Lance - powiedzia艂a, 偶eby posmakowa膰 jego imi臋 - och, Lance...
Kiedy obudzi艂a si臋 i zerkn臋艂a na zegarek, zobaczy艂a, 偶e cyferblat ca艂y czas obr贸cony jest w stron臋 blatu. Podnios艂a zegarek i z niedowierzaniem wpatrywa艂a si臋 we wskaz贸wki. By艂a za pi臋膰 dwunasta! Nie pami臋ta艂a ju偶, kiedy zdarzy艂o jej si臋 spa膰 tak d艂ugo. I wtedy przypomnia艂a sobie ten niewiarygodny sen, kt贸ry mia艂a dzisiejszej nocy. Przypomnia艂a go sobie i chocia偶 to by艂 przecie偶 tylko sen, poczu艂a, 偶e rumieniec wype艂za na jej policzki i dekolt.
- O, m贸j Bo偶e - powiedzia艂a do siebie - jakie ja 艣ni艂am 艣wi艅stwa!
Spojrza艂a na pos膮偶ek barda, kt贸ry w p贸艂mroku wydawa艂 si臋 u艣miecha膰 do niej.
- Trzeba powiedzie膰, kochanie, 偶e masz nielich膮 wyobra藕ni臋 - rzek艂a i sama nie wiedzia艂a, czy my艣li o sobie, czy te偶 o wy艣nionym m臋偶czy藕nie, kt贸ry pokaza艂 jej rzeczy, o kt贸rych do tej pory nawet nie odwa偶y艂a si臋 my艣le膰.
Od dawien dawna nie mia艂a ju偶 erotycznych sn贸w, wi臋c ten sprawi艂 jej prawdziw膮 przyjemno艣膰. Zw艂aszcza, 偶e by艂 tak bardzo, bardzo realistyczny. Wr臋cz wydawa艂o jej si臋, 偶e czuje na sobie zapach m臋偶czyzny ze snu, a piersi i podbrzusze leciutko, ale przyjemnie j膮 pobolewa艂y.
Wyskoczy艂a z 艂贸偶ka i przyszykowa艂a k膮piel pe艂n膮 piany. Wylegiwa艂a si臋 w niej co najmniej godzin臋, a potem zam贸wi艂a ogromn膮 i baaardzo niezdrow膮 pizz臋 pe艂n膮 frutti di mare. Spa艂aszowa艂a ca艂膮, popijaj膮c lodowatym bia艂ym winem i nie pami臋ta艂a ju偶, kiedy mia艂a tak ogromny apetyt na cokolwiek.
- Lance - powt贸rzy艂a w my艣lach - co ja za imi臋 sobie wymy艣li艂am? Ciekawe, czy kto艣 taki istnia艂 naprawd臋? Mo偶e kolega ze szko艂y, kt贸rego nawet ju偶 nie kojarz臋, a kt贸rego imi臋 na tyle mi si臋 podoba艂o, 偶eby pod艣wiadomie je zapami臋ta膰?
Jednak nie mog艂a sobie za nic przypomnie膰, gdzie mog艂a s艂ysze膰 takie oryginalne imi臋, w kt贸rym by艂o co艣 uroczo staromodnego.
Reszt臋 popo艂udnia sp臋dzi艂a przed telewizorem, a kiedy zadzwoni艂 Reginald, stara艂a si臋 rozmawia膰 z nim zupe艂nie naturalnie. Na szcz臋艣cie nie wypytywa艂, co si臋 dzieje w domu, bo zaj臋ty by艂 opowiadaniem o fatalnych warunkach pracy, pod艂ej m偶awce i zat艂oczonym metrze. S艂ucha艂a tego, co m贸wi jednym uchem i czasami uprzejmie potakiwa艂a, a czasami wyra偶a艂a zatroskanie. Wydawa艂o jej si臋, 偶e Reggie by艂 zadowolony, kiedy odk艂ada艂 s艂uchawk臋. Wiecz贸r sp臋dzi艂a r贸wnie leniwie jak popo艂udnie. Rozkoszowa艂a si臋 nie tyle mo偶liwo艣ci膮 nic nie robienia, ile faktem, 偶e nie musi zwraca膰 ci膮g艂ej uwagi na Reginalda i jego kaprysy. Czasami jeszcze czu艂a uk艂ucie l臋ku, kiedy my艣la艂a o tym, jak zareagowa艂by na zlew pe艂en brudnych naczy艅, nieprzyzwoicie roz艂o偶one pude艂ko po pizzy na kuchennym stole czy wilgotne r臋czniki pi臋trz膮ce si臋 na suszarce. Ale wiedzia艂a te偶, 偶e b臋dzie mia艂a czas, by wszystko posprz膮ta膰 i znowu sta膰 si臋 niezwykle solidn膮 pani膮 domu.
Tu偶 przed dwunast膮 posz艂a na g贸r臋 do sypialni i wzi臋艂a pierwsz膮 lepsz膮 ksi膮偶k臋 z bibliotecznej p贸艂ki. Czyta艂a w 艂贸偶ku przez mniej wi臋cej godzin臋 (kiedy艣 uwielbia艂a czyta膰 w 艂贸偶ku, ale Reginald nie znosi艂, jak to robi艂a, wi臋c odzwyczai艂a si臋), a potem w艂o偶y艂a pomi臋dzy strony zak艂adk臋 i zgasi艂a lampk臋.
- Ciekawe, co przy艣ni mi si臋 dzisiaj? - pomy艣la艂a i mia艂a nadziej臋, 偶e znowu b臋dzie 艣ni膰 o tym pot臋偶nym jasnow艂osym m臋偶czy藕nie o delikatnych d艂oniach. Niestety zda wa艂a sobie spraw臋, 偶e sny rzadko kiedy przychodz膮 na zawo艂anie i zam贸wienie.
Wtuli艂a twarz w poduszk臋 i zasn臋艂a prawie natychmiast. Zerwa艂a si臋 z krzykiem w 艣rodku nocy, bo 艣ni艂o jej si臋, 偶e us艂ysza艂a w zamku chrobot klucza i 偶e na progu domu sta艂 Reginald z parasolem w d艂oni i zmoczonym m偶awk膮_ prochowcu. Zapali艂a nocn膮 lampk臋 i usiad艂a, ws艂uchuj膮c si臋 w cisz臋. Nie by艂o 偶adnego chrobotu klucza ani krok贸w w holu, jednak nie mog艂a si臋 powstrzyma膰, by nie zej艣膰 na d贸艂. Sprawdzi艂a drzwi (by艂y dok艂adnie zamkni臋te) i posz艂a do lod贸wki po wod臋 mineraln膮. Nala艂a sobie pe艂n膮 szklank臋 wody bez gazu (b膮belki powoduj膮 wzd臋cia - wyja艣ni艂 kiedy艣 Reginald) i wypi艂a j膮 duszkiem. Spojrza艂a na 艣cienny zegar. By艂a czwarta rano i Deidre nie mog艂a oprze膰 si臋 my艣li, i偶 jest to fatalna noc, gdy偶 zamiast pi臋knego sennego marzenia mia艂a tylko koszmar z Reggiem w roli g艂贸wnej. Czyta艂a kiedy艣 w jednym z kobiecych pism (mia艂a na to zwykle chwil臋 czasu, kiedy Reginald by艂 w pracy), 偶e ka偶dy cz艂owiek jest w stanie sterowa膰 w艂asnymi snami i trzeba si臋 tego uczy膰, my艣l膮c intensywnie przed p贸j艣ciem spa膰 o przyjemnych rzeczach, kt贸re maj膮 nam si臋 przy艣ni膰. Nie do ko艅ca, co prawda, wierzy艂a w tak pi臋kn膮 teori臋, ale uzna艂a, 偶e nie zawadzi spr贸bowa膰. Nie pami臋ta艂a ju偶, co to by艂 za magazyn, bo Reggie nie znosi艂 kobiecych pism, gdy偶 uwa偶a艂, 偶e zatruwaj膮 偶ycie rodzinne i powoduj膮, 偶e kobietom przewraca si臋 w g艂owach. S艂owo „kosmodziwki” by艂o czym艣, czego lubi艂 u偶ywa膰, aby okre艣li膰 kobiety nie tyle wyemancypowane, ile maj膮ce w艂asne zdanie. Dlatego Deidre dba艂a, aby przed przyj艣ciem Reginalda z pracy wszelkie tego rodzaju magazyny wyl膮dowa艂y w worku na 艣mieci.
W ka偶dym razie wr贸ci艂a do sypialni, wesz艂a pod ko艂dr臋, zgasi艂a 艣wiat艂o i zamykaj膮c oczy, zacz臋艂a koncentrowa膰 si臋 na jasnow艂osym m臋偶czy藕nie ze snu. Przypomnia艂a sobie jego pot臋偶ne bicepsy i d艂ugie, opadaj膮ce na ramiona jasne w艂osy. Stara艂a si臋 wskrzesi膰 jego zapach i jedwabisty dotyk sk贸ry. Pr贸bowa艂a przypomnie膰 sobie ciep艂y oddech, kt贸ry czu艂a na karku, na piersiach, mi臋dzy udami, wsz臋dzie... Usi艂owa艂a us艂ysze膰 jego mi臋kki, powa偶ny g艂os i s艂owa, kt贸re powtarza艂: „Deidre, czy wiesz, 偶e to imi臋 kr贸lowej?”. Ale niestety z przywo艂ywa艅 i marze艅 nic nie wysz艂o. Zasn臋艂a twardym snem i spa艂a zar贸wno bez koszmar贸w, jak bez marze艅.
Obudzi艂a si臋 znowu ko艂o po艂udnia, ale tym razem ju偶 nie tak podekscytowana i rozradowana, jak zesz艂ego dnia, lecz nieco ospa艂a. Czu艂a, 偶e co艣 drapie j膮 w gardle i mia艂a wra偶enie, jak gdyby 艂apa艂a j膮 gor膮czka.
- Tylko nie to - pomy艣la艂a z rozpacz膮 - sp臋dzi膰 czas, kiedy nie ma Reginalda, choruj膮c w 艂贸偶ku, kaszl膮c i smarcz膮c w chustk臋 by艂oby chyba najgorszym rozwi膮zaniem!
Zaparzy艂a szklank臋 herbaty z cytryn膮, wyci膮gn臋艂a zapasik lekarstw z szafki i wyszuka艂a te przeciwko anginie, grypie i przezi臋bieniu. Za偶y艂a solidn膮 dawk臋, a potem znowu zam贸wi艂a pizz臋, lecz tym razem tylko z serem, oliwkami i ogromn膮 ilo艣ci膮 pikantnego sosu pomidorowego. Ko艅czy艂a je艣膰 (przezi臋bienie wydawa艂o si臋 odchodzi膰 w niepami臋膰), kiedy us艂ysza艂a dzwonek do drzwi. O ma艂o nie zakrztusi艂a si臋 kawa艂kiem pizzy i znowu przez chwil臋 musia艂a uspokaja膰 rozdygotane serce. Dzwonek zabrzmia艂 jeszcze dwa razy. Szybko i niecierpliwie. Zbli偶y艂a si臋 na palcach i ostro偶nie pochyli艂a si臋 w stron臋 wizjera. Na progu sta艂a m艂oda, elegancka kobieta w szarej garsonce. Mia艂a ciemne, spi臋te w wysoki kok w艂osy i bystre, du偶e oczy. Zbli偶y艂a znowu palce do dzwonka i Deidre dostrzeg艂a, i偶 ma d艂ugie paznokcie (chyba z tipsami - pomy艣la艂a) pomalowane ciemnoczerwonym, wpadaj膮cym wr臋cz w bordowy lakierem.
- Prosz臋 otworzy膰 - powiedzia艂a nieznajoma spokojnym, ale stanowczym g艂osem i wdusi艂a przycisk jeszcze d艂u偶ej.
Deidre odczeka艂a, a偶 dzwonek umilknie i odsun臋艂a zasuwk臋. Zdj臋艂a 艂a艅cuch i uchyli艂a drzwi. Kobieta na pewno nie wygl膮da艂a na w艂amywaczk臋 lub akwizytork臋. Raczej na PR'a w du偶ej firmie notowanej na rynku NASDAQ. Deidre sama nie wiedzia艂a, czemu taka my艣l przysz艂a jej do g艂owy.
- S艂ucham? - powiedzia艂a.
- Pani Ros臋, prawda? - zapyta艂a kobieta bez u艣miechu. Jej wzrok by艂 bystry, inteligentny i twardy.
- Tak - odpar艂a Deidre.
- Czy pozwoli pani, 偶e wejd臋?
- Prosz臋 - Deidre zawaha艂a si臋 przez moment, ale potem otworzy艂a szerzej drzwi.
Kobieta podzi臋kowa艂a skinieniem g艂owy i wesz艂a do 艣rodka. Deidre poprowadzi艂a j膮 do salonu i uprzejmym gestem wskaza艂a miejsce na fotelu. Nie mog艂a nie zauwa偶y膰 uwa偶nego wzroku nieznajomej i tego, w jaki spos贸b spojrza艂a na kolekcj臋 s艂oni.
- Czym mog臋 pani s艂u偶y膰? - zapyta艂a.
- Nazywam si臋 Rice - wyja艣ni艂a kobieta - Ann Rice. Czy to nazwisko co艣 pani m贸wi?
Deidre ledwo powstrzyma艂a si臋, by nie prze艂kn膮膰 nerwowo 艣liny. A wi臋c pojawi艂a si臋 w艂a艣ciwa adresatka pos膮偶ka! Teraz nale偶a艂o grzecznie wyja艣ni膰 spraw臋, odda膰 kobiecie jej w艂asno艣膰 i uprzejmie si臋 po偶egna膰. Zamiast tego Deidre powiedzia艂a:
- Przykro mi, ale nie. A powinno?
- Odebra艂a pani moj膮 przesy艂k臋 - g艂os - kobiety stwardnia艂 - cenn膮 rze藕b臋, kt贸r膮 ci debile z FedExu 藕le przepakowali i pomylili adres.
- Naprawd臋 mi przykro - powt贸rzy艂a Deidre - mo偶e si臋 pani napije kawy?
- A mo偶e przyjd臋 z policj膮?
Deidre poczu艂a zimny dreszcz biegn膮cy od nasady kr臋gos艂upa a偶 po kark. Co powiedzia艂by Reginald na wizyt臋 policji w domu? Jak by mu to wyja艣ni艂a? O艣mieszasz mnie, Di - us艂ysza艂aby - musimy chyba przedyskutowa膰 ten problem.
- Jak pani sobie 偶yczy - powiedzia艂a oschle, staraj膮c si臋 zapanowa膰 nad emocjami - nie wiem, o co pani chodzi, ale uwa偶am t臋 rozmow臋 za sko艅czon膮. Czy wyjdzie pani sama, czy to ja mam zadzwoni膰 po policj臋?
Kobieta wsta艂a z fotela i przyjrza艂a si臋 Deidre zaintrygowanym, ale nie wrogim wzrokiem.
- Tak pani na niej zale偶y? - zapyta艂a - ciekawe...
- Do widzenia.
- No c贸偶 - pani Rice skierowa艂a si臋 do wyj艣cia - mi艂ej zabawy, kochanie - powiedzia艂a ju偶, stoj膮c przy drzwiach i Deidre zobaczy艂a na jej twarzy lekki, ironiczny u艣mieszek.
Os艂upia艂a zamkn臋艂a machinalnie drzwi za swym nieproszonym go艣ciem, posz艂a do kuchni i wypi艂a duszkiem szklank臋 wody. Zobaczy艂a, 偶e dr偶膮 jej d艂onie. Co ona mia艂a na my艣li? O co jej chodzi艂o? - pyta艂a sama siebie. I zabawne, 偶e by艂a wr臋cz pewna, i偶 zna odpowied藕, chocia偶 sama ba艂a si臋 przed sob膮 do tego przyzna膰.
艢ni艂o jej si臋, 偶e us艂ysza艂a kroki na korytarzu. Drzwi do sypialni by艂o otwarte (a przecie偶 pami臋ta艂a, i偶 zamkn臋艂a je, k艂ad膮c si臋 do 艂贸偶ka). W mroku sta艂 jasnow艂osy m臋偶czyzna z jej marze艅. Tym razem nie by艂 nagi, lecz ubrany w zielony kubrak, w lewej d艂oni trzyma艂 艣mieszny tr贸jk膮tny kapelusik, a w prawej lutni臋. Wydawa艂 si臋 jakby nierealny, jakby rozmyty lub lekko przezroczysty. Wydawa艂o si臋 jej, 偶e widzi poprzez jego cia艂o drzwi do 艂azienki.
- Krew, moja pani - us艂ysza艂a g艂os jak szept, kt贸ry otula艂 j膮 - krew to 偶ycie, pi臋kna Deidre. Krew to mi艂o艣膰...
Szept zanika艂, a posta膰 stawa艂a si臋 coraz bardziej przezroczysta, wreszcie zachwia艂a si臋, jakby w podmuchu wiatru, i szczez艂a w mroku. Deidre obudzi艂a si臋 nagle, oczy mia艂a mokre od 艂ez. Nie wiedzia艂a, czemu chwyci艂 j膮 za serce tak straszny, dojmuj膮cy 偶al. Obr贸ci艂a si臋 i p艂aka艂a d艂ugo w poduszk臋, sama nie pojmuj膮c, dlaczego rozpacza. Ca艂y czas by艂a pogr膮偶ona w czym艣 w rodzaju snu-nie snu i jawy-nie jawy. Gdzie艣 na granicy 艣wiadomo艣ci ta艅czy艂y s艂owa: „krew to mi艂o艣膰, krew to 偶ycie, pi臋kna...”.
Wreszcie wybudzi艂a si臋 naprawd臋 i podnios艂a z 艂贸偶ka, czuj膮c, 偶e bol膮 j膮 skronie. Spojrza艂a na zegarek. By艂a dopiero czwarta trzydzie艣ci, a ona wiedzia艂a, 偶e nie da rady ju偶 zasn膮膰, pomimo 偶e p贸藕no si臋 po艂o偶y艂a i niespokojnie spa艂a. S艂owa us艂yszane we 艣nie ca艂y czas j膮 zastanawia艂y i lekko przera偶a艂y. Czy nie powinna p贸j艣膰 do psychoterapeuty? Do psychoanalityka? Co to wszystko mia艂o znaczy膰? Spojrza艂a na stoj膮c膮 u wezg艂owia 艂贸偶ka figurk臋. Bard wydawa艂 si臋 zadumany i spogl膮da艂 gdzie艣 w dal wzrokiem, w kt贸rym Deidre wyczytywa艂a t臋sknot臋. Nagle zdecydowa艂a si臋. Porwa艂a pos膮偶ek, wzi臋艂a go w d艂onie i zbieg艂a po schodach do kuchni. Zapali艂a 艣wiat艂o i gwa艂townie wyci膮gn臋艂a szuflad臋. Na pod艂og臋 z grzechotem posypa艂y si臋 sztu膰ce. Deidre wyci膮gn臋艂a n贸偶 o spiczastym czubku.
- Chcesz krwi? - zapyta艂a w powietrze - dobra, b臋dziesz mia艂 krew!
Zamkn臋艂a oczy i przejecha艂a ostrzem przez 艣rodek d艂oni. Zabola艂o. Zapiek艂o. Odwa偶y艂a si臋 odemkn膮膰 powieki i dostrzeg艂a, 偶e krew zala艂a 艣rodek d艂oni i skapuje na pod艂og臋.
- Jezuuus, co ja robi臋??? - zawy艂o w niej to rozs膮dniejsze „ja”.
Ale szalona Deidre w tym samym momencie chwyci艂a w praw膮 d艂o艅 pos膮偶ek, a lew膮 d艂o艅, pe艂n膮 krwi, zawiesi艂a nad g艂ow膮 barda. Figurka momentalnie pokry艂a si臋 czerwieni膮. Deidre poczeka艂a chwil臋, a potem odstawi艂a rze藕b臋 na stolik. Sk膮pany we krwi bard wygl膮da艂 co najmniej dziwnie. Wtedy dopiero w pe艂ni dotar艂o do niej, co naprawd臋 zrobi艂a i pobieg艂a do 艂azienki, staraj膮c si臋 nie chlapa膰 wsz臋dzie krwi膮. Ale i tak na pod艂odze korytarza wykwita艂y w 艣lad jej krok贸w czerwone plamy.
Skaleczenie okaza艂o si臋 powierzchowne, ale sp臋dzi艂a w 艂azience sporo czasu, zanim uda艂o si臋 jej zatamowa膰 krew i na艂o偶y膰 plastry, kt贸re trzyma艂yby si臋 sk贸ry. Potem - jak porz膮dna pani domu - przesz艂a przez dom ze 艣cierk膮 i starannie usun臋艂a wszystkie szkar艂atne plamy. Wreszcie spojrza艂a na pos膮偶ek, na kt贸rym krew - jej krew! - zd膮偶y艂a ju偶 艣ciemnie膰 i zastygn膮膰. Westchn臋艂a i zabra艂a go do 艂azienki, a tam, tak jak poprzednio, dok艂adnie przetar艂a wilgotn膮 szmatk膮. Nast臋pnie wysuszy艂a rze藕b臋 i zanios艂a z powrotem na nocny stolik. Wsun臋艂a si臋 w po艣ciel i spojrza艂a na twarz barda. Nie by艂a pewna, czy k膮piele nie zaszkodzi艂y pos膮偶kowi, bo bard teraz wydawa艂 si臋 patrze膰 prosto na ni膮, a k膮ciki jego ust zgina艂y si臋 w leciute艅kim u艣miechu.
- Jestem szurni臋ta - powiedzia艂a do siebie i zgasi艂a 艣wiat艂o - szurni臋ta jak Marcowy Zaj膮c - por贸wnanie rozbawi艂o j膮 i wyobrazi艂a sobie siebie sam膮 na herbatce z Kapelusznikiem, wi臋c parskn臋艂a 艣miechem w poduszk臋.
Tym razem by艂a pewna, 偶e to ju偶 nie jest sen. M臋偶czyzna siedzia艂 obok, na skraju 艂贸偶ka, i z u艣miechem bawi艂 si臋 jej rudymi w艂osami. Zapl膮tywa艂 je sobie wok贸艂 palca i rozpl膮tywa艂. Poczu艂a nieprawdopodobny wr臋cz strach, ale wtedy delikatnie dotkn膮艂 jej policzka.
- Nic b贸j si臋, moja pani - powiedzia艂, staraj膮c si臋 nada膰 g艂osowi mi臋kko艣膰 - przecie偶 m贸wi艂em ci, 偶e krew to 偶ycie i krew to mi艂o艣膰...
Nie mog艂a pohamowa膰 dr偶enia d艂oni ani bicia serca. Zasch艂o jej w ustach.
- Nie przyby艂em, aby wyrz膮dzi膰 ci jak膮kolwiek krzywd臋 - jej strach wyra藕nie go przygn臋bia艂 - jestem po to, by ci s艂u偶y膰.
- By mi s艂u偶y膰? - zdo艂a艂a wyj膮ka膰.
- Twoja krew pulsuje w moich 偶y艂ach, bicie twego serca jest biciem mojego serca. Patrz...
Uj膮艂 delikatnie jej d艂o艅 i przy艂o偶y艂 do swojej klatki piersiowej, potem wzi膮艂 drug膮 d艂o艅 i po艂o偶y艂 tu偶 pod lew膮 piersi膮 Deidre. Poczu艂a, 偶e oba serca - jej i Lancet - bij膮 jednym rytmem.
- Kim jeste艣? - powt贸rzy艂a, ale teraz to pytanie by艂o du偶o powa偶niejsze ni偶 tam to zadane, jak by si臋 mog艂o wydawa膰, przez sen.
- Jestem Lance - odpar艂 i zobaczy艂a w jego oczach niesko艅czony b贸l.
I wtedy nagle ujrza艂a go jakby by艂 kim艣 innym. Trwa艂o to tylko moment, chwil臋 nie d艂u偶sz膮 ni偶 ta, kt贸ra pozwala na zmru偶enie powiek albo na jedno uderzenie serca. Zobaczy艂a go w srebrnej, stalowej zbroi i w he艂mie. Jasne w艂osy sypa艂y si臋 na l艣ni膮ce naramienniki, u boku tkwi艂 miecz o inkrustowanej z艂otem i szlachetnymi kamieniami r臋koje艣ci.
- Lancelot - powiedzia艂a ol艣niona - jeden z rycerzy Artura!
I znowu widzia艂a ju偶 tylko smutnego, jasnow艂osego olbrzyma w zielonym kubraku.
- Inni zgin臋li, szukaj膮c 艣wi臋tego Graala - rzek艂 i s艂ysza艂a w jego g艂osie b贸l - walczyli z Morgan膮 i Mordredem, a ja zawiod艂em. Szuka艂em doczesnych rozkoszy i oszala艂em z mi艂o艣ci dla kr贸lowej. Zdradzi艂em mego w艂adc臋, uwiod艂em jego 偶n臋 i zabi艂em sir Gawaina, mego przyjaciela i najszczodrzejszego w艣r贸d ludzi. Gdy gin膮艂 Artur, mnie nie by艂o w s艂odkiej Anglii - niezauwa偶alnie zacz膮艂 m贸wi膰 z tak silnym akcentem, 偶e prawie go nie rozumia艂a - wi臋c, kiedy m贸j kr贸l umar艂, tylko ja jeden nie ruszy艂em z nim na zielone pola Avalonu...
- Dlaczego tu jeste艣? - o艣mieli艂a si臋 mu przerwa膰.
- By odkupi膰 grzechy - powiedzia艂 zn贸w wyra藕nym g艂osem - by dawa膰, a nie bra膰. By s艂u偶y膰, a nie rz膮dzi膰. By s艂ucha膰, a nie 偶膮da膰. By my艣le膰 o innych, a nie o sobie.
- Och, Lance - przytuli艂a go do siebie, czuj膮c jego b贸l i t臋sknot臋 tak wyra藕nie, jak gdyby by艂y jej b贸lem i jej t臋sknot膮.
Dni do przyjazdu Reggiego, kt贸re sp臋dzi艂a w towarzystwie Lancelota, by艂y najpi臋kniejszymi chwilami w jej 偶yciu. Czasami wydawa艂o si臋, 偶e s膮 tak cudowne, i偶 mog膮 by膰 tylko bajk膮. Otoczy艂 j膮 opiek膮 i czu艂o艣ci膮, a w ka偶dym momencie zdawa艂a sobie spraw臋 z jego mi艂o艣ci i po偶膮dania. Kiedy usypia艂a, wiedzia艂a, 偶e patrzy na ni膮, a jego palce delikatnie tr膮ca艂y struny lutni. Kiedy艣 zauwa偶y艂a, 偶e przesta艂 gra膰, ale muzyka trwa艂a nadal i ko艂ysa艂a j膮 do snu. Telefon od Reginalda odebra艂a tylko raz, pomimo 偶e cz臋sto s艂ysza艂a awanturuj膮cy si臋 dzwonek. Ale nie mia艂a zamiaru rozmawia膰 z cz艂owiekiem, kt贸ry teraz wydawa艂 jej si臋 obcy i odleg艂y. Tak wi臋c tylko raz zesz艂a do salonu, by podnie艣膰 s艂uchawk臋 i wys艂ucha艂a ca艂ej litanii narzeka艅. Gdzie艣 tam czu艂a te偶 w jego g艂osie zaniepokojenie, a pod tym zaniepokojeniem kry艂a si臋 gro藕ba. Nie m贸g艂 sobie pozwoli膰 na m贸wienie o malej dyskusji lub powa偶nej rozmowie, gdy偶 by艂 za daleko, ale wiedzia艂a, 偶e ro艣nie w nim ch臋膰, aby sprowadzi膰 j膮 z powrotem na ziemi臋 i przypomnie膰 o ma艂偶e艅skich obowi膮zkach.
Nie rozmawia艂a z Lancelotem o swoich k艂opotach, a on nigdy ju偶 nie wr贸ci艂 do tematu odkupienia win. Bardzo chcia艂a dowiedzie膰 si臋 czego艣 wi臋cej o Arturze i jego rycerzach (kiedy by艂a nastolatk膮, stara艂a si臋 czyta膰 wszystko, co tylko mo偶liwe na ten temat, ale ogromna wi臋kszo艣膰 wiadomo艣ci wyparowa艂a z jej pami臋ci), lecz zdawa艂a sobie spraw臋, 偶e Lance za bardzo cierpia艂, aby m贸wi膰 o tym spokojnie. Dlatego nie rozmawiali wiele. Czas sp臋dzali w 艂贸偶ku, w wannie, leniwie przytuleni na sofie w salonie, w kuchni, gdzie stara艂a si臋 gotowa膰 wymy艣lne potrawy, a on jad艂 i 艣mia艂 si臋, 偶e prowadzi na nim eksperymenty. Wychodzi艂a codziennie tylko na moment, aby kupi膰 co艣 do jedzenia. G艂贸wnie owoce i 艣wie偶e pieczywo. Lancelot lubi艂 to samo, co ona. Smakowa艂 mu omlet z brzoskwiniami i ciel臋ce bitki z francuskimi kluskami. Uwielbia艂 sa艂at臋 w ostrym czosnkowym sosie (przecie偶 nie mo偶e mi 艣mierdzie膰 z ust - rzek艂 lodowatym tonem Reggie, kiedy zrobi艂a tak膮 sa艂at臋 po raz pierwszy) oraz marcepan w czekoladzie.
Deidre nic my艣la艂a o powrocie Reginalda, ale zdawa艂a sobie spraw臋, 偶e ten dzie艅 nadejdzie. Dzie艅, kiedy Reggie stanie w drzwiach ich domu, a jego oczy zm臋tniej膮. Wiedzia艂a, 偶e powinna si臋 ba膰 tej chwili, ale znajdowa艂a schronienie w ramionach Lancelota. Jednak, kiedy si贸dmego dnia obudzi艂a si臋 ca艂kiem sama w 艂贸偶ku, nie by艂a zdziwiona. Na pocz膮tku my艣la艂a, 偶e poszed艂 do 艂azienki, potem szuka艂a go w salonie, a偶 wreszcie zda艂a sobie spraw臋 z faktu, 偶e odszed艂 na dobre. Wr贸ci艂a do sypialni i spojrza艂a na figurk臋 barda stoj膮c膮 u wezg艂owia. To by艂 tylko pozbawiony 偶ycia kamienny pos膮偶ek.
- To ju偶 koniec, prawda? - zapyta艂a w przestrze艅 ze smutkiem, ale bez 偶alu.
Zdawa艂a sobie spraw臋, 偶e to musia艂o si臋 sta膰. Wyk膮pa艂a si臋, starannie ubra艂a i spakowa艂a walizki, a potem postawi艂a je w holu pod schodami. Wszystkie czynno艣ci wykonywa艂a automatycznie i bez po艣piechu, z jaka艣 przera偶aj膮ca, staranno艣ci膮. By艂o jej ca艂y czas nieludzko smutno, ale jednocze艣nie 偶arzy艂a si臋 w niej nadzieja, i偶 wszystko to mia艂o sw贸j sens.
Kiedy us艂ysza艂a chrobot klucza w zamku, nie przestraszy艂a si臋. Serce uderzy艂o mocniej, ale zaraz wr贸ci艂o do spokojnego rytmu. Stan臋艂a w holu. Ubrana w d艂ug膮, obszern膮 sukienk臋 w kolorze z艂amanej czerwieni, kt贸r膮 Reginald kaza艂 jej wyrzuci膰 dawno temu, a kt贸ra cudem ocala艂a w szafie. Reggie pojawi艂 si臋 w progu. Mia艂 na sobie d艂ugi prochowiec, a w r臋ku trzyma艂 ociekaj膮cy wod膮 parasol.
- Co si臋 dzieje, Di? - warkn膮艂 zamiast powitania - dzwoni臋 wczoraj, dzwoni臋 dzisiaj. My艣la艂em, 偶e przyjedziesz po mnie na lotnisko! Co ty wyprawiasz, do cholery?
Patrzy艂a na niego i wiedzia艂a, 偶e si臋 go ju偶 nie boi. Ale on zrozumia艂 jej spok贸j jako zak艂opotanie i przyznanie do winy. Zdj膮艂 z ramion p艂aszcz i odstawi艂 parasol.
- B臋dziemy musieli powa偶nie porozmawia膰, Di - powiedzia艂 grobowym tonem - o twoim stosunku do ma艂偶e艅stwa.
Z jego oczu znowu wyjrza艂o czarne zwierz臋, kt贸re zwykle wprawia艂o j膮 w parali偶uj膮c膮 panik臋. Ale nie teraz.
- Tak, Reginald - powiedzia艂a spokojnie - pogadamy sobie o naszym ma艂偶e艅stwie.
Zwierz臋 zatrzyma艂o si臋 i spojrza艂o na ni膮 badawczo. Jeszcze nie zaniepokojone, ale ju偶 zaintrygowane.
- Chcesz mi pyskowa膰, kobieto? - powiedzia艂o.
- Nie - odpar艂a spokojnie - spakowa艂am twoje walizki - machn臋艂a d艂oni膮 w stron臋 schod贸w - zabieraj je i wyno艣 si臋 st膮d. Wyno艣 si臋 z mojego 偶ycia.
Wtedy zwierz臋 ruszy艂o. W bezpardonowym, w艣ciek艂ym ataku. Nawet nie zd膮偶y艂a si臋 zorientowa膰, kiedy run臋艂o na ni膮 ca艂ym ci臋偶arem, przypar艂o do 艣ciany i chwyci艂o za szyj臋.
Jak zwykle pachnia艂o Old Spicem.
- Czyja dobrze s艂ysz臋? - zasycza艂o - och, wierz mi Di, to b臋dzie bardzo, bardzo powa偶na rozmowa - powiedzia艂o z przera偶aj膮cym rozmarzeniem w g艂osie.
Wtedy z ca艂ej si艂y unios艂a do g贸ry kolano. I trafi艂a celnie. Reginald zawy艂 i zwali艂 si臋 na pod艂og臋, nie mog膮c z艂apa膰 oddechu. Ciemne zwierz臋 w jego oczach cofn臋艂o si臋. Jeszcze nie przera偶one, ale ju偶 zaniepokojone. Kiedy zwija艂 si臋 i ci臋偶ko dysza艂 (ubarwiaj膮c to dyszenie s艂owami, ty kurwo, ty dziwko, zabij臋 ci臋) podesz艂a i zabra艂a parasol. Chwyci艂a go za srebrny szpic tak, 偶e ci臋偶ka ko艣ciana r膮czka mog艂a jej s艂u偶y膰 za bro艅. Uderzy艂a z p贸艂obrotu, celuj膮c prosto w twarz, ale zdo艂a艂 zas艂oni膰 si臋 d艂oni膮. Krzykn膮艂, bo chyba po艂ama艂a mu palce. U艣miechn臋艂a si臋 do w艂asnych my艣li i wesz艂a do salonu. Od艂o偶y艂a parasol i zajrza艂a do barku. Wyj臋艂a wysok膮 szklank臋 i nala艂a sobie na p贸艂 palca martini, a reszt臋 dope艂ni艂a wod膮. Dopija艂a drinka, kiedy pojawi艂 si臋 w progu pokoju.
- Ty cholerna kurwo - powiedzia艂 g艂osem bez wyrazu - to ja sobie 偶y艂y wypruwam, 偶eby ci臋 utrzyma膰, a ty tak mi odp艂acasz?
Nie zamierza艂a go s艂ucha膰. Uj臋艂a znowu parasol za srebrny szpic i podesz艂a do jego kolekcji s艂oni. Wzi臋艂a zamach jak wytrawny bejsbolista. Bach! Wielki zielony s艂o艅 oberwa艂 prosto w g艂ow臋 i rozpad艂 si臋 na kawa艂ki. Jeden z okruch贸w trafi艂 Reggiego pod oko. Bum! Wycelowa艂a w ma艂ego, kamiennego s艂onika z opuszczon膮 tr膮b膮, a ten polecia艂 jak pocisk i ugodzi艂 Reginalda prosto w czo艂o. Reggie opad艂 na kolana, a ciemne zwierz臋 w jego oczach ucieka艂o w dzikiej panice. Trach! Przezroczysty szklany s艂o艅 oberwa艂 w sam膮 tr膮b臋 i zakr臋ci艂 si臋 jak baletnica, roztr膮caj膮c pozosta艂e figurki. Buch! Zamiot艂a parasolem po szafce, str膮caj膮c wszystkie pos膮偶ki na pod艂og臋.
- Wyno艣 si臋, Reginald - powiedzia艂a spokojnie - bo za chwil臋 do艂膮czysz do swoich s艂oni.
Patrzy艂 na ni膮 wzrokiem, w kt贸rym nie by艂o nic. Ani w艣ciek艂o艣ci, ani 偶alu, ani 偶膮dzy zemsty. A nie, jednak co艣 by艂o. Jakie艣 niewiarygodne niezrozumienie.
- To ju艣? - zapyta艂o ma艂e, ciemne, skurczone zwierz膮tko w jego oczach - ziabawa siem ju艣 艣ko艅ci艂a?
- Zabawa si臋 sko艅czy艂a - odpowiedzia艂a zwierz膮tku i z ca艂ej si艂y, z g贸ry jak obuchem wyr偶n臋艂a ko艣cian膮 r膮czk膮 w szklany stolik.
P臋k艂 z hukiem i lamentem rozpryskiwango wok贸艂 szk艂a. Ostry jak sztylet kawa艂ek sam trafi艂 do jej d艂oni. Uj臋艂a go ostro偶nie, bo nie chcia艂a porani膰 sobie palc贸w.
- Masz ochot臋 na powa偶n膮 rozmow臋 o naszym ma艂偶e艅stwie, Reggie? - spyta艂a, u艣miechaj膮c si臋.
Stara艂 si臋 wycofa膰 rakiem do holu i uda艂o mu si臋 to.
- Nie? To zabieraj walizki!
- Dobra - powiedzia艂 Pan Opanowany, zaczynaj膮c now膮 gr臋 - teraz st膮d wyjd臋 i wr贸c臋 jak dojdziesz do siebie...
Ledwo zd膮偶y艂 si臋 uchyli膰, bo szklany szpikulec przelecia艂 tu偶 obok jego policzka i rozprysn膮艂 si臋 na 艣cianie.
- Zmykaj, Reginald - powiedzia艂a oboj臋tnym tonem.
Potem us艂ysza艂a ju偶 tylko trzask zamykanych drzwi i zasun臋艂a zasuwk臋. Wesz艂a do salonu pe艂nego okruch贸w rozbitego szk艂a i opad艂a na kl臋czki, nie zwa偶aj膮c na to, 偶e mo偶e porani膰 sobie kolana.
- Och, Lance - j臋kn臋艂a wtulaj膮c twarz, w poduszki le偶膮ce na sofie, bo ca艂a energia ju偶 z niej uciek艂a - gdzie jeste艣, Lance?
I wtedy rozleg艂 si臋 dzwonek do drzwi. A raczej trzy szybkie, kr贸tkie dzwonki. Wsta艂a i uj臋艂a parasol. Nie by艂 ju偶 艣mierciono艣n膮 broni膮, wi臋c od艂o偶y艂a go na bok. Powlok艂a si臋 do drzwi i odsun臋艂a zasuwk臋.
- Niech b臋dzie, co ma by膰! - pomy艣la艂a.
W progu sta艂a Ann Rice. Jak poprzednio elegancka i zimna, niczym l贸d.
- Dobrze - powiedzia艂a Deidre zrezygnowanym tonem - mam pani rze藕b臋. Prosz臋 wej艣膰.
Pani Rice wesz艂a do 艣rodka i uwa偶nie przyjrza艂a si臋 okruchem szk艂a w przedpokoju, a potem obejrza艂a kolekcj臋 s艂oni, kt贸ra za艣ciela艂a dywan w salonie. U艣miechn臋艂a si臋 i u艣miech uczyni艂 jej zimn膮 twarz prawie 偶e mi艂膮.
- To ju偶 niewa偶ne, kochanie - powiedzia艂a - nie przychodz臋 w sprawie rze藕by. Pomy艣la艂am sobie, 偶e mo偶esz potrzebowa膰 pomocy.
Si臋gn臋艂a do kieszeni i poda艂a jej wizyt贸wk臋. Przeczucia zawiod艂y Deidre, gdy偶 pani Rice nie by艂a PR koncernu notowanego na rynku NASDAQ. By艂a jednym z trzech wsp贸lnik贸w firmy adwokackiej.
- Przynios艂am upowa偶nienie - powiedzia艂a rozk艂adaj膮c na stole papiery - podpisz je szybko, moja droga i zaczniemy ca艂膮 zabaw臋.
- Upowa偶nienie? - zapyta艂a.
- Tak, kochanie. Upowa偶nienie do reprezentowania ci臋 w czasie sprawy rozwodowej. Zaczniemy od zakazu zbli偶ania si臋 na odleg艂o艣膰 pi臋ciuset metr贸w, zablokowania kont m臋偶a na poczet podzia艂u maj膮tku oraz oddania ci do dyspozycji waszego domu do czasu wydania wyroku.
Deidre patrzy艂a na ni膮 oszo艂omiona.
- Nie mam pieni臋dzy na adwokata - powiedzia艂a w ko艅cu.
- Jest taki dowcip, kt贸ry m贸wi: co to jest tysi膮c adwokat贸w na dnie morza? A odpowied藕 brzmi: dobry pocz膮tek - roze艣mia艂a si臋 pani Rice - ale ja poprowadz臋 t臋 spraw臋 dla w艂asnej satysfakcji, Deidre - doda艂a - wi臋c podpisuj, dziewczyno!
Podpisa艂a, a wszystko wydawa艂o jej si臋 jakim艣 zdumiewaj膮cym snem. Pani Rice zgarn臋艂a papiery do teczki.
- Jeszcze dzisiaj za艂atwi臋 nakaz - powiedzia艂a - a za godzin臋 zjawi si臋 przed twoim domem ochroniarz.
Odprowadzi艂a j膮 do drzwi.
- Ann? - zagadn臋艂a.
- Tak?
- Sk膮d wiedzia艂a艣?
U艣miechn臋艂a si臋 samymi ustami.
- Z wiarygodnego 藕r贸d艂a, kochanie - powiedzia艂a i mia艂a lekko rozbawiony g艂os.
- Czy... czy on istnia艂? - o艣mieli艂a si臋 zapyta膰 i opu艣ci艂a wzrok.
Ann Rice przez chwil臋 milcza艂a.
- Mam ci odpowiedzie膰 jako prawnik, czy jako...- zawiesi艂a g艂os, jakby zastanawiaj膮c si臋 jakiego s艂owa ma u偶y膰 - przyjaci贸艂ka?
- Jako przyjaci贸艂ka - Deidre podnios艂a wzrok.
- Oczywi艣cie, 偶e istnia艂 - odpar艂a - Lancelot, Gawain, Tristan, sir Cyd, Robin z Sherwood... Kimkolwiek by nie by艂 - istnia艂. Czy nie widzisz jak odmieni艂 twoje 偶ycie? Czy trzeba lepszego 艣wiadectwa?
- Wr贸ci? - chwyci艂a j膮 za r臋k臋.
- Nie, Deidre - pani Rice spojrza艂a na ni膮 tym razem powa偶nie - i lepiej, aby nie wraca艂.
- Dlaczego?
- Bo Artur jest tylko tam, gdzie zagra偶a Mordred. Tylko kiedy przybywa cudak z Gisbourne, pojawia si臋 Robin. Tylko kiedy atakuje ci臋 drapie偶nik, musisz wezwa膰 my艣liwego. Rozumiesz, co mam na my艣li, kochanie, prawda?
- Rozumiem - powiedzia艂a i zamkn臋艂a za ni膮 drzwi.
Kiedy spojrza艂a przez okno, zobaczy艂a jak pani Rice wsiada do srebrnego BMW zaparkowanego na podje藕dzie. Nadal pada艂 deszcz, a burzowe chmury przetacza艂y si臋 nad miastem. Deidre nat臋偶y艂a wzrok i wydawa艂o jej si臋, 偶e w p贸艂mroku, gdzie艣 w cieniu domu po przeciwnej stronie ulicy, stoi ogromna posta膰 w zielonym kubraku. Zamruga艂a, ale kiedy podnios艂a powieki, nie by艂o ju偶 nikogo.
- Och, Lance - powiedzia艂a w pustk臋, ale wiedzia艂a, 偶e ju偶 nied艂ugo 偶al umrze i pozostanie tylko s艂odka pami臋膰.
Siostra czasu
Gra偶yna Laso艅-Kocha艅ska
Gra偶yna Laso艅-Kocha艅ska (?, bo kobietom si臋 wieku nie liczy) - jest doktorem filologii polskiej i pracuje w Zak艂adzie Dydaktyki J臋zyka Polskiego w S艂upsku. W 艣rodowisku mi艂o艣nik贸w fantastyki s艂ynie jednak przede wszystkim jako specjalistka od mit贸w i ba艣ni. Do historii polskiej literatury fantastycznej wesz艂a dzi臋ki wielokrotnie publikowanemu w pismach i antologiach okrutnemu i pi臋knemu opowiadaniu Suong. Prywatnie jest 偶on膮 pisarza Krzysztofa Kocha艅skiego.
W Siostrze czasu Laso艅-Kocha艅ska zastanawia si臋 nad tym, czym s膮 艣mier膰 i narodziny cz艂owieka.
Chcia艂abym mie膰 dziecko.
Bia艂e jak 艣nieg, rumiane jak krew,
o w艂osach czarnych jak heban
Ja te偶 - pomy艣la艂a pochylona nad grz膮dk膮 niem艂oda ju偶 kobieta. - Te偶 bardzo pragn臋 dziecka. I wcale nie musi by膰 bia艂e jak 艣nieg, ani rumiane jak krew, ani mie膰 w艂os贸w czarnych jak heban. Nawet nie musi by膰 dziewczynk膮. Po dziewczynki przychodz膮 z艂e, zazdrosne czarownice jak po 艢nie偶k臋 i Roszponk臋. P艂e膰 i wygl膮d, jakie to ma znaczenie? Dla kobiety, dla matki - 偶adne. Dziecko to skarb. Najwa偶niejsze, 偶eby w og贸le by艂o, a o jego szcz臋艣cie ju偶 ja si臋 postaram. Kobieta rozprostowa艂a plecy i rozejrza艂a si臋 nieufnie po przydomowym ogr贸dku.
- Nie da艂abym zrobi膰 mu krzywdy, cho膰by na m贸j dom zwali艂y si臋 ogry i czarownice z ca艂ego 艣wiata - oznajmi艂a kar艂owatej gruszy.
Grusza, jakby z niej szydzi艂a, w艂a艣nie p膮czkowa艂a. Kobieta prawie widzia艂a jej wezbrane, t臋tni膮ce zielonym 偶yciem soki. Rozejrza艂a si臋 po ogrodzie. Rozpychaj膮ca si臋 wiosna by艂a nie do zniesienia. Kobieta wci膮gn臋艂a zapach rozkopanej, 偶ywej ziemi, prze艂kn臋艂a wzbieraj膮ce 艂zy i uwolni艂a sw贸j b贸l.
- Chc臋 dziecka - wrzasn臋艂a, zadar艂szy g艂ow臋. - Ponad wszystko na 艣wiecie pra gn臋 dziecka - krzykn臋艂a kwietniowemu niebu.
Jej wo艂anie unios艂o si臋 wysoko, wysoko, ponad drzewa w ogrodzie, ponad czerwony dach domu z krzywym kominem i pomkn臋艂o przez gwar wieczoru, przez cisz臋 i przez czas. Daleko, daleko us艂ysza艂a je jasnow艂osa siostra Czasu.
艢mier膰 sz艂a powoli ocienion膮 alej膮 parku. Sz艂a, rozgl膮daj膮c si臋 wok贸艂, a kiedy dotar艂a na s艂oneczny plac, przy kt贸rym bawi艂y si臋 dzieci, usiad艂a na 艂aweczce. Weso艂a gromadka biega艂a wok贸艂 fontanny, kto艣 goni艂 za pi艂k膮 jaka艣 dziewczynka upad艂a i g艂o艣no si臋 rozp艂aka艂a. Gwar i ruch. 艢mier膰 odgarn臋艂a do ty艂u d艂ugie, jasne w艂osy i splot艂a r臋ce na kolanach. Jej spojrzenie zatrzyma艂o si臋 na ma艂ym domku, przy rogu przeciwleg艂ej ulicy. Domku z przyk艂adn膮, czerwon膮 dach贸wk膮 i r贸wnie grzecznymi skrzynkami czerwonych pelargonii. Poprzez bielone 艣ciany, wzrokiem w艂a艣ciwym tylko 艢mierci, dostrzeg艂a, 偶e w ma艂ym pokoju niem艂oda ju偶 kobieta rodzi dziecko. Kobiecie by艂o coraz - trudniej. Oddycha艂a gor膮czkowo i wstrz膮sa艂y ni膮 dreszcze.
Pie艣艅 dziecka wi艂a si臋 r贸wnie gor膮czkowo, to wyp艂ywa艂a na powierzchni臋, to gin臋艂a w mroku. 艢mier膰 dostrzeg艂a w niej co艣 odmiennego, innego od pie艣ni dzieci, w kt贸rych rytm zawsze zagl膮da艂a. Ten dzieciak w og贸le nie chcia艂 si臋 urodzi膰, nie pcha艂 si臋 na 艣wiat jak wszystkie. Pragn膮艂 pozosta膰 poza czasem.
- Och, kochanie - wyszepta艂a 艢mier膰. - Kochanie, nale偶ysz ju偶 do mnie.
Wsta艂a z 艂awki i niezauwa偶ona przez nikogo posz艂a wprost do domku z czerwon膮 dach贸wk膮. Do pokoju wesz艂a tak cicho, jak tylko 艢mier膰 to potrafi, i stan臋艂a przy wezg艂owiu porodowego 艂贸偶ka. Musia艂a poczeka膰, ale wiedzia艂a, 偶e ju偶 teraz dziecko si臋 jej nie wymknie.
Ch艂opiec powoli budzi艂 si臋 ze snu. 艢ni艂o mu si臋, 偶e jest ziarnkiem piasku, kt贸re zosta艂o po艂kni臋te przez muszl臋 i zamieni艂o si臋 w per艂臋. Tkwi艂 we wn臋trzu muszli i bardzo chcia艂, 偶eby kto艣 go znalaz艂. Wiedzia艂, 偶e jest skarbem, tylko nie m贸g艂 sobie przypomnie膰, kto znajduje takie skarby.
Kiedy otworzy艂 oczy, s艂o艅ce obejmowa艂o ju偶 p贸艂 groty.
- Musi by膰 p贸藕no - pomy艣la艂. - Szkoda czasu.
Zerwa艂 si臋 i skierowa艂 prosto do wyj艣cia. Blask s艂o艅ca, odbijaj膮cy si臋 w kwarcowym 艂uku sklepienia, o艣lepi艂 go na chwil臋. Ch艂opiec uderzy艂 mocniej nogami i ju偶 by艂 na zewn膮trz. Kocha艂 ten moment. Otworzy艂 si臋 dla niego 艣wiat kszta艂t贸w i kolor贸w. Min膮艂 pomara艅czowe, pi臋cioramienne rozgwiazdy i wyz艂ocone s艂o艅cem pr膮偶kowane ryby. Z zachwytem zwr贸ci艂 si臋 w stron臋 faluj膮cego 艂anu blador贸偶owych, prawie przezroczystych ukwia艂贸w. Przep艂yn膮艂 nad nimi i skierowa艂 si臋 w d贸艂, ku ciemniej膮cym w oddali ska艂om. Kiedy znalaz艂 si臋 bli偶ej, zamar艂 z wra偶enia. Znowu zobaczy艂 dzieci. Na skalnych p贸艂kach siedzia艂y dwie dziewczynki, identyczne jak dwa ziarnka piasku, jak dwie krople wody. Ju偶 przedtem widywa艂 dzieci, ale nigdy dwoje naraz. I nigdy identycznych. Spr贸bowa艂 podp艂yn膮膰 bli偶ej, ale tak jak zwykle, nie m贸g艂. Jaka艣 niewidzialna 艣ciana odgradza艂a go od innych, broni膮c dost臋pu. Z艂y i roz偶alony, wypr臋偶y艂 cia艂o i wzbi艂 si臋 w g贸r臋. P艂yn膮艂 d艂ugo, a偶 si臋 zm臋czy艂 i uspokoi艂. Tu by艂o jasno, coraz ja艣niej. Z艂otawe 艣wiat艂o pulsowa艂o 艂agodnie, dawa艂o poczucie bezpiecze艅stwa. S膮czy艂o si臋 z prze艣wietlonej s艂o艅cem bursztynowej groty, wi臋kszej od tej, w kt贸rej spa艂. Wp艂yn膮艂 tam ostro偶nie. Grota przechodzi艂a w d艂ugi tunel wsparty cz臋艣ciowo na skalnym pod艂o偶u. Nie by艂o tu ciemno, bo tworzy艂y go p贸艂prze藕roczyste, bursztynowe bloki. Po kilku zakr臋tach tunel urwa艂 si臋 raptownie i ch艂opiec znalaz艂 si臋 w olbrzymiej sali. P艂ywa艂o tu kilkoro dzieci, kiedy jednak zbli偶y艂 si臋 do nich, rozpierzch艂y si臋 w r贸偶ne strony. Pod膮偶y艂 za ciemnosk贸rym ch艂opcem, ale ten zatrzyma艂 si臋 gwa艂townie, nieruchomiej膮c. Inne dzieci zastyg艂y w bezruchu w tym samym momencie. Dryfowa艂y tak wszystkie, zawieszone w wodzie, patrz膮c pustym wzrokiem przed siebie.
Ch艂opiec zauwa偶y艂, 偶e ka偶de z nich wpatruje si臋 w lustro, w lustrzan膮 艣cian臋 sali. Pod膮偶y艂 wzrokiem za najbli偶sz膮, dziewczynk膮, ale zobaczy艂 tylko mg艂臋, bia艂膮, k艂臋bi膮c膮 si臋, wiruj膮c膮 coraz szybciej. Tak膮 mg艂臋, w kt贸rej mo偶na si臋 zgubi膰 i zosta膰 w niej na zawsze. W kt贸rej mo偶esz krzycze膰, wrzeszcze膰, wzywa膰 pomocy, ale i tak nikt ci臋 nie us艂yszy; bia艂a wata zdusi ka偶dy g艂os i zostaniesz w ko艅cu sam, samiute艅ki, odci臋ty od innych. Z trudem oderwa艂 wzrok od g艂adkiej tafli. Dziewczynka, kt贸ra nale偶a艂a do tego zwierciad艂a, wydawa艂a si臋 jednak spokojna, nawet u艣miecha艂a si臋 lekko. Mo偶e widzia艂a co艣 innego? Pozosta艂e dzieci r贸wnie偶 patrzy艂y przed siebie bez cienia strachu, ich twarze by艂y odpr臋偶one i b艂ogie. Op艂yn膮艂 korow贸d nieruchomych postaci i znalaz艂 pomi臋dzy nimi puste miejsce. Wiedziony instynktownym przymusem, zaj膮艂 je i spojrza艂 w zwierciad艂o. Mg艂a. G臋sta, niepokoj膮ca mg艂a. Nie, mg艂a ciep艂a jak mleko, mi臋kka jak puszysta ko艂derka. A spoza mg艂y wy艂ania si臋 obraz. Ten obraz. Znajomy, rozpoznany od pierwszej chwili, a z ka偶d膮 nast臋pn膮 coraz bardziej w艂asny. Uliczka w ma艂ym mie艣cie, brukowana uliczka, przy kt贸rej krzywe, chocia偶 艣wie偶o pomalowane domy, s膮 tak st艂oczone, jakby mia艂y zamiar na siebie wej艣膰.
Wielki jak balon ksi臋偶yc wisi nad domem krytym czerwon膮 dach贸wk膮, dok艂adnie nad kominem, z kt贸rego unosi si臋 ma艂y pi贸ropusz dymu. Okna domu s膮 ciemne, tylko w jednym, naro偶nym, pali si臋 艣wiat艂o. To 艣wiat艂o wzywa i zaprasza, jest wr臋cz natarczywie znajome. Ch艂opiec je pami臋ta, zna je od zawsze, tylko nie mo偶e sobie przypomnie膰, sk膮d. Podp艂yn膮艂 bli偶ej i przywar艂 d艂o艅mi do lustra. Obraz zafalowa艂, oddala艂 si臋 i rozmywa艂, a偶 w ko艅cu znikn膮艂 w bia艂ej mgle, kt贸ra teraz wydawa艂a si臋 bliska, niemal w艂asna.
Obudzi艂 si臋 w swojej ma艂ej grocie. Znowu 艣ni艂o mu si臋, 偶e jest per艂膮 w muszli, ale teraz per艂臋 znalaz艂a kobieta i bardzo si臋 ucieszy艂a. On te偶 si臋 cieszy艂, 偶e b臋dzie odt膮d nale偶a艂 do niej. Sen mgli艣cie przypomnia艂 mu, 偶e ma co艣 do zrobienia. Powinien czego艣 szuka膰. Wyp艂yn膮艂 i skierowa艂 si臋 w g贸r臋, ku z艂otemu 艣wiat艂u. Kiedy obok pojawi艂a si臋 bursztynowa grota, wiedzia艂, 偶e w艂a艣nie tani zmierza. Zna艂 to miejsce, ju偶 je sobie przypomnia艂. Kojarzy艂o si臋 z t臋sknot膮 i niepokojem. Dzisiaj w sali nie by艂o innych dzieci. Podp艂yn膮艂 do lustra i przylepi艂 nos do szklanej tafli jak zawsze. I wtedy us艂ysza艂 zew. Pocz膮tkowo by艂 to tylko szum, po chwili jednak przeszed艂 w wyra藕ny rytm. Ten rytm go wzywa艂. Przywar艂 do zwierciad艂a ca艂ym cia艂em i polecia艂 w prz贸d, bo tafla nagle znikn臋艂a. Natychmiast znalaz艂 si臋 w g臋stej mgle. By艂o tu tak mi臋kko i bezpiecznie, 偶e chcia艂o si臋 zosta膰 na zawsze. Ale d藕wi臋k by艂 natarczywy, nie pozwala艂 na to. Teraz ju偶 nie przypomina艂 szumu.
- To jest pie艣艅 - pomy艣la艂 ch艂opiec. - Pie艣艅 dla mnie, 偶ebym si臋 nie zgubi艂.
I z艂apa艂 si臋 tej pie艣ni jak liny ratunkowej. Trzyma艂 si臋 jej mocno i powoli, krok po kroku zacz膮艂 przesuwa膰 si臋 we mgle. Par艂 mozolnie do przodu, jednocz膮c si臋 z pie艣ni膮, a偶 w ko艅cu jej rytm sta艂 si臋 rytmem jego w艂asnego cia艂a. Wszystko, co nie by艂o nimi, stawia艂o im op贸r. Nie wiedzia艂, jak d艂ugo to trwa艂o. W ko艅cu mg艂a zrzed艂a i zobaczy艂 drog臋. Droga bieg艂a samym 艣rodkiem pustki. Po obu jej stronach nie by艂o niczego, a ona sama wy艂ania艂a si臋 z tej pustki jako jedyna rzecz, kt贸ra istnieje. Wszed艂 na ni膮 bez wahania. Przed sob膮 mia艂 ja艣niej膮cy, 艣wietlisty szlak, za sob膮 ciemno艣膰. Cho膰 tego nie pojmowa艂, wiedzia艂, gdzie si臋 znalaz艂; wszed艂 na Drog臋 Czasu i musi ni膮 i艣膰 a偶 do ko艅ca. Koniec nast膮pi艂 szybko. Nie zdziwi艂y go dwie postacie, siedz膮ce na wysokich tronach, po obu stronach 艣wietlnego traktu. Stary, zgrzybia艂y dziad Czas i jego siostra, 艢mier膰. Ch艂opiec zobaczy艂 ich prawdziwe postacie, bo w tej krainie widzi si臋 wszystko takim, jakie jest w swej istocie. 艢mier膰 mia艂a m艂od膮, aksamitn膮 sk贸r臋 dziecka, tak g艂adk膮, a偶 chcia艂o si臋 j膮 pog艂aska膰.
- Nie r贸b tego - powiedzia艂a, doganiaj膮c my艣li ch艂opca. - Na to musisz pocze ka膰, ale obiecuj臋, 偶e kiedy艣 b臋dziesz m贸g艂 mnie dotkn膮膰. We w艂a艣ciwym czasie.
A Czas siedzia艂 obok, zwalisty i nieruchomy, jak omsza艂y g艂az. I wiadomo by艂o, 偶e trwa tak od zawsze. Pogr膮偶ony w bezruchu, nie drgn膮艂 nawet, kiedy 艢mier膰 wsta艂a i podesz艂a do ch艂opca.
- Musisz skoczy膰 - powiedzia艂a.
Dopiero teraz zobaczy艂, 偶e kilka krok贸w za tronami Droga urywa si臋 nagle. Post膮pi艂 do przodu i ujrza艂 bezdenn膮, niezmierzon膮 przepa艣膰. I teraz dopiero si臋 przestraszy艂. W panicznym odruchu zawr贸ci艂 i chcia艂 ucieka膰, ale Drogi ju偶 nie by艂o. By艂a tylko pustka.
- Jak widzisz, nie ma powrotu - stwierdzi艂a 艢mier膰. - Jest tylko to, co teraz.
Dr偶a艂 na ca艂ym ciele i nie by艂 w stanie wykona膰 偶adnego ruchu. Dr偶a艂 z przera偶enia, ze strachu przed skokiem, ale najbardziej z powodu poczucia utraty. Wiedzia艂, 偶e 艣wiat jaki zna艂 i kocha艂; 艣wiat kolor贸w, kszta艂t贸w i dotyku przesta艂 istnie膰. Jest tylko ciemno艣膰. Ciemno艣膰, kt贸ra przera偶a i jednocze艣nie zaprasza. 艢mier膰 podesz艂a bli偶ej, tak blisko, 偶e zn贸w widzia艂 aksamit jej delikatnej twarzy. Jasne w艂osy sp艂yn臋艂y na niego, kiedy si臋 pochyli艂a.
- To tylko chwila, kt贸rej nic b臋dziesz pami臋ta艂. Podobnie jak ca艂ego swojego 偶ycia.
I w艂a艣nie wtedy nieruchomy Czas odemkn膮艂 ci臋偶kie powieki i spojrza艂 na ch艂opca. A ten wiedzia艂 ju偶, ze rzeczywi艣cie nie ma powrotu, nie ma wczoraj, nie ma wyboru. Jest tylko ta chwila. Jedna chwila, do kt贸rej wszystko prowadzi. Wiedziony odwiecznym spojrzeniem podszed艂 do kraw臋dzi i skoczy艂.
W bia艂ym domku, krytym czerwon膮 dach贸wk膮 i ozdobionym skrzynkami r贸wniutkich pelargonii zegar wybi艂 godzin臋 dziesi膮t膮. Rodz膮ca kobieta westchn臋艂a z ulgi i ze szcz臋艣cia. Razem z ni膮 g艂o艣no odetchn臋li wszyscy domownicy. Nawet czerwone pelargonie rozchyli艂y wreszcie swoje p艂atki.
- Ch艂opiec - rzeczowo stwierdzi艂a po艂o偶na. - Du偶y, silny i zdrowy. D艂ugo to trwa艂o, ale masz syna.
Kobieta u艣miechn臋艂a si臋 tylko, nie maj膮c si艂y, 偶eby odpowiedzie膰.
Pochylona nad dzieckiem po艂o偶na rutynowo wykonywa艂a niezb臋dne zabiegi. W pewnej chwili, zastyg艂a dot膮d w b艂ogim bezruchu twarz dziecka skurczy艂a si臋, a ma艂e cia艂ko zwin臋艂o w nag艂ym spa藕mie. W pokoju rozleg艂 si臋 wrzask noworodka. 艢mier膰 okr膮偶y艂a porodowe 艂贸偶ko, podesz艂a do malucha i pochyli艂a si臋 nad nim. Jasne w艂osy sypn臋艂y si臋, kiedy w艂a艣nie otworzy艂 przera偶one oczy.
- Nie m贸wi艂am, 偶e tu b臋dzie 艂atwo. Obieca艂am tylko, 偶e nic nie b臋dziesz pami臋ta艂. Dotkn臋艂a g艂贸wki dziecka smuk艂膮 d艂oni膮 o delikatnych palcach i chwil臋 ws艂uchiwa艂a si臋 w skupieniu.
- 呕ycic b臋dziesz mia艂 nie艂atwe; widz臋 ci臋偶k膮 chorob臋, a na staro艣膰 samotno艣膰. Ale d艂ugie, bardzo d艂ugie.
Ja jednak niczego tak dobrze nic umiem, jak czeka膰. A偶 przyjdzie w ko艅cu dzie艅, kiedy dotkniesz mojego policzka.Taki jeste艣 艣liczniutki, dotkniesz go, dotkniesz na pewno, ju偶 tak nie krzycz. U艣miechni臋ta 艢mier膰 szczebiota艂a do dziecka, jak robi膮 to wszystkie kobiety 艣wiata. Dziecko dar艂o si臋 wniebog艂osy jak wszystkie zdrowe noworodki.
- Jestem taka szcz臋艣liwa - rzuci艂a 艣wiatu matka dziecka, patrz膮c na skrzynki swoich zadbanych pelargonii.
A wiatr poni贸s艂 jej wyznanie wysoko, wysoko, ponad zielone drzewa w ogrodzie, ku niebieskiemu niebu i z艂otemu s艂o艅cu, poni贸s艂 jeszcze dalej, do samego ko艅ca, gdzie us艂ysza艂 je zgrzybia艂y dziad Czas i u艣miechn膮艂 si臋 przez sen.
Opowie艣膰 Wigilijna
Tomasz Pacy艅ski
Tomasz Pacy艅ski (1958) - od lat zajmuje si臋 informatyk膮, chocia偶 w stanie wojennym musia艂 zarabia膰 jako spawacz. Niedawno wyni贸s艂 si臋 z Warszawy i mieszka na prowincji wraz z rodzin膮 oraz stadem ps贸w i kot贸w. Do tej pory opublikowa艂 powie艣ci Sherwood oraz Wrzesie艅.
Opowie艣膰 Wigilijna to wspania艂e opowiadanie dla mi艂o艣nik贸w tzw. „popkultury”, a co wa偶ne, z istotnym mora艂em m贸wi膮cym, 偶e dzieci nale偶y kocha膰 i szanowa膰. Bo inaczej...
Dla GIN-a, kt贸ry nie znosi 艣wi膮t.
nF, dzi臋ki za pomys艂
Zbli偶ali si臋, otaczaj膮c p贸艂kolem. W 艣rodku brodaty drab o t艂ustej, zapijaczonej g臋bie, u艂omkiem kija bilardowego uderza艂 we wn臋trze lewej d艂oni. Na g臋bie rozlewa艂 si臋 oble艣ny u艣miech. By艂 pewien przewagi, nawet nie musia艂 si臋 rozgl膮da膰, czu艂 obecno艣膰 kompan贸w.
Ten z lewej nie mia艂 nic, 偶adnego kija, kastetu, bejsbola. Nie musia艂. Ju偶 na pierwszy rzut oka wida膰 by艂o, 偶e wystarcz膮 mu go艂e r臋ce. Go艂e, 艣wiec膮ce od potu przedramiona, pokryte obscenicznymi tatua偶ami. Za to drugi, ten szczurowaty, kryj膮cy twarz w cieniu... Z艂owi艂a b艂ysk 艣wiat艂a odbity od rozbitej, trzymanej za szyjk臋 butelki. Tak zwanej r贸偶yczki.
Nie przestraszy艂a si臋 jednak. Obliza艂a tylko wyschni臋te wargi.
T艂ustog臋by drab uni贸s艂 u艂omek kija, wznosz膮c go do beznadziejnie sygnalizowanego uderzenia. Run膮艂 do przodu...
Z dezaprobat膮 wyd臋艂a wargi. Zawsze tak jest. Szybki unik, t艂ustog臋by z wyrazem zaskoczenia usi艂uje z艂apa膰 r贸wnowag臋. Cios w kark, lekki, zadany jakby mimochodem powala go, wypr臋偶onego, na pod艂og臋. Z brudnych desek podnosi si臋 kurz. Smugi 艣wiat艂a 艂adnie ta艅cz膮 w ciemnym wn臋trzu speluny.
Zawsze tak jest. Teraz, przy wt贸rze przypominaj膮cych r膮banie drzewa odg艂os贸w, Steven Segal szybkimi ciosami masakruje twarz drugiego, tego z wytatuowanymi 艂apskami. Ten spluwa krwi膮 w takt uderze艅, z regularno艣ci膮 i obfito艣ci膮 urz膮dzenia do polewana ogr贸dka.Teraz...
- Eeee, tam...- mrukn臋艂a, macaj膮c po ko艂drze w poszukiwaniu pilota. Teraz ten z butelk膮 podkradnie si臋 z ty艂u, ustawi si臋 tak, by dosta膰 w samo ciemi臋 podbiciem stopy w kowbojskim bucie. B艂膮dz膮ce po ko艂drze palce nacisn臋艂y guzik. Ten sam odg艂os, g艂uche ciosy w niesamowitym tempie. Na nast臋pnym kanale Jackie Chan robi艂 to samo, tylko z wi臋kszym wdzi臋kiem. Jeszcze raz. Bez sensu, animowane 艣nie偶ynki, kurduple w czerwonych czapeczkach. Jeszcze raz.
- Prosz臋...
R臋ka trzymaj膮ca pistolet schowana za plecami, czujne spojrzenie przez wizjer.
- Prosz臋... - usta drgaj膮, oczy wype艂niaj膮 si臋 艂zami, sp艂ywaj膮 po policzku, rozmazuj膮 krew z rozci臋tej wargi.
Szeroko otworzy艂a oczy. Wpu艣膰 j膮, no wpu艣膰... Czeka艂a na szcz臋k zamka, szcz臋k zwalnianych rygli. Czeka艂a, ca艂a napi臋ta, cho膰 s艂ysza艂a ten d藕wi臋k tyle razy, cho膰 wiedzia艂a, 偶e us艂yszy za chwil臋.
D艂uga chwila, wreszcie upragniony d藕wi臋k. Matylda wsuwa si臋 do 艣rodka.
Szkoda, pomy艣la艂a, szkoda, 偶e dopiero teraz. Bezb艂臋dnie trafi艂a w guzik, na ekranie pokaza艂a si臋 zielona kreska. B臋dzie g艂o艣niej.
Szkoda. Ch臋tnie jeszcze raz zobaczy艂aby t艂ust膮 g臋b臋 tatusia, czo艂gaj膮cego si臋 w korytarzu, zanim Gary Oldman strzeli po raz kolejny. Tatusia, czy kolejnego wujka, wszystko jedno. Poczu艂a skurcz 偶o艂膮dka. Nie wszystko jedno, ten ostatni wujek jest wyj膮tkowo wredny. Zw艂aszcza, jak go obudzi膰, gdy chrapie po pijaku.
Chrapie po pijaku... Wci膮偶 czuj膮c skurcz 偶o艂膮dka, maca艂a w poszukiwaniu pilota, nie trafi艂a, plastikowe pude艂ko spad艂o na pod艂og臋. Rzuci艂a si臋 za nim, wyskakuj膮c spod ko艂dry, namaca艂a, na szcz臋艣cie od razu, tu偶 pod 艂贸偶kiem. 艢ciszy艂a telewizor, przez chwil臋 nas艂uchiwa艂a, stoj膮c boso na zimnej pod艂odze. Cisza. Tylko niewyra藕ne chrapanie, dobiegaj膮ce przez cienk膮 艣cian臋 dzia艂ow膮. Mo偶e nie...
Skrzypienie 艂贸偶ka by艂o wyra藕ne przez cienki gips z kartonem. Gips z kartonem, wiedzia艂a dobrze, od kiedy poprzedni wujek wypi艂 po pijaku dziur臋 pi膮ch膮. Chcia艂 trafi膰 mam臋. Ale ona zawsze by艂a szybka, prawie jak Steven Segal. Musia艂a by膰 szybka, w takiej pracy.
艁贸偶ko zaskrzypia艂o jeszcze raz, dobieg艂o niewyra藕ne przekle艅stwo. Sta艂a nieruchomo, 艣ciskaj膮c pilota w spotnia艂ej nagle d艂oni. Na ekranie Leon rozlewa艂 mleko do szklanek.
Jeszcze raz niewyra藕ny pomruk. Przechodz膮cy powoli w rytmiczne pochrapywanie. Rozlu藕ni艂a si臋, czuj膮c, jak dr偶膮 jej nogi. Jak zimne s膮 p艂ytki PCV Cicho, by nie poruszy膰 skrzypi膮cego 艂贸偶ka wpe艂z艂a pod ko艂dr臋. Ostro偶nie zwi臋kszy艂a si艂臋 g艂osu, tylko troch臋. I tak zna艂a dialogi na pami臋膰.
Pieprzone 艣wi臋ta. Mama wr贸ci nad ranem, blada pod makija偶em, d艂ugo b臋dzie masowa膰 opuchni臋te od szpilek stopy. Wujek b臋dzie si臋 snu艂 po mieszkaniu, przewracaj膮c graty po k膮tach i szukaj膮c flaszki, kt贸r膮 niechybnie wieczorem gdzie艣 zachomikowa艂. Dop贸ki nie znajdzie i nie 艂yknie klina, lepiej mu pod 艂apy nie podchodzi膰. Nie b臋dzie wprawdzie obmacywa艂, nie z rana, ale zdzieli膰 mo偶e. Odruchowo dotkn臋艂a opuchni臋tej jeszcze wargi. Rano zdzieli艂, nie bacz膮c, 偶e mama zagrozi艂a wydrapaniem 艣lepi贸w. Zdzieli艂, w wigilijny poranek.
- Czy 偶ycie zawsze jest takie zasrane? - spyta艂a Matylda.
- Zawsze - odpowiedzia艂a razem z Leonem. - Zawsze, siostro... - doda艂a po chwili.
Matylda sk艂ada艂a pistolet. Oksydowane cz臋艣ci trafia艂y bezb艂臋dnie na swoje miejsce.
M贸g艂by przynie艣膰 co艣 takiego, ten ca艂y cholerny Miko艂aj. Ma gdzie zostawi膰, u艣miechn臋艂a si臋, jest nawet choinka. Z lampkami, za dych臋 od ruskich, wujek si臋 szarpn膮艂, kiedy zobaczy艂, 偶e mama przynios艂a drzewko. Nawet stara艂 si臋 by膰 mi艂y po tym jak ju偶 waln膮艂 swojego klina. Zbyt mi艂y. Poczu艂a dreszcz, gdy przypomnia艂a sobie dotyk o艣linionych warg na policzku, drapanie nieogolonej sk贸ry. I 艂apsko bole艣nie 艣ciskaj膮ce po艣ladek. B臋d膮 siniaki.
Mama wydar艂a si臋 wtedy, szarpn臋艂a za rami臋, b艂ysn臋艂a paznokciami w 艣lepia. Zacz膮艂 si臋 g艂upio t艂umaczy膰, rozmem艂any i dobroduszny po pierwszej porannej 膰wiartce. Sko艅czy艂o si臋 na awanturze.
M贸g艂by przynie艣膰 pistolet. M贸g艂by... Ale przecie偶 nie ma 偶adnego 艢wi臋tego Miko艂aja. Mo偶e pod choink膮 znajdzie si臋 banknot, od mamy oczywi艣cie. Je艣li wstanie wcze艣nie i wujek nie zd膮偶y zwin膮膰 go na gorza艂臋. Bo mama wpadnie tylko nad ranem, na chwil臋. I zn贸w p贸jdzie do pracy. Du偶o pijanych tatusi贸w i wujk贸w szlaja si臋 po knajpach, zamiast siedzie膰 przyk艂adnie z rodzin膮. Nawet wi臋cej, ni偶 w zwyk艂e dni. I jak m贸wi艂a mama, 偶al ich nie oskuba膰. Pewnie. Mogliby przecie偶 pakowa膰 prezenty, zamiast chla膰 i szuka膰 wra偶e艅. Bo przecie偶 Miko艂aja nie ma...
Ale pistolet m贸g艂by przynie艣膰. Wyobrazi艂a sobie jak stoi nad wujkiem, wyobrazi艂a sobie wykrzywion膮 strachem twarz, muszk臋 dok艂adnie mi臋dzy przekrwionymi 艣lepiami. No, teraz b臋dziesz trzyma艂 艂apy przy sobie...
Ale Miko艂aja nie ma. A wujek nie handluje prochami, w og贸le niczym nie handluje. Nikt nie przyjdzie go zabi膰, 偶aden Oldman ze swoj膮 dru偶yn膮. Bo wujek nie skr臋ci nikomu proch贸w, 偶adnemu wielkiemu bossowi. Najwy偶ej zn贸w przyjdzie dzielnicowy, a potem wujka wypuszcz膮 z powodu ma艂ej szkodliwo艣ci spo艂ecznej. No, ale dobre i dwa dni.
Nie ma Miko艂aja. To po co ta pieprzona choinka? Na co to wszystko?
Nikt nie zapu艣ci korzeni. Oszukujesz si臋, Matyldo. To tylko ro艣lina, g艂upie zielsko. Leon odszed艂 i nie wr贸ci. Zosta艂a艣 sama, g艂upia g贸wniaro.
Otar艂a 艂zy, nacisn臋艂a wy艂膮cznik na pilocie. Ko艅cowe napisy zamieni艂y si臋 w cienk膮 kresk臋, potem w punkt. Punkt zgas艂, ekran jeszcze chwil臋 偶arzy艂 si臋 s艂abn膮c膮 po艣wiat膮, blady prostok膮t w ciemno艣ci. Wreszcie 艣ciemnia艂 do ko艅ca.
I wtedy us艂ysza艂a ten d藕wi臋k. Ciche dzwonki.
Jingle bell, jingle bell... Srebrzyste d藕wi臋ki dzwonk贸w uk艂ada艂y si臋 natr臋tnie w melodi臋, dobiega艂y gdzie艣 z zewn膮trz, zza ciemnego okna, zas艂oni臋tego szczelnie. Przybli偶a艂y si臋 i oddala艂y. Le偶a艂a cicho, zn贸w by艂a ma艂膮 dziewczynk膮, nie wyzutym ze z艂udze艅 podlotkiem. Szeroko otwartymi oczyma wpatrywa艂a si臋 w ciemno艣膰, ale zamiast niej widzia艂a roz艣wietlon膮 choink臋, srebrne nitki anielskiego w艂osa, 艂a艅cuchy z kolorowego papieru. Kr膮g艂e bombki, 艣miesznie odbijaj膮ce dzieci臋ce twarze, wyolbrzymiaj膮ce ciekawe noski, puco艂owate policzki. Kr贸lewn臋 艢nie偶k臋 z krasnoludkami, jelonka Bambi, czy jak mu tam by艂o...
Dzwonki zadzwoni艂y jeszcze raz, po czym 艣cich艂y. A potem...
Zza cienkiej 艣ciany doszed艂 g艂uchy 艂omot, niewyra藕ne przekle艅stwa. Zmartwia艂a, pierzch艂a choinka, mrugaj膮ce lampki. Wujek spieprzy艂 si臋 z wyra. Zaraz wstanie i...
Przekle艅stwa zmieszane z cichym szuraniem, a w de regularny charkot. Wujek zawsze tak chrapie po pijaku jakby si臋 mia艂 udusi膰 jakby za chwil臋 mia艂 poderwa膰 si臋 z 艂贸偶ka w beznadziejnej walce o zaczerpni臋cie oddechu. Im bardziej charkocze i si臋 d艂awi, tym mocniej 艣pi. Co艣 stukn臋艂o o pod艂og臋. A wujek chrapie...
Zn贸w stukni臋cie. Ale nie tam, za cienk膮 艣ciank膮 dzia艂owa, gdzie znajduje si臋 rozmem艂any bar艂贸g. To przecie偶... Tak, to z du偶ego pokoju, pustego zwykle i zimnego, tam, gdzie stoi choinka. Kto艣 w艂膮czy艂 ruskie lampki, bo zza drzwi, przez matow膮 szyb臋 s膮czy si臋 kolorowa po艣wiata.
Jingle bell, Jingle bell... Dzwonki zn贸w d藕wi臋cz膮, srebrzysty d藕wi臋k przybli偶a si臋, zn贸w oddala. Zdaje si臋 wype艂nia膰 ponur膮 nor臋, zwan膮 nie wiadomo dlaczego mieszkaniem. Po艣wiata p艂yn膮ca od drzwi wydobywa z mroku plamy na tapetach.
Czu艂a ch艂贸d w koniuszkach palc贸w, gdzie艣 g艂臋boko czaj膮cy si臋 strach. Przecie偶... Przecie偶 to niemo偶liwe. Przecie偶 go nie ma. To tylko sen.
Zaraz si臋 obudz臋. B臋dzie zimne mieszkanie w obskurnym bloku. B臋dzie ten wieprz chrapi膮cy za 艣cian膮, ten... P臋d... Zaraz, jak mama m贸wi艂a? Ty pedale? Nie, ty pedofilu, przypomnia艂a sobie. B臋dzie zielony drapak z ruskimi lampkami, krzywo wetkni臋ty w garnek z piaskiem. Wujek si臋 krzywi艂, 偶e piach kotem 艣mierdzi. A czym ma 艣mierdzie膰, przecie偶 jest z piaskownicy...
Zaraz si臋 obudz臋. Z t膮 my艣l膮 odrzuci艂a jednak ko艂dr臋, stan臋艂a na zimnych p艂ytkach, poczu艂a dreszcz. Ale realny ten sen, przemkn臋艂o jej przez g艂ow臋. Sztywno zrobi艂a krok, potem drugi. Uj臋艂a klamk臋. Dzwonki wci膮偶 rozbrzmiewa艂y, wype艂nia艂y ca艂a g艂ow臋, zdawa艂y si臋 otacza膰 zewsz膮d. Jingle bell...
Nacisn臋艂a klamk臋, drzwi zaskrzypia艂y 偶a艂o艣nie jak kot nadepni臋ty na ogon. Mimo wype艂niaj膮cego wszystko srebrzystego brzmienia dzwonk贸w us艂ysza艂a, jak chrapanie wujka urwa艂o si臋 na chwil臋. Chwila trwa艂a d艂ugo, odmierzana g艂uchymi uderzeniami serca. A gdy my艣la艂a, 偶e ju偶 min臋艂a niesko艅czono艣膰 zaskrzypia艂y spr臋偶yny, wujek zamamla艂 co艣 i zachrapa艂 zn贸w z regularno艣ci膮 kwarcowego zegarka. Poczu艂a ulg臋 sp艂ywaj膮c膮 z fal膮 ciep艂a. Wci膮偶 otoczona d藕wi臋kiem dzwonk贸w zdecydowanie pchn臋艂a drzwi.
Ruskie lampki nie mog艂y dawa膰 takiego 艣wiat艂a. Chuderlawy 艣wierczek mieni艂 si臋 wszystkimi barwami t臋czy, rozb艂yski igra艂y na ga艂膮zkach. Nawet kotem nie 艣mierdzia艂o, nozdrza wype艂ni艂 balsamiczny zapach 偶ywicy i co艣 jak wo艅 niedawno zapalonych 艣wiec, ciep艂a wo艅 topi膮cego si臋 wosku.
Twarz dziewczynki rozja艣ni艂a si臋. Szeroko otwartymi, zachwyconymi oczyma wpatrywa艂a si臋 w choink臋. I w tego, kt贸ry odwr贸cony ty艂em kl臋cza艂 pod ni膮.
A kl臋cza艂 tam kto艣 ubrany w d艂ugi, lamowany bia艂ym futerkiem, czerwony p艂aszcz. Spod czapki, te偶 czerwonej, z pomponem, wymyka艂y si臋 d艂ugie, srebrne w艂osy. 艢wi臋ty Miko艂aj mrucza艂 co艣 pod nosem, grzebi膮c w wielkim, wypchanym worku. Te偶 czerwonym. Brzuchatym, wype艂nionym po brzegi niespodziankami.
Ju偶 nie by艂a twardym podlotkiem. Ju偶 nie chcia艂a by膰 Matyld膮, z wielkim pistoletem. Zn贸w by艂a ma艂膮 dziewczynk膮, ma艂膮 Ani膮. Zn贸w, jak przed laty, jak to ledwie pami臋ta艂a. Kiedy jeszcze by艂 z nimi tata...
U艣miechn臋艂a si臋 szeroko, rado艣nie, wargi same sk艂ada艂y si臋 do nucenia do wt贸ru dzwonkom. Z zachwytu a偶 klasn臋艂a w d艂onie.
Pochylone nad workiem plecy mamrocz膮cego Miko艂aja drgn臋艂y.
- ...ma膰! - doko艅czy艂 z rozp臋du, g艂o艣niej i wyra藕niej. Odwr贸ci艂 si臋 powoli. Gdy dojrza艂 dziewczynk臋, skrzywi艂 si臋.
- ...ma膰! - powt贸rzy艂. - No i znowu...
Dzwonki ucich艂y. Widzia艂a twarz Miko艂aja, ze zdziwieniem spostrzeg艂a, 偶e nie jest puco艂owaty, rumiany i dobroduszny. Patrz膮c na wychudzon膮 brodat膮 twarz, mo偶na by艂o go wzi膮膰 za Osam臋 bin Ladena. Gdyby nie czapka ze 艣miesznym pomponikiem. No, ale wszystko poza tym si臋 zgadza艂o. P艂aszcz, i worek. I prezenty.
- Czy... - zacz臋艂a nie艣mia艂o, wyci膮gaj膮c r臋ce.
- St贸j tam gdzie jeste艣! - warkn膮艂 Miko艂aj. Jego oczy twardo b艂ysn臋艂y. Jak oczy Osamy.
Cofn臋艂a si臋, u艣miech zamar艂 jej na twarzy.
- No, nie b贸j si臋 - u艣miechn膮艂 si臋 nieszczerze Miko艂aj. - Tak, jestem 艢wi臋tym Miko艂ajem... - doda艂 szybko, widz膮c wyginaj膮ce si臋 w podk贸wk臋 usta. Nie mo偶na tak ostro, zgani艂 si臋, jeszcze si臋 sp艂oszy, przestraszy...
U艣miech powoli wr贸ci艂 na twarz Ani. To tylko sen, pomy艣la艂a. Ale niech trwa...
- Przynios艂e艣 mi prezenty?
Miko艂aj zmiesza艂 si臋 wyra藕nie. Odwr贸ci艂 wzrok i zacz膮艂 grzeba膰 w worku.
- Taak...-mrukn膮艂.-Ale to i tak ju偶 na nic...
W por臋 ugryz艂 si臋 w j臋zyk. Byle nie przestraszy膰.
- Co powiedzia艂e艣?
A co tam. R臋ka 艣wi臋tego grzebi膮ca w worku natrafi艂a na poszukiwany przedmiot. Uj膮艂 go mocno i odwr贸ci艂 si臋 powoli. Ju偶 czas, im szybciej, tym lepiej. Trzeba i艣膰 dalej, dopiero niedawno zab艂ys艂a pierwsza gwiazdka, roboty jeszcze wiele. Mo偶e nast臋pnej nie spartoli.
- Musz臋 ci臋 zabi膰.
Uwierzy艂a od razu. Musia艂a uwierzy膰. Z twarzy Miko艂aja spogl膮da艂y zimne, nieruchome oczy bin Ladena. Spogl膮da艂y wprawdzie spod 艣miesznej czapeczki z pomponikiem, ale znad lufy t臋ponosego rewolweru. Co najmniej 45 ACP, spostrzeg艂a mimo woli, mimo nag艂ego parali偶u, kt贸ry j膮 ogarn膮艂. Zbyt wiele film贸w ogl膮da艂a.
- Musz臋 ci臋 zabi膰. Widzia艂a艣 mnie, wi臋c musz臋.
Wci膮偶 trzyma艂 j膮 na muszce, mierz膮c z 艣rodek piersi. Zna si臋 na rzeczy, zauwa偶y艂a jaka艣 cz臋艣膰 umys艂u Ani, ta niewype艂niona do ko艅ca parali偶uj膮cym strachem. Z takiego rewolweru strzela si臋 w najszersze miejsce celu.
- Takie s膮 zasady... - doda艂 Miko艂aj, zupe艂nie niepotrzebnie, grzebi膮c woln膮 r臋k膮 w worku z prezentami.
Dzwonki ucich艂y. Zamiast nich s艂ycha膰 by艂o paskudny d藕wi臋k, skrzypienie gwintu t艂umika nakr臋canego na luf臋. 艢wi臋ty zna艂 si臋 na rzeczy.
Pod luf膮 rewolweru ko艂ysa艂 si臋 uwi膮zany na nitce kartonik, ozdobiony pyzat膮 buzi膮 anio艂ka i t艂oczonymi ga艂膮zkami jedliny. Mo偶na by艂o odczyta膰 odr臋czny napis. For Michael with love, Merry Christmas - Mamma. Po angielsku, lecz wyra藕nie sycylijskim charakterem pisma.
Miko艂aj z艂owi艂 jej spojrzenie.
- A tak - powiedzia艂. - Michael by艂 grzeczny tego roku. Bo dla Sonny'ego mam r贸zg臋...
To sen, pomy艣la艂a z ulg膮. Odpr臋偶enie odbi艂o si臋 na jej twarzy.
- Nie 艂ud藕 si臋, ma艂a, to rzeczywisto艣膰. Jestem tak samo rzeczywisty, jak Michael Corleone i jak ty. A raczej tak samo nierzeczywisty. To noc wigilijna, noc cud贸w...
Zachichota艂 oble艣nie.
- Zwierz臋ta m贸wi膮 ludzkim g艂osem, Miko艂aj przynosi prezenty. Tylko w t臋 noc. A to...
Uni贸s艂 rewolwer z kolb膮 oklejon膮 specjaln膮 ta艣m膮. Nie zostan膮 odciski, pomy艣la艂a bezradnie, nikt...Jezu, co ja... Przecie偶... Przecie偶 on zaraz...
- A tak - z oczu Miko艂aja znik艂y weso艂e b艂yski. - Zaraz ci臋 wyko艅cz臋...
Splun膮艂.
- Wyko艅cz臋 i dalej do roboty... Niech to szlag trafi jak ja nie znosz臋 Wigilii.
Zn贸w spogl膮da艂a w wylot lufy, tym razem mierzy艂 mi臋dzy oczy. Ma艂a, czarna dziurka na ko艅cu cylindra t艂umika. Ciekawe, co za skurwiel by艂 tak grzeczny, 偶eby zas艂u偶y膰 na t艂umik pod choink臋?
Lufa obni偶y艂a si臋, celowa艂a teraz mi臋dzy piersi, ma艂e, ledwie rysuj膮ce si臋 dziewcz臋ce piersi. Jak zahipnotyzowana wpatrywa艂a si臋 w wychudzon膮 twarz 艣wi臋tego, widzia艂a, jak j臋zyk powoli oblizuje w膮skie wargi.
Kr贸tka, si臋gaj膮ca po艂owy ud koszulka, ma艂e, skurczone sutki odznaczaj膮ce si臋 przez cienki materia艂. Tak cienki, 偶e wida膰 prze艣wituj膮cy zarys majteczek. W oczach Miko艂aja b艂ysn臋艂o co艣, co przypomina艂o wzrok wujka pedofila. Obliza艂 wargi jeszcze raz. A mo偶e najpierw...
Z艂owi艂a jego spojrzenie. I zamiast strachu pojawi艂a si臋 z艂o艣膰.
- No strzelaj! R贸b swoje i zje偶d偶aj!
Nie pami臋ta艂a, z jakiego to filmu.
Lufa zn贸w celowa艂a mi臋dzy oczy. Rozz艂o艣ci艂a go.
- No dobrze, ma艂a, pami臋taj, to biznes. To nic osobistego.
Lewa r臋ka namaca艂a co艣 na stoliku. Kanciasty kszta艂t popielniczki. Ci臋偶kiej, kryszta艂owej, wujek przyni贸s艂 z ostatniego w艂amu, nie potrafi艂 si臋 oduczy膰 zostawiania fant贸w w domu. Zagada膰, zyska膰 na czasie...
- A...
Nacisk na spust zel偶a艂. W oczach Miko艂aja pojawi艂o si臋 zniecierpliwienie.
- S艂uchaj, ma艂a, nie mam czasu, robota czeka. Trzeba rozwie藕膰 prezenty.. No dobra, wiem, ostatnie 偶yczenie... Byle szybko.
Opu艣ci艂 nieco bro艅.
- Opaski na oczy nie mam - doda艂. - A papierosy dzieciom szkodz膮...
Zachichota艂 z艂o艣liwie.
- Chcia... - zaschni臋te gard艂o odm贸wi艂o pos艂usze艅stwa.
Nie mog臋, pomy艣la艂a rozpaczliwe, nie powiem. Nie wydob臋d臋 g艂osu. Niech si臋 to ju偶 sko艅czy. W pustych oczach 艣wi臋tego b艂ysn臋艂y z艂o艣liwe ogniki.
- Tylko si臋 nie posikaj - doradzi艂 偶yczliwie.
Drwina poskutkowa艂a.
- Powiedz mi...- o co go spyta膰? O co? - Powiedz... powiedz, jak wchodzisz do domu, kiedy nie ma komina? - wypali艂a nagle. Sama nie wiedzia艂a, sk膮d jej to przysz艂o do g艂owy, nie by艂a zreszt膮 ciekawa. Palce zaciska艂y si臋 na popielniczce.
O dziwo, 艣wi臋ty wyra藕nie si臋 zmiesza艂. Opu艣ci艂 troch臋 bro艅, uciek艂 spojrzeniem.
- Nast臋pne pytanie - mrukn膮艂.
- O nie! - krzykn臋艂a triumfalnie, widz膮c, 偶e przypadkiem trafi艂a. - To ostatnie 偶yczenie, musisz odpowiedzie膰! Takie s膮 zasady!
Nie wiedzia艂a tego, strzeli艂a w ciemno. Zn贸w trafi艂a.
- Zasady, zasady... - warkn膮艂 Miko艂aj. - Ale to tajemnica s艂u偶bowa...
- Zaraz, jaka tajemnica? - parskn臋艂a jak kotka. - I tak mnie przecie偶 zabijesz... Gadaj albo...
No i trafi艂a, ma艂a wredna suka. Wie, 偶e musz臋 odpowiedzie膰. Niech j膮 szlag... - Jak brzmia艂o pytanie? - mrukn膮艂. Teraz on chcia艂 zyska膰 na czasie, cho膰 zupe艂nie nie wiedzia艂, po co.
- Jak wchodzisz do domu, kiedy nie ma komina?
Milcza艂 chwil臋, uciekaj膮c wzrokiem przed jej natarczywym spojrzeniem.
- Przez kibel - wypali艂 wreszcie. Chude policzki poczerwienia艂y. - Przez kibel! Dlatego tak was, g贸wniarzy, nienawidz臋! Nienawidz臋 tej roboty!
Podni贸s艂 wzrok odrobin臋 za p贸藕no, z艂owi艂 tylko b艂ysk lec膮cej popielniczki, t臋czowy b艂ysk choinkowych lampek. By艂 szybki, zd膮偶y艂 nacisn膮膰 spust, rewolwer wypali艂 z cichym kaszlni臋ciem, ze 艣ciany posypa艂 si臋 tynk i od艂amki betonu. Rewolwer na dwa metry znosi艂 o dobre p贸艂 metra w prawo i w g贸r臋. Mama Corleone zawsze lubi艂a kupowa膰 na wyprzeda偶ach.
Popielniczka waln臋艂a 艣wi臋tego w czo艂o, rozsypa艂a si臋 na drobne od艂amki. Zanim jeszcze opad艂y na pod艂og臋, rzuci艂a si臋 w bok. Aby tylko dobiec do drzwi, wybiec na klatk臋... Odwr贸ci艂a si臋 na wznak, chcia艂a poderwa膰.
Sta艂 nad ni膮, z do艂u wydawa艂 si臋 wielki. Po chudej twarzy sp艂ywa艂a krew z rozci臋tego czo艂a. Zgubi艂 gdzie艣 czapeczk臋 z pomponikiem, teraz wygl膮da艂 zupe艂nie jak Osama.
- Nie chcia艂a艣 po dobroci, b臋dzie po z艂o艣ci - powiedzia艂 g艂ucho. - B臋dzie w brzuszek, w 偶o艂膮deczek albo w w膮tr贸bk臋. Nie wygadasz, umrzesz, zanim ci臋 znajd膮. Ale to potrwa...
Uni贸s艂 bro艅. Ju偶 chcia艂a przymkn膮膰 oczy, ale nagle...
- Nie nabierzesz mnie na to - 艣miech zabrzmia艂 jak zduszony charkot. - Nie na ten stary kawa艂, nie na wpatrywanie si臋 za moje plecy. Tam nikogo...
Fontanna krwi eksplodowa艂a z piersi Miko艂aja, wraz z od艂amkami ko艣ci chlusn臋艂a na le偶膮c膮 dziewczynk臋. Jej krzyk uton膮艂 w 艂oskocie serii, pok贸j, zamiast woni膮 stopionego wosku, wype艂ni艂 si臋 smrodem kordytu. W d藕wi臋k dzwonk贸w wdar艂y si臋 d藕wi臋kliwe uderzenia spadaj膮cych na pod艂og臋 艂usek.
- Co ty, kurwa, wiesz o zabijaniu - powiedzia艂 kto艣.
Miko艂aj sta艂 jeszcze, wolno ugi臋艂y si臋 pod nim kolana. Pad艂 na twarz tu偶 przy le偶膮cej Ani, tu偶 przy jej twarzy.
Mog艂a spojrze膰 prosto w jedno oko, martwe teraz i puste. W膮skie wargi rozchyli艂y si臋, stru偶ka krwi splami艂a srebrzyst膮 brod臋.
Wydawa艂o si臋, 偶e trwa艂o to bardzo d艂ugo, zanim mog艂a wsta膰. Nie pami臋ta艂a tego p贸藕niej. Pierwsze, co potem mog艂a przywo艂a膰 z pami臋ci, to korpulentny m臋偶czyzna o rumianych policzkach, w czerwonej czapeczce z pomponikiem, srebrn膮 brod膮, jasnych, niebieskich oczach.
Niebieskich i zimnych.
Czerwony p艂aszcz lamowany bia艂ym futerkiem by艂 rozchylony. Wygl膮da艂a spod niego lufa z charakterystyczn膮 rur膮 gazow膮. Ka艂ach.
- Kim ty, do cholery, jeste艣? - spyta艂a, gdy ju偶 mog艂a wykrztusi膰 s艂owo.
Nieznajomy u艣miechn膮艂 si臋,
- Nazywam si臋 Mr贸z - odpar艂. - Dziadek Mr贸z.
G艂adzi艂 j膮 delikatnie po g艂owie. Teraz trz臋s艂a si臋 ju偶, nie mog艂a usta膰 na nogach. Wargi wygi臋te w podk贸wk臋 dr偶a艂y jak u skrzywdzonej dziewczynki. Kt贸r膮 by艂a, w rzeczy samej.
G艂adzi艂 i nic w tym g艂adzeniu nie by艂o z lepkiego dotyku wujka pedofila czy innych wujk贸w, kt贸rzy byli wcze艣niej. Zapragn臋艂a nagle przytuli膰 si臋 do szerokiej piersi, wyp艂aka膰. Zesztywnia艂 nagle.
- No wiesz, nie jestem Pinokio. Nie jestem z drewna - wyja艣ni艂, widz膮c rzucone spod oka ciekawe spojrzenie. Wsta艂. - Dawno chcia艂em skurwiela dosta膰. Panoszy艂 si臋 strasznie, zw艂aszcza jak u nas ci臋偶kie czasy nasta艂y. Sprowadzili tego, MacDonalda, i zaraz jego te偶. No, ale uda艂o si臋, dzi臋ki tobie.
- Dzi臋ki mnie? - spyta艂a. Ju偶 zaczyna艂a si臋 uspokaja膰.
- A tak, dobra jeste艣. Przytrzyma艂a艣 go, mog艂em zd膮偶y膰.
Wsta艂a. Nie by艂 wysoki, mog艂a zajrze膰 prosto w niebieskie oczy.
- Ty te偶 jeste艣 dobry - powiedzia艂a, mrugaj膮c zalotnie. - Gdzie si臋 tak nauczy艂e艣 strzela膰? - Zmiesza艂 si臋, nie wiedzie膰, czy pod tym spojrzeniem, czy s艂ysz膮c pytanie.
- Afganistan - mrukn膮艂 po chwili. - No wiesz, jak kto bezrobotny, to r贸偶nych zaj臋膰 si臋 ima. A turbaniarzy nie lubi艂em, prezent贸w nie daj膮...
Zakr臋ci艂 si臋 w miejscu, u艣miechn膮艂. Gdy tak przymru偶y艂 oczy, wygl膮da艂 zupe艂nie jak dobrotliwy Dziadek na noworocznej choince dla dzieci aktywu robotniczego.
- A w艂a艣nie, prezenty... - zafrasowa艂 si臋. - Niech to diabli, powinienem ci co艣 da膰, ale wiesz, jak si臋 idzie na akcj臋, wora si臋 nie bierze... No dobrze, niech b臋d膮 trzy 偶yczenia.
A偶 trzy, pomy艣la艂a wolno. Albo tylko trzy...
Czarodziejski dywan, na kt贸rym odlec臋 z tej pieprzonej meliny. Od tego smrodu, zasikanej klatki schodowej, wiecznie tych samych film贸w. I od wujk贸w... No dobrze, to b臋dzie pierwsze...
Chocia偶...Ten nie jest najgorszy, rzadko bije, a i cz臋sto nie trafia, bo zawsze zapity. Nie taki, jak poprzedni, co si臋 przechwala艂, ze ma penisa na trzydzie艣ci centymetr贸w...
Ten si臋 nie przechwala. Ale te偶 boli.
- Najpierw dasz mi na chwil臋...
Chrapanie urwa艂o si臋. Dziadek Mr贸z pokr臋ci艂 g艂ow膮.
- Dlaczego? - skoml膮cy, p艂aczliwy g艂os, jak skowyt zap臋dzonego w k膮t psa.
- W imi臋 zasad...
Cho膰 przygotowany na odg艂os serii, Dziadek drgn膮艂. Gdy ucich艂a, jak zauwa偶y艂 z uznaniem kr贸tka, zaledwie pi臋膰-sze艣膰 pocisk贸w, co艣 kot艂owa艂o si臋 przez chwil臋 na j臋cz膮cych spr臋偶ynach. Kot艂owa艂o kr贸tko, ucich艂o wraz z ostatnim bulgotliwym charkotem.
Dziadek Mr贸z u艣miechn膮艂 si臋. Wiedzia艂, jakie b臋dzie nast臋pne 偶yczenie. No i dobrze, od dawna potrzebowa艂 asystentki. Tym bardziej, 偶e nie mia艂 renifer贸w, Lapo艅czycy strasznie podnie艣li ceny.
Trzeciego 偶yczenia nie zgad艂.
- Jeszcze jedno - powiedzia艂a, gdy zbierali si臋 do wyj艣cia. Jeszcze raz ogarn臋艂a spojrzeniem pok贸j, roz艣wietlona choink臋, odblask lampek w martwym, szeroko otwartym oku.
- Nazywaj mnie Matyld膮.
Jingle bell, jingle bell. Dzwonki wci膮偶 dzwoni艂y, gdy wyszli ze 艣mierdz膮cej, zasikanej klatki przed blok. Nie czu艂a zimna, cho膰 sz艂a boso po rozkis艂ym, zasolonym miejskim 艣niegu. Noc wigilijna zmierza艂a do ko艅ca, zwierz臋ta mo偶e ju偶 i m贸wi艂y ludzkim g艂osem, s膮siedzi w艂a艣nie przestawali. Z okien nios艂y si臋 pijackie 艣piewy, zgo艂a nie kol臋dy.
S膮siad z parteru, trzymaj膮cy si臋 trzepaka, zmierzy艂 m臋tnym wzrokiem wychodz膮cych. We wzroku nie drgn臋艂o 偶adne zrozumienie. Nad blokiem zaprz臋g 艢wi臋tego Miko艂aja zatacza艂 ciasne kr臋gi, renifery by艂y zdezorientowane. No c贸偶, pomy艣la艂a Matylda, trafi艂y na gor膮c膮 stref臋 l膮dowania.
Pijak przy trzepaku czkn膮艂 r贸wno z wybiciem p贸艂nocy. Zogniskowa艂 z trudem wzrok na przygl膮daj膮cym mu si臋 uwa偶nym wzrokiem piwnicznym kocurze.
- Kisssi... kisssi - zabe艂kota艂 pijak. - Ciiicha noooc... Powiesz co艣, koteczku, luzkim goosem?
- Spierdalaj - odpar艂 beznami臋tnie kocur i oddali艂 si臋 z godno艣ci膮.
Matylda nie wiedzia艂a, jak pod p艂aszczem Dziadka Mro偶膮 zmie艣ci艂a si臋 d艂uga rura wyrzutni. Najwa偶niejsze, 偶e si臋 zmie艣ci艂a.
- Pami臋taj... - zacz膮艂 Dziadek.
- Wiem. Nie stawa膰 za tob膮, niebezpieczna strefa - u艣miechn臋艂a si臋.
Te偶 si臋 u艣miechn膮艂, nie odrywaj膮c oczu od celownika. Nacisn膮艂 spust, z szumem i b艂yskiem stinger wyskoczy艂 z rury, roz艂o偶y艂 stateczniki i pogna艂 za saniami.
Renifery by艂y czujne. Rozpaczliwym skr臋tem pr贸bowa艂y unikn膮膰 rakiety, rozsypuj膮c za sob膮 pasma anielskich w艂os贸w. B艂膮d, pu艂apki termiczne by艂yby lepsze.
B艂ysk roz艣wietli艂 niebo, wydoby艂 kszta艂ty blok贸w, bezlistnych drzew.
- O kuuurwa! - wrzasn膮艂 pijak z zachwytem, klaszcz膮c w d艂onie. Pomyli艂o mu si臋 z Sylwestrem.
Z nieba spada艂y kawa艂ki desek, skrawki sier艣ci. Wolno opada艂y anielskie w艂osy. Tu偶 obok Matyldy spad艂 ma艂y, srebrny dzwoneczek. Tr膮ci艂a go nog膮.
Jingle bell jingle bell...
Pi臋kna i Bestia
Jacek Piekara
Jacek Piekara (1965) - zrezygnowa艂 z prawniczej kariery (a by艂by na pewno z艂otoustym adwokatem) na rzecz dziennikarstwa. Jest tw贸rc膮 i redaktorem merytorycznym magazynu Fantasy-Click. By艂 autorem pierwszego w historii polskiego opowiadania i pierwszej powie艣ci z gatunku fantasy. Opublikowa艂 sze艣膰 ksi膮偶ek i kilkadziesi膮t opowiada艅. W 1994 roku na Euroconie we francuskiej miejscowo艣ci Fayence otrzyma艂 nagrod臋 za najlepszy europejski debiut.
Historia, kt贸r膮 przeczytacie, opowiada o t臋sknocie. Co si臋 jednak dzieje, kiedy t臋sknota jest tak silna, 偶e prze艂amuje wszelkie bariery? R贸wnie偶 te natury moralnej? Jak daleko wolno nam si臋 posun膮膰 w poszukiwaniu osobistego szcz臋艣cia i czym w og贸le to szcz臋艣cie jest?
Hotel sta艂 przy samym oknie, odwr贸cony ty艂em do drzwi. Siedzia艂em w nim w zasadzie niezauwa偶ony, a przynajmniej nic nie wskazywa艂o na to, by komukolwiek robi艂a r贸偶nic臋 moja obecno艣膰 lub nieobecno艣膰. Wiedzia艂em, 偶e siedz膮cy przy stole mog膮 dostrzec zza solidnego oparcia fotela tylko moj膮 d艂o艅 z kieliszkiem koniaku. Nie interesowali si臋 mn膮, a ja pozwoli艂em, by ich g艂osy spokojnie przep艂ywa艂y i przyjmowa艂em je podobnie, jak s膮cz膮c膮 si臋 z s膮siedniego pokoju muzyk臋. Oboj臋tnie. Jak rekwizyt rzeczywisto艣ci, kt贸rego istnienie jest tak niezale偶ne od mojej woli, i偶 nie ma sensu si臋 nad nim zastanawia膰. Oczywi艣cie t臋skni艂em. Alkohol, przy膰mione 艣wiat艂a, 艂agodny szmer muzyki i nienatr臋tne g艂osy tworzy艂y ten nostalgiczny nastr贸j, kt贸rego nienawidzi艂em i kt贸ry kocha艂em. Nienawidzi艂em, bo by艂 b贸lem, a kocha艂em, gdy偶 wiedzia艂em, 偶e jest nadziej膮. Wierzy艂em, 偶e marzenia si臋 spe艂niaj膮 i to pozwala艂o mi 偶y膰, cho膰 do tej pory moje 偶ycie sk艂ada艂o si臋 z rozczarowa艅. Bolesnych rozczarowa艅, aby u偶y膰 tej wy艣wiechtanej metafory.
Si臋gn膮艂em po koniak w艂a艣ciwie niech臋tnie, mia艂em ju偶 do艣膰 alkoholu na dzisiejszy wiecz贸r, l wtedy us艂ysza艂em jej g艂os. Nie powiedzia艂a nic szczeg贸lnego, nawet nie pami臋tam s艂贸w. Chyba poprosi艂a kogo艣 o papierosa lub zapalniczk臋. W tej samej sekundzie niezapowiedzianie uderzy艂 b贸l. Powinienem przyzwyczai膰 si臋 ju偶 do tego, ale nie potrafi臋. To sama esencja b贸lu. M贸zg, serce, 偶o艂膮dek i j膮dra nape艂niaj膮 si臋 law膮, ale trwa to zwykle tak kr贸tko, i偶 nie wiem po chwili, czy zdarzy艂o si臋 naprawd臋. A potem tylko zapach melon贸w. S艂odki, obrzydliwy zapach melon贸w. Od dziecka nie znosz臋 melon贸w ani ich zapachu. Odwr贸ci艂em si臋 z ca艂ym fotelem i nasze spojrzenia si臋 spotka艂y.
- Och, a pan? Czy pan ma papierosa? - spyta艂a i chyba by艂a troch臋 za偶enowana.
Mo偶e proszeniem obcego m臋偶czyzny, a mo偶e ho艂dowaniem coraz mniej modnemu na艂ogowi.
- Tak - odpar艂em i kiedy zbli偶y艂a si臋, poda艂em jej papierosa, a potem ogie艅.
Przez t臋 kr贸tk膮 chwil臋 mog艂em si臋 jej przyjrze膰. Mia艂a bardzo czarne, kr贸tko obci臋te w艂osy i szczup艂膮 twarz o klasycznym profilu. Odwa偶nie wyci臋t膮 sukni臋 i ma艂e piersi. Nie nosi艂a 偶adnej bi偶uterii i pachnia艂a kadzid艂ami. Ci臋偶ki wieczorowy zapach, ale nawet on nie potrafi艂 zabi膰 odoru melon贸w.
- Tu nikt nie pali - poskar偶y艂a si臋 i zaci膮gn臋艂a g艂臋boko - c贸偶 to za moda, 偶eby 偶y膰 zdrowo i ekologicznie?
Jej g艂os by艂 niczym z艂ote, aksamitne zas艂ony. Albo jak dusza koniaku. Rzadko spotyka si臋 kobiety o tak pi臋knym g艂osie. Leciutko pachnia艂a alkoholem, ale nie by艂a pijana. To dobrze. Nie lubi臋 pijanych. Poprosi艂em j膮, 偶eby usiad艂a, a sam przysun膮艂em drugi fotel. M臋偶czy藕ni przy stole nie interesowali si臋 nami. Nadal rozmawiali o polityce i moralno艣ci oraz moralno艣ci w polityce. S艂uchali艣my ich przez chwil臋, chyba tylko po to, aby si臋 zastanowi膰, czy b臋dziemy ze sob膮 rozmawia膰, a je艣li tak, to o czym.
- Nigdy pana tu nie widzia艂am - powiedzia艂a w ko艅cu, a ja u艣miechn膮艂em si臋.
- I nigdy by pani nie zobaczy艂a, gdyby nie poszukiwanie papieros贸w. Ale mog臋 si臋 tylko cieszy膰, 偶e si臋 pani sko艅czy艂y.
Potem chwil臋 milczeli艣my, a ona bawi艂a si臋 papierosem, obracaj膮c go tak szybko w palcach, 偶e obawia艂em si臋, 偶e w ko艅cu poparzy sobie d艂o艅. Wreszcie zgasi艂a go w popielniczce i zawaha艂a si臋 przez moment.
- C贸偶... dzi臋kuj臋 - powiedzia艂a wstaj膮c.
- Mo偶e zata艅czymy? - zaproponowa艂em, a ona wzruszy艂a nerwowo ramionami.
- Czemu nie?
W najwi臋kszym pokoju, w p贸艂mroku, ko艂ysa艂o si臋 kilka par i dla wszystkich taniec by艂 jedynie pretekstem do mniej czy bardziej zaawansowanych pieszczot. Simon i Garfunkel 艣piewali „The Sound of Silence”. Zabawne, ale zda艂em sobie spraw臋, 偶e nie spotka艂em nigdy miejsca, w kt贸rym me istnia艂aby ich muzyka. Zawsze przenika mnie dreszcz, kiedy s艂ysz臋: „Hello, darkness my old friend. I've co-me to talk to you again”.Tak. Przyszed艂em. I zn贸w b臋dziemy rozmawia膰. Przecie偶 czuj臋 zapach melon贸w. Dziewczyna w moich ramionach nagle wyda艂a mi si臋 smutna i krucha. By艂o mi jej 偶al. Zawsze jest mi 偶al, ale istniej膮 pewne sprawy, na kt贸re nic nie potrafimy poradzi膰. 艢wiat艂o. Ciemno艣膰. Przeznaczenie. A jej i moje zosta艂y powi膮zane bez naszej wiedzy i zgody. Przytuli艂em j膮 mocniej, a ona odwzajemni艂a u艣cisk. By艂a tak bezbronna, a ja musia艂em j膮 skrzywdzi膰. Je艣li m贸wienie o krzywdzie ma tu jakikolwiek sens. Ale chyba ma, skoro my艣l臋 o niej ca艂y czas. O swojej krzywdzie i swoim b贸lu oraz o b贸lu, jaki daj臋 innym. Ciemno艣膰, 艢wiat艂o, Przeznaczenie... A by膰 mo偶e B贸g, Diabe艂 lub Ewolucja.
Opuszkami palc贸w lewej d艂oni musn膮艂em sk贸r臋 na jej karku. Nie cofn臋艂a si臋.
- Mo偶e wyjdziemy st膮d? - zapyta艂em, kiedy muzyka ucich艂a - lubisz szampana?
Kiedy wypowiedzia艂em ju偶 te s艂owa, przestraszy艂em si臋, 偶e pad艂y zbyt szybko. Czy nie nale偶a艂o odczeka膰 par臋 minut? Pota艅czy膰? Porozmawia膰? Inne pary ko艂ysa艂y si臋 jeszcze, nie zwracaj膮c uwagi na to, 偶e Simon i Garfunkel przestali 艣piewa膰. Zastanawia艂a si臋 przez chwil臋, a偶 wreszcie skin臋艂a g艂ow膮.
- Zaczekaj na mnie przed domem - powiedzia艂a - b臋d臋 za par臋 minut.
Zabra艂o to jej wi臋cej ni偶 par臋 minut. Mo偶e p贸艂 godziny, ale czeka艂em spokojnie, bo by艂em pewien, 偶e dotrzyma obietnicy. Pada艂 艣nieg. Mokry i topnia艂, nim dolecia艂 do ziemi. Jednak nie schowa艂em si臋 do bramy. Wystawia艂em twarz na te wilgotne pacni臋cia i 偶egna艂em si臋. Sp臋dzi艂em tu cztery lata i by艂y to bardzo dobre lata. Ale t臋skni艂em. Kiedy nastanie nowy dzie艅, b臋d臋 ju偶 daleko. Tak si臋 zamy艣li艂em, 偶e dostrzeg艂em j膮 dopiero, kiedy stan臋艂a tu偶 obok.
- Przepraszam - powiedzia艂a i poca艂owa艂a mnie w policzek.
A potem uj臋艂a po rami臋 i ruszyli艣my szybkim krokiem w stron臋 postoju taks贸wek. Kiedy szed艂em obok niej, m艂odej, pi臋knej i pe艂nej energii, zn贸w ogarn臋艂y mnie w膮tpliwo艣ci. Co by si臋 sta艂o, gdybym wsadzi艂 j膮 do samochodu, a sam odszed艂? Czy dosta艂bym nast臋pn膮 szans臋? Ale wiedzia艂em, 偶e nie zaryzykuj臋. Nie potrafi艂bym zaryzykowa膰.
W lod贸wce mia艂em szampana. Zimnego, czerwonego i s艂odkiego. Mo偶e niezbyt wykwintnego, ale wypili艣my prawie ca艂膮 butelk臋. Anna (bo znale藕li艣my nawet czas, 偶eby si臋 sobie przedstawi膰), to w艂a艣nie ona, wykona艂a pierwszy krok. Usiad艂a mi na kolanach, odurzaj膮c ci臋偶kim kadzidlanym zapachem perfum i wtuli艂a usta w moj膮 szyj臋. Zanios艂em j膮 do 艂贸偶ka i tam powoli rozebra艂em. Mia艂a nieskazitelne, doskona艂e cia艂o, cho膰 by艂a tak szczup艂a i drobna. Kochali艣my si臋 dwa razy, d艂ugo, nami臋tnie i rado艣nie, a potem ona zasn臋艂a wtulona jakby szuka艂a we mnie ochrony. W艂a艣nie we mnie! Nie mog艂em pozwoli膰 sobie na sen. Wsta艂em i zacz膮艂em si臋 ubiera膰, a potem pakowa膰. Nagle zobaczy艂em, 偶e Anna mi si臋 przygl膮da.
- Co robisz? - spyta艂a.
- Wyje偶d偶am - odpar艂em.
- Dzisiaj?
- Zaraz.
Podszed艂em do 艂贸偶ka i poca艂owa艂em j膮 w usta.
- Przykro mi, ale musz臋 wyjecha膰 - szepn膮艂em - szkoda, 偶e nie spotkali艣my si臋 w innych okoliczno艣ciach.
Ca艂owa艂em j膮 d艂ugo, a lew膮 d艂oni膮 pie艣ci艂em jej szyj臋. Nie chcia艂em, 偶eby si臋 ba艂a i potrafi艂em zrobi膰 to szybko. Umar艂a, zanim zd膮偶y艂a poj膮膰 co si臋 dzieje. Wsta艂em i chwyci艂em stoj膮cy obok 艂贸偶ka neseser. Rozejrza艂em si臋 i natychmiast, prawie natychmiast, zobaczy艂em Bram臋. Otworzy艂a si臋 w lustrze. Pozna艂em to po charakterystycznym, sinym blasku i lekkim dr偶eniu powierzchni. Wszed艂em i rzuci艂em ostatnie po偶egnalne spojrzenie. Anna wygl膮da艂a jak pogr膮偶ona w g艂臋bokim 艣nie. - Do widzenia - powiedzia艂em i zag艂臋bi艂em si臋 w lustro.
Tafla zassa艂a mnie, przedr膮偶y艂a, przenicowa艂a i wywr贸ci艂a na drug膮 stron臋. I w tej samej chwili sta艂em ju偶 na chodniku oparty o latarni臋, a obok mnie zahucza艂 przeje偶d偶aj膮cy samoch贸d. By艂em tak s艂aby, 偶e musia艂em chwyci膰 si臋 betonowego s艂upa, by nie upa艣膰. Mdli艂o mnie i ca艂膮 si艂膮 woli powstrzymywa艂em si臋, aby nie zwymiotowa膰. Kiedy doszed艂em do siebie, rozejrza艂em si臋 wok贸艂. By艂o ch艂odno i szaro. Listopadowy poranek albo marcowy wiecz贸r. Listopadowy wiecz贸r albo marcowy poranek. Warszawa. Ulica Marsza艂kowska. Ale by膰 mo偶e tutaj nazywa艂a si臋 inaczej. Czerwone autobusy, czerwone tramwaje, z艂ote pude艂ko hotelu Forum i masywne, szare gmaszysko Pa艂acu Kultury i Nauki. Podszed艂em do kiosku Ruchu i przyjrza艂em si臋 gazetom. A wi臋c jednak by艂 marzec. Stara艂em si臋 podejrze膰, jakimi banknotami p艂ac膮 klienci i szybko si臋 zorientowa艂em, 偶e wygl膮daj膮 one nieco inaczej ni偶 te, kt贸re mam w portfelu. C贸偶, tego nale偶a艂o si臋 spodziewa膰 i by艂em na to przygotowany.
- Kupuje, czy stoi? - zapyta艂 kto艣 napastliwie i cofn膮艂em si臋 gwa艂townie.
Znowu zakr臋ci艂o mi si臋 w g艂owie i o ma艂o nie upad艂em. Upad艂bym, gdybym nie przytrzyma艂 si臋 lady.
- Kurwa, 贸sma rano, a ten pijany! - us艂ysza艂em jeszcze, zanim odszed艂em z powrotem pod s艂up latarni.
Wiedzia艂em, 偶e musz臋 wzi膮膰 si臋 w gar艣膰. I wtedy podesz艂a ta dziewczyna.
- Czy dobrze si臋 pan czuje? - spyta艂a z trosk膮 w g艂osie, a ja ucieszy艂em si臋, bo zrozumia艂em, 偶e to miejsce nie mo偶e by膰 z艂e.
- Tak - powiedzia艂em - to tylko przelotny zawr贸t g艂owy. Czasami, bardzo rzadko, zdarza mi si臋 zemdle膰 bez powodu. Ale to ju偶 mija...
- Obok jest pogotowie. Mo偶e pana odprowadzi膰? - zaproponowa艂a i odgarn臋艂a w艂osy, kt贸re wymkn臋艂y si臋 z pod czapki.
- Dzi臋kuj臋 - odpar艂em - prosz臋 sobie nie robi膰 k艂opotu.
Przez chwil臋 sta艂a niezdecydowana, a potem skin臋艂a mi g艂ow膮 i odesz艂a. Zauwa偶y艂em, 偶e obr贸ci艂a si臋 jeszcze, jakby sprawdzaj膮c, czy wszystko ze mn膮 w porz膮dku, ale ja ju偶 pyta艂em kogo艣 o najbli偶szy bank. Mia艂em ze sob膮 z艂oto. A z艂oto jest zawsze z艂otem i nigdy nie znalaz艂em si臋 jeszcze w miejscu, gdzie nie mia艂oby ono warto艣ci. W banku wymieni艂em cz臋艣膰 mojej 偶elaznej rezerwy na banknoty i przyjrza艂em si臋 im uwa偶nie. Najwi臋kszym nomina艂em by艂 milion z portretem kr贸la Kazimierza Wielkiego, a dolary sprzedawano po siedem i p贸艂 tysi膮ca z艂otych. To oczywi艣cie nic nie znaczy艂o. Opr贸cz zmian 艣wiata zmienia si臋 przecie偶 i czas. Nadal by艂 rok 1994, a wi臋c ten, kt贸ry pami臋ta艂em. Jedynie po historii mog臋 pozna膰, czy trafi艂em we w艂a艣ciwe miejsce. Po pewnych szczeg贸艂ach, drobiazgach i niuansach. Dlatego pierwszym miejscem, jakie odwiedza艂em po urz膮dzeniu si臋 by艂a zawsze biblioteka.
Wynaj膮艂em pok贸j w hotelu Victoria i jak zwykle pokaza艂em paszport stwierdzaj膮cy, 偶e jestem obywatelem wyspy Mauritius. Niezale偶nie od 艣wiata i czasu nikt nigdy nie wiejak powinien wygl膮da膰 paszport tak odleg艂ego i egzotycznego pa艅stewka. Mo偶e celnicy lub stra偶 graniczna? Ale przecie偶 nie zamierza艂em wyje偶d偶a膰 z Polski. Potem par臋 dni sp臋dzi艂em w bibliotece, cho膰 ju偶 pierwsze spojrzenie na karty historycznych ksi膮偶ek przekona艂o mnie, 偶e trafi艂em do niew艂a艣ciwego miejsca. Dom nadal by艂 daleko. Chcia艂em jednak pozna膰 histori臋 tego 艣wiata, bo B贸g raczy wiedzie膰, ile czasu w nim sp臋dz臋. Wydawa艂o si臋, 偶e to dobry 艣wiat, a przynajmniej nie gorszy ni偶 inne. Prze偶y艂 okres faszystowskiej i komunistycznej dyktatury, ale teraz wydawa艂 si臋 spokojny i bezpieczny. Warszawa prezentowa艂a si臋 nie藕le. Ludzie byli zabiegani, lecz sympatyczni (cho膰 zwa偶ywszy na powitanie, jakiego tu dozna艂em, mo偶na by艂oby o tym pow膮tpiewa膰). Nie musia艂em si臋 martwi膰 ani o pieni膮dze, ani o prac臋, gdy偶 mia艂em wystarczaj膮co du偶o z艂ota, by prze偶y膰 tu bezproblemowo kilka lat. Ale, rzecz jasna, gdy tylko stwierdzi艂em, 偶e jestem w niew艂a艣ciwym miejscu, ju偶 marzy艂em, aby si臋 st膮d wyrwa膰. Tylko 偶e akurat to nie zale偶a艂o ode mnie. Czy nie pr贸bowa艂em wyja艣ni膰 tego, co si臋 dzieje? M贸j Bo偶e, oczywi艣cie 偶e pr贸bowa艂em, ale kto by艂by w stanie udzieli膰 odpowiedzi na moje pytania? Kto, zwa偶ywszy ca艂koszta艂t sprawy, uwierzy艂by, 偶e nie jestem wariatem? Mia艂em psychoterapeutk臋 i opowiedzia艂em jej wszystko o sobie.
- Sprawdzi艂am ci臋 - us艂ysza艂em od niej kiedy艣 - nigdy nie by艂o morderstw, o kt贸rych opowiadasz. To „drugie 偶ycie” istnieje jedynie w twojej wyobra藕ni.
- To o czym m贸wi臋, nie jest do sprawdzenia - odpar艂em zrezygnowany - przecie偶 wszystko dzia艂o si臋 gdzie indziej.
- A wi臋c chcesz, abym uwierzy艂a, 偶e podr贸偶ujesz pomi臋dzy 艣wiatami i zabijasz w nich dziewczyny? Wybacz, ale wyt艂umaczenie jest o wiele prostsze...
Tak, rzecz jasna, mia艂a teori臋 na m贸j temat i chcia艂a, aby艣my oboje w ni膮 uwierzyli. W ko艅cu by艂a psychoterapeut膮 i nie mog艂a nic mie膰 偶adnej teorii. Ale wiedzia艂em doskonale, 偶e w jej koncepcji nie ma ziarna prawdy. Nie pami臋ta艂em swego dzieci艅stwa i c贸偶 z tego? Ta amnezja nie by艂a postawieniem psychologicznej blokady. Nie by艂a obron膮 przed wspomnieniem o wydarzeniach, o kt贸rych nie chcia艂em pami臋ta膰. Kt贸re - jak powiedzia艂a - by艂y mo偶e zbyt straszne, aby o im h pami臋ta膰. Straszne by艂o nie to, co by艂o. Straszne by艂o to, co si臋 dzia艂o. To, 偶e musia艂em zabija膰, cho膰 zabija膰 nie chcia艂em. To, 偶e by艂em kim艣 innym, kim艣 obcym, a zab贸jstwo stanowi艂o jedynie 艣rodek umo偶liwiaj膮cy poszukiwanie Domu, za kt贸rym t臋skni艂em. Ale lekarka nie potrafi艂a tego zrozumie膰 ani nie potrafi艂a mi pom贸c. A ja nie mog艂em zrezygnowa膰 z poszukiwania mojego 艣wiata. Dom jest najwa偶niejszy. Ka偶dy cz艂owiek musi zna膰 swoje miejsce w czasie i przestrzeni, a ja ani go nie zna艂em, ani nie potrafi艂em do niego dotrze膰.
W miejscu, do kt贸rego trafi艂em, sp臋dza艂em czas w zasadzie spokojnie. Du偶o czyta艂em, czasem wieczorami chodzi艂em do nocnych klub贸w lub do pub贸w. Pozna艂em par臋 os贸b i kilkana艣cie razy wyl膮dowa艂em w 艂贸偶ku z mi艂ymi kobietami. Kupi艂em bardzo przyzwoicie wygl膮daj膮ce polskie dokumenty, zd膮偶y艂em zrobi膰 kurs doradztwa finansowego, co nie by艂o niczym trudnym, kiedy pozna艂em realia gospodarcze. W ko艅cu jestem specjalist膮 od tych spraw. W ka偶dej chwili mog艂em zacz膮膰 pracowa膰, a propozycji by艂o a偶 nadto.
Pewnego dnia, kiedy jad艂em w kawiarni 艣niadanie, zobaczy艂em, 偶e przy stoliku obok siedzi ta dziewczyna. Wsta艂em.
- Dzie艅 dobry - powiedzia艂em - chcia艂bym pani podzi臋kowa膰.
Nie pozna艂a mnie i spojrza艂a na mnie, nie rozumiej膮c, a jej partner zesztywnia艂, jakby uwa偶a艂, 偶e za chwil臋 nadejdzie czas, by da膰 mi w mord臋.
- To by艂o w marcu. Na Marsza艂kowskiej. Rano - wyja艣ni艂em - poczu艂em si臋 wtedy s艂abo, a pani spyta艂a, czy nie potrzebuj臋 pomocy.
- Ach tak - przypomnia艂a sobie i u艣miechn臋艂a si臋.
Odgarn臋艂a znajomym ju偶 gestem kosmyk w艂os贸w z czo艂a.
- Ciesz臋 si臋, 偶e nic si臋 panu nie sta艂o.
- Chcia艂bym si臋 jako艣 zrewan偶owa膰 - powiedzia艂em w艂a艣ciwie na z艂o艣膰 temu facetowi, kt贸ry przygl膮da艂 mi si臋 w艣ciek艂ym wzrokiem - prosz臋, to moja wizyt贸wka na wypadek, gdyby potrzebowa艂a pani pomocy specjalisty.
Poda艂em jej kartonik i u艣miechn膮艂em si臋 na po偶egnanie. Zap艂aci艂em rachunek i wyszed艂em. Zadzwoni艂a wieczorem nast臋pnego dnia. Telefon od niej nie zdziwi艂 mnie. Czas i do艣wiadczenie pozwoli艂y mi si臋 przyzwyczai膰 do powodzenia u kobiet. Zaskoczony by艂em raczej tym, 偶e ani pierwsza, ani druga, ani nawet dziesi膮ta randka nie sko艅czy艂y si臋 w 艂贸偶ku. Ale nie nalega艂em. Pozwoli艂em wydarzeniom toczy膰 si臋 艂agodnie i wedle ich w艂asnej woli. Alicja, bo tak mia艂a na imi臋, przyzwyczaja艂a mnie do spotka艅, do w艂asnej obecno艣ci i spowodowa艂a, 偶e czasem zapomina艂em o Domu. Na kr贸tk膮 chwil臋, ale by艂a to chwila pe艂na ulgi, cho膰 potem zmaga艂em si臋 z wyrzutami sumienia.
Pewnego wieczoru siedzieli艣my z kieliszkami bia艂ego wina, ju偶 po dobrej kolacji, i s艂uchali艣my muzyki. Gra艂 modny tu i teraz zesp贸艂, a piosenka nosi艂a tytu艂 „Bia艂y pies”.
Ma艂y, bia艂y pies bez 艂at wci膮偶 przychodzi do mnie w snach
Ma艂y, bia艂y psie nie dr臋cz mnie!
Lecz ten pies wcale nie jest taki ma艂y!
Ma dwa metry wzrostu, sze艣膰 d艂ugo艣ci
Przyszed艂 do mnie tutaj zn贸w, gdy偶 si臋 boi samotno艣ci!
~ Czy miewasz senne koszmary? - spyta艂a.
- O, tak - odpar艂em - kiedy 艣ni臋, 偶e nigdy nie zdecydujesz si臋 zazna膰 ze mn膮 rozkoszy seksu...
- Ale nie, pytam serio - u艣miechn臋艂a si臋, a ja tak lubi艂em ten u艣miech.
- Czasami - wzruszy艂em ramionami, ale to by艂a nieprawda.
Mam zawsze koszmary i nigdy rano ich nie pami臋tam. Ale budz臋, si臋 czuj膮c strach i 偶al za czym艣 utraconym. S膮 chwile, w kt贸rych chcia艂bym nie 偶y膰. Coraz cz臋艣ciej s膮 takie chwile. Mo偶e to by艂oby lepiej? Potw贸r umar艂...
- O czym one s膮?
- Jak ka偶de koszmary. O strachu.
- A ja 艣ni臋 o 艣mierci - powiedzia艂a - 艣ni mi si臋 zawsze to samo. Le偶臋 w 艂贸偶ku, w pokoju o cytrynowo偶贸艂tych 艣cianach. 艁贸偶ko jest okr膮g艂e i bardzo wygodne. I wtedy kto艣 podchodzi i k艂adzie d艂o艅 na mojej szyi.
S艂ucha艂em jej i ma艂o nie zakrztusi艂em si臋 winem.
- Przytulam si臋 do tej d艂oni, bo to jest kto艣, kogo kocham, a wtedy on mnie za bija. Tak szybko, 偶e nie czuj臋 ani b贸lu, ani strachu. I sen si臋 ko艅czy. G艂upie, praw da? - spojrza艂a na mnie z zak艂opotaniem.
艢cisn膮艂em mocno oparcie fotela, bo nie mog艂em powstrzyma膰 dr偶enia r臋ki.
- Chryste Panie - pomy艣la艂em - przecie偶 to niemo偶liwe, aby 艣ni艂a o mnie.
I to by艂o niemo偶liwe! Kobiet臋, kt贸r膮 wybiera mi ten przekl臋ty los, zawsze widz臋 po raz pierwszy w 偶yciu i natychmiast czuj臋 b贸l, i cholerny zapach melon贸w. Alicja by艂a przy mnie zupe艂nie bezpieczna.
- Zblad艂e艣 - powiedzia艂a.
- Ja...- prze艂kn膮艂em 艣lin臋 - ja mia艂em te偶 podobny sen. Ale tylko raz. Musz臋 ju偶 i艣膰.
Wsta艂em i zacz膮艂em si臋 powa偶nie zastanawia膰, czy nie wyjecha膰 z Polski. Teraz, kiedy mia艂em paszport, by艂o to ju偶 mo偶liwe. A sen Alicji za bardzo mnie zaniepokoi艂.
- Do widzenia, Alicjo - powiedzia艂em - zadzwoni臋 jutro, dobrze?
Jednak wiedzia艂em, 偶e nie zadzwoni臋 i nie zobacz臋 si臋 z ni膮 ju偶 nigdy. P贸ki mog艂em, chcia艂em odsun膮膰 od niej niebezpiecze艅stwo. Nawet, je艣li jedyn膮 przes艂ank膮 mia艂 by膰 ten g艂upi sen.
- Zosta艅 ze mn膮 dzisiaj - poprosi艂a, kiedy by艂em ju偶 w progu.
I zosta艂em, Bo偶e wybacz mi.
Nast臋pnego dnia przeprowadzi艂em si臋 do Alicji, co nie by艂o trudne zwa偶ywszy na fakt, 偶e ca艂y m贸j maj膮tek sk艂ada艂 si臋 z paru komplet贸w ubra艅. Walizka ze z艂otem spoczywa艂a bezpiecznie w bankowym sejfie, cho膰 w艂a艣ciwie powinienem mie膰 j膮 stale przy sobie. Dlatego kupi艂em mieszkanie, w kt贸rym kaza艂em wmurowa膰 w 艣cian臋 sejf i tym razem Alicja zamieszka艂a u mnie. Byli艣my ze sob膮 dwa lata i powiedzie膰, 偶e kocha艂em j膮 szale艅czo, by艂oby 偶artem. Kocha艂em w niej wszystko. Jej u艣miech i g艂os, i w艂osy, i to, jak si臋 malowa艂a, i to jak chodzi艂a. Czasem, kiedy nie by艂o jej d艂u偶ej w domu, otwiera艂em szaf臋 i wtula艂em twarz w ubranie, aby poczu膰 chocia偶 jej zapach. Uwielbia艂em dotyka膰 jej d艂oni. Mia艂a takie w膮skie i szczup艂e palce. I przeczesywa膰 jej w艂osy, l ca艂owa膰 usta, kt贸re zawsze by艂y ch艂odne. Zapomnia艂em o Domu, bo m贸j dom by艂 tam, gdzie Alicja. Ale Dom nie zapomnia艂 o mnie.
Wydarzy艂o si臋 to o 艣wicie. Lipcowy upa艂 jeszcze nie zd膮偶y艂 zapuka膰 w okna, a my spali艣my w jakim艣 obcym hotelu, gdzie wyl膮dowali艣my po nocnym szale艅stwie. Alicja by艂a w ci膮偶y. Powiedzia艂a mi o tym wieczorem i postanowili艣my po raz ostatni zaszale膰. W ko艅cu przez nast臋pne dziewi臋膰 miesi臋cy nie za bardzo b臋dziemy mieli okazj臋 na imprezy. Wr贸cili艣my tak zm臋czeni i tak wstawieni, 偶e rzucili艣my tylko ubrania na pod艂og臋 i zasn臋li艣my jak zziajane psy. A teraz obudzi艂em si臋 z ci臋偶k膮 od kaca g艂ow膮. Wyzwoli艂em si臋 spod ramienia Alicji i przyjrza艂em jej nagiemu brzuchowi. Tam ros艂a i kie艂kowa艂a niewidoczna jeszcze cz膮stka mnie. Pog艂aska艂em jej rozsypane na poduszce w艂osy i usiad艂em. Le偶eli艣my w okr膮g艂ym wielkim 艂o偶u, a 艣ciany by艂y pokryte cytrynowo偶贸艂t膮 tapet膮. I w tej samej sekundzie, kiedy zda艂em sobie spraw臋, 偶e jest to kadr ze snu Alicji, b贸l uderzy艂 mnie z niespotykan膮 si艂膮. I zaraz potem znikn膮艂. Pozosta艂 tylko obrzydliwy, mdl膮cy zapach melon贸w.
- Nie - powiedzia艂em - Bo偶e m贸j, tylko nie ona!
Otworzy艂em stoj膮c膮 na nocnym stoliku butelk臋 wody mineralnej i wypi艂em duszkiem. Potar艂em powieki palcami.
- To przecie偶 nie zmienia sytuacji - powiedzia艂em sam do siebie - i tak mia艂em tu zosta膰. Nie ma wi臋c znaczenia, na kogo pokaza艂 los, skoro nic zamierzam mu si臋 podda膰.
Ale jednocze艣nie wiedzia艂em, czu艂em ca艂ym sob膮, 偶e Brama, kt贸ra si臋 otworzy, zaprowadzi mnie prosto do Domu. Teraz by艂 czas ostatniej podr贸偶y. Przesun膮艂em d艂oni膮 po nagim ramieniu Alicji, drug膮 po艂o偶y艂em na jej szyi i poczu艂em jak pulsuje t臋tnica.
- Nie mog臋 - szepn膮艂em - nie mog臋 tego zrobi膰.
A sekundy i minuty p艂yn臋艂y. Nie mia艂em czasu, aby my艣le膰 o Moralno艣ci, Prawie i Obowi膮zku. Mog艂em my艣le膰 tylko o jednym. O tym, 偶e mi艂o艣膰 do ludzkiej istoty jest krucha i nietrwa艂a, a Dom jest na zawsze. Nikt nic odbierze ci Domu, je艣li sam z niego nie zrezygnujesz. Dom jest wieczny.
Alicja zamrucza艂a co艣 przez sen i przekr臋ci艂a si臋 na drugi bok, podk艂adaj膮c sobie pod policzek moj膮 d艂o艅. Mia艂a suche i ciep艂e usta. Zagryz艂em mocno wargi, tak mocno, by b贸l orze藕wi艂 mnie. Orze藕wi艂, otrze藕wi艂 i pozwoli艂 spokojnie pomy艣le膰. Jak na podgl膮dzie magnetowidu przemkn臋艂y mi przed oczyma chwile sp臋dzone z Alicj膮. A by艂y to szcz臋艣liwe chwile. Najszcz臋艣liwsze w moim 偶yciu. Czy wolno sk艂ada膰 je w ofierze mrzonce i marzeniu? Ale szcz臋艣liwe chwile mijaj膮 bezpowrotnie - pomy艣la艂em - co b臋dzie, kiedy sko艅cz膮 si臋 mi艂o艣膰 i fascynacja, Alicjo? Co b臋dzie, kiedy staniemy si臋 sobie obcy, ba, mo偶e nawet nienawistni? Wszystko przemija, niszczeje, obumiera, ko艅czy si臋. Po lecie nast臋puje jesie艅, po jesieni zima. Tylko Dom k膮pie si臋 w wiecznym s艂o艅cu wiecznego lata. Powiod艂em palcami po jej w艂osach. Jedwabistych, puszystych i mi臋kkich.
- B臋d臋 ci臋 pami臋ta艂 w艂a艣nie tak膮 - szepn膮艂em - tak bardzo, bardzo kocham ci臋, Alicjo.
Kostucha
Andrzej Pilipiuk
Andrzej Pilipiuk (1974) - kr贸tko pracowa艂 jako archeolog i szybko sta艂 si臋, jak sam m贸wi, pisarzem do wynaj臋cia oraz klasykiem gatunku menel-fiction i „najwi臋kszym piewc膮 polskiej wsi od czas贸w Reymonta”. Poza tym, pod pseudonimem Tadeusz Olszakowski tworzy nowe przygody Pana Samochodzika.
Jakub W臋drowycz - brudny, zapijaczony starzec o mentalno艣ci karalucha to bohater najbardziej znanych opowiada艅 Filipinka. W kr贸ciutkiej historyjce, kt贸ra przed wami, poznacie, jak Jakub poradzi艂 sobie z kim艣, kto w przysz艂o艣ci przyjdzie po ka偶dego z nas...
By艂 ciep艂y sierpniowy wiecz贸r. S艂o艅ce 艂agodnie zapada艂o za horyzont. Po艣r贸d drzew w sadzie Jakuba W臋drowycza p艂on臋艂o niedu偶e ognisko. Na ogniu oparty na kilku ceg艂ach bulgota艂 leniwie pot臋偶ny trzystulitrowy kocio艂. Z pokrywy kot艂a stercza艂a rurka zaopatrzona w archaiczny termometr laboratoryjny. Termometr by艂 st艂uczony i dawno przesta艂 dzia艂a膰, ale dzi臋ki jego obecno艣ci ca艂e przedsi臋wzi臋cie wygl膮da艂o niezwykle profesjonalnie. Rurka rozga艂臋zia艂a si臋. Rami臋 opadaj膮ce do ziemi nikn臋艂o we wn臋trzu wymontowanej ze Stara ch艂odnicy. Z dolnej jej cz臋艣ci wychodzi艂 kawa艂ek gumowego szlaucha, kt贸ry ko艅czy艂 si臋 w wiadrze. W ch艂odnicy co艣 delikatnie hurgota艂o. Jakub ziewn膮艂 rozdzieraj膮co i popchn膮艂 stop膮 kawa艂ek drewna do ogniska. Siedz膮cy obok Semen tak偶e ziewn膮艂 i blaszanym kubkiem zaczerpn膮艂 z kub艂a m臋tnej cieczy. Wypi艂 po艂ow臋 a reszt膮 chlusn膮艂 w ogie艅. Buchn膮艂 b艂臋kitny p艂omie艅.
- Galantny bimber - stwierdzi艂.- Sze艣膰dziesi膮t procent mocy jak obszy艂.
Jakub nabra艂 sobie bimbru s艂oikiem i tak偶e wypi艂. Zagry藕li jab艂kami prosto z drzewa.
- I 偶adnych gliniarzy w zasi臋gu wzroku - powiedzia艂 Jakub z satysfakcj膮. - Dobry by艂 pomys艂.
Powiew wiatru przyni贸s艂 wo艅 spalenizny. W gospodarstwie na lewo od jego domostwa stos zw臋glonych belek znaczy艂 miejsce, gdzie dwa dni wcze艣niej sp艂on臋艂a stodo艂a. W gospodarstwie po prawej stronie kupa cegie艂 i wypalony wrak traktora pokazywa艂y, gdzie p艂omie艅 strawi艂 szop臋.
- Kon-fi-denty - wyduka艂 Jakub 艣wie偶o przyswojone s艂owo. - Za nast臋pny do nos spal臋 im cha艂upy.
- Teraz ju偶 pewnie nie odwa偶膮 si臋. Widz膮, 偶e nie rzucasz s艂贸w na wiatr - powiedzia艂 Semen. Zaczerpn膮艂 sobie jeszcze jeden kubek.
- Nie za du偶o? - zaniepokoi艂 si臋 Jakub. - W twoim wieku?
- Dobra, dobra. Nie mam stu lat!
- Sto sze艣膰. To znaczy, 偶e ju偶 masz sto i jeszcze troch臋.
- G贸wno. Wa偶ne, 偶e nie sto, a reszta... Kto by si臋 zag艂臋bia艂 w takie podrobnosti. Lepiej pomy艣l o sobie.
- Ze niby co?
- Ile masz lat?
- Osiemdziesi膮t sze艣膰. Te偶 nie sto.
- Cholera, to ty jeste艣 stary pryk. A nie wybierasz si臋 czasem?
- Dok膮d? - Jakub nie lubi艂 niezrozumia艂ych aluzji.
- Na tamten 艣wiat.
- No, co ty. Widzia艂em dwie wojny 艣wiatowe, chc臋 jeszcze rzuci膰 okiem na trzeci膮. Wiesz, by艂em u syna, pu艣ci艂 mi na wide艂o filmid艂o o takich atomowych wybuchach. A potem le偶a艂y stosy czaszek i lata艂y takie metalowe roboty jak szkielety z czerwonymi oczkami. Ogie艅 si臋 w nich odbija艂. Cholernie to dekoracyjnie wygl膮da艂o.
Semen zakrztusi艂 si臋 艣miechem.
- Metalowe roboty? W kszta艂cie szkielet贸w? Czego to durni Amerykanie nie wymy艣l膮 z nud贸w.
Zaskrzypia艂a brama. Popatrzyli w stron臋 drogi. Ko艂o bramy co艣 sta艂o. Jakub westchn膮艂 ci臋偶ko i z kieszeni wyci膮gn膮艂 okulary. Nasadzi艂 je na nos, czerwieni膮c si臋 ze wstydu. Noszenie okular贸w by艂o w Wojs艂awicach uwa偶ane za ha艅b臋 wi臋ksz膮 ni偶 umiej臋tno艣膰 czytania i pisania.
- Ok...! - zakl膮艂. - Wykraka艂e艣.
Semen wyci膮gn膮艂 swoje okulary i zrobi艂 si臋 blady z przera偶enia.
- Widzisz to samo, co ja? - j臋kn膮艂.
Od bramy kroczy艂 w ich stron臋 ko艣ciotrup z kos膮 na ramieniu.
- Ciekawe, po kogo - zastanowi艂 si臋 Jakub. - Jakby co, to ty jeste艣 dwadzie艣cia lat starszy.
- Ale widzimy to obaj. A to znaczy... Swoj膮 drog膮 ciekawe, dlaczego. Z czego na p臋dzi艂e艣 tego bimbru, trucicielu?
- Wara od mojego bimbru - zaprotestowa艂 Jakub. - Nie mogli艣my si臋 nim zatru膰 na 艣mier膰. Cholera. Bia艂e te ko艣ci. I oczy nie s膮 czerwone.
- Czy艣 ty si臋 durniu szaleju najad艂? To nie robot z filmu tylko prawdziwa kostucha!
Jakub poskroba艂 si臋 po g艂owie a potem wypi艂 jeszcze p贸艂 s艂oika.
- Te, ty tam - zawo艂a艂 w stron臋 艣mierci. - Po kogo dzisiaj?
Szkielet podni贸s艂 d艂o艅 i pokaza艂 dwa palce.
- Po obu - skwitowa艂 Semen.
Niespodziewanie poderwa艂 si臋 i pobieg艂 w ciemno艣膰. Rozleg艂 si臋 艂oskot, jakby na co艣 wpad艂.
- Co z tob膮? - zgadn膮艂 Jakub.
- 艢ciana. W powietrzu. Nic puszcza.
Wr贸ci艂 do ogniska. W oczach mia艂 ob艂臋d.
- Zr贸b co艣! - wrzasn膮艂 na egzorcyst臋;.- Z艂otem zap艂ac臋! Ja chc臋 偶y膰!
Jakub flegmatycznie wychyli艂 s艂oik. 艢mier膰 sta艂a pod drzewami jake艣 cztery metry od nich. Czaszka u艣miechn臋艂a si臋 偶贸艂tymi z臋bami, po czym ko艣ciotrup wyci膮gn膮艂 spomi臋dzy 偶eber ose艂k臋 i zacz膮艂 ostrzy膰 kos臋.
- Ano czas - powiedzia艂 Jakub, zagryzaj膮c og贸rkiem.
Odszed艂 kawa艂ek od ogniska i podni贸s艂 omsza艂y g艂az. Nachyli艂 si臋 w otw贸r i z wn臋trza bunkra wydoby艂 pancerfaust. Opar艂 rur臋 na ramieniu i wyci膮gn膮艂 zawleczk臋.
- Nikt tego jeszcze chyba nie pr贸bowa艂 - powiedzia艂 do os艂upia艂ego kumpla. - Je艣li si臋 uda, b臋dziemy pierwsi.
Kostucha nadal ostrzy艂a kos臋 monotonnym fachowym ruchem. Jakub wycelowa艂. Ko艣ciotrup podni贸s艂 g艂ow臋. Ich spojrzenia spotka艂y si臋.
- Pasz艂a w czortu a prijti tu jeszczo raz kak ja tiebia u偶e proklataja! - wrzasn膮艂 Jakub. - Nu pagadi!
Szarpn膮艂 za spust. Pocisk przeciwpancery trafi艂 szkielet w korpus. Eksplozja roznios艂a go na strz臋py.
Semen zemdla艂.
艢wit by艂 paskudnie ch艂odny. Stary kozak otworzy艂 oczy. Ognisko wygas艂o. Okopcony kocio艂 wynurza艂 si臋 z mg艂y. Semen podczo艂ga艂 si臋 do wiadra i wypi艂 kubek zimnego bimbru. Powoli wraca艂a pami臋膰. Rozejrza艂 si臋 za Jakubem. Egzorcysta siedzia艂 pod drzewem i ose艂k膮 ostrzy艂 du偶膮 zardzewia艂膮 kos臋. Na widok kumpla u艣miechn膮艂 si臋.
- Przyda si臋 do sianokos贸w - zagdaka艂. - Nie s膮dz臋, 偶eby艣my j膮 zupe艂nie za艂atwili, ale namy艣li si臋, zanim znowu spr贸buje.
Semen ponownie zemdla艂.
Gdzie diabe艂 m贸wi dobranoc
Jerzy Rzymowski
Jerzy Rzymowski (1975) - Z r贸偶nym powodzeniem studiowa艂 bibliotekoznawstwo, dziennikarstwo oraz reklam臋. Wsp贸艂tworzy艂 r贸wnie偶 dla TVPl cykl program贸w dla dzieci 艁owcy przyg贸d i wsp贸艂prowadzi艂 audycj臋 „Dzikie Pola” na antenie Radiostacji. Jest maniakiem muzyki filmowej.
Opowiadanie Gdzie diabe艂 m贸wi dobranoc zaczyna si臋 tak, jak radzi艂 Alfred Hitchcock: od trz臋sienia ziemi. W ka偶dym razie na pewno trz臋sieniem ziemi w ameryka艅skim miasteczku mo偶na nazwa膰 msz臋, w czasie kt贸rej pastor przebija swe d艂onie gwo藕dziami! A potem jest r贸wnie ciekawie...
Podzi臋kowania dla Ma膰ka
Jurewicza za wszystkie bezcenne
uwagi do tekstu
Springville, SC; niedziela, godz. 9:16
Wielebny Chadwick by艂 elokwentnym kaznodziej膮 - to mu trzeba przyzna膰. Fakt, 偶e jego kazania trafia艂y w pr贸偶ni臋, nie wynika艂, zdaniem Powella, ze szczeg贸lnej zatwardzia艂o艣ci grzesznik贸w w mie艣cie. Po prostu mieszka艅cy Springville osi膮gn臋li ten poziom r贸wnowagi, gdzie wypleniaj膮c jeden grzech powszedni, wpadasz z braku lepszego zaj臋cia w inn膮 rutyn臋. Rzucasz palenie - zaczynasz si臋 ob偶era膰. Masz dosy膰 lenistwa - zaczynasz si臋 k艂贸ci膰 z s膮siadami. Szeryf wiedzia艂, 偶e kiedy nabo偶e艅stwo si臋 sko艅czy, pastor b臋dzie 艣wi臋ci艂 dzie艅 艣wi臋ty przybijaniem obluzowanych desek na dachu starego ko艣ci贸艂ka. Zanim drobny, wczesnojesienny deszczyk przerodzi si臋 w co艣 powa偶niejszego i wierni zaczn膮 przychodzi膰 do 艣wi膮tyni w nadmuchiwanych mankietach. M艂otek i gwo藕dzie le偶a艂y na ambonie, tu偶 obok Pisma 艢wi臋tego.
Wielebny by艂 chyba jednak 艣wiadomy stanu rzeczy w mie艣cie, gdy偶 kazanie by艂o w艂a艣nie o rutynie. Powell zauwa偶y艂, 偶e pastor wyg艂asza je z wyj膮tkowym o偶ywieniem - brak post臋p贸w w duchowym udoskonalaniu Springville chyba da艂 mu si臋 we znaki.
- Wydaje wam si臋, 偶e drobne potkni臋cia s膮 bez znaczenia - m贸wi艂. - 呕e ma艂e grzeszki nie obchodz膮 Boga. 呕e mo偶na przymkn膮膰 oko, bezkarnie troch臋 si臋 zaniedba膰, przesta膰 czuwa膰. Czy tak w艂a艣nie uwa偶acie? Ot贸偶 jeste艣cie w b艂臋dzie. Ka偶dy wasz grzech jest zdrad膮, kt贸ra b臋dzie wam policzona. Ka偶dego dnia Chrystus cierpi za wasze winy, gdy wy beztrosko przybijacie Go codziennie na nowo do krzy偶a. Ka偶dy wasz grzech jest jak uderzenie m艂otkiem w gw贸藕d藕 wbijany w Jego cia艂o...
Powell wpatrywa艂 si臋 w pastora w os艂upieniu i dopiero po chwili dotar艂o do niego znaczenie tego, co widzi. Poderwa艂 si臋 z miejsca i zacz膮艂 biec w stron臋 ambony, wiedz膮c ju偶, 偶e nie zd膮偶y.
- BANG! - d艂ugi gw贸藕d藕 wbi艂 si臋 w d艂o艅 siwow艂osego duchownego jak w mas艂o.
- BANG! - drugi krzyk i drugie uderzenie m艂otka - To s膮 wasze grzechy! BANG! - trzeci cios, z pe艂nego rozmachu. Krew 艣cieka po d艂oni na le偶膮c膮 obok Bibli臋. Ludzie krzycz膮 i podrywaj膮 si臋 z miejsc - Krzy偶ujecie swego Boga! BANG! BANG!
Dobieg艂 wreszcie i wyrwa艂 m艂otek z r臋ki wielebnego. To by艂o wr臋cz nierealne, jakby dzia艂o si臋 gdzie艣 poza nim. Chadwick zastyg艂 jak posta膰 z obrazu religijnego - z szeroko otwartymi oczami, jedn膮 r臋k膮 opart膮 o ambon臋, a drug膮 w g贸rze jak w kaznodziejskim uniesieniu. Chryste, to przecie偶 w艂a艣nie by艂o kazanie. Ale bohaterowie religijnych obraz贸w raczej nie przybijali si臋 do ambon...
- Chadwick! Wielebny! - Powell chwyci艂 pastora za ramiona i bezceremonialnie nim potrz膮sn膮艂. - Prosz臋 na mnie spojrze膰. Co si臋 dzieje? - rozejrza艂 si臋 po ludziach i wy艂owi艂 z otaczaj膮cego go 艣cisku sylwetk臋 miejscowego lekarza - Jacob, zr贸b co艣 z tym. On krwawi. Na lito艣膰 Bosk膮, ludzie zr贸bcie troch臋 miejsca! Chadwick, czy wielebny mnie s艂yszy?
Rozszerzone 藕renice pastora zogniskowa艂y si臋 na twarzy szeryfa. P贸藕niej spojrzenie powoli przenios艂o si臋 na zakrwawion膮 d艂o艅.
Wielebny Chadwick zacz膮艂 krzycze膰.
Tyle w kwestii rutyny. Ostatni przypadek, kiedy Powell mia艂 w Springville cokolwiek wi臋cej do roboty, przydarzy艂 si臋 kilka 艂adnych lat temu. Nie 偶eby narzeka艂, ale u艣wiadomi艂 sobie, 偶e teraz, kiedy trzeba by艂o zadzia艂a膰, brak mu dla odmiany innych nawyk贸w - tych, kt贸re pozwalaj膮 str贸偶owi prawa sprawnie dzia艂a膰 w sytuacji kryzysowej.
Jacob przepchn膮艂 si臋 przez st艂oczonych ludzi i zaopiekowa艂 si臋 pastorem. Szeryf musia艂 upora膰 si臋 z wiernymi. Gdy t艂umaczy艂 im zas艂yszanym w filmach tonem, 偶e „prosz臋 si臋 rozej艣膰, prosz臋 nie robi膰 zbiegowiska, tu nie ma nic do ogl膮dania”, patrzy艂 na znajome twarze i zastanawia艂 si臋 mimowolnie, ile jest w nich wsp贸艂czucia dla wielebnego, a ile gapiowskiej 偶膮dzy sensacji. Najp贸藕niej za godzin臋 o zdarzeniu dowie si臋 ca艂e miasto. Ciekawe, na jak d艂ugo wystarczy tematu do rozm贸w?
Krzyk za plecami przeszed艂 w monotonny j臋k. „Rozejd藕cie si臋, przepu艣膰cie ich do zakrystii”. R臋k膮 trzeba si臋 szybko zaj膮膰. Co mu odbi艂o? Za du偶o my艣l臋. Tak si臋 to zaczyna. Ludzie w ma艂ych miasteczkach takich jak Springville, gdzie diabe艂 m贸wi „dobranoc”, 偶yj膮 tym samym rytmem przez d艂ugie lata, a偶 pewnego dnia kto艣 ma dosy膰 i strzela sobie w 艂eb albo zabija siekier膮 ca艂膮 rodzin臋.
Stoj膮c obok ambony, Powell dostrzeg艂 nad g艂owami rozchodz膮cych si臋 niech臋tnie ludzi, jak z jednej z ostatnich 艂awek podnosi si臋 pojedyncza posta膰 - jedyna, kt贸ra przez ca艂y czas nie ruszy艂a si臋 z miejsca - i kieruje si臋 do wyj艣cia. W 艣wietle wpadaj膮cym przez drzwi widzia艂 tylko szczup艂膮 sylwetk臋, lekki, do艣膰 d艂ugi p艂aszcz, jaki艣 przedmiot na pasku przewieszony przez rami臋.
Zastanowi艂 si臋 przez chwil臋 i stwierdzi艂 z zaskoczeniem, 偶e nie potrafi dopasowa膰 sobie do postaci nikogo z miejscowych. A zatem obcy.
Czego tu szuka? Akurat musia艂o si臋 co艣 takiego przydarzy膰. P贸藕niej wr贸ci do siebie i rozpowie znajomym, jak to odbija redneckom. Powell westchn膮艂 i ruszy艂 do wyj艣cia, Na razie i tak niewiele mo偶e tu zdzia艂a膰. Pastorem zaj膮艂 si臋 kto艣 bardziej kompetentny; pora na pytania przyjdzie, kiedy Chadwick wyjdzie z szoku. A nic zaszkodzi 艂ykn膮膰 troch臋 艣wie偶ego powietrza i dowiedzie膰 si臋, czego ktokolwiek z zewn膮trz mo偶e szuka膰 w takiej dziurze.
Nieznajomy w艂a艣nie opar艂 si臋 o pami臋taj膮cego lepsze czasy niebieskiego forda i zabiera艂 si臋 do zapalania papierosa. Przedmiotem na ramieniu okaza艂 si臋 zapakowany w futera艂 sporych rozmiar贸w aparat fotograficzny. M臋偶czy藕ni obrzucili si臋 badawczymi spojrzeniami. Byli podobnego wzrostu, cho膰 obcy wyra藕nie ust臋powa艂 Powellowi mas膮. Z jego poci膮g艂ej, przystojnej twarzy nie da艂o si臋 nic wyczyta膰.
- Zgaduj臋, 偶e jest pan miejscowym str贸偶em prawa - odezwa艂 si臋 pierwszy, gdy Powell w艂a艣nie zamierza艂 zacz膮膰 rozmow臋. Skin膮艂 r臋k膮 z papierosem w stron臋 ko艣cio艂a. - Czy wasz pastor co tydzie艅 daje taki pokaz?
- Szeryf Malcolm Powell - nie podejmie tematu, jeszcze nie. - Pan u kogo艣 z wizyt膮, panie...?
- Nie. Nie mam tu 偶adnej rodziny. A nazywam si臋 d'Elvis - w艂o偶y艂 papie rosa w k膮cik ust i wyci膮gn膮艂 r臋k臋 do Powella. Mia艂 silny, pewny u艣cisk d艂oni.
- Dziwne nazwisko.
- Z Luizjany. Znam chyba wszystkie mo偶liwe 偶arty na jego temat.
- Je艣li zatem mo偶na wiedzie膰, co pan robi w naszym miasteczku - zupe艂nie odruchowo Powell lekko zaakcentowa艂 s艂owo „naszym”.
- Fotografuj臋 - d'Elvis wskaza艂 na wisz膮cy aparat. - Je偶d偶臋 po okolicy i fotografuj臋 przyrod臋. Springville akurat by艂o mi po drodze. Czy to jaki艣 problem?
- Nie ma problemu - wyja艣nienie brzmia艂o logicznie. - Po prostu trafi艂 pan na niecodzienn膮 sytuacj臋.
- Czyli przygwa偶d偶anie si臋 duchowie艅stwa do ambon nie nale偶y jednak do tutejszych obyczaj贸w? - przybysz m贸wi艂 o najdziwniejszym zdarzeniu ostatnich lat, jakby komentowa艂 prognoz臋 pogody.
- Nie szokuje pana to, co si臋 sta艂o?
D'Elvis wzruszy艂 ramionami.
- Bywa艂o si臋 tu i 贸wdzie. Widzia艂em, jak na Filipinach w Wielki Pi膮tek krzy偶uje si臋 ludzi, kt贸rzy chc膮 w ten spos贸b prze偶ywa膰 m臋k臋 swego Boga. Je den gw贸藕d藕 przy tym to drobiazg. By膰 mo偶e kiedy艣 poka偶臋 panu zdj臋cia. Za艂o偶臋 si臋, 偶e pana zainteresuj膮...
- Ma pan mocne nerwy.
- Rutyna - fotograf rzuci艂 niedopa艂ek na ziemi臋. - Czy jeszcze w czym艣 mog臋 pom贸c?
- Jedno, ostatnie pytanie. Gdzie si臋 pan zatrzyma艂? Mo偶e potrzebne b臋d膮 pa艅skie zeznania w sprawie tego, co zdarzy艂o si臋 w ko艣ciele.
- Wynajmuj臋 pok贸j u pa艅stwa Peters.
- U Peters贸w... Dobrze. Zapami臋tam.
Podobnie, jak tablic臋 rejestracyjn膮 jego wozu.
- Zawsze jeste艣cie tacy nieufni w stosunku do obcych? - d'Elvis spojrza艂 za ramieniem szeryfa.
Ten odwr贸ci艂 si臋 i zobaczy艂 kilkana艣cie jard贸w dalej paru miejscowych, kt贸rzy po wyj艣ciu z ko艣cio艂a przygl膮dali si臋 rozmowie i wymieniali mi臋dzy sob膮 jakie艣 uwagi.
- Rzadko ich tu miewamy.
- Jasne - przybysz wsiad艂 do forda, uruchomi艂 go, czemu towarzyszy艂y dziwne zgrzyty pod mask膮 i odjecha艂. Od stoj膮cej nieopodal grupki od艂膮czy艂 si臋 zwalisty, rudow艂osy osobnik i podszed艂 do Powella.
- A ten czego tu szuka? - zapyta艂, wskazuj膮c g艂ow膮 w stron臋 oddalaj膮cego si臋 samochodu. - Podobno kr臋ci si臋 po okolicy od paru dni.
- Fotografuje przyrod臋.
- Mamy tu naszego fotografa.
- Jezu, Connors, zachowujesz si臋 jak jaki艣 dzikus - Malcolm skrzywi艂 si臋. - Boisz si臋, 偶e zrobi ci zdj臋cie i skradnie dusz臋?
Connors obruszy艂 si臋, wymamrota艂 co艣 niezrozumia艂ego pod nosem i odszed艂. By艂 troch臋 jak du偶e dziecko. Tak - ponad dwustufuntowe dziecko z 艂apami jak bochny.
Niewa偶ne. Pora sprawdzi膰, co u wielebnego.
Co za cholerny, cholerny dzie艅.
Poniedzia艂ek, godz. 12:45
Relacja wielebnego oczywi艣cie na niewiele si臋 zda艂a. Ostatnie co pami臋ta艂, to przygotowania do nabo偶e艅stwa. Owszem, mia艂 wtedy ze sob膮 narz臋dzia - zgodnie z przypuszczeniami Powella zamierza艂 p贸藕niej zabra膰 si臋 za napraw臋 dachu. Nie umia艂 ju偶 jednak wyja艣ni膰, dlaczego zabra艂 ze sob膮 m艂otek i gwo藕dzie, wychodz膮c do wiernych. Gdzie艣 w tym miejscu jego pami臋膰 stawa艂a si臋 wielk膮 dziur膮. Nast臋pnym, co pami臋ta艂, gdy odzyska艂 艣wiadomo艣膰, by艂y twarz szeryfa i widok okrwawionej r臋ki. A p贸藕niej t臋py b贸l.
Z miejscowych te偶 nie by艂o specjalnego po偶ytku. Albo byli zbyt pogr膮偶eni we w艂asnych modlitwach, 偶eby zwraca膰 uwag臋 na pastora, albo przygl膮dali si臋 s膮siadom, albo najzwyczajniej przysypiali. Ka偶dy jednak mia艂 co艣 do powiedzenia i do wieczora zg艂osili si臋 do niego prawie wszyscy, chc膮c podzieli膰 si臋 swoimi relacjami, pomocnymi spostrze偶eniami i opiniami o ca艂ej sprawie. Par臋 os贸b zauwa偶y艂o te偶 pojawienie si臋 d'Elvisa - prawdopodobnie wi臋cej umieli powiedzie膰 o szczeg贸艂ach jego wygl膮du ni偶 o tre艣ci kazania Chadwicka, chocia偶 przyjezdny siedzia艂 za ich plecami, niemal na ko艅cu. I, rzecz jasna, musia艂y si臋 pojawi膰 pytania, czy Malcolm uwa偶a, 偶e obcy by艂 w jaki艣 spos贸b powi膮zany z zachowaniem pastora. Bo przecie偶 „przes艂uchiwa艂” go po wyj艣ciu z ko艣cio艂a.
Czemu si臋 zreszt膮 dziwi膰? Mo偶e Powell pami臋ta艂 cokolwiek wi臋cej z nabo偶e艅stwa, ale te偶 nie tyle, ile by wypada艂o. W efekcie nast臋pnego dnia by艂 tak samo m膮dry jak na pocz膮tku. Chyba jedyn膮 osob膮 zdoln膮 rzuci膰 jakie艣 nowe 艣wiat艂o na ca艂e zdarzenie m贸g艂 by膰 d'Elvis. I dlatego szeryf w艂a艣nie podje偶d偶a艂 pod znajduj膮cy si臋 na skraju Springville dom Peters贸w. Niebieskiego forda nie by艂o wida膰 nigdzie w pobli偶u.
Parkuj膮c, zauwa偶y艂, 偶e w jednym z okien poruszy艂a si臋 firanka. Kiedy chwil臋 p贸藕niej wchodzi艂 po schodach na ganek, drzwi otworzy艂y si臋 i stan臋艂a w nich gospodyni. Malcolmowi natychmiast rzuci艂o si臋 w oczy dziwne zestawienie w jej wygl膮dzie - kuchenny fartuch i du偶e okulary przeciws艂oneczne.
- Dzie艅 dobry, Mac - u艣miechn臋艂a si臋 do niego. By艂a jedn膮 z niewielu os贸b, kt贸re pami臋ta艂y, 偶e szeryf Powell ma jakie艣 imi臋 i 偶e nawet daje sieje zdrobni膰. - Dawno do nas nie zagl膮da艂e艣.
- Witaj, Maggie. Wybacz, ale dzisiaj te偶 nie zabawi臋 d艂ugo. Rozumiesz, sprawy s艂u偶bowe...
- Jasne - jej u艣miech lekko przyblad艂. - A co ci臋 dzisiaj sprowadza?
- Podobno zatrzyma艂 si臋 u was pewien przyjezdny. Fotograf nazwiskiem d'Elvis. Chcia艂bym z nim zamieni膰 kilka s艂贸w.
- Jakie艣 dwie godziny temu wyszed艂. Wr贸ci pewnie przed lunchem.
- Sk膮d ta pewno艣膰?
- Mieszka i sto艂uje si臋 u nas od paru dni. Je艣li planuje d艂u偶sze wyj艣cie, zawsze m贸wi, 偶eby nie czeka膰 na niego z posi艂kiem. Czy co艣 z nim jest nie w porz膮dku? - odruchowo poprawi艂a okulary.
- Nic mi o tym nie wiadomo. Po prostu chcia艂em go zapyta膰 o pewne zdarzenie, kt贸rego by艂 艣wiadkiem. Chyba tylko on m贸g艂by powiedzie膰 mi co艣 z sensem na ten temat.
- Chodzi o ten atak, kt贸ry mia艂 pastor Chadwick? Czy z wielebnym wszystko w porz膮dku?
- O tyle, o ile. Teraz zajmuje si臋 nim doktor Jacob. P贸藕niej... kto wie? Mo偶e potrzebny b臋dzie psychiatra. A co tobie si臋 przytrafi艂o? - nagle zmieni艂 temat. - Po co te ciemne okulary?
Widzia艂, jak nagle zrobi艂a si臋 spi臋ta. Co mi powiesz, Meg? Spad艂a艣 ze schod贸w? Uderzy艂a艣 si臋 o wieszak? Co to b臋dzie tym razem?
- Chyba mam zapalenie spoj贸wek - odwr贸ci艂a g艂ow臋. Nie widzia艂 jej oczu, ale wiedzia艂, 偶e uciek艂a wzrokiem gdzie艣 w bok. Nie potrafi艂a k艂ama膰.
- By艂a艣 z tym u lekarza? - nie wiedzia艂, jak zabra膰 si臋 do tematu, 偶eby jej nie sp艂oszy膰.
- Pewnie w ko艅cu si臋 wybior臋 - odpowiedzia艂a niech臋tnie.
Id藕 do Jacoba, kobieto. Niech zobaczy te wszystkie pami膮tki po 艣liskiej pod艂odze i podst臋pnych meblach wchodz膮cych na kurs kolizyjny z twoj膮 twarz膮, r臋kami, 偶ebrami. Niech zobaczy to, co ja zobaczy艂em - kiedy艣, gdy najwidoczniej stwierdzi艂a艣, 偶e skoro ju偶 ci臋 katuje, to niech przynajmniej ma faktyczny pow贸d. Ale nawet wtedy nic mi nie powiedzia艂a艣. Niech tylko kto艣 rozwi膮偶e mi r臋ce.
- Maggie ja...
- Nic nie m贸w, Mac - patrzy艂a gdzie艣 za jego plecy.
Za sob膮 us艂ysza艂 nadje偶d偶aj膮cy samoch贸d. Wraca艂 pan i w艂adca domu.
- No, na mnie pora - stwierdzi艂 i na艂o偶y艂 kapelusz. Zabawne, ale nie m贸g艂 sobie przypomnie膰, w kt贸rym momencie zdj膮艂 go i zacz膮艂 gnie艣膰 w r臋kach jak uczniak. - Obowi膮zki wzywaj膮.
- Zajrzyj w porze lunchu. Pan d'Elvis powinien ju偶 wr贸ci膰 - brzmia艂a w tym niewypowiedziana pro艣ba.
- Przyjad臋. Dzi臋ki za pomoc.
Trzasn臋艂y drzwi p贸艂ci臋偶ar贸wki. Powell wyszed艂 naprzeciw kierowcy.
- No prosz臋! Czy mnie oczy myl膮, czy to nasz szanowny szeryf zawita艂 w progi tego domostwa?! Margaret, kochanie, nie st贸j tak. Zr贸b naszemu go艣ciowi co艣 do picia. Kawy, herbaty? A mo偶e co艣 mocniejszego?
- Dzie艅 dobry, Chad - daj mi pretekst skurwysynu, a urw臋 ci r臋k臋, kt贸r膮 te raz musz臋 艣ciska膰 na powitanie. - Wizyta s艂u偶bowa. W艂a艣nie odje偶d偶a艂em.
Chad nie przesta艂 szczerzy膰 z臋b贸w, ale jego spojrzenie pow臋drowa艂o w stron臋 Meg. Boisz si臋, 偶e mi powiedzia艂a, bydlaku?
- Szeryf chcia艂 rozmawia膰 z panem d'Elvisem - wyja艣ni艂a szybko. - By艂 przy tym, co si臋 sta艂o w ko艣ciele.
- Nie widzia艂em ci臋 dzisiaj na nabo偶e艅stwie, Chad - wtr膮ci艂 Malcolm.
- Mia艂em robot臋 - Peters wzruszy艂 ramionami. - A szkoda, bo jak s艂ysza艂em, omin臋艂o mnie niez艂e widowisko. Ten d'Elvis mia艂 z tym co艣 wsp贸lnego?
Jasne. Jest te偶 odpowiedzialny za porwania byd艂a i dziur臋 ozonow膮..
- Potrzebuj臋 go tylko jako 艣wiadka. Pewnie jeszcze do was p贸藕niej zajrz臋, 偶eby z nim porozmawia膰.
Chad wszed艂 po schodach i obj膮艂 偶on臋. Nie, nie obj膮艂. Otoczy艂. Osaczy艂 ramionami. Nie by艂a szczeg贸lnie drobnej postury, ale przy nim wydawa艂a si臋 ca艂kiem krucha.
- Oczywi艣cie, zapraszamy. Margaret b臋dzie dzisiaj piek艂a ciasto.
Skin膮艂 g艂ow膮 i zapakowa艂 si臋 do s艂u偶bowej crown victorii. Czu艂, 偶e je艣li jeszcze chwil臋 z nimi postoi, zaleje go krew albo zrobi jakie艣 g艂upstwo. Ciekawe, jak zdo艂a to wytrzyma膰 przy lunchu?
Poniedzia艂ek, godz. 13:58
Nie by艂o mu dane si臋 przekona膰. Zd膮偶y艂 tylko z艂apa膰 nieco tchu podczas objazdu okolicy i wej艣膰 do biura. Kiedy stan膮艂 w drzwiach, telefon w艂a艣nie zaczyna艂 dzwoni膰.
- Biuro szeryfa w Springville. Szeryf Powell, w czym mog臋 pom贸c?
- Mac... - g艂os po drugiej stronie by艂 przyt艂umiony, ale ca艂kiem opanowany.
- Meg, czy to ty?
- Mac, czy m贸g艂by艣 tu przyjecha膰?
- Jasne - poczu艂 nag艂y niepok贸j. Zostawi艂 j膮 tam z t膮 kanali膮, ale liczy艂, 偶e Peters wiedz膮c o jego p贸藕niejszej wizycie, da jej troch臋 spokoju. - Co艣 si臋 sta艂o?
- Tak. Przed chwil膮 zabi艂am Chada.
Nie us艂ysza艂 dr偶enia nawet przez chwil臋.
Wypad艂, jak sta艂. Nawet nie od艂o偶y艂 s艂uchawki ani nie zamkn膮艂 biura. Chwil臋 p贸藕niej by艂 z powrotem w samochodzie. Jecha艂, nie zdejmuj膮c stopy z gazu. Kierowa艂 jedn膮 r臋k膮, w drugiej trzyma艂 telefon kom贸rkowy, do kt贸rego nerwowo wykrzykiwa艂.
- ... nie wiem, co tam zastan臋, Jacob. Ona chyba jest w szoku. Jego stan mo偶e by膰 bardzo ci臋偶ki, nawet krytyczny. Przyje偶d偶aj jak najszybciej. B臋d臋 na miejscu.
Bo偶e, to nie mo偶e by膰 prawda. To tylko jaki艣 sen albo 偶art, albo nieporozumienie. Niech to nie b臋dzie prawda. Je艣li go faktycznie zabi艂a, czeka j膮 do偶ywocie albo cela 艣mierci. Chyba 偶e dzia艂a艂a w obronie w艂asnej. Mo偶e w艂a艣nie tak by艂o. Przecie偶 on j膮 bi艂. Tak, to musia艂a by膰 konieczno艣膰. Nieszcz臋艣liwy wypadek.
Przez ca艂y kr贸tki czas jazdy nie by艂 w stanie my艣le膰 praktycznie o niczym innym. Gdy wreszcie dotar艂, wyskoczy艂 z wozu, wbieg艂 po schodach na ganek i zacz膮艂 si臋 dobija膰 do domu. Ze 艣rodka nie odpowiada艂. Gdy chwyci艂 za klamk臋, ta ust膮pi艂a pod naciskiem - drzwi by艂y otwarte.
„Nie wiem, co tam zastan臋” - sam to wcze艣niej powiedzia艂 lekarzowi. Ta my艣l go otrze藕wi艂a. Powoli wszed艂 do kr贸tkiego, w膮skiego korytarza. Wsz臋dzie panowa艂a cisza.
- Meg?!
Brak odpowiedzi. Odruchowo, dla dodania sobie pewno艣ci, odpi膮艂 zatrzask w kaburze i po艂o偶y艂 d艂o艅 na rewolwerze. Uchyli艂 ostro偶nie prowadz膮ce do kuchni drzwi po lewej. Zajrza艂... Pierwsze krwawe rozbryzgi zauwa偶y艂 na pod艂odze i kuchennym blacie. Mo偶na by艂o w pierwszej chwili pomy艣le膰, 偶e ma to co艣 wsp贸lnego z cz臋艣ciowo ubitym kawa艂kiem wo艂owiny le偶膮cym na desce, na blacie. Na szafce obok, na zaschni臋tej krwi sm臋tnie wisia艂y zlepione jasne w艂osy. Z ka偶dym krokiem stawianym powoli w g艂膮b pomieszczenia przybywa艂o krwi i strz臋p贸w sk贸ry z w艂osami na pod艂odze, 艣cianach i meblach. Rozmazana, szeroka smuga znaczy艂a miejsce, gdzie Chad musia艂 upa艣膰 i zacz膮艂 si臋 czo艂ga膰. Obok na szafce Powell dostrzeg艂 rdzawy 艣lad d艂oni.
Cia艂o znalaz艂 zaraz za wej艣ciem do salonu, na ko艅cu krwawego 艣ladu. Z g艂owy nie zosta艂o wiele - obok na pod艂odze le偶a艂y odpryski ko艣ci i m贸zgu. Szeryf nie umia艂 oceni膰, ile czasu Peters 偶y艂 od chwili pierwszego ciosu, ale m贸g艂 si臋 za艂o偶y膰, 偶e uderzenia spada艂y na czaszk臋 jeszcze d艂ugo po tym, jak wyzion膮艂 ducha. Dwa kroki dalej le偶a艂 porzucony t艂uczek do mi臋sa, do kt贸rego przyklei艂 si臋 kawa艂ek skalpu.
- Wreszcie mam go z g艂owy - us艂ysza艂 niespodziewanie gdzie艣 z boku. Poderwa艂 si臋 i wycelowa艂 w tamt膮 stron臋 bro艅. Niepotrzebnie. Meg Peters siedzia艂a na pod艂odze pod 艣cian膮. W pokrytej zakrzep艂膮 krwi膮 r臋ce trzyma艂a kieliszek czerwonego wina. Obok sta艂a napocz臋ta butelka.
- Maggie, na lito艣膰 Bosk膮, co艣 ty zrobi艂a?
- Zabi艂am go - stwierdzi艂a oboj臋tnie. - Powinnam to zrobi膰 ju偶 dawno.
Wyprostowa艂 si臋, spojrza艂 na ni膮 zdezorientowany. Najwyra藕niej nie zwraca艂a uwagi na jego reakcje.
- Wiesz dobrze, 偶e mnie bi艂 - m贸wi艂a, patrz膮c nieruchomo gdzie艣 w przestrze艅. Nie mia艂a ju偶 okular贸w i pod jej okiem wida膰 by艂o wyra藕ny ciemny 艣lad. - Ostatnio zn臋ca艂 si臋 nade mn膮 niemal bez przerwy. Jedne siniaki nie zd膮偶y艂y zej艣膰, pojawia艂y si臋 nast臋pne. Przypala艂 mnie papierosami, szarpa艂 za w艂osy. Ba艂am si臋 komukolwiek powiedzie膰. Pilnowa艂 si臋 tylko przy obcych. Kiedy ten fotograf by艂 w domu, mia艂am spok贸j, ale on sporo wychodzi艂. Zreszt膮, mo偶e to i dobrze, bo Chad ju偶 zaczyna艂 podejrzewa膰, 偶e tamten si臋 do mnie dobiera. A tym razem... - przenios艂a spojrzenie na Powella - tym razem posz艂o o ciebie.
Pr贸bowa艂 co艣 powiedzie膰, ale g艂os uwi膮z艂 mu w gardle.
- On my艣la艂, 偶e przyjecha艂e艣 do mnie. Szkoda, 偶e si臋 myli艂. Wiesz, Mac, naprawd臋 偶a艂uj臋 - pokiwa艂a g艂ow膮 w zamy艣leniu. - No, ale teraz to ju偶 bez znaczenia. Na pocz膮tku by艂 spokojny, kaza艂 mi szykowa膰 lunch. P贸藕niej si臋 rozgada艂, a ja nie bardzo wiedzia艂am, co mu odpowiedzie膰. Wreszcie zacz膮艂 mnie szarpa膰. Uderzy艂. A ja mu odda艂am.
U艣miechn臋艂a si臋, a Malcolm poczu艂 jak w臋druje mu po plecach stru偶ka ziemnego potu.
- By艂 tak zaskoczony, 偶e w pierwszej chwili nie zareagowa艂. No to poprawi艂am. Chyba bole艣nie, bo zobaczy艂am... Pierwszy raz w 偶yciu zobaczy艂am strach w jego oczach, i wiesz co? - nagle jej twarz sta艂a si臋 mask膮 zimnej satysfakcji. - Spodoba艂o mi si臋 to, co zobaczy艂am. Jego strach, to, 偶e przede mn膮 ucieka艂. Wtedy posz艂o ju偶 z g贸rki.
- Z g贸rki?! - wybuchn膮艂 w ko艅cu. - Meg, czy ty wiesz, co m贸wisz?! Chad to bydl臋, ale jednak cz艂owiek!
Poci膮gn臋艂a 艂yk wina z kieliszka.
- Widzisz - teraz brzmia艂a jak nauczycielka, kt贸ra musi t艂umaczy膰 oczywiste prawdy niezbyt bystremu uczniowi - kiedy w domu zal臋gnie ci si臋 robactwo, to si臋 go pozbywasz. Je艣li widzisz karalucha, zdejmujesz but i t艂uczesz go do skutku. To by艂o zupe艂nie jak t艂uczenie karaluch贸w. Nie warte wi臋kszej uwagi.
Chyba jednak warte, skoro tak skrupulatnie rozpracowa艂a czaszk臋 Chada. Chcia艂 my艣le膰, 偶e to szok powoduje t臋 oboj臋tno艣膰, ale nie by艂 pewny. Spos贸b, w jaki relacjonowa艂a mu przebieg wydarze艅, popijaj膮c wino... 艢wi臋tuj膮c? P贸藕niej b臋dzie czas na rozmy艣lanie. Teraz masz tu co艣 do zrobienia.
- Margaret Peters, jeste艣 aresztowana pod zarzutem morderstwa swojego m臋偶a, Chada Petersa. Masz prawo milcze膰. Cokolwiek powiesz, mo偶e zosta膰 wykorzystane przeciwko tobie. Przys艂uguje ci jeden telefon. Masz prawo do adwokata. Je艣li ci臋 na niego nie sta膰, zostanie ci przydzielony z urz臋du... I nie s艂ysza艂em nic z tego, co m贸wi艂a艣 do tej pory - doda艂 po chwili.
Schowa艂 bro艅, si臋gn膮艂 do pokrowca na pasku i wyci膮gn膮艂 kajdanki. Nie protestowa艂a, kiedy j膮 zakuwa艂. K膮tem oka zauwa偶y艂, 偶e do salonu wchodzi doktor Jacob. Lekarz by艂 blady jak 艣ciana.
- Dobrze si臋 czujesz, Jacob? Dasz rad臋 pracowa膰?
- Wytrzymam - chwilowo doktor nie by艂 w stanie wydusi膰 z siebie wi臋cej.
- W takim razie zajmij si臋 ni膮 - szeryf wskaza艂 siedz膮c膮 Meg. - I postaraj si臋 niczego nie zadepta膰. Nawet je艣li natychmiast zadzwoni臋 do Charleston i zg艂osz臋 to federalnym, ekipa 艣ledcza niepr臋dko tutaj dotrze. Musz臋 to sfotografowa膰 i zabezpieczy膰 narz臋dzie zbrodni.
Tyle, 偶e ca艂y potrzebny sprz臋t zosta艂 w biurze. Brak wyrobionych nawyk贸w zn贸w da艂 o sobie zna膰. Wychodzi艂o na to, 偶e musia艂 improwizowa膰. By艂o to niemal groteskowe, kiedy pyta艂 Meg o gumowe r臋kawiczki i torebki foliowe, a ona spokojnie t艂umaczy艂a mu, gdzie czego szuka膰. Pierwsze znalaz艂y si臋 w piwnicy, obok bia艂o-zielonego worka nawozu „Wild Life”, drugie w kuchni, w jednej z okrwawionych szafek. Mia艂 j膮. zapyta膰 jeszcze o aparat fotograficzny, gdy pomy艣la艂 o lepszym rozwi膮zaniu. Wr贸ci艂 do salonu.
- Kt贸ry pok贸j wynajmuje d'Elvis? Chyba musz臋 po偶yczy膰 jego aparat fotograficzny - stara艂 si臋 nie zwraca膰 uwagi na zdziwione spojrzenie Jacoba.
- Na pi臋trze. U偶ywa te偶 艂azienki jako ciemni. Mac?
- S艂ucham.
- Chcia艂abym, 偶eby艣 wiedzia艂. Nie ciesz臋 si臋, 偶e tak si臋 to sko艅czy艂o. Ale nie 偶a艂uj臋 tego, co zrobi艂am.
Nie odpowiedzia艂. Odwr贸ci艂 si臋 tylko i poszed艂 na g贸r臋. Nie chcia艂 da膰 po sobie pozna膰, 偶e cho膰by troch臋 mu ul偶y艂o. Pok贸j d'Elvisa by艂 niewielki, co odczuwa艂o si臋 podw贸jnie przez panuj膮cy tam nie艂ad. Cz臋艣膰 ubra艅 le偶a艂a niedbale rzucona na krzes艂o, jakby w k膮cie nie by艂o szafy, do kt贸rej mo偶na by je w艂o偶y膰. Na ma艂ym stoliku le偶a艂o par臋 pude艂ek z kliszami, plik zdj臋膰, dwa obiektywy i co艣, co chyba by艂o filtrem. Przy 艂贸偶ku, na nocnej szafce obok lampki le偶a艂a mapa i dalszych kilka zdj臋膰. Bior膮c pod uwag臋 s艂owa Meg o ciemni w 艂azience, Powell uzna艂, 偶e d'Elvis musi sporo podr贸偶owa膰, skoro wozi ze sob膮 tyle sprz臋tu.
Podszed艂 do stolika, wzi膮艂 do r臋ki zdj臋cia i zacz膮艂 je przegl膮da膰. Poza fotografowaniem miejsc zbrodni, czego uczy艂 si臋 w szkole policyjnej, nie mia艂 zbyt wiele do czynienia z tym zawodem. Potrafi艂 jednak doceni膰 umiej臋tno艣ci przyjezdnego. D'Elvis mia艂 dobre wyczucie tematu. Ka偶de zdj臋cie zawiera艂o jaki艣 szczeg贸艂, kt贸ry skupia艂 na sobie uwag臋 ogl膮daj膮cego. Odleg艂o艣膰, kompozycja, o艣wietlenie - poszczeg贸lne elementy dyskretnie podkre艣la艂y to, co chcia艂 przedstawi膰. Nawet je艣li na fotografii by艂o co艣 teoretycznie ciekawszego od obiektu wybranego przez d'Elvisa, dostrzega艂o si臋 to dopiero w drugiej kolejno艣ci. K膮tem oka szeryf zauwa偶y艂 obok stolika kosz na 艣mieci, w kt贸rym wyl膮dowa艂a spora sterta podartych zdj臋膰. Przejrza艂 tak偶e te i doszed艂 do wniosku, 偶e fotograf stawia sobie wysokie wymagania.
Od艂o偶y艂 zdj臋cia z powrotem na stolik i zainteresowa艂 si臋 rzeczami le偶膮cymi na szafce. Mapa z jednej strony obejmowa艂a ca艂膮 Karolin臋 Po艂udniow膮, z drugiej za艣, znacznie dok艂adniej, Springville, Castleview, Trinity i inne okoliczne miejscowo艣ci. Tu zdj臋cia by艂y inne - tak, jakby nie zd膮偶y艂 jeszcze oddzieli膰 tych udanych od gorszych. Wszystkie pokazywa艂y polan臋 w lesie - Powell chyba nawet zna艂 to miejsce. Na ziemi le偶a艂 u艂o偶ony ze sznurka okr膮g z pentagramem. W jego wierzcho艂kach sta艂y wypalone znicze, w kt贸rych zd膮偶y艂a si臋 ju偶 nagromadzi膰 deszcz贸wka. W 艣rodku wida膰 by艂o pozosta艂o艣ci po rozpalanym ognisku - z tego, co da艂o si臋 zauwa偶y膰, w popiele le偶a艂y na wp贸艂 zagrzebane szcz膮tki jakiego艣 zwierz臋cia. Tu i 贸wdzie wala艂y si臋 puszki po piwie. Na dolnej ga艂臋zi jednego z drzew wisia艂a czarna plastikowa torba.
- Czy mog臋 w czym艣 pom贸c? - Powell natychmiast odwr贸ci艂 si臋 w stron臋, z kt贸rej dochodzi艂 g艂os. W drzwiach pokoju sta艂 d'Elvis. By艂 wyra藕nie poruszony.
- Pan d'Elvis. Ju偶 wcze艣niej pana pr贸bowa艂em znale藕膰 - szeryf szybko si臋 opanowa艂. - Nie wzi膮艂em z biura sprz臋tu, a musz臋 sfotografowa膰 miejsce zbrodni.
- Widzia艂em, co si臋 sta艂o - d'Elvis wszed艂 i usiad艂 na 艂贸偶ku.-To jaki艣 ob艂臋d. Pani Peters zachowywa艂a si臋 zupe艂nie zwyczajnie. Przez my艣l mi nie przesz艂o, 偶e jest zdolna do czego艣 podobnego - wyj膮艂 z kieszeni paczk臋 Davidoff贸w. - Zapali pan?
- Dzi臋kuj臋. Niedawno rzuci艂em.
Dlatego si臋 ob偶eram, dorzuci艂 w my艣lach. D'Elvis zapali艂 papierosa, zaci膮gn膮艂 si臋 g艂臋boko i powoli wypu艣ci艂 dym. Zachowywa艂 si臋, jakby nie przy艂apa艂 Powella na grzebaniu w swoich rzeczach.
- Lekarz powiedzia艂 mi, 偶e jest pan na g贸rze i 偶e potrzebny jest panu aparat. Je艣li trzeba, mog臋 pom贸c zrobi膰 i wywo艂a膰 zdj臋cia. Tyle, 偶e ju偶 chyba nie tutaj.
- Faktycznie - zgodzi艂 si臋 Malcolm - nie mo偶e pan tu teraz mieszka膰. Najrozs膮dniej b臋dzie chyba, je艣li przeniesie si臋 pan do mnie. Mam mieszkanie przy biurze.
- Chce mnie pan mie膰 na oku, szeryfie?
- A widzi pan po temu jakie艣 powody?
D'Elvis wypu艣ci艂 kolejn膮 d艂ug膮 smug臋 dymu. Powell cz臋sto musia艂 przebywa膰 w zadymionych pomieszczeniach, ale w tej chwili zapach tytoniu by艂 szczeg贸lnie dra偶ni膮cy.
- Nie. Za to tutejsi ludzie najwyra藕niej maj膮 inne zdanie. Dla nich jestem obcym. Prosz臋 tego nie bra膰 do siebie, ale odnosz臋 wra偶enie, 偶e z przyjemno艣ci膮 zrzuciliby na mnie win臋 za wszelkie z艂o, w艂膮cznie z porwaniami byd艂a i dziur膮 ozonow膮 - pokr臋ci艂 g艂ow膮. - Przepraszam, dowcip by艂 nie na miejscu.
- D艂ugo zamierza pan zosta膰 w Springville?
- Z ka偶dym dniem coraz kr贸cej - pokaza艂 palcem zdj臋cia, kt贸rych nie zd膮偶y艂 od艂o偶y膰 szeryf. - Widz臋, 偶e zaciekawi艂y pana. Trafi艂em na to przedwczoraj w lesie, jakie艣 dwie mile st膮d.
- Domy艣la si臋 pan, co to jest?
- Jakie艣 dzieciaki bawi膮 si臋 w czarn膮 magi臋. Zajrza艂em do tej torby na drzewie. By艂o w niej kilka puszek piwa i 艣wierszczyki - si臋gn膮艂 do szuflady szafki i wyci膮gn膮艂 z niej kolorowy magazyn. - Nawet ca艂kiem zabawne.
Powellowi wcale nie by艂o do 艣miechu. Kolejny problem na g艂owie. Co prawda ten m贸g艂 zaczeka膰, ale dzieciaki w swoich zabawach zabi艂y przynajmniej jedno zwierz臋 i trudno by艂o przewidzie膰, jak bardzo si臋 rozbestwi膮, je艣li w por臋 kto艣 nie przywo艂a ich do porz膮dku.
- Poprosz臋 p贸藕niej, 偶eby pokaza艂 mi pan na mapie, gdzie to by艂o. Teraz musz臋 si臋 zaj膮膰 zabezpieczeniem miejsca zbrodni. A p贸藕niej czeka nas jeszcze pa艅ska przeprowadzka.
D'Elvis zaci膮gn膮艂 si臋 jeszcze raz i zgasi艂 niedopa艂ek o podeszw臋.
- Chyba pora bra膰 si臋 do roboty.
Poniedzia艂ek, godz. 22:25
Pracy nie zabrak艂o a偶 do p贸藕na. Teraz Powell siedzia艂 w najdalszym k膮cie „U Ronniego” i ogl膮da艂 sal臋 przez kolejn膮 szklaneczk臋 bourbona. Z臋by do niego podej艣膰, trzeba by艂o przej艣膰 obok baru, a Ronnie by艂 na tyle uprzejmy, 偶e w paru zwi臋z艂ych s艂owach zniech臋ca艂 ka偶dego, kto chcia艂 si臋 zbli偶y膰 do szeryfa. Oczywi艣cie wcze艣niej trzeba mu by艂o wszystko zrelacjonowa膰, dzi臋ki czemu w艂a艣ciciel baru m贸g艂 cz臋艣ciowo zaspokoi膰 ciekawo艣膰 mieszka艅c贸w, a przy okazji wi臋cej zarobi膰 na drinkach. Po dok艂adnym obfotografowaniu kuchni i salonu dom zosta艂 zamkni臋ty i zapiecz臋towany. Meg siedzia艂a w celi. Jacob dok艂adnie j膮 przebada艂, wynotowa艂 wszystkie pozostawione na jej ciele pami膮tki po m臋偶u i z ulg膮 zabra艂 si臋 do domu. D'Elvis po przeprowadzce zaj膮艂 艂azienk臋, przerobi艂 j膮 na ciemni臋 i zabra艂 si臋 za wywo艂ywanie zdj臋膰. Zapakowany w torebk臋 t艂uczek le偶a艂 w biurowym sejfie obok wst臋pnego raportu. Wkr贸tce mia艂y tam wyl膮dowa膰 tak偶e artystyczne zdj臋cia krwawych 艣lad贸w, rozrzuconych strz臋p贸w sk贸ry, kawa艂k贸w m贸zgu, zmia偶d偶onej czaszki i reszty tego, co jeszcze dzisiaj, oko艂o po艂udnia, by艂o Chadem Petersem - sadyst膮, i sukinsynem, 艣wie膰 Panie nad jego dusz膮. Kontempluj膮c z艂ocisty p艂yn w szklance, szeryf stwierdzi艂, 偶e obawia si臋 tego, co zobaczy na fotografiach d'Elvisa. Czy tak, jak te ogl膮dane wcze艣niej, b臋d膮 przykuwa膰 uwag臋 ka偶dym skrupulatnie wyeksponowanym detalem? Czy b臋d膮 podobnie wyraziste, sugestywne a偶 do b贸lu?
Kto艣 jednak si臋 do niego dosiad艂. Powell podni贸s艂 wzrok znad bourbona i ze zdziwieniem zobaczy艂 zatroskan膮 twarz wielebnego Chadwicka.
- No prosz臋. C贸偶 sprowadza wielebnego o tej porze do miejsca, gdzie g艂贸wnymi atrakcjami s膮 whisky i bilard?
- To, co zwykle. Kiedy tu zagl膮dam, moje owieczki mniej pij膮. Je艣li wiesz, co mam na my艣li.
Przez chwil臋 patrzyli sobie w oczy. Po starszym m臋偶czy藕nie wida膰 by艂o zm臋czenie ostatnimi prze偶yciami. Wreszcie Malcolm spu艣ci艂 wzrok, akurat na wysoko艣膰 obanda偶owanej d艂oni pastora.
- Jak r臋ka?
- Boli. Ju偶 nigdy nie b臋dzie w pe艂ni sprawna. Ale da si臋 prze偶y膰 - podni贸s艂 rann膮 d艂o艅 do czo艂a. - To tym bardziej si臋 martwi臋.
- Co pastor zamierza zrobi膰?
- Jeszcze nie wiem. Przyda艂aby si臋 wizyta u psychiatry, ale w zaistnia艂ych okoliczno艣ciach nie mog臋 wyjecha膰 ze Springville.
Powell pochyli艂 si臋 bardziej nad stolikiem.
- Wielebny, z naszym miastem dzieje si臋 co艣 niedobrego, a ja nie wiem, co na to poradzi膰. Gdzie szuka膰 przyczyny? Nie mog臋 si臋 upora膰 nawet sam ze sob膮. My艣l臋 o morderczyni i wsp贸艂czuj臋 jej, i zastanawiam si臋, jak j膮 z tego wszystkiego wyci膮gn膮膰. My艣l臋 o ofierze i niemal ciesz臋 si臋, 偶e tak sko艅czy艂. Jej potrafi臋 wybaczy膰, a jemu nie, chocia偶 to on tam le偶y, a ona siedzi w celi, z jego krwi膮 na r臋kach. Mo偶e ja te偶 powinienem si臋 uda膰 do psychiatry? - z powrotem ci臋偶ko opad艂 na krzes艂o i gorzko si臋 za艣mia艂. - Str贸偶 moralno艣ci i str贸偶 prawa. Wi贸d艂 艣lepy kulawego.
- Malcolm, ludzie w Springville musz膮 wiedzie膰, 偶e mog膮 na nas liczy膰. Nie mo偶emy si臋 poddawa膰.
- Ja si臋 nie poddaj臋. Tylko nie jestem pewny, czy to kogo艣 jeszcze obchodzi. - Dopi艂 bourbona i wsta艂 od stolika. - Mo偶e pastorowi w niedziel臋 p贸jdzie lepiej. Frekwencja w ko艣ciele na pewno b臋dzie wysoka.
Podszed艂 z boku do baru i skin膮艂 na w艂a艣ciciela.
- Mog臋 wyj艣膰 przez zaplecze?
- Jasne. Szeryfie? - no tak, pomoc musia艂a kosztowa膰. - Stary Frank Peters m贸wi, 偶e jego synowa pewnie 艂ajdaczy艂a si臋 z tym obcym i st膮d to wszystko...
- Ronnie - Powell zacisn膮艂 pi臋艣ci tak mocno, 偶e paznokcie wbi艂y mu si臋 w d艂onie, - dla w艂asnego bezpiecze艅stwa nie powtarzaj takich plotek.
- Plotek? - powt贸rzy艂 z boku chrapliwy g艂os. - Plotek?! Margaret ma materac przywi膮zany do plec贸w. Sto razy m贸wi艂em Chadowi, 偶eby wyrzuci艂 dziwk臋 z domu na zbity pysk. - Malcolm bardzo powoli odwr贸ci艂 si臋 w stron臋 Franka. Te艣膰 Maggie by艂 ju偶 mocno pijany. W przeciwnym razie widz膮c wyraz twarzy Powella, przerwa艂by swoj膮 tyrad臋. On jednak kontynuowa艂. - M贸j ch艂opak by艂 jej nie do艣膰 dobry. Wola艂a si臋 puszcza膰 z pierwszym lepszym przyb艂臋d膮.
Szeryf nachyli艂 si臋 nad uchem Petersa. Co艣 w nim p臋k艂o.
- Problem w tym, Frank - wyszepta艂, - 偶e pierwszy lepszy przyb艂臋da by艂 lepszy od twojego g贸wniarza.
Nalana twarz starego spurpurowia艂a momentalnie. Powell zareagowa艂 u艂amek sekundy za p贸藕no. Pi臋艣膰 Petersa zd膮偶y艂a jeszcze dosi臋gn膮膰 jego podbr贸dka. Uderzenie nie by艂o precyzyjne, ale wystarczy艂o, 偶eby go otrze藕wi膰.
Co ja robi臋, do jasnej cholery?
Drugi cios nie zd膮偶y艂 ju偶 spa艣膰. Chwil臋 p贸藕niej szamocz膮cego si臋 Franka przytrzymywa艂o dw贸ch miejscowych. Powell, ju偶 ca艂kiem przytomnie, rozejrza艂 si臋 po otoczeniu. Wszystkie oczy by艂y zwr贸cone na niego. Na twarzy pastora, kt贸ry nawet nie zd膮偶y艂 zareagowa膰 na ca艂e zdarzenie, wida膰 by艂o zaniepokojenie. Czy kto艣 us艂ysza艂, co powiedzia艂 Petersowi? Jak m贸g艂 doprowadzi膰 do takiej sytuacji?
- Wyprowad藕cie go st膮d - poleci艂 tym, kt贸rzy trzymali Petersa. - Mam dosy膰 spraw na g艂owie, 偶eby jeszcze znosi膰 pijackie awantury.
Zawstydzony, rozcieraj膮c szcz臋k臋, wyszed艂 przez zaplecze na dw贸r. Gdy tylko zamkn臋艂y si臋 za nim drzwi, opar艂 si臋 o mur i zacz膮艂 g艂臋boko oddycha膰. Pada艂 drobny, zacinaj膮cy deszczyk. Sta艂 tak po ciemku przez d艂u偶sz膮 chwil臋, porz膮dkuj膮c my艣li. Ch艂贸d przegna艂 resztki oszo艂omienia alkoholem. Wreszcie, ignoruj膮c dokuczliw膮 m偶awk臋, bez po艣piechu ruszy艂 w stron臋 biura. Gdy dochodzi艂 do g艂贸wnej ulicy, us艂ysza艂 jakie艣 st艂umione odg艂osy dochodz膮ce od strony frontowego wej艣cia do „U Ronniego”.
Wyszed艂 na ulic臋. Kilkana艣cie jard贸w od drzwi trzech m臋偶czyzn otacza艂o kl臋cz膮c膮 na czworakach posta膰. Jeden z nich, w kt贸rym szeryf rozpozna艂 Franka Petersa, nachyli艂 si臋 chwiejnie nad kl臋cz膮cym, powiedzia艂 co艣 i kopn膮艂 tamtego w brzuch. Powell us艂ysza艂 st臋kni臋cie i zobaczy艂 jak sylwetka zwija si臋 i przewraca si臋 na bok. Przyspieszy艂 kroku.
Na jego widok napastnicy rozst膮pili si臋 w milczeniu. Pozostali dwaj wyprowadzali wcze艣niej te艣cia Maggie z baru. Jednym z nich by艂 Connors. Malcolm przypomnia艂 sobie, 偶e rudow艂osy wielkolud przyja藕ni艂 si臋 z Chadem. Mi臋dzy nimi w b艂ocie le偶a艂 skulony d'Elvis. Wok贸艂 szeryf dostrzeg艂 porozrzucane zdj臋cia. W s艂abym o艣wietleniu nie widzia艂 szczeg贸艂贸w, ale domy艣la艂 si臋, co by艂o na fotografiach. Zatrzyma艂 si臋 kilka krok贸w od nich, na wypadek, gdyby kt贸remu艣 strzeli艂o do g艂owy go zaatakowa膰.
- Da pan rad臋 wsta膰?
D'Elvis g艂o艣no 艂apa艂 powietrze. Odpowiedzia艂 dopiero, gdy Powell powt贸rzy艂 pytanie.
- Zaraz wstan臋. Nie jest tak 藕le. Chocia偶 jeszcze chwila, a mog艂oby by膰.
Powoli podni贸s艂 si臋 z ziemi i spojrza艂 pytaj膮co na Makolma.
- Prosz臋 wraca膰 do mnie. Nied艂ugo tam przyjd臋 - poleci艂 szeryf.
- Jest pan pewny? - fotograf znacz膮co skin膮艂 g艂ow膮 w stron臋 Petersa i jego kompan贸w.
- Zajm臋 si臋 nimi - uci膮艂 dyskusj臋.
D'Elvis nie protestowa艂. Lekko chwiejnym krokiem wymin膮艂 zebranych i ruszy艂 w stron臋 biura. Nie pr贸bowa艂 zbiera膰 le偶膮cych na ziemi zdj臋膰.
Milczenie mi臋dzy napastnikami a szeryfem przed艂u偶a艂o si臋. Pierwszy przerwa艂 je Connors.
- Pozwolisz mu tak zwyczajnie odej艣膰? Po tym wszystkim, co zrobi艂?
- A c贸偶 takiego niby zrobi艂, twoim zdaniem? - zapyta艂 Powell przez zaci艣ni臋te z臋by.
- To wszystko, co si臋 dzieje... On w tym siedzi po same uszy. Wsz臋dzie, gdzie si臋 pojawia, zaczynaj膮 si臋 problemy.
- Przypadek.
- Jeste艣 pewny? Tyle przypadk贸w naraz? A mo偶e to co艣 wi臋cej?
- Niby co?
Connors szturchn膮艂 stoj膮cego obok 偶ylastego m臋偶czyzn臋 po czterdziestce.
- Powiedz mu, Lex. Powt贸rz mu to, co nam m贸wi艂e艣.
Powell przeni贸s艂 spojrzenie na Lexa. Ten chwil臋 my艣la艂, po czym zacz膮艂 cicho m贸wi膰. Przez ca艂y czas wbija艂 wzrok w ko艅c贸wki swoich but贸w.
- Kiedy wielebny Chadwick przybi艂 si臋 do ambony, m贸j dzieciak strasznie si臋 spietra艂 i wygada艂 mi si臋, co robi艂 w lesie kawa艂ek st膮d. Nie wiem, czego si臋 naogl膮dali, ale wpad艂o im do g艂owy, 偶eby odprawia膰 tam jakie艣 rytua艂y czy co tam. Maj膮 tam polan臋, na kt贸rej si臋 spotykaj膮. No i wyrysowali tam jaki艣 pentagram, pozapalali ognie i zacz臋li czarowa膰. Jeden g贸wniarz przywl贸k艂 psa Edny Babcock, co to go wcze艣niej pogryz艂, jak si臋 z nim dra偶ni艂. I oni tam tego psa... a p贸藕niej wrzucili truch艂o do ogniska.
- I co to ma wsp贸lnego z d'Elvisem? - szeryf domy艣la艂 si臋, co dalej us艂yszy, jednak trudno mu by艂o uwierzy膰, 偶e ktokolwiek jest got贸w z powag膮 wypowiedzie膰 to na g艂os.
- Jak wr贸cili tam dwa dni p贸藕niej, zobaczyli, 偶e kto艣 im 艂azi艂 po polanie i grzeba艂 w tym, co tam mieli. A p贸藕niej u Chada zamieszka艂 ten obcy. A dalej to ju偶 wiadomo.
- Rozumiesz ju偶? - wtr膮ci艂 si臋 Connors. - W co ci 艂atwiej uwierzy膰? W to, 偶e w Springville zdarzy艂o si臋 tyle przypadk贸w, czy 偶e jest jaka艣 przyczyna? Dop贸ki nie przyjecha艂 tu ten fotograf, nic si臋 nie dzia艂o.
Przygl膮da艂 im si臋 uwa偶nie. Chryste, oni traktowali to 艣miertelnie powa偶nie!
- Czy wy艣cie poszaleli? - stara艂 si臋 nad sob膮 panowa膰. - Ubzdurali艣cie sobie nie wiadomo co i dla podobnych bzdur o ma艂o nie zakatowali艣cie niewinnego cz艂owieka. Powinienem was wszystkich aresztowa膰...
Przerwa艂, gdy stary Peters pochyli艂 si臋 i podni贸s艂 z ziemi kilka zdj臋膰.
- Czy niewinny cz艂owiek robi takie zdj臋cia? - podetkn膮艂 Powellowi fotografie przed sam nos. By艂y dok艂adnie takie, jak Malcolm si臋 obawia艂. - To pieprzony zwyrodnialec. Trzeba si臋 z nim rozprawi膰.
Z trudem oderwa艂 wzrok od widoku zmia偶d偶onej czaszki Chada. Poczu艂 si臋 nagle potwornie zm臋czony. Ch艂贸d i wilgo膰 zacz臋艂y mu w ko艅cu wyra藕nie doskwiera膰.
- D'Elvis zrobi艂 te zdj臋cia dla mnie - wyja艣ni艂. - Musia艂em sfotografowa膰 miejsce zbrodni, a on akurat by艂 pod r臋k膮 i pom贸g艂 w robocie. Pewnie w艂a艣nie mia艂 mi je przynie艣膰, kiedy go napadli艣cie. I faktycznie by艂 na tamtej po lanie. Sam mi o tym m贸wi艂. Zabra艂 sobie nawet pisemko pornograficzne na pami膮tk臋. To, 偶e by艂 w ko艣ciele, kiedy pastor mia艂 atak, to zbieg okoliczno艣ci - zawiesi艂 na chwil臋 g艂os. - I nie mia艂 te偶 nic wsp贸lnego ze 艣mierci膮 Chada. Meg zabi艂a m臋偶a w obronie w艂asnej, gdy kolejny raz zacz膮艂 j膮 katowa膰 - westchn膮艂 ci臋偶ko i potar艂 palcami skronie. - Czy w艂a艣nie to chcia艂e艣 us艂ysze膰, Frank? Musia艂em to przy nich m贸wi膰, 偶eby艣 wreszcie odpu艣ci艂?
Zn贸w zapad艂o milczenie. Szeryf podszed艂 i zacz膮艂 zbiera膰 ub艂ocone fotografie.
- Wracajcie do dom贸w i dajcie sobie spok贸j z d'Elvisem. Mo偶e zapomn臋, 偶e oberwa艂em w szcz臋k臋 i ze bez powodu skopali艣cie Bogu ducha winnego turyst臋.
Wyprostowa艂 si臋 i przesun膮艂 spojrzeniem po twarzach ca艂ej tr贸jki. Nie potrafi艂 oceni膰, czy to, co powiedzia艂, cokolwiek da艂o. Wreszcie Lex oderwa艂 si臋 i odszed艂 bez s艂owa. Powell wci膮偶 patrzy艂 z wyczekiwaniem na Franka i Connorsa. Wielkolud ust膮pi艂 pierwszy - zrobi艂 krok do ty艂u i po艂o偶y艂 r臋k臋 na ramieniu Petersa, jednak ten nie zareagowa艂.
- Id臋 spa膰 - oznajmi艂 w ko艅cu Malcolm. Przeszed艂 mi臋dzy nimi i ruszy艂 do domu. Zza plec贸w dobieg艂 go g艂os Petersa.
- Tak nie mo偶na, Powell - krzycza艂 stary. - W ko艅cu b臋dziesz musia艂 wy bra膰, po kt贸rej jeste艣 stronie. Zapami臋taj moje s艂owa.
Szeryf zawr贸ci艂, podszed艂 szybko do tamtego i z ca艂ej si艂y wyr偶n膮艂 go w szcz臋k臋. Peters z g艂uchym odg艂osem wyl膮dowa艂 na ziemi.
- To za bar. Jeste艣my kwita - Powell stan膮艂 nad oszo艂omionym Frankiem. - A teraz ty zapami臋taj moje s艂owa - jego g艂os by艂 zimny i dobitny. - Jestem szeryfem w tym mie艣cie. Tu istnieje tylko jedna strona: moja. Je艣li co艣 ci si臋 nie podoba, zawsze mo偶esz st膮d wyjecha膰. Ale nie b臋dziesz dzia艂a艂 wbrew mnie.
Podni贸s艂 wzrok na zaskoczonego Connorsa.
- Zabierz st膮d tego durnia.
Nie czekaj膮c na reakcj臋, odwr贸ci艂 si臋 i poszed艂 do domu. Wcze艣niej wst膮pi艂 do biura i wrzuci艂 do sejfu nieco sfatygowany plik zdj臋膰. Nawet nie pr贸bowa艂 im si臋 przygl膮da膰. Cicho podszed艂 do drzwi celi i zajrza艂 przez okienko. Maggie le偶a艂a nieruchomo na pryczy, twarz膮 do 艣ciany. Spa艂a albo udawa艂a, 偶e 艣pi, on za艣 nic widzia艂 sensu w sprawdzaniu. Nie wiedzia艂, co m贸g艂by jej powiedzie膰. Czy jeszcze kiedykolwiek b臋dzie w stanie patrz膮c na ni膮, pozby膰 si臋 sprzed oczu obrazu zmasakrowanych zw艂ok Chada? I czy w og贸le kiedykolwiek jeszcze j膮 zobaczy, gdy proces dobiegnie ko艅ca?
Kiedy wchodzi艂 do domu, d'Elvis te偶 spa艂 ju偶 w najlepsze na kanapie, przykryty narzut膮. Ub艂ocone ubranie le偶a艂o na stercie obok. Powell przez chwil臋 rozwa偶a艂, czy go obudzi膰. Ostatecznie stwierdzi艂, 偶e wszystko, co ma do powiedzenia, mo偶e zaczeka膰 do rana. Przy艂apa艂 si臋 na tym, 偶e jest zdziwiony brakiem czegokolwiek do roboty. Przemoczony i zmarzni臋ty uzna艂 w ko艅cu, 偶e nie warto szuka膰 na si艂臋. Poszed艂 do 艂azienki i uwa偶aj膮c, 偶eby nie wywr贸ci膰 niczego ze sprz臋tu fotografa, wzi膮艂 z apteczki dwie aspiryny. Niemal pow艂贸cz膮c nogami, dobrn膮艂 do kuchni i popi艂 tabletki resztkami 艣niadaniowej herbaty. Wreszcie skierowa艂 si臋 do sypialni. Przez jakie艣 p贸艂 minuty, zanim pogr膮偶y艂 si臋 w b艂ogiej nie艣wiadomo艣ci, obawia艂 si臋, 偶e jeszcze d艂ugo nie b臋dzie m贸g艂 zasn膮膰.
Wtorek, godz. 19:22
Ekipa federalnych zjawi艂a si臋 z samego rana i Powell nie m贸g艂 ju偶 narzeka膰 na bezczynno艣膰. Zabrali wszystko, co do tej pory zgromadzi艂 i pojechali do domu Peters贸w. Uwin臋li si臋 tam bardzo sprawnie, p贸藕niej za艣 wzi臋li na spytki Malcolma, Jacoba, d'Elvisa i wreszcie sam膮 Maggie. Przes艂uchanie by艂o jak zwykle d艂ugie i m臋cz膮ce, pe艂ne drobnych haczyk贸w i pyta艅 z podw贸jnym dnem, ale najwyra藕niej w ostatecznym rozrachunku wszystko w zeznaniach si臋 zgodzi艂o. Oko艂o pi膮tej po po艂udniu zabrali ze sob膮 Meg, cia艂o Chada, dowody, zeznania i raporty, i r贸wnie szybko jak si臋 zjawili, wynie艣li si臋 z powrotem. W tej sprawie nie mieli problemu z ustaleniem i schwytaniem przest臋pcy, a dalszy rozw贸j wydarze艅 pozostawa艂 w gestii prokuratora i 艂awy przysi臋g艂ych.
Wreszcie w biurze zapanowa艂 wzgl臋dny spok贸j. Powell siedzia艂 na swoim krze艣le z nogami opartymi o biurko, pr贸buj膮c uporz膮dkowa膰 sobie wydarzenia ostatnich dni. Czy dobrze si臋 sta艂o, 偶e nie zd膮偶y艂 zamieni膰 z Maggie cho膰by kilku zda艅, zanim zabrali j膮 agenci FBI? Zreszt膮, co tak naprawd臋 mia艂by jej do powiedzenia? By艂a dla niego kim艣 znacz膮cym, ale czy by艂o to g艂臋bsze uczucie, czy tylko sympatia i troska wynikaj膮ce ze znajomo艣ci jej sytuacji? A mo偶e po prostu przewr贸ci艂a mu w g艂owie ta jedna noc, kt贸r膮 kiedy艣 sp臋dzili razem, gdy Chad wyjecha艂 na targi rolnicze? Nigdy o tym nie rozmawiali - nawet wtedy, po wszystkim, zwyczajnie zabra艂a si臋 od niego i wysz艂a jeszcze przed 艣witem. By艂o jednak mi臋dzy nimi co艣 szczeg贸lnego. Co by si臋 sta艂o, gdyby pewne s艂owa zosta艂y wypowiedziane? Nie umia艂 sobie odpowiedzie膰 na to pytanie, wi臋c zacz膮艂 my艣le膰 o d'Elvisie. Fotograf nie potrafi艂 zdecydowa膰, czy zg艂osi膰 oficjalnie pobicie, czy zostawi膰 spraw臋 i nie zaognia膰 ca艂ej sytuacji. Szeryf nie umia艂 mu doradzi膰. Patrz膮c od s艂u偶bowej strony, nie by艂o to co艣, co powinno uj艣膰 p艂azem Frankowi Petersowi i pozosta艂ym, szczeg贸lnie, 偶e gdyby si臋 tam nie zjawi艂, mog艂o si臋 sko艅czy膰 znacznie gorzej. Z drugiej strony d'Elvis lada moment zamierza艂 wyjecha膰, a sprawa o napa艣膰 niepotrzebnie przed艂u偶y艂aby jego styczno艣膰 z miejscowymi i jeszcze pogorszy艂a atmosfer臋 w miasteczku. Malcolm nie mia艂 tego dnia wiele czasu na rozmowy z lud藕mi, jednak zauwa偶y艂 niech臋膰, z jak膮 przyj臋to w Springville jego kontakty z fotografem. Nie wiedzia艂, co kto komu powiedzia艂, ale by艂o tego najwyra藕niej dosy膰, 偶eby odsuni臋to si臋 od niego. W Springville panowa艂 spok贸j, lecz Powell czu艂, 偶e co艣 jeszcze wisi w powietrzu. Tak, jakby w mie艣cie podj臋to bez jego udzia艂u jak膮艣 decyzj臋, o kt贸rej mia艂 si臋 dowiedzie膰 po fakcie. Na wszelki wypadek poleci艂 d'Elvisowi, 偶eby nie oddala艂 si臋 z budynku. Jedyne spacery, na jakie chwilowo m贸g艂 sobie pozwoli膰 fotograf, odbywa艂y si臋 na trasie mieszkanie - biuro. Czyli jakie艣 sze艣膰, siedem jard贸w. Jak na zawo艂anie drzwi otworzy艂y si臋 i do biura wszed艂 d'Elvis. By艂 najwyra藕niej poruszony.
- Szeryfie, kto艣 w艂a艣nie zabra艂 m贸j samoch贸d. Co tu si臋 dzieje, do jasnej cholery?
Ford d'Elvisa sta艂 obok budynku. Kto艣 bezczelnie sprz膮tn膮艂 go Powellowi sprzed nosa. Szeryf poczu艂, 偶e ogarnia go z艂o艣膰. Mia艂 ju偶 dosy膰 tych gierek, podchod贸w i niedom贸wie艅. Tym razem cela b臋dzie a偶 przepe艂niona.
- Widzia艂 pan, w kt贸rym kierunku odjecha艂 z艂odziej?
- Chyba na zach贸d.
Szeryf zdj膮艂 nogi z biurka i wyci膮gn膮艂 z szuflady kilka papier贸w.
- Prosz臋 wraca膰 do mieszkania i pod moj膮 nieobecno艣膰 wype艂ni膰 formularze zg艂oszenia kradzie偶y i skargi w zwi膮zku z pobiciem. Je艣li nie b臋dzie pan wiedzia艂, co gdzie wpisa膰, prosz臋 zostawi膰 wolne miejsce; wype艂ni sieje p贸藕niej. Ja jad臋 za z艂odziejem.
Szybkim krokiem ruszy艂 do wyj艣cia. Zatrzyma艂 si臋 jeszcze w drzwiach.
- I prosz臋 stamt膮d nie wychodzi膰.
Wybieg艂 z budynku i zapakowa艂 si臋 do s艂u偶bowego wozu. Bez zastanowienia ruszy艂 w kierunku wskazanym przez d'Elvisa. Zna艂 dobrze okolic臋 i wiedzia艂, jaka trasa by艂a w tej sytuacji najbardziej prawdopodobna - zdezelowany samoch贸d d'Elvisa nie sprawdzi艂by si臋 na cz臋艣ci lokalnych dr贸g, zatem z艂odziej musia艂 trzyma膰 si臋 tych lepszych. Zanim dojedzie do rozjazdu, na kt贸rym Powell m贸g艂by go zgubi膰, istnia艂a szansa na do艣cigni臋cie go. Docisn膮艂 mocniej peda艂 gazu. Przez dwa ostatnie dni je藕dzi艂 po tej okolicy szybciej ni偶 kiedykolwiek do tej pory. Droga od wczoraj zd膮偶y艂a pode-schn膮膰, ale powoli zaczyna艂o si臋 艣ciemnia膰 i na wszelki wypadek w艂膮czy艂 przednie 艣wiat艂a. Tym razem jednak czu艂 si臋 znacznie pewniej ni偶 poprzedniego dnia, kiedy roztrz臋siony pokonywa艂 t臋 tras臋 jad膮c do Maggie. Tylko gdzie艣 w 艣rodku tli艂o si臋 w nim niejasne prze艣wiadczenie, 偶e co艣 przeoczy艂. Co艣 cholernie istotnego.
Chwil臋 p贸藕niej w pe艂nym p臋dzie zostawi艂 za sob膮 oklejony 偶贸艂t膮 policyjn膮 ta艣m膮 dom Peters贸w. Z irytacj膮 u艣wiadomi艂 sobie, 偶e skrzy偶owanie jest coraz bli偶ej, a nigdzie nie widzi charakterystycznego pojazdu. Gdyby wcze艣niej zjecha艂 z g艂贸wnej drogi, zapewne da艂oby si臋 to zauwa偶y膰. Za kolejnym zakr臋tem pojawi艂 si臋 oczekiwany rozjazd. Niemal w ostatniej chwili, mi臋dzy drzewami po prawej, Powellowi mign臋艂a niebieska karoseria.
- Mam ci臋 sukinsynu - w艂膮czy艂 艣wiat艂a na dachu i sygna艂.
Pulsuj膮ce wycie syreny roznios艂o si臋 dalekim echem.
Ciekawe, kt贸ry z nich siedzia艂 za kierownic膮? Frank? Connors? Lex? Je艣li chcieli, 偶eby d'Elvis wyni贸s艂 si臋 z miasta, po co kradli jego samoch贸d? A mo偶e to kolejny zbieg okoliczno艣ci? Co przeoczy艂? Gdzie pope艂ni艂 b艂膮d? Wraz ze zmniejszaniem si臋 dystansu mi臋dzy jego crown victori膮 a skradzionym fordem niepok贸j Powella narasta艂.
Wreszcie drugi kierowca najwyra藕niej uzna艂, 偶e nie jest w stanie zostawi膰 w tyle policyjnego wozu. Zacz膮艂 wyra藕nie zwalnia膰 i w ko艅cu zjecha艂 na pobocze. Szeryf zatrzyma艂 si臋 par臋na艣cie jard贸w dalej i wy艂膮czy艂 syren臋.
- Powoli otw贸rz drzwi, wyjd藕 z samochodu z podniesionymi r臋kami i po 艂贸偶 si臋 na ziemi tak, 偶ebym ca艂y czas ci臋 widzia艂 - rozkaza艂 przez g艂o艣nik.
Faktycznie drzwi forda otworzy艂y si臋 i jego kierowca skrupulatnie zastosowa艂 si臋 do polece艅. S膮dz膮c po sylwetce, nie by艂 to ani Peters, ani tym bardziej Connors. I r贸wnie偶 raczej nie Lex, chocia偶 tu nie da艂by ju偶 g艂owy. Powell si臋gn膮艂 po bro艅 i powoli wyszed艂 z wozu. Ostro偶nie zbli偶y艂 si臋 do skradzionego auta i upewni艂 si臋, 偶e nikt nie ukry艂 si臋 w 艣rodku. P贸藕niej spojrza艂 na le偶膮c膮 na asfalcie posta膰. W ciszy rozleg艂 si臋 przenikliwy dzwonek telefonu kom贸rkowego.
- ... kaza艂 mi go zabra膰 - doszed艂 go trz臋s膮cy si臋 g艂os od strony st贸p. - M贸wi艂, 偶e to dla dobra miasta i 偶e w ten spos贸b naprawi臋 to, co zrobili艣my wtedy w lesie. Mia艂em go p贸藕niej odprowadzi膰.
Telefon nie przestawa艂 dzwoni膰. Powell zrozumia艂. Nie ogl膮daj膮c si臋 na rozp艂aszczonego na ziemi syna Lexa, rzuci艂 si臋 z powrotem do samochodu.
Wtorek, godz. 20:37
Auto d'Elvisa by艂o tylko przyn臋t膮. Gdy Powell wreszcie odebra艂 telefon, spanikowany fotograf powiadomi艂 go, 偶e prze偶ywa istne obl臋偶enie. Zabarykadowa艂 si臋 w mieszkaniu szeryfa, ale nie wiedzia艂 jak d艂ugo wytrzyma sprz臋t, kt贸rym pozastawia艂 drzwi i okna. Za oknem s艂ysza艂 ju偶 nawet pogr贸偶ki, 偶e puszcz膮 budynek z dymem. Ale czy m贸g艂 odwa偶y膰 si臋 wyj艣膰 do nich, skoro... Skoro oni chcieli go zabi膰.
Szeryf zajecha艂 pod dom akurat w momencie, kiedy otwiera艂y si臋 drzwi i przy akompaniamencie zach臋caj膮cych okrzyk贸w, Lex wyprowadza艂 z mieszkania szamocz膮cego si臋 d'Elvisa. Wszystkie okna by艂y powybijane - najwyra藕niej napastnik dosta艂 si臋 do 艣rodka przez jedno z nich. Przed budynkiem zebra艂a si臋 spora grupka miejscowych, prym wiedli oczywi艣cie stary Peters i Connors. Cz臋艣膰 z zebranych mia艂a przy sobie kije i bro艅 paln膮. Ku zdumieniu Powella w艣r贸d zgromadzonych mign臋艂a tak偶e twarz wielebnego Chadwicka. Pastor mia艂 ten sam nieobecny wyraz oczu, co wcze艣niej w ko艣ciele. Malcolm wyci膮gn膮艂 bro艅 z kabury i wysiad艂 z crown vica.
- Co si臋 tu, do diab艂a, wyczynia? - wrzasn膮艂.
Spojrzenia ludzi zwr贸ci艂y si臋 na niego. Zapanowa艂a cisza.
- Frank, Connors, Lex - Powell resztkami si艂 trzyma艂 nerwy na wodzy - jeste艣cie aresztowani pod zarzutami napa艣ci, wsp贸艂udzia艂u w kradzie偶y samochodu, w艂amania i usi艂owania zab贸jstwa. A to pewnie nie wszystko, co si臋 na was znajdzie. Wypu艣膰cie d'Elvisa i nawet nie pr贸bujcie stawia膰 oporu.
T艂um rozst膮pi艂 si臋 wok贸艂 wymienionych. Zn贸w stali naprzeciw siebie jak poprzedniego dnia, jednak tym razem nie by艂o mowy o rozejmie. Peters wyszed艂 dwa kroki przed pozosta艂ych.
- Odejd藕, Powell! - krzykn膮艂. - Trzymaj si臋 od tego z daleka.
- Wy艣cie wszyscy oszaleli! Z艂贸偶cie bro艅 po dobroci.
- Po prostu odejd藕 - wtr膮ci艂 si臋 Connors. - Zostaw to nam.
- Nie pozwol臋 wam zlinczowa膰 niewinnego cz艂owieka.
- On nie jest niewinny. To potw贸r w ludzkiej sk贸rze. 艢ci膮ga na Springville same nieszcz臋艣cia. Pozbycie si臋 go to konieczno艣膰.
- A kim wy b臋dziecie, je艣li go zamordujecie?
- On si臋 tob膮 pos艂uguje, Malcolmie - dobieg艂 go g艂os z boku. G艂os Chadwicka. - Czy tego nie widzisz? Wykorzystuje twoje s艂abo艣ci. Zwr贸ci艂 ci臋 przeciw ludziom, kt贸rych znasz ca艂e 偶ycie. Boj膮 si臋 i potrzebuj膮 ci臋, a ty si臋 od nich odwracasz. To diabe艂.
- Szeryfie...- d'Elvis chcia艂 co艣 powiedzie膰, ale Lex zdzieli艂 go w 偶o艂膮dek. Szeryf zrobi艂 krok do przodu, ale Peters natychmiast zagrodzi艂 mu drog臋, za nim podszed艂 bli偶ej. Te艣膰 Maggie trzyma艂 w r臋kach dwururk臋.
- Odejd藕, Powell - powt贸rzy艂.
- Nie mog臋, Frank. Nie wolno mi do tego dopu艣ci膰.
Patrzyli sobie prosto w oczy.
- Pami臋tasz, szeryfie - zacz膮艂 wreszcie stary, zadziwiaj膮co spokojnie - jak wczoraj m贸wi艂em, 偶e b臋dziesz musia艂 wybra膰, po kt贸rej jeste艣 stronie? Teraz nadesz艂a ta chwila. Wybieraj. Jeste艣 z nami, czy przeciwko nam?
- Frank, nie zmuszaj mnie do takich decyzji...
- Z nami czy przeciwko nam? - krzykn膮艂.
Powell rozejrza艂 si臋 po zebranych. Wszyscy czekali na jego decyzj臋. Widzia艂 w ich oczach l臋k i niepewno艣膰. Przeni贸s艂 spojrzenie na d'Elvisa. Fotograf sta艂 wyprostowany, z pozbawion膮 wyrazu twarz膮. Czeka艂 na wyrok.
- Przykro mi... Jestem przeciwko wam.
Peters zacz膮艂 podnosi膰 strzelb臋.
Malcolm zareagowa艂 instynktownie. Poderwa艂 bro艅 i wypali艂 do Franka. Pocisk trafi艂 w bark i rzuci艂 starego na ziemi臋. Strzelba wypad艂a mu z r膮k. Rozw艣cieczony Connors ruszy艂 na Powella z kijem baseballowym. Ten nie zastanawiaj膮c si臋 strzeli艂 mu po nogach.
K膮tem oka dostrzeg艂 posta膰 wyrywaj膮c膮 si臋 z t艂umu. Bieg艂a w jego stron臋; w wyci膮gni臋tej r臋ce szeryf dostrzeg艂 czarny kszta艂t.
Odwr贸ci艂 si臋 i wypali艂 w ostatniej chwili. Kula przebi艂a d艂o艅 tamtego i ugodzi艂a w klatk臋 piersiow膮. Impet cisn膮艂 go na plecy. Upad艂 z r臋kami szeroko rozrzuconymi na boki.
Dopiero po chwili Powell zrozumia艂, co si臋 sta艂o.
Wielebny Chadwick le偶a艂 trzy kroki od niego. Tu偶 obok upad艂 niewielki egzemplarz Biblii. Zjedna d艂oni膮 owini臋t膮 pokrwawionym banda偶em, a drug膮 strzaskan膮 pociskiem, surrealistycznie przywodzi艂 na my艣l zdj臋tego z krzy偶a Chrystusa.
Bo偶e, co ja zrobi艂em? Wok贸艂 niego wszystko zamar艂o. Poczu艂, jak schodzi z niego adrenalina i uginaj膮 si臋 pod nim kolana.
- Czy o to wam chodzi艂o? - krzykn膮艂 do ludzi. - Czy to si臋 musia艂o tak sko艅czy膰?
Spojrza艂 na cia艂o pastora. Na obu rannych. Wreszcie na d'Elvisa.
- Co ja teraz mam zrobi膰? - zapyta艂 po prostu.
Fotograf wskaza艂 za plecy Malcolma. Na ulic臋 przed biurem powoli wtoczy艂 si臋 odrapany niebieski ford. Wysiad艂 z niego ch艂opak Lexa, najwyra藕niej ci臋偶ko przera偶ony zastan膮 scen膮.
- Zabior臋 si臋 st膮d teraz - odezwa艂 si臋 d'Elvis. - Wie pan, gdzie mnie szuka膰 w razie potrzeby. Przecie偶 na pewno sprawdza艂 pan moje dane.
Nie doczeka艂 si臋 odpowiedzi. Powoli, niezatrzymywany ju偶 przez nikogo ruszy艂 w stron臋 samochodu. Przechodz膮c obok Malcolma, wyci膮gn膮艂 do niego r臋k臋.
- Dzi臋kuj臋, szeryfie.
Powell nadal milcza艂. Nie u艣cisn膮艂 wyci膮gni臋tej r臋ki.
- To, co si臋 sta艂o... - pr贸bowa艂 mu wyt艂umaczy膰 fotograf - to nie pa艅ska wina. Zrobi艂 pan wszystko, co w pana mocy.
Milczenie.
- Co jeszcze m贸g艂bym powiedzie膰, 偶eby...
- Powiedz „dobranoc” i spierdalaj.
Tym razem d'Elvis umilk艂. Ju偶 bez s艂owa min膮艂 szeryfa, wsiad艂 do forda, wykr臋ci艂 i powoli ruszy艂 w kierunku wyjazdu z miasta.
Znu偶ony i zoboj臋tnia艂y, szeryf usiad艂 na kraw臋偶niku przed biurem. Na wprost niego, na ziemi, le偶a艂a nieco sfatygowana paczka davidoff贸w, a obok niej jakie艣 zdj臋cie. Powell podni贸s艂 paczk臋 i z namys艂em obraca艂 w d艂oniach przez d艂u偶sz膮 chwil臋. Wreszcie schowa艂 j膮 do kieszeni. Czy d'Elvis by艂 potworem, czy nie, nie by艂o tu dla niego miejsca. Mieli dosy膰 w艂asnych demon贸w.
Spojrza艂 na fotografi臋.
Widnia艂 na niej krzy偶 na tle ciemnego nieba. Powell nie m贸g艂 oderwa膰 wzroku od twarzy ukrzy偶owanego.
Ostatni kawa艂ek niebieskiej karoserii znikn膮艂 za drzewami.
Warszawa, pa藕dziernik-listopad 2002 r.
Twarz na ka偶d膮 okazj臋
Micha艂 Studniarek
Micha艂 Studniarek (1976) - sko艅czy艂 historie na UW, ale pracuje jako t艂umacz. Poza tym wsp贸艂pracowa艂 z nieistniej膮cymi ju偶 miesi臋cznikami Magia i Miecz oraz Feniks. Jest jednym z autor贸w gry fabularnej Wied藕min: Gra Wyobra藕ni. Uznanie czytelnik贸w zyska艂y publikowane w Fantasy opowiadania z serii Necropolice, traktuj膮ce o policji opiekuj膮cej si臋 cmentarzem i jego mieszka艅cami.
Ka偶dy z nas odgrywa w 偶yciu pewne role: czu艂ego syna, dobrego przyjaciela, pilnego ucznia itp., itd. A jakby by艂o, gdyby艣my na ka偶d膮 okazj臋 potrafili zak艂ada膰 mask臋 idealnie odwzorowuj膮c膮 pewne emocje i zachowania? Jak膮 mask臋 TY by艣 wtedy za艂o偶y艂?
Pacjent wygl膮da艂 jak typowy komiwoja偶er: chudy, przygarbiony brunecik oko艂o trzydziestki, ubrany w tani, ciemnoszary garnitur z bazaru, kiczowaty krawat ze sztucznego jedwabiu i znoszone buty. Nie wygl膮da艂 na cz艂owieka posiadaj膮cego do艣膰 got贸wki, by zap艂aci膰 za wizyt臋. Obok niego sta艂a ogromna, wiekowa walizka obci膮gni臋ta sk贸r膮, ze wzmacnianymi rogami. Prawdziwy antyk. Podobna, odziedziczona po dziadku, obrasta艂a kurzem u mnie na strychu.
M臋偶czyzna siedzia艂 na krze艣le i spogl膮da艂 na mnie zn臋kanym wzrokiem; na pewno nie przyszed艂 tu jako przedstawiciel jakiej艣 podejrzanej firmy farmaceutycznej sprzedaj膮cej podr贸bki pigu艂ek na porost w艂os贸w.
- Co panu dolega?
- Mam problem z twarz膮, panie doktorze - oznajmi艂 smutnym g艂osem. Tak m贸wi膮 ludzie, kt贸rych choroba gn臋bi od d艂u偶szego czasu, a oni odwiedzili ju偶 wielu lekarzy i wydali fortun臋 na nieskuteczne 艣rodki.
Przyjrza艂em si臋 jego fizjonomii: nie wykazywa艂a 偶adnych zmian chorobowych. Na wszelki wypadek zbada艂em jednak pacjenta dok艂adnie, w艂膮cznie z pomiarem ci艣nienia. Okaz zdrowia.
- Nic tu nie widz臋 - roz艂o偶y艂em r臋ce.
- Jak to? Nie dostrzega pan tych zgrubie艅 na bokach twarzy i u nasady w艂os贸w? - Ach, o to panu chodzi... moim zdaniem to raczej jakie艣 zmarszczki, zadrapania...
- To nie s膮 zmarszczki! To kontury maski! Nie mog臋 jej zdj膮膰! - wykrzykn膮艂 m臋偶czyzna z rozpacz膮.
- Jakiej maski?
- Niestety, b臋d臋 musia艂 opowiedzie膰 panu wszystko od pocz膮tku - westchn膮艂 ci臋偶ko.
Po艂o偶y艂 swoj膮 waliz臋 na kozetce i otworzy艂 j膮.
- Prosz臋 spojrze膰 - zach臋ci艂 mnie ruchem r臋ki. W 艣rodku le偶a艂y setki masek wykonanych z jakiej艣 odmiany gumy czy lateksu. Przypomina艂y te, kt贸re zak艂adaj膮 czasem mimowie lub aktorzy teatr贸w ruchu. Kiedy podnios艂em jedn膮, z nich i spojrza艂em pod s艂o艅ce, ciep艂y blask otoczy艂 moje palce delikatn膮, cielist膮 aureol膮. S膮dz膮c po subtelno艣ci rys贸w, gumowa twarz przedstawia艂a roze艣mian膮 kobiet臋. Maski spoczywaj膮ce w walizce wyra偶a艂y wszystkie ludzkie uczucia: mi艂o艣膰, strach, niech臋膰, rado艣膰, nienawi艣膰... oblicza m臋skie i kobiece miesza艂y si臋 w nie艂adzie; mign臋艂o mi nawet kilka dzieci臋cych twarzyczek.
- Na co one panu? - zapyta艂em, jednocze艣nie usi艂uj膮c sobie przypomnie膰 numer znajomego psychiatry. Na pewno by艂by zainteresowany takim przypadkiem.
- Zak艂adam je od czasu do czasu. S膮 bardzo przydatne. A raczej by艂y, bo od czasu, kiedy ta - szarpn膮艂 si臋 za policzek - przyros艂a do mnie na amen, nie mog臋 ju偶 ich u偶ywa膰.
- Ale po co?
- Widzi pan, jestem aktorem. Po studiach w szkole dramatycznej uda艂o mi si臋 zaanga偶owa膰 do teatru ruchu w pewnym mie艣cie. Niestety, po 艣mierci cz艂owieka, kt贸ry nap臋dza艂 to przedsi臋wzi臋cie, by艂 jego szefem i dobrym duchem, trupa zacz臋艂a si臋 rozpada膰. Nast臋pny dyrektor nie by艂 ju偶 tak dobry i charyzmatyczny, przedstawienia nie przyci膮ga艂y publiczno艣ci... aktorzy i technicy rozeszli si臋, zabieraj膮c to, czego nie zaj膮艂 komornik, bo przez ostatni rok dzia艂alno艣ci teatr potwornie si臋 zad艂u偶y艂. Mnie... powiedzmy, 偶e przypad艂y w udziale... te maski.
- I co dalej? - Przyznam, 偶e opowie艣膰 tego wyp艂osz膮 mnie zaintrygowa艂a. Rzadko zdarza mi si臋 przyjmowa膰 pacjent贸w z tak bogat膮 histori膮 choroby. Moimi klientami s膮 g艂贸wnie staruszkowie, kt贸rzy nosz膮 w sobie kilkana艣cie jednostek chorobowych lub przynajmniej tak im si臋 zdaje.
- Zacz膮艂em wyst臋powa膰 sam. Zaczepia艂em si臋 na kr贸cej lub d艂u偶ej w r贸偶nych teatrach, wyst臋powa艂em na ulicach i festiwalach teatralnych, je藕dzi艂em to tu, to tam... d艂ugo by opowiada膰. Powodzi艂o mi si臋 ca艂kiem dobrze, mog艂em wy偶y膰 ze swojej sztuki. Do czasu, kiedy mnie podkusi艂o, by masek nadu偶ywa膰...
- Jak to: nadu偶ywa膰? - W mojej g艂owie ponownie za艣wieci艂a si臋 czerwona lampka. Szale艅stwo potrafi by膰 czasem bardzo g艂臋boko ukryte.
- Widzi pan, od najdawniejszych czas贸w maska pomaga艂a cz艂owiekowi, kt贸ry j膮 nosi艂, uto偶sami膰 si臋 z przedstawian膮 postaci膮 i wyzwoli膰 cechy, kt贸re symbolizuje. Tak samo dzieje si臋 z aktorami. Podczas wyst臋p贸w udawa艂o mi si臋 to znakomicie. Tak dobrze, 偶e zacz臋艂o kusi膰 mnie, aby u偶ywa膰 gumowych twarzy r贸wnie偶 w zwyk艂ym 偶yciu. Oczywi艣cie, z pocz膮tku broni艂em si臋 przed tym, uwa偶a艂em, 偶e b臋dzie to wygl膮da膰 nienaturalnie, jednak pokusa stawa艂a si臋 coraz silniejsza. Zw艂aszcza dla kogo艣 takiego jak j a, kto wi臋kszo艣膰 czasu podr贸偶uje, bo nigdzie nie mo偶e sobie znale藕膰 miejsca. Wie pan, o ile pro艣ciej jest za艂atwi膰 co艣 w urz臋dzie z twarz膮 Wa偶nej Osoby? - Zapyta艂, wyci膮gaj膮c z walizki kolejne maski. - Albo wej艣膰 do lekarza bez kolejki jako Bardzo Chory Pacjent? Um贸wi膰 si臋 z dziewczyn膮 jako Weso艂y M艂odzieniec?
Przez chwil臋 obraca艂 t臋 mask臋 w d艂oniach, po czym po艂o偶y艂 j膮 na biurku. Popatrzy艂em na m艂od膮, przystojn膮 twarz o ustach wykrzywionych w mi艂ym, delikatnym u艣miechu. Otwory na oczy by艂y puste, zdawa艂y si臋 czeka膰 na to, a偶 kto艣 zechce przez nie spojrze膰.
- T臋 twarz lubi艂em najbardziej - westchn膮艂 nostalgicznie m贸j rozm贸wca. - Niestety, sam pan widzi, 偶e troch臋 si臋 przetar艂a i przesta艂a by膰 wiarygodna. Wreszcie uleg艂em pokusie, pierwszy raz wyszed艂em w masce na ulic臋 i wie pan co? - M臋偶czyzna 艣ciszy艂 konspiracyjnie g艂os. - Nikt nic nie zauwa偶y艂. A dalej ju偶 by艂o z g贸rki.
Tylko spokojnie, powtarza艂em sobie. Szale艅ca nie wolno denerwowa膰. Chocia偶, z drugiej strony, te maski wykonane s膮 z tak cienkiego materia艂u, 偶e rzeczywi艣cie mo偶na si臋 pomyli膰...
Wsta艂em i delikatnie przy艂o偶y艂em mask臋 m艂odzie艅ca do jego twarzy. Faktycznie, wygl膮da艂a bardzo naturalnie. Gdyby umocowa膰 j膮 odpowiednio, pozosta艂yby niewielkie, podobne do zmarszczek zgrubienia, takie same, jak te, kt贸re widzia艂em na g艂owie pacjenta.
Przystojny M艂odzieniec przez chwil臋 spogl膮da艂 na mnie zm臋czonymi oczami komiwoja偶era. Kontrast by艂 tak wielki, 偶e a偶 przeszed艂 mnie dreszcz. Czym pr臋dzej od艂o偶y艂em mask臋 na biurko.
- A jak si臋 nazywa ta, kt贸r膮 nosi pan obecnie?
- Odpowiedzialny Cz艂owiek - odpar艂 ponurym tonem osobnika nadzwyczaj obowi膮zkowego.- Mia艂em ju偶 do艣膰 偶ycia domokr膮偶cy i postanowi艂em znale藕膰 sobie jaki艣 sta艂y k膮t i porz膮dn膮 prac臋. Us艂ysza艂em, 偶e w pewnym mie艣cie powstaje nowa trupa teatralna. Pojecha艂em tam. Nie by艂o 艂atwo... sam pan widzi, jak wygl膮dam. Poniewa偶 nie mia艂em eleganckiego stroju, musia艂em nadrabia膰 min膮.
Przesun膮艂 wymownie r臋k膮 po twarzy.
- Nie przyj臋li mnie. Schodzi艂em mn贸stwo innych teatr贸w, puka艂em do wielu drzwi. W ko艅cu zatrudni艂em si臋 jako pomocnik charakteryzatora w jakim艣 pod rz臋dnym teatrze, za psie pieni膮dze. Kt贸rego艣 dnia, gdy otworzy艂em walizk臋 i chcia艂em zmieni膰 mask臋 na bardziej odpowiedni膮, okaza艂o si臋, 偶e nie mog臋 pozby膰 si臋 tej - poci膮gn膮艂 si臋 za nos. - Zbyt d艂ugo by艂em Odpowiedzialnym Cz艂owiekiem. To musia艂o pozostawi膰 艣lad. Szarpa艂em si臋 przez ponad godzin臋 - bez skutku. Dla tego przyszed艂em do pana, doktorze. Czy m贸g艂by pan jako艣 zdj膮膰 ze mnie t臋 mask臋? - spyta艂 b艂agalnie. - Mo偶e jaka艣 operacja... Cena naprawd臋 nie gra roli. Za ci膮gn臋 kredyt, sprzedam nerk臋... ale chc臋 odzyska膰 swoj膮 twarz!
No tak, teraz sprawa wygl膮da艂a zupe艂nie inaczej. Jeszcze raz dok艂adnie obejrza艂em jego g艂ow臋. Potem za艂o偶y艂em r臋kawiczki i ostro偶nie usi艂owa艂em podwa偶y膰 palcem jedno ze zgrubie艅. Sz艂o bardzo opornie; spr贸bowa艂em z pomoc膮 metalowej 艂y偶ki do zagl膮dania do gard艂a jednak w pewnej chwili pacjent zawy艂, jakbym go obdziera艂 ze sk贸ry. Spod zgrubienia pociek艂a stru偶ka krwi. Zdezynfekowa艂em ran臋 i przyklei艂em plaster.
- Wygl膮da na to, 偶e nic si臋 nie da zrobi膰. Obawiam si臋, 偶e maska zros艂a si臋 z panem na sta艂e.
W oczach m臋偶czyzny zab艂ys艂o przera偶enie: skuli艂 si臋, jakby us艂ysza艂 w艂a艣nie wyrok 艣mierci.
- No, prosz臋 si臋 tak nie martwi膰. Jest pan aktorem, prawda? Je偶eli ta maska dobrze przylega, istnieje szansa, 偶e ona jedna zast膮pi panu wszystkie pozosta艂e - wskaza艂em na walizk臋. - To tylko kwestia treningu. W ko艅cu s膮 aktorzy, kt贸rzy w og贸le nie pos艂uguj膮 si臋 maskami, graj膮c tylko swoim obliczem, nieprawda偶? Prosz臋, oto lustro. Jak pan nazwa艂 t臋 twarz? Powa偶ny Cz艂owiek? Odpowiedzialny? Hm, a wi臋c zacznijmy od u艣miechu. Nawet najbardziej odpowiedzialny cz艂owiek musi si臋 czasem u艣miecha膰. Trzeba zrobi膰 to tak...
Po pi臋ciu minutach sz艂o mu ju偶 ca艂kiem nie藕le. Po kwadransie m臋偶czyzna uk艂ada艂 mask臋 w kilka innych grymas贸w. Im wi臋cej stroi艂 rozmaitych min, tym bardziej si臋 odpr臋偶a艂.
- Dzi臋kuj臋 panu, doktorze - powiedzia艂 wzruszonym g艂osem po kolejnym kwadransie wyg艂upiania si臋 przed szklan膮 tafl膮. - Otworzy艂 pan przede mn膮 nowe mo偶liwo艣ci. B臋d臋 膰wiczy艂 codziennie! Czy jako honorarium zechce pan przyj膮膰 m贸j baga偶 wraz z zawarto艣ci膮? Mnie ju偶 nie b臋dzie potrzebny, a sama walizka, jak wida膰 jeszcze d艂ugo poci膮gnie...
Rysy jego twarzy-maski u艂o偶y艂y si臋 na moment w grymas sprzedawcy, zachwalaj膮cego cenny towar.
- Maski za艣 radz臋 sprzeda膰 jakiemu艣 teatrowi. To pierwszorz臋dne rekwizyty, na pewno si臋 im przydadz膮.
Z wahaniem spogl膮da艂em na jego baga偶. Rzeczywi艣cie, ten cz艂owiek m贸g艂 nie mie膰 do艣膰 pieni臋dzy. Ale jak toto zaszeregowa膰 w podatkach? Gdzie znajd臋 na nie nabywc臋? Niewa偶ne, zastanowi臋 si臋 p贸藕niej. Ten pacjent by艂 i tak wyj膮tkowo interesuj膮cy, a w sumie nie doradzi艂em mu niczego, za co powinien zap艂aci膰.
Kiedy wyszed艂, wstawi艂em walizk臋 za zas艂on臋. Ledwo to zrobi艂em, do gabinetu wszed艂 jeden z moich sta艂ych i doskonale mi znanych pacjent贸w. Ze wszystkich chor贸b, na jakie si臋 uskar偶a艂, tak naprawd臋 dolega艂y mu tylko dwie: hipochondria i post臋puj膮ca skleroza, przez co za ka偶dym razem zapomina艂, 偶e z dan膮 dolegliwo艣ci膮 ju偶 do mnie przychodzi艂. Zn贸w trzeba by艂o z kamienn膮 twarz膮 wys艂uchiwa膰 d艂ugich i zawi艂ych opowie艣ci, zwykle popartych nie艣cis艂膮 wiedz膮 z kolorowych tygodnik贸w. A po nim wchodzili nast臋pni, nast臋pni, nast臋pni... do ko艅ca dnia nie trafi艂a mi si臋 偶adna naprawd臋 potrzebuj膮ca pomocy osoba.
Po wizycie ostatniego pacjenta wyj膮艂em walizk臋 zza zas艂ony i jeszcze raz przejrza艂em jej zawarto艣膰. Przez chwil臋 obraca艂em w d艂oniach mask臋 Dobrego Cz艂owieka. A oto Weso艂ek, kt贸ry pewnie rozbawi艂by najwi臋kszego ponuraka. Przydadz膮 si臋, zrobi臋 偶onie niespodziank臋. Niewini膮tko te偶, zw艂aszcza kiedy zdarzy si臋 p贸藕niej wr贸ci膰 do domu.
Stan膮艂em przed lustrem i na pr贸b臋 przymierzy艂em kilka masek. Pasowa艂y idealnie, w niezwyk艂y spos贸b zakrywaj膮c niekt贸re moje rysy i jednocze艣nie uwydatniaj膮c inne. Jako艣 tak si臋 dziwnie z艂o偶y艂o, 偶e gdy przymierza艂em Maniaka i Psychopat臋, przypomnia艂 mi si臋 贸w stary hipochondryk, kt贸rego tylko ogromnym wysi艂kiem woli nie skierowa艂em dzi艣 do znajomego psychiatry. Jego kw臋kanie przypomnia艂o mi poranne spotkanie z dozorc膮-alkoholikiem („Nie ma pan, doktorze, czego艣 na kaca?”), a potem s膮siadk膮 z naprzeciwka, pozwalaj膮c膮, aby jej piesek za艂atwia艂 si臋 na schodach... rozmaite postacie ci膮gn臋艂y nieprzerwanym korowodem przez moj膮 pami臋膰, a ka偶dej z nich tak naprawd臋 nie powinno by膰. To by tylko u艂atwi艂o mi 偶ycie. Jak mawia艂 m贸j kolega z s膮siedniego gabinetu, 艣wiat pe艂en jest os贸b, kt贸re najwyra藕niej znalaz艂y si臋 na nim przez pomy艂k臋. Nie szkodzi, wszystko jest do naprawienia. Wystarczy kilka precyzyjnych, by nie powiedzie膰 chirurgicznych, ci臋膰 usuwaj膮cych z艂o艣liwe kom贸rki z cia艂a ludzko艣ci.
Jak to powiedzia艂 ten aktor? Maska pomaga cz艂owiekowi uto偶sami膰 si臋 z postaci膮 i wyzwoli膰 cechy, kt贸re symbolizuje?
Psychopata rado艣nie u艣miecha艂 si臋 do mnie z lustra.
Chyba jednak zatrzymam te maski dla siebie.
Czarownice
Andrzej Ziemia艅ski
Andrzej Ziemia艅ski (1960) - jest architektem i to w dodatku pracuj膮cym w zawodzie. Mieszka we Wroc艂awiu, gdzie swoje 偶ycie dzieli pomi臋dzy dwa zainteresowania: kobiety oraz bro艅 paln膮 (czy jedno z drugim nie ma przypadkiem czego艣 wsp贸lnego?). Publikuje ju偶 od roku 1985, kiedy zadebiutowa艂 powie艣ci膮 Daimonion. Ostatnio prze偶ywa drug膮 m艂odo艣膰 i wsz臋dzie zbiera wyr贸偶nienia oraz nagrody (m.in. im. Janusza Zajdla).
W naszym zbiorze Andrzej opowiada o cz艂owieku maj膮cym nieprawdopodobnego wr臋cz pecha. Czy ten los odmieni si臋, kiedy dostanie w prezencie najprawdziwsz膮 czarownic臋-opiekunk臋?
Dunn skr臋ci艂 gwa艂townie, przyciskaj膮c jednocze艣nie hamulec. Ko艂a po prawej stronie zacz臋艂y si臋 艣lizga膰 po grz膮skim poboczu, te po lewej hamowa艂y idealnie na doskona艂ym asfalcie. Samochodem szarpn臋艂o, odwr贸ci艂 si臋 bokiem, blokuj膮c j eden pas drogi. Nie wy艂膮czaj膮c silnika, Dunn otworzy艂 艂okciem drzwi, wyskoczy艂 na zewn膮trz i pobieg艂 w kierunku wiaduktu, do kt贸rego niespiesznie zbli偶a艂 si臋 poci膮g. Zwymiotowa艂 po drodze, po chwili jednak ruszy艂 jeszcze szybciej.
I kto twierdzi艂, 偶e samob贸jstwo to akt, kt贸ry si臋 planuje? Bzdura. Mo偶e i s膮 tacy samob贸jcy, jacy艣 schizofrenicy, jakie艣 zakompleksia艂e panienki, kt贸re chc膮 w ten spos贸b zwr贸ci膰 nareszcie na siebie uwag臋. Nie... U normalnego cz艂owieka taka decyzja to przymus. Przymus, kt贸ry ka偶e zapomnie膰 o wszystkim i sko艅czy膰 z sob膮 natychmiast. Natychmiast! Oby艣cie nie do艣wiadczyli nigdy tego uczucia. Dunn bieg艂, zatacza艂 si臋, odruchowo wyciera艂 usta. Mia艂 nadziej臋, 偶e zd膮偶y przed poci膮giem, kt贸ry zauwa偶y艂 przez okno swojego samochodu. By艂a szansa, 偶e zd膮偶y. Wbieg艂 na wiadukt, przesadzi艂 nogi przez barierk臋, spalinowa lokomotywa by艂a tu偶, tu偶... Widzia艂 twarz maszynisty, coraz bli偶ej, jak膮艣 star膮 kobiet臋 z kijem wspinaj膮c膮 si臋 po nasypie, dalej stado kr贸w na polu ograniczonym drutem... Nikt nie zdo艂a go powstrzyma膰. Ani maszynista, ani staruszka, ani tym bardziej krowy.
Nowa fala md艂o艣ci. Odbi艂 si臋 lekko i skoczy艂 wprost pod ko艂a wje偶d偶aj膮cego pod wiadukt poci膮gu.
Dunn ockn膮艂 si臋, le偶膮c na podk艂adach dok艂adnie pomi臋dzy szynami. Nic go nie bola艂o, w艂a艣ciwie nie czu艂 niczego konkretnego. Poci膮gu nie by艂o s艂ycha膰 nawet z oddali. Kto艣 uderzy艂 go mocno w nog臋. Zerkn膮艂 w bok. Starucha, to ona waln臋艂a go kijem, sta艂a nad nim, przygryzaj膮c warg臋.
- Oj, g艂upi艣 ty! - mamrota艂a. - G艂upi艣, synku.
- Ja... 偶yj臋?
S艂ysza艂 co艣 o szoku, o tym, 偶e jakie艣 substancje w m贸zgu hamuj膮 odczuwanie b贸lu nawet wtedy, kiedy ma si臋 obci臋te r臋ce i nogi, ale... Najwyra藕niej by艂 zdrowy. I nawet nie pot艂uk艂 si臋 podczas upadku. Nie m贸g艂 uwierzy膰 swoim zmys艂om. Dalej chcia艂o mu si臋 wymiotowa膰, ale wszystkie inne uczucia by艂y jakby zablokowane. Nie czu艂 w艂a艣ciwie niczego konkretnego.
- A 偶yjesz, 偶yjesz - wymamrota艂a stara z jakim艣 ledwie zrozumia艂ym akcentem. - Nawet taki g艂upek jak ty zas艂uguje na 偶ycie - strzykn臋艂a 艣lin膮. - Nawet tak marne jak twoje.
Pochyli艂a si臋 zatroskana. Po艂o偶y艂a mu r臋k臋 na czole.
- Ja...
Uderzy艂a go kijem w kark. - Dure艅!
- Wpa... wpad艂em dok艂adnie pomi臋dzy ko艂a? - wyst臋ka艂 wreszcie. - Dlaczego nic mnie nie boli?
- G艂upek! - krzykn臋艂a. - G艂upek!!! - nagle 艣ciszy艂a g艂os. - Gdyby艣 by艂 cho膰 tak m膮dry jak te krowy za p艂otem, a ty... eeech! G艂upi艣 synu jak but!
- Wpad艂em pomi臋dzy ko艂a? - ponowi艂 pytanie.
Pokr臋ci艂a g艂ow膮.
- Spr贸buj jeszcze raz - szepn臋艂a. - Zobaczysz, czy kiedykolwiek uda ci si臋 wpa艣膰 „dok艂adnie” pomi臋dzy ko艂a... B臋dziesz widzia艂, jakie to proste - roze艣mia艂a si臋 ochryple. - A raczej niczego ju偶 nigdy nie b臋dziesz widzia艂.
- To... co si臋 sta艂o?
Mamrota艂a co艣 niezbyt zrozumia艂ego. Potem znowu przy艂o偶y艂a mu kijem.
- Chod藕 - zacz臋艂a si臋 wspina膰 po skarpie nasypu.
Og艂upia艂y podni贸s艂 si臋 lekko. Nic go nie bola艂o. Nie mia艂 skr臋conego 偶adnego stawu, 偶adnej z艂amanej ko艣ci. Pomy艣la艂 o swojej 偶onie, o dziecku. W przeciwie艅stwie do tego, co pami臋ta艂 dot膮d, ta my艣l... w艂a艣ciwie po raz pierwszy... nie wywo艂a艂a w nim pragnienia natychmiastowego przegryzienia sobie 偶y艂. Jego biedna 偶ona i biedny synek. Dunn zabi艂 ich kilka dni temu. Jego biedna 偶ona... Nie mia艂a rodziny, nie mia艂a nikogo... No mo偶e poza bratem Ravenem. Ale Ravena Dunn zabi艂 dwa miesi膮ce temu.
Starucha wydosta艂a si臋 na asfalt przy wiadukcie. Jego samoch贸d sta艂 tak, jak go zostawi艂, blokuj膮c ca艂y prawy pas, z ci膮gle pracuj膮cym silnikiem. Stara ruszy艂a w tamt膮 stron臋, mamrocz膮c co艣, chyba przekle艅stwa, je艣li dobrze zrozumia艂, otworzy艂a drzwiczki od strony pasa偶era. Wydawa艂o mu si臋, 偶e by艂y zablokowane. Jak to zrobi艂a? Ach, jego umys艂 szwankowa艂 ostatnio. Odruchowo zaj膮艂 miejsce za kierownic膮. Dziwne, 偶e nic nie przeje偶d偶a艂o t臋dy. Dziwne, 偶e 偶adna ci臋偶ar贸wka nie zmasakrowa艂a jego auta, przecie偶 dwadzie艣cia metr贸w dalej by艂 zakr臋t i drzewa zas艂aniaj膮ce widok.
- No jed藕! - starucha waln臋艂a kijem w desk臋 rozdzielcz膮. Kij ledwie mie艣ci艂 si臋 w 艣rodku.
- Gdzie?
- A gdzie chcesz - wzruszy艂a ramionami. My艣la艂a nad czym艣 w skupieniu.
Co艣 dziwnego dzia艂o si臋 z jego umys艂em. Co艣 blokowa艂o wyrzuty sumienia. Kiedy my艣la艂 o 偶onie, czu艂 jedynie 偶al. Kiedy pami臋膰 wywo艂ywa艂a obraz jego ma艂ego synka, czu艂 jedynie...W艂a艣ciwie nie czu艂 niczego konkretnego. M贸g艂 dzia艂a膰 zupe艂nie sprawnie, m贸g艂 kierowa膰 samochodem, skupi膰 si臋 na prowadzeniu, ale nie m贸g艂 my艣le膰 o tym, co pchn臋艂o go do samob贸jstwa. A w艂a艣ciwie m贸g艂, ale by艂a tam jaka艣 dziwna blokada.
- Ty przyci膮gasz nieszcz臋艣cia - zawyrokowa艂a nagle stara.
- Co?
- Przyci膮gasz nieszcz臋艣cia! - powt贸rzy艂a. - Nie po偶yjesz d艂ugo!
- To akurat wiem... - mrukn膮艂.
Chcia艂a uderzy膰 go kijem, ale z powodu ciasnoty nic z tego nie wysz艂o. Kij by艂 za d艂ugi do wn臋trza samochodu.
- G艂upi艣! - oplu艂a si臋 nagle. Prawd臋 powiedziawszy by艂a ohydna. Pomarszczona, w 艣mierdz膮cym, rozlatuj膮cym si臋 ubraniu, strzykaj膮ca1, 艣lin膮 przy ka偶dym s艂owie, z trz臋s膮c膮 si臋 jak przy chorobie Parkinsona lew膮 r臋k膮... Czu艂 jednak, 偶e co艣 dziwnego kryje si臋 pod t膮 pow艂ok膮.
- G艂upi艣 synku - powt贸rzy艂a ju偶 spokojnie.-To nie twoja wina. Kto艣 lub co艣 ci to zrobi艂o.
- Kto艣 sprawi艂, 偶e przyci膮gam nieszcz臋艣cia? - potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Nie m贸g艂 uwierzy膰, 偶e jedzie, ci膮gle jeszcze 偶ywy, z jak膮艣 przygodnie poznan膮 kobiet膮 tylko dla tego, 偶e kaza艂a mu to zrobi膰.
- Raczej co艣...Ale nie jestem pewna.
- Mo偶e UFO? - usi艂owa艂 zakpi膰, ale chyba nie zrozumia艂a.
Kiwa艂a si臋 w prz贸d i w ty艂.
- Jak ci臋 puszcz臋 - wymamrota艂a - powiesisz si臋 na tym drzewie, kt贸re b臋dzie najbli偶ej. Wi膮偶膮c p臋tl臋 z w艂asnej linki holowniczej - cmokn臋艂a g艂o艣no.
- Prosz臋 pani, ja...
- Cicho niepytany! - warkn臋艂a. Zmarszczy艂a brwi, szepcz膮c co艣 do siebie. - Przy ci膮gasz nieszcz臋艣cia, tak.Tobie trzeba... tobie trzeba...Tak! - strzeli艂a palcami. - O偶enimy ci臋!
Zdenerwowa艂 si臋 nagle.
- S艂uchaj stara... Ja...
- Zabi艂e艣 ich - powiedzia艂a spokojnie. - Taaaaa... - waln臋艂a kijem w szyb臋, ale tym razem chyba niechc膮cy. - 呕onka, dzieciak... Bywa. Przyci膮gasz nieszcz臋艣cia.
Sk膮d wiedzia艂a? Sk膮d wiedzia艂a? Zatka艂o go dokumentnie.
- Wiesz, czego tobie trzeba? Nowej 偶onki. Ale nie zwyk艂ej baby - wymamrota艂a co艣 niezrozumia艂ego. - Wydamy ci臋 za czarownic臋!
Zakl膮艂 szpetnie.
- Za tak膮 ze 艢redniowiecza? Czy z Salem? Z o偶ogiem czy miot艂膮?
Spojrza艂a na niego. On zerkn膮艂 w bok. Dopiero teraz zauwa偶y艂, 偶e ma 艣liczne niebieskie oczy. Oczy uroczne - przysz艂o sk膮d艣 skojarzenie. - Oczy, kt贸re potrafi膮 rzuca膰 uroki. G艂臋bokie, m艂ode, jasne i tak niebieskie, jak lakier jego samochodu. Nieprawdopodobne, niemo偶liwe... oczy, kt贸re s膮 g艂臋bsze ni偶 R贸w Maria艅ski, oczy, kt贸rych ognie s膮 starsze ni偶 piramidy...
- Ty by艣 chcia艂 Star膮 Ropuch臋 ze 艢redniowiecza? - roze艣mia艂a si臋, pokrywaj膮c drobinkami 艣liny wszystko wok贸艂. - Star膮 Ropuch臋? I co ty by艣 z ni膮 robi艂, synku? To偶 taka, je艣li nawet istnieje, owin臋艂aby ci臋 wok贸艂 palca o tak - wykona艂a lew膮 d艂oni膮 kolisty ruch. - On chce Star膮 Ropuch臋! - 艣mia艂a si臋, pluj膮c wok贸艂. - Synku... Spr贸buj otrze藕wie膰!
D艂ugo nie mog艂a si臋 uspokoi膰. Potem jednak zacz臋艂a m贸wi膰.
- G艂uptasie.. Je艣li nawet taka baba jeszcze 偶yje, to ma z tysi膮c lat! - usi艂owa艂a go o艣wieci膰. - Tysi膮c lat. Jest stara, nic ju偶 nie mo偶e... 艁azi sobie z kijem po drogach i wspomina swoich m臋偶czyzn, wszystkie pi臋kne chwile swojego d艂ugiego 偶ycia, wszystkie swoje mi艂o艣ci... Skupia si臋 ju偶 tylko na tym, czego do艣wiadczy艂a, na swoich 艣licznych momentach i... szykuje si臋 do drugiego 偶ycia. Synku, co ty by艣 robi艂 ze Star膮 Ropuch膮? Nie, nie... - mamrota艂a co艣 pod nosem d艂u偶sz膮 chwil臋. - Nie! Tobie trzeba m艂odej dupki! M艂odziutkiego ty艂eczka, kt贸ry ci臋 ogrzeje. Dziewczyny, z kt贸r膮 b臋dziesz mia艂 dzieci i kt贸ra ci臋 ochroni! Ty musisz mie膰 m艂od膮 czarownic臋! Tak膮, kt贸ra pierwszy raz 偶yje! - wyja艣ni艂a.
Dunn poczu艂, 偶e robi mu si臋 ciemno przed oczami. Wariatka! Co on tutaj robi? Powinien teraz... W艂a艣nie, co powinien? Le偶e膰 martwy na torach pod wiaduktem? Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Nie m贸g艂 si臋 skupi膰.
- Gdzie jedziemy? - spyta艂 jak przez sen.
- Do Vegas.
- Ale to nie jest droga doVegas, prosz臋 pani.
- Wprost przeciwnie - wskaza艂a tablic臋 informacyjn膮, kt贸r膮 w艂a艣nie mijali.
Zab艂膮dzi艂 a偶 tak? W amoku, przed pr贸b膮 samob贸jstwa przejecha艂 a偶 taki szmat drogi???
- A... ale po co do Vegas?
- No! Znajd臋 ci m艂odziutk膮 czarownic臋, przecie偶 m贸wi艂am. Ona ci臋 ochroni, bo inaczej nie po偶yjesz d艂ugo... Przyci膮gasz nieszcz臋艣cia, ch艂opcze.
- Czarownic臋... Jezu! Tak膮 od sabat贸w i sp贸艂kowania z Szatanem? - ci膮gle m贸wi艂 jak przez sen. Jakby wszystko, co robi艂, wynika艂o z jakiego艣 lunatycznego przymusu.
- Ty... ty! - znowu zerkn臋艂a na niego. - Ty si臋 za szatana nie bierz! - ostrzeg艂a. - Za ma艂y jeste艣 na niego.
- To on istnieje?
Wzruszy艂a ramionami.
- Nie wiem. Nie jestem wszechwiedz膮ca - milcza艂a d艂u偶sz膮 chwil臋. - Je艣li jednak jest - podj臋艂a po chwili - to... zostaw go w spokoju, g艂upku. Nie on ci to zrobi艂, nie on winny wszelkim nieszcz臋艣ciom. Zostaw go. On si臋 tob膮 nie interesuje, to i ty nie wk艂adaj nosa w jego sprawy!
Raven. Brat jego 偶ony. 艢mieszny, przyjacielski „Jak ci si臋 dupczy moj膮 siostr臋? - spyta艂, kiedy si臋 poznali. Chodzi艂 wtedy z Sue, jeszcze na studiach. Nie wiedzia艂, co mo偶na powiedzie膰 na: „Jak ci si臋 dupczy moj膮 siostr臋?”, „Fajna w 艂贸偶ku chocia偶?”. Zaprzyja藕nili si臋. „Wzi臋艂a ci kiedy艣 do buzi?”. Raven potrafi艂 rwa膰 dziewczyny na ka偶dej imprezie, na przystanku autobusowym, w kinie, w miejskiej toalecie. „Spa艂e艣 z Sue, kiedy mia艂a okres?”. Chodzili razem na kr臋gle. Raven si臋 nie upija艂. M贸g艂 wla膰 w siebie dziesi臋膰 piw i w dalszym ci膮gu wysy艂a艂 kul臋 dok艂adnie tam, gdzie chcia艂. Wyci膮gn膮艂 kiedy艣 Dunna z b贸jki, w kt贸rej mo偶na by艂o straci膰 偶ycie. Dunn zabi艂 go kilka lat p贸藕niej.
Naprawiali instalacj臋 elektryczn膮 w ich gara偶u. Raven sta艂 przy rozbebeszonych kablach, Dunn kl臋cza艂 z wypi臋tym ty艂kiem pod zdezelowanym biurkiem, kt贸re teraz stanowi艂o jego warsztat majsterkowicza. Przestawili je tam, bo nie by艂o miejsca. „Wy艂膮cz pr膮d” - powiedzia艂 Raven. Poniewa偶 pr膮d by艂 wy艂膮czony, Dunn zrozumia艂, 偶e ma go w艂膮czy膰. Krzykn膮艂, 偶e OK. W艂膮czy艂.
Sue dosta艂a histerii. A jego syn Ken (ten od Barbie...Tak bardzo chcia艂, 偶eby to by艂 Ken, ch艂opak Barbie, ale nie... to by艂 jego syn) patrzy艂 w szoku jak Raven, a w艂a艣ciwie trup Ravena sika po nogach pod艂膮czony do napi臋cia. Na jego d偶insach ros艂a mokra plama tak samo, jak na spodniach jego syna. Tyle, 偶e Ken 偶y艂 jeszcze. Przynajmniej wtedy.
Psychoanalityk niewiele pom贸g艂. Nie zd膮偶y艂. Dunn zabi艂 swoje dziecko (wraz z 偶on膮) nied艂ugo potem. Pojechali na grilla. Sue, by膰 mo偶e, zacz臋艂a wychodzi膰 z depresji. W ka偶dym razie zrobili to dla syna. „Barbecue Inn” to by艂y wydzielone stanowiska nad jeziorem, os艂oni臋te wysokim na dwa metry 偶ywop艂otem. Dunn poszed艂 kupi膰 kole. Jaki艣 szczeniak zatrzyma艂 swojego wojskowego jeepa tu偶 obok. „Gdzie tu jest co艣 wolnego, kole艣?”. Dunn pokaza艂. Ju偶 w momencie, kiedy wyci膮ga艂 r臋k臋, zrozumia艂, 偶e przez nieuwag臋, indolencj臋, g艂upot臋 wrodzon膮, roztrzepanie czy z tysi膮ca innych przyczyn wskaza艂 w艂asne stanowisko zamiast tego wolnego obok. W艂a艣nie otwiera艂 usta i cofa艂 r臋k臋, kiedy „kole艣” wdupi艂 gaz do oporu i zaparkowa艂 za 偶ywop艂otem.
To musia艂a by膰 jaka艣 chwila matczyno-synowskiej czu艂o艣ci. Mo偶e Ken wspomnia艂 co艣 o Ravenie? W ka偶dym razie le偶eli pod ko艂ami ci膮gle w obj臋ciach. „Kole艣” zrzyga艂 si臋 na kierownic臋 jeepa. W艂a艣ciciel „Barbecue Inn” dosta艂 zawa艂u, biegn膮c do telefonu. Jaka艣 kobieta bi艂a facet贸w, kt贸rzy zgromadzili si臋 wok贸艂, krzycz膮c: „No zr贸bcie co艣! Przecie偶 jeste艣cie m臋偶czyznami!!!” Jaki艣 bardzo uprzejmy i zatroskany pan dzwoni艂 z kom贸rki. Paramedycy przywie藕li ze sob膮 plastikowe worki. Zast臋pca szeryfa, ryzykuj膮c dalsz膮 karier臋, wyci膮gn膮艂 butelk臋 whisky i usi艂owa艂 upi膰 Dunna. Nie wysz艂o.
Stara obudzi艂a go uderzeniem w twarz. Zasn膮艂? Chryste! Jak m贸g艂 prowadzi膰 samoch贸d, 艣pi膮c? Doje偶d偶ali do Vegas. Bo偶e...Tak szybko? Naprawd臋 spa艂, prowadz膮c? A mo偶e to tylko oszo艂omienie... Trwa艂 jak w stuporze. Wytar艂 艂zy z policzk贸w. P艂aka艂? Nie pami臋ta艂 niczego z ostatnich paru godzin. Zapada艂 zmierzch.
- Tutaj. Tu taj! - Stara wskaza艂a mu kierunek.
- Nie wiem, czy mnie sta膰 na motele w tej cz臋艣ci miasta...
- Spa膰 ci si臋 chce? - u艣miechn臋艂a si臋 lekko.-A nie udusisz si臋 w nocy poduszk膮?
Pos艂usznie skr臋ci艂 w ulic臋, kt贸r膮 wskaza艂a. Zaparkowa艂 tam, gdzie chcia艂a. „Szpital dla przewlekle chorych, czyjego艣 tam imienia, jakiej艣 tam fundacji” g艂osi艂 napis na wej艣ciu, kt贸re starucha otworzy艂a kijem. Sanitariusz usi艂owa艂 zagrodzi膰 im drog臋. By膰 mo偶e chcia艂 spyta膰, po co tu przyszli. Nie otrzyma艂 swojej szansy.
- Prowad藕 do pokoju! - nakaza艂a stara. Nie wymieni艂a ani numeru, ani nazwiska, ani nawet pi臋tra.
Piel臋gniarz poprowadzi艂 ich do windy.
- Zaraz przyjdzie lekarz - oznajmi艂.
- Wiem - uci臋艂a stara. Telefonowa艂a z drogi jak spa艂? Zaraz. Jak to spa艂? Po prostu si臋 zamy艣li艂. Nie mog艂a telefonowa膰.
Dunn odetchn膮艂 g艂臋boko. Zdawa艂o mu si臋, 偶e 艣ni. Strzeli艂 si臋 d艂oni膮 w policzek, piel臋gniarz nie obejrza艂 si臋 nawet. Otworzy艂 drzwi na w艂a艣ciwym pi臋trze i nie zadawa艂 偶adnych pyta艅. Stara podesz艂a wprost do starszego m臋偶czyzny w kitlu, kt贸ry czeka艂 pod drzwiami izolatki.
- Doktor Bernstein - przedstawi艂 si臋. - Pa艅stwo byli um贸wieni, prawda?
- Taaaaaa... otwieraj synku! - stara 艂upn臋艂a kijem w bia艂e, wzmocnione specjalnie drzwi.
Bernstein otworzy艂, nie pytaj膮c o nic. Dunn strzeli艂 si臋 znowu w policzek.
W 艣rodku, w pomieszczeniu wielko艣ci mo偶e szkolnej 艂awki, na brzegu malutkiego 艂贸偶eczka siedzia艂a dziewczyna. Mia艂a d艂ugie blond w艂osy. Patrzy艂a t臋po przed siebie, idealnie nieruchoma. 艢lina 艣cieka艂a jej z k膮cika ust, kapi膮c na nieskaziteln膮, szpitaln膮 koszul臋.
- To Marysha Borowski - wyja艣ni艂 Bernstein. - Nie potrafi m贸wi膰, nie wie, co si臋 z ni膮 dzieje - wymieni艂 kilka schorze艅, o kt贸re j膮 podejrzewa艂. Wszystkie po 艂acinie. - Ro艣linka - zako艅czy艂 bardziej zrozumiale.
- No! - starucha trzepn臋艂a dziewczyn臋 w g艂ow臋 tak, 偶e 艣lina pociek艂a jej po brodzie. - Fajna, co?
Dunn potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Pytanie by艂o najwyra藕niej skierowane do niego.
- Fajn膮 ci Po艂eczk臋 zna艂az艂am, nie? - Stara by艂a wyra藕nie zadowolona. - M艂oda, 艣liczna! B臋dziesz z niej mia艂 pociech臋!
Odkaszln膮艂. Jezu...
- No - zebra艂 si臋 w sobie i zakpi艂. - Przynajmniej nie b臋dzie trajkota膰 nad g艂ow膮.
Starucha przyj臋艂a to za dobr膮 monet臋.
- No pewnie. Przecie偶 niemowa - roze艣mia艂a si臋. - Ale ci si臋 trafi艂o. Jak 艣lepej kurze ziarno! - by艂a zadowolona z siebie jak szlag. - 艢liczna, prawda? - podnios艂a dziewczynie brod臋 palcem. Ta poddawa艂a si臋 oboj臋tnie jak ka偶da ro艣linka.
- Mmmm... Co pani chce zrobi膰? - spyta艂 Dunn.
- O偶eni膰 was - zdziwi艂a si臋 stara jego niewiedz膮. - No przecie偶...- nagle zrozumia艂a i 艣ciszy艂a g艂os. - No przecie偶 to normalnie czarownica! M艂oda, 艂adna, nawet jeszcze nie wie, kim jest - patrzy艂a wyczekuj膮co, ale najwyra藕niej nie do czeka艂a si臋 tego, co spodziewa艂a si臋 zobaczy膰 na jego twarzy. - Pierwszy raz 偶yje! - doda艂a wyja艣niaj膮co. - Silna jak w贸艂!
Dunn prze艂kn膮艂 艣lin臋.
- Mam si臋 o偶eni膰... z ni膮? - spyta艂 lekko przestraszony.
Stara straci艂a cierpliwo艣膰. Podnios艂a dziewczyn臋 z 艂贸偶ka, ci膮gn膮c za rami臋. Nie podejrzewa艂 jej o tak膮 si艂臋. Potem klepn臋艂a Marysh臋 w ty艂ek. Mocno.
- Widzisz? Ani drgn臋艂a! - u艣miechn臋艂a si臋 zadowolona. - Silna jak w贸艂, m贸wi臋! Nie mog膮c doczeka膰 si臋 jakiejkolwiek reakcji, zwr贸ci艂a si臋 do Bernsteina. - A ty synku za艂atw te wszystkie papiery, wiesz...
- Jakie papiery? - szepn膮艂 zszokowany doktor.
- No te wszystkie, wiesz...Ten pan bierze na siebie opiek臋 nad tym dzieckiem. Powinno si臋 uda膰. Spadnie wam z g艂owy koszt jej utrzymania. No rusz si臋! - krzykn臋艂a zdenerwowana nagle. Wyra藕nie mia艂a problemy ze swoj膮 osobowo艣ci膮.
Bernstein patrzy艂 na ni膮 z, delikatnie m贸wi膮c, dziwnym wyrazem twarzy. Stara, w艣ciek艂a, zbli偶y艂a swoj膮, twarz do jego twarzy.
- Za艂atw papiery - szepn臋艂a, patrz膮c mu prosto w oczy. - Pomog臋 ci.
Zawr贸ci艂 jak we 艣nie. Wyszed艂 na korytarz i cz艂api膮c nienaturalnie jak prawdziwy lunatyk, ruszy艂 do swojego biura.
- Ach... z tymi m臋偶czyznami to zawsze tyle zachodu - stara podesz艂a do stoj膮cej ci膮gle w tej samej pozycji dziewczyny i zadar艂a jej szpitaln膮 koszul臋, obna偶aj膮c j膮 a偶 do 偶eber. - Patrz, jakie ma biodra - powiedzia艂a z wyra藕n膮 fascynacj膮. - Urodzi ci mn贸stwo dzieci! - podnios艂a r臋ce i rozchyli艂a dziewczynie koszul臋, tym razem u g贸ry. - Patrz, jakie ma piersi! Uuuuuch! Ilu chcesz mie膰 syn贸w? Co? Nic si臋 nie b贸j... wykarmi ci wszystkich!
- Prosz臋 pani, ja... - Dunn usi艂owa艂 rozerwa膰 barier臋 p贸艂 snu, p贸艂 stuporu, kt贸ra zaciska艂a si臋 wok贸艂 niego. - Ja... - nie wiedzia艂, co chce powiedzie膰.
- Dziecko - stara spojrza艂a na niego smutno. - 艢ci膮gasz nieszcz臋艣cia jak piorunochron. A ona ci臋 obroni. Inaczej nie b臋dziesz 偶y艂 ju偶 po dw贸ch dniach!
- Ja...ja... - nie m贸g艂 utrzyma膰 g艂owy w pionie. - Ja nie chc臋, bo...
- Kotku... nie ty jeste艣 winny temu, co ci zrobiono. Nie wiem, co si臋 sta艂o. Nie wiem, kto lub co ci to zrobi艂o. Nie mam poj臋cia, dlaczego. Ale uwierz mi. Szans臋 prze偶ycia masz tylko z ni膮.
Czkn臋艂a g艂o艣no.
- Ja ju偶 stara. Ja ju偶 odchodz臋. Tylko ona mo偶e ci臋 obroni膰. Tylko ona. Podesz艂a bli偶ej. Wiedzia艂, co si臋 stanie. Zobaczy艂 te jej idealnie niebieskie oczy. Odp艂ywa艂.
- Je艣li zrezygnujesz, to ju偶 po chwili rozwalisz to okno i podetniesz sobie 偶y艂y pierwszym lepszym kawa艂kiem szk艂a - powiedzia艂a cicho. - Ja ci臋 nie ochroni臋 d艂u偶ej. Ja ju偶 odchodz臋. Ale pami臋taj o jednym. Nawet Szatan nie jest tak膮 艣wini膮, 偶eby robi膰 ludziom co艣 takiego, co zrobiono tobie. Pami臋taj, boja nied艂ugo b臋d臋 musia艂a odej艣膰. Masz szans臋 tylko z ni膮! I ze swoj膮 c贸rk膮, ch艂opcze...
- Nie mam c贸rki - nie wiedzia艂 ju偶, czy zdo艂a艂 to powiedzie膰, czy tylko usi艂owa艂.
- Masz - szepn臋艂a stara. - Ju偶 masz. Od chwili, kiedy tu przyszed艂e艣.
Mrugn臋艂a tym swoim b艂臋kitnym, urocznym okiem.
- Historia si臋 zacz臋艂a...
Bernstein wr贸ci艂 mniej wi臋cej po godzinie.
- Niemo偶liwe - krzykn膮艂 ju偶 od progu. - Dzisiaj wszyscy do mnie 偶yczliwie nastawieni. Dzwoni臋 gdziekolwiek, a tam... sprawa za艂atwiona... Uwierzycie pa艅stwo? To m贸j szcz臋艣liwy dzie艅! Chyba zagram na loterii.
Stara 艂ypn臋艂a na niego spod oka.
- Dzisiaj lepiej nie graj - szepn臋艂a. Ale chyba nie dos艂ysza艂.
- Wie pani, ile trwa za艂atwienie formalno艣ci? - perorowa艂 wstrz膮艣ni臋ty.
- Godzin臋?
- No, co pani! - zdenerwowa艂 si臋 nagle.- Normalna procedura to w najlepszym wypadku kilka miesi臋cy. I dziesi膮tki komisji, kt贸re badaj膮...
Stara u艣miechn臋艂a si臋. Bernstein urwa艂 nagle. Rozlu藕ni艂 krawat i rozpi膮艂 ko艂nierzyk.
- Bo... na szcz臋艣cie okaza艂o si臋, 偶e ju偶 wcze艣niej pani Borowski przyznano... - kontynuowa艂, ale ju偶 bez przekonania.
- Ciiiiii - stara przy艂o偶y艂a palec do ust.
- No w艂a艣nie - g艂owa lekarza opada艂a coraz ni偶ej. Poderwa艂 j膮 jeszcze, ale za to nie m贸g艂 utrzyma膰 w pionie. - Bo jest pi膮tek - szepta艂. - Wieczorem. A wszyscy, do kt贸rych dzwoni艂em, byli jeszcze w swoich biurach. I od razu podejmowali...
- Ciiiii...
Stara szarpn臋艂a dziewczyn臋 za w艂osy i zacz臋艂a ci膮gn膮膰 na korytarz.
- Jezu...-Dunn jakby nagle si臋 ockn膮艂. - Przecie偶 nie wyprowadzi jej pani tak na ulic臋.
Starucha podrapa艂a si臋 w czubek nosa.
- No - przyzna艂a mu po chwili racj臋. - Skombinujmy co艣 do ubrania - rozejrza艂a si臋 wok贸艂. - O - zerkn臋艂a na Bernsteina, kt贸rego g艂owa chwia艂a si臋 na prawo i lewo. - To si臋 nada.
Zacz臋艂a 艣ci膮ga膰 z niego kitel.
- Jezu...Jezu. Co my wyrabiamy? Jezus.
- Ach...je艣li my艣lisz, 偶e Jezus zejdzie tu, 偶eby osobi艣cie zaprotestowa膰 przeciwko kradzie偶y, to nic si臋 nie b贸j - uspokoi艂a go. - Nie zejdzie - usi艂owa艂a na艂o偶y膰 dziewczynie fartuch. - No pom贸偶 mi nareszcie!
Z pewnym trudem naci膮gn臋li na dziewczyn臋 lekarski fartuch. Starucha wzi臋艂a od nieprzytomnego Bernsteina teczk臋, kt贸r膮 przyni贸s艂 i otworzy艂a drzwi na korytarz.
- No chod藕 - poci膮gn臋艂a Marysh臋 za w艂osy i zwr贸ci艂a si臋 do Dunna. - Kto艣 si臋 ni膮 opiekowa艂. Sprawd藕, kto.
Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Pos艂usznie jednak zacz膮艂 przegl膮da膰 dokumenty z teczki. Jasny szlag! Jak m贸g艂 to robi膰? Na p贸艂 u艣piony i jednocze艣nie ch艂odno analizuj膮cy to, co mia艂 przed oczami.
- Niczego tu nie ma prosz臋 pani - zamkn膮艂 teczk臋, zanim jeszcze dotarli do windy. - Znalaz艂em jedynie nazwisko adwokata, kt贸ry chyba kiedy艣 reprezentowa艂 jej sprawy.
- Sprowad藕 go - stara usi艂owa艂a kijem otworzy膰 drzwi windy.
Pom贸g艂 jej, przyciskaj膮c odpowiedni guzik. Nie by艂o mo偶liwo艣ci zadzwonienia st膮d gdziekolwiek. Nie mia艂 pod r臋k膮 ksi膮偶ki telefonicznej, tym bardziej nie by艂o jej w kabinie windy. Postara艂 si臋 zapami臋ta膰 nazw臋 kancelarii.
Stara, kiedy otworzy艂 ju偶 drzwi auta, usi艂owa艂a wepchn膮膰 Marysh臋 na tylne siedzenie, ale wyra藕nie jej nie sz艂o. Dunn chcia艂 otworzy膰 z drugiej strony, wej艣膰 i poci膮gn膮膰 j膮 jako艣, ale stara zrezygnowa艂a.
- Otwieraj baga偶nik - zakomenderowa艂a.
- Jezu... Co?
- No t臋 klap臋 z ty艂u - hukn臋艂a w ni膮 kijem.
Pos艂usznie otworzy艂. Wsadzili dziewczyn臋 do baga偶nika i zatrzasn臋li. Wyje偶d偶aj膮c na g艂贸wn膮 ulic臋, my艣la艂 o patrolach policji. A jak b臋d膮 w okularach? Ciekawe, czy jego towarzyszce podr贸偶y przeszkadza艂y okulary? Czy potrafi sprawi膰, 偶eby policjant je zdj膮艂? I... Prrrrrr... Czy to jest czarownica? Ca艂e szcz臋艣cie co do jednego: m贸g艂 co prawda analizowa膰 fakty, ale nie mia艂 w sobie 偶adnych uczu膰. 呕adnych, ani strachu, ani 偶alu, ani mo偶liwo艣ci odczuwania cho膰by zdenerwowania. Jak po znieczuleniu m贸zgu, je艣li taki zabieg jest oczywi艣cie w og贸le mo偶liwy.
- Tutaj...Tutaj! - stara wskazywa艂a mu kierunek.
Zatrzymali si臋 pod hm... Pa艂acem 艢lub贸w. Na szcz臋艣cie (Jezu, naprawd臋 pomy艣la艂 „na szcz臋艣cie”?) to by艂o Vegas. Wysiedli przed roz艣wietlon膮 jakim艣 tysi膮cem 偶ar贸wek kanciap膮. Stara otworzy艂a drzwi pchni臋ciem swojego kija. Nie sprawia艂a wra偶enia zdziwionej dos艂ownie spowitym we wszelkiej ma艣ci r贸偶owo艣ci wn臋trzem. Nie zrobi艂 na niej wra偶enia r贸wnie偶 w艂a艣ciciel ubrany jak stara lesbijka - niby garnitur, ale r贸偶owy jak ca艂a reszta, z mas膮 koronek.
- Czy tu mo偶na szybko wzi膮膰 艣lub? - spyta艂a.
- Po to w艂a艣nie jeste艣my.
- No to na co pan czeka? - warkn臋艂a. - Do roboty!
- Musz臋 mie膰 pa艅stwa nazwiska na kartce - u艣miechn膮艂 si臋 wymuszenie. Demonstracyjnie stara艂 si臋 da膰 do zrozumienia, 偶e nawet tak dziwna para nie stanowi 偶adnego problemu.
Starucha jednak te偶 zrozumia艂a.
- Ty g艂upku! - wrzasn臋艂a. - Ty my艣lisz, 偶e ja z nim???! Ty... - dos艂ownie chwile dzieli艂y j膮 od zrobienia czego艣 gorszego ni偶 gro偶enie kijem. Opanowa艂a si臋 jednak i zwr贸ci艂a do Dunna. - Wyci膮gnij pann臋 m艂od膮 z baga偶nika i mo偶emy zaczyna膰.
Dunn odszed艂 na chwiejnych nogach. W艂a艣ciciel oniemia艂. Ale najgorsze by艂o dopiero przed nim. Jak zobaczy艂 Marysh臋, bos膮, w szpitalnej koszuli i kitlu ze stetoskopem, ze 艣lin膮 kapi膮c膮 z ust i nieprzytomnym wzrokiem, wyra藕nie cofn膮艂 si臋 do telefonu. Starucha po艂o偶y艂a sw贸j kij na s艂uchawce.
- Ty s艂uchaj... - szepn臋艂a. - Ja ci nic chc臋 robi膰 nic gorszego ani zmusza膰, bo mo偶e wtedy 艣lub by艂by niewa偶ny. Zr贸b, co masz zrobi膰, i id藕 do kasyna. Zagraj, to ci臋 wynagrodz臋, ale inaczej...
Gro藕ba w jej g艂osie podzia艂a艂a wyra藕nie. Cofn膮艂 si臋. Przeszli do pomieszczenia, gdzie czekali wynaj臋ci 艣wiadkowie, para staruszk贸w. By艂a tam jeszcze kobieta, jak wszystko ca艂a r贸偶owa. Chyba mia艂a obs艂ugiwa膰 magnetofon. Dunn napisa艂 na kartce ich nazwiska. Nic m贸g艂, po prostu nie m贸g艂 si臋 przeciwstawi膰 temu, co dzia艂o si臋 wok贸艂. W艂a艣ciciel prze艂kn膮艂 艣lin臋.
- J.T. „Dunn” Myers... czy chcesz poj膮膰 za 偶on臋 tu obecn膮 doktor Izaak Bernstein? Tfu! - wyra藕nie zapatrzy艂 si臋 na plakietk臋 ci膮gle przypi臋t膮 do kitla. - Przepraszam... czy chcesz poj膮膰 za 偶on臋 - zerkn膮艂 na kartk臋 - Ma... Marys... Maryshij臋 Bor... Borowski?
- Tak - powiedzia艂 Dunn. Nie m贸g艂 powiedzie膰 niczego innego.
- Maryshiiija Borowski, czy chcesz poj膮膰...
- No chce, chce! - przerwa艂a mu stara. - Nie widzisz, 偶e dziewczyna a偶 rwie si臋 do 艣lubu? - by艂a wyra藕nie zniecierpliwiona. - Dawaj dalej!
M臋偶czyzna w r贸偶owym garniturze prze艂kn膮艂 艣lin臋. Znowu zerkn膮艂 na telefon. Po chwili jednak „na mocy danego mu prawa” og艂osi艂 ich ma艂偶e艅stwem. 艢wiadkowie z艂o偶yli podpisy. Kobieta w艂膮czy艂a ta艣m臋 z jak膮艣 radosn膮 melodi膮.
- Dobra jest! - starucha wygl膮da艂a na zadowolon膮. - To teraz pom贸偶 panu m艂odemu w艂o偶y膰 偶on臋 do baga偶nika, a potem mo偶esz i艣膰 do kasyna zagra膰 o du偶膮 stawk臋 - nie mia艂a ju偶 偶adnych opor贸w i... popatrzy艂a mu g艂臋boko w oczy.
Kiedy chwil臋 p贸藕niej z now膮 偶on膮 w baga偶niku jecha艂 przez miasto, starucha po raz pierwszy nie wskazywa艂a mu drogi.
- Wybierz jaki艣 motel, na kt贸ry ci臋 sta膰 - mrukn臋艂a.
- Nie zaczarujesz nam cho膰by Hiltona? - usi艂owa艂 zakpi膰.
- Chcesz zwraca膰 powszechn膮 uwag臋?
Nie wiedzia艂, co o niej my艣le膰. Nawet jakby m贸g艂. Prawie w p贸艂 godziny p贸藕niej zatrzyma艂 si臋 przed motelem na przedmie艣ciach. Wyj臋li Marysh臋 z baga偶nika.
W艂a艣ciciel spelunki, kt贸r膮 wybrali, widzia艂 ju偶 chyba lepsze numery. Nawet nie drgn臋艂a mu powieka. Bosa wariatka w kitlu, starucha i m臋偶czyzna o wygl膮dzie trupa to doprawdy nic w por贸wnaniu z tym zielonym facetem, co kwitowa艂 w zesz艂ym tygodniu, puszczaj膮c ba艅ki nosem. Tu musia艂 si臋 kocha膰 Al Capone z boskim Elvisem... Zanim doszli do swojej kanciapy, dwukrotnie zaproponowano im kupno narkotyk贸w.
- Dobrze wybra艂e艣 - pochwali艂a go stara, kiedy ju偶 posadzili Marysh臋 na wielkim, skrzypi膮cym 艂贸偶ku. - Dobre miejsce!
- Dop贸ki nie przyjdzie policja - za偶artowa艂.
- Nie przyjdzie - potraktowa艂a go powa偶nie. - Ja musz臋 ju偶 i艣膰... Puszcz臋 ci臋.
- Prosz臋?
- Puszcz臋 ci臋 - powt贸rzy艂a. Patrzy艂a mu prosto w oczy, ale to nie by艂o to, czego m贸g艂 si臋 po niej spodziewa膰. Po prostu patrzy艂a.- Zrobi艂am, co mog艂am. Teraz ona - wskaza艂a na patrz膮c膮 t臋po w 艣cian臋 Marysh臋.
Nagle zrobi艂a si臋 jaka艣 taka normalna. Jej oczy nie 艣wieci艂y ju偶 dziwnym blaskiem. Nie by艂y nawet niebieskie. Wydawa艂a si臋 w tej chwili ca艂kiem zwyczajn膮, upierdliw膮, bardzo star膮 kobiet膮.
- Masz szans臋 - szepn臋艂a. Ledwie m贸g艂 j膮 zrozumie膰, tak be艂kota艂a. - Mam na dziej臋, 偶e prze偶yjesz. Mam nadziej臋, 偶e dowiesz si臋... - spojrza艂a na niego uwa偶nie. - Pod 偶adnym pozorem nie opuszczaj 偶ony - podnios艂a palec ostrzegawczo. - Zr贸b jej du偶o dzieci. I pami臋taj o jednym... Masz teraz w r臋kach straszliw膮 bro艅.
Drgn膮艂 zaskoczony.
- Masz w r臋kach straszliw膮 bro艅 - powt贸rzy艂a. - Straszliw膮, potworn膮, upiorn膮. Ostateczn膮! B膮d藕 uczciwy. Nie wykorzystaj jej przeciwko innym ludziom.
Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. O co jej chodzi艂o? Jego znieczulony m贸zg nie dzia艂a艂 za dobrze tego dnia.
- Wykorzystaj j膮 do walki z tym czym艣. Tylko do tego...- powieki nagle opad艂y jej na oczy, a kiedy po sekundzie podnios艂y si臋 znowu, t臋cz贸wki by艂y tak strasznie niebieskie, tak m艂ode i tak stare zarazem. - Puszczam ci臋 - mrukn臋艂a stara. - Musz臋 i艣膰 i za艂atwi膰 to, 偶eby ci臋 nie 艣cigali ci wszyscy od szpitali i opieki... jak ju偶 si臋 obudz膮.
Teraz wydawa艂a si臋 sama podlega膰 jakim艣 somnambulicznym wp艂ywom.
- Nie opuszczaj jej - powtarza艂a. - Musisz si臋 dowiedzie膰. Musisz si臋 broni膰.
- Kupi臋 sobie karabin maszynowy - usi艂owa艂 za偶artowa膰.
- Masz bro艅 tysi膮c razy bardziej zab贸jcz膮 ni偶 karabin maszynowy - u艣miechn臋艂a si臋 smutno. - Powodzenia.
Jej oczy b艂ysn臋艂y jeszcze raz i zgas艂y nagle. By艂y stare, brzydkie, przezroczyste i zaropia艂e. Stara, chora kobieta odwr贸ci艂a si臋 powoli i odesz艂a, podpieraj膮c si臋 kijem.
Sta艂 d艂ugo w otwartych drzwiach swojego pokoju. Dealerzy z naprzeciwka patrzyli na niego, wymieniaj膮c ciche uwagi, ale 偶aden go nie zaczepi艂. Wiecz贸r przerodzi艂 si臋 w noc, a Dunn sta艂, nie wiedz膮c, co my艣le膰 o tym wszystkim. Wreszcie zamkn膮艂 drzwi.
Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Powoli wraca艂a mu zdolno艣膰 do odczuwania czegokolwiek. W co on si臋 da艂 wrobi膰? Znieczulenie m贸zgu najwyra藕niej mija艂o.
Wyj膮艂 spod toaletki ksi膮偶k臋 telefoniczn膮. D艂u偶sz膮 chwile przewraca艂 bezmy艣lnie kartki. Potem odnalaz艂 numer kancelarii adwokackiej, kt贸rej nazw臋 zapami臋ta艂 z papier贸w doktora Bernsteina. Wystuka艂 numer. W biurze odezwa艂 si臋 automat, ale na tyle „inteligentny”, 偶e poda艂 numer domowy. Dunn wystuka艂 now膮 kombinacj臋 cyfr.
Tym razem odezwa艂 si臋 cz艂owiek.
- Je艣li nie masz wa偶nej sprawy, to lepiej od艂贸偶 s艂uchawk臋 - w zm臋czonym g艂osie zabrzmia艂a wyra藕na gro藕ba.
- Dunn Myers - przedstawi艂 si臋. - W艂a艣nie przej膮艂em opiek臋 nad pani膮 Marysh膮 Borowski. Czy to co艣 panu m贸wi?
- Greg Malansky - us艂ysza艂 w odpowiedzi. - Owszem. Gdzie pan jest?
Dunn z trudem przypomnia艂 sobie adres motelu.
- Dobrze. Zaraz u pana b臋d臋.
Od艂o偶y艂 s艂uchawk臋 oszo艂omiony. W co w艂a艣ciwie da艂 si臋 wrobi膰? Nagle przysz艂a mu do g艂owy my艣l, 偶e starucha to matka Maryshi. Przypadkowo by艂a 艣wiadkiem jego samob贸jczej pr贸by. Wykorzysta艂a j ego stan, 偶eby zapewni膰 opiek臋 swojej niedorozwini臋tej c贸rce... naprawd臋 m贸g艂 ju偶 my艣le膰 i odczuwa膰 cokolwiek. Pomy艣la艂 o 偶onie i swoim synku. Czu艂 偶al, czu艂 mi艂o艣膰, czu艂 si臋 winny... ale... po raz pierwszy od dnia ich 艣mierci nie mia艂 ochoty sko艅czy膰 ze sob膮. natychmiast. Co go op臋ta艂o? Przypomnia艂 sobie sw贸j skok z wiaduktu pod poci膮g. Jakim cudem prze偶y艂? Dreszcze przebiega艂y mu po plecach.
Podszed艂 do dziewczyny siedz膮cej nieruchomo na brzegu 艂贸偶ka. Dok艂adnie w tej samej pozycji, w kt贸rej j膮 zostawili. Poci膮gn膮艂 j膮 za r臋k臋. Wsta艂a. Zamar艂a jak pos膮g, patrz膮c ci膮gle w ten sam punkt. Popchn膮艂 lekko, zrobi艂a krok i znowu zamar艂a. Chwyci艂 j膮 za rami臋, odwr贸ci艂 i ruszy艂 kilka kork贸w. Pos艂usznie sz艂a za nim. Kiedy si臋 zatrzyma艂 ona zatrzyma艂a si臋 r贸wnie偶. Ok. Zrobi艂 jeszcze kilka test贸w. Dziewczyna mog艂a chodzi膰, kiedy si臋 j膮 prowadzi艂o, mog艂a usi膮艣膰, po艂o偶y膰 si臋 i wsta膰 na powr贸t - w艂a艣ciwie sama, trzeba by艂o tylko j膮 poci膮gn膮膰. Wyj膮艂 z torby czekoladowy baton, jedyn膮 rzecz do jedzenia, kt贸r膮 mia艂 przy sobie. Rozerwa艂 opakowanie i w艂o偶y艂 jej baton do r臋ki. Zacisn臋艂a palce.
- No jedz!
Nic. Najmniejszego ruchu. Usi艂owa艂 podnie艣膰 r臋k臋 do ust. Owszem trzyma艂a podniesion膮 d艂o艅, tak jak j膮 zostawi艂. Czekolada rozpuszcza艂a si臋 powoli. Zabra艂 baton, wyczy艣ci艂 jej r臋k臋 chusteczk膮. Potem otworzy艂 jej palcem usta, w艂o偶y艂 baton i... Ugryz艂a. Zacz臋艂a 偶u膰. Chocia偶 tyle... Zerkn膮艂 na zegarek i przestraszy艂 si臋 nagle. Szlag! Je艣li ten adwokat b臋dzie punktualny, to zobaczy dziewczyn臋 w kitlu i zadzwoni do szpitala.
Wybebeszy艂 swoj膮 torb臋. Potem zdj膮艂 z niej kitel i koszul臋. Szlag. Rzeczywi艣cie by艂a 艂adna... ale co z tego? Z trudem uda艂o mu si臋 na艂o偶y膰 jej swoje d偶insy, musia艂 kilka razy zawin膮膰 nogawki, 偶eby odnale藕膰 stopy dziewczyny. Z koszul膮 posz艂o 艂atwiej. Natomiast jego bluza si臋ga艂a jej prawie do kolan. Ale najgorzej by艂o z butami. W jego najmniejszych, obcis艂ych, sportowych Trekach stopy dziewczyny dos艂ownie p艂ywa艂y. A kiedy wype艂ni艂 je z przodu zmi臋tymi w kulki kleenexami... wygl膮da艂a jak Pinokio.
Ledwie zd膮偶y艂 ukry膰 w torbie szpitalny kitel, kiedy kto艣 zapuka艂 do drzwi.
Greg Malansky mia艂 ju偶 pod sze艣膰dziesi膮tk臋. By艂 wysokim, do艣膰 grubym m臋偶czyzn膮, w szarym, znoszonym garniturze. Poda艂 r臋k臋 Dunnowi i otar艂 zroszone potem czo艂o. Zerkn膮艂 ze dwa razy na Marysh臋, zanim usiad艂 w fotelu z wystrz臋pionym pokryciem, k艂ad膮c sobie na kolanach staromodn膮, sk贸rzan膮 teczk臋.
- Przej膮艂 pan opiek臋 nad pani膮 Borowski - ni to spyta艂, ni stwierdzi艂 oficjalnie. - Czy m贸g艂bym zobaczy膰 jaki艣 dokument?
Dunn przygryz艂 wargi. Teczka z faksami zosta艂a zniszczona w szpitalu. Jak starucha wyobra偶a艂a sobie ich dalsze funkcjonowanie w opartym na dokumentach 艣wiecie.
- Prawd臋 powiedziawszy ona...jest teraz moj膮 偶on膮 - pokaza艂 prawnikowi jedyny oficjalny papier, jaki mia艂, akt ma艂偶e艅stwa.
Malansky ledwie zerkn膮艂.
- Mam nadziej臋, 偶e jeste艣 uczciwym cz艂owiekiem Dunn. 呕e to nie jaka艣 afera z odszkodowaniami, ani nic w tym stylu... - przez chwil臋 patrzyli sobie w oczy. - Zreszt膮 i tak nie mog臋 sprawdzi膰 - u艣miechn膮艂 si臋 wymuszenie. - Jakby艣 kr臋ci艂 lewy biznes, to by艣 mnie nie wezwa艂, prawda?
Dunn wzruszy艂 ramionami.
- Chcia艂bym si臋 czego艣 o niej dowiedzie膰 - mrukn膮艂.
Malansky otworzy艂 swoj膮 sk贸rzan膮 teczk臋.
- Niewiele ci pomog臋 - ostrzeg艂. - Opini臋 lekarzy na pewno znasz. Przypadek jest beznadziejny - znowu zerkn膮艂 na dziewczyn臋. - Co do jej historii r贸wnie偶 niewiele wiem. Chocia偶 ode mnie si臋 zacz臋艂o.
Dunn spojrza艂 pytaj膮co.
- Dok艂adnie czterna艣cie lat temu kto艣 zadzwoni艂 do moich drzwi. Kiedy otworzy艂em, sta艂a tam ju偶 tylko dziewczynka z nieobecnym wyrazem twarzy. Kto艣 na czole napisa艂 jej d艂ugopisem: „Marysha Borowski”. Na prawym przedramieniu mia艂a wykonany r贸wnie偶 d艂ugopisem kr贸tki list: „Prosz臋 si臋 ni膮 zaopiekowa膰, ze mn膮 grozi jej straszne niebezpiecze艅stwo. Niech pan jej pomo偶e, prosz臋!”. Do lewego przedramienia mia艂a przyklejone plastrem prawie czterna艣cie tysi臋cy dola r贸w. W got贸wce, ma si臋 rozumie膰.
Malansky westchn膮艂 nagle.
- Nie ma pan jakiego艣 drinka?
Dunn zaprzeczy艂 ruchem g艂owy.
- W tym motelu chyba nie istnieje obs艂uga pokojowa - mrukn膮艂. Prawnik skin膮艂 g艂ow膮. Podj膮艂 swoj膮 opowie艣膰.
- By艂a ma艂膮, bardzo zadban膮 dziewczynk膮. Szybko odkry艂em, 偶e by艂o z ni膮 co艣 me tak. Nie m贸wi艂a, by艂a jak martwa, mog艂a i艣膰, je艣li si臋 j膮 prowadzi艂o za r臋k臋, mog艂a usi膮艣膰 i je艣膰, je艣li w艂o偶y艂o jej si臋 pokarm do ust. Eeeee... By艂a bardzo zadbana - powt贸rzy艂. Nie mia艂a na sobie kosztownego ubrania, ale wszystko by艂o bardzo czyste i starannie wyprasowane. Mia艂a we w艂osach... tak膮 wielk膮 kokard臋... - Malansky podrapa艂 si臋 w czubek nosa. - Oczywi艣cie zawiadomi艂em policj臋. Ma艂膮 poddano szczeg贸艂owym badaniom lekarskim. Specjali艣ci s膮dowi orzekli, co nast臋puje - prawnik wyj膮艂 z teczki nowy dokument. - Dziewczynka ma cztery, pi臋膰 lat, jest cofni臋ta w rozwoju... nie b臋d臋 wymienia艂 licznych schorze艅 umys艂owych, kt贸re z niewielkim prawdopodobie艅stwem stwierdzili... by艂a dobrze od偶ywiona, czysta, zadbana. Nie stwierdzono 偶adnych 艣lad贸w zn臋cania si臋, molestowania czy bicia, by艂a dziewic膮... Jedyny 艣lad ingerencji zewn臋trznej to usuni臋cie, a raczej zniszczenie jej strun g艂osowych. Ale to nie by艂 skalpel ani tym bardziej n贸偶 kuchenny. Wygl膮da艂y jak spalone, mo偶e laser, mo偶e... przypomn臋, 偶e m贸wimy o czasach sprzed czternastu lat. Trudno wyobrazi膰 sobie, 偶e kto艣 mia艂 wtedy chirurgiczny laser u siebie w gara偶u... W艂a艣ciwie nie wiadomo, co si臋 z ni膮 sta艂o. Jak m贸wi臋, by艂a dobrze od偶ywiona. Analiza tre艣ci 偶o艂膮dka i paru innych rzeczy wykaza艂a obecno艣膰 warzyw, tabletek witaminowych i czekolady. Najprawdopodobniej wychowywa艂a j膮 wi臋c rodzina wegetaria艅ska. Kto艣 dawa艂 jej cukierki.
Malansky znowu otworzy艂 torb臋 i wyj膮艂 z niej szeleszcz膮c膮 torebk臋, najprawdopodobniej kupion膮 w markecie po drodze tutaj. Rozerwa艂 celofan. Podni贸s艂 si臋 z fotela i w艂o偶y艂 cukierek do ust dziewczyny. Marysha zacz臋艂a intensywnie ssa膰.
- Lubi je do dzisiaj - u艣miechn膮艂 si臋 smutno. Po艂o偶y艂 opakowanie na stoliku obok. - Poczu艂em si臋 „ustanowiony w sprawie”. Dzi臋ki czternastu tysi膮com dolar贸w 1 paru moim znajomo艣ciom za艂atwi艂em jej stosunkowo niez艂y szpital. Wtedy jednak rozszczeka艂a si臋 prasa - wyj膮艂 z teczki plik gazetowych wycink贸w. - Nazwano j膮 nowym Kasparem Hauserem. Podejrzewano, 偶e to nie艣lubna c贸rka polskiego dyplomaty, kt贸r膮 chcia艂 ukry膰... Nie co dzie艅 znajduje si臋 perfekcyjnie utrzymane dziewczynki z przyklejonymi do przedramienia czternastoma tysi膮cami dolar贸w! Nie co dzie艅 kto艣 niszczy dziecku struny g艂osowe.
Policja zwr贸ci艂a si臋 o pomoc do polskiego konsulatu. A przypomn臋, 偶e by艂 wtedy co prawda schy艂ek, ale jednak... zimnej wojny. Konsulat wykluczy艂 udzia艂 w sprawie jakiegokolwiek polskiego dyplomaty. To by艂a naprawd臋 jeszcze zimna wojna i ich wywiad dobrze wiedzia艂, co robi personel plac贸wek w ka偶dej chwili... Poza tym stwierdzili, 偶aden Polak nie napisa艂by „Marysha Borowski”.Te dwa s艂owa zawieraj膮 a偶 dwa b艂臋dy. W oryginale, po polsku, powinno to brzmie膰: „Marysia Borowska”. Takich podstawowych b艂臋d贸w nie zrobi艂by nikt z ich kraju. Wniosek: Marysha jest w takim razie co najwy偶ej Amerykank膮 polskiego pochodzenia. Konsulat umy艂 wi臋c r臋ce. Gazety ujada艂y jeszcze jaki艣 czas, ale potem, z braku nowych fakt贸w, ucich艂y.
Mniej wi臋cej trzy lata p贸藕niej otrzyma艂em dziwny list. Zaczyna艂 si臋 od s艂贸w: „Strasznie panu dzi臋kuj臋! Musz臋 odej艣膰. Przekazuj臋 panu wszystko, co mam, niech pan zapewni jej jak膮艣 przysz艂o艣膰”.
Dunn drgn膮艂, s艂ysz膮c: „Musz臋 odej艣膰”. Usi艂owa艂 jednak nic da膰 po sobie niczego pozna膰.
- Dosta艂em w li艣cie pewien przekaz - kontynuowa艂 Malansky. Wyj膮艂 z torby firmow膮 kopert臋 AT&T, poszarza艂膮 ju偶 i bardzo grub膮. - Cztery tysi膮ce dwie艣cie szesna艣cie dolar贸w i trzydzie艣ci trzy centy.
Musia艂y to by膰 bardzo drobne banknoty. Koperta by艂a tak gruba, jakby zawiera艂a co najmniej sto tysi臋cy.
- Dosta艂em te偶 to - po艂o偶y艂 na stoliku ozdobiony wieloma piecz臋ciami dokument. - To akt w艂asno艣ci domu w Nowej Anglii. Nie uwa偶aj si臋 tylko za latyfundyst臋... Sprawdzi艂em. To malutki domek w lesie i r贸wnie ma艂a dzia艂ka. Niemniej... przekazuj臋 ci to Dunn. Teraz dom jest twoj膮 w艂asno艣ci膮. Forsa te偶. Wiem, 偶e to niezbyt uczciwe, co robi臋, ale co si臋 mia艂y upa艣膰 艂apiduchy na jej skromnej w艂asno艣ci? Jakbym to przekaza艂 szpitalowi, to Maryshi i tak nie by艂oby przez to lepiej. Daj臋 wi臋c tobie.
Malansky wsta艂 ci臋偶ko.
- To wszystko, co wiem. To wszystko, co mog臋 ci przekaza膰, Dunn. Zostawiam te偶 cukierki - u艣miechn膮艂 si臋 lekko. - Powodzenia 偶ycz臋! A ja id臋 si臋 upi膰 - otworzy艂 drzwi. - Mam nadziej臋, 偶e w dobre r臋ce przekaza艂em... Je艣li nie, to niech B贸g mi wybaczy! - wyszed艂 na korytarz i trzasn膮艂 drzwiami tak, 偶e ma艂o nie wylecia艂y z futryny.
Dunn siedzia艂 nieruchomo d艂u偶szy czas. Nie m贸g艂 si臋 tamtemu dziwi膰. Facet, kt贸ry 偶eni si臋 z psychicznie chor膮, z wariatk膮, ro艣link膮 prawie. Ciekawe, o co go Malansky podejrzewa艂. 呕e ubezpieczy swoj膮 偶on臋 na maksimum, a potem wepchnie pod poci膮g i zainkasuje fors臋? Czy mo偶na sobie wyobrazi膰 lepszego kandydata do takiej operacji ni偶 Marysha? To偶 wlaz艂a pod ko艂a sama! Mam trzech (op艂aconych) 艣wiadk贸w, ze by艂em za daleko, 偶eby zapobiec nieszcz臋艣ciu! Robi艂em, co mog艂em. Bieg艂em, krzycza艂em, ale wiadomo... wariatka... Jak zeznali 艣wiadkowie. To ile dostan臋? Milion? Dwa?
Jezu. On m贸g艂 tak my艣le膰. Ten podejrzany motel, nag艂y 艣lub. Kurde blade. Zawiadomi policj臋? Nie. On czu艂, 偶e Dunn nie zabije Maryshi. Nie zostawi艂by przecie偶 pieni臋dzy i aktu w艂asno艣ci.
Dunn odnalaz艂 w ksi膮偶ce telefonicznej numer biura po艣rednictwa spedycji, zadzwoni艂 i z艂o偶y艂 og艂oszenie, 偶e zapewnia przejazd do Nowej Angin za darmo dla jednej, dw贸ch os贸b, plus wy偶ywienie i noclegi, w zamian za opiek臋 nad ob艂o偶nie chor膮.
Da艂 Maryshi nowego cukierka. Po艂o偶y艂 j膮 na 艂贸偶ku. Wystarczy艂o popchn膮膰. Zgasi艂 艣wiat艂o, po艂o偶y艂 si臋 obok i zasn膮艂 w ubraniu natychmiast.
Obudzi艂 si臋 tak rozgrzany i wypocz臋ty jak rzadko dot膮d. Taki stan pami臋ta艂 co najwy偶ej z m艂odo艣ci. Jako dziecko budzi艂 si臋 wypocz臋ty idealnie, potem k艂opoty, g艂upie my艣li i sprzeczki ze wszystkim, co rusza艂o si臋 wok贸艂, uniemo偶liwia艂y ju偶 osi膮gni臋cie nirvany.
Popatrzy艂 na 艣pi膮c膮 obok dziewczyn臋. Zamkn膮艂 oczy i otworzy艂 na powr贸t. A mia艂 dot膮d wra偶enie, 偶e to by艂 sen. Podni贸s艂 si臋 na 艂okciu. Marysha zsika艂a si臋 w spodnie. Szlag! Nigdy nie opiekowa艂 si臋 nikim chorym, je艣li nie liczy膰 poprzedniej 偶ony chorej na gryp臋, i nie wiedzia艂, 偶e trzeba takiego czasem wyprowadzi膰 do toalety. Szlag! A... i tak... mog艂o by膰 gorzej. Zmieni艂 jej spodnie, znowu musia艂 podwin膮膰 nogawki. Te zmoczone wrzuci艂 do kosza w 艂azience. Spakowa艂 swoje nieliczne rzeczy, 艂膮cznie z kopert膮 wype艂nion膮 banknotami i aktem w艂asno艣ci.
By艂 ju偶 zupe艂nie trze藕wy. W sensie wczorajszego znieczulenia umys艂u. M贸g艂 i my艣le膰, i czu膰 niezale偶nie. Jednak nie m贸g艂 sobie wyobrazi膰, co wczoraj pchn臋艂o go do samob贸jczej pr贸by. Ka偶da my艣l o by艂ej 偶onie, o ich dziecku ko艅czy艂a si臋 偶alem... 呕alem - a nie kompletn膮 destrukcj膮. Kiedy analizowa艂 wczorajsze wypadki, nie m贸g艂 zrozumie膰 wielu rzeczy. Nie, nie wszystko wydawa艂o si臋 snem. Raczej czu艂 si臋 jak cz艂owiek, kt贸ry zapi艂 si臋 r贸wno, poszala艂 i teraz ma kaca, g艂贸wnie moralnego. Ale nie by艂o to szczeg贸lnie dra偶ni膮ce odczucie.
Spojrza艂 na Marysh臋. I co dalej z t膮 dziewczyn膮? To by艂a najwi臋ksza zadra w jego sko艂atanym umy艣le.
Wzi膮艂 j膮 pod r臋k臋 i wyprowadzi艂 z pokoju. W艂a艣ciciel motelu tak jak i wczoraj nie wykaza艂 cienia zainteresowania. Ciekawe, czy tkwi艂 na swoim posterunku dwadzie艣cia cztery godziny na dob臋. Dealerzy omijali go wielkim 艂ukiem. Wizyta Malansky'ego wczoraj wieczorem nie mog艂a przej艣膰 niezauwa偶ona - a by艂 to chyba jedyny facet, kt贸ry wszed艂 tu, maj膮c na sobie garnitur. Dunn, wed艂ug prawide艂 narkotycznego 艣wiata, m贸g艂 by膰 wi臋c wy艂膮cznie kapusiem, prowokatorem albo nawet funkcjonariuszem.
Zapakowa艂 Mary艣k臋 do samochodu (ale nie do baga偶nika, tylko, cho膰 z trudem, na przednie siedzenie). Przypi膮艂 dziewczyn臋 pasami i ruszy艂 w poszukiwaniu miejsca, gdzie mogli zje艣膰 艣niadanie.
Zatrzymali si臋 w „Roller On”, jedynym chyba barze w Vegas, kt贸ry sprawia艂 wra偶enie, 偶e nic trzeba b臋dzie tu zostawi膰 ca艂ych czterech tysi臋cy dwustu szesnastu dolar贸w i trzydziestu trzech cent贸w, kt贸re mia艂 w kopercie. Dunn wzi膮艂 sobie cheesburgera, jajka i frytki, a dla dziewczyny zam贸wi艂 sa艂atk臋 i bu艂k臋 z serem. Pami臋ta艂, ze wychowa艂a si臋 w rodzinie wegetaria艅skiej, cho膰 nie mia艂 poj臋cia, czym karmiono j膮 w szpitalu. Wk艂ada艂 jej do ust 艂y偶k臋 za 艂y偶k膮 jeszcze d艂ugo potem, jak poradzi艂 sobie ze swoj膮 porcj膮. Bu艂k臋 na szcz臋艣cie zjad艂a sama, cho膰 te偶 musia艂 jej podtyka膰. Nie umia艂a pi膰 przez s艂omk臋. Musia艂 zdj膮膰 wieczko z kubka i poi膰 j膮 col膮, wycieraj膮c jednocze艣nie brod臋.
Nagle zda艂 sobie spraw臋, 偶e powinien j膮 zaprowadzi膰 do toalety. Jezuuuu... Kt贸r膮 wybra膰. Damsk膮 czy m臋sk膮? O 偶eby to wszystko szlag! O 偶esz jasna cholera... Oddycha艂 g艂臋boko. Czerwieni膮c si臋 na twarzy, wzi膮艂 j膮 pod rami臋 i poprowadzi艂 do damskiej. Ledwie otworzy艂 drzwi - czerwony na twarzy jak burak-jaka艣 kobieta, kt贸ra w艂a艣nie wychodzi艂a, odepchn臋艂a go z ca艂ej si艂y.
- Gdzie si臋 pchasz, zbocze艅cu jeden? - krzykn臋艂a. - Nie widzisz, 偶e to babska ubikacja???
Cofn膮艂 si臋 skonfundowany. Poczerwienia艂, je艣li to mo偶liwe, jeszcze bardziej.
- Kurwa ma膰!!! - us艂ysza艂 za plecami. W艂a艣ciciel baru by艂 tak w艣ciek艂y, 偶e strzeli艂 trzyman膮 w r臋ku szmat膮 w blat lady.-Ty pindo jedna! Nie widzisz, 偶e facet prowadzi chor膮 dziewczyn臋???
- Jak 艣miesz tak... - kobieta urwa艂a nagle, widz膮c, 偶e jeszcze chwila i dostanie w twarz od w艂a艣ciciela.
- A偶 tak ci macica na m贸zg uderzy艂a??? - krzycza艂. - A偶 tak? Nie widzisz, 偶e dziewczyna jest chora?
Dunn rozejrza艂 si臋 odruchowo. Patrzyli na nich wszyscy. Ale... po raz pierwszy w 偶yciu zobaczy艂 kr膮g wrogich twarzy i w艣ciek艂ych spojrze艅. Po raz pierwszy w 偶yciu zobaczy艂 jak ludzie jednocz膮 si臋 w z艂o艣ci do... tej baby, kt贸ra go zaatakowa艂a.
- Pomog臋 panu - jaka艣 m艂oda kobieta w koszulce z napisem KISS MY BACK wzi臋艂a Marysh臋 za r臋k臋. - Zrobi臋 wszystko, co trzeba. Niech pan do ko艅czy swoj膮 col臋.
Oszo艂omiony wr贸ci艂 do stolika. Ba艂 si臋 podnie艣膰 oczy. Ale kumuluj膮ca si臋 wok贸艂 z艂o艣膰 by艂a najwyra藕niej skierowana przeciwko komu艣 innemu.
- Widzia艂e艣 t膮 g艂upi膮 dup臋??? - s艂ysza艂 g艂osy.
- No 偶esz szlag... powinno si臋 chyba wezwa膰 policj臋!
- Normalnie... kurew tu nie brakuje!
Kobieta w koszulce ozdobionej napisem przysz艂a po kilku minutach, prowadz膮c Marysh臋.
- W porz膮dku - szepn臋艂a. - Tylko dziewczynie zaczyna si臋 okres. Da艂am jej w艂asnego tampaxa i... w艂asne majtki. Ale... b臋dziesz musia艂 kupi膰 now膮 paczk臋 i... nowe majtki.
- Strasznie pani dzi臋kuj臋 - policzki pali艂y coraz bardziej, nie wiedzia艂, jak si臋 zachowa膰.
- Trzymaj si臋 - mrugn臋艂a i klepn臋艂a go w rami臋.
Usi艂owa艂 wyj艣膰 jak najszybciej. W艂a艣ciciel jednak zatrzyma艂 go w drzwiach.
- Przepraszam pana - te偶 nie wiedzia艂, co zrobi膰 z oczami. - Powodzenia.
Z automatu na parkingu zadzwoni艂 do po艣rednictwa spedycyjnego. Na jego og艂oszenie odpowiedzia艂y dwie studentki medycyny. W sumie by艂a to dla nich gratka, za darmo do Nowej Anglii, za darmo posi艂ki i noclegi, w zamian tylko opieka nad chor膮. Wypytywa艂y o stan chorej, ale operatorka nie umia艂a niczego powiedzie膰. Chcia艂a um贸wi膰 ich w centrum, ale Dunnowi si臋 spieszy艂o, m贸g艂 zabra膰 dwie dziewczyny z miejsca, gdzie mieszka艂y. Poda艂 numer swojej karty kredytowej. Mia艂 nadziej臋, ze w jego banku b臋dzie jeszcze tak drobna suma, by op艂aci膰 umieszczenie og艂oszenia. Dosta艂 adres: Drury Lane 1159.
Studentki zaliczy艂y w艂a艣nie pierwszy rok. By艂y szcz臋艣liwe. Jak zobaczy艂y Dunna i Marysh臋 (a konkretnie jej stan, kt贸ry nie zwiastowa艂 wi臋kszych k艂opot贸w), by艂y jeszcze bardziej szcz臋艣liwe. Jedna mia艂a na imi臋 Trish, wygl膮da艂a na bardziej dojrza艂膮, by艂a ubrana z powag膮 godn膮 przysz艂ego lekarza. Druga, Kattie, blondynka ostrzy偶ona tu偶 przy samej sk贸rze, z wielkim kolczykiem w uchu i pomalowanymi na czerwono brwiami, wygl膮da艂a jak ch艂opak. Obie by艂y ju偶 spakowane, ilo艣膰 klamot贸w, kt贸re musia艂 zabra膰, wype艂ni艂a ca艂y baga偶nik. Reszt臋 pouk艂ada艂y we wszystkich wolnych miejscach w samochodzie.
Kiedy ruszyli, obie rozszczebiota艂y si臋 na tylnym siedzeniu. Dowiedzia艂 si臋, 偶e ruszaj膮 w艂a艣nie na wakacje, ale najpierw do rodzic贸w w Nowej Anglii, wiadomo, po pieni膮dze, a wybra艂y Vegas bo tu naj艂atwiej przyj膮膰 si臋 do pogotowia ratunkowego, 偶eby zarobi膰 na studia (Dunn wsp贸艂czu艂 pacjentom pogotowia, kt贸rzy mieli nieszcz臋艣cie natkn膮膰 si臋 na te dwie), Trish nie mia艂a ch艂opaka, a Kattie mia艂a (Dunn wsp贸艂czu艂 jej ch艂opakowi), obie zamierza艂y pojecha膰 na Hawaje, o ile tylko uda si臋 odpowiednio wydoi膰 rodzic贸w z forsy (Dunn wsp贸艂czu艂 rodzicom), a jak si臋 nie uda, to jadana festiwal do Bangor, mo偶e kogo艣 poderw膮, a jak i to si臋 nie uda, to do Nowego Jorku, bo tam du偶o p艂ac膮 w pogotowiu ratunkowym, a wtedy, jak ju偶 zarobi膮, to na Hawaje! I tam dopiero zaczn膮 podrywa膰.
Kiedy opuszczali Vegas, Dunn wiedzia艂 o dw贸ch studentkach wszystko. A kiedy zatrzymali si臋 na pierwszy nocleg w motelu „3 Drive”, m贸g艂 cytowa膰 z pami臋ci dowolne fragmenty 偶yciorys贸w wszystkich cz艂onk贸w ich licznych rodzin. Po艂o偶y艂 si臋 spa膰 z b贸lem g艂owy.
Nast臋pny dzie艅 niczym nie r贸偶ni艂 si臋 od poprzedniego. Dziewczyny mimo chorobliwej gadatliwo艣ci, potrafi艂y dobrze zadba膰 o Marysh臋. By艂y te偶 uczciwe. Kiedy zatrzymali si臋 na lunch, nie zam贸wi艂y wszystkiego, co by艂o w barze (cho膰 dla nich, dzi臋ki ofercie Dunna, by艂o za darmo).Trish wzi臋艂a warzywa gotowane na parze, Kattie zapiekank臋 i burito. Karmi艂y Marysh臋 sa艂atk膮 i pieczonym serem (powiedzia艂 oczywi艣cie, 偶e jest wegetariank膮), opowiada艂y dowcipy, po raz pierwszy naprawd臋 by艂y zabawne.
K艂opoty zacz臋艂y si臋, kiedy do baru wesz艂o dw贸ch facet贸w w roboczych ubraniach. Jezu! Dwa podpite wsioki wzi臋艂y si臋 za rabowanie podr贸偶nych. Policja z艂apie ich lub zastrzeli przed zachodem s艂o艅ca. Nie mieli 偶adnych szans, nawet nie zas艂onili twarzy... Ale, to nie zawodowi gangsterzy i w zwi膮zku z tym byli nieobliczalni. Ten wy偶szy, z kr臋conymi, rudymi w艂osami, mia艂 w r臋kach automatycznego Rugera. Je艣li bro艅 si臋 nie zatnie, m贸g艂 skosi膰 p贸艂 sali w dwie sekundy. Ten drugi, mniejszy i prawie 艂ysy, mia艂 rewolwer pami臋taj膮cy chyba czasy, kiedy je藕dzi艂y tu karawany mormon贸w.
- Wszyscy na ziemi臋!!!
Dwie studentki w jednej chwili znalaz艂y si臋 pod sto艂em. Jak i Dunn zreszt膮, jak wszyscy klienci wok贸艂. Jedynie Marysha siedzia艂a jak przedtem, 偶uj膮c powoli pieczony ser. Szlag! Dunn mia艂 w kieszeni kopert臋 z czterema tysi膮cami dolar贸w - to by艂a pierwsza my艣l. Jezu, zaraz zastrzel膮 Marysh臋 - to by艂a druga my艣l.
- A ty kurwo, co? - lufa Rugera prawie dotkn臋艂a g艂owy dziewczyny. - G艂ucha艣?
Dunn prze艂kn膮艂 艣lin臋.
- Ona jest chora, prosz臋 pana - podni贸s艂 r臋ce jak m贸g艂 najwy偶ej i usi艂owa艂 wsta膰.-Ja...
- Ty le偶, gnoju! A ta pinda... Na ziemi臋!!!
- Ona jest chora - Dunn podni贸s艂 si臋 tak przera偶ony, 偶e dos艂ownie chwile dzieli艂y go od zsikania si臋 we w艂asne spodnie. Czu艂 si臋 go艂y. Jezu, czy jak kula przewierca cia艂o to bardzo boli? - Ja j膮 przenios臋.
Rudy 艣ci膮gn膮艂 spust.
Dunn zamar艂, wci膮gaj膮c gwa艂townie powietrze. Ale nic si臋 nie sta艂o. A w艂a艣ciwie sta艂 si臋 cud.
Strza艂 nie pad艂. Marysha, po raz pierwszy odk膮d j膮 widzia艂, odwr贸ci艂a g艂ow臋 sama. Rozleg艂 si臋 suchy trzask, spust Rugera, kt贸ry dot膮d co艣 blokowa艂o, dotar艂 do ko艅ca swej drogi. Iglica uderzy艂a w sp艂onk臋. Bro艅 eksplodowa艂a w r臋kach napastnika, urywaj膮c mu palec.
艁ysy podskoczy艂 natychmiast. Marysha znowu odwr贸ci艂a g艂ow臋. 艁ysy spojrza艂 na ni膮 mo偶e przez u艂amek sekundy, podni贸s艂 rewolwer do ust i strzeli艂 sobie w g艂ow臋. Jezuuuuu... Trzy razy!!! Trzy razy... Czy kto艣 widzia艂 samob贸jc臋, kt贸ry zdo艂a strzeli膰 sobie trzy razy w 艂eb???
Cia艂o zwali艂o si臋 w ty艂, masakruj膮c jaki艣 stolik. Rudy zagryz艂 wagi i wyj膮艂 z kieszeni n贸偶. Lew膮 r臋k膮. Dunn rozgl膮da艂 si臋 gor膮czkowo, czym mo偶e mu przy艂o偶y膰. Mia艂 do wyboru mi臋kk膮, plastikow膮 butelk臋 z keczupem, malutki s艂oiczek z majonezem, taki sam z musztard膮 i jakim艣 sosem. M贸g艂 te偶 wbi膰 tamtemu w oko plastikowy widelce albo s艂omk臋 od coli.
Rudy zrobi艂 krok do przodu. Wtedy rozleg艂 si臋 strza艂. To trup 艂ysego (a w艂a艣ciwie ex艂ysego, poniewa偶 nie mo偶na by艂o nigdzie dostrzec jego czaszki) zwar艂 palce. Kula z lez膮cego na ziemi rewolweru rozora艂a pod艂og臋, rykoszetuj膮c gdzie艣 na drzwiach toalety. Rudy zamachn膮艂 si臋 no偶em. Dunn os艂oni艂 Marysh臋. Jaki艣 m臋偶czyzna przypierniczy艂 rudemu krzes艂em w ty艂 g艂owy.
Pierwszy radiow贸z, z patrolu drogowego, przyjecha艂 po jakich艣 pi臋ciu minutach. Karetki i telewizja mniej wi臋cej po kwadransie. Ekipa dochodzeniowa mo偶e po p贸艂 godzinie.
Szeryf tylko kiwa艂 g艂ow膮.
- Ale pan to jest dziecko szcz臋艣cia... - szepta艂 do Dunna zszokowany, cho膰 nie takie numery w 偶yciu widzia艂. - Jednemu eksplodowa艂a bro艅 w r臋ku, a drugi sam si臋 zastrzeli艂. Jezu Chryste. A jakby nie? Wie pan, co by z panem by艂o?
- Dajcie mu spok贸j - m臋偶czyzna, kt贸ry zdzieli艂 rudego krzes艂em, nazywa艂 si臋 Marty Bohrer i by艂 ekonomist膮 z uniwersyteckim dyplomem.
Trish potrz膮sa艂a g艂ow膮.
- Odwa偶ny jeste艣 - mrukn臋艂a.
Kattie wylaz艂a spod sto艂u dopiero po przybyciu dochodzeni贸wki. Przej臋艂a Marysh臋 z r膮k Trish. Wyra藕nie by艂o jej g艂upio.
- Ty... daj st贸w臋. Zajmiemy si臋 t膮 twoj膮, bab膮 porz膮dnie.
Zerkn膮艂 zdziwiony.
- Daj dwie st贸wy - w艂膮czy艂a si臋 Trish. - I kluczyki. Chora, nie chora, przecie偶 prze偶y艂a szok...Troch臋 j膮 odstresujemy w miasteczku.
- Daj trzy st贸wy to zrobimy jej ca艂膮 terapi臋.
Trish wyci膮gn臋艂a r臋k臋.
- Czterysta dolc贸w i kluczyki. Za dwie godziny b臋dziemy z powrotem.
Oszo艂omiony da艂 pieni膮dze i kluczyki od wozu. Porucznik z dochodzeniowej z艂o偶y艂 mu w艂a艣nie propozycj臋 nie do odrzucenia. Albo pojedzie z nimi na komisariat z艂o偶y膰 zeznania, albo zrobi to tutaj, mo偶e by膰 w samochodzie je艣li nie chce przebywa膰 we wn臋trzu baru. Mia艂 do wyboru jeszcze zadekowanie si臋 w jakim艣 motelu i z艂o偶enie zezna艅 nazajutrz. Bez z艂o偶enia jecha膰 dalej nie m贸g艂.
Natomiast telewizja zrobi艂a z nich bohater贸w. To znaczy z Dunna i Bohrera. Dunn prosi艂 tylko, 偶eby nie pokazywa膰 jego twarzy. Nic wiedzia艂, jaki zasi臋g ma tutejsza stacja. Nie wiedzia艂, komu sprzedadz膮 materia艂. Wola艂by, 偶eby doktor Bernstein nic zobaczy艂 go na ekranie.
By艂o ju偶 po wszystkim, kiedy wr贸ci艂y dziewczyny. Kiedy wysiad艂y z samochodu, dopiero zobaczy艂 je w ca艂ej okaza艂o艣ci. Trish, Kattie i, Chryste... Marysh臋. Jego 偶ona mia艂a na sobie kr贸ciutk膮 d偶insow膮 minisp贸dniczk臋, czarn膮 bluzk臋, kt贸ra podkre艣la艂a jej kszta艂tne piersi, ciemne, sportowe buty i czarne getry, kt贸re si臋ga艂y nad kolana. Co艣 zrobiono z jej w艂osami. Mia艂a teraz grzywk臋 nad oczami, jakie艣 malutkie, obci膮偶one kolorowymi kulkami warkoczyki po prawej stronie g艂owy i gruby, si臋gaj膮cy po艣ladk贸w warkocz z ty艂u. Jej paznokciami zaj臋艂a si臋 najwyra藕niej manikiurzystka. Oczy zas艂oni臋te przeciws艂onecznymi, lotniczymi okularami (akurat wiedzia艂, dlaczego studentki wybra艂y ten model - okulary lotnicze mia艂y z ty艂u specjalne spr臋偶ynki i nie mog艂y spa艣膰 z twarzy). Maryshi zrobiono makija偶 i... i... by艂a 艣liczna. Kilku m臋偶czyzn w pobli偶u obejrza艂o si臋 mimochodem. Dziewczynom nawet uda艂o si臋 zamkn膮膰 jej usta, po raz pierwszy, odk膮d j膮 widzia艂, mia艂a zamkni臋te usta! By艂a naprawd臋 pi臋kna.
- Masz sw贸j towar z powrotem - u艣miechn臋艂a si臋 Trish. - Odstresowana zupe艂nie. Bo wiesz... my sobie zdajemy spraw臋, co mo偶e pom贸c dziewczynie tak naprawd臋.
Kattie bez s艂owa wcisn臋艂a mu do r臋ki reszt臋 z czterystu dolar贸w. By艂o tego troch臋 ponad pi臋膰dziesi膮t cent贸w. Zakl膮艂 cicho. Aczkolwiek widok by艂 wart czterystu dolc贸w.
Ruszyli dalej prawie o zmierzchu. Dunn, po raz pierwszy z uczuciem, 偶e inni m臋偶czy藕ni mu zazdroszcz膮..
Kiedy rozstawali si臋 kilka dni p贸藕niej na przedmie艣ciach Bangor (Dunn nie chcia艂 wje偶d偶a膰 do miasta), Trish powiedzia艂a: - Ty wiesz...jeste艣 nawet fajny.
- Histeryk - mrukn臋艂a Kattie. - Jak ka偶dy m臋偶czyzna.
- No fakt - zgodzi艂a si臋 Trish. - Nie mam poj臋cia na choler臋 by艂y艣my ci potrzebne. Przecie偶 ona - wskaza艂a na Marysh臋 - wszystko robi sama.
- O czym wy m贸wicie? - spyta艂 niezbyt przytomnie.
Studentki spojrza艂y po sobie, a potem obie na niego.
- Nooo... na pocz膮tku by艂 k艂opot - powiedzia艂a Trish - ale po tej rozr贸bie w knajpie ten tw贸j towarek za艂atwia si臋 sam.
Patrzyli na siebie w milczeniu kr贸tk膮 chwil臋. One nie wiedzia艂y, o co mu chodzi, on nie wiedzia艂 z kolei, co one maj膮 na my艣li.
Dziewczyny zacz臋艂y wyjmowa膰 swoje klamoty z baga偶nika. Trish wypl膮ta艂a Marysh臋 z pas贸w i wyprowadzi艂a z samochodu.
- Fajn膮 masz 偶on臋 - stwierdzi艂a.
- Sk膮d wiesz, 偶e to moja 偶ona? - zdziwi艂 si臋 Dunn. - Ani razu o tym nie wspomnia艂em.
Wzruszy艂a ramionami.
- Nie wiem. Tak mi si臋 wydawa艂o - poca艂owa艂a Marysh臋 w policzek, a potem da艂a jej klapsa w ty艂ek. - Cze艣膰 towarek, jeste艣 ca艂kiem fajn膮 lask膮!
- Cze艣膰 Marysha, cze艣膰 Dunn - powiedzia艂a Kattie. - Powodzenia.
Odesz艂y obie ob艂adowane jak wielb艂膮dy.
Dunn posadzi艂 Marysh臋 na przednim siedzeniu i przypi膮艂 pasami. Nie rozumia艂 kobiet. Po to, 偶eby si臋 po偶egna膰, te dwie g艂upie dupy sprawi艂y, 偶e musia艂 sp臋dzi膰 prawie dziesi臋膰 dodatkowych minut na parkingu, szarpi膮c si臋 z chor膮 dziewczyn膮. Szlag. A... o czym one m贸wi艂y?
- Marysha? - powiedzia艂 cicho, jakby ba艂 si臋 rzeczywisto艣ci, kt贸ra zniszczy jego nadzieje.
呕adnej reakcji. Zdj膮艂 jej okulary, 偶eby spojrze膰 w oczy i wtedy zobaczy艂. Wyra藕ny grymas na twarzy. Zmarszczenie brwi, jakby niezadowolenia.
- Lubisz te okulary? - w艂o偶y艂 jej z powrotem wojskowe szk艂a. - Nie b臋d臋 ci ich zabiera艂.
U艣miechn膮艂 si臋 nagle i poca艂owa艂 j膮 w policzek. Ruszy艂 ostro. A kiedy samoch贸d wreszcie wyrwa艂 si臋 z miasta, z rado艣ci膮, patrzy艂 jak strza艂ka przekracza osiemdziesi膮tk臋.
- Jecha艂em w艂a艣nie do Cypruss Hill - zacz膮艂 艣piewa膰. - Ale armia wzi臋艂a mnie!!!
Otworzy艂 szyb臋, gwa艂towne podmuchy wiatru wtargn臋艂y do wn臋trza.
- Maszerowali艣my do zatoki Cheespeake, McKellog dow贸dc膮 naszym by艂... Angole w forcie Bonhart, zetrzemy ich na py艂! Hej, karabin w d艂oni mie膰 i i艣膰 na Bonhart, czy偶 lepszy mo偶e by膰 los?
Wcisn膮艂 gaz do oporu. Podmuchy wiatru zamieni艂y si臋 w wicher. Musia艂 艣piewa膰 g艂o艣niej.
- Nie p艂acz mi艂a, ja z karabinem na Bonhart musz臋 i艣膰. Sprytne Angole ruszy艂y w艂a艣nie si臋!
Silnik wy艂 na najwy偶szych obrotach. Samoch贸d na prostej drodze rwa艂 do przodu jak burza.
- Od Cheespeake dzieli bagnet贸w las... Ale nie b贸j mi艂a si臋. McKellog kawaleri臋 ruszy艂 ju偶.
Za samochodem powstawa艂a burza z py艂u. Wzniecany p臋dem tuman wali艂 za samochodem jak gazy wylotowe startuj膮cego wahad艂owca.
- I nam kazano i艣膰. Ale nie p艂acz mi艂a ma... Jeszcze tylko sze艣膰dziesi膮t krok贸w i wr贸c臋 do ciebie, na Cypruss Hill.
Dunn zwolni艂 przed mostem, a potem znowu wcisn膮艂 gaz do oporu.
- Angole strzelaj膮 ostro... ale... tylko trzydzie艣ci krok贸w dzieli mnie od Cypruss Hill.
Dunn wjecha艂 mi臋dzy drzewa. Zrobi艂o si臋 ch艂odniej, podkr臋ci艂 szyb臋.
- Nie b贸j si臋 mi艂a, jeszcze pi臋膰 krok贸w, bagnet podniesiony mam... Pi臋膰 krok贸w st膮d do Cypruss Hill...
Samoch贸d zwolni艂 nieco sam z siebie, kiedy droga wspina艂a si臋 na wzg贸rze, a potem run膮艂 znowu ca艂膮 swoj膮 moc膮 do przodu.
- I nie p艂acz mi艂a tylko ko艣ci me... ka偶 przewie藕膰 do Cypruss Hill! Nie p艂acz mi艂a ma... Widzia艂em jeszcze jak koledzy doszli do Cheaspeake Bay!
Urwa艂 nagle i zwolni艂. Co艣 si臋 popsu艂o w silniku? Jezu, sk膮d ten d藕wi臋k? Nagle zrozumia艂. To Marysha usi艂owa艂a zagwizda膰 piosenk臋, kt贸r膮 艣piewa艂.
Zatrzyma艂 si臋 na poboczu.
- Marysha!
呕adnej reakcji. Zagwizda艂 fragment „W moich 偶y艂ach p艂ynie boogie”. Nic. Zagwizda艂 „To ju偶 ostatnia taka noc z Mary Lane”. Nic. Powt贸rzy艂 „Cypruss Hill”. I nagle... zacz臋艂a gwizda膰. „Stars and Strips overVietnam”. Nic. „High Mountain Rock”. Zagwizda艂a melodi臋 ca艂kiem nie藕le.
Poca艂owa艂 j膮. w policzek.
Fargo Junction by艂o chyba najbardziej zapad艂膮 dziur膮 w Nowej Anglii. Dunn odnalaz艂 to miejsce tylko dzi臋ki temu, 偶e na jego tylnim siedzeniu pi臋trzy艂 si臋 coraz wy偶szy stos samochodowych map. Zatrzyma艂 si臋 przy wysokim domu, przed kt贸rym jaki艣 facet pi艂owa艂 drewno.
- Przepraszam - wysiad艂 z samochodu, 偶eby zmusi膰 tamtego do wy艂膮czenia mechanicznej pi艂y. - Gdzie jest Syire Mansion?
- Mansion? - uda艂o si臋. Facet wy艂膮czy艂 pi艂臋. - Dobrze s艂ysza艂em? Mansion?
Podszed艂 bli偶ej i poda艂 Dunnowi r臋k臋.
- Brad Hotchkiss - przedstawi艂 si臋. - Jestem tu cie艣l膮. - Zerkn膮艂 przez rami臋 Dunna. - Ale masz fajn膮 laseczk臋 w wozie.
- To moja 偶ona - Dunn nie wiedzia艂 jak si臋 zachowa膰.
- No... - Hotchkiss nie by艂 ani troch臋 skonfundowany. - Powiedz jej cze艣膰 ode mnie. I powiedz jej, 偶e jest fajn膮 lask膮!
- A gdzie jest Syire Mansion?
- Syire jest tam - wskaza艂 kierunek. - Za rzek膮 na lewo i w las. Droga sama po wiedzie... Ale taki z tego Mansion jak ze mnie krokodyl! Kiedy mam przyjecha膰?
- S艂ucham?
- Jestem tu najlepszym cie艣l膮 - wyja艣ni艂 Hotchkiss.- Chcesz dupczy膰, to mo偶esz si臋 przespa膰 nawet w swoim wozie. A jak chcesz tu mieszka膰, to b臋d臋 ci potrzebny.
- Rozumiem - mrukn膮艂 Dunn, cho膰 nie rozumia艂 niczego. - A kiedy m贸g艂by艣 przyjecha膰, Brad?
- Cho膰by dzisiaj. Powiedz tej swojej lasce, 偶e jest 艣liczna. Moja 偶ona nauczy j膮 piec ciasto z jab艂ek.
Wbrew temu, co zacz膮艂 podejrzewa膰 po rozmowie z Hotchkissem, Syire Mansion sprawi艂 na nim przyjemne wra偶enie. Ma艂y domek z ciemnego drewna, na podmur贸wce z rzecznych kamieni, z wielkimi (wcale nie wybitymi, jak ju偶 s膮dzi艂) oknami i 艣liczn膮 werand膮 by艂 po艂o偶ony w艣r贸d drzew, w艂a艣ciwie w 艣rodku lasu, je艣li nie liczy膰 drogi. Wydawa艂 si臋 domem z bajki. Dunn wysiad艂 z wozu i przeszed艂 kilka krok贸w po zaro艣ni臋tej chwastami 艣cie偶ce. Nie wiedzia艂, co zrobi膰 z brudn膮 szyb膮. Wyj膮艂 z kieszeni chusteczk臋 i zacz膮艂 trze膰. Potem wyj膮艂 drug膮, naplu艂 i powt贸rzy艂 zabieg. Dopiero u偶ycie trzeciej i czwartej przynios艂o jaki艣 efekt. Pod nogami r贸s艂 mu stos brudnych, pomi臋tych kleenex贸w. Ale po chwili m贸g艂 ju偶 zajrze膰.
- Yob tvoiyoo mat! - to by艂o rosyjskie przekle艅stwo, kt贸re pami臋ta艂 z jakiego艣 szpiegowskiego filmu. Hotchkiss mia艂 racj臋.
Wr贸ci艂 do samochodu i ruszy艂 z powrotem w stron臋 miasteczka. Na szcz臋艣cie nie musia艂 przeje偶d偶a膰 jeszcze raz obok cie艣li i nara偶a膰 si臋 na jego kpi膮cy u艣miech. Odkry艂 now膮 drog臋 biegn膮c膮 wprost od mostu do „centrum” (cha, cha, cha) Fargo Junction. Gdzie艣 mi臋dzy stacj膮 benzynow膮 a ko艣cio艂em odkry艂 sklep z artyku艂ami (tak tam by艂o napisane: „Sklep z artyku艂ami”) - najwi臋kszy z tych, co widzia艂 tu dot膮d. Zostawi艂 Marysh臋 w samochodzie, otworzy艂 niewielkie drzwi i z pewnym zaciekawieniem rozgl膮da艂 si臋 po ciemnawym wn臋trzu. Wreszcie wzi膮艂 najwi臋kszy w贸zek i zacz膮艂 pakowa膰 do niego dwa komplety po艣cieli, zestaw naczy艅 i sztu膰c贸w, konserwy, dwa grube koce i...
- Hej, ty jeste艣 Dunn?
Starsza ju偶, mo偶e pi臋膰dziesi臋cioletnia kobieta w d偶insach sta艂a mi臋dzy p贸艂kami. Skin膮艂 g艂ow膮.
- Pani Hotchkiss - przedstawi艂a si臋, podaj膮c mu r臋k臋. Potem zacz臋艂a odk艂ada膰 towary z jego w贸zka z powrotem na stojaki. - Chyba, 偶e jeste艣 milionerem i twoje meble jad膮 tu kilkoma ci臋偶ar贸wkami? - zawaha艂a si臋 na moment.
Zaprzeczy艂 ruchem g艂owy.
- No... tak my艣la艂am. M膮偶, ten cie艣la, m贸wi mi, 偶e jedzie z ch艂opakami zabra膰 si臋 za robot臋, bo ten palant, m贸wi, pewnie b臋dzie chcia艂 tam nocowa膰. No i 偶ony ch艂opak贸w te偶 ju偶 pojecha艂y. A ja, m贸wi mi Brad, mam pojecha膰 do miasta i, m贸wi, pom贸c temu palantowi, bo... - odchrz膮kn臋艂a - pewnie nakupuje jakich艣 g贸wien, a na milionera, m贸wi, to ten palant nie wygl膮da zupe艂nie. Chocia偶 lask臋 ma fajn膮, m贸wi - zrobi艂a kolisty ruch na wysoko艣ci piersi - no i... - odchrz膮kn臋艂a znowu - si臋 wybra艂am, odnale藕膰 ci臋 tutaj i m贸wi臋, 偶eby艣 nie kupowa艂 g贸wien, nie?
Nie mo偶na by艂o si臋 na ni膮 obrazi膰. Pam po opr贸偶nieniu jego kosza zacz臋艂a 艂adowa膰 to, co sama uwa偶a艂a za stosowne. Materace, ale turystyczne, dwa 艣piwory, dwie ciep艂e wojskowe kurtki, bielizn臋 dla jego 偶ony, swetry, palniki do kuchenki gazowej, p艂yn przeciwko moskitom...
Pomog艂a mu wypchn膮膰 w贸zki na podjazd.
- I gdzie to zamierza艂e艣 zmie艣ci膰? - spyta艂a. - Do baga偶nika w tym twoim wielkomiejskim samochodziku? - roze艣mia艂a si臋.
- Nie planowa艂em a偶 takich zakup贸w.
- 艁aduj na mojego pick-upa! - machn臋艂a r臋k膮. - Brad rzadko ma racj臋. Ale jak ma, to do ko艅ca. A偶 do b贸lu!
Mia艂 nadziej臋, 偶e nie chodzi艂o jej o okre艣lenie „palant”, kt贸rym tak ch臋tnie szafowa艂 jej m膮偶.
- No! - Pam wygl膮da艂a na zadowolon膮, kiedy spocony sko艅czy艂 prac臋 dokera przy jej wozie. - To teraz jed藕, kup 膰wiartk臋 galona i wracaj szybko!
- 膯wiartk臋 galona? Benzyny?
Wznios艂a oczy ku niebu.
- S艂uchaj - wskaza艂a trzy zgrzewki piwa, kt贸re kupi艂a w jego imieniu. Coors, Skool i Heineken. - To ch艂opakom nie wystarczy do wieczora. Kup 膰wiartk臋 albo nawet p贸艂. A ja przywioz臋 steki...Ta twoja 偶ona musi chyba zje艣膰 co艣 ciep艂ego, nie?
Wsiad艂a do swojego pick-upa, mamrocz膮c pod nosem: „Brad jak ju偶 ma racj臋... to do b贸lu!”.
Dunn oszo艂omiony, odnalaz艂 jako艣 sklep z alkoholem i kupi艂 whisky. Potem ruszy艂 w stron臋 Syire Mansion.
Drzwi by艂y wy艂amane. Dw贸ch ludzi, w tym Brad Hotchkiss, kr臋ci艂o si臋 na dachu, w ka偶dej chwili balansuj膮c na kraw臋dzi r贸wnowagi. Dw贸ch innych wybebesza艂o instalacje. Jaka艣 kobieta pieli艂a ogr贸d glebozgryzark膮, dwie inne szorowa艂y szyby w oknach. Okaza艂o si臋, 偶e kobiety pomaga艂y w ramach s膮siedzkiej przyja藕ni, m臋偶czy藕ni przeciwnie, zamierzali wystawi膰 rachunki. Pam sprz膮ta艂a wn臋trze odkurzaczem, kt贸ry wielko艣ci膮 i moc膮 przypomina艂 czo艂g genera艂a Pattona.
- Kominek masz ju偶 przetkany - wyja艣ni艂a. - Drewno przyniesione, tylko se musisz nar膮ba膰... Ch艂opaki ju偶 naprawi艂y barbecue w ogrodzie. W贸d臋 masz?
Skin膮艂 g艂ow膮 oszo艂omiony.
- No to do wieczora b臋dzie spok贸j. Przyjedzie Wills i pod艂膮czy butl臋 z gazem. Jeszcze par臋 dni i Brad sko艅czy na zicher! - roze艣mia艂a si臋 chrapliwie. - B臋dziesz m贸g艂 robi膰 fiku miku z t膮 twoj膮 lal膮.
Dunn podrapa艂 si臋 w brod臋.
- Marysha! - krzykn臋艂a Pam.
Na szcz臋艣cie wysadzi艂 swoj膮 偶on臋 z samochodu.
- We藕 t臋 skrzynk臋 i postaw tutaj! - pokaza艂a palcem.
W艂a艣nie zamierza艂 co艣 wyja艣ni膰, kiedy jedna z kobiet poda艂a skrzynk臋 z ciuchami jego 偶onie, a ta... Bo偶e... Marysha zrobi艂a kilka krok贸w i z nieobecnym wyrazem twarzy postawi艂a skrzynk臋 tam, gdzie wskaza艂a jej Pam. Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.
Wieczorem przyjecha艂 Pitt Mallory, w艂a艣ciciel sklepu muzycznego, z bud膮 nape艂nion膮 „najlepszym gazem, jaki mo偶na spotka膰 tak daleko od Teksasu!”. Ko艅czyli w艂a艣nie puszki z piwem. Wzi臋li si臋 za whisky Dunna. Pam piek艂a steki w ogrodzie, kt贸ry ju偶 nawet przypomina艂 ogr贸d. Dunn patrzy艂, jak Pam rozdziela mi臋so. Marysha dosta艂a swoj膮 porcj臋 na plastikowym talerzu. Sheddy pokroi艂a jej porcj臋. Nie m贸g艂 zrozumie膰 tych ludzi. Byli a偶 tak wra偶liwi? W trakcie ca艂ego dnia nie pad艂o 偶adne pytanie, 偶adna, najmniejsza sugestia co do stanu jego 偶ony. Niemowa... Owszem. Ale przecie偶 ona cierpi na co艣 znacznie gorszego. Ci ludzie zdawali si臋 tego nie zauwa偶a膰. Traktowali j膮 jak normaln膮 dziewczyn臋. Szlag jasny... Co si臋 za tym kry艂o?
Najdziwniejsze jednak by艂o przed nim. Marysha powoli, jakby prze艂amuj膮c jaki艣 wewn臋trzny op贸r, si臋gn臋艂a do swojego talerza. O Bo偶e! Odzyskiwa艂a sprawno艣膰? Czy tylko tak mu si臋 wydawa艂o? Czy wysokokwalifikowany personel nowoczesnego szpitala m贸g艂 sobie nie zdawa膰 sprawy, 偶e to... by膰 mo偶e... jest uleczalne?
Marysha nie poradzi艂a sobie. Sheddy wzi臋艂a w palce kawa艂ek mi臋sa i zacz臋艂a j膮 karmi膰. Jakby mimowolnie. Nikt wok贸艂 nie zwraca艂 uwagi na ten, b膮d藕 co b膮d藕, niecodzienny akt. Zupe艂nie tak, jakby karmienie 偶on wszystkich przyjezdnych nale偶a艂o do porz膮dku dziennego. „Pami臋tasz t臋 rud膮 z Connecticut? Tej to trzeba by艂o w艂o偶y膰 sond臋...”. „Eeeee... A ta gruba z Utah? Kropl贸wka mi si臋 wtedy zaci臋艂a”.
Wzruszy艂 ramionami. Nie mia艂 poj臋cia, co dalej. Z resztk膮 pieni臋dzy w kieszeni, z niesprawn膮 偶on膮, kt贸r膮 trzeba by艂o si臋 opiekowa膰... Jego firma budowlana splajtowa艂a tu偶 po 艣mierci Ravena. Niesp艂acony do ko艅ca dom poszed艂 na d艂ugi. Szlag... Na karcie m贸g艂 mie膰 jakie艣 kilkadziesi膮t cent贸w, o ile w og贸le jej ju偶 nie zablokowali. Co mia艂 robi膰?
- Dobra - Sheddy sko艅czy艂a karmi膰 Marysh臋. - My艣l臋, 偶e ju偶 czas zabra膰 pani膮 Borowski do domu.
- Sk膮d znasz jej nazwisko? - podskoczy艂 Dunn. - Ani razu go nie wymieni艂em.
Sheddy zmarszczy艂a brwi.
- N... nie wiem - mrukn臋艂a. - Tak jako艣 mi... Jezu... przysz艂o do g艂owy. - Widzisz? - roze艣mia艂 si臋 kt贸ry艣 z pomocnik贸w cie艣li. - To babsko ma dar jasnowidzenia! Cha, cha, cha...
Dunn przygryz艂 wargi. Podni贸s艂 Marysh臋. Nie pami臋ta艂, gdzie zostawi艂 dres, w kt贸rym zamierza艂 j膮 po艂o偶y膰. May, kt贸ra posz艂a sika膰, wraca艂a w艂a艣nie troch臋 zmarzni臋ta. Wraz z zapadni臋ciem nocy zrobi艂o si臋 ch艂odno.
- Co? - krzykn臋艂a, rozcieraj膮c swoje go艂e ramiona. - Marysha Borowski ju偶 nas opuszcza?
- Sk膮d znasz jej nazwisko? - tym razem zainteresowa艂 si臋 Brad Hotchkiss. - Przecie偶, kurde, nie mog艂a艣 s艂ysze膰!
May zatrzyma艂a si臋 i zmarszczy艂a brwi jak przedtem Sheddy.
- Jezu, nie wiem... - przesta艂a masowa膰 zzi臋bni臋te ramiona. - Nie wiem, sk膮d wiem - roze艣mia艂a si臋 nerwowo z w艂asnej przypadkowej gry s艂贸w. - A zgad艂am chocia偶?
Brad tylko machn膮艂 r臋k膮.
- Widzisz te baby, kurde? Plotkary stare, niewy偶yte...
- Zamknij si臋! - mrukn臋艂a Pam. - Daj, ja j膮 odprowadz臋 - wyj臋艂a r臋k臋 Maryshi z d艂oni Dunna i poprowadzi艂a j膮 do domu.
Poza Bradem i Pittem Mallorym nikt chyba nie zauwa偶y艂 zaj艣cia. Oni dwaj wymienili si臋 spojrzeniami. Nie jakimi艣 znacz膮cymi, bynajmniej. Obaj byli wyra藕nie zdziwieni.
Dunn usiad艂 i zapali艂 papierosa. Jak one to odgad艂y? Gdyby chodzi艂o o nazwisko Smith, Masters, Rogers czy cho膰by nawet, Myers... Ale Borowski?
Impreza dogorywa艂a powoli. Kobiety sprz膮ta艂y naczynia, m臋偶czy藕ni pakowali sprz臋t. Na szcz臋艣cie Fargo Junction nie cierpia艂o na nadmiar drogowej policji, a szeryf i tak wiedzia艂 kto, kiedy, gdzie i z jak膮 dawk膮 alkoholu we krwi jedzie. Pewnie mia艂 to ju偶 od dawna wpisane do kalendarza. Nikt z obecnych po weso艂ym po偶egnaniu z gospodarzem nie mia艂 najmniejszych w膮tpliwo艣ci, czy mo偶e usi膮艣膰 za kierownic膮.
Kiedy pojechali, Dunn wyj膮艂 z paczki nast臋pnego papierosa. I co dalej? Bez pieni臋dzy, bez perspektyw, z chor膮 偶on膮? Otworzy艂 drzwi prowadz膮ce na o艣wietlon膮 sztormow膮 lamp膮 werand臋. Potem drzwi wewn臋trzne i... Drgn膮艂 gwa艂townie, czuj膮c czyj膮艣 obecno艣膰. Odwr贸ci艂 si臋 przestraszony.
To by艂a Pam. Jakby nieobecna. Powieki dr偶a艂y jej lekko.
- Powiedzia艂am, 偶e musz臋 sika膰... - wyja艣ni艂a martwym g艂osem somnabulika. - Przybieg艂am tu, bo... - uk艂oni艂a si臋 Durniowi g艂臋boko.
- Pam, no co ty?
- Musz臋 j膮 powita膰.
Wesz艂a g艂臋biej i zobaczy艂a, 偶e Marysha 艣pi. Ukl臋k艂a i uk艂oni艂a si臋 tak, 偶e jej do艣膰 kr贸tkie przecie偶 w艂osy dotkn臋艂y drewnianej pod艂ogi.
- Tw贸j lud dzi臋kuje ci pani za to, 偶e wr贸ci艂a艣 - szepn臋艂a tak cicho, 偶e ledwie m贸g艂 zrozumie膰.
Podnios艂a si臋 szybko, wr臋czy艂a mu malutkie zawini膮tko. By艂a czym艣 tak rozradowana, 偶e uk艂oni艂a mu si臋 jeszcze raz i poca艂owa艂a w r臋k臋. Nie zd膮偶y艂 wyszarpn膮膰. Pobieg艂a w ciemno艣膰, 艣miej膮c si臋 cicho.
Dunn zaci膮gn膮艂 si臋 g艂臋boko. Rozwin膮艂 trzymany w d艂oni skrawek p艂贸tna. W 艣rodku by艂 upleciony z jakich艣 le艣nych zi贸艂 ma艂y pier艣cionek. Zakl膮艂 pod nosem. Popatrzy艂 na swoj膮 艣pi膮c膮 w puchowym 艣piworze 偶on臋.
Dopiero teraz zrozumia艂 s艂owa starej, kt贸re s艂ysza艂 wVegas. „Masz bro艅 tysi膮c razy bardziej zab贸jcz膮 ni偶 karabin maszynowy”. Dunn zaci膮gn膮艂 si臋 jeszcze raz, a potem odrzuci艂 ledwie napocz臋tego papierosa.
Na pos艂aniu tu偶 obok spa艂a m艂odziutka 艣liczna czarownica. Jego w艂asna.
Akwizytor
Rafa艂 Aleksander Ziemkiewicz
Rafa艂 Aleksander Ziemkiewicz (1964) - jest polonist膮 z wykszta艂cenia, ale od lat pracuje jako publicysta i komentator polityczny. Zosta艂 nagrodzony najwa偶niejsz膮 w Polsce nagrod膮 dziennikarsk膮 imienia Kisiela, co wywo艂a艂o stan przed-zawa艂owy u nieznosz膮cego go szefa Gazety Wyborczej - Adama Michnika. Ziemkiewicza dziesi臋ciokrotnie nominowano do nagrody Zajda, a otrzyma艂 j膮 trzy razy. Najwa偶niejsze ksi膮偶ki to; powie艣ci Czerwone dywany, Odmierzony krok oraz Walc stulecia, zbi贸r opowiada艅 Ca艂a kupa wielkich braci i bestsellerowy zbi贸r publicystyki Viagra Ma膰.
Je艣li marzysz czasami o tym, by ukara膰 z艂odziei, naci膮gaczy, kombinator贸w, pos艂贸w na Sejm oraz innych wszarzy i chcia艂by艣 jednym pstrykni臋ciem da膰 im naprawd臋 popali膰, to to opowiadanie zosta艂o napisane dla ciebie!
Mo偶liwe, 偶e spotkanie z Akwizytorem by艂o nam obu pisane i dosz艂o by do niego tak czy owak, nawet gdyby pewnego dnia nie okradzione mnie w tramwaju linii 22, gdzie艣 mi臋dzy Niedopa艂kiem a Dworcem Centralnym. Ale gdyby nie to zdarzenie, spotkaliby艣my si臋 znacznie p贸藕niej i w innych okoliczno艣ciach: na pewno nie wybra艂bym si臋 tego dnia na komisariat, co za tym idzie - firma „Sprawiedliwa Magia GmbH” nie mia艂aby okazji kusi膰 mnie swoj膮 promocyjn膮 ofert膮.
Na komisariacie dy偶urny policjant ochrzania艂 akurat jak膮艣 roztrz臋sion膮 kobiet臋.
- No kto, jak rany, nosi pieni膮dze w torebce! Jak mo偶na by膰 tak nieodpowiedzialnym! To pani, doros艂a kobieta, nie wie, 偶e z艂odzieje wyrywaj膮 kobietom torebki? No i co ja teraz mog臋 komu艣 tak niem膮dremu pom贸c?
Kobieta broni艂a si臋 s艂abo, 偶e w艂a艣nie odebra艂a pensj臋 i nios艂a j膮 do domu, ale - no trudno, prosz臋 pani, trzeba by艂o my艣le膰! - sprowokowa艂a tylko rozm贸wc臋 do tyrady, 偶e m膮drzy ludzie u偶ywaj膮 do rozlicze艅 konta bankowego, a nie nosz膮 ca艂膮 pensj臋, jak za kr贸la 膯wieczka, w torbie. Logika wywodu gliniarza by艂a nie do ugryzienia i w ko艅cu natr臋tna interesantka, pop艂akawszy sobie troch臋, musia艂a da膰 mu 艣wi臋ty spok贸j.
Odniesione zwyci臋stwo najwyra藕niej wprawi艂o dy偶urnego policjanta w przekonanie, 偶e i ze mn膮 poradzi sobie r贸wnie 艂atwo.
- Ukradziono mi telefon kom贸rkowy - oznajmi艂em, nie czekaj膮c na pytanie, kt贸re zapewne od razu ustawia艂oby mnie na pozycji natr臋ta i ofermy.
- No i co? Mo偶e 偶yczy pan sobie, 偶ebym bieg艂 go szuka膰? - policjant najwyra藕niej mia艂 dobry humor.
- A wygl膮dam na idiot臋?
- No, to czego pan chce?
- Protoko艂u zg艂oszenia kradzie偶y. Kom贸rka by艂a w promocji - uciszy艂em od razu jego protesty - i bez tego kwitu ka偶膮 mi buli膰 p贸艂tora tauzena, wi臋c i tak me ust膮pi臋.
Westchn膮艂 ci臋偶ko, po czym z min膮 „a-taki-by艂-pi臋kny-dzie艅” zacz膮艂 wyci膮ga膰 z r贸偶nych szuflad i sk艂ada膰 przede mn膮 na stos rozmaite formularze.
- Dla pana to jeden protok贸艂 - burcza艂 - a ja b臋d臋 musia艂, o, ile tego na-wysy艂a膰! Prosz臋 - poda艂 mi d艂ugopis i kilka wielkich, z艂o偶onych w p贸艂 p艂acht. - Niech pan to wype艂ni.
Za艣mia艂em si臋.
- To jednak wygl膮dam, co?
- Jasna cholera - teraz ju偶 zirytowa艂 si臋 nie na 偶arty, ale nie mia艂 innego wyj艣cia, ni偶 zabra膰 si臋 do obowi膮zk贸w s艂u偶bowych. - Nazwisko? Imi臋? Data urodzenia...
Nie dr臋czy艂em policjanta z czystej z艂o艣liwo艣ci - nowa kom贸rka, a co za tym idzie, stosowny kwit, stwierdzaj膮cy utrat臋 poprzedniej, by艂y mi naprawd臋 potrzebne. Wydobywszy wreszcie papier z trzewi policyjnej biurokracji, ruszy艂em nie trac膮c czasu zanie艣膰 go do dilera i wymieni膰 na nowy aparat.
Z jakiego艣 powodu przysz艂o mi do g艂owy przyjrze膰 si臋 po wyj艣ciu, co obra偶ony na ca艂y 艣wiat gliniarz raczy艂 tam wpisa膰. Wydoby艂em bumag臋 z plastikowej teczki: na oko, najnormalniejszy w 艣wiecie urz臋dowy protok贸艂, z niezbyt r贸wno odbitymi rubrykami, wype艂nionymi nieczytelnym pismem.
Tylko w prawym g贸rnym rogu by艂o co艣, co przyci膮ga艂o wzrok. W pierwszej chwili s膮dzi艂em, 偶e to rodzaj hologramu. Diabli wiedz膮, mo偶e robi膮 teraz takie zamiast stempli, pomy艣la艂em, przybli偶aj膮c papier do oka. Je艣li by艂 to hologram, to wykonany zupe艂nie mi nieznan膮 technik膮, daj膮c膮 tym doskonalsze z艂udzenie g艂臋bi, im d艂u偶ej si臋 w niego wpatrywa艂em. Owa g艂臋bia wype艂niona by艂a migoc膮cymi we wszystkich kolorach punkcikami, jakby kto艣 nasia艂 艣wietlistym brokatem. 艢wiate艂ek przybywa艂o, nabiera艂y intensywno艣ci, a偶 w ko艅cu zacz臋艂a si臋 na ich tle formowa膰 twarz dziewczyny. Dziewczyny o bujnych, rudych w艂osach, faluj膮cych w brokatowym uniwersum jak k臋py wodorost贸w w spokojnej wodzie. Pomy艣la艂em, 偶e gdyby modelka mia艂a blizn臋 na szyi, nadawa艂aby si臋 idealnie na Hell臋 w „Mistrzu i Ma艂gorzacie”. Tym bardziej, 偶e poza rud膮 grzyw膮 chyba nie mia艂a na sobie nic; niestety, dolny skraj obrazka wypada艂 mniej wi臋cej w tym miejscu, gdzie zwykle lokuje si臋 g贸rn膮 kraw臋d藕 przyzwoitej wieczorowej sukni.
- Z najwi臋ksz膮 rado艣ci膮 mog臋 poinformowa膰, 偶e zosta艂 pan wybrany do udzia艂u w naszej specjalnej promocji - poinformowa艂a mnie z lubie偶nym u艣miechem. - W imieniu firmy „Sprawiedliwa Magia” zach臋cam do skorzystania z naszych us艂ug i sprawdzenia ich jako艣ci.
Wpatrywa艂em si臋 w ni膮 z takim zainteresowaniem, 偶e omal nie wyr偶n膮艂em g艂ow膮 w latarni臋. Zatrzyma艂em si臋 i odszed艂em par臋 krok贸w na bok pod 艣cian臋 pobliskiego budynku.
- Jakich znowu us艂ug?
- Oczywi艣cie us艂ug magicznych. W naszej specjalnej promocji adresowanej do ofiar przest臋pstw oferujemy pe艂ny zestaw kl膮tw, zar贸wno przypisanych do chronionego przedmiotu jak i personalnych. Czy nie chcia艂by pan, aby cz艂owieka, kt贸ry pana okrad艂, spotka艂a zas艂u偶ona kara?
- Pewnie. 呕eby tak zdech艂, swo艂ocz.
- Niestety, tak silnej kl膮twy nie jeste艣my w stanie zaoferowa膰 w ramach promocji. Czy nie zadowoli pana, je艣li uschnie mu r臋ka?
- Bardzo dobrze. Niech mu uschnie.
- Stanie si臋 wed艂ug pana 偶yczenia. Dzi臋kuj臋 za skorzystanie z naszej promocji. Szczeg贸艂owe informacje o dzia艂alno艣ci firmy znajdzie pan w swojej skrzynce pocztowej.
Dziewczyna u艣miechn臋艂a si臋 raz jeszcze i pu艣ci艂a do mnie oko, po czym obrazek znik艂 i znowu mia艂em w r臋ku najzwyklejszy w 艣wiecie urz臋dowy kwit ze stemplem osiedlowego komisariatu.
- Stary, przesta艅 mnie robi膰 w konia - zez艂o艣ci艂 si臋 oderwany od swoich redakcyjnych bie偶膮czek Grabula.-Tu nic nie ma.
- Ale by艂o, rozumiesz? W艂a艣nie o to mi chodzi, w jaki spos贸b mogli to zrobi膰.
- Nie mogli. Nie ma takich cud贸w. Najzwyklejszy papier pod s艂o艅cem. Przesta艅 mi zawraca膰 g艂ow臋, mam czas do sz贸stej, 偶eby obrobi膰 panienk臋 z rozk艂ad贸wki.
Nie miejcie g艂upich skojarze艅 - Grabula obrabia艂 panienki z rozk艂ad贸wek komputerowo, w fotoszopie. Powi臋ksza艂 im na zdj臋ciach piersi, zw臋偶a艂 biodra, wyd艂u偶a艂 i wyszczupla艂 nogi, nadawa艂 g艂adko艣膰 i z艂ocisty po艂ysk sk贸rze, zag臋szcza艂 w艂osy i tak dalej. 呕adna z gwiazdek ekranu, dla kt贸rych rozebranie si臋 w pi艣mie dla pan贸w stanowi艂o niezb臋dny etap kariery, nie sz艂a do druku bez takiego retuszu. Kiedy艣 pr贸bowa艂em wzbudzi膰 w nim wyrzuty sumienia z powodu wszystkich tych nastoletnich frajer贸w, kt贸rzy my艣l膮, 偶e kobieta naprawd臋 wygl膮da tak, jak jego obrazki, i za par臋 lat zape艂ni膮 z ci臋偶kimi frustracjami poczekalnie seksuolog贸w. By艂 odporny: i dobrze tak g贸wniarzom, odpowiedzia艂, niech uprawiaj膮 sport i bior膮 zimne prysznice, tak jak nam to doradzali katecheci, kiedy byli艣my w ich wieku.
- Pos艂uchaj, Grabula, jeste艣 najlepszym specem od grafiki komputerowej, jakiego znam - wcale mu nie kadzi艂em, gdyby nie poszed艂 w robienie kasy, sta艂by si臋 z czasem ozdob膮 Polskiej Akademii Nauk. - Wi臋c od razu przyszed艂em z tym do ciebie. Mo偶e to si臋 pojawi jeszcze raz. Mo偶e trzeba czym艣 na艣wietli膰 albo...
- Cz艂owieku, taka animacja, jak膮. opisa艂e艣, wymaga komputera jak gda艅ska szafa! I jeszcze m贸wisz o interaktywno艣ci. A to, do cholery - zaszele艣ci艂 policyjnym protoko艂em - jest zwyk艂y papier, nawet prostego scalaka nic by艂oby gdzie ukry膰. Przyznaj si臋 od razu, 偶e zarzuci艂e艣 grzybka, i daj mi spok贸j, bo Basia z „Weso艂ego posterunku” p贸jdzie do druku z cyckami jak koza, a tego fani serialu mog膮 nie prze偶y膰.
- Jeste艣 pewien, 偶e nie ma 偶adnej mo偶liwo艣ci, 偶eby co艣 takiego zrobi膰? - upiera艂em si臋, niezra偶ony faktem, 偶e redaktor Grabowski siada ju偶 do komputera, na ekranie kt贸rego widnia艂, w istocie niezbyt okaza艂y, biust gwiazdy popularnego serialu.
- Tylko jedna: czary.
Oczywi艣cie, to by艂a w艂a艣nie odpowied藕, kt贸rej si臋 spodziewa艂em. Ale zawsze dobrze mie膰 pewno艣膰.
Sprawa gryz艂a mnie przez ca艂y wiecz贸r. Mia艂em akurat wolne, chcia艂em si臋 troch臋 odpr臋偶y膰 - a tymczasem, zamiast kontemplowa膰 g艂臋bi臋 telewizyjnej rozrywki, co i raz 艂apa艂em si臋 na my艣lach o „Sprawiedliwej Magii”. Inna sprawa, 偶e nowy przeb贸j TVN „呕ona czy kochanka?” okaza艂 si臋 lepszy w pomy艣le, ni偶 w wykonaniu. Wynik audiotele sta艂 si臋 oczywisty, a tym samym siad艂a ca艂a dramaturgia widowiska w pi臋膰 minut po tym, jak go艣膰 programu przedstawi艂 widzom obie konkuruj膮ce o niego kobiety. 呕ona, nie do艣膰, ze nadgryziona z臋bem czasu, to jeszcze stale usi艂owa艂a widowni臋 wzruszy膰 tanimi, sentymentalnymi chwytami, opowiadaj膮c o wsp贸lnej przesz艂o艣ci, dzieciach i tak dalej, podczas gdy jej rywalka w kolejnych konkurencjach bez trudu oczarowywa艂a publik臋 godnym pozazdroszczenia wdzi臋kiem i seksapilem.
W ko艅cu zacz臋艂o to by膰 m臋cz膮ce i postanowi艂em prze艂膮czy膰 na „Polsat” - tam akurat lecia艂 ten teleturniej z falowcem i kotem: dzwoni膮cy telewidz mia艂 za zadanie pod okiem przebranego za kaprala prezentera maksymalnie przeczo艂ga膰 gracza w studiu. Je艣li falowiec umia艂 wymy艣li膰 tak膮 tortur臋, 偶eby kot sp臋ka艂, kasa nale偶a艂a do niego, w przeciwnym razie bra艂 j膮 ten ze studia. Program mo偶e i szed艂 ju偶 od wiciu miesi臋cy, ale jako艣 wci膮偶 jeszcze nie nudzi艂.
Tym razem jednak go nie obejrza艂em. Kiedy si臋ga艂em po pilota, roziskrzony kolorowym brokatem kwadrat przestrzeni objawi艂 si臋 nagle na samym 艣rodku mojego stolika do kawy. Podobnie jak poprzednio, trwa艂o kilka sekund, nim obraz wyostrzy艂 si臋 i nabra艂 g艂臋bi. Wtedy dopiero pojawi艂a si臋 Ruda.
- Z najwi臋ksz膮 rado艣ci膮 mog臋 poinformowa膰, 偶e pa艅skie zlecenie zosta艂o ju偶 wykonane. Z艂oczy艅ca, kt贸ry podni贸s艂 r臋k臋 na pa艅sk膮 w艂asno艣膰, zosta艂 ukarany zgodnie z wyra偶onym 偶yczeniem. Serdecznie polecamy nasze us艂ugi na przysz艂o艣膰.
- Chwileczk臋! - nie chcia艂em, 偶eby znowu znikn臋艂a. - Czy mog臋 to jako艣 sprawdzi膰?
- Prosz臋 na nas polega膰 - u艣miechn臋艂a si臋. - Nasza firma w karaniu z艂oczy艅c贸w dysponuje do艣wiadczeniem wielu tysi臋cy lat. Wszelkich szczeg贸艂贸w dowie si臋 pan niebawem od naszego akwizytora.
I tyle. 艢wietlisty kwadrat zamigota艂 i zgas艂, pozostawiaj膮c mnie opukuj膮cego i obw膮chuj膮cego z og艂upia艂膮 min膮 blat stolika. Min臋艂o 艂adnych par臋 minut, zanim dotar艂o do mnie, 偶e robi臋 z siebie idiot臋.
Przyszed艂 mi do g艂owy Zbyszek; nie bacz膮c na p贸藕n膮 por臋, wystuka艂em jego numer. Zreszt膮 wyznaj臋 zasad臋, 偶e na kom贸rk臋 wypada dzwoni膰 o ka偶dej porze dnia i nocy - je艣li kto艣 akurat 艣pi albo wykonuje czynno艣ci uniemo偶liwiaj膮ce rozmow臋, to mo偶e j膮 wy艂膮czy膰. Zbyszek nie spa艂 ani nie wykonywa艂 czynno艣ci.
- S艂uchaj - zacz膮艂em niepewnie - wiem, 偶e to pytanie mo偶e si臋 wyda膰 dziwne, ale z medycznego punktu widzenia czy to mo偶liwe, 偶eby komu艣 usch艂a r臋ka?
- Jak temu brzydkiemu ch艂opczykowi, kt贸ry podni贸s艂 ko艅czyn臋 na mamusi臋?
- Co艣 w tym stylu. To mo偶liwe?
- O ile dobrze pami臋tam t臋 pouczaj膮c膮 opowie艣膰, ch艂opczykowi uschni臋ta r臋ka mia艂a potem wystawa膰 z grobu i przechodz膮cy ludzie si臋 o ni膮 potykali...
- Zbyniu, nie chodzi o szczeg贸艂y, tylko tak og贸lnie, czy medycyna zna podobne schorzenia?
- Nie wiem, na czym by to mia艂o polega膰. Owszem, medycyna zna rozmaite rodzaje niedow艂ad贸w i pora偶e艅 ko艅czyn, zar贸wno o genezie neurologicznej, jak i mia偶d偶ycowej, ale osobi艣cie nie widzia艂em niczego, co by pasowa艂o do tego malowniczego okre艣lenia. S膮dz臋, je艣li to masz na my艣li, 偶e pomys艂 musia艂 podda膰 komu艣 parali偶 po udarze m贸zgu. A co, piszesz co艣 o niedow艂adach?
- Dokumentuj臋 temat. Dzi臋ki za pomoc.
Ogl膮dania telewizji odechcia艂o mi si臋 ju偶 definitywnie. Pod wp艂ywem jakiego艣 dziwnego impulsu wyszed艂em z mieszkania i zjecha艂em na d贸艂 sprawdzi膰 moj膮 skrzynk臋 pocztow膮. By艂a pusta.
Do jutra zwariuj臋, my艣l膮c o tym dukacie - pami臋膰 podsun臋艂a us艂u偶nie s艂owa wieszcza. A niedoczekanie.
- Do艣膰 tego, cholera - powiedzia艂em na g艂os, stan膮wszy z powrotem n;i progu swojego du偶ego pokoju. - Prysznic, kielonek i do 艂贸偶ka.
W tym momencie zadzwoni艂 telefon.
- Rafa艂? - Zbyniu by艂 wyra藕nie podniecony. - Kurde, wiesz co si臋 sta艂o? W艂a艣nie nam przywie藕li faceta z jakim艣 dziwnym parali偶em prawej r臋ki. Na oko wygl膮da dok艂adnie tak, jakby mu usch艂a. Sk膮d ci to przysz艂o do g艂owy?
- Facet sprawia wra偶enie drobnego z艂odziejaszka?
- Jak w mord臋 strzeli艂! S艂uchaj, o co tu chodzi?
- Tak prawd臋 powiedzia艂, ch艂opie, to sam nie wiem. Ale mam przeczucie, 偶e w najbli偶szym czasie dostaniesz takich przypadk贸w wi臋cej. Mo偶e to nawet sprawi膰 wra偶enie epidemii.
Wbrew zapowiedziom Rudej nast臋pnego dnia w poczcie nie by艂o 偶adnych materia艂贸w reklamowych firmy „Sprawiedliwa Magia”. Nie pojawi艂 si臋 te偶 zapowiadany akwizytor. Albo mieli tam niez艂膮, biurokracj臋, albo liczyli, 偶e ciekawo艣膰 sk艂oni mnie do samodzielnych poszukiwa艅.
Normalnie pewnie nie mia艂bym czasu za du偶o g艂贸wkowa膰, ale dziwnym zbiegiem akurat odpad艂y mi redakcyjne bie偶膮czki. Przede wszystkim, odwo艂a艂a swoje posiedzenie kraj贸wka „Solidarno艣ci”. Zamiast jej nowych decyzji, musia艂em komentowa膰 spekulacje, dlaczego nie dosz艂o do posiedzenia, bo oczywi艣cie oficjalnej wersji - problemy zdrowotne przewodnicz膮cego i kilku szef贸w region贸w - nikt nie traktowa艂 powa偶nie. Musia艂o to by膰 jako艣 zwi膮zane z wewn臋trzn膮 walk膮 w zwi膮zku przed zjazdem, ale jak i o co w艂a艣ciwie chodzi艂o, nikt nie mia艂 poj臋cia, wi臋c na wystukanie komentarza starczy艂o mi p贸艂 godziny. A sprawa szefa „pabianickiej o艣miornicy” (domniemanego szefa, oczywi艣cie, ca艂a Polska wiedzia艂a, 偶e to ten, ale w gazecie musi cz艂owiek udawa膰 idiot臋, bo jeszcze go gangster poda do s膮du i wygra) nie podpada艂a pod m贸j dzia艂. Szkoda zreszt膮; gdybym chwil臋 nad ni膮 pomy艣la艂, wcze艣niej bym poj膮艂, na jak膮 skal臋 rozkr臋ca si臋 nowy biznes.
Pasztetowa z ca艂膮 swoj膮 „o艣miornic膮” by艂 zasadniczo poza zasi臋giem prawa. W por臋 zako艅czy艂 pionierski etap dzia艂alno艣ci - czy, jak to ujmuj膮 podr臋czniki, okres pierwotnej akumulacji kapita艂u - wyrzuci艂 spluw臋, 艂om oraz inne bandyckie narz臋dzia do rzeki i zamiast napada膰 na TIR-y, w艂amywa膰 si臋, porywa膰 dla okupu czy wymusza膰 haracze, zainwestowa艂 w zatrudnianie m艂odych, ambitnych ksi臋gowych i finansist贸w. Zak艂ada艂 w ca艂ym kraju legalnie dzia艂aj膮ce firmy, sprzedaj膮ce sobie nawzajem w艂asne zobowi膮zania p艂atnicze i podatkowe, a nierzadko oferuj膮ce tak偶e uprawniaj膮ce do odd艂u偶e艅 transakcje, z obop贸lnym zyskiem, du偶ym firmom pa艅stwowym. I na ko艅cu ca艂ego 艂a艅cucha oczywi艣cie kasowa艂 zwrot VAT-u. Dowcip polega艂 na tym, 偶e dzia艂a艂 ca艂kowicie legalnie, wykorzystuj膮c dziury w prawie. Id臋 zreszt膮 o zak艂ad, 偶e wi臋kszo艣膰 tych dziur sam wyborowa艂, kupuj膮c albo podpuszczaj膮c pos艂贸w, 偶eby je na komisji wpisali jako poprawki. Udowodni膰 nic oczywi艣cie nie mo偶na, a u偶ywani do tego pos艂owie zazwyczaj wierz膮, 偶e ich poprawki s艂u偶膮 walce z obcym kapita艂em albo zabezpieczaniu interes贸w ludu pracuj膮cego. Sk膮d taki pose艂, g艂膮b po zawod贸wce rolniczej albo wieczorowym kursie marksizmu-leninizmu, ma wiedzie膰, 偶e wprowadzaj膮c w najlepszych intencjach do przepis贸w jakie艣 niezdefiniowane prawnie sformu艂owanie, parali偶uje skutecznie ca艂膮 ustaw臋 i odwraca do g贸ry nogami starania prawnik贸w, kt贸rzy j膮 pisali? A raz wrzuconego do ustawy szczura ju偶 si臋 z niej nie wyci膮gnie, bo inni pos艂owie nie s膮 m膮drzejsi od tego pierwszego. Nawet gdyby byli, 偶aden nie ma g艂owy do czytania ca艂ych ton papierzysk, zw艂aszcza 偶e odrywa艂oby go to od smakowania urok贸w poselskiego 偶ycia.
W ka偶dym razie Pasztet贸wie (bardzo nie lubi艂 tej ksywy przypominaj膮cej o pocz膮tkach jego dzia艂alno艣ci) mo偶na by艂o skoczy膰 - kiedy w ko艅cu o „o艣miornicy” zacz臋艂o si臋 pisa膰 i m贸wi膰 w telewizji, ustawy pozmieniano, ale tego, co ju偶 nakrad艂, m贸g艂by u偶ywa膰 w spokoju do p贸藕nej staro艣ci, gdyby w艂a艣nie w tych dniach w tajemniczy spos贸b nie wyni贸s艂 si臋 ze 艣wiata podczas wystawnej kolacji w nale偶膮cej do niego drogiej knajpie pod Gda艅skiem. Oficjalnie 艣mier膰 mia艂a przyczyny najzupe艂niej naturalne - zad艂awienie. Tylko, 偶e - zdaniem wykonuj膮cego sekcj臋 zw艂ok lekarza nie by艂o do tego 偶adnej przyczyny. Denatowi nic nie utkwi艂o w prze艂yku, nic nie zawadza艂o dro偶no艣ci dr贸g oddechowych - wygl膮da艂o to tak, jakby kto艣 po prostu przytrzyma艂 mu k臋s w ustach tak d艂ugo, a偶 si臋 przekr臋ci艂. Ale musia艂aby to zrobi膰 Niewidzialna R臋ka, bo facet udusi艂 si臋 po艣rodku licznego towarzystwa - albo te偶 wszyscy obecni byli uczestnikami spisku, maj膮cego za pod艂o偶e zadawnione gangsterskie porachunki, co zreszt膮 cz臋艣膰 prasy sugerowa艂a.
Nikt nie wpad艂 na pomys艂, by sformu艂owa膰 tego niusa najpro艣ciej: domniemany oszust, znany jako Pasztetowa, po prostu ud艂awi艂 si臋 tym, co ukrad艂, tak jak tego zazwyczaj 偶yczymy w gniewie swym bezkarnym krzywdzicielom.
Ale tego dnia, jak wspomina艂em, na spraw臋 Pasztetowy jako艣 nie zwr贸ci艂em uwagi. Podda艂em si臋 atmosferze lenistwa, kt贸ra zapanowa艂a w redakcji na okoliczno艣膰 odwo艂ania kilku oficja艂ek. W og贸le liczba odwo艂anych konferencji prasowych i innych politycznych „wydarze艅” ros艂a w ostatnim czasie z dnia na dzie艅. Przy komputerach dzia艂u politycznego zrobi艂o si臋 lu藕niej ni偶 zwykle i tkni臋ty nag艂膮 my艣l膮 postanowi艂em skorzysta膰 z tej okazji, 偶eby co艣 sprawdzi膰.
Ten b艂ogi bezruch dotyczy艂 jednak tylko mojego dzia艂u. W miejskim urywa艂y si臋 telefony ze skargami na zaburzenia w pracy przychodni i r贸偶nych urz臋d贸w, g艂贸wnie skarbowych, a Bulba, przydzielony ostatnio do krymina艂k贸w, biega艂 po redakcji jak kot z p臋cherzem. Oderwa艂 mnie na chwil臋 pytaniem, czy nie mam kogo艣 zaufanego w pogotowiu, bo do nikogo ze swoich nie mo偶e si臋 dzi艣 dodzwoni膰. Zapisuj膮c kom贸rk臋 do Zbyszka, opowiedzia艂 mi pokr贸tce „ekstra, kur-de, story”, kt贸r膮 w艂a艣nie wpalcowywa艂 z przej臋ciem do wydania: trzej dresiarze, kt贸rzy w Parku Skaryszewskim skroili wracaj膮cego ze szko艂y ma艂olata, ledwie par臋dziesi膮t krok贸w dalej w nag艂ym ataku ni to sza艂u, ni to padaczki, porozbijali sobie 艂by o kamie艅 upami臋tniaj膮cy brytyjskich lotnik贸w. Dodatkowo ten, kt贸ry dzieciaka uderzy艂, w ci膮gu kilku godzin pokry艂 si臋 ca艂y ropiej膮cymi parchami. Gliniarze wysun臋li hipotez臋, 偶e ch艂opak musia艂 niepostrze偶enie opyli膰 napastnik贸w jakim艣 wyj膮tkowo parszywym gazem, pewnie kupionym na pobliskim stadionie od Ruskich - wed艂ug zezna艅 艣wiadk贸w szed艂 za dresiarzami, jakby czeka艂 na ten efekt, po czym odebra艂 skradzion膮 kurtk臋 i da艂 nog臋. 艢wiadkowie zreszt膮 nie chcieli wcale pomaga膰 w ustaleniu to偶samo艣ci ma艂olata. Byli po jego stronie i to, co spotka艂o dresiarzy, bardzo im si臋 podoba艂o. Podobnie jak i Bulbie, i mnie, i nie mieli艣my cienia w膮tpliwo艣ci - wszystkim naszym czytelnikom.
Bulba bardzo chcia艂 znale藕膰 tego ma艂olata, bro艅 Bo偶e nie 偶eby go sypn膮膰, tylko pogada膰, ale w tej sprawie nie mog艂em mu pom贸c. Co najwy偶ej wskaz贸wk膮, 偶e jego rodzice musieli by膰 raczej dziani: wygl膮da艂o mi to na kl膮twy silniejsze ni偶 oferowano w promocji, i to a偶 dwie naraz, bior膮c pod uwag臋 te parchy. Zbyszek te偶 Bulbie nie pom贸g艂. Kiedy mojemu redakcyjnemu kumplowi uda艂o si臋 dodzwoni膰 na jego kom贸rk臋, us艂ysza艂 tylko od jakiej艣 kobiety, pewnie piel臋gniarki, 偶e pan doktor absolutnie nic ma czasu na rozmowy i 偶e to, co si臋 dzisiaj dzieje w warszawskim pogotowiu, to prawdziwy s膮dny dzie艅. Dok艂adnie takie s艂owa powt贸rzy艂 mi w drzwiach redakcji, kiedy wreszcie znalaz艂em potrzebny mi list, strawi艂em dobr膮 godzin臋 na bezowocnych pr贸bach dodzwonienia si臋 do jego autorki, i ostatecznie postanowi艂em pofatygowa膰 si臋 do niej osobi艣cie.
List, kt贸rego szuka艂em, przys艂ano mi mejlem sam nie pami臋ta艂em ile miesi臋cy wcze艣niej. Po ka偶dym felietonie przychodzi takich kilkana艣cie, a je艣li napisze si臋 co艣 z艂ego o kotach albo pi艂ce kopanej, to nawet kilkadziesi膮t - kto by spami臋ta艂. Tekst, do kt贸rego odnosi艂 si臋 ten konkretny list, te偶 obrodzi艂 mn贸stwem polemik, chocia偶 nie dotyczy艂 偶adnego z powy偶szych temat贸w. Tym, co w nim rozsierdzi艂o czytelnik贸w, by艂o nabijanie si臋 z feng-szui. Napisa艂em co艣 w tym gu艣cie, 偶e gdyby Chi艅czycy naprawd臋 posiedli, i to ju偶 od staro偶ytno艣ci, wiedz臋, jak za pomoc膮 zwyk艂ego przestawiania mebli zapewni膰 sobie szcz臋艣cie, pieni膮dze i d艂ugowieczno艣膰, musieliby by膰 narodem zauwa偶alnie szcz臋艣liwszym, zdrowszym i bogatszym od innych. Tymczasem ich poziom 偶ycia, zw艂aszcza w cz臋艣ci kontynentalnej, bli偶szy jest standardom Albanii ni偶 USA i dop贸ki nie ulegnie to zmianie, w 偶adne magiczne srulki nie uwierz臋. Nie mam nawet 偶alu do tych wszystkich kt贸rzy mi potem listownie ubli偶ali. Ludzie tak maj膮, je艣li kto艣 ju偶 da艂 kas臋 wydrwigroszom, za nic nie uwierzy, 偶e pozwoli艂 si臋 wystrychn膮膰 na dudka, pr臋dzej znienawidzi tego, kto mu to usi艂uje t艂umaczy膰.
Ale list, kt贸rego szuka艂em, nie dotyczy艂 g艂贸wnego w膮tku mojego felietonu; na marginesie sformu艂owa艂em spostrze偶enie, 偶e szerz膮ca si臋 w naszej cywilizacji wiara w duchy i czary jest 艣miesznie niekonsekwentna. Pisma kobiece, popularne tygodniki i telewizja na ka偶dym kroku reklamuj膮 rozmaite zabiegi magiczne, twierdz膮c, 偶e mog膮 nam one pom贸c w karierze, mi艂o艣ci, m贸wi膮c najog贸lniej - 偶e mo偶na w ten spos贸b robi膰 r贸偶ne rzeczy dobre. A przecie偶, je艣li tak, to musi istnie膰 i druga strona zagadnienia. Je艣li czarami mo偶na pomaga膰, to mo偶na i szkodzi膰. Je艣li odpowiednio rozmieszczaj膮c w swoim gabinecie palemki, dzwonki i akwaria, mo偶esz sobie zapewni膰 awans, to podk艂adaj膮c dyskretnie fengszujowego szczura do gabinetu rywalki, mo偶esz j膮 awansu pozbawi膰 i 艣ci膮gn膮膰 jej na g艂ow臋 k艂opoty, ze zdrowotnymi w艂膮cznie. Albo doprowadzi膰 czarami konkurencyjn膮 firm臋 do utraty zam贸wie艅 publicznych i bankructwa. Zreszt膮 nie ma znaczenia, czy wbijaj膮c szpilki w woskow膮 lalk臋 tw贸j wr贸g naprawd臋 mo偶e ci zrobi膰 krzywd臋 - wa偶ne, 偶e pr贸buje to zrobi膰, prawo przecie偶 ka偶e za sam膮 pr贸b臋 zamachu na czyje艣 偶ycie lub zdrowie, nawet tak g艂upi膮 czy nieudoln膮, 偶e predystynuje ona niedosz艂ego morderc臋 do nagrody Darwina. S艂owem: je艣li wsp贸艂czesne media zupe艂nie serio traktuj膮 horoskopy, feng-szui, numerologi臋 i tarota, to logika nakazuje, by wreszcie odchrzani艂y si臋 od polowa艅 na czarownice i przeprosi艂y autor贸w „Malleus maleficarum” tudzie偶 radnych miasta Salem.
Czytelniczka, podpisuj膮ca si臋 jako w艂a艣cicielka „renomowanego salonu wr贸偶by Studio Co艣tam”, pocz臋stowa艂a mnie w odpowiedzi kilkustronicowym wyk艂adem, utrzymanym w tonie 艂agodnej i nawet dosy膰 dla mnie 偶yczliwej perswazji. Strawiwszy par臋 akapit贸w na ani w z膮b niezrozumia艂e definicje rozmaitych rodzaj贸w dzia艂a艅 magicznych, maj膮ce mi u艣wiadomi膰, 偶e wymieniaj膮c je na jednym oddechu, zaprezentowa艂em si臋 jako zupe艂ny laik, wywiod艂a renomowana wr贸偶ka, dlaczego mianowicie powa偶nej magii nie mo偶na u偶ywa膰 do wyrz膮dzania z艂a. Bez wdawania si臋 w zawi艂o艣ci, dlatego, twierdzi艂a, i偶 z艂a energia zawsze wr贸ci膰 musi w tej lub innej formie do tego, kto zapocz膮tkowa艂 jej cyrkulacj臋. Kto chcia艂by magicznie zaszkodzi膰 innej osobie, pr臋dzej czy p贸藕niej oberwie rykoszetem, dlatego 偶aden licz膮cy si臋 profesjonalista podobnego zam贸wienia nie zrealizuje. List nie pozostawia艂 w膮tpliwo艣ci, 偶e „licz膮cy si臋 profesjonalista” od magii to oczywi艣cie sama autorka, i w og贸le by艂 mocno autoreklamiarski - wr贸偶ka zapewne liczy艂a na publikacj臋 i spopularyzowanie t膮 drog膮 swego interesu.
Rzecz oczywista, nie da艂em listu do druku ani nie traci艂em czasu na odpisywanie. W膮tpi臋 nawet, czy chcia艂o mi si臋 wzrusza膰 ramionami - po prostu naci艣ni臋ciem klawisza odes艂a艂em go na twardy dysk i gdyby nie „Sprawiedliwa Magia” oraz jej promocyjna oferta, w 偶yciu bym sobie o renomowanym salonie wr贸偶by nie przypomnia艂. Ostatecznie: salon nazywa艂 si臋 „Studio Futura”, jego w艂a艣cicielka podpisa艂a si臋 zawodowym pseudonimem Serenita, podany telefon nie odpowiada艂, a siedziba firmy mie艣ci艂a si臋 niedaleko mojego mieszkania, przy rogu Alei Jerozolimskich i Pozna艅skiej. To znaczy, poprawi艂em w my艣lach, przy rogu Pepsi-Coli i Marlboro. Korespondencja pochodzi艂a jeszcze sprzed tego historycznego momentu, kiedy to warszawscy radni, u艣wiadomiwszy sobie, 偶e rozkradli i prze-handlowali ju偶 wszystko, wpadli na pomys艂, 偶eby jeszcze posprzedawa膰 nazwy ulic, plac贸w i skwer贸w na reklamy.
Najpierw jednak pojecha艂em do domu jak si臋 domy艣lacie - sprawdzi膰 skrzynk臋 pocztow膮. Wci膮偶 by艂a pusta. Ruszy艂em najkr贸tsz膮 drog膮, przez dworzec. Wprawdzie zd膮偶y艂o si臋 ju偶 zrobi膰 ciemno, ale moja strona dworca uchodzi艂a za do艣膰 bezpieczn膮. Od czasu do czasu zachodzi艂y tu nawet patrole policji, co by艂o znakiem nieomylnym - na pewno nie zapuszcza艂yby si臋 w okolice niebezpieczne.
Kiedy zbli偶a艂em si臋 do zej艣cia w podziemia Centralnego, kt贸re przed laty oszalowano prowizorycznie nieheblowanymi dechami i tak ju偶 pozosta艂o, dobieg艂 mnie przeci膮g艂y, bolesny j臋k. Rozejrza艂em si臋. J臋cza艂 facet, na oko powy偶ej pi臋膰dziesi膮tki, o raczej ubogim wygl膮dzie, zgi臋ty w p贸艂 na 艂aweczce pobliskiego przystanku.
- Prosz臋 pana... Prosz臋 pana... - wyrzuci艂 zbola艂ym g艂osem w moim kierunku. - Pan pomo偶e...
- Co si臋 Panu sta艂o?
- Kurde jak mnie nagle zacz臋艂o, panie, w brzuchu r偶n膮膰... Uuuu! Kurr... hhh... ma膰... - chyba rzeczywi艣cie si臋 m臋czy艂, na niezdrowo bladej twarzy pob艂yskiwa艂y drobne kropelki potu. - Pan mi poda r臋k臋...Tylko tu obok, do domu...
Zbli偶y艂em si臋. Z wy艣wieruchtanej foliowej torby, rzuconej obok na 艂awce, wystawa艂 gruby plik kolorowych pism, g艂贸wnie tych z obrobionymi przez Grabul臋 babkami. Rzut oka - wszystkie przedatowane, ale jak nowe. Niedaleko, ko艂o peron贸w WKD, rozstawili par臋 miesi臋cy temu stoisko z艂odzieje handluj膮cy wycofan膮 z kiosk贸w pras膮. Pisz臋 z艂odzieje, bo zgodnie z umowami „Ruch” mia艂 obowi膮zek zwroty niszczy膰, ale oczywi艣cie jego pracownicy opylali je za grosze hurtownikom, a ci z kolei dziadkom podobnym do tego na przystanku, kt贸rzy te偶 chcieli sobie popatrze膰 a go艂e laski, a szkoda im by艂o tych siedmiu czy dziewi臋ciu z艂otych. Moja gazeta traci艂a na tym mniej ni偶 luksusowe magazyny, ale cho膰by przez solidarno艣膰 z okradanym kolegami po fachu stara艂em si臋 gazetowy szaber zwalcza膰.
- Wyrzu膰 pan to i przesta艅 kupowa膰 kradzione rzeczy, to przejdzie - rzuci艂em oschle i zszed艂em na d贸艂.
Min膮艂em tasiemcow膮, kolejk臋 k艂臋bi膮c膮 si臋 przy ca艂odobowej aptece, uszy艂em przez perony i ostro偶nie wychyn膮艂em na powierzchni臋 po drugiej stronie, a „Mariottem”. By艂em ju偶 ko艂o salonu „Futura”, kiedy zobaczy艂em chuderlawgo policjanta w czarnym drelichu i bejzbol贸wce. Wygl膮da艂 jak ostatnia ofiara losu. Wszyscy gliniarze tak wygl膮dali, odk膮d zamiast w porz膮dne mundury poubierano ich w workowat膮 odzie偶 ochronn膮. Sta艂 przy rogu ulicy, rozgl膮daj膮c si臋 czujnie, podczas gdy za jego plecami rozlega艂o si臋 jakie艣 dziwne popsykiwanie. Schowa艂em si臋 w艣r贸d drewnianych szalunk贸w oplataj膮cych remontowan膮 od niepami臋tnych czas贸w przychodni臋 i z zawodowym zainteresowaniem 艣ledzi艂em zza nich str贸偶a prawa.
Nie trwa艂o to d艂ugo - popsykiwanie ucich艂o, zza rogu wy艂oni艂 si臋 drugi policjant, r贸wnie chuderlawy jak ten pierwszy, i obaj po艣piesznym krokiem oddalili si臋 w stron臋 Don贸w Centrum. Poszed艂em z ciekawo艣ci za r贸g. Obelgi wobec policji, wypisali kiedy艣 przez kogo艣 na 艣cianie pierwszego za rogiem budynku, zosta艂y niedbale zamazane, a ponad nimi pyszni艂 si臋 krzywy, pry艣ni臋ty sprejem w wyra藕nym po艣piechu napis „Jeba膰 lump贸w!”.
Znalaz艂em w艂a艣ciw膮 bram臋 - jej fasad臋 ozdabia艂y dziesi膮tki tabliczek z nazwami firm i jeszcze wi臋cej dziur po tabliczkach ju偶 poodrywanych. Nigdzie nie by艂o ani s艂owa o „salonie wr贸偶by Futura”. Z wydobyt膮 z kieszeni kartk膮 zbli偶y艂em si臋 do domofonu, wstuka膰 na nim numer mieszkania. Klawisze by艂y g艂uche, martwe. Nikt nie odpowiedzia艂, nie zapali艂o si臋 偶adne 艣wiate艂ko, nie za艣wiergoli艂 elektroniczny sygna艂. Spr贸bowa艂em raz i drugi, w ko艅cu z rezygnacj膮 popchn膮艂em drzwi r臋k膮. Otworzyli' si臋 bez najmniejszego oporu - zamek by艂 wy艂amany.
R贸wnie偶 na solidnych wysokich drzwiach o przedwojennym wygl膮dzie, do kt贸rych doprowadzi艂a mnie klatka schodowa kamienicy, nie by艂o 偶adnego szyldu. Ale mo偶na by艂o dopatrzy膰 si臋 dziur po 艣rubach, kt贸re zapewne kiedy艣 go mocowa艂y.
Zapuka艂em nocno - raz, drugi, trzeci. By艂em ju偶 bliski rezygnacji, kiedy po drugiej stronie odezwa艂 si臋 kobiecy g艂os:
- Kto tam?
Fatalne pytane, jak na renomowan膮 wr贸偶k臋. Odchrz膮kn膮艂em.
- Dobry wiecz贸r. Nazywam si臋 Rafa艂 Aleksandrowicz, jestem dziennikarzem...
- Prosz臋 mi da膰 spok贸j! Salonu ju偶 tu nie ma, zamkni臋ty.
- Aleja w innej sprawie. Umawia艂em si臋 z pani膮 Serenit膮.
G艂os po drugiej stronie drzwi a偶 zani贸s艂 si臋 oburzeniem:
- Nieprawda! Z nikim si臋 nie umawia艂am!
- Ale偶 tak - u艣miechn膮艂em si臋 z uczuciem triumfu. - Napisa艂a pani kiedy艣 do mnie do redakcji list, a w nim zaproszenie, 偶ebym si臋 skontaktowa艂, je艣li chcia艂bym si臋 dowiedzie膰 o prawdziwej magii. Chodzi艂o o m贸j felieton, pami臋ta pani? No, wi臋c w艂a艣nie potrzebuj臋 si臋 czego艣 na ten temat dowiedzie膰 i chcia艂bym z tego zaproszenia skorzysta膰.
D艂ugotrwa艂膮 cisz臋 przerwa艂 zgrzyt zasuw i rygli. Drzwi otworzy艂y si臋 gwa艂townie; wychyn臋艂a z nich sucha, wysoka kobieta z mn贸stwem czarnych, nierozczesanych w艂os贸w, owini臋ta w wytarty szlafrok. Nie zwracaj膮c na mnie uwagi, starannie lustrowa艂a korytarz - popatrzy艂a w lewo, w prawo, znowu w lewo, po czym gwa艂townym ruchem z艂apa艂a mnie za wszarz, wci膮gn臋艂a do 艣rodka i natychmiast znowu zaj臋艂a si臋 zamykaniem imponuj膮cej liczby zasuw.
Znalaz艂em si臋 w ogromnym jak na wsp贸艂czesne standardy przedpokoju, z kt贸rego wida膰 by艂o pogr膮偶ony w p贸艂mroku pok贸j.
- Kogo si臋 pani tak boi?
Pytanie pozosta艂o bez odpowiedzi. Sko艅czywszy zabezpieczanie drzwi, Serenita milcz膮co wskaza艂a mi drog臋 do pokoju, w kt贸rym niegdy艣 zapewne przyjmowa艂a klient贸w. Wyj膮wszy kilka rekwizyt贸w w rodzaju wielkiej kryszta艂owej kuli czy trupiej czaszki na stole, wystr贸j przy膰mionego wn臋trza bardziej ni偶 z magi膮 kojarzy艂 mi si臋 z perskim burdelem.
Serenita rozsiad艂a si臋, zapewne z przyzwyczajenia, po drugiej stronie sto艂u z trupi膮 czach膮. Z odpowiednio zrobionym makija偶em i w nale偶ytym o艣wietleniu mia艂a szans臋 wygl膮da膰 odpowiednio do swej profesji. Ale w tej chwili sprawia艂a wra偶enie starego, skiepszczonego kaszalota. Umiej臋tnie zreszt膮 to wra偶enie uwydatni艂a, wyci膮gaj膮c z kieszeni szlafroka i zapalaj膮c jakiego艣 okrutnie cuchn膮cego sier艣ciucha bez filtra.
- No, wi臋c c贸偶 si臋 takiego sta艂o, 偶e po tylu miesi膮cach raczy艂 pan na moj膮 ofert臋 odpowiedzie膰? - zapyta艂a, odkas艂awszy i odrz臋ziwszy swoje po pierwszym, g艂臋bokim machu.
Opowiedzia艂em pokr贸tce jak zetkn膮艂em si臋 z promocyjn膮 ofert膮 „Sprawiedliwej Magii”. Skin臋艂a g艂ow膮; wiadomo艣膰 o tej firmie wyra藕nie nie by艂a dla niej nowo艣ci膮.
- I skorzysta艂 pan?
- A kto by nie skorzysta艂?
- Uhm. Wsp贸艂czuj臋. No c贸偶, rozumiem prostych ludzi, ale pan przecie偶 zosta艂 ostrze偶ony. Zreszt膮, nie moje zmartwienie. W og贸le nic mnie to wszystko ju偶 nie obchodzi.
- No tak, widz臋, 偶e zwin臋艂a pani interes. Mo偶na spyta膰, dlaczego?
- A czy偶 nie jest to oczywiste? Jak to uj膮艂 pewien by艂y minister: nie zamierzam si臋 kopa膰 z koniem.
- Konkurencja? Co艣 jak hipermarket wyka艅czaj膮cy ma艂e sklepiki?
- Raczej co艣 jak mafia wyka艅czaj膮ca wszystkich, kt贸rzy nie chc膮 jej p艂aci膰 haraczu. Trudno, znajd臋 sobie inne zaj臋cie.
Skin膮艂em g艂ow膮, udaj膮c zrozumienie.
- Pisa艂a pani, 偶e 偶aden prawdziwy profesjonalista nie podejmie si臋 zlece艅 maj膮cych przynie艣膰 komu艣 szkod臋. Ale 偶eby komu艣 usch艂a r臋ka, pokry艂 si臋 ropiej膮cymi parchami czy dozna艂 podobnych sensacji, tego chyba byle amator nie sprawi?
Przyjrza艂a mi si臋 uwa偶nie.
- Widz臋, 偶e nie dotar艂o jeszcze do pana, z kim mamy do czynienia. Oczywi艣cie, podtrzymuj臋 to, co panu pisa艂am. 呕aden zajmuj膮cy si臋 magi膮 cz艂owiek, normalny cz艂owiek, suwerenny w swoich decyzjach, nie podejmie dzia艂a艅, kt贸re wprowadzaj膮 w normaln膮 cyrkulacj臋 mocy dodatkowe negatywne energie. Ale w wypadku „Sprawiedliwej Magii” nie mamy do czynienia z lud藕mi. W ka偶dym razie nie z lud藕mi normalnymi. Dla nich doprowadzenie do eksplozji z艂a, do wybuchu niekontrolowanej nienawi艣ci to nie zagro偶enie. To cel, do kt贸rego d膮偶膮, i na dodatek nic ich w 偶aden spos贸b nie ogranicza w doborze stosowanych dla jego osi膮gni臋cia 艣rodk贸w. Podjudzanie do zemsty, nakr臋canie spirali nienawi艣ci, to ich ulubiona metoda dzia艂ania: niech ludzie sami niszcz膮 si臋 nawzajem i sami padaj膮 ofiar膮 spowodowanego przez siebie z艂a, niech si臋 gryz膮 i rzucaj膮 na siebie kl膮twy. I to najlepiej w prze艣wiadczeniu, 偶e w ten spos贸b staje si臋 zado艣膰 sprawiedliwo艣ci. Cz艂owiek nigdy nie jest w stanie wyrz膮dzi膰 wi臋cej szk贸d ni偶 wtedy, gdy ma g艂臋bokie przekonanie, 偶e tylko wymierza sprawiedliwo艣膰.
Zaci膮gn臋艂a si臋 ponownie g艂臋boko cuchn膮cym dymem, a potem przez d艂u偶sz膮 chwil臋 wpatrywa艂a mi si臋 w oczy, ponad czerepem ustawionej na stole czaszki.
- Panie redaktorze - podj臋艂a wreszcie. - Je偶eli naprawd臋 jeszcze si臋 pan nie domy艣li艂, kto stoi za sp贸艂k膮 „Sprawiedliwa Magia”, to dziwi臋 si臋 jak prasa mo偶e zatrudnia膰 r贸wnie nieinteligentnych pracownik贸w.
Owszem, domy艣la艂em si臋 i nie b臋d臋 udawa艂 - kiedy wraca艂em do domu i kiedy po raz sam nie wiem kt贸ry sprawdza艂em swoj膮 skrzynk臋 pocztow膮 - czu艂em na plecach zimny dreszcz. A ju偶 szczeg贸lnie mocno poczu艂em go nast臋pnego dnia rano, kiedy wreszcie w moim domu pojawi艂 si臋 zapowiedziany przez Rud膮 Akwizytor.
Ale trzymajmy si臋 kolejno艣ci wydarze艅. Najpierw zadzwoni艂 Zbyszek. Po wieczorze, kiedy d艂ugo nie mog艂em zasn膮膰, zastanawiaj膮c si臋 nad skutkami dzia艂alno艣ci „Sprawiedliwej Magii”, wyrwa艂 mnie z 艂贸偶ka pierwszym, bladym 艣witem, kiedy s膮 w stanie funkcjonowa膰 tylko emeryci, ksi臋偶a i lekarze. Sam sobie by艂em winien - zapomnia艂em z tego wszystkiego wy艂膮czy膰 kom贸rk臋.
- Cze艣膰 Rafa艂. Wiesz co艣 nowego?
Wyda艂em z siebie s艂abo artyku艂owany pomruk, co艣 pomi臋dzy „aha” a „mhm”.
- No, o tej epidemii?
Z przykro艣ci膮 u艣wiadomi艂em sobie, 偶e nie zdo艂am unikn膮膰 uruchomienia narz膮d贸w mowy.
- Jakiej epidemii?
- Stary, skup si臋. Wczoraj, jak m贸wi艂em ci o tym z uschni臋t膮 r臋k膮, zapowiada艂e艣, 偶e si臋 szykuje wi臋cej takich wypadk贸w, pami臋tasz? A dzi艣 mieli艣my przez ca艂膮 noc formalne obl臋偶enie. Zreszt膮 my to piku艣, podobno to, co si臋 dzia艂o na Wo艂oskiej i w Aninie, to by艂 prawdziwy Sajgon.
- I wszystko uschni臋te r臋ce?
- Troch臋 niedow艂ad贸w te偶. Ale w og贸le mn贸stwo przedziwnych wypadk贸w. Jakie艣 nag艂e parali偶e, apopleksje, paskudne egzemy, a przede wszystkim mn贸stwo dolegliwo艣ci trawiennych. Przewa偶nie w jaki艣 nieswoistych, trudnych do zdiagnozowania formach. Nie jest to oczywi艣cie epidemia w znaczeniu medycznym, po prostu jakby wszyscy zawzi臋li si臋 chorowa膰 jednocze艣nie.
- Pozw贸l, 偶e zgadn臋. Najmniej by艂o w艣r贸d nich ludzi, kt贸rzy si臋 uczciwie utrzymuj膮 z w艂asnej pracy? Co ja gadam najmniej, w og贸le. Trafi艂em?
- Wiesz, u nas, na pogotowiu, zawsze przywo偶膮 mn贸stwo nur贸w i menelstwa. Je艣li cokolwiek by艂o ostatnio odmiennego, to wiek. Pacjenci w wi臋kszo艣ci m艂odzi, a zazwyczaj mamy mn贸stwo emeryt贸w.
- Zgadza si臋. Emeryci przecie偶 pobieraj膮 艣wiadczenia uczciwie, wp艂acali na nie sk艂adki przez ca艂e aktywne zawodowo 偶ycie. Wi臋c na pewno nie s膮 z艂odziejami. Raczej okradzionymi, bo w stosunku do tego, co zap艂acili, dzisiaj dostaj膮 grosze.
- A co tu ma do rzeczy z艂odziejstwo? - zdziwi艂 si臋. - Zreszt膮 m贸wi臋 ci, 偶e na Wo艂oskiej i w Aninie mieli jeszcze gorzej, a sam wiesz, 偶e tam wst臋p ma tylko erka, pos艂owie, ministrowie, wy偶si funkcjonariusze administracji...
- Zbyniu - ziewn膮艂em. - Powoli zaczynam jarzy膰, o co w tym wszystkim chodzi, ale daj mi jeszcze troch臋 czasu. Obiecuj臋, 偶e jak do czego艣 dojd臋, b臋dziesz pierwsz膮 osob膮, z kt贸r膮 si臋 podziel臋 swoimi odkryciami.
Rozmowa, tak czy owak, trwa艂a zdecydowanie zbyt d艂ugo, 偶eby przy艂o偶ywszy g艂ow臋 do poduszki, mie膰 jeszcze nadziej臋 na dogonienie uciekaj膮cych sn贸w. A je偶eli nie spa膰, to nale偶a艂o si臋 budzi膰. Nie wiem, jak kogo, ale mnie nic nie budzi skuteczniej ni偶 艣niadanie. W艂a艣ciwie nic uznaj臋 innych sposob贸w. Od biedy mog臋 nie zje艣膰 obiadu ani kolacji, ale 艣niadanie, zaraz po wstaniu z 艂贸偶ka, musz臋 i 偶aden diabelski pomiot nie zdo艂a mi w jego spo偶ywaniu przeszkodzi膰.
Akwizytor chyba zdawa艂 sobie z tego spraw臋, bo odczeka艂, a偶 wepchn膮艂em do paszczy i pogryz艂em ostatni k臋s. Znany ju偶, rozmigotany kwadrat pojawi艂 si臋 na moim stole dopiero w chwili, gdy zabiera艂em si臋 do sprz膮tania talerzy. Usiad艂em wygodnie, podpar艂em si臋 艂okciem i cierpliwie czeka艂em na pojawienie si臋 Rudej.
Spotka艂o mnie rozczarowanie. Zamiast urodziwej wied藕my w rozgwie偶d偶onym oknie pojawi艂 si臋 facet - w trudnym do okre艣lenia wieku i z g臋b膮 jak koby艂a Raskolnikowa. Staranna fryzura i dobrze dobrane oprawki grubych okular贸w nie by艂y w stanie os艂abi膰 wra偶enia, jakie robi艂y jego szerokie czo艂o i cofni臋ta, wygolona na stalowy kolor szcz臋ka.
- Dzie艅 dobry, panie Aleksandrowicz - u艣miechn膮艂 si臋 ca艂膮 swoj膮 ko艅sk膮 fizjonomi膮.-Jestem z firmy „Sprawiedliwa Magia” i chcia艂bym z panem przez chwil臋 porozmawia膰. Czy nie b臋d臋 teraz przeszkadza艂?
- W porz膮dku, ju偶 zjad艂em.
艢wietlisty kwadrat zblak艂 i zgas艂 tak samo jak poprzednio. Tym razem ju偶 nie pr贸bowa艂em obw膮chiwa膰 stolika. Nie up艂yn臋艂o wi臋cej ni偶 trzy sekundy, kiedy rozleg艂o si臋 pukanie do drzwi. Oczywi艣cie sta艂 za nimi jegomo艣膰 o ko艅skiej twarzy. Teraz dopiero by艂o wida膰, 偶e nosi garnitur z najdro偶szej pracowni w Warszawie; ostatni raz widzia艂em taki u Leppera, kiedy SLD robi艂o go marsza艂kiem Sejmu. Ale ten du偶o lepiej le偶a艂.
- No, to prosz臋 - stara艂em si臋 nie okaza膰 podenerwowania. - Pan wybaczy nie porz膮dek, ale...
- Ale偶, panie redaktorze! - nie pozwoli艂 mi doko艅czy膰. - To ja musz臋 pana gor膮co przeprosi膰. Po pierwsze za to, 偶e pojawiam si臋 tak p贸藕no. Niestety, nie docenili艣my popytu na nasze us艂ugi. Od kilku dni harujemy wszyscy ponad 24 godziny na dob臋. Naprawd臋, zainteresowanie przeros艂o nasze naj艣mielsze oczekiwania.
- Uhm. Wiem co艣 o tym. Prosz臋 - wprowadzi艂em Akwizytora do go艣cinnego pokoju i wskaza艂em mu fotel. - Powiedzia艂bym nawet, 偶e efekt贸w waszej dzia艂alno艣ci trudno by艂o w ostatnich dniach nie zauwa偶y膰.
- Wie pan, jak to jest, kiedy wprowadza si臋 na rynek co艣 zupe艂nie nowego; trudno z g贸ry oceni膰 potrzeby. Dos艂ownie zostali艣my zasypani zam贸wieniami, i to nie tylko od os贸b prywatnych, tak偶e instytucji... Ale zanim o tym, jest wa偶niejsza sprawa, za kt贸r膮 musz臋 pana, panie redaktorze, przeprosi膰. Ot贸偶 przez karygodne niedopatrzenie m贸j personel nie pozna艂 si臋, z kim ma do czynienia. Potraktowano pana jak zupe艂nie przeci臋tnego klienta, a przecie偶...
- A przecie偶 co? - rozsiad艂em si臋 naprzeciwko.
- A przecie偶 pan jest kim艣 szczeg贸lnym - kobyla twarz rozja艣ni艂a si臋 u艣miechem. - Szczeg贸lnie cennym. Wiem, skromno艣膰 ka偶e panu zaprotestowa膰, ale prosz臋 si臋 powstrzyma膰.
Prawd臋 m贸wi膮c, nawet mi do g艂owy nie przysz艂o, 偶eby protestowa膰.
- Wie pan sam, jakie mamy czasy. Kryzys. Zw艂aszcza kryzys osobowo艣ci. 艢wiat pe艂en ludzi o mentalno艣ci cinkciarzy, sklepikarzy, kombinator贸w; ma艂e cele, ma艂e idea艂y... A tymczasem nasza firma stale potrzebuje ludzi pe艂nowarto艣ciowych, 偶e tak powiem, ca艂膮 g臋b膮 ludzi.
- Do akwizycji magicznych ubezpiecze艅 przed z艂odziejami? Czy to nie przesada?
Poprawi艂 si臋 w fotelu, odchrz膮kn膮艂 i podj膮艂 o ton powa偶niejszym g艂osem, jakby dot膮d tylko odgrywa艂 jaki艣 narzucony rytua艂.
- Panie Aleksandrowicz, grajmy w otwarte karty. Przecie偶 ju偶 dawno si臋 pan domy艣li艂, z kim ma do czynienia. Ja te偶 wiem o panu to i owo. W艂a艣ciwie, co tu ukrywa膰, wiem o panu wszystko, taka ju偶 specyfika naszej pracy. Dlatego pozwoli艂em sobie przyj艣膰 osobi艣cie, zamiast posy艂a膰 ni偶szy personel.
Powstrzyma艂em si臋 od uwagi, 偶e pob艂膮dzi艂: widok Rudej zrobi艂by na mnie zdecydowanie lepsze wra偶enie od jego ko艅skiej g臋by. Zw艂aszcza, gdyby przys艂ali j膮 w stroju organizacyjnym.
- Mam rozumie膰, 偶e rozmawiam z szefem tego ca艂ego interesu?
- Ach, nie. Jestem tylko... kim艣 w rodzaju urz臋dnika. Ale firma, kt贸r膮 reprezentuj臋, ma naprawd臋 wiele do zaoferowania. „Sprawiedliwa Magia” to tylko najnowsze dziecko w holdingu, przyznam, 偶e mnie akurat szczeg贸lnie drogie. Tak, proponowa艂bym, 偶eby zacz膮艂 pan prac臋 u nas w艂a艣nie od akwizycji zam贸wie艅, bo przecie偶 od czego艣 musi pan zacz膮膰. Ale mo偶na u nas awansowa膰, jak wsz臋dzie.
- Nie - sam si臋 zdziwi艂em, 偶e umia艂em to powiedzie膰 tak stanowczo i zarazem beznami臋tnie.
M贸j rozm贸wca bynajmniej nie przej膮艂 si臋 odmow膮. U艣miechn膮艂 si臋 tylko wyrozumiale.
- Wszyscy najpierw odmawiaj膮. To zreszt膮 ciekawe, dlaczego. Mo偶e wszyscy mamy w sobie co艣 z panienki, kt贸ra zanim si臋 zgodzi, najpierw musi par臋 razy powiedzie膰 „nie”, bo inaczej straci艂aby dla siebie szacunek? Kwestia konwencji, panie redaktorze. Bo chyba pan, autor tylu tak przenikliwych tekst贸w, kt贸re mia艂em przyjemno艣膰 czyta膰, nie ulega temu czarnemu pijarowi, jaki zrobi艂a nam konkurencja?
- Dlaczego mia艂bym nie ulega膰? Przecie偶 pan wie, w jakiej gazecie pracuj臋.
- No tak. Ale wiem te偶, 偶e ceni pan sobie ch艂odn膮, logiczn膮, argumentacj臋, a nie znosi manipulowania emocjami. Wi臋c chyba zgodzi si臋 pan, 偶e zdemonizowano nas zupe艂nie bezpodstawnie. A my po prostu jeste艣my, powiedzia艂bym, testerami porz膮dku 艣wiata. Czy pot臋pi pan kierowc贸w fabrycznych dlatego, 偶e zaje偶d偶aj膮 nowe samochody w ekstremalnych warunkach? Albo pracownik贸w fabrycznego laboratorium, kt贸rzy mia偶d偶膮 niesko艅czon膮 ilo艣膰 kad艂ub贸w tych偶e samochod贸w o 艣ciany czy s艂upy? Co jest z艂ego w pomy艣le, 偶e zanim wpu艣ci si臋 na nowy most normalny ruch, przeprowadza si臋 na nim pr贸b臋 obci膮偶eniow膮? Prosz臋 wybaczy膰, to nie najlepsze przyk艂ady, ale na pewno rozumie pan, co mani na my艣li. Jak偶e mog艂oby si臋 powie艣膰 stworzenie czego艣 tak skomplikowanego jak ten 艣wiat, z miliardami obdarzonych woln膮 wol膮 jednostek, gdyby w ramach projektu nie wyodr臋bniono specjalnej dru偶yny, testuj膮cej jego s艂abo艣ci?
Musicie przyzna膰, 偶e facet by艂 wygadany.
- Oczywi艣cie, nikt nie lubi, kiedy znajduje si臋 dziury w jego robocie. Na zwano nasz膮 dzia艂alno艣膰 z艂em i w spos贸b zupe艂nie irracjonalny uwarunkowano przeci臋tnego cz艂owieka, 偶eby na sam膮 wzmiank臋 reagowa艂 negatywnie. Ale tak naprawd臋...
- Tak naprawd臋 jest pan cz臋艣ci膮 tej si艂y, kt贸ra wiecznie z艂a pragn膮c, wiecznie czyni dobro...
- Co艣 w tym jest. Stary Goethe mia艂 ten temat nie藕le przemy艣lany.
- Ale, pan wybaczy, to jeszcze mc pow贸d, aby si臋 przy艂膮cza膰. Ja na przyk艂ad ciesz臋 si臋, 偶e szlag trafi艂 Zwi膮zek Sowiecki, doceniam rol臋, jak膮 odegra艂y w tym reformy Gorbaczowa, ale te偶 wiem, 偶e on te reformy wprowadza艂 po to, 偶eby Sowiety uratowa膰, a nie dobi膰. Nie do艣膰, 偶e komunista, to jeszcze nieudacznik; ostatnia rzecz, na jak膮 mog臋 si臋 zdoby膰, to 偶eby go szanowa膰. Z wami jest podobnie...
- Och, niech pan nie bierze tak dos艂ownie tych kilku s艂贸w starego poety... Kt贸ry, nawiasem m贸wi膮c, przyj膮艂 nasz膮 propozycj臋. Widzi pan, ta robota jest wyj膮tkowo niewdzi臋czna, dlatego oferujemy za ni膮 gratyfikacje odpowiednio rekompensuj膮ce jej uci膮偶liwo艣膰. I nie kiedy艣 tam, w odleg艂ej przysz艂o艣ci, o ile si臋 komu艣 nie odwidzi i nie zabraknie kasy w bud偶ecie. P艂acimy teraz, od razu, 偶e tak po wiem: na r臋k臋. I w takiej walucie, jakiej pan potrzebuje. Mo偶e to by膰 s艂awa, po wodzenie u kobiet, kariera...
- Powiedzmy. I co mi pan proponuje?
- Jak ju偶 m贸wi艂em, na pocz膮tek akwizycj臋. Wszyscy od tego zaczynali艣my, ja te偶. Cho膰 dla pana ch臋tnie zrobi艂bym wyj膮tek jako, poniek膮d, pomys艂odawcy. Promocja pokaza艂a osza艂amiaj膮ce zainteresowanie, b臋dziemy musieli rozszerzy膰 asortyment...
- Oczywi艣cie, kontrkl膮twy dla z艂odziei, dresiarzy i paser贸w. A w nast臋pnym rzucie specjalne zakl臋cia przest臋pcze, przeciwko kt贸rym z kolei „Sprawiedliwa Magia” albo jaka艣 inna firma holdingu b臋dzie sprzedawa膰 czary ochronne.
Ko艅sk膮 twarz rozja艣ni艂 szeroki u艣miech.
- Panie Aleksandrowicz, pan jest po prostu stworzony do tej roboty! Rzecz jasna, skoro wesz艂o si臋 na rynek, trzeba by膰 konsekwentnym, oferowa膰 coraz to no we produkty i us艂ugi. Tak, 偶eby ka偶dy, kto czuje si臋 pokrzywdzony, m贸g艂 tanio si臋 zem艣ci膰 na swoim prze艣ladowcy, a tamten z kolei r贸wnie tamo zem艣ci膰 si臋 potem na tym pierwszym... Swego czasu uda艂o nam si臋 t膮 metod膮 rozkr臋ci膰 koniunktur臋 na par臋 stuleci. I widzi pan, kiedy wpad艂 mi w r臋ce pa艅ski artyku艂, bo przecie偶 musimy starannie monitorowa膰 media, od razu sobie pomy艣la艂em: ale偶 tak, wszystko sprzyja temu, 偶eby powt贸rzy膰 tamte sukcesy. I to w艂a艣nie tu, u nas. Och, pan to doskonale rozumie. Kln臋 si臋, 偶e nie posiedzi pan d艂ugo w akwizycji.
- W og贸le nie posiedz臋 .Ju偶 powiedzia艂em: nie. Uprzejmie dzi臋kuj臋 za propozycj臋, nie skorzystam, chyba wyra偶am si臋 jasno. Ale nie taj臋, 偶e przyjmuj臋 t臋 wasz膮... akcj臋 z du偶膮 sympati膮. Podoba mi si臋 jej aspekt pedagogiczny.
U艣miechn膮艂 si臋. Chyba nie rozumia艂.
- C贸偶, niekt贸rzy zaliczaj膮 to do naszych ubocznych zada艅 - ucich艂 na chwil臋, a potem zapyta艂. - A co pan konkretnie ma na my艣li?
- Je艣li dobrze rozumiem, wykupiona u was kl膮twa dzia艂a tak, 偶e na ka偶dego, kto okradnie waszego klienta, sprowadza jakie艣 nieszcz臋艣cie... - To jedna z us艂ug. Mo偶na tak偶e zapewni膰 sobie bezpiecze艅stwo osobiste.
- Kl膮twa - podj膮艂em - spada tak偶e na pasera i na ka偶dego, kto korzysta z dokonanej kradzie偶y. Oczywi艣cie w stopniu odpowiednim do udzia艂u w niej. Temu, kto gwizdn膮艂 mi kom贸rk臋, usch艂a r臋ka. Ten, kto j膮 od niego kupi艂, pewnie swoj膮 z艂ama艂. A je艣li i on odda艂 fant komu艣 nast臋pnemu, tamten wykpi艂 si臋 ju偶 tylko atakiem b贸lu nadgarstka?
- Wiele zale偶y od intencji tych kolejnych os贸b. Je艣li kto艣 kupuje kom贸rk臋 za kilkana艣cie z艂otych, to przecie偶 wie doskonale, 偶e jest kradziona.
- Oczywi艣cie. A czy zauwa偶y艂 pan - przeszed艂em do sprawy - 偶e wystarczy艂o kilka dni waszej dzia艂alno艣ci, aby nast膮pi艂 prawdziwy pom贸r w niekt贸rych dziedzinach 偶ycia publicznego? Cz臋艣膰 urz臋d贸w pa艅stwowych w og贸le przesta艂a dzia艂a膰, a ich personel gremialnie stawi艂 si臋 w rz膮dowej klinice w Aninie, pochorowali si臋 przyw贸dcy zwi膮zk贸w zawodowych, no i ca艂a rzesza rozmaitych drobnych beneficjent贸w pa艅stwowej sprawiedliwo艣ci spo艂ecznej.
- Zauwa偶y艂 pan? No, rzeczywi艣cie, mamy drobne k艂opoty z wyregulowaniem mocy kl膮tw, ale...
- Panie szanowny - nie lubi臋, gdy mi si臋 przerywa. - Nie przypadkiem m贸wi艂em tu o Gorbaczowie, Ludziom mo偶na wciska膰 r贸偶ne kity i pra膰 im m贸zgi, ale w magii, cokolwiek ni膮 tam zawiaduje, poj臋cia pozostaj膮 proste. Dla czaru nie ma 偶adnej „redystrybucji”, „sprawiedliwo艣ci spo艂ecznej” czy innego be艂kotu. Je偶eli odebrano komu艣 pod przymusem cz臋艣膰 jego dochodu, 偶eby j膮 przeznaczy膰 na potrzeby kogo艣 innego, to wasza kl膮twa reaguje na to jak na ka偶dy inny rodzaj kradzie偶y.
- Ale偶 nie... - zaprotestowa艂. - Podatek to rodzaj sk艂adki na wsp贸lne cele...
- Tak, i tam, gdzie ta pierwotna zasada zosta艂a zachowana, tam nie b臋dzie problemu. Nie s膮dz臋, 偶eby jaka艣 epidemia powali艂a nagle policj臋 czy s膮dy. Ale za zdrowie rolnik贸w, kt贸rzy korzystaj膮 z interwencyjnego skupu, g贸rnik贸w czy pracownik贸w innych dotowanych przedsi臋biorstw nie da艂bym teraz z艂amanego grosza. Czerpi膮c inspiracj臋 z mojego artyku艂u, zapomnia艂 pan, 偶e to ju偶 nie szcz臋艣liwe 艢redniowiecze, gdzie du偶ym podatkiem wydawa艂a si臋 dziesi臋cina, tylko kraj, w kt贸rym dwadzie艣cia milion贸w obywateli 偶yje z rozmaitych zasi艂k贸w, a tylko nieca艂e czterna艣cie na nic pracuje. Wie pan co? - podnios艂em si臋 energicznie i podszed艂szy do barku, otworzy艂em szeroko. - Musimy to obla膰.
Chyba z wolna zaczyna艂o do niego dociera膰 to, co m贸wi艂em, bo zamilk艂 z niem膮drze opuszczon膮 szcz臋k膮.
- Niech pan pomy艣li - ci膮gn膮艂em, nalewaj膮c do szklaneczek. - Wystarczy艂o par臋 dni, 偶eby pod aptekami zrobi艂y si臋 kolejki, a pogotowie mia艂o pe艂ne r臋ce roboty. Wszystkich zacz臋艂o nagle strzyka膰, mdli膰, nudzi膰, pobolewa膰 i oczywi艣cie nikt nie rozumie, dlaczego. Na razie nie rozumie. To miara, do jakiego stopnia w tym ustroju zostali艣my wpl膮tani w taki, rozumie pan, z艂odziejski 艂a艅cuch pokarmowy. Prawie ka偶dy jest okradany i prawie ka偶dy korzysta z jakich艣 och艂ap贸w, kt贸re po zostaj膮 pa艅stwu po wykarmieniu polityk贸w i rzesz urz臋das贸w od wyr贸wnywania szans...Traci艂em nadziej臋, 偶e kto艣 kiedy艣 zdo艂a to Polakom wyja艣ni膰, a tu prosz臋, spos贸b pewny, pogl膮dowy, stuprocentowo skuteczny. I kto z nim wyst膮pi艂? A偶 si臋 nie chce wierzy膰. Prosz臋 bardzo, chyba pan nie odm贸wi?
- Je艣li mo偶na, to i ja poprosz臋 kropelk臋 - odezwa艂 si臋 z boku dystyngowany g艂os, przypominaj膮cy troch臋 barw膮 i intonacj膮 Gustawa Holoubka.
- A, s艂u偶臋 panu - si臋gn膮艂em po trzeci膮 szklaneczk臋. - Go艣膰 w dom... Eee, hm... - omal od razu na dzie艅 dobry nie strzeli艂em gafy.
W艂a艣ciwie nale偶a艂o si臋 go tutaj spodziewa膰. Siedzia艂 w g艂臋bokim, staro艣wieckim fotelu, kt贸ry pojawi艂 si臋 razem z nim, niczego podobnego wcze艣niej w domu nie mia艂em. Starszy jegomo艣膰, w eleganckim, letnim garniturze z szarej flaneli. Skin膮艂 uprzejmie g艂ow膮, kiedy poda艂em mu napitek.
- No, durniu - odezwa艂 si臋 do skulonego pod jego spojrzeniem Akwizytora. - Mo偶e umiesz jako艣 odpowiedzie膰 panu redaktorowi?
- Ale, panie prezesie... - wi艂 si臋 tamten. - No, mo偶e rzeczywi艣cie... niedopatrzenie... ale to dopiero program pilota偶owy...
- Milcz, kretynie - nazwany prezesem zerwa艂 si臋 nagle, w jego d艂oni pojawi艂 si臋 pejcz, kt贸rym, zupe艂nie zapominaj膮c o dystynkcji, zacz膮艂 pra膰 po g臋bie swojego pracownika. - Pod st贸艂, idioto! W tej chwili pod st贸艂!
Ok艂adany Akwizytor zanurkowa艂 z bolesnym kwikiem pod blat i w jednej chwili rozp艂yn膮艂 si臋 tam bez 艣ladu. Pejcz w r臋ku prezesa zamieni艂 si臋 ponownie w szklaneczk臋 whisky.
- Prosz臋 wybaczy膰 - usiad艂, wracaj膮c do pe艂nego godno艣ci tonu.- Niestety... Ludzie nie zdaj膮 sobie sprawy, co to znaczy kierowa膰 r贸wnie rozleg艂ym przedsi臋wzi臋ciem. Wydaje im si臋, 偶e ja mog臋 wszystko... I oczywi艣cie to prawda. Ale przecie偶 nie dopatrz臋 wszystkiego osobi艣cie. Musz臋, niestety, polega膰 na idiotach. A oni ci膮gle wszystko psuj膮. Gdybym mia艂 odpowiednie kadry ju偶 wiele pokole艅 temu by艂oby po meczu.
- Przykro mi, ale nie mog臋 panu pom贸c.
- Ale偶 w艂a艣nie mo偶e pan, mo偶e, panie Aleksandrowicz! Ten cymba艂 przecie偶 po wiedzia艂 prawd臋. Jest pan cz艂owiekiem jakich anga偶ujemy natychmiast. Ci durnie przygotowali i rozpocz臋li ca艂膮 akcj臋 nie pomy艣lawszy nawet, jak to uderzy w nasz najwi臋kszy w dotychczasowej historii sukces, jakie fatalne mo偶e mie膰 skutki propagandowe. A pan przejrza艂 uboczne skutki w jednej chwili.
- Zapewne dlatego, ze ten pa艅ski historyczny sukces zupe艂nie mi nie odpowiada. I ch臋tnie do艂o偶臋 stara艅, 偶eby nie trwa艂 zbyt d艂ugo.
- Ech, wie pan, jak to jest. Punkt widzenia zale偶y od punktu siedzenia. Zmieni si臋 pa艅ska sytuacja, to i zmieni si臋 pa艅ski pogl膮d na rzeczywisto艣膰. Niech pan 偶膮da, czego tylko pan zamarzy, a ja i tak przebijam to potr贸jnie. No, jak?
- W ci膮gu ostatnich kilkudziesi臋ciu minut odpowiada艂em na to pytanie ju偶 dwa razy. Czy to naprawd臋 nie wystarczy?
Przypatrywa艂 mi si臋 przez chwil臋, wreszcie skin膮艂 g艂ow膮.
- Wystarczy. Znam si臋 na ludziach i widz臋, 偶e istotnie nie da si臋 pan zwerbowa膰. C贸偶, nie lubi臋 takich, ale szanuj臋. Niech pan tylko za bardzo nie wbija si臋 w dum臋. Sta膰 mnie na to, 偶eby odpu艣ci膰, bo doskonale wiem, 偶e nigdy mi pan w 偶aden spos贸b nic zaszkodzi. Nikogo nie zdo艂a pan przekona膰 ani niczego zmieni膰, ot, poprzygaduje pan sobie troch臋, pozrz臋dzi i tyle. C贸偶, pa艅ski wyb贸r.
Podni贸s艂 si臋 z fotela.
- Jedna sprawa, tak z zawodowej ciekawo艣ci - zatrzyma艂em go. - Jestem ciekaw, dlaczego. Czy to jest naprawd臋 tak, jak to m贸wi艂 pa艅ski pracownik, 偶e macie szuka膰 w nas s艂abych punkt贸w?
- Owszem, mo偶na to tak uj膮膰. Ale szczerze m贸wi膮c, mam sw贸j osobisty pow贸d - u艣miechn膮艂 si臋 w spos贸b, kt贸ry sprawi艂, 偶e na chwil臋 sta艂 si臋 艂udz膮co podobny do capiej fizjonomii ze 艣redniowiecznych polichromii. - Po prostu cholernie was nie lubi臋.
Si臋gn膮艂 r臋k膮 za plecy, do rega艂u z ksi膮偶kami. Bez patrzenia jakby by艂 u siebie, wyci膮gn膮艂 i poda艂 mi jeden z tom贸w. Chwil臋 p贸藕niej ju偶 go nie by艂o.
To by艂o „Akwarium” Suworowa; w moich r臋kach samo otworzy艂o si臋 na tej stronie, gdzie sowiecki szpieg, zakonspirowany w Niemczech, zwierza艂 si臋 ze swego marzenia. Skromnego marzenia - 偶eby ju偶 po wszystkim, kiedy wyzwolicielska Armia Czerwona przetoczy si臋 pancernym cielskiem przez syte i rozbawione miasta Zachodu, zosta膰 komendantem 艂agru, najlepiej w malowniczych g贸rach Szwarcwaldu. I mie膰 w nim tych wszystkich, z kt贸rymi jako szpieg pracowa艂 i kt贸rzy mu oddawali nieocenione us艂ugi, pacyfist贸w, post臋powych intelektualist贸w, lewak贸w - wszystkich swoich ochotniczych pomagier贸w, co to nigdy nie zaznali sowieckiego piek艂a, ale dla jakiej艣 intelektualnej perwersji albo w ge艣cie znudzonych dobrobytem dzieciak贸w gotowi mu byli s艂u偶y膰. Umie艣ci膰 ich wszystkich w osobnym sektorze, nie dawa膰 ani k臋sa i tylko codziennie patrze膰. „Niech po偶eraj膮 si臋 nawzajem. Niech ka偶dego dnia ustalaj膮, kto z nich jest najs艂abszy. Niech ka偶dy boi si臋 zmru偶y膰 oka, 偶eby nie udusili go we 艣nie i nie zjedli. Wtedy mo偶e zrozumie...”
Mo偶e zrozumia艂em - co mi chcia艂 powiedzie膰 i dlaczego w taki spos贸b. Odstawi艂em ksi膮偶k臋 na p贸艂k臋.
Pomy艣la艂em, 偶e zanim jeszcze zadzwoni臋 do Zbynia ucieszy膰 go wiadomo艣ci膮, 偶e spi臋trzenie roboty ju偶 ma si臋 ku ko艅cowi, wywal臋 na 艣mietnik fotel pozostawiony w sto艂owym przez Prezesa. Kiedy wynosi艂em mebel z klatki schodowej, omal si臋 nie po艣lizgn膮艂em na rozsypanych listach; g贸wniarze znowu wybebeszyli skrzynki pocztowe. Oczywi艣cie w艣r贸d walaj膮cej si臋 po ziemi korespondencji nie by艂o reklam贸wki „Sprawiedliwej Magii”. Do dzi艣 nie wiem, czy nie przysz艂a, czy gwizdn膮艂 j膮 osiedlowy z艂odziejaszek, czy te偶 firma, tak jak inne wchodz膮ce w sk艂ad reklamowanego przez Akwizytora holdingu, zadba艂a o zlikwidowanie 艣lad贸w swej dzia艂alno艣ci.
pa藕dziernik 2002