W "Popiełuszce" nie widać zła Wyobrażam sobie, jakie napięcie można by stworzyć na ekranie, gdyby pokazać te dwa zmagające się ze sobą światy - dobra i zła. Ksiądz Popiełuszko jest uosobieniem pierwszego, z powtarzanym za św. Pawłem hasłem: „Zło dobrem zwyciężaj”. Nie widać jednak na ekranie przeciwwagi - tego, w jaki sposób napędzano mechanizm zbrodni - pisze Jerzy Jachowicz. Filmy o niezwykłych postaciach, które swoją działalnością odciskają piętno na innych ludziach, a szerzej: na czasach, w jakich żyją, nigdy nie spełnią wszystkich oczekiwań. A że ksiądz Jerzy Popiełuszko był postacią niezwykłą, to rzecz oczywista. I jak to w życiu bywa, w wejściu na drogę prowadzącą do świętości pomógł mu przypadek. W filmie zostało to świetnie pokazane. Kiedy rozpoczął się strajk w Hucie Warszawa, prałat Bogucki musiał wysłać jakiegoś podwładnego do odprawienia nabożeństwa. Wszyscy poza księdzem Popiełuszką mieli już zapchany kalendarz. Kiedy tylko przekroczył próg bramy zakładu, znalazł się w sytuacji, w której ujście znalazły jego wyjątkowe cechy kapłana i człowieka. Taki właśnie przekonujący portret księdza Popiełuszki przemawia do wrażliwości widza dzięki roli głównego wykonawcy Adama Woronowicza. To niewątpliwie zaleta filmu Rafała Wieczyńskiego. Jego słabością jest przesadne nagromadzenie wydarzeń, wątków, postaci. Przeładowanie wielością uniemożliwia pogłębienie wielu kluczowych zdarzeń z ostatnich miesięcy przed brutalnym zamordowaniem ks. Popiełuszki. Właśnie ten moment wydawał mi się najbardziej pasjonujący. A zarazem stwarzający największe szanse połączenia dwóch wątków, których konfrontacja przynosi tak drastyczne rozwiązanie. Budowanie strefy, w której ksiądz Jerzy byłby bezpieczny, a z drugiej strony działania operacyjne sekcji specjalnej MSW. Łatwo wyobrażam sobie, jakie napięcie można by stworzyć na ekranie, gdyby pokazać te dwa zmagające się ze sobą światy - dobra i zła. Ksiądz Jerzy Popiełuszko jest uosobieniem pierwszego, z powtarzanym ciągle za św. Pawłem hasłem: "Zło dobrem zwyciężaj". Nie widać jednak na ekranie przeciwwagi - tego, w jaki sposób napędzano mechanizm zbrodni. Swoistym muśnięciem tej atmosfery była w filmie historia tzw. prowokacji na ul. Chłodnej, w prywatnym mieszkaniu księdza Jerzego Popiełuszki. Aby zaszczepić w opinii publicznej fałszywy obraz demoralizacji duchownego, Jerzy Urban - ówczesny rzecznik rządu - mieszkanie to nazywał "Garsonierą księdza Popiełuszki". SB podrzuciła tam materiały wybuchowe, granaty i nielegalne wydawnictwa. Nie można w pełni zrozumieć przyzwolenia na zbrodnię bez pokazania szefa MSW Czesława Kiszczaka, który podpisuje listę nagród dla funkcjonariuszy za udaną operację na Chłodnej. To niby drobiazg, ale jakże ważny. Szkoda, że go całkowicie pominięto. Ale mimo to warto na "Popiełuszkę" pójść. Bo nawet jeśli nie dowiemy się więcej, niż wiedzieliśmy, to zobaczymy dość przekonująco nakręconą historię postaci, bez której nie da się opowiedzieć o ciężkich latach 80.
Jerzy Jachowicz
Glemp i Popiełuszko. Dwie strony barykady "SB na przesłuchaniu szanowała mnie bardziej" - pisał ks. Jerzy Popiełuszko po rozmowie z prymasem Józefem Glempem. Kardynał przez lata nie potrafił wykrzesać z siebie jednoznacznie życzliwego tonu wobec kapelana "Solidarności". O konflikcie "dwóch skromnych ludzi" w Kościele piszą Jerzy Jachowicz i Piotr Zaremba. Jakiej sceny zabrakło w filmie Rafała Wieczyńskiego "Popiełuszko"? Jednej w szczególności. To było 14 grudnia 1983 r. Dzień wcześniej ksiądz Popiełuszko wyszedł z milicyjnego aresztu, do którego trafił za rzekome przechowywanie w mieszkaniu granatów. Tego dnia sławny duchowny pobiegł do warszawskiej kurii do arcybiskupa Bronisława Dąbrowskiego, sekretarza episkopatu, dziękować mu za interwencję. Potem znalazł się w budynku seminarium duchownego, gdzie miał się zobaczyć z biskupem Kazimierzem Romaniukiem. Tam spotkał prymasa Józefa Glempa. Ich rozmowa nie była przyjemna. W prywatnych zapiskach Popiełuszko odnotował: "To, co usłyszałem, przeszło moje najgorsze oczekiwania. To prawda, że ksiądz prymas mógł być zdenerwowany, bo wiele go kosztował list do Jaruzelskiego w mojej sprawie. Ale zarzuty mi postawione zwaliły mnie z nóg. SB na przesłuchaniu szanowała mnie bardziej".
Popiełuszko robił szum Dziś, gdy temat wrócił za sprawą filmu, prymas spróbował opisać raz jeszcze rozmowę w wywiadzie dla KAI: "Była dość szorstka. Powiedziałem księdzu Jerzemu, że nie może się uważać za wyjątkowego kapłana. Wydawało mi się, że popularność nieco uderza mu do głowy. Apelowałem o pokorę, jaka powinna cechować księdza". Dalej kardynał żali się, że porównania tej wymiany zdań z przesłuchaniem przez SB są nie na miejscu. Ale nawet teraz nie umie z siebie wykrzesać jednoznacznie życzliwego tonu wobec ówczesnego rozmówcy. "Radziłem, aby się wyciszył i nie powodował tyle szumu wokół siebie" - stwierdza po prawie 26 latach. Z pochodzącej z tamtych czasów opowieści ks. Adama Bonieckiego wynika, że ksiądz Jerzy i później reagował na ten pierwszy kontakt z hierarchą szokiem. "Ogromnie go boli, że ksiądz prymas od progu zaczął go upominać, że źle spełnia obowiązki duszpasterza pielęgniarek i że może mu odebrać facultates. Pytał mnie, co z kanonicznego punktu widzenia mu grozi, bo słowa księdza prymasa zrozumiał tak, że może zostać zredukowany do stanu świeckiego. Uspokoiłem go, że to wykluczone. Może co najwyżej otrzymać zakaz głoszenia kazań". Zakazu nigdy nie wydano, niemniej choć kolejne rozmowy już w kurii były spokojniejsze, Popiełuszko i Glemp nie znaleźli wspólnego języka. Prymas rozważał wysłanie Popiełuszki z rozpolitykowanego żoliborskiego kościoła św. Stanisława Kostki na studia do Rzymu. Ostatecznie nie postawił sprawy wyjazdu na ostrzu noża, ale też nie wykonał cieplejszego gestu wobec duchownego. Akcję na rzecz jego odsunięcia można by tłumaczyć chęcią uchronienia go przed dalszymi represjami. Może jednak byłaby ona skuteczna, gdyby prymas umiał ją poprowadzić w sposób bardziej taktowny i zręczny. W maju 2000 r. kardynał Glemp, wyznając grzechy polskiego Kościoła na placu Teatralnym, mówił z żalem, że nie uchronił księdza Jerzego od śmierci. Czy jednak jego komentarze, także te świeże, świadczą, że tak naprawdę pojął jego fenomen?
Oburzenie nie wystarczy Dziś, pomimo osobistego udziału w filmie, gdzie gra samego siebie, kardynał staje przed kłopotliwymi pytaniami. Nie podoba się to "Gazecie Wyborczej", która uważa, że wyznanie grzechów z 2000 r. zamknęło temat. Ale przecież powracanie do pewnych wątków jest naturalną cechą społeczeństwa otwartego. Sojusz kościelnego konserwatyzmu niechętnego grzebaniu w tajemnicach tej instytucji z konserwatyzmem środowisk antyrozliczeniowych źle znosi poszerzanie przestrzeni tej dyskusji. Tymczasem odpowiedzi na pewne pytania uzyskać nietrudno. Przykładowo gdy "Rzeczpospolita" przypisuje prymasowi opóźnianie procesu beatyfikacyjnego, podnosi się chór oburzonych głosów. A kardynał Glemp sam się do tego otwarcie przyznawał. Ewa Czaczkowska i Tomasz Wiścicki cytują w swoim fundamentalnym dziele "Ksiądz Jerzy Popiełuszko" jego wypowiedź uzasadniającą podjęcie pierwszych kroków zmierzających do beatyfikacji dopiero w 1994 r. "Nastąpiło uspokojenie sytuacji, utrwalenie osądów, >Solidarność< zaczęła słabnąć. Musiałem odczekać, aby ksiądz Popiełuszko nie był ogłoszony z inicjatywy >Solidarności<, ale z inicjatywy Kościoła" - stwierdzał Józef Glemp. Tę polityczną deklarację można zrozumieć. Ale nie powinno się udawać, że takich wypowiedzi nie było. Tym bardziej nie powinno się udawać, że prymas i ksiądz Jerzy nie stanęli po dwóch stronach barykady istotnego sporu. "Trzeba być ostrożnym w opisywaniu relacji kardynała Glempa z księdzem Popiełuszką" - przestrzega Krzysztof Piesiewicz, w 1985 r. pełnomocnik rodziny księdza Jerzego w procesie jego morderców. I przypomina choćby o plotkach rozpuszczanych przez SB. Przyjmując tę uwagę, warto jednak spróbować te relacje zrozumieć. Były to wszak relacje kościelnej hierarchii ze sporą częścią polskiego społeczeństwa.
Wojna skromnych ludzi Dzielił ich wiek (Józef Glemp - rocznik 1929, Jerzy Popiełuszko - 1947) i pozycja w Kościele. Ale i trochę łączyło. Obaj pochodzili z prostych rodzin, choć z różnych stron Polski - kardynał z Kujaw, ksiądz z Podlasia. Obaj byli zawsze ludźmi skromnymi. Glemp traktował Popiełuszkę trochę jak krnąbrnego gwiazdora. Ale relacje przyjaciół przedstawiają buntowniczego duchownego jako człowieka nie tylko nieśmiałego, ale i świadomego swoich ograniczeń. Z kolei Popiełuszko mógł widzieć w Glempie apodyktycznego hierarchę. Tymczasem, występując pod portretem swego poprzednika Stefana Wyszyńskiego, powtarzał on wiele razy: "To jest wielki prymas, a to - wskazując na siebie - mały prymas". Obaj byli oddanymi synami Kościoła. Oczywiście można widzieć ich spór w taki oto sposób: Glemp pilnuje kościelnych reguł i interesów, Popiełuszko wychodzi poza te ramy, podporządkowując i jedno, i drugie polityce, zrywowi narodowemu. W takim ujęciu ich zderzenie przypominałoby sytuację z greckiej tragedii: z jednej strony oschły Kreon kierujący się nakazami instytucji, z drugiej - zbuntowana Antygona. Ale przecież i ksiądz Popiełuszko twardo napominający wiernych podczas mszy za ojczyznę, aby nie wznosili politycznych okrzyków, próbował stać na straży logiki tej instytucji. Tylko inaczej niż Józef Glemp widział pole jej działania. Obaj byli wreszcie duchownymi konserwatywnymi. Ksiądz Jerzy miał wśród przyjaciół przedstawicieli liberalnej inteligencji (z profesorem Klemensem Szaniawskim na czele) i nie próbował ich nawracać. Ale w kazaniach głosił bezkompromisowo program katolickiego państwa: urzędów, sądów, szkoły, prawa. Kardynała trudno byłoby wpisać w którykolwiek nurt wewnątrzkościelnych podziałów - w III Rzeczpospolitej stronił od środowisk katolickich integrystów. Ale jego myśl pozostała nieskażona nowinkami. Można by rzec, że obaj reprezentowali "katolicyzm integralny", przesycony na dokładkę wątkami narodowymi, choć nie endeckimi. Czyli średnią polskiego Kościoła. Obaj odegrali ogromną rolę w dziejach Polski, choć paradoksalnie więcej wiemy o Popiełuszce, także o prywatnych kontaktach, motywach. Prymas Glemp jako postać funkcjonująca w świecie hermetycznych kościelnych urzędów pozostaje aktorem zdarzeń cokolwiek tajemniczym.
Zausznik Wyszyńskiego "Niełatwo zrekonstruować jego sposób myślenia" - zauważa Antoni Dudek, współautor podręcznikowego opracowania "Komuniści i Kościół w Polsce (1945-1989)". "Trzeba ich szukać w rozmaitych źródłach, od protokołów Rady Głównej Episkopatu poprzez wzmianki w oficjalnych rozmowach między przedstawicielami Kościoła i rządu, po raporty agentów SB w Kościele. Ale wszystko to jest niekompletne, niepewne" - podsumowuje historyk. Coś jednak wiemy. Życzliwy racjom polskiego episkopatu historyk Peter Raina, opisując stan świadomości księdza Popiełuszki, wspomniał, że duchowny był zafascynowany postacią zmarłego wiosną 1981 r. prymasa Stefana Wyszyńskiego jako księcia Kościoła walczącego z kolejnymi komunistycznymi ekipami. Na tym tle nowy prymas musiał mu się jawić jako postać mało imponująca. "Wieloletni sekretarz prymasa Wyszyńskiego, typ zausznika, a nie przywódcy" - mówi o nim ksiądz z warszawskiej archidiecezji. Rzecz charakterystyczna - jednym z niewielu tematów, które stanowiły przedmiot kontrowersji między prymasem Glempem i innymi hierarchami na posiedzeniach Rady Głównej Episkopatu, były jego wypowiedzi dla mediów. Gdy kardynał pojawiał się na lotnisku, lecąc do Rzymu, dopadali go funkcjonariusze kontrolowanej przez władzę telewizji. Chętnie się wypowiadał, potwierdzając podsuwane mu tezy o spokoju i normalizacji. "Wyszyński nigdy by się na coś takiego nie zgodził. Samym wzrokiem przepędzał reżymowych dziennikarzy" - ocenia nasz kościelny rozmówca. To była jednak tylko kwestia formy. Bo co do treści prymas Glemp próbował kontynuować politykę swojego poprzednika. "A nawet wcześniejszą, bo np. prymas Hlond nakłaniał księży do odcinania się od związków z podziemiem. Zasadą, nigdy niezadekretowaną, było powstrzymywanie księży od politycznych zaangażowań. Równocześnie próbowano bronić duchownych pomawianych o przekraczanie granic między religią a polityką. Ale te granice bywały płynne" - tłumaczy historyk Jan Żaryn, autor opracowania "Dzieje Kościoła katolickiego w Polsce". Józef Glemp przejął po Stefanie Wyszyńskim także inne założenia. Prymas Tysiąclecia wadził się z władzami o granice kościelnych swobód, w okresie stalinowskim kosztowało go to trzy lata internowania. Ale kierował się zasadą "ekonomii krwi", pomagając utrzymać spokój w sytuacjach, które według jego rozeznania groziły wojną domową. To w imię tej wartości poparł w latach 1956 - 1957 Gomułkę, a 26 sierpnia 1980 r. wygłosił kazanie na Jasnej Górze, które władze interpretowały jako wezwanie do przerwania strajku w Stoczni Gdańskiej. "Równocześnie jednak jeszcze tego dnia namawiał pierwszego sekretarza Gierka, aby pojechał do stoczni i porozumiał się z Wałęsą" - relacjonuje Żaryn.
Ani śmierć, ani kupienie Józef Glemp pozostał wierny tej linii. Gdy zaraz po wprowadzeniu stanu wojennego usłyszał od kierownika urzędu ds. wyznań Jerzego Kuberskiego, że Kościół będzie winien każdej kropli przelanej polskiej krwi, wstrzymał na jakiś czas odczytywanie w kościołach krytycznego wobec władz stanowiska Rady Głównej Episkopatu - aby "nie podburzać". Oczywiście "ekonomia krwi" to nie wszystko. Kościół bronił własnego interesu, tyle że w latach 50. 60. czy 70. stawką był pobór kleryków do wojska czy pozwolenia na budowę kościołów, a w latach 80. - utrzymanie mszy świętej w radio czy kolejna papieska pielgrzymka. Nie oznacza to, że prymas, który uchodził raczej za żyranta kompromisowej dyplomacji arcybiskupa Dąbrowskiego niż samodzielnego stratega, kierował się wyłącznie podobnymi względami. 13 maja 1984 r. w rocznicę zamachu na papieża, na pół roku przed śmiercią księdza Popiełuszki, w krakowskim kazaniu próbował sformułować własne cele. Odrzucał dwie skrajności: Kościoła zabijanego i Kościoła kupowanego przez władzę, deklarując, że istnieje trzecia droga: Kościoła niezależnego i robiącego swoje. Jednak owo "swoje" prymasa było inne niż "swoje" księdza Popiełuszki, na tyle zaangażowanego we wspieranie "Solidarności", że potrafił ukrywać fundusze związku, ryzykując aresztowanie. Według zgodnych relacji historyków i ludzi pamiętających tamte czasy Józef Glemp nie wierzył w "Solidarność". "Odczuwaliśmy z jego strony brak życzliwości" - relacjonuje ukrywający się wtedy dawny działacz KOR Jan Lityński. Zbigniew Romaszewski przypomina, że w pierwszych tygodniach po wprowadzeniu stanu wojennego przykościelne ośrodki charytatywne ograniczały się do pomocy internowanym. "Aresztowani za łamanie stanowojennego prawa byli traktowani gorzej jako zagrażający normalizacji. Trzeba przyznać, że szybko to się zmieniło" - opowiada Romaszewski. Zmieniło dzięki oddolnemu naciskowi, m.in. takich ludzi jak ksiądz Popiełuszko. A na górze toczyła się polityka. "Solidarność", a zwłaszcza jej historyczni przywódcy, miała zejść ze sceny przy pomocy Kościoła. Zbigniew Romaszewski opisuje dramatyczną scenę, gdy w sam Wielki Piątek 1984 r. został wraz z innymi aresztowanymi przywódcami "Solidarności" i KOR zabrany z więzienia na Rakowieckiej i wieziony nocą przez ciemny las. "W wyobraźni kopaliśmy już własne groby" - opowiada obecny senator. Zamiast egzekucji doczekali się przywiezienia do wygodnego ośrodka, gdzie próbowano ich nakłonić do podpisania oświadczenia wyrzekającego się politycznej działalności na dwa lata. Gwarantami tego zobowiązania mieli być prymas i szef MSW generał Kiszczak. Inicjatywa rozbiła się o odmowę Adama Michnika. Nie jest to historia jednoznaczna - jako pośrednicy w tej akcji występowali Jan Józef Lipski czy Bronisław Geremek, co pokazuje, że i im rodziły się w głowach pomysły daleko idących kompromisów z władzami. Ale to na posiedzeniach Rady Głównej Episkopatu prymas wiele razy przestrzegał przed "dwoma ekstremizmami" - partyjnym i solidarnościowym.
Bez wiary w "Solidarność" Zdaniem Jana Żaryna prymas miał nadzieję na powstanie za zgodą komunistycznych władz chadeckiej partii - pod przywództwem posła na sejm PRL Janusza Zabłockiego, lidera koncesjonowanej organizacji, Polskiego Związku Katolicko-Społecznego. I to się nie powiodło, bo niedoszły organizator nowej formacji został wyrzucony z PZKS z inspiracji władz. Gdy z kolei w drugiej połowie lat 80. władzom zaczęło zależeć na pozyskaniu działaczy katolickich i wprowadzeniu ich do parlamentu, nie zgodził się Kościół. Ale z zachowanych opisów negocjacji między biskupami Dąbrowskim i Orszulikiem a władzami trudno odnieść wrażenie, jakoby prymas był tym pomysłom przeciwny. "Wydaje się, że zdecydował opór Stolicy Apostolskiej" - ocenia Antoni Dudek. "To prawda, między papieżem i prymasem występowały różnice: ten pierwszy nie zrezygnował z popierania "Solidarności", ten drugi w nią nie wierzył. Ale papież na każdym kroku wychwalał kardynała Glempa i słał mu z Rzymu słowa poparcia" - opisuje Jan Żaryn. Historycy, ale i duchowni, jak ks. Boniecki, upatrują przyczyn tej rozbieżności w odmiennych perspektywach: krajowej i rzymskiej. Ale czy tylko? Już w latach 70. Wyszyński i Dąbrowski, inaczej niż kardynał Wojtyła, zachowywali rezerwę wobec opozycji demokratycznej, patrząc na nią przez pryzmat KOR, który postrzegali jako wrogi ideowo. To Jacek Kuroń opowiadał, jak Michnikowi nie udało się oczarować jednej jedynej osoby - właśnie prymasa. W 1980 r. szef biura prasowego episkopatu, ks. Alojzy Orszulik, nie powstrzymał się przed krytykowaniem wobec zagranicznych dziennikarzy działaczy KOR. Kardynał Glemp odziedziczył te uprzedzenia i przeniósł je na "Solidarność". W słynnym wywiadzie dla brazylijskiej gazety "O Estado de Sau Paulo" z 1984 r. powątpiewał w katolicki charakter "Solidarności". Ale przecież warszawska kuria starała się też pozbyć z parafii św. Stanisława Kostki narodowo-katolickiego działacza "Solidarności" Seweryna Jaworskiego. Przeważała nie ideologia, a argumenty pragmatyczne. Dziś można zrozumieć przeciwdziałanie rozlewowi krwi wobec szantażu ministra Kuberskiego. Ale czy rozładowywanie wszelkiego oporu wobec komunistycznej władzy jawi się jako racjonalne? Zresztą relatywna siła Kościoła, obrastającego właśnie nowymi inicjatywami i ludźmi, zasadzała się na przekonaniu, że reprezentuje on w jakiejś mierze "Solidarność".
Czy tylko lapsusy? Inny ciekawy aspekt sprzeczności w ówczesnej kościelnej teorii i praktyce wychwycił w swoim wywiadzie rzece Jarosław Kaczyński: "Można opisać Kościół jako swoistą Galicję pozwalającą przetrwać opozycji, >Solidarności<, środowiskom twórczym, za cenę stosunkowo niewielkich ustępstw. W tym ujęciu lapsusy prymasa nie miały większego znaczenia, a jego wezwania do nieprzelewania krwi jawią się jako rozsądne. I można powiedzieć inaczej. To prawda, ale też rola Kościoła w negocjacjach z władzą, zwłaszcza pod koniec lat 80., wpłynęła na jego odbiór w społeczeństwie. Bo niektórzy zaczęli później odbierać Kościół jako część establishmentu". W zbiorach IPN zachował się rachunek za dżin, który późniejszy biskup Orszulik wypił w warszawskim hotelu Victoria z wysokim przedstawicielem MSW jeszcze w latach 70. Można i trzeba tłumaczyć, że Kościół nie mógł się obyć bez tego typu kontaktów. Ale gdy czyta się wypowiedzi p Glempa czy Orszulika już z czasów wolnej Polski, można chwilami odnieść wrażenie, że ludzie ekipy Jaruzelskiego budzą w nich cieplejsze uczucia niż liderzy "S". W tym kontekście trudno podważać ujawnione ostatnio przez Sławomira Cenckiewicza materiały peerelowskiego wywiadu, według których prymas wyrażał w Rzymie przekonanie o dobrych intencjach obu generałów: Jaruzelskiego i Kiszczaka. A były i sławne lapsusy przywołane przez Kaczyńskiego. Prymas w mszy transmitowanej przez radio wyraża przyzwolenie dla Obywatelskich Komitetów Odrodzenia Narodowego tworzonych przez zwolenników stanu wojennego, które przekształcą się potem w prorządową fasadę - PRON. Po co to mówił? Kogo tym uspokajał? Jego ówczesne wystąpienia nacechowane są krytycyzmem wobec solidarnościowych manifestantów, a dużą wyrozumiałością wobec władzy. Odpowiedzią była gorycz i nieliczne, ale jednak ataki na łamach pism podziemnych ("Tygodnik Wojenny" nazwie go Misiem Kolabo), a także popularne w narodzie dowcipy (np. o Glempie sczepiającym się uszami z Urbanem). "Ależ równocześnie prymas sygnował mocne oświadczenia Rady Głównej Episkopatu" - zauważa, broniąc Józefa Glempa, Jan Żaryn. I to także prawda. Czemu jednak miały służyć te jego wystąpienia? I czy nie okazywały się przeciwskuteczne, także z punktu widzenia jego strategii - uspokajania nastrojów. Zupełnie tak samo przemawiając z góry do księdza Popiełuszki, nie zdołał nakłonić go do wyjazdu, a więc uratować. Czy Józef Glemp, będący człowiekiem nieszukającym poklasku, nie zapatrzył się jednak na swojego poprzednika, o którym wszystko można było powiedzieć, ale nie to, że uwzględniał społeczne nastroje? I czy nie zabrakło mu w ostatecznym rozrachunku intuicji, społecznej empatii? "W oczach prymasa Popiełuszko zbytnio poddał się manipulacji politycznej" - oceniał w wypowiedzi cytowanej przez Czaczkowską i Wiścickiego ks. Bronisław Piasecki, kapelan kardynała. Można się zastanawiać nad pytaniem o możliwość łączenia misji kapłana z misją orędownika sprawy narodowej czy społecznej. Ale gdzie w mszach za ojczyznę manipulacja? Po prostu starły się dwie wizje polityki: tej, która nie rezygnowała z "Solidarności", i tej, która stawiała na niej krzyżyk. Rzecz w tym, że w kościele hierarchicznym możliwa jest tylko jedna polityka, a wyznaczają ją biskupi. Glemp wyegzekwował tę zasadę wobec sympatyzującego z "Solidarnością" księdza Mieczysława Nowaka z Ursusa, którego jeszcze w 1983 r. zesłał wbrew protestom parafian na głęboką wieś. Nie umiał sobie poradzić z problemem Popiełuszki jako człowieka zbyt znanego i popularnego. Ale też nie potrafił kierować się wobec niego inną logiką - nawet w formie. Prymas Wyszyński byłby prawdopodobnie jeszcze bardziej bezceremonialny.
O czym przypomnieć biskupom? Zwłaszcza że było coś jeszcze. Księdzu Jerzemu przyszło żyć w Kościele takim, jakim on był. "Z donosów wynika, że wielu duchownych nie było w stanie go zaakceptować, był dla nich chodzącym wyrzutem sumienia" - opisuje Żaryn, którego praca o agenturalnym rozpracowaniu niepokornego duchownego ukaże się na dniach. Agentem był jeden z księży mieszkający z nim w tej samej parafii św. Stanisława Kostki - Jerzy Czarnota. Widać go w filmie - to ten kapłan z brodą, który wpuszcza wiernych do świątyni po porwaniu Popiełuszki. Z biskupami problem był inny. Jak mówi ksiądz Adam Boniecki, "pojawienie się charyzmatycznego kapłana drażniło hierarchów". "Nie chcę mówić o zazdrości, ale coś z tego uczucia się pojawiało. Popiełuszko gromadzi takie tłumy? On jest na ustach wszystkich? Co się właściwie dzieje?" - tak opisuje stan umysłów ówczesnych zwierzchników. I trudno mu nie wierzyć. To przecież ludzkie. Boniecki zapewnia, że wyznanie grzechów przez prymasa zamyka sprawę. "Przecież jemu to trudniej było zrobić niż zwykłemu człowiekowi" - przekonuje. I rzeczywiście dramatyczny obraz hierarchy, który łamiącym się głosem na silnym wietrze przepraszał Boga, przed dziewięciu laty przemawiał mocno do wyobraźni. Ale już po tym fakcie prymas Glemp nazwał księdza Isakowicza-Zaleskiego za wewnątrzkościelne obrachunki "nadubowcem". Więc może jednak scenę konfliktu prymasa z księdzem Popiełuszką warto było pokazać? Może o czymś ważnym by przypomniała - także biskupom.
Piotr Zaremba, Jerzy Jachowicz
Kanał religijny grupy ITI: W cieniu "Big Brothera" Jesienią tego roku na platformie cyfrowej, której właścicielem jest grupa ITI, uruchomiony zostanie nowy kanał religijny. Szefem kanału będzie ks. Kazimierz Sowa, jego zastępcą zaś ma być Szymon Hołownia. Koncern ITI, właściciel m.in. Grupy TVN i portalu Onet.pl, kupił pakiet mniejszościowy - 49 proc. udziałów w "Tygodniku Powszechnym". W powstającym projekcie kanału religijnego TVN ma być wykorzystany "opiniotwórczy potencjał" tego pisma... - Nic lepszego nie mogło się aktualnie polskiemu Kościołowi przydarzyć - miał stwierdzić ks. abp Kazimierz Nycz, metropolita warszawski, na wiadomość o powyższym projekcie. Na łamach "Gazety Wyborczej" 29 kwietnia br. informację taką przekazał ks. Kazimierz Sowa, dodając, że nowej telewizji "kibicuje" również ks. kard. Stanisław Dziwisz. Na pozór wszystko wygląda więc pięknie. W tym miejscu nasuwa się jednak kilka pytań. Najważniejsze brzmi: czym kierują się właściciele ITI, którzy nie kryjąc swoich antykatolickich zapatrywań, inwestują w kanał religijny? Na to pytanie trudno jednoznacznie odpowiedzieć. Ale sądząc po ofercie programowej np. TVN czy TVN 24, nie są to motywy ewangelizacyjne. Wszak oba kanały nie kryją swego antyklerykalizmu i z lubością prezentują audycje przez wiele środowisk uznane jako demoralizujące. Warto w tym miejscu przypomnieć choćby reality show "Big Brother" emitowane na antenie TVN w czasie poprzedzającym ostatnią pielgrzymkę Jana Pawła II do Ojczyzny... Jedną z podstawowych cech wielu programów TVN jest niechęć do polskiej tradycji i Kościoła katolickiego. Nietrudno zauważyć, że TVN robi wszystko, aby maksymalnie zdyskredytować Kościół i wartości chrześcijańskie. Jednym z przymiotów jej dziennikarzy w tej kwestii jest niezwykła umiejętność fałszowania prawdy... Mit obiektywizmu Grupa ITI (International Trading and Investments Holdings SA Luxembourg) to holding medialny założony w 1984 roku przez Jana Wejcherta i Mariusza Waltera jako jedna z pierwszych prywatnych firm w Polsce. Otrzymała ona od ówczesnych władz koncesję na import sprzętu elektronicznego i rozprowadzanie kaset wideo w Polsce. Jak wiadomo, w tamtych czasach komuniści nie rozdawali takich przywilejów bezinteresownie, a i beneficjenci raczej nie korzystali z nich zupełnie za darmo. Wróćmy jednak do chwili obecnej. Grupa TVN została uznana za najlepiej zarządzaną firmę - czytamy na stronach internetowych TVN. W TVN nie ma jednak miejsca na obiektywizm i niezależność. Przykładem niech będą wydarzenia z września 2006 roku. Gdy w programie TVN "Teraz my" wyemitowano słynne taśmy Renaty Beger, twórcy programu Andrzej Morozowski i Tomasz Sekielski przedstawieni zostali jako rzetelni i niezależni dziennikarze. Że tak nie jest, okazało się niedługo potem, gdy "Gazeta Polska" napisała, iż sekretarz programowy TVN Milan Subotić był agentem wojskowych specsłużb PRL. Dziennikarze TVN nie byli już niezależni, lecz stali się rzecznikami określonej opcji politycznej. Ich postawę najlepiej zobrazował rzecznik prasowy koncernu ITI Andrzej Sołtysik, który w Programie 3 Polskiego Radia oznajmił: "Stoimy na stanowisku, że Milan Subotić nie kłamie. Kłamie 'Gazeta Polska'." W obronę Suboticia - obok Morozowskiego i Sekielskiego - zaangażowały się takie "gwiazdy" TVN, jak Katarzyna Kolenda-Zaleska, Grzegorz Kajdanowicz czy Grzegorz Miecugow, którzy w podpisanym przez siebie oświadczeniu stwierdzili: "Milan jest człowiekiem bezkompromisowym, uczciwym i rzetelnym, nie ulegającym naciskom. (...) Do czasu ujawnienia całej prawdy nie możemy się jednak godzić na deptanie godności człowieka i egzekucję bez procesu". Gdy wkrótce na mocy decyzji ministra obrony narodowej odtajniono dokumenty dotyczące współpracy Milana Suboticia z tajnymi służbami PRL, postawa dziennikarskich "autorytetów" z TVN nie uległa zmianie. Nie dostrzegli nic złego w tym, że ich współpracownik najpierw wysługiwał się służbom totalitarnego państwa, a potem szedł w zaparte, zaprzeczając temu. Zupełnie inaczej TVN potraktowała ks. abp. Stanisława Wielgusa. Spośród wszystkich stacji telewizyjnych to właśnie TVN stanęła na czele lustracyjnej kohorty. Celem jej zaangażowania w sprawę wbrew pozorom wcale nie było dochodzenie do prawdy, lecz zniszczenie konkretnego człowieka, który nie odpowiadał standardom moralności lansowanej przez TVN i podważenie autorytetu Kościoła. W tym przypadku TVN bez wahania zgodziła się "na deptanie godności człowieka i egzekucję bez procesu". Na antenie TVN na oczach milionowej społeczności z wyjątkową agresją i pogardą dla ludzkiej godności krzyczano, że nowy metropolita warszawski kłamie, bez żadnych dowodów oskarżając go o czyny, których nigdy nie popełnił. "Odnowa Kościoła" Współpraca TVN z "Tygodnikiem Powszechnym" dziwić raczej nie może. Od dłuższego czasu gazeta ta była promowana na stronach należącego do Grupy ITI portalu Onet.pl. Nie tak dawno Grupa ITI zakupiła 49 proc. udziałów w fundacji, która wydaje "Tygodnik Powszechny". Sympatia do "Tygodnika Powszechnego" widoczna była już wcześniej na antenie TVN, zwłaszcza za sprawą ks. Adama Bonieckiego, uznawanego w TVN za najważniejszy "głos Kościoła", zwłaszcza w sprawach, które tenże Kościół zaprezentować mogły w jak najgorszym świetle. "Tygodnik Powszechny" od 1993 roku stał się faktycznie organem prasowym tzw. katolików "otwartych", których poglądy odbiegają daleko od społecznej nauki Kościoła katolickiego. Celem pisma stała się polityka i to polityka partyjna, sytuująca swe sympatie najpierw w Unii Wolności, tak jak dziś w Platformie Obywatelskiej. W kwestiach pozapolitycznych "Tygodnik Powszechny" przyjął krytyczną postawę wobec Kościoła katolickiego, przezornie jednak zachowując w tytule przymiotnik "katolicki", choć mógłby się nazywać zupełnie inaczej, zważywszy choćby na publicystów. Charakteryzując to grono, Ryszard Legutko napisał kiedyś: "Prawdopodobnie określenie 'kultura chrześcijańska' spotkałoby się z ich strony z drwiną lub w najlepszym razie z brakiem zrozumienia. Część z nich mogłaby równie dobrze pracować w 'Polityce' czy 'Wprost', a niekiedy wręcz wolałaby tam pracować. Jak się okazało, współpraca z 'Playboyem' i 'Hustlerem' też nie kłóci się w oczach redaktorów ze statusem człowieka 'Tygodnika'". Nadmierna krytyka Kościoła katolickiego w Polsce i marginesowe traktowanie jego spraw wzbudziły niepokój nawet Jana Pawła II, który dał temu wyraz w liście do redaktora naczelnego. Nie zmieniło to jednak postawy redakcji tego pisma. Tak jak linia lansowana niegdyś przez Jerzego Turowicza wychodziła w wielu sprawach naprzeciw oczekiwaniom rządzących w Polsce komunistów, tak linia lansowana przez ks. Adama Bonieckiego wychodzi dziś naprzeciw oczekiwaniom liberałów, którzy pod hasłami tolerancji i praw obywatelskich dążą do usunięcia w cień niewygodnych wartości. Krytykując Kościół, jako bastion "otwartego" i "oświeconego" katolicyzmu "Tygodnik Powszechny" stał się dla niektórych środowisk idealną płaszczyzną do siania zamętu pod hasłami "odnowy Kościoła". Należałoby się zastanowić, dlaczego gazeta ta jest wśród katolików tak bardzo promowana... Przypomina to trochę czasy komunizmu. Wtedy było podobnie, gdy redakcja "Tygodnika Powszechnego" przyjęła linię "odnowy Kościoła". Z pewnością taką też linię będzie prezentować na antenie nowego kanału telewizyjnego... Kłopoty księdza Sowy Szefem kanału ma zostać ks. Kazimierz Sowa. Propozycję taką otrzymał od samego Mariusza Waltera, o czym wspomniał w rozmowie z Karolem Brejnakiem na portalu internetowym Klubu Miłośników Dobrych Mediów 31 marca 2007 roku. Ksiądz Kazimierz Sowa pochodzi z okolic Oświęcimia. Ma dwóch braci: jeden jest biznesmenem, drugi - członkiem zarządu województwa małopolskiego z ramienia Platformy Obywatelskiej. Ksiądz Sowa nie ukrywa, że również jego poglądy są najbliższe PO. Karierę dziennikarską zaczął w "Arce", potem był "Czas Krakowski", "Gość Niedzielny" i Radio Mariackie. Gdy to ostatnie stało się częścią ogólnopolskiego Radia Plus, został dyrektorem tej stacji, a potem całej sieci. Jako prezes ogólnopolskiej sieci Radia Plus ks. Kazimierz Sowa doprowadził tę rozgłośnię do niemałych kłopoty. Gdy spółka Radia Plus znalazła się w likwidacji, ks. Sowa - jako jej likwidator - sprzedał logo Plusa należącej do grupy CR Media spółce Ad.point bez zgody współwłaściciela Radia, czyli Konferencji Episkopatu Polski. Nawiasem mówiąc, CR Media to ta sama spółka, którą radiowcom jako partnera polecał główny rozgrywający Sojuszu Lewicy Demokratycznej na rynku mediów Włodzimierz Czarzasty. Korzystając z jego oferty, ks. Sowa rozpoczął współpracę z nowym inwestorem jeszcze przed tym, zanim zdecydowali się na nią dyrektorzy 21 diecezjalnych rozgłośni tworzących sieć Radia Plus. Jako osoba prywatna w marcu 2005 roku założył spółkę Radio Plus Polska, gdzie objął 12 udziałów o wartości 6 tys. złotych i stanowisko prezesa. Współzałożycielem i większościowym udziałowcem nowej spółki została Ad.point, przejmując 88 proc. jej udziałów. Współpraca nie trwała jednak długo. Założeniu spółki z CR Media sprzeciwił się ks. kard. Franciszek Macharski, oddelegowany przez Episkopat do nadzorowania sieci Radia Plus. Ówczesny metropolita krakowski nie wydał zgody na to przedsięwzięcie ks. Sowie, dzięki czemu ten ostatni musiał wycofać się z prywatnego biznesu. Na początku bieżącego roku ks. Kazimierz Sowa dał się poznać jako jeden z "ekspertów" w sprawie ks. abp. Stanisława Wielgusa. 4 stycznia bieżącego roku na antenie Radia Zet to on wespół z Moniką Olejnik oceniał ks. abp. Stanisława Wielgusa. 8 stycznia br. roku w emitowanym na antenie TVN 24 programie "24 godziny" ks. Kazimierz Sowa stwierdził, że doszło do uchybień w procedurach wybierania metropolity warszawskiego. - Osoby, które są odpowiedzialne za te nieprawidłowości, powinny jak najszybciej zostać pociągnięte do odpowiedzialności - podkreślał z prokuratorskim zacięciem. Jako dowód manipulacji ks. Sowy niech wystarczy na razie ten jeden przykład. Otóż ks. Sowa chyba niewiele wiedział o procedurach wyboru ks. abp. Stanisława Wielgusa na nowego metropolitę warszawskiego, a jeśli tak, to mówienie o czymś, o czym się niewiele wie, było nadużyciem. Jeżeli nawet ks. Sowa posiadał wiedzę na temat przebiegu procedury tego wyboru, to mówił nieprawdę, ponieważ do żadnych uchybień nie doszło. Aby się o tym przekonać, wystarczyłoby ks. Sowie zadać pytanie, by wskazał choć jedno z tych "uchybień" czy "nieprawidłowości", a z pewnością miałby duże problemy z jasną i konkretną odpowiedzią...
Sebastian Karczewski
Orzeł i reszka: TW "Eden" Według "Rzeczpospolitej", znany producent filmowy Lew Rywin był tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa PRL. Jak wynika z akt IPN, na które powołuje się gazeta, używał biblijnego pseudonimu "Eden" i miał współpracować z bezpieką w latach 1982-1986. Lew Rywin był w tym okresie związany z mediami, pracował w agencji Interpress będącej w polu zainteresowania peerelowskich służb specjalnych, a następnie w Komitecie ds. Radia i Telewizji. Biografia Rywina - w tym jego udział w najbardziej znanej i do końca niewyjaśnionej grze korupcyjnej w 2002 r. między "grupą trzymającą władzę" a koncernem "Agora" - może stanowić kanwę sensacyjnego filmu odsłaniającego mechanizmy funkcjonowania PRL i III RP oraz nieformalnych powiązań ówczesnych elit. Zapytany jeszcze przed wybuchem najsłynniejszej afery korupcyjnej, czy nie zrobiłby filmu o sobie, mówił: "Nie, bo to, czym się zajmuję, to jest właśnie film". W czasach PRL telewizja była "głównym frontem walki ideologicznej" o rząd dusz nad Polakami. W okresie stanu wojennego nastąpiło zaostrzenie kursu: militaryzacja telewizji i weryfikacja pracowników. "Normalizacja" stanu wojennego w TVP miała oznaczać nowe założenia polityki informacyjnej polegającej na sojuszu masowej rozrywki z propagandą. Tę misję miał realizować wywodzący się z wywiadu wojskowego płk Mirosław Wojciechowski, który został powołany przez gen. Wojciecha Jaruzelskiego na Przewodniczącego Komitetu ds. Radia i Telewizji w 1983 roku. To prezes Wojciechowski ściągnął do Radiokomitetu Lwa Rywina.
Lew Rywin urodził się w 1945 r. w Dolnym Akajewie w ZSRS, gdzie jego rodzina trafiła w czasie wojny. Dopiero w 1959 r. jako 14-latek przyjechał z rodzicami Welwelem i Anastazją do Polski w ramach repatriacji. Rodzina w 1962 r. wyjechała do ciotki do Stanów Zjednoczonych, jednak rodzice po kilku miesiącach wrócili do kraju. Lew z siostrą został w Stanach, gdzie uczył się w Tiden High School New York. Po powrocie do Polski studiował na Uniwersytecie Warszawskim w Wyższym Studium Języków Obcych i Instytucie Lingwistyki Stosowanej, magisterium uzyskał w 1972 roku. Jak wynika z informacji w internecie, po studiach pracował na uniwersytecie. W 1974 r. został kierownikiem Departamentu Kontaktów z Zagranicą w Instytucie Organizacji Przemysłu Maszynowego. Po dwóch latach trafił do Agencji Interpress, która zajmowała się obsługą zagranicznych dziennikarzy. Zaczynał od tłumacza (zna biegle rosyjski i angielski), skończył jako wicedyrektor. Szefem Interpressu był wtedy Mirosław Wojciechowski, oficer wojskowego wywiadu, który w 1962 r. został wydalony z USA. W tym samym czasie do Ameryki przyjechał Rywin. We wrześniu 1983 r. Rywin trafił do telewizji i został zastępcą szefa biura handlu zagranicznego. Biuro przekształcono potem w Agencję Poltel i Rywin awansował na jej szefa. Agencja zajmowała się kupowaniem atrakcyjnych filmów zagranicznych, które miały "osłodzić" telewidzom ideologiczno-propagandową wizję Polski okresu stanu wojennego. Wyrobił sobie wówczas znakomite kontakty zagraniczne. Jego sukcesem i sukcesem finansowym ówczesnej telewizji był zakup w 1984 r. największego hitu TVP tamtych lat "Niewolnicy Isaury" oraz koprodukcja z Amerykanami serialu "Wichry wojny", na czym udało się zarobić milion dolarów. Mniej chętnie mówi natomiast o swym udziale w telewizyjnej wersji kontrowersyjnego filmu "Shoah" Claude'a Lanzmanna z 1986 r., który uznano za film antypolski. Ustroje się zmieniają, ale układy pozostają. W 1989 r. Andrzej Drawicz, nowy prezes Radiokomitetu (mianowany przez premiera Tadeusza Mazowieckiego), awansował Rywina. Został on wiceprezesem odpowiedzialnym za finanse z misją wyciągnięcia Telewizji Polskiej z zapaści finansowej. Forsował wtedy pomysł prywatyzacji 2 programu TVP. Przeciw tym planom zaprotestowała m.in. zakładowa "Solidarność" i pomysł upadł. W 1991 r. Lew Rywin został odwołany z Radiokomitetu. Co ciekawe, minęło wiele lat, w których Lew Rywin działał jako producent filmowy i przewodniczący Rady Nadzorczej Canal +, a pomysł prywatyzacji telewizyjnej Dwójki wracał jak bumerang i był jednym z kluczowych wątków tak zwanej afery Rywina. Koncern Agora, by jeszcze bardziej umocnić swoją pozycję na rynku medialnym w Polsce, chciał mieć w swoim portfelu stację telewizyjną. Okazji do zrealizowania tego pomysłu w czasach rządów Leszka Millera dostarczały prace nad nowelizacja ustawy o radiofonii i telewizji. Projekt zakładał zakaz koncentracji kapitału (co uderzało w interesy Agory), ale otwierał furtkę do sprywatyzowania części telewizji publicznej. I o to miała się toczyć główna gra biznesowo-polityczna, gdy 22 lipca 2002 r. o godzinie 11.00... Lew Rywin pukał do drzwi Adama Michnika, a ten przygotowywał sprzęt do nagrywania. Jan Maria Jackowski
Audycje Moniki Olejnik zaprzeczeniem obiektywizmu Warto przyjrzeć się nieco dokładniej dzisiejszym metodom pracy red. M. Olejnik, jej niebywałej agresywności i tendencyjności, i zastanowić się, jak wielki wpływ na te jej cechy mają wieloletnie doświadczenia zdobywane w dobie jaruzelszczyzny. W "Naszym Dzienniku" 7 maja 2007 r. ukazało się podane w imieniu Moniki Olejnik sprostowanie radcy prawnego Roberta Sagana do mojego artykułu "Z Narodem czy z dworem" z 20 marca 2007 roku. Autor sprostowania głosi, że zamieszczone w moim artykule stwierdzenie: "Monikę Olejnik wciśnięto do radia w pierwszym okresie stanu wojennego na polecenie komisarza wojskowego. Za tą decyzją stał jej ojciec, pułkownik, szef ważnej jednostki wojskowej MSW", są nieprawdziwe. Według R. Sagana, "Monika Olejnik została przyjęta do pracy w Polskim Radiu przez dyrektora programu III Andrzeja Turskiego i jego zastępcę Sławomira Zielińskiego". Autor sprostowania nie informuje, że podważane przeze mnie stwierdzenia nie są wytworem mojego pióra, lecz wyłącznie dosłownym zacytowaniem przeze mnie informacji podanej już ponad 3 lata temu w tygodniku "Wprost" przez Karola Śmiałowskiego (w numerze z 8 lutego 2004 r.). Sam Śmiałowski zaś cytuje zwierzenia na temat M. Olejnik podane w książce "gwiazdora" stanu wojennego Tadeusza Zakrzewskiego, wydanej w 2003 roku. Nic mi nie wiadomo, by red. M. Olejnik czy p. R. Sagan wcześniej żądali od red. K. Śmiałowskiego i T. Zakrzewskiego sprostowania zacytowanej przeze mnie za nimi informacji ani czy uzyskali od nich takie sprostowanie. Podane przez R. Sagana sprostowanie podważa stwierdzenie, że M. Olejnik wciśnięto do radia na polecenie komisarza wojskowego i akcentuje, iż została ona przyjęta do pracy w Polskim Radiu przez dyrektora Programu III A. Turskiego i jego zastępcę S. Zielińskiego. Sprostowanie p. Sagana nie odnosi się więc wyraźnie do całości informacji zacytowanej przeze mnie z "Wprost" i jej nie wyjaśnia w pełni. Ani radca prawny R. Sagan, ani sama M. Olejnik nie przysłali zaprzeczenia zacytowanej przeze mnie za "Wprost" informacji, że M. Olejnik przyjęto do radia "w pierwszym okresie stanu wojennego". Ani radca prawny R. Sagan, ani sama M. Olejnik nie przysłali zaprzeczenia zacytowanej przeze mnie za "Wprost" informacji, że ojciec p. Olejnik był "pułkownikiem, szefem ważnej jednostki MSW". Dlaczego zaprzeczenie akurat tej informacji mogło mieć szczególnie ważne znaczenie? Otóż pierwszy okres stanu wojennego był czasem niezwykle bezwzględnej weryfikacji kadr w mediach dokonywanej przez brutalnych i wielce czujnych funkcjonariuszy reżimu. Weryfikacja ta była szczególnie ostra w odniesieniu do mediów elektronicznych: radia i telewizji. W takim czasie do pracy w tych mediach przyjmowano przede wszystkim ludzi bardzo zaufanych politycznie lub dzieci osób cieszących się szczególnym zaufaniem władzy. Stąd tak ważne jest pytanie o to, czy ojciec p. M. Olejnik był, czy też nie był "pułkownikiem, szefem ważnej jednostki MSW?" Jeśli był, to taki właśnie rodowód nie był bez znaczenia w czasie przyjmowania p. Olejnik do pracy. W czasie wywiadu udzielonego przez M. Olejnik dziennikarzowi Robertowi Mazurkowi z "Dziennika" (nr z 3-4 marca 2007 r.) red. Mazurek zapytał p. Olejnik o przyjęcie do pracy w radiowej "Trójce" w 1982 roku: "Nie doskwierało ci to trochę?". Olejnik odpowiedziała: "Nie. Robiliśmy fantastyczne radio, puszczaliśmy świetną muzykę, było mnóstwo świetnych ludzi. I nie zajmowaliśmy się polityką". Redaktor Mazurek niedługo potem znowu przycisnął p. Olejnik pytaniem: "I nigdy nie żałowałaś, że tam poszłaś?". Olejnik odpowiedziała: "Był taki moment. Żałowałam, że nie wydawałam pism podziemnych, nie działałam w podziemiu, choć jak patrzę czasem na tych ludzi, którzy to robili, a teraz nie szanuje się ich i czasami oni się sami nie szanują, to mam wątpliwości. Może powinnam mieć wyrzuty sumienia, może to być obciach, ale myśmy się wtedy, w latach 80., bawili". Cóż, kto się bawił, ten się bawił. Niektórzy siedzieli wtedy w więzieniu za wydawanie podziemnych wydawnictw lub za ich rozpowszechnianie. Bardzo wielu dziennikarzy, naukowców czy w ogóle postaci jakiegoś formatu po prostu odrzucało jakąkolwiek propozycję wystąpienia w mediach elektronicznych, nie chcąc ich uwiarygodniać. Zdawano sobie dobrze sprawę z tego, że jakiekolwiek wystąpienie w tych mediach mogło być zmanipulowane przez dodanie tuż przed lub tuż po jadowicie reżimowego komentarza. Osobiście dwukrotnie odmówiłem w początkach 1982 r. wystąpienia w telewizji. Raz bezpośrednio zwrócono się do mnie o wystąpienie z mojej węgierskiej specjalności. Drugi raz po zażądaniu przeze mnie sprostowania kłamliwej informacji na mój temat, zwrócono się do mnie z sugestią, że sprostuje się ją, dając równocześnie szerszy obraz mojej działalności na temat popularyzacji historii i literatury węgierskiej. Za każdym razem odmawiałem i potem nie zwracano się do mnie o występowanie w mediach elektronicznych aż do roku 1989. Warto dodać, że w książce T. Zakrzewskiego, za którą "Wprost" podało twierdzenie o okolicznościach wejścia M. Olejnik do radia w pierwszym okresie stanu wojennego, znajduje się twierdzenie: "Potem Monika funkcjonowała w gronie zaufanych dziennikarzy obsługujących konferencje prasowe Jerzego Urbana, bywało, że zadawała pytania podsuwane przez rzecznika rządu. Dawałem głowę, że teraz 'Solidarność' dobierze się sympatycznej dziewczynie do skóry" (cyt. za T. Zakrzewski, "Dziennik Telewizyjny", Warszawa 2003, s. 336). Zapytajmy w tej sytuacji, czy T. Zakrzewski podał prawdę, pisząc o p. Olejnik jako o dziennikarce obsługującej konferencje J. Urbana? Jeśli jego twierdzenie byłoby prawdziwe, to twierdzenie p. Olejnik, że nie zajmowała się polityką w latach 80., byłoby - łagodnie mówiąc - nieścisłe. W wywiadzie dla "Dziennika" (nr z 3-4 marca 2007 r.) Olejnik, pytana przez red. Mazurka: "Żałujesz czegoś, co zrobiłaś jako dziennikarka?", odpowiedziała: "Tego, że wsiadłam do samochodu Urbana. Chyba w 1991 roku, z okazji 13 grudnia, zaprosiłam do studia Urbana i Michnika. Po rozmowie Urban zaproponował, że mnie podrzuci do Sejmu, i zgodziłam się, była strasznie mroźna zima. Wychodzimy z radia, a tam kamery telewizyjne, bo Piotr Semka i Jacek Kurski robili "Reflex". No nic, wsiadłam do samochodu Urbana i pojechaliśmy, a Michnik uciekł. Dopiero potem wskoczył do samochodu Urbana, co zarejestrowały kamery. Przy okazji chciałam zdementować, że nie jechałam na żadne imieniny ani urodziny Aleksandra Kwaśniewskiego, tylko do pracy ". Z wywiadu M. Olejnik dla "Dziennika" z 3-4 marca 2007 r. wynika, że M. Olejnik przyjęto do pracy w radiu w 1982 r., a więc stało się to w okresie, gdy obowiązywały reguły stanu wojennego. Zapytajmy więc, czy rzeczywiście w tym czasie wystarczała do przyjęcia decyzja dyrektora Programu III A. Turskiego i jego zastępcy S. Zielińskiego, czy też potrzebna była do przyjęcia akceptująca decyzja komisarza wojennego w radiu? Być może taka właśnie akceptacja miała wówczas charakter konieczny! Warto byłoby w tej sprawie odwołać się do opinii eksperta z IPN. Warto dodać, że Olejnik, przyjęta do pracy w radiu po ukończeniu studiów zootechnicznych oraz podyplomowych studiów dziennikarskich, nie grzeszyła nadmiernie profesjonalizmem po przyjęciu pracy radiowej. Świadczy o tym podana w "Przeglądzie" w artykule J. Tańskiej "Przesłuchania Moniki Olejnik" informacja Andrzeja Turskiego, iż D. Passent skrzyczał Olejnik, że "źle zmontowała materiał. Płakała wówczas w moim gabinecie".
Tendencyjność i jadowitość Warto przyjrzeć się nieco dokładniej dzisiejszym metodom pracy red. M. Olejnik, jej niebywałej agresywności i tendencyjności, i zastanowić się, jak wielki wpływ na te jej cechy mają wieloletnie doświadczenia zdobywane w dobie jaruzelszczyzny. Ileż razy dało się zauważyć, że Olejnik prowadzi swoje audycje w ogromnie stronniczy sposób, preferując nierzetelne metody ataku zamiast uczciwej dyskusji, częstokroć odwołując się do jadowitych określeń czy niedopuszczalnych epitetów. Zapytajmy np. cóż wspólnego z prawdziwie rzetelnym, obiektywnym dziennikarstwem miało zachowanie M. Olejnik w rozmowie w Radiu Zet w dniu 22 października 2002 r. z posłanką Zytą Gilowską, wówczas jedną z czołowych postaci Platformy Obywatelskiej. Olejnik zadała Gilowskiej nader agresywne wartościujące pytanie-epitet: "Czy żałuje pani swojego żałosnego wystąpienia w Sejmie?". Zaskoczona agresją Olejnik, Gilowska odpowiedziała: "Nie. Ja zadałam jedno pytanie. Jeśli pytanie może być żałosne, to nie wiem, jak mam to skomentować " (cyt. za: "Wysłuchane", w: "Trybuna", 23 października 2002 r.). Można podziwiać tupet, jakim Olejnik posługuje się wobec nielubianych przez nią osób, nie znając ograniczeń w rzucanych przez siebie epitetach. Według tekstu Z. Baranowskiego (polonijny "Głos Polski" z Kanady, 6 lutego 2007 r.), Olejnik posunęła się w jednej z audycji do nazwania Jana Kobylańskiego, przywódcy Polaków w Ameryce Południowej, "haniebną postacią". Wiadomo, że przeciw Kobylańskiemu wysuwano w swoim czasie różne niegodziwe, niesprawdzone oskarżenia, które zostały odrzucone po odejściu L. Kieresa z IPN. Instytut ten umorzył pod nowym kierownictwem niemające żadnego uzasadnienia dowodowego śledztwo przeciwko Kobylańskiemu. Zapytajmy, jakim prawem M. Olejnik pozwoliła sobie na użycie tak nikczemnego określenia, nie mając żadnych dowodów przeciwko wielkiemu polskiemu patriocie, który tyle zrobił dla zjednoczenia Polaków w Ameryce Południowej. Kim jest p. Olejnik wobec niego? Zaperzoną w swej agresji i jadowitości M. Olejnik cechuje wyraźny brak umiejętności słuchania opinii innych, zwłaszcza tych inaczej myślących, nagminne przerywanie ich wypowiedzi. Towarzyszy temu z jej strony wyraźne unikanie odpowiedzi na wszelkie zbyt niewygodne dla niej pytania stawiane przez rozmówców i natychmiastowe, manipulatorskie gorączkowe uciekanie od niewygodnych kwestii poprzez wrzucanie ni z gruszki, ni z pietruszki zupełnie innego tematu. Sposób prowadzenia dyskusji przez Olejnik dobrze scharakteryzowała dziennikarka lewicowego "Przeglądu" Joanna Tańska w numerze z 20 lipca 2003 r., pisząc: "Jedną z jej [Olejnik - J.R.N.] ulubionych książek jest 'Erystyka, czyli sztuka prowadzenia sporów' Artura Schopenhauera. 'Każdy dziennikarz powinien ją znać na pamięć' - mówi. W książce wielki filozof prezentuje 38 sposobów prowadzenia dyskusji. Na przykład taki: 'Sposób 8. Doprowadzić przeciwnika do złości; albowiem w złości nie jest on w stanie prawidłowo rozumować i dopilnować swoich korzyści. Sprowokować do złości można przez jawnie niesprawiedliwe traktowanie lub szykany i w ogóle przez bezczelne zachowanie się'". Co prawda, to prawda - bezczelności w wykonaniu p. red. Olejnik nie da się nie zauważyć! Redaktor Tańska podkreślała, że Olejnik krytykują m.in. za to, że "w jej programach jest więcej kłótni niż głębokiej analizy". Co to ma wspólnego z rzetelnością?! Jej styl prowadzenia audycji doprowadzał niejednokrotnie do oburzenia rozmówców, i to nie tylko z tak nie lubianej przezeń prawicy, ale nawet tak bliskich jej kręgów lewicowo-liberalnych. Według wspomnianego artykułu J. Tańskiej z "Przeglądu", Olejnik przepraszała Adama Michnika za słowa, że potajemne nagrywanie rozmówców "to działanie w stylu esbeka". Niejednokrotnie sama Olejnik zachowuje się z jakiś względów wobec nielubianych przez nią osób z agresywnością przekraczającą wszelkie miary. Niedawno np. goszczącego u niej w programie Józefa Oleksego potraktowała "przesłuchaniem" w stylu prokuratora z najgorszych czasów, bez przerwy brutalnie go atakując. Przypuszczalnie nie mogła mu darować tego, że w swych wypowiedziach na taśmach nagranych przez ekipę Gudzowatego potraktował ogromnie ostro Aleksandra Kwaśniewskiego. Liczni politycy nie ukrywali krytycznego zdania o tendencyjnym stylu prowadzenia audycji przez M. Olejnik. Na przykład obecny marszałek Sejmu Ludwik Dorn powiedział już kilka lat temu: "Jeśli ktoś analizuje sposób prowadzenia rozmów przez Monikę Olejnik, to może zauważyć jej antypatię do niektórych ugrupowań czy polityków. Wcale tego nie ukrywa" (cyt. za: "Przegląd" z 20 listopada 2003 r.). Zdaniem wicepremiera Andrzeja Leppera, M. Olejnik "zionie nienawiścią do wszystkich, którzy mają inne poglądy niż ona. To brak etyki dziennikarskiej. Przed programem często stara się kokietować politycznie, robi się miła, aby zmylić przeciwnika i dokopać podczas programu" (tamże). Były przewodniczący Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji Bolesław Sulik stwierdził: "Mam mieszane odczucia odnośnie do dziennikarstwa Moniki Olejnik. Dobrze, że taka osoba istnieje, ale czasami przybliża mi się granica, gdy wolałbym, żeby jej nie było. Prezentuje styl dziennikarstwa ofensywnego. Podczas rozmowy staje się antagonistą polityka" (tamże). Szczególnie wymowna była ocena rozmów, a raczej "przesłuchań" Moniki Olejnik dana przez specjalistę w zakresie socjotechnik prof. Mirosława Karwata z Uniwersytetu Warszawskiego: "Monika Olejnik prezentuje popularną wśród części dziennikarzy manierę prokuratorską czy też inkwizytorską, informację podszytą agitacją oraz rozdzielaniem nagród i kar. Pojęcie czwartej władzy jest rozumiane najdosłowniej - jako władza. Choćby nad zapraszanymi gośćmi. A tak naprawdę wielkie osobistości, jeśli nie są faworytami gospodyni, występują w roli chłopców do bicia, co najmniej podejrzanych, że coś kręcą, że trzeba ich przycisnąć, 15 razy pytając o to samo. Pani redaktor nie ukrywa przy tym, że pogląd ma już z góry wyrobiony. I jedynym jej zadaniem jest zmuszenie gościa, by przyznał się do błędu albo zamilkł i rozłożył ręce. Jeśli gościowi nie odpowiada płaszczyzna rozmowy, względnie powtarza swoje stanowisko, którego pani Monika nie przyjmuje do wiadomości, reakcją na to jest jej bardzo charakterystyczne zachowanie, tzn. miny, objawy zniecierpliwienia. To sygnały dla odbiorców: wszystko jest oczywiste, tylko ktoś tu obraża naszą inteligencję. Gość ma do wyboru albo się poddać, albo wdać się w bazarową przepychankę. Pani Monika uosabia żywiołową, ale wręcz programową tendencyjność zdaje się nie pamiętać, że poziom zaangażowania jest odwrotnie proporcjonalny do obiektywizmu. Monika Olejnik uznaje swój nastrój danego dnia, swoje wrażenia z wydarzeń za miarodajne, reprezentatywne społecznie, a własne oceny traktuje jako prawdę objawioną". Zaślepiona dążeniem do wymuszenia oczekiwanej przez nią "należytej" wypowiedzi, uparcie prze jak czołg, powtarzając te same pytania. Pamiętam, jak z siedem lat temu w czasie audycji o UE, w której uczestniczyłem razem z J. Łopuszańskim, A. Potockim i T. Iwińskim zadała nam wszystkim jedno i to samo pytanie: "Za czy przeciw Unii?". Trzykrotnie odpowiedziałem na nie zgodnie z moim przekonaniem: "Bilans zysków i strat!" - nie chcąc zaakceptować automatyzmu odpowiedzi "tak" lub "nie", który próbowała wymusić Olejnik. Przykłady skrajnej stronniczości M. Olejnik można by długo mnożyć. Odsyłam w tym kontekście m.in. do świetnego znawcy problematyki mediów prof. Zbigniewa Żmigrodzkiego. W swej książce "Więcej cienia niż światła" (Wrocław 2004) prof. Żmigrodzki szereg razy wskazuje na konkretne audycje M. Olejnik jako przykłady sterowanej tendencyjności (zob. s. 171, 220, 262). Tendencyjność M. Olejnik częstokroć wyraża się już przy doborze osób do prowadzonych przez nią audycji. Szczególnie wymowny pod tym względem był dokonany przez nią dobór gości do dyskusji o tak kontrowersyjnej sprawie, jak odpowiedzialność za zbrodnię w Jedwabnem. Olejnik wyraźnie chciała maksymalnie spopularyzować oszczercze poglądy czołowego polakożercy - Jana Tomasza Grossa. Prezentując go w swojej "Kropce nad i", starannie "zadbała", aby nie miał żadnego twardego przeciwnika znającego całą prawdę o wojennej historii Polaków i Żydów. Świadomie wybrała dla Grossa możliwie najbardziej ignoranckiego i potulnego uczestnika dyskusji - biblistę (!), przedstawiciela strony chrześcijańskiej i polskiej (!) ks. Michała Czajkowskiego. Już na długo przedtem ks. Michał Czajkowski był znany jako niezwykle stronniczy zwolennik stanowiska żydowskiego we wszystkich spornych sprawach między Żydami a Polakami i chrześcijanami. Już w 1989 r. gromko zapewniał na łamach znanego z antypolonizmu dziennika "The New York Times": "Jeszcze bardziej będę zwalczał pozostałości polskiego i chrześcijańskiego antysemityzmu". Znany katolicki naukowiec ks. prof. Zygmunt Zieliński na próżno próbował polemizować w 1991 r. w "Więzi" z nieprawdami na temat stosunków polsko-żydowskich uporczywie lansowanymi przez ks. Michała Czajkowskiego ze skrajnie filosemickiego punktu widzenia. 17 września 2000 r. ks. Czajkowski "popisał się" na łamach "Gazety Wyborczej" kłamliwym stwierdzeniem, iż żaden Polak nie zginął od żydowskiego antypolonizmu, podczas gdy miliony Żydów zginęły od antysemityzmu. W czasie polsko-żydowskiego panelu we Wrocławiu jesienią 2001 r. zwróciłem się do ks. Czajkowskiego z zapytaniem, jak mógł dopuścić się takiego kłamstwa. Poleciłem mu, by raczył wreszcie zapoznać się ze świadectwami na temat Polaków zamordowanych "dzięki" takim żydowskim komunistom jak Berman, Różański, Fejgin, Romkowski, Światło, Morel, Stefan Michnik, Gurowska, Wolińska etc., czy na temat wymordowania polskich mieszkańców wsi Koniuchy i Naliboki przez żydowskich partyzantów sowieckich etc. Ksiądz Michał Czajkowski, nie mając argumentów wobec podanych przeze mnie faktów, tchórzliwie uciekł z panelu. I takiego właśnie siewcę antypolonizmu przywołała p. Olejnik do dyskusji z J.T. Grossem jako "przedstawiciela" chrześcijan i Polaków. Rzecz znamienna. Wkrótce po tej audycji ktoś zadzwonił do Moniki Olejnik do radia, krytykując ją za dość szczególny dobór polskiego partnera do dyskusji z J.T. Grossem. Zapytał Olejnik, dlaczego nie zaprosiła do takiej dyskusji np. J.R. Nowaka. Olejnik, wykręcając się, rzuciła jawne oszczerstwo, jakobym był kiedyś członkiem Rady Konsultacyjnej przy gen. Jaruzelskim, stąd jestem niewiarygodny. Dowiedziawszy się o tym oszczerstwie Olejnik, natychmiast zadzwoniłem do niej, zapytując, jak może rzucać takie bezpodstawne kalumnie, czy chce mieć rozprawę sądową. Zaskoczona bąkała, że powiedziała to tylko w prywatnej rozmowie. Przeżyła jednak cały dialog ogromnie nerwowo, bo kilkanaście minut potem, gdy wyszła poprowadzić audycję telewizyjną, jeszcze mocno było widać na jej twarzy ślady strasznej złości i zdenerwowania. Ciekawe, że Olejnik, tak agresywna wobec ludzi o odmiennych poglądach, odznacza się umiejętnością gorączkowego przypochlebiania się niektórym "możnym" tego świata. Był czas, że wielokrotnie spotykała się z prezydentową J. Kwaśniewską, gdy ta była na samym piedestale. A teraz nagle zaczęła gorączkowo przypochlebiać się prezydentowej Marii Kaczyńskiej, oczywiście równocześnie starannie usiłując wpłynąć na jej oceny i ją "indoktrynować" w duchu liberalno-lewicowym. Tak jak się stało podczas osławionego spotkania grupy liberalnych i lewicowych feministek z prezydentową 8 marca 2007 roku. Jakże znamienna była wymowa tekstu M. Olejnik: "Mój ranking pierwszych dam", opublikowanego w "Dzienniku" 12 kwietnia 2007 roku. Olejnik występuje teraz z maksymalnym przypochlebianem się M. Kaczyńskiej, wyraźnie akcentując, że ją preferuje (teraz!) w stosunku do J. Kwaśniewskiej. Brak obiektywizmu, tendencyjność i stronniczość uważam za najgorsze cechy dziennikarstwa Moniki Olejnik, faktycznie całkowicie dyskredytujące jej audycje. Świadoma stronniczość przy prowadzeniu audycji jest, moim zdaniem, czymś równie niemoralnym i nieetycznym, jak stronnicze popieranie przez sędziego jednego z dwóch zawodników rywalizujących na korcie czy w ringu. Poświęciłem tak dużo miejsca na pokazanie sylwetki M. Olejnik nie dlatego, że ona sama jakoś szczególnie zasługuje na osobny portret tego typu. Naszkicowanie obrazu jej postaw jest godne uwagi głównie ze względu na wyrażane przez nią tak dobitnie cechy składające się na typowe choroby współczesnych polskich mediów. Mediów, które pozbawione są obiektywizmu, które wciąż jątrzą, zamiast pokazywać realia i poszukiwać prawdziwych rozwiązań trudnych dylematów polskich. Jeśli M. Olejnik chce zapobiec coraz bardziej nasilającej się krytyce jej agresywnego, jątrzącego stylu audycji ze strony wielu polityków, dziennikarzy i dużego grona telewidzów, to powinna zabrać się do długiej i żmudnej pracy nad sobą. Za każdym razem, gdy będzie chciała wypowiedzieć pełne złości słowa, niech wstrzyma oddech i policzy do pięciu! Niech to robi bardzo cierpliwie. A z czasem być może uwolni się od pokładów przepełniającego ją jadu i zbliży do obiektywizmu, jaki powinien cechować prawdziwie dobrą dziennikarkę. Warto zaakcentować: jak się weszło w stateczne lata, to tym bardziej nie przystoją ciągłe wyskoki szokującego braku obiektywizmu.
prof. Jerzy Robert Nowak
Ścieżka obok drogi: Razwiedka tworzy "Żywą Cerkiew"? Media doniosły, że medialna grupa ITI kupiła 49 proc. udziałów "Tygodnika Powszechnego". W rzeczywistości sprawa jest trochę bardziej skomplikowana, bo "TP" jest wydawany przez spółkę Tygodnik Powszechny, której jedynym właścicielem od 2002 r. była Fundacja "Tygodnika Powszechnego". Tworzą ją dotychczasowi udziałowcy spółki "Tygodnik Powszechny", Społeczny Instytut Wydawniczy "Znak", francuska kompania Bayard Presse wydająca m.in. dziennik "La Croix" oraz dwa stowarzyszenia: Malesherbes Solidarite i Europe Presse Solidarite. Wygląda na to, że grupa ITI kupiła 49 proc. udziałów w spółce Tygodnik Powszechny. Grupa ITI, to znaczy - International Trading and Investment Holdings SA Luxemburg, powstała w 1984 r., kiedy to dwaj jej założyciele: Jan Wejchert i Mariusz Walter, otrzymali od ówczesnych władz koncesję na import elektroniki i rozprowadzanie kaset wideo. Z różnych powodów, o których pisałem kiedyś w "Najwyższym Czasie", podejrzewam, że firma ta, podobnie zresztą jak wiele innych, została założona przy udziale wywiadu wojskowego i jego pieniędzy w ramach przygotowań nomenklatury do transformacji ustrojowej. Obecnie grupa ITI jest właścicielem m.in. telewizji TVN, portalu internetowego Onet i sieci kin Multikino, kontrolując w ten sposób spory segment rynku medialnego i rozrywkowego. W kampanii wyborczej 2005 r. i później, właściwie aż po dziś dzień, media grupy ITI bardzo aktywnie zwalczały PiS, wspierając jednocześnie Platformę Obywatelską. Obecnie coraz mocniej angażują się w przygotowanie triumfalnego powrotu na polityczną scenę Aleksandra Kwaśniewskiego na czele Ruchu Obrony Zdobyczy III Rzeczypospolitej. Prezesem ITI jest Jan Wejchert, wiceprezesami - Mariusz Walter i Bruno Valsangiacomo, zaś prezesem i dyrektorem generalnym - Wojciech Kostrzewa. Ten urodzony w 1960 r. biznesmen najpierw "studiował prawo" w Warszawie, by skończyć ekonomię w Niemczech i zaraz po skończeniu, jako 29-letni absolwent - "doradzać" wicepremierowi i profesorowi Leszkowi Balcerowiczowi. Czy miał mu "doradzać", czy też go pilnować, żeby robił to, co mu tam razwiedka kazała - tego już się pewnie nie dowiemy, bo Trybunał Konstytucyjny pewnie i tym razem nie dopuści do działania "bankowej" komisji śledczej. Wprawdzie pan Kostrzewa już raz przed nią stanął, ale dowiedzieliśmy się tylko, że ma również obywatelstwo niemieckie. Kupno udziałów w "Tygodniu Powszechnym" pokazuje, że ITI zamierza zająć się polskim katolicyzmem. Wcześniej bowiem zatrudniła ks. Sowę i Szymona Hołownię, którzy mają uruchomić tam redakcję katolicką. Można powiedzieć, że najwyższy czas, bo skoro Niemcy wyznaczyły w Deklaracji Berlińskiej rok 2009 na przyjęcie konstytucji Unii Europejskiej, to jest to ostatni dzwonek, żeby zająć się wreszcie polskim katolicyzmem. Można powiedzieć, że od dwóch lat sprawia on wrażenie pozostawionego samopas, a i przedtem nie wyglądał dobrze, zwłaszcza z punktu widzenia standardów europejskich. Wiadomo, że według tych standardów katolicyzm na być "otwarty", zwłaszcza na sygnały płynące z razwiedki i rue Cadet w Paryżu, gdzie ma siedzibę Wielki Wschód Francji, co wymaga porzucenia archaicznej, sztywnej pryncypialności, z tym idiotycznym "tak-tak, nie-nie". Już tam w TVN przewielebny ks. Sowa z panem red. Hołownią zadbają o to, jak się należy, ale, ma się rozumieć, raczej dla mas, to znaczy na poziomie "Kiepskich", podczas gdy "Tygodnik" jest potrzebny gwoli transmisji pożądanych treści dla elity, czyli na poziomie "Kasi i Tomka". Wielu czytelników wyrażało wątpliwości, czy zakup tak dużego udziału w spółce nie zagrozi aby sławnej niezależności "Tygodnika Powszechnego", czy będzie on mógł na przykład wydrukować krytyczną recenzję serialu "M jak miłość". Nie ma obawy: serial będzie mógł "Tygodnik" krytykować, ile dusza zapragnie, oczywiście w granicach rozsądku, zaś sławnej niezależności nic nie jest w stanie zagrozić, bo na jej straży stoi statut Fundacji TP, który w paragrafie 9 pkt e) wyraźnie stanowi, że jednym z celów Fundacji jest "promowanie modelu integracji europejskiej opartego na judeochrześcijańskich wartościach kultury europejskiej". Kiedyś, gdy cały obóz socjalistyczny, ze Związkiem Sowieckim na czele, był zaangażowany w walkę narodów arabskich z amerykańskim imperializmem, razwiedka zwalczała również "judeochrześcijaństwo", ale dzisiaj sytuacja się zmieniła i "judeochrześcijaństwo" jest nawet zalecane, w odróżnieniu od chrześcijaństwa zwyczajnego, które po staremu nadal wzbudza nieufność. Ponieważ nie tylko integracja, ale również przemysł rozrywkowy wymagają jasnych i pogodnych sytuacji, dlatego też nie ulega wątpliwości, że tylko patrzeć, jak w ślad za tymi posunięciami ITI w sferze "bazy" pojawią się również pożądane zmiany w "nadbudowie" w postaci "Żywej Cerkwi". "Żywa Cerkiew", jak wiadomo, powstała dzięki wyeliminowaniu z Cerkwi Prawosławnej duchownych niepotrafiących zrozumieć dziejowych konieczności wynikających z rewolucji październikowej i leninowskich norm życia partyjnego. Pozostała część, wsparta przez oddelegowanych na ten odcinek czekistów, dokonała przebudowy Cerkwi w duchu otwartości na nowe idee, przez co tak bardzo ją ożywiła, że aż trzeba było zaznaczyć to w nomenklaturze. I tak jak przed laty "Żywa Cerkiew" wspierała każdą postępową przemianę, również nowe jej wcielenie wesprze tworzący się Ruch Obrony Zdobyczy III Rzeczypospolitej na odcinku moralności. Już tam czekiści tę ciągłość zagwarantują. Stanisław Michalkiewicz
Piąta kolumna w mediach katolickich Obserwując rynek mediów w Polsce, na którym dominują gazety, stacje radiowe i telewizyjne otwarcie walczące z chrześcijaństwem, chciałoby się cieszyć z rozwoju każdego pisma, które w tytule przekonuje, iż jest katolickie, oraz zapowiedzi powstania nowych katolickich stacji telewizyjnych. Jednakże zanim zaufamy danej gazecie czy stacji telewizyjnej, pozwalając im zagościć w naszych domach, należy przeanalizować dotychczasowe działania firmy, która chce wydawać pismo czy tworzyć kanał telewizyjny dla katolików, i pytać o cel zaangażowania się w takie przedsięwzięcie - sprawdzając, czy ta działalność będzie służyć ewangelizacji, ponieważ we współczesnym świecie nie brakuje różnej maści manipulatorów - wilków w owczej skórze, którzy próbują prowadzić działalność dywersyjną od środka, również w Kościele. W ostatnim czasie wiele osób z niedowierzaniem przyjmowało informację, że Grupa ITI, do której należy telewizja TVN, będzie inwestować w media katolickie, tworząc od jesieni telewizyjny kanał religijny. Plany te nabrały realnych kształtów w ostatni piątek, kiedy to ITI kupiła 49 proc. udziałów w przeżywającym kłopoty finansowe "Tygodniku Powszechnym".
Nowy opiekun "Tygodnika" Udziały sprzedała założona w 2002 r. Fundacja "Tygodnika Powszechnego", która wówczas przejęła ten tytuł od Społecznego Instytutu Wydawniczego Znak. Fundację założyło Wydawnictwo Znak wraz z trzema francuskimi podmiotami - spółką Bayard Presse, Stowarzyszeniem Malesherbes Solidarite i Europe Presse Solidarite. Warto tutaj wspomnieć, że Społeczny Instytut Wydawniczy Znak założył w 2003 r. krakowską Wyższą Szkołę Europejską im. ks. Józefa Tischnera, kształcącą również dziennikarzy na studiach podyplomowych. Uczelnię tworzą m.in. Władysław Bartoszewski, Bronisław Geremek, Tadeusz Mazowiecki, Aleksander Smolar, ks. bp Tadeusz Pieronek, ks. abp Józef Życiński, a rektorem jest Jarosław Gowin, senator Platformy Obywatelskiej, w latach 1995-2005 redaktor naczelny miesięcznika "Znak". Ta transakcja pozwoliła właścicielowi TVN wkupić się w działalność wydawców formalnie klasyfikowanych jako katoliccy. Wydaje się, że ma na celu również uwiarygodnić ITI, przynajmniej u sympatyków linii programowej "Tygodnika", którzy w przyszłości mogą być potencjalnymi widzami nowego kanału telewizyjnego, jak i zdobyć argument umożliwiający dziennikarzom TVN przekonanie do siebie duchownych, którzy zrazili się ich dotychczasową postawą. Ta inwestycja pozwoli też nowo tworzonemu kanałowi skorzystać z zaplecza, które "Tygodnik Powszechny" stworzył w ciągu ponad 60 lat swojego istnienia.
Zarabiać, wszystko jedno na czym Spółka International Trading and Investments (ITI) została założona w 1984 r. przez Mariusza Waltera i Jana Wejcherta. W 1992 r. dołączył do nich szwajcarski bankowiec Bruno Valsangiacomo - ITI współpracowała z nim już od połowy lat 80. przy sprowadzaniu sprzętu elektronicznego do Polski. W 1990 r. działającą w Polsce spółkę ITI przejęła powstała w 1988 r. w Luksemburgu firma International Trading and Investments Holding SA Luksemburg. ITI łączy całą grupę firm zarejestrowanych w różnych krajach (m.in. Luksemburgu, Polsce, Szwajcarii, Wielkiej Brytanii, Holandii, Antylach Holenderskich leżących na Morzu Karaibskim). Należy też wspomnieć o dwóch istotnych oprócz ITI inwestorach telewizji TVN. Od początku funkcjonowania TVN do 1999 r. 33 proc. udziałów posiadał amerykański koncern Central European Media Enterprises (CME) należący do Ronalda Laudera. Ronald Lauder oprócz pełnienia funkcji skarbnika Światowego Kongresu Żydów, posiada również fundację swojego imienia zajmującą się pomocą organizacjom żydowskim w naszej części Europy. Pieniądze przekazywane są m.in. na odrodzenie gmin żydowskich poprzez finansowanie remontów kamienic, edukację - w tym zakładanie szkół żydowskich. Gdy CME wycofało się z rynku polskiego, 33 proc. udziałów w TVN przeszło w ręce holenderskiej Strateurop International B.V. należącej w 100 proc. do międzynarodowego koncernu medialnego Scandinavian Broadcasting System (SBS). W 2003 r. ITI rozpoczęła wykup udziałów w TVN od SBS. Patrząc na linię programową TVN, wielokrotnie wskazywano, że stacja ta, podobnie zresztą jak zakupiony przez ITI "Tygodnik Powszechny", broni układu Okrągłego Stołu, sprzyjając niegdyś Unii Wolności, a dziś Platformie Obywatelskiej czy Demokratom.pl. Wiele zastrzeżeń budzą także demoralizujące programy TVN. To właśnie ta stacja emitowała polską wersję "Big Brothera", a i dzisiaj nie brakuje na jej antenie demoralizujących treści. Pomimo zapewnień Mariusza Waltera i Jana Wejcherta, iż nie będą dążyć do uruchomienia kanału pornograficznego, który mógłby im przynieść duże zyski - zadowalają się jak na razie mniejszymi, umieszczając jako stałe elementy kanałów TVN programy w rodzaju "Turbo Erotyk" czy "Seks Inspektorzy". Jednak w wielu programach systematycznie emitują nawet w środku dnia podobne treści, okrojone jedynie w warstwie wizualnej. No cóż, jak zapewnia w jednym z wywiadów Piotr Walter, obecny prezes TVN, "Nie mam problemu z Big Brotherem. (...) Mnie od początku uczono, że misją telewizji komercyjnej jest zarabianie", a jego ojciec Mariusz Walter dodaje: "Big Brother musi zarobić na Fakty, Wiśniewski musi zarobić na rozwój kolejnych mniej dochodowych kanałów, i tak dalej" ("Przekrój", nr 47/2001, "Businessman Magazine", nr 6/2004, s. 49). Idąc więc tym tropem, można dojść do przerażającego wniosku, że wspomniane powyżej nieobyczajne programy muszą być emitowane, gdyż trzeba zarobić chociażby na powstający kanał religijny, który - jak zakładają specjaliści - będzie niedochodowy.
Walka z TV Trwam Rodzi się tutaj również pytanie, w jakim celu ten kanał powstaje, skoro nawet ITI twierdzi, iż "Spółka nie jest nastawiona komercyjnie do tej inwestycji", a koszty jej uruchomienia są niemałe, gdyż szacuje się je na 20 mln złotych. Czyżby więc było prawdą, że jest to próba rywalizacji z Telewizją Trwam i wsparcia tzw. postępowych katolików. Lecz czy jest możliwe, by katolicy opowiedzieli się za tak naprawdę niejasną ideowo telewizją, która według jej dyrektora ks. Kazimierza Sowy będzie zajmować się zarówno chrześcijaństwem, ale również ma zapoznawać widzów z zasadami innych religii. Czy jest też możliwe, by katolicy zdecydowali się na wsparcie tych, którzy próbują dzielić Kościół, chociażby poprzez ciągłe ataki na Radio Maryja i Telewizję Trwam. W tym względzie działalność ks. Kazimierza Sowy jest zbieżna z ukazującymi się na antenie TVN paszkwilami. W lutym 2005 r. w analogicznym ideowo Polsacie ks. Sowa wziął udział w programie "Co z tą Polską?" Tomasza Lisa (który pracował wcześniej w TVN), gdzie nie tylko siedział po stronie przeciwników Radia Maryja, ale i przytakiwał bezpodstawnym stwierdzeniom, iż Radio Maryja szkodzi Kościołowi, ilekroć dotyka polityki. Natomiast, gdy go zapytano o prowadzone wówczas przez niego Radio Plus, stwierdził: "My natomiast oczywiście mamy do tego prawo, aby pewne wydarzenia i pewne zjawiska w Polsce przekazywać czy przedstawiać, pewne komentarze z takiego właśnie punktu, który w naszym przekonaniu ani nie jest jątrzeniem, ani dzieleniem". No cóż, dziwna mentalność, podobna do tej reprezentowanej przez jednego z bohaterów powieści "W pustyni i w puszczy". Lecz w zasadzie nie ma się czemu dziwić, skoro ks. Sowa przyznaje, że dla niego pierwszorzędnym źródłem informacji drukowanej jest "Gazeta Wyborcza" (zob. "Press", nr 6/2002, s. 90). Zresztą z "Gazety Wyborczej" wywodzi się również Szymon Hołownia, który jest współtwórcą nowego kanału ITI. Wyrażana bywa również więź między "Gazetą Wyborczą" a zakupionym przez ITI "Tygodnikiem Powszechnym" (wydaje się, iż ITI uprzedziło Agorę, wydawcę "Wyborczej", gdyż od kilku lat krążyły hipotezy, że to właśnie ona kupi udziały w "Tygodniku"). W 2003 r. od redakcji "Tygodnika" Adam Michnik otrzymał Medal św. Jerzego - wedle słów ks. Adama Bonieckiego - jako nagrodę za walkę ze złem. Jednakże "Tygodnik Powszechny" i "Gazeta Wyborcza" niejednokrotnie próbują walczyć z urojonymi smokami - zwłaszcza w Kościele. Uwidoczniło się to chociażby w 2002 r. przy okazji debaty na temat duchowieństwa w życiu publicznym zorganizowanej wspólnie przez "Tygodnik Powszechny" i Fundację Batorego, a relacjonowanej przez "Wyborczą". Jednakże tego typu działanie, co nawet musiał przyznać ks. Boniecki, spotkało się z wyraźnym bojkotem ze strony kościelnej hierarchii (zob. "Gazeta Wyborcza", nr 146/2002, s. 6).
Powtórka z Plusa? Warto również przypomnieć kilka informacji o losach Radia Plus, na funkcjonowanie którego decydujący wpływ miał także ks. Kazimierz Sowa. Sieć Radia Plus powstała jako zrzeszenie lokalnych rozgłośni diecezjalnych po utworzeniu w 1997 r. Spółki Producenckiej Plus przez Konferencję Episkopatu Polski (główny udziałowiec) oraz rozgłośnie diecezjalne. Kapitał założycielski wynosił 10 tys. zł i został w lutym 1999 r. podwyższony do 2,6 mln złotych. W połowie 1999 r. powołano Agencję Reklamową Plus, odpowiedzialną za sprzedaż czasu reklamowego oraz promocję i dystrybucję programu. Udziałowcami Agencji zostali: Firma Komputerowa Prokom Investments SA oraz dwie firmy zarejestrowane w tzw. rajach podatkowych - High-Tech&Media Investments z Wysp Dziewiczych i Middle Europe Media Investments z Lichtensteinu. Nie była to pierwsza inicjatywa mająca na celu integrację programową rozgłośni diecezjalnych - w 1993 r. powstało Stowarzyszenie Rozgłośni Katolickich VOX, które jednakże nie odniosło spodziewanego sukcesu. Jednym z powodów powstania sieci Plus miało być, jak twierdzono, wypełnienie na rynku ogólnopolskim luki w ofercie radia katolickiego niezagospodarowanej przez Radio Maryja. Radio Plus miało być nowoczesną, energicznie rozwijającą się siecią rozgłośni obejmującą swym zasięgiem 80 proc. powierzchni kraju. W skład Rady Nadzorczej Spółki Producenckiej Plus weszli m.in. ówczesny ks. bp Kazimierz Nycz, ks. bp Wiktor Skworc czy ks. abp Józef Życiński. Audycji ściśle religijnych było w stacjach Plus stosunkowo mało, wykazał to chociażby monitoring programu Radia Plus Warszawa przeprowadzony w 2003 r. przez Krajową Radę Radiofonii i Telewizji. Część z nich, tak jak np. cykl "Szaleńcy Pana Boga", budziła liczne kontrowersje. Żywoty świętych były tu bowiem czytane przez Bogusława Lindę znanego z filmu "Psy", gdzie wcielił się w byłego oficera UB Franza Mauera. Chęć skojarzenia czytającego żywoty aktora z postacią z filmu była zamierzona, świadczy o tym m.in. motyw muzyczny reklamujący cykl "Szaleńcy Pana Boga" pochodzący z filmu "Psy" oraz wypowiedzi uzasadniające taki wybór Pawła Nowackiego, pełniącego wówczas obowiązki dyrektora programowego spółki. Zaskoczeniem dla niektórych słuchaczy było także rozdawanie telefonującym do rozgłośni młodym słuchaczom w przeddzień Dnia Dziecka w 2001 r. kaset video z filmem "Pokemon", powszechnie krytykowanym za upowszechnianie przemocy, konsumpcyjnych wzorców oraz stanowienie zagrożenia dla zdrowia dzieci (zdarzające się napady padaczki). Pewne kontrowersje budziły też lutowe akcje walentynkowe na antenie ośrodków Plus. Warto dodać, że we wrześniu 2001 r. wybuchł ostry konflikt w samej redakcji Plus, gdy prezes ks. Joachim Oleś postanowił mianować Aleksandra Ostrowskiego szefem programowym stacji. Dziennikarze zaprotestowali, twierdząc, że jest to człowiek bez kwalifikacji i zadeklarowany ateista. Pod koniec 2001 r. do Zarządu Plusa wszedł ks. Kazimierz Sowa, który został prezesem tej sieci i pełnił tę funkcję do 2005 roku. W 2002 r. udziałowcem sieci Plus został Dresdner Kleinwort Capital związany z Dresdner Bank i Prokom Investments SA. Na początku 2003 r. z sieci Plus wystąpiły: Radio Plus Poznań, Radio Plus Ciechanów i Radio Plus Płock. Poznańska rozgłośnia, rozpoczynając nadawanie w marcu 2003 r., przybrała nazwę Radio Emaus, a tłumaczący powody wyjścia z sieci Plus dyrektor stacji ks. Bogusz Lewandowski powiedział: "Uznaliśmy, że Plus jest stacją nastawioną bardziej na komercję i rozrywkę. My chcemy służyć pełniejszej ewangelizacji naszych słuchaczy" (Serwis KAI, 28.02.2003, "Press", nr 3/2003, s. 11). Obecnie stacje Plus zrzeszone są w grupie radiowej Ad.point, którą w minionym tygodniu wykupił Eurozet, właściciel m.in. Radia Zet (tak na marginesie Radio Zet zostało założone przez spółkę Agora wydającą "Gazetę Wyborczą"). Część radiowych stacji katolickich skupionych jest również w grupie VOX FM (jednym z pracowników tej sieci jest Szymon Hołownia). W związku z tymi zmianami pojawiły się wręcz spekulacje, iż Radio Zet będzie chciało tworzyć sieć rozgłośni katolickich, łącząc dwie powyżej wspomniane sieci. Rodzą się więc tutaj pytania: czy media dla katolików muszą być w Polsce tworzone przez firmy, które niejednokrotnie dały się poznać jako wrogo nastawione do chrześcijaństwa; czy katolicy muszą karmić się podrzucanymi przez manipulatorów informacjami; a może - na co wielu ma nadzieję - Polacy, którzy są przecież w przytłaczającej większości katolikami, powszechnie zaczną korzystać z tych mediów, które są tworzone zarówno przez katolików, jak i ich reprezentują, służąc Kościołowi oraz Ojczyźnie. Paweł Pasionek
Kolejny konfident z "Polityki" Daniel Passent w latach 60. współpracował z wywiadem i kontrwywiadem PRL. Przekazywał informacje uzyskane m.in. od amerykańskich dyplomatów Ujawnione w programie TVP "Misja specjalna" dokumenty potwierdziły wcześniejsze informacje o współpracy Daniela Passenta, publicysty "Polityki", ze służbami specjalnymi PRL. Jako dziennikarz wielokrotnie bronił on decyzji o wprowadzeniu stanu wojennego. Jak wynika z dokumentów zaprezentowanych w tym programie, już w latach 60. Passent współpracował z SB, przekazywał funkcjonariuszom wywiadu i kontrwywiadu PRL informacje na temat cudzoziemców. To kolejny dziennikarz "Polityki", który kolaborował ze służbami specjalnymi komunistycznego reżimu; jego redakcyjny kolega, Krzysztof Mroziewicz, był agentem wywiadu wojskowego PRL. - Nie neguję, że przed 1989 rokiem byłem nachodzony przez tajne służby i wypytywany o kontakty z cudzoziemcami i nie byłem takim bohaterem, żeby powiedzieć "spieprzaj dziadu" - takim wpisem zareagował Daniel Passent, publicysta "Polityki", w swoim blogu internetowym po ujawnieniu przez dziennikarzy programu TVP "Misja specjalna" kolejnych materiałów wskazujących na jego współpracę z wywiadem i kontrwywiadem PRL. Jak wynika z materiałów ujawnionych w tym programie, Passent w latach 60. współpracował z wywiadem i kontrwywiadem, przekazywał informacje m.in. o poglądach amerykańskich dyplomatów. W 1964 roku zarejestrowanego jako "Daniel", a potem "John", przekwalifikowano z kontaktu operacyjnego na tajnego współpracownika. Publikujący obecnie w "Polityce" Passent miał również otrzymywać pieniądze na tzw. cele operacyjne. On sam odmówił wzięcia udziału w programie, tłumacząc w specjalnym oświadczeniu, iż nie zamierza "przykładać ręki do dzikiej lustracji medialnej" oraz, że "zarejestrowano go i nadano mu pseudonim bez jego wiedzy".
Passent zmienia wersję Zapewnienia o zarejestrowaniu bez jego wiedzy to kolejna, nowa wersja wyjaśnień powielana przez Daniela Passenta. Kiedy jesienią ubiegłego roku TVP, a za nią inne media po raz pierwszy poinformowały o jego współpracy ze służbami specjalnymi PRL, Passent w rozmowie z Polską Agencją Prasową kategorycznie zaprzeczał, jakoby współpracował z SB, co więcej, mówił - inaczej niż obecnie - że "nie przypomina sobie najmniejszych prób werbunku ze strony służb specjalnych", z wyjątkiem jednego spotkania w 1966 roku w Wietnamie. Skąd te rozbieżności? Tego już Passent w swoim blogu nie wyjaśnia.
Wspierał PRL Passent karierę dziennikarką rozpoczął w 1956 roku w "Sztandarze Młodych"; od 1959 roku związany jest z tygodnikiem "Polityka". Na łamach tej gazety wielokrotnie bronił twórców oraz idei wprowadzenia stanu wojennego, w okresie PRL zasłynął z medialnych ataków na środowiska niepodległościowe i antykomunistyczne. Jego publikacje w tamtym czasie miały często charakter peerelowskich materiałów propagandowych. - Jan Nowak Jeziorański w jednym z wywiadów wspominał Passenta jako dziennikarza, który właśnie na łamach "Polityki" określił go mianem "przedwojennego pułkownika Wojska Polskiego, który został w 1929 roku wyrzucony z wojska za homoseksualizm". Sęk w tym, że w 1929 roku Nowak Jeziorański miał zaledwie 15 lat.
Konfidentów co najmniej dwóch Passent to kolejny dziennikarz "Polityki", który ma agenturalną przeszłość. Jesienią ubiegłego roku ujawniliśmy, że współpracę z wywiadem wojskowym PRL prowadził również Krzysztof Mroziewicz, używający pseudonimu "Sengi". Obaj nie przyznają się do kolaboracji ze służbami specjalnymi PRL. Passent wystąpił do Sądu Lustracyjnego z wnioskiem o przeprowadzenie autolustracji, jednak jego wniosek został odrzucony. Mroziewicz zapowiadał ujawnienie swoich akt z IPN, jednak nigdy takiego wniosku nie złożył. Wojciech Wybranowski
Metamorfozy Andrzeja Urbańskiego Dość szczególną postacią z otoczenia prezydenta Lecha Kaczyńskiego jest Andrzej Urbański, który ostatnio został nominowany na tak wpływowe stanowisko tymczasowego prezesa telewizji publicznej. Typowany jest nawet jako główny kandydat na prezesa tej telewizji, stanowisko arcyważne. Jest to tym bardziej zastanawiające, że Urbański ma kilka aż nadto dziwnych zakrętów w swej karierze. Należał do czołowych działaczy Porozumienia Centrum Jarosława Kaczyńskiego, i z tej racji został naczelnym redaktorem "Expressu Wieczornego". Pełniąc tę funkcję, naraził się liderom Porozumienia Centrum, gdyż drukował w kierowanej przez siebie gazecie ogłoszenia agencji towarzyskich, czyli swego rodzaju domów publicznych. Trudno więc się nadziwić, że człowiek z tak liberalnym podejściem choćby w tej sprawie może zostać prezesem telewizji publicznej. Jak będzie postępować w sprawie antywartości? Niedługo potem Urbański dopuścił się jawnej zdrady wobec Porozumienia Centrum. Nastąpiło to potem, jak spełzły na niczym jego zabiegi, aby Porozumienie Centrum poparło zdominowany przez Unię Wolności rząd Hanny Suchockiej Urbański wyprowadził wówczas pięciu posłów z klubu parlamentarnego Porozumienia Centrum do nowego klubu założonego wraz z Kongresem Liberalno-Demokratycznym. Potem związał się na krótko z niesławnej pamięci Bezpartyjnym Blokiem Wspierania Reform (BBWR) Lecha Wałęsy. I wtedy doszło do szczególnie wyrazistego aktu jego nielojalności wobec PC i Jarosława Kaczyńskiego. Wystąpił z otwartym listem w obronie działacza Unii Demokratycznej Jana Lityńskiego, z uzasadnieniem atakowanego w reklamówkach wyborczych Porozumienia Centrum. Urbański pisał w swym liście m.in.: "Jako polityk staram się rozumieć racje Jarosława Kaczyńskiego. Przychodzi mi to coraz trudniej. Ale jako człowiek nie rozumiem go w ogóle. Coraz częściej wprowadza do polskiej polityki język, który ma za zadanie przede wszystkim degradować jego przeciwników, ma ich niszczyć jako ludzi właśnie". W ten sposób były działacz Porozumienia Centrum A. Urbański zadał w jakże niegodny sposób prawdziwy cios w plecy Porozumienia Centrum i J. Kaczyńskiego w czasie kampanii wyborczej. Potem Urbański pracował jako dziennikarz, m.in. przez dwa lata prowadził programy "Pytania o Polskę" i "Premierzy" w telewizji publicznej rządzonej przez postkomunistyczną lewicę. W postkomunistycznej "Polityce" wskazywano, że znajomi Urbańskiego traktowali to jego zachowanie jako dowód umiejętności dogadywania się, co podobno czyni z niego polityka nowego typu. Moim zdaniem, nie jest to żaden "polityk nowego typu", lecz po prostu typ bardzo zręcznego oportunisty, który za nic ma wierność ideom. Ponad wszystko przedkłada zaś zasadę dogadywania się z wszystkimi, którzy mogą mu w danym momencie ułatwiać dalszy rozwój kariery.
22 września 1997 r. Urbański wystąpił na łamach "Życia" z artykułem ogromnie stanowczo nalegającym na dogadanie się między AWS i Unią Wolności i utworzenie wspólnej koalicji rządzącej. Urbański bardzo mocno optował na rzecz docenienia szczególnej roli Unii Wolności, pisząc m.in., że: "(...) wśród wielu ludzi centroprawicy rośnie przekonanie, że bez Unii Wolności nie da się dokończyć tej rewolucji, którą w naszym imieniu rozpoczął Tadeusz Mazowiecki". Szczególnie szokujące były nagromadzone w tekście Urbańskiego, lubiącego "dogadywać się ze wszystkimi", pochwały na temat postkomunistycznego prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Przeciwstawiając się centroprawicowym publicystom, "mającym dziwną skłonność do postrzegania Kwaśniewskiego jako socjologicznego produktu z nalepką made in PZPR", Urbański pisał, że: "Aleksander Kwaśniewski należy do zawodników dobrze przygotowanych do gry 'w demokrację'". Choć przyznawał, że Kwaśniewskiemu zdarzały się błędy szkolne typu magister, Polisa, Ałganow, równocześnie akcentował jego wielką skuteczność. Podkreślał, że Kwaśniewski: "Łączy w sobie maniery Kuronia z pragmatyzmem Pawlaka i konsekwencją Krzaklewskiego. Nie ma w nim, Bogu dzięki, za grosz charyzmy, w zamian - nieprzebrany realizm. Kwaśniewski wsparty przez tę ideowość, którą od czasu do czasu można wyczytać w programowych tekstach 'Gazety Wyborczej', uzyska to, co dzisiaj jest jego największym brakiem - wizjotwórczą rację. I umocni swoją pozycję w zbiorowej świadomości Polaków". Kontynuując swe wywody, Urbański namawiał do dogadywania się ewentualnego premiera centroprawicowego z prezydentem Kwaśniewskim. Wyjątkowe umiejętności A. Urbańskiego w sferze "dogadywania się ze wszystkimi" potwierdzają różnorodne relacje. Na przykład Julia Pitera z PO głosiła w "Polityce" z 10 grudnia 2005 r., że "Andrzej [Urbański - JRN ] zawsze dobrze żył ze wszystkimi, obojętnie, jaką kto reprezentował opcję polityczną i jaką miał reputację. Dla mnie to postawa asekurancka". W "Przekroju" z 16 listopada 2006 r. Igor Zalewski pisał, że "wszędobylski" Urbański i Balazs to mistrzowie utrzymywania dobrych i nieformalnych stosunków z absolutnie wszystkimi. W tej dziedzinie są mistrzami". Mistrzowskie talenty Urbańskiego w dogadywaniu się ze wszystkimi ujawniły się kilka lat temu, kiedy dogadał się z Lechem Kaczyńskim, który wielkodusznie darował mu dawną zdradę. Urbański bardzo mocno pomógł w kampanii Lecha Kaczyńskiego na prezydenta Warszawy, został za to wiceprezydentem Warszawy, i stał się wręcz niezastąpionym pomocnikiem Lecha Kaczyńskiego. Stąd gdy Lech Kaczyński został prezydentem Polski, mianował Urbańskiego ministrem stanu w swej kancelarii. W połowie zeszłego roku wybuchł jednak skandal. "Rzeczpospolita" ujawniła, że tak łatwo dogadujący się ze wszystkimi Urbański prowadził interesy z SLD-owskim działaczem Nawrotem. Pod wpływem presji medialnych i reakcji opinii publicznej usunięty został ze stanowiska ministra w kancelarii prezydenckiej. Ale już niedługo potem mianowano go znów na doradcę prezydenta Kaczyńskiego. Tak mocno widać jest niezastąpiony.
Na tle tego wszystkiego tym bardziej szokujące jest promowanie Urbańskiego na prezesa telewizji publicznej, telewizji, w której trzeba przeprowadzić rewolucyjne zmiany. Ciągle widać, do jakiego stopnia jest ona opanowana przez ludzi ze starej nomenklatury, ich krewnych i pociotków, ludzi, którzy szukają dosłownie każdej okazji, żeby podważać i ośmieszać radykalny program naprawy i ideę IV Rzeczypospolitej, a szczególnie zajadle przy każdej okazji uderzają w Kościół i patriotyzm. To telewizja, w której ciągle brylują osoby typu osławionej Doroty Wysockiej-Schnepf, żony sławetnego ambasadora Ryszarda Schnepfa, usuniętego po otwartym wystąpieniu z poparciem dla godzącego w Polskę pomysłu gazociągu rosyjsko-niemieckiego na dnie Bałtyku. Przypomnijmy tu, że Wysocka-Schnepf chwaliła się, że będąc żoną ambasadora RP w jednym z krajów Ameryki Południowej, organizowała pomoc materialną dla żydowskiej mniejszości w tym kraju. Wydaje mi się, że żona ambasadora Rzeczypospolitej Polskiej, a nie Izraela, powinna zajmować się przede wszystkim kontaktami z mniejszością polską. Akurat te kontakty jednak z winy jej męża były wypełnione konfliktami. Ambasador Schnepf wyspecjalizował się w zniesławianiu wielkiego polskiego patrioty z Ameryki Południowej - prezesa Jana Kobylańskiego. Krytykowałem wcześniej B. Wildsteina za zbyt małe zmiany w telewizji, będącej ciągle prawdziwą stajnią Augiasza, bastionem starych sił lewicy komunistycznej i liberalnej lewicy. Mam wszelkie podstawy sądzić, że mianowany prezesem publicznej telewizji A. Urbański nie zrobi żadnych radykalnych zmian. Będzie wręcz przeciwnie. Już teraz można przewidzieć, że Urbański świetnie dogada się z przedstawicielami salonów "warszawki" i "krakówka" ze szkodą dla tak potrzebnych zmian, ze szkodą dla Polski. Jakże wymowna pod tym względem była wypowiedź Urbańskiego, akcentująca, że żałuje odejścia z telewizji publicznej Moniki Olejnik i Kamila Durczoka. Wypowiedź wręcz skandaliczna, gdy zważymy na ogromne szkody, jakie wyrządzała i wyrządza M. Olejnik swoją skrajnie lewicową fanatyczną tendencyjnością i różnorodnymi manipulacjami w programach! Urbański, po mianowaniu go tymczasowym prezesem telewizji, opowiedział się za przywróceniem w TVP starych komunistycznych seriali "Czterej pancerni i pies" i "Stawka większa niż życie". Komentując to stanowisko Urbańskiego, b. prezes TVP B. Wildstein powiedział w wywiadzie dla "Gazety Polskiej" z 14 marca 2007 r., iż: "(...) to telewizja mówi, co jest ważne. Niepokoi mnie wypowiedź Urbańskiego, który twierdzi, że serial 'Czterej pancerni i pies', serial, który w ewidentny sposób zakłamuje historię, jest nieszkodliwy. Słowa Urbańskiego mają wymiar symboliczny. Ludzie bardziej uczą się historii z takiego serialu niż z lekcji w szkole. Jeśli uznamy, że te sprawy są nieważne, doraźne sukcesy PiS pozostaną tylko doraźne. Jeśli liderzy PiS tego nie rozumieją, nie mają szans na zbudowanie państwa opartego na ładzie moralnym". Wydaje się, że przywódcy rządzącej koalicji, premier i prezydent RP powinni dokładnie przemyśleć sprawę obsady kierownictwa telewizji publicznej. Podstawowym wręcz wymogiem staje się postulat, by na czele telewizji publicznej stanął ktoś, kto chce radykalnych rewolucyjnych zmian, a nie ten, który może się stać tylko ich głównym hamulcowym. Prof. Jerzy Robert Nowak
AKTUALIZACJA Andrzej Urbański został pełnoprawnym prezesem TVP Spodziewany wybór Andrzej Urbański, od kilku tygodni p.o. prezes TVP, został wybrany na to stanowisko. Zastąpił odwołanego w lutym Bronisława Wildsteina. Z funkcji członka zarządu zrezygnowała ponadto Anna Milewska, a na jej miejsce oddelegowano wiceprzewodniczącego rady nadzorczej Roberta Rynkuna-Wernera. Nowy prezes twierdzi, że ma dobry program dla TVP, ale nie chciał na razie zdradzać publicznie jego szczegółów. Szefowa rady nadzorczej Janina Goss wyjaśniła, że Urbańskiego wybrano, bo "przedstawił bardzo dobrze przygotowany program". Za Urbańskim głosowało siedmiu członków rady, a jeden głos był nieważny. Rada wysłuchała trzech kandydatów na szefa telewizji publicznej. Obok Urbańskiego byli to: producent filmowy i reżyser Dariusz Zawiślak oraz były zastępca dyrektora do spraw programowych ośrodka TVP w Bydgoszczy Andrzej Szmak, członek Stowarzyszenia Ordynacka. Ale, jak się spodziewano, mieli nikłe szanse na wybór. Wczoraj doszło też do innej zmiany w zarządzie. Rezygnację z funkcji członka zarządu złożyła Anna Milewska, a jej miejsce zajął delegowany przez radę jej wiceprzewodniczący Robert Rynkun-Werner. Jego funkcję w radzie objął natomiast Ireneusz Fryszkowski. Nowy prezes telewizji publicznej to jeden z najbliższych współpracowników Lecha Kaczyńskiego. Od września ub.r. doradzał prezydentowi w sprawach politycznych i społecznych. Wcześniej - od grudnia 2005 r. do czerwca 2006 r. - pełnił funkcję szefa Kancelarii Prezydenta. Złożył dymisję po ujawnieniu, że w końcu lat 90. był wspólnikiem oskarżonego o korupcję Ryszarda Nawrata, jednego z "baronów" SLD. W latach 90. Urbański był m.in. redaktorem naczelnym magazynu "Pegaz", "Expressu Wieczornego" i "Życia Warszawy". Prowadził też programy telewizyjne. Anna Skopinska
Księża wobec bezpieki Wydawnictwo Znak przekazało dziennikarzom książkę ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego pt. "Księża wobec bezpieki na przykładzie archidiecezji krakowskiej". Stało się to na dwa dni przed jej oficjalną prezentacją. Rodzą się więc pytania: Czemu to właściwie miało służyć? Czy nie przyczyni się to do narzucenia "odpowiedniej" interpretacji tej książki jeszcze przed tym, jak trafi ona do czytelników? Medialna machina jednak ruszyła, przykrywając tzw. lustracją Kościoła inne tematy... W wydawnictwie poinformowano, że wcześniejsze oddanie publikacji do rąk dziennikarzy miało przede wszystkim służyć pomocą w przygotowaniu się do rzetelnej dyskusji na temat książki, która jest bardzo obszerna. Jak to wczoraj jednak było doskonale widać, wielu dziennikarzom wystarczyło kilka minut, aby przepisać nazwiska i publikować przez cały dzień listy w serwisach... W mediach położono ogromny nacisk na przywoływanie nazwisk duchownych, którzy według publikacji podjęli współpracę z SB. Wydaje się, że zapominano o tym, na czym - jak twierdzono - zależało autorowi książki ks. Tadeuszowi Isakowiczowi-Zaleskiemu oraz wydawcy, aby "z książki płynęło dobro, a nie konflikt". - Jest to książka - mówił w styczniu ks. Zaleski - o prześladowaniu Kościoła i książka o tym, że jednak zdecydowana większość księży, 90 procent, wyszła zwycięsko. Dodał wówczas, że nie ma ona służyć doszukiwaniu się "taniej sensacji". Wczoraj chyba jednak tak się stało. A w rozdziale "Oparli się werbunkowi" autor podaje m.in. nazwiska księży niezłomnych z archidiecezji krakowskiej, którzy - jak czytamy w publikacji - "obecnie pełnią posługę biskupią, a którzy w przeszłości byli rozpracowywani jako kandydaci na TW i oparli się werbunkowi". Są to ks. kard. Franciszek Macharski, ks. kard. Andrzej Deskur, ks. bp Tadeusz Rakoczy, ks. bp Wacław Świerzawski, ks. bp Jan Szkodoń, ks. bp Kazimierz Nycz. Przywoływane są także nazwiska tych, którzy zerwali współpracę, oraz tych duchownych, którzy - jak wskazują na to dokumenty IPN - byli tajnymi współpracownikami. Pojawia się tutaj kilka znanych nazwisk. Jak pisze autor publikacji, z zachowanych dokumentów wynika, że pseudonim "Fermo" jako kontakt informacyjny otrzymał ks. Juliusz Paetz, późniejszy arcybiskup poznański. Ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski, omawiając przypadek ks. abp. Paetza, zauważa jednak, że na podstawie zachowanych dokumentów nie można jednoznacznie stwierdzić, "co skłoniło księdza Paetza do przekazywania tych informacji". W książce na ten temat autor napisał m.in.: "W jednym z fragmentów cytowanego raportu oficer wywiadu formułuje podejrzenie, że być może ksiądz Paetz przekazuje te informacje z inspiracji Watykanu". Jednak autor zastanawia się dalej: "Dlaczego w takim razie przesłano je tak skwapliwie najważniejszym osobom PRL?". Sam ks. abp Paetz stanowczo zaprzecza, jakoby kiedykolwiek miał kontakt ze służbami wywiadu. W książce opublikowano także "odpowiedzi na listy wysłane przez księdza Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego do duchownych zarejestrowanych przez bezpiekę jako tajni współpracownicy". Autor zaznacza, że nie na wszystkie otrzymał odpowiedź, a w publikacji znalazły się te, których autorzy są przedstawieni w książce z imienia i nazwiska. Opublikowano wybór dokumentów, które pokazują sposób pracy bezpieki oraz "niebezpieczeństwa, jakie kryły się w doniesieniach składanych przez tajnych współpracowników".
Publikacja liczy blisko 600 stron. Jutro odbędzie się jej oficjalna prezentacja. Małgorzata Bochenek, Kraków
Książka i znaki zapytania - Ta książka nie jest przeciwko Kościołowi, pokazuje jego zwycięską twarz w czasach komunizmu - mówił ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski podczas oficjalnej prezentacji książki "Księża wobec bezpieki na przykładzie archidiecezji krakowskiej". Autor apelował, aby tej publikacji nie czytać wyrywkowo. Metropolita krakowski ks. kard. Stanisław Dziwisz zwrócił się do Komisji "Pamięć i Troska", by zbadała zgodność tej pozycji z ogólnymi normami przyjętego przez Episkopat "Memoriału w sprawie współpracy niektórych duchownych z organami bezpieczeństwa w Polsce w latach 1944-1989". - Książki nie powinno się czytać, wyrywając poszczególne nazwiska czy jej fragmenty z całego kontekstu. Ma ona pokazać to, co działo się z Kościołem krakowskim. To jest taka jakby soczewka tego wszystkiego, co działo się z Kościołem polskim w czasach komunizmu. Wniosek końcowy jest bardzo optymistyczny. Kościół wyszedł zwycięsko z tej konfrontacji, był ofiarą, bo był represjonowany - podkreślił ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski. - W wielu sprawach są znaki zapytania, moje wątpliwości, szukanie innych źródeł. Staram się nie stawiać kropki nad "i" - dodał autor. Ksiądz Isakowicz-Zaleski podkreślił, że z książki nie można robić listy agentów. Wyraził swoją otwartość na dyskusję merytoryczną. Zapowiedział, że ukarze się druga wersja tej publikacji z przypisami. Odnosząc się do opisanej sprawy ks. bp. Kazimierza Górnego, biskupa rzeszowskiego, ks. Zaleski powiedział: - Ja go absolutnie nie traktuję jako świadomego współpracownika. Jest to trudna sprawa, ale którą bardzo łatwo wyjaśnić na korzyść księdza biskupa. W publikacji opisane zostały metody działania służb bezpieczeństwa, analiza wydziału IV, który zwalczał Kościół. Autor ukazał księży, którzy nie podjęli współpracy z SB, omawiane są bohaterskie postawy wielu kapłanów. W książce zostały opisane także przypadki duchownych, którzy - według wniosków wysnutych przez ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego - byli tajnymi współpracownikami wrogich Kościołowi służb, a także ci, którzy współpracę zerwali.
Komisja nie ocenia Kościelna Komisja Historyczna badająca związki duchownych z komunistyczną bezpieką nie będzie oceniać publikacji dotyczących prześladowań Kościoła katolickiego w czasach PRL - powiedział wczoraj ks. Józef Kloch, rzecznik Konferencji Episkopatu i Komisji. Stwierdził, że gremium to wykorzysta pozycję "Księża wobec bezpieki" jako materiał do prowadzonych badań. Podkreślił, iż Komisja ma charakter wewnątrzkościelny i nie upublicznia wyników swoich analiz. Sprawozdania przekazuje do wiadomości Konferencji Episkopatu, udostępnia je także osobom, których one dotyczą. Ksiądz Kloch zdementował informacje, że odnośnie do spraw ks. abp. Juliusza Paetza, byłego metropolity poznańskiego, i biskupa rzeszowskiego Kazimierza Górnego komisja doszła do innych wniosków niż ks. Zaleski, choć nie opracowała jeszcze żadnego sprawozdania. Komisja ustaliła natomiast, że w okresie 1960-1974 SB podejmowała starania mające na celu zwerbowanie warszawskiego duszpasterza środowisk twórczych ks. Wiesława Niewęgłowskiego. - Wszystkie te zabiegi spełzły na niczym - podkreślił ks. Kloch. Dodał, że komisja przekazała duchownemu materiały związane z tą sprawą. Małgorzata Bochenek, ZB
Kolejne oświadczenia. Księża wobec bezpieki W książce "Księża wobec bezpieki" ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski w rozdziale "Bezpieka przeciwko twórcy oaz" opisał działalność ks. Franciszka Blachnickiego. Ruch Światło-Życie wyraża swój sprzeciw wobec przedstawienia ks. Blachnickiego w sposób budzący "wątpliwości co do rzetelności podejścia do tematu" oraz zarzuca autorowi, że ograniczył się "jedynie do analizy źródeł będących aktami opracowanymi przez SB". Przedstawiciele Ruchu Światło-Życie zwracają uwagę, że ks. Zaleski nie ukazał całego obrazu chwalebnej działalności Sługi Bożego ks. Blachnickiego, pomijając charakterystyczny rys tej postaci: zło zwyciężać dobrem. Autorzy oświadczenia nie osądzają intencji ks. Isakowicza-Zaleskiego, który - jak zauważają - "ma nadzieję, że jego książka przyniesie pozytywne rozwiązania dotyczące kwestii tzw. lustracji w Kościele". Jednakże stwierdzają, że to, co zostało opisane w publikacji "w celu pozytywnego ukazania" założyciela oaz ks. Franciszka Blachnickiego, "jest sprzeczne z tym, co ks. Blachnicki wyznawał i czego uczył, a czym był przede wszystkim szacunek do człowieka, rzeczywista troska, także o funkcjonariuszy SB". Przypominają, iż "ksiądz Blachnicki potrafił wskazać błąd, słabość, grzech, ale nie osądzał człowieka". Zarzucają ks. Tadeuszowi Isakowiczowi-Zaleskiemu, że nie skorzystał z bogatego materiału źródłowego zgromadzonego przez Ruch Światło-Życie i Instytut Niepokalanej Matki Kościoła. Jak wielokrotnie podkreślał ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski, jego publikacja ma przede wszystkim pokazywać zwycięską twarz Kościoła w czasach komunistycznego reżimu. Jednak niektóre informacje podane w książce wzbudzają wiele kontrowersji. Wcześniej oświadczenie "w sprawie publikacji prasowych pomawiających o rzekomą współpracę Biskupa Rzeszowskiego z tajnymi służbami PRL", które powstały na kanwie książki, wystosowała Kuria Diecezjalna w Rzeszowie, a wczoraj ponad 500 kapłanów diecezji rzeszowskiej podpisało list otwarty do ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego z żądaniem przeprosin ks. bp. Kazimierza Górnego. Informacjom o współpracy z SB kategorycznie zaprzeczył ks. abp senior Juliusz Paetz z Poznania. Małgorzata Bochenek
Oświadczenie W książce ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego pt. "Księża wobec bezpieki, wydanej przez Społeczny Instytut Wydawniczy ZNAK i oddanej do rąk czytelników 28.02.2007 r., znajduje się rozdział poświęcony Słudze Bożemu ks. Franciszkowi Blachnickiemu zatytułowany "Bezpieka przeciwko twórcy oaz (s. 146-157). Został on napisany, aby także czytelników spoza Małopolski zainteresować sprawami duchownych, przeciwko którym bezpieka prowadziła działania operacyjne (por. s. 12). W związku z tym, że książka ukazała się już drukiem i jest dostępna w księgarniach, czujemy się zobowiązani do wyrażenia sprzeciwu wobec przedstawienia ks. Blachnickiego w sposób, który: - budzi wątpliwości co do rzetelności podejścia do tematu i ogranicza się jedynie do analizy źródeł będących aktami opracowanymi przez SB; - nie ukazuje postawy ks. Blachnickiego wobec systemu. Ksiądz Franciszek był człowiekiem w pełni wolnym i nie interesował się aktywnością SB wobec swojej osoby, a skupiał się na tym, aby głosić Ewangelię i wyzwolenie w Chrystusie. Natomiast zło, które go dotykało, przezwyciężał dobrem; - oskarża kapłanów jedynie na podstawie akt SB, co prowadzi do ich zniesławienia, a w przypadku zmarłych kapłanów uniemożliwia jakąkolwiek obronę. Jak słusznie zauważa autor książki, ks. Blachnicki był jednym z najbardziej inwigilowanych i prześladowanych duchownych, począwszy od lat pięćdziesiątych aż do swojej śmierci w Carlsbergu 27 lutego 1987 roku. Od kilku lat zajmujemy się opracowaniem dotyczącym życia i działalności ks. Blachnickiego i jego roli w Kościele. Staramy się podchodzić do tego wnikliwie i zbierać wszelkie informacje, nie tylko te zachowane w pozostawionych przez niego osobistych zapiskach i dokumentach znajdujących się obecnie m.in. w archiwach Ruchu Światło-Życie i Instytutu Niepokalanej Matki Kościoła, ale i w innych archiwach kościelnych oraz państwowych, a także w aktach opracowanych przez UB. Do tych ostatnich podchodzimy z dużą ostrożnością. Staramy się wszystkie te źródła weryfikować, konsultując się z osobami, które były świadkami życia i działalności ks. Blachnickiego. Z naszych badań wynika, że charakterystycznym rysem postaci ks. Blachnickiego było zwyciężanie zła dobrem. Nie mówił o krzywdach, które go spotykały, a szukał dobra, które mogło z nich wynikać. Szukał dobra każdego człowieka, również zagubionego, słabego, chcąc doprowadzić go do Chrystusa, który jest źródłem wolności. Pragnął budować Kościół - wspólnotę, w której wszyscy są braćmi i służą sobie charyzmatami, które złożył w nich Pan Bóg. W życiu kierował się zaufaniem do człowieka, czasami - z ludzkiego punktu widzenia - naiwnym, jednakże on sam wolał być oszukanym niż raz się pomylić w osądzie człowieka. Pragnął nowego ładu politycznego, którego fundamentem byłaby suwerenność wewnętrzna każdego człowieka... Nie osądzamy intencji ks. Isakowicza-Zaleskiego, który ma nadzieję, że jego książka przyniesie pozytywne rozwiązania dotyczące kwestii tzw. lustracji w Kościele, jednakże chcemy stwierdzić, iż nawet to, co zostało w tej publikacji napisane o założycielu oaz w celu pozytywnego ukazania jego roli, w gruncie rzeczy jest sprzeczne z tym, co ks. Blachnicki wyznawał i czego uczył, a czym był przede wszystkim szacunek do człowieka, rzeczywista troska, także o funkcjonariuszy SB. Ksiądz Blachnicki potrafił wskazać błąd, słabość, grzech, ale nie osądzał człowieka. Z zaskoczeniem przyjęliśmy wymienienie przez autora nazwisk dwóch kapłanów archidiecezji krakowskiej przy opisie działalności agenturalnej wymierzonej przeciw ks. Blachnickiemu, tym bardziej że jeden z nich nie żyje, nie może więc odnieść się do zawartych w aktach SB informacji na swój temat. Najbliżsi współpracownicy ks. Blachnickiego wspominają bardzo pozytywnie wieloletnią, konkretną pomoc tego kapłana oraz jego życzliwość. Przykro nam więc, że opis postaci ks. Blachnickiego przedstawiony w książce jest niepełny, nie mówi całej prawdy o jego postawie względem systemu, ponadto nie spełnia wymogów rzetelności metodologicznej. Rzetelne podejście do tej kwestii nakazywałoby bowiem dotarcie również do innych źródeł będących m.in. w posiadaniu Ruchu Światło-Życie i Instytutu Niepokalanej Matki Kościoła, już wcześniej udostępnionych, także przez IPN.
Ks. Roman Litwińczuk, Moderator Generalny Ruchu Światło-Życie
Ewa Kusz, Odpowiedzialna Główna Instytutu Niepokalanej Matki Kościoła
Ks. Jan Mikulski, Moderator Stowarzyszenia "Unia Kapłanów Chrystusa Sługi"
Jolanta i Mirosław Słobodowie, Para Krajowa Domowego Kościoła
Krościenko n. Dunajcem, dn. 4 marca 2007 r.
List otwarty do Ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego Wielebny Księże Tadeuszu My, księża Diecezji Rzeszowskiej, czujemy się bardzo dotknięci publikacją pt. "Księża wobec bezpieki", w której Ksiądz ugodził bardzo krzywdząco Pasterza naszej Diecezji, Ks. Bp. Kazimierza Górnego, przeciwko czemu z całą mocą protestujemy. Dziwimy się, że jest Ksiądz hołubiony, i to wyraźnie, przez środki masowego przekazu jako jedyny ksiądz - bohater, chociaż setki heroicznych kapłanów przeciwstawiało się komunistycznemu systemowi i dźwigało ciężar walki o wiarę i polskość. Z pewnością nie jest celem tej publikacji prawda i miłość, które powinny przyświecać każdemu chrześcijaninowi, a cóż dopiero księdzu. Nie uznajemy też motywacji Księdza, że publikacja przyczyni się do oczyszczenia duchowieństwa katolickiego, bo stała się krzywdzącym oskarżeniem, nie tylko naszego Biskupa, ale wielu innych współbraci w kapłaństwie, i to w oparciu o świadectwo prześladowców. Krzywdząc naszego Biskupa, krzywdzi Ksiądz i nas, kapłanów Diecezji Rzeszowskiej, którzy w tamtych czasach należeliśmy - zwłaszcza w dziedzinie budownictwa sakralnego - do przodującego duchowieństwa w Polsce. Setki z nas było prześladowanych i otrzymało niesprawiedliwe wyroki sądowe. Przemawiają za nami liczne świątynie wybudowane w tamtych czasach, po dziś dzień wypełnione wiernym Ludem Bożym. Tą nieszczęsną publikacją uderzając w Pasterza, uderza Ksiądz także w nas kapłanów, i dokonuje przez to rozproszenia owiec z trudem gromadzonych naszą modlitwą i pracą. Nie wiemy, czy Ksiądz zdaje sobie sprawę z lawiny zła, jaką wywołała ta publikacja Kościołowi, biskupom, kapłanom i wiernym, którzy trwają przy Kościele w Polsce.
Wzywamy Księdza do przemyślenia swojego postępowania i do zaprzestania osądzania swoich współbraci, zgodnie z tym, co powiedział Pan Jezus: "Nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni". Oczekujemy ze strony Księdza przeprosin naszego Biskupa za wyrządzoną Mu krzywdę. Natomiast sprawiedliwej oceny naszej kapłańskiej działalności w tamtych czasach niech dokonają kompetentni specjaliści w duchu prawdy i chrześcijańskiej miłości. Na dzień 5.03.2007 r. podpis pod listem złożyło 507 kapłanów. Rzeszów, 01.03. 2007 r.
Między kłamstwem a obmową W sobotę, 24 lutego br., na łamach "Rzeczpospolitej" ukazał się artykuł informujący o tym, że Stolica Apostolska wyraziła życzenie, by ks. abp Stanisław Wielgus wycofał wniosek o autolustrację i wyjechał z Warszawy. Była to informacja nieprawdziwa, gdyż Stolica Apostolska nie skierowała takich życzeń wobec byłego metropolity warszawskiego. Obok Elżbiety Południk współautorką owej publikacji była Ewa Czaczkowska, która w 2002 roku otrzymała Nagrodę im. Biskupa Jana Chrapka "Ślad" "za profesjonalizm dziennikarski w trudnym dziele przybliżania problematyki religijnej współczesnemu odbiorcy".Choć sobotnia informacja obu pań była nieprawdziwa, w poniedziałek, 26 lutego, jej rzekomej prawdziwości postanowiły bronić w inny sposób. Napisały m.in.: "Z informacji "Rz" wynika, że we wtorek, podczas spotkania Rady Stałej w episkopacie, wszyscy jego uczestnicy byli zgodni: abp Wielgus powinien się wycofać z pomysłu autolustracji i wyjechać ze stolicy. Opowiadał się za tym abp Józef Kowalczyk, nuncjusz apostolski. Zdaniem jednych źródeł "Rz" przedstawiał to jako życzenia Watykanu, według innych - jako prywatną opinię". Aby jednak podtrzymać informację, że jest to jednak życzenie Watykanu, przytoczono wypowiedź ks. Kazimierza Sowy, który dowodził: "Jeżeli na jakimś spotkaniu episkopatu czy Rady pojawia się nuncjusz, to nie przychodzi jako osoba prywatna. Zawsze reprezentuje Stolicę Apostolską". Tu ks. Sowa ma rację. Jednak kilka rzeczy warto w tym miejscu podkreślić. Po pierwsze, nuncjusz apostolski Watykanu jest szefem misji dyplomatycznej Stolicy Apostolskiej, a nie Stolicą Apostolską. Po drugie, pisząc o "życzeniu Stolicy Apostolskiej", pani Czaczkowska bez wątpienia chciała zasugerować swoim czytelnikom, że jest to życzenie samego Papieża lub - w ostateczności - watykańskiej Kongregacji ds. Biskupów, a nie nuncjusza apostolskiego w Polsce. O tym dobrze wie zarówno ona sama, jak i usprawiedliwiający ją ks. Sowa.
W świecie manipulacji Nie było to jedyne kłamstwo pani Czaczkowskiej zamieszczone na łamach "Rzeczpospolitej". Ewa Czaczkowska napisała nieprawdę, twierdząc, iż z dokumentów wynika, "że przez ponad 20 lat nowy metropolita warszawski był tajnym, świadomym współpracownikiem SB", ponieważ z dokumentów nic takiego nie wynika. Kłamała, pisząc, że "komisję do zbadania akt arcybiskupa Wielgusa powołał też rzecznik praw obywatelskich Janusz Kochanowski", skoro sam rzecznik stwierdził, że żadnej komisji w tej sprawie nie powoływał. Nie jest prawdą również twierdzenie pani Czaczkowskiej, że "abp Wielgus został zmuszony do rezygnacji", ponieważ nikt go do rezygnacji nie zmuszał. Uczynił to z miłości do Kościoła, co wyraźnie podkreślił nawet Benedykt XVI, wbrew temu, co stwierdziła pani Czaczkowska, próbując dowieść, iż ks. abp Wielgus "pokazał, że nie jest dla niego ważne dobro Kościoła i archidiecezji...". W sprawie ks. abp. Stanisława Wielgusa mieliśmy do czynienia ze świadomymi manipulacjami ze strony Ewy Czaczkowskiej. Oto jeden z przykładów. Następnego dnia po opublikowaniu w internecie materiałów z teczki ks. Wielgusa, napisała ona na łamach "Rzeczpospolitej": "Nie ma już wątpliwości: w czasach PRL abp Stanisław Wielgus był świadomym współpracownikiem tajnej policji i wywiadu PRL". Publicystka podkreśliła, iż nie możemy być do końca pewni zapewnień arcybiskupa, który utrzymuje, że nikogo nigdy nie skrzywdził, ponieważ nie wiadomo, czy np. informacje o KUL, które ksiądz przekazywał, nikomu nie zaszkodziły. Pomijając fakt, że pani Czaczkowska przyjęła zawarte w materiałach służb specjalnych PRL informacje jako prawdę absolutną, manipulacja widoczna jest również w innym miejscu. Skoro bowiem wyraża wątpliwość, czy informacje o KUL, które ksiądz przekazywał, nikomu nie zaszkodziły, to znaczy, że przyjmuje za pewnik, iż ks. Wielgus przekazywał SB jakieś informacje o KUL. Skąd jednak wie, że ks. Wielgus przekazywał jakieś informacje o KUL, skoro w dokumentach nie ma na to żadnych dowodów? Jeśli nawet przyjmiemy, że informacje jakieś przekazywał, to sama przyznaje, iż nie można stwierdzić, czy komukolwiek one zaszkodziły. Jeżeli zatem nie można stwierdzić, czy komukolwiek zaszkodziły, to dlaczego wychodzi z założenia, że zaszkodziły?
Fałszywe świadectwo O wiele bardziej powściągliwa była Ewa Czaczkowska w przypadku ks. Michała Czajkowskiego. Nawet po jego przyznaniu się do winy, poprzedzonym uporczywym zapieraniem się, w swoich artykułach na ten temat powstrzymała się od wszelkich negatywnych komentarzy. Wręcz przeciwnie, wykorzystała każdą sposobność, by możliwie najszerzej usprawiedliwić współpracę ks. Czajkowskiego ze Służbą Bezpieczeństwa PRL. Wystarczy zwrócić uwagę na ton jednego z artykułów zamieszczonych w "Rzeczpospolitej" 11 lipca 2006 roku, w którym autorka pisała: "Nie wiadomo, czy funkcjonariusz posłużył się groźbą represji za udział w wypadkach poznańskich, ale ks. Czajkowski - jak wspomina - odczuwał takie zagrożenie. Po rozmowie dotyczącej seminarium, kleryków i księży, odręcznie napisał zobowiązanie do zachowania w ścisłej tajemnicy treści rozmowy, zapewniając, że będzie informować o wszelkich spostrzeżeniach w sprawie 'działalności wrogich elementów'. Ks. Czajkowski twierdzi dzisiaj że tego rutynowego tekstu nie uważał za zobowiązanie do współpracy. Inaczej widział to ppor. Tadeusz Rutkowski który nadał mu pseudonim 'Janek'. Sześć tygodni później Czajkowski, który przeniósł się do seminarium we Wrocławiu, listownie odwołał współpracę". Jeszcze ciekawszy jest fragment, w którym czytamy: "W ciągu następnych czterech lat nie ma żadnych śladów kontaktów z aparatem bezpieczeństwa. Do ponownego ich nawiązania doszło w sierpniu 1960 r. Ks. Czajkowski, wyświęcony w 1958 r., był wówczas studentem KUL. Starał się o uzyskanie paszportu, aby wyjechać na studia do Włoch, dokąd skierował go biskup wrocławski Bolesław Kominek. SB postanowiło wykorzystać ten moment. Esbecy posłużyli się szantażem. 'Wedle dzisiejszej relacji ks. Czajkowskiego to drobne wydarzenie które stało się przedmiotem szantażu - na skutek groźby kompromitacji jaką wmówił mu funkcjonariusz - urosło do rangi wiszącego nad nim 'miecza Damoklesa' i stało się powodem jego uległości wobec SB' - napisali autorzy 'Więzi'. Z raportów wynika też, że ks. Czajkowskiemu bardzo zależało na wyjeździe do Rzymu. Esbecy uzależniali pomoc w uzyskaniu paszportu od tego, na ile będzie z nimi szczery". W dalszej części artykułu autorka stwierdza m. in.: "(...) Według esbeka Mrozowicza w grudniu 1960 r. wręczył on ks. Czajkowskiemu 2000 zł. Informacje o przekazywaniu pieniędzy (także w dolarach) i prezentów pojawiają się w materiałach kilkakrotnie". Natychmiast jednak publicystka podkreśliła: "Ks. Czajkowski stanowczo zaprzeczył że brał pieniądze od funkcjonariuszy SB. W jego teczkach nie zachowały się żadne pokwitowania". Ton, w jakim Ewa Czaczkowska pisała o sprawie ks. Czajkowskiego, jest o wiele łagodniejszy niż ton jej dzisiejszych wypowiedzi na temat ks. abp. Stanisława Wielgusa. Jest to tym bardziej ciekawe, że licząca blisko 900 stron akt dokumentacja współpracy ks. Czajkowskiego z SB nie budzi wątpliwości, w odróżnieniu od niespełna 60 stron budzących wiele wątpliwości akt ks. Wielgusa. Warto przypomnieć jeszcze jeden fragment, w którym Ewa Czaczkowska, powołując się na dotyczącą współpracy ks. Czajkowskiego publikację miesięcznika "Więź", podkreśliła: "Autorzy nie wykluczają, że do teczki 'Jankowskiego' oficer prowadzący w tym czasie z jakichś powodów wkładał raporty sporządzone przez innego księdza agenta. Jednocześnie podkreślają: 'w omawianym okresie współpraca ks. Michała Czajkowskiego z funkcjonariuszami SB musiała być w pełni świadoma'. Świadczy o tym przekazywanie dokumentów kościelnych liczba pisemnych raportów rozległość i wielowątkowość ich tematyki wyraźny związek kolejnych opracowań przygotowywanych przez 'Jankowskiego' z zadaniami jakie stawiali mu funkcjonariusze (nawet jeśli przyjmie się, że nie był on autorem wszystkich opracowań). W kolejnym okresie - 1972-1976 - kontakty 'Jankowskiego' z SB są rzadsze. Ks. Czajkowski, odsunięty od wykładów w seminarium wrocławskim, był wówczas proboszczem parafii w Zgorzelcu-Ujeździe. Od 1975 SB wyraźnie zmieniła strategię postępowania wobec 'Jankowskiego'. Oficer SB Marian Bedka nie stawiał mu żadnych zadań, nie oczekiwał pisemnych raportów. W rozmowach, które nagrywał na magnetofonie, wydobywał potrzebne SB informacje i plotki. Zdaniem dziennikarzy 'Więzi' zmiana częstotliwości spotkań i ich charakteru mogła spowodować, że w mniemaniu ks. Czajkowskiego współpraca w sensie ścisłym się zakończyła. W 1976 roku ks. Czajkowski rozpoczął pracę na ATK w Warszawie. Co najmniej od 1978 r. oficerem prowadzącym 'Jankowskiego' był płk Adam Pietruszka, zastępca naczelnika Wydziału I Departamentu IV, później skazany w procesie zabójców ks. Popiełuszki. W latach 1978-1984 Pietruszka spotykał się z 'Jankowskim' co najmniej 73 razy. (...) Sposób prowadzenia 'Jankowskiego' mógł sprawić że ks. Czajkowski spotkania z Pietruszką uważał za nieszkodliwe. Dzisiaj mówi, że zdawał sobie sprawę jaki resort reprezentuje 'pan Adam', bo tak mu się przedstawiał. Spotkania zaś zapamiętał jako rozmowy z 'inteligentnym partnerem'. 'Mówi że - utożsamiając się z Kościołem i 'Solidarnością' - prezentował swemu rozmówcy argumenty na rzecz słuszności tez opozycji'. Autorzy raportu podkreślają, że istnieją wątpliwości co do wiarygodności niektórych zapisów Pietruszki. Niekiedy rozmija się on z prawdą. Ale potwierdzają prawdziwość, w większości nieznanych powszechnie, relacji 'Jankowskiego' na temat ks. Popiełuszki. W trakcie weryfikacji materiałów jedna informacja, dotycząca karetki oczekującej pod kościołem Stanisława Kostki na wypadek próby aresztowania księdza, okazała się bzdurą. Ks. Czajkowski twierdzi zaś, że nie miał o ks. Popiełuszce takiej wiedzy, jak wskazują dokumenty. Nie odwiedzał też chorej Grażyny Kuroń, co miał zlecić mu Pietruszka. Historia współpracy ks. Czajkowskiego zakończyła się 28 października 1984 r. Wstrząśnięty śmiercią ks. Popiełuszki oświadczył płk. Pietruszce - jego roli w zamordowaniu księdza jeszcze nie znał - że kończy spotkania i współpracę. '(...) Za śmierć brata w kapłaństwie nie może być u niego żadnego wybaczenia. To jest zbrodnia kainowa której kapłan rozgrzeszyć nie może'".
Na podstawie powyższych fragmentów można wyraźnie dostrzec - w odróżnieniu od artykułów dotyczących ks. abp. Stanisława Wielgusa - ogromną powściągliwość w jakiejkolwiek ocenie ks. Czajkowskiego. W artykule przemilczane są wszystkie najbardziej obciążające postać tego ostatniego aspekty współpracy. Pojawia się natomiast wiele wątpliwości, które z kolei zostały skrzętnie pominięte w przypadku ks. abp. Wielgusa. Nie stało się to bez przyczyny. Jedną z nich jest to, że ks. abp. Stanisława Wielgusa określano jako "związanego z Radiem Maryja", o którym Ewa Czaczkowska w swoich publikacjach niemal zawsze wyrażała się z pogardą daleką kulturze chrześcijańskiej. Co innego ks. Michał Czajkowski, który na ten temat wypowiadał się w podobnym tonie. Jemu to 24 października 2002 roku publicystka "Rzeczpospolitej" przygotowała wyjątkową laurkę. W opublikowanym na łamach tej gazety artykule pt. "Wierny prawdzie i Ewangelii" pani Czaczkowska napisała m.in.: "Jego bezkompromisowość w oczyszczaniu wzajemnej pamięci, w likwidowaniu uprzedzeń i stereotypów, połączona z wyjątkową umiejętnością wsłuchiwania się w racje drugiej strony sprawia, że wywołuje emocje. Przez wiele środowisk jest niezwykle wysoko ceniony, uważany za autorytet. (...) Ks. Michał Czajkowski zawsze staje w obronie słabszych, odrzuconych i poszukujących, ludzi trochę z marginesu Kościoła. Zabiegany, z dużym poczuciem humoru, nie odmawia nikomu, kto zgłosi się do niego po pomoc duchową, także np. homoseksualistom, którzy czują się chrześcijanami. Uważa, że episkopat powinien otoczyć tę grupę opieką, powołać dla niej duszpasterza. Nie waha się zabierać publicznie głosu na tematy dla Kościoła drażliwe, dotyczące afer takich, jak nadużycia seksualne w USA czy sprawa arcybiskupa Juliusza Paetza. Kiedy inni odmawiali wypowiedzi w mediach, on powtarzał biblijne słowa 'Prawda was wyzwoli' i dodawał, że arcybiskup, jeżeli zarzuty się potwierdzą, musi ponieść konsekwencje. Nie obawia się także ostracyzmu Radia Maryja. Niedawno mówił publicznie o biurach RM, gdy wielu obawiało się komentować decyzję prymasa o zamknięciu w archidiecezji warszawskiej tych, które nie będą miały pozwolenia na swoją działalność". W tym samym czasie, gdy Ewa Czaczkowska opublikowała powyższy artykuł, wiedziała o wątpliwościach wysuwanych w stosunku do osoby ks. Czajkowskiego przez wiele środowisk kościelnych, w tym Prymasa Polski. Gdy okazało się, że to one miały rację, bo ks. Czajkowski nie był wierny ani prawdzie, ani Ewangelii, nawet nie próbowała przeprosić za "minięcie się z prawdą" i krzywdy spowodowane tym artykułem... Odbierając w 2002 roku Nagrodę im. Biskupa Jana Chrapka "Ślad", w wywiadzie udzielonym Katolickiej Agencji Informacyjnej Ewa Czaczkowska stwierdziła, że pisanie o Kościele to przywilej. Z tego przywileju trzeba jednak umieć odpowiedzialnie korzystać. Trzeba nieustannie pamiętać, iż droga do prawdy nie wiedzie przez kłamstwo, a dobro nigdy nie rodzi się z pogardy dla drugiego człowieka. Trzeba też wiedzieć, że rozgłaszanie nieprawdziwych grzechów jest kłamstwem, a rozgłaszanie prawdziwych obmową. Zarówno jedno, jak i drugie jest grzechem. Nie mniejszym niż współpraca z SB... Sebastian Karczewski
Czwarta władza konfidentów W IPN prowadzone są już prace naukowe mające ustalić zakres współpracy środowisk dziennikarskich ze Służbą Bezpieczeństwa. Ich wyniki mogą być wstrząsające Większość dziennikarzy, którzy kolaborowali z Wojskowymi Służbami Informacyjnymi, a dziś nadal pracują w mediach, aktywnie kolaborowała ze Służbą Bezpieczeństwa PRL lub Wojskowymi Służbami Wewnętrznymi PRL. Jak wynika z ustaleń historyków, w prawie każdej redakcji działała agentura SB; co więcej - do dziś w zawodzie pozostają dziennikarze zwerbowani do współpracy z bezpieką w latach 80. Otwarcie archiwów IPN i ujawnienie materiałów zgromadzonych na ich temat przez SB - co może nastąpić w marcu, gdy wejdzie w życie ustawa o udostępnianiu informacji o dokumentach organów bezpieczeństwa państwa komunistycznego - zagrozi karierze i reputacji zawodowej części z nich. Trudno się oprzeć wrażeniu, że powielane w niektórych mediach, często słabo udowodnione oskarżenia o rzekomą współpracę części duchownych z SB mają na celu odwrócenie uwagi od środowiska dziennikarskiego i skompromitowanie idei lustracji w myśl hasła "przecież każdy kolaborował". To, że nieliczna grupa duchownych poszła na współpracę z komunistyczną Służbą Bezpieczeństwa, dając się złamać, zastraszyć czy po prostu kupić bądź zaszantażować, nie ulega wątpliwości. Uzasadnione kontrowersje budzą jednak pojawiające się od szeregu miesięcy medialne przecieki i towarzyszący im rozgłos. Wskazują one jako agentów i współpracowników SB przede wszystkim duchownych czy osoby znane z bardzo negatywnego stosunku do PRL, np. Zbigniewa Herberta, przy jednoczesnym przemilczaniu lub wyciszaniu przez media sprawy kolaboracji z bezpieką czołowych przedstawicieli świata dziennikarskiego. Pozwala to na zadanie pytania: czy nie jest to zorganizowana kampania? Uderzając w Kościół katolicki, którego roli w moralnej walce z reżimem komunistycznym nie sposób przecenić, prowadzi się w istocie do skompromitowania idei lustracji i ujawnienia esbeckich archiwów przy jednoczesnym odwróceniu uwagi od dziennikarzy konfidentów SB. Często przy nieświadomym wykorzystaniu tych dziennikarzy, którzy opowiadają się za rozliczeniem peerelowskiej przeszłości. - Ci, którzy ujawniają takie dokumenty, nie mają sobie nic do zarzucenia, nie ciąży na nich skaza współpracy z SB. Ale ręce zacierają ci, którzy mają nadzieję, że uniemożliwi to otwarcie archiwów SB czy też doprowadzi do zniechęcania społeczeństwa, które uzna, iż wszyscy kolaborowali, więc sprawa ich już nie obchodzi - uważa jeden z posłów sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych. A problemu współpracy z SB dziennikarzy - również tych zajmujących obecnie czołowe pozycje w medialnym "saloniku" - nie sposób zlekceważyć. W Instytucie Pamięci Narodowej prowadzone są już prace naukowe mające ustalić zakres współpracy środowisk dziennikarskich ze Służbą Bezpieczeństwa. Nieoficjalnie już dziś wiadomo, że wyniki mogą być wstrząsające. - Telewizja, rozgłośnie Polskiego Radia, gazety, również te lokalne. Wszędzie tam nierzadkie były przypadki dobrowolnej współpracy dziennikarzy z SB. Przede wszystkim dla kariery - mówi w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" jeden z pracowników IPN. Według informacji, do jakich dotarliśmy, dziennikarze byli po duchownych najbardziej inwigilowanym i rozpracowywanym przez bezpiekę środowiskiem w PRL. Jak podało w maju ubiegłego roku "Życie Warszawy", aż pięciu czołowych dziennikarzy tylko jednego ważnego dzisiaj na rynku tygodnika współpracowało z SB. Kilka miesięcy wcześniej dr Antoni Dudek z Instytutu Pamięci Narodowej informował, że w okresie PRL w każdej ważniejszej redakcji był pracownik - z reguły na szczeblu redaktora naczelnego lub zastępcy - odpowiedzialny za kontakty z oficerem SB, który "opiekował się" daną redakcją. W prawie każdej redakcji działała oprócz tego agentura współpracująca z SB. Historyk przypomniał, że stopień "upartyjnienia" dziennikarzy był w PRL bardzo duży. SB obchodziła zaś formalny zakaz werbunku członków PZPR, stosując wobec partyjnych dziennikarzy tzw. kontakt służbowy lub obywatelski. Od tych kategorii informatorów nie wymagano zobowiązania do współpracy. Zdaniem dr. Dudka, dziś większość dziennikarzy czynnych w PRL to już emeryci, ale w zawodzie mogą być np. ci, których zwerbowano na studiach w latach 80., kiedy agentura SB była najbardziej rozbudowana. Część z nich z SB trafiła do Wojskowych Służb Informacyjnych, kontynuując karierę w zamian za donosicielstwo. W czwartek wieczorem prezydent Lech Kaczyński, występując w TVP, potwierdził, że w raporcie WSI pojawia się przynajmniej kilka bardzo istotnych dla świata mediów nazwisk. - Tutaj jest kilka nazwisk, które są bardzo istotne. Szczególnie były znakomicie usytuowane, chociaż niespecjalnie liczne. Znakomicie usytuowane ze względu na ich wpływ na to, co się działo - mówił prezydent Kaczyński. - Zdecydowana większość dziennikarzy, którzy w momencie utworzenia WSI stawali się agentami Wojskowych Służb Informacyjnych, w przeszłości ściśle współpracowała czy z WSW, czy po prostu z SB - komentuje dla "Naszego Dziennika" Antoni Macierewicz, szef nowo utworzonej Służby Kontrwywiadu Wojskowego.
Dziennikarze czy sprzedawczyki? Nazwiska niektórych dziennikarzy - konfidentów SB czy peerelowskiego wywiadu wojskowego - dzisiaj są już znane opinii publicznej. I co ciekawe, te same media, które dzisiaj potępiają i domagają się zablokowania ingresu ks. abp. Stanisława Wielgusa, jednocześnie otoczyły dziennikarzy konfidentów swoistym parasolem ochronnym. Lesław Maleszka, znany bardziej jako "Katman", do niedawna czołowe pióro "Gazety Wyborczej", w przeszłości donosiciel SB pomagający rozpracowywać m.in. zamordowanego później Stanisława Pyjasa, nadal pozostaje pracownikiem gazety Adama Michnika. Dla pozorów odsunięty od pracy stricte dziennikarskiej, pozostał w gazecie w charakterze adiustatora, mając niemały wpływ na pojawiające się w niej teksty. Od pracy w mediach nie odsunięto również Milana Suboticia, sekretarza programowego TVN - od 1984 roku agenta wywiadu wojskowego PRL. Mimo ujawnienia i opublikowania akt jednoznacznie wskazujących na powiązania Suboticia ze służbami specjalnymi PRL pozostał w TVN, podobnie jak Maleszka przeniesiony jedynie na inne, mniej eksponowane stanowisko. Dzieje się tak, mimo że - jak wynika chociażby z sondażu portalu internetowego Interia.pl - 57 proc. głosujących uważa, iż dziennikarze konfidenci SB powinni stracić pracę w tym zawodzie.
Czekamy na nazwiska - Za wcześnie jeszcze na podawanie nazwisk dziennikarzy agentów SB, niech zespół, który się tym zajmuje, zakończy pracę. Ja mogę tylko przypomnieć jedno nazwisko, które stało się już jawne po publikacji "Naszego Dziennika". Przecież dobrowolną deklarację o współpracy z SB podpisał Zygmunt Solorz, właściciel Telewizji Polsat - mówi nasz informator związany z Instytutem Pamięci Narodowej. Podobnie nietykalni, chronieni przez te same media, które tak chętnie atakują księży Kościoła katolickiego, stawiając im zarzuty często na podstawie niezweryfikowanych dokumentów, są inni współpracownicy SB, do dziś nierzadko wykonujący pracę dziennikarza i honorowani przez medialne organizacje prestiżowymi nagrodami i wyróżnieniami. Według autorów programu "Misja specjalna" w TVP, agentami SB byli: publicysta "Polityki" Krzysztof Teodor Toeplitz, Irena Dziedzic, Wojciech Giełżyński (dziennikarz "Dookoła świata") i Andrzej Nierychło (obecnie wydawca "Pulsu Biznesu") oraz były pierwszy prezes TVP po 1989 r. - Andrzej Drawicz. Z tej grupy tylko Wojciech Giełżyński potrafił przyznać się do współpracy z SB. - Daje się zauważyć rodzaj pewnej zasłony dymnej wokół dziennikarzy współpracujących z SB. Wszystkie grupy zawodowe, w tym dziennikarze, powinny zostać dokumentnie oczyszczone z esbeckiej agentury. Dlatego popieram i domagam się przeprowadzenia lustracji środowiska dziennikarskiego - konkluduje poseł Stanisław Pięta (PiS), przewodniczący sejmowej komisji ds. ustawy o udostępnianiu informacji o dokumentach organów bezpieczeństwa państwa komunistycznego. Wojciech Wybranowski
Prawda z magla Rok 2006 obfitował w afery medialne. Media zaangażowane po stronie układu pokazały kilkakrotnie, jak ręcznie steruje się demokracją. Cel był jasny - już nie tylko zdyskredytować rząd, ale najlepiej go obalić. W końcu tak "źle" jeszcze nie było - prezydent, premier, rząd dysponujący większością w parlamencie, a wszystko to spoza koalicji okrągłostołowej. Jak króliki z kapelusza pojawiły się taśmy sejmowej Maty Hari, "afera śląska ze swastyką w tle", skandal obyczajowy w Samoobronie. "Poważne media" zamieniły się w dosłowny magiel i sięgnęły... DNA. Miało to na zasadzie medialnego blitzkriegu obalić rząd i koalicję i natychmiast doprowadzić do wyborów, a przynajmniej do wykrwawienia się PiS, tak by beneficjentom III RP niczego nie ubyło - z aureoli autorytetów, z opinii szanowanych biznesmenów, z kabzy zbitej na zasadzie, że "pierwszy milion trzeba ukraść". Poza tymi "przebojami" medialnymi rok upłynął pod znakiem nieustannego podgryzania rządu, prezydenta, koalicjantów PiS, atakowania i dzielenia Kościoła, naigrywania się z wiary katolickiej - gdy na tydzień przed Wielkanocą "Wyborcza" opublikowała "ewangelię" Judasza, deprecjonowania autorytetów spoza "salonu", jak pośmiertnie Zbigniewa Herberta. Jak zwykle nie obeszło się też bez atakowania Radia Maryja jako medium groźnego dla układu, bo patriotycznego i niezależnego. Tytuł "Hieny Roku" - przyznawany od kilku lat dziennikarzowi lub redakcji, którzy wykazali się szczególną nierzetelnością i lekceważeniem zasad etyki dziennikarskiej - przypadł w tym roku publicyście tygodnika "Wprost" Jakubowi Urbańskiemu za artykuł pt. "Donos na pana Cogito", sugerujący, że poeta Zbigniew Herbert miałby być cennym informatorem peerelowskiej Służby Bezpieczeństwa. Sekretarz generalny SDP Stefan Truszczyński, ogłaszając nazwisko laureata antynagrody, podkreślił, że ma ona służyć "opamiętaniu" i "zwróceniu uwagi na odpowiedzialność za słowo". Patrząc na miniony rok w tej kategorii, można by jeszcze wyróżnić paru rycerzy czwartej władzy, Jakub Urbański nie jest bynajmniej wyjątkiem, jeśli chodzi o nierzetelność i lekceważenie zasad etyki dziennikarskiej. Dość przypomnieć publikację karykatur Mahometa przez "Rzeczpospolitą", szczególnie niesmaczne naigrywanie się na antenie Polsatu przez Kazimierę Szczukę z niepełnosprawnej Magdaleny Buczek, tendencyjne nadmuchanie afery z taśmami, które zasługują na miano co najwyżej "owsianych", od pewnego bon motu Renaty Beger. O ile zapadły w upływającym roku kluczowe decyzje polityczne, jak utworzenie CBA, likwidacja WSI, przybliżające nas do IV RP, o tyle w mediach jesteśmy wciąż głęboko w III RP. Jak głęboko, można było zobaczyć na grudniowej gali Grand Press 2006, oglądając dyżurną już śmietankę czwartej władzy, na czele z laureatami nagrody głównej - Dziennikarza Roku, którą wyróżnieni zostali Tomasz Sekielski i Andrzej Morozowski z TVN, kwalifikujący się do zupełnie innego wyróżnienia.
Styczeń Bajer pani Bajer Rok zaczął się, rzec można, rutynowo - od ataków na Radio Maryja. Magdalena Bajer, przewodnicząca Rady Etyki Mediów, obwiniła Radio w artykule "Kaganiec wolności" w "Rzeczpospolitej" (4.01.2006 r.) o "szerzenie nienawiści"; podkreśliła, że używa ono do tego wolności słowa, którą w ten sposób degeneruje. "Podejrzliwość, posądzenia paraliżują ludzkie i obywatelskie działanie, a używanie wolności słowa do ich szerzenia degeneruje ten podstawowy atrybut demokracji" - napisała o rozgłośni, która od lat nie paraliżuje, a z powodzeniem inspiruje obywatelskie działanie, na co zwracał uwagę m.in. premier Jarosław Kaczyński.
Głową w mur O komunikacie wydanym w styczniu w kontekście wizyty "ad limina" biskupów polskich w Watykanie "wielkie media" informowały tak, by słuchacz czy czytelnik nabrał przekonania, że komunikat dotyczy Radia Maryja, podczas gdy w stanowisku Nuncjatury Apostolskiej w Polsce z 9 stycznia br. zawierającym ogólne wskazania odnośnie do obowiązującego prawa kościelnego nie występuje nawet explicite nazwa rozgłośni. Jednak widać, zemsta polityczna musiała Radio spotkać za to, że dzięki rozgłośni dużo bliżej nam do IV RP. Kolejne tegoroczne ataki pokażą, że dalej w "poważnych mediach" obowiązuje kurs wyznaczony przez "Wyborczą" jeszcze 9 września 2002 r. piórem Rafała Zakrzewskiego: "Każdy mur ma swoją wytrzymałość. Uderzajmy wspólnie - choćby delikatnie - a na pewno zacznie się kruszyć. I może w końcu doczekamy się Radia Maryja bez ojca Rydzyka".
Kościół "łagiewnicki" i "toruński" Dwa dni przed wydaniem stanowiska przez Nuncjaturę Apostolską na modlitewne "dni skupienia" do Krakowa przyjechało prawie stu parlamentarzystów Platformy Obywatelskiej. Po wypowiedziach liderów PO można jednak było odnieść wrażenie, że były to "dni skupienia" głównie na dzieleniu Kościoła i dokładaniu Radiu Maryja: - Dziś duża część Kościoła otwarcie popiera PiS. Jest to efekt politycznego terroru ojca Rydzyka - powiedział Donald Tusk. - Niech w Polsce wygra "katolicyzm łagiewnicki" zamiast "toruńskiego" - wtórował Jan Rokita, a "Wyborcza" szalała ze szczęścia, relacjonując "rekolekcje" Platformy pod "pojednawczym" tytułem "Platforma Obywatelska i Kościół nierydzykowy".
Rura Wassermanna "Wyborcza" zarzuciła ministrowi Zbigniewowi Wassermannowi, że w wyniku jego interwencji krakowska gazownia założyła w dzielnicy Bielany tymczasowy gazociąg. Według "GW", była to "żółta, powyginana rura, poprzyklejana taśmą klejącą do płotów, szop i słupów elektrycznych", mająca stwarzać zagrożenie dla ludności, a jedyną przyczyną założenia miało być niedogrzanie osiedla, na którym mieszka Wassermann. "Ustaliliśmy, że gazownia zdecydowała się na prowizorkę po interwencji ministra koordynatora służb specjalnych Zbigniewa Wassermanna, którego dom stoi na Bielanach" - napisała "Wyborcza" jak prawdziwe "Radio Erewań", bo prokuratura umorzy śledztwo w tej sprawie w końcu roku, ustalając, że ani Wassermann nie interweniował, ani tymczasowy gazociąg, założony zupełnie z innego powodu niż dogrzanie willi ministra, nie zagrażał bezpieczeństwu, a więc "fakty" podane przez "GW" były wyłącznie... prasowe.
Luty Poważnie media niepoważne? 2 lutego liderzy PiS, Samoobrony i LPR parafowali pakt stabilizacyjny w obecności dziennikarzy Telewizji Trwam, Radia Maryja i "Naszego Dziennika", a następnie po raz drugi złożyli swoje podpisy na konferencji prasowej dla reszty mediów. Konferencję demonstracyjnie opuściła większość dziennikarzy obecnych w Sejmie, reprezentujących przeważnie media niepozostawiające suchej nitki na PiS i rządzie. Później bardzo ich jeszcze zbulwersowały słowa posła PiS Marka Suskiego, który zapowiedział dziennikarzom: "możecie się spodziewać, że media wiarygodne będą lepiej traktowane".
Z muzułmanami nie ma żartów 4 lutego "Rzeczpospolita" przedrukowała dwie z dwunastu karykatur proroka muzułmanów Mahometa (na jednej przedstawiono Mahometa apelującego do zamachowców-samobójców, by zaprzestali ataków, na drugiej ukazano proroka z bombą w turbanie). Publikacja spotkała się z ostrą krytyką najwyższych władz państwowych, w tym premiera Kazimierza Marcinkiewicza oraz ministra spraw zagranicznych Stefana Mellera, którzy przeprosili muzułmanów za obrazę uczuć religijnych. Publikację potępili politycy wszystkich opcji oraz przedstawiciele Kościoła katolickiego. "Opamiętajcie się, uszanujcie przekonania religijne braci muzułmanów i nie przysłaniajcie się hasłami wolności słowa, obrażając uczucia religijne innych" - zaapelował ks. abp Sławoj Leszek Głódź o uszanowanie przekonań religijnych muzułmanów.
Maybach już niemodny? Po tym, jak dziennikarz springerowskiego tabloidu "Fakt" zadzwonił do sekretariatu ministra rolnictwa, podając się za asystenta o. Tadeusza Rydzyka i informując, że Ojcu Dyrektorowi popsuł się pod jednym z warszawskich banków samochód, Krzysztof Jurgiel posłał pod bank rządową limuzynę. Minister, jak później tłumaczył, zawsze stara się pomagać ludziom w potrzebie, więc i tym razem wysłał samochód z kierowcą. Prowokacja dziennikarska miała skompromitować z jednej strony rząd i PiS, z drugiej Ojca Dyrektora, podobnie jak wtedy, gdy na tapecie była sprawa maybacha, którego poza dziennikarzami-mitomanami nikt nie widział.
Patent "Wprost" Rada Etyki Mediów nazwała "skandalicznym incydentem" okładkę miesięcznika "Machina" będącą profanacją wizerunku Matki Bożej Częstochowskiej. Zamiast twarzy Maryi umieszczono twarz piosenkarki i znanej skandalistki Madonny, co było nawiązaniem do niechlubnej tradycji tygodnika "Wprost", który swego czasu umieścił na okładce wizerunek Matki Bożej w masce gazowej, dopuszczając się nie mniejszej profanacji.
Świadek Jarosław K. "Wyborcza" opublikowała zdjęcie Jarosława Kaczyńskiego z czarną przepaską na oczach i inicjałem nazwiska w podpisie (sic!). Tytułem ilustracji artykułu dotyczącym procesu, w którym występował jako... świadek.
Wielki Brat patrzy "Newsweek Polska" na okładce zamieścił zdjęcie twarzy prezydenta Kaczyńskiego z napisem "OBSERWATOR MEDIÓW", podobne do zdjęcia postarzonej twarzy premiera Olszewskiego, jakie dał na okładce "Wprost" w 1992 r. z napisem "NIENAWIŚĆ". Przypominam, że Lech Kaczyński "podpadł" tym, że gdy był ministrem sprawiedliwości, pod koniec 2000 r. zostało wszczęte śledztwo w sprawie publikowanych w "Rzeczpospolitej" artykułów Anny Marszałek i Bertolda Kittela, kompromitujących prawicowych polityków. Tytuł publikacji "Newsweeka" - wzorowanej chyba na propagandzie lat 50. - "Dziennikarze pod specjalnym nadzorem", pojawił się w ramach ostrzeżenia, że Kaczyńskich stać na inwigilowanie dziennikarzy i kneblowanie im ust, zresztą ujęcie twarzy Lecha Kaczyńskiego jest celowo takie, że ma przypominać, zdaje się, Wielkiego Brata.
Układ i dziennikarze - W Polsce tak naprawdę wolnych mediów nie ma. Jest pewien układ i dziennikarze, których pozycja jest bardzo trudna - powiedział Jarosław Kaczyński 28 lutego na konferencji prasowej w Krakowie, co wywołało dyskusję w mediach. "Wyborcza" w tekście Rafała Kalukina "Układ wszędzie, co to będzie" sugerowała, że premier wyznaje spiskową teorię dziejów, tak jakby widoczna gołym okiem dyspozycyjność niektórych mediów była wymysłem.
Marzec Jaruzelski dobry i niedobry? TVN w programie "Teraz My" pokazała członków Związku Sybiraków oburzonych sprawą odznaczenia generała Jaruzelskiego przez Lecha Kaczyńskiego Krzyżem Zesłańców Sybiru. Szef Kancelarii Prezydenta Andrzej Urbański tłumaczył, że wbrew woli prezydenta jeden z wieloletnich urzędników Kancelarii wpisał nazwisko generała na listę odznaczonych do podpisu. Była to niewątpliwa wpadka, jednak TVN nie słynie z obrzydzenia dla postaci Wojciecha Jaruzelskiego ani nie postuluje zdegradowania architekta stanu wojennego; nagłośnienie odznaczenia Jaruzelskiego wzięło się więc najpewniej z obrzydzenia do braci Kaczyńskich.
"Żydowska piąta kolumna" Na antenie Radia Maryja został wyemitowany 29 marca felieton Stanisława Michalkiewicza, który komentując polską politykę wschodnią, powiedział m.in.: "My tu jesteśmy zajęci wprowadzaniem demokracji na Ukrainie i Białorusi, a od tyłu zachodzą nas 'judejczykowie', próbując wymusić na naszym rządzie zapłatę haraczu zwanego dla niepoznaki rewindykacjami", a "GW" nazwał "żydowską piątą kolumną". Rada Etyki Mediów, "Wyborcza", Marek Edelman zatrzęśli się z oburzenia z powodu "antysemityzmu" rzekomo szerzonego przez katolicką rozgłośnię, a wszystko to na okoliczność zaplanowanych na 2 maja obrad Episkopatu Polski na Jasnej Górze, który "miał" w zamyśle samozwańczych katonów "załatwić wreszcie problem rozgłośni", zwłaszcza że taka miała być wola Watykanu wyrażona w liście, którego... nikt nie widział.
Kwiecień Wybiórczy pluralizm Po tym, jak na antenie Radia Maryja został wyemitowany rzekomo antysemicki felieton Stanisława Michalkiewicza, a Stolica Apostolska postanowiła rzekomo "zrobić porządek" z rozgłośnią, z płomiennym apelem wystąpił na łamach "Gazety Wyborczej" Mikołaj Lizut: "Sytuacja toruńskiej rozgłośni osiągnęła punkt krytyczny. Po zdecydowanej i bezprecedensowej reprymendzie Stolicy Apostolskiej, a także ostrych listach Rady Stałej Episkopatu, Rady Etyki Mediów, marszałka Sejmu, dramatycznym apelu Marka Edelmana w sprawie nienawiści, ksenofobii, antysemityzmu (...) ktoś musi wreszcie coś zrobić. Ale czy znajdą się odważni?". Gdy parę miesięcy później Andrzej Lepper zaapelował o zamknięcie "Wyborczej", słowom oburzenia nie było końca.
Pazerne "przedsiębiorstwo Holokaust" Odpór histerii, jaka wybuchła na okoliczność felietonu Stanisława Michalkiewicza, dał na łamach "Rzeczpospolitej" Rafał Ziemkiewicz w felietonie "Nienawidząc nienawiści": "Niestety, trudno nie odnieść wrażenia, że tak naprawdę 'prymitywny antysemityzm' stwierdzono u Michalkiewicza nie za język, ale za temat felietonu. 'Przedsiębiorstwo Holokaust', czyli Światowy Kongres Żydów (o nim wszak, z nazwy, a nie o Żydach w ogóle, pisał Michalkiewicz) swą pazernością na mienie pożydowskie wzbudził potępienie także wśród samych Żydów (oprócz Finkelsteina ostro występował tu Charles Krauthammer). Roszczenia, jakie zgłasza wobec Polski, są bezpodstawne i krzywdzące, sposób ich dochodzenia oburzający, postawa polskich władz - żenująca i niepokojąca. Ale temat stanowi tabu, dokładnie tak samo, jak jeszcze kilka lat temu 'polskie obozy zagłady'. Zamiast zachłystywać się oburzeniem na Michalkiewicza, mądrzej byłoby odczarować także i ten problem, czyniąc go normalnym przedmiotem publicznej debaty. Niestety, nienawiść zaślepia - także nienawiść do nienawiści".
Judasz - patron "Wyborczej" Ataki na Radio Maryja organ Michnika połączył twórczo z próbą wybielenia Judasza publikacją pt. "Judasz nie był zdrajcą. Jezus go wyznaczył". "GW" cierpiała widocznie na jakiś syndrom wypalenia, bo prawie codziennie przed Wielkanocą dawała czołówkę na temat Radia Maryja, a w Wielki Piątek opublikowała i czołówkę o Radiu, i jeszcze na pierwszej stronie sensacyjny tekst, ciesząc się jak dziecko z odkrycia "ewangelii" Judasza, mimo że treść nie zawiera niczego sensacyjnego, bo gnostycy różne rzeczy już pisali. Michnikowi brakowało jednak chyba jakiegoś "teologicznego" odlotu, mając "człowieków honoru", autorytety, własną wersję najnowszej historii, wypadało, żeby ktoś jeszcze temu wszystkiemu patronował. A Ewangelie kanoniczne "GW" mogły nie pasować, bo tam jest "tak - tak, nie - nie", a poza tym czterej Ewangeliści zgodnie potępiają Judasza jako zdrajcę, który wydał Chrystusa władzom żydowskim za 30 srebrników. A jak potępili Judasza, to na pewno potępiliby i wszystkich konfidentów bezpieki i nie pomogłoby, że Adam Michnik niektórych z nich mianuje autorytetem albo wręcz ogłosi "człowiekiem honoru".
"Popsuty" długi weekend "Wolność mediów nie polega na tym, że jest jakaś grupa, która wyznacza, co wolno, a czego nie wolno powiedzieć i prowadzi kampanię zmierzającą do tego, żeby te ośrodki, które mówią co innego, były likwidowane i żeby ci ludzie, którzy mówią co innego, byli eliminowani z mediów. Mówię tutaj o sprawie Radia Maryja i sprawie ojca Rydzyka" - powiedział w niedzielę, 30 kwietnia, na konferencji prasowej w Gdyni Jarosław Kaczyński. Podkreślił, że ataki mediów na Radio rozpoczęły się wówczas, gdy stało się ono częścią "frontu, który ma szansę Polskę zmienić". Wypowiedzi prezesa PiS nie dało się przemilczeć w senny "długi weekend", stała się newsem dnia. TVN 24 jako stacja informacyjna pokazała konferencję, po czym dało się odczuć pewne zakłopotanie, bo dyżurni komentatorzy, którzy wytłumaczyliby widzom, co "powinno się" myśleć o wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego, porozjeżdżali się. Było więc "niewesoło", zwłaszcza że księża biskupi mieli 2 maja obradować na Jasnej Górze m.in. właśnie nad "problemem" rozgłośni.
Maj Sytuacja na drogach 3 maja główne wydanie "Faktów" TVN czołówkę poświęciło "sytuacji na drogach w długi weekend", podczas gdy wydarzeniem dnia i nie tylko dnia bezwzględnie było uhonorowanie przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego bohaterów Sierpnia - Anny Walentynowicz i Andrzeja Gwiazdy oraz ks. abp. Ignacego Tokarczuka, najwyższym polskim odznaczeniem Orderem Orła Białego.
Tolerancja ? la Szczuka Kazimiera Szczuka, przedstawicielka awangardy polskiego feminizmu, niezmordowana tropicielka braku tolerancji i wrażliwości, publicznie wyszydziła w jednym z polsatowskich talk-show niepełnosprawną Magdalenę Buczek, założycielkę Podwórkowych Kółek Różańcowych Dzieci. Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji nałożyła na stację karę pół miliona złotych. Nie pomogły nawet wyjaśnienia Polsatu, że K. Szczuka i K. Wojewódzki rzekomo nie wiedzieli, iż Magdalena Buczek jest niepełnosprawna.
Czerwiec Śpiewać każdy może W Łodzi w dniach 3-4 czerwca odbył się kongres PiS, z którego jako niemal główny news TVP Wildsteina pokazała, jak to prezes PiS Jarosław Kaczyński nie umie śpiewać hymnu narodowego. Jednocześnie TVP nie pokazała nieco wcześniejszych nagranych ukrytą kamerą ciekawostek z konwencji PO. Nie pokazała też filmu "Nocna zmiana" w rocznicę obalenia rządu Jana Olszewskiego, choć po latach aż się o to prosiło.
Kontrowersyjny Netzem Na wieść o mianowaniu na miejsce Cezarego Stypułkowskiego Jaromira Netzela na stanowisko prezesa PZU media dostały furii. "Dziennik" i "Rzeczpospolita" sugerowały związki Netzela z aferą firmy Drob Kartel; Jaromir Netzel w zamieszczonym później płatnym ogłoszeniu w prasie oświadczył, że tego typu publikacje, w szczególności dziennikarza "Rzeczpospolitej" Bertolda Kittela, mogły być "sponsorowane" przez jakieś grupy lobbystyczne i inspirowane przez służby.
Lipiec Prezydent "symulant" Z okazji 15. rocznicy powstania Trójkąta Weimarskiego w Niemczech mieli spotkać się przywódcy Polski, Francji i Niemiec: Lech Kaczyński, Jacques Chirac oraz Angela Merkel. Kiedy okazało się, że prezydent Kaczyński nie może pojechać z powodów zdrowotnych, od razu pojawiły się medialne doniesienia, m.in. w "Wyborczej", o tym, że rzekomo prawdziwym powodem "niedyspozycji" głowy państwa była miernych lotów "satyra" w "Die Tageszeitung" zatytułowana "Młody polski kartofel". Czyli że prezydent po prostu się obraził, a chorobę udaje. Mało istotnemu wydarzeniu "wielkie media" nadały nieproporcjonalnie wielką rangę, rozwodząc się do znudzenia nad potępieńczym wobec prezydenta listem byłych szefów dyplomacji za "lekceważenie partnerów".
Sierpień "Wprost" z magla Jakub Urbański we "Wprost" napisał, że Zbigniew Herbert donosił, by uzyskać paszport i móc podróżować po Europie. Według tygodnika, Herbert przekazywał SB informacje głównie o środowisku polskiej emigracji w zachodniej Europie. Kontakty Herberta z peerelowską bezpieką miały rozpocząć się w 1967 r. i trwać prawie do końca 1970 roku. Autor artykułu twierdził, że swój tekst oparł nie tylko na dokumentach IPN, ale także na raportach zawierających wnioski i analizy przeprowadzone przez funkcjonariuszy SB, którzy kontaktowali się ze Zbigniewem Herbertem, jak również na rozmowach z ludźmi znającymi Herberta z tamtego okresu. Według Urbańskiego, wnioski oparte na tym "materiale dowodowym" są jednoznaczne - Herbert był cennym źródłem informacji dla bezpieki. "Styl zademonstrowany na łamach 'Wprost' świadczy, że pewne środowiska w Polsce bardzo chciałyby przygotować nowy rozdział historii Pana Cogito - 'Pan Cogito idzie do magla'" - skomentował publikację "Wprost" ks. abp Józef Życiński. Autor "Hańby domowej" profesor Jacek Trznadel uznał, że autor kłamliwego i tendencyjnego artykułu, który miał pokazać, jakoby wszyscy byliśmy wplątani i ubrudzeni, a rzeczywista współpraca z bezpieką nie jest żadną ujmą, powinien zostać wykluczony przez środowisko dziennikarskie.
My ze spalonych WSI? Wypowiedź w Telewizji Trwam wiceministra obrony narodowej Antoniego Macierewicza, w której zarzucił kilku byłym ministrom spraw zagranicznych współpracę z sowieckimi służbami specjalnymi, wywołała polityczną burzę i nawałnicę potępień i ataków TVN, Polsatu, "Wyborczej", rozgłośni radiowych komercyjnych, której nie były w stanie powstrzymać nawet przeprosiny ministra, że "użył niewłaściwego skrótu myślowego". "Nagonka medialna" przeciwko Macierewiczowi była "w istocie próbą powstrzymania lustracji i trwającego od miesiąca procesu likwidacji WSI i tworzenia zupełnie nowych służb specjalnych Wojska Polskiego Polski niepodległej" - napisali w liście otwartym do premiera w obronie Macierewicza byli opozycjoniści: Joanna i Andrzej Gwiazdowie, Anna Walentynowicz i Krzysztof Wyszkowski.
"Ślepa na prawe oko" "Gazeta Wyborcza" napisała, że prokuratura w Toruniu, która nie dopatrzyła się znamion żadnego przestępstwa ani znieważenia narodu żydowskiego, ani nawet zaprzeczania holokaustowi w "antysemickim" felietonie Stanisława Michalkiewicza, jest "ślepa na prawe oko".
Wrzesień Kij się znajdzie 22 września Antykorupcyjna Koalicja Organizacji Pozarządowych ogłosiła raport pełen pochwał pod adresem PiS za wywiązywanie się z obietnic wyborczych w kwestii zwalczania korupcji. TVN 24, mająca transmitować z tej okazji debatę na temat korupcji, zrezygnowała jednak z transmisji, która niewątpliwie podniosłaby popularność PiS, a w zamian pokazała konferencję prasową Andrzeja Leppera. Zwaśniony akurat z Jarosławem Kaczyńskim Lepper oskarżył PiS o korupcję polityczną. Marzenie Paduch, posłance Samoobrony, poseł Marek Suski z PiS miał proponować korzyści finansowe i dobre stanowisko w zamian za opuszczenie klubu Samoobrony. Jak się chce psa uderzyć, kij się znajdzie - konferencja Leppera "zagadała" korzystny dla PiS raport o zwalczaniu korupcji.
Sejmowa Mata Hari Jak się okazało 4 dni później, było to dopiero preludium do głównego uderzenia, to jest pokazania w programie TVN "Teraz My" Sekielskiego i Morozowskiego osławionych owsianych taśm Renaty Beger. Nie wiadomo było tylko, kto bardziej kłamie w całej sprawie: sejmowa Mata Hari, poseł Maksymiuk czy dziennikarze śledczy, którzy zdemaskowali "polityczną korupcję" w szeregach PiS, bo relacje głównych aktorów się ze sobą nie kleiły. Poseł Maksymiuk nie przyznawał się do udziału w prowokacji, która miała być rzekomo pomysłem wyłącznie Renaty Beger, a z relacji Sekielskiego i Morozowskiego wynikało wyraźnie, że Maksymiuk był prawie "mistrzem ceremonii". Nie można wykluczyć, że za "skandalem" stały służby specjalne, słychać było dużo wcześniej głosy, że w związku z rozwiązaniem 30 września WSI można się spodziewać prowokacji, Janusz Maksymiuk zaś jest osobą kojarzoną ze służbami.
Stowarzyszenie Dziennikarzy Prawicowych Po tym, jak "cały kraj widział film z Renatą", Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich zaapelowało do ludzi mediów o "niełączenie pracy dziennikarskiej z walką polityczną", która w przypadku "owsianych taśm", choć tego SDP w lakonicznym oświadczeniu już nie napisało, była ewidentna. Nie mniej i tak wywołało ono burzę w środowisku, że jak to, taki produkt śledczego dziennikarstwa (czytaj: uderzający w nielubiany PiS) może nie być "bezstronny". Piotr Walter, prezes TVN, napisał, że przyjęcie za dobrą monetę stanowiska SDP oznaczałoby "nałożenie mediom cenzury politycznej". Tomasz Lis z Polsatu natomiast rozszyfrował skrót SDP jako Stowarzyszenie Dziennikarzy Prawicowych, dając niedwuznacznie do zrozumienia, że jest ono stronnicze i je z ręki PiS.
Październik WSI 24 Milan Subotić, sekretarz programowy TVN, współpracował z WSI, a wcześniej z wojskowymi służbami PRL - wynika z ustaleń komisji weryfikacyjnej WSI. Subotić doradza przy akceptacji programów publicystycznych TVN. Jednym z nich jest program "Teraz My". Oficerem prowadzącym Suboticia był Konstanty Malejczyk, późniejszy szef WSI, a następnie współpracownik Andrzeja Leppera - napisała "Gazeta Polska" ("WSI na wizji", 3.10.2006). Tygodnik stwierdził też, że "postkomunistyczny rodowód" szefów TVN "nie ulega wątpliwości i daje o sobie znać w decydujących momentach". Czy nie mógł o sobie dać znać również w czasie prób obalenia rządu i demontażu koalicji? W każdym razie TVN 24, relacjonującą "na żywo" długo w nocy krajobraz po nagłośnieniu taśm Beger, na których miał się wyłożyć rząd, w tym konferencję prasową nieposiadającej się z oburzenia PO, zaczęto wdzięcznie nazywać WSI 24. Redaktor Piotr Stasiński z "Wyborczej" zapewniał, że za "aferą taśmową" na pewno nie stały służby, wszystkie pozostałe poważne media tak samo, czy jednak ktoś, kto nie jest w służbach, może takie rzeczy wiedzieć "na pewno"?
Moralność Kalego Jak TVN demaskował nadużycia w PiS, to było to lekarstwem dla demokracji i dla państwa, a jak media obnażyły przeszłość (?) Milana Suboticia, sekretarza programowego TVN, to już było źle i było to "deptanie godności człowieka" i była to "egzekucja bez procesu", jak napisali w oświadczeniu Katarzyna Kolenda-Zaleska, Grzegorz Kajdanowicz, Grzegorz Miecugow z TVN i Tomasz Lis z Polsatu. Gdy Samoobrona była potrzebna dziennikarzom TVN do okładania PiS, to była dobra, po czym wraz z reaktywacją koalicji stała się zła, bo jak długo PiS ma rząd większościowy, tak długo zagraża układowi. Na etapie owsianych taśm Samoobrona była dobra i uczciwa, a Beger obwołana prawie "sumieniem antykorupcyjnym" Sejmu, bo wyrzuconemu z rządu Lepperowi nie przeszkadzało wbijanie jeszcze większego klina między PiS a Samoobronę. Po czym, gdy Samoobrona poszła po rozum do głowy, jak dostała zimny prysznic w wyborach samorządowych i nie zamierzała opuszczać koalicji, stała się "zła".
Listopad Niegroźna KPP Portal "Dziennika" ujawnił nagranie z imprezy neofaszystów na Śląsku sprzed 2 lat, na której obecna była przyszła asystentka europosła Macieja Giertycha i członkini Młodzieży Wszechpolskiej, młodzieżowej przybudówki LPR. Fakty TVN ujawniły z kolei zdjęcie z 2002 r. z koncertu nazistowskiego zespołu w Lesznie, na którym poseł Wierzejski tańczy z fanami przypominającymi z wyglądu skinheadów. "Dziennikarze śledczy" nie zauważyli natomiast około dwudziestu skrajnie lewicowych ruchów w Polsce, w tym zarejestrowanej i działającej Komunistycznej Partii Polski, propagującej ideologię jeszcze bardziej zbrodniczego niż nazizm komunizmu, czego zabrania Konstytucja RP. Nagłośnienie "afery śląskiej" miało więc przede wszystkim na celu skompromitowanie koalicjanta PiS, na podobnej zasadzie jak niedługo potem rozdmuchanie przez "Wyborczą" seksafery.
Grudzień Anastazja P. IV RP Publikacją "Praca za seks" "Gazeta Wyborcza" nagłośniła skandal obyczajowy w partii Andrzeja Leppera. Po tym jednak, jak do akcji wkroczyła energicznie prokuratura, okazało się, że główna pokrzywdzona, ofiara molestowania, jest niewiarygodna, bo testy DNA wykluczyły, że ojcem dziecka Anety Krawczyk jest poseł Stanisław Łyżwiński. Media o seksaferze trąbiły od świtu do zmierzchu, a w TVN 24 był to temat wiodący przez kilka dni. Stacja dopiero spuściła z tonu, jak wyszło na to, że "ofiara molestowania" przypomina dawną Anastazję P., autorkę "Erotycznych immunitetów", która okazała się pospolitą oszustką wynajętą do brudnej roboty przez UOP.
Sami Swoi Press 2006 Dziennikarze TVN Tomasz Sekielski i Andrzej Morozowski zostali nagrodzeni tytułem Dziennikarza Roku przyznawanym od 10 lat przez miesięcznik "Press", a prowadzony przez nich program "Teraz My" został wyróżniony Grand Press w kategorii "news". Sekielski i Morozowski zostali Dziennikarzami Roku za "bezkompromisowe obnażanie buduarowych kulis polskiej polityki", to jest za taśmy Beger - co, jeśli już mowa o tropieniu nadużyć w kraju nierozliczonych kilkudziesięciu afer, było śmieszne, i w kategorii dziennikarstwa "obnażającego kulisy polityki" - to jakaś, co najwyżej, waga piórkowa. No ale przecież jak co roku tak i w tym zostali nagrodzeni ci rycerze czwartej władzy, którzy mieszczą się w ramach politycznej poprawności - to jest teraz atakują m.in. PiS.
Julia M. Jaskólska
Dzieci Suboticia Tomasz Sekielski i Andrzej Morozowski, autorzy programu "Teraz my!", zostali Dziennikarzami Roku - za "bezkompromisowe obnażanie buduarowych kulis polskiej polityki", to jest, ma się rozumieć, za nakręcenie filmu z Renatą Beger w roli głównej. Skoro dostali nagrodę Sekielski i Morozowski, to nagrodą miesięcznika "Press" powinni też zostać wyróżnieni dziennikarze z "Wyborczej" za zdecydowanie bardziej "bezkompromisowe obnażanie buduarowych kulis". Pech jednak chciał, że śledztwo dziennikarskie wydało owoc na łamach "GW" pt. "Praca za seks" dopiero w grudniu, gdy było za późno na zgłaszanie nominacji. Zapomniano też o Renacie Beger w kategorii Polska Mata Hari 2006, bez której "owsiane taśmy" by przecież nie powstały. "Sprawiedliwość powinna iść przed prawem" - skomentował decyzję o wyborze dwóch dziennikarzy na Dziennikarzy Roku redaktor naczelny "Press" Andrzej Skworz, uzasadniając złamanie regulaminu konkursu (stanowi on, że nagroda ta jest niepodzielna). Sytuacja była zatem "wyższej konieczności"... Patrząc na tę samą wciąż "śmietankę" i jej sukcesy na drodze utrwalania status quo, nie można nie przypomnieć sobie słów Jarosława Kaczyńskiego sprzed paru miesięcy, że "W Polsce tak naprawdę wolnych mediów nie ma. Jest pewien układ i dziennikarze, których pozycja jest bardzo trudna", po których podniósł się klangor aż pod niebo tych, których sytuacja... może być dopiero trudna. I stąd, zdaje się, to gorączkowe "obnażanie buduarowych kulis polskiej polityki".
Czerwone wstążeczki Na 10. jubileuszową galę wręczenia nagród Grand Press 2006 transmitowaną przez TVN 24 do hotelu InterContinental w Warszawie przybyli jak co roku sami swoi spod jednej światopoglądowej sztancy: Janina Paradowska, Monika Olejnik, Tomasz Lis, Anna Marszałek, Aleksander Smolar, Kamil Durczok, Jacek Żakowski. Można było odnieść wrażenie, jakby zebrała się jedna redakcja, uciemiężona i prześladowana przez reżim "Kaczorów". Z jednej strony high life, bo biba była w InterContinentalu, a z drugiej oblężona twierdza, w której mało brakowało, a byłe, obecne i przyszłe ofiary nagonki zaczęłyby sobie przypinać czerwone wstążeczki na znak protestu przeciwko "małpie w czerwonym".
Widmo "kaczyzmu" i żółta kartka Brakowało na gali posłanki Senyszyn, odkrywczyni "kaczyzmu", która przynajmniej zdiagnozowałaby barwnie, co i kto stanowi dziś zagrożenie dla wolności mediów, no ale laureaci też sobie jakoś poradzili. - Ta nagroda, te głosy różnych redakcji to dla nas opowiedzenie się po naszej stronie w tym konflikcie politycy - media, który rozgorzał po taśmach Renaty Beger (...). W momencie nagonki, jaka ruszyła przeciwko nam i całej stacji, byli po naszej stronie i bronili naszych racji - mówił Tomasz Sekielski. - Uważam, że to jest bardzo ważny sygnał dla polityków, ponieważ politycy rzucali się na dziennikarzy w tym roku niezwykle zajadle (pomijam nazywanie dziennikarzy małpami w czerwonym czy zielonym). (...) Jeżeli politycy będą się na nas rzucać, to potrafimy się obronić. To potwierdzenie, iż zarzuty wobec nas, że my, ujawniając prawdę o tym, jak zachowują się politycy, co robią, uprawiamy politykę, są kłamliwe. To żółta kartka pokazana politykom przez dziennikarzy - pogroził Andrzej Morozowski po odebraniu nagrody. Czyżby miały być już niedługo jakieś nowe taśmy z buduaru?
Równi i równiejsi Faktycznie, prezydent popełnił gafę, mówiąc o dziennikarce "małpa w czerwonym", ale znów nie takich rzeczy dopuszczali się jego poprzednicy. Lech Wałęsa też używał "małpy", między innymi pod adresem premiera Jana Olszewskiego, a Aleksander Kwaśniewski nawet nadużywał napojów wyskokowych. Gdzie byli dziennikarze śledczy, gdy dochodziło do pijackich ekscesów "prezydenta wszystkich Polaków" na forum międzynarodowym, jak wtedy, gdy upił się z Łukaszenką i pijany spotkał się z Polakami czy pijany owijał się polską flagą w siedzibie ONZ?
Ślepi na lewe oko? Wszystkie "poważne" i "bezkompromisowe" dziś w zwalczaniu PiS-owskiej władzy media przemilczały najbardziej skandaliczny pijacki wyczyn Kwaśniewskiego, gdy zataczał się w Charkowie na grobach pomordowanych przez NKWD oficerów Wojska Polskiego. A było tam 18 polskich dziennikarzy wysłanych m.in. przez "Rzeczpospolitą", największe rozgłośnie radiowe, stacje telewizje publiczne i komercyjne, łącznie z TVN i Polsatem, przez "Gazetę Wyborczą", BBC, Agence France Press. Ale jak przypomniała Teresa Kuczyńska w "Tygodniku Solidarność", "tylko dziennikarka BBC Maria Przełomiec przekazała relację o tym, jak zachowuje się prezydent. Za nią informację podało Radio Plus. Dopiero po pięciu dniach, kiedy tekst i zdjęcia ukazały się w tygodniku 'Gazeta Polska', podjął temat Tomasz Lis w Faktach TVN. Ale w złagodzonej formie: właściwie nie wiadomo, co tam się stało, było jakieś zamieszanie, państwo sami osądzą. I zaraz potem poproszono o komentarz ministra prezydenckiego Kalisza, który poinformował, że prezydent miał kłopoty z golenią i dlatego zataczał się przed grobami pomordowanych Polaków". Ten sam Tomasz Lis, któremu pięć dni zajęło poinformowanie, żeby nie poinformować o pijaństwie Kwaśniewskiego, został Dziennikarzem Roku w 1999 r., a teraz zajął drugie miejsce na liście nominowanych do tego tytułu, który jest nagrodą za profesjonalizm, promowanie światowych standardów pracy w mediach i przestrzeganie etycznych kanonów zawodu.
Dżentelmeni roku Szczególnym "profesjonalizmem" wykazali się zatem Sekielski i Morozowski w "Teraz my!" i zaprezentowali "światowe standardy" w potraktowaniu Jacka Kurskiego po tym, jak ujawniono, że Milan Subotić, do niedawna sekretarz programowy TVN, był najpierw agentem wojskówki w PRL, a ostatnio agentem WSI. No, ale poseł Kurski sam sobie zawinił, bo mówił zupełnie nie to, co chcieli usłyszeć: "Kiedy 'Solidarność' rozjeżdżano gąsienicami czołgów w latach 80., ludzi internowano, wyrzucano dziennikarzy z pracy, pan Milan Subotić został wprowadzony do dyrekcji programów informacyjnych, odpowiadał za wiadomości, stał za tymi wszystkimi propagandowymi prowokacjami, jak relacja z morderstwa ks. Jerzego Popiełuszki. Całą propagandę stanu wojennego przeżył (...). Razem z mafią pruszkowską [bawił się] w klubie 'Dekadent' w słynnej libacji - popijawie, po której musiał się pożegnać z Telewizją [Polską]. I taki człowiek, kompletnie skompromitowany, zostaje sekretarzem programowym telewizji TVN. To jest skandal, panowie. To jest hańba, jeżeli ktoś taki zostaje waszym nadzorcą i nadzoruje was w tego rodzaju prowokacjach przeciwko legalnemu rządowi Rzeczypospolitej. To jest po prostu skandal". Sekielski i Morozowski, którzy Kurskiego próbowali dosłownie wdeptać w ziemię i dali rzadki popis dziennikarstwa zaangażowanego, w bardzo osobliwy sposób później odpowiedzieli na ultimatum PiS, że jeśli swojego "gościa" nie przeproszą, to politycy Prawa i Sprawiedliwości nie będą przyjmować ich zaproszeń. Zamiast Kurskiego przeprosili... widzów za "formę rozmowy z Jackiem Kurskim".
Kanony buduarowe Zupełnie inaczej potrafili się znaleźć "pierwsi demaskatorzy buduarowych kulis polskiej polityki", gdy zaprosili do programu Anetę Krawczyk, niewiarygodną, jak się okazało, "bohaterkę" seksafer: słuchali grzecznie Anastazji P. IV RP, ale mówiła, co chcieli usłyszeć. Samoobrona miała zostać pogrążona, podobnie jak wcześniej żywcem pogrzebana LPR za "aferę ze swastyką w tle", by Jarosław Kaczyński stanął pod ścianą za to, z jakimi to indywiduami się zadaje. To jest, by doszło po pożarciu "przystawek" do wcześniejszych wyborów, przy czym po drodze znalazłyby się jeszcze w kampanii na pewno jakieś następne taśmy - i to lepiej przygotowane niż te Beger - żeby dobre notowania PiS się wreszcie skończyły. Bez względu na to, czy Subotić maczał palce w tej prowokacji z "polityczną korupcją", czy nie i czy to jedyny agent w TVN, jasno i tak dał znać o sobie, jak zawsze w kluczowych momentach, postkomunistyczny rodowód szefów TVN - afera taśmowa miała na celu wyautowanie rządu Jarosława Kaczyńskiego. Chodziło bezpośrednio o ujawnienie nazwisk dziennikarzy agentów w raporcie z likwidacji WSI?
Dziennikarskie kombo Suboticia I bez tej wiedzy jednak widać, że cały dziennikarski "mainstream" to i tak dzieci ideologiczne Milana Suboticia - te same schematy myślenia, interesy i obawy, a wśród nich np. haki. Jeśli ktoś pamięta, jaką rolę odegrali w czerwcu 1992 r., a teraz w demontowaniu koalicji i próbach obalenia rządu, to czym to się różni? Ano wystarczy wziąć "Wprost" z 1992 r. ze zdjęciem postarzonej twarzy premiera Olszewskiego i napisem "NIENAWIŚĆ" i numer "Newsweeka" z początku bieżącego roku ze zdjęciem twarzy prezydenta Kaczyńskiego i z napisem "OBSERWATOR MEDIÓW". Prawie to samo, ten sam patent na "zabicie gazetą".
Uwaga! Inwigilator mediów! Lech Kaczyński "podpadł" tym, przypomnę, że gdy był ministrem sprawiedliwości, pod koniec 2000 r. zostało wszczęte śledztwo w sprawie publikowanych w "Rzeczpospolitej" artykułów Anny Marszałek i Bertolda Kittela kompromitujących prawicowych polityków. Tytuł publikacji "Newsweeka": "Dziennikarze pod specjalnym nadzorem", pojawił się w ramach ostrzeżenia, że Kaczyńskich stać na inwigilowanie dziennikarzy i kneblowanie im ust. Faktyczną przyczyną wszczęcia śledztwa było jednak podejrzenie inspirowania "dziennikarzy śledczych" przez służby specjalne. "Pogłoski o takich związkach niektórych dziennikarzy krążyły od dawna, a wśród najczęściej wymienianych osób była właśnie Anna Marszałek, znana z dostępu do nieoficjalnych, często wręcz tajnych informacji (daleko idące przypuszczenia co do jej faktycznej roli jako agentki UOP wyraził sam minister Kaczyński, składając zeznanie w owym śledztwie)" - pisała "Nasza Polska" w marcu br.
"Major" Kittel i "śledcza" z UOP? Laureatem nagrody miesięcznika "Press" w kategorii "dziennikarstwo śledcze" został w tym roku tenże Bertold Kittel "pod specjalnym nadzorem" z "Rzeczpospolitej" - za cykl 11 artykułów pod tytułem "Prezes, któremu ufa minister", "ujawniający, że szef PZU Jaromir Netzel jest zamieszany w upadek firmy Drob-kartel, a przez lata współpracował z oskarżonym o malwersacje i pranie brudnych pieniędzy Jerzym B.". Netzel wystąpił przeciwko dziennikowi "Rzeczpospolita" i jej redaktorowi do prokuratury z zarzutem pomówienia, a oprócz tego w opublikowanym na łamach prasy płatnym ogłoszeniu oskarżył Kittela o związki ze służbami specjalnymi i działania lobbystyczne na zamówienie pewnych grup interesu, za co Kittel z kolei podał prezesa PZU do sądu.
Czy publikacje śledcze na temat Netzela nie okażą się tej samej próby co np. "Wojewoda w sieci" pisany w duecie z Anną Marszałek o wojewodzie Marku Kempskim w 2000 roku? Byłego szefa śląskiej "Solidarności", działającego na rzecz bezpieczeństwa ludzi i zwalczającego korupcję, duet śledczy oskarżył o zatrudnienie jako doradców biznesmenów, którzy wykorzystywali swoją pozycję do robienia ciemnych interesów. Marek Kempski uniósł się honorem, zrezygnował z urzędu, wycofał z polityki, po czym prokuratura nie potwierdziła zarzutów Marszałek i Kittela, a "Rzeczpospolita" przegrała proces wytoczony o oszczerstwo przez współpracowników byłego wojewody. Wkrótce potem Marszałek i Kittel oskarżyli ministra rządu Buzka Jerzego Widzyka o wybudowanie willi za pieniądze podejrzanego pochodzenia, po czym bardzo długo trwające śledztwo zarzutów nie potwierdziło, a willa okazała się skromnym segmentem. Niegramotność śledcza była wypadkiem przy pracy? W tym roku ujawniona została notatka Elżbiety Kruk, wówczas dyrektor gabinetu ministra sprawiedliwości Lecha Kaczyńskiego, z grudnia 2000 r.: "Pozyskałam informację, że dziennikarze 'Rzeczpospolitej' Anna Marszałek i Bertold Kittel otrzymali zlecenie wykorzystania mediów do wyeliminowania z życia politycznego trzech polityków: Marka Kempskiego, Jerzego Widzyka i Lecha Kaczyńskiego. Działania te prowadzone są w porozumieniu z UOP".
Przepustka do "salonu" W kategorii "wywiad" Grand Press otrzymał Szymon Hołownia za opublikowaną w "Rzeczpospolitej" rozmowę z teologiem ks. Jerzym Szymikiem "o sensie cierpienia oraz o tym, jak pomagać je znieść innym". Od laureatów Grand Press wymaga się oficjalnie, by materiał miał znaczenie dla opinii publicznej i zachowywał standardy etyczne dziennikarstwa. Jakże mógłby takich standardów etycznych nie spełniać, nikt by o tym nawet nie pomyślał, ktoś, kto specjalizuje się w "biskupich wojnach na górze" i okładaniu Radia Maryja, no i czy mogłoby kogoś takiego, obok kopaczy PiS, zabraknąć w "salonie"? "Nie da się dłużej ukrywać faktu, że z pompowanego zawzięcie przez ostatnie lata emocjonalnego balonu z napisem 'Radio Maryja' powoli uchodzi powietrze" - stwierdził Hołownia w "Rzeczpospolitej". "Grupa docelowa, którą ojciec Rydzyk precyzyjnie rozpoznał i przyciągnął do siebie na początku lat 90., za chwilę stanie się przecież - jeśli już nie jest - grupą wymierającą". Jako receptę na "problem Radia" wskazał... czynnik biologiczny. Tylko z jakimi to jest zgodne standardami? Białoruskimi? W tym światku jest to proste - Radio Maryja przełamało monopol układu w mediach, więc przepustką do "towarzystwa", a zatem "standardem", jest atakowanie rozgłośni, obok rządu PiS i prezydenta.
Kwaśniewszczyzna i etyczny kodeks BBC Piotr Walter, dając odpór głosom oburzenia m.in. Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, ocenił, że postępowanie autorów "Teraz my!" jest zgodne z kodeksem etycznym BBC, a celem nagłośnienia taśm Beger "oczyszczenie polskiej polityki ze zjawisk, które najdelikatniej można określić jako patologiczne". "Mamy nadzieję, że z publikacji 'Teraz my!' wnioski wyciągnie cały świat polityczny: i rządząca koalicja, i opozycja" - czytamy w komunikacie TVN. No ale i co się dziwić wyznawaniu takiej "etyki", skoro Mariusz Walter ocenił swego czasu Damę z Kuną, że "Trudno sobie wyobrazić lepszą pierwszą damę. Ta para nas reprezentuje bez zarzutu", a TVN po odejściu Kwaśniewskiego zaczęła pracować nad jego sfatygowanym wizerunkiem, szczególnie odkryciami komisji śledczych, a na zakończenie kadencji jeszcze ułaskawieniem Zbigniewa Sobotki. Do "kobiecej" stacji TVN Style trafiła Jolanta Kwaśniewska, w której następnie zaproponowano też posadę prezenterki - po uprzednim wypromowaniu w popularnym programie TVN "Taniec z gwiazdami" - córce byłego prezydenta Aleksandrze. Co, Kwaśniewski jest trzymany w odwodzie na wypadek, że któreś taśmy okażą się niewypałem? Julia M. Jaskólska
Dziennikarze i bezpieka W telewizyjnej Misji specjalnej wytoczono zarzuty współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa pod adresem kilku znanych dziennikarzy: nieżyjącego już Andrzeja Drawicza, Ireny Dziedzic, Daniela Passenta, Krzysztofa Teodora Toeplitza, Wojciecha Giełżyńskiego i Andrzeja Nierychło. O zarzutach wspomniano dzień później również w kilku dziennikach. Poza W. Giełżyńskim dziennikarze oskarżeni o współpracę z SB zaprzeczyli oskarżeniom. Szczególnie ostro zrobił to Daniel Passent. W prezentowanym szkicu chciałbym się skupić głównie na publicystycznej działalności autorów oskarżanych o współpracę z bezpieką, czekając na ewentualną weryfikację wysuwanych przeciw nim oskarżeń w oparciu o akta IPN.
Główny hamulcowy zmian w telewizji O ile wiem, to tylko w przypadku prezesa Komitetu ds. Radia i Telewizji za czasów rządu T. Mazowieckiego Andrzeja Drawicza wysuwano już dużo wcześniej zarzuty agenturalnej przeszłości. Pisano o nim jako TW ps. "Kowalski", "Zbigniew" już w "Gazecie Polskiej" z 1993 r. (nr 4) oraz w "Naszej Polsce" z 7 grudnia 1995 r. i 12 września 1996 roku. Według dziennikarzy powołujących się teraz na akta IPN-u, Andrzej Drawicz został zwerbowany do współpracy z bezpieką już w latach 50. Mianowany w miejsce J. Urbana we wrześniu 1989 r. na nowego szefa radia i telewizji Drawicz zrobił dosłownie wszystko dla zabicia nadziei na oczyszczenie telewizji i radia z ludzi partyjnego betonu. Stosując na ogromną skalę politykę "grubej kreski", zapewnił przetrwanie w publicznych mediach elektronicznych bardzo wielu osób skompromitowanych gorliwością w lansowaniu brudnej propagandy PRL. Dzięki niemu przetrwali nawet w radiu i telewizji liczni dziennikarze uczestniczący w najhaniebniejszych nagonkach na "Solidarność" w czasie stanu wojennego. Sam Drawicz należał również w swoim czasie do fanatycznych agitatorów na rzecz stalinizmu. Radośnie opiewał śmierć mieszczucha i konanie kapitalizmu (w wierszu publikowanym na łamach czasopisma "Wieś" w 1952 roku). Wypisywał prawdziwe peany na cześć czołowej prosowieckiej targowiczanki Wandy Wasilewskiej, "wsławionej" w 1939 r. publicznym wychwalaniem upadku "pańskiej Polski". W "Pokoleniu" z 12 października 1952 r. Drawicz pisał, komentując obraz przedstawionych w powieściach Wasilewskiej losów małej poleskiej wsi Olszyny: "(...) Polityka rządu sanacyjnego stworzyła między nimi a napływową ludnością polską mur nienawiści. Panowały wyzysk i ciemnota. Toteż wkroczenie Armii Czerwonej we wrześniu 1939 roku przyjęli olszyniacy z ogromnym entuzjazmem. Wyzwoleni od policyjnych pałek i ucisku, ocaleni przed hitlerowskimi bandytami, rozpoczynają nowe, lepsze życie (...) Książka (...) demaskuje przy tym z zawziętością i pasją urzędników i oficerów Andersa, obnaża mechanizmy zdrady, kierującej oddziały polskie w piaski Iranu zamiast na front Stalingradzki i rozpętującej powstanie w Warszawie dla swych brudnych, politycznych celów". Szczególnie haniebny był fakt, że to wszystko pisał syn wyższego urzędnika przedwojennego MSW, rozstrzelanego przez Rosjan w 1941 roku w Łucku na Wołyniu! Uprawianie serwilistycznej antypolskiej publicystyki łączył Drawicz ze "żmudną" pracą komunistycznego agitatora. Gorliwie objeżdżał różne regiony Mazowsza, by zaagitować chłopów do tworzenia spółdzielni produkcyjnych.
W latach 60. Drawicz był m.in. propagatorem "rozumnego konformizmu" na łamach "Radaru". Sądząc po jego agenturalnej przeszłości, ten "rozumny konformizm" interpretował w sposób nieograniczony. W 1988 roku opublikował ogromniasty artykuł atakujący pomarcową kampanię propagandową 1968 roku, zarzucając jej propagowanie "kryteriów rasistowskich" (por. "Tygodnik Powszechny" nr 14-15 z 1988 r.). Artykuł Drawicza należał do najbardziej tendencyjnych i zakłamanych tekstów o marcu 1968 r. Między innymi Drawicz całkowicie przemilczał fakt ówczesnego wzajemnego zderzenia się dwóch PZPR-owskich frakcji partyjnych. Ani zdaniem nie wspomniał o wcześniejszych błędach i świństwach żydowskiej frakcji w PZPR, o odpowiedzialności znacznej części Żydów komunistów za stalinizację Polski. Drawicz starał się zaakcentować rzekomą "wyjątkowość" marca 1968 r. i występujących wówczas partyjnych "egzekutorów", twierdząc, że nie mieli oni żadnych okoliczności łagodzących w postaci niewiedzy czy niepełnego zrozumienia tego, co czynili. Zupełnie inaczej było - według Drawicza - w przypadku stalinistów. Jak pisał Drawicz: "Ich [moczarowców - J.R.N.] poprzednicy w krzywdzeniu [czyli staliniści - J.R.N.] mogą przywoływać na swe usprawiedliwienie ideowe zaślepienie, wiarę w wyższe racje". Drawicz nie zająknął się nawet słowem o różnicy w skali krzywdzenia. O różnicy między zamordowaniem z zimną krwią przez ludzi Bermana, Różańskiego (Goldberga) i Fejgina tysięcy Polaków, a nagonką i zmuszeniem do wyjazdu wielu Żydów i Polaków żydowskiego pochodzenia. Drawicz pomijał również zasadnicze różnice pomiędzy różnymi grupami osób, które opuściły Polskę po marcu 1968 roku. Z jednej strony nagonka moczarowska dotknęła liczne osoby, najczęściej prostych ludzi, w pełni zintegrowanych z polskością i nagle padających ofiarą starcia gangów wewnątrzpartyjnych. Takich osób jak Klara Mirska, szlachetna Polka żydowskiego pochodzenia, która jeszcze 12 lat po wyemigrowaniu z Polski w 1968 roku pisała o Polakach z tkliwością, bez negatywnych uogólnień, stwierdzając w kontekście losu Żydów w II wojnie światowej, że "nie wie, czy w jakimkolwiek innym narodzie znalazłoby się tylu romantyków, tylu ludzi bez skazy, tylu aniołów, którzy by z takim poświęceniem, z takim lekceważeniem własnego życia tak ratowali obcych" (K. Mirska: "W cieniu wielkiego strachu", Paryż 1980, s. 457). I właśnie takie wielce sympatyczne dla Polaków świadectwa są konsekwentnie przemilczane przez ludzi ze skrajnego lobby filosemickiego. Wśród wyjeżdżających z Polski w 1968 r. była również grupa osób o innej, jakże odmiennej od K. Mirskiej postawie. To bardzo znacząca ilościowo grupa, złożona z dawnych stalinowskich krzywdzicieli, byłych oficerów bezpieki, informacji wojskowej, zaciekłych antypolskich politruków. Dla nich wszystkich pomarcowa czystka stała się głównie okazją do wyjazdu na doskonałe synekury na Zachodzie - jak komentował słynny żydowski intelektualista Leopold Tyrmand. O tej grupie pisałem już szeroko w cyklu "Nowe fałsze Grossa" na łamach "Naszego Dziennika". Po mianowaniu na szefa radia i telewizji za rządów Mazowieckiego Drawicz zrobił wszystko, co tylko było możliwe dla uratowania przed usunięciem z tych mediów osób nawet najbardziej skompromitowanych w czasie stanu wojennego i późniejszych nagonek jaruzelszczyzny. Znamienne pod tym względem jest świadectwo Andrzeja Wajdy, reżysera, tak mocno związanego z T. Mazowieckim, Unią Wolności i michnikowszczyzną. Otóż nawet Wajda oburzał się na wspomnienie totalnego oporu, jaki napotkał ze strony Drawicza, gdy wystąpił wobec niego z żądaniem usunięcia dawnych skompromitowanych twarzy z dzienników i programów politycznych telewizji. Według Wajdy, Drawicz "wszedł do Telewizji po to, by nic nie zmieniać, i tylko tak widział swoją rolę, uzgodnioną pewnie z Tadeuszem Mazowieckim". Wiedząc dziś o agenturalnej przeszłości Drawicza, rozumiemy, dlaczego miał takie opory przed usuwaniem kogokolwiek z ludzi komunistycznego "betonu". Co najlepsze, swą niechęć do jakichkolwiek głębszych zmian osobowych w telewizji Drawicz obłudnie tłumaczył rzekomym respektem wobec etyki chrześcijańskiej nakazującej unikania zemsty (por. tekst Drawicza w "Gazecie Wyborczej" z 30 stycznia 1990 r.). Drawicz konsekwentnie łączył swą niechęć do oczyszczenia mediów z blokowaniem ujawniania ciemnych plam z komunistycznej przeszłości w PRL i innych krajach tzw. obozu komunistycznego. Sam o tym mogłem się osobiście przekonać. W lecie 1989 r. opublikowałem na łamach "Kuriera Polskiego" artykuł szeroko przedstawiający projekty likwidowania w telewizji tzw. białych plam w historii. Występowałem tam z pomysłami pokazania filmów przedstawiających historię komunistycznego terroru i powstań przeciw komunizmowi (np. historii komunistycznych represji w Związku Sowieckim i tzw. krajach demokracji ludowej, powstań: w NRD 1953, Poznaniu 1956, na Węgrzech 1956, praskiej wiosny 1968 r.). Wkrótce po objęciu przez Drawicza funkcji szefa telewizji, jesienią 1989 r., udałem się do niego ze wspomnianym artykułem. Znaliśmy się od lat, przyjął mnie bardzo życzliwie i ciągle kiwał głową z aprobatą dla moich propozycji programów o zbrodniach komunizmu. Naiwnie przyjąłem to wszystko za dobrą monetę. Później okazało się, że Drawicz do końca swego urzędowania konsekwentnie blokował dostęp tego typu programów rozliczeniowych w telewizji, choć z łatwością można było ściągnąć z Zachodu niemało filmów dokumentujących komunistyczne zbrodnie. Blokując rozrachunki z przeszłością, Drawicz tym chętniej za to kontynuował tak silny już za prezesury J. Urbana zalew telewizji przez różne programy i filmy o tematyce żydowskiej, zalew nieproporcjonalny w stosunku do ich wartości merytorycznej i artystycznej. Między innymi za prezesury Drawicza urządzono telewizyjną superpromocję żydowskiego pisarza hochsztaplera Jerzego Kosińskiego, wysławianego ponad wszelką miarę. To również za prezesury Drawicza wprowadzono stałą audycję "Foksal 90", popularyzując w skali całej Polski i maksymalnie nagłaśniając marginalne pod względem faktycznego intelektualnego znaczenia środowisko warszawskiej "elitki", odbywające spotkania w lokalu SDP przy ul. Foksal.
Fanatyczny rusofil Na tle całej przeszłości A. Drawicza specjalnie nie dziwi to, że zdjął on ostatecznie przyłbicę w 1995 roku i otwarcie poparł Aleksandra Kwaśniewskiego w kampanii prezydenckiej (lizus Drawicz nazwał go nawet Aleksandrem Znaczącym). Wspaniałą symbiozę z komunistami Drawicz ukoronował zamieszczoną w "Gazecie Wyborczej" z 9-10 marca 1996 r. pochwałą Urbanowego "Nie" jako pisma "zdrowego ze względu na swe funkcje wentylacyjne", przydającego się do higieny, "żeby nie wszystko było nasycone kadzidłem". Największe szkody przynosiła jednak działalność Drawicza jako skrajnego rusofila z ogromną werwą atakującego na różnych łamach rzekomo "obrażających Rosjan" "oszołomów". Równocześnie starannie zafałszowywał obraz współczesnej Rosji, negując występowanie w niej jakichkolwiek zagrożeń dla Polski. Typową perełkę wśród rusofilskich wywodów Drawicza można było znaleźć w jego wywiadzie dla "Przeglądu Tygodniowego" z 12 grudnia 1993 roku. Drawicz stwierdzał tam: "My, Polacy, również ciągle uchodzimy w oczach Europy za szaleńców z błyskiem w oku, którzy rozdrapują swoje rany, skarżąc się jak bardzo zostaliśmy przez Rosjan skrzywdzeni. Żądamy szczególnego traktowania, bo wiele wycierpieliśmy. A komu to dzisiaj potrzebne (...). Z przykrością stwierdzam, że ja, Polak, żyjący w wolnej Polsce, jestem otoczony przez rodzaj psychozy. Dzieje się w tej chwili coś w rodzaju kampanii propagandowej, wyostrzającej elementy nowego rosyjskiego zagrożenia. Sądzę, że jest to wielki błąd psychologiczny, że w czasie kiedy otrzymaliśmy pierwszą w historii szansę ułożenia sobie stosunków z sąsiadami, na plan pierwszy wysunęły się nasze narodowe fobie (...). Nie sądzę, żeby Rosja musiała być ekspansywna, żeby zagrażała krajom ościennym". Porównajmy te słowa z dzisiejszą tak jawnie agresywną polityką Putina: barbarzyńskim podporządkowaniem Czeczenii, brutalnymi naciskami na Gruzję, ekonomicznymi szantażami wobec Polski, etc. Drawicz konsekwentnie występował ze skrajnymi atakami na polskie dążenia do pełnego uniezależnienia się od Rosji i wejścia do NATO. Piętnował je jako rzekomy wyraz "sarmackiej pychy, podbitej o kompleks nowej wyższości". I zalecał polskiej dyplomacji "bodaj minimalną chęć ustawienia się w roli pośrednika, bycia pomiędzy Wschodem i Zachodem", jakby to pośrednictwo było Rosji na cokolwiek potrzebne. W swym piętnowaniu "antyrosyjskich Polaków" śpieszących do NATO Drawicz doszedł do wyraźnego usatysfakcjonowania gniewnymi warknięciami Rosji pod adresem Polski, komentując: "(...) dostaliśmy solidnego prztyczka w nos. Niech znów będę antypatriotą: był on w pełni zasłużony" (por. tekst A. Drawicza we "Wprost" 5 grudnia 1993 r.). Ciekawe, czy Drawicz dlatego był tak serwilistycznie prorosyjski, dosłownie jadł Rosjanom z ręki, ponieważ w Moskwie wiedziano o jego agenturalnej przeszłości. Rusofilstwo Drawicza faktycznie nie miało żadnych granic. Do tego stopnia, że kiedy rozeszły się pogłoski, że Drawicz ma być ambasadorem Polski w Moskwie, "złośliwi mówili, że nie warto go tam wysyłać, gdyż jest sto razy lepszym ambasadorem Rosji w Warszawie" (por. tekst K. Czabańskiego w "Rzeczpospolitej" z 16-17 grudnia 1995 r.). Profesor Jerzy Robert Nowak
Urban proponował Waltera W 1983 r. rzecznik rządu Jerzy Urban proponował utworzenie nowego pionu do czarnej propagandy. Czołową rolę miał w nim odegrać Mariusz Walter, późniejszy współtwórca ITI Propaganda - czym była w czasach PRL, wie każdy, kto wtedy żył i działał w opozycji. Jak zauważa Grzegorz Majchrzak z IPN, Komitet Helsiński uznał, że pełniła ona funkcję represyjną. Czołową postacią propagandy był, szczególnie od momentu powstania "Solidarności", Jerzy Urban. Od chwili wybuchu stanu wojennego do takich działań włączono też wojsko i Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. W lutym 1983 r. Urban zaproponował utworzenie w resorcie gen. Czesława Kiszczaka specjalnego pionu służby propagandowej, który miał się zająć głównie programowaniem i realizacją "czarnej propagandy". Wśród trzech propagandzistów zaproponowanych MSW przez Urbana znalazł się Mariusz Walter, dziś członek rady nadzorczej TVN. Poufny list rzecznika prasowego rządu Jerzego Urbana do ministra spraw wewnętrznych gen. Czesława Kiszczaka datowany jest na 22 lutego 1983 roku. Publikuje go ostatni "Biuletyn Instytutu Pamięci Narodowej" w opracowaniu Grzegorza Majchrzaka "Towarzysz Urban proponuje". "Znaczna część politycznie ważnych w skali kraju przedsięwzięć polityczno-propagandowych ma związek z domeną działalności MSW" - argumentował Urban. W jego opinii, nowa komórka propagandowa miałaby mieć prawo "inicjatywy i koncypowania operacji". Tworzyłaby własne programy telewizyjne, radiowe, reportaże pisane, a także kompletowała dokumentację, którą potem "wykorzystywaliby dziennikarze pracujący w odpowiednich środkach masowego przekazu". Pion służby propagandowej miałby także inspirować teksty i materiały dziennikarskie oraz prowadzić "przemyślaną, zręczną i stałą kampanię na rzecz zmiany obrazu SB, MO i ZOMO w społeczeństwie". Na drodze do realizacji tych zadań propagandowych był jednak opór skostniałego kierownictwa MSW w kwestii zmiany organizacji resortu. To okazało się później barierą nie do pokonania. Jerzy Urban w swoim poufnym liście do gen. Czesława Kiszczaka stwierdzał, że decydujące znaczenie będzie mieć obsada kadrowa, ale zastrzegał, iż trudno będzie znaleźć dobrych dziennikarzy, którzy zdecydują się na przejście do MSW. Jednak zaproponował trzy kandydatury: Zbigniewa Reguckiego ("ryzykowna politycznie, bo usunięty obecnie z redaktora naczelnego 'Zdania' w Krakowie za tendencje rewizjonistyczne"), Ryszarda Kotowicza ("były sekretarz organizacyjny KW PZPR Nowy Sącz usunięty za wycieczkę członków aparatu KW połączoną z pijaństwem", ale mimo to proponowany przez Urbana na szefa pionu) i Mariusza Waltera. Dwie pierwsze kandydatury gen. Kiszczak z mety odrzucił, trzecia miała wymagać "bardzo starannego sprawdzenia". Tak naprawdę chodziło jednak o to, by taka komórka nie powstała. Oficjalnie argumentowano, że obawiano się, iż nie będzie to skuteczne rozwiązanie, że mogą być ujawniane tajemnice resortu, a w ogóle "nie było takiej potrzeby". W rzeczywistości, jak pisze Majchrzak, propozycja Urbana oznaczała przetasowania organizacyjne i kadrowe, czym nie byli zainteresowani wyżsi funkcjonariusze MSW.
Popierał go Jaruzelski Bez wątpienia ciekawostką sprawy opisywanej przez Majchrzaka i IPN jest rekomendowanie przez Urbana kandydatury Mariusza Waltera. Opis tej postaci budzi wiele pytań odnośnie do przeszłości współwłaściciela ITI, kilka lat temu oskarżanego m.in. o pracę dla wywiadu wojskowego, a ostatnio także o współpracę z WSI. Walter pracował w telewizji publicznej od 1963 roku. Był jednym z autorów bardzo popularnego programu "Turniej miast". Potem został redaktorem naczelnym "Studia 2" - programu rozrywkowo-publicystycznego, który według koncepcji ówczesnego prezesa Radiokomitetu Macieja Szczepańskiego miał stanowić element "PRL z ludzką twarzą". Walter odszedł z telewizji w 1982 roku. Parę lat temu w wywiadzie dla pisma "Eurovip" tłumaczył, że nie musiał odejść, że nikt go z telewizji nie wyrzucił. "Sam odszedłem. Miałem tzw. rozmowę weryfikacyjną, po której padł wniosek, że nie mogę pełnić żadnej funkcji kierowniczej. Jerzy Bajdor, który był przewodniczącym komisji weryfikacyjnej, napisał votum separatum" - mówił. Co o tym pisze Urban? Na początku zaznacza, że Walter nie nadaje się na kierownika tego pionu propagandy, ale na "główną siłę koncepcyjno-fachową". Potem są same peany na cześć Waltera - rzecznik rządu argumentował, że to "najzdolniejszy w ogóle redaktor telewizyjny w Polsce". "Przedstawia tow. Mieczysławowi Rakowskiemu i mnie sporo interesujących koncepcji ogólnopolitycznych i propagandowych" - zachwalał go Urban. Tłumaczył, że Walter znalazł się w konflikcie z grupą ludzi skupionych w Komitecie Zakładowym PZPR, że wysuwano wobec niego - całkiem niepotwierdzone - zarzuty o nadużycia finansowe i członkostwo w "Solidarności" ("zupełnie nieprawdziwe"). Urban pisał do Kiszczaka, iż Walter został pozytywnie zweryfikowany w 1982 r., ale sam usunął się z TV, nie chcąc, by dłużej go nękano. "Sprawę zna gen. Wojciech Jaruzelski. Dwukrotnie polecał przyjąć go na powrót do TV. Popiera ten pomysł także Mieczysław Rakowski..." - wyjaśniał rzecznik rządu. Urban napisał też Kiszczakowi, że Walter w chwili pisania listu pracował w firmie polonijnej, "gdzie robią wideo-kasety". Stwierdza, iż nie jest tą pracą usatysfakcjonowany, a materialnie też nie uznaje jej za dobrą. Ta firma polonijna należała do obecnego wspólnika Waltera, Jana Wejcherta, który zdobył przedstawicielstwo Hitachi na Polskę. Rok po odrzuceniu przez MSW propozycji Urbana powstała firma ITI, dziś właściciel grupy TVN, portalu Onet.pl i potentat na rynku mediów. Mikołaj Wójcik, Wojciech Wybranowski
Prawda w oczy kole Konfident komunistycznej bezpieki i peerelowskiego wywiadu pozywa "Nasz Dziennik" Właściciel telewizji Polsat Zygmunt Solorz-Żak wystąpił wczoraj do Sądu Okręgowego Warszawa Praga przeciwko wydawcy "Naszego Dziennika". Zdaniem Solorza, nasza gazeta artykułem "Solorz chętnie współpracował" naruszyła jego dobra osobiste. Na łamach "Naszego Dziennika" 17 listopada br. opublikowaliśmy informacje i dokumenty jednoznacznie wskazujące na fakt współpracy obecnego szefa Polsatu najpierw z komunistyczną Służbą Bezpieczeństwa, a następnie z peerelowskim wywiadem wojskowym i po 1989 r. - z Wojskowymi Służbami Informacyjnymi. Zygmunt Solorz-Żak domaga się stwierdzenia, że doszło do naruszenia jego dóbr osobistych, chce też przeprosin na łamach "Naszego Dziennika", a także "zasądzenia pewnej kwoty na cel społeczny" - poinformowała rzecznik prasowy Polsatu Katarzyna Wyszomirska. Dodała, że prezes Polsatu nie wyklucza też dochodzenia odszkodowania z tytułu utraconych korzyści majątkowych.
"Jednocześnie informuję, że przygotowywane są powództwa o ochronę moich dóbr osobistych przeciwko innym osobom, które dopuściły się podobnych naruszeń" - napisał Solorz-Żak w oświadczeniu przesłanym Polskiej Agencji Prasowej. Reakcja właściciela Telewizji Polsat to próba "zamknięcia ust" mediom, które dążąc do rozliczenia peerelowskiej przeszłości i moralnego napiętnowania konfidentów komunistycznego reżimu, ujawniły nazwiska osób pełniących dziś funkcje publiczne lub wykonujących zawód zaufania publicznego, które w przeszłości współpracowały ze Służbą Bezpieczeństwa lub wywiadem wojskowym PRL. 17 listopada br. na łamach "Naszego Dziennika" ujawniliśmy informacje i opublikowaliśmy dokumenty jednoznacznie wskazujące na związki Zygmunta Solorza ze służbami specjalnymi PRL oraz na korzyści, jakie z tytułu kolaboracji mógł odnosić obecny właściciel Polsatu. Wydrukowaliśmy wówczas kopię zobowiązania do współpracy z wojskowymi służbami specjalnymi PRL, które Solorz-Żak podpisał w październiku 1983 roku. "(...) W wyniku umowy Z. Solorz zobowiązuje się wykonywać w miarę możliwości zlecone mu przez Służbę Wywiadu PRL zadania dotyczące rozpoznania instytucji, organizacji i osób (...)" - głosi dokument, pod którym widnieje podpis właściciela Telewizji Polsat i Invest-Banku. Dokumenty, które wówczas ujawniliśmy, wskazują, że kolaborację z komunistycznymi służbami specjalnymi rozpoczął od bliskich kontaktów ze Służbą Bezpieczeństwa. Bez najmniejszych oporów podpisał zobowiązanie do współpracy. "(...) Ja, Zygmunt Solorz (Krok), zobowiązuję się zachować w tajemnicy fakt współpracy z oficerem SB. Zobowiązuję się wykonywać ustalone ze mną polecenia. Informacje będę podpisywać 'Zegarek' " - napisał Solorz w deklaracji z podpisem "Zygmunt Krok". W okresie PRL używał również nazwiska Krok.
Na nowych zasadach 18 października 1983 r. Solorz został przejęty przez Służbę Wywiadu PRL. W dokumencie oznaczonym sygnaturą "tajne specjalnego znaczenia" ponownie zobowiązał się do ścisłej współpracy ze służbami specjalnymi. Zmieniły się jednak zasady - przybrał pseudonim "ZEG" i otrzymał zapewnienie o finansowych świadczeniach wypłacanych mu w zamian za przekazywane informacje. "Służba Wywiadu PRL w przekonaniu, że p. Z. Solorz będzie lojalnie i z zaangażowaniem realizował postawione przed nim zadania, zobowiązuje się do: szkolenia i instruowania w zakresie niezbędnym do realizacji zadań, refundowania kosztów finansowych poniesionych w związku z realizacją zadań oraz wynagradzania w formie premii, których wysokość uzależniona będzie od wartości przekazywanych informacji, zachowania ze swej strony pełnej konspiracji faktu współpracy (...)" - napisano w dokumencie podpisanym przez Solorza i przedstawiciela Służby Wywiadu PRL.
Agenci specjalnego znaczenia Zdaniem naszych informatorów, po 1989 r. Solorz został przejęty przez Wojskowe Służby Informacyjne. Członkowie sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych, którzy mieli już możliwość zapoznania się z zawartością raportu z likwidacji WSI i z którymi rozmawialiśmy na ten temat, podobnie jak osoby związane obecnie ze służbami specjalnymi, nie mają cienia wątpliwości - agenci WSI umocowani w mediach uważani byli przez kierownictwo tej służby za "agentów specjalnego znaczenia". Część dziennikarzy, którzy współpracowali z WSI, uważana była wręcz za idealnych agentów. Wśród nich pojawia się Krzysztof Mroziewicz z "Polityki", o którego agenturalnej przeszłości jako pierwszy napisał "Nasz Dziennik". Jednak nie bez znaczenia dla wojskowego wywiadu zarówno w PRL, jak i w III RP byli również właśnie Zygmunt Solorz i Milan Subotić, o którego agenturalnych powiązaniach napisała pierwsza "Gazeta Polska". Co oczywiste, Solorz zaprzecza swoim bliskim kontaktom czy to z peerelowskimi służbami specjalnymi, czy to z WSI. To akurat nie dziwi - podobnie współpracy z WSI wypierają się również członkowie zarządu Polsatu. Tymczasem przed kilkunastoma dniami "Rzeczpospolita" poinformowała, opierając się na danych pochodzących z sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych, iż sprawozdanie z likwidacji WSI zawiera nazwiska członków zarządu Polsatu, którzy mieli współpracować ze służbami. Reakcja Solorza, Mroziewicza czy Suboticia na publikacje ujawniające ich kompromitującą przeszłość, współpracę ze służbami specjalnymi zbrodniczego reżimu komunistycznego czy dyspozycyjność wobec WSI to swoiste "zawracanie kijem Wisły". Sejm bowiem w minionym tygodniu przyjął projekt nowelizacji ustaw powołujących nowe służby wywiadowcze i pozwalających prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu na ujawnienie raportu komisji likwidacyjnej WSI. Oznacza to, że nazwiska i zakres działalności osób kolaborujących z peerelowskim wywiadem czy WSI będą znane opinii publicznej najpóźniej do końca stycznia przyszłego roku. Wojciech Wybranowski
Niszczyciele patriotyzmu Wydawana przez niemiecki Axel Springer gazeta "Dziennik" początkowo odznaczała się in plus odejściem od lewicowo-liberalnej linii dominującej w większości mediów. Nie dołączała do chóru agresywnych napaści na rządy PiS, przeciwnie, zamieszczała dość obiektywne oceny PiS i PO, szeroko pisała o patologicznym "układzie" w III RP, o inwigilacji prawicy. Ostro polemizowała z "Gazetą Wyborczą". Co więcej, naczelny "Dziennika" Robert Krasowski nazwał nawet "Wyborczą" brukowcem. Miewał "Dziennik" swoje słabsze strony, np. niekiedy niezbyt wyważone teksty o sprawach Kościoła czy czasami wręcz żenujące felietony Pilcha, przejętego od postkomunistycznej "Polityki". Zasadniczo wyglądało jednak na to, że "Dziennik" stara się zajmować pozycję centrową wśród mediów prasowych. Na łamach "Dziennika" nagłaśniano kilka autentycznych autorytetów intelektualnych, dalekich od kosmopolitycznej elitki, m.in. prof. Zdzisława Krasnodębskiego, prof. Andrzeja Nowaka, prof. Andrzeja Zybertowicza, prof. Ryszarda Legutkę, kompozytora Wojciecha Kilara. Z przyjemnością czytało się odbiegające od wzorca "poprawności politycznej" teksty Macieja Rybińskiego, Michała Karnowskiego, Piotra Skwiecińskiego, Rafała Matyi, naczelnego redaktora "Dziennika" Roberta Krasowskiego czy jego zastępcy Cezarego Michalskiego. Na tym tle tym bardziej szokujące i oburzające były pierwsze artykuły z rozpoczętego na łamach "Dziennika" cyklu "Czy Polska jest sexy?". Pozycje te ohydnie zniesławiały Polskę i Polaków, wyrażały obrzydzenie do wszystkiego, co polskie, stanowiąc swoistą kwintesencję jadowitego antypolonizmu. Szczególnie szokował fakt, że tego typu atakujące Polskę i Polaków teksty były upowszechniane na łamach gazety wydawanej w Polsce przez niemieckiego właściciela. Każe to tym bardziej zastanowić się nad intencjami, które wpłynęły na publikowanie pierwszych skrajnie polonofobicznych pozycji wspomnianego cyklu.
Antypolskie fobie Znamienny był fakt, że cykl w "Dzienniku" otwarto tekstem Wojciecha Kuczoka, autora osławionej książki "Gnój". Książka ta przesycona była skrajnie uczernionymi obrazami Polski i Polaków, za co tym chętniej nagrodzono ją Nagrodą Nike, której jury związane jest z "Gazetą Wyborczą". Sam Kuczok niejednokrotnie publicznie dawał upust poglądom w stylu najskrajniejszego nihilizmu narodowego. Na przykład w wypowiedzi dla postkomunistycznego "Przeglądu" z 18 lipca 2004 r. stwierdzał z emfazą: "(...) Coraz bardziej obecna Polska przestaje być moim krajem (...) w tej chwili nasz kraj przypomina bardziej dom wariatów". Publikowany w "Dzienniku" z 14 listopada 2006 r. tekst Kuczoka to wierne odzwierciedlenie jego zajadłych antynarodowych uprzedzeń. Kuczok postarał się o danie maksymalnego wyrazu swym fobiom względem Polski, Kościoła i rządów PiS. Negatywnym bohaterem swego tekstu uczynił Mariana Polskę. Jego ulubioną lekturą jest poczet królów polskich, ulubionymi daniami bigos i schabowy, a za największą zniewagę uznałby nazwanie go gejem. Kuczok z werwą atakuje ideę IV Rzeczypospolitej, pisząc: "Jeśli III RP spolaryzowała się na Polskę A (obóz tych, którzy skorzystali) i Polskę B (obóz tych, których wykorzystano), to obecna miesza wszystkich z tym samym błotem, dając w efekcie Polskę be. Czyli kraj w złym guście. Kraj zniesmaczony. Kraj resentymentu. Wyobraźmy sobie, że naprzeciw naszych drzwi zamieszkał nagle jakiś chamowaty awanturnik i zaczął się panoszyć (...). Tak mniej więcej wygląda teraz życie publiczne i polityka w Polsce (...). W każdym razie nadzieja, że go spokojnie przeczekamy, jest płonna; awanturnik uzna tylko prawo pięści silniejszej niż własna. Takoż i ludzie z Polski wyjeżdżają, bo pojęli, że przeczekanie IV RP mogłoby trwać zbyt długo; wolą przeczekiwać ją w oddali".
Chyba aż nadto wymowne są te stwierdzenia. Dla pana Kuczoka rządy PiS to rządy "chamowatego awanturnika", którego trudno przeczekać, i dlatego trzeba wynosić się z tego kraju. Dalej widzimy u Kuczoka kolejne napaści na polityków PiS, oskarżenia, że politycy ci oszołomieni swą misją anektują kolejne przestrzenie życia publicznego. Kuczok twierdzi: "Misjonarze polskiej prawicy, odkąd sprawują rządy, stali się terrorystami ducha". Nieco dalej zaś pisze: "Szczególnie paskudne jest to, że szlachetne uczucie patriotyzmu i dumy narodowej zawłaszczyli ludzie 'odrażający, brudni, źli'". I dalej: "Jarmarczność, czy lepiej, odpustowość tej wersji miłości do ojczyzny, zbiegła się z nieszczęśliwą aparycją i warunkami głosowymi naszych Pierwszych Oratorów - w efekcie powrócił w dwójnasób gomułkowski 'efekt gnoma' (...)". Piętnując "sobowtórów na czele państwa", Kuczok użala się, że: "Za nimi stoją przecież armie podobnych indywiduuów". Stąd - akcentuje Kuczok: "Ucieka więc lud, emigruje. Może i zgodziłby się na zarobki mniejsze, byle z domu nie musieć wyjeżdżać, no, ale skoro w domu zdzierżyć nie można, bo jeno kłótnie i plwanie, za to krucyfiks na każdej ścianie (...) A dajcież wy mi spokój z tym Polską".
Szkalowanie narodowej historii 15 listopada żałosną diagnozę Kuczoka wsparł na łamach "Dziennika" inny pisarz Stefan Chwin w tekście "Pogardzani, ponurzy, obrażeni". Swój atak na współczesną Polskę i Polaków Chwin poparł niegodnymi, wręcz podłymi brechtami na temat polskiej historii. O armii polskiej, która heroicznie broniła w 1939 roku II Rzeczypospolitej, osamotniona, zdradzona przez sojuszników, napisał: "(...) niby-armia, którą rozbito w dwa tygodnie". Użył więc zwrotu godnego osławionych propagandystów z kręgu Mołotowa i Ribbentropa. Ze wzgardą pisał o warszawskich powstańcach - "chłopcach z 'Parasola', którzy w pamiętne sierpniowe dni ściągnęli na Warszawę krwawą łaźnię". Trudno w tym kontekście dziwić się oburzeniu wyrażonemu w publikowanym 17 listopada w "Dzienniku" liście Wojciecha Wielgoszewskiego z Torunia pt. "Pogarda nie na miejscu". Wielgoszewski stwierdził m.in.: "Słowa o 'niby-armii, którą rozbito w dwa tygodnie', są krzywdzące dla jej dowódców i żołnierzy, a w dodatku powielają stereotyp ugruntowany przez hitlerowską i stalinowską propagandę. Uwaga o 'chłopcach z 'Parasola', którzy w pamiętne sierpniowe dni ściągnęli na Warszawę krwawą łaźnię', świadczy o nonszalanckim podejściu do naszej historii (...) i obraża pamięć jej bohaterów. To nie tylko kwestia prawdy historycznej, to także kwestia smaku". Powróćmy jednak do samego tekstu Stefana Chwina. Czytamy tam m.in.: "Od listopada do maja krajobraz polski sączy prawdziwie depresyjne trucizny i nie zmienią tego nawet najbardziej olśniewające mazurki Chopina, serial 'M jak miłość' czy Polski Papież w każdym domu (...). Estetyczna aura polskiego życia codziennego (...) naród kurtkowców, szalikowców, bereciarek, kłębiący się w przejściach dresowaty lud z lumpeksu, który siebie samego nie cierpi, bo wie, że jest pogardzany i sam sobą pogardza, przekonany przy tym głęboko, że winę za wszystko ponoszą podli inteligenci, agenci i aferzyści - ta aura w odczuciu wielu ludzi prawdziwie jest odpychająca". Dalej Chwin przypuszcza atak na "Polskę wiecznie szerzącego się patriotycznego gniewu, polowania na złodziei, agentów, aferzystów. Polskę rozdrażnioną, napiętą, obrażoną, ściśniętą krawatem, sutanną, mundurem (...)". Jak widzimy, Chwinowi bardzo przeszkadzają berety i sutanny, demaskowanie aferzystów, którzy tak długo przez kilkanaście lat byli bezkarni dzięki tolerancji ludzi z takich łże-elit jak panowie Kuczok i Chwin. Na ich nieszczęście dziś widać wyraźnie, że dążące do IV Rzeczypospolitej siły nie chcą zatrzymać się na swej drodze. Dowodem tego jest chociażby świeże ujawnienie w "Misji specjalnej" agenturalnej przeszłości Solorza, szefa Polsatu, stacji telewizyjnej tak mocno obok TVN zaangażowanej w przeciwdziałanie głębokim dekomunizacyjnym i lustracyjnym zmianom. Rzecz znamienna, Chwin, publikujący na łamach wydawanego przez Niemców "Dziennika", oburza się na wycofanie przez Polaków eksponatów z wystawy o wysiedleniach, zainicjowanej przez osławioną polakofobkę Erikę Steinbach. Chwin pisze o "okropnej Polsce", "w której panicznie wycofuje się polskie eksponaty z niemieckiej wystawy po tym, jak władza tupnęła nogą". Polski pisarz w obronie antypolskiej składanki Steinbach?! Bezwstyd!
Nadzieje na wymarcie "polskiej prowincji" Kuczokowi i Chwinowi z werwą wtóruje inny pisarz Andrzej Stasiuk. Ten już parę lat temu "wsławił się" ohydnym "donosem na Polskę", antypolskim paszkwilem drukowanym w szczególnie odpowiednim miejscu - w Niemczech. Teraz na łamach wydawanego przez Niemców springerowskiego "Dziennika" wydrukował 16 listopada tekst ziejący pogardą dla Polski, kraju, w którym żyje, pod wymownym tytułem: "Nic tu nie zrobisz, nic się nie uda". Stasiuk pisze tam m.in. zdania, które na pewno bardzo przypadną do gustu niektórym szowinistycznym środowiskom niemieckim, marzącym o całkowitym wyludnieniu i odprzemysłowieniu Polski, a potem zamienieniu jej w wielkie turystyczne tereny odpoczynku dla übermenschów z Niemiec. Stasiuk pisze wprost bez żenady: "Żyję na polskiej prowincji dwadzieścia lat, i widzę jedno: polska prowincja mogłaby w całości wsiąść na czarodziejski dywan i poszybować sobie we wszechświatową przestrzeń, i nareszcie problem zostałby rozwiązany. Zostałaby Warszawa jako drugi po Paryżu pępek Europy oraz Kraków jako kulturalna stolica tejże. Reszty mogłoby nie być. Reszta nikogo nie obchodzi. Trzeba tylko spokojnie czekać, aż ludność wymrze, wyemigruje i założy się na wyludnionych ziemiach tereny rekreacyjne, trasy dla off-road i poligony do paintballu.No więc niech jadą. Niech jadą najsprytniejsi, najcwansi, najobrotniejsi, ci obdarzeni wyobraźnią, siłą, bezczelnością i odwagą. Jestem za. Reszta będzie spokojnie wymierać. Najpierw wymrą wsie, potem miasta i miasteczka. Okna zabije się deskami jak na południu Albanii przy greckiej granicy".
Antykościelne obsesje Kolejny, czwarty odcinek z cyklu w "Dzienniku" z 17 listopada przyniósł artykuł filozof Agaty Bielik-Robson, prezentujący ponury obraz Polski jako kraju, w którym "tradycyjne republikańskie cnoty męskie znalazły się w niemal całkowitym zaniku, w kraju bardzo niemęskich mężczyzn i wyzutych z męstwa polityków", "absolutnego punktu zero męskich cnót". Towarzyszyć temu ma, według Bielik-Robson - przedstawiona przez nią, rzekomo rządząca Polską "koalicja matron i księży". Koalicję tę nazywa "upiornym sojuszem" i wini ją już za wszystko, a w szczególności za "zmowę aseksualności", wciąż atakując "księży i sekundujące im stare kobiety". Trudno nie dziwić się kreślonym przez Bielik-Robson przedziwnym fantasmagoriom, mającym wyrazić jej skrajne uprzedzenia do Kościoła i kobiet starszych generacji.
Protesty czytelników Na szczęście większość czytelników "Dziennika" wyraźnie nie podziela osądów autorów - pseudoEuropejczyków, pełnych pogardy dla Polski i Polaków. Świadczy o tym najwyraźniej wymowa zdecydowanej większości listów nadesłanych do "Dziennika" w związku z omawianą pseudodebatą. Cytowałem już jeden z nich w kontekście ataku Chwina na polską armię z 1939 r. i na powstańców warszawskich. Zacytuję teraz kilka innych listów. W numerze "Dziennika" z 17 listopada czytamy pełen oburzenia list historyk sztuki Beaty Makowskiej pt. "Kuczok czuje się w Polsce sterroryzowany, a ja nie". Pani Makowska pisze wprost, że po tekście Kuczoka "poczułam się tak, jakby ktoś wylał na mnie kubeł gnoju". Piętnując wyraźne wybielanie przez Kuczoka III RP i jej architektów typu Jaruzelski, Kiszczak czy Kwaśniewski, Makowska pisze: "Ja nie przeczekuję IV RP. Ja na nią od kilkunastu lat czekałam (...). Oskarża Pan polityków PiS o wszelkie możliwe zbrodnie i uzurpacje, wśród których wskazuje Pan m.in. na 'oszołomienie misją', nawet 'terroryzm ducha'. Pisze Pan o 'odrażających, złych', wszędzie widzi Pan krucyfiksy, słyszy jeno 'kłótnie i plwania' (...). Czy to nie Pan właśnie ów terroryzm ducha próbuje uprawiać, wypisując takie - pardon - brednie?". Piętnuje przytłaczająco ponury obraz Polski, kreślony w "Dzienniku", również autorka innego listu Anna Tocka, pytając, co sami autorzy tekstów zrobili, aby Polskę zmienić? Zdaniem autorki listu: "Z każdym pokoleniem Polska odradza się na nowo". Przeciwstawiając się szerzeniu obrazu totalnej pustki i beznadziejności, Tocka pisze: "Podaję dłoń mojej Polsce". Z kolei Karen w e-mailu do redakcji "Dziennika" zadaje pytanie do Kuczoka, czy "chodziło mu o to, by ośmieszyć polski katolicyzm?". Ostro polemizował ze spotwarzającymi Polskę i Polaków tekstami w "Dzienniku" również Jacek Murenia, przypominając o odpowiedzialności tych, którzy wcześniej rządząc Polską, skazali ludzi na beznadziejne warunki bytowania. Murenia apeluje również, by przypomniano sobie o tym, że za tablicą "Warszawa" jest ciągle ten sam kraj. 17 listopada, po czwartym z kolei przyczerniającym obraz Polski tekście z cyklu "Dziennika", poddałem ten cykl bardzo ostrej krytyce w audycji Aktualności dnia Radia Maryja. Przeważającą część użytych wówczas argumentów przytoczyłem teraz w "Naszym Dzienniku". Poza krytyką tekstów Kuczoka, Chwina i Stasiuka odniosłem się krytycznie również do zapowiedzianego przez "Dziennik" tekstu Manueli Gretkowskiej. Z góry wyraziłem obawy co do treści, jakie mogą znaleźć się w artykule znanej ze skandalizowania pisarki. Wyraziłem również nadzieję, że kierujący "Dziennikiem" redaktorzy Krasowski i Michalski, znani skądinąd z wielu rzeczowych tekstów, zrozumieją w końcu, że ich gazeta popełniła coś niedopuszczalnego, zamieszczając taką porcję tekstów szkalujących Polskę i Polaków. Apelowałem: "Czas najwyższy, aby odcięli się od tego festiwalu zniesławień i pomówień wobec Polski i Polaków". Rzecz ciekawa, że w kolejnym numerze "Dziennika", i to tym ważniejszym, bo wydawanym na sobotę i niedzielę, nagle zabrakło jakiegokolwiek tekstu z omawianego cyklu, chociaż do tej pory ukazywał się on nieprzerwanie przez kolejne cztery dni. Czyżby w redakcji "Dziennika" ostatecznie uznano, że dotychczas publikowane artykuły przynoszą bardzo dużą szkodę wizerunkowi gazety, ustawiając ją na pozycjach antypolskich i antykatolickich? Przypuszczalnie do takiej rewaluacji doprowadziła redakcję lektura zdecydowanej większości listów od czytelników, ostro krytykujących wymowę cyklu. Być może swój wpływ miały również i argumenty z mego obszernego, bardzo krytycznego wystąpienia w Radiu Maryja. Dopiero po dwudniowej przerwie - 20 listopada znowu powrócono do cyklu, zamieszczając tym razem dwa teksty: infantylnie atakujący Polskę artykuł Gretkowskiej i pierwszy stanowczo występujący w obronie Polski szkic poety Wojciecha Wencla oraz dużą porcję listów, w przeważającej mierze krytykujących autorów szkalujących Polskę. Jak przewidywałem, Gretkowska "zabłysnęła" kolejnym karykaturalnym obrazem Polski i Polaków w tekście pt. "Polska - atrakcyjność kartofla". W ocenie Gretkowskiej rzekomo: "Młodzi duszą się w gorsecie katolicyzmu i przekonania, że ojczyzna to zbiorowy obowiązek". Ze szczególną werwą Gretkowska piętnowała jako rzekomo dominujące cechy Polaków: niechęć do seksu i antysemityzm (!!!). Głównym postulowanym lekiem na te "polskie choroby" miałoby stać się, według niej, wyzwolenie seksualne, które doprowadzi do "cielesno-duchowej unii, erotycznego połączenia Wschodu i Zachodu".
Przeciw "mędrcom" oczerniającym Polskę Obok skrajnie infantylnych "przemyśleń" Gretkowskiej tym razem w "Dzienniku" ukazał się jednak pierwszy sensowniejszy tekst referowanego cyklu - szkic poety Wojciecha Wencla: "Polska - zjawiskowa piękność". Autor od razu odciął się od dotychczasowego tonu debaty w "Dzienniku", twierdząc, że portretuje ona Polaków jako wymyślony kraj "37 milionów barbarzyńców" i "1,5 miliona wysublimowanych intelektualistów". Wencel wyszydzał kreślony przez "mędrców" obraz Polski, rzekomo zdominowanej przez "motłoch" i rządzonej przez ludzi "odrażających, brudnych, złych". Ostro sprzeciwiał się intelektualistom, "obrażającym się na rzeczywistość dzisiejszej Polski" i wstydzącym się za miliony, kreślącym skrajnie karykaturalny obraz polskiej prowincji, ciągłemu pomniejszaniu Polski i Polaków, szerzeniu pełnych uprzedzeń sądów o rzekomym "polskim nacjonalizmie, antysemityzmie, ksenofobii, obskurantyzmie religijnym". Akcentował, że właśnie na prowincji polskiej można znaleźć "życie piękne, pełne miłości i pracy, nadziei i siły, przywiązania do własnej małej ojczyzny i zdrowego patriotyzmu". Podkreślał, że: "Na tle europejskich narodów Polacy jawią się jako nacja wyjątkowa, bo wciąż zdolna do heroizmu". Sprzeciwiając się dalekim od prawdy negatywnym uogólnieniom, snutym przez różne "autorytety", Wencel pisał: "Na szczęście dziś w dobie zmierzchu wielkich idei młodzi nie chcą już słuchać mędrców, bo mają własne doświadczenia". Jednoznacznie krytyczną wymowę wobec kolejnych antypatriotycznych wynurzeń w "Dzienniku" miała przeważająca część listów od czytelników, publikowanych w "Dzienniku" 20 listopada. Można by się było podpisać obiema rękami np. pod listem czytelniczki Ewy Zachary, która z ogromną pasją wystąpiła w obronie zniesławianych w "Dzienniku" Polaków i Polski. Jak pisała Ewa Zachara: "Zwykli Polacy, o których z taką pogardą piszą panowie Kuczok, Stasiuk i Chwin, zawsze byli na miejscu: i w kolejce po papier toaletowy, i w stoczni, kopalni, hucie, i przy łóżkach polowych po 1989 roku, i wreszcie na ulicach Polski i Rzymu, kiedy umierał Papież. Kiedy zwykli obywatele pracują i kombinują, nasze 'elity' chwalą prywatyzację, wolny rynek, tolerancję, każą zapominać krzywdy, nie dodają tylko, że prywatyzacja jest dla wybranych i ułożonych przy Okrągłym Stole sił przypadkowo związanych z dawnym totalnym aparatem i ich konfidentami, wolny rynek zaś oznacza 'człowieku, radź sobie sam', a tolerancja jest tylko dla gejów, bo 'artysta' może w tym ciemnym narodzie sprofanować krzyż, bo zaścianek ma religijne fobie (...). Polacy wyjeżdżają, bo za granicą mogą lepiej zarobić, ale także dlatego że przez ostatnie 17 lat nawarstwiały się wielkie problemy społeczne, gospodarcze i moralne. Jeśli uda się wreszcie przeprowadzić lustrację i dekomunizację, jeśli uda się choć trochę oczyścić państwo i usprawnić sądownictwo, to będzie to wielki sukces Polaków. Ja jestem dumna z Polski, to kraj, w którym żyją w przeważającej mierze dzielni i rozsądni ludzie, to kraj tolerancyjny, ale szanujący wiarę i wartości. Młodzi zarobią i wrócą, może nawet nauczymy Europę prawdziwej tolerancji nie tylko dla gejów, pokażemy, jak ważna jest wiara w Boga i wierność zasadom". Bardzo podobny w wymowie był list innego czytelnika - Jacka Bryka z Katowic. Pisał on m.in.: "Przy czytaniu tekstów na temat 'Czy Polska jest sexy?' wnioski nasuwają się same: autorzy nie lubią Polski, przebywają tu z niewiadomego powodu. Nie zmienili klimatu mimo otwarcia granicy i dziejącej się im krzywdy. Polska jest niestety doskonałym azylem dla pasożytów, którzy lubią żyć na cudzy koszt i jeszcze sobie ponarzekać, że dzieje się im krzywda". Inny czytelnik - Paweł Lech z Poznania pisał o radości, jaką odczuł, wracając do Ojczyzny po długim pobycie za granicą. Jak pisał, cieszył się, że wrócił do siebie, bo Polska to Matka, a "o Matce nie mówi się źle, jak głosi jedno z przykazań Związku Polaków w Niemczech". Jakże wymowny był ten kontrast między pełnymi patriotyzmu i zdrowego rozsądku przemyśleniami zwykłych czytelników a antypolskimi fobiami "mędrców", którzy z taką żółcią pisali teksty do "Dziennika".
Trzeba polubić polskość! Debata w "Dzienniku", rozpoczęta od wściekłych ataków na "odrażających i złych" Polaków, i na samą Polskę, pod wyraźnym naciskiem czytelników zaczęła zmieniać ton. 21 listopada gazeta opublikowała tekst pisarza i dramaturga Wojciecha Tomczyka pt. "Dobrze obudzić się Polakiem". Tomczyk jednoznacznie sprzeciwił się ciągłemu nagłaśnianiu atakujących Polaków zarzutów o naszym rzekomym nacjonalizmie i nietolerancji, nieudacznictwu, a tym bardziej sprzedawaniu takiego "Polaków Portretu Własnego" Europie. Pisał: "Polak może wyjechać z Polski, ale z Polaka wydostać się nie ma szans. Nie ucieknie, nie pozbędzie się genu polskości. Ale też z drugiej strony, po jakie licho miałby się go pozbywać? Czy Francuz chce nie być Francuzem? Jestem przekonany, że polskość jest dana nam raz na zawsze (...). Innego wyjścia po prostu nie mamy. Trzeba swoją polskość polubić i zaakceptować. Co nie wydaje się być zadaniem szczególnie trudnym. Ponieważ polskość jest fajna". "Dziennik" z 22 listopada obok nudnego i mętnego tekstu Jerzego Sosnowskiego zamieścił artykuł Macieja Rybińskiego, głoszący jednoznacznie już w tytule: "Warto być Polakiem w Polsce". Rybiński zdecydowanie odciął się od wymowy tekstów w stylu Chwina, Kuczoka czy Gretkowskiej. Ironizował z uwag Chwina, utyskującego, że Polska jest ostatnio wciąż zajęta "polowaniem na złodziei, agentów i aferzystów". Rybiński zapytywał, czy zdaniem Chwina byłoby lepiej, "gdyby - jak do tej pory - złodzieje, agenci i aferzyści polowali na Polskę". Rybiński z pasją wyszydzał autorów "Dziennika", kreślących obraz "odrażającej Polski", kraju "ksenofobów, szowinistów, nacjonalistów, schizofreników, prymitywów i głupków". Sugerował: "A może to elita powinna dać przykład prawidłowej kanalizacji odrazy i wyjechać pierwsza? (...) Spędziłem za granicą sporą część życia (...) i chętnie polskim intelektualistom, pognębionym otoczeniem, w jakim muszą żyć i utyskiwać, pomogę w rozpoczęciu nowej kariery. Zamiast nawoływać młodych Polaków do wyjazdu, będą mogli sami wyjechać. Tam świat czeka na nich, ich talenty i doświadczenia z otwartymi rękoma. Jakieś dozorcostwo, nalewanie piwa w barze, opróżnianie pojemników na chusteczki jednorazowe w kinie porno". Rybiński ostro skrytykował ciągłe przeciwstawianie Polski Europie, sugerowanie rzekomej potrzeby rezygnacji z narodowych odrębności, tradycji, zapomnienia "historii i historycznych konfliktów, odrzucania religii". Pisał: "Polska jest normalnym krajem (...). Nie podoba wam się dzisiejsza Polska, nie podobają Kaczory, nie podobają obszary biedy i zaniedbań, proszę bardzo. Weźcie się za zbudowanie lepszej. Twórzcie partie polityczne, piszcie programy, kandydujcie. To nie jest zakazane". Z ironią stwierdzał: "Paru samozwańców próbuje propagować ideologię niemocy, której winni są wszyscy oprócz nich samych, diagnostyków społecznych. W ten sposób tworzą podatny grunt do rozszerzenia ich własnego nieudacznictwa w chorobę epidemiczną". Odrzucając te utyskiwania jednoznacznie konkludował: "Warto być Polakiem (...)". 23 listopada zabrał głos w omawianej debacie również zastępca naczelnego redaktora "Dziennika" Cezary Michalski. Niestety, tekst jego był ogromnie rozczarowujący, mdły i mętny, bo oparty na zasadzie "Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek". Michalski wyraźnie próbował wyrażać zrozumienie dla różnych przeciwstawnych racji, wyrażanych dotąd w debacie, zamiast jednoznacznie potępić poglądy prymitywnych niszczycieli patriotyzmu typu Kuczok, Chwin czy Stasiuk. Nawet w tym wielce rozczarowującym tekście Michalskiego znalazło się jednak ciekawe przyznanie: "Oczywiście krytyka polskiej tradycji, jej mrocznej martyrologicznej strony i jeszcze mroczniejszej strony hipokryzji, nawet najokrutniejsza, powinna być wobec tej wspólnoty lojalna. Oczywiście, że w utyskiwaniach Wojciecha Kuczoka nie widzę ani wielkości, ani mądrości Stanisława Brzozowskiego, Kisiela, Józefa Mackiewicza, Giedroycia, ludzi, którzy zęby zjedli i nerwy stracili na próbach wyciągnięcia Polaków z estetycznej i intelektualnej katastrofy, która nas dotknęła. Oczywiście, że serce mi krwawi, kiedy widzę, z jaką lekkością ludzie obdarzeni zaufaniem czytelników i licznymi literackimi nagrodami walą na odlew pięścią w twarz polskiego motłochu. A przysyłający do nas dziesiątki listów i maili nauczyciele z prowincji z pensją 1000 zł miesięcznie, studenci, drobni przedsiębiorcy, próbują bronić przed nimi swojej ojczyzny średniej wielkości i średniej urody. Starają się udowodnić laureatom Nagrody Nike, Kuczokowi i Stasiukowi, że (...) może warto tutaj żyć. Oczywiście, że taki spór drobnej inteligencji zaściankowej z jej przedstawicielami o znanych nazwiskach jest największym osiągnięciem prowadzonej przez 'Dziennik' debaty". Moim skromnym zdaniem, zaściankowa nie jest wcale drobna inteligencja, lecz pozujące na "Europejczyków" dość żałosne pseudoautorytety w stylu Kuczoka, Stasiuka czy Chwina. Nie za bardzo chwaliłbym się na miejscu Michalskiego z "osiągnięć" debaty. Trzeba byłoby raczej wspomnieć o tym, jaką kompromitacją były pierwsze wypowiedzi w debacie "Dziennika" pełne niemądrych i zajadłych antypolskich fobii, którym przeciwstawiły się zdroworozsądkowe głosy czytelników w obronie Narodu i Kościoła.
Przy okazji warto wspomnieć, że już kilku podobnych do Kuczoka i Stasiuka pseudoautorytetów całkowicie się skompromitowało w oczach opinii publicznej. Pamiętam, jak kilka lat temu na łamach postkomunistycznej "Trybuny" perorował w ogromniastym tekście przeciwko Narodowi Polskiemu i Kościołowi katolickiemu pseudoautorytet, ulubiony guru lewicy, psychoterapeuta Andrzej Samson. I cóż, od ponad roku ten pseudoautorytet i moralista od siedmiu boleści siedzi w więzieniu za pedofilię. W 1998 roku w książce "Zagrożenia dla Polski i polskości" z oburzeniem pisałem o skrajnym antypolskim i antykościelnym wybryku piosenkarza Kazika Staszewskiego, który donośnie lżył "polską dumę narodową" i "kompleksy od stuleci", polskich agresywnych "frustratów", twierdził, że Polska to "pomieszanie katolika z mafią postkomunistyczną. Ci modlący się co rano i chodzący do kościoła, którzy chętnie by zabili ciebie tylko za kształt twego nosa". I oto niedawno właśnie ten pseudoautorytet wśród młodzieży, "kultowy piosenkarz" Staszewski, musiał żałośnie przepraszać z powodu swej totalnej kompromitacji w czasie występu, gdy zapity w sztok wydał z siebie wielce bełkotliwe zaśpiewy. Inny pseudoautorytet Jerzy Owsiak parę tygodni temu w "Przekroju" nagle zaczął się odcinać od swego tak długo nagłaśnianego sztandarowego hasła "Róbta, co chceta". Teraz nagle twierdzi, że on nigdy nie miał z tym hasłem nic wspólnego, że tylko mu niesłusznie to hasło przypisano. Mówi to teraz, kiedy po samobójstwie 14-letniej Ani całkowicie skompromitowała się metoda wychowawczego "luzu", tak długo lansowanej w mediach Owsiakowej zasady "Róbta, co chceta". Spóźnione "nawrócenie" Owsiaka warto powitać z ulgą. Szkoda tylko, że doszło do niego dopiero po wielu latach bezmyślnego antywychowawczego harcowania. I jeszcze jeden przykład. Totalna kompromitacja Jana Tomasza Grossa, od pięciu lat lansowanego jako ulubiony "autorytet" przez środowiska "Wyborczej", "Tygodnika Powszechnego" czy TVN. Sam Michnik nazwał przecież Grossa "spadkobiercą Mickiewicza i Słowackiego" w przedmowie do niemieckiego wydania jego "Sąsiadów". I cóż, w ostatnich miesiącach całkowicie obnażyłem w cyklu 21 tekstów w "Naszym Dzienniku", a potem w wydanej kilka tygodni temu książce "Nowe kłamstwa Grossa" prawdziwe oblicze Grossa jako cynicznego hochsztaplera i fanatycznego wroga Polski i Polaków. I nagle absolutna cisza, ani mru-mru ze strony "Wyborczej" czy "Tygodnika Powszechnego" na temat ich idola - Grossa. Nie mogli sobie, biedacy, poradzić wobec siły argumentów demaskujących ich ulubiony "autorytet". Dlaczego jednak dotąd nie zdobyli się na przeproszenie czytelników za poprzednio tak długo nagłaśniane progrossowe brechty?! Skuteczna reakcja czytelników "Dziennika" na antypolskie kalumnie, wypisywane przez różnych intelektualnych mentorów, dowodzi, że warto protestować, warto bić się w obronie godności Polski! prof. Jerzy Robert Nowak
Fakty o TVN Ciemna strona TVN Przedstawiciel TVN nadesłał do "Naszego Dziennika" pismo oprotestowujące moje bardzo krytyczne uwagi o funkcjonowaniu tej komercyjnej stacji telewizyjnej. Przedstawiciel TVN uskarża się na krytyczne jej potraktowanie. Nie zdaje sobie najwyraźniej sprawy z tego, że nie żyjemy już w PRL-u, kiedy tak wielkie wpływy miał twórca TVN pan Mariusz Walter. Szokujące wprost jest wystąpienie przedstawiciela TVN zmierzające do ograniczenia wolności słowa w Polsce poprzez zamknięcie ust krytykom metod działania i programów jego stacji telewizyjnej. Wyjaśnię więc jeszcze raz przedstawicielowi TVN, dlaczego jestem krytyczny wobec jego stacji telewizyjnej marnującej doskonały, arcynowoczesny sprzęt w imię bardzo niedobrych i szkodliwych, jątrzących celów. TVN od dawna jest stacją telewizyjną o bardzo tendencyjnym charakterze, co udowodnię w dalszej części mego tekstu przez przywołanie opinii z odległych od linii "Naszego Dziennika" gazet, takich jak "Rzeczpospolita" i "Dziennik". Tendencyjność TVN 24 polega przede wszystkim na wyraźnym jednostronnym nagłaśnianiu opinii uderzających w rządy PiS i program IV Rzeczypospolitej, starannym doborze takich interlokutorów, którzy zapewniliby dominację głosów lewackiej i liberalnej opozycji. Kiedy niespodziewanie dla redaktorów program TVN wymyka się spod kontroli i zaczynają w nim dominować wypowiedzi "niepoprawne politycznie" z punktu widzenia TVN, to program się pośpiesznie przerywa, nie dając dokończyć bardzo ważnej wypowiedzi osoby inaczej myślącej. Tak się stało dwa tygodnie temu, kiedy prof. Bogusław Wolniewicz, ku zaskoczeniu redaktora TVN, wyraźnie zatriumfował intelektualnie w toku programu i nagłaśniał bardzo skutecznie rzeczy niewygodne dla TVN (m.in. o maczudze, jaką jest straszak antysemityzmu, i o fatalnej roli mediów z obcym kapitałem). Program pośpiesznie przerwano, nie dając profesorowi Wolniewiczowi dokończyć bardzo ważnej wypowiedzi.
Jątrzenie przeciw Radiu Maryja Jedną z głównych spraw szczególnie mocno kompromitujących metody działania TVN jest jątrzący, nienawistny sposób, w jaki przedstawia się w tej stacji telewizyjnej Radio Maryja i dyrektora tego Radia Ojca Tadeusza Rydzyka. Czy naprawdę trzeba przypominać redaktorom TVN, w jak niegodziwy, całkowicie sprzeczny z etyką dziennikarską sposób zachowywali się niejednokrotnie w przeszłości wobec Radia Maryja? Pozwolę sobie tu przypomnieć tylko jakże wymowne fragmenty listu o. Jacka Cydzika z 5 lipca 2005 r., w imieniu dyrektora Radia Maryja o. Tadeusza Rydzyka odmawiającego udzielenia wywiadu TVN. W liście tym, skierowanym do dziennikarza telewizji TVN Grzegorza Kuczka, o. Jacek Cydzik pisał m.in.: "Zarówno TVN, jak i Pan osobiście, niejednokrotnie 'wsławiliście się' stosowaniem wobec Radia Maryja metod urągających zasadom etyki dziennikarskiej, a także temu, co zwykliśmy w Europie i w całym cywilizowanym świecie uważać za postawy kultury i dobrego wychowania. W naszym środowisku wywiadów zwykliśmy udzielać ludziom i mediom wiarygodnym. Jednak TVN, jak również Pan, niejednokrotnie w brutalny i podstępny sposób łamaliście nasze prawo do dobrego imienia oraz wiele razy podżegaliście przeciwko nam opinię publiczną. Manipulacja, kłamstwo czy oszczerstwo to tylko niektóre z całego arsenału brudnych środków, jakimi TVN i Pan posługiwaliście się i w dalszym ciągu posługujecie wobec Radia Maryja. Podszywanie się pod fikcyjne osoby, bezprawne wtargnięcie na teren prywatny, podstępne posługiwanie się ukrytą kamerą, filmowanie i nagrywanie bez uprzedniej zgody rozmówcy, publikacja zarejestrowanych z pogwałceniem prawa prasowego wypowiedzi bez autoryzacji - oto środki, przy użyciu których zarówno Pan, jak i stacja TVN dopuściliście się podeptania wolności osobistej niejednego z pracowników lub słuchaczy Radia Maryja. Niestety, krzywdy wyrządzone nam przez Pana i reprezentowaną przez Pana stację TVN nigdy nie zostały naprawione" (cyt. za: "Nasz Dziennik" z 5 lipca 2005 r.). Mówiąc i pisząc o zafałszowaniach TVN 24 w odniesieniu do Radia Maryja i jego dyrektora o. Tadeusza Rydzyka, akcentowałem: "Twierdzi się w TVN 24, i to pokazuje się na napisach, że ojciec Tadeusz Rydzyk rzekomo powiedział o prezydencie Lechu Kaczyńskim: 'Kaczyński to oszust ulegający Żydom'. Otóż nigdzie w domniemanych fragmentach tekstu wypowiedzi ojca Rydzyka, przytoczonych we 'Wprost' nie ma nazwania prezydenta Kaczyńskiego oszustem. Jest stwierdzenie, że Lech Kaczyński oszukał w jakiejś jednej sprawie. A więc jest to wyraźne deformowanie tekstu". Jeśli redaktorzy TVN nawet teraz starają się zaprzeczyć temu, że wyraźnie zdeformowali i zafałszowali wypowiedź Ojca Dyrektora w stosunku do tekstu podanego we "Wprost", to jest to najwyraźniejszy dowód, że mają kłopoty z opanowaniem sensu różnych wyrazów w języku polskim i powinni jak najszybciej pójść na przyśpieszony kurs do jakiegoś profesora polonistyki. To, że ktoś oszukał w jakiejś pojedynczej sprawie, np. złamał tę czy inną obietnicę wyborczą, w żadnym razie nie oznacza jeszcze tego samego, co nazwanie go oszustem. W języku polskim oszustem nazywamy wyłącznie tę osobę, która stale i świadomie okłamuje innych, po prostu ma oszustwo zakodowane w genach. Pisałem również, że "Szczególnie ordynarnym fałszem w TVN 24 jest wypowiadane twierdzenie sugerujące, że ojciec Rydzyk jakoby nazwał prezydentową Kaczyńską czarownicą i sugerował, by poddała się eutanazji. Z tekstu 'Wprost' wynika coś diametralnie odmiennego, że chodzi o Magdalenę Środę". Redaktorom TVN radzę uważnie, ale to bardzo uważnie przeczytać cały tekst we "Wprost". Otóż nie znajdą tam żadnych uwag o. Rydzyka krytykujących prezydentową Marię Kaczyńską za propagowanie eutanazji, bo prezydentowa Kaczyńska nigdy eutanazji nie propagowała. Znajdą natomiast wyraźną krytykę pani Środy za propagowanie eutanazji, stąd i zwrot "Ty eutanazjo" może się odnosić tylko i wyłącznie do pani Środy. Po dziś dzień powtarza się praktyka, że TVN świadomie powtarza o Radiu Maryja i jego dyrektorze wiadomości całkowicie niesprawdzone, całkowicie wyssane z palca. By odwołać się choćby do przykładu z ostatnich dni, gdy TVN powtarzała kłamliwe informacje o rzekomym spotkaniu o. Rydzyka z Andrzejem Lepperem i Romanen Giertychem na Jasnej Górze. Spotkaniu, które rzekomo miało się odbyć akurat w dniu, gdy o. T. Rydzyk jechał do Rzymu na audiencję do Ojca Świętego.
Po stronie lewactwa Godząca w rządy PiS i generalnie w prawicę tendencyjność TVN pochodzi z jej wyraźnych skłonności lewicowych, widocznych choćby w szczególnym promowaniu przez lata byłego prezydenta RP Aleksandra Kwaśniewskiego i jego małżonki, jej fundacji etc. oraz innych postaci z postkomunistycznej łączki. Rozmiarami tendencyjności programów TVN 24 w ich skoncentrowaniu się na nagłaśnianiu i promowaniu osób z kręgów postkomunistycznych niejednokrotnie zadziwiali się przeróżni obserwatorzy polskiej sceny medialnej. Na przykład we "Wprost" z 24 lipca 2005 r. (na s. 37) pisano o szczególnych rozmiarach manipulacji na rzecz kandydatury Włodzimierza Cimoszewicza jako "ostatniej nadziei obrońców III RP": "Oto przykład z ostatniego tygodnia - lista gości głównego, prawie półgodzinnego wywiadu TVN 24, emitowanego o dziewiątej rano i powtarzanego później: Włodzimierz Cimoszewicz, Katarzyna Piekarska (szefowa jego sztabu wyborczego), Tomasz Nałęcz (jeden z najbardziej sprzyjających Cimoszewiczowi polityków SLD) i Marek Siwiec, szef Ordynackiej, która zgłaszała Cimoszewicza". Życzliwości dla postkomunistycznej lewicy w TVN towarzyszyła równie wyraźna nieżyczliwość wobec patriotycznej prawicy i rządu obecnej koalicji. Jakże bardzo TVN zależało na tym, by ta koalicja upadła. Czy mam przypomnieć rozliczne programy, w których redaktorzy TVN, zatracając status obiektywnego dziennikarstwa, dosłownie wychodzili z siebie, by przekonać Leppera i innych polityków Samoobrony, że powinni jak najszybciej wyjść z koalicji, w której nie są odpowiednio dobrze traktowani. Ileż to razy podjudzano polityków z innych partii rządzącej koalicji, pytając się ich, jak długo wytrzymają "nierówne" traktowanie ich przez PiS i premiera Jarosława Kaczyńskiego. Zapytam: co tego rodzaju praktyki redaktorów TVN miały wspólnego z obiektywnym dziennikarstwem? Dodajmy do tego jakże częste malowanie w przeróżnych ujęciach czarnego obrazu Polski rządzonej przez Kaczyńskich, lansowanie przeciw nim swoistej "propagandy klęski". Przedstawiciel TVN oburzył się na użyte w moim tekście stwierdzenie, że "TVN robiła wszystko, by przyczynić się do rozszerzenia strajku (pielęgniarek) przez jego maksymalne i jednostronne nagłośnienie". Zdaniem przedstawiciela TVN takie moje twierdzenie jest nieprawdziwe i obciąża TVN oskarżeniami o wywoływanie w Polsce kryzysu. Strasznie zdumiewa mnie tak krótka pamięć szefów i redaktorów TVN. Radzę im, by zajrzeli do swoich programów z czasów strajku pielęgniarek i starannie policzyli, jak często pokazywali w TVN zdjęcia z bębniącymi w butelki pielęgniarkami. Były to dosłownie setki ujęć pokazywanych aż do maksymalnego znudzenia telewidzów. Szły one w parze z wyraźnie jednostronnym doborem materiału o strajku pielęgniarek, zdominowanym przez różnorakie głosy poparcia dla tego strajku. To ciągłe reklamowanie strajku pielęgniarek łączyło się z równoczesnym unikaniem informacji o tym, kto go wykorzystuje do celów politycznych, jakie są powiązania polityczne przywódczyń strajku. Na szczęście wszelkie reklamowanie i nagłaśnianie tego wydarzenia nic nie pomogło, skończył się on zasłużonym fiaskiem, zasłużonym, bo nie chodziło o faktyczne załatwienie problemów pielęgniarek, a o osłabianie rządu. TVN budzi bardzo mocne zastrzeżenia również tendencyjnością swego stosunku do Kościoła (szczególnie widoczną w nagonkach na Radio Maryja i o. T. Rydzyka) oraz polskiego patriotyzmu, jednostronnością w przedstawianiu stosunków polsko-żydowskich (choćby w nagłaśnianiu czołowego polakożercy J.T. Grossa). Warto w tym kontekście wspomnieć również o wielokrotnie okazywanej tak rażącej obojętności TVN wobec rocznic drogich dla wszystkich czujących i myślących po polsku. Niejednokrotnie zauważałem skandaliczny wręcz brak odpowiedniego zaakcentowania znaczenia tych rocznic w takie dni, jak 3 maja, 15 sierpnia czy 11 listopada. Komercja komercją, ale telewizyjna stacja, nawet komercyjna, powinna dużo bardziej liczyć się z patriotycznymi uczuciami polskich telewidzów.
Przekroczenie granic dziennikarstwa w programie TVN Powszechnie wiadomo, jaką rolę odegrali dziennikarze TVN Andrzej Morozowski i Tomasz Sekielski w przygotowaniu podsłuchu Renaty Beger wobec związanych z PiS polityków i zmontowaniu osławionych taśm Renaty Beger. Przypomnę, jak ostro potępiła te manipulacje dziennikarskie znana dziennikarka radiowa Janina Jankowska, przewodnicząca rady programowej TVP. W artykule "Czwarta władza wkracza do polityki" ("Rzeczpospolita" z 2 października 2006 r.) Jankowska pisała m.in.: "W programie Tomasza Sekielskiego i Andrzeja Morozowskiego granice dopuszczalne w medialnym show zostały przekroczone. Nie ma chyba lepszego przykładu na siłę medialnego przekazu, niż wyemitowany w programie 'Teraz My' materiał dziennikarski zarejestrowany w hotelu sejmowym - demaskatorskie dzieło spółki autorskiej Andrzeja Morozowskiego i Renaty Beger. Wkład tej ostatniej był znaczący, współautorstwo scenariusza i perfekcyjne wykonanie. Razem stworzyli prawdziwe dziełko audiowizualne. Polityczny Big Brother Andrzej Morozowski i Tomasz Sekielski rozszerzają gamę środków pozyskiwania informacji o szczególne prowokacje. Na czym polega naruszenie etyki zawodowej w materiale zaprezentowanym w programie 'Teraz My'? Tu dziennikarze na wstępie weszli w porozumienie z jedną stroną konfliktu międzypartyjnego. Zwrócili się do Samoobrony, by upokarzać drugą stronę. A przecież PiS i Samoobrona to byli partnerzy, do których dziennikarz powinien podejść z jednakowym dystansem. Tymczasem prominentny aktywista samoobrony, poseł Maksymiuk, przyjął funkcję kierownika produkcji materiału dziennikarskiego, wyznaczył posłankę Renatę, która jeszcze niedawno na łamach prasy publicznie sygnalizowała swoje rozterki związane z wyjściem z Samoobrony. Teraz miała dowieść partyjnej lojalności. Skąd taka zmiana - to dziennikarzy TVN nie interesuje. Nastawieni są na zapolowanie na PiS, tworzą, można rzec, zespół realizacyjny z politykami Samoobrony. Narada, miejsce zdjęć, z jakiego planu, gdzie ukryć kamerę. Pełna współpraca między politykami Samoobrony a dziennikarzami TVN. Posłanka Renata doskonale gra swoją rolę, pyta o wszystko, co może maksymalnie skompromitować rozmówcę. Po każdej sesji nagraniowej rozpiera ją duma - dzwoni z relacjami do redaktorów, otrzymuje pochwały, cały trzydniowy okres zdjęciowy na gorącej linii. Gratuluję kolegom z TVN zawodowych osiągnięć i wyjątkowego fartu. Nieczęsto materiał dziennikarski wstrząsa milionami. To niewątpliwy sukces. Czy mają jednak odrobinę świadomości, że przy okazji wykreowali nowy symbol odnowy moralnej - osobę skazaną za oszustwo? Reasumując, to był przykład pozyskania materiału w sposób naruszający normy zawodowe, ponieważ powstał w wyniku porozumienia dziennikarzy z politykami jednej strony konfliktu. Bardzo niebezpieczna metoda, prowadząca niezauważalnie na manowce. Można stać się więźniem ludzi, których traktuje się jako narzędzie. - 'Beger była narzędziem' - zatytułował 'Przekrój' wywiad z autorami 'Teraz My'. Czyżby? Może dla niej i Samoobrony TVN była narzędziem? W tej akcji dziennikarze TVN stracili niezależność, wchodząc w porozumienie z jedną stroną konfliktu. Od pewnego już czasu spora część dziennikarzy bierze na siebie obowiązki opozycji. Czy w tym przypadku autorami kierowała osobista antypatia, szczególnie Andrzeja Morozowskiego do PiS-u i generalnie prawicy, czy chęć osiągnięcia sukcesu, jakiego nie miała jeszcze żadna stacja telewizyjna?".
"Tendencyjne dziennikarstwo najgorszego sortu" Niedługo potem w centrowej "Rzeczpospolitej" ukazało się inne, bardzo ostre oskarżenie tendencyjności wspomnianych dwóch dziennikarzy TVN: A. Morozowskiego i T. Sekielskiego. Oto, co pisał w tej sprawie Marek Magierowski w tekście "Dziennikarz krzyczy na polityka" ("Rzeczpospolita" z 4 października 2006 r.): "Andrzej Morozowski i Tomasz Sekielski urządzili wczoraj wieczorem pokaz tendencyjnego dziennikarstwa najgorszego sortu. W swoim programie 'Teraz My' dokonali publicznej egzekucji posła PiS Jacka Kurskiego. Poniżyli go i wdeptali w ziemię, przy gromkim aplauzie publiczności". Magierowski pisał, że dziennikarze TVN potraktowali posła J. Kurskiego "w sposób chamski, jakby chcieli pokazać milionom Polaków, że uważają go za śmiecia Nie ma usprawiedliwienia dla Morozowskiego i Sekielskiego: gdy dziennikarz zaczyna krzyczeć na polityka, oznacza to, że powinien jak najszybciej zmienić zawód". Znamienny był również opublikowany kilka dni później komentarz innej gazety codziennej - "Dziennika", w numerze z 9 października 2006 roku. Publicysta "Dziennika" Igor Zalewski pisał w komentarzu zatytułowanym "Krótka historia niebieskości": "Ostatnie programy Andrzeja Morozowskiego i Tomasza Sekielskiego rzeczywiście balansowały na granicy dziennikarstwa. Nie potępiam, tylko zachęcam do refleksji. Czy wchodzenie w sojusze z jednymi politykami, żeby wrobić innych, nie jest przekraczaniem dziennikarskiego Rubikonu? Tym, którzy uważają, że nie, przypomnę poprzednią próbę takiej prowokacji: Jana Artymowskiego wyposażono w kamery i posłano na kongres PO. Wtedy wzbudziło to powszechny niesmak, a sam Artymowski przeprosił za tę akcję". Obu dziennikarzy TVN ostro skrytykowała prezes SDP Krystyna Mokrosińska, akcentując: "Dziennikarz nie ma prawa zachowywać się w ten sposób" (por. "PiS bojkotuje 'Teraz My'. Wojna z TVN", "Dziennik" z 6 czerwca 2006 r.). Pod wpływem powszechnej krytyki obaj dziennikarze TVN: Morozowski i Sekielski, zmuszeni byli przeprosić widzów za swoje zachowanie w czasie audycji z Kurskim w odpowiedzi na "niegodne" potraktowanie go. W czasie programu posłowie PiS postanowili zbojkotować program TVN "Teraz My" prowadzony przez Morozowskiego i Sekielskiego (por. jw.).
"Świństwo" Andrzeja Mrozowskiego Zastanawiając się nad działaniami A. Morozowskiego jako dziennikarza TVN, warto przypomnieć wcześniejszą o dziewięć lat historię z jego życia. Według "Dziennika" z 18 października 2006 r. "Jan Pospieszalski, gospodarz programu 'Warto rozmawiać' w TVP, opisując sprawę taśm Renaty Beger, zarzucił w swoim blogu Andrzejowi Morozowskiemu i Tomaszowi Sekielskiemu, że 'bardziej bawi ich robienie polityki, niż jej opisywanie'. - W przypadku Morozowskiego nic w tym dziwnego - napisał w swoim blogu Pospieszalski. 'Ambicje wpływania na bieg wydarzeń dały o sobie znać już 9 lat temu podczas przygotowywania przez Jacka Łęckiego i Rafała Kasparowa artykułu "Wakacje z agentem" , gdy tylko Andrzej Morozowski dowiedział się, że "Życie" szykuje ten materiał, pobiegł do ministra Siemiątkowskiego i doniósł, co trzeba'. Chodzi o słynne publikacje 'Życia' dotyczące spotkań Aleksandra Kwaśniewskiego z rosyjskim agentem Władimirem Ałganowem. W tym czasie Siemiątkowski był koordynatorem służb specjalnych. W rozmowie z nami Pospieszalski przyznał, że użycie słowa 'donos' w blogu było błędem. Jednakże twardo obstaje, że kontakty Morozowskiego z szefem służb specjalnych w sprawie materiałów, które zbierają inni dziennikarze, są 'mocno podejrzane'" (por. M. Pietkiewicz: "Skąd służby wiedziały o 'Wakacjach z agentem', "Dziennik" z 18 października 2006 r.). Oskarżony tak mocno przez J. Pospieszalskiego A. Morozowski próbował zanegować jego oskarżenia. W rozmowie z dziennikarką "Dziennika" Morozowski stwierdził: "Zaprzeczam kategorycznie, to jest nieprawda. Nie pamiętam, by w trakcie procesu, który prezydent Kwaśniewski wytoczył dziennikarzom 'Życia' za pomówienia, pojawił się zarzut pod moim adresem. Czekam, aż mnie pan Pospieszalski oskarży, że to, co robiłem, robiłem na zlecenie Mossadu, bo przecież nie ukrywam, że mam żydowskie pochodzenie" (cyt. za M. Pietkiewicz, op.cit.). Z kolei Jacek Łęski w rozmowie z "Dziennikiem" stwierdził: "Podczas procesu chcieliśmy udowodnić, że Kancelaria Prezydenta unikała rozmowy z nami, bo wiedziała, że szykujemy artykuł o kontaktach Kwaśniewskiego z agentem Ałganowem. Osobiście uważam, że rozmowy Morozowskiego z Siemiątkowskim na temat 'Wakacji z agentem' to było świństwo" (cyt. za M. Pietkiewicz, op.cit.).
Inne tendencyjne programy TVN Bardzo wiele zastrzeżeń swoją skrajną tendencyjnością wywołuje wciąż inny sztandarowy program TVN "Szkło kontaktowe". Redaktorzy tego programu odznaczają się niezwykłą grubiańskością ataków na rządzącą koalicję czy Radio Maryja. Ze szczególnym zadowoleniem podsycają przy tym swymi komentarzami co bardziej chamskie odzywki telewidzów, uderzające w najwyraźniej znienawidzonych przez nich polityków rządzących. Warto przypomnieć w tym kontekście jakże wymowny komentarz wicepremiera Ludwika Dorna w wywiadzie dla "Dziennika" z 26-27 sierpnia 2006 r.: "najbardziej agresywna i widoczna jest specyficzna grupka, do której konkretnie adresuję określenie 'wykształciuchy'. Dla przykładu, od czasu do czasu, nie bez wewnętrznej satysfakcji, przez dziesięć, piętnaście minut oglądam w TVN 24 program 'natargetowany' na grupę wykształciuchów. Otóż w wypowiedziach telewidzów poziom niechęci, agresji, braku taktu i kultury jest taki, że gdyby z innym znakiem towarowym pojawiały się i były dopuszczane w Radiu Maryja albo w TV Trwam, to rozległby się wrzask na całą Polskę i trzy czwarte Europy" (por. L. Dorn: "Dzięki nam Polska znowu ruszyła do przodu", "Dziennik" z 26-27 sierpnia 2006 r.). Innym sztandarowym programem TVN, a zarazem wzorcem skrajnej tendencyjności jest program Moniki Olejnik "Kropka nad i". O jakże jednostronnej, łamiącej podstawowe zasady obiektywnego dziennikarstwa publicystce M. Olejnik pisałem już parę miesięcy temu w "Naszym Dzienniku" i nie chciałbym teraz tracić na nią miejsca. Przypomnę tu tylko niektóre elementy występów telewizyjnych M. Olejnik: wyraźną, nachalnie okazywaną niechęć do polityków rządzącej koalicji i programu IV Rzeczypospolitej oraz próby dzielenia członków rządzącej koalicji, podjudzania jednych przeciw drugim, zajadłą niechęć do lustracji, poparcie dla lewactwa obyczajowego, wyraźnie okazywaną skrajną fobię do Radia Maryja, skłonność do tropienia domniemanego "polskiego nacjonalizmu i antysemityzmu", która popchnęła Olejnik w swoim czasie do panegirycznego nagłaśniania haniebnego polakożercy J.T. Grossa.
Skandal z agentem Milanem Suboticiem W początkach października 2006 r. wybuchła prawdziwa bomba informacyjna. W mediach pojawiła się wiadomość, że jeden z czołowych dziennikarzy TVN, zastępca dyrektora programowego tej stacji telewizyjnej Milan Subotić był związany ze służbami specjalnymi PRL. Subotić odrzucił wszystkie oskarżenia o agenturalną przeszłość. W specjalnym oświadczeniu stwierdził, że nigdy nie był agentem WSI, a wysuwane przeciwko niemu zarzuty są "bezczelnym kłamstwem". Początkowo w swych zaprzeczeniach miał zdecydowane poparcie TVN. W "Dzienniku" z 7-8 października 2006 r. ukazało się oświadczenie Jarosława Potasza, członka zarządu TVN i dyrektora ds. produkcji, stwierdzające m.in.: "Znam przeszłość zawodową Milana Suboticia związaną z pracą w telewizji, te dane są w dziale kadr TVN. Nie znałem natomiast i do dzisiaj nie znam żadnych faktów potwierdzających jego rzekomą agenturalną przeszłość" (por. J. Potasz: "Nic nie wiem o rzekomo agenturalnej przeszłości Suboticia", "Dziennik" z 7-8 października 2006 r.). Również sam prezes TVN 24 i członek zarządu TVN Adam Pieczyński mówił na antenie TVN: "Musimy mu [Suboticiowi - J.R.N.] wierzyć, dopóki nie dostaniemy od władzy dokumentów. Wzywamy do ich ujawnienia" (cyt. za A. Kublik, W. Czuchnowski "Zemsta Prawa i Sprawiedliwości na TVN", "Gazeta Wyborcza" z 4 października 2006 r.). Usilne zaprzeczenia Suboticia nic nie pomogły i wkrótce zostały obalone przez twarde fakty. IPN na wniosek MON odtajnił dokumenty dotyczące Suboticia. Wynikało z nich aż nadto jednoznacznie, że Subotić podpisał w 1984 r. lojalkę zobowiązującą do współpracy z wywiadem wojskowym. Zadaniem Suboticia, "miało być rozpracowywanie ludzi, zatrudnionych w Telewizji Polskiej, której Subotić był dziennikarzem" (wg APA: "Sprawa Suboticia", "Przekrój" z 26 października 2006 r.). Skonsternowana dziennikarka TVN Katarzyna Kolenda-Zaleska przyznała w rozmowie z dziennikarzem "Dziennika", że dziennikarze TVN byli zaskoczeni i zdruzgotani informacją o współpracy Suboticia ze służbami. "Jest mi strasznie przykro. Zawiodłam się. Gdy przeczytałam tę lojalkę, poraziło mnie" - powiedziała Kolenda-Zaleska (wg M. Sosnowskiego: "Człowiek od informacji", "Dziennik" z 23 października 2006 r.). Od 1997 r. zaczyna się kariera Suboticia w TVN. Początkowo współtworzył tam "Fakty". Już po roku dzięki poparciu obecnego dyrektora programowego TVN Edwarda Miszczaka został najpierw sekretarzem programowym TVN, a następnie zastępcą dyrektora programowego TVN, tegoż Miszczaka. Razem z nim kolaudował, czyli recenzował i zatwierdzał do emisji programy, głównie publicystyczne i śledcze, pomagał w układaniu ramówki. Według publikowanego w "Dzienniku" tekstu, koordynator służb specjalnych Zbigniew Wassermann sugerował, że "przeszłość Suboticia mogła mieć wpływ na program TVN". Nazwał tę stację "dziwną firmą". "Jeśli popatrzeć, jak relacjonuje przebieg życia publicznego, to można dojść do wniosku, że to strona politycznego sporu" - uzasadniał Wassermann (por. pg, PAP: "Dlaczego go nie zwolnili", "Dziennik" z 23 października 2006 r.). Pomimo opublikowania dokumentów kompromitujących Suboticia jako byłego agenta wywiadu, TVN nie zwolniła go z pracy w tej stacji. Członkowie zarządu TVN napisali w specjalnym oświadczeniu, iż "Nigdy nie odnotowaliśmy, by jego [Suboticia - J.R.N.] przeszłość miała jakikolwiek wpływ na pracę w naszej stacji" (por. tamże). Został jednak przeniesiony ze stanowiska wicedyrektora programowego TVN na stanowisko koordynatora emisji w dziale techniki. Według tekstu Luizy Zalewskiej w "Dzienniku" z 11 sierpnia 2007 r., obecnie Subotić "Pilnuje, czy materiały są gotowe do wyemitowania, mają odpowiednią jakość, wymagany czas, itd. Czasem dziennikarze stacji żartują sobie na korytarzu, że dział techniki Suboticia to dział techniki operacyjnej i zajmuje się zakładaniem podsłuchów" (por. L. Zalewska: "Agenci bezpieki - niezaplanowane scenariusze", "Dziennik" z 11-12 sierpnia 2007). Prof. Jerzy Robert Nowak
Wejście do ERM2 oznacza ataki spekulacyjne Z dr. Zbigniewem Klimiukiem z Katedry Instytucji i Rynków Finansowych w Instytucie Ekonomii i Zarządzania Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego rozmawia Mariusz Bober Banki centralne Polski, Czech, Węgier i Rumunii uzgodniły wspólne komentowanie zmian na rynku walutowym. Wcześniej nasz rząd zdecydował się na przewalutowanie części środków z Unii Europejskiej, a premier zapowiedział interwencję na rynku, jeśli kurs złotego do euro przekroczy 5 złotych. Jak Pan ocenia te pomysły na ratowanie polskiej waluty? - W długim okresie są to działania nieskuteczne. Jeśli zostanie podjęta decyzja o zaatakowaniu złotego, to gdyby nawet uruchomiono wszystkie rezerwy walutowe, którymi dysponujemy, nie uchronilibyśmy naszej waluty przed spadkiem wartości. Dlatego obrona złotego nie jest problemem ekonomicznym, ale polityczno-strategicznym.
Dlaczego? - Ponieważ spekulanci, którzy mogą zaatakować naszą walutę, pochodzą przede wszystkim z krajów rozwiniętych, głównie z USA. Przecież ostatnie ataki przeprowadził amerykański bank Goldman Sachs i inne instytucje amerykańskie. Dlatego chodzi o to, czy jest przyzwolenie m.in. w tym kraju na zaatakowanie Polski. Jeśli taka zgoda jest, to żadne rezerwy walutowe nie uchronią nas przed tym. A może sprawę należałoby raczej załatwić na poziomie uzgodnień i regulacji międzynarodowych, niż rozmawiać z każdym krajem osobno? - Wówczas trzeba byłoby zmienić całą architekturę finansową na świecie, a to jest na razie niewykonalne. Co prawda dyskusja na ten temat trwa od wielu lat, ale nic z niej nie wynika, gdyż logika rozwoju rynków finansowych rządzi się swoimi prawami i nikt nie chce porzucić systemu, który doprowadził do obecnej sytuacji. Rzeczywiście, są potrzebne nowe uregulowania, ale nie wierzę, by one zostały wprowadzone na drodze pokojowej...
Czy to znaczy, że grozi nam konflikt zbrojny? - Raczej dezintegracja gospodarki światowej. Obecnie obserwuje się odwrót od globalizacji i rozpad gospodarki światowej na bloki krajów, które będą łączyły swoje wysiłki, by bronić swoich interesów, z czym oczywiście będzie łączył się wzrost protekcjonizmu i wojny walutowe oraz zmienne fazy wzrostów i spadku koniunktury. Ktoś na takich zmianach zyskuje, a ktoś traci, i to spośród głównych graczy. Obecnie występuje zbyt duża sprzeczność interesów, by wyłonił się nowy porządek. System Bretton Woods też nie został wprowadzony w sposób pokojowy, ale w konsekwencji sytuacji powstałej po II wojnie światowej, która zmieniła układ sił na świecie. USA stały się całkowitym hegemonem w dziedzinie gospodarczej. Udział dolara w rozliczeniach międzynarodowych sięgał wtedy ok. 70 procent, więc Amerykanie mogli narzucić całemu światu swój ład gospodarczy i finansowy. Gdybyśmy szukali analogii, to obecna sytuacja przypomina tę z lat 30. XX wieku. Stany Zjednoczone znajdują się obecnie w podobnej sytuacji, w jakiej wówczas była Wielka Brytania. Był to wtedy największy dłużnik, a jednocześnie kraj, który pretendował do odgrywania głównej roli w światowym systemie gospodarczym. Dziś jednak nie ma państwa, które mogłoby narzucić innym swoje rozwiązania i zastąpić USA. Wtedy - w latach 30., Stany Zjednoczone walczyły o taką pozycję z Niemcami, praktycznie już od połowy XIX w., i wygrały tę rywalizację.
Co w takim razie powinny zrobić nasze władze, by wesprzeć złotego? - Powinniśmy załatwić sprawę na płaszczyźnie politycznej, to znaczy domagać się od rządu amerykańskiego, aby zabronił instytucjom finansowym tego kraju spekulowania na złotym i atakowania rynku walutowego. Analizując kryzysy finansowe z lat 90., trzeba powiedzieć, że stało za nimi przede wszystkim przyzwolenie polityczne. Pozwalano instytucjom finansowym atakować np. rynki azjatyckie, ale nie wolno było atakować innych państw, w których również były bardzo dogodne warunki do ataku spekulacyjnego, ponieważ odgrywały istotną rolę z punktu widzenia interesów USA. Rząd amerykański albo FED [Zarząd Rezerwy Federalnej - pełni rolę amerykańskiego banku centralnego - przyp. red.] może wymusić na działających w tym kraju instytucjach finansowych, by nie atakowały danego rynku walutowego.
Władze Polski mają w takim razie wiele powodów do naciskania na Waszyngton, choćby z racji zaangażowania naszych żołnierzy w konflikty w Iraku i Afganistanie... - Oczywiście. Chyba że Waszyngton uważa, że hegemonia USA kończy się i nie zależy im już na sojusznikach. Jeśli zaś Ameryka chce utrzymać swoją pozycję w najbliższych latach, powinno jej zależeć na stabilności krajów Europy Środkowowschodniej.
Co powinny zrobić władze Polski, jeśli ataki spekulacyjne się powtórzą? - Nie trzeba bronić złotego, ponieważ spekulanci atakują tylko te kraje, o których wiedzą, że władze będą chronić swoją walutę, przeznaczając na ten cel rezerwy banku centralnego. Jeśli bowiem jakieś instytucje finansowe atakują złotego, to nie interesuje ich nasza waluta jako taka, tylko właśnie rezerwy walutowe, które uruchamia w takiej sytuacji bank centralny.
Jednak rząd upatruje ratunku w jak najszybszym wejściu do europejskiego systemu kursowego ERM2, a następnie przyjęciu wspólnej waluty Unii Europejskiej. Czy to dobry pomysł? - Absolutnie nie. To nic nam nie daje.
Ponieważ uczestnictwo w ERM2 zmusza nas do utrzymania niemal sztywnego kursu złotego do euro. To narazi nas na kolejne ataki spekulacyjne i NBP straci resztki rezerw walutowych? - Dokładnie tak. Jeśli złoty zostanie przywiązany do euro na określonym poziomie kursu (a nie wiemy jeszcze na jakim), będziemy musieli przez dwa lata utrzymać go z tolerancją odchyleń do 15 proc. (plus minus). To będzie świetna okazja dla kapitału spekulacyjnego. Wystarczy wyprowadzić z Polski miliard lub półtora miliarda dolarów, by zachwiać kursem złotego. Więc wejście do ERM2 z góry zakłada ataki spekulacyjne. Tu powstaje pytanie, czy druga strona będzie zainteresowana tym, by nam pomóc. Unia Europejska może się przecież zgodzić jedynie na udzielanie nam kredytów na obronę złotówki. Wówczas najpierw zostalibyśmy zmuszeni do wyzbycia się rezerw walutowych, a następnie zadłużania się w celu utrzymania sztywnego kursu złotówki. Przecież to absurd!
A co oznaczałoby dla Polski przyjęcie euro w dłuższej perspektywie? - W dłuższej perspektywie wejście Polski do strefy euro oznacza utratę nawet tej konkurencyjności, którą obecnie mamy. Proszę zauważyć, że obecnie Niemcy i Słowacy, którzy posługują się euro, przyjeżdżają do nas na zakupy, czego nie robią Czesi, mieszkający przecież między jednymi i drugimi, a którzy nie przyjęli jeszcze euro. Przyjęcie tej waluty w dłuższej perspektywie jest więc fatalnym rozwiązaniem. Przeżylibyśmy wtedy szok cenowy z powodu podrożenia większości produktów i usług nie rzędu kilku procent, jak twierdzą niektórzy, ale nawet 25 procent, tyle że rozłożony w czasie. Ponadto doświadczenia krajów strefy euro pokazują, że Niemcy byli w stanie poprawić swoją konkurencyjność wobec takich krajów, jak Hiszpania i Włochy, i tam lokują swoje nadwyżki eksportowe. Gdyby kraje te miały swoje waluty, mogłyby się bronić poprzez ich dewaluację. Obecnie zaś mają związane ręce. Jeśli przyjmiemy euro, czeka nas to samo.
Ale rząd Donalda Tuska i część mediów wmawiają ludziom, że euro uchroniłoby nas od ataków i problemów walutowych? - Na to trzeba patrzeć w perspektywie nie dwóch, ale co najmniej pięciu lat. Należy sobie postawić pytanie - kto jest najbardziej zainteresowany przyjęciem euro przez nasz kraj? Są to te państwa, które chcą ulokować u nas swoje nadwyżki eksportowe, czyli przede wszystkim Niemcy. A gdy Niemcy zachęcają nas do czegoś, to trzeba być bardzo ostrożnym. Można tu poszukać analogii do ataku George'a Sorosa na funta brytyjskiego w 1992 r., co miało na celu przekonać kraje Unii Europejskiej do utworzenia strefy euro.
Myśli Pan, że ostatnie ataki spekulacyjne miały na celu wywołanie presji w naszym kraju na przyjęcie euro? - Myślę, że to był taki bat na nasze plecy, byśmy nie ociągali się z przyjęciem euro. Dopóki bowiem nie zrobiliśmy tego, mamy jeszcze pole manewru, choćby poprzez wahania kursowe, i możemy prowadzić własną politykę monetarną. Gdy wejdziemy do strefy euro, o kursie waluty i stopach procentowych będzie decydował Europejski Bank Centralny we Frankfurcie nad Menem. Dla Polski będzie to oznaczać utratę konkurencyjności. Dzieje się to w sytuacji, gdy udział kapitału zagranicznego w sektorze bankowym wynosi ponad 70 procent. Gdy np. Portugalia wchodziła do strefy euro, udział tego kapitału wynosił tam 7 procent. Co prawda w traktacie akcesyjnym zobowiązaliśmy się do przyjęcia euro (w przeciwieństwie np. do Danii), ale nie ma tam zapisu, kiedy mamy przystąpić do eurolandu. Może to być więc także rok 4521...
Rząd jednak nie dostrzega takich związków i nacisków. Widzi je za to w rzekomym pomyśle emitowania wspólnych euroobligacji krajów strefy euro, choć nawet EBC zaprzeczył tym twierdzeniom... - Euroobligacje potrzebne są przede wszystkim EBC, by mógł przeprowadzać interwencje na rynku. Dotychczas bowiem, choć prowadzi on politykę pieniężną na obszarze 16 krajów strefy euro, nie ma możliwości przeprowadzania operacji otwartego rynku, bo obligacje emitują państwa członkowskie. Tymczasem doświadczenia ostatnich 10 lat pokazują, że EBC nie radzi sobie z kształtowaniem kursu euro do głównych walut, m.in. dolara, jena i funta brytyjskiego. W efekcie to kraje emitujące te waluty mogły narzucić korzystny dla siebie kurs ich wymiany wobec euro. Skutkowało to tym, że Europejski Bank Centralny nie potrafił kształtować kursu euro korzystnego dla krajów strefy euro. Emisja wspólnych euroobligacji zmieni strukturę rezerw walutowych na świecie, mianowicie zmniejszy udział dolara jako waluty rezerwowej, a zwiększy rolę euro. Wówczas np. kraje azjatyckie, które mają ogromne rezerwy walutowe, ograniczą lokowanie ich w dolara.
Jakie skutki dla Polski miałaby emisja wspólnych euroobligacji? Czy rzeczywiście doprowadziłaby do bankructwa Polski, jak straszył minister Sławomir Nowak, twierdząc, że wówczas nikt nie będzie chciał kupować polskich obligacji? - Nie chce mi się wierzyć, by oznaczało to aż taką konkurencję. Wspólne euroobligacje oznaczają po prostu większy napływ kapitału na rynek europejski, być może nawet rzędu bilionów USD. Nasze potrzeby są tymczasem mierzone w zupełnie innej skali. Poprzez nasze obligacje pozyskuje się kwoty rzędu dziesiątków miliardów USD.
Problemy polskiej złotówki boleśnie odczuwają też firmy, zwłaszcza te produkujące na eksport. Niektórzy zastanawiają się, dlaczego spadek wartości złotówki nie jest korzystny dla naszych eksporterów... - Do pewnego stopnia jest to bardzo korzystne dla nich. Spadek wartości złotówki polskie firmy odczuwają natomiast z powodu kredytów zaciągniętych w zagranicznych bankach. Tak jak gospodarstwa domowe w Polsce mają zaciągnięte kredyty w walutach obcych, tak samo wiele polskich przedsiębiorstw. Podkreślam, że chodzi o polskie firmy, a nie zagraniczne działające w Polsce, bo ich sytuacja jest zupełnie inna. Firmy polskie, które zaciągnęły kredyty w walutach obcych, w związku ze spadkiem wartości złotego ponoszą po prostu wyższe koszty obsługi tych kredytów. Jeśli wzrost eksportu rekompensuje te koszty, to sytuacja przedsiębiorcy nie jest jeszcze zła.
Jednak z powodu kryzysu światowego w krajach Unii Europejskiej, która jest głównym odbiorcą naszego eksportu, także spadła sprzedaż, a więc zapewne niewiele firm rekompensuje sobie rosnące koszty obsługi kredytów? - Wydaje się, że tak, ponieważ udział eksportu polskich firm z naszego kraju wynosi 30-40 proc., a ok. 60 proc. stanowi eksport firm zagranicznych działających w Polsce.
Wielu polskich przedsiębiorców boryka się także z problemami opcji walutowych... - Masowość zawierania tych transakcji wskazuje na to, że było to działanie w pełni celowe. Mianowicie spekulanci nie mogli zaatakować nas bezpośrednio od strony systemu kształtowania kursu złotego (kurs jest płynny), więc uderzyli poprzez transakcje opcyjne. Doprowadzono mianowicie do sytuacji, w której z punktu widzenia przedsiębiorstwa wprowadzono kurs stały złotego. Są tylko dwa powody zawierania opcji: albo liczono już wówczas na spadek wartości złotego w związku z przystąpieniem Polski do systemu ERM2, albo w związku z przewidywanym wystąpieniem w naszym kraju skutków światowego kryzysu. Transakcje te zawierano bowiem w czasie, gdy było pewne, że złoty nie może być już bardziej silny. Jak to się stało, że polskie firmy nabrały się na to - trudno mi odpowiedzieć. Dla kogoś, kto ma elementarną wiedzę na temat finansów, było do przewidzenia, że w perspektywie dwóch-trzech lat należy oczekiwać osłabienia naszej waluty. Przewidziana w umowach opcyjnych rezerwa 10-15 groszy wobec notowań złotego do dolara czy euro nie mogła tego spadku wartości zrekompensować, bo wiadomo było, że on będzie większy. Były to więc celowe działania.
A jak można wyjść z tej sytuacji? Pomysły wicepremiera Waldemara Pawlaka przewidujące np. unieważnienie opcji są realistyczne?
- Zdecydowanie nie. Oznaczałyby ciąganie polskich firm po sądach w różnych krajach świata. Bowiem udowodnienie bankom, że działały w złej woli, czyli świadomie wprowadziły firmy w błąd, byłoby niezmiernie trudne. Trudne będą także porozumienia między bankami działającymi w Polsce, bo są to w większości spółki-córki instytucji zagranicznych. Na porozumienia między polskimi firmami a bankami działającymi w Polsce musiałyby jeszcze zgodzić się ich zagraniczne centrale.
Słabość polskiej waluty boleśnie odczuwają również osoby, które zaciągnęły kredyty hipoteczne w obcych walutach, a w związku ze wzrostem ich wartości poszybowały w górę raty ich kredytów. Jak należałoby pomóc tym ludziom? Część ekspertów ostrzega, że wkrótce te osoby mogą mieć problemy z wypłacalnością. Rządowy pomysł wsparcia dla takich kredytobiorców załatwi sprawę? - Wsparcie ze strony rządu jest śladowe i wygląda raczej na propagandę. Jako realną pomoc trzeba byłoby zaangażować miliardy złotych na spłatę np. odsetek od kredytów. Gospodarstwom domowym zostają więc właściwie negocjacje z bankami. One doskonale wiedzą, że jeśli dojdzie do niewypłacalności kredytobiorców, mogą nie odzyskać swoich pieniędzy. Nie gwarantowałoby tego nawet zajęcie kredytowanej nieruchomości, ponieważ banki nie są w stanie sprzedać ich obecnie na rynku po takiej cenie, która rekompensowałaby im zaangażowane pieniądze. Dojdzie do tego przewidywalny w najbliższym czasie spadek cen nieruchomości.
Część ekspertów uważa, że odbijające się na naszym kraju skutki światowego kryzysu i problemy walutowe obnażają słabość polskiej gospodarki, która po 20 latach dobrze przeprowadzonych przekształceń własnościowych powinna mieć większy kapitał własny. Podziela Pan ten pogląd, że zbieramy obecnie gorzkie żniwo złych przekształceń własnościowych? - Myślę, że właśnie z tego powodu obecny rząd chce szybkiego wejścia Polski do strefy euro. Światowy kryzys obnaża bowiem rzeczywiście politykę ostatnich 20 lat i to, z jakim stanem posiadania mamy w Polsce do czynienia. Jeśli gospodarkę buduje się na własnych firmach, to jej rozwój jest w miarę stabilny. Jeżeli zaś nasza gospodarka uzależniona jest od kapitału zagranicznego, i to w dużej mierze portfelowego [czyli spekulacyjnego - przyp. red.], to w sytuacji kryzysu i jego ucieczki mamy takie problemy jak obecnie. Ciągnąc nas do strefy euro, rząd chce ukryć ten fakt.
Dziękuję za rozmowę.
Spekulanci i teorie spiskowe Bezprecedensowy kryzys, gwałtowne osłabienie złotego i - jak się wydaje - nieudana próba interwencji rządu na rynku walutowym przez sprzedaż euro są powodem licznych komentarzy. Rząd jak mantrę powtarza, że najlepszym wyjściem z coraz gorszej sytuacji Polski jest wprowadzenie w naszym kraju od 2012 europejskiej waluty. Najwyraźniej rządzący Polską liczą na zmęczenie Polaków kryzysem i mentalne przyzwolenie na likwidację złotego. Według niektórych mediów, gabinet Donalda Tuska już rozpoczął rozmowy w sprawie wejścia Polski do korytarza walutowego, tzw. ERM2, będącego poczekalnią przed wprowadzeniem euro. Stało się to bez zmiany Konstytucji i bez poinformowania prezydenta i szefa NBP. Koncepcja, by euro było panaceum na kryzys, to działanie czysto socjotechniczne mające odwrócić uwagę opinii społecznej od braku realnych pomysłów na zwalczanie kryzysu. Herbata od samego mieszania bez dodania cukru nie staje się słodsza. Zadziałano zgodnie z zasadami prymitywnej propagandy: wskazano złotówkę jako prostą przyczynę zła (wroga klasowego), a euro jako "jedynie słuszną" terapię przywracającą kondycję polskiej gospodarce.
Euroobligacje i opcje walutowe Polski rząd poważnie obawia się pomysłu emisji euroobligacji. Zdaniem przedstawicieli władz, emisja wspólnych dla całej strefy euro papierów wartościowych mogłaby zachwiać pozycją Polski na rynkach finansowych. Szef gabinetu premiera Sławomir Nowak powiedział nawet, że emisja obligacji groziłaby nam bankructwem. Problem polega na tym, że obecnie każde państwo UE emituje własne obligacje i z ich sprzedaży finansuje swoje długi, które w przypadku Polski są ogromnym ciężarem dla państwa. Emisja euroobligacji spowodowałaby dalszy odpływ pieniądza z Polski, gdyż byłyby one także ze względów podatkowych znacznie bardziej atrakcyjne niż obligacje rządowe. To spowodowałoby, że Polska nie miałaby czym spłacać swojego zadłużenia, przed państwem stanęłaby zatem perspektywa bankructwa, o którym mówił minister Sławomir Nowak. To nie koniec kłopotów. Rząd zapowiada, że rychło będzie gotowy harmonogram działań w sprawie pomocy firmom, które podpisały z bankami umowy na opcje walutowe. Przedstawiciele PO skrytykowali pomysł wicepremiera Waldemara Pawlaka z PSL, by wprowadzić ustawę unieważniającą tego rodzaju instrument finansowy w przypadku, gdy umowa nie spełniała zasady symetryczności praw i obowiązku stron. Donald Tusk opowiada się wyłącznie za pomocą organizacyjną wtedy, gdy poszkodowane na opcjach walutowych firmy będą dochodziły swoich praw w postępowaniu ugodowym bądź w trybie arbitrażowym przed sądami. Opcje walutowe to mechanizm proponowany przez banki na przestrzeni ostatnich kilkunastu miesięcy przedsiębiorcom sprzedającym swoje usługi bądź wytwory w sytuacji umacniającego się złotego. Tym sposobem miało być zminimalizowane ryzyko kursowe. W sytuacji gwałtowanego osłabienia naszej waluty te firmy ponoszą ogromne, szacowane na miliardy złotych, straty. Obecnie jest problem nie tylko tych przedsiębiorstw, ale całej gospodarki, ponieważ mechanizm opcji walutowych jest czynnikiem negatywnie oddziałującym na złotego. Część firm na mocy tych opcji jest zmuszona do kupowania euro i sprzedaży złotego, aby pokryć przeszacowane zapowiedzi eksportowe. Filozofia opcji polega na tym, że bank zobowiązuje się, iż odkupi od przedsiębiorcy np. 20 mln euro po 3,55 zł za 1 euro, nawet gdyby kurs tej waluty wynosił 3,33 złotych. Za to bank dostawał opłatę, tzw. premię opcyjną. Instytucje finansowe, które jeszcze latem 2008 r. przewidywały poprzez swoich analityków i ekspertów umocnienie się złotego, sprzedając jednocześnie asymetryczne opcje walutowe, miały świadomość, że wakacyjny, rekordowo wysoki kurs złotówki to wynik prowadzonej z zimną krwią gry spekulacyjnej, w której notabene wiele z nich samo brało udział. Gdy złoty rzeczywiście się osłabił, a cena euro wzrosła o kilkadziesiąt procent, banki skorzystały z możliwości kupna waluty w ramach opcji, co naraziło firmy na gigantyczne straty. Niejednokrotnie opcje walutowe były pretekstem, by pod hasłem zabezpieczenia kursowego uprawiać czystą spekulację. I zwłaszcza te umowy doprowadziły wiele firm na krawędź bankructwa. Największymi sprzedawcami opcji w Polsce były znane międzynarodowe instytucje finansowe, takie jak: JP Morgan, UniCredit oraz Citigroup. Szefem bankowości inwestycyjnej JP Morgan na Europę Środkowowschodnią jest Cezary Stypułkowski - słynny eksprezes Banku Handlowego związanego z aferą FOZZ. W polskich spółkach należących do UniCredit pracuje lub pracowało z kolei wielu ludzi związanych z Kongresem Liberalno-Demokratycznym i Platformą Obywatelską, m.in. Jan Krzysztof Bielecki oraz obecny minister finansów Jacek Rostowski ("Gazeta Polska", 17.02.2009 r.). Na marginesie warto zauważyć, że to Jan Krzysztof Bielecki, guru liberałów z Gdańska, jest autorem pomysłu, by ministrem finansów w rządzie Donalda Tuska został Jacek Rostowski. Jesienią 2008 r. Komisja Nadzoru Finansowego oszacowała straty przedsiębiorstw na opcjach na 5,5 mld zł, w lutym 2009 r. już na niemal 15 mld złotych. Inne szacunki opiewają nawet na 30 miliardów złotych. W wyniku zmiany Regulaminu Sądu Polubownego przy Komisji Nadzoru Finansowego dokonanej 11 lutego 2009 r. możliwa będzie organizacja centrum mediacyjnego w sporach przedsiębiorstw z bankami związanych z opcjami walutowymi. Wiele firm rozważa wejście na drogę sądową w celu unieważnienia umów na opcje. Co znamienne, głos w sprawie naszej narodowej waluty zabrali również spekulanci, którzy się nieźle obłowili na swoim procederze. Przedstawiciele jednego z największych banków inwestycyjnych na świecie Goldman Sachs - który działa również jako doradca finansowy dla największych firm, rządów i najbogatszych rodzin na świecie i jest bezpośrednim dilerem w kontaktach z FED, czyli Bankiem Rezerw Federalnych w USA - przyznali, że złoty powinien być mocniejszy o 15 procent. Bank zapowiedział, że nie chce już dalej uczestniczyć w spekulacyjnej grze na osłabienie walut w regionie.
Gra spekulacyjna To wyznanie daje wiele do myślenia szczególnie w aspekcie związków Goldman Sachs z FED, który jest prywatnym systemem zarządzania drukiem i dystrybucją dolara amerykańskiego oraz powiernikiem państwowych rezerw złota i walut. W Stanach Zjednoczonych, kraju największej gospodarki świata, "produkcja" dolara nie należy do państwa, ale do korporacji banków prywatnych. Pozostają one w rękach bardzo wąskiej grupy ludzi kontrolującej emisję waluty i system kredytowy państwa, zatem posiadających dominujący wpływ na globalną gospodarkę, a także poprzez opiniotwórcze media na światową opinię publiczną. Goldman Sachs - przypomniała "Rzeczpospolita", która jako pierwsza napisała o spekulacji polską walutą - jeszcze w grudniu zalecał sprzedawanie złotego i czeskiej korony. Dziś przyznaje, że złoty jest niedowartościowany. "Osłabienie walut Europy Wschodniej przestaje być związane z sytuacją gospodarczą, a staje się wynikiem gry spekulacyjnej. Nie zamierzamy dłużej brać w tym udziału" - napisali analitycy Goldman Sachs w nocie opublikowanej przez agencję Bloomberg. Jednocześnie przyznali, że - uwzględniając koszt pieniądza - "bank zarobił na grze walutami naszego regionu 8 procent". Pikanterii sprawie dodaje fakt, że temu bankowi doradza Kazimierz Marcinkiewicz, który jest w nim specjalistą od spraw Europy Środkowej. Jego zaangażowanie na rzecz tej instytucji wywołało falę krytyki i oburzenia. Były premier, który był znany z podkreślania kierowania się dobrem Polski, pracujący dla instytucji w sposób oczywisty szkodzącej naszemu krajowi to raczej osobliwe pojmowanie służby publicznej. Nie brak opinii, że Marcinkiewicz otarł się o zdradę stanu, gdyż sekretną i zakulisową wiedzę oraz kontakty, które uzyskał dzięki sprawowaniu najwyższych urzędów w Polsce, wykorzystuje na rzecz instytucji działającej przeciwko naszemu krajowi. "Ja nie zajmuję się inwestycjami walutowymi, lecz doradztwem przy fuzjach przedsiębiorstw" - bronił się na swoim blogu Kazimierz Marcinkiewicz. Co ciekawe, Telewizja Trwam ujawniła, że Marcinkiewicz jest bardzo częstym gościem w Ministerstwie Skarbu Państwa i lobbuje w procesie prywatyzacyjnym na rzecz obcych inwestorów. Pomimo tego wszystkiego po jego stronie stanął Donald Tusk, który powiedział: "Kazimierz Marcinkiewicz boryka się z pewnymi problemami, ale obarczanie go współodpowiedzialnością za spadek wartości złotego wydaje mi się nadinterpetowaniem faktów". Najwyraźniej standardy przyzwoitości, na które tak lubi powoływać się premier, nie obowiązują jego partnerów politycznych. Inna, przejęta niedawno przez Bank of America, znana amerykańska instytucja finansowa Merrill Lynch (która korzysta z pomocy publicznej, a jednocześnie wsławiła się tym, że pod koniec zeszłego roku wypłaciła swoim pracownikom premie na łączną sumę 3,6 mld dolarów, w tym aż 696 osób dostało nie mniej niż milion dolarów!) w połowie lutego prognozowała osłabienie złotego do poziomu przekraczającego 5 zł za euro. Podobne przewidywania publikował JP Morgan, znany już z czarnych scenariuszy dla polskiej gospodarki. JP Morgan jest liderem w zakresie bankowości inwestycyjnej i jednym z największych holdingów finansowych na świecie działającym w ponad 50 krajach i z aktywami wartymi ok. 1,6 bln USD. Czyżby i te instytucje grały na osłabienie złotego? Na spekulacji na naszym rynku walutowym przyłapano Danske Bank, który od miesięcy zapowiadał kłopoty polskiej gospodarki. Cytowany przez jeden z dzienników główny ekonomista banku - Lars Christensen - jest autorem skrajnie pesymistycznej prognozy dla Polski na ten rok. Oczekuje on 0,5 proc. spadku PKB, czyli więcej niż amerykański JP Morgan. Przewidział też silne osłabienie złotego. Jakie? Można tego się dowiedzieć z raportu bankowego, który przytoczył "Puls Biznesu": "Nocą mieliśmy przyjemny ruch euro w górę, szybko zmierzający w kierunku 4,9 zł naszego poziomu docelowego" - napisał Danske Bank do swoich klientów."To zwykła teoria spiskowa, wym ysł rodem z komunizmu, kiedy zły Zachód podejrzewało się cały czas o wrogie działania" - powiedział w rozmowie z jednym z ukazujących się w Polsce dzienników Lars Christensen. "Czy doradzaliśmy naszym klientom, by uważali na spadek złotego? Tak! Ale nie dlatego, by go osłabić, tylko po to, by nasi klienci nie stracili".
O spisku w sieci Faktycznie w obliczu kryzysu, zwłaszcza w internecie, pojawia się coraz więcej "teorii spiskowych". Ich wspólnym mianownikiem jest przekonanie, że to, co dzieje się ostatnio w globalnej ekonomii, to nie jest przypadek, ale efekt zakulisowych działań "niewidzialnego rządu" dążącego do opanowania świata. Współczesny rozwój technologii informatycznych, niebywały rozkwit telesektora informacyjno-rozrywkowego, globalizacja przepływu informacji i kształtowania opinii publicznej, próby podporządkowania wszelkich przejawów życia społecznego ideologiom; biopolityka, czyli dążenie do regulacji życia populacji celem wzmocnienia jej użyteczności ekonomicznej i politycznej, wzrost znaczenia biotechnologii oraz objęcie procesów społecznych i życia ludzkiego racjonalnością ekonomiczną, wzrost znaczenia wyspecjalizowanych i tajnie działających instytucji analityczno-wywiadowczych oraz międzynarodowych instytucji i korporacji, które działają ponad państwami i zajmują się zarządzaniem strategicznymi zasobami, wszechobecne satelity, telefony komórkowe, chipy, karty kredytowe, GPS, mające ułatwiać życie ludzkie, ale jednocześnie stanowiących nieograniczone narzędzie kontroli, jak również współczesna popkultura, a zwłaszcza filmy, które wprost nawiązują do zakulisowych działań mających na celu panowanie nad światem - wszystko to razem w czasach zamętu sprzyja pojawianiu się teorii spiskowych. Charakterystyczne, że teoriami spiskowymi zajął się portal Onet.pl w artykule "Cel jest tylko jeden - nowy porządek świata". Tomasz Michalski (15.02.2009, godz. 15.28) analizuje to zjawisko. Pisze, że dla wielu internautów: "Nowy porządek świata to przede wszystkim bardzo starannie zakonspirowane działania mające na celu zniewolenie ludzkości. Jak? Poprzez wywoływanie, a następnie umiejętne rozwiązywanie konfliktów - wojen, kryzysów gospodarczych czy politycznych. Działania tej bliżej nieokreślonej grupy zmierzają do stworzenia elity, która będzie rządzić całym światem. Jak określił to jeden z internautów o nicku ~opinia: 'Czas nadchodzi, że będzie jedna waluta na świecie i jeden rząd, i jeden Bóg. Powolnie to się dzieje, ale nad tym pracują tacy, co chcą i wiedzą, czego chcą, to są ci mędrcy świata. Czy to możliwe, to zobaczymy'. Ten wątek przewija się w wielu komentarzach, jakie można zaobserwować na forach Onet.pl. Idea jednego rządu - elity rządzącej - i mas rządzonych wydaje się w tych opisach bardzo złowieszcza. A wszystko dzieje się na naszych oczach. Bo przecież czym - według tych teorii - jest Organizacja Narodów Zjednoczonych, Międzynarodowy Fundusz Walutowy, Bank Światowy? To wszystko nic innego, jak prywatne organizacje, których zadaniem jest osłabienie jak największej liczby krajów. Kryteria narzucane krajom przez te instytucje są bardzo wygórowane i przygotowane tak, aby uzależnić je od siebie. W jakim celu? 'Cel jest tylko jeden - nowy porządek świata. Nie siać paniki, nie odbierać nadziei, tylko wskazać w odpowiednim momencie, gdzie jest i żeby uwierzyli. Szarpnąć populacją tak, żeby na kolanach szukała wybawienia z kryzysowej egzystencji' pisze na forum ft.onet.pl użytkownik ~genesistime".
W drugiej części swojego artykułu Tomasz Michalski zaznacza: "Prawdą jest, że wśród znanych i czołowych na świecie bankierów większość jest żydowskiego pochodzenia. Prawdą jest również fakt, że wina za obecne załamanie na rynkach światowych spada również na bankierów. Jednak przypisywanie Żydom jako generalnie grupie religijnej planów podboju świata jest - łagodnie pisząc - przesadzone. Użytkownik o nicku ~to pewne! na dziś uważa wręcz, że 'obecnie terytorium Polski jest szykowane dla Izraela, bo tam Izraelczycy nie mają przyszłości i wkrótce chcą się przenieść do Polski, historia zawsze się powtarza'. Tego typu poglądy nie są wyjątkiem. Jako dowód podaje się często wypowiedź Paula Warburga, amerykańskiego bankiera żydowskiego pochodzenia. W 1950 roku w takcie przesłuchań przed senacką komisją powiedział, że 'będziemy mieć rząd światowy, czy tego chcemy, czy nie. Jedyne pytanie brzmi: czy rząd ten zostanie osiągnięty poprzez podbój, czy w ramach zgody'. (źródło: http://www.threeworldwars.com/)".
Władza globalizacji Wszyscy stajemy się uczestnikami zmian o wielkim zasięgu. Już niedługo okaże się, że współczesna technologia skutecznie pozbawia nas prywatności. Paradoksem ery informatycznej jest antagonizm między wolnością a niebywałym rozwojem technologicznym, co daje wąskim grupom oderwanym od kontroli demokratycznej instrumenty do niebywałej dominacji nad innymi ludźmi. By rozstrzygać pojawiające się konflikty na tle dostępu do zasobów i problemy związane z obsługą, opracowuje się systemy negocjacyjne i systemy zarządzające sieciami. Administrowanie wieloserwerowymi sieciami i bezpieczny dostęp do ich zasobów jest możliwy dzięki jednemu centralnemu, wspólnemu dla wszystkich zasobów systemowi katalogowania, który jest podstawą dla scentralizowanego zarządzania. Wprowadzanie scentralizowanego zarządzania, "globalnego katalogu", jest motywowane oszczędnością, a także koniecznością automatycznego zarządzania oraz wyeliminowaniem problemu wydawania oddzielnych poleceń dla każdego systemu wchodzącego w skład sieci. W ten sposób jest tworzony światowy system informatyczny, który ma doprowadzić do "wielkiej zmiany układów". Proponuje się przy okazji rezygnację ze scentralizowanej hierarchii, motywując to procesem demokratyzacji i zbyt długim komunikowaniem się niższych struktur elementów sieci z centralnym menedżerem sterującym całym układem na rzecz zdecentralizowanej siatki sieci z niższymi hierarchiami. Przypomina się niejako "proroczy" fragment "The Aquarian Conspiracy", sztandarowej książki z 1980 roku przedstawiającej założenia nowego paradygmatu. "Nie można zniszczyć sieci, niszcząc tylko kierownika lub jakiś żywotny organ. Centrum, serce całego systemu sieci, znajduje się wszędzie". (Marilyn Fergusson, The Aquarian Conspiracy, Los Angeles 1980, s. 160). Wszędzie, czyli nigdzie? Czy jednak rzeczywiście globalizacja oznacza, że żadne instytucje nie kontrolują w praktyce globalnych przepływów kapitału, procesów kulturowych, dynamiki rozwoju i ekspansji? Idea sieci, którą rozwinął New Age, znakomicie wpisuje się w dziedzictwo amerykańskiej formuły federacyjnego państwa ekstensywnego, realizowanego przez "pajęczynę" grupującą najbardziej innowacyjne laboratoria i nowe technologie. Te ośrodki, a więc - według Jadwigi Staniszkis - Departament Obrony USA, logistyczne centrum Pentagonu, ponadnarodowe korporacje funkcjonujące na podstawie zamówień rządowych i operujące w sferze technologii podwójnego zastosowania (cywilnego i militarnego), wybrane banki, instytucje naukowe, służby specjalne, centra zarządzania kryzysowego, ośrodki wojskowe i firmy kooperujące w innych krajach tworzą samosterującą "pajęczynę" bez wyraźnego centrum, lecz z impulsami wychodzącymi z różnych punktów struktury. Ta struktura nakierowana jest przede wszystkim na poszukiwanie nowych wymiarów i centrów ekspansji. Interesują ją przestrzenie na razie bez "właściciela" jak kosmos czy towary lub usługi, których wartość radykalnie wzrosła, gdyż zostały stworzone nowe technologie, zastosowania lub nowe zapotrzebowania (por. Jadwiga Staniszkis, Władza globalizacji, Warszawa 2003, s. 155-156). Wewnętrzny krąg tego systemu to wielocentrowa sieć powiązań, która stanowi "układ zarządzania kryzysowego", a jego celem działania jest pokonywanie wszelkich barier ograniczających ekspansję. Układ ów ciąży ku USA, ale "jego interesów nie można utożsamiać z interesami USA jako państwa. To ten układ kooptuje instytucje, firmy, laboratoria, media, segmenty aparatów siłowych i służb informacyjnych, wykorzystując ich zasoby do swoich celów (tamże, s. 160). Istota władzy w czasach globalnego kryzysu polega na konstruowaniu instytucjonalnych i myślowych mostów między odmiennymi racjonalnościami i przekrojami w skali makro i mikro. W nowy system jest więc wpisana dwoistość struktur panowania, gdyż napięcia i sprzeczności między poziomami i profilami stanowią cechę konstrukcji i wręcz istotę struktury władzy, co wymaga odmiennej wyobraźni niż hierarchiczna. Dlatego następuje niebywały rozwój sztuki metaregulacji, czyli regulowania reguł w celu integracji segmentów państw struktur społecznych i gospodarczych oraz odmiennych tradycji cywilizacyjnych i kulturowych. Naturalne znoszenie różnicy polega na zwiększaniu plastyczności i adaptywności rzeczywistości, a "ukryty spektakl panowania" rozgrywa się poprzez wzajemne relacje czterech jego aspektów: władzy, sterowności, zarządzania i rządzenia. Przy czym władza to zdolność "stania się przyczyną" i ukierunkowania zachowań innych poprzez zastosowanie "relacji koniecznej"; sterowność - to zdolność osiągania zamierzonych celów; zarządzanie - to zdolność wyegzekwowania zachowań zgodnych z przyjętymi regułami gry; rządzenie - to ustalanie reguł (praw) egzekwowanych później w toku zarządzania oraz formułowanie celów, którymi owe reguły mają służyć (Jadwiga Staniszkis, Władza globalizacji, Warszawa 2003, s. 171-188). Ponieważ istotą istnienia imperiów jest ekspansja, dlatego filozofia "zarządzania kryzysowego" opiera się na przekonaniu, że "czerwonym alarmem" jest wszelkie zatrzymanie ekspansji. Globaliści podkreślają, że dotychczas nie udało się wypracować efektywnych mechanizmów kontrolnych tego, co dzieje się poza obszarem narodowego państwa. Według nich, brakuje narzędzi do skutecznego sterowania procesami globalizacyjnymi i kontrolowania tworzącej się sieci powiązań i relacji, gdyż nie są w stanie zapanować nad odmiennymi logikami i standardami kulturowymi. Chyba niezbyt szczerze, bo sami - zasiadając w międzynarodowych instytucjach i ponadnarodowych korporacjach - dobrze wiedzą, że to, co nas otacza, nie odbywa się spontanicznie i samoczynnie. Przewrotnie używają argumentu, że nawet największe kraje świata chcące określić to, co wolno na przykład w dziedzinie technologii biomedycznych czy informacyjnych, nie są w stanie tego uczynić, bo realizację takich pomysłów będzie można ulokować gdzie indziej, co daje im asumpt do upowszechniania tezy, że kryzys polega na tym, iż jest tworzona globalna cywilizacja bez globalnego mechanizmu kontrolnego w postaci rządu światowego. Jan Maria Jackowski
KGB kontrolowało demontaż komunizmu Z prof. Marią Łoś, socjologiem i kryminologiem z Uniwersytetu w Ottawie, rozmawia Mariusz Bober Niedawno wspominaliśmy 20. rocznicę rozpoczęcia obrad Okrągłego Stołu. Jego skutki wiążą się ściśle z powstaniem III RP, niektórzy wręcz utożsamiają ze sobą oba wydarzenia. Dziś coraz częściej mówi się o sterowaniu przekształceniami własnościowymi w tym czasie przez ludzi ze służb specjalnych PRL. Czy według Pani już podczas obrad Okrągłego Stołu zaplanowano mechanizm uwłaszczania nomenklatury? Ówcześni przywódcy "Solidarności" zgodzili się na to? - W gruncie rzeczy zorganizowany proces uwłaszczenia nomenklatury zaczął się już wcześniej. Ustawa z roku 1982 o spółkach polonijnych i kolejne reformy gospodarcze - a w szczególności uchwalone w późnych latach 80. za rządów Mieczysława Rakowskiego ustawy wprowadzające swobodę inicjatywy gospodarczej i komercjalizację przedsiębiorstw państwowych - tworzyły warunki do prywatyzacji ważnych fragmentów gospodarki przez członków ówczesnej nomenklatury i do powstania nowej klasy komunistycznych kapitalistów. Umowy Okrągłego Stołu nie postulowały ani odwrócenia, ani zatrzymania tego procesu. Godzono się więc na jego kontynuację. Okrągły Stół miał oczywiście swoje tajne zaplecze. Głównym jego gospodarzem i przedstawicielem strony rządowej był minister spraw wewnętrznych gen. Czesław Kiszczak. W późniejszych wywiadach nie ukrywał, że strona opozycyjna Okrągłego Stołu była na bieżąco monitorowana i poddawana ciągłej inwigilacji oraz operacyjnemu rozpracowaniu. Ułatwiało to oczywiście manipulację i sterowanie także psychologicznymi procesami negocjacji i budowanie atmosfery wzajemnego uzależnienia. Pouczająca jest lektura przygotowanego w roku 1987 na zamówienie gen. Wojciecha Jaruzelskiego raportu Jerzego Urbana, Stanisława Cioska i gen. Władysława Pożogi (ówczesnego szefa wywiadu i kontrwywiadu MSW), w którym zakreślili oni dość szczegółową - i istotnie później wdrażaną w życie - strategię manipulacji i oswajania opozycji w celu wprzęgnięcia jej w ochronę interesów przekształcającego się układu komunistycznego. Czyli niektórzy uczestnicy obrad przy Okrągłym Stole, twierdząc, że nie było żadnych tajnych porozumień, kłamią w żywe oczy? - Myślę, że wciąż nierozstrzygnięta kwestia, czy uwłaszczenie nomenklatury zostało "obiecane" w nieformalnych negocjacjach w Magdalence, stała się z czasem trochę tematem zastępczym, odwracającym uwagę od oczywistego i wymownego faktu, że oficjalna polityka legislacyjna i gospodarcza po roku 1989 aktywnie promowała i osłaniała uwłaszczenie komunistycznych elit nomenklaturowo-policyjnych. Kluczowa rola służb specjalnych w procesach przekształceń własnościowych w późnych latach komunizmu i po roku 1989 jest niewątpliwa i coraz lepiej udokumentowana. Jest ona zrozumiała, jeśli uwzględni się centralną rolę KGB w programie kontrolowanych przemian w całym bloku. Ponadto tylko te służby mogły zapewnić specjalną wiedzę, logistykę i osłonę operacyjną konieczne do przekształcenia elit dawnego ustroju w awangardę nowego układu gospodarczego, otwartego na korzystną dla nich integrację z gospodarką światową. Polska była poletkiem doświadczalnym dla modelu transformacji, którego beneficjantami miały być zreformowane elity komunistyczne skupiające kręgi prężnych działaczy partyjnych i funkcjonariuszy służb specjalnych. Prywatne interesy tych elit łączyły się tu z pewną wizją cywilizacyjną, która z kolei miała pozwolić na najpełniejsze zabezpieczenie interesów ZSRS/Rosji w skali światowej. Przed 10 laty wydała Pani wraz z prof. Andrzejem Zybertowiczem książkę pt. "Privatizing the police state" ("Prywatyzacja państwa policyjnego"), chyba wciąż nieprzetłumaczoną na język polski, choć dotyczy ona w dużej mierze naszego kraju. Stwierdzili w niej Państwo, że upadek komunizmu na przełomie lat 80. i 90. nie zlikwidował struktur państwa policyjnego, ale je zmienił i częściowo "sprywatyzował". Czy obserwując wydarzenia w Polsce, podtrzymuje Pani pogląd, że ludzie dawnych służb i część aparatu partyjnego PZPR wciąż odgrywają ogromną rolę w funkcjonowaniu III RP? - Tak jak pierestrojka w ZSRS oszczędziła KGB (który był jej autorem), tak upadek komunizmu w Polsce oszczędził aparat państwa policyjnego, który był gwarantem kontrolowanego procesu transformacji. Ustawy z roku 1990 reformujące sektor spraw wewnętrznych oparte były dość wiernie na ustawach z roku 1959 i zapewniały ciągłość zarówno prawną, jak i personalną (mimo weryfikacji) specjalnych służb cywilnych oraz nietykalność służb wojskowych. Jak to pokazujemy w naszej książce, nie można zrozumieć procesów związanych z upadkiem komunizmu i prywatyzacją gospodarki bez uchwycenia mechanizmów prywatyzacji struktur samego państwa komunistycznego (państwa policyjnego), które warunkowały i kształtowały przebieg transformacji. Mechanizmy te miały swoje korzenie w polityce KGB z późnych lat 80., którą cechowała m.in. promocja gospodarczej ekspansji i komercjalizacji służb specjalnych bloku. Wspomnę tu cztery główne aspekty prywatyzacji państwa policyjnego.
1. Prywatyzacja zasobów tajnej wiedzy systemu policyjnego, a więc przejmowanie, kopiowanie, selektywne niszczenie i strategiczne ujawnianie zawartości tajnych archiwów oraz blokowanie prób poddania tych archiwów niezależnemu nadzorowi. Tajna wiedza była w okresie transformacji (i do dzisiaj) nieocenionym kapitałem, dającym możliwość wpływania zarówno na procesy polityczne i ekonomiczne kraju, jak i na kariery oraz fortuny poszczególnych jednostek i kręgów.
2. Transfer znacznej części zasobów aparatu policyjnego (zasobów materialnych, technologii, personelu, metod działania oraz specyficznego doświadczenia i mentalności) do nowo tworzonego prywatnego sektora bezpieczeństwa, skupiającego tzw. firmy ochroniarskie i detektywistyczne, wywiadownie gospodarcze itp. Proces ten zaczął się w roku 1986 wraz z powstaniem pierwszej prywatnej firmy detektywistycznej, ale nabrał dynamizmu po wprowadzeniu w życie reform gospodarczych z roku 1988, a później ustaw gospodarczych Sejmu kontraktowego. Cały ten manewr stwarzał nie tylko ogromne możliwości intratnych karier dla negatywnie zweryfikowanych funkcjonariuszy SB, ale także tworzył nowe silne lobby oraz zaplecze informacyjno-siłowe dla środowisk postkomunistycznych. Sektor ten przejął wiele funkcji normalnie sprawowanych przez państwo, pozbawiając je monopolu na legalne używanie siły. Przyczyniło sie to do instytucjonalizacji strukturalnej przemocy w gospodarce i polityce. W krótkim czasie prywatny sektor bezpieczeństwa rozrósł się do tego stopnia, że swoim rozmiarem i zasobami znacznie przewyższał państwowe służby policyjne i wchodził z nimi w podejrzane układy i spółki. Mimo ich quasi-policyjnego charakteru do roku 1997 organizacje tego sektora podlegały tylko zwykłym przepisom o działalności gospodarczej i nie były poddane żadnym dodatkowym regulacjom i restrykcjom typowym dla państwowych służb policyjnych.
3. Planowanie, obsługa logistyczna i wiodący udział służb komunistycznych w wielkich aferach gospodarczych doprowadzających do nielegalnej prywatyzacji i przywłaszczenia funduszy i majątku państwowego.
4. Kluczowa rola służb specjalnych w prywatyzacji dziedzin gospodarki uznanych za strategiczne, także z punktu widzenia interesów ZSRS, czyli przede wszystkim sektora energetycznego, handlu bronią, przemysłu informatyczno-telekomunikacyjnego, banków danych, komputeryzacji urzędów państwowych, sektora finansowego i wymiany walut oraz środków masowej komunikacji. Trudno ocenić, na ile była to w pełni świadomie sformułowana strategia. Do pewnego stopnia proces ten mógł być konsekwencją faktu, że już w systemie komunistycznym były to dziedziny monopolizowane lub szczególnie intensywnie osłaniane operacyjnie i obsadzane przez służby specjalne. Nie ulega wątpliwości, że wykorzystywanie sprywatyzowanych zasobów i tajnej wiedzy państwa policyjnego do manipulowania areną polityczną i dominujący wpływ na strategiczne sektory gospodarcze dały siłom bezpieczeństwa i powiązanym z nimi kręgom partyjnym ogromną przewagę nad innymi aktorami transformacji. Czy to był "spontaniczny" proces, jak twierdzą niektórzy sprowadzający się do przejęcia ważnych firm i wejścia w świat biznesu ludzi, którzy byli do tego przygotowani podczas pracy w służbach specjalnych, czy raczej realizowana precyzyjnie strategia? - Jest to kwestia wykraczająca poza świat polskich służb specjalnych, co czyni ją znacznie trudniejszą do zbadania. Mamy tu niewątpliwie do czynienia ze strategią i koordynacją, ale na ile precyzyjną, trudno mi powiedzieć. Czy mechanizm ten tworzyli ostatni komunistyczni decydenci krajów uzależnionych od ZSRS i wolnych dziś państw wchodzących wcześniej w jego skład, czy raczej była to strategia zaplanowana w Moskwie? Mimo pewnych różnic są duże analogie w historii przekształceń własnościowych w krajach, które wyzwoliły się spod kontroli Rosji. - Chodzi tu o witalne interesy ZSRS, a potem Rosji. Ani władze partyjne, ani siły bezpieczeństwa poszczególnych krajów bloku nie były autonomicznymi decydentami. Tak jak strategia Okrągłego Stołu musiała być uzgadniana przez stronę rządową (czyli praktycznie MSW) w Moskwie, tak wiele wskazuje, że cała koncepcja kontrolowanej zmiany wypracowana była przez ekspertów KGB, co nie znaczy, że wszystko toczyło się potem zgodnie z zaplanowanym scenariuszem. Wszystkie elementy, o których mówiłam wcześniej, występowały również w innych krajach bloku, z tą różnicą, że polskie elity najsprawniej blokowały próby przeprowadzenia lustracji i dekomunizacji, radykalnego oczyszczenia służb policyjnych i wymiaru sprawiedliwości oraz symbolicznego i prawnego odcięcia się od byłego ustroju. Jak ocenia Pani skutki procesu przejmowania kontroli nad gospodarką przez ludzi związanych ze specsłużbami PRL? Wiele osób uważa, że jego skutkiem jest rakowacenie gospodarki i systemu politycznego oraz wstrzymywanie rozwoju Polski? - Przesycenie procesów transformacji interesami i mentalnością dawnych służb, ściśle powiązanych ze służbami sowieckimi, nie tylko sprzyjało korupcji i patologizacji gospodarki, ale narażało Polskę na kontynuację wpływów tych ostatnich. Trudno przerzucić całą winę za wszystkie porażki i błędy transformacji na byłe specsłużby, ale notoryczne negowanie ich roli jest po prostu chowaniem głowy w piasek. Potrzebujemy badań nad ich rolą, interesami i powiązaniami. Tymczasem wszelkie próby ich podejmowania spotykają się z szykanami i karami. W jednej z dyskusji, w której uczestniczyła Pani po wydaniu książki "Privatizing the police state", powiedziała Pani, że "nielegalne, pasożytnicze sieci powiązań i korupcji na tym tle przeniknęły struktury kluczowe dla funkcjonowania państwa w taki sposób, że walka z nimi grozi dezintegracją tych instytucji, a zatem - dezintegracją państwa". Czy ta ocena jest także dziś aktualna? - Uważam, że jest, pomimo wielu osiągnięć i widocznego postępu w wybranych dziedzinach. Nowa formacja ustrojowa budowana była na gruncie struktur, praw i układów interesów starego reżimu. Procesy kształtowania się nowych systemów regulacji i ich instytucjonalizacji były warunkowane zarówno fatalnym dziedzictwem komunizmu, jak i agresywnymi strategiami przyjętymi w okresie transformacji przez jego, nie tylko rodzime, elity. Wszechobecna korupcja, mafijność i przestępczość gospodarcza nie pojawiły się w roku 1989 - one były cechą systemową starego ustroju. Nowe możliwości, które otwierały rynek, i prywatyzacja gospodarki potęgowały atrakcyjność tych wzorów zachowań, gdyż stawki, o które toczyła się gra, były o tyle wyższe. Jako socjolog prawa widziałam, ile ustaw i rozwiązań instytucjonalnych przyjętych w tym okresie zostało dostosowanych do oczekiwań grup nieczystych interesów. Kiedy struktury prawno-państwowe formowane są drogą instytucjonalizacji takich interesów, fragmentaryczne czy kosmetyczne reformy niewiele mogą poprawić. Dogłębne czyszczenie tych struktur grozi jednak ich dezintegracją, ponieważ system społeczny to nie zegarek, który można rozebrać na części, a po ich oczyszczeniu złożyć je z powrotem z pomyślnym rezultatem. Czy można i należy, według Pani, zmienić ten system? Jeśli tak, to w jaki sposób? - To jest oczywiście pytanie najtrudniejsze. Nie jestem zwolennikiem rewolucji ani działania ponad głowami obywateli. Ponadto mieszkając za granicą, nie czuję się upoważniona do proponowania strategii radykalnych zmian, których skutków nie odczuję na własnej skórze. Obecna sytuacja globalnej zapaści gospodarczej nie sprzyja dramatycznym posunięciom w tej dziedzinie. Jest jednak wiele aspektów postkomunistycznego dziedzictwa, które domagają się naszej uwagi i rozsądnego planu działania. Jest to między innymi kwestia wszechobecnej propagandy i dezinformacji, polityki nagonek i zorganizowanych kampanii niszczących wybrane ośrodki polityczne lub opiniotwórcze, polityki lekceważenia odbiorców przekazów medialnych i systematycznego niszczenia kultury życia publicznego. Walka z byłym systemem była w znacznej mierze walką z kłamstwem, była protestem przeciwko zastraszeniu, deptaniu godności ludzi. Ta walka wymaga kontynuacji. Może być jednak prowadzona tylko metodami, które są wolne od znamion propagandy i dezinformacji, tonu wyższości czy tendencji do cenzury i wykluczania. O możliwości przeprowadzenia głębszych zmian społecznych będzie decydować stan świadomości i kultury społeczeństwa i jego rozumienie złożonych geopolitycznych aspektów przemian cywilizacyjnych we współczesnym, pozimnowojennym świecie. Dziękuję za rozmowę.
Polska między historią a geopolityką: WYROK NA POLSKĘ - 5.03.1940 r. Ta data nie powinna być nigdy w Polsce zapomniana, ta data powinna być stale przypominana przez Polaków! 5 marca 1940 roku na Kremlu w Moskwie podpisano dokument, który był wyrokiem śmierci dla kilkudziesięciu tysięcy bezbronnych jeńców - oficerów Wojska Polskiego, wziętych do sowieckiej niewoli po agresji Armii Czerwonej na Rzeczpospolitą 17 września 1939 roku. Do niewoli sowieckiej trafiło wtedy około ćwierć miliona (!) żołnierzy, oficerów, generałów Wojska Polskiego, ale również policji, straży granicznej - KOP, leśników oraz strażników więziennych, urzędników państwowych i samorządowych. Spośród nich Sowieci wyselekcjonowali około 40 tysięcy, których uznali za wrogów ludu i jako element wrogi Rosji zamordowali w masowych egzekucjach w Katyniu, Charkowie, Miednoje, Bykowni i wielu innych jeszcze miejscach ogromnego obszaru imperium zła. Dokument śmierci z 5 marca 1940 roku podpisali najważniejsi przywódcy Rosji sowieckiej: J. Stalin - dyktator i sekretarz generalny partii komunistycznej, W. Mołotow - premier rządu i minister spraw zagranicznych, marszałek K. Woroszyłow - minister obrony, A Mikojan - wicepremier rządu i minister handlu, Ł. Beria - minister spraw wewnętrznych i szef tajnej policji NKWD, Ł. Kaganowicz - minister transportu, M. Kalinin - przewodniczący Rady Najwyższej - czyli formalnie głowa państwa sowieckiego. Ten dokument to była nie tylko decyzja o egzekucji polskich jeńców nad dołami śmierci w Katyniu. W samym Katyniu zabito strzałem w tył głowy "jedynie" cztery i pół tysiąca polskich oficerów. Ten dokument to był wyrok na Polskę! Rosja sowiecka jako państwo postanowiła bowiem wyeliminować elitę Rzeczypospolitej. Warto przypomnieć, że ogromna większość wymordowanych Polaków to byli oficerowie, którzy trafili do wojska w wyniku mobilizacji powszechnej w ostatnich dniach sierpnia 1939 roku. Byli wśród nich m.in. lekarze, adwokaci, księża, nauczyciele, profesorowie uczelni wyższych, inżynierowie, prawnicy. To ich postanowiło zgładzić państwo sowieckie - a oprawcy NKWD byli jedynie funkcjonariuszami i katami tego państwa. To komunistyczne ludobójstwo z okresu II wojny światowej miało swoją genezę w najgorszych tradycjach rosyjskich, kiedy to w epoce carskiej wieszano i bez litości rozstrzeliwano polskich oficerów walczących za wolność Ojczyzny. Juliusz Słowacki kończy "Kordiana" dramatyczną sceną rozstrzelania bohatera, na którego wcześniej podpisał wyrok osobiście sam car Mikołaj I zwany żandarmem Europy. We wcześniejszej scenie o zbrodniach rosyjskiego ludobójstwa na Polakach pisze Słowacki: (...) zapytaj mewy lecącej z Sybiru, Ilu w kopalniach jęczy, a ilu wyrżnięto? A ilu przedzierżgnięto w zdrajców i skalano? A wszystkich nas łańcuchem z trupem powiązano, Bo ta ziemia jest trupem (...) Genezę zbrodni z 1940 roku odnaleźć można także w przemówieniu bolszewickiego dyktatora Lenina na tajnym posiedzeniu rządu rosyjskiego w Moskwie 20 września 1920 roku. Lenin musiał wytłumaczyć się wówczas z klęski, jaką Armia Czerwona poniosła pod Warszawą 15 sierpnia 1920 roku: "Piłsudski i jego Polacy spowodowali gigantyczną, niesłychaną klęskę sprawy światowej rewolucji (...). Będziemy jednak w przyszłości przechodzić od strategii defensywnej do ofensywnej, aż wykończymy tych Polaków na dobre". W tym kontekście jest oczywiste, że Katyń był sowiecką zemstą za klęskę 15 sierpnia 1920 nad Wisłą. Obecny premier Rosji generał KGB Putin swoją polityką nawiązuje do tradycji imperium zła. Jego symbolem jest monumentalny sarkofag mordercy, bandyty, ludobójcy Stalina w najbardziej prestiżowym miejscu Rosji pod murem Kremla na placu Czerwonym. W Warszawie, w samym sercu Polski, na placu Zamkowym znajduje się symboliczna skromna mogiła - Pomnik Katyński, z rozstrzelanym polskim orłem z oficerskiej czapki, pochylonym nieco do przodu, tak jak pochyleni byli nad dołami śmierci polscy jeńcy, zanim komunistyczny oprawca strzelił im w tył głowy. Taka jest w XXI wieku rosyjska i polska pamięć. Takie jest rosyjskie nawiązanie do imperialnej historii, a taka jest nasza tradycja walki o wolność Polski i Europy. I niechaj nam nie wmawiają nie tylko w Moskwie, ale także w Berlinie i Brukseli, że jesteśmy przeczuleni na Rosję. Józef Szaniawski
Felieton autonomiczny: Dzień ofiar ludobójstwa komunistycznego Jaki był osobisty stosunek Stalina do kwestii masowych mordów na jeńcach wojennych? Na dokumencie szefa NKWD Ławrientija Berii z 5 marca 1940 roku widzimy zamaszysty podpis Stalina, będący wyrokiem śmierci na 22 467 Polakach. To był ten decydujący podpis, ale nie jedyny, bo wraz ze Stalinem podpisali się inni sowieccy gensecy: Mołotow, Woroszyłow i Mikojan. To miało sprawiać wrażenie kolegialnej, "praworządnej" decyzji. I jako taka w Rosji nadal zachowuje swój charakter. Świadczą o tym nieudane próby rehabilitacji ofiar Katynia przed rosyjskim wymiarem sprawiedliwości podejmowane przez rodziny pomordowanych, wszechobecne pomniki Stalina i powszechne manifestacje Rosjan z portretami ludobójcy. Dokument zagłady z 5 marca 1940 roku jest jak dotąd jedynym odkrytym dowodem zbrodni ludobójstwa państwa sowieckiego na polskich jeńcach wojennych, bo rosyjscy historycy "znajdują tylko to, co każe im się znaleźć", jak słusznie zauważył Wiktor Suworow. Mamy prawo sądzić, że katyńskie ludobójstwo obejmuje łącznie ponad 54 tysiące ofiar, polskich żołnierzy przetrzymywanych w Związku Sowieckim w czasie II wojny światowej. Gdy 13 kwietnia 1943 roku niemieckie radio zakomunikowało światu o rozstrzelaniu przez Sowietów polskich oficerów, komunikat opatrzony był komentarzem o tym, jak to jeden rząd sprzymierzonego państwa wymordował połowę korpusu oficerskiego innego sprzymierzonego państwa. Goebbels dostał potężną, propagandową broń do ręki - możliwość poróżnienia koalicjantów i swój cel osiągnął. Sprawa Katynia zamroziła polsko-sowieckie stosunki w czasie wojny i stała się tematem tabu w czasach PRL. Jeszcze w 1989 roku, kiedy trwały przygotowania do Okrągłego Stołu, osobisty doradca gen. Wojciecha Jaruzelskiego, płk red. Wiesław Górnicki gwałtownie protestował przeciwko publikacji w jednym z periodyków, który umieścił słowo "Katyń" w kontekście sowieckiego zbiorowego morderstwa na polskich jeńcach. W winę Rosjan nadal nie wierzą lewaccy dziennikarze polskiej edycji "Le Monde Diplomatique". Redaktor Jarosław Pietrzak pisał rok temu: "Marksizm ma tę przewagę, że pomimo propagandowego zawłaszczenia przez niektóre państwa jest teorią prawdziwie uniwersalistyczną, w przeciwieństwie do obłąkańczego nacjonalizmu i antykomunizmu, których wykwitem jest najnowsze dzieło 'Katyń' Andrzeja Wajdy". Tak samo jak lewacy na Zachodzie myśli służba celna, KGB oraz sąd na Białorusi. Ostatnio Sąd Rejonowy w Brześciu uznał, że zarekwirowany jednemu z pasażerów przez białoruskich pograniczników magazyn filmowy "Arche-Paczatak" zawiera treści ekstremistyczne i sądownie nakazał zniszczenie gazety. Cóż takiego tam napisano? W recenzji z filmu "Katyń" Andrzeja Wajdy znalazło się zdanie: "Sojusznicy - nazista i czekista, pochylili się nad mapą". Gdyby KGB mogło, to pewnie by zniszczyło stare kroniki filmowe, w których zachowało się dużo wspólnych sowiecko-niemieckich dokumentów sojuszu z 1939 roku, na czele ze wspólną paradą zwycięstwa w polskim Brześciu nad Bugiem. Wiemy, na czym polegała sowiecka perfidia, dzięki której nadal nie możemy odnaleźć grobów naszych żołnierzy. Istnieje taka zasada, pisał Wiktor Suworow, że "W centrum miasta, na widoku stawia się wielkie gmaszysko NKWD. Żeby wszyscy się bali. A za miastem, dom wypoczynkowy, magazyny, ośrodek szkoleniowy, niedaleko stacja kolejowa, miejsca egzekucji. Gdyby w mieście coś się wydarzyło, jakaś klęska żywiołowa, zamieszki, rewolta, to NKWD nie traci kontroli. Będzie kierować z jakiegoś malowniczego, podmiejskiego zakątka". Tak wyglądały zapewne inne Katynie. Miejsca kaźni były doskonale ukryte. Wykonawcy zbrodni, potajemnie nagrodzeni medalami i rublami, zachowali milczenie po dziś dzień. Jaki był osobisty stosunek Stalina do mordów? Alan Bullock, autor biografii Stalina, cytuje Amerykanina Cipa Bohlena, który był uczestnikiem kolacji w ambasadzie radzieckiej w Teheranie pod koniec grudnia 1943 roku. Stalin zaproponował wówczas Churchillowi zlikwidowanie 50 tysięcy oficerów niemieckich, jeńców wojennych, twierdząc, że jest to jedyna droga do skutecznego zniszczenia III Rzeszy. "Premier Wielkiej Brytanii wstał wówczas od stołu i oświadczył, że ani jego rodacy, ani on sam nie chcą mieć do czynienia z masowymi egzekucjami. Gdy Stalin nie przestawał nalegać, powtarzając, że trzeba rozstrzelać 50 tysięcy oficerów, a Elliot Roosevelt, syn prezydenta, poparł go entuzjastycznie, Churchill opuścił salę z wyrazem niesmaku na twarzy". Co wówczas zrobił Stalin? Dogonił Churchilla, a następnie "oparł mu ręce na ramionach i zapewnił, że nie mówił serio, po czym nakłonił go do powrotu".A co by było, gdyby Churchill zaakceptował pomysł Stalina? A skąd wzięła się u Stalina liczba 50 tysięcy oficerów niemieckich? Nie 20 tysięcy czy 100 tysięcy, ale właśnie 50 tysięcy, czyli liczba, którą musiał znać z meldunków od swoich funkcjonariuszy z NKWD. Tylko NKWD wiedziało, że zabito łącznie ponad 50 tysięcy polskich oficerów i podoficerów. Czy Stalin podczas tej rozmowy z Churchillem nie chciał uzyskać zgody na wymordowanie takiej samej liczby jeńców niemieckich? Czy w przypadku zgody nie liczył na zamknięcie ust wolnego świata w sprawie wymordowanych polskich oficerów? Taka interpretacja jest wielce prawdopodobna. Stalin potrzebował alibi, pośrednich wspólników swojej zbrodni w sowieckich Katyniach. I w zasadzie znalazł. Dopóki trwała wojna z III Rzeszą, Związek Sowiecki był potrzebny Zachodowi. Dzięki temu Stalin mógł wystąpić w Norymberdze w roli oskarżyciela. Od tego czasu współpraca Stalina z Hitlerem poszła w zapomnienie. Jeszcze wiosną 1989 roku Andrzej Gromyko przekonywał niemiecki tygodnik "Der Spiegiel", że tajnego paktu Stalina z Hitlerem w ogóle nie było. Nic dziwnego, że przeciętny Rosjanin nic nie wie o pakcie Ribbentrop - Mołotow, a wszelkie próby podważania zwycięskiej, historycznej roli Rosji w obaleniu faszyzmu uznawane są za "kłamstwo" i karane zgodnie z uchwaloną ostatnio ustawą przez sądy karne. My zaś będziemy pamiętać i takie "szczegóły", jak to, że na konferencji Geheime Staatspolizei (gestapo) i NKWD w Krakowie 6 listopada 1939 roku Niemcy odmówili przyjęcia do swoich obozów większej części jeńców z Kozielska, Starobielska i Ostaszkowa, że 5 miesięcy później, 5 marca 1940 roku, Stalin złożył swój zamaszysty podpis pod decyzją najszybszego załatwienia tego problemu - rozstrzelania polskich żołnierzy. Będziemy pamiętać szczególnie w dniu 5 marca, zgodnie z życzeniem księdza prałata Zdzisława Peszkowskiego, który uważał, że dzień ten powinien być międzynarodowym dniem pamięci ofiar ludobójstwa komunistycznego.
Wojciech Reszczyński