Aronson Człowiek istota społeczna


ELLIOT ARONSON

CZŁOWIEK

istota społeczna

Przełożył Józef Radzicki

Wydawnictwo Naukowe PWN • Warszawa 1995

Dlaczego napisałem tę książkę?

W roku 1970/71 zostałem zaproszony na roczny pobyt do Ośrodka Badawczego Nauk Behawioralnych w Stanford w Kalifornii. W ciągu tego roku udzielano mi wszelkiej pomocy i zachęty, pozwolono mi robić wszystko, na co bym miał ochotę, i zapew­niono, że nie będę odpowiedzialny za nic przed nikim. Tam właśnie, na pięknym wzgórzu położonym w odległości ok. 50 km od San Francisco (mojego ulubionego miasta), mając przed sobą cały rok, aby robić to, czego dusza zapragnie, postanowiłem napisać tę książkę. Dlaczego przebywając w tak pięknej okolicy i tak blisko pokus San Francisco, zamknąłem się w czterech ścianach i pisałem książkę? Nie, dlatego chyba, abym był pomylony, i nie, dlatego również, że potrzebowałem pieniędzy. Jeśli istniał jakiś konkretny powód, który skłonił mnie do napisania tej książki, to jest nim zapewne fakt, że pewnego razu uderzyły mnie moje własne słowa, wypowiedziane do dużej grupy studentów II roku, — że psychologia społeczna jest nauką młodą; słowa te sprawiły, że poczułem się nagle podobny do tchórza. Postaram się to wyjaśnić. My, psychologowie społeczni, lubimy mówić, że psychologia społeczna jest nauką młodą — i rzeczywiście jest to młoda nauka. Oczywiście, już, co najmniej od czasów Arystotelesa wnikliwi obserwatorzy dzielili się interesującymi spo­strzeżeniami i wysuwali fascynujące hipotezy w odniesieniu do zjawisk społecznych, lecz owe spostrzeżenia i hipotezy nie były poważnie i naukowo sprawdzane aż do XX wieku. O ile mi wiado­mo, pierwszy eksperyment z zakresu psychologii społecznej prze­prowadził Triplett w 1897 r. (badał on wpływ współzawodnictwa na wykonanie danej czynności), lecz eksperymentalna psychologia społeczna wystartowała naprawdę dopiero pod koniec lat trzydzies­tych naszego stulecia, głównie z inspiracji Kurta Lewina i jego utalentowanych uczniów. Interesujące jest również, że chociaż Arystoteles jako pierwszy sformułował ok. 350 r. p.n.e. nie które podstawowe zasady społecznego oddziaływania i przekonywania, to jednak dopiero w połowie XX w. zasady te sprawdził eks­perymentalnie Carl Hovland wraz ze swymi współpracownikami.

Jednakże z drugiej strony stwierdzenie, że psychologia społecz­na jest nauką młodą, stanowi coś w rodzaju wykrętu: jest to pewien sposób usprawiedliwiania się przed ludźmi, aby nie oczekiwali od nas zbyt wiele. Może to być zwłaszcza z naszej strony sposób uchylania się od przyjęcia odpowiedzialności w zakresie stosowania naszej wiedzy do rozwiązywania problemów świata, w którym żyjemy, i nieodłącznie związanego z tym ryzyka. W tym sensie oświadczanie, że psychologia społeczna jest nauką młodą, może być niedalekie od stwierdzenia, że nie jesteśmy jeszcze gotowi, aby powiedzieć coś ważnego, użytecznego czy (jeśli czytelnik wybaczy mi posłużenie się tym nadużywanym słowem) istotnego.

Celem tej książki jest ukazanie bez osłonek, (choć czynię to z pewnym niepokojem), jakie znaczenie mogą mieć badania z za­kresu psychologii społecznej w odniesieniu do niektórych proble­mów dręczących współczesne społeczeństwo. Większość danych omawianych w tym tomie oparto na wynikach eksperymentów, na­tomiast większość ilustracji i przykładów zaczerpnąłem z proble­mów społecznych aktualnie występujących w Stanach Zjednoczo­nych — takich, jak uprzedzenia, propaganda, wojna, alienacja, agresja, zamieszki i wstrząsy polityczne. Ta dwoistość odzwier­ciedla dwa moje osobiste przeświadczenia — przeświadczenia, któ­re troskliwie pielęgnuję. Pierwsze, — że metoda eksperymentalna jest najlepszym sposobem zrozumienia złożonego zjawiska. Jest truizmem w nauce stwierdzenie, że jedyna droga wiodąca do prawdziwego poznania świata polega na odtworzeniu go — inny­mi słowy, aby naprawdę zrozumieć, „co powoduje, co", nie mo­żemy ograniczać się do samej tylko obserwacji, lecz musimy wytworzyć pierwsze, „co", jeśli chcemy być pewni, że naprawdę spowodowało ono drugie, „co". Zgodnie z drugim moim przeświad­czeniem, jedynym sposobem zdobycia pewności, że związki przy­czynowe odkryte w laboratorium są prawdziwe, jest przeniesie­nie ich z laboratorium do świata realnego. Tak, więc jako nauko­wiec lubię pracować w laboratorium; jednakże jako obywatel lubię także mieć okna, przez które mogę wyjrzeć na świat. Okna, oczywiście, funkcjonujące w obu kierunkach: często hipotezy wyprowadzamy właśnie z życia codziennego. Najlepiej można sprawdzać te hipotezy w sterylnych warunkach laboratorium; aby zaś uchronić nasze idee od wyjałowienia, staramy się nasze odkrycia laboratoryjne „wyprowadzać” z powrotem przez to okno na zewnątrz, aby przekonać się, czy dadzą się one utrzymać w świecie rzeczywistym.

U podstaw tego wszystkiego tkwi moje przekonanie, że psycho­logia społeczna jest niezwykle ważną nauką i że psychologowie społeczni mogą odegrać znaczącą rolę w uczynieniu świata miej­scem bardziej nadającym się do życia. Istotnie, w bardziej podnios­łych momentach skłonny jestem żywić w skrytości przekonanie, iż psychologowie społeczni znajdują się w szczególnie uprzywilejowa­nej pozycji pod względem możliwości wywierania głębokiego i korzystnego wpływu na nasze życie, a to dzięki coraz lepszemu poznawaniu i rozumieniu takich ważnych zjawisk, jak konformizm, przekonywanie, uprzedzenia, miłość i agresja. Teraz, kiedy moje pielęgnowane w skrytości przekonanie przestało już być tajemnicą, mogę tylko obiecać, że nie będę starał się „wciskać" go czytelnikowi na dalszych stronicach książki. Przeciwnie, czytelnikowi pozostawię rozstrzygnięcie, po przestudiowaniu tego tomu czy psychologowie społeczni odkryli lub mogą kiedykolwiek odkryć coś użytecznego — nie mówiąc już o czymś niezwykle ważnym.

Nie jest to gruby tom — i nie jest takim celowo. Książka ta jest pomyślana jako krótkie wprowadzenie do świata psychologii społecznej, nie zaś jako encyklopedyczny katalog badań i teorii. Ponieważ zdecydowałem, iż nie będzie nazbyt obszerna, musiałem dokonywać selekcji. Tak, więc pewnych tradycyjnych tematów postanowiłem w ogóle nie uwzględniać, a ponadto nie wchodziłem zbyt drobiazgowo w te tematy, które zdecydowałem się omówić. Z tego powodu książka była trudna do napisania. Musiałem być w niej bardziej „komentatorem" niż „sprawozdawcą". Na przykład wielu sporów nie opisałem w całej ich rozciągłości, lecz wyrażałem raczej swoją własną o nich opinię. Dokonałem oceny (mam nadzieję — w sposób uczciwy) tego, co najwierniej obrazuje stan rozważanej gałęzi wiedzy w 1972 r. — i przedstawiłem to tak jasno, jak tylko umiałem.

Decyzję taką podjąłem z myślą o studentach — dla nich, bowiem napisana została ta książka, nie zaś dla moich kolegów. Jeśli przez 15 lat prowadzenia wykładów nie nauczyłem się niczego innego, to w każdym razie nauczyłem się tego, że chociaż szczegółowa prezentacja wszystkich stanowisk jest użyteczna (a niekiedy nawet fascynująca) dla kolegów wykładowców, to jednak nie potrafi ona rozpalić studentów. Studenci pytają nas, która godzina, a my na to pokazujemy im mapę przedstawiającą różne strefy czasu na całym świecie, zapoznajemy ich z historią pomiaru czasu od wynalezienia zegara słonecznego do supernowoczesnych urządzeń pomiarowych (accutron Bulova), wreszcie opisujemy szczegółowo budowę zegar­ka naręcznego. Zanim skończymy, znika już całe ich zainteresowa­nie pytaniem. Nie ma nic bezpieczniejszego od przedstawienia wszystkich stron wszelkich zagadnień, lecz niewiele jest rzeczy nudniejszych. Chociaż więc omawiałem zagadnienia kontrowersyj­ne, nie wahałem się wyciągać wniosków. Krótko mówiąc, starałem się być zwięzłym, nie będąc stronniczym i próbowałem przedstawić złożone zagadnienia prosto i jasno, bez nadmiernych jednak uproszczeń. Tylko czytelnik może rozstrzygnąć, w jakiej mierze udało mi się osiągnąć każdy z tych celów.

Kiedy w 1972 r. skończyłem pisać tę książkę, pomyślałem, że „mam ją z głowy". Jakże byłem naiwny! Na początku 1975 r. po raz pierwszy zdecydowałem się, z pewną niechęcią, dokończyć aktualizacji tej książki. Przez trzy lata wiele się wydarzyło. Od tego momentu w zimie 1972 r., kiedy na bloku żółtego papieru listowego nagryzmoliłem ostatnie słowo tekstu pierwszego wydania, nie tylko dokonano nowych odkryć w dziedzinie psychologii społecznej, lecz ponadto, co jeszcze istotniejsze, na świecie nastąpiło kilka poważ­nych zmian. Wymienię, chociaż parę najważniejszych wydarzeń: brutalna, wyczerpująca i skłócająca naród wojna w Wietnamie zakończyła się; wiceprezydent i prezydent Stanów Zjednoczonych wskutek kompromitacji zostali zmuszeni do ustąpienia; ruch wy­zwolenia kobiet zaczął wywierać znaczny wpływ na świadomość narodu. Były to wydarzenia psychospołeczne o największej donios­łości. Leniwy patałach, jaki siedzi we mnie, zdał sobie sprawę (z ciężkim westchnieniem), że każda książka, która ma być o nas i o naszym życiu, musi nadążać za duchem czasu.

Nie skończyło się, niestety, na tej jednej modyfikacji. Okazało się, że nieustanny bieg wydarzeń zmuszał mnie do aktualizowania tej książki mniej więcej, co cztery lata. I znów nie tylko zjawiska spo­łeczne ulegały szybkim zmianom, lecz także psychologia społeczna, jako nauka pełna życia i wigoru, nadal produkowała nowe, intere­sujące koncepcje i badania. Wyświadczyłbym złą przysługę solidnym studentom, gdybym nie uwzględnił tych badań. Trzeba tu jednak za­chować pewną ostrożność. Jak stwierdziła moja przyjaciółka, Marilynn Brewer, autorzy podręczników pragną być ogromnie nowocze­śni i wykazują skłonność do pomijania całkowicie godnych uwagi badań tylko dlatego, że przypadkiem mają one więcej niż dziesięć lat.

Dochodzi do tego w sposób następujący: chcemy zachować klasyków i chcemy dołączyć badania, jakie pojawiły się od czasu ostatniej edycji podręcznika. Nie chcemy jednak, żeby książka stała się zbyt gruba. Coś trzeba wyrzucić; usuwa się, więc mnóstwo badań, niekoniecznie dlatego, że zastępuje się je czymś lepszym, lecz jedynie czymś nowszym. Stwarza to złudzenie, że w tej dziedzinie brak ciągłości: tzn., że są badania klasyczne i badania współczesne, a między nimi — bardzo niewiele. Jest to okropnie mylące.

Przez ostatnie dwadzieścia lat staram się uporać z tym pro­blemem, konsekwentnie unikając zastępowania świetnych badań „w średnim wieku" nowszymi na ten sam temat, jeśli te nowsze nie wzbogacają naszej wiedzy o danym zjawisku o coś ważnego. Mam nadzieję, że te zmodernizowane wersje Człowieka — istoty społecz­nej zachowują wdzięk zwięzłości oryginału i pozostają aktualne bez eliminowania czy skracania wspaniałych badań z niedawnej prze­szłości.

W niniejszym wydaniu dodałem nowy rozdział o poznaniu społecznym (social cognitiori), aby zapoznać czytelnika z najbardziej płodnym obszarem badań ostatniego dziesięciolecia. Zdecydowa­łem się także, choć z bólem serca, na usunięcie rozdziału o wraż­liwości interpersonalnej. Powodem tej decyzji był stopniowy spadek popularności w naszym społeczeństwie grup treningu wrażliwości, jaki nastąpił w ciągu ubiegłej dekady. Wydaje się, że grupy te, które w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych wzbudziły u wielu ludzi nadzieję na możliwość rozwiązywania problemów interper­sonalnych przez dialog i otwarte komunikowanie się, utraciły część swego blasku w bardziej komercyjnej atmosferze lat osiemdziesią­tych. Nie każdy „postęp" prowadzi jednak ku lepszemu, za­chowałem więc najistotniejsze treści tego rozdziału (włączywszy je do rozdziału o sympatii i miłości) w nadziei, że niektórzy czytelnicy mogą nadal żywić pewne zainteresowanie dążeniem do harmonii w swych bliskich związkach z ludźmi.

Podziękowania

Na tytułowej stronie figuruje moje nazwisko jako jedynego autora tej książki. Z pewnością jest prawdą, że to ja napisałem wszystkie zawarte w niej słowa i wykonałem większość pracy myślowej przy ich produkowaniu. Jeśli więc są w książce jakieś głupstwa, to pochodzą one ode mnie; a jeśli coś, co przeczytasz na tych stronach, rozgniewa cię, to ja właśnie jestem osobą, którą powinieneś zwymyślać. Jednocześnie chcę wyznać, że nigdy nie robię niczego zupełnie samodzielnie: wielu ludzi wniosło swą wiedzę i swoje myśli do mej fabryki słów, chciałbym, więc skorzystać z tej sposobności, aby podziękować im za ich szczodrą pomoc.

Szczególną pomoc okazały mi Vera Aronson i Ellen Berscheid. Starannie przejrzały rękopis, strona po stronie i wiersz po wierszu, czyniąc liczne uwagi i sugestie, które miały znaczny wpływ na ostateczny kształt tej książki. Co więcej, ich entuzjazm dla całego przedsięwzięcia był zaraźliwy i pomagał mi wygrzebywać się z licznych nawrotów „pisarskiej desperacji". Wielu ludzi wniosło do tej książki wartościowe idee i sugestie.
Trudno byłoby wymienić wszystkich, lecz ci, których wkład był największy, to: Nancy Aston, Leonard Berkowitz, David Bradford, John Darley, Richard Easterlin, Jonathan Freedman, James Freel, Robert Helmreich, Michael Kahn, John Kapłan, Judson Mills i Jev Sikes.

Podziękowania należą się także paniom Judy Hilton i Faye Gibson, które wielokrotnie przepisywały na maszynie różne wersje rękopisu, tak jakby naprawdę sprawiało to im przyjemność, Lynowi Ellisorowi, który opracowywał cierpliwie noty biblio­graficzne, oraz Williamowi Ickesowi, który sporządził indeksy. Większą część tej książki napisałem wówczas, gdy gościłem w Ośrodku Badawczym Nauk Behawioralnych (Center for Advanced Study in the Behavioral Sciences) w Stanford w Kalifornii, i jestem głęboko wdzięczny personelowi tej wspaniałej instytucji za zapew­nienie mi wolnego czasu oraz wszelkich udogodnień.

Na koniec miło mi stwierdzić, że mój przyjaciel i mistrz, Leon Festinger, nie miał bezpośrednio do czynienia z tym rękopisem. Nigdy go nie przeczytał, i o ile wiem, nie wiedział nawet, że nad nim pracuję. Jest on jednak odpowiedzialny za powstanie tej książki. Mógłbym powiedzieć, że nauczył mnie wszystkiego, co wiem o psy­chologii społecznej, lecz to byłoby kłamstwem. Nauczył on mnie czegoś znacznie bardziej wartościowego, a mianowicie — jak odkry­wać rzeczy, o których istnieniu nie wiedziałem ani ja, ani zapewne nikt inny.

Marzec 1972

To już szóste wydanie tej książki.* Postarzałem się aktualizując ją. Z mieszanymi uczuciami śledziłem upływ czasu, obserwując, jak moja twarz staje się coraz bardziej pobrużdżona i siwobroda. Jak wynika z zamieszczonych wyżej podziękowań, kiedy po raz pierw­szy opublikowałem tę książkę, pragnąłem wyrazić swą wdzięczność mojemu przyjacielowi i mistrzowi, Leonowi Festingerowi. Rozumie się samo przez się, że nadal żywię wdzięczność i serdeczną przyjaźń dla tego dobrego i wielkiego człowieka. Uczucia te nasiliły się jesz­cze z upływem lat. Cieszyłem się, że jestem jego uczniem — i przy­puszczam, że nigdy nim być nie przestanę. W 1989 r. Leon zmarł, co oznaczało koniec ważnej ery w psychologii społecznej.

*Niniejsze, trzecie wydanie polskie jest przekładem z szóstego wydania oryginału (przyp. red.)

Ponadto w miarę jak ta książka i ja sam stawaliśmy się coraz starsi, zacząłem lepiej zdawać sobie sprawę z długu wdzięczności, jaki mam wobec moich uczniów. Gdy do każdego nowego wydania przerabiałem pierwotny rękopis, musiałem ponownie przeanalizo­wać wiele własnych badań i przeformułować wiele moich koncepcji. W trakcie tego procesu uświadomiłem sobie, że nie są to tylko moje koncepcje, — że są to koncepcje, które rozwinąłem we współpracy z jednym lub paroma z długiego szeregu wybitnie utalentowanych młodych badaczy, z jakimi miałem przyjemność pracować. Teraz, kiedy postarzałem się aktualizując wielokrotnie Człowieka — istotę społeczną, łatwiej jest mi dostrzec, że moi uczniowie bardzo dużo mnie nauczyli. Mam tu na myśli wszystkich swych uczniów, od pierwszych moich asystentów naukowo-badawczych — a byli nimi w 1960 r. J. Merrill Carlsmith i John M. Darley — do tych wspa­niałych młodych ludzi, a mianowicie Ruth Thibodeau i Carrie Fried, którzy obecnie współpracują ze mną przy przeprowadza­niu badań i którzy odegrali ważną rolę przy aktualizowaniu szóstego wydania tej książki. Z ogromną przyjemnością wyrażam wam wszystkim swoją wdzięczność.

Przy pracy nad szóstym wydaniem skorzystałem także z wielu pożytecznych sugestii, jakich dostarczyli mi Joshua Aronson, Hal Aronson, Jeff Stone i Chris Dickerson. Jestem szczególnie wdzięcz­ny mojemu przyjacielowi i koledze Anthony'emu Pratkanisowi, który napisał pierwszy szkic rozdziału o poznaniu społecznym z tym szczególnym rodzajem entuzjazmu, jaki wnosi w każde podejmowane przez siebie przedsięwzięcie.

Jak może zauważyłeś, czytelniku, książka ta jest dedykowana „Verze, oczywiście". Vera, o której tu mowa, to Vera Aronson, która jest moim najlepszym przyjacielem od prawie czterdziestu lat, i która (ku mojemu ogromnemu szczęściu) jest przypadkiem także moją żoną. Dla każdego, kto zna nas dobrze, słowo „oczywiście" w tej dedykacji jest zbędne. A ponieważ nadmiar słów jest w na­uczaniu ryzykiem zawodowym, muszę się przyznać — z rumieńcem - że prawie na pewno nie jest to ostatnie niepotrzebne słowo, ja­kie będziesz musiał znieść.

Wrzesień 1991 Elliot Aronson

Człowiek — istota społeczna

„Człowiek jest z natury istotą społeczną; jednostka, która z natury, a nie przez przypadek żyje poza społecznością, jest albo kimś niegodnym naszej uwagi, albo istotą nadludzką. Społeczność jest w naturze czymś, co ma pierwszeństwo przed jednostką. Każdy, kto albo nie potrafi żyć we wspólnocie, albo jest tak samowystarczalny, że jej nie potrzebuje, i dlatego nie uczestniczy w życiu społeczności, jest albo zwierzęciem, albo bogiem".

Arystoteles, Polityka, ok. 328 r. przed Chr.

rozdział 1

Co to jest psychologia społeczna?

O ile nam wiadomo, Arystoteles jako pierwszy sformułował podstawowe zasady społecznego oddziaływania i przekonywania. Prawdopodobnie jednak nie on pierwszy zauważył, że człowiek jest zwierzęciem społecznym czy istotą społeczną, ani też nie był pierwszym, którego zadziwiła prawdziwość tego twierdzenia, za­skakującego jednocześnie swą banalnością i płytkością. Chociaż z pewnością jest prawdą, że człowiek jest istotą społeczną, to samo dotyczy przecież mnóstwa innych zwierząt, od mrówek i pszczół aż do różnych gatunków małp. Co więc oznacza stwierdzenie, że człowiek jest „istotą społeczną"? Przypatrzmy się kilku konkret­nym przykładom.

Student imieniem Sam i jego czterej koledzy oglądają w telewizji kandydata na prezydenta, wygłaszającego przemówienie wyborcze. Kandydat ten wywarł na Samie korzystne wrażenie; ze względu na swą szczerość podoba mu się bardziej niż kandydat przeciwnej partii. Po skończeniu przemówienia jeden z kolegów stwierdza, że zraził się do tego kandydata — uważa go za pełnego fałszu i zakłamania i woli jego rywala. Wszyscy pozostali koledzy chętnie przyznają mu rację. Sam wygląda na zaskoczonego i trochę zaniepokojonego. W końcu mamrocze do swych znajo­mych: „Sądzę, że nie okazał się on tak szczery, jak można się było po nim spodziewać".

W II klasie szkoły podstawowej nauczycielka pyta: „Ile to będzie — sześć dodać dziewięć dodać cztery dodać jedenaście'?' Chłopiec w trzecim rzędzie zastanawia się nad pytaniem przez kilka sekund, waha się, podnosi niezdecydowanie rękę, a wywołany do odpowiedzi mówi niepewnie: „Trzydzieści?" Nauczycielka potakuje, uśmiecha się, mówi: „Bardzo dobrze, Ted" i przykleja mu złotą gwiazdę na czole. Następnie pyta klasę: „Ile to będzie — siedem dodać cztery dodać osiem dodać trzy dodać dziesięć?" Nie czekając ani chwili, Ted zrywa się z miejsca i woła: „Trzydzieści dwa!"

Czteroletnia dziewczynka dostała na urodziny bębenek. Pobawiła się nim przez kilka minut, po czym odłożyła zabawkę na bok i przez kilka tygodni wcale nie zwracała na nią uwagi. Pewnego dnia przyszła w odwiedziny koleżanka i wzięła bębenek, chcąc się nim pobawić. Nagle mała „właścicielka" wyrywa bębenek z rąk swej koleżanki i zaczyna bębnić zapamiętale, tak jakby to zawsze była jej ulubiona zabawka.

Dziesięcioletnia dziewczynka, co dzień pochłania dwa talerze płatków owsianych, ponieważ na ich opakowaniu mistrzyni olimpijska w gimnastyce zachwala ten produkt, informując, że swoje sukcesy sportowe zawdzięcza po części spożywaniu owsianki właśnie tej marki.

Właściciel sklepu, który przez całe swoje życie mieszka w małym miasteczku w Montanie, nigdy nie miał żadnej styczności z prawdziwymi, żywymi Murzynami, ale „wie", że są oni niezaradni, leniwi i rozpustni.

Charlie, uczeń ostatniej klasy szkoły średniej, przeprowadził się niedawno do innego miasta. Przedtem był całkiem popularny, teraz już nie jest. Chociaż w nowej szkole ludzie są wobec niego uprzejmi, to jednak nie są szczególnie przyjaźni. Czuje się samotny, niepewny i nieatrakcyjny. Pewnego dnia, podczas przerwy na lunch, przy tym samym stoliku, co on zajmują miejsce dwie koleżanki z jego klasy. Jedna z nich jest atrakcyjna, olśniewająca, serdeczna i ożywiona; Charlie od dawna zachwycał się nią i marzył o niej. Przez kilka tygodni gorąco pragnął znaleźć sposobność porozmawiania z nią. Druga dziewczyna nie jest wcale tak pociągająca. Charlie ignoruje pełną życia dziewczynę swych marzeń i zaczyna poważną rozmowę z jej towarzyszką.

Po tragedii, jaka wydarzyła się w 1970 r. na uniwersytecie stanowym w Kent (Ohio), gdzie funkcjonariusze Gwardii Narodowej stanu Ohio zastrzelili czterech studentów, nauczycielka szkoły średniej w Kent stwierdziła, że zabici studenci zasłużyli na śmierć, — chociaż dobrze zdawała sobie sprawę z faktu, że co najmniej dwoje z nich nie brało udziału w demonstracji, lecz szło spokojnie przez teren uniwersytetu w czasie, gdy rozpoczęła się strzelanina. „Każdy, kto na ulicach miasta takiego jak Kent pojawia się z długimi włosami, w brudnej odzieży lub boso, zasługuje na to, żeby go zastrzelono"1.

Kiedy wielebny Jim Jones ogłosił alarm, zgromadziło się przed nim ponad 900 mieszkańców położonej w głębi Gujany osady wyznawców Świątyni Ludu. Wiedział już, że niektórzy członkowie powołanej przez Kongres ekipy dochodzeniowej zostali zamordowani i że wkrótce święte odosobnienie Jonestown („Miasta Jonesa") zostanie pogwałcone. Jones ogłosił, że nadszedł czas, by umrzeć. Przygotowano pojemniki z trucizną i wśród jedynie nielicznych krzyków protestu czy aktów oporu matki i ojcowie podawali zabójczą miksturę swym niemowlętom i dzieciom, pili ją sami i kładli się obok siebie ramię w ramię, czekając na śmierć.

Mary skończyła właśnie 9 lat. Na urodziny dostała w prezencie „Zosię Gosposię" — komplet przyborów do pieczenia i gotowania wraz „z własną małą kuchenką". Rodzice Mary wybrali ten prezent, ponieważ dziewczynka zdaje się bardzo interesować sprawami kulinarnymi i zawsze pomaga mamie nakrywać do stołu, przygotowywać posiłki i sprzątać mieszkanie. „Czy to nie cudowne — powiedział ojciec Mary, — że ona, mając 9 lat, interesuje się już prowadzeniem domu? Małe dziewczynki muszą chyba mieć gospodarowanie zaprogramowane w swych genach. Ci zwolennicy ruchu wyzwolenia kobiet sami nie wiedzą, co mówią".

George Woods jest Murzynem. Gdy przed wieloma laty mieszkaliśmy obaj w pew­nej miejscowości w stanie Massachusetts, uważał on siebie za „kolorowego" chłopca, za kogoś gorszego od swych białych kolegów. Było wiele powodów ta­kiego samopoczucia. Fakt, że biała społeczność traktowała George'a jako gor­szego, miał oczywiście bezpośredni wpływ na chłopca; poza tym szereg innych czynników oddziaływało na niego w sposób bardziej pośredni. W tym czasie George, gdy chciał się rozerwać, mógł włączyć radio i słuchać „Amosa i Andy'ego"; w słuchowisku tym dorośli Murzyni byli przedstawiani jako naiwne dzieci, głupie, leniwe i niepiśmienne, choć dość sprytne — w sumie niezbyt różniące się od zaprzyjaźnionych zwierząt domowych. Role Murzynów grali, oczywiście, biali aktorzy. W kinie George mógł zobaczyć tylko stereotypowych „kolorowych ludzi", zwykle szoferów lub służących. Typowa fabuła filmów była następująca: „Kolorowy człowiek" towarzyszy białemu bohaterowi w nawiedzanym przez duchy domu, gdzie słyszą dziwne i złowieszcze odgłosy. Kamera pokazuje zbliżenie twarzy „kolorowe­go"; oczy z przerażenia wychodzą mu na wierzch, krzyczy: „O moje nogi, ratujcie mnie!", po czym rzuca się w drzwi, nie tracąc czasu na uprzednie ich otwarcie. Możemy tylko domyślać się, co czuł George, gdy oglądał te filmy w towarzystwie swych białych kolegów.

Większość dorosłych znajomych George'a byli to Murzyni, którzy „znali swoje miejsce". Byli oni uniżeni wobec białych, używali patentowanych środków przeciw kręceniu się włosów, (aby być mniej podobnymi do Murzynów) i niewiele dbali o swe afrykańskie dziedzictwo. Ideałem było być białym, lecz cel ten był oczywiście, nieosiągalny. Byłbym zdziwiony, gdyby taki klimat nie spowodował u George'a obniżenia oceny samego siebie, ponieważ takie zmiany w obrazie własnej osoby nie są czymś nietypowym. Jak wykazały słynne badania nad dziećmi murzyńskimi przeprowadzone w latach czterdziestych przez Kennetha i Mamie Clarków, już w wieku trzech lat wiele z tych dzieci nauczyło się uważać, iż są gorsze od swych białych rówieśników2.

Jednakże zachodzą zmiany. Chociaż dyskryminacja i niespra­wiedliwość jeszcze w bardzo dużym stopniu cechują nasze społe­czeństwo, to jednak dzieci George'a Woodsa, dorastające w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, miały przed sobą inne per­spektywy niż niegdyś George. Masowe środki przekazu pokazują obecnie Murzynów w rolach, które nie są wyłącznie służebne; zrodziła się duma z przynależności do czarnej rasy, zaś afro-amerykańska historia i kultura wzbudzają zainteresowanie i entuzjazm. Społeczeństwo oddziałuje na dzieci George'a w sposób zupełnie odmienny niż kiedyś na niego samego.

Aczkolwiek sytuacja rzeczywiście ulega zmianie, to jednak nie powinniśmy żywić błogiego przekonania, że zmienia się ona zawsze w kierunku większego humanitaryzmu.

W czasie wojny domowej w Hiszpanii, 30 sierpnia 1936 r., jeden samolot zbombardował Madryt. Było kilku poszkodowanych, lecz nikt nie został zabity. Wiadomość, że gęsto zaludnione miasto zostało zaatakowane z powietrza, wstrząsnęła światem do głębi. Artykuły wstępne w gazetach na całym świecie dawały wyraz powszechnej zgrozie i oburzeniu obywateli. Zaledwie 9 lat później amerykańskie samoloty zrzuciły bomby atomowe na Hiroszimę i Nagasaki. Ponad sto tysięcy ludzi zostało zabitych, a niezliczone tysiące odniosły ciężkie obrażenia. Wkrótce potem badania an­kietowe wykazały, że tylko 4,5% Amerykanów uważało, iż nie należało użyć tej broni; jest natomiast zdumiewające, że aż 22,7% sądziło, iż Stany Zjednoczone powinny były użyć znacznie więcej tego typu bomb, zanim dano Japonii szansę poddania się3. Naj­wyraźniej w ciągu tych dziewięciu lat zdarzyło się coś, co wpłynęło na opinię publiczną.

Definicja

Co to jest psychologia społeczna? Istnieje tyle definicji psychologii społecznej, że ich liczba dorównuje niemal liczbie psychologów społecznych. Zamiast przytaczać niektóre z tych definicji, lepiej może określić tę dziedzinę nauki, przedstawiając jej przedmiot. Wszystkie przykłady podane na poprzednich stronach ilustrują właśnie sytuacje, którymi zajmuje się psychologia społeczna. Cho­ciaż sytuacje te są bardzo różnorodne, to jednak we wszystkich występuje jeden wspólny czynnik: oddziaływanie społeczne. Opinia kolegów Sama o cechach kandydata na prezydenta wpłynęła na ocenę tego kandydata przez Sama (lub przynajmniej na publiczne sformułowanie tej oceny).

Nagrody przydzielane przez nauczycielkę wpłynęły na szybkość i intensywność reakcji Teda w klasie szkolnej. Jak się wydaje, bębenek stał się bardziej atrakcyjny dla czterolatki wskutek nie zamierzonego wpływu, jakie wywarło na nią zainteresowanie kole­żanki tą zabawką. Z drugiej strony, wpływ mistrzyni olimpijskiej na dziewczynkę spożywającą płatki owsiane bynajmniej nie był nie zamierzony; przeciwnie, był celowo zaplanowany, po to aby dziewczynka namawiała swą matkę do kupowania płatków właśnie tej marki. Właściciel sklepu w Montanie z pewnością nie przyszedł na świat z niepochlebnym stereotypem Murzyna w głowie; ktoś w jakiś sposób musiał mu ten stereotyp „wcisnąć". W jaki właściwie sposób nauczycielka szkoły średniej z Kent w stanie Ohio doszła do przekonania, że niewinni ludzie zasłużyli na śmierć — oto pytanie fascynujące i przerażająco aktualne; tymczasem powiedzmy po prostu, że na przekonanie to niemal na pewno wpłynął jej własny, pośredni udział w tragicznych wydarzeniach na uniwersytecie.

Jeszcze bardziej niepokojące pytanie wynika z wydarzeń w Jonestown: jakie siły mogły zmusić rodziców do podania trucizny swym dzieciom? Jest to także skomplikowany problem, jednak mam nadzieję, że w dalszych rozdziałach dostarczę nieco częściowych odpowiedzi i wyjaśnień umożliwiających jego zrozumienie. Co się tyczy Mary i „Zosi Gosposi", to nie jest wykluczone, że skłonność do prowa­dzenia gospodarstwa domowego jest — zgodnie ze słowami

ojca Mary — cechą genetyczną; jest jednak znacznie bardziej, prawdopodobne, że od lat niemowlęcych nagradzano Mary i za­chęcano ją za każdym razem, gdy wyrażała zainteresowanie takimi „kobiecymi" sprawami, jak gotowanie, szycie, bawienie się lalkami — w większym stopniu niż gdyby przejawiała zainteresowanie piłką nożną, boksem czy chemią. Można również przypuszczać, że gdyby braciszek Mary wykazał zainteresowanie gospodarstwem domo­wym, nie otrzymałby on „Zosi Gosposi" na swoje urodziny. Ponadto, podobnie jak w przypadku małego George'a Woodsa, który czuł się gorszy od swych rówieśników, obraz siebie samej mógł zostać ukształtowany u Mary przez środki masowego przeka­zu, pokazujące zwykle kobiety w rolach, do których wypełniania zachęcane są one w naszym kręgu kulturowym — a więc w rolach gospodyń domowych, sekretarek, pielęgniarek, nauczycielek; środ­ki masowego przekazu rzadko przedstawiają kobiety w roli, bio-chemiczek, profesorów wyższych uczelni czy dyrektorów przed­siębiorstw. Jeśli porównamy małego George'a Woodsa z jego dziećmi, przekonamy się, że obraz samego siebie u członków grupy mniejszościowej może się zmieniać; istnieje wzajemna zależność, obustronne oddziaływanie między tymi zmianami a zmianami zachodzącymi w środkach masowego przekazu i w postawach ogółu społeczeństwa. W obrazowy sposób ilustrują to opinie Amerykanów o użyciu bomby atomowej w 1945 r.

Kluczowym pojęciem, jakie rozważaliśmy w poprzednim aka­picie, jest „wpływ społeczny". Posłuży też ono do sformułowania naszej roboczej definicji psychologii społecznej; przedmiotem tej nauki jest wpływ, jaki wywierają ludzie na poglądy i zachowanie innych ludzi. Posługując się tą definicją, będziemy się starali zrozumieć wiele zjawisk opisanych w poprzednich przykładach. W jaki sposób inni ludzie wywierają wpływ na daną osobę? Dlaczego akceptuje ona ten wpływ, — czyli, inaczej mówiąc, co jej to daje? Jakie czynniki zwiększają lub zmniejszają efektywność wpływu społecznego? Czy taki wpływ ma trwały skutek, czy też tylko przebijający? Jakie czynniki zwiększają lub zmniejszają trwałość skutków wpływu społecznego? Czy te same zasady można stosować zarówno do postaw nauczycielki szkoły średniej w Kent w stanie Ohio, jak i do atrakcyjności zabawek dla małych dzieci? Jak to się dzieje, że człowiek zaczyna lubić drugiego człowieka? Czy te same procesy zachodzą wówczas, gdy zaczyna on lubić swój nowy wóz sportowy lub pewną odmianę płatków owsianych? W jaki sposób u człowieka powstają uprzedzenia wobec jakiejś grupy etnicznej lub rasowej? Czy dzieje się to analogicznie jak w przypadku powstania sympatii, tylko na odwrót, czy też wchodzi tu w grę zupełnie inny zespół procesów psychicznych?

Większość ludzi interesuje się zagadnieniami tego rodzaju; tak więc większość ludzi jest w pewnym sensie psychologami społecz­nymi. Ponieważ większość z nas spędza wiele czasu na kontaktach z innymi ludźmi — my oddziałujemy na nich, oni wpływają na nas, radują nas, śmieszą i złoszczą — jest rzeczą naturalną, że tworzymy hipotezy dotyczące zachowań społecznych. Aczkolwiek większość psychologów społecznych-amatorów sprawdza swoje hipotezy dla własnej satysfakcji, jednakże „testom" tym brak ścisłości i bezstron­ności cechujących starannie zaplanowane i przeprowadzone bada­nia naukowe. Często wyniki badania naukowego są identyczne z tym, co „wie" większość ludzi. Nic w tym dziwnego — wiedza potoczna zwykle oparta jest na wnikliwej obserwacji, która wytrzy­mała próbę czasu.

Istotnie, kiedy będziesz czytał zawarte w tej książce opisy eksperymentów, możesz czasem przyłapać się na myśli: „To oczywiste, — dlaczego oni tracą czas i pieniądze, żeby ustalić coś takiego?". Jest kilka powodów, które skłaniają nas do przeprowadzania ekspe­rymentów, chociaż ich wyniki często wydają się bynajmniej nie zaskakujące. Po pierwsze, wszyscy przejawiamy podatność na tzw. efekt przewidywania wstecz (hindsight effecf), co oznacza, że jesteśmy skłonni przeceniać naszą zdolność przewidywania, kiedy już znamy wynik danego wydarzenia. Na przykład badania wyka­zały, że kiedy następnego dnia po wyborach pytano ludzi, których kandydatów typowaliby na zwycięzców, to niemal wszyscy byli przekonani, że wytypowaliby rzeczywistych zwycięzców, — chociaż w dniu poprzedzającym wybory ich przewidywania nie były wcale tak dokładne4. Podobnie wynik eksperymentu prawie zawsze wyda­je się łatwiejszy do przewidzenia wtedy, gdy znamy już rezultaty, niż gdyby poproszono nas o odgadnięcie tego wyniku bez możli­wości korzystania z „przewidywania wstecz".

Ponadto badania — nawet, jeżeli ich wyniki wydają się oczywi­ste — mają duże znaczenie, ponieważ wiele rzeczy, o których „wiemy", że są prawdziwe, okazuje się fałszywymi, gdy się je do­kładnie zbada. Chociaż na przykład rozsądne wydaje się przypuszczenie, że ludzie, którym grozi się poważną karą za pewien sposób zachowania się, mogą w końcu nauczyć się gardzić tym zachowa­niem, to jednak, gdy zagadnienie zbadano w sposób naukowy, oka­zało się, iż jest akurat odwrotnie: u ludzi, którym grozi umiarkowana kara, wytwarza się niechęć do zakazanego zachowania, natomiast ludzie zagrożeni surową karą wykazują nawet niewielki wzrost pozytywnego nastawienia wobec zakazanego zachowania. Podobnie większość z nas, na podstawie własnego doświadczenia, przypuszczałaby, że gdybyśmy przypadkiem posłyszeli, iż ktoś mówi o nas miłe rzeczy, nie wiedząc o naszej obecności, to skłonni bylibyśmy lubić tę osobę. Jak się okazuje, jest to prawda. Lecz jest również prawdą, że skłonni jesteśmy lubić tę osobę jeszcze bardziej, jeśli niektóre z podsłuchanych uwag o nas nie są bynajmniej miłe.

O zjawiskach tych powiemy obszerniej w dalszych rozdziałach. W swym dążeniu do zrozumienia zachowania społecznego ludzi zawodowy psycholog społeczny ma dużą przewagę nad większością psychológów-amatorów. Chociaż, podobnie jak amator, zaczyna, on zwykle od dokładnej obserwacji, to jednak może wyjść daleko poza nią. Nie musi czekać na wystąpienie pewnych sytuacji, aby móc zaobserwować, jak ludzie reagują; w rzeczy samej może on powodować powstawanie tych sytuacji. Tak, więc może prze­prowadzić eksperyment, w którym wielu ludzi zostaje poddanych oddziaływaniu określonych warunków (takich, jak np. poważne zagrożenie lub zagrożenie umiarkowane, usłyszenie „przypadkiem" miłych rzeczy o sobie lub pewnej kombinacji rzeczy miłych i nieprzyjemnych). Ponadto może to zrobić w sytuacjach, w których wszystkie czynniki udaje się utrzymać bez zmiany, z wyjątkiem określonych warunków, będących przedmiotem badania. Może, zatem wyciągać wnioski na podstawie danych znacznie dokład­niejszych i bardziej licznych niż dane dostępne dla psychologa społecznego-amatora, który musi opierać się na obserwacjach zda­rzeń zachodzących przypadkowo i w złożonych okolicznościach. Niemal wszystkie dane przedstawione w tej książce oparte są na eksperymentalnym materiale dowodowym. Z tego względu ważne jest, aby czytelnik rozumiał, na czym polega eksperyment w psycho­logii społecznej, i aby zdawał sobie sprawę z zalet, wad, problemów etycznych, ekscytacji, kłopotów i zmartwień związanych ż tego ro­dzaju przedsięwzięciem. Aczkolwiek zrozumienie metody ekspery­mentalnej jest ważne, to nie jest bynajmniej niezbędne dla zrozumie­nia prezentowanych tu zagadnień merytorycznych. Dlatego też roz­dział „Psychologia społeczna jako nauka" zamyka tę książkę. Czy­telnik może przestudiować ten rozdział teraz, przed przystąpieniem do dalszej lektury (jeśli woli zapoznać się z problemami tech­nicznymi przed zagłębieniem się w materiał merytoryczny), lub też może go przeczytać w każdym momencie zapoznawania się z niniej­szą książką, gdy tylko problemy te wzbudzą jego zainteresowanie.

Ludzie, którzy postępują anormalnie, niekoniecznie muszą być szaleńcami

Psycholog społeczny bada sytuacje społeczne, które wpływają na zachowanie się ludzi. Niekiedy te naturalne sytuacje wytwarzają nacisk tak wielki, że pod jego wpływem ludzie zachowują się w sposób, który łatwo można sklasyfikować jako anormalny. Gdy mówię „ludzie", mam na myśli bardzo wielką liczbę ludzi. Moim zdaniem, określenie tych ludzi jako psychotyków nie przyczyni się do lepszego zrozumienia zachowania ludzkiego. Znacznie bardziej pożyteczne będzie podjęcie próby zrozumienia natury sytuacji i procesów, które wywołały to zachowanie. Prowadzi nas to do pierwszego prawa Aronsona: „Ludzie, którzy postępują anormal­nie, niekoniecznie muszą być szaleńcami".

Weźmy jako przykład nauczycielkę ze stanu Ohio, która stwierdziła, że czworo studentów uniwersytetu stanowego w Kent zasłużyło na śmierć. Nie sądzę, aby była ona osamotniona w tym przekonaniu; a chociaż wszyscy ludzie, którzy wyznają taki pogląd, mogą być psychotykami, poważnie w to wątpię i wątpię także, czy sklasyfikowanie ich w ten sposób przyczyni się w jakimś stopniu do wzbogacenia naszej wiedzy. Po tragicznych wydarzeniach w Kent rozeszła się pogłoska, że zabite dziewczęta były w ciąży — a ponad­to wszyscy czworo byli brudni i tak zawszeni, że personel kostnicy nie mógł opanować mdłości przy oględzinach zwłok. Oczywiście, pogłoski te były całkowicie fałszywe, jednakże — jak podaje James Michener5 — szerzyły się one lotem błyskawicy. Czy wszyscy ludzie, którzy wierzyli w te pogłoski i je rozpowszechniali, byli szaleni? Na dalszych stronach tej książki rozpatrzymy procesy prowadzące do zachowań tego rodzaju — procesy, na które w większości okazujemy się podatni w odpowiednich warunkach społeczno-psychologicznych. Ellen Berscheid6 zaobserwowała, że ludzie skłonni są wyjaśniać nieprzyjemne zachowania w ten sposób, że postępującego tak czło­wieka obdarzają jakąś „etykietką" („szaleniec", „sadysta" itd.), wy­łączając go przez to z grona „nas, porządnych ludzi": Dzięki temu nie musimy już troszczyć się o jego zachowanie, ponieważ nie ma ono nic wspólnego z zachowaniem porządnych ludzi. Według Bers­cheid niebezpieczeństwo tego typu myślenia polega na tym, że czyni nas skłonnymi do nadmiernej pewności siebie, jeśli chodzi o naszą własną podatność na naciski sytuacyjne wywołujące nieprzyjemne zachowanie, a to prowadzi do stosowania dość naiwnego podejścia w rozwiązywaniu problemów społecznych. W szczególności takie naiwne rozwiązanie mogłoby przewidywać opracowanie zestawu testów diagnostycznych służących do ustalenia, kto jest kłamcą, kto sadystą, kto łapownikiem, a kto szaleńcem; społeczne działanie mo­głoby następnie polegać na zidentyfikowaniu tych ludzi i przeka­zaniu ich do odpowiednich zakładów. Oczywiście, nie chcę przez to powiedzieć, że psychoza nie istnieje, ani też, że psychotyków nie po­winno się kierować do zakładów* leczniczych. Nie twierdzę również, *że wszyscy ludzie są tacy sami i że reagują w równie zwariowany sposób na te same intensywne naciski społeczne. Stwierdzam nato­miast raz jeszcze, że pewne zmienne sytuacyjne mogą spowodować, iż duża część spośród nas, „normalnych" osób dorosłych, będzie się zachowywać w sposób bardzo niesympatyczny. Jest sprawą najwyż­szej wagi, abyśmy starali się zrozumieć te czynniki i procesy, które prowadzą do nieprzyjemnych zachowań.

Może się tu przydać pewien przykład. Wyobraźmy sobie wię­zienie. Pomyślmy o strażnikach więziennych. Jacy oni są? Jest prawdopodobne, że większość ludzi wyobrazi sobie strażników wię­ziennych jako ludzi twardych, gruboskórnych i nieczułych. Niektó­rzy mogliby nawet uznać ich za osobników okrutnych, o skłonnoś­ciach tyrańskich i sadystycznych. Ci, którzy przyjmują tego rodzaju dyspozycyjny pogląd na świat, mogliby wskazywać, że ludzie zosta­ją strażnikami właśnie po to, aby mieć sposobność wyładowywać swe okrucieństwa względnie bezkarnie. A teraz wyobraźmy sobie więźniów. Jacy oni są? Buntowniczy? Potulni? Wszystko jedno, jakie specyficzne obrazy znajdują się w naszych umysłach, istotne jest natomiast to, że takie obrazy w ogóle istnieją — i że większość z nas żywi przekonanie, iż więźniowie i strażnicy całkowicie różnią się od nas samych pod względem cech charakteru i osobowości.

Może to być prawdą, lecz nie bądźmy zbyt pewni. Philip Zimbardo przeprowadził dramatyczny eksperyment, tworząc na­miastkę więzienia w podziemiach Wydziału Psychologii Uniwer­sytetu w Stanford. W tym „więzieniu" umieścił on grupę normal­nych, dojrzałych, zrównoważonych, inteligentnych młodych ludzi. Rzucając monetą, Zimbardo mianował połowę z nich strażnikami, a połowę więźniami, po czym przebywali oni w tym charakterze przez sześć dni w tak zaimprowizowanym „więzieniu". I co się wydarzyło? Pozwólmy, aby Zimbardo opowiedział nam o tym własnymi słowami.

Po upływie zaledwie sześciu dni musieliśmy zlikwidować nasze niby-więzienie, gdyż to, co ujrzeliśmy, było przerażające. Nie było już jasne ani dla nas, ani dla większości badanych, gdzie jeszcze są oni sobą, a gdzie zaczynają się ich role. Większość istotnie stała się „więźniami" lub „strażnikami" niezdolnymi już do wyraźnego rozróżnienia między odgrywaną rolą a samym sobą. Wystąpiły dramatyczne zmiany w prawie każdym aspekcie ich zachowania, myślenia i odczuwania. W czasie krótszym niż tydzień doświadczenia związane z pobytem w „więzieniu" przekreśliły (tymczasem) to, czego badani nauczyli się przez całe życie; wartości ludzkie uległy zawieszeniu, obraz samego siebie został podważony, ujawniła się najbrzydsza, najnikczemniejsza, patologiczna strona natury ludzkiej. Byliśmy wstrząśnięci, gdyż widzieliśmy, że nie­którzy chłopcy („strażnicy") traktują pozostałych jak nędzne zwierzęta, znajdując przyjemność w okrucieństwie, podczas gdy inni chłopcy („więźniowie") stali się słu­żalczymi, odczłowieczonymi robotami, myślącymi jedynie o ucieczce, o swym włas­nym, indywidualnym przetrwaniu i o swej wzrastającej nienawiści do strażników7.

rozdział 2

Konformizm

Jedną z konsekwencji faktu, że człowiek jest istotą społeczną, stanowi to, iż żyje on w stanie napięcia między wartościami związanymi z indywidualnością a wartościami związanymi z kon­formizmem. James Thurber uchwycił atmosferę pewnego rodzaju konformizmu w następującym opisie:

Nagle ktoś zaczął biec. Może po prostu przypomniał sobie w tym momencie, że umówił się na spotkanie z żoną, i stwierdził*, że jest straszliwie późno. Cokolwiek by to było, człowiek ten biegł ulicą Szeroką w kierunku wschodnim (prawdopodobnie do restauracji Maranor, ulubionego miejsca spotkań mężów ze swymi żonami). Ktoś inny, prawdopodobnie gazeciarz w dobrym humorze, też zaczął biec. Następny mężczyzna, zażywny dżentelmen z teczką, puścił się kłusem. Nie minęło 10 minut, a biegł już każdy, kto znajdował się na ulicy Wysokiej, od dworca aż do gmachu sądu. Głośny pomruk stopniowo krystalizował się w przerażające słowo: „Tama!". „Tama przerwana!" Strach został wyrażony słowami przez staruszkę w czarnej sukni, przez policjanta na skrzyżowaniu ulic lub przez małego chłopca: nikt nie wiedział, kto pierwszy wyrzekł to zdanie, zresztą nie miało to teraz wielkiego znaczenia. Dwa tysiące ludzi biegło w panicznej ucieczce. „Uciekajmy na wschód!" Podniósł się krzyk — na wschód, aby dalej od rzeki, na wschód, w bezpieczne miejsce. „Uciekajmy na wschód! Uciekajmy na wschód!" (...) Wysoka, chuda niewiasta o surowych oczach i energicznym podbródku przebiegła obok mnie środkiem jezdni. Nie miałem jeszcze pewności, o co chodzi, mimo wszystkich rozlegających się okrzyków. Zrównałem się z tą niewiastą nie bez wysiłku, bo choć zbliżała się do sześćdziesiątki, to jednak biegła pięknym, swobod­nym stylem i zdawała się być w doskonałej formie.

„Co się stało?" — wysapałem. Rzuciła na mnie szybkie spojrzenie, po czym znów przeniosła wzrok ku przodowi, zwiększając jeszcze trochę tempo. „Nie pytaj mnie, zapytaj Boga!" — odpowiedziała1.

Ten fragment opowiadania Thurbera, chociaż ma charakter ko­miczny, jest doskonałą ilustracją ludzkiego konformizmu. Jedna czy dwie osoby zaczynają biec, mając po temu swe powody; wkrótce biegną wszyscy. Dlaczego? Ponieważ biegną inni. W opo­wiadaniu Thurbera, w momencie, gdy biegnący ludzie zdali sobie sprawę, że tama mimo wszystko nie została przerwana, czuli się dość głupio. Jednakże o ile głupiej by się czuli, gdyby nie dostosowali się do innych, a tama rzeczywiście zostałaby zerwana? Czy konformizm jest dobry, czy zły? Pytanie to w swym najprost­szym sensie jest absurdalne. Słowa jednak przenoszą także znacze­nie oceniające — tak, więc określić kogoś jako indywidualistę czy nonkonformistę, to dzięki konotacjom tyle samo, co nazwać go kimś „dobrym"; określenie to wywołuje obraz słynnego pioniera amerykańskiego z okresu zdobywania Dzikiego Zachodu — Danie­la Boone'a, stojącego na szczycie górskim ze strzelbą przewieszoną przez ramię, z rozwianymi na wietrze włosami, na tle zachodzącego słońca. Nazwać natomiast kogoś konformistą równa się niemal określeniu go jako człowieka „nieodpowiedniego": słowo to wywo­łuje obraz szeregu urzędników z Madison Avenue, w szarych flanelowych garniturach, w płaskich kapeluszach, z czarnymi walizeczkami w ręku, wyglądających tak, jakby zostali stworzeni według jednego szablonu, i deklamujących jednocześnie ten sam patriotyczny wierszyk.

Możemy jednak posłużyć się synonimami, które przekazują cał­kiem inne obrazy. Zamiast „indywidualista" czy „nonkonformista" możemy powiedzieć „dewiant", zamiast zaś „konformistą" — „dobry członek zespołu". Słowo „dewiant" nie wywołuje jakoś obrazu Daniela Boone'a na szczycie górskim, a określenie „dobry członek zespołu” wcale nie przywodzi na myśl szablonowego urzędnika z Madison Avenue.

Gdy rozpatrzymy to zagadnienie nieco dokładniej, dostrzeżemy pewną niekonsekwencję w poglądach społeczeństwa amerykań­skiego na konformizm i nonkonformizm. Na przykład jednym z wielkich bestsellerów lat pięćdziesiątych była książka Johna F. Kennedy'ego Profiles in Courage („Wizerunki odważnych"), w któ­rej autor chwalił różnych polityków za odwagę, jaką wykazali opierając się silnym naciskom i odmawiając podporządkowania się. Innymi słowy, Kennedy wysławiał ludzi, którzy nie chcieli być dobrymi członkami zespołu, którzy nie zgadzali się głosować lub działać zgodnie z oczekiwaniami ich partii lub wyborców. Chociaż ich postępowanie po wielu latach zasłużyło sobie na pochwałę Kennedy'ego, to jednak bezpośrednie reakcje ich kolegów nie były bynajmniej pozytywne. Nonkonformista, po upływie dłuższego czasu od swego nonkonformistycznego czynu, może zbierać po­chwały historyków lub stać się bożyszczem literatury i filmu, lecz doraźnie nie cieszy się zazwyczaj poważaniem tych, do których wymagań nie chce się zastosować. Obserwacja ta znalazła potwier­dzenie w wielu eksperymentach z zakresu psychologii społecznej, a zwłaszcza w eksperymencie przeprowadzonym przez Stanleya Schachtera2, w którym brało udział kilka grup studentów. Każda grupa zbierała się dla przedyskutowania historii przypadku nielet­niego przestępcy — Johnny'ego Rocco, którą każdy z członków grupy dostawał uprzednio do przeczytania. Po przeczytaniu mate­riałów polecano każdej grupie przedyskutować je i zalecić sposób postępowania, wobec Johnny'ego, przy zastosowaniu skali od traktowania „bardzo łagodnego" do „bardzo surowego". W skład typowej grupy wchodziło ok. 9 uczestników, przy czym sześciu z nich było prawdziwymi studentami, a trzech — płatnymi pomoc­nikami eksperymentatora. Każdy z pomocników odgrywał jedną z trzech ról, starannie wyuczonych zawczasu: osoby „modalnej", która zajmowała stanowisko zgodne z przeciętnym stanowiskiem prawdziwych studentów; „dewianta", który zajmował stanowisko diametralnie przeciwne w stosunku do ogólnej orientacji grupy; oraz osoby „nawróconej", która początkowo zajmowała podobne stanowisko jak „dewiant", lecz w trakcie dyskusji stopniowo przechodziła na stanowisko przeciętne, zgodnie z poglądami więk­szości grupy. Wyniki wykazały wyraźnie, że osobą najbardziej lubianą była osoba „modalna", która stosowała się do norm grupy; najmniej lubiany był „dewiant".

Tak, więc dane te wskazują, że establishment, czyli grupa mo­dalna, skłonny jest bardziej lubić konformistów niż nonkonformis­tów. Podając te wyniki, nie zamierzamy sugerować, że konformizm zawsze pełni funkcje adaptacyjne, nonkonformizm zaś zawsze prowadzi do niepomyślnych następstw. Oczywiście, istnieją sytua­cje, w których konformizm jest wysoce pożądany, a nonkonfor­mizm mógłby doprowadzić do prawdziwej katastrofy. Przypuśćmy na przykład, że nagle doszedłem do wniosku, iż znudziło mi się być konformistą. Wobec tego wskakuję do swego samochodu i za­czynam pędzić lewą stroną jezdni, aby zademonstrować swój bezkompromisowy indywidualizm — zachowanie takie byłoby niezbyt adaptacyjne ani niezbyt uczciwe względem ciebie, jeśli wypadłoby ci jechać naprzeciw mnie (w stylu konformistycznym)
tą samą ulicą.

Podobnie przedstawia się sprawa w przypadku zbuntowanej nastolatki, która pali papierosy, późno wraca do domu czy chodzi z pewnym chłopcem tylko, dlatego, że wie, iż jej rodzice to potępiają. Przejawia ona nie tyle niezależność, ile antykonformizm (anticonformity), nie myśląc samodzielnie, lecz automatycznie prze­ciwstawiając się pragnieniom czy oczekiwaniom innych.

Z drugiej strony nie zamierzam sugerować, że konformizm jest zawsze przystosowawczy, a nonkonformizm — zawsze nieprzystosowawczy. Są dramatyczne sytuacje, w których konformizm może mieć zgubne i tragiczne konsekwencje. Co więcej, nawet osoby doświadczone i biegłe w podejmowaniu decyzji mogą ulec szczegól­nym naciskom, które przy grupowym podejmowaniu decyzji nakła­niają do konformizmu. Rozpatrzmy następujące przykłady: Albert Speer, jeden z głównych doradców Hitlera, opisuje w swych wspomnieniach otoczenie fuhrera jako całkowicie konformistyczne: żadne odchylenia nie były dozwolone. W takiej atmosferze nawet najbardziej barbarzyńskie poczynania wydawały się racjonalne, gdyż brak różnicy zdań stwarzał złudzenie jednomyślności, przez co każdemu o wiele trudniej było wziąć pod uwagę możliwość istnie­nia innych możliwości.

W normalnych warunkach ludzie, którzy odwracają się plecami do rzeczywistoś­ci, szybko zostają przywołani do porządku przez kpiny i krytykę ze strony oto­czenia. W Trzeciej Rzeszy nie było takich środków korekcyjnych. Przeciwnie, każde samookłamywanie się było zwielokrotniane jak w gabinecie krzywych zwierciadeł, stając się wielokroć potwierdzonym obrazem fantastycznego świata snów, który tracił jakikolwiek związek z ponurym światem zewnętrznym. W tych zwierciadłach nie mogłem dostrzec niczego poza swą własną twarzą odbitą wiele razy3.

Bardziej znany, choć może mniej dramatyczny przykład dotyczy niektórych osób zamieszanych w aferę Watergate wraz z Richardem Nixonem i jego „gwardią pałacową". Ludzie na wysokich stanowiskach państwowych — wielu z nich było prawnikami — dopuszczali się krzywoprzysięstwa, niszczyli materiały dowodowe i proponowali łapówki, na pozór zupełnie bez zastanowienia. Przynajmniej w części było to spowodowane tym, że we wczesnych latach siedemdziesiątych prezydent Nixon był otoczony ścisłym kręgiem ludzi myślących zupełnie tak samo. Ta jednomyślność sprawiała, że wszelkie „wychylenia się", czyli dewiacje, były czymś niemal nie do pomyślenia — aż do czasu rozbicia tego kręgu. Gdy już został rozbity, kilka osób (na przykład Jeb Stuart Magruder, Richard Kleindienst i Patrick Grey) zdawało się patrzeć na swe nielegalne działania ze zdumieniem, jakby były one dokonywane w jakimś złym śnie. John Dean ujął to następująco:

Tak czy owak, kiedy brałeś rano gazetę i czytałeś nową bujdę, która zastępowała wczorajszą bujdę, to zaczynałeś wierzyć, że dzisiejsza wiadomość jest prawdziwa. ^Proces ten wytworzył w Białym Domu atmosferę nierealności, która panowała tam do samego końca... Jeśli mówiłeś coś dostatecznie często, stawało się to prawdą. Na przykład, kiedy reporterzy i pracownicy Białego Domu przekazali do prasy informacje o podsłuchach, a stanowcze zaprzeczenia zawiodły, wysunięto twier­dzenie, że to kwestia bezpieczeństwa narodowego. Jestem pewny, że wielu ludzi było przekonanych, iż te podsłuchy miały na względzie bezpieczeństwo narodowe. Nie miały — wymyślono to po fakcie jako usprawiedliwienie. Kiedy jednak mówili o tym, rozumiecie, oni naprawdę w to wierzyli4.

Dwudziestego ósmego stycznia 1986 r. wahadłowiec kosmicz­ny „Challenger" eksplodował po upływie kilku sekund od startu. Siedmioro astronautów, w tym jedna pasażerka — 'nauczycielka, zginęło w ognistej kuli z dymu i płomieni. Podjęto decyzję, żeby nie zwlekać ze startem, mimo że we wcześniejszym locie „Challengera" w 1983 r. omal nie doszło do katastrofy, i na przekór późniejszym usilnym sprzeciwom i ostrzeżeniom ze strony znających się na rzeczy inżynierów, którzy zwracali uwagę na wadliwe pierścienie uszczelniające w złączach pomocniczych silników rakietowych. Czy dyrektorzy NASA nie wiedzieli o niebezpieczeństwie lub lek­ceważyli sobie życie astronautów? Wątpię.

Bardziej prawdopodobne wyjaśnienie wiąże się z szeregiem czynników, które łącznie stały się przyczyną błędów w procesie podejmowania decyzji przez NASA. Po pierwsze, NASA przep­rowadziło już dwadzieścia kilka udanych startów w zasadzie z tym samym sprzętem. Dyrektorzy NASA, których pewność siebie umocniła się pod wpływem wcześniejszych sukcesów, byli na­stawieni na podjęcie decyzji startu. Po drugie, urzędnicy NASA, podobnie jak ogół społeczeństwa, entuzjazmowali się wysłaniem w kosmos pierwszej cywilnej pasażerki (nauczycielki Christy McAuliffe).

Ponadto, zgodnie z analizą dokonaną niedawno przez Ariego Kruglanskiego5, były dodatkowe praktyczne powody, które przy­czyniły się do tego, że kierownictwo NASA padło ofiarą własnego życzeniowego sposobu myślenia (wishful thinking). Mianowicie, biorąc pod uwagę, że instytucja ta musi wykazać się efektywnością i wydajnością, aby uzyskać fundusze od Kongresu, że pragnie zademonstrować swoje możliwości techniczne, a także zważywszy ogromne zainteresowanie społeczeństwa programem „nauczycielka w kosmosie", „... start [wahadłowca] był oczywiście decyzją bardziej pożądaną niż odroczenie startu... Każda wzmianka o moż­liwej awarii systemu sugerowałaby potrzebę wydania większej ilości pieniędzy, a do tego rodzaju wniosków NASA była nastawiona niechętnie, ze względu na konieczność dbania o efektywność kosztów i oszczędność."

W końcu, w tej atmosferze entuzjazmu i zewnętrznych nacisków, nikt w NASA nie chciał, żeby im przypominano o możliwości jakiegokolwiek wypadku, — więc im nie przypominano. W przeci­wieństwie do dyrektorów NASAy inżynierowie z „Morton Thiokol" (towarzystwo produkujące solidne pomocnicze silniki rakieto­we) nie byli zainteresowani politycznymi, ekonomicznymi czy społecznymi implikacjami decyzji dotyczącej startu. Troszczyli się tylko o to, czy to cholerne urządzenie będzie funkcjonowało — a biorąc pod uwagę ujemne temperatury w miejscu startu, przeciwstawiali się usilnie tej decyzji.

Jednakże kierownictwo firmy „Morton Thiokol" nie było w tak korzystnej sytuacji. Dla nich stawką w grze był nie tylko udany start. Podobnie jak inżynierowie, byli wrażliwi na opinię swojego personelu technicznego. Z drugiej strony, jako członkowie zarządu byli uzależnieni od NASA ze względu na kontrakt wartości 400 milionów dolarów rocznie, dlatego też byli skłonni podzielać troski dyrektorów NASA. Robert Lund, wiceprezes „Thiokolu" do spraw technicznych, zeznał przed prezydencką komisją śledczą, że począt­kowo sprzeciwiał się startowi wahadłowca, lecz zmienił stanowisko, kiedy mu powiedziano, żeby „zdjął swoją inżynierską czapkę, a nałożył kapelusz reprezentanta zarządu". W jaki sposób człon­kowie zarządu „Morton Thiokol", tacy jak Lund, radzili sobie z tym konfliktem? Przed swą ostatnią konferencją z dyrektorami NASA przeprowadzili głosowanie wśród tych pracowników „Thio­kolu", którzy zajmowali kierownicze stanowiska, lecz nie byli inżynierami — głosowali oni za podjęciem decyzji startu. Tak, więc na konferencji z udziałem wysokich urzędników NASA i kierowni­ctwa „Thiokolu", która odbyła się w wieczór poprzedzający fatalny start, jej uczestnicy umacniali się nawzajem w swym postanowieniu przystąpienia do akcji.

Wracając do przytoczonych powyżej trzech przykładów:, co miały ze sobą wspólnego najbliższe otoczenie Hitlera, „gwardia pałacowa" Nixona i kierownictwo NASA, poza tym, że podej­mowały tragiczne decyzje? Były to względnie spójne grupy, odizolo­wane od odmiennych punktów widzenia. Gdy grupy takie muszą podejmować decyzje, często stają się ofiarą tego, co psycholog społeczny Irving Janis nazywa myśleniem grupowym6. Według Janisa, myślenie grupowe jest to „taki sposób myślenia, do którego ludzie uciekają się wtedy, gdy w spójnej, własnej grupie (ingroup) dążenie do jednomyślności staje się tak dominujące, że prowadzi do lekceważenia realistycznej oceny alternatywnych kierunków działania". Grupy stosujące tę nieprzystosowawczą strategię po­dejmowania decyzji na ogół uważają się za nienaruszalne — są zaślepione optymizmem. A optymizm ten staje się wieczny, gdy nie dopuszcza się do różnicy zdań. Pod wpływem nacisków nakłaniających do konformizmu poszczególni członkowie grupy zaczynają mieć wątpliwości, co do słuszności swoich zastrzeżeń i powstrzymują się od wypowiadania odmiennych opinii. Dążenie do jednomyślności jest tak ważne, że niektórzy członkowie grupy stają się niekiedy „strażnikami umysłów" — osobami, które cenzurują napływające kłopotliwe informacje, jak to czynili kierow­nicy „Morton Thiokol".

Przytaczając te przykłady nie zamierzam sugerować, że ludzie, którzy podejmują głupie, katastrofalne w skutkach decyzje, nie są za nie odpowiedzialni. Pragnę natomiast podkreślić, że dużo łatwiej jest przeprowadzić śledztwo i znaleźć winnych, niż zrozumieć procesy psychologiczne stanowiące podłoże podejmowania błęd­nych decyzji. Jednakże tylko wtedy, gdy będziemy dokładniej badali te procesy i starali się je zrozumieć, możemy mieć nadzieję, że uda się nam ulepszyć podejmowanie decyzji i w ten sposób zmniejszyć w przyszłości ilość decyzji katastrofalnych.

Co to jest konformizm?

Konformizm można zdefiniować jako zmianę zachowania lub opinii danej osoby spowodowaną rzeczywistym lub wyobrażonym naciskiem ze strony jakiejś osoby lub grupy ludzi. W większości przypadków sytuacja nie jest aż tak skrajna, jak w przykładach przytoczonych powyżej. Spróbujemy przeanalizować zjawisko kon­formizmu, zaczynając od mniej skrajnego (i zapewne prostszego) przykładu. Wróćmy do naszego znajomego Sama, hipotetycznego studenta, z którym spotkaliśmy się w rozdziale I. Jak pamiętamy,

Sam oglądał w telewizji wystąpienie kandydata na prezydenta, którego szczerość wywarła na nim pozytywne wrażenie. Jednakże, wobec jednomyślnej opinii swych przyjaciół, według których kan­dydat ten był nieszczery, Sam przychylił się — przynajmniej werbalnie — do ich zdania.

Można wysunąć szereg pytań dotyczących sytuacji tego typu:

  1. Co powoduje, że ulegamy naciskowi grupy? W konkretnym przypadku, jakie znaczenie miał ten nacisk dla Sama?

  2. Jaka była natura nacisku grupy? Co robili koledzy Sama, aby nakłonić go do konformizmu?

  3. Czy Sam zmienił swoją opinię o kandydacie w ciągu tego krótkiego, lecz przerażającego okresu, mianowicie, gdy dowiedział się, że żaden z kolegów nie podziela jego zdania? Czy też Sam pozostał przy swej pierwotnej opinii, modyfikując jedynie to, co powiedział o kandydacie? Jeśli nastąpiła zmiana opinii, to czy
    była trwała, czy też jedynie przejściowa?

Niestety, nie potrafimy powiedzieć ściśle i dokładnie, co działo się w tym czasie w umyśle Sama, ponieważ w sytuacji tej jest wiele czynników, których nie znamy. Na przykład nie wiemy, jak pewny był Sam swej pierwotnej opinii; nie wiemy, jak bardzo lubił ludzi, z którymi oglądał wystąpienie kandydata; nie wiemy, czy Sam • uważa, że potrafi dobrze ocenić szczerość innych, ani też, czy sądzi, iż jego koledzy potrafią dokonać tego samego; nie wiemy, czy Sam ma w ogóle silną osobowość, czy też jest raczej miękki, itd. Możemy natomiast stworzyć sytuację eksperymentalną nieco po­dobną do tej, w której znalazł się Sam, oraz kontrolować i zmieniać czynniki, które naszym zdaniem mogą być ważne. Taką pod­stawową sytuację zastosował Solomon Asch7 w swej klasycznej serii eksperymentów. Wyobraź sobie, że bierzesz w nich udział. Zgłosiłeś się na ochotnika, by uczestniczyć w eksperymencie badającym spostrzeganie. Wchodzisz do pokoju razem z czterema innymi uczestnikami. Eksperymentator pokazuje wszystkim nary­sowany odcinek linii prostej (odcinek X). Jednocześnie pokazuje wam dla porównania trzy inne odcinki (A, B i C). Wasze zadanie polega na ocenieniu, który z tych trzech odcinków jest najbardziej zbliżony pod względem długości do odcinka X. Jesteś zaskoczony, gdyż zadanie to jest bardzo łatwe. Nie masz żadnych wątpliwości, że poprawną odpowiedzią jest B i gdy przyjdzie twoja kolej, powiesz oczywiście, że chodzi tu o odcinek B. Jednakże jako pierwszy odpowiadasz nie ty, lecz inny uczestnik, który przygląda się z namysłem odcinkom i mówi „Odcinek A". Otwierasz usta ze zdumienia i patrzysz na niego kpiąco. „Jak on może myśleć, że to A, skoro każdy głupiec zauważyłby, że to BT' — zadajesz sobie pytanie. „Musi być albo ślepy, albo pomylony". Teraz przychodzi kolej na drugiego uczestnika; on także wybiera odcinek A. Za­czynasz się czuć jak Alicja w Krainie Czarów. „Jak to może być?" — pytasz sam siebie. „Czy obaj ci ludzie są albo ślepi, albo pomyleni?" Po nich jednak odpowiada następna osoba i także mówi: „Odcinek A". Przypatrujesz się jeszcze raz tym odcinkom, „Może to właśnie ja tracę rozum" — mamroczesz bezgłośnie do siebie. Teraz czwarta osoba tak samo jak jej poprzednicy ocenia, że odpowiednim odcinkiem jest odcinek A. Zimny pot występuje ci na czoło. Wreszcie przychodzi twoja kolej. „To jest oczywiście odcinek A" — stwierdzasz. „Wiedziałem to od razu".

0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic

X A B C

Jest to właśnie taki rodzaj konfliktu, jaki wzbudzano w studen­tach biorących udział w eksperymencie Ascha. Jak można się domyślać, osoby, które odpowiadały jako pierwsze i podawały niepoprawną odpowiedź, były pomocnikami eksperymentatora i czyniły to zgodnie z jego instrukcją. Sama ocena była niewiarygo­dnie łatwa. Była tak łatwa, że gdy badanych nie poddawano naciskowi grupy, lecz pozwalano im w pojedynkę dokonywać ocen szeregu odcinków różnej długości, błędnych odpowiedzi nie było prawie wcale. Istotnie, zadanie było tak łatwe, a rzeczywistość fizyczna tak wyraźna, że sam Asch był mocno przekonany, iż jeśli nawet część badanych ulegnie naciskowi grupy, to będzie ich bardzo niewielu. Okazało się jednak,, że nie miał racji. Gdy większość współuczestników zgodnie podawała te same niepopraw­ne odpowiedzi w serii dwunastu ocen, to mniej więcej trzy czwarte badanych przynajmniej raz dostosowało się do większości, od­powiadając niepoprawnie. Biorąc pod uwagę wszystkie odpowiedzi, stwierdzono, że przeciętnie 35% ogółu odpowiedzi było zgodnych z niepoprawnymi ocenami podawanymi przez wspólników Ascha.

Sytuacja w eksperymencie Ascha jest interesująca, ponieważ w przeciwieństwie do wielu sytuacji, w których możemy mieć skłonność do konformizmu, nie było tu żadnego wyraźnego ograniczenia indywidualności. Innymi słowy, sankcje przeciw nonkonformizmowi są w wielu sytuacjach wyraźne i jednoznaczne. Ja na przykład nie cierpię nosić krawata i w większości sytuacji to niewielkie dziwactwo uchodzi mi na sucho. Z jednym wyjątkiem: często zatrzymują mnie u wejścia do restauracji i grzecznie, (lecz stanowczo) informują, że jeśli nie zgodzę się włożyć krawata oferowanego mi przez starszego kelnera, nie będę mógł zjeść obiadu w tej restauracji. Mogę albo włożyć krawat i zjeść obiad, albo wyjść, swobodny i z rozpiętym kołnierzykiem, ale głodny. Negaty­wne następstwa nonkonformizmu występują tu bardzo wyraźnie.

W eksperymencie Ascha natomiast (i w hipotetycznym przy kładzie Sama oglądającego w telewizji wystąpienie kandydata, na pre­zydenta) sytuacja była znacznie bardziej subtelna. W obu tych sy­tuacjach nie było żadnych wyraźnych nagród za konformizm ani żadnych wyraźnych kar za dewiację. Dlaczego więc i Sam, i badani przez Ascha dostosowywali się do zdania większości? Wydaje się, że wchodzą tu w grę dwie główne możliwości: albo doszli do przeko­nania, wobec jednomyślnego poglądu większości, że ich własne opi­nie były niezgodne z prawdą, albo też,, poszli za tłumem" (mimo we­wnętrznego przeświadczenia, że ich własne oceny są słuszne) dla po­zyskania sympatii większości lub dla uniknięcia nieprzychylności grupy, co mogłoby być konsekwencją niezgadzania się z jej zdaniem. Krótko mówiąc, sugerujemy, że osoby te miały przed sobą dwa ważne cele: postąpić właściwie oraz zachować życzliwość innych ludzi przez dostosowanie się do ich oczekiwań. W wielu okolicznoś­ciach oba te cele można zrealizować w jednym prostym działaniu. Prowadzenie samochodu prawą stroną jezdni jest postępowaniem właściwym, a zarazem spełnia oczekiwania innych ludzi; tak samo jak wtedy, gdy ofiarowujemy kwiaty matce w dniu Święta Matki, gdy udzielamy właściwych wskazówek przechodniowi pytającemu o drogę lub, gdy uczymy się pilnie, aby dobrze zdać egzamin. Podobnie, gdyby inni odpowiadali zgodnie z twoją oceną długości odcinków, mógłbyś zrealizować oba cele, podając szczerze własną ocenę. Jednakże w eksperymencie Ascha wytworzono konflikt między tymi dwoma celami. Gdybyś był w tym eksperymencie osobą badaną i gdybyś żywił początkowo przekonanie, że właściwą odpowiedzią jest wskazanie odcinka B, wówczas odpowiedź taka mogłaby zaspokoić twoje pragnienie, aby postąpić właściwie, — lecz mogłaby także kolidować z oczekiwaniami twoich współtowarzy­szy, którzy skłonni byliby pomyśleć, że jesteś nieco „dziwny". Z drugiej strony, wybór odcinka A mógłby pozyskać ci akceptację innych, jeśli jednak nie zostałeś przekonany o słuszności ich ocen, to byłby on sprzeczny z twoim pragnieniem, aby podać właściwą odpowiedź.

Jak się zdaje, większość ludzi sądzi, że im samym chodzi głównie o to, aby postąpić właściwie, podczas gdy innym zależy przede wszystkim na tym, żeby zachować życzliwość otoczenia. Na przykład osoby, które obserwowały z ukrycia eksperyment podob­ny do eksperymentu Ascha nad konformizmem, przewidywały na ogół, że badani będą dostosowywali się do zdania większości częściej, niż to czynili w rzeczywistości8. Jest dość interesujące, iż ci sami ukryci obserwatorzy przewidywali, że oni będą dostosowy­wać się rzadziej, niż wystąpiło to w rzeczywistości wśród osób podobnych do nich. Inaczej mówiąc, wiemy, że inni ludzie do­stosowują się do większości, nie doceniamy natomiast naszej własnej skłonności do podporządkowania się grupie.

Czy koledzy przekonali Sama, że preferowany przez niego kandydat na prezydenta jest nieszczery, czy też Sam po prostu zgodził się z oceną kolegów w celu uzyskania ich akceptacji, nadal jednak wierząc w szczerość swego kandydata? Nie wiem; ponieważ Sam jest osobą hipotetyczną, nie możemy dać definitywnej odpo­wiedzi na to pytanie. Czy badani, którzy w eksperymencie Ascha dostosowali się do większości, byli przekonani, że ich pierwotna ocena była niepoprawna, a jednomyślna ocena innych — słuszna? Moglibyśmy ich zapytać; istotnie, po zakończonym eksperymencie Ascha pytano badanych, czy rzeczywiście widzieli te odcinki w spo­sób niezgodny z ich prawdziwymi wymiarami, czy też jedynie tak powiedzieli. Nieliczni badani upierali się, że naprawdę widzieli je w ten sposób. Skąd jednak możemy mieć pewność, że badani ci mó­wili prawdę? Postaw się na miejscu badanego. Przypuśćmy, że ugią­łeś się pod naciskiem grupy, chociaż nadal byłeś pewny, że twoja pierwotna ocena była słuszna. Przyznanie się do tego mogłoby być dla ciebie krępujące, ponieważ wyszedłbyś na człowieka słabego, „mięczaka". Ponadto przyznałbyś się w ten sposób, że nie zastoso­wałeś się do polecenia eksperymentatora, aby podawać swą własną ocenę. Jest, więc zupełnie możliwe, że badani, którzy rzekomo widzieli odcinki w taki sam sposób jak grupa, w rzeczywistości okłamywali eksperymentatora w celu uniknięcia kompromitacji. Jak więc możemy ustalić, czy nacisk grupy rzeczywiście wpływa na percepcję? Zastanówmy się przez chwilę nad tą sprawą. Gdybyś­my mogli wejść za Samem do kabiny i podpatrzeć, na kogo głosuje, to udałoby się nam ustalić, czy znajomi rzeczywiście go przekonali, że początkowo preferowany przez niego kandydat jest fałszywy i zakłamany, czy też tylko na pozór zgodził się z nimi, a w głębi duszy nadal temu kandydatowi ufa. Nie możemy jednak towarzy­szyć Samowi w kabinie. Na szczęście możemy ustalić, czy zachowa­nie, które w eksperymencie Ascha osoby badane przejawiają pu­blicznie, wiąże się z prywatną akceptacją przez nie tych ocen. Przy­puśćmy, że powtarzamy eksperyment Ascha, lecz chociaż tak jak poprzednio pozwoliliśmy prawdziwym badanym obejrzeć reakcję ich współtowarzyszy (tj. pomocników eksperymentatora),- to jed­nak nie wymagamy, aby podawali swe oceny w obecności innych. Gdyby badani wybierali bez świadków te same odcinki, co publicz­nie, wówczas przekonalibyśmy się, iż reakcje współtowarzyszy w eksperymencie Ascha rzeczywiście przekonały badanych o fałszywości ich własnych pierwotnych ocen. Jeśli natomiast badani dokonywali wyboru niezgodnego z własną oceną jedynie dla pozyskania przychylności grupy, to wówczas w decyzjach podej­mowanych na osobności powinni w znacznie mniejszym stopniu dostosowywać się do ocen innych. Hipotezę tę sprawdzono eks­perymentalnie w kilku badaniach. Rezultaty są zgodne:, chociaż w żadnym z tych badań nie udało się zapewnić warunków pełnej intymności, to jednak im większe było poczucie braku kontroli, tym mniejszy konformizm. Wynik taki uzyskano niezależnie od tego, czy badani oceniali długość odcinków9, liczbę uderzeń metronomu10, czy estetyczną wartość dzieła sztuki nowoczesnej11. Tak, więc wydaje się, że nacisk skłaniający do konformizmu wobec ocen innych ludzi ma, co najwyżej niewielki wpływ na osobiste oceny osób badanych eksperymentalnie.

Czynniki powodujące nasilenie lub osłabienie konformizmu

W sytuacjach podobnych do tych, które badał Asch, jednomyślność opinii większości jest jednym z czynników mających decydujący wpływ na prawdopodobieństwo, że badany dostosuje swoją ocenę do tej opinii. Badany, jeśli spotka chociaż jednego sprzymierzeńca, podziela jego stanowisko i jest o wiele mniej skłonny dostosować się do błędnej oceny większości12. Co więcej, nawet wtedy, gdy jednomyślność zostaje przełamana przez kogoś, kto właściwie nie jest sprzymierzeńcem osoby badanej, siła oddziaływania grupy ulega poważnemu osłabieniu13. Innymi słowy, jeśli jeden z pozo­stałych członków grupy podaje niepoprawną odpowiedź, która jed­nak różni się od błędu popełnianego przez większość (mówi, że poprawny jest odcinek C, podczas gdy reszta grupy wymienia odcinek A), to obecność drugiego odszczepieńca radykalnie zmniej­sza nacisk skłaniający do konformizmu i osoba badana często podaje odpowiedź poprawną: odcinek B. Taki kolega-dysydent wywiera potężne działanie uwalniające spod wpływu większości.

Jeśli jednak jednomyślność istnieje, to liczebność tej jednomyślnej większości nie musi być nawet zbyt duża, aby móc nakłonić osobę badaną do maksymalnego konformizmu. Tendencja do podpo­rządkowania się naciskowi grupy jest mniej więcej tak samo wielka wtedy, gdy jednomyślna większość składa się tylko z trzech osób, jak i wtedy, gdy składa się ona z szesnastu osób.

Jeden ze sposobów zmniejszenia skłonności do ulegania nacis­kowi grupy polega na spowodowaniu, żeby dana jednostka czuła się jakoś zaangażowana w swą pierwotną ocenę. Wyobraź sobie, że sędziujesz pierwszoligowy mecz baseballu. Toczy się zacięta walka przy pierwszej bazie, a ty usuwasz z gry runner a -- w obecności 50 000 kibiców. Po meczu podchodzi do ciebie trzech innych sędziów i każdy z nich mówi, że jego zdaniem runner prawidłowo dobiegł do bazy. Jakie jest prawdopodobieństwo, że zmienisz swoja\ decyzję? Porównaj to z sytuacją (podobną do sytuacji w ekspery­mencie Ascha), w której każdy z trzech sędziów oznajmia, że runner prawidłowo dobiegł do bazy, a potem ty z kolei masz podjąć de­cyzję. Takie porównanie przeprowadzono w eksperymencie Mor-tona Deutscha i Harolda Gerarda14, którzy posłużyli się paradyg­matem Ascha i stwierdzili, że gdy nie było wcześniejszego zaan­gażowania (podobnie jak w eksperymencie Ascha), 24,7% odpowiedzi dostosowało się do błędnej opinii większości. Kiedy jednak wcześniej osoby badane zaangażowały się publicznie przed usłyszeniem decyzji innych „sędziów", tylko 5,7% ich nowych decyzji miało charakter konformistyczny.

Dalsze dwa ważne czynniki to osobowość badanego oraz skład grupy. Osoby, które w ogóle mają o sobie niskie mniemanie, znacz­nie łatwiej ulegają naciskowi grupy niż osoby o wysokiej samooce­nie. Ponadto, w danej sytuacji można wpływać na samoocenę doty­czącą określonego zadania. Tak, więc osoby, którym uprzednio umożliwiono odniesienie sukcesów w takim zadaniu jak ocenianie długości odcinków, są daleko mniej skłonne do konformizmu niż osoby, które nie miały takiego przygotowania. Na tej samej zasa­dzie, jeśli ktoś jest przekonany, że ma niewielkie zdolności do wyko­nania otrzymanego zadania lub, że nie ma ich wcale, to jego skłon­ność do konformizmu wzrasta15. Istnieją także różnice kulturowe. Wykazano na przykład, że Norwegowie dostosowują się do zdania większości bardziej niż Francuzi, a japońscy studenci chętniej przyj­mują stanowisko mniejszości niż studenci amerykańscy16. Ponadto wczesne badania zdawały się wykazywać różnice związane z płcią, przy czym kobiety były bardziej konformistyczne niż mężczyźni, gdy stawały twarzą w twarz wobec jednomyślnej opinii grupy17. Różnice te były jednak na ogół małe. Co więcej, w staranniej prze­prowadzonych badaniach kobiety ulegały naciskowi większości bar­dziej niż mężczyźni tylko wtedy, gdy badacz był mężczyzną lub gdy zadanie grupowe miało charakter odpowiadający mężczyznom18.

Drugą stroną medalu jest, oczywiście, skład grupy wywierającej nacisk na jednostkę. Grupa skuteczniej skłania do konformizmu, jeśli: 1) składa się ze specjalistów, 2) jej członkowie (indywidual­nie lub zbiorowo) są dla danej jednostki osobami znaczącymi, lub 3) członkowie grupy (indywidualnie lub zbiorowo) są pod pewnym względem podobni do tej jednostki. A zatem, wracając do naszego hipotetycznego studenta Sama, oczekiwalibyśmy, że łatwiej ulegnie on naciskowi swych znajomych, jeśli uważa ich za specjalistów w zakresie polityki i w ocenianiu stosunków między­ludzkich. Ponadto, gdyby ludzie ci byli dla niego ważni jako potencjalni przyjaciele, jego podporządkowanie się byłoby bardziej prawdopodobne niż wtedy, gdyby to były dla niego osoby obojętne. I wreszcie fakt, iż znajomi Sama są podobnie jak on studentami, sprawia, że ich ocena ma większy wpływ na jego zachowanie niż, powiedzmy, opinia grupy dziesięciolatków, grupy urzędników w starszym wieku, czy też grupy portugalskich biochemików.

Jeśli jednak chodzi o wpływ czynnika podobieństwa, to istnieje przynajmniej jeden wyjątek. Badania wykazały, że jeśli jednomyśl­na większość składa się z białych dzieci, to wzbudza ona większy konformizm u innych dzieci — zarówno białych, jak i czarnych19. Najwyraźniej wśród dzieci biali są uważani za mających większe znaczenie niż Murzyni20. Tak, więc znaczenie przypisywane białym przez naszą kulturę wystarczy do przezwyciężenia skłonności ludzi do łatwiejszego ulegania wpływowi ze strony podobnych sobie, aczkolwiek może się to zmienić, gdy Murzyni będą nadal zyskiwać na znaczeniu w naszym społeczeństwie.

Wyniki dotyczące dzieci murzyńskich mogą po części być spowodowane ich brakiem poczucia bezpieczeństwa. Wróćmy do naszego poprzedniego przykładu — gdyby Sam był pewny, że jego znajomi lubią go i akceptują, to byłby bardziej skłonny wyrazić odmienny pogląd niż w sytuacji niepewności. Twierdzenie to zostało poparte wynikami badań eksperymentalnych Jamesa Dittesa i Harolda Kelleya21,, w których to badaniach zachęcano studentów collegeu, aby przyłączyli się do atrakcyjnej i cieszącej się prestiżem grupy, a następnie podawano im informacje o tym, jak pewna jest ich pozycja w tej grupie. Mianowicie, wszystkich członków grupy informowano, że w każdej chwili grupa może usunąć każdego z nich dla zwiększenia efektywności swojego funkcjonowania. Następnie rozpoczynano w grupie dyskusję nad przestępczością nieletnich. Co pewien czas dyskusję przerywano i proszono uczestników, aby każdy z osobna ocenił wszystkich pozostałych członków ze względu na ich wartość dla grupy. Po dyskusji informowano każdego, jak oceniali go inni; w rzeczywisto­ści podawano przygotowane zawczasu, nieprawdziwe informacje. U niektórych członków grupy wytwarzano przekonanie, że są dobrze widziani, u innych zaś, — że nie są zbyt popularni. Konformizm każdego członka grupy mierzono na podstawie opinii, jakie wyrażał on następnie w trakcie dyskusji nad przestępczością nieletnich, a także na podstawie jego uległości wobec nacisku grupy podczas wykonywania prostego zadania percepcyjnego. Wyniki wykazały, co następuje: ci spośród badanych ceniących sobie przynależność do grupy, u których wytworzono przekonanie, że są jedynie umiarkowanie akceptowani, częściej dostosowywali się do norm i standardów ustanawianych przez grupę niż ci, których poinformowano, iż są w pełni akceptowani. Innymi słowy, je­dnostce mającej ustaloną pozycję w grupie łatwiej jest wyrażać poglądy odmienne w stosunku do grupy.

Czynniki wpływające na konformizm są podobne także wtedy, gdy źródłem oddziaływania społecznego jest jednostka, a nie grupa. Tak, więc jest bardziej prawdopodobne, że dostosujemy się do zachowań lub opinii jednostki, która jest do nas podobna, ma dla nas duże znaczenie lub jest ekspertem czy autorytetem w danej sytuacji. Na przykład badania wykazały, że ludzie są bardziej skłonni zastosować się do żądania osoby noszącej mundur niż kogoś w ubraniu cywilnym — nawet, gdy chodzi o sprawy stosunkowo błahe. W jednym z badań22 proszono pieszych, żeby dali trochę niepotrzebnych drobnych pieniędzy kierowcy (w rzeczy­wistości jednemu z eksperymentatorów) parkującemu przy takso­metrze wskazującym, że opłacony czas już minął. Gdy do osób badanych podchodziła umundurowana kobieta pilnująca parkingu, wtedy spełniali oni jej prośbę znacznie częściej niż wówczas, gdy miała ona na sobie bądź dość niechlujny ubiór, bądź profesjonalny, urzędowy strój. Tak, więc wygląd sugerujący autorytet czy władzę, — których przekonującym symbolem jest mundur — może nadać prawomocność żądaniu, dzięki czemu uzyskuje się wysoki wskaźnik uległości.

Nagrody i kary a informacja

Jak wskazywałem wcześniej, istnieją dwa możliwe powody konfor­mizmu. Po pierwsze, zachowanie innych mogło przekonać jedno­stkę, że jej pierwotna ocena była błędna. Po drugie, może ona chcieć uniknąć kary, takiej jak odrzucenie czy wyśmianie przez grupę, lub uzyskać nagrodę w postaci przyjaźni czy akceptacji ze strony grupy. Zachowanie osób badanych w eksperymencie Ascha i w innych podobnych eksperymentach zdaje się wynikać głównie z dążenia do uzyskania nagrody lub uniknięcia kary. Świadczy o tym fakt, że konformizm badanych był bardzo nieznaczny, gdy pozwolono im odpowiadać na osobności.

Z drugiej strony, istnieje wiele sytuacji, w których dostosowu­jemy się do zachowania innych, ponieważ ich zachowanie jest dla nas jedyną wskazówką, co do właściwego sposobu działania. Krótko mówiąc, inni ludzie często służą nam do określenia rzeczywistości. Przytoczony na początku niniejszego rozdziału fragment opowiadania Thurbera stanowi właśnie ilustrację tego konformizmu. Według Leona Festingera, gdy rzeczywistość fizy­czna staje się coraz bardziej niepewna, ludzie polegają w coraz większym stopniu na „rzeczywistości społecznej" — tzn. są bardziej skłonni dostosować się do tego, co robią inni ludzie, nie dlatego, że boją się kary, lecz dlatego, że zachowanie grupy dostarcza im wartościowej informacji, pozwalającej ustalić, czego się od nich oczekuje. Rozróżnienie to łatwiej będzie wyjaśnić za pomocą przykładu. Przypuśćmy, że w nie znanym sobie budynku musisz skorzystać z toalety. Pod napisem „Toalety" jest dwoje drzwi, lecz, niestety, jakiś wandal usunął z nich oznaczenia i nie wiesz, która toaleta jest „Dla Pań", a która „Dla Panów". Oto prawdziwy dylemat! Obawiasz się otworzyć którekolwiek drzwi, żeby nie narazić się na zakłopotanie lub nie wprowadzić w zakłopotanie innych. Gdy tak się męczysz, przestępując z nogi na nogę, drzwi po lewej stronie otwierają się i wychodzi, z nich dżentelmen o dystyn­gowanym wyglądzie. Z westchnieniem ulgi ruszasz naprzód, upew­niony, że toaleta z lewej strony jest dla mężczyzn, z prawej zaś — dla kobiet. Skąd ta pewność? Jak wiemy, badania wykazały, że im większe zaufanie ma dana jednostka do wiedzy i solidności drugiej osoby, tym bardziej jest skłonna pójść za jej przykładem i dostosować się do jej zachowania. Tak więc jest niemal pewne, że pójdzie za przykładem dystyngowanie wyglądającego dżentelmena, o wiele pewniejsze, niż gdyby to był np. obdarty facet z dziko błyszczącymi oczyma.

Istotnie, badania nad nieprawidłowym przechodzeniem przez jezdnię wykazują, że ludzie częściej będą naśladować zachowanie osoby, która zdaje się mieć wysoką pozycję społeczną niż kogoś, kto wygląda na mniej godnego szacunku czy mniej zamożnego. W kilku badaniach stwierdzono, że w obecności modela po­wstrzymującego się od niezgodnego z przepisami wkroczenia na jezdnię, inni przechodnie częściej rezygnują z zamiaru zrobienia tego samego niż badani z grupy kontrolnej, którzy nie są poddani oddziaływaniu modela. To zjawisko dostosowania się występuje jednak znacznie wyraźniej, gdy osoba modelująca zachowanie jest schludna i dobrze ubrana, a nie rozczochrana i w wyświechtanej odzieży24.

Zróbmy teraz następny krok. Różne instytucje często domagają się od nas pewnych zachowań, nie formułując wprost swych żądań.

Na przykład, w pomieszczeniu z natryskami dla mężczyzn w hali sportowej mojego uniwersytetu znajduje się tabliczka z napisem wzywającym do oszczędności przez zakręcanie wody na czas namydlania się. Ponieważ postępowanie takie jest trochę niedo­godne, nie byłem zdziwiony, gdy przeprowadzone przez nas syste­matyczne obserwacje ujawniły, że tylko 6% studentów stosowało się do tej prośby. Następnie Michael O'Leary i ja przeprowadzi­liśmy prosty eksperyment, który miał nakłonić większą liczbę ludzi do oszczędzania wody i energii potrzebnej do jej podgrzania25. Doszliśmy do wniosku, że ludzie częściej wyłączaliby natrysk podczas namydlania się, gdyby byli przekonani, że inni studenci biorą tę prośbę poważnie. Wobec tego zapewniliśmy sobie pomoc paru studentów, którzy po prostu mieli spełniać rolę modelów pożądanego zachowania. Nie chcieliśmy jednak, żeby ludzie do­stosowywali się z obawy przed naganą czy karą, i dlatego za­planowaliśmy eksperyment w sposób następujący: nasz model wchodził do pomieszczenia z natryskami (nie było w nim kabin czy przegródek, tylko osiem natrysków rozmieszczonych w równych odstępach), kiedy nie było w nim nikogo, szedł w odległy kąt, odwracał się plecami do wejścia i włączał prysznic. Gdy tylko usłyszał, że ktoś wchodzi, wyłączał natrysk, mydlił się, włączał go znowu, szybko spłukiwał pianę i wychodził z pomieszczenia, nie spojrzawszy nawet na studenta, który wszedł przed chwilą. Po jego wyjściu, wchodził inny student (nasz obserwator) i niepostrzeżenie notował, czy osoba badana zakręciła kurek na czas mydlenia. Stwierdziliśmy, że 49% studentów poszło za jego przykładem! Co więcej, kiedy dwaj studenci jednocześnie modelowali pożądane zachowanie, procent osób stosujących się do prośby wypisanej na tabliczce wzrósł do 67. Tak, więc, w niejednoznacznej sytuacji inni ludzie mogą skłonić nas do konformizmu, dostarczając nam po prostu informacji wskazujących, co inni ludzie na ogół czynią w danej sytuacji.

Często nie jest trudno odróżnić zachowanie wynikające z obawy przed karą od zachowania wywołanego przez informacje. Wyobraź sobie, że w mitycznym państwie Fredonii dobre wychowanie wymaga, aby gość po posiłku czkał, okazując w ten sposób gospodarzowi, że jedzenie mu smakowało. Przypuśćmy, że nie wiedząc o tym zwyczaju jesteś z wizytą w domu pewnego fredońskiego dygnitarza w towarzystwie paru dyplomatów z Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Jeśli po posiłku dżentelmeni ci zaczną czkać, to prawdopodobnie ty również zaczniesz wydawać te same odgłosy. Twoi współbiesiadnicy dostarczyli ci wartościowej informacji. Z drugiej strony, gdybyś znalazł się w tym samym domu w towarzy­stwie grupy zapaśników z fredońskiej drużyny olimpijskiej i gdyby te osiłki zaczęły czkać po obiedzie, to przypuszczam, że unikałbyś naśladowania ich, tj. uznałbyś prawdopodobnie ich zachowanie za przejaw złych manier. Gdyby jednak twoi towarzysze, widząc, że nie bierzesz z nich przykładu, spiorunowali cię wzrokiem, mógłbyś również zacząć czkać — nie, dlatego, że dostarczyli ci właściwej informacji, lecz z powodu obawy przed odrzuceniem czy odwetem za to, że nie okazałeś się dobrym kolegą i nie chciałeś naśladować ich prostackiego zachowania.

Chciałbym podkreślić, że konformizm wynikający z obser­wowania innych w celu uzyskania informacji o właściwym sposobie zachowania ma zwykle poważniejsze następstwa niż konformizm zmierzający do uzyskania akceptacji lub do uniknięcia kary. Skłonny byłbym twierdzić, że jeśli dana osoba znajduje się w niejas­nej sytuacji, w której musi posłużyć się zachowaniem innych ludzi jako wzorem dla swego własnego zachowania, to później w podob­nych okolicznościach, gdy zabraknie tego rodzaju wskazówek, prawdopodobnie powtórzy swe nowo wyuczone zachowanie. Oczy­wiście, postąpi w ten sposób, o ile do tego czasu nie uzyska wyraźnych dowodów, że jej działania były niewłaściwe czy niesłusz­ne. Tak, więc, wracając do naszego przykładu, przypuśćmy, że ów fredoński dygnitarz ponownie zaprosił cię do swego domu ha obiad. Tym razem jednak jesteś jedynym jego gościem. Czy będziesz czkał po jedzeniu czy też nie? Chwila zastanowienia i odpowiedź nie nastręcza już wątpliwości: gdybyś w czasie pierwszej wizyty w domu tego dygnitarza czkał po posiłku, dlatego, że uświadomiłeś sobie, iż jest to właściwy sposób postępowania (jak byłoby w przypadku spożywania obiadu w towarzystwie dyploma­tów), to prawdopodobnie czkałbyś również, spożywając obiad tylko z gospodarzem domu. Gdybyś jednak za pierwszym razem czkał z obawy przed odrzuceniem lub karą (jak byłoby w przypad­ku wizyty w towarzystwie zapaśników), to będąc jedynym gościem nie czkałbyś prawie na pewno. Wracając do Sama i do kandydata na prezydenta, łatwo teraz zrozumiesz jeden z głównych powodów, dla których trudno byłoby nam przewidzieć, jak Sam rzeczywiście głosowałby w wyborach. Jeśli podporządkował się grupie jedynie dla uniknięcia kary lub pozyskania akceptacji, to w zapewniającej tajność kabinie wyborczej głosowałby zapewne w sposób niezgodny z poglądem wyrażonym przez jego kolegów. Jeśli natomiast Sam potraktował tę grupę jako źródło informacji, to prawie na pewno głosowałby przeciw kandydatowi, który początkowo mu się podo­bał.

Wpływ społeczny a emocje. Powtórzmy jeszcze raz:, gdy rzeczywi­stość jest niejasna, inni ludzie stają się głównym źródłem infor­macji. Ogólność tego zjawiska dobrze ilustrują badania prze­prowadzone przez Stanleya Schachtera i Jerome'a Singera, które wykazały, że ludzie dostosowują się do innych nawet przy ocenie czegoś tak osobistego, jak treść swych własnych emocji26. Zanim opiszemy te badania, musimy najpierw wyjaśnić, co rozumiemy przez „emocje". Według Wiliama Jamesa27, emocja ma zarówno treść „uczuciową", jak i treść poznawczą. Jego „dwuczęściową" koncepcję emocji można porównać do procesu odtwarzania pio­senki za pomocą szafy grającej: najpierw trzeba uruchomić mecha­nizm, wrzucając monetę, potem wybrać piosenkę, jakiej chcemy posłuchać, przez naciśnięcie właściwych guzików. Emocja także wymaga zarówno pobudzenia fizjologicznego, jak i jakiegoś czyn­nika umożliwiającego jej zidentyfikowanie. Jeśli na przykład prze­chadzając się po lesie, napotkamy dzikiego, zgłodniałego niedźwie­dzia, to zachodzą w nas zmiany fizjologiczne. Zmiany te wywołują podniecenie — z fizjologicznego punktu widzenia jest to reakcja współczulnego układu nerwowego, podobna do tej, jaką mogłoby wywołać spotkanie osoby, na którą się gniewamy. Reakcję tę interpretujemy jako strach (nie zaś jako gniew czy euforię) tylko wtedy, gdy uświadamiamy sobie obecność bodźca wywołującego strach (dzikiego niedźwiedzia). Co jednak działoby się, gdybyśmy odczuwali fizjologiczne pobudzenie w nieobecności odpowiedniego bodźca? Gdyby np. ktoś ukradkiem wpuścił nam do pokoju środek chemiczny powodujący tę samą reakcję fizjologiczną? Czy od­czuwalibyśmy strach? Wiliam James powiedziałby prawdopodob­nie, że nie — o ile w naszym otoczeniu nie występuje odpowiedni bodziec.

Teraz możemy przystąpić do opisania badań Schachtera i Singera. W jednym z eksperymentów badanym wstrzykiwano albo epinefrynę syntetyczną postać adrenaliny, która wywołuje fizjologiczne pobudzenie — albo nieszkodliwe placebo. Wszystkim badanym powiedziano, że otrzymali preparat witaminowy o nazwie,,suproxin". Spośród badanych, którym wstrzyknięto epinefrynę, część poinformowano o tym, że wystąpią u nich pewne objawy uboczne, m. in. kołatanie serca i drżenie rąk. Są to, istotnie, niektóre z efektów podawania epinefryny. Toteż, gdy u badanych tych wystąpiły wspomniane objawy, mieli oni odpowiednie wyjaś­nienie. Mogli powiedzieć sobie: „Serce mi bije i ręce mi się trzęsą z powodu otrzymanego zastrzyku, nie zaś z jakichś innych przy­czyn". Innych badanych jednak nie powiadomiono zawczasu b tych symptomach. Gdy więc serce zaczęło tłuc się im w piersi i ręce poczęły drżeć, w jaki sposób to odczuwali? Odpowiedź jest następująca: W taki sposób, w jaki odczuwali to ludzie w ich otoczeniu. Mianowicie, w sytuacji tej pojawiała się także osoba podstawiona, a badanych informowano, że ona również otrzymała zastrzyk „suproxiny". W jednej sytuacji ten pomocnik eksperymen­tatora, zgodnie z otrzymaną instrukcją, zachowywał się w sposób euforyczny; w innej sytuacji polecono mu przejawiać silny gniew. Wyobraź sobie, że sam jesteś w takiej sytuacji: znajdujesz się w pokoju z drugą osobą, której rzekomo wstrzyknięto ten sam lek, co tobie. Człowiek ów podskakuje sobie z ożywieniem, z uszczęś­liwioną miną ugniata kulki z papieru i zaczyna ćwiczyć nimi rzuty do kosza na śmieci. Wyraźnie jest on w stanie euforii. Stopniowo środek, który ci wstrzyknięto, zaczyna działać, czujesz, że serce bije ci mocniej, że ręce drżą itd. Jaką odczuwasz emocję? W tej sytuacji większość badanych podawała, że odczuwają euforię — i faktycznie zachowywali się tak, jak gdyby byli uszczęśliwieni. Teraz dla odmiany wyobraź sobie, że zamiast wyznaczyć ci towarzystwo euforycznego osobnika, umieszczono cię w pokoju z podstawioną osobą tak „zaprogramowaną", by zachowywała się w sposób gniewny: narzeka ona na kwestionariusz, który obaj właśnie wypełniacie, a? w końcu, w napadzie skrajnego rozdrażnienia, drze kwestionariusz i z gniewem ciska go do kosza na śmieci. U ciebie tymczasem zaczynają występować objawy wywołane przez epinefrynę: czujesz, że serce bije ci gwałtownie, a ręce zaczynają drżeć. Co odczuwasz? W tej sytuacji większość badanych odczuwała gniew i zachowywała się w sposób gniewny.

Należy podkreślić, że jeśli badanym podano placebo (tzn. wstrzyknięto im nieszkodliwy roztwór, nie wywołujący żadnych objawów) lub, jeśli ostrzeżono ich, jakie objawy wywołuje podawa­ny im środek, to wówczas błazeństwa osoby podstawionej miały na nich względnie niewielki wpływ. Zreasumujmy wyniki tego, eks­perymentu. Gdy rzeczywistość fizyczna była jasno określona i wytłumaczalna, wówczas zachowanie innych ludzi nie miało dużego wpływu na emocje badanych, — gdy jednak odczuwali oni silną reakcję fizjologiczną, której przyczyny były niejasne, to wtedy interpretowali swe uczucia jako gniew albo jako euforię, zależnie od zachowania innych ludzi, którzy rzekomo byli pod działaniem tego samego środka chemicznego.

Wpływ społeczny: życie lub śmierć. Jak się już przekonaliśmy, wpływ innych ludzi, zamierzony lub nie zamierzony, może być ważnym czynnikiem oddziałującym na zachowanie danej osoby. Jeśli nie zrozumiemy mechanizmu tego oddziaływania, może ono mieć powa­żne i niepożądane następstwa także dla społeczeństwa. Badania Craiga Haneya nad procedurą kwalifikowania sędziów do spraw zagrożonych wyrokiem śmierci dostarczają tu interesującego i pou­czającego przykładu28. Zasadniczo procedura ta polega na tym, że przy dobieraniu ławy przysięgłych do procesu o morder­stwo w stanie, w którym przewiduje się możliwość wymierzenia kary śmierci za to przestępstwo, systematycznie wyklucza się ze składu sądu tych kandydatów, którzy są przeciwni karze śmierci. Odbywa się to w obecności osób, które w końcu zostają zakwalifikowane do sądu przysięgłych. Haney, który jest zarówno prawnikiem, jak i psychologiem społecznym, doszedł do wniosku, że kiedy sędziowie przysięgli będący zwolennikami kary śmierci są świadkami od­rzucenia innych kandydatów z powodu przeciwstawiania się przez" nich temu rodzajowi kary, prawdopodobnie nasunie im to myśl, że prawo potępia ludzi, którzy sprzeciwiają się karze śmierci. Może to zwiększyć ich skłonność do Wymierzania tej kary. W celu spraw­dzenia tej koncepcji Haney przeprowadził eksperyment, w którym próbce losowej osób dorosłych pokazano film wideo, przedstawia­jący procedurę doboru ławy przysięgłych, a nakręcony w sali inscenizowanych rozpraw na wydziale prawa wyższej uczelni — w wysoce realistycznej scenerii, ze wszystkimi sądowymi ak­cesoriami. Prawnicy o dużym doświadczeniu w praktyce sądowej odgrywali w tym filmie rolę prokuratora, obrońcy i sędziego. W jednej grupie film zawierał fragment przedstawiający selekcję kandydatów przeciwnych karze śmierci, podczas gdy drugiej grupie (kontrolnej) nie pokazano tego fragmentu. W porównaniu z bada­nymi z grupy kontrolnej, badani, którzy oglądali wykluczenie kandydatów sprzeciwiających się karze śmierci, byli bardziej prze­świadczeni o winie oskarżonego, uznawali za bardziej prawdopodo­bne, że zostanie on skazany na śmierć, a ponadto byli bardziej przekonani, że sędzia uważa go za winnego. Oni sami też byliby bardziej skłonni do orzeczenia kary śmierci, gdyby oskarżony został uznany za winnego. Tak, więc czynniki wpływające na nasze opinie i zachowanie mogą być subtelne — a zarazem mogą być kwestią życia i śmierci.

Reakcje na wpływ społeczny

Dotychczas opisywaliśmy, w kategoriach pojęć mniej lub bardziej potocznych, dwa rodzaje konformizmu. Rozróżnienie to było oparte (1) na motywach jednostki — czy dana osoba jest motywo­wana przez nagrody lub kary, czy przez potrzebę uzyskania informacji, oraz (2) na względnej trwałości konformistycznego zachowania. Wyjdźmy poza to proste rozróżnienie, wprowadzając bardziej złożoną i bardziej użyteczną klasyfikację, która ma za­stosowanie nie tylko w odniesieniu do konformizmu, lecz także do różnych, rodzajów wpływu społecznego. Zamiast więc posługiwać się pojedynczym terminem: konformizm, chciałbym wprowadzić rozróżnienie między trzema rodzajami reakcji na wpływ społeczny: uleganiem, identyfikacją i internalizacją29.

Uleganie.

Termin ten najlepiej opisuje sposób zachowania się osoby, która jest motywowana pragnieniem uzyskania nagrody lub uniknięcia kary. Zazwyczaj zachowanie to trwa tylko tak długo, jak długo stosuje się obietnicę nagrody lub groźbę kary. Tak, więc, głodząc zwierzęta, a następnie umieszczając pokarm na końcu labiryntu, można sprawić, że szczur będzie sprawnie przebiegał ten labirynt. Można też skłonić wygłodzonego wieśniaka w którymś ze słabo rozwiniętych krajów Trzeciego Świata do recytowania przy­sięgi wierności fladze amerykańskiej, grożąc mu karą za niepo­słuszeństwo lub obiecując pożywienie i pieniądze w nagrodę za uległość. Usuńmy pokarm ze skrzynki docelowej, a szczur po jakimś czasie przestanie biegać; wycofajmy obietnicę pożywienia lub groźbę kary, a wymieniony przykładowo wieśniak przestanie recytować przysięgę wierności.

Identyfikacja.

Jest to reakcja na wpływ społeczny, wywołana pragnieniem danej jednostki, aby być podobną do osoby, od której pochodzi to oddziaływanie. W przypadku identyfikacji, podobnie jak przy uleganiu, jednostka zachowuje się w określony sposób nie, dlatego, że takie zachowanie samo przez się daje jej zadowolenie, lecz raczej, dlatego, że stawia ją w satysfakcjonującej — np. względu na samoocenę — relacji w stosunku do osoby lub osób, z którymi się identyfikuje. Identyfikacja różni się od ulegania tym, że dana jednostka rzeczywiście zaczyna wierzyć w opinie i wartości, które przyjmuje, chociaż nie wierzy w nie zbyt mocno. Tak, więc, jeśli ktoś uważa jakąś osobę czy grupę za atrakcyjną pod pewnym względem, to będzie skłonny zaakceptować ich wpływ oraz przyjąć podobne wartości i postawy — nie dla uzyskania nagrody lub uniknięcia kary (jak w przypadku ulegania), lecz po prostu po to, aby upodobnić się do tej osoby. Zjawisko to nazywam „efektem wujka Karola". Przypuśćmy, że masz wujka imieniem Karol, który jest serdecznym, dynamicznym, fascynującym człowiekiem; od małego dziecka kochałeś go bardzo i chciałeś, gdy dorośniesz, być do niego podobnym. Wujek Karol jest osobą na poważnym stanowisku i ma zdecydowane poglądy, m. in. żywi głęboką niechęć do potrzeby nowego ustawodawstwa społecznego — a więc jest przekonany, że każdy, kto naprawdę się stara, może uzyskać przyzwoity zarobek, a rozwój opieki społecznej tłumi tylko skutecznie chęć do pracy. Jako małe dziecko słyszałeś, jak wujek Karol wygłaszał ten swój pogląd przy różnych okazjach, i stał się on częścią twojego systemu przekonań — nie, dlatego, że pogląd ten przemyślałeś i że wydał ci się słuszny, ani też nie, dlatego, że wujek Karol nagrodził cię - za przyjęcie takiego poglądu (lub zagroził karą za jego nieprzyjęcie), lecz ze względu na twoją sympatię do wujka Karola, która wzbudziła w tobie tendencję do włączenia w twoje życie tego wszystkiego, co należy do jego życia.

Internalizacja.

Internalizacja jakiejś wartości czy przekonania jest najtrwalszą, najgłębiej zakorzenioną reakcją na wpływ społeczny. Motywem zinternalizowania określonego przekonania jest prag­nienie, aby mieć słuszność. Tak, więc nagroda za uznanie tego przekonania ma charakter wewnętrzny. Jeśli osobę wywierającą wpływ uważamy za godną zaufania i mającą właściwy sąd o rzeczy­wistości, to głoszone przez nią przekonanie akceptujemy i włącza­my w nasz system wartości. Przekonanie to, skoro tylko stanie się częścią naszego własnego systemu, uniezależnia się od swego źródła i staje się niezwykle odporne na zmianę.

Rozpatrzmy teraz niektóre ważne, charakterystyczne cechy tych trzech reakcji na wpływ społeczny. Uleganie jest reakcją najmniej trwałą, a jej efekty są najbardziej powierzchowne, ponieważ ludzie ulegają naciskowi jedynie po to, by uzyskać nagrodę lub uniknąć kary. Osoba podporządkowująca się zdaje sobie sprawę z presji okoliczności i łatwo może zmienić swe zachowanie, gdy zmienią się okoliczności. Ktoś, trzymając mnie na muszce pistoletu, może mnie skłonić do wygłoszenia omalże każdego stwierdzenia; jednak­że, gdy tylko groźba śmierci zniknie, zapewne szybko odrzuciłbym te stwierdzenia i wynikające z nich konsekwencje. Jeśli dziecko jest grzeczne i wspaniałomyślne w stosunku do młodszego brata po to tylko, aby dostać od mamy ciastko, to wcale nie jest powiedziane, że wyrośnie na wspaniałomyślnego człowieka. Nie nauczyło się przecież, że wspaniałomyślność jest sama w sobie czymś dobrym — nauczyło się tylko tego, że wspaniałomyślność jest dobrym sposo­bem, by dostawać ciastka. Gdy zapas ciastek się wyczerpie, wspa­niałomyślne zachowanie dziecka w końcu ustanie, jeśli nie pod­trzyma się tego zachowania za pomocą jakiejś innej nagrody (lub kary). Nagrody i kary są, więc bardzo ważnymi środkami, po­zwalającymi nakłonić ludzi do uczenia się i wykonywania specyficz­nych czynności, lecz jako techniki oddziaływania społecznego mają bardzo ograniczone znaczenie, ponieważ muszą być zawsze obecne, aby były skuteczne — o ile dana jednostka nie odkryje jakiegoś dodatkowego powodu, który by uzasadniał kontynuowanie na­gradzanego zachowania. Zagadnienie to omówimy niebawem.

Ciągłe nagradzanie lub karanie nie jest potrzebne w przypadku tej reakcji na wpływ społeczny, którą nazywamy identyfikacją. Osoba, z którą dana jednostka się identyfikuje, nie musi być w ogóle obecna; niezbędne jest tylko pragnienie, aby być podob­nym do tej osoby. Na przykład, jeśli wujek Karol przeprowadził się do innego miasta i nie widujesz go miesiącami (czy nawet latami), to nadal będziesz wyznawał podobne jak on poglądy, dopóki (1) pozostaje on dla ciebie osobą znaczącą., (2) nadal wyznaje te same poglądy oraz (3) poglądy te nie zostaną podważone przez sprzeczne z nimi, a bardziej przekonywające opinie. Jednakże wynika stąd również, że twoje poglądy mogą ulec zmianie, jeśli wujek Karol zmieni przekonania lub, jeśli twoja miłość do wujka zacznie zanikać. Mogą one także zmienić się, jeśli jakaś osoba lub grupa osób, mająca dla ciebie większe znaczenie niż wujek Karol, żywi odmien­ne przekonania. Przypuśćmy na przykład, że rozpocząłeś studia na uczelni, znalazłeś tam grupę nowych, fascynujących przyjaciół, którzy w przeciwieństwie do wujka Karola są nastawieni bardzo przychylnie do potrzeby nowego ustawodawstwa społecznego. Jeśli podziwiasz ich tak samo jak wujka (lub jeszcze bardziej), to możesz zmienić swoje przekonania, aby bardziej upodobnić się do swoich nowych przyjaciół. Tak, więc miejsce poprzedniej identyfikacji może zająć identyfikacja o większym znaczeniu.

Efekty wpływu społecznego w postaci identyfikacji mogą być także zniwelowane przez pragnienie danej osoby, aby mieć słusz­ność. Jeśli ktoś przyjął jakiś pogląd drogą identyfikacji, a następnie zapozna się z kontrargumentami przedstawionymi przez osobę godną zaufania i znającą się na rzeczy, to prawdopodobnie zmieni ów pogląd. Internalizacja jest najbardziej trwałą reakcją na wpływ społeczny właśnie, dlatego, że motyw dążenia do słuszności jest potężną i samopodtrzymującą się siłą, niezależną od stałego nadzoru ze strony czynników dysponujących nagrodami lub kara­mi (jak w przypadku ulegania) ani od nieustającego szacunku dla innej osoby lub grupy (jak w przypadku identyfikacji).

Należy zdawać sobie sprawę z tego, że poszczególne działanie może być uwarunkowane zarówno przez uleganie, jak i przez identyfikację lub internalizację. Rozpatrzmy np. pewne proste zachowanie: przestrzeganie przepisów dotyczących szybkości jazdy. Społeczeństwo opłaca grupę ludzi zwanych policją drogową, aby pilnowali poszanowania tych przepisów, gdyż jak wszyscy wiemy, ludzie skłonni są utrzymywać prędkość jazdy w dozwolonych gra­nicach, jeśli spodziewają się, że pewien odcinek szosy jest staran­nie nadzorowany przez patrole policji drogowej. Jest to przykład ulegania, gdyż ludzie stosują się do przepisów, aby uniknąć płacenia mandatu. Przypuśćmy, że usunięto te patrole. Gdyby tylko ludzie dowiedzieli się o tym, wielu z nich mogłoby zwiększyć szyb­kość jazdy. Niektórzy ludzie mogliby jednak nadal utrzymywać dozwoloną szybkość. Ktoś mógłby postępować tak, dlatego, że, jego ojciec (lub wujek Karol) zawsze przestrzegał ograniczeń szyb­kości lub zawsze kładł nacisk na konieczność podporządkowania się przepisom ruchu. Jest to, oczywiście, identyfikacja. Wreszcie jeszcze inny kierowca mógłby przestrzegać ograniczeń szybkości, ponieważ jest przekonany, że przepisy dotyczące dozwolonej szybkości są słuszne, że stosowanie się do nich pomaga zapobie­gać wypadkom i że prowadzenie wozu z umiarkowaną szybkością jest postępowaniem racjonalnym i rozsądnym. Mamy wówczas do czynienia z internalizacją. W przypadku internalizacji można zaobserwować większą elastyczność zachowania. Na przykład w pewnych warunkach — powiedzmy o godzinie 6 rano, w pogod­ny dzień, przy doskonałej widoczności, gdy całymi kilometrami nie napotyka się innych pojazdów — kierowca ten mógłby przekroczyć dozwoloną szybkość. Natomiast jednostka podporządkowująca się przepisom w wyniku ulegania mogłaby obawiać się wówczas pułapki radarowej, a osoba identyfikująca się z kimś mogłaby wybrać sobie bardzo „sztywny" model — a więc obie mniej brałyby pod uwagę ważne zmiany w otoczeniu.

Zobaczmy teraz, jaki jest główny komponent każdej z omówio­nych reakcji na wpływ społeczny. W uleganiu ważnym komponen­tem jest władza — mianowicie władza, jaką dysponuje osoba oddziaływująca, jeśli chodzi o przydzielanie nagród za uległość i wymierzanie kar za brak uległości. Tak np. rodzice mają władzę chwalenia, okazywania miłości, dawania ciastek, ganienia, wymie­rzania klapsów, wstrzymywania kieszonkowego itd.; nauczyciele mają władzę stawiania nam stopni i usuwania z uczelni, pracodaw­cy zaś mają władzę chwalenia nas, awansowania, upokarzania i zwalniania z pracy. Rząd Stanów Zjednoczonych ma władzę zwiększenia pomocy gospodarczej i wojskowej dla zależnego pań­stwa lub wstrzymania tej pomocy; może, więc posłużyć się tą me­todą, żeby skłonić np. jakiś kraj w Ameryce Łacińskiej do prze­prowadzenia mniej lub bardziej demokratycznych wyborów. Na­grody i kary są skutecznym środkiem dla wywołania tego rodzaju podporządkowania, lecz moglibyśmy zapytać, czy sama uległość jest tu czymś pożądanym: łatwiej jest skłonić jakieś państwo do przeprowadzenia demokratycznych wyborów, niż nakłonić wład­ców tego państwa, by myśleli i rządzili w sposób demokratyczny.

W identyfikacji decydującym komponentem jest atrakcyjność atrakcyjność osoby, z którą identyfikuje się dana jednostka. Po­nieważ jednostka identyfikuje się z modelem, przeto chce wyzna­wać te same, co model poglądy. Przypuśćmy, że podziwiasz pewną osobę, a osoba ta zajmuje określone stanowisko w pewnej sprawie. Jeśli nie przeciwstawiają się temu ani jakieś twoje silne uczucia, ani solidna wiedza, to będziesz skłonny przyjąć takie samo stanowi­sko. Nawiasem mówiąc, jest interesujące, iż odwrotne twierdzenie okazuje się także prawdziwe: jeśli osoba lub grupa, której nie lubisz głosi jakiś pogląd, to będziesz skłonny odrzucić ten pogląd lub przyjąć pogląd przeciwny. Przypuśćmy na przykład, że nie lubisz jakiejś określonej grupy (powiedzmy — członków partii faszystow­skiej) i że grupa ta występuje przeciw poborowi do wojska. Jeśli nic nie wiesz o tym zagadnieniu, to będziesz skłonny opowiadać się za poborem, (jeśli wszystkie inne czynniki pozostają bez zmiany).

W internalizacji ważnym komponentem jest wiarygodność - wiarygodność osoby, która dostarcza informacji. Na przykład, jeśli czytasz wypowiedź osoby, o której wiarygodności jesteś przekonany — tzn. osoby, która twoim zdaniem zna się na rzeczy i jest prawdomówna — to będziesz skłonny poddać się jej wpływowi, ze względu na twoje pragnienie, by mieć słuszność. Przypomnijmy sobie nasz wcześniejszy przykład z dyplomatami na przyjęciu u fredońskiego dostojnika. Fakt, iż uznałeś ich za znawców, sprawił, że ich zachowanie (czkanie po posiłku) wydało ci się właściwym sposobem postępowania. W związku z tym przypu­szczam, że zachowanie to (twoja tendencja do czkania po posiłku w domu fredońskiego dygnitarza) zostanie zinternalizowane — od tej pory będziesz zachowywać się w ten sposób, ponieważ uwierzy­łeś, że jest to zachowanie właściwe.

Przypomnijmy sobie też dotyczący konformizmu eksperyment Solomona Ascha, w którym wielu badanych dostosowało się pod wpływem presji społecznej do błędnych twierdzeń grupy. Jak pamiętamy, gdy badanym pozwolono odpowiadać na osobności, liczba reakcji konformistycznych spadła znacznie. Najwyraźniej nie występowała tu, zatem internalizacja ani identyfikacja. Wydaje się pewne, że badani ulegali jednomyślnej opinii grupy w celu unik­nięcia kary w postaci wyśmiania czy odrzucenia. Gdyby wchodziła w grę identyfikacja lub internalizacja, to konformistyczne za­chowanie utrzymałoby się również w warunkach zapewniających więcej prywatności.

Podział na uleganie, identyfikację i internalizację jest użyteczny. Jednocześnie trzeba sobie zdawać sprawę/ z tego, że podobnie jak większość klasyfikacji nie jest on doskonały; pod pewnymi względa­mi kategorie te zachodzą na siebie. Mianowicie, chociaż jest prawdą, że uleganie i identyfikacja są na ogół mniej trwałe niż internalizacja, to jednak istnieją okoliczności, które mogą zwięk­szyć ich trwałość. Na przykład trwałość może wzrosnąć, jeśli dana jednostka zobowiąże się kontynuować interakcje z osobą lub grupą ludzi, która wywołała pierwotny akt uległości. W eksperymencie przeprowadzonym* przez Charlesa Kieslera i jego współpracow­ników30, gdy badani byli przekonani, że będą nadal brać udział w spotkaniach nieatrakcyjnej grupy dyskusyjnej, to nie tylko podporządkowali się publicznie, lecz także — jak się wydawało zinternalizowali swoje podporządkowanie, tzn. zmienili nie tylko swoje publiczne zachowanie, lecz także swe prywatne opinie. Sytuację tego rodzaju omówimy dokładniej w rozdziale 5.

Trwałość reakcji może być duża także wówczas, gdy ulegająca jednostka wykryje w swych działaniach lub w ich konsekwencjach coś takiego, że warto jej kontynuować dane zachowanie nawet wtedy, gdy powód jej pierwotnego podporządkowania (nagroda lub kara) przestanie być aktualny. Znalazło to potwierdzenie w niektórych badaniach poświęconych temu aspektowi uczenia się społecznego, który znany jest jako modyfikacja zachowania. W mo­dyfikacji zachowania dąży się zazwyczaj do wyeliminowania niepo­żądanego lub nieprzystosowanego zachowania przez karanie tego zachowania, przez nagradzanie zachowań alternatywnych, lub przez jedno i drugie. Na przykład podejmowano różne próby zastosowania tej metody jako sposobu nakłonienia ludzi, by przestali palić papierosy31. Palaczowi aplikuje się szereg przykrych impulsów elektrycznych, gdy wykonuje zwykły rytuał palenia, — gdy zapala papierosa, zbliża go do ust, zaciąga się itd. Po kilku próbach będzie on odmawiał palenia. Niestety, nietrudno mu zauważyć, że istnieje różnica między sytuacją eksperymentalną a światem zewnętrznym: zdaje on sobie sprawę, iż nie zostanie mu zaaplikowany impuls, gdy będzie palił poza sytuacją eksperymen­talną. Wprawdzie w konsekwencji może później odczuwać niewiel­ki, „szczątkowy" lęk, gdy zaczyna palić papierosa, ale ponieważ impulsy elektryczne najwyraźniej nie następują, lęk ten w końcu zanika. Tak, więc wielu ludzi, którzy chwilowo przestali palić po tego rodzaju modyfikacji zachowania, powraca do papierosów, gdy nie grozi im już impuls elektryczny. A jak wytłumaczyć zachowanie tych osób, które po takiej terapii nie powracają do palenia? Sprawa przedstawia się następująco:, gdy palacza nakłoni się do uległości i nie pali on przez kilka dni, pozwala mu to dokonać pewnego odkrycia. Przez lata palenia mógł dojść do przekonania, że nieprzyjemne uczucie suchości i pieczenia w ustach, z jakim budził się każdego ranka, jest czymś nieuniknionym; jednakże po kilku dniach bez papierosów może on odkryć, jak to cudownie mieć nie zaschnięte gardło i uczucie świeżości w ustach. Odkrycie to może wystarczyć, by tę osobę nadal powstrzymać od palenia. Tak, więc uległość, chociaż -sama przez się zwykłe nie daje trwałych zmian w zachowaniu, może jednak stworzyć warunki do wystąpienia procesów, które doprowadzą do bardziej trwałych skutków.

Posłuszeństwo jako forma uległości

Wskazywaliśmy, że akty uległości mają na ogół charakter efemery­czny. Nie oznacza to jednak, że są one pozbawione znaczenia. Nawet nietrwałe zachowanie może być niezwykle ważne. Fakt ten zademonstrował w dramatyczny sposób Stanley Milgram w swych badaniach nad posłuszeństwem32. Wyobraźmy sobie taką oto scenę. Badani zgłaszają się na ochotnika do eksperymentu, o którym wiedzą tyle, że ma na celu badanie procesów uczenia się i pamięci. Informacja ta nie jest zgodna z prawdą — w rzeczywistości chodzi tu o ustalenie, w jakiej mierze ludzie będą posłuszni autorytetowi. Gdy ochotnik w umówionym terminie zjawia się w laboratorium, spotyka tam drugiego uczestnika, zaś eksperymentator o dość surowym wyglądzie, ubrany w biały fartuch, wyjaśnia, że przed­miotem badania będzie wpływ kar na uczenie się. Jeden z uczest­ników, „uczeń", ma się nauczyć na pamięć listy złożonej z par wyrazów; drugi uczestnik, „nauczyciel", będzie sprawdzał, czy uczeń dobrze ją zapamiętał. Badany i jego partner ciągną losy w ce­lu dokonania podziału ról; badany wylosowuje rolę nauczyciela. Eksperymentator prowadzi go do „generatora wstrząsów", wypo­sażonego w tablicę przyrządów z rzędem trzydziestu wyraźnie ozna­czonych przycisków, od 15 wolto w (z napisem „słaby wstrząs"), przez umiarkowane i silne wstrząsy, aż do 450 woltów (z napisem „XXX"). Za każdym razem, gdy uczeń nie zareaguje poprawnie, nauczyciel ma aplikować mu coraz silniejszy wstrząs, naciskając kolejne przyciski. Następnie nauczyciel idzie z eksperymentatorem i drugim uczestnikiem do sąsiedniego pokoju, gdzie ucznia przywią­zuje się do urządzenia przypominającego „krzesło elektryczne" i za pomocą elektrod podłącza do „generatora wstrząsów". W odpo­wiedzi na pytania ucznia, niepokojącego się o swoje słabe serce, eksperymentator uspokaja go: „Chociaż wstrząsy te mogą być nie­zwykle bolesne, nie powodują one trwałego uszkodzenia tkanek".

W rzeczywistości uczeń wie, że nie musi się martwić. Jest on pomocnikiem eksperymentatora, a przy losowaniu ról „poszachrowano" w ten sposób, aby jemu przypadła rola ucznia, a badane­mu — rola nauczyciela. Uczeń nie jest naprawdę podłączony do obwodu elektrycznego. Jednakże nauczyciel (tzn. prawdziwa osoba badana) jest silnie przekonany, że ofiara w sąsiednim pokoju rzeczywiście jest podłączona do „generatora wstrząsów", który on obsługuje. Doświadczył nawet próbnego wstrząsu (z 45-woltowej baterii zainstalowanej wewnątrz aparatury), słyszy, że uczeń reagu­je tak, jakby istotnie działa mu się krzywda, nie ma, więc żadnych wątpliwości, że wstrząsy są niezwykle bolesne. Badany nie zdaje sobie sprawy, że to, co słyszy, jest odtwarzane z taśmy, a uczeń reaguje zgodnie z przygotowanym wcześniej scenariuszem.

Kiedy zaczyna się sprawdzian, uczeń kilka razy reaguje popraw­nie, lecz w paru próbach się myli. Po każdym błędzie badany naciska następny przycisk, rzekomo aplikując wstrząs o większym napięciu. Przy piątym wstrząsie, o napięciu 75 woltów, ofiara zaczyna chrząkać i jęczeć; przy 150 woltach prosi, by ją zwolnić z tego eksperymentu; przy 180 woltach krzyczy, że nie może wy­trzymać bólu. Gdy poziom napięcia zbliża się do punktu oznaczo­nego: „Niebezpieczeństwo! Niezwykle silny wstrząs", badany sły­szy, że ofiara wali w ścianę i błaga, żeby ją wypuszczono. Nie jest to jednak, oczywiście, poprawna reakcja, więc nauczyciel otrzymuje od eksperymentatora instrukcję, żeby zwiększył napięcie i zaa­plikował następny wstrząs przez naciśnięcie kolejnego przycisku.

Uczestników tego eksperymentu dobrano losowo spośród przedsiębiorców, przedstawicieli wolnych zawodów, urzędników i robotników. Jaki procent tych ludzi aplikował ofierze wstrząsy aż do końca eksperymentu? Jak długo ty byś je aplikował? Każdego roku na wykładach psychologii społecznej zadaję to pytanie studentom i każdego roku ok. 99% spośród 400 zapytanych stwierdza, że przestaliby aplikować impulsy, gdyby „uczeń" zaczął walić w ścianę. Przypuszczenia moich studentów są zgodne z wyni­kami ankiety, jaką przeprowadził Milgram wśród 40 psychiatrów w pewnej przodującej uczelni medycznej. Psychiatrzy ci przewidy­wali, że większość badanych przestałaby stosować impulsy przy 150 woltach, gdy ofiara po raz pierwszy zaczyna prosić, by ją uwolnić. Psychiatrzy ci przewidywali także, że ok. 4% badanych nadal stosowałoby impulsy, gdyby ofiara przestała reagować naciskaniem przycisków (przy 300 woltach) i że mniej niż l % zaaplikowałoby impuls po nastawieniu generatora na najwyższe napięcie.

Jak jednak reagują badani, gdy rzeczywiście znajdują się w takiej sytuacji? W sposób dość interesujący. Milgram stwierdził, że w typowym eksperymencie, takim jak opisany powyżej, znaczna większość badanych — ponad 62% — aplikowała impulsy aż do końca eksperymentu, chociaż niektórzy z nich musieli być przynag­lam przez eksperymentatora. Posłuszni badani nie, dlatego kon­tynuowali wymierzanie uczniowi wstrząsów, że byli ludźmi o ja­kichś szczególnie sadystycznych czy okrutnych skłonnościach. Kiedy Milgram i Alan Elms porównali wyniki, jakie osoby badane uzyskały w szeregu standaryzowanych testów osobowości, nie wykryli żadnych różnic między osobami zupełnie posłusznymi a tymi, które oparły się skutecznie naciskom skłaniającym je do posłuszeństwa33. Posłuszni badani nie byli też niewrażliwi na rzekome „cierpienia" ofiary. Niektórzy protestowali; u wielu zaob­serwowano drżenie, pocenie się, jąkanie lub inne oznaki napięcia. Niekiedy wybuchali nerwowym śmiechem. Byli jednak posłuszni.

Zachowanie takie występuje nie tylko u amerykańskich męż­czyzn mieszkających w stanie Connecticut. Wszędzie tam, gdzie zastosowano procedurę Milgrama, zapewniła ona posłuszeństwo znacznej części badanych. Na przykład po powtórzeniu tego eksperymentu34 w różnych krajach okazało się, że ludzie w Au­stralii, Jordanii, Hiszpanii i Niemczech Zachodnich reagowali w niemal taki sam sposób, jak badani Milgrama. Stwierdzono także, że kobiety były, co najmniej tak posłuszne, jak mężczyźni35.

Wyniki uzyskane przez Milgrama skłaniają do zastanowienia, a wypływające z nich wnioski są dość przerażające: zadziwiająco duży procent ludzi będzie zadawać cierpienie innym, wypełniając polecenia autorytetu. Eksperyment ten może mieć doniosłe od­powiedniki w świecie realnym, poza ścianami laboratorium psycho­logicznego. Na przykład trudno jest, czytając o tych badaniach, nie zauważyć pewnego podobieństwa między zachowaniem się bada­nych przez Milgrama a ślepym posłuszeństwem Adolfa Eichmanna, odpowiedzialnego za wymordowanie setek tysięcy niewinnych cywilów, który tłumaczył się tym, że był dobrym urzędnikiem, wypełniającym tylko posłusznie rozkazy swych zwierzchników, zajmujących jeszcze wyższe stanowiska w reżimie faszystowskim. Podobnie przed zaledwie kilku laty porucznik Wiliam Calley, który został skazany za rozmyślne i nie sprowokowane morderstwo kobiet i dzieci w wietnamskiej wiosce My Lai, bez skrępowania przyznał się do tych czynów, lecz stwierdził, że jego zdaniem były one usprawiedliwione posłuszeństwem wobec zwierzchności — star­szych rangą oficerów. Jest to interesujące,, że jeden z badanych Milgrama, posłuszny przez cały czas trwania eksperymentu, od­powiadając na pytania po zakończeniu posiedzenia, stwierdził:,,Ja już przestałem, ale on (eksperymentator) kazał mi iść dalej".

Chociaż porównania takie są ekscytujące, to jednak powinniś­my zachować ostrożność, aby nie nadawać przesadnego znaczenia wynikom uzyskanym przez Milgrama. Biorąc pod uwagę fakt, że 62% badanych w eksperymencie Milgrama podporządkowało się rozkazom eksperymentatora, niektórzy komentatorzy byli skłonni sugerować, iż być może większość ludzi zachowywałaby się podob­nie jak Eichmann czy Calley, gdyby znaleźli się w podobnej sytua­cji. To może być prawdą; należy jednak podkreślić, że w sytuacji, z jaką mają do czynienia badani Milgrama, działają pewne ważne czynniki, które sprzyjają maksymalizacji posłuszeństwa. Badany zgodził się uczestniczyć w eksperymencie i zakłada, że ofiara także zgłosiła się na ochotnika; może uważać, że obowiązkiem ich obu jest unikać zakłócenia przebiegu eksperymentu. Sarn jeden staje wobec żądań eksperymentatora; w jednym z wariantów tego badania okazało się, że liczba całkowicie posłusznych badanych spada do zaledwie 10%, gdy każdemu towarzyszy dwóch innych „nauczycieli", którzy przeciwstawiają się eksperymentatorowi36. Ponadto, w większości eksperymentów Milgrama, autorytetem wydającym rozkazy był naukowiec przeprowadzający badania w szacownym laboratorium Uniwersytetu Yale. W naszym społe­czeństwie nauczyliśmy się wierzyć, że naukowcy są na ogół życzliwymi, odpowiedzialnymi i uczciwymi ludźmi, zwłaszcza, jeśli reprezentują dobrze znaną i wysoce szanowaną instytucję, taką jak Yale. Badani mieli, zatem podstawy, by przyjąć, że żaden nauko­wiec nie wydałby rozkazów, w wyniku, których jego eksperyment spowodowałby śmierć lub krzywdę biorącego w nim udział człowie­ka. Niewątpliwie, zarówno w przypadku Eichmanna, jak i Calleya sprawa przedstawiała się zupełnie inaczej.

Dalsze badania Milgrama przyniosły wyniki potwierdzające to przypuszczenie. Przeprowadził on oddzielny eksperyment37, w któ­rym porównywał posłuszeństwo badanych wobec rozkazów nauko­wca na Uniwersytecie w Yale z posłuszeństwem wobec rozkazów naukowca pracującego w pomieszczeniach dość obskurnego bu­dynku czynszowego w centrum handlowym Bridgeport — przemy­słowego miasta w stanie Connecticut. W tych badaniach naukowiec z Yale osiągnął wskaźnik posłuszeństwa równy 65%, podczas gdy w Bridgeport posłusznych było tylko 48% badanych. Tak, więc wydaje się, że wyeliminowanie prestiżu Uniwersytetu Yale zreduko­wało w pewnym stopniu posłuszeństwo badanych.

Oczywiście, 48% to również wysoki wskaźnik. Gdyby eks­perymentator nie był naukowcem ani inną osobą obdarzoną autorytetem, czy wtedy jeszcze mniej ludzi posłuchałoby jego rozkazów? Milgram zajął się tym zagadnieniem w innej wersji swego badania, w której miejsce eksperymentatora-naukowca zaj­mował w ostatniej chwili nie posiadający autorytetu „zastępca". Przeprowadzono to w następujący sposób: po dokonaniu-zwykłych przygotowań do realizacji zadania polegającego na uczeniu się, jednakże przed podaniem, jakie poziomy napięcia będą stosowane przy aplikowaniu wstrząsów, eksperymentator — zgodnie z ułożo­nym zawczasu planem — został wywołany z laboratorium do tele­fonu. Inny badany (w rzeczywistości pomocnik eksperymentatora) wziął na siebie rolę eksperymentatora. Ów „zastępca" udawał, że wpadł na pomysł, by kazać „nauczycielowi" zwiększać napięcie impulsu elektrycznego za każdym razem, gdy uczeń popełnił błąd. Tak samo jak eksperymentator-naukowiec w poprzednich wersjach tego badania, ponaglał on też „nauczyciela", by kontynuował aplikowanie wstrząsów. W tych warunkach liczba całkowicie posłusznych badanych spadła, do 20%, co wskazuje, że większości ludzi daleko posunięte posłuszeństwo może nakazać tylko upraw­niony (legitimate) autorytet, a nie po prostu każdy, kto przyjmie rolę autorytetu.

Innym czynnikiem zmniejszającym stopień posłuszeństwa jest fizyczna nieobecność osoby reprezentującej autorytet. Milgram stwierdził, że gdy eksperymentatora nie było w pokoju i wydawał on swoje rozkazy przez telefon, to wówczas liczba w pełni posłusznych badanych spadła poniżej 25%. Ponadto, kilku bada­nych kontynuujących eksperyment „oszukiwało": mianowicie ap­likowali oni impulsy o niższym napięciu, niż im polecono, i nie zadbali nawet o to, by powiadomić eksperymentatora, że odstąpili od właściwej procedury. To ostatnie stwierdzenie stanowi moim zdaniem wzruszającą próbę ze strony niektórych osób, by reagować na wymagania uprawnionej do ich stawiania władzy, jednocześnie minimalizując cierpienia zadawane innym. Przypomina to nieco zachowanie Dunbara, bohatera powieści Josepha Hellera Catch 22 (Paragraf 22). W czasie II wojny światowej Dunbar otrzymał rozkaz zbombardowania paru wsi we Włoszech. Nie chcąc ani otwarcie się zbuntować, ani skrzywdzić niewinnych cywilów, wy­rzucił bomby na puste pola w pobliżu włoskich wsi wyznaczonych jako cel bombardowania.

Wrażliwość Dunbara na los potencjalnych ofiar jego bomb jest szczególnie wzruszająca, jeśli weźmiemy pod uwagę dystans i anonimowość, jakie mu zapewniała jego pozycja w przestworzach, wysoko nad wieśniakami. Istotnie, w późniejszych badaniach Milgram stwierdził, że im większa była odległość dzieląca osoby badane od „ucznia", tym bardziej były one skłonne do podporząd­kowania się rozkazom autorytetu. Kiedy badani widzieli ucznia, jedynie 40% kontynuowało wymierzanie mu bolesnych wstrząsów, w porównaniu z 62% tych, którzy tylko słuchali krzyków dręczonej ofiary. Analogicznie, kiedy badanym polecono, aby siłą opuszczali rękę ucznia na elektrodę — zamiast wymierzać wstrząsy za pomocą umieszczonego w większej odległości „generatora wstrząsów" — wskaźnik posłuszeństwa spadł do 30%. Jeśli więc jest się „na żywo" świadkiem cierpienia innych ludzi, to trudniej jest zadawać im nadal ból. I na odwrót, broń stosowana w nowoczesnej wojnie wyklucza taką bliskość potencjalnych ofiar, co ułatwia władającym tymi narzędziami śmierci zachowanie obojętności wobec losu niewinnych obiektów działań wojennych.

Niektórzy badani w eksperymentach Milgrama decydowali się przeciwstawić eksperymentatorowi, a historia ludzkości obfituje w podnoszące na duchu przykłady odwagi. Na przykład w Nor­wegii, Danii i innych krajach europejskich są „muzea wolności" dla uczczenia usiłowań bohaterskiej mniejszości przeciwstawiającej się hitlerowskiej okupacji. Jednakże te akty miłosierdzia i męstwa, chociaż dodają otuchy, nie powinny nam przesłaniać tak często cechującej nas skłonności do podporządkowywania się autoryteto­wi czy władzy. Wielu z nas zwiedza takie muzea i ogląda z podziwem wystawy, przy czym jesteśmy pewni, że my także wykazalibyśmy taką odwagę. Pielęgnujemy mit naszej osobistej niezależności. Gdy badanych poproszono, żeby przewidzieli swoje własne zachowanie w eksperymencie Milgrama, ich pojęcie o sobie i uznawane przez nich wartości skłoniły wszystkich do przewidywa­nia, że przerwaliby wymierzanie wstrząsów przy umiarkowanym poziomie napięcia38. Widzieliśmy jednak, że siły działające w realnej sytuacji potrafią zmienić te wartości i opinie o sobie. Pewnego razu, kiedy zapytałem moich studentów z kursu psychologii społecznej, czy mogliby kontynuować wymierzanie wstrząsów aż do końca skali, podniosła się powoli tylko jedna ręka — wszyscy inni w tej grupie byli pewni, że oparliby się poleceniom eksperymentatora. Lecz student, który podniósł rękę, brał udział w wojnie wietnam­skiej i mógł wiedzieć więcej od innych; doświadczył oddziaływania podobnych nacisków, w sposób bolesny i tragiczny doszedł do uświadomienia sobie swej małej odporności w pewnych sytuacjach. Prawdę mówiąc, nie tylko trudno jest nam oprzeć się naciskom skłaniającym nas do krzywdzenia ludzi, lecz także często unikamy podjęcia działania, gdy nadarza się nam sposobność przyjścia komuś z pomocą.

„Nie zainteresowany" świadek jako konformista

Przed kilkunastu laty młoda kobieta, Kitty Genovese, została na śmierć zakłuta nożem w śródmieściu, Nowego Jorku. Było to wydarzenie tragiczne, — lecz samo w sobie nie było ono czymś szczególnie niezwykłym. Ostatecznie, w dużych skupiskach ludności brutalne morderstwa nie są rzadkością. Co było interesujące w tym wydarzeniu — to fakt, że aż 38 jej sąsiadów podeszło do okien, usłyszawszy o godzinie 3 nad ranem krzyki przerażenia i pozostało przy tych oknach, patrząc w bezradnym urzeczeniu przez 30 minut, gdyż tyle czasu potrzebował napastnik by zadać w końcu kobiecie tę okrutną śmierć. Nikt jednak nie przyszedł jej z pomocą; nikt nawet nie podniósł w porę słuchawki telefonu by wezwać policję39. Dlaczego?

No cóż, może widzowie byli senni lub oszołomieni. Ostatecznie, człowiek nie jest w pełni władz umysłowych o godzinie 3 rano. Być może. Był jednak jasny dzień, gdy Eleonora Bradley, robiąc zakupy na Piątej Alei w Nowym Jorku, potknęła się, upadła i złamała nogę. Leżała tam przez 40 minut w stanie wstrząsu, podczas gdy kolejni przechodnie, a były ich dosłownie setki, przystawali na chwilę, aby się na nią pogapić, a potem szli dalej w swoją stronę.

Dlaczego ci świadkowie nie udzielili pomocy? Czy ludzie w wielkim mieście są nieczuli na niedolę innych? Czy tak przyzwy­czaili się do katastrof i wypadków, że potrafią zachować obojęt­ność w obliczu cierpienia i gwałtu? Czy świadkowie w opisanych tu sytuacjach różnili się pod jakimś względem od ciebie czy ode mnie? Wydaje się, że odpowiedź na wszystkie te pytania brzmi: „Nie". Wywiady przeprowadzone ze świadkami morderstwa Kitty Genovese wykazały, że nie byli oni bynajmniej obojętni — byli przeraże­ni. Dlaczego więc nie interweniowali? Trudno odpowiedzieć na to pytanie.

Jedno z możliwych wyjaśnień zakłada, że w dużych miastach istnieją inne normy dotyczące udzielania pomocy niż w małych' miasteczkach. Kilka eksperymentów40 wykazało, że prawdopodo­bieństwo uzyskania pomocy od mieszkańców mniejszych miejscowości jest większe niż od mieszkańców dużych miast. Jednakże w badaniach tych stosowano prośby o jakąś niewielką pomoc czy przysługę — rozmienienie ćwierćdolarówki, podanie aktualnego czasu, itd. Nie wiadomo, czy te różnice między wielkimi miastami i okręgami wiejskimi występują także w sytuacjach poważnego zagrożenia, podobnych do tych, w jakich znalazły się Kitty Genovese i Eleonora Bradley.

Bardziej przekonujących wyjaśnień dostarczyła seria pomys­łowych eksperymentów, które przeprowadzili John Darley, Bibb Łatane i ich współpracownicy41. Badacze ci wysunęli hipotezę, że sama liczba ludzi będących świadkami tych tragedii powstrzymy­wała każdego z nich od przyjścia z pomocą ofierze — oznacza to, że mniej prawdopodobne jest, by poszkodowany otrzymał pomoc, jeśli duża liczba osób obserwuje jego trudne położenie. Tak, więc nieinterweniowanie można uważać za akt konformizmu. W danym przypadku wydaje się, że zachowanie innych ludzi decyduje o tym, czy poszczególne jednostki będą uznawać przyjście z pomocą za właściwe i rozsądne. Jak już mówiliśmy, często kierowanie się zachowaniem innych jest uzasadnione. Niekiedy jednak może ono wprowadzić w błąd, zwłaszcza w sytuacjach krytycznych. W na­szym społeczeństwie uważa się zazwyczaj, że publiczne ujawnianie silnych uczuć jest czymś prostackim i świadczy o braku panowania nad sobą. Gdy nie jesteśmy sami, staramy się na ogół wyglądać na mniej przestraszonych, mniej zmartwionych, mniej niespokojnych:, i mniej podnieconych seksualnie, niż jesteśmy naprawdę. Na przykład ze zblazowanych min na twarzach klientów restauracji „topless", czyli lokali striptizowych, nigdy by się nie odgadło, że są oni podnieceni seksualnie. Podobnie, przysłowiowy przybysz z Marsa nigdy nie odgadłby losu, jaki czeka pacjentów siedzących w poczekalni dentysty, gdyby ograniczył się do obserwacji ich niewzruszonych twarzy.

Pamiętając o tym, rozpatrzmy przypadek kobiety, która upadła i złamała nogę na Piątej Alei. Przypuśćmy, że przechodzisz tamtędy 10 minut po wypadku: widzisz leżącą na ziemi kobietę, która wyda­je się chora. Co jeszcze widzisz? Widzisz dziesiątki ludzi przecho­dzących obok tej kobiety, spoglądających na nią i idących dalej. Jaki wyciągniesz stąd wniosek? Nie jest wykluczone, że dojdziesz do wniosku, iż interweniowanie byłoby-dla ciebie czymś niestosow­nym. Może to nic poważnego; może jest pijana; może udaje; może cała ta scena jest zaaranżowana przez telewizję, a ty, jeśli zainter­weniujesz, zrobisz z siebie publicznie głupca przed ukrytą kamerą. „Ostatecznie — mówisz sam do siebie, — jeśli cała ta sprawa jest tak cholernie ważna, to dlaczego nikt z tych wszystkich ludzi nie podejmuje żadnego działania?" Tak więc fakt, że wokół znajduje się mnóstwo Judzi, zamiast zwiększyć prawdopodobieństwo, iż ktoś z nich pomoże, w rzeczywistości zmniejsza prawdopodobieństwo udzielenia pomocy przez kogokolwiek z obecnych42.

Jest to interesujące przypuszczenie, lecz czy jest ono prawdziwe? Aby odpowiedzieć na to pytanie, Bibb Łatane i Judith Rodin43 przeprowadziły eksperyment, w którym główną rolę odgrywała „kobieta znajdująca się w tragicznej sytuacji". W badaniach tych eksperymentatorka prosiła studentów o wypełnienie kwestionariu­szy. Następnie wychodziła do sąsiedniego pokoju, oddzielonego kotarą, mówiąc, że wróci, gdy skończą kwestionariusz. Po kilku minutach zaczęła odgrywać „wypadek". Do uszu studentów dobie­gły (z ukrytego magnetofonu) takie odgłosy, jakby eksperymen­tatorka wchodziła na krzesło, po czym rozległ się głośny krzyk, trzask i łomot, jak gdyby krzesło się załamało, a ona upadła na podłogę. Potem słyszeli jęki, szloch oraz pełne cierpienia słowa: „O mój Boże, moja noga... ja... ja... nie mogę się poruszyć. Och... moja kostka... nie mogę sobie z .tym poradzić!" Jęki te trwały około minuty i stopniowo cichły.

Eksperymentatorzy chcieli ustalić, czy badani będą spieszyć z pomocą młodej kobiecie. Ważną zmienną w tym eksperymencie stanowiło to, czy badany był sam w pokoju, czy też nie. Spośród tych, którzy byli sami, 70% zaoferowało swą pomoc; spośród osób pracujących parami pośpieszyło z pomocą tylko 20%. Jest, więc oczywiste, że obecność drugiego świadka powstrzymuje od pod­jęcia działania. Jak ujawniły przeprowadzone później wywiady, każdy ze studentów, który znajdował się w jednym pomieszczeniu z drugim badanym i nie pospieszył z pomocą eksperymentatorce, doszedł do wniosku, że prawdopodobnie nie jest to nic poważnego, przy czym konkluzja ta była po części oparta na bezczynności partnera.

W przypadku morderstwa, Kitty Genovese wystąpił przypusz­czalnie pewien dodatkowy powód, dla którego świadkowie nie udzielili żadnej pomocy ofierze. W takiej sytuacji, jeśli ludzie zdają sobie sprawę, że są także inni świadkowie zdarzenia (w przypad­ku Genovese widzowie byli tego świadomi), może występować zja­wisko zwane dyfuzją odpowiedzialności. Mianowicie, każdy świa­dek mógł mieć poczucie, że odpowiedzialność nie spoczywa jedy­nie na nim — inni również widzą to samo. W związku z tym każdy świadek mógł sądzić, że ktoś inny wzywa policję lub, że ktoś inny ma obowiązek to uczynić. Aby sprawdzić to przypuszczenie, Darley i Łatane44 zaaranżowali sytuację eksperymentalną, w której bada­ni znajdowali się wprawdzie w oddzielnych pomieszczeniach, lecz mogli porozumiewać się między sobą za pomocą, mikrofonów i słu­chawek. Badani mogli, więc słyszeć się nawzajem, lecz nie mogli się widzieć. Następnie badacze odtwarzali nagrany uprzednio na taśmie symulowany atak padaczki, co stwarzało wrażenie, że to jeden z uczestników dostał takiego ataku. W jednej z grup ekspe­rymentalnych u każdego z badanych wytworzono przekonanie, że jest on jedyną osobą, której słuchawka podczas ataku tej choroby jest włączona; w innych grupach, — że jeszcze jedna osoba lub więcej osób ma włączone słuchawki. Uzyskano następujące, wyni­ki:, jeśli badany myślał, że jest jedynym słuchaczem, to prawdopo­dobieństwo, iż wyjdzie ze swego pomieszczenia i spróbuje udzie­lić pomocy, było znacznie większe niż wtedy, gdy sądził, że inni również słyszą to samo. Im większa była liczba owych rzekomych słuchaczy, tym mniej było prawdopodobne, iż badany zaoferuje swą pomoc.

Zachowanie świadków morderstwa Genovese, a także zacho­wanie badanych w eksperymentach Darleya i Łatane, ukazuje naturę ludzką w dość ponurym świetle. Czy rzeczywiście ludzie unikają pomagania sobie wzajemnie, jeśli tylko jest to możliwe, — tzn. jeśli ktoś daje zły przykład nie interweniując lub, jeśli odpowiedzialność za przyjście z pomocą wydaje się niedokładnie określona? Zapewne nie. Istnieją zapewne sytuacje, w których ludzie są skłonni spieszyć z pomocą swym bliźnim. Pewne zdarzenie z mych własnych doświadczeń może rzucić nieco światła na to za­gadnienie. Niedawno obozowałem w Parku Narodowym Yosemite. Był późny wieczór i właśnie zasypiałem, gdy posłyszałem, że w oddali krzyczy głośno jakiś mężczyzna. Nie można było rozpoz­nać, czy jest to krzyk bólu, zdziwienia czy radości. Nie miałem pojęcia, czy to jacyś ludzie zabawiają się w niewybredny sposób, czy też jeden z takich jak ja obozowiczów został napadnięty przez niedźwiedzia. Wypełzłem ze śpiwora i zacząłem rozglądać się dookoła, starając się otrząsnąć z resztek snu i próbując ustalić, skąd pochodził krzyk, gdy wtem zauważyłem dziwne zjawisko. Niezli­czone mnóstwo migocących światełek wędrowało ze wszystkich stron, zbiegając się w jednym punkcie. Były to lampy i latarki niesione przez dziesiątki obozujących wokół turystów, którzy biegli na pomoc krzyczącemu człowiekowi. Okazało się, że był to krzyk zdziwienia, spowodowany stosunkowo nieszkodliwym wybuchem w piecyku benzynowym. Inni obozowicze wydawali się prawie rozczarowani, gdy dowiedzieli się, że nie potrzeba żadnej pomocy. Niestety, gdy wróciłem do namiotu, miałem trudności z zaśnięciem, gdyż jako psycholog społeczny wierzący mocno w dane naukowe spędziłem noc na usiłowaniu wyjaśnienia faktu, że moi towarzysze z kempingu zachowali się w zupełnie inny sposób niż badani w eksperymentach Darleya i Łatane.

Dlaczego ci obozowicze zachowali się tak odmiennie? Pod jakim względem jedna sytuacja różniła się od drugiej? Na kempingu działały, co najmniej dwa czynniki, które w sytuacjach omawianych uprzednio albo wcale nie występowały, albo występowały w bardzo małym stopniu. Jeden z tych czynników znajduje swe odbicie w określeniu, którego użyłem w poprzednim akapicie: „moi towa­rzysze z kempingu". Mianowicie, wśród ludzi dzielących te same zainteresowania, przyjemności, trudy i warunki jakiegoś okreś­lonego środowiska, takiego jak kemping, może zrodzić się poczucie „wspólnego losu" czy wspólnoty, silniejsze niż wśród ludzi, którzy są jedynie mieszkańcami tej samej planety, regionu czy miasta. Drugim, nieco podobnym czynnikiem było to, że w sytuacji obozowania nie można było uciec od kontaktów bezpośrednich, „twarzą w twarz": świadkowie morderstwa Genovese mogli odejść od okien, chroniąc się we względnym zaciszu i odosobnieniu swych domostw; ludzie przechodzący Piątą Aleją mogli minąć kobietę leżącą na chodniku i pójść dalej, znikając z jej otoczenia; badani w eksperymentach Darleya i Łatane nie kontaktowali się, bezpo­średnio z ofiarą i wiedzieli, że w bardzo krótkim czasie znajdą się w innym miejscu. Na kempingu zdarzenia rozgrywały się w środo­wisku stosunkowo ograniczonym; znajdujący się tam ludzie musie­liby następnego ranka stanąć wobec faktów, do których dopuścili­by tego wieczora. Wydaje się, że w takich okolicznościach ludzie są bardziej skłonni przyjmować odpowiedzialność za innych ludzi. Oczywiście, są to jedynie przypuszczenia. Zachowanie się tu­rystów na kempingu w Yosemite, choć prowokuje do wysuwania hipotez, nie pozwala na wyciągnięcie konkluzji, ponieważ nie było częścią kontrolowanego eksperymentu. Jedna z głównych trudno­ści, jakie nastręczają dane obserwacyjne tego rodzaju, polega na tym, że obserwator nie wie, kim są ludzie obserwowani w danej sy­tuacji. Tak, więc zauważone między ludźmi różnice zawsze nasuwa­ją się jako możliwe wyjaśnienie różnic między zachowaniem tych ludzi. Na przykład można by argumentować, że ludzie, którzy wy­jeżdżają na kemping, są — z natury czy w wyniku swych doświad­czeń — lepsi, życzliwsi, bardziej troszczący się o innych i bardziej ludzcy niż mieszkańcy Nowego Jorku. Być może, byli oni w dzie­ciństwie skautami i skautkami — stąd ich zamiłowanie do życia obozowego — i właśnie w skautingu nauczono ich pomagać innym ludziom. Jednym z powodów przeprowadzania eksperymentów jest możność uniknięcia tego rodzaju niepewności. Istotnie, pewien eksperyment przyniósł niedawno wyniki, które potwierdzają moje przypuszczenia dotyczące zdarzenia na kempingu. Był to eks­peryment przeprowadzony przez Irvinga Piliavina i jego współ­pracowników45 w jednym z wagonów nowojorskiego metra. W eks­perymencie tym pomocnik eksperymentatorów, zachwiawszy się, przewracał się na podłogę w obecności osób znajdujących się w wagonie. „Ofiara" leżała rozciągnięta na podłodze wagonu, z oczyma utkwionymi w sufit. Scenę tę powtórzono 103 razy w różnych warunkach. Najbardziej uderzającym wynikiem było to, że w dużej części przypadków ludzie spontanicznie spieszy­li z pomocą osobie, kora „zasłabła". Działo się tak zwłaszcza wtedy, gdy ofiarę ucharakteryzowano w ten sposób, że wydawała się niewątpliwie chora: w ponad 95% prób ktoś natychmiast oferował jej pomoc. Nawet wówczas, gdy „ofiara" trzymała butelkę i cuchnęła alkoholem, otrzymywała od kogoś natychmiastową pomoc w 50% prób. W odróżnieniu od eksperymentów Darleya i Łatane, w pociągu metra liczba świadków nie miała wpływu na skłonność pasażerów do udzielania pomocy. Ludzie pomagali równie często i równie szybko w zatłoczonych pociągach (gdzie przecież mogła występować dyfuzja odpowiedzialności), jak i w po­ciągach niemal pustych. Aczkolwiek ludzie udzielający pomocy byli mieszkańcami Nowego Jorku (jak w przypadku Genovese w przypadku kobiety leżącej na Piątej Alei i w eksperymentach Darleya i Łatane), to jednak znajdowali się także w środowisku, które, choć bardzo niepodobne do Parku Narodowego Yosemite, miało dwie rzeczy wspólne ze wspomnianym kempingiem: (1) lu­dzie jadący w tym samym wagonie metra mają poczucie dziele­nia wspólnego losu i (2) znajdowali się oni w sytuacji, w której byli twarz w twarz z ofiarą i w której nie było możliwości natychmiastowej ucieczki.

W jaki sposób można zwiększyć skłonność do udzielania pomo­cy? Zastanówmy się nad myślami, jakie przemknęłyby ci przez gło­wę, gdybyś był świadkiem jakiegoś wypadku: „Czy ta sytuacja jest naprawdę poważna? Czy wymaga ona mojej osobistej interwencji? Czy przyjście z pomocą będzie dla mnie trudne lub kosztowne? Czy moja pomoc przyniesie korzyść ofierze? Czy mogę się łatwo oddalić?" Twoja reakcja będzie zależała od twoich odpowiedzi na te pytania.

Pierwszym warunkiem udzielenia pomocy jest określenie sytua­cji jako krytycznej. Przekonaliśmy się, że sygnały, których dostar­cza obecność bezczynnych świadków, mogą powstrzymać innych widzów od wyciągnięcia wniosku, iż istnieje jakieś zagrożenie. Jednakże interpretacja sytuacji przez świadków może także wpły­wać w przeciwnym kierunku na sposób jej spostrzegania. W eks­perymencie przeprowadzonym przez Leonarda Bickmana46 do uszu studentek siedzących w oddzielnych pomieszczeniach i słuchających przez interkom (telefoniczny system komunikacji wewnętrznej), co się dzieje u sąsiadek, w pewnej chwili dochodził hałas i krzyk ofia­ry, a następnie reakcja świadka rzekomego wypadku. Kiedy osoby badane słyszały, że świadek interpretuje to zdarzenie jako niewąt­pliwie groźną sytuację, przychodziły z pomocą częściej i szybciej niż wtedy, gdy interpretacja była niezdecydowana lub gdy wydarze­nie to określano jako sytuację niegroźną. Im mniej było niepewności, co do istnienia sytuacji zagrożenia, tym większe prawdopodobień­stwo przyjścia z pomocą.

Określenie sytuacji jako krytycznej stanowi pierwszy krok; drugim jest przyjęcie na siebie osobistej odpowiedzialności za interwencję. Prawdopodobieństwo, że widzowie przyjdą z pomocą, jest większe wtedy, gdy nie mogą zredukować swego poczucia od­powiedzialności, zakładając, że uczynią to inni. Opisałem tu eks­peryment, w którym Darley i Łatane wykazali, że ludzie są bardziej skłonni do udzielania pomocy wtedy, gdy sądzą, iż tylko oni wiedzą o sytuacji zagrożenia; w eksperymentach Bickmana, chociaż osoby badane myślały, że inni ludzie też wiedzą o tej sytuacji, to jednak u niektórych z nich wytworzono przekonanie, że pozostałe uczest­niczki nie są w stanie zareagować. Mianowicie niektóre studentki poinformowano, że osoby, których głosy słyszały przez interkom, znajdują się w sąsiednich pomieszczeniach, podczas gdy innym powiedziano, że jeden głos (który potem okazał się głosem ofiary) pochodzi z sąsiedniego pokoju, druga uczestniczka natomiast mówi z innego budynku. Osoby badane reagowały na krytyczną sytua­cję znacznie szybciej w tych ostatnich okolicznościach, kiedy były przekonane, że drugi świadek nie jest w stanie udzielić pomocy. W rzeczywistości te studentki, u których nie mogła wystąpić dyfuzja odpowiedzialności, interweniowały równie szybko jak, stu­dentki, które myślały, że nikt inny nie słyszał wypadku.

Chociaż jakieś zdarzenie może być najwyraźniej wypadkiem wy­magającym interwencji, ludzie rzadziej przychodzą z pomocą, gdy jej koszty są duże. W pewnym wariancie eksperymentów Piliavina, przeprowadzanych w metrze47, ofiara padając na podłogę prze­gryzała czasami kapsułkę z czerwoną farbą, co sprawiało wrażenie krwotoku z ust. Aczkolwiek „krew" powodowała, że wypadek wydawał się bardziej poważny, krwawiącym ofiarom pomagano rzadziej niż tym, które przewracały się nie krwawiąc. Widocznie krew wzbudzała w potencjalnych ratownikach lęk lub odrazę, osłabiając ich skłonność do udzielania pomocy. Inne rodzaje kosztów, nie wyłączając pozornie błahych, też mogą wchodzić w rachubę, co w pomysłowy sposób ukazali w swym eksperymencie John Darley i Daniel Batson48. Zwerbowali do niego przygotowują­cych się do pracy duszpasterskiej studentów Princeton Theological Seminary rzekomo w celu nagrania ich wystąpień. Każdy badany przygotowywał się w jednym pomieszczeniu do wygłaszania swego przemówienia, następnie polecano mu przejść do drugiego budyn­ku, gdzie miało być ono nagrane na taśmę magnetofonową. W tym momencie niektórym studentom mówiono, że są już spóźnieni na umówione z nimi posiedzenie i muszą się pospieszyć. Innych informowano, że zdążą na czas, jeśli zaraz udadzą się na wy­znaczone miejsce, a pozostałych, — że mają jeszcze trochę czasu. Podążając na sesję nagraniową do drugiego budynku, badani napotykali leżącą w bramie ofiarę — mężczyznę z głową na ziemi i zamkniętymi oczyma, który jęczał i kasłał, gdy przechodzili obok niego. Studenci pędzący w pośpiechu częściej mijali ofiarę, nie zatrzymując się przy niej. Podczas gdy więcej niż połowa badanych, którzy mogli przyjść na sesję za wcześnie lub punktualnie, przy­stawało, by pomóc nieszczęśnikowi, tylko 10% seminarzystów przekonanych, że spóźnią się na umówione spotkania, zapropono­wało mu pomoc, nawet wtedy, gdy tematem przygotowanego przez nich wystąpienia była przypowieść o dobrym Samarytaninie! Ludzie nie tylko oceniają koszty udzielenia pomocy, lecz także biorą pod uwagę korzyści, jakie przyniesie ich pomoc. Jest wiele danych świadczących o tym, że ludzie będą pomagać sobie, na­wzajem, jeśli są pewni, że mogą zrobić coś pożytecznego49. Na przykład Robert Baron50 w swoim eksperymencie wykazał, że kiedy jakiś człowiek wyraźnie cierpiał — a świadek wiedział, że jego (lub jej) reakcja może ulżyć temu cierpieniu — wówczas świadek ten reagował tym szybciej, im większy był rzekomy ból ofiary. W tym samym eksperymencie wykazano, że kiedy świadek nie wierzył, iż może złagodzić cierpienie ofiary, występowała wtedy odwrotna zależność między bólem a szybkością reagowania — tzn. im większe były rzekome cierpienia, tym wolniej reagował świadek. Aby zrozumieć te wyniki, musimy zrobić użytek z pojęcia empatii: w tym przypadku — naszej skłonności do doznawania nieprzyjem­nych reakcji fizjologicznych na widok cierpienia innej osoby. Im większy ból ofiary, tym silniejsze nasze nieprzyjemne odczucia. Możemy je zredukować albo przez udzielenie pomocy ofierze, albo przez psychiczne wycofanie się z tej sytuacji. Jeśli uważamy, że możemy coś z tym zrobić, to działamy szybko — zwłaszcza wtedy, gdy ofiara bardzo cierpi. Jeżeli jesteśmy przekonani, że nic nie poradzimy, to będziemy bardziej skłonni odwrócić się od niej, (aby zredukować nasze własne przykre odczucia), szczególnie wówczas, kiedy ofiara bardzo cierpi.

Dotychczas koncentrowaliśmy się na czynnikach wpływających na decyzję przyjścia z pomocą ofierze. Jak wynika jednak z roz­ważań nad empatią, świadek niewątpliwie bierze także pod uwagę osobiste korzyści i koszty nieudzielenia pomocy. Przykrość wynika­jącą z patrzenia na ciężkie położenie ofiary może on złagodzić, jeśli zinterpretuje dane wydarzenie jako nie wymagające natychmias­towego działania lub nie przyjmie na siebie obowiązku inter­weniowania. Gdy łatwo wycofać się z takiej sytuacji, skłonność do przyjścia z pomocą słabnie. Jest jednak kilka czynników, które wzmacniają odczuwaną przez świadka więź z ofiarą i w ten sposób przeciwdziałają wycofaniu się. Wszyscy słyszeliśmy opowieści, o lu­dziach podejmujących ogromne ryzyko — wbiegających do płoną­cego budynku lub wyskakujących na jezdnię przed nadjeżdżający samochód, — aby uratować członka swej rodziny. Jesteśmy skłonni odczuwać większą empatię i przyjmować na siebie większą od­powiedzialność, gdy ofiara jest dla nas kimś bliskim. Więź ta może być bardziej powierzchowna: na przykład ludzie udzielają większej pomocy tym, którzy wykazują postawy podobne jak oni. W 1971 r., kiedy demonstranci protestowali w Waszyngtonie przeciw wietnamskiej polityce prezydenta Nixona, Peter Suedfeld ze swymi współpracownikami51 zainscenizowali eksperyment w celu zbadania zależności między podobieństwem postaw a gotowością do udzielenia pomocy. Przeszkolona przez nich młoda kobieta zwracała się do poszczególnych demonstrantów z prośbą, by przyszli z pomocą jej przyjacielowi, który zasłabł. Przyjaciel ów miał przypięty znaczek z napisem głoszącym albo „Wywalić Nixona", albo „Popierajcie Nixona". Demonstranci oferowali większą pomoc współuczestnikowi protestu noszącemu anty nixonowską plakietkę niż rzekomemu zwolennikowi Nixona. Na ko­niec, jak wspomniałem przy omawianiu wydarzenia na kempingu w Yosemite oraz eksperymentów w metrze, udzielenie pomocy jest bardziej prawdopodobne, gdy ludzie mają poczucie dzielenia wspólnego losu. To poczucie współzależności łatwo ignoruje się w naszym społeczeństwie; wyjaśnienie, jakie najczęściej podawało trzydziestu ośmiu świadków morderstwa Kitty Genovese, brzmiało: „nie chciałem być w to zamieszany".

Uwagi w kwestiach etycznych

W swym dążeniu do wiedzy badacze uprawiający eksperymental­ną psychologię społeczną dostarczają niekiedy ludziom dość sil­nych przeżyć. W tym rozdziale omówiliśmy eksperymenty, w któ­rych wzbudzano w badanych konflikt między świadectwem włas­nych oczu a jednomyślną opinią innych ludzi; takie, w któ­rych polecano im aplikować silny impuls elektryczny pozornie cierpiącej ofierze; inne, w których setkom niewinnych ludzi jadą­cych koleją podziemną kazano być świadkami agonii cierpiącego człowieka. Procedury te mogą wzbudzać poważne zastrzeżenia etyczne. W rozdziale 9. problemy etyczne omówimy bardziej wyczerpująco; tu niech wystarczą dwie ogólne uwagi. Po pierwsze, wszyscy eksperymentatorzy w tej dziedzinie mają obowiązek dbać o to, by badani nie ponieśli szkody. Eksperymentator musi poczynić kroki mające sprawić, by jego badani po zakończeniu eksperymentu byli w stanie psychicznym nie gorszym od tego, w jakim do niego przystąpili. Wymaga to często stosowania po eksperymencie spe­cjalnej procedury wyjaśniającej, na co trzeba nieraz poświęcić więcej czasu i wysiłku niż na zasadniczą część eksperymentu.

Skoro eksperymentatorzy muszą poruszać się po terenie tak śliskim pod względem etycznym, to po co w ogóle zawracać sobie głowę eksperymentami tego rodzaju? Tu chciałbym poruszyć drugą kwestię natury etycznej: dla psychologa społecznego problem etyki nie ogranicza się do jednego, powyżej zasygnalizowanego aspektu. W istocie, psycholog ma obowiązek wykorzystania swych umiejęt­ności badawczych dla rozwoju wiedzy i zrozumienia zachowania ludzkiego, przy czym podstawowym celem jest polepszenie losu człowieka. Krótko mówiąc, psycholog społeczny ma etyczne obo­wiązki wobec społeczeństwa jako całości; zaniedbywałby wypeł­niania tych obowiązków, gdyby nie przeprowadzał swych badań najlepiej, jak tylko potrafi. Staje on jednak przed dylematem, gdy jego ogólne obowiązki etyczne wobec społeczeństwa są w konflikcie z bardziej szczegółowymi obowiązkami etycznymi w stosunku do każdej osoby badanej, biorącej udział w jego eksperymencie. Sytuację komplikuje jeszcze bardziej to, że konflikt jest największy wtedy, gdy bada się takie ważne zagadnienia, jak konformizm, posłuszeństwo, niesienie pomocy itp., ponieważ na ogół im ważniej­sze zagadnienie, (1) tym większa potencjalna korzyść dla społeczeń­stwa oraz (2) tym większe prawdopodobieństwo, że pojedyncza osoba badana będzie przeżywać uczucia przykrości, lęku czy wzburzenia. Czytelnika zainteresowanego bardziej wyczerpującym omówieniem tego tematu odsyłam raz jeszcze do rozdziału 9.

rozdział 3

Środki masowego przekazu, propaganda i przekonywanie

W 1977 r. zaprezentowano pierwszy „murzyński" mini-serial tele­wizyjny. Ponad 130 milionów telewidzów obejrzało przynajmniej jeden odcinek Korzeni, sfilmowanej przez sieć telewizyjną ABC opowieści Alexa Haleya o dziejach kilku pokoleń pewnej murzyń­skiej rodziny w Stanach Zjednoczonych. Serial ten zdobył sobie ogólne uznanie za upowszechnianie znajomości historii Murzynów i za rozbudzanie ich dumy ze swego dziedzictwa. Sześć lat później sieć ABC nadała The Day After, film telewizyjny ukazujący obrazowo następstwa ataku nuklearnego na Stany Zjednoczone. W listopadzie 1983 r. ponad 40 milionów rodzin amerykańskich włączyło telewizory — widownia większa niż ktokolwiek się spodziewał w najśmielszych przewidywaniach. Stwierdzenie, że film ten wzbudził liczne kontrowersje, byłoby niedomówieniem. Istot­nie, już na długo przed nadaniem tego filmu, The Day After był przedmiotem wielu artykułów na pierwszych stronach czasopism o ogólnokrajowym zasięgu. Gwiazdy filmowe, politycy, wybitni fizycy, a nawet członkowie administracji Reagana przedstawiali swoje poglądy na temat tego programu i jego potencjalnego wpływu. Pedagodzy i psychologowie niepokoili się wpływem filmu na dzieci, a dorosłych ostrzegano: „Obejrzyj The Day After... Ale nie oglądaj go sam"1.

The Day After rzeczywiście wywarł wpływ, nawet na tych, którzy go nie oglądali, lecz tylko słyszeli coś o tym szeroko' rozreklamowanym programie. Po nadaniu tego filmu zarówno jago widzowie, jak i ci, którzy go nie oglądali, myśleli więcej o wojnie nuklearnej, uważali taką wojnę za bardziej prawdopodobną, prze­życie jej za mniej prawdopodobne, a ponadto uznawali pozostanie przy życiu za mniej pożądane. Co więcej, obie grupy ludzi stwierdziły, że zamierzają działać na rzecz zapobieżenia wojnie jądrowej przez popieranie rozbrojenia nuklearnego i angażowanie się w inne rodzaje działalności antynuklearnej. Na ogół zmiany te były większe u tych, którzy oglądali The Day After. Zdumiewające — zaledwie dwugodzinny program telewizyjny, nadany w najlep­szej porze, wywarł poważny wpływ na większość Amerykanów, oddziałując zarówno na ich postawy, jak na ich zamiary, by podjąć jakieś konkretne kroki w celu przeciwstawienia się groźbie wojny jądrowej2.

Zwykły dwugodzinny film telewizyjny może mieć także bardzo ujemne skutki, powstrzymując osoby, które go obejrzały, od podjęcia działania. Kilka lat temu sieć CBS nadała film zatytuło­wany Cry Rape. Wynikało z niego jasno, że ofiara gwałtu, która decyduje się wysunąć oskarżenie przeciw napastnikowi, może narazić się na przeżycie równie okropne, jak sam gwałt. W tym przypadku gwałciciel, o niewinnej chłopięcej powierzchowności, przedstawił przekonujące argumenty, że został uwiedziony przez oskarżającą go kobietę. W ciągu paru tygodni po emisji tego filmu zaznaczył się wyraźny spadek liczby gwałtów zgłaszanych policji przez ofiary — najwidoczniej obawiały się one, czerpiąc naukę z filmu, że policja im nie uwierzy?.

Truizmem jest stwierdzenie, że żyjemy w wieku środków masowego przekazu; w istocie można nawet powiedzieć, że żyjemy w wieku, który charakteryzują próby masowej perswazji. Za każdym razem, gdy włączamy radio lub telewizor, albo gdy otwieramy książkę, magazyn ilustrowany czy gazetę, ktoś stara się pouczyć nas, a nawet nakłonić, abyśmy kupowali właśnie jego produkt, głosowali właśnie na jego kandydata lub podpisali się pod jego poglądami na to, co słuszne, prawdziwe czy piękne. Najwyraź­niej występuje to w reklamie: producenci wytwarzający niemal identyczne produkty (np. różne odmiany aspiryny, pasty do zębów lub proszków do prania) wydają mnóstwo pieniędzy w celu przekonania nas, abyśmy kupowali dany produkt w ich opakowa­niu. Oddziaływanie za pomocą środków masowego przekazu nie musi być krzykliwe czy nachalne, np. wpływ Korzeni i The Day After wykroczył daleko poza ich najbardziej oczywiste znaczenie jako utworów dokumentarnych czy dramatycznych. Wpływ ten może być naprawdę bardzo subtelny, a nawet nie zamierzony. Wspomniany tu film o gwałcie jest dobrym przykładem tego, że nawet wtedy, gdy środki przekazu nie starają się wmówić nam czegoś wprost, udaje im się wpłynąć na nasz sposób patrzenia na świat i na sposób, w jaki reagujemy na ważne wydarzenia w naszym życiu.

Spójrzmy na coś, co rzekomo ma być obiektywne, np. na wiadomości. Czy reporterzy starają się nam coś wmówić? Praw­dopodobnie nie. Jednakże środki masowego przekazu mogą wywie­rać subtelny wpływ na nasze opinie, po prostu przez dobór wydarzeń, o których informują. Weźmy jako przykład dziennik telewizyjny, — jakie czynniki decydują 'o tym, które wiadomości włącza się do niego? Taki ekspert jak dyrektor BBC powiedział, że wiadomości telewizyjne są pewną formą widowiska. Potwierdzają to wyniki badań nad motywami oglądania wiadomości telewizyjnych — okazało się, że większość telewidzów chce się zabawić i rozerwać, a chęć uzyskania informacji jest jedynie drugorzędnym motywem oglądania wiadomości4. Zgodnie z tym stanowiskiem, gdy osoby odpowiedzialne za ułożenie programu dziennika telewi­zyjnego decydują, które wydarzenie uwzględnić i który fragment z kilometrów taśmy filmowej zaprezentować telewidzom, to decy­zję swą, przynajmniej w części, podejmują na podstawie widowi­skowej wartości materiału. Odcinek filmu przedstawiający wielką metropolię zalaną falami powodzi ma znacznie większą wartość widowiskową niż odcinek poświęcony tamie, którą zbudowano, aby zapobiec takim powodziom: po prostu widok spokojnie płynącej rzeki nie jest nazbyt podniecający. A przecież zapobie­żenie powodziom może być ważniejszą wiadomością. Wydarzenia charakteryzujące się żywą akcją, np. mecze piłki nożnej, są w telewizji znacznie bardziej widowiskowe niż wydarzenia o spokoj­niejszym charakterze, takie jak mecze szachowe; podobnie roz­ruchy, zamachy bombowe, trzęsienia ziemi, rzezie i inne akty przemocy zwykle zajmują więcej czasu na antenie niż historie o ludziach pomagających sobie wzajemnie, o ludziach starających się zapobiec przemocy. Tak, więc głównym tematem dziennika telewizyjnego są zwykle gwałtowne zachowania jednostek — stu­dentów, bojówkarzy, policjantów, — ponieważ „akcja" sprawią, że oglądanie tych wydarzeń jest bardziej ekscytujące niż oglądanie ludzi zachowujących się spokojnie i w sposób zdyscyplinowany. Taki układ wiadomości nie daje zrównoważonego obrazu tego, co wydarzyło się w kraju — nie, dlatego, że kierujący środkami masowego przekazu są ludźmi złymi, którzy starają się nami manipulować, lecz po prostu, dlatego, że starają się nas rozerwać. Dążąc do tego celu, mogą nieświadomie wytwarzać w nas przeko­nanie, że większość ludzi stosuje przemoc i że zachowanie ludzkie jest obecnie inne niż było 25 lat temu. Wskutek tego moglibyśmy popaść w przygnębienie czy nawet w depresję, martwiąc się o ducha naszych czasów lub o stan narodu. W końcu mogłoby to wpłynąć na nasz sposób głosowania w wyborach, naszą skłonność do ofiarowywania pieniędzy na rzecz swojej rodzimej uczelni, naszą chęć odwiedzania wielkich ośrodków miejskich itd. Jak się przeko­namy, może to rzeczywiście spowodować, że ludzie będą się uczyć stosowania przemocy.

Doskonałym przykładem takiego tendencyjnego doboru ma­teriałów prezentowanych publiczności jest sposób, w jaki środki masowego przekazu potraktowały wydarzenia, które zaszły w Austin w stanie Teksas w pierwszym tygodniu maja 1970 r. Tło tych wydarzeń jest powszechnie znane. Między studentami uniwersy­tetu stanowego a miejscową policją powstało silne napięcie po konfrontacji, jaka nastąpiła w trakcie spontanicznej demonstracji studenckiej przeciw wkroczeniu wojsk USA do Kambodży. Pod­czas tej demonstracji ok. 6 tysięcy studentów urządziło marsz na siedzibę władz stanu, wybiło trochę szyb i starło się z policją, która użyła gazu łzawiącego; kilku policjantów i studentów zostało poturbowanych. Lecz był to dopiero wstęp — mało znaczący epizod w porównaniu z tym, co zdawało się nadchodzić. Parę dni później studenci postanowili zorganizować gigantyczny pochód do śródmieścia Austin, na znak protestu przeciw zastrzeleniu studen­tów z Uniwersytetu w Kent; oczekiwano, że 20 tyś. studentów wylegnie na ulice. Jednakże Rada Miejska Austin, obawiając się kłopotów, odmówiła zezwolenia na pochód. Sfrustrowani i za­gniewani tym studenci zadecydowali, że mimo to pochód się odbędzie; ich przywódcy postanowili, że będą maszerować tylko chodnikami, co nie byłoby niezgodne z prawem. Szerzyły się pogłoski, że setki uzbrojonych chuliganów ściągają z całego stanu do Austin z zamiarem zaatakowania studentów. Według innych, powszechnie powtarzanych pogłosek, sprowadzono konną policję i oddziały komandosów (Texas Rangers — nie słynących bynaj­mniej z przyjacielskich uczuć wobec studentów), którzy byli zdecy­dowani zastosować energiczne i brutalne środki przeciw każdemu, kto zejdzie lub zostanie zepchnięty z chodnika. Dzisiaj wydaje się, że pogłoski te były niemal na pewno nieprawdziwe, lecz ważne jest to, że bardzo wielu studentów było przekonanych o ich prawdziwo­ści. Ponieważ było mało prawdopodobne, że w dwudziestotysięcznym tłumie ludzie nie będą spychać się wzajemnie z chod­ników, wydawało się pewne, że sytuacja ta doprowadzi do gwał­townych zamieszek. Wietrząc sensację, najważniejsze agencje mobilizowały zespoły swoich reporterów. Okazało się jednak, że tę zapalną sytuację rozładowano tuż przed wybuchem: zespołowi złożonemu z psychologów uniwersyteckich oraz z profesorów i studentów prawa udało się w ostatniej chwili przekonać sędziego federalnego, aby wydał orzeczenie ograniczające na pewien czas władzę Rady Miejskiej, uniemożliwiając jej przeforsowanie za­rządzeń wymierzonych przeciw demonstracji. Co więcej, wkrótce stało się wiadome, że do wydania tej decyzji przez sędziego przyczyniła się opinia kilku funkcjonariuszy policji, którzy opowie­dzieli się za tym, aby pozwolić studentom na pochód. To zdarzenie — szczególnie ze względu na rolę, jaką odegrała w nim policja — nie tylko sprawiło, że nie doszło do żadnych aktów przemocy, lecz ponadto wywołało prawdziwą eksplozję dobrej woli i solidar­ności różnych środowisk społecznych. Dwadzieścia tysięcy studen­tów szło w pochodzie, lecz wszyscy kroczyli w atmosferze zgody i spokoju. Studentki częstowały napojami chłodzącymi funkcjo­nariuszy policji, którzy nie dopuszczali samochodów na trasę pochodu, kierując ruch w inne ulice; studenci i policjanci wymie­niali przyjazne pozdrowienia, serdeczne uściski ręki, itd. Jest dość interesujące, że krajowa sieć telewizyjna całkowicie zignorowała ten pomyślny obrót wypadków. Ponieważ większość z nas zda­wała sobie sprawę, że w ciągu ostatniego tygodnia przybyło do miasta wielu wybitnych reporterów z różnych agencji informa­cyjnych, ten brak zainteresowania wydawał się naprawdę zagad­kowy. Szokujące wyjaśnienie podali, Philip Mann i Ira Iscoe, stwierdzając:, „Ponieważ nie było żadnych aktów gwałtu, zespoły reporterów z agencji informacyjnych opuściły miasto, w związku z czym wydarzeniom tym nie nadano w kraju żadnego rozgło­su. Oto wyjaśnienie, którego implikacje są obecnie zasmucające oczywiste"5.

Jest interesujące, że trzynaście lat później środki masowego przekazu poświęciły wiele uwagi pewnemu wydarzeniu w tym samym mieście, bardziej dramatycznemu, lecz o dużo mniejszym znaczeniu. Dziewiętnastego lutego 1983 r. około pięćdziesięciu członków Ku Klux Klanu urządziło marsz do budynku parlamentu stanowego w Austin. Powitało ich blisko tysiąc zachowujących się agresywnie przeciwników. Rzucano kamieniami i butelkami, wsku­tek czego kilka osób odniosło niegroźne rany cięte i tłuczone. Utarczka ta została pokazana w wiadomościach sieci telewizyjnej, a w gazetach całego kraju, od wschodniego do zachodniego wybrzeża, ukazały się duże, bogato ilustrowane artykuły na ten temat.

Podobnie, w październiku, 1982 r., kiedy w Chicago zmarło siedem osób po zażyciu kapsułek od bólu głowy (tylenol), w których była domieszka cyjanku, tragedii tej nadano duży rozgłos w środkach przekazu całego kraju. Istotnie, przez kilka dni trud­no było włączyć telewizję, radio czy wziąć do ręki gazetę, żeby nie natknąć się na wiadomości o zatrutym tylenolu. Oczywiście, wydarzenie to było zarówno tragiczne, jak dziwne — a więc stanowiło bardzo dobry materiał dziennikarski. Skutki tego roz­głosu były natychmiastowe: doniesiono o podobnych zbrodni­czych działaniach w miastach całego kraju, polegających na zatruwaniu płynu do płukania ust, kropli do oczu, sprayu do nosa, wody sodowej, a nawet hot dogów. Z kolei i tym trucicielskim przedsięwzięciom, określonym dramatycznie jako „trucicielstwo naśladowcze", poświęcono wiele uwagi w środkach masowego przekazu. Reakcja społeczeństwa miała wszelkie właściwości spirali eskalacji: wielu ludzi wpadło w panikę, zgłaszając 'się do lekarzy z rzekomymi oparzeniami i zatruciami, gdy tymczasem ich doleg­liwości ograniczały się do zwykłego bólu gardła czy żołądka. Fałszywych alarmów było siedem razy więcej niż^ przypadków rzeczywistego wprowadzenia szkodliwych substancji do produktów żywnościowych6. Ponieważ do tych wydarzeń doszło tuż przed wigilią Wszystkich Świętych (Halloween), w wielu miejscowościach zaniepokojone władze zabroniły zwyczajowych poczęstunków, oba­wiając się, że jacyś osobnicy mogliby naśladować te morderstwa, zatruwając cukierki rozdawane w owym dniu dzieciom.

Pierwsze zatrucia w Chicago były prawie na pewno dziełem jednej osoby. Późniejsze wydarzenia zostały spowodowane- przez rozgłos, jaki nadano zatruciom w Chicago. Rozpowszechniano jednak pogląd, że ta fala trucicielstwa stanowi „nieuleczalną epidemię", według słów pewnej agencji prasowej7, i jest sama symptomem „chorego" społeczeństwa, kraju popadającego w „sza­leństwo". Wiele gazet znalazło się w sytuacji prowokującej do ironicznych uwag — najpierw robiły one sensację z wypadków zatrucia, a później z krytycznych komentarzy specjalistów od środków masowego przekazu, którzy wskazywali na katastrofalne następstwa takiego rozgłosu.

Kilka lat później, w marcu 1986 r., czworo nastolatków w sta­nie New Jersey umówiło się, że popełnią samobójstwo, a następnie zrealizowało swój plan. W ciągu tygodnia od tego grupowego samobójstwa, na Środkowym Zachodzie znaleziono dwoje na­stolatków, którzy zadali sobie śmierć w podobnych okolicznoś­ciach. Reportaże w środkach masowego przekazu niewątpliwie wyrażały przede wszystkim zmieszanie i żal, jakie wywołuje samo­bójstwo nastolatków. Czy jednak jest możliwe, że rozgłos, jaki nadano tym tragediom w środkach masowego przekazu, rzeczywiś­cie zainspirował samobójstwa naśladowcze? Według socjologa Davida Phillipsa odpowiedź brzmi „raczej tak".

Phillips i jego współpracownicy badali wskaźniki samobójstw wśród nastolatków, popełnianych po nadaniu wiadomości telewi­zyjnych lub reportaży o samobójstwie. W swoich badaniach śledzili fluktuacje samobójstw nastolatków, porównując wskaźni­ki tych samobójstw przed rozpowszechnieniem i po rozpowszech­nieniu takich informacji. Wzrost liczby samobójstw nastolatków w ciągu tygodnia od nadania tego rodzaju wiadomości był dale­ko większy, niż można by to wyjaśnić na zasadzie przypadku. Ponadto, im więcej czasu poświęcono samobójstwu w głównych sieciach telewizyjnych, tym większy był późniejszy wzrost liczby zamachów na własne życie wśród nastolatków. Zależności te utrzymały się nawet wtedy, gdy badacze uwzględnili inne możliwe przyczyny. Tak, więc najbardziej prawdopodobnym wyjaśnieniem wzrostu liczby samobójstw nastolatków po nadaniu takiemu wyda­rzeniu rozgłosu w środkach przekazu jest stwierdzenie, że ów rozgłos rzeczywiście wywołuje następujące po nim samobójstwa naśladowcze8.

Samobójstwa naśladowcze nie są czymś, co spotyka się tylko wśród nastolatków. W innym badaniu nad skutkami nadawania dużego rozgłosu samobójstwom Phillips analizował śmiertelne wypadki samochodowe9. Niektórzy ludzie, starając się oszczędzić rodzinie urazu związanego z samobójstwem, postanawiają zabić się w katastrofie samochodowej, która wyglądałaby jak wypadek. Samobójstwa te powinny występować w urzędowych rejestrach jako śmiertelne wypadki z udziałem jednego samochodu i tylko jednej osoby. Phillips doszedł do wniosku, że po samobójstwie rozgłoszonym przez środki masowego przekazu powinien wystąpić wyraźny wzrost liczby tego typu wypadków i że ich ofiary powinny być pod pewnym względem podobne do ofiary roz­głoszonego samobójstwa. To właśnie stwierdzono, po przeanalizo­waniu protokołów patroli drogowych, sporządzonych zarówno przed samobójstwami, którym nadano duży rozgłos, jak i po nich. Nie było różnic w liczbie tych wypadków, w których brał udział więcej niż jeden samochód lub jeden samochód, ale z pasażerami; ponadto ofiary tych wypadków nie były podobne do ofiar samo­bójstw omawianych obszernie w środkach przekazu. Występował natomiast wzrost liczby wypadków „typu samobójczego", a wiek ofiar był wysoko skorelowany z wiekiem ofiary tego samobójstwa, któremu nadano rozgłos. I znów najbardziej prawdopodobnym wyjaśnieniem tych wyników jest stwierdzenie, że rozgłos jednego samobójstwa pobudza inne osoby do pozbawienia się życia.

Zatrucie kapsułek tylenolu i samobójstwa naśladowcze były tematami bardzo interesującymi. Nie sugeruję, że media wywołały te wydarzenia ani też, że nie powinny o nich mówić. Kładę tu raczej nacisk na oczywisty fakt, że selektywne wysuwanie pewnych tematów na pierwszy plan sprawia, iż środki masowego przekazu mogą oddziaływać na późniejsze wydarzenia — a nie tylko informować o nich.

Jak wspomniałem wcześniej, ta forma wpływu jest przypuszczal­nie nie zamierzona; środki masowego przekazu nie starają się propagować przemocy ani stwarzać złudzenia, że większość ludzi jest okrutna. Nie wolno jednak nie doceniać siły oddziaływania elektronicznych mediów. W istocie, niekiedy rola środków masowe­go przekazu w relacjonowaniu jakiegoś wydarzenia staje się czymś bardziej interesującym niż samo to wydarzenie. Weźmy na przykład dramat w Bejrucie w 1985 r., kiedy szyiccy terroryści wzięli jako zakładników około czterdziestu Bogu ducha winnych Ameryka­nów, pasażerów odrzutowca linii lotniczych TWA. Kamery telewi­zyjne przez cały dzień przekazywały telewidzom do domów szcze­gółowy przegląd wszelkich aspektów tego dramatu — zarówno ważnych, jak i błahych. Były konferencje prasowe prowadzone przez terrorystów, konferencje prasowe prowadzone przez zakład­ników, wzruszające zdjęcia zbolałych rodzin, żądania, kontrpropozycje, wymachiwanie pistoletem, oburzające wypowiedzi, jadło­spisy posiłków itd. Ekipy telewizyjne zrobiły wszystko, oprócz towarzyszenia zakładnikom w toaletach!

W pewnym momencie wysunięto sugestię, że być może elektro­niczne środki przekazu przedłużają całą tę ciężką próbę przez to, iż robią tak wiele bezpłatnej reklamy sprawie szyitów. Cóż, zatem uczyniły sieci telewizyjne? Nadały szereg dyskusji panelowych różnych „mędrców" na temat roli środków masowego przekazu w takiej sytuacji. Treścią przekazu stały się same środki przekazu. Przypomniało mi to nie kończący się znak firmowy soli stołowej, popularnej, kiedy byłem dzieckiem — na pudełku był obrazek dziewczynki trzymającej pudełko soli stołowej, na którym był obrazek dziewczynki trzymającej pudełko soli stołowej, na którym był obrazek dziewczynki...

Zostawmy teraz te subtelne formy oddziaływania środków masowego przekazu i zajmijmy się bardziej świadomą, bezpośred­nią próbą przekonania ludzi poprzez rozmyślny dobór materiałów przedstawianych w tych mediach. Wyobraźmy sobie następującą hipotetyczną sytuację: dwóch mężczyzn ubiega się o fotel w Sena­cie. Jeden z kandydatów może wydać na swą kampanię wyborczą znacznie mniej pieniędzy niż drugi. Aby więc wykorzystać do maksimum możliwość bezpłatnego zaprezentowania się wyborcom, występuje w wielu programach telewizyjnych typu panelowego, takich jak „Spotkanie z prasą" czy „W obliczu narodu". Rozmów­cami w tych programach są zaprawieni w utarczkach słownych dziennikarze, nie zawsze życzliwi w stosunku do kandydata. Często zadają mu trudne pytania — niekiedy nawet wręcz wrogie. Kandydat stwierdza, że przez cały czas jest zepchnięty do defen­sywy. Czasami kamera ujmuje go pod niekorzystnym kątem: ukazuje go np. drapiącego się po nosie, z półotwartymi ustami, ziewającego lub zdenerwowanego. Jego żona, oglądająca go w do­mu na ekranie telewizora, jest zdziwiona, widząc, jakie ma worki pod oczami, jaki wydaje się stary i zmęczony. Niekiedy w tych dyskusjach zdarza się, że kandydat ma trudności ze znalezieniem właściwego słowa, a wtedy chrząka i wydaje nieartykułowane dźwięki.

Jego przeciwnik dysponujący dużymi funduszami na kampanię wyborczą, nie potrzebuje występować w programach tego rodzaju. Zamiast tego wydaje mnóstwo pieniędzy na płatne programy, odtwarzane z taśmy magnetowidu. Ponieważ płaci operatorom i reżyserom, kamery ujmują jego fizjonomię jedynie w sposób najbardziej pochlebny. Jego własny, osobisty charakteryzator do­kłada wszelkich starań, by usunąć worki pod jego oczyma i spra­wić, aby przyszły prezydent wydawał się młody i dynamiczny. Żona, oglądając go na ekranie telewizyjnym, stwierdza, że nigdy nie wyglądał tak dobrze. Rozmówca zadaje mu pytania, które zostały zawczasu przygotowane i przećwiczone, dzięki czemu odpowiedzi są rozsądne, zwięzłe i wyraźne. Jeśli jednak kandydatowi temu zdarzy się zająknąć, w jakimś momencie lub popełnić błąd, za­trzymuje się kamery i nakręca tę scenę tyle razy, aż wreszcie zostanie odegrana w sposób idealny.

Powyższy opis nie jest koszmarną wizją przyszłości, lecz przed­stawia w przybliżeniu to, co rzeczywiście wydarzyło się w wyborach prezydenckich w 1968 r. W swej szokującej książce, odsłaniającej kulisy kampanii wyborczej Richarda Nixona, dziennikarz Joe McGinness opisuje, jak zręcznie doradcy Nixona kształtowali jego obraz, ukazywany na ekranie narodowi amerykańskiemu. Przed­stawiając te wydarzenia, McGinness wskazuje, że telewizja może być potężnym środkiem zwodzenia wyborców, tak by głosowali na obraz kandydata, nie zaś na samego kandydata. Jeden z członków sztabu Nixona ujął to w następujący sposób: „To jest początek całej nowej koncepcji (...) Odtąd już zawsze będą oni wybieram w ten sposób. Następni będą musieli być artystami"10.

Okazało się, że istotnie była to trafna przepowiednia — w 1980 r. urząd prezydenta objął doświadczony aktor filmowy i telewizyj­ny, który w 1984 r. został wybrany ponownie znaczną większoś­cią głosów. Co więcej, udało mu się zachować osobistą popular­ność, chociaż badania opinii publicznej wskazywały, iż zdaniem większości Amerykanów nie wywiązywał się dobrze ze swych obowiązków.

Wróćmy do Nixona. Ów doradca, wypowiadając przytoczone tu słowa, miał na myśli zwłaszcza pewien program telewizyjny, w którym sytuację zaaranżowano w taki sposób, że wydawało się, jak gdyby kandydujący na stanowisko prezydenta Nixon odpowiadał spontanicznie na pytania zadawane mu, telefonicz­nie przez wyborców, podczas gdy w rzeczywistości odpowiadał na pytania przygotowane przez jego sztab i starannie przećwi­czone. Mianowicie, gdy wyborca zadawał jakieś pytanie przez telefon, sztab Nixona po prostu formułował to w postaci pyta­nia przygotowanego zawczasu, przypisując je wyborcy i umoż­liwiając kandydatowi' na prezydenta wyrecytowanie gotowej od­powiedzi.

Kiedy ukazała się książka McGinnessa, wielu ludzi było wstrzą­śniętych i przerażonych tymi praktykami, które uważali za nieucz­ciwe i nieetyczne. Z drugiej strony, przytłaczająca większość wyborców nie troszczyła się o to lub uznała zwodnicze po­stępowanie Nixona za dowód, że jest on zręcznym, sprytnym politykiem. Popularność Richarda Nixona utrzymywała się na wysokim poziomie przez cały czas trwania jego pierwszej kadencji, a w 1972 r. wybrano go ponownie, przy czym jego przewaga nad drugim kandydatem była jedną z największych w historii Stanów Zjednoczonych, chociaż w tym czasie było już wiadomo, że grupę osobników finansowaną przez Komitet Ponownego Wyboru Prezy­denta przyłapano na włamaniu do biur Narodowego Komitetu Demokratycznego w budynku zwanym Watergate.

Rozmiary zwycięstwa Nixona można by zinterpretować jako dowód, że takie oszukańcze programy były skuteczne. Z drugiej strony, przynajmniej jeden bystry obserwator, John Kenneth Galbraith, wyraził pogląd, że być może Nixon zwyciężył pomimo stosowania tych środków. Niestety, nie ma sposobu, który by pozwolił ocenić, jaka była rzeczywista skuteczność tej strategii w owej konkretnej kampanii wyborczej. Nikt nie badał jej we właściwym czasie. Możemy natomiast rozpatrzyć tę kwestię i inne zagadnienia na poziomie bardziej ogólnym. Najpierw zajmiemy się obszernym zagadnieniem przekonywania za pośrednictwem środków masowego przekazu. Następnie zapoznamy się z po­szczególnymi technikami perswazji.

Skuteczność oddziaływania środków masowego przekazu

Rozważane przed chwilą obszerne zagadnienie można sformułować następująco:, W jakim stopniu oczywiste próby reklamowania i zachwalania różnych produktów (pasty do zębów, aspiryny, kandydatów na stanowisko prezydenta) przy użyciu środków masowego przekazu wzbudzają zaufanie i są skuteczne? Powierz­chowne dane zdawałyby się wskazywać, że skuteczność ta jest bardzo duża:, z jakich innych powodów spółki i towarzystwa wydawałyby setki milionów dolarów rocznie na wychwalanie swych produktów? Wszyscy widzieliśmy reklamy telewizyjne, w których najbardziej tandetne zabawki prezentuje się tak zręcznie, że dzieci nie mogą oprzeć się pokusie. Podobnie, dziecko oglądające w sobotni poranek filmy rysunkowe jest zalewane istnym potopem krótkich reklam płatków, chrupek i słodyczy. Chodzi o to, żeby dzieci domagały się od rodziców, aby ci kupowali im produkty widziane w telewizji; wydaje się, że reklamy te na razie spełniają swe zadanie. Zgodnie z wypowiedziami matek w jednym z badań ankietowych11, ponad 90% dzieci w wieku przedszkolnym prosi o zabawki lub produkty żywnościowe, których reklamy oglądały w telewizji. Ponadto prawie dwie trzecie matek podało, że słyszały, jak ich dzieci śpiewały reklamowe piosenki, których nauczyły się z telewizji, przeważnie już w wieku trzech lat.

Jednakże po pewnym czasie większość dzieci zaczyna się orientować, w czym rzecz; stwierdziłem na przykład, że u moich własnych dzieci po kilku rozczarowaniach rozwinął się zdrowy sceptycyzm (niestety, nawet nieco cynizmu), co do prawdziwości programów reklamowych. Istotnie, w pewnych badaniach ankie­towych12 stwierdzono, że tylko 12% szóstoklasistów wierzy, iż te­lewizyjne programy reklamowe są zgodne z prawdą zawsze lub w większości przypadków; w dziesiątej klasie już tylko 4% sądzi, że są one prawdziwe choćby w większości przypadków. Sceptycyzm tego rodzaju jest powszechny także u dorosłych. Badanie opinii publicznej wykazało, że przytłaczająca większość wyraża przekona­nie, iż w telewizyjnych programach reklamowych przytacza się argumenty niezgodne z prawdą. Wyniki wspomnianych badań świadczą również o tym, że im bardziej wykształcona jest dana osoba, tym bardziej jest ona sceptyczna; ponadto, ludzie nastawieni sceptycznie sądzą, że ich sceptycyzm czyni ich odpornymi na przekonywanie. Mogłoby to nas skłonić do wyciągnięcia wniosku, że wystarczy wiedzieć, iż nadawca jest stronniczy, aby uchroniło to nas od poddania się wpływowi komunikatu. Jednakże wniosek taki zapewne nie jest prawdziwy. To, że ktoś uważa siebie za odpornego na perswazję, nie oznacza, iż jest on rzeczywiście na nią odporny. W przypadku wielu artykułów konsumpcyjnych ludzie są skłonni kupować produkt określonej marki tylko, dlatego, że jest on mocno reklamowany. Weźmy na przykład środki przeciw bólowi głowy. Psycholog społeczny Daryl Bem13 podaje interesującą analizę, która wykazuje, że ulegamy wpływowi telewizyjnych programów, re­klamowych, chociaż zdajemy sobie sprawę z ich tendencyjności. Według Bema, pewną dobrze znaną markę aspiryny (będziemy ją nazywać „marką A") reklamuje się jako stuprocentową, czystą aspirynę; w ogłoszeniach podkreśla się, że rządowe badania kon­trolne wykazały, iż żaden inny środek przeciwbólowy nie jest ani silniejszy, ani bardziej skuteczny od aspiryny marki A. Producent zapomniał jednak dodać, że w rzeczywistości badania te wykazały jedynie, iż żadna marka aspiryny nie działa ani słabiej, ani mniej skutecznie niż inne. Innymi słowy, wszystkie poddane badaniom marki były sobie równe — różniły się tylko ceną. Za przywilej łykania marki A kupujący muszą zapłacić w przybliżeniu trzy razy więcej niż za aspirynę równie skuteczną, lecz nie reklamowanej marki. A może wolisz „aspirynę buforowaną", „działającą dwa razy szybciej niż normalna aspiryna", a produkowaną w ten sposób; że nie wywołuje zaburzeń żołądkowych, które, jak słysza­łeś, może spowodować zwyczajna aspiryna? Te same badania kontrolne wykazały, że aspiryna tej marki nie działa szybciej niż normalna aspiryna, ani też nie ma między nimi żadnej różnicy, jeśli chodzi o częstość występowania zaburzeń żołądkowych. Tę dobrze znaną markę aspiryny sprzedaje się z powodzeniem za cenę pięć razy wyższą od ceny równie skutecznych produktów mniej znanych marek.

Reklama innego wyrobu głosi, że zawiera on składniki „zaleca­ne przez lekarzy". Czytając etykietkę odkrywamy, że tym „magicz­nym" składnikiem jest stara, dobra, tania aspiryna. Kilka towa­rzystw farmaceutycznych wprowadziło także na rynek „ekstra silne" środki przeciw „bólowi artretycznemu". Zapłacisz ekstra cenę za te środki, czy jednak są one tego warte? W rzeczywistości ich szczególna siła wynika z większej ilości aspiryny (lub paracetamolu, środka zastępującego aspirynę) z dodatkiem kofeiny. Zażycie dodatkowej aspiryny byłoby mniej kosztowne, lecz jakże wspaniale brzmi to w reklamie: nie jeden składnik, lecz cały zestaw wypróbowanych w medycynie składników w ekstra silnej „recep­turze". Takie krzykliwe próby masowej perswazji wydają się żałośnie przejrzyste. Jednakże licznik przy kasie obraca się, a ol­brzymia liczba klientów zdaje się odkładać na bok swój scep­tycyzm, chociaż wie, że rozpowszechniane informacje wyraźnie mają na celu zwiększenie zbytu danego produktu. Oczywiście, może istnieć zasadnicza różnica między podatnością danej osoby na wpływ programów reklamujących aspirynę i programów reklamu­jących kandydatów na stanowisko prezydenta. Możliwe, że gdy mamy do czynienia z produktami, które są identyczne lub bardzo podobne, sama znajomość marki produktu ma duże znaczenie. Robert Zajonc14 wykazał, że gdy wszystkie inne czynniki pozostają bez zmiany, to im bardziej coś jest znajome, tym bardziej atrakcyj­ne. Przypuśćmy, że wchodzę do drogerii, aby kupić jakiś proszek do prania. Idę do działu detergentów i tam oszałamia mnie ogromna rozmaitość różnych nazw. Ponieważ nie ma dla mnie większego znaczenia, który z tych proszków kupię, mogę po prostu sięgnąć po najbardziej mi znajomy — a prawdopodobnie jest on znajomy, dlatego, że nazwę tę słyszałem i widziałem wielokrotnie w telewizyjnych programach reklamowych. Jeśli tak się sprawa przedstawia, to nagły wzrost ilości pokazywanych w telewizji reklam jakiegoś produktu powinien spowodować dużą zmianę w znajomości tego produktu i, być może, także w jego sprzedaży.

Spójrzmy na dane. Kilka lat temu Northwest Mutual Life Insurance Company (Północno-Zachodnie Towarzystwo Wzajem­nych Ubezpieczeń na Życie) przeprowadziło w całych Stanach Zjednoczonych badania ankietowe w celu ustalenia, w jakiej mierze jego nazwa jest znana społeczeństwu. Okazało się, że zajmuje ono trzydzieste czwarte miejsce wśród towarzystw ubezpieczeniowych. Po upływie dwóch tygodni towarzystwo powtórzyło te badania. Tym razem zajęło trzecie miejsce pod względem znajomości jego nazwy. Co spowodowało ten zadziwiający przeskok od zapom­nienia do rozgłosu? Dwa tygodnie i milion dolarów wydany na reklamy w telewizji.

Oczywiście, znajomość jakiejś firmy nie musi oznaczać większej sprzedaży jej produktów, często jednak są one ze sobą związane. Tak, więc piwo korzenne A & W zwiększyło swój udział w rynku z 15% do 50% po sześciu miesiącach telewizyjnej kampanii reklamowej. Włączając odpowiedni kanał w sobotni poranek, dziecko może oglądać „Rolanda McDonalda" w kilkunastu kolo­rowych, krótkich filmach reklamowych, co godzinę; być może jest to jeden z powodów, że sieć restauracji McDonalda sprzedaje tyle miliardów hamburgerów.

Czy jednak głosowanie na kandydata na stanowisko prezydenta jest decyzją tego samego rodzaju, co wybranie napoju orzeźwia­jącego lub płatków śniadaniowych? Odpowiedź brzmi: „raczej tak". Po wstępnych wyborach do Kongresu Stanów Zjednoczonych w 1972 r. Joseph Grush i jego współpracownicy15 przeanalizowali, ile pieniędzy wydali poszczególni kandydaci na polityczną akcję reklamową przed wyborami i stwierdzili, że w znacznej większości przypadków wygrali ci, którzy wydali dużo16. Grush zbadał wydat­ki na kampanię w prawyborach prezydenckich Partii Demokratycz­nej w 1976 r. i jeszcze raz okazało się, że ci kandydaci, którzy wyda­li najwięcej pieniędzy, otrzymywali na ogół najwięcej głosów. W obu jednak badaniach wyszło na jaw, że najwięcej na kampanii rekla­mowej w środkach masowego przekazu skorzystali ci kandydaci, którzy przedtem byli stosunkowo mało znani wyborcom. Jak już się przekonaliśmy, im bardziej coś jest znajome, tym bardziej atrakcyj­ne. Dlatego nie znani kandydaci w prawyborach mogą odnieść ko­rzyści z samego zaprezentowania się w telewizji. Jednakże w wy­borach prezydenckich, w których kandydaci są już bardzo znani, intensywne kampanie w mediach są na ogół mniej skuteczne. - Są jednak ważne wyjątki od stwierdzonych w tych badaniach zależności. Ze współczesnej historii politycznej Stanów Zjedno­czonych wynika, że intensywna kampania w środkach masowego przekazu może istotnie mieć potężny wpływ na wyniki wyborów, jeśli koncentruje się na jakiejś ważnej kwestii, która wzbudza silne emocje u wyborców. Dla zilustrowania tego twierdzenia, rozpatrz­my przebieg walki o fotel prezydencki w 1988 r. między Georgem Bushem i Michaelem Dukakisem, poprzednio gubernatorem stanu Massachusetts. W lecie 1988 r. Bush został daleko w tyle za Dukakisem w wyścigu do prezydentury. Wielu obserwatorów było przekonanych, że przewaga Dukakisa jest nie do odrobienia. Jednakże w ciągu zaledwie paru miesięcy cała ta przewaga znikła i w dniu wyborów Bush zwyciężył z łatwością. Wielu analityków wydarzeń politycznych główną rolę w tej nagłej zmianie sytuacji przypisuje Williemu Hortonowi. „Time Magazine" posunął się aż do określenia Williego Hortona jako „najbardziej wartościowego zawodnika (zespołu) George'a Busha"17.

Ale kim był Willie Horton? Nie był jednym z doradców Busha ani też nie udzielił poważnego finansowego wsparcia jego kam­panii. W rzeczywistości obaj ci ludzie nigdy się nie spotkali. Jak może niektórzy pamiętają, Willie Horton był więźniem, którego przed upływem terminu wyroku zwolniono z więzienia w Mas­sachusetts w ramach programu urlopowania. W czasie urlopu Horton uciekł do Maryland, gdzie zgwałcił kobietę, po zranieniu i związaniu towarzyszącego jej mężczyzny. Michael Dukakis był gubernatorem Massachusetts, kiedy Hortonowi udzielono urlopu. Głosząc, że Dukakis jest zbyt łagodny wobec przestępców, Bush zamieścił w telewizji i prasie szereg ogłoszeń, w których obok zdjęcia patrzącego spode łba Williego Hortona przedstawiono kryminalistów wchodzących do więzienia i wychodzących z niego przez drzwi obrotowe. Ogłoszenia te poruszyły czułą strunę w wielu Amerykanach, którzy mają uzasadnione obawy przed zbrodniami dokonywanymi na ulicach miast i którzy mocno podejrzewają, że system sprawiedliwości faworyzuje przestępców kosztem ofiar. Ponadto fakt, że Willie Horton jest Murzynem, a jego ofiary — białymi, nie uszedł uwadze większości telewidzów18.

W jaki sposób przeciwdziałał tej kampanii Dukakis? Przytacza­jąc mnóstwo faktów i cyfr, wskazał, że Massachusetts był tylko jednym z wielu stanów, w których realizowano programy urlopo­wania więźniów, i że nawet administracja federalna, (której człon­kiem był Bush) urlopowała osoby odbywające karę w zarządzanych przez nią więzieniach. Ponadto zwrócił uwagę na fakt, że programy urlopowania były na ogół bardzo skuteczne.

Na przykład w 1987 r. 53 000 więźniów otrzymało ponad 200 000 urlopów i tylko mały ich procent popadł w tarapaty19. Dukakis wyjaśnił także, że urlopy przyznaje się z reguły tym więźniom, których czas odbywania kary zbliża się do końca, a urlopy mają ułatwić im adaptację do życia poza murami więzienia. Zapewniał, że cała ta sprawa jest sztucznie rozdmuchana, — że George Bush, gdyby został wybrany, nie miałby zamiaru zmieniać sytuacji udzielania urlopów.

Czy cię to już znudziło? Podobna była reakcja społeczeństwa Stanów Zjednoczonych. Gdyby Michael Dukakis miał w swym sztabie psychologa społecznego, to niemal na pewno dowiedziałby się od niego, że kiedy ludzie są mocno przestraszeni i rozgniewani myślą, iż oni sami lub najdroższe im osoby mogą paść ofiarą rozpieszczanych przez władze kryminalistów, wówczas fakty i licz­by nie są zbyt przekonujące. W dalszej części tego rozdziału rozpatrzymy bardziej szczegółowo dane wskazujące, że informacje statystyczne jako środek perswazji są zwykle nieskuteczne w poró­wnaniu z żywą i wzbudzającą lęk informacją, która może silnie oddziaływać na postawy i zachowanie — co niewątpliwie wydarzy­ło się w trakcie rozgrywki między Bushem a Dukakisem o urząd prezydenta.

Kształcenie czy propaganda

Cel programów reklamujących aspirynę jest wyraźny: sprzedać coś po wysokiej cenie dzięki rozmyślnemu wprowadzeniu w błąd publiczności. Można to uznać za propagandę. „Sprzedawanie" kandydata na prezydenta jest jednak sprawą znacznie bardziej skomplikowaną. Można by uznać, że środki zastosowane przez sztab Nixona, aby przedstawić go w korzystnym świetle, stanowią pewną formę kształcenia, — że zmierzają do lepszego poinfor­mowania społeczeństwa o planach i zaletach kandydata, pozwala­jąc mu przedstawić swoje poglądy w sposób maksymalnie jasny, sprawny i wyraźnie sformułowany. Jaka jest różnica między propagandą a kształceniem? Mój słownik (The American Heritage Dictionary of the English Language, 1969) definiuje „propagandę" jako „systematyczne rozpowszechnianie danej doktryny (...)", a „kształcenie" jako „akt lub proces przekazywania wiedzy lub umiejętności". I znowu wszyscy moglibyśmy się zgodzić, że reklamy aspiryny są propagandą, co jednak powiedzieć o amerykańskich filmach i telewizji, które do niedawna przedstawiały Murzynów niemal wyłącznie w rolach stereotypowych? Lub o amerykańskich podręcznikach historii, które w sposób bardziej subtelny ignorują wkład Murzynów i Żydów w rozwój Stanów Zjednoczonych? Czy jest to jedynie przekazywanie wiedzy?

Problem odróżnienia kształcenia od propagandy może być jeszcze bardziej subtelny. Przypatrzmy się arytmetyce, takiej, jakiej się uczy w szkołach publicznych. Cóż mogłoby być lepszym przykładem kształcenia? Innymi słowy, co mogłoby być od niej czystsze, bardziej obiektywne, ograniczone do faktów, nie skażone doktryną? Bądźmy ostrożni. Wracam myślą do czasów, gdy uczęszczałem do szkoły podstawowej. Jakie przykłady znajdowa­łem w podręczniku matematyki? Większość zadań dotyczyła kupo­wania, sprzedawania, pracy za wynagrodzenie, obliczania docho­dów i procentów. Jak wskazują Zimbardo, Ebbesen i Masłach20, przykłady te nie są tylko odzwierciedleniem ustroju kapitalistycz­nego, w którym odbywa się kształcenie: w systematyczny sposób afirmują one i sankcjonują ten ustrój i przez implikację sugerują, że jest on czymś naturalnym i normalnym. W zadaniu mającym ilus­trować mnożenie i obliczanie procentów występuje Mr. Jones, który pożycza w banku 8000 dolarów na 14% w celu zakupienia nowego samochodu. Czy przykładem takim posłużono by się w społeczeństwie wyznającym — jak pierwsi chrześcijanie, — po­gląd, że pobieranie odsetek jest grzechem? Czy posłużono by się tym przykładem w społeczeństwie, w którym panowałoby przeko­nanie, że ludzie nie powinni dążyć do posiadania dóbr, na które nie mogą sobie pozwolić? Nie twierdzę, że podawanie przykładów tego rodzaju w podręcznikach arytmetyki jest czymś niewłaściwym czy złym; wskazuję tylko, że są one pewną formą propagandy i że powinniśmy zdawać sobie z tego sprawę.

W rzeczywistości o tym, czy dana osoba będzie uważać pewien wykład za formę kształcenia czy propagandy, decydują w dużej mierze uznawane przez tę osobę wartości. Zastanówmy się przez chwilę nad filmem o narkomanii, który moje dzieci oglądały obowiązkowo w swojej szkole średniej. W pewnym miejscu tego filmu nadmieniono, iż wielu nałogowych narkomanów zaczynało od próbowania marihuany. Jestem pewien, że większość pracow­ników oświaty uznałaby podanie tej informacji o faktach za przypadek „przekazywania wiedzy" i że większość osób zażywają­cych marihuanę prawdopodobnie uznałaby to za „systematyczne rozpowszechnianie doktryny", tj. twierdzenia, iż marihuana prowa­dzi do nałogowego zażywania narkotyków. Podobnie na wy­chowanie seksualne w szkole czytelnik mógłby spojrzeć oczyma członka stowarzyszenia purytańskiego lub wydawcy znanego maga­zynu „Playboy". Nie znaczy to, że wszystkie przekazy są drastycz­nie tendencyjne i stronnicze. Chodzi raczej o to, że gdy mamy do czynienia z jakimś zagadnieniem budzącym silne emocje, co do którego opinie ludzi różnią się znacznie, to prawdopodobnie nie jest możliwe opracowanie takiego jego przekazu, który obie strony zgodziłyby się uznać za sprawiedliwy i bezstronny. Postrzeganie przekazu przez odbiorcę omówimy dokładniej w następnym roz­dziale. Na razie ważne jest, by zdawać sobie sprawę, że perswazja — czy nazwiemy ją kształceniem, czy propagandą — jest zjawis­kiem realnym. Ignorowanie go nie zaprowadziłoby nas daleko. Powinniśmy, zatem postarać się zrozumieć to zjawisko, analizując literaturę dotyczącą eksperymentów nad przekonywaniem.

Jakie czynniki zwiększają efektywność przekazu? W zasadzie są trzy ważne kategorie zmiennych: 1) źródło przekazu, (kto to mówi), 2) charakter przekazu (jak to mówi) i 3) cechy audytorium, (do kogo to mówi). Ujmując rzecz prościej:, kto mówi co i do kogo?

Wiarygodność. Wyobraź sobie następującą scenę: dzwoni ktoś do twoich drzwi, a gdy je otwierasz, widzisz mężczyznę w średnim wieku ubranego w sportową marynarkę w dość „krzykliwą" kratę. Krawat ma rozluźniony, kołnierzyk wytarty, spodnie domagają się żelazka; człowiek ten jest źle ogolony, a gdy rozmawia z tobą, oczy mu uciekają gdzieś w bok lub patrzą ponad twoją głową. Trzyma on w ręku puszkę na datki i próbuje cię przekonać, abyś ofiarował kilka dolarów na organizację charytatywną, o której nigdy nie słyszałeś. Chociaż jego przemówienie brzmi dość rozsądnie, jakie są szansę, że uda mu się wydobyć od ciebie pieniądze? Cofnijmy wskazówki zegara o kilka minut: dźwięczy dzwonek u drzwi, otwierasz je, widzisz mężczyznę w średnim wieku, ubranego w tradycyjny garnitur, dobrze skrojony i odprasowany. Patrząc ci prosto w oczy, przedstawia się jako wiceprezes miejscowego oddziału Banku Narodowego i pyta, czy nie zechciałbyś ofiarować kilka dolarów na organizację charytatywną, (o której nigdy nie słyszałeś), używając dokładnie tych samych słów, co facet w „krzykliwej" marynarce w kratę. Czy teraz byłbyś bardziej skłonny ofiarować nieco pieniędzy?

Zjawisko to wywarło na mnie duże wrażenie parę lat temu, gdy w jednym z programów dyskusyjnych nadawanych przez telewizję późnym wieczorem oglądałem poetę Allena Ginsberga. Ginsberg należał do najpopularniejszych poetów tzw. generacji beatowej; jego poemat Howl („Wycie") w latach pięćdziesiątych szokował i drażnił literacki establishment. Ginsberg czynił to ponownie we wspomnianym programie: skończywszy przechwalać się swym homoseksualizmem, mówił o konflikcie pokoleń. Kamera pokazy­wała Ginsberga w zbliżeniu: był gruby, brodaty, wzrok miał trochę błędny (pod wpływem alkoholu lub narkotyku?); długie włosy wyrastały nierównymi kępkami po obu bokach łysej poza tym czaszki. Miał na sobie farbowaną koszulkę z krótkimi rękawami i dziurą oraz parę sznurów paciorków. Chociaż mówił z przejęciem — a także, moim zdaniem, bardzo sensownie — o problemach młodzieży, publiczność w studio śmiała się; wydawało się, że ludzie ci traktują go jak klowna. Przyszło mi na myśl, że według wszelkiego prawdopodobieństwa ogromna większość telewidzów, leżących już o tej porze w łóżku i oglądających poetę gdzieś nad swoimi stopami, nie może traktować go poważnie — bez względu na to, jak rozsądne są przekazywane przez niego idee i z jakim przejęciem je wygłasza. Jest niemal pewne, że wygląd poety i jego reputacja przesądziły o reakcji audytorium. Naukowiec we mnie zapragnąłby na miejsce poety o błędnych oczach postawiono bankiera o konserwatywnym wyglądzie, w dobrze odprasowanym garniturze i by kazano mu (tj. bankierowi) poruszać ustami, podczas gdy Ginsberg mówiłby to samo poza zasięgiem obiektywu kamery. Przypuszczam, że w takich okolicznościach idee przekazy­wane przez Ginsberga zostałyby dobrze przyjęte.

Nie trzeba jednak aranżować takiej sytuacji. Podobne eks­perymenty zostały już przeprowadzone. Ciekawe, że już w starożyt­ności formułowano przypuszczenia dotyczące wpływu prestiżu na skuteczność perswazji. Ponad 300 lat przed naszą erą Arystoteles, autor pierwszych prac z zakresu psychologii społecznej, pisał:

„Jesteśmy [...] na ogół skłonni łatwiej i szybciej uwierzyć we wszystkim ludziom uczciwym, a zwłaszcza w sprawach niejasnych i spornych [...]. Nieprawdą jest przy tym — co twierdzą autorzy podręczników wymowy — że szlachetność mówiącego nie ma żadnego wpływu na siłę przekonywania. Wprost przeciwnie — można powiedzieć — charakter mówcy daje największą wiarygodność jego argumen­tom)"21.

Musiało upłynąć ok. 2300 lat, zanim to spostrzeżenie Arys­totelesa poddano ścisłej weryfikacji naukowej. Przeprowadzili ją Carl Hovland i Walter Weiss22. Zastosowana przez nich procedura była bardzo prosta. Przedstawiali wielu ludziom komunikat zawie­rający argumentację na rzecz pewnego poglądu, np. że wybudowa­nie łodzi podwodnej o napędzie atomowym jest przedsięwzięciem możliwym do urzeczywistnienia (eksperyment ten przeprowadzono w 1951 r., gdy można było dopiero marzyć o zaprzęgnięciu energii atomowej do takich celów). Część ludzi poinformowano, że ar­gumentacja ta pochodzi od osoby wysoce wiarygodnej; w przypad­ku innych badanych tę samą argumentację przypisano źródłu uważanemu w tym czasie przez Amerykanów za mało wiarygodne.

Mianowicie twierdzenie, że łodzie podwodne o napędzie atomo­wym można będzie zbudować w bliskiej przyszłości, przypisano bądź Robertowi Oppenheimerowi, powszechnie znanemu i cieszą­cemu się dużym szacunkiem fizykowi atomowemu, bądź też oficjalnemu organowi Komunistycznej Partii Związku Radziec­kiego, dziennikowi „Prawda", który w Stanach Zjednoczonych nie słynął bynajmniej z obiektywności i rzetelności. Badanym człon­kom audytorium polecono, aby przed przeczytaniem tych ar­gumentów wypełnili skale ocen, ujawniając swe opinie na ten temat. Następnie czytali oni wspomniany komunikat. Okazało się, że duży procent osób, które sądziły, że komunikat pochodzi od Roberta Oppenheimera, zmienił opinię — nabrały one silniejszego niż uprzednio przekonania o możliwości skonstruowania atomowych łodzi podwodnych. Bardzo niewiele osób, które przeczytały iden­tyczny komunikat przypisany „Prawdzie", zmieniło swe opinie w kierunku zgodnym z treścią komunikatu.

To samo zjawisko zostało wielokrotnie potwierdzone przez kilku badaczy, którzy stosowali szeroki zakres tematów i przypisy­wali komunikaty najrozmaitszym nadawcom. Starannie kontrolo­wane eksperymenty wykazały, że sędzia sądu dla nieletnich ma większy wpływ niż inni ludzie na opinię dotyczącą przestępczości nieletnich, że słynny poeta i krytyk silniej może wpływać na opinię, co do wartości jakiegoś wiersza, że czasopismo lekarskie skuteczniej może oddziaływać na opinię w sprawie, czy antyhistaminy powinny być sprzedawane bez recepty. Jaką wspólną cechę, której nie posiada „Prawda", wykazują Robert Oppenheimer, sędzia, poeta i czasopismo lekarskie? Inaczej mówiąc, na czym polega różnica, która powoduje, że nadawcy ci różnią się pod względem skuteczno­ści oddziaływania na opinie? Arystoteles stwierdził, że wierzymy „uczciwym" ludziom, rozumiejąc przez to ludzi o wysokim pozio­mie moralnym. Hovland i Weiss używają w odniesieniu do wymienionych osób terminu „wiarygodni", który eliminuje moral­ne konotacje zawarte w definicji Arystotelesa. Oppenheimer, sędzia sądu dla nieletnich i ów poeta — wszyscy oni są wiarygodni, co nie oznacza, że muszą być „dobrzy", lecz że znają się na rzeczy i są godni zaufania. Wydaje się rozsądne, że pozwalamy wywrzeć na siebie wpływ komuś, kto jest godny zaufania i wie, co mówi. Ludzie uważają za rozsądne poddawanie się wpływowi Roberta Oppenheimera, gdy wygłasza on opinię dotyczącą energii atomo­wej, czy też wpływowi kogoś takiego, jak T. S. Eliot, gdy mówi o poezji. Są to eksperci i ludzie godni zaufania. Jednakże ten sam nadawca informacji nie ma jednakowego wpływu na wszystkich ludzi. Tego samego nadawcę niektóre osoby mogą uważać za odznaczającego się wysoką wiarygodnością, inni zaś — za mało wiarygodnego. Ponadto, pewne „drugorzędne" cechy nadawcy mogą mieć duże znaczenie dla niektórych osób odbierających informacje; takie cechy mogą sprawić, że oddziaływanie okreś­lonego nadawcy będzie bardzo skuteczne lub bardzo nieskuteczne. Zjawisko to wystąpiło bardzo wyraźnie w eksperymencie, który przeprowadziłem we współpracy z Burtonem Goldenem23. W eks­perymencie tym wygłaszano uczniom klasy VI przemówienie wy­chwalające użyteczność i doniosłe znaczenie arytmetyki. Nadawcę (tj. prelegenta) przedstawiano uczniom bądź jako inżyniera, laurea­ta nagród w dziedzinie techniki, reprezentującego pewien cieszący się prestiżem uniwersytet, bądź jako człowieka zarabiającego na życie zmywaniem naczyń. Jak można było oczekiwać, inżynier znacznie skuteczniej niż pomywacz wpływał na opinie dzieci dotyczące arytmetyki. Wprowadziliśmy jednak dodatkową zmien­ną, a mianowicie rasę nadawcy: w niektórych próbach był nim człowiek biały, w innych — Murzyn. Kilka tygodni przed eks­perymentem dzieci wypełniały kwestionariusz, który miał na celu określenie stopnia ich uprzedzenia wobec Murzynów. Wyniki były zastanawiające: na te dzieci, które były najbardziej uprzedzone do Murzynów, inżynier-Murzyn miał słabszy wpływ niż inżynier-bia­ły, mimo że obaj wygłaszali to samo przemówienie. Natomiast w przypadku dzieci najmniej uprzedzonych do Murzynów wpływ inżyniera-Murzyna był silniejszy niż wpływ inżyniera-białego. Wydaje się niedorzeczne, żeby taka powierzchowna cecha jak kolor skóry wpływała na wiarygodność danego człowieka w oczach jego odbiorców. Można by dowodzić, że w całkowicie racjonalnym świecie wybitny inżynier powinien móc wpływać na opinie szóstoklasistów, co do znaczenia arytmetyki bez względu na kolor swej skóry, lecz najwidoczniej świat ten nie jest całkowicie racjonalny: zależnie od postawy słuchacza wobec Murzynów, czarny nadawca wywierał na niego większy bądź mniejszy wpływ niż identyczny, ale biały nadawca.

Zachowanie tego rodzaju nie jest zbyt przystosowawcze. Gdyby twoja przyszłość zależała od tego, w jakim stopniu pozwolisz informacji o arytmetyce wpłynąć na twoją własną opinię, to wydaje się, iż najrozsądniej byłoby brać pod uwagę znajomość rzeczy i rzetelność nadawcy. O ile inne czynniki (takie jak barwa skóry) zmniejszają lub zwiększają twoją podatność na perswazję w sprawie nie związanej z tymi czynnikami, o tyle zachowujesz się w sposób nieprzystosowawczy.

Jednakże specjaliści od reklamy wiążą swe nadzieje z takim nieprzystosowawczym zachowaniem i" często liczą na to, że nieistot­ne czynniki zwiększą wiarygodność nadawcy. Na przykład aktorzy, którzy grali role lekarzy w spektaklach telewizyjnych, występują dość regularnie w programach komercyjnych reklamujących aspiry­nę i leki przeciw przeziębieniu oraz informujących nas o złych skutkach picia kawy zawierającej kofeinę. W celu przekonania nas, jakiego rodzaju zdrowe produkty mamy kupować, zaangażowano zarówno Parnella Robertsa, odtwórcę głównej roli w filmie John Trctpper, doktor medycyny, jak i Roberta Younga, który grał Doktora Marcusa Welby'ego. Jedna z reklam zawiera nawet cudowne stwierdzenie: „Nie jestem lekarzem, ale gram lekarza w telewizji".

Również Karl Malden występował w szeregu filmów reklamo­wych, w których Amerykanie podróżujący po obcym kraju albo gubią wszystkie swoje pieniądze, albo zostają z nich okradzeni. Turyści ci są przerażeni, zrozpaczeni, upokorzeni, ogarnięci paniką. Przy końcu każdego z tych filmów pojawia się Karl Malden, który autorytatywnym głosem ostrzega nas, żebyśmy w czasie podróży nie nosili pieniędzy przy sobie, i zaleca „czeki podróżne American Express — nie wyjeżdżaj z kraju bez nich". Jakie są kwalifikacje Karla Maldena jako eksperta od spraw finansowych w czasie urlopu? Żadne, lecz jest on postrzegany jako swego rodzaju eks­pert od przestępstw. Przez kilka sezonów telewizyjnych Malden występował w roli porucznika Mike'a Stone'a w popularnym spektaklu detektywistycznym The streets of San Francisco. Chociaż pan Young, pan Roberts i pan Malden prawdopodobnie wiedzą ozdrowiu, przestępczości, czekach podróżnych czy nawet o aspiry­nie nie więcej niż przeciętny telewidz, to jednak niemal na pewno uzyskują oni wiarygodność i zaufanie, gdy są utożsamiani z pew­nymi rolami.

W programach reklamowych w telewizji nie tylko kładzie się nacisk na różne powierzchowne cechy nadawcy, lecz często jedyne jego cechy, jakie widz może dostrzec, są całkowicie drugorzędne i nie mają żadnego związku z przekazem. Kto jest ekspertem, jeśli chodzi o żyletki lub krem do golenia? No cóż, zapewne fryzjer;
może dermatolog lub chemik. A kto mówi nam, jakich żyletek czy jakiego mydła powinniśmy używać? Najczęściej jest to jakiś zawo­dowy piłkarz. W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych do osób najczęściej pojawiających się na ekranie w reklamach produktów żywnościowych należał były mistrz olimpijski w dziesięcioboju Bob Richards, który prawdopodobnie znacznie skuteczniej reklamował płatki owsiane, niżby to czynił jakiś uczony profesor, nawet gdyby profesor ten był uznawany za dużo lepszego specjalistę w dziedzinie żywienia. W latach siedemdziesiątych Richardsa zastąpił inny złoty medalista w dziesięcioboju, Bruce Jenner. Jak skuteczne jest od­działywanie takich ludzi? No cóż, kiedy w końcu w latach osiem­ dziesiątych zmieniano Bruce'a Jennera, zarząd firmy Wheaties pro­dukującej płatki znów nie zdecydował się na skorzystanie z usług specjalisty od spraw żywienia i zaangażował Mary Lou Retton, któ­ra zdobyła złoty medal olimpijski w gimnastyce. Kiedy w 1987 r. zespół Minnesota Twins zdobył mistrzostwo Stanów Zjednoczo­nych w baseballu, firma Wheaties wprowadziła specjalne pudełko ozdobione fotografią całego zespołu. Nikt się naprawdę nie zdziwił, gdy w latach dziewięćdziesiątych kierownictwo Wheaties wypisało czek na ogromną sumę, by móc umieścić na swych pudełkach fotografię wspaniałego Michaela Jordana i skłonić go do wypowie­dzenia słynnych słów: „Lepiej jedzcie wasze Wheaties" do milionów telewizyjnych fanów. Najwyraźniej bez względu na to, kto zajmuje się reklamą Wheaties, faworyzuje on sportowców w roli nadawców. Dzięki życzliwości Michaela Jordana i Joego Montany — a tak­że, oczywiście, dzięki Bo Jacksonowi i kampanii „Bo wie" („Bo knows") — przedsiębiorstwa wytwarzające obuwie sportowe rów­nież korzystają z pomocy słynnych sportowców przy sprzedaży swych produktów. Na pozór zdaje się to mieć sens — ci faceci zarabiają więcej pieniędzy w swych trampkach niż większość z nas kiedykolwiek zarobi w eleganckim obuwiu. Zapewne istotnie wiedzą oni coś niecoś o kołkach, wysokich cholewkach czy obuwiu treningowym. Czy jednak rzeczywiście chodzi o to, czy też umiejęt­ności sportowe są po prostu jeszcze jednym ubocznym czynnikiem powodującym, że nadawca wydaje się bardziej wiarygodny? Pewna szczególna reklama może rzucić nieco światła na to zagadnienie. Pokazuje ona jakiegoś mężczyznę, zawsze od pasa w górę, grające­go w racketball (odmiana tenisa), koszykówkę i kilka innych gier sportowych. Na zakończenie kamera koncentruje się na twarzy mężczyzny, na ten obraz nakłada się znak graficzny buta, a gdy kamera oddala się, widzimy, że ów mężczyzna siedzi w fotelu na kółkach i nie ma nóg. Gdyby autorzy reklam naprawdę sądzili, że telewidzowie uznają sportowców za ekspertów w dziedzinie obu­wia, to tej reklamy nigdy by nie wyprodukowano. Bez względu na to, jak dobrym sportowcem mógł być ten mężczyzna, nie ma powodu, by sądzić, że wie on dużo na temat obuwia sportowego. Najwyraźniej specjaliści od reklamy uważają, iż sportowcy są skutecznymi rzecznikami — niezależnie od tego, jaka jest ich wiarygodność w odniesieniu do produktu, który zachwalają.

Czy to przekonanie jest uzasadnione? Czy jakaś reklama wpłynie na ludzi tylko, dlatego, że występuje w niej wybitny sportowiec? Jeśli nawet podziwiamy umiejętności, jakie tacy spor­towcy demonstrują na boisku, to czy możemy naprawdę ufać, że mówią nam oni prawdę o produktach, które reklamują? Ostatecz­nie wszyscy wiemy, że gwiazda sportowa zachwalająca krem do golenia, piwo czy płatki śniadaniowe otrzymuje hojne wynagrodze­nie za poświęcony na to czas. Przypuszczam, że większość ludzi oświadczyłaby: „Nie. Być może innych ludzi można przekonać, żeby poszli i kupili coś, dlatego, że jakiś wybitny sportowiec mówi im, aby to zrobili, ale ja z pewnością nie uwierzę w rady nawet mojego ulubionego zawodnika, jak mam wydać swoje ciężko zarobione pieniądze". Czy jednak ludzie naprawdę potrafią przewi­dzieć swoje zachowanie? Przed udzieleniem odpowiedzi przypatrz­my się bliżej czynnikowi „wiarygodności".

Zwiększanie wiarygodności.

Niewątpliwie wiarygodność jest ważnym czynnikiem decydującym o tym, czy nadawca będzie od­działywał skutecznie, czy też nie. Być może najważniejszym, powo­dem, który sprawił, że w eksperymencie Aronsona i Goldena inżynier-Murzyn wywarł słabszy wpływ na stosunkowo bardziej uprzedzonych szóstoklasistów niż inżynier-biały, było to, iż po prostu nie ufali oni Murzynom. Jeśli tak jest rzeczywiście, to gdybyśmy potrafili przedstawić audytorium jednoznaczny, niezależ­ny dowód, że dana osoba jest wiarygodna, wówczas osoba ta powinna być bardzo skutecznym nadawcą.

W jaki sposób nadawcy mogą sprawić, aby wydali się nam osobami wyraźnie wiarygodnymi? Jednym ze sposobów, jakie mają do dyspozycji, jest wysuwanie twierdzeń niezgodnych z własnym interesem. Jeśli dana osoba, przekonując nas, nie może nic zyskać (a może coś stracić), to wierzymy jej wówczas i będzie mogła skuteczniej na nas oddziaływać. Wyjaśnijmy to na przykładzie. Przypuśćmy, że Joe Napolitano, znany pod pseudonimem „The Shoulder" („Ramię"), notoryczny przestępca skazany za przemyt i sprzedaż heroiny, podaje informacje o nadużyciach w amerykań­skim sądownictwie. Czy mógłby on wpłynąć na twoje poglądy? Prawdopodobnie nie. Większość ludzi uważałaby go przypuszczal­nie za nieatrakcyjnego i nie zasługującego na zaufanie; wydaje się, że Arystotelesowska definicja „uczciwego człowieka" wyraźnie go nie obejmuje. Przypuśćmy jednak, że Joe stwierdza, iż wymiar sprawiedliwości jest zbyt łagodny dla przestępców, — że przestę­pca prawie zawsze może się wykręcić, jeśli ma sprytnego adwo­kata, a jeśli nawet zostanie skazany, to wyroki zazwyczaj są zbyt łagodne. Czy wypowiedź taka miałaby na ciebie wpływ? Jestem zupełnie pewien, że tak. Istotnie, Elaine Walster, Darcy Abrahams i ja24 przeprowadziliśmy przed wieloma laty tego typu eksperyment, który potwierdził podaną wyżej hipotezę. W eksperymencie tym przedstawiliśmy badanym wycinek z gazety zawierający wywiad z Joe Napolitano (pseudonim „The Shoulder"), którego scharakte­ryzowano tam dokładnie w ten sposób, jak to podaliśmy wyżej. W jednej z sytuacji eksperymentalnych Joe „The Shoulder" opo­wiadał się za surowszymi sądami i cięższymi wyrokami; w innej sytuacji argumentował, że sądy powinny być bardziej wyrozumiałe, a wyroki łagodniejsze. Zastosowaliśmy także zbiór analogicznych sytuacji, w których te same twierdzenia przypisano szanowanej osobie urzędowej. Gdy Joe „The Shoulder" argumentował na rzecz bardziej wyrozumiałych sądów, jego perswazja była zupełnie nie­skuteczna; w rzeczywistości spowodował nawet, że opinie badanych uległy nieznacznej zmianie w przeciwnym kierunku. Gdy jednak wypowiadał się za surowszymi, bardziej energicznymi sądami, jego oddziaływanie było bardzo skuteczne — równie skuteczne jak wów­czas, gdy te same argumenty przytaczał szanowany urzędnik pań­stwowy. Badanie to wykazało, że Arystoteles niezupełnie miał rację — nadawca może być nieatrakcyjny i niemoralny, a jednak jego perswazja może być skuteczna, o ile jest oczywiste, że przeko­nując nas nie ma nic do zyskania (a może mieć coś do stracenia). Dlaczego Joe „The Shoulder" był tak skutecznym nadawcą w naszym eksperymencie? Rozpatrzmy dokładniej to zagadnienie. Większość ludzi nie byłaby zdziwiona słysząc, że znany przestępca argumentuje za łagodniejszym systemem karnym. Ich znajomość przeszłości tego przestępcy i fakt, że orientują się, na czym polega jego interes własny, skłaniałyby ich do oczekiwania od niego właśnie takiej wypowiedzi. Gdy jednak słyszą z jego ust argumenty na rzecz przeciwnego stanowiska, oczekiwania te nie znajdują potwierdzenia. Aby wyjaśnić sobie tę sprzeczność, słuchacze mogli­by dojść do wniosku, że ów przestępca wstąpił na drogę poprawy, lub przyjąć, że wywierany jest na niego jakiś nacisk, by wygłaszał twierdzenia skierowane przeciw przestępczości. Gdy jednak brak jakichkolwiek danych uzasadniających te przypuszczenia, bardziej racjonalne staje się inne wyjaśnienie: być może prawdziwość tego poglądu jest tak nieodparta, że chociaż jest on wyraźnie niezgodny z przeszłością i interesem własnym osobnika, który go głosi, osob­nik ów szczerze wierzy w słuszność reprezentowanego przez siebie stanowiska. Przypomnijmy sobie wydarzenia w Austin, (kiedy to wbrew oczekiwaniom nie doszło w tym mieście do zamieszek) i kontrowersje dotyczące zakazu zorganizowania pochodu. Kiedy przedstawiciele policji, uważani za przeciwników protestu, od których oczekiwano przeciwstawienia się demonstracji, opowiedzie­li się za zezwoleniem studentom na pochód, wyrażona przez nich opinia wywarła silny wpływ.

Dalszych danych dotyczących tego zjawiska dostarczył później­szy eksperyment. Alice Eagly i jej współpracownicy25 przedstawili studentom opis dyskusji między kręgami biznesu a grupami ochro­ny środowiska na temat pewnego przedsiębiorstwa zatruwającego rzekę. Następnie studenci czytali wypowiedź dotyczącą tego zagad­nienia. W jednej z sytuacji eksperymentalnych autora tej wypowie­dzi określano jako należącego do kręgów biznesu i informowano badanych, że mówi on do grupy biznesmenów. W innych sytua­cjach zmieniano jego przynależność i rodzaj audytorium, modyfi­kując w ten sposób oczekiwania badanych dotyczące jego oświad­czenia. Wyniki potwierdziły przedstawione wyżej rozumowanie; gdy wypowiedź była niezgodna z oczekiwaniami słuchaczy, uważali oni mówcę za bardziej szczerego, a jego słowa wywierały na nich silniejszy wpływ. Na przykład, trudno sobie wyobrazić bardziej przekonującego rzecznika przeciwników palenia niż ktoś, czyja fortuna powstała dzięki nałogowi milionów amerykańskich pala­czy. Patrick Reynolds, który odziedziczył 2,5 miliona dolarów po dziadku, założycielu R. J. Reynolds Tobacco Company, zajął publicznie zdecydowane stanowisko przeciw paleniu, a ostatnio posunął się do zachęcania ofiar chorób związanych z paleniem, aby wytaczały towarzystwom tytoniowym procesy sądowe!26.

Podobnie wśród najbardziej efektywnych przeciwników nuk­learnego wyścigu zbrojeń jest w ostatnich latach kilku profes­jonalistów, którzy prezentują opinie na pozór niezgodne z ich przeszłością. Ci nadawcy — na przykład poważany fizyk nuklear­ny, który ostrzega przed dalszym rozwojem techniki jądrowej, oraz dawny dowódca okrętu wojennego, który walczy o zahamowanie rozbudowy sił zbrojnych — są postrzegani jako wysoce wiarygodni właśnie z powodu tej rozbieżności między głoszonymi przez nich poglądami a oczywistym interesem ich profesji. Po pierwsze, są oni ekspertami. Po drugie, ponieważ nie mają nic do zyskania (a mogą stracić szacunek swojego środowiska), wydaje się, że tylko nagląca konieczność rozbrojenia skłoniła ich do zabrania głosu. Nie tylko jesteśmy skłonni zwracać większą uwagę na nieoczekiwane wyda­rzenia, lecz także przypisujemy większą wiarygodność tym nadaw­com, którzy zdają się opierać naciskom swych współtowarzyszy i którzy zajmują stanowisko niezgodne ze swą przeszłością.

Wiarygodność osoby, która nie jest szczególnie atrakcyjna, mo­że również zwiększyć się, jeśli słuchacze są absolutnie pewni, że nie stara się na nich wpłynąć. Przypuśćmy, że dzwoni do ciebie makler giełdowy i gorąco doradza ci kupno pewnych akcji. Czy kupisz je? Nie jest to bynajmniej pewne. Z jednej strony makler jest prawdo­podobnie znawcą, a to mogłoby cię skłaniać do kupna. Z drugiej strony, dając ci tę radę, może on coś zyskać (prowizję), a to zapew­ne obniża skuteczność jego oddziaływania. Przypuśćmy jednak, że udało ci się posłyszeć, jak makler mówił swej żonie, że określone ak­cje pójdą w górę. Ponieważ najwyraźniej nie stara się on wpłynąć na ciebie, jest bardzo prawdopodobne, że poddasz się jego wpływowi.

Pewna firma maklerska, E. F. Hutton, starając się zwiększyć swój prestiż i wiarygodność, wykorzystała ten scenariusz w telewi­zyjnych filmach reklamowych. Typowy film zaczynał się od ujęcia przedstawiającego dwóch ludzi zajętych prywatną rozmową w hała­śliwej i zatłoczonej restauracji. Kiedy jeden z nich zaczai udzielać drugiemu porad giełdowych pochodzących od E. F. Huttona, w sali zapadła nagła cisza i wszyscy — kelnerzy, goście, a nawet pomoc­nicy kelnerów — nadstawili ku niemu uszu, aby lepiej „pod­słuchać" podawane przez niego poufne wskazówki. „Kiedy E. F. Hutton mówi", stwierdzał narrator, „ludzie słuchają". Wniosek jest oczywisty: wszyscy w restauracji uzyskują poradę, która nie była dla nich przeznaczona, a wskutek tego informacja ta jest jeszcze bardziej wartościowa. Kiedy nadawcy nie starają się na nas wpły­nąć, ich możliwości w tym zakresie wzrastają. Wykazał to ekspe­ryment przeprowadzony przez Elaine Walster i Leona Festingera27. W eksperymencie tym inscenizowano rozmowę między dwoma doktorantami, w której jeden z rozmówców wyrażał swoją opinię, co do pewnego zagadnienia. Sytuacja była zaaranżowana w taki sposób, że każdemu z badanych, którymi byli studenci niższych lat, umożliwiano podsłuchanie tej rozmowy. W jednej z sytuacji eksperymentalnych badany nie miał wątpliwości, że doktoranci dobrze wiedzą o jego obecności w sąsiednim pokoju; zdawał więc sobie sprawę, że wszystko, co mówili, mogło mieć na celu wpłynię­cie na jego opinię. Drugą sytuację zaaranżowano tak, że badany był przeświadczony, iż doktoranci nie domyślają się jego obecności w sąsiednim pomieszczeniu. W tych okolicznościach w opiniach poszczególnych badanych wystąpiły istotnie większe zmiany w kie­runku zgodnym z opinią wyrażaną przez doktorantów.

Zjawisko to może wyjaśnić wyższość reklam telewizyjnych fil­mowanych „ukrytą kamerą". Dobrym przykładem takiej taktyki jest niedawna kampania reklamowa Folgers Coffee, w ramach któ­rej pracownicy tej firmy odwiedzali pięciogwiazdkowe restauracje i po kryjomu zastępowali kawę podawaną w tych lokalach kawą Folgers Crystals. Następnie klientów, którzy nie zdawali sobie sprawy z tego, że są filmowani, pytano o jakość kawy. Oczywiście wszyscy klienci, z którymi rozmawiano (lub przynajmniej wszyscy ci, których pokazano w filmie reklamowym), obsypywali kawę po­chwałami i wydawali się zdumieni, gdy im powiedziano, że jest to kawa rozpuszczalna, jaką mogliby zrobić sobie w domu kosztem kilkunastu centów za filiżankę. Niewątpliwie ludzie ci nie byli eks­pertami od kawy. Dlaczego więc byli tak przekonującymi nadawca­mi? Ponieważ nie starali się nimi być. Jeśli jesteśmy przekonani, że daną osobę sfilmowano bez jej wiedzy, to nie przypisujemy jej wypo­wiedzi zamiaru przekonania kogoś. Gdy wierzymy, że osoba ta dzia­ła spontanicznie, jej świadectwo jest dla nas bardziej przekonujące.

Atrakcyjność

Co wynika z tych stwierdzeń w odniesieniu do naszego, przyjacie­la - piłkarza prezentującego tubkę kremu do golenia? Najwyraźniej stara się on wpłynąć na nas — producent płaci mu przecież po to, by sprzedawać jak największą ilość tego kremu. Ponadto wydaje się, że piłkarz działa we własnym interesie; gdybyśmy dobrze zastanowili się nad tą sytuacją, doszlibyśmy wręcz do wniosku, że jedy­nym powodem, dla którego pojawia się on na ekranie z tubką kre­mu do golenia, jest chęć zarobienia pieniędzy. Oczekujemy, że bę­dzie zalecał pewną markę jakiegoś produktu, i wiemy, iż oczekuje on od nas obejrzenia filmu reklamowego. Czynniki te powinny zmniejszyć jego wiarygodność. Czy jednak zmniejszają skuteczność jego oddziaływania? Niekoniecznie. Chociaż większość z nas może nie wierzyć piłkarzom i innym gwiazdom sportu, nie musi to znaczyć, że nie będziemy kupować zachwalanych przez nich produktów. Innym ważnym czynnikiem określającym skuteczność oddziaływania nadawców jest ich atrakcyjność czy zdolność wzbu­dzania sympatii — niezależnie od ich fachowości czy wiarygodno­ści. Przed laty Judson Mills i ja przeprowadziliśmy prosty eks­peryment laboratoryjny, który wykazał, że piękna kobieta — po prostu, dlatego, że jest piękna — może mieć poważny wpływ na opinie w kwestii zupełnie nie związanej z jej urodą; ponadto jej wpływ był największy wtedy, gdy otwarcie wyraziła pragnienie wpłynięcia na słuchaczy28. Nieco później Alice Eagly i Shelly Chaiken przeprowadziły eksperyment, który nie tylko potwierdził, że bardziej sympatyczni nadawcy przekonują skuteczniej, lecz także wykazał, iż od atrakcyjnych źródeł przekazu oczekuje się poparcia dla pożądanych punktów widzenia29.

Wydaje się, że atrakcyjność nadawcy sprawia, iż sam komuni­kat staje się dla nas bardziej atrakcyjny. Ludzie, którzy się nam podobają, mają na nas wpływ. Gdy w grę wchodzi nasza sympatia do nadawcy (a nie jego fachowość), zachowujemy się tak, jakbyśmy chcieli sprawić mu (lub jej) przyjemność. Tak więc, im bardziej nadawca nakłania nas do zmiany naszych opinii, tym bardziej je zmieniamy — ale tylko w sprawach nie mających większego zna­czenia. Inaczej mówiąc, wydaje się, że piłkarze mogą skłonić nas do używania takiego czy innego kremu do golenia, a piękne kobiety sprawić, że zgodzimy się z nimi, co do jakiejś abstrakcyjnej kwestii, lecz wydaje się nieprawdopodobne, aby mogli oni wpłynąć na nas do tego stopnia, że zechcemy głosować na ich kandydata w wybo­rach prezydenckich lub przyjąć ich stanowisko w sprawie moralnej dopuszczalności aborcji.

Reasumując, można by sporządzić zestawienie zjawisk omówio­nych w tym podrozdziale:

  1. Na nasze opinie mają wpływ osoby, które znają się na rzeczy i są godne zaufania.

  2. Wiarygodność (i efektywność oddziaływania) nadawcy może wzrosnąć, jeśli wyraża on stanowisko wyraźnie sprzeczne z jego własnym interesem.

  3. Wiarygodność (i efektywność oddziaływania) nadawcy może wzrosnąć, jeśli wydaje się, że nie stara się on wpłynąć na naszą opinię.

  4. Przynajmniej tam, gdzie wchodzą w grę mało ważne opinie i zachowania — jeśli ktoś nam się podoba i możemy się z nim identyfikować, to jego opinie i zachowania będą miały większy wpływ na nasze własne, niżby to było uzasadnione ze względu na
    ich treść.

  5. Tam, gdzie wchodzą w grę mało ważne opinie i zachowania— jeśli ktoś nam się podoba, to będziemy na ogół ulegać jego wpływowi nawet wtedy, gdy jest oczywiste, że stara się on wpłynąć na nas i że czyniąc to może coś zyskać.

Charakter przekazu

Sposób sformułowania przekazu jest ważnym czynnikiem wpływa­jącym na jego skuteczność. Przekazy mogą się różnić pod względem rozmaitych cech. Wybrałem cztery cechy, które moim zdaniem należą do najważniejszych: 1) Czy przekaz jest bardziej prze­konywający, gdy został tak pomyślany, by mógł przemawiać do intelektu słuchaczy, czy też wtedy, gdy jest ukierunkowany na wzbudzenie ich emocji? 2) Czy przekaz ma większy wpływ na ludzi wtedy, gdy wiąże się z żywym doznaniem osobistym, czy wtedy, gdy jest poparty mnóstwem jasnych i niepodważalnych danych statystycznych? 3) Czy przekaz powinien przedstawiać tylko jedną stronę spornego zagadnienia, czy zawierać także argumenty zmierzające do obalenia poglądu przeciwnego? 4) Jeśli prezentowane są dwa odmienne stanowiska, jak np. w trakcie dyskusji — to czy kolejność prezentacji wpływa na względną siłę oddziaływania każdego z nich? 5) W jakim stopniu skuteczność przekazu zależy od rozbieżności między pierwotną opinią odbior­ców a opinią prezentowaną w przekazie?

Apele logiczne czy emocjonalne.

Przed kilkoma laty mieszkałem w miejscowości, w której miano rozstrzygnąć przez głosowanie, czy fluoryzować wodę w wodociągach miejskich w celu zwalczania próchnicy zębów. Kampanię informacyjną, która wydawała się zupełnie logiczna i rozsądna, zapoczątkowali zwolennicy fluoryzacji. Publikowano głównie wypowiedzi wybitnych stomatologów, którzy opisywali dobroczynne działanie fluoru i przedstawiali dane dotyczące zmniejszenia liczby przypadków próchnicy zębów w tych okręgach, gdzie wodę fluoryzowano; rozpowszechniano ponadto wypowiedzi lekarzy i innych autorytetów w dziedzinie ochrony zdrowia, wskazując, że fluoryzacja nie powoduje żadnych szkod­liwych skutków. Apele przeciwników fluoryzacji miały znacznie silniejsze zabarwienie emocjonalne. Tak np. jedna z ulotek zawiera­ła duży rysunek dość szpetnego szczura oraz napis: „Nie pozwólcie im dodawać trucizny na szczury do wody, którą pijecie". W refe­rendum zwolennicy fluoryzacji ponieśli dotkliwą porażkę. Oczywiś­cie, wydarzenie to nie jest rozstrzygającym dowodem wyższości apeli emocjonalnych, ponieważ nie były to badania kontrolowane w sposób naukowy; nie mamy pojęcia o tym, jak ludzie głosowali­by, gdyby nie rozprowadzono żadnych ulotek; nie wiemy też, czy ulotka przeciwników fluoryzacji trafiła do większej liczby ludzi, czy była łatwiejsza do przeczytania niż literatura zwolenników tej metody, itd. Aczkolwiek badania prowadzone nad tym zagad­nieniem nie pozwalają jeszcze na wyciągnięcie ostatecznych wnios­ków, to jednak istnieje nieco danych, które świadczą o przewadze apeli mających głównie emocjonalny charakter. Na przykład w jed­nym z wcześniejszych badań George W. Hartmann30 próbował ustalić, w jakiej mierze można skłonić ludzi do głosowania na określonego kandydata politycznego w zależności od rodzaju zastosowanego apelu. Wykazał on, że osoby, które otrzymały in­formacje o charakterze głównie emocjonalnym, częściej głosowały na kandydatów popieranych w tym apelu niż osoby, które otrzyma­ły informację o charakterze głównie logicznym.

Słowo głównie jest tu podkreślone nie bez powodu — wydaje się, że wskazuje ono na ważny problem w tej dziedzinie badań. Mianowicie, brak nam nieomylnych, wzajemnie wykluczających się definicji tego, co „emocjonalne" i „racjonalne". Na przykład większość Judzi zgodziłaby się zapewne, że pamflet przeciw fluoryzacji miał na celu wzbudzenie strachu; pamflet ten nie był jednak zupełnie nielogiczny, ponieważ jest istotnie prawdą, że fluor w małym stężeniu stanowi środek zapobiegający próchnicy zębów, w dużym zaś stężeniu służy jako trucizna na szczury. Z drugiej strony, prezentowanie poglądów przedstawicieli służby zdrowia nie jest całkowicie pozbawione aspektów emocjonalnych: możemy na przykład czuć się usatysfakcjonowani (na poziomie emocjonal­nym), gdy wiemy, że lekarze i stomatolodzy opowiadają się za stosowaniem fluoru.

Ponieważ w rzeczywistości trudno dokonać operacyjnych roz­różnień między tym, co „logiczne", a tym, co „emocjonalne", niektórzy badacze przeszli do równie interesującego i o wiele bardziej nadającego się do badania problemu: wpływu różnych poziomów określonej emocji na zmianę opinii. Przypuśćmy, że w celu spowodowania zmian opinii chcesz wzbudzić lęk w sercach osób odbierających informacje. Czy bardziej skuteczne będzie wzbudzenie jedynie niewielkiego strachu, czy też powinieneś starać się o wywołanie śmiertelnego przerażenia? Na przykład, jeśli masz zamiar wpłynąć na kierowców, aby jeździli ostrożniej, to czy skuteczniejsze będzie pokazywanie im krwawych filmów w technikolorze, przedstawiających zmiażdżone i zakrwawione ciała ofiar wypadków drogowych, czy też lepsze efekty osiągniesz złagodziw­szy nieco swój przekaz — np. pokazując pogięte błotniki, mówiąc o podwyższaniu składek ubezpieczeniowych jako następstwie, nieo­strożnej jazdy i przypominając, że nieostrożni kierowcy mogą utracić prawo jazdy. Zdrowy rozsądek przemawia za obydwoma tymi sposobami postępowania. Z jednej strony sugeruje on, że porządny strach będzie motywować ludzi do działania; z drugiej strony wskazuje, że zbyt wielki strach może wpływać otępiające — tj. może zmniejszać zdolność danej osoby do uważnego odbioru przekazywanej informacji, zrozumienia jej i postępowania zgodnie z nią. My wszyscy skłonni jesteśmy czasem wierzyć, że „to może przytrafić się tylko innym ludziom — mnie to się nie może zda­rzyć". Tak więc ludzie ciągle jeżdżą z nadmierną szybkością, a po wypiciu kilku kieliszków upierają się, że będą prowadzić wóz, chociaż powinni być rozsądniejsi. Być może wynika to stąd, że możliwe ujemne konsekwencje takiego postępowania są tak poważ­ne, iż staramy się o nich nie myśleć. Tak, więc dowodzi się, że jeśli pewien przekaz wzbudza bardzo silny strach, to jesteśmy skłonni odbierać go mało uważnie.

Co wynika z materiału dowodowego? Przytłaczająca większość danych eksperymentalnych sugeruje, że gdy wszystkie inne czynniki pozostają bez zmiany, to im większy strach wzbudzi przekazana informacja w danej osobie, tym bardziej prawdopodobne jest podjęcie przez nią pozytywnego, profilaktycznego działania. Naj­bardziej owocne badania w tej dziedzinie przeprowadził Howard Leventhal wraz ze swymi współpracownikami31. W jednym z eks­perymentów starał się on nakłonić ludzi, aby rzucili palenie i zgłosili się na prześwietlenie klatki piersiowej. Wobec niektórych badanych zastosowano procedurę mającą wzbudzić słaby strach: po prostu podawano im zalecenie, aby przestali palić i zgłosili się na prześwietlenie klatki piersiowej. W innych wzbudzano strach umiarkowany: wyświetlano im film o młodym człowieku, u którego prześwietlenie klatki piersiowej wykazało raka płuc. Badani, u któ­rych wywołano silny strach, obejrzeli ten sam film, a dodatkowo dość krwawy film przedstawiający operację raka płuc. Wyniki wykazały, że ci ludzie, w których wzbudzono najsilniejszy strach, byli także najbardziej skłonni rzucić palenie i poddać się przeświet­leniu klatki piersiowej.

Czy powyższa zależność dotyczy wszystkich ludzi? Nie. Przeko­nanie, że silny strach prowadzi do bezczynności też nie jest pozba­wione podstaw: istotnie, prowadzi — u pewnych osób i w określo­nych warunkach. Leventhal wykrył, że wzbudzenie silnego strachu skłoni z największym prawdopodobieństwem do działania tych lu­dzi, którzy mają raczej pozytywną opinię o sobie (wysoką samo ocenę). Podjęcie natychmiastowego działania pod wpływem prze­kazu wzbudzającego silny strach było najmniej prawdopodobne w przypadku ludzi o niskiej samoocenie, lecz (co jest interesujące) po upływie pewnego czasu także oni zachowywali się bardzo podob­nie do badanych wysoko oceniających samych siebie. Innymi słowy, jeśli nie wymagano natychmiastowego działania, lecz można je było podjąć później, to podjęcie tego działania przez ludzi o niskiej samoocenie było bardziej prawdopodobne wtedy, gdy podano im informacje wzbudzające silny strach. Przyczyną tego może być fakt, że ludzie odznaczający się negatywną opinią w odniesieniu do własnej osoby mają duże trudności, gdy muszą borykać się ze światem. Przekaz wzbudzający silny strach przytłacza ich i sprawia, że mieliby ochotę wślizgnąć się do łóżka i naciągnąć kołdrę na głowę. Ze słabym lub umiarkowanym strachem łatwiej potrafią oni dawać sobie radę w momencie, gdy go odczuwają. Jeśli jednak da się im trochę czasu — tzn., jeśli nie jest konieczne natychmiastowe działanie z ich strony — to będzie bardziej prawdopodobne, że zaczną działać, jeśli przekazana informacja naprawdę ich przerazi.

Dalsze badania Leventhala i jego współpracowników przyniosły potwierdzenie słuszności powyższej analizy. W jednym z eks­perymentów badanym wyświetlano filmy przedstawiające poważne wypadki drogowe. Niektórzy oglądali te filmy z bliska i na dużym ekranie; inni — z daleka, na ekranie znacznie mniejszym. Wśród badanych o wysokiej lub średniej samoocenie ci, którzy oglądali filmy na dużym ekranie, znacznie częściej podejmowali potem dzia­łania profilaktyczne niż ci, którzy oglądali je na małym ekranie. Badani o niskiej samoocenie częściej podejmowali takie działanie, gdy oglądali filmy na małym ekranie; ci badani o niskiej samooce­nie, którzy obejrzeli swe filmy na dużym ekranie, skarżyli się na wielkie zmęczenie i stwierdzali, że bardzo trudno było im nawet pomyśleć o sobie jako o ofiarach wypadków samochodowych. Tak, więc wydaje się, że ludzie o niskiej samoocenie istotnie są przy­tłoczeni przez strach, jeśli konieczna jest natychmiastowa reakcja.

Osiągnięcie tego, aby osoba o wysokiej samoocenie zachowywa­ła się podobnie jak osoba o niskiej samoocenie, powinno być stosunkowo łatwe. Możemy ją „przytłoczyć", wytwarzając w niej poczucie, że nic nie może zrobić, aby wykryć zagrożenie lub zapobiec mu. Skłoni to większość do chowania głowy w piasek — nawet tych, którzy odznaczają się wysoką samooceną. I na odwrót, przypuśćmy, że chcesz zmniejszyć wskaźnik wypadków samo­chodowych lub dopomóc ludziom w odzwyczajeniu się od palenia, a masz do czynienia z osobami o niskiej samoocenie. Jak powinie­neś- postąpić? Jeśli opracujesz informację zawierającą jasne, szcze­gółowe i optymistyczne wskazówki, mogłoby to wzmóc wśród członków twego audytorium poczucie, że potrafią poradzić sobie z niebezpieczeństwem. Eksperymenty Leventhala i jego współ­pracowników wykazują, że komunikaty wzbudzające strach, ale zawierające szczegółowe wskazówki — jak, kiedy i gdzie podjąć działanie — są znacznie skuteczniejsze niż zalecenia, które takich wskazówek nie zawierają. Na przykład w akcji przeprowadzonej na terenie „miasteczka akademickiego", mającej nakłonić studentów do poddania się szczepieniom przeciwtężcowym, podawano szcze­gółowe wskazówki, co do czasu i miejsca przeprowadzania szcze­pień. Wśród rozpowszechnianych materiałów była mapa, na której zaznaczono położenie studenckiego ośrodka zdrowia; podano także sugestię, aby każdy student wybrał dogodny dla siebie termin, w którym mógłby tam wstąpić. Wyniki wykazały, że apele wzbu­dzające silny strach skuteczniej wywoływały wśród studentów przychylne postawy wobec szczepień przeciwtężcowych i skutecz­niej skłaniały ich do wyrażenia zamiaru zgłoszenia się na zastrzyk niż apele wzbudzające słaby strach. Bardzo szczegółowe instrukcje pouczające, co robić, aby się zaszczepić, nie miały żadnego wpływu na te postawy i zamiary, wywarły natomiast duży wpływ na rzeczywiste zachowania: spośród badanych, którzy otrzymali in­strukcje co do sposobu postępowania, 28% rzeczywiście poddało się szczepieniom przeciwtężcowym, natomiast spośród tych, którzy nie otrzymali szczegółowych instrukcji, tylko 3% zgłosiło się na szczepienie. W grupie kontrolnej, której dostarczono tylko instruk­cje, a nie podano komunikatu wzbudzającego strach, nie zaszczepił się nikt. Tak, więc same szczegółowe1 wskazówki nie wystarczą, aby spowodować działanie — w takich sytuacjach strach jest niezbęd­nym czynnikiem aktywizującym. Bardzo podobne wyniki otrzymał Leventhal w eksperymencie, w którym starał się ustalić, w jaki sposób pomóc ludziom w od­zwyczajeniu się od palenia. Okazało się, że informacja wzbudzająca silny strach znacznie częściej wywoływała zamiar zaprzestania palenia, jeśli jednak nie podano szczegółowych wskazówek doty­czących sposobu postępowania, to rezultaty były niewielkie. Podo­bnie, dokładne wskazówki („Kup magazyn ilustrowany zamiast paczki papierosów", „Pij dużo wody, kiedy masz ochotę palić", itd.), ale bez informacji wzbudzającej strach, były stosunkowo nieskuteczne. Połączenie przekazu wzbudzającego strach z dokład­ną instrukcją dawało najlepsze rezultaty; studenci należący do tej grupy palili mniej jeszcze po upływie 4 miesięcy od czasu, gdy poddano ich procedurze eksperymentalnej.

Tak, więc w niektórych sytuacjach apele wzbudzające strach i połączone ze szczegółowymi wskazówkami dotyczącymi właściwego postępowania mogą wywoływać zalecane zacho­wania i rzeczywiście je wywołują. Jak jednak wykazali Leventhal i jego współpracownicy32, wpływ apeli wzbudzających strach jest zależny od warunków. Są sytuacje, w których apele takie — nawet, gdy się je połączy ze szczegółowymi wskazówkami — nie przyniosą pożądanego skutku. Rozpatrzmy jeden z najbardziej głośnych problemów zdrowotnych lat osiemdziesiątych i dzie­więćdziesiątych naszego stulecia: Zespół Nabytego Braku Od­porności, czyli AIDS (Acąuired Immune Deficiency Syndrome). AIDS jest powszechnie uznawany za śmiertelną chorobę, która zagraża zarówno homoseksualistom, jak i osobnikom hetero-seksualnym. Środki masowego przekazu nazwały go „plagą lat osiemdziesiątych"33, w latach dziewięćdziesiątych zaś tempo jego szerzenia się nie wykazuje żadnych oznak spadku. Pracownicy służby zdrowia starają się informować społeczeństwo o nie­bezpieczeństwach związanych z ryzykownymi praktykami seksualnymi i dożylnym wstrzykiwaniem narkotyków, a także usiłują zapoznać osoby aktywne seksualnie z przyczynami AIDS i przekonać je, że zagrożenie życia jest czymś realnym. In­formacjom tym towarzyszą szczegółowe zalecenia działań za­pobiegawczych — takich jak celibat, monogamia czy używanie prezerwatyw. Chociaż celibat i monogamia mogą być celami godnymi uwagi, to jednak oczekiwanie, że duża większość nastolat­ków i młodych osób dorosłych wybierze tę drogę, byłoby niereali­styczne. Nawet specjaliści o konserwatywnych poglądach politycz­nych, tacy jak minister zdrowia C. Everett Koop, doszli w końcu do przekonania, że dla najbardziej aktywnej seksualnie części populacji, a mianowicie młodych osób dorosłych, właściwe stoso­wanie prezerwatyw może być najbardziej skutecznym sposobem ochrony przed AIDS34.

Chodzi, więc teraz o to, żeby przekonać osoby aktywne seksual­nie do właściwego stosowania prezerwatyw. Jaką postać przyjmują te perswazje? Najczęściej polegają one na żywych opisach niebez­pieczeństw związanych z ryzykownym seksem, a także skutków choroby. Politycy i działacze oświaty zdają się przyjmować założe­nie, że wzbudzenie silnego strachu skłoni ludzi do zmiany ich seksualnych zachowań. Producenci prezerwatyw najwyraźniej po­dzielają to założenie: na przykład w pewnej reklamie prezerwatyw widzimy atrakcyjną kobietę, która mówi: „Uwielbiam seks, ale nie chcę przez niego umrzeć"35. Brzmi to przekonująco, są jednak pewne dane wskazujące, że gdy chodzi o zapobieganie AIDS, to takie podejście może być w najlepszym razie nieskuteczne, a może nawet szkodliwe. Dlaczego? Większość ludzi, gdy zastanawia się nad uprawianiem seksu, nie chce myśleć o śmierci czy chorobie. Jeśli skojarzenie poznawcze między śmiercią a prezerwatywami jest zbyt silne, to myśl o użyciu prezerwatywy może być tak przykra, że zmniejsza przyjemność związaną z seksem. W tych okolicznościach bardzo wiele osób usuwa z pamięci wszelkie myśli o śmierci, chorobie i prezerwatywach, przyjmując postawę zaprzeczania. Nie zaprzestają one jednak uprawiania seksu. Będą, więc przekonywać siebie, że,„to nie może mi się przydarzyć" lub „nie pociągają mnie osoby tego rodzaju, które mogłyby mieć AIDS" albo „potrafię rozpoznać osobę, która ma AIDS, po prostu spojrzawszy na nią".

Powyższą analizę potwierdzają wyniki uzyskane przez Katie Leishman, która doszła do wniosku, że „wiele osób mimo podejmo­wania wysokiego ryzyka obywa się bez najmniejszych nawet środ­ków ostrożności"36. Również badania ankietowe przeprowadzone niedawno na wyższych uczelniach w całych Stanach Zjednoczonych wykazały, że większość studentów i studentek nie uprawia bezpiecz­nego seksu, nie \rozmawia ze swymi partnerami czy partnerkami o chorobach przenoszonych drogą płciową, a także nigdy nie kupiła prezerwatywy37.

Jeśli wzbudzanie strachu jest nieskuteczne, ponieważ prowadzi do zaprzeczania, to czy musimy po prostu usiąść i przygotowywać się duchowo na wybuch wielkiej epidemii? Niekoniecznie. Nie ma prostego rozwiązania tego problemu. Jeśli jednak jesteśmy przeko­nani, że nakłonienie ludzi do stosowania prezerwatyw stanowi najbardziej realny sposób zahamowania procesu szerzenia się AIDS, to jedną z możliwości jest opracowanie komunikatów mających na celu przezwyciężenie niechęci do prezerwatyw u osób aktywnych seksualnie. Jeśli na przykład ludzie aktywni seksualnie uważają prezerwatywy za przeszkodę, za coś, co zakłóca przebieg stosunku seksualnego, to powinniśmy znaleźć jakiś sposób zmiany takiego nastawienia — może mówiąc o tym, że nakładanie prezer­watywy mogłoby być czynnością wspólną, która stałaby się jednym z erotycznych aspektów gry miłosnej.

Jednoznaczne dane statystyczne a pojedynczy przykład osobisty.

Przypuśćmy, że zamierzasz kupić nowy samochód, a najważniejszą rzeczą, na której ci zależy, jest niezawodność i trwałość, tzn. nie dbasz o piękny wygląd, styl nadwozia czy szybkość — naprawdę liczy się dla ciebie częstość napraw. Jako osoba rozsądna i przezor­na zajrzałeś do „Consumer Reports" i dowiedziałeś się, że samo­chodem o najlepszych notowaniach, jeśli chodzi o częstość napraw, jest niewątpliwie Volvo. Żaden inny samochód nawet nie zbliża się do niego pod tym względem. Oczywiście postanawiasz kupić Volvo. Przypuśćmy jednak, że w wieczór poprzedzający dokonanie zakupu poszedłeś na przyjęcie, gdzie poinformowałeś o swym zamiarze jednego z przyjaciół. Ten wysłuchał twoich słów z niedowierzaniem: „Chyba żartujesz", powiedział, „mój kuzyn kupił w zeszłym roku Volvo i od tego czasu ma z nim tylko same kłopoty. Najpierw zepsuł się układ wtrysku paliwa, potem wysiadła przekładnia, następnie silnik zaczął wydawać dziwne dźwięki, których przyczyny nie udało się ustalić, wreszcie z jakiegoś nieokreślonego miejsca zaczął kapać olej. Mój biedny kuzyn dosłownie boi się jeździć tym wozem, gdyż odczuwa strach na myśl, co wydarzy się teraz".

Załóżmy, że zestawienia opublikowane przez „Consumer Reports" oparto na próbce 1000 właścicieli samochodów marki Volvo. Pechowe doświadczenie kuzyna twojego przyjaciela powięk­szyło wielkość tej próbki do 1001. Dodało ono jeden negatywny przypadek do twojego statystycznego banku danych. Logicznie biorąc, nie powinno to wpłynąć na twoją decyzję. Jednakże liczne badania Richarda Nisbetta i jego współpracowników38 (skąd zapo­życzyliśmy ten przykład) wykazały, że takie zdarzenia ze względu na swą żywość czy obrazowość wywierają o wiele większy wpływ, niż wynikałoby z ich logicznego, statystycznego znaczenia. W isto­cie zdarzenia takie często są decydujące. Bardzo trudno byłoby ci pójść i kupić Volvo, mając mocno utrwalony w pamięci przykład losu kuzyna twego przyjaciela.

Ponadto, im bardziej żywe są te przykłady, tym większa ich siła przekonywania. Słuszność tej zasady zademonstrowano w realnym życiu, w dziedzinie oszczędności energii. Kilka lat temu moi studenci i ja postanowiliśmy przekonać właścicieli domów, by wprowadzili pewne ulepszenia niezbędne do tego, by mieć dom energetycznie sprawny39. Pracowaliśmy z inspektorami domowymi miejscowych przedsiębiorstw użyteczności publicznej (elektrownie, gazownie itp.), ucząc ich, jak posługiwać się żywymi, obrazowymi przykładami, kiedy zalecają wprowadzenie domowych ulepszeń. Na przykład większość inspektorów, kiedy musiała polegać na własnej inwencji, po prostu wskazywała szczeliny wokół drzwi, re­komendując właścicielowi domu zastosowanie izolacyjnej taśmy uszczelniającej. My natomiast pouczyliśmy kilku inspektorów, aby mówili właścicielom domów, że gdyby połączyć wszystkie szcze­liny, wokół drzwi, to utworzyłyby one w ścianie salonu dziurę wielkości piłki do koszykówki. ,,A gdyby w ścianie pana domu była dziura tej wielkości, to czy nie chciałby jej pan załatać? Do tego właśnie służy taśma uszczelniająca". Wyniki były zaskakujące. U inspektorów przeszkolonych w posługiwaniu się takim żywym, obrazowym językiem skuteczność oddziaływania wzrosła czterokrotnie; podczas gdy poprzednio tylko 15% właścicieli domów wykonało zalecane prace, to po wprowadzeniu przez inspektorów żywszego sposobu komunikowania się procent ten wzrósł do 61. Na większość ludzi głębszy wpływ wywiera jeden jasny, żywy, osobisty przykład niż mnóstwo danych statystycznych. Tak, więc opowieść twojego przyjaciela o Volvo lub myśl o dziurze wielkości piłki do koszykówki w ścianie twojego salonu będą prawdopo­dobnie działać niezwykle skutecznie.

Argumenty jednostronne i dwustronne.

Przypuśćmy, iż starasz się przekonać jakąś grupę ludzi, że kara śmierci jest niezbędna. Czy przekonałbyś więcej osób, gdybyś po prostu przedstawił swój pogląd, pomijając argumenty przeciw karze śmierci, czy też osiąg­nąłbyś lepsze wyniki omawiając argumenty przeciwników i starając się je odeprzeć? Zanim spróbujemy odpowiedzieć na to pytanie, postarajmy się zrozumieć, jakie czynniki wchodzą tu w grę. Jeśli nadawca przytacza argumenty oponentów, może to oznaczać, że jest on osobą zdolną do obiektywizmu i sprawiedliwą, co mogłoby zwiększyć efektywność jego oddziaływania. Z drugiej strony, jeśli osoba wypowiadająca się aż tyle mówi o argumentach drugiej strony, może to nasunąć słuchaczom myśl, że sprawa ma charakter kontrowersyjny; to z kolei może wprowadzić słuchaczy w za­kłopotanie, wzbudzić w nich wątpliwości i w rezultacie zmniejszyć siłę przekonywającą danego komunikatu. Pamiętając o tych moż­liwościach, czytelnik nie powinien się zdziwić, że nie ma prostej zależności między efektywnością oddziaływania, a jednostronnością czy dwustronnością argumentacji. Zależy to w pewnej mierze od poziomu wiedzy odbiorców informacji: im lepiej poinformowani są słuchacze, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że zostaną przeko­nani przez jednostronną argumentację, i tym większe prawdopodo­bieństwo, że przekona ich komunikat, w którym przytacza się istotne argumenty przeciwników, a następnie przystępuje się do ich odparcia. Zgadza się to ze zdrowym rozsądkiem: jest bardziej prawdopodobne, że osoba dobrze poinformowana zna niektóre kontrargumenty:, gdy nadawca unika wzmianki o nich, to znający się na rzeczy słuchacze dojdą zapewne do wniosku, że jest on albo nierzetelny, albo nie potrafi odeprzeć tych argumentów. Z drugiej strony osoba słabo poinformowana rzadziej wie o istnieniu prze­ciwstawnych argumentów. Jeśli komunikat pomija milczeniem kontrargumenty, to przekona ją; jeśli w komunikacie przytacza się kontrargumenty, to u takiej osoby może to spowodować de­zorientację.

Innym czynnikiem, odgrywającym istotną rolę, jest stanowisko zajmowane początkowo przez ludzi, których chce się przekonać. Jak można by oczekiwać, jeśli członek owego audytorium jest już skłonny wierzyć w argumenty nadawcy, to prezentacja jednostron­na ma większy wpływ na jego opinię niż prezentacja argumentów obu stron; jeżeli jednak słuchacz skłania się ku stanowisku przeciwnemu, wówczas łatwiej można go przekonać prezentując stanowis­ko obu stron i podważając argumenty przeciwników40. Większość polityków zdaje się dobrze znać to zjawisko: zazwyczaj ich przemó­wienia różnią się znacznie, w zależności od rodzaju słuchaczy, do których są kierowane. Gdy przemawiają do lojalnych członków swej partii, prawie zawsze podają szereg argumentów popierających platformę polityczną kandydatów własnej partii, a jeśli wspominają o opozycji — to w ironicznym, drwiącym tonie. Z drugiej strony, gdy występują w telewizji lub, gdy przemawiają do audytorium złożonego zarówno ze zwolenników, jak i z przeciwników, wówczas zajmują na ogół stanowisko bardziej dyplomatyczne, omawiając dość dokładnie punkt widzenia przeciwników, zanim przystąpią do obalania go.

Kolejność prezentacji.

Wyobraź sobie, że kandydujesz do rady miejskiej. Zarówno ciebie, jak i twojego przeciwnika poproszono, abyście wygłosili przemówienie do dużego zgromadzenia w miejs­cowej szkole średniej. W wyborach tych obaj macie równe szansę — wielu potencjalnych wyborców jest jeszcze niezdecydowanych — i od twego przemówienia może zależeć wynik głosowania. Napracowałeś się ciężko przy pisaniu tej mowy i uczeniu się jej na pamięć. Gdy zająłeś swe miejsce na scenie, mistrz ceremonii zapytał cię, czy wolałbyś przemawiać jako pierwszy, czy jako ostatni. Przez chwilę zastanawiasz się nad tym. Myślisz sobie tak: Przemawiając najpierw, mógłbym mieć przewagę, ponieważ pierwsze wrażenia są trwałe; jeśli uda mi się od początku pozyskać sobie słuchaczy, to mój oponent będzie musiał nie tylko przedstawić siebie w korzyst­nym świetle, ale także zrazić słuchaczy do mnie — będzie, więc musiał przezwyciężyć wytworzone już nastawienie. Z drugiej stro­ny, jeśli będę mówił jako ostatni, mogę mieć przewagę nad oponentem, bo ludzie, wychodząc z sali mogą pamiętać przede wszystkim to, co usłyszeli na samym końcu. Stwierdzenia, wysunię­te wcześniej przez mego przeciwnika, bez względu na to, jak bardzo były przekonujące, zostaną zatarte w ich pamięci przez moje przemówienie, po prostu dlatego, że jako ostatnie zapisze się ono bardziej wyraziście w ich umysłach. W rozterce, nie wiedząc, co wybrać, zbiegasz ze sceny, znajdujesz automat telefoniczny i dzwo­nisz do swego przyjaciela, psychologa społecznego. Z pewnością będzie on wiedział, która kolejność jest dla ciebie lepsza.

Obawiam się, że jeśli oczekujesz odpowiedzi zawartej w jednym słowie, to spotka cię rozczarowanie. Jeśli natomiast chciałbyś za­poznać się ze wszystkimi opracowaniami, jakie psychologowie spo­łeczni poświęcili temu tematowi, wraz ze wszystkimi zastrzeżeniami, to mógłbyś w ogóle stracić sposobność wygłoszenia swego prze­mówienia. Co więcej, mógłbyś nawet spóźnić się na same wybory.

Trzeba stwierdzić, że sprawa jest złożona, gdyż wchodzi w grę zarówno uczenie się, jak i przechowanie w pamięci. Postaram się przedstawić te zagadnienia możliwie prosto. Są one podobne do problemów, które, stosując zasadę zdrowego rozsądku, rozpat­rywałeś jako hipotetyczny polityk. Prawdą jest, że gdy wszystkie inne czynniki pozostają bez zmiany, to audytorium powinno lepiej pamiętać mowę wygłoszoną na końcu, po prostu mniej oddaloną w czasie od wyborów. Z drugiej strony, uczenie się następnego w kolejności materiału nie będzie tak efektywne jak uczenie się materiału podanego wcześniej, po prostu dlatego, że sama obecność pierwszego przekazu hamuje proces uczenia się. Na podstawie naszej znajomości zjawisk uczenia się mogłoby się wydawać, że gdy wszystkie inne czynniki są jednakowe, to skuteczniejszy będzie pierwszy argument; nazwiemy to efektem pierwszeństwa. Z drugiej jednak strony, na podstawie naszej znajomości procesów pamięciowych wydawałoby się, że gdy wszystkie inne czynniki pozostają bez zmiany, to skuteczniejszy będzie drugi argument; nazwiemy to efektem świeżości.

Fakt, że powyższe dwa podejścia zdają się prowadzić do przeciwstawnych przewidywań, nie oznacza, iż nie jest ważne, który argument zostanie podany jako pierwszy; nie oznacza też, że próba sformułowania definitywnego przewidywania jest skazana na nie­powodzenie. Oznacza natomiast, że wiedząc coś niecoś o zjawis­kach hamowania i przechowywania w pamięci, możemy przewidy­wać, w jakich warunkach przeważy efekt pierwszeństwa, a w jakich efekt świeżości. Decydującym czynnikiem jest czas — tzn. ilość czasu oddzielającego zdarzenia zachodzące w tej sytuacji: 1) ilość czasu między pierwszym a drugim komunikatem oraz 2) ilość czasu między końcem drugiego komunikatu a momentem, w którym słuchacze (odbiorcy) muszą podjąć ostateczną decyzję. Oto najważ­niejsze zależności:

  1. Hamowanie (interferencja) jest największe, jeśli odstęp czasu między dwoma komunikatami jest bardzo mały; w takim przypad­ku pierwszy materiał najbardziej przeszkadza w uczeniu się dru­giego i wystąpi wówczas efekt pierwszeństwa — pierwszy mówca będzie miał przewagę.

Przechowanie w pamięci jest największe i przeważy efekt świeżości, gdy odbiorcy informacji muszą podjąć decyzję natych­miast po wysłuchaniu drugiego przekazu. Dobrze. Czy kandydat do rady miejskiej jest jeszcze przy telefonie? Oto plan działania:, jeśli obaj mówcy przedstawiają swoje argumenty jeden po drugim, a do wyborów jest jeszcze kilka dni, to powinieneś przemawiać pierwszy. Twoje przemówienie, wygłoszone jako pierwsze, utrudni słuchaczom zapamiętanie argumentów oponenta; ponieważ wybory odbędą się dopiero za kilka dni, różnice w przechowaniu w pa­mięci można pominąć. Jeśli jednak wybory będą przeprowadzone bezpośrednio po drugim przemówieniu, a między obydwoma wy­stąpieniami jest przewidziana dłuższa przerwa na kawę, to byłoby dobrze, gdybyś przemawiał jako ostatni. Dzięki przerwie między wystąpieniami, pierwsze przemówienie w minimalnym stopniu przeszkodzi w zapamiętaniu drugiego; ponieważ słuchacze muszą się zdecydować zaraz po drugim przemówieniu, przeto będzie ono znacznie lepiej przechowane w pamięci. Tak, więc przeważy efekt świeżości:, jeśli wszystkie inne czynniki będą jednakowe, to ostatnie przemówienie w większym stopniu wpłynie na prze­konania.

Przypuszczenia te znalazły potwierdzenie w pomysłowym eks­perymencie Normana Millera i Donalda Campbella41. W eks­perymencie tym zaaranżowano symulowany proces sądowy, przed­stawiając osobom badanym skróconą wersję protokołu z rzeczy­wistej rozprawy sądowej w sprawie o odszkodowanie, wniesionej przeciw producentom rzekomo wadliwego odparowywacza. Ma­teriał dowodowy „za" składał się z zeznań świadków powoda, z pytań krzyżowych adwokata powoda pod adresem świadków obrony oraz z wstępnego i końcowego przemówienia adwokata powoda. Materiał dowodowy „przeciw" składał się z zeznań świadków obrony, z pytań krzyżowych adwokata osoby pozwanej oraz jego wstępnego i końcowego przemówienia. Skróconą wersję protokołu rozprawy uporządkowano w ten sposób, że wszystkie argumenty „za" zostały umieszczone w jednym bloku, a wszystkie argumenty „przeciw" — w drugim bloku. Badacze zmieniali od­stęp czasowy między odczytywaniem obu zestawów argumentów oraz między odczytaniem ostatniego w kolejności zestawu ar­gumentów a ogłoszeniem wyroku. Efekt świeżości uzyskano wtedy, gdy odstęp między pierwszym a drugim blokiem argumentów był duży, a odstęp między drugim blokiem argumentów a wyrokiem — mały. Efekt pierwszeństwa otrzymano wtedy, gdy odstęp między pierwszym a drugim blokiem był mały, zaś między drugim blo­kiem i wyrokiem — duży. Forma tego eksperymentu (rozprawa sądowa) miała na celu podkreślenie ogromnego znaczenia prak­tycznego, jakie mogą mieć badane w nim zjawiska. Jeśli jest prawdą, że kolejność przedstawiania materiału dowodowego może wpływać na to, czy sąd uzna oskarżonego winnym bądź niewin­nym, to należy przeanalizować sposoby postępowania stosowane w procesach sądowych i poczynić kroki, które by zapobiegły wszelkim możliwym pomyłkom sądowym, powodowanym czy to przez efekt pierwszeństwa czy to przez efekt świeżości.

Stopień rozbieżności.

Jeśli nadawca przemawia do ludzi, których poglądy różnią się znacznie od jego własnych, to w jakim przypad­ku osiągnie lepsze wyniki: czy przedstawiając swoje stanowisko w najskrajniejszej formie, czy też łagodząc je i prezentując w taki sposób, aby nie wydawało się bardzo różne od stanowiska słucha­czy? Na przykład przypuśćmy, że jesteś przekonany, iż człowiek, chcąc zachować zdrowie, powinien co dzień ćwiczyć intensywnie; każde intensywne ćwiczenie będzie pożyteczne, lecz najlepiej byłoby poświęcać na ten cel godzinę dziennie. Twoje audytorium składa się z grupy profesorów wyższych uczelni, którzy zdają się mniemać, że przewracanie kartek książki jest wystarczającym ćwiczeniem dla przeciętnego człowieka. Czy w większym stopniu zmieniłbyś opinię swych słuchaczy, gdybyś stwierdził, że ludzie powinni ćwiczyć codziennie przez całą godzinę, czy też sugerując ćwiczenia krótsze i wymagające mniej wysiłku? Krótko mówiąc, jaki jest najbardziej efektywny poziom rozbieżności między opinią odbiorców infor­macji a podawanym zaleceniem? Jest to istotny problem dla każdego propagandzisty czy wychowawcy.

Spójrzmy na tę sytuację z punktu widzenia potencjalnych odbiorców informacji. Jak wspomnieliśmy w rozdziale 2. większość z nas żywi silne pragnienie, aby być w porządku — mieć „słuszne" poglądy i postępować rozsądnie. Gdy pojawia się ktoś, kto się z nami nie zgadza, jest to dla nas przykre, ponieważ nasuwa się myśl, że nasze opinie czy działania mogą być błędne lub oparte na fałszywych informacjach. Im większa niezgodność, tym silniejszą odczuwamy przykrość. W jaki sposób możemy pozbyć się tego uczucia? Po prostu zmieniając nasze opinie lub działania. Im większa niezgodność, tym większa powinna być zmiana naszej opinii. Z rozumowania tego wynikałoby, więc, że nadawca powinien by argumentować za godziną intensywnych ćwiczeń dziennie, im większa, bowiem rozbieżność, tym większa nastąpi zmiana opinii; istotnie, kilku badaczy stwierdziło występowanie tej „liniowej" za­leżności. Dobrego przykładu takiej zależności dostarcza ekspery­ment Philipa Zimbardo42. Każdą ze studentek zwerbowanych do udziału w tym eksperymencie poproszono o przyprowadzenie ze so­bą do laboratorium bliskiej przyjaciółki. Każdej parze przyjaciółek przedstawiono następnie studium przypadku młodocianego prze­stępcy, po czym każdą z osób badanych proszono — oddzielnie i na osobności — aby przedstawiła swoje zalecenia dotyczące tej sprawy. W każdej osobie badanej wytworzono przekonanie, że jej bliska przyjaciółka nie zgadza się z nią — przy czym ta różnica poglądów była rzekomo albo niewielka, albo bardzo duża. Zimbardo stwierdził, że im większa była rzekoma różnica między po­glądami przyjaciółek, tym bardziej zmieniały one swe opinie w kierunku zgodnym z opiniami przypisywanymi przyjaciółce.

Jednakże dokładny przegląd opublikowanych badań ujawnia także kilka eksperymentów, których wyniki są niezgodne z przed­stawioną powyżej linią rozumowania. Na przykład Carl Hovland, O. J. Harvey i Muzafer Sherif43 stwierdzają, że jeśli treść informacji odbiega znacznie od własnego stanowiska danej osoby, to w rezul­tacie informacja ta znajdzie się poza „strefą akceptacji" ze strony tej osoby i nie wywrze na nią dużego wpływu. Badacze ci przepro­wadzili eksperyment, w którym stwierdzili krzywoliniową zależność między rozbieżnością stanowisk a zmianą opinii. Mówiąc o zależ­ności krzywoliniowej, mam na myśli to, że niewielki wzrost rozbież­ności powodował nieznaczne zwiększenie się zmiany opinii, lecz gdy rozbieżność rosła nadal, zmiany opinii zaczynały się zmniejszać i wreszcie, gdy rozbieżność była duża, zmiany opinii stawały się bardzo małe. Gdy rozbieżność była duża, nie stwierdzano prawie w ogóle żadnych zmian opinii.

Przypatrzmy się bliżej temu eksperymentowi. Informacja doty­czyła sprawy wzbudzającej namiętne spory, w odniesieniu, do której badani mieli zdecydowane poglądy: czy zamieszkiwany przez nich stan powinien pozostać „stanem suchym", tzn. czy należy utrzymać w nim zakaz sprzedaży alkoholu, czy też powinien zmienić prawo zakazujące sprzedaży alkoholu i stać się „stanem mokrym". Pogląd na tę sprawę dzielił wyborców z tego stanu niemal równo na dwie połowy, a badani stanowili próbkę reprezentatywną: niektórzy byli głęboko przekonani, że ich stan powinien utrzymać prohibicję, inni natomiast, — że powinno się ją znieść, a jeszcze inni zajmowali umiarkowane stanowisko. Badanych podzielono na grupy, w któ­rych reprezentowane były wszystkie trzy opinie. Każdej grupie podawano inny typ komunikatu, tak że w każdej byli tacy badani, dla których komunikat był zbliżony do ich własnego stanowiska, tacy, dla których był umiarkowanie różny od ich stanowiska, oraz tacy, dla których był on skrajnie odmienny. Mianowicie, jednej grupie przedstawiono komunikat „mokry", tj. argumentujący nieo­graniczoną sprzedaż alkoholu; innej grupie przedstawiono komuni­kat „suchy", uzasadniający całkowitą prohibicję, a trzeciej grupie — komunikat umiarkowanie „mokry", w którym argumentowano, że należy zezwolić na picie alkoholu, ale z pewnymi ograniczeniami i z wprowadzeniem określonych środków kontroli. Największe zmiany opinii wystąpiły przy umiarkowanej rozbieżności między treścią informacji a opiniami poszczególnych osób.

Cóż to za interesująca sytuacja! Gdy wyniki znacznej liczby ba­dań świadczą o istnieniu pewnej zależności, a wyniki innych badań, również dość licznych, świadczą o zależności odmiennej, nie musi to wcale oznaczać, że ktoś jest w błędzie; raczej wskazuje to, że istnieje pewien istotny czynnik, który nie został uwzględniony — i jest to naprawdę ekscytujące, ponieważ daje uczonemu sposobność do za­bawienia się w detektywa. Prosiłbym tu czytelnika o wyrozumia­łość, gdyż chciałbym nieco dokładniej omówić to zagadnienie — nie tylko ze względu na jego znaczenie merytoryczne, lecz także dlate­go, że daje to możność przeanalizowania jednego z bardziej roman­tycznych aspektów psychologii społecznej jako nauki. Zasadniczo są dwa sposoby uprawiania tej gry w detektywa. Możemy zacząć od zgromadzenia wszystkich tych eksperymentów, które przyniosły jakiś określony rezultat, oraz wszystkich tych, które dały inny re­zultat, a następnie (niejako ze szkłem powiększającym w ręku) skru­pulatnie je przeanalizować, szukając takiego czynnika, który wy­stępuje we wszystkich eksperymentach grupy A, nie występuje zaś w eksperymentach grupy B; następnie możemy spróbować określić teoretycznie, dlaczego czynnik ten powinien powodować stwierdzo­ną różnicę. Albo na odwrót — zaczynamy od teoretycznych dociekań, ja­ki czynnik lub jakie czynniki mogłyby być przyczyną tej różni­cy, a potem przeglądamy istniejącą literaturę na ten temat, aby przekonać się, czy eksperymenty w grupie A różnią się pod wzglę­dem tego czynnika lub czynników od eksperymentów w grupie B.

Osobiście wolę drugi sposób postępowania. A zatem, wraz z dwoma moimi studentami, J. Merrillem Carlsmithem i Judith Turner, zacząłem się zastanawiać, jaki czynnik lub jakie czynniki mogłyby powodować taką różnicę. Rozpoczęliśmy od przyjęcia omówionej powyżej koncepcji: im większa rozbieżność, tym więk­sze poczucie przykrości u danej osoby. Jednakże doszliśmy do wniosku, że wcale z tego nie wynika, iż osoba ta zmieni swą opinię. Istnieją, co najmniej cztery sposoby, za pomocą, których może ona zmniejszyć to poczucie przykrości:

1) może zmienić swą opinię;

  1. może skłonić osobę argumentującą, by ta zmieniła swoją opinię;

  2. może poszukiwać poparcia dla swej pierwotnej opinii i znaleźć ludzi, którzy podzielają jej własne poglądy, wbrew temu, co mówi informator;

4) może wreszcie deprecjonować źródło informacji — przekonując siebie, że nadawca jest człowiekiem głupim lub niemo­ralnym — i w ten sposób podważać wygłaszaną przezeń opinię.

W bardzo wielu sytuacjach przekazywania informacji, włącznie z tymi, które występują w tych eksperymentach, komunikat jest podawany albo na piśmie (np. w postaci artykułu w dzienniku lub czasopiśmie), albo przez nadawcę, który jest dla odbiorców nieosią­galny (znajduje się, bowiem np. w TV, na katedrze wykładowcy, na trybunie mówcy). Ponadto, osoba badana może występować sama lub stanowić część grupy, której członkowie nie mają możności kontaktowania się ze sobą. W tych warunkach odbiorca nie może w zasadzie ani wpłynąć bezpośrednio na opinię nadawcy, ani szukać natychmiastowego poparcia społecznego. Odbiorcy pozo­stają więc dwa główne sposoby zredukowania poczucia przykrości — może zmienić swą opinię lub deprecjonować nadawcę.

W jakich okolicznościach jednostce byłoby łatwo, a w jakich trudno deprecjonować nadawcę? Byłoby bardzo trudno deprec­jonować lubianego i szanowanego przyjaciela lub kogoś, kto jest ze wszech miar godnym zaufania znawcą danego zagadnienia. Gdyby jednak wiarygodność tej osoby była wątpliwą, to nie byłoby trudno ją zdeprecjonować. Rozumując w ten sposób, wysunęliśmy sugestię, że jeśli wiarygodność osoby przekazującej informację jest wysoka, to im większa rozbieżność między jej poglądami a poglądami odbiorców, tym większy wpływ będzie miał nadawca na opinię słuchaczy. Gdyby jednak wiarygodność nadawcy nie była zbyt wysoka, to zgodnie z definicją łatwo byłoby go zdeprecjonować. Nie znaczy to, że nie mógłby on wpływać na opinie innych ludzi. Prawdopodobnie potrafiłby skłonić ludzi do zmiany opinii, gdyby jego poglądy nie różniły się zbytnio od ich poglądów. Im jednak większa istnieje rozbieżność między stanowiskiem takiego infor­matora a stanowiskiem jego słuchaczy, tym bardziej audytorium to będzie skłonne podawać w wątpliwość jego mądrość, inteligencję i zdrowie psychiczne. Im bardziej słuchacze kwestionują jego mądrość, inteligencję i zdrowie psychiczne, tym mniej prawdopo­dobne, że poddadzą się jego wpływowi. Wróćmy do naszego przy­kładu dotyczącego ćwiczeń fizycznych. Wyobraźmy sobie 73-let­niego mężczyznę, który zwyciężył w ostatnim maratonie bostońskim i ma ciało mężczyzny dwukrotnie młodszego. Gdyby człowiek ten powiedział mi, że dobrym sposobem utrzymania kondycji i osiągnięcia w zdrowiu późnego wieku jest intensywne ćwiczenie, co najmniej dwie godziny dziennie, to uwierzyłbym mu. Z całą pewnością bym mu uwierzył! I nakłoniłby mnie on do poświęcenia znacznie więcej czasu na ćwiczenia, niż gdyby stwierdził, że powinienem ćwiczyć tylko 10 minut dziennie. Przypuśćmy jednak, że pogląd taki przekazała osoba nieco mniej wiarygodna, np. nau­czyciel wychowania fizycznego w szkole średniej. Gdyby nauczyciel ten zaproponował, abym ćwiczył 10 minut dziennie, to sugestia ta mieściłaby się w mojej sferze akceptacji i mogłaby wpłynąć na moją opinię i zachowanie. Gdyby jednak radził mi ćwiczyć intensywnie dwie godziny dziennie, byłbym skłonny określić go jako szarlatana, dziwaka, maniaka zbzikowanego na jednym punkcie — i mógłbym spokojnie oddawać się nadal błogiemu lenistwu. Tak, więc zgodził­bym się tu z Hovlandem, Harveyem i Sherifem: przekaz, który znacznie odbiega od stanowiska danego człowieka, zostanie uznany przezeń za wykraczający poza jego sferę akceptacji — jeśli na­dawca tej informacji nie jest wysoce wiarygodny.

Uzbrojeni w tę koncepcję, moi współpracownicy i ja przeanali­zowaliśmy dotychczas przeprowadzone eksperymenty, dotyczące tego zagadnienia, zwracając szczególną uwagę na to, w jaki sposób określano nadawcę. No i wykryliśmy, że w każdym ź eksperymentów, w których wystąpiła liniowa zależność między zakresem rozbieżności i zmianą opinii, opisywano źródło przekazu jako bardziej wiarygodne niż w tych eksperymentach, gdzie otrzymano zależność krzywoliniową. Potwierdziło to nasze przypuszczenia, co do roli wiarygodności. Jednakże nie poprzestaliśmy na tym: opracowaliśmy jeszcze eksperyment, w którym systematycznie badaliśmy wpływ zakresu rozbieżności stanowisk i wiarygodności nadawcy w jednym i tym samym schemacie badawczym4?. W eks­perymencie tym polecono studentkom przeczytać kilka wierszy reprezentujących nowoczesną trudno zrozumiałą poezję i uszerego­wać je według wartości literackiej. Następnie każdej studentce dano do przeczytania esej, będący rzekomo krytyką poezji nowo­czesnej, w którym znajdowała się właśnie wzmianka o wierszu nisko ocenionym przez studentkę. Niektóre osoby badane otrzy­mały esej, który w gorących słowach wychwalał ów wiersz -stwarzało to dużą rozbieżność między opinią nadawcy a opinią wyrażoną uprzednio przez te osoby. Inne osoby otrzymały esej, którego autor określił ten wiersz w sposób umiarkowanie przy­chylny, co stwarzało umiarkowaną rozbieżność między nim a stu­dentkami. W trzeciej podgrupie autor eseju potraktował ten wiersz nieco lekceważąco, co stawiało odbiorców tego przekazu w sy­tuacji „niewielkiej rozbieżności". Wreszcie połowie studentek bio­rących udział w eksperymencie powiedziano, że autorem eseju jest poeta T. S. Eliot, a zatem źródło informacji wysoce wiarygodne; drugiej połowie powiedziano, że autorem jest student. Następnie osobom badanym pozwolono raz jeszcze porangować wiersze. W przypadku, gdy rzekomym wyrazicielem opinii był T. S. Eliot, omawiany esej miał największy wpływ na studentki wtedy, kie­dy zawarta w nim ocena wiersza najbardziej różniła się od ich oceny; jeśli autorstwo eseju przypisano studentowi, a więc na­dawcy o średniej wiarygodności, esej ten powodował nieznaczną zmianę opinii, gdy rozbieżność między autorem a opinią studentek była niewielka, dużą zmianę — gdy rozbieżność ta była umiar­kowana, i tylko małą zmianę opinii — gdy rozbieżność stanowisk była duża.

Reasumując niniejszy podrozdział, można stwierdzić, że sprzeczne rezultaty badań zostały, jak się zdaje, wyjaśnione: gdy wiarygodność nadawcy jest duża, wówczas im większa rozbieżność między głoszonym przezeń poglądem a poglądami innych ludzi, w tym większym stopniu audytorium zmieni swe stanowisko; z drugiej strony, gdy wiarygodność nadawcy jest wątpliwa lub niewielka, największą zmianę opinii wywołuje umiarkowana roz­bieżność poglądów.

Cechy charakteryzujące odbiorców przekazu

Wszyscy słuchacze, czytelnicy czy widzowie różnią się między sobą. Niektórych ludzi trudniej jest przekonać. Ponadto, jak widzieliśmy, typ przekazu, który przemawia do jednej osoby, może wcale nie przemawiać do innej.

Na przykład przypomnij sobie, że poziom wiedzy słuchaczy i ich ukształtowane wcześniej poglądy będą w dużej mierze decydować o tym, czy komunikat zawierający argumentację dwustronną będzie skuteczniejszy od komunikatu z argumentacją jednostronną.

Samoocena.

W jakim stopniu podatność na przekonywanie zależy od osobowości danej jednostki? Cechą najściślej związaną z podat­nością na perswazję jest samoocena. Jednostka, która uważa się za osobę mało wartościową, łatwiej ulega argumentom mającym ją przekonać niż jednostka, która ma wysokie o sobie wyobrażenie45. Wydaje się to dość racjonalne; ostatecznie, jeśli ktoś nie podoba się sobie samemu, to wynika stąd, że nie przywiązuje zbyt dużej wagi do własnych poglądów. Jeśli więc jego poglądy zostaną zaatakowa­ne, to może bez wielkiego oporu je odrzucić. Pamiętamy, że ludzie chcą mieć słuszność. Jeśli osoba o wysokiej samoocenie słucha informacji, która jest niezgodna z jej własną opinią, to musi się zdecydować, czy większą szansę osiągnięcia tego celu daje zmiana własnej opinii, czy też pozostanie przy niej. Osoba o wysokiej samoocenie może przeżywać pewien konflikt, jeśli stwierdzi, że jej opinia jest niezgodna z opinią wysoce wiarygodnego nadawcy. U osoby o niskiej samoocenie występuje wówczas niewielki konflikt lub nie ma go wcale — ponieważ nie ma ona zbyt wysokiego mnie­mania o sobie, to prawdopodobnie jest przekonana, że chcąc po­stąpić słusznie, lepiej zrobi, gdy dostosuje się do zaleceń nadawcy.

Uprzednie doświadczenia.

Innym ważnym czynnikiem jest nastrój czy stan umysłu ludzi tuż przed otrzymaniem przekazu. Audyto­rium można uczynić podatnym na wpływ komunikatu, jeśli słucha­cze będą dobrze nakarmieni, odprężeni i szczęśliwi. Rzeczywiście, zgodnie z ustaleniami Irvinga Janisa i jego współpracowników, gdy ludziom pozwolono jeść smaczny posiłek w czasie czytania komu­nikatu, który miał na celu przekonanie ich, to lektura ta wywarła na nich większy wpływ niż na ludzi w grupie kontrolnej (bez kon­sumpcji)46.

I na odwrót, można sprawić, żeby członkowie audytorium byli mniej podatni na perswazję. Jak już wspomniałem, ludzie przewidu­ją, że będą potrafili oprzeć się komunikatom mającym ich przeko­nać, takim jak telewizyjne filmy reklamowe. Jednym ze sposobów zmniejszenia podatności ludzi na perswazję jest uprzedzenie, że zostanie podjęta próba przekonania ich47. Dotyczy to zwłaszcza tych przypadków, gdy treść komunikatu odbiega od ich własnych przekonań. Skłonny jestem twierdzić, że zapowiedź: „A teraz podamy informację firmy finansującej nasz program" czyni ten komunikat mniej przekonującym, niż gdyby został on wygłoszony bez takiego wstępu. Zapowiedź ta zdaje się ostrzegać: „Uważajcie, będę się starał przekonać was..." i ludzie skłonni są reagować na nią zmobilizowaniem środków obronnych przeciw takiemu przeka­zowi. Zjawisko to zostało zademonstrowane w eksperymencie Jonathana Freedmana i Davida Searsa48. Zapowiedziano w nim nastolatkom, że wysłuchają odczytu pt. „Dlaczego nastolatkom nie powinno się pozwalać na prowadzenie samochodu". Dziesięć minut po tej zapowiedzi mówca przedstawił im swoją opinię. W grupie kontrolnej wygłoszono ten sam odczyt bez wcześniejszego uprze­dzenia. Badani z grupy kontrolnej w większym stopniu zostali przekonam przez odczyt niż grupa, którą uprzedzono o nim zawczasu. Ludzie są skłonni chronić swe poczucie swobody. Według teorii reaktancji (theory of reactance) Jacka Brehma49, kiedy nasze poczucie swobody jest zagrożone, staramy się je przywrócić. Ja, na przykład, lubię otrzymywać prezenty urodzinowe. Gdyby jednak jakiś słaby student, (któremu grozi niezaliczenie mojego przed­miotu) ofiarował mi na urodziny kosztowny prezent, właśnie wtedy, gdy miałem przystąpić do czytania prac semestralnych, to poczułbym się nieswojo. Moje poczucie swobody i niezależności zostałoby podważone.

Podobnie komunikat, który ma na celu przekonanie kogoś, jeśli jest krzykliwy czy nachalny, może być spostrzegany jako naruszają­cy swobodę wyboru danej osoby, przez co aktywizuje jej mechaniz­my obronne, by przeciwstawić się temu komunikatowi. Jeśli na przykład natrętny sprzedawca mówi mi, że muszę coś kupić, moją pierwszą reakcją jest potwierdzenie własnej niezależności przez wyjście ze sklepu. Przypuśćmy, że idę ulicą, a ktoś prosi mnie (bardzo uprzejmie), żebym podpisał jakąś petycję. Nie wiem wiele o tej sprawie, a kiedy zbierający podpisy udziela mi wyjaśnień, podchodzi do nas inna osoba i zaczyna wywierać na mnie nacisk, żebym odmówił podpisu. Teoria reaktancji przewiduje, że w celu przeciwdziałania temu naciskowi i potwierdzenia swej swobody wyboru będę bardziej skłonny podpisać tę petycję. Scenariusz ten został rzeczywiście zrealizowany przez Madeline Heilman50, a wyni­ki okazały się zgodne z jej przewidywaniami — że w większości sytuacji im bardziej usilne były próby powstrzymania badanych od podpisania, tym większe było prawdopodobieństwo, że podpiszą oni petycję. Oczywiście, jak przekonaliśmy się zarówno w tym, jak i w poprzednim rozdziale, na ludzi można wpływać i wpływ ten jest często skuteczny, gdyż ulegają oni ukrytym naciskom społecznym, jak w eksperymencie Ascha. Gdy jednak naciski te są tak jawne, że zagrażają poczuciu swobody jednostki, wówczas nie tylko stawia ona im opór, lecz ponadto skłonna jest reagować działaniem w przeciwnym kierunku.

Warto wspomnieć o jeszcze jednym aspekcie tej potrzeby swo­body i niezależności. Kiedy wszystkie inne czynniki pozostają bez zmiany, ludzie, zetknąwszy się z informacjami, które są niezgodne z ważnymi dla nich przekonaniami, skłonni są — jeśli tylko jest to możliwe — natychmiast wynajdywać kontrargumenty51. Chronią w ten sposób swoje poglądy przed niepożądanymi wpływami i bronią swego poczucia niezależności. Można jednak w pewnej mierze przezwyciężyć ten opór. Leon Festinger i Nathan Maccoby52 przeprowadzili eksperyment, w którym starali się przeszkodzić badanym odbiorcom informacji w wynajdywaniu argumentów przeciw podawanemu im komunikatowi. Osiągnięto to w prosty sposób, rozpraszając nieco uwagę słuchaczy w trakcie podawania komunikatu. Dwom grupom studentów, którzy należeli do jakiejś korporacji studenckiej, polecono wysłuchać nagranych na taśmie argumentów, które ukazywały złe strony korporacji studenckich. Argumenty te były mocne, pełne erudycji i, jak łatwo sobie wyobrazić, różniły się znacznie od przekonań słuchaczy. Podczas prezentowania materiału w jednej z grup rozpraszano uwagę osób badanych, mianowicie wyświetlano bardzo zabawny, niemy film. Festinger i Maccoby rozumowali w sposób następujący: ponieważ badani w tej grupie są zajęci dwoma zadaniami równocześnie słuchaniem nagranych na taśmie argumentów przeciw korporacjom i oglądaniem zabawnego filmu — przeto będą nimi tak zaabsorbowani, że prawie (lub wcale) nie będą mieli możliwości wymyślania argumentów na odparcie twierdzeń zawartych w na­ granym na taśmie komunikacie. Natomiast u członków grupy
kontrolnej, którzy nie oglądają; równocześnie filmu, uwaga nie będzie rozproszona, a zatem będą oni mieli większe możliwości wymyślania kontrargumentów w celu obalenia twierdzeń podawa­nych w komunikacie. Wyniki eksperymentu potwierdziły to rozu­mowanie. U studentów, których uwaga była rozproszona wskutek oglądania filmu, wystąpiły istotnie większe zmiany opinii (na niekorzyść korporacji) niż u studentów, których uwaga nie była rozproszona.

Ilu z nas przydarzyło się, że w czasie, gdy przekonywano nas w jakiejś ważnej sprawie, naszą uwagę rozpraszał film? Założę się, że niewielu. Większość z nas zna jednak inną formę dystrakcji zadawanie kłopotliwych pytań politykom (heckling). Lloyd Sloan, Robert Love i Thomas Ostrom53 badali wpływ zadawania takich pytań na postawy audytorium wobec wygłaszającego prze­mówienie polityka. Mianowicie zmierzyli oni postawy badanych wobec senatora Edmunda Muskiego, po czym zaprezentowali im zarejestrowane na taśmie wideo telewizyjne wystąpienie Muskiego w przeddzień wyborów w 1970 r. Podczas tej prezentacji osoby współpracujące z eksperymentatorami atakowały słownie Mus­kiego i jego poglądy. Po tym wystąpieniu zmierzono znów postawy badanych wobec Muskiego. U tych badanych, którzy początkowo byli nastawieni obojętnie do Muskiego, obecność osób atakujących mówcę wywołała sprzeciw wobec niego; u osób wyrażających początkowo skrajne postawy (pozytywne lub negatywne) napaści te wywołały zmianę w kierunku neutralności. Tak, więc skutki roz­praszania uwagi zdają się zależeć od początkowych poglądów danej osoby, a wbrew rozpowszechnionemu przekonaniu atakowanie mówcy może w rzeczywistości sprawić, że ci, którzy są najbardziej podatni na przekonywanie (tzn. niezdecydowani), ocenią wypo­wiedź mówcy bardziej negatywnie.

Przyjrzyjmy się teraz dokładniej drugiej stronie tego zagad­nienia. Jak możemy dopomóc ludziom w opieraniu się próbom wpłynięcia na nich? William McGuire i jego współpracownicy zaproponowali dobrze przemyślaną metodę wywoływania takiej odporności. Przekonaliśmy się już, że przedstawienie argumentacji dwustronnej (połączonej z próbą odparcia argumentów przeciw­nika) pozwala w większości przypadków skuteczniej przekonać słuchaczy niż argumentacja jednostronna. Kontynuując badania nad tym zjawiskiem, McGuire wysunął sugestię, że jeśli danej osobie przedstawi się najpierw krótko pewien argument, który potrafi ona odeprzeć, to zazwyczaj osoba ta będzie „uodporniona" przeciw tej samej argumentacji, gdy przedstawi się ją później w pełnej, rozwiniętej postaci; podobnie, mała ilość osłabionych wirusów uodparnia organizm przeciw silnemu atakowi tego wirusa. W eksperymencie przeprowadzonym przez Williama McGuire'a i D. Papageorgisa54 grupa ludzi wyrażała swe opinie, które były dość łagodnie atakowane, przy czym atak ten zostawał odparty. Następnie ludziom tym przedstawiano silne argumenty skierowa­ne przeciw ich pierwotnym opiniom. Członkowie tej grupy okazali się znacznie mniej skłonni do zmiany swych opinii niż członkowie grupy kontrolnej, których opinie nie zostały uprzednio poddane łagodnemu atakowi. Tak więc członkowie grupy eksperymentalnej zostali niejako uodpornieni przeciw zmianie opinii i stali się względnie odporni na przeciwstawną argumentację. A zatem przed­stawienie argumentacji obu stron, połączone z próbą odparcia argumentów przeciwnika, jest nie tylko często skuteczniejsze jako technika propagandy, lecz ponadto — przy umiejętnym stosowaniu — zwiększa na ogół odporność odbiorców na późniejszą kontr-propagandę.

W niezwykle interesującym eksperymencie terenowym Alfred McAlister i jego współpracownicy55 uodporniali uczniów siódmej klasy przeciw istniejącym naciskom rówieśników, by palili pa­pierosy. Na przykład uczniom tym pokazano reklamy sugerujące, że naprawdę wyzwolone kobiety są palaczkami — „Przeszłaś dłu­gą drogę, dziewczyno!" Następnie uodporniano ich wyjaśniając, że kobieta nie może być wyzwolona, jeśli jest uzależniona od tytoniu. Ponadto, ze względu na to, że nastolatki często palą po to, by wyglądać na dorosłych czy „twardych" (jak mężczyzna na reklamie Marlboro), McAlister uznał, że nacisk rówieśników może przybierać formę przezywania „mięczakami" czy „mamin­synkami" (chickeń) tych, którzy nie palą. W związku z tym siódmoklasiści odgrywali scenkę, w której ćwiczyli się w odpieraniu tego typu argumentów, mówiąc coś takiego, jak:'"„Byłbym praw­dziwym mięczakiem, gdybym zapalił tylko po to, żeby ci zaim­ponować". Takie uodpornianie przeciw naciskom rówieśników okazało się bardzo skuteczne. Kiedy uczniowie ci byli już w dzie­wiątej klasie, procent palących był wśród nich dwa razy mniejszy niż w grupie kontrolnej, utworzonej z uczniów podobnej szkoły średniej.

Badania56 wykazały, że uodpornianie najskuteczniej wytwarza odporność wtedy, gdy atakowany pogląd jest truizmem kulturo­wym (cultural truism). Truizm kulturowy jest to przekonanie akceptowane jako bezspornie prawdziwe przez większość członków danej społeczności, na przykład: „Spośród wszystkich krajów na świecie Stany Zjednoczone są krajem, w którym najlepiej jest żyć" albo „ludzie, którzy gotowi są ciężko pracować, osiągają sukces". Truizmy kulturowe rzadko są podawane w wątpliwość; a kiedy nikt ich nie podważa, stosunkowo łatwo przestajemy zdawać sobie sprawę z tego, dlaczego właściwie je uznajemy. Dlatego przekona­nia takie mogą się rozpaść, jeśli ktoś mocno je zaatakuje. Żeby mieć motywację do umocnienia naszych przekonań, musimy zdawać sobie sprawę z ich słabych punktów, a najlepszym sposobem uświadomienia nam tego jest łagodne zaatakowanie tych przeko­nań. Uprzednie wystawienie ich na złagodzony atak wytwarza odporność na późniejszą perswazję, ponieważ: 1) zostaliśmy moty­wowani do obrony naszych przekonań oraz 2) nabyliśmy trochę wprawy w bronieniu ich. Jesteśmy, więc lepiej przygotowani do odparcia poważniejszego ataku. Jest to ważna sprawa, która jednak często bywa ignorowana lub błędnie rozumiana przez ludzi po­dejmujących doniosłe decyzje. Na przykład po wojnie koreańskiej, kiedy to niektórzy spośród wziętych do niewoli żołnierzy amery­kańskich zostali podobno poddani „praniu mózgu”, przez komu­nistów chińskich, komisja Senatu zaleciła, aby w celu uodpornienia ludzi na „pranie mózgu" i inne formy komunistycznej propagandy wprowadzić w szkołach przedmiot „patriotyzm i amerykanizm". Natomiast rezultaty uzyskane przez McGuire'a sugerują, że najlep­szym sposobem, aby dopomóc żołnierzom amerykańskim w odpar­ciu propagandy anty amerykańskiej, byłoby zaatakowanie ich wiary w amerykański styl życia, a najlepszym sposobem wytworzenia odporności na propagandę prokomunistyczną — wprowadzenie przedmiotu nauczania „komunizm", w ramach, którego przed­stawiano by argumentację obu stron. Gdyby pomysł taki wysunięto w latach pięćdziesiątych, kiedy zimna wojna była w pełnym toku, a senator J. McCarthy przeprowadzał polowania na czarownice, zostałby prawdopodobnie uznany za element komunistycznego spisku.

Obecnie wiele wskazuje na to, że czasy strusiej polityki już minęły; nie można przeciwstawić się propagandzie chowając głowę w piasek. Najłatwiej „wyprać mózg" tej osoby, której poglądy są oparte na sloganach nigdy w poważny Sposób nie zakwestio­nowanych.

Opisane zasady a sytuacje rzeczywiste

Przypuśćmy, że dostałeś w spadku stację telewizyjną. Jest to wspaniała okazja do zmieniania opinii ludzi w odniesieniu do różnych ważnych spraw. Powiedzmy, że jesteś entuzjastycznym zwolennikiem powszechnych ubezpieczeń zdrowotnych i chciałbyś przekonać innych, aby zaakceptowali twój pogląd na tę sprawę. Skończyłeś właśnie czytać ten rozdział, (więc wiesz, jak to robić) i dysponujesz bardzo potężnym środkiem przekazu. Jak się do tego zabierzesz? Nic prostszego. Wybierasz odcinek czasu następujący po jakimś programie o charakterze wybitnie intelektualnym, (aby być pewnym, że ludzie dobrze poinformowani oglądają właśnie telewizję) i stosownie do tego przedstawiasz argumentację dwu­stronną, (ponieważ na ludzi dobrze poinformowanych skuteczniej oddziałuje argumentacja dwustronna). Dobierasz silniejsze argu­menty za powszechnymi ubezpieczeniami zdrowotnymi i podajesz je najpierw (żeby wykorzystać efekt pierwszeństwa). Opisujesz los biedaków, jak chorują i umierają z braku odpowiedniej opieki lekarskiej. Posługujesz się żywymi, osobistymi przykładami ludzi, których znasz. Omawiasz te przypadki w taki sposób, aby wzbudzić w słuchaczach silny strach; jednocześnie przedstawiasz szczegółowy plan działania, ponieważ u większości ludzi takie połączenie powoduje największą zmianę opinii i najbardziej skłania ich do działania. Prezentujesz trochę argumentów przeciw twojemu stano­wisku i odpierasz je zdecydowanie. Angażujesz spikera, który jest znawcą przedmiotu, a do tego osobą godną zaufania i niezwykle sympatyczną. Dobierasz możliwie najbardziej zdecydowane ar­gumenty, w celu maksymalizowania rozbieżności między przed­stawianą argumentacją a początkowym stanowiskiem słuchaczy. Na koniec siadasz w fotelu, odpoczywasz i czekasz, kiedy te opinie zaczną się zmieniać.

Nie jest to jednak takie proste. Wyobraźmy sobie typowego telewidza: powiedzmy, że jest to 45-letnia przedstawicielka klasy średniej, pośredniczka w kupnie i sprzedaży nieruchomości, która wyznaje pogląd, że państwo za bardzo wtrąca się w prywatne życie jednostek. Sądzi ona, że każda forma ustawodawstwa socjalnego podkopuje ducha indywidualizmu, który jest istotą demokracji. Natknęła się na twój program, szukając na wieczór jakiegoś widowiska rozrywkowego. Zaczyna słuchać twoich argumentów za bezpłatną opieką lekarską. W miarę jak słucha, słabnie nieco jej przeświadczenie o słuszności jej pierwotnych przekonań. Nie jest już tak pewna, jak przedtem, że rząd nie powinien się wtrącać w sprawy zdrowia obywateli. Cóż więc czyni? Jeśli jest podobna do badanych, którzy brali udział w eksperymencie Lance'a Canona57, to zmienia kanał w telewizorze i zaczyna oglądać „Koło Fortuny". Canon stwierdził, że gdy zachwiejemy pewność danej osoby, to staje się ona mniej skłonna do słuchania argumentów skierowanych przeciw jej przekonaniom. A zatem właśnie ci ludzie, których najłatwiej byłoby skłonić do zmiany opinii, są zarazem najmniej chętni do poddawania się działaniu komunikatu nadawanego właśnie w tym celu.

Czy musisz pogodzić się z tym, że nadasz swój komunikat dla audytorium złożonego z widzów, którzy już są zwolennikami powszechnych ubezpieczeń zdrowotnych? Może tak być — jeśli uprzesz się, by nadać poważny film dokumentalny poświęcony temu zagadnieniu. Jednakże po rozważeniu różnych możliwości mógłbyś zdecydować się na inny sposób podejścia. Zwołujesz zebranie zarządu twojej sieci telewizyjnej. Wydajesz polecenie dyrektorowi programowemu, by zamówił kilka scenariuszy ukazu­jących w udramatyzowanej formie los rodzin stojących wobec ruiny finansowej z powodu kosztów, jakie pociąga za sobą poważna choroba. Nakazujesz, aby dział wiadomości zbadał, czy powszech­ne ubezpieczenia zdrowotne w innych krajach odniosły sukces. Na koniec dostarczasz prezenterowi prowadzącemu wieczorny pro­gram rozrywkowy kilka dowcipów o niezbyt bystrych, lecz zamoż­nych lekarzach. Chociaż żaden z tych komunikatów nie dorównuje filmowi dokumentalnemu pod względem przekazywanej informacji, to jednak ich łączny wpływ powinien być bardziej znaczący. Osadzone w utworach fabularnych lub dziennikach telewizyjnych, nie muszą być rozpoznane jako argumenty na rzecz powszechnego ubezpieczenia zdrowotnego; wydają się niewinne, lecz ich przesłanie jest jasne. Ponieważ nie wyglądają na jawne próby przekonywania, powinny wzbudzać niewielki opór, nie wywołując efektu uodpor­nienia i hamując wynajdywanie kontrargumentów dzięki rozprasza­niu uwagi audytorium. Co najważniejsze, ludzie prawdopodobnie obejrzą je, nie zmieniając kanału.

Nie chcę przez to powiedzieć, że osoby kierujące sieciami telewizyjnymi spiskują, starając się ukryć perswazyjne komunikaty w innych kontekstach; jak jednak stwierdziłem na początku tego rozdziału, telewizja odgrywa ważną rolę w kształtowaniu naszego sposobu spostrzegania świata. Ilość czasu, jaką Amerykanie po­święcają na oglądanie telewizji, jest wręcz oszałamiająca. W typo­wej rodzinie odbiornik telewizyjny jest włączony przez siedem godzin dziennie58, a przeciętny Amerykanin ogląda telewizję przez trzydzieści godzin tygodniowo — tzn. ponad 1500 godzin w ciągu roku. W ten sposób, jeśli jesteś przeciętnym telewidzem, obejrzysz przez rok około 37 800 filmów reklamowych, czyli ponad 100 dziennie59. Przeciętny absolwent szkoły średniej spędził znacznie mniej czasu w klasie szkolnej niż przed telewizorem60. Zwłaszcza dzieci uwielbiają telewizję w sposób, który wydaje się dziwaczny. Trzy przykłady wystarczą dla zilustrowania naszego twierdzenia. W ankiecie przeprowadzonej przez University of Nebraska zapyta­no 15 000 dzieci, czego brakowałoby im bardziej — ojca czy odbiornika telewizyjnego. Połowa dzieci odpowiedziała, że wolą mieć telewizor. Niedawno piętnastoletni chłopiec popełnił samobój­stwo, zostawiając list, w którym odpowiedzialnością za swą śmierć obciążył fakt zaprzestania emisji jego ulubionego serialu telewi­zyjnego. Inny chłopak zabił się po tym, gdy ojciec zabrał mu odbiornik telewizyjny. W pozostawionym liście ten trzynastoletni samobójca napisał: „Nie mogę wytrzymać jeszcze jednego dnia... bez telewizji... W moim sercu wezmę swój telewizor ze sobą"61.

Telewizja wywiera silny wpływ, a obraz rzeczywistości, jaki przekazuje, rzadko pozostaje wolny od wszelkich wartości. George Gerbner i jego współpracownicy62 przeprowadzili najobszerniejszą jak dotąd analizę tego środka przekazu. Od późnych lat sześć­dziesiątych badacze ci nagrywali na taśmy magnetowidowe i anali­zowali dokładnie tysiące nadawanych w najlepszym czasie pro­gramów telewizyjnych i występujących w nich postaci. Uzyskane przez nich wyniki, wzięte jako całość, sugerują, że telewizyjna reprezentacja rzeczywistości jest wielce niedokładna i myląca. W programach nadawanych w najlepszym czasie jest trzy razy więcej mężczyzn niż kobiet, a kobiety są młodsze od mężczyzn, z którymi się spotykają. Zbyt mało licznie są reprezentowani ludzie nie będący białymi (zwłaszcza pochodzenia latynoskiego), małe dzieci oraz osoby w starszym wieku, zaś członkowie grup mniej­szościowych są nieproporcjonalnie często obsadzani w drugorzęd­nych rolach. Ponadto większość postaci występujących w najlep­szym czasie antenowym jest przedstawiana jako przedstawiciele wolnych zawodów i personel kierowniczy. Chociaż 67% pracow­ników w Stanach Zjednoczonych jest zatrudnionych na stanowi­skach robotniczych i w usługach, to tylko 25% postaci w pro­gramach telewizyjnych ma pracę tego rodzaju. Na koniec, zbrodni w telewizji jest, co najmniej dziesięć razy więcej niż w życiu realnym. Ponad połowa postaci telewizyjnych, co tydzień bierze udział w jakiejś konfrontacji związanej z użyciem przemocy; w rzeczywis­tości, według statystyki FBI, każdego roku mniej niż l % Ameryka­nów staje się ofiarą czynu przestępczego połączonego z przemocą. David Rintels, autor piszący dla telewizji, były prezes Amerykań­skiego Związku Pisarzy (Writers Guild of America), podsumował to najlepiej słowami: „Każdego wieczoru od 20°° do 23°°, telewizja jest jednym wielkim kłamstwem"63.

Gerbner i jego współpracownicy porównywali także postawy i poglądy „nałogowych" telewidzów (tych, którzy oglądają telewi­zję więcej niż cztery godziny dziennie) z postawami i poglądami „lekko uzależnionych" (oglądających TV mniej niż dwie godziny dziennie). Stwierdzili, że nałogowi telewidzowie: 1) wyrażają po­stawy nacechowane większymi uprzedzeniami rasowymi; 2) prze­ceniają liczbę osób zatrudnionych jako lekarze, prawnicy i spor­towcy; 3) uważają, że kobiety mają bardziej ograniczone zdolnoś­ci i zainteresowania niż mężczyźni; 4) mają przesadne wyobraże­nie o rozpowszechnieniu przemocy w naszym społeczeństwie; 5) sądzą, że obecnie mniej jest ludzi w starszym wieku i są oni mniej zdrowi niż dwadzieścia lat temu, mimo że w rzeczywistości jest wręcz przeciwnie. Co więcej, nałogowi telewidzowie bardziej niż telewidzowie „lekko uzależnieni" są skłonni widzieć świat jako miejsce złowrogie i groźne; zazwyczaj zgadzają się oni z twier­dzeniem, że większość ludzi troszczy się tylko o siebie i wykorzys­taliby cię, gdyby mieli sposobność. Gerbner konkluduje, że te postawy i przekonania są odzwierciedleniem zniekształconego ob­razu amerykańskiego życia, jaki pokazuje nam telewizja*.

Oczywiście, każdy (i każda) z nas ma rozległe kontakty osobiste z wieloma ludźmi w niezliczonym mnóstwie sytuacji społecznych; środki masowego przekazu są tylko jednym ze źródeł naszej wiedzy o obu płciach i różnych grupach etnicznych i zawodowych. Informacje i wrażenia, jakie otrzymujemy za pośrednictwem tych środków, prawdopodobnie wywierają na nas mniejszy wpływ, kiedy opieramy się także na doświadczeniach z pierwszej ręki. Tak więc ci z nas, którzy mieli ścisłe kontakty zawodowe z kilkoma kobietami pracującymi poza domem, są prawdopodobnie mniej podatni na przedstawiane w telewizji stereotypy kobiet. Z drugiej strony, chociaż każdy z nas ma wyrobione poglądy na temat zbrodni i przemocy, to jednak nie jest ^prawdopodobne, aby wiele z tych poglądów ukształtowało się na podstawie naszego osobi­stego doświadczenia. Telewizja jest w zasadzie naszym jedynym żywym źródłem informacji o zbrodniach i przestępstwach. Większa część programu telewizyjnego składa się ze spektakli, których tematem jest zbrodnia — przeciętny piętnastolatek obejrzał w tele­wizji ponad 13 000 zabójstw. W swej wnikliwej analizie „telewizyj­nej kryminologii" Craig Haney i John Manzolati64 wykazali, że

Należy podkreślić, że Gerbner przeprowadził badanie korelacyjne, nie eks­perymentalne. Nie można więc rozstrzygnąć, czy „nałogowe" oglądanie telewizji rzeczywiście jest przyczyną kształtowania się postaw nacechowanych uprzedzeniami oraz niezgodnych z rzeczywistością przekonań, czy też ludzie już mający takie postawy i przekonania są po prostu skłonni spędzać więcej czasu na oglądaniu telewizji. Aby uczynić swe wnioski bardziej przekonującymi, Gerbner i jego współpracownicy wzięli próbki telewidzów z grup reprezentujących wszystkie poziomy wieku, wykształcenia i dochodu, oraz różniących się pochodzeniem etnicznym. Po uwzględnieniu takich cech telewidzów stwierdzili, że w każdej kategorii występował związek między „nałogowym" oglądaniem telewizji a niezgod­nymi z rzeczywistością przekonaniami.

spektakle na temat zbrodni upowszechniają całkiem konsekwentnie określony obraz zarówno policji, jak i przestępców. Na przykład stwierdzili oni, że telewizyjni policjanci są zadziwiająco skuteczni - wykrywają sprawców niemal każdej zbrodni, a ponadto są nie­zawodni pod jednym względem: pod koniec filmu czy sztuki nie­odpowiednia osoba nigdy nie siedzi w więzieniu. Telewizja sprzyja złudzeniu, że wynik walki ze zbrodnią jest pewny. Telewizyjni przestępcy na ogół popełniają zbrodnię wskutek zaburzeń psychicz­nych lub nienasyconej (i niepotrzebnej) zachłanności. Telewizja podkreśla osobistą odpowiedzialność przestępców za ich czyny i przeważnie ignoruje naciski sytuacyjne skorelowane z przestęp­czością, takie jak ubóstwo i bezrobocie. Haney i Manzolati dowodzą, że taki sposób przedstawiania przestępczości ma poważne konse­kwencje społeczne. Ludzie, którzy dużo oglądają telewizję, przyswajają w końcu ten system przekonań, który wpływa na ich oczekiwania i może spowodować, że pełniąc obowiązki sędziów przysięgłych będą zajmować twarde stanowisko. „Nałogowi" telewidzowie skłonni są odwracać domniemanie niewinności, wierząc, że „oskar­żeni musieli coś zawinić, inaczej nie znaleźliby się w sądzie".

Wykazano także, że ilość kradzieży wzrasta, gdy na danym obszarze zostanie wprowadzona telewizja65. Dlaczego tak się dzieje? Najrozsądniejsze jest wyjaśnienie, zgodnie z którym telewizja za pomocą reklam zachęca do konsumpcji różnych dóbr; ponadto przedstawia jako normę style życia klasy wyższej i klasy średniej. Ta iluzja powszechności bogactwa i konsumpcji może wywoływać frustrację i gniew niezamożnych telewidzów, którzy porównują swój styl życia ze stylem osób pokazywanych na ekranie, co motywuje ich, by „uczestniczyli w amerykańskim śnie" w każdy możliwy dla nich sposób.

Dokładne określenie, w jakim stopniu środki masowego przeka­zu oddziałują na opinię społeczną i zachowanie ludzi, jest prawie niemożliwe. Zbyt wiele innych czynników wchodzi w grę. Ponieważ opisane wyżej badanie nie jest eksperymentem, trudno oddzielić oddziaływania masowych przekazów od wpływu osobistych do­świadczeń oraz kontaktów z rodziną i przyjaciółmi. Można jednak przeprowadzać eksperymenty. Na przykład przypuśćmy, że jako dyrektor sieci telewizyjnej przeforsowałeś swój pierwotny plan, aby nadać film dokumentalny o powszechnych ubezpieczeniach zdro­wotnych. W tym przypadku mógłbyś stosunkowo łatwo ustalić, czy twój komunikat był przekonujący. Na poziomie najbardziej pod­stawowym mógłbyś przed nadaniem i po nadaniu tego programu zbadać opinie reprezentatywnych próbek telewidzów, co do po­wszechnych ubezpieczeń zdrowotnych. Gdyby zmieniły się w pożą­danym kierunku, to mógłbyś wyciągnąć wniosek, że twój program był skuteczny. Gdybyś był zainteresowany zwiększeniem jego sku­teczności do maksimum, to mógłbyś nagrać na taśmę wideo kilka wersji tego dokumentalnego filmu w celu wypróbowania różnych spikerów, argumentów i stylów prezentacji. Gdybyś przedstawił wszystkie wersje różnym próbnym audytoriom, to mógłbyś porów­nać skutki rozmaitych kombinacji czynników. W istocie sposób, w jaki przeprowadzono większość badań opisanych wcześniej w tym rozdziale, jest zbliżony do zaprezentowanego wyżej scenariu­sza. Przygotowywano komunikaty na różne tematy. Manipulo­wano pewnymi aspektami — np. wiarygodnością nadawców lub kolejnością przytaczanych argumentów — a wynikające stąd różne wersje komunikatu przedstawiano audytorium. Badając opinie audytorium można mierzyć wpływ tych zmiennych. Procedura ta umożliwia dużą kontrolę nad komunikatem i jest dobrze do­stosowana do badania wielkiej liczby osób. Metoda ta jest tak skuteczna, że przystosowano ją do sterowanej przez komputer procedury zmieniania pewnych czynników związanych z komuni­katami i prezentowania ich osobom siedzącym przy pulpitach sterowniczych komputerów66. Dzięki pojawieniu się sieci telewizji kablowej, takich jak system QUBE, w których rozwiązania tech­niczne pozwalają przebywającym w swych domach telewidzom kontaktować się zwrotnie ze stacją nadawczą, można obecnie uzyskać natychmiast próbkę reakcji tysięcy telewidzów na nadany przed chwilą program.

Przypuśćmy, że zamiast decydować się na emisję filmu doku­mentalnego, postanowiłeś nadać szereg bardziej subtelnych, komu­nikatów ukrytych w emitowanych regularnie programach i prezen­towanych wielokrotnie. Przy tego rodzaju podejściu znacznie trudniej jest zmierzyć czy oszacować jego wpływ, lecz praw­dopodobnie jest ono stosowane częściej. Z przekazami, które wy­raźnie mają na celu przekonanie nas do zajęcia pewnego stanowi­ska bezpośrednio przed rozstrzygnięciem danej kwestii, rzadko mamy do czynienia — może z wyjątkiem okresów kampanii politycznych. Większość naszych przekonań kształtuje się stop­niowo, dzięki wielokrotnym kontaktom z ludźmi i informacją w ciągu dłuższego czasu. Aczkolwiek eksperyment ten wskazuje pewien sposób przezwyciężania oporu odbiorców informacji, to jednak efekty stosowania takich technik są krótkotrwałe, a zatem mają ograniczoną wartość. Ogólnie biorąc, przekonania, które dla ludzi są ważne, trudno jest zmienić za pomocą bezpośredniego przekazywania określonych informacji. Wydaje się, że istnieje zasadnicza różnica między takim problemem jak powszechne ubezpieczenia zdrowotne — z jednej strony, a takimi problemami, jak możliwość zbudowania atomowej łodzi podwodnej, dopuszczal­ność sprzedaży antyhistamin bez recepty i praktyczne znaczenie arytmetyki — z drugiej strony. Czym różnią się te problemy? Jedna z różnic polega na tym, że problem opieki lekarskiej jest po prostu ważniejszy. Któż w końcu przejmuje się łodziami podwodnymi o napędzie atomowym? Dla większości Amerykanów jest to problem błahy, nieistotny. Jakie jednak czynniki decydują o „waż­ności" czy „błahości" problemu?

Aby odpowiedzieć na to pytanie, musimy najpierw za­stanowić się, co rozumiemy przez „opinię", którym to terminem posługiwaliśmy się w całym niniejszym rozdziale. Mówiąc najproś­ciej, opinia jest tym, co dana osoba uważa za prawdę. W tym sensie mam opinię, że na uniwersytecie stanu Teksas kształci się ponad 40 000 studentów; że stosowanie pasów bezpieczeństwa zmniejsza liczbę wypadków śmiertelnych; że w lecie jest w Nowym Jorku gorąco. Takie opinie mają charakter głównie poznawczy — tzn. nie są zabarwione emocjonalnie, lecz płyną raczej z głowy niż z serca. Są one również nietrwałe — tzn. mogą ulec zmianie pod wpływem dobrych, jasnych dowodów, sprzecznych z tymi opiniami. Gdyby, więc Ralf Nader (którego uważam za wysoce wiarygodne źródło w kwestiach ruchu drogowego) przedstawił mi dane świadczące o tym, że obecnie stosowane pasy bezpieczeństwa nie zmniejszają w sposób istotny liczby śmiertelnych wypadków, to zmieniłbym swoją opinię w tej sprawie.

Z drugiej strony przypuśćmy, iż ktoś wyznaje opinię, że Żydzi prowadzą „nieczyste" interesy handlowe lub, że Azjaci kradną, albo że ludzie poniżej 25 roku życia posiadają pewną szczególną mądrość, albo też że Stany Zjednoczone są najwspanialszym (lub najokropniejszym) krajem, jaki kiedykolwiek istniał, lub wreszcie że Nowy Jork jest dżunglą. Czym opinie te różnią się od opinii wymienionych w poprzednim akapicie? Przede wszystkim są one wartościujące — tzn. świadczą o sympatiach lub antypatiach da­nej osoby. Jeśli ktoś jest przekonany, że Azjaci kradną, to przekonanie to implikuje silnie, iż nie lubi on Azjatów. Opinia, że Nowy Jork jest dżunglą, różni się od opinii, że w Nowym Jorku jest latem gorąco. Opinia, że Nowy Jork jest dżunglą, ma nie tylko charakter poznawczy — jest także w wysokim stopniu wartościu­jąca i ma silne zabarwienie emocjonalne. Opinię, która zawiera komponent wartościujący i komponent emocjonalny, nazywamy postawą. W porównaniu z opiniami, postawy są niezwykle trudne do zmiany.

Przypuśćmy, że Sam jest gorliwym i ostrożnym konsumentem, głęboko zainteresowanym problemami zdrowia. Przez wiele lat nauczył się mieć zaufanie do badań Ralpha Nadera w bardzo wie­lu sprawach, takich jak niebezpieczne typy samochodów, zawar­tość cholesterolu w hot-dogach, ryzykowne urządzenia elektrycz­ne, zanieczyszczenie powietrza itd. Załóżmy ponadto, że Sam jest zwolennikiem supremacji białych i wyznaje pogląd, że rasa biała góruje intelektualnie nad wszystkimi innymi rasami. Co by się stało, gdyby Ralph Nader przeprowadził gruntowne badania, które by wykazały, że przy zastosowaniu testów inteligencji nieza­leżnych od czynników kulturowych (culture-free inteligence tests) mniejszości rasowe uzyskują wyniki równie wysokie, jak biali. Czy ta informacja zmieniłaby postawę Sama? Prawdopodobnie nie. Dlaczego? Czy Sam nie uważa Nadera za solidnego badacza? Ponieważ kwestia ta jest zakorzeniona w emocjach, przypuszczam, że uzyskane przez Nadera wyniki dotyczące poziomu inteligencji nie wpłynęłyby na Sama tak łatwo ani tak gruntownie, jak wyniki badań Nadera odnoszące się do samochodów, cholesterolu czy zanieczyszczenia powietrza. Trudniej jest zmienić postawy niż zwykłe opinie.

Myślenie ludzkie nie zawsze jest logiczne. Chociaż my, ludzie jesteśmy zdolni do ścisłego i subtelnego myślenia, w równym stopniu jesteśmy skłonni do zniekształceń i ogromnej niedbałości w naszych procesach myślowych. Aby zrozumieć, jak można zmienić postawy, najpierw trzeba poznać zawiłości ludzkiego myślenia, jak również motywy, które skłaniają ludzi do opierania się zmianom. Są to interesujące i ważne zagadnienia, które rozpa­trzę w następnych dwóch rozdziałach: rozdział 4. jest próbą zrozumienia pewnych zjawisk o charakterze społecznym; rozdział 5. opisuje najważniejsze motywy stanowiące podłoże uzasadniania i fałszywego interpretowania własnego zachowania.

Rozdział 4

Poznanie społeczne*

W swej klasycznej książce wydanej w 1922 r., Public Opinion, wybitny autor analiz politycznych Walter Lippmann1 opowiada o dziewczynce mieszkającej w małym górniczym miasteczku, u któ­rej pewnego dnia wesołość ustąpiła miejsca napadowi głębokiego smutku. Okazało się, że nagły podmuch wiatru stłukł szybę okienną w kuchni. Dziewczynka była zrozpaczona i przez parę godzin mówiła coś, czego nie można było zrozumieć. Gdy w końcu była w stanie mówić normalnie wyjaśniła, że stłuczona szyba oznacza, iż zmarł jakiś bliski krewny. Opłakiwała, więc swego ojca, była bowiem przekonana, że zszedł ż tego świata. Dziewczynka, pozos­tawała pogrążona w rozpaczy, dopóki po paru dniach nie przyszedł telegram na dowód, że jej ojciec nadal żyje. Dziewczynka skon­struowała zupełną fikcję, opartą na prostym zewnętrznym fakcie (stłuczona szyba), przesądzie (stłuczona szyba oznacza śmierć), strachu i miłości do ojca.

* Mojemu przyjacielowi i koledze Anthony'emu R. Pratkanisowi składam podziękowanie za napisanie szkicu tego rozdziału.

W średniowiecznej Europie powszechnie przyjętym zwyczajem było opróżnianie nocników, — do których przez całą dobę od­dawano mocz i kał — przez wylewanie ich zawartości za okno, na ulicę i do rynsztoka. Odchody te często pozostawały na ulicy jako wylęgarnia chorób i epidemii, dopóki nie zmył ich ulewny deszcz2. Nam, ludziom nowoczesnym, średniowieczny nocnik wydaje się czymś prymitywnym, barbarzyńskim i po prostu głupim, zwłaszcza gdy uświadomimy sobie, że wiele wieków wcześniej Rzymianie budowali domowe instalacje wodno-kanalizacyjne. W jaki sposób wszedł w użycie nocnik? W średniowieczu ukształtowało się przeko­nanie, że nagość jest nie tylko grzeszna, lecz że ponadto nie ubrane ciało napadają złe duchy, które mogą wyrządzić mu krzywdę. Zrezygnowano, więc z praktykowanej przez Rzymian codziennej kąpieli i zastąpiono ją kąpielą raz do roku. Stopniowo domowe instalacje kanalizacyjne Rzymian uległy zniszczeniu, a umiejętności hydrauliczne potrzebne do utrzymywania domowych toalet poszły w zapomnienie. Nocnik przyjął się z konieczności. Dopiero po upływie stuleci „duchowa" teoria choroby została zastąpiona nowoczesną teorią uznającą za przyczynę chorób wirusy i bakterie3.

W tej historii o dziewczynce i średniowiecznym nocniku nie chodzi o przeanalizowanie sposobu funkcjonowania anormalnej psychiki, nie jest też ona próbą ukazania postępów, jakie poczyniła higiena w erze nowoczesnej. Przytoczyłem te dwie opowieści, żeby postawić zasadnicze pytanie: jak bardzo my sami jesteśmy podobni do dziewczynki z górniczego miasteczka i do właściciela średnio­wiecznego nocnika? W jakiej mierze wymyślone przez nas fikcje kierują naszym zachowaniem i działaniami? W niniejszym rozdziale przyjęliśmy tezę, że jesteśmy do nich podobniejsi, niż moglibyśmy przypuszczać.

Nie zdziwiłbym się, gdyby w XXII w. autor podręcznika psychologii społecznej zaczął rozdział o społecznych procesach poznawczych nie od historii o nocnikach, lecz od opowieści o nadmiernym użyciu pestycydów lub zabójczym działaniu wirusa AIDS. Ta opowieść mogłaby wyglądać następująco:

W XXI w. miliony ludzi umarło z głodu — nie z braku żywności, lecz dlatego, że ich pożywienie zostało zatrute przez lata stosowania chemikaliów, które stopniowo wbudowywały się w łań­cuch pokarmowy. Bardzo wielu ludzi podejrzewało, że tak się stanie, lecz z nie wyjaśnionych powodów nie zrobiono niczego, by temu zapobiec. Dalsze miliony ludzi zmarły od wirusa AIDS, ponieważ nie znali oni (lub nie chcieli stosować) bezpiecznego sposobu uprawiania seksu. Współczesny czytelnik może się zasta­nawiać, jak kultura, która potrafiła wysyłać na Księżyc mężczyzn i kobiety oraz leczyć wiele chorób, mogła dopuszczać się masowego samobójstwa. W tych czasach wielu wierzyło, że mówienie o funk­cjonowaniu narządów płciowych jest grzechem i szkodzi duszy, narażając przez to ciało na ból i cierpienie. Większość ludzi nie rozumiało w pełni, że technika — chociaż jest zdolna dokonać wielkich rzeczy — niesie ze sobą także pewne koszty. Do niedawna uczeni nie potrafili zdać sobie sprawy z całkowitego oddziaływania danej technologii na ekosystem. Jednakże opowiadam o tym wszystkim nie po to, aby wykazać, jak niemądrzy byli ludzie w XX w., lecz aby postawić bardziej zasadnicze pytanie: jak bardzo my sami jesteśmy podobni do tych ofiar AIDS i do rolników, którzy tak szafowali pestycydami?

Nie jest obojętne, w jaki sposób nadajemy sens otaczającemu nas światu zjawisk społecznych! A próbujemy nadawać mu sens setki razy dziennie. Kiedy spotkamy kogoś nowego w szkole czy w pracy, formujemy pierwsze wrażenie. Za każdym razem, kiedy wstąpimy do supermarketu, idziemy przejściem między półkami wypełnionymi setkami produktów; każdy z nich występuje w kilku odmianach wytwarzanych przez różne firmy, a my musimy starać się wykryć, które są najlepsze. Często ludzie zadają nam pytania dotyczące nas samych, więc musimy wracać myślą do minionych chwil naszego życia, aby sformułować odpowiedź. Nieraz zdarza się, że musimy „domyślać się", co było przyczyną określonego wydarzenia. Codziennie podejmujemy decyzje — na kogo głoso­wać, z kim zjeść obiad, komu ufać, jaki film obejrzeć, jaką politykę społeczną poprzeć. Wyniki tych decyzji zależą od tego, jak spos­trzegamy i interpretujemy zjawiska społeczne. Wypada, więc, abyś­my przyjrzeli się bliżej, w jaki sposób konstruujemy nasz świat zjawisk społecznych i nadajemy mu sens.

Jak nadajemy sens światu?

Rozpowszechniony pogląd na procesy poznawcze u ludzi głosi, że mają one charakter racjonalny — że każda jednostka dokłada wszelkich starań, aby mieć słuszność i wyznawać poprawne poglądy i przekonania. Jednym z głównych rzeczników tego poglądu na ludzkie myślenie był osiemnastowieczny filozof utylitarystyczny, Jeremy Bentham. Według Benthama stosujemy felicific calculus, czyli „rachunek szczęścia", aby ustalić, co jest dobre, a co złe4. Przypuśćmy, że chcę kupić nowy samochód. Przy ustalaniu, na jaką markę i model się zdecyduję, zsumowałbym przyjemności, jakich dostarczyłoby mi każde z rozpatrywanych aut — sportowa linia nadwozia, komfortowe wnętrze, prawdopodobieństwo, że sąsiedzi będą się oglądać — i odjąłbym przykrości — comiesięczne spłaty zrujnują mój budżet, samochód tego typu nie może przejechać koło stacji benzynowej, nie napełniając baku, mój mechanik będzie mógł kształcić dwoje swych dzieci w najlepszej uczelni za dochody z napraw tylko mojego wozu. Następnie wybieram auto, które przyniesie mi najwięcej przyjemności, a najmniej przykrości. We­dług Benthama rolą państwa i systemu gospodarczego jest zapew­nienie „największego szczęścia dla największej liczby" obywateli. Inni zgodzili się z tym i Benthamowska koncepcja „rachunku szczęścia" stała się podstawowym założeniem nowoczesnego kapi­talizmu.

W czasach bardziej współczesnych psycholog społeczny Harold Kelly „wysunął nieco bardziej złożony pogląd na racjonalność ludzkiego myślenia: ludzie starają się funkcjonować jak naiwni naukowcy (naive scientists)5. W celu wyjaśnienia danego zdarzenia czy zjawiska naukowcy szukają współzmienności (kowariacji) w uzyskanych przez siebie danych, tzn. starają się znaleźć przy­padki, gdzie „X poprzedza Y i zawsze zmienia się wraz z Y i tylko z Y, aby dojść do wniosku, że Spowoduje Y". Podobnie chcąc wy­jaśnić, dlaczego inni postępują tak a nie inaczej, ludzie szukają trzech informacji: o konsekwencji (consistency) działania danej oso­by (czy on lub ona zawsze zachowuje się w ten sposób w innych sy­tuacjach i przy innych okazjach), o jego powszechności (consensus — czy inni zachowują się w ten sposób w takiej samej sytuacji) i specyficzności (distinctiveness — czy on lub ona jest jedyną osobą zachowującą się w ten sposób).

Na przykład przypuśćmy, że Beth pocałowała Scotta, a ktoś zapytał cię, dlaczego. Według Kelleya, chciałbyś wiedzieć, czy Beth chodzi wszędzie całując bez wahania niemal każdego. Jeśli tak, to prawdopodobnie doszedłbyś do wniosku, że Beth jest osobą bardzo uczuciową. Przypuśćmy, że stwierdziłeś, iż prawie każdy całuje Scotta. Mógłbyś wtedy dowodzić, że Scott jest osobą wielce atrakcyjną, bardzo lubianą przez wszystkich. Na koniec, jeśli Beth całuje tylko Scotta i nikt inny Scotta nie całuje, to prawdopodobnie byś wywnioskował, że to wysoce specyficzne zachowanie wynika z istnienia pewnej szczególnej relacji między Beth a Scottem — z tego, że są oni w sobie zakochani.

Czy jednak ludzie wyliczają wszystko tak racjonalnie, jak sugerują Bentham i Kelley?6 Niewiele jest sporów, co do tego, że istotnie czynimy to w niektórych przypadkach. Benjamin Franklin z reguły dokonywał „rachunku szczęścia" przed podjęciem ważniej­szych decyzji, wypisując wszystkie „za" i „przeciw". Są okoliczno­ści, w których wielu z nas zachowuje się w ten sam sposób — na przykład, gdy kupujemy nowy samochód lub rozstrzygamy, na którym uniwersytecie będziemy studiować. Łatwość, z jaką po­trafiłeś wyciągać wnioski dotyczące Beth i Scotta, kiedy dys­ponowałeś stosownymi informacjami o współzmienności, wskazuje, że myślenie na zasadzie „naiwnego naukowca" jest przynajmniej możliwe. Jednakże racjonalne myślenie wymaga spełnienia, co najmniej dwóch warunków: a) osoba myśląca ma dostęp do dokładnych, użytecznych informacji oraz b) osoba myśląca ma nieograniczone środki umożliwiające jej przetwarzanie istotnych danych. W rzeczywistości warunki te rzadko są spełnione w życiu codziennym.

Nie mamy „boskiego spojrzenia" na świat — perspektywy nacechowanej wszechwiedzą i bezstronnością. Rozpatrzmy coś tak nieskomplikowanego, jak kupno samochodu. W tym przypadku nie znam zapewne wszystkich faktów. Przypuszczalnie nikt nie obliczył nigdy wskaźnika częstości napraw dla tego konkretnego modelu, a jeśli nawet ktoś to zrobił, to dane te są ukryte w jakiejś zakurzonej bibliotece, gdzie byłoby mi trudno je znaleźć. Moja opinia o danym wozie jest uzależniona od mojej perspektywy i moich ograniczeń; słyszałem o tym samochodzie tylko od agentów reklamowych i od swych przyjaciół, a jedni i drudzy, stosownie do swej sytuacji, przesadnie podkreślają pewne jego cechy. Mam bardzo skromne doświadczenia z tym autem — jazda próbna pod nadzorem sprzedawcy w porównaniu z wieloletnim jeżdżeniem do pracy i z pracy. Jeżeli w tak zwyczajnej sprawie, jak kupno nowego samochodu, mamy do czynienia z brakiem informacji i mylącymi informacjami, to wyobraź sobie, jakie napotyka się trudności, gdy przyjdzie podejmować bardziej niezwykłe decyzje, np. kiedy pójść na wojnę, kogo poślubić lub jak wydać pieniądze uzyskane z podatków.

Nie mam też wolnego czasu ani środków, które mógłbym przeznaczyć na wszechstronną analizę każdego problemu, jaki przede mną stanie. Przypuśćmy, że biorę się ostro do pracy, przeprowadzam „rachunek szczęścia" w celu ustalenia, jaki samo­chód kupić, i zajmuje mi to około trzech godzin. Tymczasem trzeba podjąć szereg innych decyzji: co zrobić na obiad? Jak poprawić notatki z wykładów? Którego z kandydatów do pracy byłoby najlepiej zatrudnić? Czy moja córeczka naprawdę potrzebuje tych kosztownych klamerek na zęby — co jest z tym jej zgryzem?

Czy mam poświęcić dwie lub trzy godziny na sporządzanie listy „za" i „przeciw" dla każdej z tych decyzji jednocześnie, odkładając na później dziesiątki pojawiających się nowych rozstrzygnięć? Żyjemy w środowisku aż gęstym od komunikatów i bogatym w decyzje. Przeciętny Amerykanin czy Amerykanka obejrzy w swo­im życiu ponad siedem milionów reklam i każdego dnia będzie musiał (musiała) podejmować niezliczone decyzje — niektóre ważne, niektóre błahe, a niektóre pozornie błahe, lecz o poważnych konsekwencjach. Nie jest możliwe dokładne przemyślenie każdej informacji, jaką odbieramy, ani każdej decyzji, jaką musimy podjąć.

Cóż, więc robią ludzie? Jak może się domyślasz, szukamy drogi „na skróty", gdzie tylko to jest możliwe. Według psychologów społecznych, Susan Fiske i Shelly Taylor, ludzie są „skąpcami poznawczymi" (cognitive miserś) — tzn. zawsze starają się oszczę­dzać swoje energię poznawczą7. Licząc się z tym, że mamy ograniczoną zdolność przetwarzania informacji, staramy się stoso­wać strategie, które upraszczają złożone problemy. Dokonujemy tego, ignorując niektóre informacje w celu zredukowania naszego obciążenia poznawczego; albo „nadużywamy" innych informacji, żeby ustrzec się od konieczności szukania większej ich ilości; albo możemy być gotowi zaakceptować niedoskonałe rozwiązanie, po­nieważ jest ono niemal wystarczająco dobre. Te strategie „skąpca poznawczego" mogą być skuteczne — wykorzystując dość dobrze naszą ograniczoną zdolność poznawczą do przetwarzania niemal nieskończonej masy informacji, lecz mogą także prowadzić do poważnych błędów i uprzedzeń, zwłaszcza wtedy, gdy wybieramy niewłaściwą prostą strategię lub, gdy w pośpiechu ignorujemy jakąś istotną informację.

Niektórzy czytelnicy mogą być przygnębieni dowiadując się, że nie są tak racjonalni czy tak ściśli w swym myśleniu, jak mogli­by przypuszczać. Przyjemnie jest wierzyć, że umysł człowieka ma nieograniczone, często ukryte możliwości — jak głosi wiele popularnych książek psychologicznych. Przyjemnie jest wierzyć, że ma się osobiste połączenie z absolutem. Jednakże niebezpiecz­nie jest nie zdawać sobie sprawy, że nasze „myślenie na skróty" może produkować nastawienia i uprzedzenia, które są dalekie od absolutu. Jeśli nie uświadomimy sobie naszych ograniczeń poznaw­czych, nie możemy nic zrobić dla ich przezwyciężenia. Jeśli na przykład nie uprzytomniamy sobie, że często oceniamy innych na podstawie stereotypów lub, że sposób przedstawienia informa­cji może zniekształcić nasze ocenę, to nie jesteśmy w stanie przedsięwziąć żadnych kroków dla skorygowania naszych błędów. Co gorsza, nie przyznając, że jesteśmy „skąpcami poznawczymi", możemy dojść do przekonania, że nasza osobista perspektywa jest jedyną perspektywą, jaka istnieje, a zatem jest równoznacz­na z Prawdą. Jak świadczy historia, bardzo łatwo popełnia czyny pełne nienawiści i okrucieństwa ten, kto uważa, że ma absolutną słuszność8. Fakt, że jesteśmy „skąpcami poznawczymi", nie oznacza, iż jesteśmy skazani na błędy. W istocie, gdy już znamy niektóre ograniczenia i rozpowszechnione uprzedzenia ludzkiego umysłu, możemy zacząć myśleć trochę jaśniej i podejmować roztropniejsze decyzje. W niniejszym rozdziale moim celem nie jest po prostu wyliczenie niektórych ograniczeń naszego myślenia — mam na­dzieję, że analizując te ograniczenia, możemy nauczyć się myśleć trochę jaśniej.

Wpływ kontekstu na ocenę społeczną

Na początek przyjrzyjmy się, jak kontekst społeczny — sposób przedstawiania i opisywania różnych rzeczy — wpływa na naszą ocenę społeczną i procesy poznawcze. Zajmiemy się kolejno cztere­ma różnymi aspektami kontekstu społecznego: alternatywami po­równawczymi, wstępną aktywizacją (priming) pojęć przez sytuację, sposobem ujęcia czy przedstawienia decyzji oraz sposobem podania informacji. Gdy to uczynimy, poznamy podstawową zasadę myś­lenia społecznego: ocena jest względna; to, jak oceniamy daną osobę czy rzecz, zależy od otaczającego ją kontekstu.

Punkty odniesienia i efekt kontrastu.

Pośrednicy w handlu nieru­chomościami najwidoczniej znają tę podstawową zasadę poznania społecznego — ocena jest względna. To, jak postrzegamy i ocenia­my dany obiekt, zależy w dużej mierze od charakteru alternatyw­nych obiektów w jego otoczeniu — od punktu odniesienia, jakim się posługujemy przy dokonywaniu porównań. Obiekt ów może się nam wydać lepszy lub gorszy, zależnie od jakości obiektów, z którymi go porównujemy. Czasami wpływ ten może być dość subtelny, niemniej jednak ma poważne konsekwencje.

Aby wyjaśnić, co mam na myśli, wybierzmy się na typowy objazd z prawdziwym pośrednikiem od kupna i sprzedaży nie­ruchomości. Po ustaleniu, czego potrzebujesz, pośrednik proponu­je, że pokaże ci parę domów, które „mogą się okazać interesu­jące". Pierwszy postój wypada przy malutkim domku z dwoma sypialniami, stojącym na skrawku działki. Domek wymaga malo­wania, wnętrze jest w nieładzie, linoleum w kuchni wypaczone, dywan w salonie wytarty, główna sypialnia tak mała, że komplet mebli przeciętnej wielkości po prostu się nie zmieści. Kiedy pośrednik podaje ci żądaną cenę, wykrzykujesz: „Jasny gwint! Oni chcą tyle pieniędzy za coś takiego? Kto byłby tak głupi, żeby zapłacić taką cenę za tę ruderę?" Prawdopodobnie nie ty i praw­dopodobnie nikt inny. Jednakże ten zrujnowany domek może wywrzeć na ciebie taki wpływ, że będziesz bardziej skłonny kupić inny dom i zapłacisz wyższą cenę, niż powinieneś zapłacić.

Jak to się dzieje? Proces ten można wyjaśnić na przykładzie eksperymentu, który przeprowadzili Anthony Pratkanis i jego współpracownicy9. W eksperymencie tym poproszono studentów, by podejmowali decyzje, takie jak: co byś wybrał — a czy b?

a. Nutri-burger: kanapka z pastą sojową, która uzyskała bardzo dobrą ocenę pod względem wartości odżywczej, lecz tylko średnią "pod względem smaku.

b. Tasti-burger: hamburger, który uzyskał bardzo dobrą ocenę pod względem smaku, lecz tylko przeciętną pod względem wartości odżywczej.

W przypadku niektórych decyzji jako trzecią możliwość dodano tzw. wabik (decoy). Wabik jest to wybór gorszy od innych możliwych wyborów. Na przykład: co byś wolał, a, b czy c?

a. Nutri-burger: kanapka z pastą sojową opisana wyżej.

b. Tasti-burger: hamburger opisany wyżej.

c. Bummer-burger: hamburger, który uzyskał tylko dobrą oce­nę pod względem smaku i tylko przeciętną pod względem wartości
odżywczej.

W tym przypadku wabikiem jest możliwość c — hamburger, który jest tylko dobry w smaku (w przeciwieństwie do bardzo dobrego). Żadna rozsądna osoba nie wybrałaby tego gorszego hamburgera. Gdybyś chciał zjeść lunch o wspaniałym smaku, wybrałbyś możliwość b — bardzo smaczny Tasti-burger. Gdyby zależało ci na czymś pożywnym, zdecydowałbyś się na kanapkę z pastą sojową. Istotnie, w eksperymencie tym prawie nikt nie wybrał wabika.

Nie znaczy to jednak, że nie wywarł on żadnego wpływu. W eksperymencie Pratkanisa badano decyzje dotyczące dziewięciu pospolitych produktów konsumpcyjnych. Okazało się, że dodanie wabika (podobnego jak możliwość c w przykładzie przytoczonym wyżej) zwiększyło prawdopodobieństwo wybrania Tastiburgera (bardzo smacznego hamburgera) zamiast Nutri-burgera o 6,7%. Czy 6,7% jest zmianą małą? Aby zobaczyć to we właściwych proporcjach, trzeba wiedzieć, że zwiększenie o l % udziału w rynku dla jakiegoś skromnego gatunku produktu wytwarzanego przez spółkę taką jak Proctor and Gamble czy General Motors mogłoby oznaczać zwiększenie sprzedaży o ponad 10 milionów dolarów rocznie.

W jaki sposób ten stosunkowo bezwartościowy wabik zmienił wybory studentów? Można odpowiedzieć w dwóch słowach: efekt kontrastu. Kontrast oznacza, uwydatnienie różnic. Kiedy jakiś obiekt zestawia się z czymś podobnym, lecz nie tak dobrym, nie tak ładnym czy nie tak wysokim, wówczas obiekt ten ocenia się jako lepszy, ładniejszy, wyższy niż byłby oceniony normalnie. Jeśli mężczyzna normalnego wzrostu (powiedzmy 180 cm) jest w towa­rzystwie karzełków, to wydaje się bardzo wysoki. Jeśli zaś jest członkiem zawodowej drużyny koszykówki, to wydaje się bardzo niski. Niektórzy z was pamiętają może młodego człowieka, który grał w koszykówkę w drużynie Boston Celtics — „Tiny" („Malusieńkiego") Archibalda. Czy nie zdziwiłaby cię informacja, że „Malusieńki" ma 185 cm wzrostu? W klasycznej powieści Jonathana Swifta Podróże Guliwera - jej bohater, człowiek normalnego wzrostu, był uznawany za olbrzyma, gdy podróżował wśród mieszkańców państwa Liliput, a za karła, gdy znalazł się wśród mieszkańców państwa Brobdingnag.

Jako jeszcze jeden przykład wpływu kontrastu, przytoczę bada­nia, które przeprowadzili Douglass Kenrick i Sara Gutierres10. Prosili oni badanych mężczyzn, studentów college'u, aby ocenili atrakcyjność potencjalnej partnerki „randki w ciemno" przed obejrzeniem i po obejrzeniu odcinka serialu telewizyjnego Aniołki Charliego (Charlie's Angelś). Po obejrzeniu tego spektaklu męż­czyźni oceniali ją niżej niż przed spektaklem. Przypuszczalnie olśniewające Aniołki stanowiły surowy kontekst dla oceny atrak­cyjności; nieznana partnerka z „randki w ciemno" wydawała się daleko mniej atrakcyjna fizycznie w porównaniu z Aniołkami niż z kobietami w ogóle.

W eksperymencie Pratkanisa nad podejmowaniem decyzji przez konsumentów wystąpił podwójny efekt kontrastu, który sprawił, że Tasti-burger prezentował się bardziej atrakcyjnie. Obecność „wabika" spowodowała, że odznaczający się bardzo dobrym smakiem Tasti-burger wydaje się jeszcze smaczniejszy, a smakujący przecięt­nie Nutri-burger — jeszcze mniej smaczny. Innymi słowy, „wabik" jakby rozsunął Tasti-burgera i Nutri-burgera na większą odległość na wymiarze smaku. Wskutek tej zmiany w percepcji smakowitości wybór stał się dla badanych dużo bardziej oczywisty.

Teraz rozumiemy, w jaki sposób wizyta w zrujnowanym domku mogła wpłynąć na naszą decyzję kupna. Zapewne następny dom, jaki obejrzałeś, nie był naprawdę idealny. Lecz w porównaniu z poprzednim — cóż za poprawa! Ogródek i główna sypialnia są większe. Wnętrze w dobrym stanie. Nie będziemy musieli go malować, co najmniej przez trzy lata. I cena jest tylko trochę wyższa od tej, której żądano za tamtą starą ruderę. Co za okazja? Bierzmy to natychmiast — zanim właściciel zdąży się rozmyślić!

Efekt kontrastu może występować w sposób subtelny i może mieć silny wpływ. Sprzedawca używanych samochodów może ustawić na swym placu jakiegoś starego gruchota, aby „polepszyć wygląd" innych aut. Kandydat w wyborach prezydenckich może sobie na potencjalnego wiceprezydenta dobrać polityka mniejszego kalibru, żeby jego własne kwalifikacje przedstawiały się lepiej! Polityka prezydenta godzącego się na pozostawienie w Bejrucie siedmiu zakładników nie wydaje się taka zła, gdy porówna się ją z polityką, która kojarzy się z uprowadzeniem całego personelu ambasady amerykańskiej w Iranie.

Z badań nad efektem kontrastu wynika jasno, że nie jest obojętne, co się wybierze jako punkty odniesienia dla porównań. Można sprawić, aby w zależności od kontekstu te same obiekty czy możliwości wydawały się lepsze lub gorsze. Często nie zwraca­my zbytniej uwagi na kontekst, a jeszcze mniej na rzetelność prezentowanych alternatywnych możliwości. Zwiększa to ogromnie siłę oddziaływania „producentów kontekstu", takich jak politycy, specjaliści od reklamy, dziennikarze i sprzedawcy. Kontekst, jaki wytwarzają, może wpływać na nasze spostrzeżenia i oceny, skłania­jąc nas do podjęcia decyzji, których normalnie byśmy nie podjęli.

Wstępna aktywizacja i dostępność pojęć.

W telewizyjnych kome­diach sytuacyjnych jednym z najczęściej stosowanych środków komicznych jest dwuznacznik. Typowa komedia tego rodzaju może wyglądać następująco: na początku spektaklu nastoletnia córeczka opowiada wszystkim, prócz swego ojca, że dostała się do koedukacyjnej szkolnej drużyny softballu (odmiana baseballu, w której gra się na mniejszym boisku większą i bardziej miękką piłką). Z drugiej strony, jej ojciec dowiedział się o wielkiej „balandze" organizowa­nej przez jednego z kolegów córki, który obiecuje „fantastyczny ubaw"; tak się złożyło, że zabawa ta została zaplanowana na ten sam wieczór, co mecz softballu. W kulminacyjnej scenie ojciec podsłuchuje, jak jego „niewinna" córka rozmawia ze swoim kolegą o pitcherze (graczu rzucającym piłką):

„Chłopie, ledwo mogę się doczekać wieczoru, tak jestem podniecona. Pierwszy raz będę tam z Tommym. On jest podobno wspaniały. Wiem, że jeśli się postara, to zrobi, co zechce. On jest fantastyczny w tych rzeczach".

Ojciec jest wstrząśnięty i wybiega z domu, aby powstrzymać swą córeczkę. Audytorium bawi się świetnie, ponieważ wie, co się dzieje; ojciec myśli, że jego córka mówi o seksie, podczas gdy ona w rzeczywistości rozmawia o softballu.

Dwuznaczniki spotykane w komediach sytuacyjnych ilustrują jedną z zasad rządzących procesami poznawczymi w sytuacjach społecznych: to, jak interpretujemy zdarzenia społeczne — zwłasz­cza niejednoznaczne — często zależy od tego, o czym w danej chwili myślimy, jakimi przekonaniami i kategoriami się posługujemy, aby nadać sens wydarzeniom. Kategorie, których używamy do inter­pretacji świata, mogą być różne u różnych osób — niektórzy ludzie oglądają świat przez różowe okulary, podczas gdy inni rozpatrują go w kategoriach nacechowanych wrogością lub depresją. Może to także być uzależnione od sytuacji przez zastosowanie procedury zwanej wstępną aktywizacją (priming). Pojęcia aktywizowane nie­dawno i często zwykle łatwiej przychodzą na myśl, a zatem są używane do interpretowania zdarzeń społecznych.

Badanie, które przeprowadzili Tory Higgins, William Rholes i Carl Jones, ilustruje rolę wstępnej aktywizacji (priming) w kształ­towaniu się wrażeń dotyczących innych ludzi11. W eksperymencie tym proszono badanych, by wzięli udział w dwóch „różnych" badaniach — jednym nad spostrzeganiem, a drugim nad zro­zumieniem przeczytanego tekstu. Pierwsze badanie służyło do wstępnej aktywizacji różnych kategorii cech; niektórych badanych proszono o zapamiętanie słów oznaczających cechy pozytywne (śmiały, pewny siebie, niezależny i stały), podczas gdy innych poproszono o zapamiętanie cech negatywnych (lekkomyślny, zaro­zumiały, nietowarzyski i uparty). Po pięciu minutach, w ramach „badania nad zrozumieniem czytanego tekstu", badani czytali niejednoznaczną charakterystykę fikcyjnej osoby imieniem Donald. W charakterystyce tej opisano szereg zachowań Donalda, które można było uznać za śmiałe lub lekkomyślne (np. skoki z opóź­nionym otwarciem spadochronu i ewolucjami w powietrzu), świad­czące o pewności siebie lub zarozumiałości (np. wierzy w swe zdolności), niezależności lub nietowarzyskości (np. nie zdaje się na nikogo) i stałości bądź uporze (np. nie zmienia często swego zdania). Następnie badani opisywali Donalda własnymi słowami i oceniali, w jakim stopniu uważają go za atrakcyjnego. Wyniki wykazały, że manipulacja wstępną aktywizacją (priming) wpłynęła na wrażenia badanych dotyczące Donalda. Kiedy „zaktywizowano wstępnie" negatywne kategorie cech, charakteryzowali go przy użyciu ujemnych określeń i uznawali za mniej atrakcyjnego niż wtedy, gdy „zaktywizowano" pozytywne kategorie.

Wpływ wstępnej aktywizacji kategorii na ocenę społeczną nie ogranicza się do telewizyjnych komedii sytuacyjnych i eksperymen­tów laboratoryjnych. W badaniach nad środkami masowego prze­kazu stwierdzono wielokrotnie, że istnieje związek między temata­mi poruszanymi w tych środkach, a tym, co telewidzowie uznają za najważniejsze zagadnienia dnia12. Innymi słowy, środki masowego przekazu czynią pewne zagadnienia i idee łatwo dostępnymi i w ten sposób tworzą program społeczny i polityczny społeczeństwa. Na przykład w pionierskim badaniu nad wyborami w stanie Północna Karolina Maxwell McCombs i Donald Shaw13 stwierdzili ścisłą zbieżność między sprawami, które w tej kampanii wyborcy uznali za najważniejsze, a tymi, którym w miejscowych mediach po­święcono najwięcej czasu. Podobnie problemy narkomanii, niekom­petencji NASA oraz energii nuklearnej zostały wprowadzone gwałtownie do świadomości społecznej wskutek rozgłosu, jaki nadano takim dramatycznym wydarzeniom, jak związana z zaży­waniem narkotyków śmierć słynnego koszykarza Lena Biasa, eksplozja Challengera oraz wydarzenia na Three-Mile Island i w Czernobylu.

W serii pomysłowych eksperymentów psychologowie polityczni Shanto lyengar i Donald Kinder wykazali doniosłe znaczenie wstępnej aktywizacji (priming) dla wyjaśnienia tego związku między wielokrotnym przedstawianiem jakiejś sprawy w środkach masowe­go przekazu, a przypisywaną jej ważnością14. Badacze ci zmieniali treść dzienników telewizyjnych oglądanych przez osoby uczest­niczące w ich eksperymentach. Mianowicie lyengar i Kinder redagowali wieczorne wiadomości w taki sposób, że uczestnicy otrzymywali stałą dawkę informacji o jakimś określonym proble­mie stojącym przed Stanami Zjednoczonymi. Na przykład w jed­nym z eksperymentów niektórzy uczestnicy oglądali reportaże o słabościach systemu obronnego USA, inni — reportaże podkreś­lające niebezpieczeństwo zanieczyszczenia środowiska, trzecia gru­pa zaś oglądała materiały na temat inflacji i zagadnień ekono­micznych.

Wyniki były jednoznaczne. Po tygodniu oglądania redagowa­nych w ten sposób programów uczestnicy eksperymentu wyszli z przekonaniem, że rozwiązanie kluczowego problemu — tego, który „zaktywizowano wstępnie", poświęcając mu wiele czasu w oglądanych przez nich dziennikach — jest dla kraju ważniejsze niż sądzili przed obejrzeniem tych programów. Co więcej, nowo nabyte poglądy wpływały na zachowanie uczestników ekspery­mentu, którzy oceniali działalność aktualnego prezydenta USA na podstawie tego, jak radził sobie z kluczowym problemem, i byli przychylniej usposobieni do tych kandydatów, którzy formułowali zdecydowane stanowisko w tych sprawach. Jak stwierdza politolog Bernard Cohen, środki masowego przekazu

w wielu przypadkach mogą nie być skuteczne, gdy mówią ludziom, co myśleć, lecz są zadziwiająco skuteczne, gdy mówią swym czytelnikom, co myśleć o... Różnym ludziom świat będzie wydawał się różny, zależnie... od mapy, jaką nakreślili dla nich autorzy, redaktorzy i wydawcy gazet, które ci ludzie czytają15.

Sposób ujęcia decyzji. Innym czynnikiem wpływającym na to, jak interpretujemy nasz społeczny świat, jest sposób ujęcia decyzji (decision framing). Chodzi o to, czy dany problem lub decyzja są przedstawione w taki sposób, że zdają się reprezentować możliwość zysku — czy też straty. Aby mieć przykład tego, jak silny jest wpływ sposobu ujęcia decyzji, wyobraź sobie, że jesteś prezydentem Stanów Zjednoczonych, a kraj usiłuje się obronić przed wybuchem jakiejś niezwykłej epidemii, która ma uśmiercić sześćset osób. Twoi doradcy przygotowali dwa alternatywne programy zwalczania choroby i oszacowali, na podstawie całej swej wiedzy, prawdopo­dobne konsekwencje obu programów.

Jeśli przyjmiesz program A, zostanie uratowanych dwustu ludzi. Jeśli przyjmiesz program B, istnieje prawdopodobieństwo wynoszące jedną trzecią, że zostanie uratowanych tych sześćset osób, i prawdopodobieństwo równe dwóm trzecim, że nie uratuje się nikt z nich.

Panie Prezydencie (lub Pani Prezydent), który program Pan(i) wybiera? Proszę przemyśleć to dokładnie i odpowiedzieć, zanim zacznie Pan(i) czytać dalej.

Jeśli jesteś podobny do większości osób badanych w eksperyme­ncie, który przeprowadzili Daniel Kahneman i Amos Tversky, to wybrałbyś program A16 (72% ich badanych wybrało tę opcję). Mógłbyś pomyśleć sobie tak: „Program A gwarantuje uratowanie dwustu ludzi, program B zaś ryzykuje życie tych ludzi w zamian za tylko jedną szansę na trzy, że uda się nam uratować więcej osób".

Przypuśćmy jednak, że twoi doradcy zwracając się do ciebie z prośbą o decyzję, ujęli ten problem inaczej, przedstawiając go w taki oto sposób:

Jeśli przyjmiesz program A, umrze czterystu ludzi.

Jeśli przyjmiesz program B, istnieje prawdopodobieństwo wynoszące jedną trzecią, że nikt nie umrze, i prawdopodobieństwo dwie trzecie, że umrze sześćset osób.

Któremu programowi przyznałbyś pierwszeństwo? Przemyśl to dokładnie i odpowiedz zanim zaczniesz czytać dalej.

Obie te opcje są takie same. Program A oznacza, że dwustu ludzi będzie żyło, a czterystu umrze. Program B daje jedną szansę na trzy, że nikt nie umrze i sześćset osób przeżyje, a dwie szansę na trzy, że nikt się nie uratuje i sześćset osób umrze.

Jednakże u większości ludzi sposób myślenia o tej epidemii jest zupełnie inny. „Jeśli zrealizuję program A, czterystu ludzi na pewno umrze. Równie dobrze mógłbym zaryzykować B". Gdy problem sformułowano w drugi sposób, 78% badanych Kahnemana i Tverskyego przyznało pierwszeństwo programowi B!

Dlaczego takie proste przeformułowanie tych opcji spowodowa­ło tak drastyczną zmianę odpowiedzi? Kahneman i Tversky stwier­dzają, że ludzie nie lubią strat i starają się ich unikać. Strata dwudziestu dolarów sprawia więcej przykrości, niż daje przyjem­ności zyskanie dwudziestu dolarów. Twoi doradcy ujęli pierwszą decyzję w taki sposób, że program B wyglądał na prowadzący do większej straty; w drugiej wersji ujęli ją tak, że program A zdawał się prowadzić do pewnej straty. To, w jaki sposób zostanie ujęty dany problem, ma ogromne znaczenie.

Lecz to jest tylko jakieś wymyślone zdarzenie. Jest to sytuacja hipotetyczna. Z pewnością takie proste przeformułowanie pro­blemu nie mogłoby wpłynąć na zachowanie rzeczywiste. Jeśli tak uważasz, nie zakładaj się o to. W eksperymencie, jaki przepro­wadziliśmy niedawno z Martim Gonzalesem i Markiem Costanzo, wykazaliśmy, że sposób ujęcia (framing) może mieć poważny wpływ na to, czy ludzie zechcą przeznaczyć setki dolarów na izolację ciepl­ną swego domu w celu zaoszczędzenia energii17. W jednej z grup po zbadaniu każdego domu specjaliści z przedsiębiorstwa energetycz­nego podawali właścicielowi szczegółową indywidualną ocenę, ile pieniędzy mógłby oszczędzić każdego roku na rachunkach za ogrzewanie. W drugiej grupie przeszkolono inspektorów tak, by formułowali tę ocenę w kategoriach strat; tzn. dostarczali oni wła­ścicielom domów tej samej informacji, lecz mówili im, że co dzień tracą pieniądze — że jest to podobne do wyrzucania pieniędzy przez okno. W grupie „strat" właściciele zlecali dokonanie izolacji cieplnej swego domu dwa razy częściej niż w grupie „oszczędności". Zajmijmy się teraz zagadnieniem profilaktyki raka piersi. Rak piersi stanowi poważne zagrożenie zdrowia bardzo wielu kobiet. Na szczęście wczesne wykrycie i rozpoznanie raka piersi może znacznie zwiększyć szansę kobiety na pozostanie przy życiu. Jednakże ogromna większość kobiet nie stosuje regularnie jednej z najlepszych metod wykrywania tej choroby, a mianowicie samo­dzielnego badania sobie piersi, co miesiąc. Beth Meyerowitz i Shelly Ghaikeri opracowały i rozprowadziły trzy broszurki mające przy­czynić się do większego rozpowszechnienia wśród kobiet zwyczaju regularnego stosowania tej metody18. Jedna broszurka zawierała jedynie informacje dotyczące konieczności samodzielnego badania piersi, uzupełnione wyjaśnieniami, jak należy to robić. Druga broszurka zawierała te same informacje, a także argumenty pod­kreślające pozytywne konsekwencje samodzielnego badania (np. kobiety, które przeprowadzają sobie takie badania, mają większą szansę wykrycia guza we wczesnym, wyleczalnym stadium). Trzecia broszurka kładła nacisk na negatywne konsekwencje niewykony­wania samodzielnych badań (np. kobiety, które nie wykonują takich badań, mają mniejszą szansę wykrycia guza we wczesnym, wyleczalnym stadium). Po czterech miesiącach od przeczytania broszury znacznie większe prawdopodobieństwo badania sobie piersi stwierdzono tylko u tych kobiet, które otrzymały broszurkę kładącą nacisk na konsekwencje negatywne. Sposób ujęcia decyzji może mieć ogromne znaczenie w sytuacji życia i śmierci.

Kolejność podawania informacji.

Innym czynnikiem wpływającym na to, jak organizujemy i interpretujemy świat społeczny, jest sposób uporządkowania i przekazywania informacji. Rozpatrzymy dwie cechy charakteryzujące sposób podawania informacji oraz ich wpływ na ocenę społeczną: a) kolejność oraz b) ilość podawanej informacji. Efekt pierwszeństwa a tworzenie się wrażeń. Zgromadzono duży materiał dowodowy, potwierdzający słuszność starego powiedzenia „Najpierw wysuń do przodu swoją lepszą stopę" oraz występowa­nie efektu pierwszeństwa w tworzeniu się wrażeń — tendencji polegającej na tym, że informacja otrzymana wcześniej wywiera na ogół większy wpływ na tworzenie się ogólnego wrażenia niż informacja otrzymana później. W ostatnim rozdziale zapoznaliśmy się z danymi świadczącymi o występowaniu podobnego efektu pierwszeństwa w komunikatach perswazyjnych. Siłę oddziaływania tego efektu zademonstrował w pionierskim eksperymencie Solomon Asch19. W eksperymencie tym badani otrzymywali takie zadania, jak zamieszczone poniżej, a następnie byli proszeni o oce­nę osoby opisanej w każdym zdaniu.

A. Steve jest inteligentny, pracowity, impulsywny, krytyczny, uparty i zazdrosny.

  1. Steve jest zazdrosny, uparty, krytyczny, impulsywny, pracowity i inteligentny.

Zauważ, że obydwa zdania zawierają dokładnie te same infor­macje o Stevie, lecz w zdaniu A cechy pozytywne podano na początku, podczas gdy w zdaniu B umieszczono je na końcu. Asch stwierdził, że Steve'a opisanego zdaniem A oceniano bardziej pozytywnie niż wtedy, gdy opisywało go zdanie B, co świadczy o wystąpieniu efektu pierwszeństwa.

Wyniki uzyskane pierwotnie przez Ascha potwierdzono później wielokrotnie różnymi sposobami. Na przykład w eksperymentach Edwarda Jonesa i jego współpracowników badani obserwowali oso­bę odpowiadającą na trzydzieści pytań testu inteligencji20. W każ­dym przypadku osoba ta odpowiadała poprawnie na piętnaście z trzydziestu pytań. Jednakże czasami „startowała ostro", tzn. po­czątkowo odpowiadała poprawnie na mnóstwo pytań, a potem szło jej gorzej; kiedy indziej miała słaby start i zdobywała niewiele punk­tów na początku, lecz dobrze „finiszowała", odpowiadając prawid­łowo na większość końcowych pytań. Kiedy była postrzegana jako bardziej inteligentna? Zgodnie z tym, czego można by oczekiwać na podstawie tego, co wiemy o efekcie pierwszeństwa, osobę „ostro star­tującą" uznawano za bardziej inteligentną od „dobrze finiszującej", chociaż obie odpowiedziały poprawnie na taką samą liczbę pytań. Interesujący wyjątek od tej reguły wykryto niedawno w cieka­wym eksperymencie, który przeprowadzili Joshua Aronson i Ed­ward Jones21. Polecali oni badanym, by ci starali się poprawić osiągnięcia danej osoby („ich ucznia") w rozwiązywaniu ana­gramów. Połowie badanych dano instrukcję, żeby po prostu starali się, aby uczeń uzyskał lepszy wynik; pozostałych badanych po­proszono, by starali się polepszyć zdolność swego ucznia do rozwiązywania anagramów. W każdej z tych grup, po przep­rowadzeniu ćwiczeń z „uczniem", każdy badany otrzymywał informacje o osiągniętych przez niego wynikach. Informacje te były zupełnie podobne do tych, które otrzymywali badani w przy­toczonym powyżej eksperymencie Jonesa: mianowicie, niektórych informowano, że na początku ich uczniowi szło bardzo dobrze, a później niezbyt dobrze; inni otrzymywali informacje, że po­czątkowo uczeń osiągał niezbyt dobre rezultaty, później zaś bardzo dobre. Suma ogólna była identyczna — różniła się tylko kolejność.

Ci badani, którym zależało na poprawieniu wyników swych ucz­niów, oceniali ich jako bardziej inteligentnych, gdy na początku szło im dobrze. Jest to efekt pierwszeństwa: ćwiczyli oni swych ucz­niów w dobrym wykonywaniu zadania i po pierwszych kilku pró­bach dochodzili do wniosku, że uczniowie są inteligentni, a później­sze wyniki nie miały już wpływu na to przekonanie. Ci badani nato­miast, którzy starali się poprawić zdolność swych uczniów do roz­wiązywania anagramów, oceniali jako bardziej inteligentnych tych, którzy zaczynali słabo, lecz na koniec pracowali dobrze. Inaczej mówiąc, większe wrażenie wywierała na nich poprawa wyników niż szybki start. Zdolność jest czymś, co się rozwija — lubimy, więc pa­trzeć, jak nasi uczniowie robią postępy; znaczy to, że mają zdolności.

Chociaż wyniki eksperymentu, Aronsona i Jonesa ukazują zło­żoność tego zjawiska, jest to interesujący wyjątek od ogólnej zasa­dy. Z bardzo nielicznymi wyjątkami dominuje efekt pierwszeństwa.

Dlaczego w tworzeniu się wrażeń występuje efekt pierwszeństwa?

Badacze uzyskali materiał dowodowy przemawiający za dwoma wyjaśnieniami tego faktu — każde z nich może być prawdziwe, zależnie od okoliczności. Zgodnie z wyjaśnieniem odwołującym się do osłabienia uwagi (attention decremenf) ostatnim pozycjom na liście poświęca się mniej uwagi, gdyż obserwatorzy męczą się i ich myśli zaczynają się błąkać; dlatego pozycje te mają mniejszy wpływ na ocenę. Stosownie do wyjaśnienia w kategoriach nastawienia interpretacyjnego (interpretive set) początkowe pozycje służą do ukształtowania pierwszego wrażenia, którego następnie używa się do interpretowania późniejszych informacji, albo przez ignorowa­nie niezgodnych z tym wrażeniem faktów (tzn. jeśli Steve jest inteligentny, to dlaczego miałby być zazdrosny), albo przez subtel­ne zmiany w znaczeniu słów znajdujących się na dalszych miejscach listy (tzn. krytycyzm stanowi pozytywną cechę, jeśli Steve jest inteligentny, lecz negatywną, jeśli jest uparty). Niezależnie od sposobu wyjaśnienia, efekt pierwszeństwa wywiera istotny wpływ na ocenę społeczną. Co więcej, kolejność, w jakiej otrzymujemy informacje — czy to w dziennikach telewizyjnych, czy w naszych codziennych obserwacjach kolegów i sąsiadów — zwykle w małym stopniu zależy od nas. Jest więc ważne, żebyśmy zdawali sobie sprawę z istnienia tego zjawiska i mogli zawsze starać się wziąć poprawkę na jego działanie.

Ilość informacji.

Gdy ktoś, długo zastanawia się nad trudną de­cyzją, często słyszymy z jego ust powszechnie stosowane usprawied­liwienie: „Gdybym tylko miał więcej informacji!" Chociaż dyspo­nowanie większą ilością informacji bywa czasami użyteczne, może także zmienić nasz sposób spostrzegania i oceny danego obiektu wskutek działania tzw. efektu rozcieńczenia (dilution effecf). Polega on na tym, że obojętne i nieistotne informacje zwykle osłabiają ocenę czy wrażenie. Rozpatrzmy poniższy przykład zaczerpnięty z eksperymentu Henry'ego Zukiera22. Który student ma wyższą średnią ocen?

Tim, poza zajęciami na uczelni, poświęca przeciętnie ok. trzydziestu jeden godzin tygodniowo na naukę własną.

Tom, poza zajęciami na uczelni, poświęca przeciętnie ok. trzydziestu jeden go­dzin tygodniowo na naukę własną. Tom O. ma brata i dwie siostry. Odwiedza swoich dziadków mniej więcej raz na trzy miesiące. Raz umówił się „w ciemno" na randkę i gra w bilard w przybliżeniu raz na dwa miesiące.

Jeśli jesteś podobny do studentów badanych w eksperymencie Zukiera, to uznałbyś, że Tim jest lepszym studentem niż Tom. Zukier stwierdził, że dołączenie nieistotnych i niediagnostycznych informacji (takich jak informacje o rodzeństwie, odwiedzaniu rodziny i zwyczajach dotyczących sposobu umawiania się na randki), które nie mają nic wspólnego z rozpatrywaną sprawą, może rozcieńczyć — tzn. osłabić — wpływ istotnej informacji (że zarówno Tim, jak Tom poświęcają mnóstwo czasu na naukę).

Efekt rozcieńczenia ma oczywistą wartość praktyczną dla tych, którzy są zainteresowani sterowaniem wrażeniami, jak na przykład handlowcy i politycy. Specjaliści od reklamy wiedzą, że dołączenie nieciekawych czy nieistotnych twierdzeń może osłabić wpływ skutecznego hasła reklamowego. Nie lubiany polityk może zredu­kować wpływ swego negatywnego image'u przez włączenie nieistot­nych informacji — opowieści o swym dzieciństwie lub opisu domu rodzinnego — do materiałów reklamowych rozpowszechnianych w ramach kampanii wyborczej.

Dlaczego jednak występuje efekt rozcieńczenia? Przecież zwra­canie uwagi na niediagnostyczną informację, gdy dokonuje się oceny, ma niewiele sensu. Dlaczego informacja o sposobie umawia­nia się na randkę miałaby sprawiać, że ktoś wyda się gorszym studentem, a opowieść o domu rodzinnym polityka zmniejszać wpływ jego (lub jej) negatywnego image'u? Jedna z odpowiedzi głosi, że nieistotne informacje o danej osobie powodują, że wydaje się ona bardziej podobna do innych, a więc bardziej przeciętna i taka jak każdy. Jest mniej prawdopodobne, aby ktoś przeciętny uzyskał bardzo wysoką średnią ocen lub był jakąś bardzo negatyw­ną postacią.

Heurystyki oceniania

Jednym ze sposobów, za pomocą, których nadajemy sens huczące­mu i brzęczącemu chaosowi informacji, jaki nieustannie napływa do nas ze wszystkich stron jest posługiwanie się heurystykami. Heurystyka jest to prosta, lecz często jedynie przybliżona reguła czy strategia, służąca do rozwiązania jakiegoś problemu23. Oto parę przykładów:, „Jeśli mężczyzna i kobieta idą chodnikiem, to męż­czyzna idzie od strony jezdni". „Jeśli jakiś produkt sprzedają w «sklepie ze zdrową żywnością», to musi on być dobry dla mnie". „Jeśli ktoś pochodzi z małego miasteczka w Arkansas, to musi być opóźniony w rozwoju umysłowym". Heurystyki wymaga­ją bardzo niewiele myślenia — tylko wyboru reguły, (która może nie być poprawna) oraz prostego zastosowania jej do danego problemu. Można je przeciwstawiać bardziej systematycznemu myśleniu, w którym rozpatrujemy problem z różnych punktów widzenia, zbieramy i oceniamy możliwie najwięcej istotnych infor­macji oraz obliczamy szczegółowo implikacje różnych rozwiązań. Przypatrzmy się teraz dwom z najbardziej rozpowszechnionych kategorii heurystyk — heurystykom reprezentatywnym i heurystykom postaw.

Heurystyka reprezentatywna.

Według Amosa Tversky'ego i Da­niela Kahnemana, którzy zaproponowali ten termin, heurystyka reprezentatywna (representative heuristić) na podstawie podobień­stwa jednego obiektu do drugiego wnioskuje, że pierwszy obiekt działa podobnie jak drugi. Na przykład wiemy, że produkty wysokiej jakości często mają etykietki z wysoką ceną. Widzę na półce dwie butelki wina — jedna z nich ma wyższą cenę. Które wino jest lepsze? Oczywiście to, które jest droższe, ponieważ wyższa cena jest zwykłym atrybutem produktów wysokiej jakości. Wybiram jedną cechę wina w postaci jego ceny (spośród wielu innych, na których mógłbym się skoncentrować — takich jak gatunek winogron, producent, rocznik, region uprawy winorośli) i posługuję się nią jako podstawą dla wniosku, że ta butelka z wysoką ceną jest podobna do innych rzeczy, których cena jest wysoka — a mianowi­cie odznacza się wysoką jakością. Jak jednak wie większość bystrych konsumentów, wysoka cena nie zawsze oznacza, wysoką jakość. Zapoznajmy się dokładniej z implikacjami stosowania heurystyki reprezentatywnej, podsłuchując rozmowę między matką a dzieckiem, do której dochodzi w przejściu między stoiskami lokalnego supermarketu. Historia ta zaczyna się w momencie, gdy siedmioletnia Rachel spostrzega swoje ulubione płatki zbożowe „Lucky Charms" („Szczęśliwe czary"), zdejmuje pudełko z półki i spokojnie wkłada do wózka z zakupami. Jej mama patrzy na pudełko z obrzydze­niem. Jest jaskrawo czerwone. Krasnoludek sypie lśniące gwiazdki (musi w tym być cukier) na różowe i purpurowe kwiaty prawoślazu. Na odwrocie pudełka mama znajduje informację, że załączona specjalna para szkieł służy do odnalezienia ukrytych krasnoludków.

Mama oznajmia surowo: „Rachel, odłóż to paskudztwo z po­wrotem na półkę. Nie ma w tym nic pożywnego, tylko cukier i puste kalorie".

„Ale te płatki są smaczne, mamo" — odpowiada Rachel -„Inne są obrzydliwe".

Sprytna mama proponuje Rachel inny zakup, dodając małą zachętę: — „Dlaczego nie te? Nazywają się 100% Naturd («Naturalne w 100%»). są dobre dla ciebie. Będziesz dużą dziewczynką".

Rachel ogląda pudełko. Jest małe, ale ciężkie. Na jego przedniej stronie przedstawiono miseczkę jasnobrązowych płatków na tle słojów drewna oraz parę kłosów zboża. Cala odwrotna strona pudełka zadrukowana małymi, trudnymi do przeczytania literkami.

„Obrzydlistwo! — woła Rachel. — Nie chcę być dużą dziew­czynką".

Jak rozwiązałbyś ten wielki konflikt w sprawie płatków śniada­niowych? Czy wziąłbyś stronę matki i opowiedział się za wartością odżywczą płatków, nawet gdyby Rachel miała ich nie jeść? Czy uznałbyś, że Rachel nawet w tak młodym wieku powinna po­dejmować własne decyzje, bez względu na konsekwencje? Moje zalecenie może być dla ciebie zaskakujące, gdyż prawdopodobnie wpadłeś w zastawioną przeze mnie pułapkę! Nie ma o co walczyć. Powiedz Rachel i jej mamie, żeby kupiły „Lucky Charms", ponieważ w rzeczywistości płatki te są pożywniejsze od „natural­nych". Zaraz to wyjaśnię.

W 1981 r. czasopismo „Consumer Reports", cieszące się dużym szacunkiem źródło informacji dla konsumentów, przeprowadziło badania kontrolne płatków śniadaniowych24. Badacze trzymali młode szczury, których wmagania pokarmowe są bardzo podobne do ludzkich, na diecie składającej się wyłącznie z wody i jednej z trzydziestu dwóch marek płatków śniadaniowych przez okres od czternastu do osiemnastu tygodni. Stwierdzili oni, że szczury rosły i były zdrowe, jeśli jadły „Lucky Charms", natomiast dieta polegająca na odżywianiu się płatkami Quakera „100% Natural" powodowała opóźnienie ich rozwoju.

Porównanie tych płatków wykazało, że „Lucky Charms" miały mniej kalorii i tłuszczów nasyconych niż „100% Natural"25. Chociaż cukru było w nich trochę więcej, to jednak różnica ta była bardzo mała i nieistotna z dietetycznego punktu widzenia.

Co spowodowało ten spór między Rachel a jej mamą? Nie ulega wątpliwości, że posłużyły się one opakowaniem płatków (a nie płatkami) jako heurystyką reprezentatywną. W tym przypadku problem mamy polegał na wybraniu pożywnych płatków; dla Rachel problemem było zdobycie takich płatków, które byłyby zabawne i smaczne. Pudełko „Lucky Charms" przypomina zabaw­ką— jaskrawe barwy, komiksowy charakter, jest nawet dziecięca gra na tym pudełku. Wnioskujemy stąd, że te płatki są „dziecinne", a ponieważ dzieci jedzą bezwartościowe pokarmy, jeśli tylko nie pilnuje się ich starannie, płatki te muszą być bezwartościowe. Z drugiej strony ziemiste barwy i wyobrażenie kłosów zboża na pudełku „100% Natural" przypomina samą naturę (oczywiście i nazwa produktu jest odpowiednia). Natura jest dobra i zdrowa. Te płatki muszą być pożywne. W obu przypadkach opakowania płatków zostały zaprojektowane w taki sposób, żeby Rachel i jej mama wyciągnęły określone wnioski o pewnych cechach tych produktów — cechach, które w rzeczywistości płatki te mogą mieć lub nie mieć. Na podstawie tych wniosków ludzie mogą dokonać wyboru, które płatki nabyć, bez dłuższego namysłu — i często wybierają błędnie.

Heurystyką reprezentatywna może być stosowana nie tylko w supermarkecie26. Analiza lekarstw ludowych i wczesnej medycyny Zachodu wskazuje na przyjmowane w nich wspólne założenie, że lekarstwo powinno przypominać przyczynę choroby. Na przykład w jednej z kultur padaczkę leczy się lekarstwem zrobionym z pewnej małpy, której ruchy przypominają epileptyka. Podobnie w Kulturze Zachodu początkowo wyśmiewano w gazetach i czaso­pismach sugestię Waltera Reeda, że żółtą febrę roznoszą moskity, ponieważ istnieje małe podobieństwo między przyczyną (moskity) a skutkiem (żółtą febrą). Heurystykę reprezentatywną stosuje się także do identyfikacji przyczyn cech psychologicznych. Stare po­wiedzenie głosi, że dziecko urodzone w „czepku" (tzn. z częścią worka owodniowego na twarzy) jest przeznaczone do zaszczytów. Wielu ludzi wierzy, że radykalizm polityczny i nonkonformizm są wynikiem pobłażliwych metod wychowywania dziecka. We wczes­nych teoriach psychoanalitycznych osobowość obsesyjno-kompulsywną (tzn. charakteryzującą się natręctwami myślowymi i czyn­nościami przymusowymi) określa się jako osobowość analno-zatrzymującą (anal-retentive) i uznaje za wynik wczesnego i surowego treningu czystości, co jest zbyt dużym uproszczeniem.

Heurystyka reprezentatywna często jest używana w tworzeniu się wrażeń i ocenianiu innych osób. Pierwsze informacje, jakie uzyskujemy o kimś — informacje o płci, rasie, atrakcyjności fizycznej i pozycji społecznej — kojarzy się zwykle z prostymi regułami, które kierują myśleniem i zachowaniem. Stereotypy dotyczące płci i rasy mówią nam, „jakie są właściwie różnice między mężczyznami a kobietami" i „jaki jest człowiek należący do określonej grupy etnicznej". Liczne badania wykazały, że większość ludzi łatwo dochodzi do wniosku, że ludzie piękni są bardziej popularni, wrażliwi, serdeczni i mają lepszy charakter niż ludzie mniej atrakcyjni. Osoby o wysokiej pozycji, o czym często wnios­kuje się na podstawie ubioru i manier, są poważane i obdarzane dużym szacunkiem. Czy można się dziwić, że popularne poradniki często opisują, jak wykorzystywać te heurystyki, i zachęcają czytelników, by „ubierali się dla sukcesu", tzn. nosili właściwe ubrania, aby stworzyć właściwy image, lub aby używali właściwych kosmetyków w celu zwiększenia swej atrakcyjności?

Postawy jako heurystyki.

Postawa" jest szczególnym typem przeko­nania, które określa oceniane właściwości obiektu; postawa jest, zatem zmagazynowaną oceną — dobrą lub złą — danego obiektu.

Na przykład lody czekoladowe, wzrost płacy i moja żona są dobre; deficyt budżetowy, narzekający koledzy i węże są złe. Według Anthony'ego Pratkanisa i Anthony'ego Greenwalda, postawy mo­gą być stosowane jako heurystyki służące do rozwiązywania problemów27. Postawy mogą być używane w celu zaliczania obiek­tów do kategorii pozytywnej, (wobec której odpowiednie są strate­gie aprobowania, zbliżania się, chwalenia, pielęgnowania i chronie­nia) lub do kategorii negatywnej, (wobec której stosowane są strategie dezaprobaty, unikania, ganienia, zaniedbywania i szko­dzenia). Na przykład, jeśli Sam nie lubi poprzedniego prezydenta Ronalda Reagana, to według Sama obecny deficyt budżetowy jest wynikiem reganowskiej polityki gospodarczej.

Liczne badania wykazały, że postawy mogą służyć do inter­pretowania naszego społecznego świata. Na przykład w jednym z badań Anthony'ego Pratkanisa stwierdzono, że postawy danej osoby mogą wpływać nawet na to, co uważa ona za prawdę28. W badaniu tym proszono studentów college'u o rozpoznanie, które z dwóch twierdzeń — takich jak następujące — jest prawdziwe:

a. Ronald Reagan miał stale przeciętną ocenę „A" („bardzo dobrą") w Eureka College.

b. Ronald Reagan nigdy nie osiągnął w Eureka College przeciętnej oceny wyższej niż „C" („dość dobry").

Co stwierdził Pratkanis? Zależało to od postawy studenta wobec Ronalda Reagana. Studenci, którzy lubili Ronalda Reaga­na, częściej wierzyli w prawdziwość twierdzenia a — tak, były prezydent osiągał bardzo dobre wyniki na uczelni. Z drugiej strony, studenci, którzy nie lubili Reagana, częściej wierzyli w prawdziwość twierdzenia b. Co więcej, im bardziej skrajna była postawa studentów wobec Reagana im bardziej był on lubiany czy nielubiany — tym bardziej byli oni pewni swych ocen. Innymi słowy, w badaniu tym studenci używali swych postaw jako heurystyki do rozpoznania, co jest prawdą, a potem byli przekonani, że ich ustalenia są poprawne. Ciekawych mogę poinformować, że praw­dziwe jest twierdzenie b. Reagan nigdy nie osiągnął w college'u przeciętnej ocen wyższej niż „C". Jest to realny fakt, który nie ma żadnego związku z moją osobistą postawą wobec pana Reagana! Używanie postawy jako heurystyki może wpływać na logikę naszego myślenia i na zdolność rozumowania. Na przykład, pod koniec lat czterdziestych Donald Thistlewaite polecił badanym określić, czy takie sylogizmy, jak poniższy, są poprawne?9:

Dane: Jeśli produkcja jest czymś ważnym, to pożądany jest spokój w stosunkach między zatrudnionymi w przemyśle. Jeśli produkcja jest czymś ważnym, to błędem jest zezwalanie, by Murzyni jako brygadziści i kierownicy byli zwierzchnikami białych.

Zatem: Jeśli pożądany jest spokój w stosunkach między zatrudnionymi w przemyśle, to błędem jest zezwalanie, by Murzyni jako brygadziści i kierownicy byli zwierzch­nikami białych.

Chwila zastanowienia pozwala stwierdzić, że tak sformułowany sylogizm jest nielogiczny: wniosek nie wynika logicznie z prze­słanek. Jednakże Thistlewaite stwierdził, że osoby z uprzedzeniami rasowymi (które zgadzały się z wnioskiem), znacznie częściej niż osoby mniej uprzedzone odpowiadały (błędnie), że logika tego sylogizmu jest poprawna.

Dwa inne przykłady heurystyk opartych na postawach są znane pod nazwą efektu aureoli (halo effeci) i efektu fałszywej jednomyśl­ności (false consensus effeci). Efekt aureoli to ogólne nastawienie' polegające na tym, że korzystne lub niekorzystne wrażenie, jakie wywiera dana osoba, zniekształca przyszłe oczekiwania i wnioski dotyczące tej osoby. Na przykład oczekuje się, że jakaś wzbudzają­ca sympatię osoba — taka jak kandydat starający się o prace, student rozwiązujący test, polityk zapowiadający nowy kurs — ma pozytywne cechy, które działają jak aureola anioła, dzięki czemu negatywnych zachowań nie bierze się pod uwagę, a pozytywne osiągnięcia się przecenia. Podobnie zakłada się, że nie lubiana osoba ma cechy ujemne, a jej osiągnięcia ocenia się nisko.

Efekt fałszywej jednomyślności to skłonność do przeceniania procentu ludzi, którzy zgadzają się z nami w jakiejś sprawie — jeśli ja jestem o czymś przekonany, to prawie każdy też. Na przykład w jednym z eksperymentów Le Ross i jego współpracownicy30 pytali studentów college'u, czy są skłonni nosić na terenie uczelni znaczek z napisem „Jedz u Joe'ego". Ci, którzy zgodzili się nosić ten znaczek, sądzili, że większość studentów zgodziła się także; ci, którzy zdecydowali się nie nosić znaczka, oceniali, że niewielu studentów będzie go nosić. Innymi słowy, często przyjmujemy założenia (niekoniecznie prawdziwe), że inni lubią to, co my lubimy, i robią to, co' myc wolimy robić.

Kiedy stosujemy heurystyki? Oczywiście, decyzje nie muszą być podejmowane na podstawie heurystyk. Mama Rachel mogłaby dokładnie przeczytać listę składników na pudełku z płatkami, zaprenumerować magazyn konsumentów lub zajrzeć do podręcz­ników odżywiania. Podobnie moglibyśmy przemyśleć dany pro­blem lub przestudiować akta personalne i dokonania danego polityka; dzięki temu bylibyśmy mniej skłonni posługiwać się na­szymi postawami jako prostym sposobem interpretowania świata. I niekiedy rzeczywiście podejmujemy decyzje w sposób racjonalny.

Nasuwa się, więc ważne pytanie: jakie okoliczności najczęściej prowadzą do posłużenia się jakąś heurystyka zamiast racjonalną metodą podjęcia decyzji? Badania pozwoliły ustalić, co najmniej pięć takich okoliczności31. Heurystyki najczęściej stosuje się wtedy, gdy nie mamy czasu, żeby przemyśleć starannie dany problem, gdy jesteśmy tak przeciążeni informacjami, że pełne przetworzenie tych informacji staje się niemożliwe lub, gdy wchodzące w grę sprawy są niezbyt ważne, tak że nie mamy ochoty zastanawiać się nad nimi. Heurystyki stosuje się także wtedy, gdy mamy mało innej wiedzy czy informacji, które można by wykorzystać przy podejmowaniu decyzji, oraz wtedy, gdy stoimy wobec jakiegoś problemu, a dana heurystyka szybko przychodzi nam na myśl.

Chwila namysłu pozwala stwierdzić, że sytuacja perswazyjna, wobec której stanęła Rachel i jej matka, zawiera wiele elementów prowadzących do heurystycznego podejmowania decyzji. Jeśli matka Rachel jest podobna do większości Amerykanów, to od­czuwa coraz większą presję czasu, ponieważ jej czas wolny uległ znacznemu skróceniu w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Jako konsument, ma do czynienia ze środowiskiem aż gęstym od komunikatów, w którym ma do wyboru ponad trzysta różnych marek płatków śniadaniowych, dostępnych obecnie na rynku. Prawdopodobnie nie posiada dużej wiedzy w zakresie spraw ważnych dla konsumentów. Jednocześnie jest odbiorcą milionów reklam, z których każda powtarza wielokrotnie wizerunek jakiegoś znaku firmowego, dzięki czemu znak ten szybko przychodzi jej na myśl w przejściu między stoiskami miejscowego supermarketu. Biorąc pod uwagę taki stan rzeczy, można się dziwić; że nie wszystkie decyzje są podejmowane heurystycznie.

Kategoryzacja i stereotypy społeczne

Przed wojną w Zatoce Perskiej (1991 r.) Kongres Stanów Zjednoczonych odbył szereg debat na temat pozytywnych i negatywnych konsekwencji podjęcia akcji zbrojnej. Ci członkowie Kongresu, którzy opowiadali się za wojną, określali Saddama Husseina jako „nowego Hitlera"; kładli oni nacisk na analogie między gazowa­niem Kurdów przez Saddama a gazowaniem Żydów przez Hitlera, napaścią Iraku na Kuwejt i napaścią Niemiec na Polskę oraz zbrojeniami Saddama i Hitlera. Ci, którzy byli przeciwni wojnie, uważali sytuację za analogiczną do wojny w Wietnamie; inter­pretowali obydwa te wydarzenia jako wojny domowe — między Wietnamem Północnym i Południowym oraz między różnymi odłamami Arabów; niepokoili się, czy armia amerykańska potrafi skutecznie walczyć w egzotycznych warunkach terenowych, na bagnach i pustyniach; określali planowaną interwencję wojskową jako wojnę w interesie „wielkiego biznesu" i „wielkiej nafty".

Ta debata nad wojną z Irakiem była w rzeczywistości sporem wokół tego, czyja kategoryzacja wieloznacznych wydarzeń jest „słuszna". I nie bez powodu! Jeśli bowiem rozstrzygnie się, jak należy skategoryzować dane wydarzenie czy osobę, to staje się jasne, jakiego rodzaju działania powinno się podjąć. Jeśli Saddam jest naprawdę „nowym Hitlerem", to polityka sankcji ekonomicz­nych (którą niektórzy uznali za ustępstwo na rzecz agresora) przyniesie tylko dodatkowe zagrożenia dla pokoju i w końcu dużo gorszą wojnę. Jeśli Irak jest drugim Wietnamem, to interwencja doprowadziłaby do długiej i skłócającej Amerykanów wojny, oznaczającej ugrzęźniecie w bagnie problemów, wojny, w której nie i byłoby wyraźnych zwycięzców ani pokonanych32.

Tysiące razy dziennie „debatujemy" nad tym, jak skategoryzować osoby i zdarzenia, a chociaż wyniki tych debat nieczęsto prowadzą do wojny, to jednak nasz sposób interpretowania i określania zdarzeń może mieć poważne następstwa. Na przykład znam pewnego psychologa społecznego, którego uważam za jed­nego z najlepszych badaczy jego pokolenia. Jest także troskliwym i delikatnym człowiekiem oraz głównym współautorem teorii X. Jednakże rzadko określa, się go jako „wybitnego luminarza w dzie­dzinie psychologii społecznej, który z troską zajmuje się ludźmi", albo jako głównego twórcę teorii X". Zamiast tego jest on znany jako „bardzo utalentowany czarny psycholog". Jakie konsekwencje dla tego człowieka i dla uprawianej przez niego dziedziny nauki pociąga za sobą fakt, że stale określa się go jako czarnego, zamiast posłużyć się którąkolwiek z szeregu innych, równie charaktery­stycznych dla niego cech? W jednym z dalszych rozdziałów tej książki przyjrzymy się dokładnie naturze i konsekwencjom uprze­dzeń. Teraz zobaczymy, w jaki sposób i z jakim skutkiem kategory­zujemy zdarzenia i osoby.

Stereotypowa wiedza a oczekiwania.

Jedną z najważniejszych kon­sekwencji kategoryzacji jest to, że może ona przywołać na myśl pewien zbiór specyficznych danych, czyli stereotypów, które na­stępnie kierują naszymi oczekiwaniami. Na przykład każde z na­stępujących słów prawdopodobnie przywodzi na myśl pewne bardzo swoiste znaczenia: Yuppie (ambitny, szybko awansujący młody człowiek, pracujący w którymś z wolnych zawodów), profesor college'u, rozrywkowa panienka, rasista, liberalny demo­krata. Gdy skategoryzujemy jakąś osobę lub zdarzenie używając jednego z tych terminów (w przeciwieństwie do innych), wówczas nasze oczekiwania dotyczące przyszłych interakcji opieramy na towarzyszących temu terminowi stereotypach. Przypuśćmy, że wchodzę do restauracji i klasyfikuję ją jako „bar" w przeciwieńst­wie do „eleganckiego lokalu". Prawdopodobnie będę myślał o tej restauracji w innych kategoriach i zachowywał się inaczej — przy­puszczalnie niemądrze, jeśli skategoryzowałem tę restaurację błęd­nie i przywołałem niewłaściwy scenariusz.

Bardzo interesujące badanie, które przeprowadzili John Darley i Paget Gross33, wykazało, z jaką siłą oczekiwania wytworzone przez stereotyp wpływają na nasz sposób myślenia i oceniania. W swym eksperymencie opowiadali oni cztery różne historyjki o Hannie — uczennicy czwartej klasy. Badani, studenci college'u Princeton, po wysłuchaniu jednej z tych historyjek, mieli ocenić zdolności szkolne Hanny. W przypadku pierwszych dwóch hi­storyjek badani oglądali film wideo, który przedstawiał Jjiamię bawiącą się bądź w otoczeniu wskazującym na wysoką pozycję socjoekonomiczną, bądź w otoczeniu świadczącym o niskiej po­zycji społeczno-ekonomicznej mieszkańców; filmy te miały wy­tworzyć przekonanie, że Hanna pochodzi bądź z zamożnego, bądź z ubogiego środowiska. W przypadku dwóch pozostałych histo­ryjek badani oglądali jeden z tych filmów z bawiącą się Hanną, a ponadto film, który przedstawiał Hannę rozwiązującą dwa­dzieścia pięć zadań z testu wiadomości. Wyniki osiągnięte przez Hannę w tym teście były niejednoznaczne — czasami odpowia­dała na trudne pytania, a czasami nie potrafiła odpowiedzieć na łatwe.

Co stwierdzili Darley i Gross? Gdy badani oglądali tylko jeden z dwóch filmów przedstawiających Hannę podczas zabawy, wów­czas oceniali jej zdolności jako przeciętne; Hanna była po prostu podobna pod tym względem do wszystkich innych uczniów w jej klasie. Innymi słowy, Darley i Gross stwierdzili, że badani, którzy oglądali tylko te filmy, nie posługiwali się stereotypami przy dokonywaniu ocen. Gdy jednak badani oglądali także film o Han­nie rozwiązującej zadania z testu osiągnięć, wówczas wpływ stereo­typów ujawnił się wyraźnie: gdy Hanna pochodziła ze środowiska o niższej pozycji społeczno-ekonomicznej, badani ci oceniali ją jako mniej zdolną niż wtedy, gdy film świadczył o wysokiej pozycji społeczno-ekonomicznej jej środowiska. Ponadto niejednoznaczne wyniki Hanny w teście interpretowali oni zgodnie ze swymi ocenami — uznając test za łatwiejszy — i szacując, że dziewczynka rozwiązała mniej zadań wtedy, gdy pochodziła z ubogiej warstwy społecznej. Z eksperymentu tego można wyciągnąć dwa wnioski dotyczące stereotypów. Po pierwsze, większość ludzi zdaje się wiedzieć coś niecoś o wpływie stereotypu i potrafi go kontrolować w pewnym stopniu. Po drugie, pomimo wiedzy o stereotypach, nadal wpływają one na percepcję i oceny, kiedy istnieje dodatkowa informacja, która nadaje tym ocenom fałszywe pozory racjonal­ności.

Dostrzeganie związki tam, gdzie go nie ma — iluzoryczna korelacja. Inny skutek kategoryzacji i stereotypów określa się jako iluzorycz­ną korelację — dostrzegamy związek tam, gdzie naszym zdaniem powinien być, choć w rzeczywistości go nie ma. Eksperyment Davida Hamiltona i Terrence'a Rose'a dostarcza przykładu korela­cji iluzorycznej34. W tym eksperymencie badani czytali dwadzieś­cia cztery stwierdzenia, które opisywały różne osoby przez po­danie ich imienia, zawodu i dwóch cech. Na przykład badani czy­tali twierdzenia, takie jak: „Tom, sprzedawca, jest gadatliwy i nudny" lub „Bili, księgowy, jest nieśmiały i uprzejmy". Czasami cechy te odpowiadały stereotypom zawodów, zgodnie z którymi np. sprzedawcy są entuzjastyczni i gadatliwi, a księgowi perfekcjonistyczni i nieśmiali. Badani przeceniali częstość, z jaką stereotypowe cechy były stosowane dla określenia każdego zawodu. Innymi słowy, chociaż w prezentowanych stwierdzeniach nie było żadnego związku między zawodami a cechami, badani myśleli, że związek istnieje, jeśli jakaś cecha pasowała do ich stereotypu danego zawodu.

Iluzoryczna korelacja występuje całkiem często w ocenach społecznych. Rozpatrzmy następujące dwa przykłady: w nieoficjanych ankietach ludzie stale przeceniają prawdopodobieństwo za­chorowania lesbijek na AIDS35. W rzeczywistości u lesbijek procent zakażonych wirusem HIV jest najniższy, gdy porówna się je z homoseksualistami-mężczyznami oraz heteroseksualistami — mężczyznami i kobietami. Jednakże wiedza o tym, że wśród homo­seksualistów-mężczyzn procent zakażonych wirusem HIV jest wysoki w połączeniu z kategoryzacją tych kobiet jako homoseksualistek prowadzi do błędnej oceny, że prawdopodobieństwo zachorowania na AIDS jest u lesbijek wysokie. W ocenach kli­nicznych zaliczenie danej osoby do pewnej kategorii diagnostycznej (takiej jak schizofrenia czy psychoza maniakalno-depresyjna) mo­że prowadzić do postrzegania związku (nawet gdy związek taki nie istnieje) między tą osobą a zachowaniem zgodnym z ową diagnozą36. Niezależnie od sytuacji, iluzoryczna korelacja przy­czynia się w znacznym stopniu do umocnienia naszych stereotypów i przekonań — pod wpływem stereotypu dostrzegamy jakiś zwią­zek, który z kolei zdaje się stanowić dowód, że ów pierwotny stereotyp jest prawdziwy.

Skutki podziału na grupę własną i grupę obcą.

Jednym z najbardziej rozpowszechnionych sposobów kategoryzowania ludzi jest podział świata na dwie grupy: grupę „moją" i grupę „obcą". Na przykład często dzielimy ludzi posługując się takimi kategoriami, jak „my" kontra „oni", moja uczelnia kontra wasza, moja drużyna sportowa kontra przeciwnik, Amerykanie kontra cudzoziemcy, moja grupa etniczna kontra wasza czy ci, którzy siedzą przy moim stoliku w stołówce kontra pozostali stołownicy. Badacze zebrali obszerny materiał dowodowy świadczący o tym, że gdy dzielimy świat na takie dwie odrębne rzeczywistości, to ma to co najmniej dwa następstwa, które można określić jako efekt nierozróżniania człon­ków grupy obcej („oni wszyscy wydają się mi podobni") oraz faworyzowanie grupy własnej.

Na ogół jesteśmy skłonni uważać członków grupy obcej za bardziej podobnych do siebie nawzajem niż członkowie naszej własnej grupy. Na przykład Bernadette Park i Myron Rothbart prosili członkinie trzech różnych żeńskich stowarzyszeń studenc­kich o określenie, jak dalece podobne są do siebie członkinie każdego ze stowarzyszeń37. Stwierdzili oni, że dziewczyny te do­strzegały większe podobieństwo między członkiniami innych stowa­rzyszeń niż swojego własnego. Inaczej mówiąc, wszystkie dziew­czyny w innych stowarzyszeniach wydawały się im podobne. W jednej z prób wyjaśnienia tego zjawiska zakłada się, że osoby badane, kiedy myślały o członkiniach grupy własnej, myślały o nich jako o jednostkach, z których każda ma jedyną w swoim rodzaju osobowość i styl życia. Z drugiej strony, kiedy myślały o człon­kiniach grupy obcej, rozpatrywały je w kategoriach etykietki grupowej i stereotypu i, dlatego widziały je wszystkie jako podobne do obrazu tej grupy. v

Faworyzowanie grupy własnej oznacza skłonność do uznawania tej grupy za „lepszą" pod wszelkimi względami i do przyznawa­nia jej różnych dóbr. Faworyzowanie grupy własnej badano wie­lokrotnie przy zastosowaniu tzw. paradygmatu grupy minimum (minimum group paradigm). W procedurze tej, którą wprowadził brytyjski psycholog społeczny Henri Tajfel38, tworzy się grupy z osób zupełnie sobie obcych przy zastosowaniu najbardziej błahych i pozbawionych znaczenia kryteriów, jakie tylko można sobie wyobrazić. Na przykład w jednym z eksperymentów każdy z badanych obserwował rzut monetą, na podstawie, którego zo­stawał losowo włączany do „grupy X" lub „grupy W". W innym eksperymencie badanych proszono najpierw o wyrażenie swej opinii o malarzach, o których nigdy przedtem nie słyszeli, a następ­nie losowo przydzielano ich albo do grupy „ceniącej styl twórczości Kleego", albo do grupy „zwolenników stylu Kandinsky'ego", rzekomo na podstawie podanych przez nich preferencji w od­niesieniu do obrazów tych malarzy.

Badania Tajfela są bardzo interesujące, zwłaszcza ze względu na otrzymywane w nich często rezultaty. Pomimo tego, że przed eksperymentem badani byli sobie zupełnie obcy, nie kontaktowali się ze sobą podczas badań i prawdopodobnie nigdy nie zetknęli się w przeszłości, wbrew temu, że ich działania są całkowicie anonimo­we, postępują w taki sposób, jak gdyby ci, z którymi łączy ich tylko wspólna, pozbawiona znaczenia etykietka, byli ich dobrymi przyja­ciółmi lub bliskimi krewnymi. Badani ci stwierdzają, że lubią tych, którzy są oznaczeni taką samą etykietką jak oni. Oceniają, że prawdopodobnie mają oni bardziej sympatyczną osobowość i uzys­kują lepsze wyniki niż członkowie grupy obcej. Najbardziej uderza­jące jest to, że badani przyznają więcej pieniędzy i nagród tym, którzy otrzymali taką samą, jak oni, etykietkę. W rozdziale 7. przekonamy się, że tendencje takie mogą stanowić podstawę uprzedzeń rasowych i etnicznych.

Pamięć (od)twórcza

Jaka jest rola pamięci w poznaniu społecznym? Ludzka pamięć ma zasadniczo charakter odtwórczy. Mam na myśli to, że nie rejest­rujemy dokładnej kopii przeszłych zdarzeń — jak magnetofon czy magnetowid kasetowy, — lecz odtwarzamy (tzn. „tworzymy od nowa") wiele naszych wspomnień z kawałków i okruchów, które potrafimy sobie przypomnieć, oraz z naszych wyobrażeń i oczeki­wań określających, „jak to powinno być". Być może nie zgadzasz się z tym twierdzeniem dotyczącym ludzkiej pamięci — większość ludzi się z nim nie zgadza39. Jednakże w takim wypadku powinieneś spodziewać się ostrej riposty ze strony Timothy'ego Hennisa, sierżanta armii amerykańskiej. Badania, które prowadzą do wnios­ku, że pamięć jest (od)twórcza, prawdopodobnie uratowały życie sierżanta Hennisa. Zaraz to wyjaśnię.

Dnia 4 lipca 1986 r. Hennis został skazany za potrójne morders­two — Kathryn, Kary i Erina Eastburnów — oraz za gwałt na Kathryn Eastburn40. Była to zbrodnia szczególnie przerażająca. Najwidoczniej jakiś intruz włamał się do domu Eastburnów, zagroził nożem Kathryn, zgwałcił ją, a potem poderżnął jej gardło i zadał piętnaście pchnięć. Trzyletni Erin i pięcioletnia Kara otrzymali po więcej niż dziesięć ciosów nożem każde. Policja szybko wpadła na trop. Na początku tego tygodnia Timothy Hennis odpowiedział na ogłoszenie w gazecie zamieszczone przez Eastburnów, którzy szukali kogoś, kto by wziął do siebie ich psa myśliwskiego, czarnego labradora. Hennis wziął psa na próbę.

W czasie procesu sądowego dwoje naocznych świadków stwier­dziło, ze widziało Hennisa na miejscu zbrodni. Chuck Barrett zeznał, że widział Timothy'ego Hennisa wchodzącego na teren posesji o godz. 3.30 tego ranka, kiedy popełniono morderstwo. Sandra Barnes zeznała, że widziała mężczyznę podobnego do Hennisa, posługującego się kartą kredytową, którą policja ziden­tyfikowała wcześniej jako skradzioną z domu Eastburnów. Chociaż Hennis miał niepodważalne alibi, jeśli chodzi o jego miejsce pobytu w noc morderstwa, i nie było żadnych dowodów materialnych (odcisków palców, włókien z ubrania, odcisków stóp, plam krwi, włosów), które świadczyłyby o jego obecności na miejscu zbrodni, sąd przysięgłych uznał Hennisa winnym i skazał go na śmierć przez wstrzyknięcie śmiercionośnej substancji.

Hennis spędził 845 dni w celi śmierci, czekając na egzekucję; dopiero wtedy sędzia z sądu apelacyjnego zarządził wznowienie procesu ze względu na pewne niedociągnięcia formalne, nie związa­ne z zeznaniami naocznych świadków. Obrońcy Hennisa wiedzieli, że aby mieć jakiekolwiek szansę obalenia wyroku, powinni za­atakować zeznania naocznych świadków, stwierdzające obecność Hennisa na miejscu zbrodni. Ten materiał dowodowy był słaby. Chuck Barret początkowo, dwa dni po morderstwie, powiedział policji, że mężczyzna, którego widział, miał ciemne włosy (Hennis jest blondynem) i sześć stóp (ok. 183 cm) wzrostu (Hennis jest dużo wyższy); a kiedy poproszono go, aby rozpoznał fotografię Hennisa wśród szeregu innych fotografii, Barrett nie był pewny swej oceny. Kiedy policja po raz pierwszy skontaktowała się z Sandrą Barnes, po upływie paru tygodni od chwili popełnienia zbrodni, powiedzia­ła im zdecydowanie i z naciskiem, że tego dnia nie widziała nikogo przy automacie bankowym. Dlaczego potem na procesie oboje z taką pewnością siebie świadczyli o obecności Hennisa na miejscu zbrodni? Czy oboje byli kłamcami? Prawdopodobnie nie; ich wspomnienia o tych zdarzeniach zostały wyrównane i wyostrzone — skonstruowane i ukształtowane — av ciągu ponad roku prze­słuchań prowadzonych przez policję i prawników.

Elizabeth Loftus, psycholog poznawczy, pełniła funkcję bieg­łego na drugim procesie Hennisa. Loftus zrealizowała przedtem fascynujący program badań nad pamięcią odtwórczą — badała, w jaki sposób takie wypytywanie, jakie odbywa się podczas prze­słuchań, może wpływać na to, co pamiętają naoczni świadkowie oraz na ich późniejsze zeznania41. W jednym ze swych eksperymen­tów Loftus pokazywała badanym film przedstawiający wypadek samochodowy. Po filmie niektórych badanych pytano:, „z jaką mniej więcej szybkością jechały te samochody, gdy się zderzyły?" Innym badanym zadawano to samo pytanie, lecz słowo „zderzyły" (smashed) zastąpiono słowem „stuknęły" (hit). Badani, których pytano o samochody zderzające się ze sobą, w przeciwieństwie do tych, które się stuknęły, oceniali, że samochody te jechały znacznie szybciej, a po upływie tygodnia od obejrzenia filmu częściej twierdzili, że w scenie wypadku były potłuczone szyby, (chociaż w filmie nie pokazano żadnych potłuczonych szyb).

Pytania sugerujące mogą wpływać nie tylko na ocenę faktów (jak w powyższym przykładzie), lecz także na pamięć tego, co się wydarzyło. W innym eksperymencie Loftus pokazywała badanym szereg slajdów przedstawiających wypadek drogowy, w którym samochód potrącił przechodnia42. Na jednym ze slajdów obok miejsca wypadku przejeżdżał zielony samochód. Natychmiast po wyświetleniu slajdów połowie badanych zadano pytanie: „czy niebieski samochód, który przejechał koło miejsca wypadku, miał na dachu stelaż na narty?" Pozostałym badanym zadawano to samo pytanie, pomijając jednak słowo „niebieski". Okazało się, że ci badani, których pytano o „niebieski" samochód, częściej stwier­dzali błędnie, że widzieli niebieski samochód, (chociaż w rzeczywis­tości był on zielony). Proste pytanie spowodowało zmianę tego, co zapamiętali.

W swej wypowiedzi przed sądem, Loftus omówiła naturę pamięci odtwórczej oraz sposób, w jaki wypytywanie może doprowadzić obserwatora do skonstruowania wyimaginowanego sce­nariusza zdarzeń, a następnie do uwierzenia, że zaszły one napraw­dę. Rozpatrzmy zeznania Sandry Barnes. Początkowo nie przypo­minała sobie niczyjej obecności przy automacie bankowym. Jed­nakże po wielomiesięcznym oglądaniu programów telewizyjnych poświęconych tej zbrodni i po przeczytaniu mnóstwa artykułów i reportaży prasowych na ten temat, co łączyło się z napięciem wynikającym z faktu, że była jedyną osobą, która mogła widzieć rzeczywistego mordercę, Barnes w taki sposób zrekonstruowała wspomnienie o skorzystaniu przez siebie z automatu bankowego, że pojawił się w tym wspomnieniu ktoś, kto wyglądał jak Hennis — podobnie studenci w eksperymencie Loftus pamiętali niebieski, a nie zielony samochód. Powtarzając wielokrotnie tę nową kon­strukcję adwokatom i sędziom, Barnes uznała ją wreszcie za fakt. Trzeba podkreślić, że Sandra Barnes nie kłamała rozmyślnie. Po prostu odtworzyła czy zrekonstruowała to zdarzenie. W końcu uwierzyła w to, co mówiła. Podobnie przedstawia się sprawa z zeznaniem Chucka Barretta. Człowiek, którego widział on tego ranka, gdy popełniono morderstwo, został ostatecznie zidentyfiko­wany jako inny mężczyzna idący do pracy — nie Hennis.

Na szczęście dla Hennisa nie był to koniec tej historii. Dnia 20 kwietnia 1989 r. drugi sąd przysięgłych uznał, że Timothy Hennis nie jest winny zbrodni, stwierdzając, że nie było żadnych dowodów materialnych świadczących o jego obecności na miejscu przestępst­wa, a zeznania naocznych świadków były nieprzekonujące. Hennis był ofiarą błędnej identyfikacji i nieuświadamiania sobie przez sędziów tego, że pamięć jest często (od)twórcza. Do chwili, w której piszę te słowa, sprawa ta nie znalazła jeszcze rozwiązania, lecz policja natrafiła na dwa nowe tropy: gwałt i morderstwo w sąsied­nim mieście, uderzająco podobne do zbrodni popełnionej na Eastburnach, a dokonane wtedy, gdy Hennis przebywał w celi śmierci oraz przekonująca seria listów ze słowami „dziękuję", przesyłanych dla Hennisa i policji przez jakąś nieznaną osobę, która dziękowała Hennisowi za to, że ów gwałt uznano za jego zbrodnię.

Jest oczywiste, że pamięć może mieć charakter odtwórczy w przypadku przebiegających błyskawicznie zdarzeń, takich jak morderstwo czy wypadek. Cóż jednak dzieje się w przypadku czegoś trwającego znacznie dłużej* na przykład, gdy ktoś przypomi­na sobie jakiś ciąg zdarzeń ze swego życia? Pomysłowy eksperyment Michaela Rossa, Cathy McFarland i Gartha Fletchera pokazuje, że zmiana postawy danej osoby może także prowadzić do zmiany tego, jak przypomina sobie ona wydarzenia ze swej przeszłości43. W ich eksperymencie studentom college'u przekazywano albo komunikat perswazyjny, przekonujący, że codzienne mycie zębów jest korzystne, albo komunikat argumentujący, że jest ono szkod­liwe, albo komunikat nie związany z myciem zębów. Komunikaty dotyczące mycia zębów okazały się bardzo skuteczne i zmieniły postawę badanych wobec tej czynności w oczekiwanym kierunku. Ta zmiana postawy powodowała także zmianę w pamięci. Bada­nym studentom zadawano później pytania: „ile razy myłeś zęby w ciągu ostatnich dwóch tygodni?" Ci, którzy odebrali komunikat przeciw myciu zębów, odpowiadali, że myli zęby rzadziej, podczas gdy ci, którzy otrzymali komunikat za myciem zębów, twierdzili, iż myli je częściej niż studenci odbierający komunikat nie związany z tą sprawą (grupa kontrolna). Studenci użyli swych nowo ukształ­towanych postaw do zrekonstruowania swej przeszłości.

To, jak odtwarzamy przeszłość, zależy od naszej teorii wyjaś­niającej, w jaki sposób przeszłość zmieniła się, by stać się teraźniej­szością. Rozpatrzmy przez chwilę przypadek Tony'ego, który na swym uniwersytecie zapisał się na kurs umiejętności studiowania. Kursy takie często są niewiele warte i rzeczywiście po sześciu miesiącach uczęszczania na ten kurs oceny Tony'ego były takie same jak przecltem44. Tony jednak był przekonany, że uczestnictwo w kursie spowodowało poprawę jego wyników w nauce. Taki stan rzeczy spotyka się dość powszechnie — sądzimy, że zmieniliśmy się czy poprawili pod jakimś względem, chociaż w rzeczywistości wcale tak się nie stało. Na przykład, co roku Amerykanie wydają ponad 50 milionów dolarów na kasety autoterapii podprogowej — takie kasety audio i wideo, które podobno przekazują w ukryty sposób (poniżej progu świadomości) komunikaty mające poprawić nasze samoocenę, zdolności pamięciowe lub sprawność seksualną. W ankietach użytkownicy tych kaset często podają, że sprawiają one cuda, jednakże badania naukowe nie zdołały wykazać ich skuteczności45.

Dlaczego więc ludzie często są przekonani, że poprawili swe zdrowie czy zdolności w wyniku jakiejś popularnej kuracji, kieps­kiego kursu umiejętności studiowania lub stosowania kaset pod-progowych, skoro w rzeczywistości mało jest danych świadczących o jakichkolwiek zmianach? Psychologowie społeczni Michael Conway i Michael Ross zainteresowali się tym zjawiskiem i postanowili objąć badaniami ludzi uczestniczących, tak jak Tony, w kursie umiejętności studiowania46. W ich eksperymencie studenci zapisy­wali się na kurs doskonalenia umiejętności studiowania, zor­ganizowany na ich uniwersytecie. Niektórych badanych umiesz­czono losowo na „liście oczekujących" — służyli oni jako grupa kontrolna dla tych, którzy rzeczywiście brali udział w kursie. „Uczono" na nim takich umiejętności, jak efektywne notowanie, efektywne słuchanie i pobieżne czytanie w szybkim tempie (skim reading). Prawdę mówiąc, kurs umiejętności studiowania nie przy­czynił się wcale do polepszenia ocen studentów; studenci uczest­niczący w kursie otrzymywali stopnie identyczne jak ci, którzy byli na liście oczekujących. Niemniej jednak pod wpływem swych oczekiwań — „ten kurs poprawi moje umiejętności w zakresie studiowania" — uwierzyli, że istotnie je poprawił! Studenci ci kończąc kurs częściej uważali, że poczynili większe postępy pod względem umiejętności studiowania i częściej oczekiwali lepszych ocen na uczelni. Go więcej, w rzeczywistości kurs ten zaszkodził w pewnej mierze owym studentom:, ponieważ ich stopnie nie poprawiły się, w końcu dochodzili do przekonania, że są gorszymi studentami niż sądzili przed zapisaniem się na kurs. Innymi słowy, ponieważ byli przekonani, że kurs jest dobry, musieli jakoś wyjaśnić fakt, że ich oceny pozostały słabe; najprostszym wyjaś­nieniem było: „jestem okropnie nieudanym typem". Eksperyment Conwaya i Rossa ilustruje raz jeszcze odtwórczą naturę pamięci i powinien powstrzymać nas od przyjmowania za dobrą monetę osobistych świadectw na temat skuteczności różnych „popular­nych" terapii i nowinek edukacyjnych.

Jak dalece konserwatywne jest ludzkie poznanie?

Wyobraź sobie, że znajdujesz się w zaciemnionym pokoju i oglą­dasz rzutowaną na ekran fotografię. Obraz jest tak rozmazany, że nie można wcale rozpoznać, co właściwie przedstawia. Ostrość stopniowo poprawia się, aż w końcu obraz jest już tylko lekko rozmazany. W tym momencie proszą cię, abyś odgadł, co to takiego. Jeśli jesteś podobny do większości badanych biorących udział w tym eksperymencie47, to odgadniesz poprawnie w około 25% przypadków. Przypuśćmy jednak, że od razu obejrzałeś lekko rozmazany obraz, bez stopniowego zwiększania ostrości. Chociaż teraz łączny czas ekspozycji byłby krótszy, to w tych warunkach odgadłbyś poprawnie w niemal 75% przypadków, — co oznacza trzykrotny wzrost trafności odgadywania. Jak to się dzieje? Wyniki tego eksperymentu ilustrują tzw. tendencję do potwierdzania (confirmation bias) -- skłonność, by dążyć do potwierdzenia naszych pierwotnych hipotez i przekonań. Kiedy obraz jest bardzo roz­mazany, większość ludzi tworzy hipotezy, co to mogłoby być — to wygląda jak lody w rożku; nie, koń stojący dęba; nie, wieża Eiffla. Te wstępne hipotezy utrudniają później właściwe zinterpretowanie lekko rozmazanego obrazu.

Zgromadzono obszerny materiał dowodowy świadczący o tym, że tendencja do potwierdzania występuje powszechnie w ludzkim myśleniu. Na przykład w eksperymencie Marka Snydera i Williama Swanna48, studentkom college'u mówiono, że osoba, z którą mają się spotkać, jest albo ekstrawertykiem (wylewny, ciepły, przyjazny), *albo introwertykiem (trzymający się na dystans, chłodny, powściąg­liwy). Następnie przygotowywały one zestaw pytań, które chciałyby zadać tej osobie w celu lepszego jej poznania. Jakiego rodzaju pytania chciały zadawać studentki biorące udział w tym eks­perymencie? Na ogół starały się potwierdzić swe początkowe hipotezy. Osoby badane, które myślały, że spotkają się z ekstrawer­tykiem, częściej zadawały pytania potwierdzające tę hipotezę, takie jak: „co robisz, żeby ożywić spotkanie towarzyskie?" czy „w ja­kich sytuacjach jesteś najbardziej gadatliwy?". Osoby, które spo­dziewały się spotkania z introwertykiem, często pytały:, „w jakich sytuacjach chciałbyś być bardziej bezpośredni?" i „co ci się nie podoba w hałaśliwych spotkaniach towarzyskich?". Zwróć uwagę, że jeśli ktoś odpowiada szczerze na te pytania, to wstępna hipoteza zostaje potwierdzona. Innymi słowy, osoba, która nie jest ani ekstrawertywna, ani introwertywna, wyda się ekstrawertykiem (ekstrawertyczką), gdy odpowie na pierwszy zestaw pytań, a in­trowertykiem (introwertyczką), gdy udzieli odpowiedzi na drugi zestaw.

Nie tylko mamy skłonność do potwierdzania naszych hipotez, lecz także często jesteśmy zupełnie pewni, że są one prawdziwe. Jako przykład może posłużyć zjawisko, które Baruch Fischoff określił jako „tendencję do przewidywania wstecz" (hindsight bias) lub efekt „wiedziałem o tym od początku" („I-knew-it-all-along" effecif*). W eksperymentach Fischoffa badanym dawano do roz­wiązania test oceniający ich wiedzę na temat wydarzeń historycz­nych. Zadanie badanego polegało na tym, żeby dla każdego z czterech możliwych rezultatów danego wydarzenia historycznego określić prawdopodobieństwo, że rezultat ten rzeczywiście wystąpił. Niektórym badanym powiedziano, która z czterech możliwości wystąpiła naprawdę, lecz proszono ich, żeby podali te oceny prawdopodobieństwa, jakich by dokonali, gdyby nie podpowie­dziano im wcześniej „właściwych" odpowiedzi. Wyniki wykazały, że badani nie potrafili zignorować tej informacji; wyraźnie przece­niali swoją wcześniejszą znajomość poprawnych odpowiedzi. In­nymi słowy, nawet jeśli badani w rzeczywistości nie znali od­powiedzi na pytania tego testu, to po podaniu im jakiejś od­powiedzi byli przekonani, że znali ją od początku i że informacje przechowywane w ich pamięci nie uległy zmianie.

Ta „tendencja do przewidywania wstecz" może być przeszkodą w nauczaniu i uczeniu się. Przypuśćmy, że wykładowca mówi studentowi, iż właściwą odpowiedzią na jakieś pytanie jest A, nie zaś B. Student reaguje na to słowami: „Ach tak, oczywiście, A to jedyna sensowna odpowiedź. Wiedziałem o tym od początku; po prostu ,się pomyliłem". No cóż, być może student wiedział to od początku. Jednakże w przypadkach, w których tego nie wiedział, stracił sposobność by zbadać, dlaczego pierwsza odpowiedź była błędna, i by pomyśleć, dlaczego druga jest poprawna. Taka analiza mogłaby ujawnić jeszcze inne błędne przekonania i doprowadzić do pełniejszego zrozumienia rozpatrywanych zagadnień.

Tendencja do potwierdzania i tendencja do przewidywania wstecz wspierają twierdzenie, że poznanie ludzkie ma na ogół cha­rakter konserwatywny. Słowo „konserwatywny" nie oznacza tu, że umysł przyjmuje określoną orientację polityczną. W odniesieniu do poznania społecznego konserwatyzm oznacza skłonność do zacho­wania tego, co już zostało ustanowione — do utrzymania istniejącej uprzednio wiedzy, przekonań, postaw i hipotez. W całym tym roz­dziale zapoznawaliśmy się z licznymi przykładami konserwatyzmu poznawczego: pierwsza otrzymana informacja prawie zawsze wy­wiera największy wpływ; przy formułowaniu ocen nadużywa się łatwo dostępnych kategorii; niekiedy niewłaściwie stosuje się heurystyki reprezentatywne i postawy jako heurystyki; stereotypy znie­kształcają przetwarzanie informacji tak, aby potwierdzić użytecz­ność danego stereotypu; materiał pamięciowy jest rekonstruowany w taki sposób, by pasował do aktualnego punktu widzenia.

W swym interesującym i pobudzającym do dyskusji artykule Anthony Greenwald50 wysunął twierdzenie, że konserwatyzm po­znawczy ma przynajmniej jedną dobrą stronę — pozwala nam postrzegać świat społeczny jako system spójny i stabilny. Na przykład wyobraź sobie, że za każdym razem, gdy biblioteka otrzyma nowe książki, które nie pasują do jej dotychczasowego systemu katalogowania, bibliotekarz zmienia numerację wszystkich książek w bibliotece i od nowa je kataloguje. Tytuły oznaczone numerem „HM 251" (książki z zakresu psychologii społecznej) otrzymują nagle numer „AP 57", a książki oznaczone jako „BF" zostają teraz podzielone na dwa działy: „EA" i „DB". Przekatalogowanie książek nawet w bibliotece średniej wielkości prawdopodo­bnie zajęłoby bibliotekarzowi lata. Kiedy zabierzesz się do pisania pracy semestralnej na temat poznania społecznego, stwierdzisz, że odnalezienie potrzebnych ci książek i artykułów jest prawie niemoż­liwe — w bibliotece zapanowało zupełne zamieszanie. Aby biblio­teka funkcjonowała w sposób logiczny i konsekwentny,, rozsądnie jest modyfikować tylko nieznacznie aktualny system katalogowania i „dopasowywać" nowe książki do starego systemu. Podobnie, aby nasz umysł funkcjonował logicznie i konsekwentnie, jest w pewnej mierze rzeczą rozsądną, by uprawiać konserwatyzm poznawczy i modyfikować tylko nieznacznie nasze kategorie poznawcze.

Jednakże, jak przekonaliśmy się w tym rozdziale, konserwatyzm poznawczy ma swoje złe strony. Błędne posługiwanie się nieod­powiednimi kategoriami może spowodować, że dana osoba będzie zniekształcać fakty lub pomijać ważne informacje. Niewłaściwe użycie heurystyki może doprowadzić do podjęcia niekorzystnej de­cyzji. Niezaktualizowanie naszej koncepcji świata wobec nowych, niezgodnych z nią informacji może dać w wyniku fałszywy obraz rzeczywistości. Następstwa mają nie tylko charakter psychologicz­ny, lecz mogą także przejawiać się w postaci problemów społecznych, które określa się jako rasizm, „seksizm", uprzedzenia czy po prostu zwykłą głupotę.

Co można zrobić, aby uniknąć ujemnych następstw konser­watyzmu poznawczego? Oto cztery reguły praktyczne, które mogą w tym pomóc. Po pierwsze, wystrzegaj się tych, którzy usiłują tworzyć twoje kategorie i definicje sytuacji. Jest wiele możliwych sposobów określenia czy nazwania danej osoby lub zdarzenia. Zadaj sobie pytanie:, „dlaczego podsuwa mi się właśnie tę etykie­tkę?" Po drugie, staraj się posługiwać więcej niż jednym sposobem kategoryzowania i opisywania danej osoby czy zdarzenia. Patrząc na osobę lub zdarzenie pod różnymi kątami nie polegajmy na tylko jednej kategorii, której potem byśmy nadużywali — naginając i przekręcając dane tak, żeby pasowały do przyjętego zawczasu poglądu. Po trzecie, stajaj się myśleć o osobach i ważnych zdarzeniach jako jedynych w swoim rodzaju — chociaż należą do jakiejś określonej, oczywistej kategorii (powiedzmy — danej rasy czy płci), to prócz tego należą także do wielu innych kategorii i mają swe własne, niepowtarzalne cechy. Indywidualizacja może dopomóc w uchronieniu się przed nadużywaniem danego stereoty­pu czy heurystyki. I wreszcie pomyśl, że możesz być w błędzie — że padłeś ofiarą jednej (lub więcej) z opisanych w tym rozdziale ten­dencji poznawczych. W naszym następnym rozdziale, o uzasadnia­niu własnego postępowania, będziemy zajmować się nadal konser­watyzmem poznawczym i poznawać dalsze sposoby uchronienia się przed negatywnymi konsekwencjami wypaczonego myślenia.

Jak postawy i przekonania kierują zachowaniem?

W ostatnich kilku podrozdziałach zastanawialiśmy się nad tym, jak nasze przekonania wpływają na nasz sposób myślenia o świecie społecznym. Nasuwa się pytanie:, jaki jest związek między naszymi przekonaniami a zachowaniem? Czy znając swoje postawy możemy przewidzieć, jak się zachowamy? Na przykład przypuśćmy, że ja lubię lody waniliowe, ty natomiast ich nie lubisz. Czy ty i ja będziemy zachowywać się inaczej wobec lodów waniliowych? Intuicja mówi nam, że tak. Większość ludzi oczekiwałaby, że ja będę kupował mnóstwo lodów waniliowych, gdyż wolę je od innych pniaków, ty natomiast rzadko będziesz kupował sobie takie lody. Tak, więc nasza intuicyjna odpowiedź jest raczej trafna w odniesieniu do lodów waniliowych. Popełnilibyśmy jednak poważny błąd zakłada­jąc, że jest ona trafna zawsze. Długa historia badań sugeruje, że w bardzo wielu sytuacjach intuicja wprowadza nas w błąd.

Zajmijmy się bliżej tą sprawą. Jedno z klasycznych badań nad zależnością między postawami a zachowaniem przeprowadził Ro­bert LaPiere51 na początku lat trzydziestych naszego stulecia. W tych czasach w Stanach Zjednoczonych występowały jawnie rażące uprzedzenia skierowane przeciw ludziom nie mającym białej skóry. Amerykanom pochodzenia azjatyckiego, latynoskiego czy afrykańskiego często odmawiano dostępu do publicznych toalet, nie pozwalano korzystać ze studni publicznych z bieżącą wodą do picia, z restauracji i hoteli. W 1933 r. LaPiere ocenił postawę wobec Chińczyków u 128 właścicieli hoteli i restauracji, zadając im pytanie: „czy przyjąłbyś osoby należące do rasy chińskiej jako gości w Twoim zakładzie?" Ponad 90% zapytanych odpowiedziało: „nie!". Jednakże objeżdżając kraj z młodą parą małżeńską Chiń­czyków, LaPiere stwierdził, że spośród tych 128 zakładów tylko w jednym — znajdującym się w małym miasteczku w Kalifornii -odmówiono obsłużenia chińskiej pary. Postawy właścicieli wobec Chińczyków nie pozwalały przewidzieć ich zachowania.

Gdyby wyniki uzyskane przez LaPiere'a były tylko odosob­nionym przypadkiem, wówczas moglibyśmy pozostać przy naszej intuicyjnej koncepcji, że postawy i przekonania są doskonałymi predyktorami zachowania. W 1969 r. Alan Wicker dokonał prze­glądu ponad czterdziestu badań, których tematem była zależność między postawami a zachowaniem. Badania te obejmowały szeroki zakres postaw i opinii, takich jak zadowolenie z pracy, przesądy etniczne, preferencje konsumentów i przekonania polityczne.

Wicker znalazł tylko słabe poparcie dla hipotezy, że postawy pozwalają przewidywać zachowanie. Jak mówi Wicker:

Badania te w sumie sugerują, iż jest znacznie bardziej prawdopodobne, że postawy są nie związane lub tylko słabo związane z zachowaniami zewnętrznymi, niż że postawy są ściśle związane z działaniami (s. 65)52.

Związek między postawami a zachowaniem — w naszych głowach. Jak możemy! pogodzić te wyniki badań z naszą intuicją, że przekonania danej osoby są ściśle związane z jej zachowaniem? Jednym ze sposobów jest wyciągnięcie wniosku, że nie ma związku między postawami a zachowaniem, — że istnieje on wyłącznie w naszych głowach; po prostu wyobrażamy sobie, że ludzie postępują zgodnie ze swymi przekonaniami i postawami. Istnieje nieco danych potwierdzających tę hipotezę. W ostatnich dwóch rozdziałach przekonaliśmy się, że sytuacja społeczna może skłaniać do konformizmu. Hotelarze LaPiere'a niewątpliwie podlegali sil­nym naciskom społecznym, aby odpowiedzieć „nie" na pytanie, czy przyjmą Chińczyków; jednocześnie stanęli oni wobec przeciwnych nacisków, (aby uniknąć awantury) skłaniających ich do wynajęcia pokoju młodej chińskiej parze, gdy już zjawiła się w hotelu. Być może ulegali oni po prostu najbardziej bezpośrednim naciskom. Być może nie jesteśmy niczym więcej niż tworami naszego bezpo­średniego środowiska społecznego.

Na poparcie hipotezy, że ta percepcja zgodności między po­stawą a zachowaniem jest „wyłącznie w naszych głowach", można przytoczyć rozpowszechnioną wśród ludzi1 tendencję, aby przyczynę zachowania danej jednostki przypisywać charakterystycznym właś­ciwościom tej jednostki, takim jak cechy osobowości i postawy, a nie wpływowi samej sytuacji. Na przykład, na pytanie: „dlacze­go mały Jaś nie odrobił pracy domowej?" często pada odpowiedź: „bo jest głupi albo leniwy" — przy czym ignoruje się takie czyn­niki sytuacyjne, jak zatłoczone szkoły lub środowisko niesprzy­jające nauce szkolnej. Innymi słowy, kiedy widzimy, że coś przydarza się komuś, wówczas większość z nas zakłada, iż charak­ter tego wydarzenia jest zgodny z cechami tej osoby. Chcielibyśmy wierzyć, że ludzie dostają to, na co zasługują, i zasługują na to, co dostają.

Edward Jones i jego współpracownicy nazywają tę skłonność do przypisywania przyczyny danego zachowania jakiejś stosownej cesze danej osoby wnioskowaniem na zasadzie zgodności (correspondent inference): zachowanie tej osoby wyjaśnia się w kate­goriach jakiejś właściwości czy cechy, która jest po prostu podobna do tego zachowania. Oto parę przykładów: „Sam wylał wino na dywan, bo jest niezgrabny (a nie z powodu chwilowego roztarg­nienia)"; „Amy przygadała złośliwie Tedowi, ponieważ jest osobą nieprzyjazną (a nie dlatego, że na chwilę straciła panowanie nadsobą)".

Eksperyment Edwarda Jonesa i Yictora Harrisa wykazuje, że takie wnioskowanie może być bardzo rozpowszechnione54. W eks­perymencie tym badani czytali referaty przychylne bądź nieprzy­chylne wobec reżimu Fidela Castro na Kubie, napisane rzekomo przez studentów kursu nauk politycznych. Połowie studentów powiedziano, że autorzy referatów swobodnie wybierali stanowis­ko, jakie mieli reprezentować w swej pracy, podczas gdy innych poinformowano, że autorom tym nakazano, by zajęli takie, a nie inne stanowisko i zaprezentowali je w sposób jak najbardziej przekonujący. Badani następnie mieli odgadnąć prawdziwą po­stawę autora referatu wobec Castro. Co wykazały rezultaty? Kiedy autorzy referatów mogli swobodnie wybierać reprezentowane sta­nowisko, badani uznawali, że treść ich referatów odzwierciedla ich postawy: sądzili, że ci, którzy napisali referaty przychylne wobec Castro, są za nim, ci zaś, których referaty były nieprzychylne wobec Castro, są przeciw niemu. Te wyniki nie były zaskakujące; za­skakujący natomiast był fakt, że takie same rezultaty uzyskano wtedy, gdy autorzy referatów byli zmuszani do argumentowania na rzecz wyznaczonego stanowiska. Innymi słowy, badani zakładali, że autorzy referatów zmuszeni do przytaczania argumentów przychyl­nych dla Castro są nastawieni do niego pozytywnie, ci zaś , których zmuszono do wypowiadania się przeciw temu kubańskiemu przy­wódcy, mają wobec niego postawę negatywną. Wyciągając wnioski badani nie brali pod uwagę nacisków sytuacyjnych, skłaniających do zajęcia określonego stanowiska, i przyjmowali, że zachowanie autora referatu wynika z jego utrwalonych przekonań. W tym przypadku związek między postawą a zachowaniem był zlokalizo­wany w głowie obserwatora.

Kiedy postawy pozwalają przewidywać zachowanie? Przecież fakt, że postawy nie zawsze umożliwiają określenie przekonań, nie oznacza jeszcze? że nie pozwalają one nigdy przewidzieć zachowa­nia. Rola uczonych polega na określaniu warunków, w jakich wystąpienie danego zdarzenia jest mniej lub bardziej prawdopodob­ne. Ostatnio Russell Fazio55 zidentyfikował ważny czynnik, który zwiększa prawdopodobieństwo, że będziemy działać zgodnie z na­szą postawą — dostępność (accessibility). Postawa jest wysoce dostępna, jeśli ocena obiektu tej postawy przychodzi szybko, prawie natychmiast na myśl, kiedy tylko napotkamy ten obiekt. Na przykład, jeśli powiem: „wąż", większość ludzi pomyśli natych­miast: „zły, niebezpieczny". Jeśli powiem: „obraz Rembrandta", większość szybko zareaguje: „piękny". Wszyscy znamy ludzi, o których od razu myślimy: „O nie, tylko nie ten nudziarz", lub przeciwnie: „Ach, co za wspaniały człowiek". Są to postawy o wysokim stopniu dostępności.

Nie wszystkie postawy i przekonania cechuje duża dostępność. Na przykład możemy mieć swoje opinie o państwie Puerto Rico lub o wartości reklam, lecz większości z nas opinie te niełatwo przychodzą na myśl. Czasami nie mamy wcale rzeczywistej postawy - tzn. przechowywanej w pamięci oceny danego obiektu. Niemniej jednak możemy zaryzykować jakąś opinię, jeśli ktoś nas o nią poprosi. Na przykład osoby prowadzące badania ankietowe stwier­dzają, że respondenci potrafią formułować swe opinie o „sztucznie spreparowanych" problemach, takich jak jakaś zmyślona ustawa
lub pomoc zagraniczna dla jakiegoś nie istniejącego kraju. W obu wymienionych ostatnio przypadkach nie jest prawdopodobne, aby te mniej dostępne postawy i „niby — postawy" kierowały naszym zachowaniem.

W jaki sposób wysoce dostępne postawy wpływają na za­chowanie? Według Fazio postawy służą do interpretowania i selek­tywnego spostrzegania danego obiektu praż do uchwycenia znacze­nia złożonej sytuacji. Przekonaliśmy się poprzednio, jak postawy mogą oddziaływać na procesy poznawcze: postawa pełni rolę heurystyki wpływającej na interpretacje, wyjaśnienia, rozumowanie i ocenę sytuacji. Jednakże dana postawa jest tylko jednym z wielu czynników, których można użyć w celu zrozumienia jakiejś sytuacji. Na przykład, aby zrozumieć złożoną sytuację, możemy zrobić uży­tek z obiektywnych cech tej sytuacji lub z tego, co inni ludzie mówią o niej, lub z naszej ogólnej postawy wobec podobnych sy­tuacji. Kiedy postawę cechuje wysoki stopień dostępności, to jest bardziej prawdopodobne, że posłużymy się nią, a nie innymi możli­wymi środkami, do określenia sytuacji*, Następnie, jeśli to możliwe, postępujemy zgodnie z naszymi spostrzeżeniami i interpretacjami.

Istnieje dość duży materiał dowodowy na poparcie twierdzenia, że wysoce dostępne postawy kierują zachowaniem. Jedną z miar dostępności postawy jest szybkość, z jaką dana osoba potrafi podać ocenę określonego obiektu czy problemu. W wyborach prezydenc­kich w 1984 r. Russell Fazio i Carol Williams56 posłużyli się „szybkością reakcji" do przewidywania, kto będzie głosował na Ronalda Reagana bądź Waltera Mondale'a. Olcoło pięciu miesięcy, przed wyborami Fazio i Williams wzięli mały mikrokomputer do miejscowego pasażu handlowego i prosili przechodniów o podanie swych opinii o różnych sprawach, łącznie z oceną obu kandydatów do stanowiska prezydenta. Komputer rejestrował szybkość, z jaką oceniali oni kandydatów. Była to ich miara dostępności. Później Fazio i Williams kontaktowali się z badanymi i prosili ich o sformułowanie swych spostrzeżeń na temat dwóch telewizyjnych t dyskusji między kandydatami na prezydenta. Po wyborach pytali ich, na kogo głosowali. Wyniki badań wykazały, że te osoby, które pięć miesięcy przed elekcją wykazywały postawy o wysokim stopniu dostępności (szybko podawały oceny), częściej głosowały na faworyzowanych przez siebie kandydatów i częściej spostrzegały dyskusje telewizyjne w sposób zgodny ze swymi postawami. W późniejszych badaniach Fazio i jego współpracownicy57 manipu­lowali dostępnością postawy, polecając badanym wielokrotnie wyrażać swe opinie lub umożliwiając im bezpośredni kontakt z obiektem postawy. Stale uzyskiwali te same rezultaty: wysoce dostępne postawy są predyktorami późniejszego zachowania, mniej dostępne postawy nie są predyktorami.

Wprowadzone przez Fazio pojęcie dostępności stwarza nam kil­ka możliwości zinterpretowania braku związku między postawami a zachowaniem w badaniach LaPiere'a nad hotelarzami. Trudność 'polega na tym, że nie wiemy, jak dostępne były u każdego z hotelarzy postawy wobec Chińczyków. Ponadto istnieje moż­liwość, że inne postawy były aktywizowane przez kwestionariusz, a inne przez rzeczywistą wizytę chińskiej pary. Na przykład pytanie ankiety wspominające tylko o Chińczykach może przypominać hotelarzowi (lub hotelarce) o jego (jej) uprzedzeniu, podczas gdy obecność młodej chińskiej pary w towarzystwie starszego białego mężczyzny może wywoływać wiele różnych myśli i uczuć — takich jak myśli o dochodach z przedsiębiorstwa, o reputacji zakładu, o tym, co inni goście mogliby pomyśleć lub nawet o stroju młodej pary, — które następnie przejmują kontrolę nad tą sytuacją. Na koniec, nawet - gdyby nacechowane uprzedzeniami postawy były wysoce dostępne i wpływały na percepcję sytuacji, to i tak nie ma żadnej gwarancji, że hotelarze chcieliby czy mogliby postępować zgodnie z tą percepcją. Być może obecność białego mężczyzny wzbudzała w hotelarzach obawy, co do następstw działania zgod­nego z ich postawami. Być może była to dla właścicieli nowa sytuacja i nie wiedzieli, jak postąpić. Wszystkie czynniki tego rodzaju zmniejszają stopień zgodności między przekonaniami danej osoby a jej postępowaniem.

Oddziaływanie na percepcję.

Postawy i przekonania mogą wpływać na zachowanie także w inny sposób: przekonanie może ukształ­tować świat społeczny, w jakim żyjemy. Niedawny eksperyment Paula Herra ilustruje, jak to się może stać58. Za pomocą łamigłówki słownej Herr rozmyślnie zwiększał dostępność pojęcia „wrogość" u niektórych badanych, posługując się omówioną na początku tego rozdziału techniką wstępnej aktywizacji. Mianowicie, badani Herra mieli za zadanie odnaleźć nazwiska osób ukryte w macierzy liter. Połowa badanych miała macierze, w których ukryto nazwiska osób skojarzonych z wrogością — byli to Charles Manson, Adolf Hitler, Ajatollah Chomeini i Dracula. Inni badani odnajdowali nazwi­ska i (lub) imiona osób stosunkowo łagodnych — Piotruś Pan, papież Jan Paweł, Shirley Tempie i święty Mikołaj. Następnie badani czytali niejednoznaczny opis osoby imieniem Donald, której zachowanie można było uważać za wrogie lub niewrogie, po czym oceniali poziom wrogości u Donalda. Zgodnie z naszymi wcześniej­szymi rozważaniami oczekiwalibyśmy, że różne łamigłówki wpłyną w różny sposób na ocenę Donalda. W porównaniu z Hitlerem i Mansonem prawie każdy, z Donaldem włącznie, wydaje się mniej wrogi, podczas gdy w zestawieniu z papieżem i świętym Mikoła­jem prawie każdy, w tym Donald, zdaje się być bardziej wrogi. To właśnie stwierdził Herr. Badani, wobec których zastosowa­no aktywizację wstępną przy użyciu nazwisk skrajnie wrogich osób, w porównaniu z badanymi „zaktywizowanymi" za pomocą nazwisk osób łagodnych oceniali Donalda jako mniej wrogiego*. Jednakże eksperyment Herra nie skończył się na tym. Po dokonaniu oceny badani rozgrywali grę negocjacyjną z osobą, którą uważali za Donalda. W tej grze uczestnicy mieli do wyboru dwie strategie — rywalizacyjną i kooperacyjną. Okazało się, że gdy badani sądzili, iż mają do czynienia z wrogim Donaldem, grali w sposób wysoce rywalizacyjny; gdy byli przekonani, że ich przeciwnikiem jest łagodny Donald, wykazywali znacznie większą skłonność do współdziałania. Ciekawe, że badani, którzy nie­świadomie grali rolę „Donalda", także dostrzegali te tendencje do rywalizacji; oceniali oni poziom wrogości swego przeciwnika zgod­nie ze sposobem, w jaki rozgrywał on tę grę. Krótko mówiąc, subtelny kontekst wpływał na przekonania i oczekiwania, które z kolei oddziaływały na zachowanie, a poprzez nie na następną „kolejkę" spostrzeżeń.

Czytelnik powinien zwrócić uwagę na istotną różnicę między tym eksperymentem a ( omówionym wcześniej w tym rozdziale (s. 160) eksperymentem Higginsa i 'in. 'W eksperymencie Higginsa badacze aktywizowali wstępnie pewną kategorię — negatywne cechy osobowości. Wpływa to na obserwatorów w ten sposób, że późniejsze niejednoznaczne bodźce (takie jak Donald) widzą w bardziej negatywnym świetle — ponieważ na to właśnie zostali przygotowani przez ak­tywizację wstępną. W eksperymencie Herra badacze aktywizowali wstępnie przy­kłady wrogości (takie jak Hitler). Występuje tu efekt kontrastu: w porównaniu z ludźmi skrajnie wrogimi osoba niejednoznaczna (taka jak Donald) wydaje się łagodna jak pluszowy miś.

Podsumowanie.

Jakie więc wnioski możemy wyciągnąć z tych godnych uwagi badań nad postawami i zachowaniem? Po pierwsze i przede wszystkim, liczne badania nad postawami i zachowaniem potwierdzają zasadę, z którą nieraz spotkamy się w tej książce: subtelne zmienne sytuacyjne są często silnymi determinantami naszego zachowania. Po drugie, większość ludzi skłonnych jest nie dostrzegać znaczenia sytuacji dla wyjaśniania zachowania, wolą oni natomiast wyjaśniać działania innych ludzi w kategoriach założeń dotyczących ich osobowości i postaw. Innymi słowy, większość z nas zakłada, że postawy ludzi rzeczywiście pozwalają przewidy­wać ich zachowanie, toteż zbyt często czynimy użytek z tego przekonania przy interpretowaniu zachowania innych. Dostrzega­my związki między postawami a zachowaniem nawet wtedy, gdy w rzeczywistości nie istnieją.

Jednakże w niektórych przypadkach postawy istotnie pozwalają przewidywać zachowanie. Kiedy postawa jest wysoce dostępna — tzn. łatwo przychodzi na myśl — wtedy jest bardzo praw­dopodobne, że wpływa ona na nasze zachowanie. Łatwo dostępne postawy ubarwiają i modyfikują naszą interpretację świata społecz­nego. Następnie działamy zgodnie z naszym postrzeganiem świata, a gdy tak czynimy, nasze działania w końcu tworzą ten świat, który poprzednio tylko postrzegaliśmy.

Trzy możliwe błędy w wyjaśnianiu zdarzeń społecznych

W każdym dniu naszego życia staramy się wyjaśnić różne zdarze­nia i wydarzenia: dlaczego Saddam Hussein dokonał inwazji na Kuwejt? Dlaczego ta atrakcyjna osoba w drugim końcu pokoju nie zwraca na mnie uwagi? Jak to się stało, że referat, który nam ostat­nio zadano, ja napisałem tak słabo, a ty tak dobrze? Dlaczego moja matka nie zrobiła mi mojej ulubionej potrawy, kiedy byłem w do­mu na Boże Narodzenie? Nasze wyjaśnienia często są racjonalne i trafne, jednakże są też podatne na błędy i nieścisłości. Psycholo­gowie społeczni, badając, jak interpretujemy nasz świat społeczny, zidentyfikowali trzy główne błędy, które często zniekształcają nasze wyjaśnienia i atrybucje: podstawowy błąd atrybucji, błąd działają­cego — obserwatora (actor— observer biaś) oraz błędy autopercepcji (self—biaseś).

Podstawowy błąd atrybucji. Ogólna skłonność ludzi do przeceniania znaczenia czynników osobowościowych czy dyspozycyjnych — w porównaniu z czynnikami sytuacyjnymi czy środowiskowymi

Mianowicie, kiedy wyjaśniamy, dlaczego Sam. przyjął określone stanowisko polityczne lub zachował się w określony sposób, to jesteśmy skłonni posługiwać się przy tym cechami osobowości (mocno wierzy w słuszność tej sprawy; jest leniwy) w przeciwieńst­wie do czynników sytuacyjnych (przyznano mu to stanowisko; był bardzo zmęczony tego dnia). Może to doprowadzić nas do przekonania, że zgodność między motywami a zachowaniem jest większa od tej, jaka istnieje w rzeczywistości.

Innego przykładu podstawowego błędu atrybucji dostarcza eksperyment przeprowadzony przez Giintera Bierbrauera60. W eks­perymencie tym badani byli świadomi wiernego odtworzenia za­chowania pewnej osoby w słynnym eksperymencie Stanleya Milgrama (opisanym w rozdziale 2.) nad posłuszeństwem wobec auto­rytetu. Jak pamiętamy, w eksperymencie tym Milgram stworzył sytuację wywołującą znaczny stopień posłuszeństwa, mimo że zachowanie, jakiego wymagano od badanego, polegało na ap­likowaniu -„uczniowi" silnych wstrząsów elektrycznych. Podobnie jak większość badanych w eksperymencie Milgrama, osoba poka­zywana w odtworzonym eksperymencie wykazywała wysoki sto­pień posłuszeństwa, wymierzając „uczniowi" wstrząsy elektryczne o maksymalnej sile. Po tym pokazie Bierbrauer prosił swych badanych, by ocenili, ilu ogółem badanych Milgrama było posłusz­nych w takiej sytuacji. Wyniki wykazały, że badani z reguły oceniali zbyt nisko rzeczywisty stopień posłuszeństwa. Mianowicie, badani Bierbrauera szacowali, że tylko 10 — 20% ludzi w tej sytuacji zastosowałoby wstrząs o maksymalnym napięciu równym 450 woltów. W rzeczywistości, jak zapewne sobie przypominasz, Milgram stwierdził, że ponad 65% badanych aplikowało ofierze wstrząsy o tej sile. Innymi słowy, badani Bierbrauera zakładali, że za­ chowanie obserwowanej przez nich osoby odzwierciedlało jakieś specyficzne dyspozycje osobiste (tzn. że była ona szczególnie agresywna lub szczególnie posłuszna); nie przypisywali oni tego zachowania wpływowi sytuacji zdolnej wywoływać je u większości ludzi.

Jako obserwatorzy często tracimy z oczu fakt, że każda, jednostka odgrywa wiele ról społecznych, chociaż my możemy obserwować tylko jedną z nich. Z tego powodu przy wyjaśnianiu zachowania danej osoby łatwo można nie zwrócić uwagi na doniosłe znaczenie ról społecznych. Na przykład znam pewnego profesora psychologii, którego będę tu nazywał doktorem Menschem. Studenci uwielbiają doktora Menscha. Gdy opisują go w ramach oceny wykładowców, a także w prywatnych rozmowach, używają takich słów, jak serdeczny, troskliwy, dbający o studen­tów, przystępny, charyzmatyczny, błyskotliwy i przyjazny. Jednak­że koledzy po fachu doktora Menscha, zwłaszcza ci, którzy wygłaszali naukowe prelekcje w czasie, gdy on znajdował się wśród słuchaczy, mają inny obraz jego osoby. Podobnie jak studenci uważają go za błyskotliwego, lecz poza tym określają doktora Menscha jako energicznego, krytycznego, twardego) nieustępliwego i lubiącego ostre polemiki.

Czyje wrażenia są zgodne z prawdą — studentów czy psycho­logów? Czy jest on w rzeczywistości twardym, krytycznym człowie­kiem, który po prostu gra przed studentami? Czy też jest w istocie osobą serdeczną i troskliwą, która tylko udaje twardą, gdy ma do czynienia z innymi psychologami? Pytania te są sformułowane niewłaściwie. Rzecz w tym, że mój przyjaciel jest zdolny do szerokiego zakresu zachowań. Niektóre role społeczne przyczyniają się do stosowania zachowań z jednej części tego repertuaru; inne role społeczne prowadzą do zachowań czerpanych z innej części repertuaru. Studenci widzą doktora Menscha w tylko jednej roli — w roli nauczyciela. Jest on bardzo dobrym nauczycielem, a zadaniem dobrego nauczyciela jest "wydobyć z ucznia to, co najlepsze"; zwykle wymaga to ciepłego, serdecznego i troskliwego zachowania. Studenci bezbłędnie opisali zachowanie mojego przy­jaciela w tej roli. Równocześnie rola użytecznego, profesjonalnego współpracownika wymaga czasem antagonistycznego zachowania. W celu wykrycia prawdy dobry profesjonalista często będzie mocno atakować argumenty przeciwnika, aby przekonać się o ich sile. Nierzadko prowadzi to do ostrej, gwałtownej i bezlitosnej krytyki. Tak więc, koledzy doktora Menscha pracujący razem z nim na uczelni także opisują dokładnie zachowanie, które widzą. Jednakże zarówno studenci doktora Menscha, jak i jego koledzy z pracy popełniają podstawowy błąd atrybucji, gdy zakładają; że obser­wowane przez nich zachowanie wynika wyłącznie z pewnych cech osobowości; jego podstawą jest raczej sposób, w jaki doktor Mensch postrzega wymagania swej roli społecznej. Nie oznacza to, że osobowość jest nieistotna. Nie każdy jest zdolny do szerokiego zakresu zachowań przejawianych przez doktora Menscha. Jednak­że uznanie, że jest on „twardy" bądź „serdeczny", byłoby ig­norowaniem wpływu roli społecznej.

Pomysłowy eksperyment, który przeprowadzili Lee Ross, Tere­sa Amabile i Julia Steinmetz, ilustruje, jak wpływ ról społecznych może być nie doceniany przy wyjaśnianiu zachowania61. W jednym ze swych eksperymentów zorganizowali oni „program quizowy", w którym osoby badane były przydzielane losowo do jednej z 4wóch ról: a) prowadzącego, którego zadaniem było przygotowa­nie trudnych pytań dla b) zawodnika, który miał odpowiadać na nie. Obserwator oglądał ten symulowany program quizowy, po czym oceniał wiedzę ogólną prowadzącego i zawodnika. Spróbuj postawić się w roli obserwatora. Co widzisz? No cóż, o ile nie jesteś bardzo uważny, zobaczysz jedną bardzo bystrą i wykształconą osobę oraz jedną osobę raczej niemądrą.

Przyjrzyjmy się jednak temu bliżej. Zauważ, jak obie te role ograniczają zachowanie uczestników. Prowadzący prawdopodob­nie poda dość trudne pytania oparte na ezoterycznej wiedzy. „Na jakim stadionie baseballowym Babę Ruth po raz przedostatni wykonał uderzenie umożliwiające graczowi obiegnięcie wszystkich baz?" „Jak się nazywa stolica Litwy?" „Jaka jest data śmierci Thomasa Jeffersona?"62 Pytający wydaje się bystry i inteligentny po prostu dlatego, że zadaje tego typu pytania. Z drugiej strony zawodnik musi odpowiadać na te trudne pytania i prawdopodobnie nie uda mu się to w paru przypadkach. Z tego powodu wydaje się trochę niemądry. I takie właśnie wyniki uzyskali Ross i jego współpracowniczki. Obserwatorzy uważali, że osoby prowadzące quiz mają znacznie większy zasób wiadomości niż zawodnicy. Ponieważ jednak każdemu z badanych jego rolę przydzielano losowo, jest niezmiernie mało prawdopodobne, aby prowadzący mieli rzeczywiście większy zasób wiadomości niż wszyscy zawod­nicy. Najbardziej interesujące jest to, że obserwatorzy wiedzieli, iż role były przydzielane uczestnikom losowo. Mimo to przy ocenia­niu uczestników programu quizowego nie wzięli oni pod uwagę wpływu ról społecznych i wpadli w pułapkę polegającą na przypisy­waniu tego, co widzieli, dyspozycjom osobistym.

Gdyby podstawowy błąd atrybucji występował tylko przy ocenianiu profesorów i uczestników programów quizowych, to zapewne nie byłoby dużego powodu do niepokoju. Jednakże jego implikacje mają szeroki zasięg. Jaka jest reakcja większości Amery­kanów na widok osoby, która w supermarkecie reguluje należność talonami żywnościowymi? „Ona jest leniwa; gdyby tylko bardziej się postarała, dostałaby pracę". Albo weźmy taką charakterystykę skazanego przez sąd włamywacza: „To okropny człowiek; jakim trzeba być łajdakiem, żeby się dopuścić takich postępków!" Oba te opisy mogą być trafne; jest jednak bardziej prawdopodobne, że reprezentują one podstawowy błąd atrybucji w działaniu. Chociaż nie ma tu miejsca na wyczerpujące omówienie sytuacyjnych determinantów ubóstwa i przestępczości, to trzeba stwierdzić, że jest wiele czynników innych niż cechy osobowości, które mogą wyjaśnić, dlaczego ktoś jest ubogi lub popełnia przestępstwo. Nale­żą do nich: niemożność znalezienia pracy, analfabetyzm, recesja gospodarcza, brak pozytywnych modeli ról w rejonie zamieszka­nia danej osoby, dorastanie w rodzinie nie spełniającej właściwie swych funkcji. Jeśli koncentrujemy się bardziej na czynnikach osobistych niż sytuacyjnych, to będziemy się opowiadać za innymi sposobami rozwiązywania problemów społecznych, takich jak ubóstwo i zbrodnia. Na przykład atrybucja „ten przestępca to maniak" prowadzi do polityki polegającej na wydatkowaniu więk­szych sum na budowę większych i solidniejszych więzień oraz na wymierzaniu surowszych, długoletnich kar więzienia. Postrzeganie przyczyn przestępczości jako wynikających głównie z bezrobocia, złych modelów ról i analfabetyzmu daje w rezultacie politykę obejmującą zwiększenie wydatków przeznaczonych na ulepszanie szkół i doskonalenie nauczycieli oraz zapewnienie ulg podatkowych dla przedsiębiorstw inwestujących na obszarach szczególnie do­tkniętych nędzą. Nie zrozum mnie źle. Nie sugeruję, że czynniki dyspozycyjne (osobowościowe), takie jak lenistwo, niezdarność czy ślamazarność nie istnieją. Istnieją. Chcę tylko zwrócić uwagę na fakt, że większość z nas, w większości przypadków, jest zbyt skłonna odwoływać się do atrybucji dyspozycyjnej, gdy przyczyna danego zachowania może z powodzeniem mieć charakter sytuacyj­ny. W każdym razie, nasza znajomość podstawowego błędu atry­bucji powinna przynajmniej uczulić nas na to, że nasze atrybucje dyspozycyjne mogą być nie zawsze poprawne i że powinniśmy potraktować poważnie maksymę powieściopisarza Samuela Butlera: „Ależ, na miłość Boską, wejdź w moje położenie"!

Błąd działającego

obserwatora.

Inny błąd powszechnie wy­stępujący przy ocenianiu społecznym znany jest jako błąd działają­cego — obserwatora (actor — observer bias) skłonność działają­cych do przypisywania własnych działań czynnikom sytuacyjnym, podczas gdy obserwatorzy skłonni są przypisywać te same działania stałym dyspozycjom osobowościowym osób działających63. Na przykład według mojej oceny ja spędzam dużo czasu na plaży, po­nieważ jest piękna pogoda; ty spędzasz dużo czasu na plaży, ponie­waż jesteś próżniakiem. Przywódcy polityczni często określają mąd­re posunięcia i pomyłki jako niemal nieuniknione w danych oko­licznościach, podczas gdy zwykli obywatele skłonni są uważać jed­ne i drugie za następstwa cech osobistych danego przywódcy. Kie­dy Kitty Genovese została zamordowana w śródmieściu Nowego Jorku w obecności trzydziestu dziewięciu świadków, owi naoczni świadkowie utrzymywali, że sytuacja była niejednoznaczna i trudno było się zorientować, co robić; reporterzy dzienników nazwali to „obojętnością świadków". Inaczej mówiąc, sobie przyznaję prawo interpretowania wątpliwości na swoją korzyść — tłumaczę swoje zachowanie przyczynami sytuacyjnymi. Tobie jednak nie przyznaję takiego samego prawa — kiedy próbuję wytłumaczyć twoje za­chowanie, popełniam podstawowy błąd atrybucji.

Istnieje dość bogaty materiał dowodowy świadczący o tym, że błąd działającego — obserwatora występuje powszechnie. Na przy­kład badania wykazały, że: a) przy wyjaśnianiu sukcesów i niepo­wodzeń w testach inteligencji, studenci college'u zwykle tłumaczą wyniki innych w kategoriach ich zdolności, podczas gdy swoje — w kategoriach trudności zadań testowych; b) studenci college'u, którzy zgłaszali się na ochotnika do udziału w badaniach psycho­logicznych, przypisywali swoje uczestnictwo doniosłemu znaczeniu tych badań, podczas gdy obserwatorzy interpretowali ich zgłosze­nie się jako wyraz osobistej skłonności do uczestniczenia we wszel­kich badaniach; c) studenci college'u, obserwując zachowanie swe­go rówieśnika, łatwo wyciągali wniosek, że w przyszłości nadal będzie postępował podobnie (zakładali więc istnienie u niego dys­pozycji do zachowywania się w określony sposób), podczas gdy „osoby działające" wskazywały, że one prawdopodobnie postąpi­łyby w przyszłości inaczej; d) studenci opisywali wybór sympatii i przedmiotu kierunkowego na uczelni, dokonany przez najlepszego przyjaciela każdego z nich, w kategoriach cech tego przyjaciela, natomiast swoje własne wybory wyjaśniali w kategoriach cech swej sympatii i cech przedmiotu kierunkowego; e) ludzie przypisują więcej cech osobowości innym ludziom niż sobie samym64.

Jaka jest przyczyna błędu działającego — obserwatora? Ekspe­ryment Michaela Stormsa wykazuje, że błąd ten jest uzależniony od tego, na czym skupia się uwaga danej osoby65. Uwaga osoby dzia­łającej zwykle koncentruje się na otoczeniu i na przyszłej historii; może dysponować szczególną znajomością czynników prowadzą­cych do danego zachowania i wiedzieć, co sądzi o tym zachowaniu. Z drugiej strony, uwaga obserwatora jest prawie zawsze skupiona na osobie działającej, dlatego obserwator może nie zdawać sobie sprawy z historycznych czy środowiskowych powodów, z których osoba ta zrobiła to, co zrobiła.

W eksperymencie Stormsa dwie osoby badane rozmawiały ze sobą, a w tym czasie przypatrywało się im dwóch obserwatorów; każdemu z obserwatorów polecono, aby przyglądał się jednemu z rozmówców. Po rozmowie osoby działające i obserwatorzy wskazywali, w jakiej mierze takie zachowania, jak życzliwość, gadatliwość, nerwowość i dominacja wynikały z cech osobowości, a w jakiej — z sytuacji. Jak się zapewne spodziewałeś, osoby działające częściej wyjaśniały swe zachowanie w kategoriach sytua­cji, podczas gdy obserwatorzy wyjaśniali to zachowanie w katego­riach dyspozycji osobowościowych osoby działającej. Wyniki te nie były zaskakujące, gdyż zgadzają się z tym, co wiemy o błędzie działającego — obserwatora. Badanie to miało jednak pewien interesujący niuans. Niektórzy badani oglądali tę rozmowę nagraną na taśmie wideo z tej samej strony, z jakiej ją pierwotnie widzieli (tzn. każdy z rozmówców oglądał na wideo drugiego rozmówcę, a obserwatorzy oglądali tę osobę, której mieli się przypatrywać), inni zaś oglądali ją niejako z odwrotnej strony (tzn. każdy z rozmówców oglądał siebie samego, a każdy z obserwatorów — drugą c(sobę, nie tę, której się miał przypatrywać). Kiedy rozmowa była zarejestrowana z tej samej strony, wystąpił błąd działającego — obserwatora; gdy jednak zarejestrowano ją z odwrotnej strony, odwróceniu uległ także ten błąd. Osoby działające, które oglądały na wideo siebie samych z punktu widzenia obserwatora, częściej wyjaśniały swe własne zachowanie w kategoriach czynników dys­pozycyjnych, podczas gdy obserwatorzy, którzy patrzyli na świat z punktu widzenia osób działających, częściej wyjaśniali zachowa­nie oglądanej osoby w kategoriach sytuacyjnych.

Błąd działającego — obserwatora często może prowadzić do nieporozumień i konfliktów. Na przykład jeśli Sam spóźnił się na randkę z Susan, on sam (osoba działająca) może wyjaśniać swo­je spóźnienie podkreślając, iż „tak się złożyło, że na skrzyżowa­niach zawsze trafiałem na czerwone światło", podczas gdy Susan (obserwator) może dojść do wniosku, że Sam „przestaje się mną interesować". Podobnie, kiedy Związek Radziecki dokonał inwazji Afganistanu, jego przywódcy określali ten akt jako „odpowiedź na lokalne rebelie i konieczność zabezpieczenia południowej granicy", podczas gdy postronni obserwatorzy uznali tę akcję za jeszcze jeden przykład sowieckiej agresywności. Gdy Stany Zjednoczone wkro­czyły do Panamy, było to „obalenie króla narkotyków", podczas gdy postronni obserwatorzy potraktowali to jako imperialistyczny akt agresji. Te odmienne interpretacje i atrybucje służą potem jako podstawa dla następnej akcji, która może spowodować eskalację konfliktu.

Eksperyment Stormsa wskazuje metodę zduszenia w zarodku tego konfliktu, zanim jeszcze do niego dojdzie: trzeba zmienić punkt widzenia osoby działającej i obserwatora. Jednym ze sposobów do­konania tego jest ułatwianie wzajemnego zrozumienia swych stano­wisk przez odgrywanie roli strony przeciwnej. Inna taktyka, sto­sowana w stosunkach międzynarodowych, polega na realizowaniu programów wymiany kulturalnej, dzięki którym obywatele jednego kraju mogą mieszkać przez pewien czas w innym kraju. Obie te tak­tyki zmieniają zarówno punkt widzenia, jak i informacje wykorzy­stywane przy dokonywaniu atrybucji. W rozdziale 8. omówimy bardzo skuteczną technikę zwaną „treningiem wrażliwości", która ma na celu rozwój ^zdolności wzajemnego zrozumienia przez dostarczanie informacji zwrotnych o tym, jak inni widzą i od­czuwają świat.

Biedy autopercepcji (self-biases). Nadszedł czas, żebyśmy zwrócili uwagę na to, co dzieje się z naszymi społecznymi procesami poz­nawczymi, gdy wchodzi w grę nasz najważniejszy społeczny element poznawczy — własne ja. Z psychologicznego punktu widzenia jed­nym z naszych głównych celów jest podtrzymanie i poprawienie swego zdania o sobie. Według Williama Jamesa dotyczy to szcze­gólnie naszego ja społecznego i ja „duchowego". Jak to ujął James:

Ja społeczne ... stoi wyżej niż ja materialne... Musimy troszczyć się bardziej o naszą cześć, naszych przyjaciół, nasze więzi z ludźmi, niż o swoją skórę czy majątek. Zaś ja duchowe (spiritual self)'jest tak niezmiernie cenne, że aby go nie utracić, człowiek powinien być gotów zrezygnować raczej z przyjaciół, dobrej sławy, własności i życia samego66.

Nasz sposób patrzenia na siebie samych, jako pierwotne źródło motywacji, wpływa w znacznym stopniu na wszystkie nasze społe­czne procesy poznawcze67. W następnym rozdziale omówimy dokładniej procesy odnoszące się do własnego ja. Tymczasem odnotujemy dwa główne sposoby, którymi ja wpływa na poznanie społeczne, a mianowicie myślenie egocentryczne (egocentric thoughf) i tendencja samoobronna (self—serving bias).

Myślenie egocentryczne. Termin ten oznacza skłonność do po­strzegania własnego ja jako odgrywającego w wydarzeniach rolę bardziej centralną, niż to się dzieje w rzeczywistości68. Ogromna większość ludzi pamięta minione wydarzenia tak, jak gdyby ich ja było najważniejszym graczem, który kieruje innymi i wpływa na ich zachowanie.

Jest wiele przykładów myślenia egocentrycznego. Zapewne jeden z najbardziej interesujących dostarczyły badania politologa Roberta Jervisa69. Twierdzi on, że czołowi przywódcy światowi mają silną skłonność do wyznawania nieracjonalnego poglądu, że działanie, które podejmuje obce państwo, jest albo reakcją na ich wcześniejsze decyzje, albo ma na celu wywołanie ich reakcji. Innymi słowy, przywódca taki postrzega świat stosunków międzynarodo­wych jako obracający się wokół niego. Na przykład we wczesnym okresie II wojny światowej Hitler przypisywał fakt, że Brytyjczycy nie bombardują niemieckich miast ich pragnieniu zrewanżowania się za niemiecką powściągliwość, a nie temu, że Brytyjczycy mieli mało samolotów — co było rzeczywistą przyczyną.

Przywódcy światowi często są przekonani, że ich działanie pokrzyżowało złe zamiary przeciwnika, podczas gdy w rzeczywi­stości wcale nie planowano takiej złowrogiej akcji lub odrzucano ją z innych powodów. Tak właśnie przedstawiała się sprawa, gdy urzędnicy administracji Nixona przewidywali dużą ofensywę wojsk północnego Wietnamu podczas wizyty w Chinach prezydenta Richarda Nixona, a potem utrzymywali, że zapobiegli temu ata­kowi dzięki intensywnym bombardowaniom. Po wojnie okazało się, że nie planowano takiej ofensywy. Obecnie upadek Związku Radzieckiego uważa się za rezultat przede wszystkim programu zbrojeń prezydenta Ronalda Reagana, a nie gospodarczych i struk­turalnych problemów tego państwa, które narastały od lat. Jervis wyciąga deprymujący wniosek dotyczący wpływu myślenia egocentrycznego na poglądy przywódców państw: przekonanie (przeważnie błędne), że było się przyczyną określonego zachowania innych państw, prowadzi do większej wiary w skuteczność taktyki od­straszania — do przeświadczenia, że można zapobiegać przyszłym wydarzeniom stosując sankcje i grożąc sankcjami. Przeświadczenie to jest prawie zawsze błędne.

Nie trzeba mówić, że nie tylko przywódcy państw są przekona­ni, iż sprawują kontrolę nad tym, co się dzieje. Jest to zjawisko powszechne także wśród nas, zwykłych ludzi. Ellen Langer w pro­stym eksperymencie70 pokazała, jak silne jest to „złudzenie sprawo­wania kontroli". W eksperymencie tym wszystkie osoby badane kupowały losy loteryjne, występowała jednak pewna drobna, lecz ważna różnica — niektórzy badani sami wybierali sobie los, podczas gdy innym los przydzielał eksperymentator. Później bada­nym dawano możliwość odsprzedania losu eksperymentatorowi. Langer stwierdziła, że ci, którzy sami wybrali sobie los, żądali za niego nawet czterokrotnie większej sumy niż ci, którym los przydzielono. W eksperymencie tym badani mieli złudzenie, że ich zachowanie polegające na wyborze losu może wpłynąć na wynik; uważali więc los za bardziej wartościowy, gdy sami wybrali jego numer. Oczywiście, jak wszyscy wiemy, o tym, na który los padnie wygrana, decyduje przypadek; żaden numer nie ma większej szansy wygrania niż jakikolwiek inny numer — bez względu na to, kto go wybrał. Jednakże złudzenie sprawowania kontroli, wynikające z egocentrycznego sposobu myślenia ma silny wpływ na nasze zachowanie. Nic, więc dziwnego, że większość loterii państwowych pozwala nam wybierać własne numery.

Powszechność przekonania, że „moje ja jest środkiem wszech­świata", pomaga w wyjaśnieniu paradoksu, z jakim spotykamy się co dzień w amerykańskich gazetach. Chociaż wielu Amerykanów jest dumnych z technicznych i naukowych osiągnięć swego kraju, mniej niż 10% gazet codziennych prowadzi stałą kolumnę po­święconą nauce. Z drugiej strony ponad 90% tych gazet drukuje co dzień rubrykę astrologiczną (astrologia usiłuje przepowiadać przy­szłość na podstawie pozycji gwiazd i planet w momencie narodzin danej osoby). Jak to się dzieje? Podstawą interesu z gazetowymi ho­roskopami jest tzw. stwierdzenie Barnuma (od nazwiska właści­ciela cyrku P. T. Barnuma, który pewnego razu zauważył: „Co mi­nutę rodzi się frajer"). „Stwierdzenie Barnuma" jest to opis osobo­wości złożony ze zdań, które są prawdziwe w odniesieniu do niemal każdego. Na przykład: „W nie znanym ci towarzystwie skłonny jesteś zachowywać się powściągliwie". „Patrzysz na życie z miesza­niną optymizmu i pesymizmu". „Często widzisz wiele stron danego zagadnienia, lecz w razie potrzeby potrafisz zająć zdecydowane stanowisko". Określenia te odnoszą się prawie do każdego. Jednak­że ze względu na naszą skłonność do myślenia egocentrycznego prawie każdy jest przekonany, że „stwierdzenie Barnuma" odnosi się przede wszystkim do niego samego; większość z nas nie zasta­nawia się nad tym, że prawie każdy myśli to samo. Dzięki temu gazetowy horoskop jest dla bardzo wielu ludzi pozycją atrakcyjną. W eksperymencie mającym na celu zbadanie, jak dalece ludzie skłonni są wierzyć w trafność „stwierdzeń Barnuma", Richard Petty i Timothy Brock71 dawali badanym do wypełnienia rzekomy test osobowości, a następnie podawali im nieprawdziwe wyniki i informacje zwrotne co do ich osobowości. Połowa badanych otrzymała „stwierdzenie Barnuma" o pozytywnym zabarwieniu, określające ich jako osoby o „otwartym umyśle" (open mind, tzn. „potrafisz dostrzec wiele stron danego zagadnienia"), podczas gdy druga połowa otrzymała pozytywnie zabarwione stwierdzenie okre­ślające ich jako osoby o „zamkniętym umyśle" (closed mind, tzn. „kiedy raz się zdecydujesz, nie zmieniasz swego stanowiska"). Cho­ciaż te informacje o osobowości były zmyślone, prawie wszyscy ba­dani byli przekonani, że stanowią one bardzo dobry opis ich osobo­wości. Co więcej, Petty i Brock stwierdzili, że ta „świeżo nabyta osobowość" badanych wpływała na ich późniejsze zachowanie. Mianowicie poproszono badanych, żeby sporządzili listę swych myśli dotyczących dwóch kontrowersyjnych zagadnień. Ci badani, którzy w wyniku losowania otrzymali „stwierdzenie Barnuma" określające ich jako osoby o otwartym umyśle, notowali myśli dotyczące obu stron danego zagadnienia, podczas gdy ci, którzy otrzymali osobowość o zamkniętym umyśle, na ogół zapisywali argumenty odnoszące się do tylko jednej strony tego zagadnienia. Jest to jeszcze jeden przykład tego, jak nasze przekonania i oczeki­wania mogą stwarzać rzeczywistość społeczną.

Tendencja do myślenia egocentrycznego przejawia się w subtel­nych formach, często obejmujących naszą pamięć minionych wyda­rzeń i dawno przyswojonych wiadomości. Bardzo często stwierdza się, że ludzie lepiej pamiętają informacje opisujące ich samych72. Ponadto pracując w grupach ludzie skłonni są koncentrować się na swych własnych dokonaniach i zapamiętywać je kosztem przecho­wania informacji o dokonaniach innych. Prócz tego, kiedy ktoś uczestniczy aktywnie w generowaniu informacji, to pamięta te informacje lepiej niż wtedy, gdy odbiera je biernie. Na koniec, badania wielokrotnie wykazały, że lepiej pamięta się informacje związane z własnym ja — tzn. kiedy ludzie myślą o tym, jak jakiś termin czy obiekt odnosi się do nich samych, wówczas pamiętają to lepiej niż wtedy, gdy ten sam termin czy obiekt odnosi się do innych. Ta rola myślenia egocentrycznego w procesach pamięcio­wych ma też praktyczne implikacje dla studenta: jeden, z najlep­szych sposobów zapamiętania materiału zawartego w tej książce polega na powiązaniu go z twoimi osobistymi doświadczeniami — pomyśl, jak materiał ten stosuje się do ciebie. To pomoże ci uzyskać lepszy wynik na zbliżającym się egzaminie.

Tendencja samoobronna (self—serving biaś). Termin ten odnosi się do występującej powszechnie u ludzi Skłonności, by dokonywać atrybucji dyspozycyjnych w przypadku swych sukcesów oraz atrybucji sytuacyjnych w odniesieniu do swych niepowodzeń. Na przykład, jeśli Linda grając w koszykówkę zaliczy trudny strzał, to prawdopodobnie przypisze ten fakt swemu doskonałemu oku i dużej skoczności. Ale jeżeli chybi, to zapewne będzie utrzymywać, że została sfaulowana lub, że trafiła na jakiś miękki kawałek posadzki, przez co źle obliczyła wyskok.

Prowadzenie auta dostarcza kierowcom wielu okazji, do przeja­wiania „tendencji samoobronnej". Na przykład przytaczam niżej autentyczne fragmenty pisemnych sprawozdań sporządzanych przez kierowców uczestniczących w wypadkach drogowych. Jak można się przekonać, „tendencja samoobronna" występuje tu wyraźnie73.

Słup telefoniczny zbliżał się szybko; próbowałem zejść mu z drogi, gdy uderzył w przód mego auta.

Niewidoczny samochód wyjechał znikąd, potrącił mój pojazd i zniknął.

Parkowałem właśnie prawidłowo moje auto, kiedy stuknęło ono tyłem w inny pojazd.

Gdy dojeżdżałem do skrzyżowania, wyskoczyło jakieś ogrodzenie, zasłaniając mi widok. Nie widziałem tamtego samochodu.

Pieszy zderzył się ze mną i wszedł pod mój samochód.

Badacze zebrali wiele danych potwierdzających nieformalne spostrzeżenie, że przypisujemy sobie zasługę za to, co dobre, a wypieramy się tego, co złe. Na przykład: a) studenci, którzy dobrze zdali egzamin, przypisują ten sukces swoim zdolnościom i włożonemu wysiłkowi, podczas gdy ci, którzy wypadli słabo, przypisują to niewłaściwemu egzaminowi lub pechowi; b) hazardziści uważają swoje sukcesy za wynik umiejętności, porażki zaś — za skutek braku szczęścia; c) kiedy żona i mąż oceniają, jaką część prac domowych zwykle wykonują, to suma tych ocen przekracza 100% — innymi słowy każde z nich uważa, że wykonuje więcej pracy, niż przyznaje partner (partnerka); d) na ogół ludzie oceniają siebie samych bardziej pozytywnie, niż są oceniani przez innych, i sądzą, że są „powyżej przeciętnej"; e) dwuosobowe zespoły, które wykonują zadanie wymagające pewnych umiejętności, chętnie przyjmują uznanie z powodu dobrych wyników, lecz w przypadku niepowodzenia ich członkowie większą część winy składają na swego partnera; f) kiedy studentów college'u poproszono o wyjaś­nienie, dlaczego ktoś ich nie lubi, w małym stopniu przyjmowali na siebie odpowiedzialność (tzn. musi być coś nie w porządku z tą drugą osobą), kiedy jednak powiedziano im, że ktoś ich lubi, wówczas studenci przypisywali to swojej osobowości74. Jak zauwa­żają Greenwald i Breckler: „Prezentowane ja jest (zwykle) zbyt piękne, żeby było prawdziwe; w to (zbyt) piękne ja często naprawdę się wierzy"75. Powstaje interesujące pytanie:, dlaczego u ludzi występuje „ten­dencja samoobronna"? Jedno z wyjaśnień, które tłumaczy niektóre dane, ma charakter czysto poznawczy — ludzie jako osoby działające mają dostęp do innych informacji niż wtedy, gdy są obserwatorami76. Rozpatrzmy przytoczone wyżej stwierdzenie, że suma ocen pary małżeńskiej, dotyczących ich wkładu w prace domowe, przekracza 100%. Z powodzeniem może to być skutkiem różnic w procesach uwagi i pamięci. Na przykład, za każdym razem, kiedy to ja szoruję podłogę, sprzątam toaletę czy zmywam talerze, jest dużo bardziej prawdopodobne, że zauważę i lepiej zapamiętam mój wkład niż twój — kiedy ty to robisz. Bez trudu potrafię sobie przypomnieć, że w zeszłym tygodniu cztery razy pozmywałem naczynia, wynosiłem śmieci, posprzątałem w garażu, zajmowałem się psem i skosiłem trawnik. Pamiętam, że wyczyściłaś piekarnik, lecz nie zauważyłem (lub zapomniałem), że gotowałaś obiad i trzy razy zmywałaś naczynia, kupowałaś żywność, od­kurzałaś dywany, przystrzygłaś żywopłot i zapłaciłaś rachunki. Jeśli więc mam ocenić, jaką część prac domowych wykonuje każde z nas, to oczywiście jestem przekonany, że ja wykonuję ich więcej.

Jednakże takie poznawczo-informacyjne wyjaśnienie nie wystar­czy, by wytłumaczyć wszystkie przykłady „tendencji samoobronnej". Na przykład ilość informacji dostępnej dla hazardzistów i egzaminowanych odnoszących sukcesy i ponoszących porażki jest zapewne podobna. Inne proponowane wyjaśnienie „tendencji samoobronnej" głosi, że jesteśmy motywowani do posługiwania się takimi atrybucjami, aby chronić i podtrzymywać nasze pojęcie o sobie i naszą samoocenę. Zgodnie z tą koncepcją, jeśli mam pozytywny obraz samego siebie, to jest mi łatwo zaakceptować siebie jako mającego pozytywne osiągnięcia; z drugiej strony, muszę się bronić przed zagrożeniem tego pozytywnego obrazu samego siebie — na przykład za pomocą wypierania się lub dobrej wymówki. Określa się to jako zachowanie „chroniące ego".

Skąd wiemy, że niektóre z tych zachowań są motywowane przez pragnienie utrzymania wysokiej samooceny? Przyjrzyjmy się okolicznościom, w jakich najczęściej uciekamy się do chronią­cych ego atrybucji. W szeregu eksperymentów Gifford Weary i jej współpracownicy77 stwierdzili, że prawdopodobieństwo podania wyjaśnienia chroniącego własne ja wzrasta, gdy a) dana osoba jest silnie zaangażowana w określone zachowanie; b) dana osoba czuje się odpowiedzialna za wynik swego działania; c) zachowanie tej osoby jest publicznie obserwowane przez innych. Ponadto ludzie najrzadziej odwołują się do atrybucji chroniących własne ja, kiedy sądzą, że to im nic nie pomoże — tzn. gdy audytorium daje jasno do zrozumienia, że wymówka nie jest odpowiednia lub że wzbudzi ona nieuzasadnione oczekiwania co do przyszłych rezultatów. Inaczej mówiąc, wyjaśnienia chroniące własne ja (self—serving explanationś) podawane są najczęściej wtedy, gdy ja „wchodzi w grę" — kiedy jest ono wyraźnie zagrożone lub gdy dana osoba dostrzega sposobność ukształtowania pozytywnego obrazu siebie samej.

Co się dzieje, gdy jednostka nie ma pozytywnego obrazu siebie, który by umacniała i broniła? Jest tak w przypadku ludzi, którzy cierpią na depresję lub mają niską samoocenę. W serii pomys­łowych eksperymentów Lauren Alloy i Lyn Abramson uzyskali dane świadczące o istnieniu czegoś, co można by nazwać „realiz­mem depresyjnym" — o braku „tendencji samoobronnej" u ludzi cierpiących na depresję78. W eksperymentach tych badanym poleco­no naciskać guzik. Jeśli po naciśnięciu guzika zapaliła się lampka, badany wygrywał pieniądze, ale jeżeli się nie zapaliła, to je tracił. W niektórych grupach zapalenie się lampki rzeczywiście było ściśle uzależnione od naciśnięcia guzika. .Bardziej interesująca sytuacja była w tych grupach, w których badani mieli tylko częściowy wpływ na to, czy lampka zapali się po naciśnięciu guzika. Pod koniec eksperymentu badanych pytano, jaki wpływ ich zdaniem miało naciskanie guzika na zapalanie się lampki. W sytuacji częściowej kontroli badani „normalni" oceniali, że mieli większy wpływ na zapalanie się lampki wtedy, gdy wygrywali pieniądze, niż wtedy, gdy je tracili. Jest to doskonały przykład „tendencji samoobron­nej". Natomiast osoby depresyjne trafnie oceniały stopień kontroli, jaki miały nad zapalaniem się światła. Innymi słowy, osoby cierpiące na depresję nie ulegały „tendencji samoobronnej". Fakt, że myślały one źle o sobie, powodował stłumienie ich „normalnej" motywacji, by widzieć siebie w jak najlepszym świetle. Osoby depresyjne były, według Alloy i Abramsona, „smutniejsze, lecz mądrzejsze".

Na czym polega wartość błędów autopercepcji? Jeśli traktujemy procesy psychiczne jako przedmiot naszych badań i odkrywamy, że u przytłaczającej większości ludzi występują takie zachowania, jak myślenie egocentryczne i tendencja samoobronna, to łatwo dojść do wniosku, że: a) ludzie są emocjonalnymi, irracjonalnymi, niemąd­rymi istotami, które nie pozwalają sobie widzieć rzeczy takimi, jakimi są oraz b) błędy autopercepcji powinno się wyeliminować za wszelką cenę. Takie wnioski byłyby zbyt dużym uproszczeniem. Po pierwsze, jak wspomnieliśmy wcześniej, chociaż my, ludzie, często uciekamy się do błędnego, tendencyjnego sposobu myślenia, to jednak jesteśmy zdolni także do myślenia jasnego i racjonalnego. Ponadto błędy autopercepcji mogą służyć ważnym celom. Jedno­stka, która wierzy, że przyczynia się do czegoś dobrego, będzie starać się bardziej i dłużej wytrwale pracować dla osiągnięcia trudnych celów. Usiłowania takie mogą doprowadzić do nowych odkryć naukowych, do powstania wielkich dzieł sztuki lub układów politycznych, które mogą być wielkim dobrodziejstwem dla milio­nów ludzi.

Są również subtelniejsze korzyści. Niedawno psycholog społecz­ny Shelley Taylor79 przeprowadziła wywiady z setkami ludzi, którzy stanęli wobec tragicznych lub niemal tragicznych wydarzeń. Wśród jej rozmówców były ofiary gwałtu, chorzy na raka i inne osoby zagrożone zbliżającą się śmiercią. Stwierdziła ona, że tragiczne zdarzenie bynajmniej nie załamało tych osób, a większości z nich dało sposobność do czerpania nowej satysfakcji z życia. Było tak zwłaszcza wtedy, gdy patrzyły one z nadmiernym wręcz optymiz­mem na swoje szansę wyleczenia się lub były przekonane, że potrafią w przyszłości zmniejszyć prawdopodobieństwo narażenia się na napaść. Przekonanie, że można uporać się z tragicznymi problemami — nawet jeśli przekonanie to było złudzeniem — skło­niło te osoby do przyjęcia zdrowszego trybu życia i przyswojenia sposobów radzenia sobie z codziennym stresem, co miało zbawien­ny wpływ na ich życie.

Również Martin Seligman80 stwierdził po przeprowadzeniu wielu badań, że optymistyczny styl myślenia — przekonanie, że niepowodzenie jest wynikiem pecha, który można przezwyciężyć swym wysiłkiem i zdolnościami — prowadzi do większych osiąg­nięć, lepszego zdrowia i bardziej pozytywnego spojrzenia na świat. Krótko mówiąc, myślenie egocentryczne i atrybucje chroniące ego przynoszą szereg korzyści. Jednocześnie trzeba pamiętać, że te pozytywne następstwa mają swoją cenę, a jak się niewątpliwie zorientowałeś, największą ceną jest nieco zniekształcony obraz samego siebie i świata w ogóle.

Już się przekonaliśmy, że ten zniekształcony obraz świata jak na ironię często jest spowodowany przez chęć usprawiedliwienia siebie i swojego postępowania — takiego zinterpretowania czy wypacze­nia sensu naszych działań, aby dopasować go do tego, co uznalibyś­my za zgodne z działaniami dobrej pod względem moralnym i rozsądnej istoty ludzkiej. Dla mnie jedną z najbardziej fascynu­jących cech istoty społecznej jest nasza wzruszająca potrzeba, żebyśmy mogli uważać się za ludzi dobrych i rozsądnych, i to, jak często potrzeba ta skłania nas do działań, które nie są ani dobre, ani rozsądne. Ludzka skłonność do uzasadniania własnego po­stępowania jest tak ważna, że zasługuje na oddzielny rozdział. Do tego właśnie rozdziału przechodzimy teraz.

rozdział 5

Uzasadnianie własnego postępowania

Wyobraźmy sobie następującą scenę: pewien młody człowiek został zahipnotyzowany. Hipnotyzer poddaje go sugestii posthipnotycznej, mówiąc mu, aby gdy zegar wybije czwartą (1) poszedł do przedpokoju, znalazł swój płaszcz deszczowy oraz kalosze i zało­żył je, (2) wziął parasol, (3) poszedł \do supermarketu A & P, znajdującego się w odległości ośmiu przecznic, kupił tam sześć butelek whisky i (4) wrócił do domu. Na koniec mówi mu, że gdy tylko wróci do swego mieszkania „otrząśnie się z tego" i będzie znów sobą.

Gdy zegar bije godzinę czwartą, młody człowiek natychmiast kieruje się do przedpokoju, wkłada swój płaszcz deszczowy i kalosze, chwyta parasol i wyrusza na poszukiwanie whisky. W wyprawie tej jest kilka dziwnych rzeczy: 1) jest pogodny, słoneczny dzień i na niebie nie ma ani jednej chmurki; 2) w połowie drogi do najbliższej przecznicy znajduje się sklep, który sprzedaje whisky po tej samej cenie, co supermarket oddalony o osiem przecznic; 3) Sam nie pije alkoholu.

Sam wraca do domu, otwiera drzwi, wchodzi do swego mieszkania, otrząsa się z „transu" i stwierdza, że stoi w pokoju w płasz­czu deszczowym i w kaloszach, z parasolem w jednej ręce i ogrom­ną torbą wypełnioną butelkami trunku w drugiej. Przez chwilę wydaje się zmieszany. Jego przyjaciel, hipnotyzer, mówi:

„Hej, Sam, gdzie byłeś?"

„Ech, wyszedłem tylko do sklepu".

„Co kupiłeś?"

„Hm., hm... wydaje się, że kupiłem tę whisky".

„Ale ty przecież nie pijesz, czyż nie tak"?

„No nie, ale... hm... hm... zamierzam zorganizować kilka spotkań w ciągu

najbliższych paru tygodni, a niektórzy moi koledzy piją".

„Co ci przyszło do głowy, żeby brać cały ten strój przeciwdeszczowy w taki

słoneczny dzień?"

„No... rzeczywiście, pogoda jest dość zmienna o tej porze roku i nie chciałem

ryzykować".

„Ale przecież niebo jest bezchmurne".

„Tak, ale nigdy nie wiadomo".

„Nawiasem mówiąc, gdzie kupiłeś tę whisky?"

„Ech, no, hm... hm... w supermarkecie".

„A dlaczego poszedłeś po nią tak daleko?"

„No, hm... hm... jest taki piękny dzień, pomyślałem, że byłoby fajnie zrobić dłuższy

spacer".

Większość ludzi jest motywowana do szukania uzasadnienia swoich działań, przekonań i uczuć. Gdy człowiek coś robi, to sta­ra się, jeśli to w ogóle jest możliwe, przekonać siebie (i innych), że jego postępowanie jest logiczne i rozsądne. Istniała ważna przyczyna, dla której Sam wykonał wszystkie te niemądre działania — był on zahipnotyzowany. Ponieważ jednak Sam nie wiedział o tym i ponieważ najwyraźniej trudno mu było zaakceptować fakt, że mógł zachowywać się w sposób całkowicie bezsensowny, to następnie starał się usilnie przekonać siebie (i swego przyjaciela), że w tym szaleństwie była metoda i że jego działania były w rzeczywis­tości rozsądne.

W tych samych kategoriach można także wyjaśnić wyniki eksperymentu przeprowadzonego przez Stanleya Schachtera i Jerry'ego Singera, o którym była mowa w rozdziale 2. Jak pamięta­my, badacze ci wstrzykiwali osobom badanym epinefrynę. Bada­ni, których uprzedzono o symptomach wywoływanych przez ten środek (kołatanie serca, pocenie się dłoni i drżenie rąk), mieli rozsądne wyjaśnienie, gdy symptomy te wystąpiły: „No cóż, to po prostu lekarstwo tak na mnie działa". Natomiast ci, których nie poinformowano o następstwach wstrzyknięcia epinefryny, nie dysponowali takim dogodnym, logicznym wyjaśnieniem owych symptomów. Nie mogli jednak pozostawić tych objawów bez ja­kiegoś uzasadnienia — próbowali, więc tłumaczyć je, przekonując siebie samych, że są albo szalenie szczęśliwi, albo rozgniewani, zależnie od bodźców społecznych występujących w otoczeniu.

Pojęcie „uzasadnianie własnego postępowania" może mieć jeszcze szersze zastosowanie. Przypuśćmy, że znajdziesz się w cen­trum wielkiej katastrofy żywiołowej, takiej jak trzęsienie ziemi. Wszystko wokół ciebie zamienia się w gruzy, jest wielu zabitych i rannych. Nie da się ukryć, że jesteś przestraszony. Czy trzeba szukać usprawiedliwienia dla tego strachu? Z pewnością nie, gdyż uzasadnia go to, co się dzieje wokół ciebie: poranieni ludzie, zniszczone budynki. Przypuśćmy jednak, że trzęsienie ziemi na­wiedziło pobliskie miasta. Czujesz drgania i słyszysz wieści o zniszczeniach, jakie to trzęsienie spowodowało w tamtym mieś­cie. Jesteś okropnie przestraszony *— lecz nie znajdujesz się w centrum zniszczonego obszaru i ani tobie, ani ludziom wokół ciebie nie stało się nic złego, żaden z budynków w twoim mieście nie został zniszczony. Czy odczuwałbyś potrzebę usprawiedliwie­nia tego strachu? Tak. Podobnie jak badani w eksperymencie Schachtera i Singera, którzy odczuwali silne fizjologiczne reakcje na epinefrynę, lecz nie wiedzieli, czemu je przypisać, i podobnie jak nasz zahipnotyzowany przyjaciel w płaszczu deszczowym o kaloszach, byłbyś skłonny szukać uzasadnienia swojego działa­nia czy uczuć. W tej sytuacji byłbyś skłonny usprawiedliwiać fakt, że niemal odchodzisz od zmysłów ze strachu, chociaż nic ci bezpośrednio nie zagraża. Te sytuacje katastrof żywiołowych nie są hipotetycznymi przykładami — rzeczywiście wydarzyły się przed laty w Indiach. Po trzęsieniu ziemi badacze zbierali i ana­lizowali szerzące się pogłoski. Rezultaty, które uzyskali, były ra­czej zaskakujące. Psycholog hinduski, Jamuna Prasad1 stwier­dził, że gdy katastrofa nastąpiła w pobliskim mieście, w związku z czym mieszkańcy danej wsi mogli czuć drgania, lecz nie byli bezpośrednio zagrożeni, to we wsi tej krążyło mnóstwo pogłosek przepowiadających nadciągającą katastrofę. W szczególności mie­szkańcy tej wsi darzyli wiarą i pomagali rozpowszechniać pogło­ski, głoszące, że: 1) zbliża się ku nim powódź; 2) dzień 26 lutego będzie dniem potopu i zniszczenia; 3) w dniu zaćmienia księżyca nastąpi drugie silne trzęsienie ziemi; 4) w ciągu paru dni nadej­dzie cyklon; 5) nadciągają nie dające się przewidzieć nieszczęścia i klęski.

Dlaczego właściwie ludzie ci wymyślali takie historie, wierzyli w nie i je rozpowszechniali? Czyżby byli masochistami? Z pewnoś­cią pogłoski te nie pomagały ludziom w zachowaniu spokoju i po­gody ducha. Oto raczej przekonywające wyjaśnienie tego zjawi­ska: ludzie ci byli okropnie przestraszeni, a ponieważ nie mieli wystarczającego uzasadnienia dla tego strachu, wynajdywali swo­je własne uzasadnienia. Dzięki temu nie musieli się czuć głupio. Ostatecznie, jeśli nadciąga cyklon, to czy nie jest zupełnie zro­zumiałe, że mam oczy obłąkane ze strachu? Wyjaśnienie to zna­lazło potwierdzenie w badaniach nad pogłoskami, przeprowadzo­nych przez Durgananda Sinha2, który badał pogłoski szerzące się w pewnej wsi hinduskiej po katastrofie żywiołowej podobnych rozmiarów. Główna różnica między sytuacjami w obu tych bada­niach polegała na tym, że ludzie, których badał Sinha, rzeczy­wiście ucierpieli od zniszczeń i byli świadkami szkód. Byli oni przerażeni, lecz mieli po temu wystarczające powody — nie potrze­bowali szukać dodatkowego usprawiedliwienia dla swego strachu. Tak, więc pogłoski nie przewidywały tu nadciągających klęsk ani też nie wyolbrzymiały poważnie rozmiarów zniszczeń. Co więcej, pogłoski były raczej pocieszające. Na przykład jedna z nich przewidywała (błędnie), że zaopatrzenie w wodę zostanie przy­wrócone w bardzo krótkim czasie.

Omawiane tu procesy są przedmiotem stworzonej przez Leona Festingera3 teorii ludzkiego poznania, zwanej teorią dysonansu poznawczego. Jak na teorię, jest ona bardzo prosta, lecz — jak się przekonamy — zakres jej zastosowań jest ogromny. Najpierw omówimy formalne aspekty tej teorii, a następnie rozpatrzymy jej zastosowania. W zasadzie dysonans poznawczy jest stanem napię­cia, który występuje wtedy, gdy dana osoba posiada jednocześnie dwa elementy poznawcze (idee, postawy, przekonania, opinie), które są psychologicznie niezgodne ze sobą. Innymi słowy, dwa elementy poznawcze są w dysonansie, jeżeli wtedy, gdy rozpatruje się tylko te dwa elementy, z jednego z nich wynika przeciwieństwo drugiego. Ponieważ występowanie dysonansu poznawczego jest, przykre, ludzie są motywowani do redukowania go; jest to z grub­sza zjawisko analogiczne do procesów zachodzących przy wzbudza­niu i redukowaniu takich popędów, jak głód czy pragnienie z tym wyjątkiem, że siłą napędową jest przykrość o charakterze nie fizjologicznym, lecz poznawczym. Uznawać dwie sprzeczne ze sobą idee, to igrać z bezsensem, a człowiek — jak zauważył filozof egzystencjalistyczny, Albert Camus jest istotą, która całe swe życie trawi na próbach przekonania siebie, że jej istnienie nie jest bezsensowne.

Jak przekonujemy siebie samych, że nasze życie nie jest bezsensowne — tzn. jak redukujemy dysonans poznawczy? Może­my to uczynić zmieniając jeden bądź obydwa elementy poznawcze w taki sposób, aby uczynić je bardziej zgodnymi ze sobą, lub też dodając nowe elementy poznawcze, które pomagają zapełnić lukę między elementami pierwotnymi*. Podamy przykład, który, nie­stety, jest aż nazbyt dobrze znany wielu ludziom. Przypuśćmy, że ktoś, kto pali papierosy, przeczytał raport Naczelnej Komisji Lekarskiej, stwierdzający istnienie związku między paleniem pa­pierosów a rakiem płuc i innymi chorobami dróg oddechowych. Palacz ten odczuwa dysonans. Element poznawczy: „palę papie-

* W poprzednim rozdziale (Poznanie społeczne) dowiedzieliśmy się, że przeko­nania i postawy nie zawsze są dobrymi predyktorami zachowania danej osoby. Tu stawiamy tezę, iż większość ludzi uważa, że ich przekonania i postawy powinny być zgodne z ich zachowaniem i dlatego są oni motywowani do uzasadniania swego zachowania, gdy jest ono niezgodne z istniejącą już postawą. Jak się przekonamy, w pewnych okolicznościach to uzasadnienie może przyjąć postać zmiany pierwotnej postawy; w innych okolicznościach może przyjąć formę wypierania się tego zachowania lub wypaczania jego znaczenia. W miarę kontynuowania lektury tego rozdziału stanie się to zupełnie jasne.

rosy" pozostaje w dysonansie z elementem: „palenie papierosów powoduje raka". Oczywiście, najskuteczniejszym sposobem zre­dukowania dysonansu jest w takiej sytuacji rzucenie palenia. Element poznawczy: „palenie papierosów powoduje raka" jest zgodny z elementem: „nie palę papierosów". Jednakże dla więk­szości ludzi rzucenie palenia nie jest rzeczą łatwą. Przypuśćmy, że ktoś próbował przestać palić, ale mu się to nie powiodło. Co robi, by zredukować dysonans? Według wszelkiego prawdo­podobieństwa będzie starał się zrobić coś z drugim elementem poznawczym: „palenie papierosów powoduje raka". Może starać się zlekceważyć dane świadczące o istnieniu związku między paleniem papierosów a rakiem płuc. Na przykład mógłby próbo­wać przekonać siebie samego, że dane te nie są rozstrzygające. Ponadto, mógłby wyszukiwać inteligentnych ludzi, którzy palą, i w ten sposób przekonywać siebie, że skoro Sam, Jack i Harry palą, to przecież nie może to być niebezpieczne. Mógłby też przerzucić się na papierosy z filtrem i łudzić się, że filtr zatrzy­muje substancje rakotwórcze. Wreszcie, mógłby dołączać takie elementy poznawcze, które pozostają w zgodzie z paleniem, usi­łując przez to uczynić palenie mniej bezsensownym, mimo związa­nego z nim niebezpieczeństwa. Tak, więc mógłby zwiększać wartość przypisywaną przez siebie paleniu, tzn. mógłby dojść do przekona­nia, że palenie jest ważną i bardzo przyjemną czynnością, niezbęd­ną dla dobrego samopoczucia: „Może będę żył krócej, ale za to przyjemniej". Podobnie mógłby próbować uczynić z palenia czyn­ność godną podziwu, kształtując romantyczny, beztroski obraz siebie samego — człowieka, który paląc papierosy igra sobie z niebezpieczeństwem. Wszelkie takie zachowania redukują dyso­nans przez zmniejszanie absurdalności faktu, że zadajemy sobie tyle trudu, by nabawić się raka. Człowiek usprawiedliwia swoje zachowanie, minimalizując postrzegane niebezpieczeństwo lub wy­olbrzymiając wagę danej czynności. W rezultacie udaje mu się albo ukształtować nową postawę, albo zmienić postawę już ist­niejącą.

Istotnie, wkrótce po tym, gdy ogłoszony w 1964 r. raport Naczelnej Komisji Lekarskiej zyskał sobie szeroki rozgłos, przeprowadzono badanie ankietowe4 mające na celu ustalenie, w jaki sposób ludzie reagują na nowe dowody, że palenie przyczynia się do powstania raka. Przytłaczająca większość niepalących uwie­rzyła w twierdzenie zawarte w raporcie Komisji, a tylko 10% wyraziło wątpliwości, stwierdzając, że nie dowiedziono istnienia związku między paleniem a rakiem; ci respondenci nie mieli motywacji, by nie dawać wiary raportowi. Palacze znaleźli się w bardziej kłopotliwym położeniu. Trudno jest zerwać z tym nałogiem; tylko 9% palaczy potrafiło rzucić palenie. Aby uzasad­nić kontynuowanie tej czynności, palacze skłonni byli podważać wiarygodność raportu. Częściej odrzucali zawarty w nim mate­riał dowodowy. 40% palących dużo stwierdziło, że nie udowod­niono istnienia tego związku. Byli oni też bardziej skłonni ucie­kać się do racjonalizacji: ponad dwa razy więcej palaczy niż niepalących zgodziło się z twierdzeniami, że w życiu jest wiele niebezpieczeństw, i że zarówno palacze, jak i niepalący dostają raka.

Palacze, którzy dobrze zdają sobie sprawę z towarzyszących paleniu zagrożeń dla zdrowia, mogą zredukować dysonans w jesz­cze inny sposób — mianowicie minimalizując rozmiary swego nałogu. W jednym z badań5 stwierdzono, że spośród 155 pala­czy, którzy wypalali od jednej do dwóch paczek papierosów dziennie, 60% uważało się za palących umiarkowanie, podczas gdy pozostałych 40% uznało, że pali dużo. W jaki sposób mo­żemy wyjaśnić te różnice w autopercepcji? Jak można się było spodziewać, ci, którzy określili się jako „palący umiarkowanie", lepiej zdawali sobie sprawę z długoterminowych, patologicznych skutków palenia niż ci, którzy określili się jako „palący dużo". Innymi słowy, palacze ci najwyraźniej redukowali dysonans, prze­konując siebie samych, że wypalanie od jednej do dwóch paczek dziennie to w rzeczywistości wcale nie tak dużo. „Umiarkowanie" i „dużo" — to ostatecznie terminy subiektywne. v Wyobraźmy sobie 16-letnią dziewczynę, która nie zaczęła jesz­cze palić. Czy po przeczytaniu raportu Naczelnej Komisji Lekars­kiej jest ona skłonna uwierzyć w jego treść? Oczywiście. Materiał dowodowy jest obiektywnie bezsporny, źródłem komunikatu są wiarygodni eksperci, i nie ma powodu, by nie wierzyć temu raportowi. I tu tkwi sedno sprawy: na poprzednich stronach książki stwierdziłem, że ludzie dążą do tego, by mieć słuszność, i że wartości i przekonania zostają zinternalizowane wtedy, gdy zdają się być poprawne. Właśnie to dążenie do słuszności moty­wuje ludzi do bacznego obserwowania sposobu postępowania innych ludzi oraz do liczenia się z radą osób znających się na rze­czy i wiarygodnych nadawców. Jest to zachowanie bardzo racjo­nalne. Istnieją jednak siły, które mogą powstrzymywać od takie­go racjonalnego zachowania. Teoria dysonansu poznawczego nie przedstawia człowieka jako istotę racjonalną, lecz raczej jako isto­tę skłonną do racjonalizacji. Zgodnie z podstawowymi założenia­mi tej teorii, człowiek jest motywowany nie tyle do tego, by mieć słuszność, ile do tego, by wierzyć, że ma słuszność (i że jest mądry, uczciwy, dobry). Czasami motywacja, aby mieć słuszność i moty­wacja, aby wierzyć, że się ma słuszność, działają w tym samym kierunku. To właśnie zdarzyło się w przypadku młodej damy, któ­ra nie pali i dlatego łatwo jej było zaakceptować pogląd, że pa­lenie powoduje raka płuc. To samo dotyczyłoby palacza, które­mu udało się rzucić palenie po zapoznaniu się z danymi świad­czącymi o związku między paleniem papierosów a rakiem. Cza­sami jednak potrzeba zredukowania dysonansu (przekonania sie­bie, że się ma słuszność) prowadzi do zachowania, które jest nieprzystosowawcze, a więc irracjonalne. Na przykład psycho­logowie, którzy starali się dopomagać ludziom w odzwyczajeniu się od palenia, podają, że u ludzi, którzy próbowali rzucić ten nałóg, lecz którym się to nie udało, kształtuje się z czasem bar­dziej lekceważący stosunek do niebezpieczeństw wynikających z palenia niż u tych, którzy jeszcze nie podjęli poważnej próby zerwania z paleniem. Z jakiego powodu mogło dojść do takiej zmiany przekonań? Jeśli dana osoba angażuje się poważnie w ja­kieś działanie, takie jak rzucenie palenia, a następnie nie udaje się jej wytrwać w swym postanowieniu, to jej pojęcie o sobie jako silnej, panującej nad sobą jednostce jest zagrożone. Oczywiś­cie wzbudza to dysonans. Jednym ze sposobów zredukowania dysonansu i odzyskania dobrego samopoczucia — jeśli nie dobrego powietrza dla własnych płuc! jest zmniejszenie wagi tego postanowienia przez uznanie palenia za mniej niebezpieczne.

Rozumowanie powyższe znalazło potwierdzenie w wynikach badania, w którym śledzono losy noworocznych postanowień podjętych przez 135 studentów6. Osoby, które złamały swe po­stanowienia — dotyczące na przykład rzucenia palenia lub utraty wagi — nie tylko myślały początkowo źle o sobie z powodu tej porażki, lecz ponadto pomniejszały następnie znaczenie tego po­stanowienia. Jak na ironię, lekceważenie (^stanowienia, którego nie udało się im dotrzymać, nie tylko służy im do odzyskania szacunku dla samego siebie, lecz także sprawia, że w przyszłości niemal na pewno spotka je niepowodzenie. Na krótką metę mogą myśleć lepiej o sobie, jednakże na dłuższą metę radykalnie zreduko­wały swoje szansę na to, że kiedykolwiek uda się im rzucić palenie lub stracić na wadze.

Czy jest to jedyny sposób zredukowania dysonansu spowodo­wanego nieosiągnięciem celu? Nie. Alternatywna reakcja — i zape­wne mniej nieprzystosowawcza — polegałaby na obniżeniu oczeki­wań dotyczących sukcesu. Na przykład osoba, która nie potrafiła rzucić palenia — lecz zmniejszyła liczbę wypalanych w ciągu dnia papierosów — mogłaby zinterpretować ten wynik jako częściowy sukces, a nie jako zupełną porażkę. Taki sposób postępowania złagodziłby cios, jaki niepowodzenie zadało samoocenie tej osoby, przy jednoczesnym zachowaniu możliwości osiągnięcia sukcesu w przyszłych próbach całkowitego rzucenia palenia.

Pozostańmy jeszcze przez chwilę przy paleniu papierosów i roz­patrzmy następujący skrajny przykład. Przypuśćmy, że jesteś wice­prezesem wielkiej firmy tytoniowej — a więc znajdujesz się w sytu­acji sugerującej maksymalne zaangażowanie w ideę palenia papie­rosów. Twoja praca polega na produkowaniu, reklamowaniu i sprzedawaniu papierosów milionom ludzi. Jeśli jest prawdą, że palenie papierosów powoduje raka, to w pewnym sensie jesteś częściowo odpowiedzialny za chorobę i śmierć bardzo wielu ludzi. Wywołałoby to w tobie bardzo silny dysonans. Element poznaw­czy: „jestem porządnym, dobrym człowiekiem" znalazłby się w dysonansie z elementem poznawczym: „przyczyniam się do przedwczesnej śmierci bardzo wielu ludzi". W celu zredukowania tego dysonansu musiałbyś odrzucić materiał dowodowy wskazujący na istnienie związku przyczynowego między papierosami a rakiem. Ponadto, aby jeszcze bardziej przekonać samego siebie, iż jesteś dobrym, moralnym człowiekiem, mógłbyś posunąć się aż do demonstrowania swej całkowitej niewiary w owe dowody w taki sposób, że sam paliłbyś bardzo dużo. Jeśli twoja potrzeba zreduko­wania dysonansu jest dostatecznie silna, to może nawet udałoby ci się przekonać samego siebie, że papierosy są dla ludzi czymś dobrym. Tak więc, aby przekonać siebie, że jesteś mądrym, dobrym i uczciwym człowiekiem, podejmujesz działanie, które jest głupie i szkodliwe dla twego zdrowia. Analiza ta jest z pozoru tak odległa od rzeczywistości, że wydaje się prawie nie do wiary — prawie. Poniżej przytaczam dosłownie pierwszą część artykułu, przekazane­go do opublikowania w listopadzie 1971 r. przez służbę informacyj­ną pisma „Washington Post".

Jack Landry wyciąga swego trzydziestego w tym dniu papierosa z jednej z dwóch paczek Marlboro leżących na biurku, zapala go i mówi, że nie wierzy we wszystkie te raporty o paleniu, raku i rozedmie płuc.

Zaczyna właśnie organizować sprzedaż jeszcze jednej marki papierosów, wy­produkowanej przez jego firmę, tj. Philip Morris USA, i jest pełen satysfakcji z perspektyw, jakie ma przed sobą ta nowa marka.

Jak jednak godzi on ze swym sumieniem fakt, że w samych Stanach Zjednoczonych w ciągu przyszłego roku wyda 10 milionów dolarów po to, by skusić ludzi do palenia papierosów tej jego nowej marki?

„To nie ma nic do rzeczy — mówi Landry, wiceprezes do spraw organizacji sprzedaży w firmie Philip Morris — prawie połowa dorosłych ludzi w tym kraju pali. Papierosy to dla nich artykuł pierwszej potrzeby. Moim zadaniem jest zaspokojenie tej potrzeby".

„Można przytoczyć badania dość wybitnych autorytetów medycznych i naukowych z zakresu teorii stresu, według których mnóstwo ludzi czułoby się o wiele gorzej, gdyby nie palili papierosów dla złagodzenia stresu. Znamy też sporo rzetelnych badań, które wskazują, że nie ma związku między paleniem papierosów a tymi wszystkimi chorobami".

Landry stwierdza, że satysfakcję sprawia mu fakt, iż w pracy swej osiąga bardzo dobre rezultaty, mimo wielkiej konkurencji istniejącej w tej dziedzinie przemysłu; wskazuje, że Philip Morris ze swym „bestsellerem" Marlboro wyprzedził właśnie American Tobacco i zajmuje obecnie pod względem sprzedaży papierosów drugie miejsce w Ameryce (pierwsze zajmuje nadal R. J. Reynolds).

Po co więc teraz nowe papierosy?

Ponieważ będzie na nie zbyt — mówi Landry.

I to jest inspiracja do wprowadzenia na rynek nowego amerykańskiego papierosa, który, jak przewiduje z dużą pewnością Landry, w ciągu 12 miesięcy będzie miał jednoprocentowy udział w obrotach amerykańskiego rynku tytoniowego. Ten jeden procent będzie oznaczał ok. 5 miliardów papierosów i niezły zysk dla firmy Philip Morris USA.*

Czy sądzisz, że jakiekolwiek racjonalne dowody czy argumenty mogłyby przekonać pana Landry, że palenie papierosów powoduje raka? Pod koninę poprzedniego rozdziału mówiliśmy o tym, że kampanie informacyjne są względnie nieskuteczne, gdy chodzi

0 zmianę głęboko zakorzenionych postaw. Obecnie potrafimy wyjaśnić, dlaczego kampanie takie mają ograniczoną efektywność. Jeśli człowiek jest zaangażowany w jakąś postawę, to informacje przekazywane przez nadawcę wzbudzają dysonans; często najlep­szym sposobem zredukowania dysonansu jest odrzucenie lub zniekształcenie materiału dowodowego. Im głębsze zaangażowanie w stosunku do danej postawy, tym silniejsza skłonność do od­ rzucania informacji powodujących dysonans.

Przypadek pana Landry przekonał, być może, czytelnika, ą może nie. Jest możliwe, że Landry uważał papierosy za pożytecz­ne dla ludzi, zanim jeszcze zaczął zajmować się ich sprzedażą. Oczywiście, gdyby tak było, to jego zapał w wychwalaniu korzyści płynących z palenia papierosów trudno byłoby przypisać dysonan­sowi. Dużo bardziej przekonywające byłoby zademonstrowanie wyraźnego przypadku zniekształcania, pod wpływem postawy, informacji dotyczących jakiegoś konkretnego, pojedynczego zda­rzenia. Takiej okazji dostarczył przed laty mecz piłki nożnej rozegrany przez zawodników amerykańskich należących do tzw. Ligi Bluszczowej (Ivy League), która grupowała graczy z ośmiu uniwersytetów na terenie północno-wschodnich Stanów. Było to ważne spotkanie, rozgrywane między drużynami z Princeton i Dartmouth. Zapowiadano w nim bezpardonową walkę, a wydarzenia na boisku przyniosły wkrótce potwierdzenie tych zapowiedzi: mecz ten zyskał sobie opinię jednego z najbardziej brutalnych i nieczystych w historii obu uczelni. W drużynie z Prin­ceton grał reprezentant Stanów Zjednoczonych, Dick Kazmaier; w miarę upływu spotkania było coraz bardziej widoczne, że gracze z Dartmouth postanowili go „załatwić". Gdy tylko trzymał piłkę, grupa przeciwników chwytała go, rzucała na ziemię, przytłaczała swym ciężarem, biła i tłukła, ile się dało. W końcu zawodnik ten był zmuszony zejść z boiska ze złamanym nosem. W tym czasie zespół z Princeton też nie pozostawał całkowicie bezczynny: wkrótce po kontuzji Kazmaiera jeden z zawodników z Dartmouth został zniesiony z boiska ze złamaną nogą. Kilkakrotnie w czasie meczu dochodziło do bójek na pięści, a gracze obu stron odnieśli wiele kontuzji.

Po pewnym czasie od tego spotkania para psychologów — Al­bert Hastorf z Dartmouth i Handley Cantril z Princeton8 — od­wiedziła z 16-milimetrowym projektorem osiedla studenckie obu uniwersytetów, wyświetlając studentom film z tego meczu. Studen­tom polecano, żeby byli zupełnie obiektywni i żeby oglądając film notowali każde naruszenie reguł gry, jak do niego doszło i kto był, za co odpowiedzialny. Jak możecie sobie wyobrazić, różnica między studentami obu uniwersytetów pod względem ich sposobu spo­strzegania tego samego meczu była ogromna. Studenci wykazali silną tendencję do spostrzegania swoich kolegów jako ofiar bez­prawnej agresji, nie zaś jako osoby dopuszczające się takiej agresji. W dodatku, nie było to jakieś niewielkie zniekształcenie: stwier­dzono, że u zawodników z Dartmouth studepei z Princeton dostrzegli przeszło dwa razy więcej wykroczeń niż studenci z Dart­mouth. Raz jeszcze okazało się, że ludzie nie są biernymi pojem­nikami do gromadzenia informacji i że sposób, w jaki odbierają i interpretują informacje, zależy od tego, jak głęboko są zaan­gażowani w stosunku do określonego przekonania czy linii działa­nia. Ludzie będą zawsze zniekształcać obiektywny świat w celu zredukowania dysonansu poznawczego. Sposób tego zniekształ­cenia i jego rozmiary dają się przewidzieć w wysokim stopniu.

Lenny Bruce, spostrzegawczy komik i komentator wydarzeń społecznych, (który prawie na pewno nigdy nie czytał o teorii dysonansu poznawczego), poczynił następujące wnikliwe uwagi o kampanii między Richardem Nixonem i Johnem Kennedym przed wyborami prezydenckimi w 1960 r.:

Byłem w grupie fanów Kennedy'ego, oglądających tę debatę, a ich komentarz brzmiał: „On naprawdę masakruje Nixona". Potem wszyscy przeszliśmy do innego mieszkania, a tam fani Nixona zapytali: „Jak ci się podoba to lanie, jakie sprawia Kennedy'emu?". Wtedy zdałem sobie sprawę, iż każda z tych grup tak uwielbia swego kandydata, że facet mógłby być do tego stopnia bezczelny, by popatrzeć w kamerę i powiedzieć: „Jestem złodziejem, oszustem — posłuchajcie mnie, nie moglibyście wybrać "nikogo gorszego na stanowisko prezydenta!" Nawet wtedy jego zwolennicy powiedzieliby: „Oto macie uczciwego człowieka. Trzeba być wspaniałym facetem, żebj się do tego przyznać. Takiego właśnie faceta trzeba nam na prezydenta" ,

Ludzie nie lubią oglądać ani słuchać tego, co koliduje z ich mocno utrwalonymi przekonaniami czy gorącymi pragnieniami. W starożytności zdarzyło się, że reakcją na takie złe wieści było zabicie posłańca — dosłowne. Współczesną symboliczną wersją „zabijania posłańca" jest potępianie środków masowego przekazu za przedstawianie materiałów, które wywołują bolesny dysonans. Na przykład, kiedy Ronald Reagan kandydował na stanowisko prezydenta w 1980 r., tygodnik „Time" opublikował analizę jego kampanii. Gniewne listy, jakie potem napłynęły do redakcji, dobrze ilustrują bardzo rozbieżne reakcje zwolenników Reagana z jednej strony, a przeciwników — z drugiej. Rozpatrzmy dwa przytoczone niżej listy:10

Przedwyborczy artykuł Lawrence'a Barretta o kandydacie Ronaldzie Reaganie (20 października) był zręcznym paszkwilem i wiecie o tym. Powinniście się wstydzić, że go wydrukowaliście pod pozorem obiektywnego spojrzenia na tego człowieka.

Wasza opowieść o Prawdziwym Ronaldzie Reaganie (The Real Ronald Reagan) to kawałek niezłej roboty. Dlaczego właściwie nie poparliście go jako redakcja? Barrett tak zręcznie lakieruje fatalne wady Reagana, że „prawdziwy" Ronald Reagan jawi się jako właściwa odpowiedź na wszystkie nasze problemy.

Redukcja dysonansu a zachowanie racjonalne

Zachowanie mające na celu redukcję dysonansu określiłem jako „irracjonalne". Rozumiem przez to, że często jest ono nieprzystosowawcze, w tym sensie, że może przeszkodzić człowiekowi w poznaniu ważnych faktów lub w znalezieniu rzeczywistych rozwiązań własnych problemów. Z drugiej strony, zachowanie takie służy pewnemu celowi, a mianowicie obronie ego: redukując dysonans, utrzymujemy dodatnie wyobrażenie o sobie samych — wyobrażenie, zgodnie, z którym jesteśmy dobrymi, inteligentnymi czy wartościowymi ludźmi. I znowu; chociaż zachowanie służące obronie ego można uznać za użyteczne, to jednak może mieć ono katastrofalne konsekwencje. W laboratorium irracjonalność za­chowania redukującego dysonans poznawczy zademonstrowano w szeregu eksperymentów. Szczególnie interesującego przykładu dostarczyły badania Edwarda Jonesa i Riki Kohler11. Badacze ci wybrali osoby, które z głębokim zaangażowaniem zajmowały takie czy inne stanowisko w sprawie segregacji rasowej — niektóre opowiadały się za segregacją, inne zaś przeciw niej. Osobom tym polecono następnie przeczytać szereg argumentów dotyczących obu stron tego zagadnienia. Niektóre argumenty były bardzo sensowne i rozsądne, podczas gdy inne były tak nierozsądne, że aż graniczy­ły z absurdem. Jones i Kohler chcieli ustalić, które argumenty lu­dzie zapamiętają najlepiej. Gdyby ludzie byli zupełnie racjonalni, to moglibyśmy oczekiwać, że najlepiej będą pamiętać argumenty roz­sądne, a najgorzej — argumenty nierozsądne: po cóż, u licha, miał­by ktoś zatrzymywać w pamięci argumenty nierozsądne! Tak, więc człowiek racjonalny powtarzałby sobie i zapamiętałby wszystkie sensowne argumenty, a wyrzuciłby z pamięci wszystkie argumenty absurdalne. Co przewiduje teoria dysonansu poznawczego? Przyje­mnie jest mieć wszystkich mądrych ludzi po swojej stronie, a wszystkich głupców po stronie przeciwnej:, gdy więc ktoś czyta lub słyszy głupi argument za swym własnym stanowiskiem, wzbudza to w nim pewien dysonans, ponieważ nasuwa nieco wątpliwości co do słuszności tego stanowiska lub co do inteligencji ludzi z nim się zga­dzających. Podobnie, za każdym razem, gdy słyszy on rozsądny ar­gument na rzecz stanowiska przeciwnego, także wzbudza to w nim pewien dysonans, ponieważ nasuwa myśl, że druga strona może mieć rację. Ponieważ argumenty te wzbudzają dysonans, będzie starał się nie myśleć o nich — w rezultacie może nie zapamiętać ich dobrze lub po prostu może je zapomnieć. Taki właśnie rezul­tat uzyskali Jones i Kohler. Ich badani nie zapamiętywali w sposób racjonalno-funkcjonalny, lecz wykazywali tendencję do zapamięty­wania rozsądnych argumentów zgodnych z ich własnym stanowis­kiem oraz nierozsądnych argumentów zgodnych ze stanowiskiem przeciwnym.

W eksperymencie opartym na podobnej koncepcji Charles Lord, Lee Ross i Mark Lepper12 wykazali, że nie przetwarzamy informacji w sposób bezstronny, lecz zniekształcamy ją tak, by pasowała do naszych wcześniej uformowanych poglądów. Badacze ci wybrali kilku studentów Stanford University, którzy sprzeciwiali się karze śmierci, oraz kilku, którzy opowiadali się za karą śmierci. Pokazali tym studentom dwa artykuły, które zawierały sprawozdania z ba­dań poświęconych zagadnieniu, czy kara śmierci powstrzymuje od popełniania zbrodni, takich jak morderstwa i gwałty. Jedno z tych badań potwierdzało, a drugie podważało poglądy wyznawane przez studentów. Gdyby owi studenci byli zupełnie racjonalni, to zapew­ne doszliby do wniosku, że sprawa jest złożona, a wtedy mogłoby dojść do pewnego zbliżenia poglądów obu grup studentów na temat kary śmierci. Ź drugiej strony, teoria dysonansu poznawczego przewidywałaby, że badani będą zniekształcać otrzymane informa­cje, przyjmując życzliwie artykuł potwierdzający ich poglądy, a wynajdując błędy metodologiczne czy merytoryczne w artykule „podważającym," aby nie ulec jego oddziaływaniu. W taki właśnie sposób zachowali się badani. Poglądy obu grup studentów, zamiast zbliżyć śle/ do siebie po prezentacji argumentów obu stron, były bardziej rozbieżne niż przedtem. Proces ten jest prawdopodobnie odpowiedzialny za fakt, że w takich sprawach, jak polityka i religia ludzie głęboko zaangażowani prawie nigdy nie przyjmują naszego punktu widzenia, niezależnie od tego, jak silne i wyważone są nasze argumenty.

Ci z nas, którzy zajmują się teorią dysonansu poznawczego, nie twierdzą wcale, że człowiek nie jest zdolny do racjonalnego zachowania. Teoria ta sugeruje jedynie, że w wielu przypadkach nasze zachowanie nie jest racjonalne — chociaż od wewnątrz, z naszego punktu widzenia, może wydawać się całkiem sensowne. Jeśli zapytasz młodego człowieka poddanego uprzednio hipnozie, dlaczego nałożył płaszcz deszczowy w słoneczny dzień, to da on odpowiedź, którą uważa za sensowną; jeśli zapytasz wiceprezesa firmy Philip Morris, dlaczego pali papierosy, również da ci odpo­wiedź, która dla niego jest sensowna — powie ci, jakie to jest korzystne dla zdrowia każdego człowieka; jeśli zapytasz badanych przez Jonesa i Kohler, dlaczego zapamiętali te a nie inne argumen­ty, będą twierdzić z przekonaniem, że zapamiętane przez nich argumenty stanowią słuszną i reprezentatywną próbkę wszystkich tych argumentów, które przeczytali. Podobnie studenci w ekspe­rymencie nad karą śmierci będą utrzymywać, że w materiale dowo­dowym sprzecznym z ich stanowiskiem pełno jest usterek i błędów. Ważne jest, abyśmy zdawali sobie sprawę, że ludzie nie dzielą się na racjonalnych i redukujących dysonans. Chociaż jest niewątpliwie prawdą, że nie wszyscy ludzie są jednakowi — a zatem niektórzy potrafią lepiej znosić dysonans niż inni — w zasadzie nw wszyscy, zależnie od okoliczności, jesteśmy zdolni do zachowania racjonal­nego i wszyscy jesteśmy zdolni do zachowania redukującego dyso­nans. Niekiedy zdarza się, że oba rodzaje zachowania występują w krótkich odstępach czasu u tej samej osoby.

Przykłady racjonalności i irracjonalności ludzkiego zachowa­nia będziemy napotykać raz po raz na kilku następnych stronach, poświęconych wyliczaniu i omawianiu niektórych" przejawów ludz­kiej potrzeby uzasadniania własnego postępowania. Przejawy tej potrzeby spotyka się w całym niemal zakresie 'ludzkich zachowań, jednak ze względu na oszczędność czasu i miejsca wybierzemy tylko kilka z nich. Zacznijmy od procesu podejmowania decyzji — procesu, w którym najbardziej racjonalne i najbardziej irra­cjonalne aspekty postępowania człowieka ujawniają się w krótkich odstępach czasu.

Dysonans jako następstwo podjęcia decyzji

Przypuśćmy, że masz podjąć decyzję, dotyczącą np. kupna nowe­go samochodu. Wchodzi tu w grę znaczna suma pieniędzy, a więc jest to decyzja poważna. Potrzebny ci samochód, bo lubisz długie wyprawy i obozowanie, ale jaki powinieneś wybrać? Rozejrzawszy się wahasz się między dużą furgonetką produkcji amerykańskiej a mniejszym-modelem zagranicznym. Każdy z nich ma różne zalety i wady: duża furgonetka byłaby wygodna w przypadku obozownia, ma dużą moc i obszerne wnętrze, lecz jest bardzo kosztowna w eksploatacji i trudna do parkowania. Model zagraniczny nie jest tak przestronny i niepokoisz się, czy jest wystarczająco bezpieczny, ale kosztuje mniej przy zakupie i w eksploatacji, a ponadto słyszałeś, że niemal nie wymaga reperacji. Przypuszczam, że przed podjęciem decyzji będziesz zbierał jak najwięcej informacji. Praw­dopodobnie będziesz czytał „Consumer Reports" („opinie kon­sumentów"), jakby dowiedzieć się, co podaje to bezstronne i znające się na rzeczy źródło. Zapewne odbędziesz rozmowy z przyjaciółmi posiadającymi takie samochody, których kupno bierzesz pod uwagę. Przypuszczalnie odwiedzisz sprzedawców w celu wypróbo­wania jazdy tymi samochodami. Całe to przeddecyzyjne zachowa­nie jest całkowicie racjonalne. Przypuśćmy jednak, że podejmujesz decyzję: kupujesz mały importowany samochód. Co będzie działo się potem?. Twoje zachowanie zacznie ulegać zmianie. Nie będziesz już szukał obiektywnych informacji o wszystkich markach samo­chodów. Prawdopodobnie zaczniesz spędzać więcej czasu na roz­mowach z właścicielami zagranicznych samochodów. O ilości benzyny wypalanej na każde 100 km zaczniesz mówić tak, jak by to była najważniejsza rzecz na świecie.

Przypuszczalnie nie będziesz skłonny myśleć za wiele o tym, że w twoim małym aucie nie można spać i ledwo starcza miejsca na załadowanie ekwipunku obozowego. Podobnie nie będziesz sobie zaprzątał głowy faktem, że jazda twoim nowym samochodem może być szczególnie niebezpieczna w przypadku zderzenia i że hamulce nie są wystarczająco czułe, chociaż nieuwzględnienie tych wad może kosztować cię życie.

Jak dochodzi do takiej sytuacji? Po decyzji — zwłaszcza trudnej, czyli takiej, która wiąże się z zaangażowaniem dużej ilości czasu, wysiłku lub pieniędzy — ludzie prawie zawsze odczuwają dysonans. Dzieje się tak, dlatego, że wybrane rozwiązanie rzadko ma same dodatnie cechy, a odrzucone rozwiązania rzadko mają same cechy ujemne. W rozważanym przykładzie element poznawczy: „kupiłem mały samochód" jest w dysonansie z elementami poznawczymi dotyczącymi wszelkich wad, jakie może mieć ten samochód. Podobnie, wszelkie dodatnie cechy każdego samochodu, który brałeś pod uwagę, lecz którego nie kupiłeś, są w dysonansie z elementem poznawczym: „nie kupiłem tego samochodu". Dob­rym sposobem zredukowania tego dysonansu jest wyszukiwanie wyłącznie pozytywnych informacji o wybranym przez ciebie wozie oraz unikanie negatywnych o nim informacji. Takim bezpiecznym źródłem informacji są ogłoszenia, można bowiem spokojnie zakła­dać, że reklamujący nie będzie przedstawiał w złym świetle włas­nego produktu. Można też przewidywać, że osoba, która niedawno kupiła nowy wóz, zacznie czytać ogłoszenia w sposób selektywny — po kupnie będzie czytać więcej ogłoszeń dotyczących własnego samochodu niż ci, którzy nie kupili niedawno tego samego modelu; ponadto właściciele nowych aut będą skłonni omijać ogłoszenia dotyczące innych marek samochodów. Takie właśnie wyniki uzys­kała Danuta Ehrlich wraz ze swymi współpracownikami^3 w swych dobrze znanych badaniach nad czytelnictwem ogłoszeń. Krótko mówiąc, dane uzyskane przez Ehrlich sugerują, że po podjęciu decyzji człowiek stara się rozproszyć wątpliwości, czy jego decyzja była słuszna, wyszukując uspokajające informacje.

Ludzie nie zawsze potrzebują pomocy agencji reklamowych, aby rozproszyć swoje wątpliwości; potrafią dość skutecznie uspoka­jać się sami. Eksperyment Jacka Brehma14 pokazuje, w jaki sposób może to się odbywać. Mianowicie, występując w roli ankietera przeprowadzającego badania rynku, Brehm pokazywał każdej z kilku kobiet osiem różnych przyrządów (opiekacz do chleba, elektryczny ekspres do kawy, ruszt do zapiekania kanapek, itp.) i prosił o ocenę subiektywnej atrakcyjności każdego z tych przy­rządów. Każdej z kobiet mówiono, że w nagrodę otrzyma jeden z przyrządów — mogła sobie wybrać jeden z dwóch produktów, które poprzednio uznała za atrakcyjne. Gdy już wygrała któryś przyrząd, pakowano go i wręczano jej. Po kilku minutach proszono osobę badaną, aby jeszcze raz oceniła te produkty. Stwierdzono, że po otrzymaniu wybranego przyrządu każda z kobiet oceniła jego atrakcyjność nieco wyżej, obniżając natomiast ocenę przyrządu, który mógłby do niej należeć, lecz którego nie wybrała. I tu także podjęcie decyzji wytwarza dysonans: elementy poznawcze dotyczą­ce ujemnych cech wybranego przedmiotu są w dysonansie z faktem wybrania go, natomiast elementy poznawcze dotyczące dodatnich cech nie wybranego przedmiotu są w dysonansie z niewybraniem go. W celu zredukowania dysonansu ludzie w myśli zwiększają niejako odległość między przedmiotem wybranym i nie wybranym. Tak, więc po podjęciu decyzji kładą nacisk na dodatnie cechy przedmiotu, który zdecydowali się posiąść, a przywiązują mniejszą wagę do jego cech ujemnych; co się tyczy przedmiotu, którego postanowili nie posiadać, to kładą nacisk na jego cechy ujemne i przywiązują mniejszą wagę do jego cech dodatnich.

Skłonność do uzasadniania swych wyborów nie ogranicza się bynajmniej do decyzji konsumenckich. Badania wykazały, że podobne procesy mogą wpływać nawet na nasze romantyczne związki i naszą gotowość do rozważenia możliwości nawiązania znajomości z alternatywnymi partnerami. W badaniu Dennisa Johnsona i Caryla Rusbulta15 proszono studentów college'u, by ocenili, jakim powodzeniem będzie się prawdopodobnie cieszyć na terenie uczelni nowa agencja usługowa — komputerowe organizo­wanie randek. Osobom badanym pokazywano fotografię bardzo atrakcyjnej, umiarkowanie atrakcyjnej lub raczej nieatrakcyjnej osoby płci odmiennej, która rzekomo była „jednym(ą) z pierwszych kandydatów(ek)" do usług randkowych. Następnie osoby badane proszono, by oceniły atrakcyjność fikcyjnego kandydata (fikcyj­nej kandydatki), jak również przyjemność, jaką ich zdaniem spra­wiłaby im potencjalna randka z nim lub z nią — możliwość ta­kiej randki przedstawiono w sposób realistyczny. Ponadto osoby badane odpowiadały na szereg pytań dotyczących natury ich obec­nych romantycznych związków. Wyniki tego badania były bar­dzo podobne do wyników eksperymentu Brehma nad wyborem urządzeń domowych: im mocniej osoby badane były związane ze swym aktualnym romantycznym partnerem, tym bardziej negatyw­nie oceniały przedstawianych im alternatywnych partnerów. Po­nadto efekt ten występował najsilniej u tych osób badanych, które rozpatrywały możliwość umówienia się na randkę z bardzo atrak­cyjnym „kandydatem" czy „kandydatką". Najwidoczniej moż­liwość randki z bardzo atrakcyjną osobą stanowił największe zagrożenie — lub może największą pokusę — dla osób badanych, które już były zaangażowane w poważny związek. Wobec tego redukowały dysonans, obniżając atrakcyjność potencjalnie dostęp­nego partnera (partnerki). Reasumując, gdy ludzie mocno się w coś zaangażują, są skłonni koncentrować się na pozytywnych aspek­tach wybranego obiektu i kłaść nacisk na ujemne cechy obiektów nie wybranych. To podstawowe zjawisko zostało szerzej opisane i dokładniej wyjaśnione przez różnych badaczy,16.

Parę historycznych przykładów psychologicznych następstw podjęcia decyzji.

Trudno jest przecenić potencjalną doniosłość tego zjawiska. Gdy nadmieniałem, że ignorowanie niebezpieczeństwa w celu zredukowania dysonansu mogłoby doprowadzić do śmierci danej osoby, rozumiałem to dosłownie. Wyobraź sobie, że jakiś szaleniec zawładnął twym krajem i postanowił wytępić wszystkich członków twojej grupy wyznaniowej. Ty jednak nie wiesz tego na pewno. Wiesz tylko tyle, że twój kraj jest okupowany, że dowódca sił okupacyjnych bardzo nie lub i tej grupy wyznaniowej i że niekiedy jej członkowie są zmuszani do opuszczania swych domów i zamy­kani w obozach koncentracyjnych. Cóż, więc czynisz? Mógłbyś próbować uciec z kraju, mógłbyś próbować ukrywać się, udając członka innej grupy wyznaniowej, lub też mógłbyś pozostać na miejscu i być dobrej myśli. Każde z tych rozwiązań jest niezwykle niebezpieczne: bardzo trudno jest uciec lub ukrywać się i nie zostać ujawnionym, a gdyby schwytano cię w trakcie ucieczki lub ukrywa­nia się, to natychmiast zostałbyś ukarany śmiercią. Z drugiej strony, pozostanie na miejscu mogłoby być zgubną decyzją, gdyby okazało się, że twoja grupa wyznaniowa jest systematycznie lik­widowana. Przypuśćmy, że zdecydowałeś się pozostać na miejscu. Jest to ważna decyzja — i oczywiście powoduje ona u ciebie silny dysonans. W celu zredukowania tego dysonansu przekonujesz samego siebie, że podjąłeś mądrą decyzję — tzn. perswadujesz sobie, że chociaż ludzi należących do twojej grupy wyznaniowej usuwa się z domów i traktuje niesprawiedliwie, to jednak nie są oni zabijani, o ile nie złamią przepisów prawa. Nie jest trudno pod­trzymywać to przekonanie, ponieważ nie ma żadnych jednoznacz­nych dowodów, które by mu zaprzeczały.

Przypuśćmy, że parę miesięcy później pewien ogólnie szanowa­ny mieszkaniec twojego miasta opowiada ci, że ukrywając się w lesie, był świadkiem, jak wszyscy wywiezieni ostatnio z miasta — mężczyźni, kobiety i dzieci — zostali bez litości wymordowani. Byłbym skłonny przewidywać, że informację taką starałbyś się odsunąć od siebie jako nieprawdziwą, że próbowałbyś przekonać samego siebie, iż twój informator kłamie lub, że miał halucynacje. W rezultacie, chociaż udałoby ci się może uciec, gdybyś posłuchał człowieka, który próbował cię ostrzec — skończyłoby się na tym, że i ty zostałbyś zamordowany.

Nierealne? Niemożliwe? Jak mógłby ktoś nie potraktować poważnie ostrzeżeń „ogólnie szanowanego człowieka?" Przytoczo­ne powyżej zdarzenia są dokładnym opisem tego, co w 1944 r. działo się z Żydami w małym miasteczku Sighet na Węgrzech17.

Procesy zniekształcania i selektywnego pobierania informacji mogły być ważnym czynnikiem w eskalacji wojny w Wietnamie. W dającej wiele do myślenia analizie dokumentów Pentagonu Ralph White wysunął sugestię, że wskutek dysonansu poznawczego przywódcy Stanów Zjednoczonych nie dostrzegali informacji, które były niezgodne z już podjętymi decyzjami. Jak pisze White: „Gdy działania były niezgodne z ideami, ludzie podejmujący decyzję skłonni byli dostosowywać idee do swych działań". Przytoczmy, choć jeden z wielu przykładów — decyzja, aby kontynuować eskalację bombardowań Wietnamu Północnego, została podjęta kosztem zignorowania decydujących dowodów pochodzących z CIA i innych źródeł, które wykazywały wyraźnie, że bombar­dowanie nie złamie ducha narodu północnowietnamskiego, lecz całkiem przeciwnie, tylko spotęguje jego opór.

Pouczające jest na przykład porównanie opracowanego w 1966 r. przez Mc Namarę podsumowania argumentów przemawiających przeciw bombardowaniu, opartych w dużej mierze na materiale dowodowym w postaci faktów (s. 555 — 563 „Doku­mentów Pentagonu") — z memorandum połączonych Sztabów Armii, w którym wypowiedziały się one przeciw wnioskowi Mc Namary i nazwały bombardowanie jednym z dwóch naszych atutów, ignorując wyraźnie wszystkie fakty świadczące o czymś wręcz przeciwnym. Przeważyło jednak stanowisko połączonych Sztabów18.

White podejrzewa, iż Sztaby wzięły górę, ponieważ ich rada była zgodna z już podjętymi decyzjami i z pewnymi podstawowymi założeniami, które okazały się błędne19.

Eskalacja jest to proces, który nieustannie sam siebie podsyca. Gdy ktoś raz zaangażuje się w pewnym stopniu, stwarza to warunki do coraz większego zaangażowania. W analizie „Dokumentów Pen­tagonu", przeprowadzonej w magazynie informacyjnym „Time", dobrze ujęto charakter eskalacji poznawczej tego typu:

Jednakże biurokracja, jak wynika z „Dokumentów Pentagonu", zawsze żądała nowych decyzji; każda decyzja, to zaangażowanie większych sił. Każde dociśnięcie śruby stwarzało sytuację, której trzeba było bronić; raz zastosowawszy nacisk militarny, trzeba go było utrzymywać20.

Proces ten badano w kontrolowanych warunkach eksperymen­talnych. Przypuśćmy, że chciałbyś zapewnić sobie czyjąś pomoc w jakimś poważnym przedsięwzięciu, lecz wiesz, że praca, którą w myśli wyznaczyłeś dla tej osoby, jest tak trudna i będzie wymagała tyle czasu lub wysiłku, iż człowiek ten z pewnością odmówi. Co powinieneś uczynić? Można go skłonić, aby zaan­gażował się w tę pracę w znacznie mniejszym stopniu, — aby wykonał coś tak łatwego, że nie przyszłoby mu do głowy odmówić. Czynność ta ma na celu zaangażowanie tej osoby w daną „sprawę". Gdy już się w ten sposób zaangażuje, wzrośnie prawdopodobieńst­wo, że zgodzi się także spełnić poważniejszą prośbę. Wykazali to Jonathan Freedman i Scott Fraser21. Eksperymentatorzy ci starali się nakłonić poszczególnych właścicieli willi, aby w swych ogród­kach od strony ulicy umieścili ogromne, brzydkie tablice z napisem: „Jedź ostrożnie". Zazwyczaj właściciel willi odmawiał, ponieważ tablica taka zeszpeciłaby jego posiadłość; jedynie 17% wyraziło zgodę. W innej grupie właścicieli willi każdy z badanych został najpierw „rozmiękczony" przez eksperymentatora, który uzyskał „punkt zaczepienia" w ten sposób, że skłonił poszczególnych właścicieli do podpisania petycji w sprawie zwiększenia bezpieczeń­stwa jazdy. Ponieważ podpisanie petycji jest rzeczą łatwą, uczynili to prawie wszyscy badani. Po paru tygodniach do każdego z tych właścicieli zgłosił się inny eksperymentator z ogromną, brzydką tablicą, na której widniał napis: „Jedź ostrożnie". Ponad 55% właścicieli willi w tej grupie pozwoliło umieścić tablicę na froncie swej posiadłości. Tak, więc, gdy ktoś zaangażuje się w niewielkim stopniu w jakąś sprawę, to fakt ten zwiększa prawdopodobieństwo, iż zaangażuje się on bardziej w tym kierunku.

Ten proces, polegający na wykorzystaniu zgody ludzi na wyświadczenie drobnej uprzejmości do nakłonienia ich, by spełnili poważniejszą prośbę, określa się jako technikę „wetknięcia nogi między drzwi" (foot-in-the-door techniąue). Jest ona skuteczna, ponieważ wyświadczenie niewielkiej uprzejmości stwarza naciski przyczyniające się do wyrażenia zgody na oddanie większej przy­sługi — mianowicie dostarcza zawczasu uzasadnienia do pod­porządkowania się dalej idącemu żądaniu.

Podobne rezultaty Uzyskała Patricia Pliner i jej współpracow­nicy22. Stwierdzili oni, że 46% osób z badanej próbki było gotowych ofiarować niewielką sumę na rzecz Towarzystwa Walki z Rakiem (Cancer Society), gdy podchodzono do nich bez żadnego przygotowania. Podobną grupę ludzi poproszono dzień wcześniej, aby nosili w klapie znaczek reklamujący akcję zbierania funduszy na ten cel. Kiedy następnego dnia zwrócono się do nich, w przy­bliżeniu dwa razy więcej osób z tej grupy było chętnych do ofiarowania datku na rzecz Towarzystwa.

Wpływ nieodwołalności decyzji.

Jednym z podstawowych czynników rozstrzygających o tym, czy u danej osoby po podjęciu decyzji wy­stąpią zniekształcenia poznawcze i przewartościowania, jest nieod­wołalność tej decyzji. Sprawa ta wymaga nieco bliższego wyjaśnie­nia. Niekiedy podejmujemy decyzje prowizoryczne. Jeśli np. wspo­mniałeś, że być może kupisz za 100 tyś. dolarów dom w pobliżu San Francisco, lecz decyzja ta nie została sfinalizowana, to są szansę, iż nie starałbyś się wszelkimi siłami przekonać siebie o jej słusz­ności; gdybyś jednak włożył już w to kupno swoje pieniądze i gdybyś wiedział, że nie możesz ich już odzyskać, to prawdopo­dobnie zacząłbyś pomniejszać znaczenie wilgoci w piwnicy, szczelin w fundamentach oraz faktu, że ów dom został wybudowany na stromym stoku góry. Podobnie, kiedy europejski Żyd zdecydował, że nie będzie się ukrywał, i pozwolił, by zidentyfikowano go jako Żyda, było to nieodwołalne — nie mógł on już łatwo udawać, że jest „Aryjczykiem". Tak samo, gdy urzędnicy Pentagonu nasilili bombardowanie Wietnamu, nie mogli już tego odwołać. A kiedy właściciel willi podpisał petycję, tym samym zaangażował się w sprawę zwiększenia bezpieczeństwa jazdy.

Danych świadczących o doniosłym znaczeniu nieodwołalności decyzji dostarczyło także pomysłowe badanie nad zmianami po­znawczymi zachodzącymi u graczy na wyścigach. Robert Knox i James Inkster23 po prostu zatrzymywali ludzi podchodzących do okienka, przy którym zawierano 2-dolarowe zakłady. Gracze ci zadecydowali już, na którego konia postawić, i mieli właśnie zawrzeć zakład; w tym momencie badacze pytali ich, jak pewni są tego, że zwyciężą typowane przez nich konie. Ponieważ gracze podchodzili właśnie do „2-dolarowego okienka", to ich decyzje nie były nieodwołalne. Badacze zaczepiali także innych graczy, którzy właśnie odchodzili od „2-dolarowego okienka" po zawarciu zakładów, i pytali ich, jak pewni są zwycięstwa „obstawionych" przez siebie koni. Na ogół gracz, który już postawił na jakiegoś konia, dawał mu większe szansę zwycięstwa niż gracz, który za chwilę miał wpłacić stawkę. Chociaż, oczywiście, nic się nie zmieniło, z wyjątkiem nieodwołalności decyzji. Podobne wyniki uzyskano w badaniu ankietowym, które dotyczyło wyborców kanadyjskich24. Wyborcy ci, kiedy rozmawiano z nimi bezpośrednio po głosowaniu, byli bardziej pewni zwycięstwa swych kandydatów i darzyli ich większą sympatią niż wtedy, gdy pytano ich tuż przed oddaniem głosu. Krótko mówiąc, kiedy decyzja jest nieodwołalna, dysonans zostaje zredukowany w większym stopniu; ludzie są bardziej pewni, że postąpili słusznie, gdy już nie mogą niczego zmienić.

Chociaż nieodwołalność decyzji zawsze zwiększa dysonans i motywację do zredukowania go, to jednak istnieją okolicznoś­ci, w których nieodwołalność nie jest konieczna. Wyjaśnię to na przykładzie. Przypuśćmy, że wchodzisz do salonu samochodowego z zamiarem kupienia nowego auta. W kilku miejscach pytałeś się już o cenę wozu, jaki chcesz nabyć, i wiesz, że można go kupić za około 9300 dolarów. Tymczasem niespodzianka — sprzedawca mówi, że może ci sprzedać taki samochód za 8942 dolary. Podniecony taką okazją, zgadzasz się zawrzeć transakcję i wypisu­jesz czek na pierwszą ratę. Sprzedawca bierze czek i idzie z nim do kierownika w celu zrealizowania transakcji, a ty zacierasz ręce z radości wyobrażając sobie, jak jedziesz do domu nowym, lśniącym wozem. Niestety, po dziesięciu minutach sprzedawca wraca ze smutnym wyrazem twarzy — pomylił się w obliczeniach, a kierownik wykrył ten błąd. W rzeczywistości ten samochód kosztuje 9384 dolary. Gdzie indziej możesz go dostać taniej; ponadto twoja decyzja kupna nie jest nieodwołalna. A jednak w tej sytuacji znacznie mniej ludzi zrezygnuje z transakcji, niż gdyby od razu zażądano od nich 9384 dolary — mimo że teraz nie ma już powodu (okazyjnej ceny), aby kupić auto w tym właśnie salonie samochodowym. Robert Cialdini25, psycholog społeczny, który przez pewien czas pracował jako jeden ze sprzedawców w salonie samochodowym, wykrył, że opisana wyżej strategia jest często stosowanym i skutecznym manewrem określanym jako lowballing, czyli „rzucenie facetowi niskiej piłki".

Co się dzieje w tej sytuacji? Należy zwrócić uwagę na trzy ważne sprawy. Po pierwsze, chociaż podjęta przez klienta decyzja kupna jest z pewnością odwracalna, to jednak istnieje pewne zaan­gażowanie, uwydatnione przez akt podpisania czeku na pierwszą ratę. Po drugie, zaangażowanie to wywołało oczekiwanie przyjem­nego czy interesującego doświadczenia: wyjechania nowym samo­chodem. Udaremnienie oczekiwanego zdarzenia (wskutek niezreali­zowania transakcji) wywołałoby dysonans i rozczarowanie. Po trzecie, chociaż cena końcowa jest znacznie wyższa, niż spodziewał się klient, to jednak jest tylko trochę wyższa niż cena tego samochodu gdzie indziej. W tych okolicznościach klient mówi do siebie: „O, do diabła! Już tu jestem; już wypełniłem formularze — po co czekać?"26. Oczywiście taki podstępny manewr nie byłby skuteczny, gdyby konsekwencje były nieco poważniejsze — jak w sprawach życia i śmierci.

Decyzje dotyczące nieetycznego postępowania. W jaki sposób może­my zdemoralizować uczciwego człowieka? I na odwrót, jak może­my sprawić, aby ktoś stał się bardziej uczciwy? Jeden ze sposobów polega na wykorzystaniu dysonansu wynikającego z podjęcia trudnej decyzji. Przypuśćmy, że jesteś studentem wyższej uczelni i musisz zaliczyć biologię. Twój stopień będzie zależał od wyniku egzaminu końcowego, który właśnie zdajesz. Podstawowe pytanie dotyczy materiału, który znasz dość dobrze, lecz ze strachu nie potrafisz napisać ani słowa. Siedzisz więc, pocąc się ze zdener­wowania. Rozglądasz się dokoła i spostrzegasz nagle, że przypad­kiem siedzisz za najbystrzejszym studentem z twojego toku, (który w dodatku ma, na szczęście, najbardziej czytelny charakter pisma ze wszystkich twoich kolegów). Spoglądasz ukradkiem i stwier­dzasz, że właśnie kończy pisać odpowiedź na to zasadnicze pytanie. Wiesz, że mógłbyś łatwo przeczytać jego odpowiedź, gdybyś się na to zdecydował. Co zrobisz? Sumienie mówi ci, że ściąganie jest oszustwem, a więc rzeczą złą — jeśli jednak nie oszukasz, z pewnoś­cią dostaniesz zły stopień. Borykasz się ze swym sumieniem. Bez względu na to, czy zdecydujesz się „ściągnąć" od kolegi, czy też nie, jesteś skazany na dysonans. Jeśli ściągniesz, element poznawczy: „jestem porządnym, moralnym człowiekiem" będzie w dysonansie z elementem poznawczym: „przed chwilą popełniłem czyn nieetycz­ny". Jeśli postanowisz oprzeć się pokusie, to element poznawczy: „chcę dostać dobry stopień" będzie w dysonansie z elementem: „mogłem postąpić w taki sposób, który zapewniłby mi otrzymanie dobrego stopnia, lecz zdecydowałem się nie czynić tego".

Przypuśćmy, że po ciężkiej walce z samym sobą zdecydowałeś się ściągnąć. W jaki sposób zredukujesz dysonans? Zanim zaczniesz czytać dalej, zastanów się na tym przez chwilę.

Jeden ze sposobów zredukowania dysonansu polega na po­mniejszaniu ujemnych aspektów działania, które wybrałeś (i na wy­olbrzymianiu aspektów dodatnich) — podobnie jak to czyniły ko­biety po wybraniu jakiegoś przyrządu w eksperymencie Brehma. W tym przypadku skutecznym sposobem zredukowania dysonansu będzie zmiana twojej postawy wobec oszukiwania. Krótko mówiąc, przyjmiesz postawę bardziej tolerancyjną. Być może rozumowałbyś mniej więcej tak: „Oszukiwanie nie jest w pewnych okolicznościach takie złe. Dopóki nikomu nie dzieje się krzywda, nie jest ono naprawdę niczym szczególnie nieetycznym — każdy na moim miejscu zrobiłby to samo — a zatem jest ono niejako częścią natury ludzkiej... jak więc mogłoby być czymś złym? Jeśli ktoś zostanie przyłapany na oszukiwaniu, nie powinno się go surowo karać, lecz traktować wyrozumiale".

Przypuśćmy, że po ciężkiej walce wewnętrznej zdecydowałeś się nie ściągać. W jaki sposób zredukowałbyś wówczas dysonans? Również w tym przypadku mógłbyś zmienić swoją postawę wobec tego czynu, — lecz w przeciwnym kierunku.

Aby usprawiedliwić fakt, że zrezygnowałeś z dobrego stopnia, musisz przekonać siebie samego, że ściąganie jest ohydnym występ­kiem, jedną z najpodlejszych rzeczy, jakie człowiek może uczynić, i że oszukujących w ten sposób powinno się wyłapywać i surowo karać.

Jest rzeczą interesującą i wartą zapamiętania, że początkowe postawy ludzi opisanych powyżej hipotetycznie mogły być niemal identyczne. Być może, ich decyzje ważyły się do ostatniej chwili — pierwszy był o włos od oparcia się, pokusie, lecz zdecydował się ściągnąć, podczas gdy drugi był o włos od oszustwa, lecz zdecydo­wał się nie czynić tego. Gdy jednak decyzje zostały już podjęte, różnica między przyjętymi przez nich postawami wobec oszukiwa­nia znacznie wzrośnie.

Powyższe teoretyczne rozważania zostały poddane weryfikacji w eksperymencie przeprowadzonym przez Judsona Millsa27, w któ­rym osobami badanymi byli uczniowie klasy VI. Mills najpierw zmierzył ich postawy wobec oszukiwania. Następnie uczniowie wzięli udział w pisemnym sprawdzianie wiadomości, mającym charakter konkursu, przy czym dla zwycięzców przewidziane były nagrody. Sytuację zaaranżowano w ten sposób, że zwycięstwo bez oszukiwania było prawie niemożliwe, a jednocześnie oszukiwać można było bez trudu, przy czym wydawało się, iż nikt tego nie zauważy. Jak można było oczekiwać, niektórzy uczniowie oszuki­wali, inni zaś — nie. Następnego dnia znów poproszono ich o wyrażenie swej postawy wobec oszukiwania. Na ogół te dzieci, które oszukiwały, stały się bardziej tolerancyjne wobec oszukiwa­nia, te zaś, które oparły się pokusie, przyjęły bardziej nieżyczliwą postawę wobec tego rodzaju postępowania.

Wyniki eksperymentu Millsa rzeczywiście dają wiele do myś­lenia. Między innymi sugerują one, że najgorliwszymi przeciw­nikami danego stanowiska nie są ci, którzy zawsze znajdowali się daleko od tego stanowiska. Na przykład można by- zaryzykować hipotezę, że najbardziej oburzeni na swobodę seksualną, związaną z podkulturą hippisów, mogą być wcale nie ci ludzie, którzy nigdy nie odczuwali pokusy, by pozwolić sobie na swobodne uprawianie pozamałżeńskich stosunków seksualnych. Istotnie, dane Millsa sugerują, że być może najsilniejszą potrzebę potępiania tego rodzaju zachowania mają ci ludzie, którzy odczuwali silną pokusę, którzy o mało tej pokusie nie ulegli, lecz w końcu jej się oparli. Ludzie, którzy o mało nie popełnili grzechu, często są najbardziej skłonni do kamienowania grzeszników.

Na początku tego rozdziału omawiałem fakt, że pragnienie uzasadnienia własnego postępowania jest ważnym czynnikiem, który powoduje, iż ludzie silnie zaangażowani w stosunku do pewnej postawy wobec jakiegoś zagadnienia są skłonni opierać się wszelkim bezpośrednim próbom zmiany tej postawy. W rezul­tacie, ludzie tacy są w tym zakresie niepodatni ani na propagandę, ani na wpływy wychowawcze. Obecnie możemy przekonać się, że ten sam mechanizm, który umożliwia człowiekowi sztywne trzy­manie się jakiejś postawy, może go także skłonić do zmiany postawy. Zależy to od tego, jaki rodzaj działania będzie w danych okolicznościach służył najlepiej redukcji dysonansu. Osoba znająca teorię dysonansu może stworzyć odpowiednie warunki dla wywoła­nia zmiany postaw u innych ludzi przez uczynienie ich podatnymi na przyjęcie pewnych rodzajów przekonań. Na przykład, gdyby nowoczesny Machiavelli udzielał rad któremuś z obecnych wład­ców, to mógłby mu zaproponować następujące strategie postępwania, oparte na teorii i danych dotyczących następstw decyzji:

1. Jeśli chcesz ukształtować w kimś bardziej pozytywne postawy wobec jakiegoś obiektu, postaraj się, aby człowiek ten zaangażował się w posiadanie tego obiektu.

  1. Jeśli chcesz, aby ktoś złagodził swą postawę moralną wobec jakiegoś karygodnego czynu, kuś go tak, aby popełnił ten czyn; i na odwrót, jeśli chcesz, aby ktoś wzmocnił swą postawę moralną wobec jakiegoś czynu, kuś go — lecz nie tak, by go skłonić do popełnienia tego czynu.

Psychologiczne następstwa niedostatecznego uzasadnienia własnego postępowania

Zmiana postaw, jako środek redukowania dysonansu, zachodzi, oczywiście, nie tylko w sytuacjach podecyzyjnych. Może ona następować w niezliczonych sytuacjach innego rodzaju, włączając tu przypadki, gdy dana osoba mówi coś, w co nie wierzy, lub gdy robi coś głupiego bądź niemoralnego. Skutki mogą być bardzo poważne. Rozpatrzymy teraz niektóre z nich.

W naszym skomplikowanym społeczeństwie zdarza się nam niekiedy, że mówimy lub robimy coś, w co zupełnie nie wierzymy. Czy zawsze prowadzi to do zmiany postawy? Nie. Zilustruję to prostym przykładem. Joe Lawyer, adwokat, wchodzi do gabinetu, który dzieli ze swą wspólniczką Joyce, i widzi, że powiesiła ona na ścianie okropne malowidło. Właśnie ma jej powiedzieć, jak straszne jest ono jego zdaniem, gdy Joyce mówi z dumą: „Jak ci się podoba ten obraz? Sama go namalowałam — wiesz, na tym kursie sztuk plastycznych, na który chodzę wieczorami".

„Bardzo ładny, Joyce" — odpowiada Joe. Z teoretycznego punktu widzenia jego. element poznawczy: „jestem człowiekiem prawdomównym" pozostaje w dysonansie z elementem: „powie­działem, że obraz jest bardzo ładny, chociaż sądzę, że jest okro­pny". Jakkolwiek niezgodność ta może wzbudzić dysonans, to przypuszczalnie zostanie on łatwo i szybko zredukowany przez inny element poznawczy, głoszący mianowicie, że nie powinno się spra­wiać ludziom przykrości: „skłamałem, żeby nie zrobić jej przykroś­ci; dlaczego miałbym jej mówić, że ten obraz jest paskudny? Nie przyniosłoby to nikomu żadnego pożytku". Jest to skuteczny spo­sób zredukowania dysonansu, ponieważ całkowicie uzasadnia po­stępek Joego. Uzasadnienie to jest zdeterminowane przez sytuację. Będziemy je nazywać uzasadnieniem sytuacyjnym (zewnętrznym).

Co się jednak dzieje, gdy sama sytuacja nie daje wystar­czającego uzasadnienia? Na przykład wyobraź sobie, że Joe Lawyer, który ma poglądy polityczne dość konserwatywne, znajduje się właśnie na spotkaniu towarzyskim wraz z wieloma ludźmi, których nie zna zbyt dobrze. Rozmowa zeszła na politykę. Obecni mówią ze zgrozą o tym, że Stany Zjednoczone zdają się czynić przyjazne gesty wobec reżimu Fidela Castro na Kubie. Przekonania Joego mają skomplikowany charakter) ma on mieszane uczucia na ten temat, lecz ogólnie biorąc, jest przeciwny nawiązywaniu przyjaznych stosunków z kubańską dyktaturą, ponieważ sądzi, że jest to zły reżim, a nie powinno się wchodzić w układy ze złem. Częściowo, dlatego, że nowi znajomi wygłaszają tak prawomyślnie opinie, a częściowo dla żartu, Joe stopniowo zaczyna reprezentować stanowisko znacznie bardziej radykalne niż to, które rzeczywiście zajmuje. Posuwa się nawet do stwierdzenia, że Fidel Castro jest niezwykle utalentowanym przywódcą i że Kubańczykom pod rządami komunistów powodzi się lepiej, niż im się powodziło przez setki lat. Ktoś podważa argumenty Joego, mówiąc o wielu tysią­cach ludzi, których Castro podobno wymordował lub uwięził w celu zdobycia niepodzielnej władzy. W gorączce dyskusji Joe replikuje, że cyfry te są znacznie przesadzone. Poważne osiągnięcie jak na kogoś, kto jest w istocie przekonany, że w trakcie walki o władzę Castro pozbawił życia tysiące niewinnych ludzi.

Gdy następnego ranka Joe budzi się i powraca myślą do wydarzeń wczorajszego wieczoru, zaczyna sapać ze zgrozy: „O mój Boże, co ja zrobiłem?" Jest mu bardzo przykro. Ujmując to innymi słowami, powiemy, że odczuwa silny dysonans. Jego element poznawczy: „wprowadziłem w błąd gromadę ludzi; powiedziałem im o Kubie mnóstwo rzeczy, w które ja sam nie wierzę" pozostaje w dysonansie z elementem poznawczym: „jestem rozsądnym, porządnym i prawdomównym człowiekiem". Co czyni teraz Joe, aby zredukować dysonans? Poszukuje uzasadnień zewnętrznych. Po pierwsze, przychodzi mu na myśl, że mógł być pijany, a więc nie odpowiadał za to, co mówił. Przypomina sobie jednak, że wypił tylko jedno czy dwa piwa, a więc nie jest to żadne wytłumaczenie. Ponieważ Joe nie może znaleźć wystarczającego uzasadnienia zewnętrznego dla swego zachowania, musi spróbować usprawied­liwić je wewnętrznie — zmieniając swoją postawę w kierunku zgodnym ze swymi wypowiedziami. Jeśli Joemu uda się przekonać siebie samego, że jego stwierdzenia nie były zbyt odległe od prawdy, to zredukuje dysonans — tzn. jego zachowanie z poprzedniego wieczoru przestanie mu się wydawać absurdalne. Nie chcę przez to powiedzieć, że Joe nagle stanie się zdeklarowanym komunistą. Mam na myśli to, że może on zacząć odnosić się do reżimu kubańskiego nieco mniej nieżyczliwie, niż odnosił się przed wy­głoszeniem tych stwierdzeń. To, co się dzieje na tym świecie, przeważnie nie jest ani całkowicie czarne, ani całkowicie białe; jest mnóstwo rzeczy szarych. Tak, więc Joe mógłby zacząć patrzeć inaczej na niektóre wydarzenia, jakie zaszły na Kubie w ciągu ostatnich 50 lat. Mógłby zacząć od zapoznania się z polityką i decyzjami Fidela Castro i stałby się bardziej skłonny dostrzegać jakąś mądrość tam, gdzie jej przedtem nie widział. Mógłby także stać się bardziej podatny na informacje ukazujące rozmiary korup­cji za czasów poprzedniego rządu, jego brutalność i nieudolność. Powtórzę raz jeszcze:, jeśli dana osoba wyraża jakiś pogląd i trudno jej znaleźć uzasadnienie zewnętrzne dla swego zachowania, to będzie próbowała uzasadnić je wewnętrznie, zmieniając swoje postawy tak, by były bardziej zgodne z wyrażonym poglądem. Wspomniałem już o paru rodzajach uzasadnień zewnętrznych. Jedno z nich to pogląd, że można skłamać nieszkodliwie po to, żeby nie zranić uczuć innej osoby — jak w przypadku Joego Lawy era i jego wspólniczki, Innym wytłumaczeniem czyjegoś postępowania jest fakt, że dana osoba była nietrzeźwa. Jeszcze inną formą uzasadnienia zewnętrznego jest nagroda czy zapłata. Wyobraź sobie, że jesteś na miejscu Joego; przypuśćmy, że ty i ja bierzemy udział w tym spotkaniu towarzyskim i że ja jestem ekscentrycznym milionerem. Gdy rozmowa zeszła na Kubę, odciągam cię na bok i mówię: „Słuchaj, chciałbym, żebyś wypowiadał się zdecydowanie przychylnie o Fidelu Castro i komunizmie kubańskim". Co więcej, przypuśćmy, że wręczyłem ci 5 tysięcy dolarów, abyś to zrobił. Przeliczywszy pieniądze, wzdychasz, chowasz 5 tysięcy dolarów do kieszeni, wracasz do rozmowy i bronisz Fidela Castro bardzo gorliwie. Gdy obudzisz się następnego dnia, czy będziesz odczuwał jakiś dysonans? Myślę, że'nie. Twój element poznawczy: „powie­działem o Fidelu Castro i komunizmie kubańskim różne rzeczy, w które sam nie wierzę" jest w dysonansie z elementem poznaw­czym: „jestem człowiekiem prawdomównym i porządnym". Jedno­cześnie jednak masz wystarczające uzasadnienie zewnętrzne dla swych wypowiedzi: „Mówiłem przychylnie o komunizmie kubań­skim po to, żeby zarobić 5 tysięcy dolarów — a to się opłaca". Nie musisz łagodzić swojej postawy wobec Castro, aby usprawiedliwić, swoje stwierdzenia — wiesz bowiem, dlaczego je wypowiadałeś: nie dlatego, że uważasz je za prawdziwe, lecz po to, aby otrzymać 5 tysięcy dolarów. Masz świadomość, że sprzedałeś się za 5 tysięcy dolarów — i że warto było to zrobić.

Powiedzieć, to uwierzyć. Rzeczywiście, teoria dysonansu prze­widuje, że zaczynamy wierzyć we własne kłamstwa, — ale następuje to tylko wtedy, gdy nie mamy dostatecznego zewnętrznego uzasad­nienia dla faktu, iż powiedzieliśmy coś sprzecznego z naszą pier­wotną postawą. Obecnie możemy wrócić do naszej wcześniejszej dyskusji nad konformizmem. Jak pamiętamy, w rozdziale 2. stwier­dziliśmy, że im większa nagroda za uległość, tym większe praw­dopodobieństwo, iż dana osoba się podporządkuje. Teraz możemy posunąć się krok dalej: gdy chodzi o uzyskanie trwałej zmiany w postawach, wówczas im większa nagroda, tym mniejsze prawdo­podobieństwo, że nastąpi jakakolwiek zmiana postawy,. Jeśli chcę tylko nakłonić cię, abyś wygłosił mowę sławiącą Fidela Castro, bra­ci Marx, uspołecznioną służbę zdrowia czy cokolwiek innego, to najskuteczniejszym posunięciem byłoby zaoferowanie ci jak naj­większej nagrody. Zwiększyłoby to bowiem prawdopodobieństwo, że podporządkujesz się i wygłosisz tę mowę. Przypuśćmy jednak, że mam cel bardziej ambitny: chcę wywołać trwałą zmianę w twoich postawach i przekonaniach. W takim przypadku jest wręcz odwrot­nie: im mniejsza nagroda zewnętrzna, którą ci wręczę, aby cię skłonić do wygłoszenia takiej mowy, tym większe prawdopodobień­stwo, że będziesz zmuszony szukać dodatkowego uzasadnienia dla przekonania siebie samego, iż to, co powiedziałeś, jest rzeczywiście zgodne z prawdą. Spowodowałoby to rzeczywistą zmianę postawy, a nie tylko podporządkowanie się. Trudno przecenić znaczenie tej techniki oddziaływania. Jeśli ktoś zmienia swą postawę, ponieważ publicznie powiedział coś, mając jedynie minimalne uzasadnienie sytuacyjne, to ta zmiana postawy będzie względnie trwała; osoba ta nie zmienia, bowiem swych postaw ze względu na nagrodę (ulega­nie), ani pod wpływem atrakcyjnej osoby (identyfikacja). Zmienia swą postawę, ponieważ udało jej się przekonać samą siebie, że jej poprzednia postawa była niesłuszna. Jest to bardzo skuteczna forma zmiany postaw.

Jak dotąd, rozważania nasze dotyczyły materiału o charakterze wysoce spekulatywnym. Dociekania te znalazły jednak potwierdze­nie w kilku eksperymentach, m. in. w klasycznym badaniu, które przeprowadzili Leon Festinger i J. Merrill Carlsmith28. Badacze ci polecili studentkom wykonać szereg bardzo nudnych i monoton­nych zadań — pakowanie szpulek, wkręcanie śrub itd. Następnie eksperymentator nakłaniał je, aby okłamywały swe koleżanki, co do charakteru tych zadań, mianowicie oferował każdej z osób bada­nych zapłatę, jeśli powie innej studentce, (która czekała, by wziąć udział w eksperymencie), że będzie wykonywać zadania interesujące i przyjemne. Niektórym studentkom zaoferowano 20 dolarów za to kłamstwo, innym — tylko jednego dolara. Gdy eksperyment był już skończony, ktoś inny zapytywał każdą z „kłamczyń", jak jej się po­dobały zadania, które wykonywała w trakcie eksperymentu. Rezul­taty były jednoznaczne: studentki, którym zapłacono 20 dolarów za kłamstwo — tj. za nazwanie pakowania szpulek zadaniem przyjem­nym — oceniały to zadanie jako nudne. Nic w tym dziwnego — było rzeczywiście nudne. Cóż jednak się działo ze studentkami, którym płacono tylko dolara za poinformowanie koleżanki, że zadanie jest przyjemne? Oceniały one to zadanie jako przyjemne. Innymi słowy, osoby, które miały dostateczne zewnętrzne wytłumaczenie dla swe­go kłamstwa, kłamały, lecz nie wierzyły w to, podczas gdy osoby, które skłamały mimo braku poważnego uzasadnienia sytuacyjnego, bardziej były skłonne uwierzyć, że to, co powiedziały, jest prawdą.

Dane eksperymentalne potwierdzające istnienie zjawiska: „po­wiedzieć, to uwierzyć" nie ograniczają się tylko do stosunkowo ma­ło ważnych postaw wobec jakiegoś nudnego zadania. Zademonstrowano zmianę postaw dotyczących takich ważnych spraw, jak brutalność policji czy legalizacja marihuany. Tale np. w jednym z eksperymentów Arthur R. Cohen29 nakłonił studentów Uniwer­sytetu Yale do wykonywania zadania będącego szczególnie trudną formą zachowania sprzecznego z postawami. Cohen przeprowadził swój eksperyment bezpośrednio po rozruchach studenckich, w któ­rych policja z New Haven zachowała się wobec studentów w spo­sób dość brutalny. Studentom (którzy byli głęboko przekonani, że policja zachowała się niewłaściwie) polecono napisać wypracowanie pochwalające działania podjęte przez policję. Nalegano na nich, aby napisali najgorętszą, najbardziej przekonywającą obronę dzia­łań policji, jaką tylko potrafią wymyśleć. Przed napisaniem wy­pracowania studenci otrzymali zapłatę za swój wysiłek. Wyodręb­niono cztery grupy: niektórym studentom płacono po 10 dolarów, innym — po 5 dolarów, jeszcze innym — po dolarze; wreszcie w czwartej grupie wypłacono każdemu marną sumę 50 centów. Gdy studenci skończyli pisać swe wypracowania, proszono każ­dego, aby określił swą osobistą postawę wobec działań policji. Uzyskano wyniki o charakterze dokładnie liniowym: im mniejsza nagroda, tym większa zmiana postawy. Tak, więc u tych studentów, którzy pisali pochwałę policji z New Haven za skromną sumę 50 centów, ukształtowała się bardziej przychylna postawa wobec działań tej policji niż u tych, którzy pisali to wypracowanie za l dolara; u studentów, którzy pisali wypracowanie za l dolara, wytworzyła się bardziej przychylna postawa wobec działań policji niż u tych, którzy pisali wypracowanie za 10 dolarów, itd. Im mniejsze uzasadnienie zewnętrzne w postaci pewnej ilości pieniędzy, tym większa nastąpiła zmiana postawy30.

Oczywiście, jak wspomniałem przed chwilą, uzasadnienie ze­wnętrzne może przybierać rozmaite formy. Ludzi można nakłonić, żeby mówili lub robili coś, co jest sprzeczne z ich przekonaniami czy preferencjami, jeśli zagrozi się im karą lub skusi nagrodami innymi niż zysk pieniężny — takimi jak pochwała lub sprawienie komuś przyjemności. Ponadto większość z nas wzięłaby pod uwagę zrobienie czegoś, czego byśmy skądinąd nie zrobili, gdyby nasz dobry przyjaciel poprosił nas o zrobienie tego w formie przysługi.

Aby posłużyć się dość wyszukanym przykładem, przypuśćmy, że przyjaciel (lub przyjaciółka) prosi nas, żebyśmy zjedli jakąś nie­zwykłą potrawę, której ostatnio nauczył(a) się przygotowywać na kursach gotowania „egzotycznych dań". Żeby było to bardziej interesujące, powiedzmy, że potrawą tą są smażone koniki polne. Teraz wyobraź sobie odwrotną sytuację, — że ktoś, kogo bardzo nie lubisz, poprosił cię, żebyś zatopił zęby w smażonym koniku polnym.

O.K., jesteś gotów? Zakładając, że nie cofnąłeś się i zjadłeś konika polnego, w jakich okolicznościach twoim zdaniem smako­wałby ci bardziej? Zdrowy rozsądek mógłby podsunąć myśl, że lepiej powinien smakować konik polny zalecony przez przyjaciela. Ostatecznie przyjaciel jest kimś, komu możesz zaufać, a zatem byłby o wiele bardziej wiarygodnym źródłem informacji niż ktoś, kogo nie lubisz. Ale zastanów się przez chwilę:, w jakich okolicznoś­ciach uzasadnienie zewnętrzne jest mniejsze? Nie licząc się ze zdrowym rozsądkiem, teoria dysonansu poznawczego przewidywa­łaby, że bardziej byś zasmakował w konikach polnych, gdybyś zjadł jednego na prośbę kogoś, kogo nie lubisz.

Dzieje się to w sposób następujący: twój element poznawczy, że jedzenie koników polnych jest czymś wstrętnym, pozostaje w sprze­czności z faktem, że właśnie zjadłeś takiego konika. Jeśli jednak poprosił cię o to twój przyjaciel, to dysponujesz dobrym uzasad­nieniem zewnętrznym — zrobiłeś to wyświadczając uprzejmość dobremu przyjacielowi. Z drugiej strony, nie miałbyś wystar­czającego uzasadnienia zewnętrznego dla faktu schrupania konika polnego, gdybyś uczynił to na życzenie kogoś, kogo nie lubisz. W takim przypadku jak mógłbyś wytłumaczyć sobie samemu swe kontrowersyjne zachowanie? Zwyczajnie. Sposobem na zredukowa­nie dysonansu byłaby zmiana twej postawy wobec koników pol­nych w kierunku polubienia ich — „Do licha, ostatecznie te stworzenia są całkiem smaczne".

Chociaż ten przykład zachowania redukującego dysonans mo­że wydawać się dość dziwaczny, to jednak nie jest on tak odległy od życia, jak mógłbyś przypuszczać. Istotnie, Philip Zimbardo i jego współpracownicy przeprowadzili analogiczny eksperyment, w którym rezerwistów powołanych na ćwiczenia wojskowe pro­szono, by w ramach rzekomych badań nad „pokarmami umoż­liwiającymi przetrwanie" (survival foods) popróbowali smażo­nych koników polnych31. Wobec połowy badanych z prośbą tą występował sympatyczny, przyjazny oficer, wobec drugiej połowy — oficer chłodny i nieprzyjazny. Postawy rezerwistów wobec je­dzenia koników polnych mierzono przed tą czynnością i po niej. Wyniki były dokładnie takie, jak przewidziano wyżej: rezerwiści, którzy jedli koniki polne na życzenie niesympatycznego oficera, zmieniali ocenę ich smaku na bardziej pozytywną znacznie częś­ciej niż ci, którzy uczynili to samo na prośbę sympatycznego oficera. Gdy więc rezerwiści dysponowali wystarczającym uza­sadnieniem zewnętrznym — kiedy spełniali prośbę miłego ofi­cera — nie odczuwali dużej potrzeby, aby zmienić swą postawę wobec koników polnych. Mieli już przekonujące wyjaśnienie, dlaczego je jedli — zrobili to, żeby pomóc „sympatycznemu facetowi". Natomiast rezerwiści, którzy spełnili prośbę niesym­patycznego oficera, nie mieli wystarczającego uzasadnienia ze­wnętrznego dla swego działania. W rezultacie przyjęli bardziej pozytywną postawę wobec jedzenia koników polnych, w celu usprawiedliwienia swego zachowania niezgodnego z dotychcza­sowymi upodobaniami.

Co to jest uzasadnienie niewystarczające? W całym tym podroz­dziale mówimy o „niewystarczającym" lub „wystarczającym" uza­sadnieniu sytuacyjnym. Terminy te wymagają dodatkowego wyjaś­nienia. W eksperymencie Festingera i Carlsmitha wszystkie osoby badane w istocie zgodziły się skłamać — łącznie z tymi, którym zapłacono tylko jednego dolara. A zatem w pewnym sensie jeden dolar był wystarczającym uzasadnieniem — wystarczył, aby skłonić osoby badane do kłamstwa. Jak się jednak okazuje, nie wystarczył, żeby nie czuły się one głupio. Aby pozbyć się tego uczucia, musiały zredukować dysonans, spowodowany tym, że skłamały za tak nędzną sumę. Wymagało to przekonania samych siebie, że nie było to zupełne kłamstwo, że zadanie nie było tak nudne, jak wydawało się z początku, — że w istocie, jeśli spojrzeć na nie w odpowiedni sposób, było nawet całkiem interesujące.

Warto by porównać te rezultaty z danymi Millsa dotyczącymi wpływu oszukiwania na postawy szóstoklasistów32. Jak pamiętamy, w eksperymencie Millsa decyzja, czy ściągać, czy nie, była z pew­nością trudna dla większości dzieci. Z tego powodu odczuwały one dysonans, bez względu na to, czy oszukiwały, czy też oparły się pokusie. Można by spróbować domyślić się, co by się stało, gdyby nagrody, jakie można było zyskać dzięki oszukiwaniu, miały znaczną wartość. Po pierwsze, pokusa ściągania byłaby silniejsza, a zatem więcej dzieci by oszukiwało. Ważniejsze jednak jest to, że gdyby zyski z oszukiwania były ogromne, to zmiana postaw u oszukujących byłaby bardzo mała. Podobnie jak studenci, którzy w eksperymencie Festingera i Carlsmitha kłamali za 20 dolarów, tak samo uczniowie oszukujący dla uzyskania dużej nagrody mieliby mniejszą potrzebę redukowania dysonansu. W rzeczywisto­ści Mills uwzględnił ten czynnik w swoim eksperymencie, a uzys­kane przez niego rezultaty są zgodne z powyższym rozumowaniem: ci, którzy oszukiwali w celu uzyskania małej nagrody, na ogół bardziej złagodzili swe postawy wobec ściągania niż ci, którzy oszukiwali w celu uzyskania dużej nagrody. Ponadto, jak można było oczekiwać, ci, którzy oparli się pokusie w obliczu dużej nagrody, zwykle bardziej zwiększali surowość swych postaw wobec oszukiwania niż ci, którzy oparli się w obliczu małej nagrody.

Dysonans a obraz samego siebie.

Analiza zjawiska dysonansu, zaprezentowana w tym podrozdziale, wymaga pewnego odejścia od pierwotnej teorii Festingera. Na przykład w eksperymencie Festin­gera i Carlsmitha pierwotne określenie dysonansu brzmiało mniej więcej tak: element poznawczy „jestem przekonany, że zadanie jest nudne" jest w dysonansie z elementem poznawczym: „powiedzia­łem, że zadanie jest interesujące". Przed kilkoma laty przeformułowałem tę teorię w taki sposób, aby w większym stopniu uwzględniała pojęcie danej jednostki o sobie33. W zasadzie to przeformułowanie sugeruje, że dysonans jest najsilniejszy w tych sytuacjach, w których obraz samego siebie jest zagrożony. Tak, więc, z mojego punktu widzenia, ważnym aspektem dysonansu w sytuacji opisanej powyżej nie jest to, że element poznawczy: „powiedziałem «X»" jest w dysonansie z elementem poznaw­czym: „jestem przekonany, że «nie X»". Zasadnicze znaczenie ma raczej fakt, że wprowadzam ludzi w błąd. Tak, więc element poznawczy: „powiedziałem coś, w co nie wierzę, a to może mieć złe konsekwencje dla innych ludzi" jest w dysonansie z elementem poznawczym dotyczącym mojej własnej osoby: „jestem porządnym, rozsądnym, prawdomównym człowiekiem".

Sformułowanie to opiera się na założeniu, że większość ludzi lu­bi myśleć o sobie w następujący sposób: „Jestem porządnym czło­wiekiem, który normalnie nie wprowadziłby w błąd nikogo, jeśliby nie było ważnych po temu powodów — zwłaszcza gdyby wprowa­dzenie danej osoby w błąd mogło mieć dla niej fatalne następstwa". Weźmy np. Sama, który jest przekonany, że marihuana jest niebez­pieczna i w żadnym przypadku jej sprzedaż nie powinna być zalega­lizowana. Przypuśćmy, że skłoniono go, aby wygłosił mowę zaleca­jącą używanie marihuany. Przypuśćmy ponadto, że wygłasza on to przemówienie wobec audytorium składającego się z osób, o których wie, że są zagorzałymi przeciwnikami stosowania marihuany (np. członkowie brygad policyjnych do walki z narkotykami, Córy Rewolucji Amerykańskiej lub zwolennicy wprowadzenia prohibi­cji). W takim przypadku przemówienie to nie miałoby dla tego audytorium żadnych niebezpiecznych konsekwencji, ponieważ jest nieprawdopodobne, aby słuchacze zmienili swe poglądy pod wpły­wem przemówienia Sama. A zatem niebezpieczeństwo wyrządzenia, komuś jakiejś rzeczywistej krzywdy jest małe. Zgodnie z naszym ujęciem teorii dysonansu, Sam nie zmieniłby swojej postawy, ponieważ nie wyrządza nikomu żadnej krzywdy. Podobnie, gdyby poproszono Sama o wygłoszenie tego samego przemówienia wobec grupy osobników, o których wie, że są zagorzałymi zwolennikami używania marihuany, to nie byłoby możliwości spowodowania negatywnych zmian w zachowaniu słuchaczy. I tu także praw­dopodobieństwo, że Sam wyrządziłby komuś krzywdę, byłoby małe, ponieważ członkowie jego audytorium już wierzą w to, co im mówi. Z drugiej strony, gdyby Sama nakłoniono do wygłoszenia identycznej mowy wobec grupy osób, które nic uprzednio nie wie­działy o marihuanie, to oczekiwalibyśmy, że odczuwałby znacznie silniejszy dysonans niż w obu opisanych poprzednio sytuacjach. Jego element poznawczy, wskazujący, że jest dobrym i porządnym człowiekiem, pozostaje w dysonansie z elementem poznawczym, że powiedział coś, w co nie wierzy; co więcej, jego przemówienie może mieć poważne konsekwencje w odniesieniu do przekonań i zachowań słuchaczy. Aby zredukować dysonans, Sam powinien przekonać samego siebie, że stanowisko, które propagował, jest słuszne. Pozwoliłoby mu to wierzyć, że w ten sposób nie wyrządził nikomu krzywdy. Ponadto, w tej sytuacji, im mniejsza nagroda otrzymana za propagowanie tego stanowiska, tym większa zmiana własnej opinii. Przeprowadziłem kiedyś przy współpracy Elizabeth Nel i Roberta Helmreicha34 eksperyment, w którym hipoteza ta została sprawdzona i potwierdzona. Stwierdziliśmy ogromną zmianę w po­stawach wobec marihuany, gdy badanym oferowano małą nagrodę za wygłoszenie przemówienia aprobującego używanie marihuany, rejestrowanego na taśmie magnetowidu — lecz tylko wtedy, gdy po­informowano ich, że taśma ta zostanie odtworzona wobec audyto­rium nie zaangażowanego w tę sprawę. Z drugiej strony, gdy ba­danym powiedziano, że taśma ta zostanie odtworzona wobec ludzi bez reszty (w ten czy inny sposób) zaangażowanych w problem ma­rihuany, zmiana postaw u mówcy była stosunkowo mała. Tak, więc kłamstwo powoduje większą zmianę postaw u kłamcy, gdy otrzy­muje on niewystarczającą za nie rekompensatę, zwłaszcza wtedy, gdy kłamstwo to może wyrządzić krzywdę innemu człowiekowi*. Wyniki wielu badań35 potwierdzają to rozumowanie, co po­zwala nam sformułować ogólną zasadę dotyczącą dysonansu i obrazu samego siebie: wpływ dysonansu jest największy wtedy, gdy 1) ludzie czują się osobiście odpowiedzialni za swe działania

* Należy podkreślić, że zarówno, w tym eksperymencie, jak i w innych tu omawianych, każdemu badanemu dokładnie wszystko wyjaśniono, gdy tylko jego rola w eksperymencie została zakończona. Dokładano wszelkich starań, aby nie spowodować trwałej zmiany postaw u badanych. Po eksperymencie zawsze trzeba wyjaśnić badanym zastosowane manipulacje; jest to szczególnie istotne wtedy, gdy eksperyment prowadzi do spowodowania zmiany w zakresie ważnej postawy lub ma istotny wpływ na zachowanie.

oraz 2) ich działania mają poważne, negatywne skutki. Oznacza to, że im większa jest krzywda czy szkoda i im większa nasza odpowiedzialność za nią, tym większy jest dysonans; im większy dysonans, tym większa zmiana naszej postawy.

Moja koncepcja, że dysonans zostaje wzbudzony wtedy, gdy obraz samego siebie jest zagrożony, ma wiele interesujących implikacji. Rozpatrzmy jedną z nich dokładniej. Przypuśćmy, że jesteś w domu, a ktoś puka do drzwi i prosi cię, żebyś ofiarował datek na jakiś godny poparcia, dobroczynny cel. Gdybyś nie miał ochoty nic dać, przypuszczalnie znalazłbyś bez trudu powody, by odmówić — masz mało pieniędzy, twój datek prawdopodobnie i tak by niewiele pomógł itd. Przypuśćmy jednak, że po wygłoszeniu standardowego apelu o wsparcie szlachetnego celu, kwestujący dodaje, że „nawet jeden pens będzie pomocny". Po usłyszeniu tego stwierdzenia odmowa złożenia ofiary niewątpliwie wzbudziłaby pewien dysonans, gdyż zagrażałaby twojemu obrazowi samego siebie. Ostatecznie, co to za człowiek, który jest zbyt ubogi lub zbyt skąpy, by ofiarować jednego pensa? Twoje poprzednie obawy nie mają już zastosowania.

Scenariusz taki sprawdzili eksperymentalnie Robert Cialdini i David Schroeder36. Badacze w roli kwestujących chodzili od drzwi do drzwi, czasami po prostu prosząc o datki, a czasami dodając, że „nawet jeden pens będzie pomocny". Zgodnie z przypuszczeniami eksperymentatorów, ci mieszkańcy, do których zwrócono się z pro­śbą „nawet o pensa", składali datki znacznie (prawie dwukrotnie) częściej niż ci, którzy wysłuchali tylko standardowego apelu. Ponadto ofiarodawcy „nawet pensa" przeciętnie dawali tyle samo pieniędzy co inni, tzn. stwierdzenie uprawniające do małych datków nie spowodowało ich zmniejszenia. Dlaczego? Najwidocz­niej nie tylko brak zewnętrznego uzasadnienia odmowy złożenia ofiary skłania ludzi do dawania pieniędzy, lecz ponadto po podjęciu przez nich decyzji, czy złożyć datek, pragnienie, by uniknąć posądzenia o skąpstwo, wpływa na ich decyzję, ile dać. Gdy ludzie sięgają do kieszeni, wyjęcie z niej jednego pensa byłoby dla nich poniżające; duży datek jest zgodny z obrazem samego siebie jako osoby w rozsądnym stopniu łaskawej i hojnej.

Zastosowanie niewystarczających nagród w nauczaniu. Liczne bada­nia wykazały, że wpływ niewystarczającej nagrody występuje w odniesieniu do wszystkich form zachowania — nie tylko w przy­padku wygłaszania przemówień sprzecznych z postawami. Na przy­kład wykazano, że jeśli ktoś rzeczywiście wykonuje dość nudne zada­nie, a uzasadnienie zewnętrzne jest bardzo małe, to wówczas ocenia to zadanie jako przyjemniejsze niż wtedy, gdy uzasadnienie zewnę­trzne jest duże37. Nie oznacza to, że ludzie woleliby otrzymywać za swą pracę zapłatę niską zamiast wysokiej. Ludzie wolą otrzymywać wysoką zapłatę i często za taką właśnie zapłatę pracują intensyw­niej. Jeśli jednak zaproponuje się im niską zapłatę za wykonanie jakiejś pracy, a oni zgodzą się na to, powstanie dysonans między uciążliwością nudnego zadania a niską za nie zaplata. Aby zredu­kować dysonans, przypisują oni tej pracy cechy pozytywne, a zatem zaczynają znajdować więcej przyjemności w samej pracy wówczas, gdy jest ona nisko płatna, niż wówczas, gdy jest ona wysoko płatna. Zjawisko to może mieć daleko idące konsekwencje. Weźmy jako przykład nauczanie w szkole podstawowej. Jeśli chcesz, aby Johnny uczył się słówek obcego języka, to powinieneś go nagradzać: pochwała, dobre stopnie, odznaki, podarunki itp. stanowią dobre uzasadnienia zewnętrzne. Czy Johnny będzie się uczył słówek po prostu dla przyjemności, gdy przestanie otrzymywać te nagrody? Innymi słowy, czy wysokie nagrody sprawią, że polubi tę czynność? Wątpię. Jeśli jednak nagrody zewnętrzne nie są zbyt wysokie, to Johnny znajdzie własne, dodatkowe wytłumaczenie tych ćwiczeń językowych, a może nawet zrobi z nich zabawę. Krótko mówiąc, jest bardziej prawdopodobne, że zechce się uczyć tego obcego języka długo po skończeniu szkoły, gdy nie będzie już otrzymywać tego typu nagród.

My, wychowawcy, przypuszczalnie nie troszczymy się zanadto, czy wykonanie różnych pamięciowych zadań sprawia Johnny'emu przyjemność, czy też nie — przynajmniej dopóty, dopóki je wykonuje. Z drugiej strony, jeśli Johnny nauczy się znajdować w nich przyjemność, to będzie je wykonywać także w sytuacjach pozaszkolnych. W rezultacie, dzięki zwiększonej ilości ćwiczeń, bę­dzie mógł lepiej opanować różne umiejętności i przyswoić je sobie na zawsze. Tak więc, przynajmniej w pewnych warunkach, po­sługiwanie się hojnymi nagrodami jako środkiem wychowawczym może być błędem. Jeśli natomiast uczniowi zaoferujemy tylko taką nagrodę, która ledwo wystarczy, by skłonić go do wykonania zadania, to może nam się udać zmaksymalizować przyjemność, jaką mu sprawia to zadanie. Może to pozwolić osiągnąć lepsze wyniki w zapamiętywaniu długoterminowym i w wykonywaniu tego zadania po upływie dłuższego czasu. Nie twierdzę, że niewystarczające nagrody są jedynym sposobem nauczenia ludzi, by znajdowali przyjemność w materiale, któremu brak immanentnej atrakcyjności. Chcę powiedzieć, że przesada w dostarczaniu nad­miaru zewnętrznych uzasadnień może zahamować jeden z tych procesów, które pomagają zapewnić warunki dla zwiększenia przyjemności czerpanej z tego zadania.

Kilka eksperymentów, które przeprowadził Edward Dęci38 i jego współpracownicy, doskonale ilustruje słuszność powyższego twierdzenia. W gruncie rzeczy Dęci posunął tę analizę o krok dalej wykazując, że dawanie nagród za wykonywanie przyjemnej czynnści zmniejsza immanentną atrakcyjność tej czynności. Na przykład w jednym z eksperymentów studenci college'u pracowali indywi­dualnie przez godzinę nad interesującą łamigłówką. Następnego dnia studentom w grupie kontrolnej płacono po dolarze za każdy skomplikowany fragment łamigłówki. Studenci w grupie kontrolnej pracowali nad tą łamigłówką jak przedtem, bez zapłaty. Na trzecim posiedzeniu nie płacono ani jednej, ani drugiej grupie. Pytanie brzmi: jak bardzo każdej z tych grup podobało się rozwiązywanie tej łamigłówki? Dęci dokonał pomiaru na trzecim posiedzeniu, rejestrując, czy każdy ze studentów pracował nad łamigłówką podczas przerwy, kiedy mógł robić to, co chciał. Wyniki wykazały, że studenci w nie nagradzanej grupie byli skłonni spędzać nad tym zadaniem znacznie więcej wolnego czasu niż studenci w grupie nagradzanej. Nagradzana grupa istotnie pracowała bardziej inten­sywnie nad tym zadaniem na drugim posiedzeniu, kiedy otrzymy­wała zapłatę, lecz na ostatnim posiedzeniu jej zainteresowanie osłabło. Grupa nie nagradzana wykazała wzrost zainteresowania na trzecim posiedzeniu.

Również Mark Lepper i David Greene stwierdzili występowanie tego samego rodzaju zależności u dzieci przedszkolnych39. Połowę dzieci nakłoniono do pracy nad zestawem plastikowych składa­nek, obiecując, że później zajmą się przyjemniejszą czynnością. Innym dzieciom nie obiecano przyjemniejszej czynności. Po zaba­wie składankami wszystkim dzieciom pozwolono zająć się tą „przyjemniejszą czynnością”, (lecz pamiętajmy, że tylko połowę z nich przekonano, że jest to nagroda za pracę nad składankami). Po upływie paru tygodni wszystkim dzieciom pozwolono bawić się w wolnym czasie tymi składankami. Dzieci, które pracowały nad składankami w celu uzyskania możliwości zajęcia się przy­jemniejszą czynnością, spędzały mniej wolnego czasu na zabawie tymi składankami. Krótko mówiąc, eksperymentatorzy proponu­jąc dzieciom nagrodę za zabawę potrafili przekształcić zabawę w pracę.

Niewystarczająca kara.

Dotychczas mówiliśmy o tym, co się dzieje, gdy nagrody otrzymywane przez daną osobę za powiedzenie czy zrobienie czegoś są niewielkie. Ten sam proces zachodzi także w przypadku kary. W naszym codziennym życiu ciągle mamy do czynienia z sytuacjami, w których osoby odpowiedzialne za prze­strzeganie prawa i porządku grożą nam karą, jeśli nie podporząd­kujemy się wymaganiom społeczeństwa. Jako osoby dorosłe wiemy, że jeśli przekroczymy dozwoloną szybkość (i zostaniemy na tym przyłapani), to zapłacimy sporą grzywnę. Jeśli zdarza się to zbyt często, to tracimy prawo jazdy. Uczymy się, więc przestrzegać ograniczeń szybkości, gdy patrolowe wozy policyjne są w pobliżu. Uczniowie w szkole wiedzą, że jeśli ściągają na klasówce i zostaną złapani, to nauczyciel może ich zwymyślać i poważnie ukarać. Uczą się, więc nie ściągać, gdy nauczyciel ich obserwuje. Czy jednak surowe kary uczą ich, że ściąganie jest rzeczą złą? Nie sądzę. Myślę, że uczą ich, aby starali się uniknąć przyłapania. Krótko mówiąc, posługiwanie się groźbą surowej kary jako środkiem powstrzymy­wania kogoś od zrobienia tego, co lubi robić, wymaga ciągłego nękania i czujności. Gdyby ludzie potrafili jakoś polubić robienie tego, co przyczynia się do ich własnego zdrowia i pomyślności oraz do zdrowia i pomyślności innych, byłoby to znacznie skuteczniej­sze i wymagałoby znacznie mniejszej ilości przykrych ograniczeń. Gdyby dzieci lubiły nie bić młodszych, nie ściągać i nie kraść, wówczas społeczeństwo mogłoby złagodzić swą czujność i zreduko­wać kary-. Niezmiernie trudno jest przekonać łudzi (a zwłaszcza małe dzieci), że bicie młodszych i słabszych nie jest przyjemne. Istnieje jednak możliwość, iż w pewnych warunkach dzieci same przekonują siebie, że takie zachowanie jest nieprzyjemne.

Zajmijmy się bliżej tym zagadnieniem. Wyobraź sobie taką sytuację: jesteś ojcem (lub matką) 5-letniego chłopca, który lubi bić swego 3-letniego brata. Próbowałeś(aś) tłumaczyć swemu pięciolatkowi, lecz bez skutku. Aby więc ochronić młodsze dziecko, a także w nadziei, że starszy stanie się ,,grzeczniejszy", zaczynasz karać pięciolatka za jego agresywność. Rodzice mają do dyspozycji różne kary, od bardzo łagodnych (karcące spojrzenie) do bardzo surowych (mocny klaps, zmuszenie dziecka do stania w kącie przez 2 godziny i pozbawienie go prawa oglądania telewizji przez miesiąc). Im surowsza grozi kara, tym większe prawdopodobieńst­wo, że malec będzie zachowywał się lepiej wówczas, gdy patrzysz na niego. Jest jednak bardzo prawdopodobne, że znów uderzy brata, gdy tylko się odwrócisz.

Przypuśćmy jednak, że zagroziłeś mu bardzo łagodną karą. W obu przypadkach (czy grozi surowa, czy łagodna kara) dziecko odczuwa dysonans. Jest ono świadome, że nie bije swego małego braciszka, a jednocześnie czuje, że bardzo chciałoby go zbić. Gdy dziecko ma chęć uderzyć brata, a nie czyni tego, w rezultacie zapytuje siebie: „Dlaczego nie biję mojego braciszka?" Gdy grozi mu surowa kara, ma gotową odpowiedź w postaci wystarczającego wytłumaczenia sytuacyjnego: „Nie biję go, bo gdybym to zrobił, ojciec dałby mi klapsa, postawił do kąta i zabronił oglądać telewizję przez cały miesiąc". Zagrożenie surową karą dostarczyło dziecku dostatecznych zewnętrznych powodów dla uzasadnienia, dlaczego nie bije swego brata w obecności starszych.

W sytuacji zagrożenia łagodną karą dziecko również odczuwa dysonans. Gdy jednak pyta siebie:, „Dlaczego nie biję braciszka?", nie ma na to dobrej odpowiedzi, ponieważ zapowiedziana kara jest tak łagodna, że nie zapewnia aż nadto wystarczającego usprawied­liwienia. Dziecko nie robi czegoś, co chce robić — i chociaż ma jakieś uzasadnienie dla tego faktu, to jednak brak mu pełnego wytłumaczenia powodów takiego zachowania. W tej sytuacji nadal odczuwa ono dysonans. Nie może zredukować tego dysonansu tłumacząc swą bezczynność po prostu tym, że za bicie grozi mu surowa kara. Dziecko musi znaleźć jakiś sposób uzasadnienia fak­tu, że nie napastuje swego młodszego brata. Najlepszy sposób — to spróbować przekonać siebie samego, że tak naprawdę bicie bracisz­ka to żadna przyjemność, że przede wszystkim wcale nie ma na to ochoty, że bicie małych pętaków nie jest zabawne. Im mniej surowa jest zapowiedziana kara, tym mniejsze jest uzasadnienie sytuacyjne; im mniejsze uzasadnienie sytuacyjne, tym bardziej potrzebne uzasa­dnienie wewnętrzne. Dostarczenie ludziom sposobności do stworze­nia własnego, wewnętrznego uzasadnienia może im znacznie dopo­móc w ukształtowaniu trwałego zbioru wartości.

W celu sprawdzenia tej idei przeprowadziłem wraz z J. M. Carlsmithem40 eksperyment w przedszkolu Uniwersytetu Harwardzkiego. Ze względów etycznych nie próbowaliśmy zmieniać takich podstawowych zachowań jak agresja — rodzice mogliby nie aprobować zmian dotyczących ważnych dla nich wartości. Wy­braliśmy, więc błahy aspekt zachowania — preferencje w od­niesieniu do zabawek.

Najpierw prosiliśmy grupę dzieci 5-letnich, aby oceniły atrak­cyjność kilku zabawek; następnie wybieraliśmy jedną zabawkę, którą dane dziecko określiło jako bardzo atrakcyjną, i mówiliśmy mu, że nie wolno mu się nią bawić. Połowie dzieci zagroziliśmy łagodną karą za przekroczenie tego zakazu („Trochę bym się gniewał"); drugiej połowie zagroziliśmy surowszą karą („Bardzo bym się gniewał; musiałbym zabrać wszystkie zabawki, poszedłbym do domu i nigdy bym więcej tu nie przyszedł; pomyślałbym, że jesteś jeszcze małym dzidziusiem"). Następnie pozwalaliśmy dzie­ciom bawić się innymi zabawkami i wychodziliśmy z pokoju, aby miały sposobność oprzeć się pokusie ruszania zakazanych zabawek. Wszystkie dzieci oparły się pokusie — żadne nie bawiło się zakazaną zabawką.

Powróciwszy do pokoju, ponownie zmierzyliśmy atrakcyjność dla dzieci wszystkich zabawek. Rezultaty były jednoznaczne i fas­cynujące. Te dzieci, którym zagrożono łagodną karą, uznały teraz zakazaną zabawkę za mniej atrakcyjną niż poprzednio. Po prostu, nie mając wystarczającego uzasadnienia z zewnątrz dla powstrzy­mywania się od używania tej zabawki, potrafiły przekonać same siebie, że nie bawią się nią, ponieważ naprawdę wcale im się nie podoba. Natomiast dla dzieci zagrożonych poważną karą zakazana zabawka wcale nie stała się mniej atrakcyjna — nadal oceniały ją jako wysoce pożądaną, a niektóre uznały ją nawet za bardziej pożądaną niż wtedy, gdy nie była objęta zakazem. W warunkach zagrożenia surową karą dzieci miały dostateczne zewnętrzne powo­dy, aby nie bawić się tą zabawką — nie potrzebowały, więc szukać dodatkowych powodów i w rezultacie nadal lubiły zakazaną zabawkę.

Analogiczne wyniki uzyskał Jonathan Freedman41, który w nie­zwykle przekonujący sposób zademonstrował trwałość omawiane­go tu zjawiska. Jako „probierczą zabawką" posłużył się on niezmiernie atrakcyjnym robotem o napędzie bateryjnym; robot ten biegał dookoła, ciskając różnymi przedmiotami w „nieprzyjaciół" danego dziecka. Inne zabawki, w porównaniu z tą właśnie, były nieciekawe. Oczywiście, wszystkie dzieci wolały robota. Następnie eksperymentator powiedział dzieciom, aby nie bawiły się tą zabaw­ką, przy czym niektórym zagroził łagodną karą, a innym — suro­wą. Potem opuścił szkołę i nigdy już do niej nie wrócił. Kilka tygodni później przyszła do tej szkoły jakaś młoda pani i badała dzieci za pomocą testów papierowych. Dzieci nie wiedziały, że pracuje ona dla Freedmana, ani też że jej obecność jest w jakiś sposób związana z zabawkami i zakazami z poprzedniego badania. Tak się jednak złożyło, że owa pani przeprowadzała badania testowe w tej samej sali, z której korzystał Freedman w trakcie swego eksperymentu — i że w sali tej leżały rozrzucone bezładnie te same co uprzednio zabawki. Po zbadaniu każdego dziecka swym testem owa pani prosiła je, by poczekało chwilę, dopóki nie obliczy wyników — i sugerowała mimochodem, że mogłoby tymczasem pobawić się zabawkami, które ktoś zostawił w pokoju.

Rezultaty uzyskane przez Freedmana są w wysokim stopniu zgodne z wynikami naszych badań: przytłaczająca większość dzieci, którym przed kilku tygodniami zagrożono łagodną karą, nie chciała bawić się robotem; bawiły się one innymi zabawkami. Natomiast znaczna liczba dzieci, którym wówczas zagrożono surową karą, bawiła się właśnie robotem. Reasumując, surowa groźba nie była skuteczna — po pewnym czasie nie powstrzymywa­ła od zakazanego zachowania; natomiast efekty łagodnej groźby powstrzymywały od tego zachowania jeszcze po 9 tygodniach. Zjawisko to wystąpiło z taką siłą, ponieważ i w tym przypadku dziecko zaczęło niżej cenić dane zachowanie (zabawę z robotem) nie dlatego, że jakiś dorosły określił je jako niepożądane — dziecko przekonało samo siebie, że zachowanie to jest niepożądane.

Przypuszczam, że proces ten można z powodzeniem wykorzys­tać nie tylko w przypadku preferencji wobec zabawek, lecz także w odniesieniu do ważniejszych i bardziej podstawowych zagadnień, takich jak kontrola agresywności. Częściowego poparcia dla takie­go przypuszczenia dostarczają pewne korelacyjne badania z za­kresu psychologii rozwojowej42, które wskazują, że na ogół dzieci rodziców stosujących surowe kary w celu powstrzymania dziecka od agresji, chociaż nie są zbyt agresywne w domu, to jednak przejawiają dużą agresywność w szkole i w zabawach poza domem. Takiej właśnie zależności oczekiwalibyśmy zgodnie z modelem ulegania omówionym w rozdziale 2.

Uzasadnianie wysiłku

Teoria dysonansu prowadzi do przewidywania, że jeśli ktoś ciężko pracuje dla osiągnięcia jakiegoś celu, to cel ten będzie dla niego bardziej atrakcyjny niż dla kogoś, kto osiąga ten sam cel niewielkim wysiłkiem lub zupełnie bez trudu. Warto może podać tu przykład. Przypuśćmy, że jesteś studentem wyższej uczelni i że zdecydowałeś się wstąpić do korporacji studenckiej. Aby zostać przyjętym, musisz poddać się obrzędowi inicjacji; przypuśćmy, że jest on dość surowy: wymaga dużego wysiłku, sprawia wiele bólu i zakłopotania. Po pomyślnym odbyciu tego obrządku zostałeś przyjęty do korporacji. Gdy zamieszkałeś w domu należącym do tej korporacji, stwier­dzasz, że twój nowy współlokator ma jakieś dziwne nawyki: np. po północy nastawia radio na cały regulator, pożycza pieniądze i nie zwraca ich, a swoją brudną bieliznę zostawia czasem na twoim łóżku. Krótko mówiąc, obiektywnie można by go uznać za źle wychowanego flejtucha. Ty jednak nie jesteś już osobą obiektywną. Twój element poznawczy: „przeszedłem przez ogień i wodę, aby wstąpić do korporacji" jest w dysonansie z wszelkimi elementami poznawczymi dotyczącymi negatywnych, nieprzyjemnych czy nie­pożądanych aspektów życia w korporacji. W celu zredukowania tego dysonansu będziesz starał się przedstawiać sobie swego współlokatora w jak najkorzystniejszym świetle. I tu także rzeczy­wistość nakłada pewne ograniczenia — niezależnie od tego, ile wycierpiałeś i namęczyłeś się podczas obrzędów inicjacyjnych, nie ma sposobu, aby źle wychowanego flejtucha upodobnić do czarują­cego księcia z bajki — jednakże wystarczy trochę pomysłowości, abyś przekonał siebie, że nie jest on taki zły. Na przykład to, co niektórzy ludzie nazwaliby niedelikatnością i niechlujstwem, ty mógłbyś uznać za niefrasobliwość. Tak, więc nastawianie radia w nocy na głośną muzykę i rozrzucanie naokoło brudnej bielizny może tylko służyć za dowód, jaki z niego jest „fajny" i niefrasob­liwy facet — a ponieważ do tego stopnia nie dba on o sprawy materialne, więc nietrudno zrozumieć, że mógł zapomnieć o pienią­dzach, które jest ci winien.

Książę z bajki to on nie jest, ale z pewnością można z nim wytrzymać. Porównaj tę postawę z postawą, jaką miałbyś wobec tego współlokatora, gdybyś nie zainwestował w tę sprawę żadnego wysiłku. Wyobraź sobie, że wprowadziłeś się do „akademika", gdzie dostałeś tego samego współlokatora. Ponieważ nie włożyłeś uprzednio żadnego wysiłku, nie odczuwasz dysonansu; ponieważ nie ma dysonansu, nie potrzebujesz widzieć swego współlokatora w różowych barwach. Przypuszczam, że szybko uznałbyś go za źle wychowanego flejtucha i starałbyś się przenieść do innego pokoju.

Te spekulatywne dociekania zostały poddane weryfikacji w eks­perymencie, który przeprowadziłem wspólnie z Judsonem Millsem4 W badaniu tym studentki wyższej uczelni zgłaszały się na ochotnika do grupy, która miała spotykać się regularnie w celu dyskutowania różnych aspektów psychologii seksu. Dziewczętom powiedziano, że jeśli chcą uczestniczyć w spotkaniach tej grupy, muszą najpierw przejść pomyślnie sprawdzian selekcyjny, wprowadzony w celu upewnienia się, że wszystkie osoby przyjęte do owej grupy będą potrafiły swobodnie i szczerze dyskutować o sprawach seksualnych. Instrukcja ta miała przygotować grunt dla procedury inicjacyjnej. Jedną trzecią dziewcząt poddano surowej procedurze inicjacji, w której wymagano, aby odczytywały na głos (w obecności mężczyzny — eksperymentatora) listę sprośnych słów oraz parę dość drastycznych fragmentów współczesnych powieści. (Trzeba pamiętać, że eksperyment ten przeprowadzono pod koniec lat pięćdziesiątych, kiedy procedura tego rodzaju była dla większości kobiet znacznie bardziej żenująca, niż byłaby obecnie.) Trzecią część badanych studentek poddano łagodnej procedurze; miały one czytać na głos słowa związane z seksem, ale nie sprośne. Wreszcie ostatnią część badanych przyjęto do grupy bez żadnej inicjacji. Każdej z osób badanych pozwolono przysłuchiwać się dyskusji prowadzonej przez członków grupy, do której właśnie została przyjęta. Chociaż u badanych studentek wytworzono przekonanie, że słuchają „na żywo" toczącej się właśnie dyskusji, to jednak w rzeczywistości odtwarzano im z taśmy uprzednio nagraną dyskusję, a to w tym celu, aby każda z badanych, niezależnie od rodzaju inicjacji, jaką przeszła, wysłuchała dokładnie tego samego. Dyskusję nagraną na taśmie przeprowadzono w taki sposób, aby była jak najbardziej nudna i napuszona. Po jej zakończeniu każdą osobę badaną proszono, aby oceniła tę dyskusję — jak jej się podobała, jak dalece była interesująca, jak inteligentni byli jej uczestnicy itd.

Rezultaty były zgodne z przewidywaniami: tym osobom bada­nym, które bez trudu lub z niewielkim wysiłkiem dostały się do gru­py, dyskusja niezbyt się podobała. Potrafiły one ocenić ją tak, jak na to zasługiwała — jako nudną i stratę czasu. Natomiast dziew­częta, które przeszły przez surową inicjację, potrafiły przekonać same siebie, że dyskusja była raczej interesująca i warta zachodu.

Podobne wyniki uzyskiwali inni badacze, którzy stosowali jeszcze inne rodzaje przykrej inicjacji. Na przykład Harold Gerard i Grover Mathewson44 przeprowadzili eksperyment podobny w koncepcji do eksperymentu Aronsona i Millsa, z tą różnicą, że w warunkach surowej inicjacji badanym nie dano listy sprośnych słów do odczytania na głos, lecz aplikowano im przykre impulsy elektryczne. Rezultaty były analogiczne do rezultatów uzyskanych przez Aronsona i Millsa — badanym, którzy znieśli serię silnych impulsów elektrycznych, aby móc zostać członkami grupy, grupa ta podobała się bardziej niż tym, którzy musieli poddać się jedynie serii słabych impulsów.

Oczywiście, nie twierdzimy, że ludzie lubią przykre doznania niewątpliwie, wcale ich nie lubią — ani też nie twierdzimy, iż ludzie lubią różne rzeczy dlatego tylko, że są one związane z przykrymi doznaniami. Stwierdzamy natomiast, że jeśli ktoś znosi przykrości w celu osiągnięcia jakiegoś celu czy obiektu, to ten cel czy obiekt staje się dla niego atrakcyjny. Gdybyś więc w trakcie starań o przyjęcie do grupy dyskusyjnej dostał cegłą w głowę, to grupa ta wcale nie podobałaby ci się bardziej; lecz gdybyś z własnej woli zgodził się dostać cegłą w głowę, po to, by zostać przyjętym do tejże grupy dyskusyjnej, to podobałaby ci się ona zdecydowanie bardziej.

Doniosłe znaczenie dobrowolnego zgłoszenia się, gdy trzeba przejść przez jakieś przykre doświadczenia, dobrze wykazał eks­peryment Joela Coopera45. Badanymi w tym eksperymencie byli ludzie cierpiący na silny lęk przed wężami. Najpierw mierzono dyskretnie stopień ich lęku, obserwując, jak blisko podchodzili do sześciostopowego boa-dusiciela znajdującego się w szklanym zbior­niku. Następnie badanych poddawano różnym doświadczeniom, związanym albo z silnym stresem, albo z dużym wysiłkiem, które jak poinformowano badanych — mogły mieć pewną wartość terapeutyczną, pomagając zredukować ich lęk przed wężami. Najważniejsze jednak było to, że połowę badanych poinformowano po prostu o tej procedurze, a następnie poddano jej. Pozostałych nakłoniono, by zgłosili się na ochotnika; powiedziano im, że nie są zobowiązani do poddania się tej procedurze i mogą odejść w każdej chwili. Każdego badanego, który przeszedł tą „terapeutyczną" procedurę, zaprowadzono znów do pomieszczenia z wężem boa i poproszono, żeby podszedł do niego tak blisko, jak tylko potrafi. Poprawa wystąpiła tylko u tych badanych, których nakłoniono, by zgłosili się na ochotnika do udziału w nieprzyjemnej procedurze terapeutycznej — potrafili oni podejść do boa-dusiciela na znacznie mniejszą odległość niż przedtem. Ci, którzy tylko zostali poddani nieprzyjemnej procedurze terapeutycznej (nie zgłaszając się na ochotnika), wykazali bardzo małą poprawę. Należy podkreślić, że w większości sytuacji powodujących dysonans jest więcej niż jeden sposób jego zredukowania. Na przykład w eksperymencie po­święconym inicjacji stwierdziliśmy, że ludzie, którzy włożyli wiele wysiłku, aby ich przyjęto do nieciekawej skądinąd grupy, przekonu­ją sami siebie, iż grupa ta jest interesująca. Czy to jedyny sposób, za pomocą, którego mogli oni zredukować dysonans? Nie.

Późniejsze badania Michaela Conwaya i Michaela Rossa46 wy­kazały, że innym sposobem uzasadnienia włożonego przez nas wy­siłku jest skorygowanie naszych wspomnień o przeszłości — o tym, co dawniej wycierpieliśmy lub jak ciężko się napracowaliśmy. W ich badaniach jedna grupa studentów uczestniczyła w kursie umiejęt­ności studiowania, który obiecywał więcej, niż dawał w rzeczywis­tości; druga grupa studentów zapisała się na ten kurs, lecz w nim nie uczestniczyła. Wszystkich studentów, bez względu na to, czy brali udział w tym kursie, czy nie, proszono, żeby ocenili swoje umiejętności studiowania. Studenci, którzy uczestniczyli w kursie, po trzech tygodniach „bezużytecznego" szkolenia przeceniali po­czynione przez siebie postępy, oceniając zbyt nisko umiejętności, jakie mieli przedtem. Studenci, którzy zapisali się na kurs, lecz nie uczestniczyli w nim, nie przejawiali skłonności do uzasadniania własnego postępowania i dokładnie pamiętali dokonaną wcześniej przez siebie ocenę swych umiejętności. Te wyniki mogą wyjaśnić, dlaczego ludzie, którzy poświęcają czas i pieniądze, aby poprawić swoją kondycję, mogą odczuwać satysfakcję, nawet jeśli nie po­wiodło się im w pełni. Mogą nie umieć przekonać siebie, że istot­nie osiągnęli swe cele, lecz potrafią przeceniać swoje postępy, zniekształcając wspomnienia o tym, jak słabą mieli formę przed podjęciem ćwiczeń. Jak wykazali Conway i Ross, jeden ze sposo­bów, w jaki ludzie mogą uzyskać to, czego chcą, polega na przewartościowaniu tego, co mieli*

Jeszcze inny sposób zredukowania dysonansu w tego rodzaju sytuacji polega na przekonaniu siebie, że włożony wysiłek nie był wcale taki wielki. W rzeczywistości ludzie mogą stosować więcej niż jedną strategię równocześnie. Wynika stąd interesujący problem o znaczeniu praktycznym:, jeśli cała energia danej osoby nie jest zwrócona w jednym z tych kierunków, to każde z obu tych zjawisk występuje z mniejszą siłą. Przypuśćmy, że jesteś trenerem drużyny koszykówki i chcesz, aby twoja drużyna odznaczała się w szczegól­nym stopniu duchem zespołowym, spoistością i koleżeńskością. Mógłbyś poddawać każdego kandydata surowemu obrzędowi ini­cjacji i uznać to za warunek przyjęcia do drużyny. Oczywiście, chciałbyś, aby każdy gracz redukował dysonans wytworzony przez inicjację, dochodząc samodzielnie do wniosku, że bardzo lubi swych kolegów z drużyny. Gdyby jednak któryś z graczy zaczai przekony­wać siebie: „Ech, ta inicjacja nie była wcale zbyt surowa", reduko­wałby on dysonans, nie zwiększając swego uznania dla kolegów z drużyny. Chcąc ukierunkować energię wynikającą z redukcji dy­sonansu w ten sposób, by zwiększała spójność grupy, mógłbyś jako trener wprowadzić tak surową inicjację, aby nikt nie mógł jej uz­nać za zbyt łagodną. To „ukierunkowanie" mógłbyś jeszcze wzmoc­nić, podkreślając w swych wypowiedziach surowość inicjacji, aby graczowi było jeszcze trudniej pomyśleć o niej jako o czymś łatwym.

* Bystry czytelnik zapewne zauważył związek miedzy tym badaniem a omówio­nym wcześniej w niniejszym rozdziale badaniem, w którym ludzie po niedo­trzymaniu swych noworocznych postanowień myśleli źle o sobie, a później obniżyli znaczenie tych postanowień. Wysunąłem sugestię, że alternatywna metoda redukcji dysonansu związanego z tego rodzaju niepowodzeniem mogłaby polegać na złagodzeniu definicji sukcesu — np. przez wprowadzenie pojęcia sukcesu „częś­ciowego". Badanie Conwaya i Rossa ukazuje jeszcze inną możliwość: jeśli na przykład osobie próbującej rzucić palenie nie udało się ani całkowicie zerwać z tym nałogiem, ani zmniejszyć liczby wypalanych papierosów, to jednak dysonans wywołany tym niepowodzeniem może ulec redukcji, jeśli osoba ta „nie pamięta", ile paliła przed podjęciem próby rzucenia palenia.

Uzasadnianie okrucieństwa

Jak wielokrotnie podkreślaliśmy, mamy potrzebę przekonywania siebie, że jesteśmy porządnymi, rozsądnymi ludźmi. Widzieliśmy, w jaki sposób potrzeba ta skłania nas do zmiany naszych postaw w odniesieniu do zagadnień, które są dla nas szczególnie ważne. Zapoznaliśmy się np. z danymi świadczącymi o tym, że jeśli ktoś wygłasza (przy niewielkim uzasadnieniu sytuacyjnym) sprzeczne ze swymi postawami przemówienie propagujące używanie i legalizację marihuany i dowiaduje się, że przemówienie to, nagrane na taśmie magnetowidu, zostanie odtworzone wobec grupy młodzieży podat­nej na perswazję, to skłonny jest wówczas przekonywać siebie, iż marihuana nie jest zbyt szkodliwa — po to, aby nie czuć się złym człowiekiem. W niniejszym podrozdziale będziemy omawiać pewien wariant tego tematu. Przypuśćmy, że popełniłeś czyn, który wy­rządził wielką krzywdę jakiemuś niewinnemu człowiekowi. Przy­puśćmy ponadto, że krzywda ta była realna i bezsporna. Twój element poznawczy: „jestem porządnym, sprawiedliwym i rozsąd­nym człowiekiem" byłby w dysonansie z elementem poznawczym: „skrzywdziłem drugiego człowieka". Jeśli wyrządzona krzywda jest oczywista i realna, to nie będziesz mógł zredukować dysonansu przez zmianę swej opinii w tej sprawie, jak to czynili badani w eksperymencie z marihuaną. W tej sytuacji skutecznym sposo­bem zredukowania dysonansu byłoby przypisanie jak największej winy ofierze twego czynu — przekonywanie samego siebie, iż ofiara zasłużyła na to, co ją spotkało, ponieważ sama zrobiła coś takiego, co sprowadziło na nią to nieszczęście, bądź też dlatego, że jest osobą złą, nikczemną, zasługującą na potępienie.

Mechanizm ten mógłby funkcjonować nawet wtedy, gdybyś bezpośrednio nie wyrządził krzywdy swej ofierze, lecz gdybyś tylko nie lubił jej (przed nieszczęściem, które ją spotkało) i miał nadzieję, że spotka ją coś złego. Na przykład po zastrzeleniu czworga studentów uniwersytetu w Kent przez członków Gwardii Narodo­wej stanu Ohio rozchodziły się różne pogłoski, według których: 1) obie zabite studentki były w ciąży, a zatem szczęśliwie się stało, że je zabito, ponieważ uchroniło to je same oraz ich rodziców od wstydu i upokorzenia; 2) ciała wszystkich czworga studentów roiły się od wszy; 3) ofiary były do tego stopnia wyniszczone kiłą, że tak czy owak zmarłyby w ciągu dwóch tygodni47.

Pogłoski te były zupełnie nieprawdziwe. Prawdą natomiast było to, że zabici studenci i studentki byli zupełnie porządnymi, czys­tymi, inteligentnymi dzieciakami. W rzeczywistości dwoje z nich nie miało nawet nic wspólnego z demonstracją, która doprowadziła do tej tragedii, lecz spokojnie przechodziło przez tereny uniwersytetu, gdy ich zastrzelono. Dlaczego mieszkańcy Kent tak chętnie wierzyli w te pogłoski i je rozpowszechniali? Trudno to wiedzieć na pewno, lecz przypuszczam, że powody były podobne jak w przypadku szerzenia się pogłosek wśród Hindusów badanych przez Prasada i Sinha (zob. s. 219 - 220) — mianowicie, dlatego, że pogłoski takie polepszały samopoczucie osób nimi zainteresowanych. Wyobraźmy sobie ową sytuację. Kent jest miastem konserwatywnym. Radykal­na działalność niektórych studentów doprowadziła do wściekłości wielu jego mieszkańców. Niektórzy z nich mieli prawdopodobnie nadzieję, że studenci dostaną za swoje, ale śmierć była zapewne karą cięższą niż ta, na jaką — ich zdaniem — zasłużyli. W takich okolicznościach każda informacja, która przedstawiała ofiary w złym świetle, pomagała zredukować dysonans, implikując, iż w gruncie rzeczy lepiej się stało, że nie żyją. Ta gotowość do przyjęcia poglądu, że ofiary były osobami grzesznymi i zasłużyły na swój los, przejawiła się także w sposób bardziej bezpośredni: kilku członków Gwardii Narodowej stanu Ohio stwierdziło z przekona­niem, że ofiary zasłużyły na śmierć, pewna zaś nauczycielka szkoły średniej w Kent, z którą James Michener przeprowadzał wywiad, wyraziła jeszcze bardziej skrajny pogląd: „Każdy, kto na ulicach miasta takiego jak Kent pojawia się z długimi włosami, w brudnej odzieży lub boso, zasługuje na to, żeby go zastrzelono", a nawet posunęła się do stwierdzenia, że te słowa odnoszą się także do jej własnych dzieci48.

Odczuwa się pokusę, żeby takich ludzi uznać po prostu za pomylonych — nie powinniśmy jednak wydawać pochopnie tego typu sądów. Chociaż z pewnością jest prawdą, że nie wszyscy ludzie są tak skrajni jak owa nauczycielka, to jest również prawdą, że niemal na każdego można wpłynąć w tym samym kierunku. Dla zilustrowania tego stwierdzenia zapoznamy się z zachowaniem Nikity Chruszczowa, tuż przed objęciem przez niego stanowiska pierwszego sekretarza Komunistycznej Partii Związku Radziec­kiego. W swych pamiętnikach Chruszczow określa siebie jako człowieka krytycznego i sceptycznego, który z pewnością nie zwykł wierzyć we wszystko, co mówią. Przytacza on kilka przykładów swego sceptycyzmu i braku skłonności do dawania wiary skan­dalicznym historiom o ludziach, stwierdzając, że pod tym względem różni się korzystnie od Stalina. Jak jednak się przekonamy, Chruszczow był dość łatwowierny, gdy odpowiadało to jego potrzebom. Wkrótce po śmierci Stalina władzę w państwie usiłował przejąć szef tajnej policji, Ławrientij Beria, jednak Chruszczow przekonał innych członków Prezydium, że Beria jest człowiekiem niebezpiecznym. Beria został aresztowany, osadzony w więzieniu, a wreszcie stracony. Teoria dysonansu przewidywałaby, że ze względu na główną rolę, jaką w upadku Berii odegrał Chruszczow, może był on skłonny wierzyć w negatywne informacje o Berii, niezależnie od tego, jak bardzo byłyby one absurdalne. Pozwólmy jednak, aby Chruszczow opowiedział o tym własnymi słowami:

Gdy już było po wszystkim (Beria został aresztowany), Malenkow wziął mnie na boje i rzekł: „Posłuchaj, co ma do powiedzenia szef mojej ochrony osobistej". Człowiek ten podszedł do mnie i powiedział: „Dowiedziałem się przed chwilą, że Beria jest aresztowany. Chcę was poinformować, że zgwałcił on moją pasierbicę, uczennicę VII klasy. Mniej więcej rok temu zmarła jej babka, a moja żona musiała pójść do szpitala, zostawiając dziewczynkę samą w domu. Pewnego wieczoru dziewczynka wyszła kupić trochę chleba w pobliże domu, w którym mieszkał Beria. Spotkała jakiegoś starszego mężczyznę, który przyglądał się jej natarczywie. Dziewczynka przestraszyła się. Ktoś wtedy nadszedł i zabrał ją do domu Berii, który zaprosił ją na kolację. Wypiła trochę, usnęła, a Beria ją zgwałcił...". Później dostarczono nam listę ponad stu dziewcząt i kobiet, które Beria zgwałcił. We wszystkich przypadkach stosował on tę samą metodę: zapraszał je na kolację i częstował winem ze środkiem nasennym .

Wydaje się niemożliwe, aby ktokolwiek uwierzył, że Beria rzeczywiście zgwałcił ponad sto kobiet. A jednak Chruszczow najwyraźniej uwierzył — być może, dlatego, że miał silną potrzebę, by w to wierzyć. Te przykłady zdają się pasować do analizy opartej na teorii dysonansu, lecz nie stanowią rozstrzygającego dowodu. Na przy­kład istnieje możliwość, że członkowie Gwardii Narodowej w Kent, zanim jeszcze zaczęli strzelać do studentów, byli przekonani, iż studenci ci zasłużyli na śmierć.

Być może Chruszczow uwierzyłby w te fantastyczne opowieści o Berii nawet przed spowodowaniem jego upadku; być może wcale nie wierzył w te opowieści, lecz przytoczył je w celu zdyskredytowa­nia Berii.

Aby upewnić się, że rozpatrywany tu proces naprawdę może mieć miejsce, psycholog społeczny musi odsunąć się (na pewien czas) od chaosu realnego świata i sprawdzić swoje przewidywania w lepiej kontrolowanym świecie laboratorium eksperymentalnego. W idealnym przypadku, jeśli chcemy mierzyć zmianę postaw pod wpływem dysonansu poznawczego, musimy wiedzieć, jakie były te postawy przed zdarzeniem wzbudzającym dysonans. Taką sytuację stworzyli w swym eksperymencie Keith Davis i Edward Jones50. Namawiali oni studentów, by zgłaszali się na ochotnika do po­mocy w eksperymencie: udział każdego z badanych polegał na tym, że obserwował rozmowę przeprowadzaną z innym studen­tem, a następnie, na podstawie tej obserwacji, mówił temu stu­dentowi, że uważa go za faceta płytkiego, nudnego i nie zasłu­gującego na zaufanie. Głównym rezultatem, jaki uzyskano w tym eksperymencie, było stwierdzenie, że badanym, którzy zgłosili się ochotniczo do tego zadania, udało się przekonać siebie samych, iż nie lubią ofiary swego okrucieństwa. Krótko mówiąc, po wy­powiedzeniu słów, które z pewnością uraziły ich rozmówcę, ba­dani przekonywali samych siebie, że zasługiwał on na to — tj. uznawali go za mniej atrakcyjnego niż przed obrażeniem go. Podobny wynik przyniósł eksperyment Davida Glassa51. Mianowi­cie, gdy badanych, którzy uważali się za dobrych i porządnych ludzi, nakłoniono do zaaplikowania serii przykrych impulsów elektrycznych innym ludziom, to zaczęli oni negatywnie oceniać swe ofiary. Ciekawe, że wystąpiło to najwyraźniej u osób od­znaczających się wysoką samooceną. Jeśli uważam się za łajdaka, to zadanie cierpienia innej osobie nie powoduje u mnie zbyt dużego dysonansu; zatem odczuwam mniejszą potrzebę przekonywania siebie, że osoba ta zasłużyła na swój los.

Wynika stąd wniosek o zabarwieniu dość ironicznym: właśnie, dlatego, że uważani się za porządnego człowieka, muszę, gdy zadam ci ból, przekonać siebie, że jesteś kanalią. Innymi słowy — ponieważ sympatyczni faceci, tacy jak ja, nie krzywdzą niewin­nych ludzi, przeto musiałeś widocznie zasłużyć na wszelkie świńst­wa, jakie ci wyrządziłem. Istnieją pewne okoliczności, które ograni­czają ogólność tego zjawiska. O jednej z nich wspomnieliśmy powyżej: mianowicie, ludzie o niskiej samoocenie w mniejszym stopniu odczuwają potrzebę przypisywania negatywnych cech swym ofiarom. Innym czynnikiem ograniczającym zakres występo­wania tego zjawiska jest zdolność ofiary do odwzajemnienia się. Jeśli ofiara może i będzie chciała odwzajemnić się tym samym w przyszłości, to wówczas krzywdziciel czuje, że rachunki zostaną wyrównane i nie potrzebuje wobec tego uzasadniać swego czynu nikczemnością ofiary. W pomysłowym eksperymencie Ellen Berscheid i jej współpracowników52 studenci pewnej wyższej uczelni zgłaszali się ochotniczo do udziału w badaniach, w których każdy z nich miał aplikować bolesne impulsy elektryczne innemu studen­towi; zgodnie z oczekiwaniami, każdy z badanych skłonny był potem oczerniać swą ofiarę. Jednakże połowie studentów powie­dziano, że nastąpi zmiana, — że rażeni przez nich prądem koledzy będą mieli sposobność im z kolei aplikować bolesne impulsy. Ci badani, u których wytworzono przekonanie, że ich ofiary będą mogły odwzajemnić się tym samym, nie oczerniali tych osób. Krótko mówiąc, ponieważ ofiary mogły wziąć odwet, dysonans został zredukowany. Krzywdziciele nie musieli oczerniać swych ofiar, aby przekonać siebie samych, że zasłużyły one na to, co je spotkało.

Wyniki te sugerują, że w czasie wojny żołnierze mogą mieć większą potrzebę deprecjonowania ofiar spośród ludności cywilnej, (ponieważ nie mogą one wziąć odwetu) niż spośród wojskowych. Podczas rozprawy przed sądem wojskowym, przed którym porucz­nik Calley odpowiadał za swój udział w masakrze niewinnej lud­ności cywilnej w My Lai, jego psychiatra podał, że Calley uważał Wietnamczyków za coś gorszego od ludzi. Być może badania omówione w tym podrozdziale okażą się pomocne w zrozumieniu tego zjawiska. Psychologowie społeczni stwierdzili, że ludzie, którzy dokonują aktów okrucieństwa, nie wychodzą z tego nie skażeni. Nie wiem na pewno, w jaki sposób porucznik Calley (i tysiące innych) doszedł do tego, że zaczął uważać Wietnamczyków za podludzi, lecz wydaje się rozsądne przypuszczenie, że gdy an­gażujemy się w wojnę, w której w wyniku naszych działań ponosi śmierć bardzo wielu niewinnych ludzi, wtedy możemy starać się deprecjonować ofiary, aby usprawiedliwić nasz współudział w tej wojnie. Możemy sobie z nich pokpiwać, nazywać ich „gnojkami", odczłowieczać; lecz gdy udało się nam tego dokonać, strzeżmy się — ponieważ łatwiej nam teraz ranić i zabijać „podludzi", niż ranić i zabijać takich samych ludzi jak my. Tak więc redukowanie dysonansu w taki sposób ma straszne następstwa — zwiększa mianowicie prawdopodobieństwo, że będziemy gotowi popełniać coraz większe okrucieństwa. Temat ten omówimy dokładniej w następnym rozdziale. Obecnie chciałbym nieco rozwinąć pewne zagadnienie, które poruszyłem w rozdziale l. to, że w ostatecznym rozrachunku każdy jest odpowiedzialny za swe własne czyny. Nie każdy zachowywał się tak jak porucznik Calley, lecz wielu po­stępowało podobnie. Zanim, więc określimy ich zachowanie jako po prostu dziwne, szalone czy nikczemne, mądrze byłoby przeanalizo­wać sytuację, która uruchamia mechanizm prowadzący do tego typu zachowań. Wówczas zrozumiemy może, jak straszną cenę płacimy za to, że zezwalamy na istnienie pewnych warunków. Być może w końcu potrafimy zrobić coś dla wyeliminowania tych warunków. Teoria dysonansu rzuca nieco światła na wspomniany mechanizm.

Oczywiście, sytuacje tego rodzaju występują nie tylko wczasie wojny. Ludzie popełniają wiele aktów przemocy wobec niewinnych ofiar, co skłania ich do szukania uzasadnienia tego postępowania, a to z kolei może prowadzić do nowych gwałtów. Wyobraź sobie, że żyjesz w społeczeństwie, które traktuje niesprawiedliwie grupy mniejszościowe, np. Murzynów i Meksykanów. Aby przykład nasz był jeszcze bardziej fantastyczny i nierealny, przypuśćmy, że biali nie pozwalają dzieciom murzyńskim i meksykańskim uczęszczać do pierwszorzędnych szkół publicznych, ustępując im jedynie drugorzędne szkoły o niskim prestiżu. W rezultacie, po kilku la­tach nauki szkolnej przeciętne dziecko murzyńskie czy meksykań­skie ma mniej wiadomości i mniejszą motywację do nauki niż przeciętne białe dziecko, o czym świadczą gorsze na ogół wyniki w testach wiadomości i umiejętności. Taka sytuacja daje miej­scowym przywódcom doskonałą sposobność do usprawiedliwienia stosowanej przez nich dyskryminacji, a więc do zredukowania dysonansu. „Sami widzicie — mogliby oni powiedzieć — kolorowi są głupi (ponieważ uzyskują słabe wyniki w testach osiągnięć); zobaczcie, jak mądrzy byliśmy wtedy, gdy postanowiliśmy nie marnować naszych środków finansowych na próby zmierzające do zapewnienia im oświaty na wyższym poziomie. Oni są „niewyuczalni". To właśnie zjawisko socjologowie nazywają „samospełniającym się proroctwem". Dostarcza ono doskonałego usprawied­liwienia dla okrucieństwa i pogardy. Takim usprawiedliwieniem jest też przypisywanie Murzynom i Meksykanom niższości moral­nej. Zamykamy tych ludzi w zatłoczonych gettach; stwarzamy ta­ką sytuację, że kolor skóry człowieka prawie nieuchronnie roz­pętuje siły nie dopuszczające go do korzystania z możliwości rozwoju i sukcesu, jakie istnieją dla białych Amerykanów. Na magicznym ekranie telewizora widzi on odnoszących sukcesy i żyjących w luksusie szanownych przedstawicieli klasy średniej. Uświadamia sobie boleśnie te niedostępne dla niego możliwości, wygody i luksusy. Jeśli frustracja popchnie go na drogę przemocy lub jeśli rozpacz skłoni go do zażywania narkotyków, to wówczas jego białemu bratu łatwo jest pozostawać w błogim samozadowole­niu, potrząsać sceptycznie głową i przypisywać to zachowanie jakiemuś upośledzeniu moralnemu. Jak wskazują Edward Jones i Richard Nisbett53, jeśli spotyka nas jakieś niepowodzenie, skłonni jesteśmy winę za nie przypisywać czemuś w otoczeniu; gdy jednak widzimy, że takie samo niepowodzenie spotyka inną osobę, to wówczas skłonni jesteśmy przypisywać winę czemuś, co tkwi w jej osobowości.

Psychologiczne następstwa nieuchronności zdarzeń

George Bernard Shaw cierpiał z powodu alkoholizmu swego ojca, lecz starał się tym nie przejmować. Kiedyś napisał: „Jeśli nie możesz się pozbyć rodzinnego upiora, możesz jeszcze kazać mu tańczyć"54. W pewnym sensie teoria dysonansu opisuje, w jaki sposób ludzie zmuszają do tańca swoje upiory — jak próbują pogodzić się z nieprzyjemnymi faktami. Dotyczy to zwłaszcza sytuacji, które są zarówno przykre, jak i nieuchronne. Ludziom pozostaje wtedy jedynie poznawcze minimalizowanie przykrości związanych z daną sytuacją. W pewnym eksperymencie Jack Brehm55 nakłaniał dzieci, aby podejmowały się na ochotnika zjedzenia jarzyny, którą poprzednio określiły jako bardzo nie lubianą. Gdy badani zjedli już tę jarzynę, eksperymentator mówił połowie dzieci, że mogą spodziewać się, iż w przyszłości będą jadły znacznie więcej tej jarzyny; pozostałe dzieci nie otrzymały tej informacji. Dzieciom, które uwierzyły, że jedzenie tej jarzyny jest w przyszłości nieuniknione, udało się przekonać siebie, iż owa jarzyna nie jest tak bardzo niesmaczna. Krótko mówiąc, element poznawczy: "nie lubię tej jarzyny" pozostaje w dysonansie z ele­mentem poznawczym: „w przyszłości będę jadł tę jarzynę". W celu zredukowania dysonansu dzieci dochodziły do przekonania, że w rzeczywistości jarzyna nie jest tak zła, jak myślały poprzednio. John Darley i Ellen Berscheid56 wykazali, że zjawisko to zachodzi nie tylko w odniesieniu do jarzyn, lecz także w stosunku do ludzi. W prowadzonym przez tych autorów eksperymencie studentki wyższej uczelni zgłaszały się na ochotnika do udziału w serii spotkań, na których każda miała omawiać swoje zachowanie seksualne i uznawane przez siebie w tym zakresie normy z inną, nie znaną sobie studentką. Przed rozpoczęciem tych spotkań dyskusyj­nych każdej z dziewcząt dawano dwa foldery. Każdy z folderów zawierał opis osobowości młodej kobiety, która rzekomo zgłosiła się do udziału w tym samym eksperymencie, przy czym opisy te stanowiły mieszaninę cech przyjemnych i nieprzyjemnych. Połowie dziewcząt powiedziano, że będą spotykać się ze studentką opisaną w folderze A, pozostałe zaś dziewczęta poinformowano że będą spotykać się ze studentką opisaną w folderze B. Osoby badane poproszono, aby przed spotkaniem z owymi studentkami oceniły każdą z nich na podstawie przeczytanych opisów osobowości. Te badane, które uważały za rzecz nieuchronną, że będą dzielić swe intymne sekrety z młodą kobietą opisaną w folderze A, uznały ją za osobę znacznie bardziej atrakcyjną od opisanej w folderze B; nato­miast te studentki, które sądziły, iż będą musiały dyskutować z mło­dą kobietą opisaną w folderze B, również uznały ją za znacznie bardziej atrakcyjną od A. Podobnie jak w przypadku jarzyn, nieuchronność skłania do większej przychylności. Świadomość, że nieuchronnie trzeba będzie spędzać czas z inną osobą, wzmaga pozytywne cechy tej osoby — lub przynajmniej osłabia jej cechy negatywne. Krótko mówiąc, ludzie skłonni są przedstawiać sobie w jak najlepszym świetle to, co ich zdaniem musi się wydarzyć.

Pomniejszanie cech negatywnych może być przystosowawczą strategią wtedy, gdy tym, co nas czeka, jest nie lubiana jarzyna lub dyskusja z kimś, kogo nigdy nie spotkaliśmy. Są jednak sytuacje, w których taka strategia może okazać się zgubna. Rozpatrzmy przypadek studentów Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles (UCLA). Ostatnie badania wykazują, że prawdopodobieństwo wielkiego trzęsienia ziemi w Los Angeles w ciągu najbliższych dwudziestu lat zbliża się do 90%. Katastrofa taka jest, praktycznie biorąc, nieunikniona. Można się spodziewać, że w przypadku poważnego trzęsienia ziemi wśród osób mieszkających na terenie miasteczka uniwersyteckiego UCLA byłoby do 2000 ofiar śmiertel­nych i dwa razy tyle rannych; także straty materialne byłyby znaczne.

Wobec takiej nadciągającej katastrofy ludzie „racjonalni" nie­wątpliwie przyjęliby do wiadomości niebezpieczeństwo i staraliby się przygotować zbierając wszelkie możliwe informacje o nim i po­dejmując środki ostrożności. Psychologowie społeczni z UCLA, Darrin Lehman i Shelley Taylor, przeprowadzili niedawno wywia­dy ze 120 studentami tego uniwersytetu i stwierdzili, że wygląda to u nich zupełnie inaczej57. Uzyskane przez nich wyniki są niepokoją­ce: tylko 5% respondentów podjęło jakiekolwiek środki ostrożności (takie jak zorientowanie się, gdzie znajduje się najbliższa gaśnica); tylko jedna trzecia wiedziała, że najlepszym sposobem postępowa­nia podczas trzęsienia ziemi jest wpełznięcie pod ciężki mebel lub stanie w drzwiach; żaden z respondentów nie poczynił przy­gotowań zalecanych przez ekspertów. Wydaje się, że nawet u ldzi wykształconych typowa reakcja na nieuniknioną katastrofę polega na tym, że robią bardzo niewiele w celu przygotowania się na nią.

Jest godne uwagi, że style radzenia sobie (coping styles) z tym problemem różnią się w zależności od sytuacji życiowej studentów. Studenci, którzy mieszkali w budynkach sejsmicznie niebezpiecz­nych, częściej niż mieszkający w budynkach stosunkowo bezpiecz­nych „radzili" sobie z zagrażającą katastrofą w ten sposób, że nie chcieli myśleć o trzęsieniu ziemi lub minimalizowali oczekiwane szkody. Innymi słowy, ci, którzy byliby najbardziej narażeni w przypadku trzęsienia ziemi, byli zarazem tymi, którzy nie chcieli myśleć o nadciągającym kataklizmie lub nie doceniali jego siły. Krótko mówiąc, jeśli jestem niemal pewny, że będzie trzęsienie ziemi, to jak mogę uzasadnić fakt, że nadal mieszkam w budynku, który nie jest bezpieczny? Bez trudu: zaprzeczam, że będzie trzęsienie ziemi — i nie chcę o nim myśleć. Takie, uzasadniające nasze postępowanie, reakcje na niebezpieczne i nieuniknione wyda­rzenia mogą na krótką metę dodawać otuchy. Jeśli jednak po­wstrzymują nas od podjęcia kroków zwiększających nasze bez­pieczeństwo, to na dalszą metę mogą okazać się zgubne.

Jak może zauważyłeś, istnieje ciekawa różnica między reakcjami dzieci, które miały zjeść nie lubianą jarzynę, lub reakcjami studen­tów stojących wobec nieuniknionej interakcji z inną osobą — z jed­nej strony, a reakcjami studentów UCLA na zagrożenie trzęsieniem ziemi — z drugiej. W sytuacjach omówionych wcześniej badani akceptowali to, co nieuchronne, i przyjmowali postawy uwypuk­lające dodatnie aspekty nieuniknionego zdarzenia. Jednakże w sy­tuacji przedstawionej ostatnio stajemy wobec wysoce prawdopodo­bnego zdarzenia, które zagraża życiu i jest niemożliwe do opanowa­nia. Uznanie poważnego trzęsienia ziemi za coś pożądanego — lub choćby nie będącego katastrofą — przekraczałoby granice ludzkiej wyobraźni. Nie potrafimy też zapobiegać trzęsieniom ziemi; w naj­lepszym przypadku możemy mieć nadzieję, że zareagujemy przy­stosowawcze na takie wydarzenie, bez żadnej gwarancji, że za­stosowane środki bezpieczeństwa rzeczywiście nas uratują. Tak, więc charakter naszej reakcji może z powodzeniem zależeć od tego, czy wierzymy, że posunięcia prewencyjne rzeczywiście zwiększą nasze poczucie kontroli nad tym, co nieuniknione. Jeżeli posunięcia takie wydają się w dużej mierze daremne, to perspektywa wydat­kowania na nie energii przyczyni się tylko do spotęgowania odczuwanego przez nas dysonansu. W takich okolicznościach niestosowanie środków bezpieczeństwa prawdopodobnie będziemy uzasadniać odrzucając możliwość katastrofy lub zdecydowanie zbyt nisko szacując jej rozmiary.

Doniosłe znaczenie samooceny

W całym tym rozdziale mogliśmy się przekonać, że zaangażowanie się danej osoby w określony kierunek działania może utrwalić lub zmienić jej postawy, zniekształcić spostrzeganie i zadecydować o tym, jakiego rodzaju informacji będzie ona poszukiwać. Ponadto przekonaliśmy się, że człowiek może zaangażować się w daną sytuację na wiele różnych sposobów — podejmując decyzję, pracując ciężko dla osiągnięcia pewnego celu, żywiąc przekonanie, że coś jest nieuniknione, podejmując działanie mające poważne konsekwencje (takie jak skrzywdzenie kogoś) itd. Jak wspomnieliś­my poprzednio, najgłębsze zaangażowanie występuje w tych sytuac­jach, w których wchodzi w grę samoocena danej osoby. Tak więc, jeśli wykonuję jakieś okrutne lub głupie działanie, zagraża to mojej samoocenie, ponieważ przywodzi mi na myśl, że może jestem osobą okrutną lub głupią. W setkach eksperymentów inspirowanych przez teorię dysonansu poznawczego najwyraźniejsze rezultaty uzyskiwa­no w tych sytuacjach, w których wchodziła w grę samoocena osoby badanej. Ponadto, jak można było oczekiwać, osoby o najwyższej samoocenie silniej odczuwały dysonans, gdy zachowywały się w sposób głupi lub okrutny.

Co się dzieje, gdy ktoś ma niską samoocenę? Teoretycznie, jeśli człowiek ten popełnił jakiś czyn głupi lub niemoralny, to nie powinien odczuwać silnego dysonansu. Jego element poznawczy: „popełniłem czyn niemoralny" jest w zgodzie z elementem poznaw­czym: „jestem podły". Krótko mówiąc, osoba uważająca siebie za podłą spodziewa się, że będzie postępować w sposób podły. Można ująć to jeszcze inaczej: dla osoby o niskiej samoocenie popełnie­nie jakiegoś niemoralnego czynu nie będzie czymś strasznie trud­nym, ponieważ nie pozostaje w dysonansie z jej pojęciem o sobie. Jeżeli natomiast ktoś ma wysoką samoocenę, to jest bardziej prawdopodobne, że oprze się pokusie popełnienia niemoralnego czynu, ponieważ niemoralne zachowanie wytworzyłoby u niej silny dysonans.

Twierdzenie to sprawdziłem we współpracy z Davidem Mettee58. Przewidywaliśmy, że jednostki mające niskie o sobie wyob­rażenie częściej będą oszukiwać, (jeśli będą miały sposobność) niż osoby odznaczające się wysoką samooceną. Należy podkreślić, że nie przewidywaliśmy tak prostej zależności, iż ludzie uważający siebie za nieuczciwych będą bardziej oszukiwać niż ludzie uważają­cy siebie za uczciwych. Nasze przewidywanie było nieco śmielsze, opierało się ono na założeniu, że jeśli normalnemu człowiekowi zdarzyło się coś, co w danej chwili stanowi cios dla jego samooceny (np. porzuciła go dziewczyna lub oblał egzamin) i wskutek tego czuje się kimś marnym i bezwartościowym, to będzie on wówczas bardziej skłonny oszukiwać przy kartach, kopać swego psa, nosić skarpetki nie od pary i w ogóle robić różne rzeczy zgodne z posiadaniem niskiej samooceny. Poczucie, że jest się człowiekiem nikczemnym, będzie skłaniać ludzi do popełniania nikczemnych czynów.

W naszym eksperymencie modyfikowaliśmy (chwilowo) samo­ocenę studentów, podając im fałszywe informacje o ich osobowości. Po wypełnieniu testu osobowości jedna trzecia studentów otrzymy­wała pozytywne informacje o sobie; mianowicie mówiono im, że wyniki testu wskazują, iż są oni ludźmi dojrzałymi, interesującymi, głębokimi itd. Jednej trzeciej studentów dostarczano negatywnych informacji, mówiąc im, że test wykazał, iż są oni stosunkowo niedojrzali, nieinteresujący, raczej powierzchowni itp. Pozostałej jednej trzeciej studentów nie podawano żadnych informacji o wyni­kach testu.

Bezpośrednio potem ci sami studenci mieli zaplanowane uczest­nictwo w eksperymencie przeprowadzanym przez innego psycho­loga i nie mającym pozornie żadnego związku ze wspomnianym inwentarzem osobowości. W ramach tego eksperymentu każdy z badanych brał udział w grze w karty przeciw któremuś ze swych kolegów. Była to gra hazardowa, w której studentom pozwolono stawiać pieniądze i powiedziano im, że będą mogli zatrzymać dla siebie wygraną. W trakcie gry badanym dawano parę okazji do popełnienia oszustwa, i to w sytuacji, w której wykrycie go wydawało się niemożliwe. Sytuacja została zaaranżowana w ten sposób, że jeśli student zdecydował się nie oszukiwać, to z pewnoś­cią poniósłby stratę, jeśli natomiast zdecydował się popełnić oszustwo, to mógł być pewien wygrania znacznej sumy pieniędzy.

Rezultaty badania pokazały wyraźnie, że ci studenci, którzy poprzednio otrzymali informacje mające na celu obniżenie ich samooceny, oszukiwali o wiele częściej niż ci, którzy otrzymali informację podnoszącą ich samoocenę. Grupa kontrolna — a więc ci, którzy nie otrzymali żadnych informacji — zajęła miejsce dokładnie pośrodku. Wyniki te sugerują, że warto, aby rodzice i nauczyciele zwrócili baczną uwagę na doniosłe konsekwencje swego postępowania, mającego wpływ na samoocenę ich dzieci i uczniów. Szczególnie, jeśli jest prawdą, że niska samoocena może być ważnym źródłem zachowań o charakterze przestępczym czy okrutnym, to powinniśmy zrobić wszystko, co tylko możliwe, aby każdy nauczył się szanować i lubić samego siebie.

Fizjologiczne i motywacyjne skutki dysonansu

Jak daleko sięgają skutki dysonansu? W ostatnich latach badacze wykazali, że nie ograniczają się one do postaw; dysonans może modyfikować nasz sposób odczuwania podstawowych popędów fizjologicznych. W pewnych ściśle określonych warunkach redukcja dysonansu może spowodować, że ludzie głodni będą w mniejszym stopniu odczuwali głód, a spragnieni — pragnienie, ludzie zaś otrzymujący silne impulsy elektryczne będą odczuwać mniejszy ból. Odbywa się to w sposób następujący:, jeśli skłoni się kogoś, aby zaangażował się w sytuację, w której przez długi czas będzie pozbawiony pożywienia lub wody lub będzie otrzymywał impulsy elektryczne, a jednocześnie będzie on miał niewielkie uzasadnienie sytuacyjne dla takiego postępowania, to człowiek ten będzie odczuwać dysonans. Elementy poznawcze dotyczące odczuwanych paroksyzmów głodu, spieczonego gardła lub bólu spowodowanego impulsem elektrycznym pozostają w dysonansie z innym elementem poznawczym, a mianowicie ze świadomością, że ów człowiek zgo­dził się na ochotnika znosić te doznania, niewiele otrzymując w za­mian. W celu zredukowania tego dysonansu człowiek ten przeko­nuje sam siebie, że jego głód nie jest aż tak silny ani pragnienie do tego stopnia dokuczliwe lub, że ból nie jest aż tak wielki. Nie powin­no to nas dziwić. Chociaż głód, pragnienie i ból mają podłoże fizjo­logiczne, to jednak jest dobrze udokumentowanym faktem, iż każ­dy z tych popędów zawiera silny komponent psychologiczny. Na przykład sugestia, medytacja, hipnoza, pigułki placebo, umiejętne postępowanie doświadczonego lekarza z chorym lub jakaś kom­binacja tych środków pozwalają złagodzić odczuwany ból. Eks­perymentalna psychologia społeczna wykazała, że w warunkach wzbudzenia silnego dysonansu zwykli ludzie, nie posiadający żadnych specjalnych umiejętności z zakresu hipnozy czy medytacji, mogą osiągnąć te same rezultaty w odniesieniu do samych siebie. Tak np. Philip Zimbardo i jego współpracownicy59 aplikowali wielu badanym osobom silne impulsy elektryczne. Połowa tych ludzi znajdowała się w sytuacji powodującej silny dysonans — na­kłoniono ich, aby zgłosili się na ochotnika do tych doświadczeń, a jednocześnie zapewniono im bardzo małe uzasadnienie zewnętrz­ne. Druga połowa badanych znajdowała się w sytuacji słabego dysonansu — tzn. nie mieli innego wyboru, a ponadto zapewnio­no im mocne uzasadnienie zewnętrzne. Wyniki wykazały, że w sy­tuacji wywołującej silny dysonans ludzie skłonni byli podawać, iż odczuwają słabszy ból, niż podawały osoby znajdujące się w sytuacji, która powodowała słaby dysonans. Co więcej, zjawisko to nie ograniczało się do subiektywnych sprawozdań osób bada­nych: istnieją dane wskazujące, że fizjologiczna reakcja na ból (mierzona za pośrednictwem reakcji skórno-galwanicznej) była nieco słabsza w sytuacji związanej z silnym dysonansem. Ponadto w tych warunkach ból mniej przeszkadzał badanym w wykonywa­niu zadań. Tak, więc nie tylko określali oni swój ból jako słabszy, lecz również słabiej wpływał on na ich zachowanie.

Podobne wyniki uzyskano w przypadku głodu i pragnienia. Jack Brehm60 opisał szereg eksperymentów, w których przez długi czas pozbawiano ludzi pokarmu lub wody. Osoby te oprócz głodu lub pragnienia odczuwały ponadto silny lub słaby dysonans z po­dobnych przyczyn jak badani w eksperymentach Zimbarda. Mia­nowicie, niektórzy badani mieli małe uzasadnienie sytuacyjne dla znoszenia głodu lub pragnienia, podczas gdy u innych uzasadnienie to było znacznie większe. W sytuacji silnego dysonansu najlepszym dostępnym dla badanych sposobem zredukowania go było minima­lizowanie odczuwanego głodu czy pragnienia. Opisując oddzielne eksperymenty nad głodem i pragnieniem, Brehm podaje, że z wypo­wiedzi badanych wynikało, iż w sytuacji powodującej silny dyso­nans byli oni mniej głodni (lub spragnieni) niż w sytuacji słabego dysonansu, chociaż w obu grupach czas przebywania bez pokarmu (lub wody) był taki sam. Również i tutaj nie były to jedynie wypo­wiedzi werbalne — gdy po eksperymencie pozwolono wszystkim badanym jeść (lub pić) do woli, badani z grupy silnego dysonansu rzeczywiście zjedli mniej pokarmu (lub wypili mniej wody) niż badani z grupy słabego dysonansu.

Krytyczne spojrzenie na dysonans poznawczy jako teorię

Chciałbym znów zaprosić czytelnika za kulisy. Jak pamiętamy, w rozdziale 3. (str. 126-131) zaglądaliśmy za kulisy, aby zapoznać się z pracą uczonych, którzy starali się wyjaśnić sprzeczne dane dotyczące wpływu rozbieżności stanowisk na zmianę opinii. Tym razem zajrzyjmy za scenę, aby uzyskać nieco wiadomości o ewolu­cji i rozwijaniu teorii. Dlaczego uczeni wymyślają teorie? Teorię wysuwa się po to, by wyjaśnić jakieś zjawisko lub szereg pozornie nie związanych ze sobą zjawisk. Ponadto teoria, dając nam nowy sposób patrzenia na świat, umożliwia generowanie nowych hipotez, nowych badań i nowych faktów. Teorie nie są ani słuszne, ani nie­słuszne. Ocenia się je według ich użyteczności — są mniej lub bar­dziej użyteczne w zależności od tego, jak dobrze wyjaśniają istnie­jące fakty i jak płodne są w generowaniu nowych informacji. Żadna jednak teoria nie zapewnia nam doskonałego wyjaśnienia tego wszystkiego, co dzieje się na świecie. Teorie są, więc często podwa­żane i krytykowane. Zarzuty takie nieuchronnie prowadzą do prze­kształcenia istniejącej teorii lub do opracowania całkowicie nowej teorii, która zdaje się lepiej pasować do rzeczywistości. Kiedy prze­kształca się teorie, zmienia się je tak, aby zmniejszyć lub zwiększyć ich zakres. Jeśli, na przykład, teoria jest zbyt niejasna lub niepre­cyzyjna, często podejmuje się próbę uproszczenia jej, ograniczenia jej zakresu lub zmodyfikowania jej języka w celu zwiększenia naszej pewności co do charakteru dokonywanych przewidywań. Pamięta­jąc o tym, rozpatrzmy teraz teorię dysonansu poznawczego.

Ulepszanie teorii dysonansu.

Jak się przekonaliśmy, teoria dysonan­su poznawczego okazała się użytecznym sposobem rozpatrywania ludzkich interakcji. Jednakże teoria ta w swym pierwotnym sfor­mułowaniu nasuwała poważne problemy natury pojęciowej. Źród­łem głównych trudności jest zapewne fakt, że sformułowanie to było niejasne pojęciowo. Przypomnijmy sobie podstawowe twier­dzenie teorii:

Dysonans poznawczy jest stanem napięcia, który występuje wtedy, gdy u danej osoby równocześnie występują dwa elementy poznawcze, które są psychologicznie niezgodne ze sobą. Ponieważ występowanie dysonansu poznawczego jest przykre, ludzie są motywowani do zredukowania go.

Ale, na czym właściwie polega niezgodność między tymi elemen­tami poznawczymi? Ta niejasność wynika z faktu, że zakres za­stosowań tej teorii nie ogranicza się do sytuacji, gdzie niezgodność ma charakter wyłącznie logiczny. Niezgodności, które wytwarzają dysonans, są raczej niezgodnościami psychologicznymi. Ale ten właśnie fakt czyni tę teorię tak inspirującą i zwiększa jej zasięg. Niestety sprawia on także, że nie jest ona ścisła w sposób dosko­nały. Byłoby stosunkowo łatwo określić ściśle dziedzinę tej teorii, gdyby jej przewidywania były ograniczone do przypadków niezgod­ności logicznej, istnieją bowiem ścisłe reguły pozwalające ustalić, czy określony wniosek wynika z danych przesłanek zgodnie z zało­żeniami logiki formalnej. Weźmy jako przykład słynny sylogizm:

Wszyscy ludzie są śmiertelni.

Sokrates jest człowiekiem.

A zatem Sokrates jest śmiertelny.

Gdyby ktoś był przekonany, że Sokrates nie jest śmiertelny, akceptując jednocześnie pierwsze dwie przesłanki, to wystąpiłby niewątpliwy przypadek dysonansu.

Dla kontrastu weźmy typową sytuację dysonansu:

Jestem przekonany, że palenie papierosów powoduje raka. Palę papierosy.

Element poznawczy: „palę papierosy" z punktu widzenia logiki formalnej nie pozostaje w niezgodzie z elementem poznawczym: „palenie papierosów powoduje raka". Elementy te są niezgodne na gruncie psychologicznym; znaczy to, że implikacje tych dwóch twierdzeń są ze sobą w dysonansie, ponieważ wiemy, że większość ludzi wcale nie chce umierać. Niekiedy jednak trudno być pewnym, co będzie psychologicznie niezgodne dla danej osoby. Na przykład przypuśćmy, że żywisz wielki podziw dla Franklina Delano Roosevelta. Tymczasem dowiadujesz się, że przez cały czas trwania swego małżeństwa F. D. Roosevelt utrzymywał potajemny romans. Czy to spowoduje u ciebie dysonans? Trudno powiedzieć. Jeśli przypisujesz duże znaczenie wierności małżeńskiej, a ponadto jesteś przekonany, że wielcy ludzie nie powinni naruszać tej normy, to istotnie będziesz odczuwać pewien dysonans. Dla zredukowania go albo zmienisz swoją postawę wobec Roosevelta, albo złagodzisz swoją postawę wobec niewierności małżeńskiej. Ponieważ jednak wielu ludzi prawdopodobnie nie uznaje jednocześnie obu tych wartości, nie będą oni odczuwać dysonansu. Ponadto, co najważ­niejsze, natężenie dysonansu z pewnością będzie małe w porów­naniu z tym, jakie wystąpiłoby, gdybyś ty sam naruszył owe wartości — jak w przypadku dzieci, które w eksperymencie Judsona Millsa oszukały w teście.

W późniejszych latach kilku teoretyków w znacznym stopniu zredukowało początkową niejasność sformułowań teorii dyso­nansu61. Na przykład, jak już wspomniałem wcześniej w tym rozdziale, moje badania62 doprowadziły mnie do wniosku, że wpływ dysonansu jest zapewne ograniczony do tych sytuacji, w których nasze zachowanie narusza nasz obraz samego siebie. Może to się stać na jeden z dwóch sposobów: 1) jeśli świadomie i rozmyślnie robimy coś głupiego czy bezsensownego; 2) jeśli robimy coś, co krzywdzi inną osobę — nawet gdy robimy to nierozmyślnie. Przykładem działania bezsensownego mogłoby być poddanie się surowemu obrzędowi inicjacji, aby zostać przyjętym do grupy, która łatwo może okazać się bardzo nieinteresująca, a chyba także zgłoszenie się na ochotnika do pisania za bardzo małą zapłatę wypracowania sprzecznego z własnymi postawami. Przykładem krzywdzącego, wywołującego poczucie winy działania byłoby wprowadzenie w błąd danej osoby przez nakłonienie jej, by zrobiła coś, co naszym zdaniem może być dla niej szkodliwe, powiedzenie czegoś okrutnego komuś, kto nie zrobił nam nic złego, aplikowanie wstrząsu elektrycznego niewinnej ofierze, itd.

Jednakże te zmiany w sposobie ujmowania teorii dysonansu nie wzięły się znikąd. Następowały one stopniowo — po części dzięki krytyce z zewnątrz. Na przykład dwadzieścia lat temu byłem prze­konany, że dysonans może istnieć między jakimikolwiek dwoma elementami poznawczymi i że przewidywane przez teorię dysonan­su skutki wystąpią nieuchronnie. Skutki te na ogół rzeczywiście wy­stępowały, ponieważ my, zwolennicy teorii dysonansu, nie zdając sobie z tego sprawy, projektowaliśmy nasze eksperymenty w taki sposób, że prawie zawsze wchodziło w grę naruszenie obrazu włas­nego ja. Oznacza to, że w naszych eksperymentach ludzie albo roz­myślnie podejmowali głupie działania (jak pisanie wypracowania sprzecznego z własnymi postawami), albo robili coś niemoralnego (jak oszukiwanie w teście lub wprowadzanie w błąd innej osoby). Ponieważ nie zdawaliśmy sobie sprawy z wpływu tych czynników, byliśmy niekiedy zaskoczeni, gdy nie sprawdzało się oczekiwanie, które uważaliśmy za oczywiste. Na przykład Milton Rosenberg63 przeprowadził eksperyment podobny do eksperymentu Arthura Cohena (opisanego na s. 250), w którym badanym wypłacano duże lub małe wynagrodzenie za napisanie wypracowania sprzecznego z własnymi poglądami. Rosenberg uzyskał rezultaty zupełnie inne niż Cohen, gdyż większa zmiana poglądów wystąpiła u tych badanych, którzy otrzymali duże wynagrodzenie. Wyniki te wywo­łały spore zamieszanie. Wtedy Darwyn Linder i jego współpracow­nicy64 zwrócili uwagę na coś, co wydawało się mało ważną różnicą między tymi dwoma eksperymentami. W eksperymencie Cohena badani świadomie podjęli się napisać wypracowanie pochwalające dość brutalne działania policji w New Haven podczas studenckiej demonstracji, lecz na początku poinformowano ich, że nie muszą tego robić, jeśli nie chcą. W przeciwieństwie do uczestników eksperymentu Cohena, badanym Rosenberga nie powiedziano wyraźnie, co będą robić, zanim zgodzili się na to. A zatem kiedy czekali, mając rzekomo wziąć udział w jakimś zapowiedzianym eksperymencie, nakłoniono ich, aby zgłosili się do pomocy innemu eksperymentatorowi. Dopiero, gdy zobowiązali się wykonać to zadanie, zdali sobie sprawę, że będą musieli napisać wypracowanie sprzeczne z ich poglądami. Było już za późno na wycofanie się. W takich okolicznościach badani mogli łatwo uniezależnić obraz siebie samego od swojego postępowania w tej sytuacji, pytając: „Skąd to miałem wiedzieć?"*

Zaintrygowani tą różnicą wyników Linder i jego współpracow­nicy przeprowadzili następnie eksperyment, w którym zmieniali

* Przypomnijmy sobie dwa sposoby wzbudzania dysonansu przez naruszenie obrazu samego siebie: 1) zrobienie rozmyślnie czegoś głupiego lub 2) zrobienie czegoś, co krzywdzi inną osobę. W pierwszej sytuacji dysonans będzie niewielki, jeśli łatwo jest powiedzieć: „Skąd to miałem wiedzieć?" W drugiej sytuacji fakt, że ktoś został skrzywdzony, uniemożliwia uniknięcie dysonansu dzięki prostemu stwier­dzeniu: „Skąd to miałem wiedzieć"?

w systematyczny sposób swobodę wyboru u osób badanych. Wyniki były jednoznaczne:, kiedy badani wiedzieli z góry, do czego się zobowiązują, zaznaczył się wpływ dysonansu — ci, którzy napisali za małą zapłatę wypracowanie niezgodne ze swymi po­stawami, zmienili swe poglądy (w kierunku odpowiadającym treści wypracowania) bardziej niż ci, którzy zrobili to za dużą zapłatę. Kiedy badani nie mieli takiej swobody wyboru, lecz zaangażowali się do wykonania nie znanego zadania, wyniki były odwrotne. Tak, więc eksperyment Lindera i późniejsze badania65 pozwoliły wyjaśnić ograniczenia skutków dysonansu i ukazały nowy kierunek rozwoju tej teorii.

Alternatywne wyjaśnienia skutków dysonansu.

Chociaż ewolucja teorii dysonansu w kategoriach obrazu siebie samego doprowadziła do jaśniejszego jej ujęcia i dokładniejszych przewidywań, to jednak teoria ta nadal jest przedmiotem krytyki. Na przykład Daryl Bem66 nie był zadowolony z tej teorii, ponieważ za bardzo opiera się ona na założeniu dotyczącym zjawisk wewnętrznych, które trudno jest mierzyć. Bem podjął poważną próbę wyjaśnienia niektórych zja­wisk wykrytych przez teorię dysonansu w kategoriach bardziej konkretnych i łatwiejszych do zaobserwowania. Krótko mówiąc, jego pomysł polegał na tym, żeby odejść od koncepcji odwołującej się do stanów wewnętrznych, takich jak „elementy poznawcze" czy „dyskomfort psychiczny", i zastąpić te pojęcia bardziej ścisłym językiem behawioryzmu, operującym kategoriami „bodźca i reak­cji". Bem w swojej pracy skoncentrował się na zagadnieniu obrony cudzych działań sprzecznych z własnymi poglądami. Spójrzmy na tę sytuację oczami Bema.

Przypuśćmy, że widzisz, jak jakaś kobieta wchodzi do baru samoobsługowego, dokonuje przeglądu wszystkich oferowanych w nim deserów, wybiera kawałek placka z rabarbarem i zaczyna go jeść. Do jakiego byś doszedł wniosku? Zwyczajnego: „Z pewnością lub i ona placek z rabarbarem". Jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że miała swobodę wyboru i mnóstwo różnych możliwości, z jakich innych powodów wybrałaby placek z rabarbarem? Jak dotąd wszy­stko się zgadza. A teraz przypuśćmy, że to ty wchodzisz do baru samoobsługowego, wybierasz kawałek placka z rabarbarem i zja­dasz go. Jaki wniosek wyciągnąłbyś ze swoich własnych czynności? Zwyczajny: „Z pewnością lubię placek z rabarbarem — z jakiego innego powodu bym go jadł?" Bem zastosował to rozumowanie do pewnego rodzaju zachowania, z którym czytelnik zdążył się już do tego czasu dobrze zaznajomić. Przypuśćmy, że obserwujesz kogoś piszącego wypracowanie, w którym pochwala brutalne działania policji w New Haven w czasie demonstracji studenckiej, a wiesz, iż zapłacono mu tylko pięćdziesiąt centów za to, żeby to zrobił. Czy nie doszedłbyś do wniosku, że musi on naprawdę być przekonany, iż działania policji w New Haven były słuszne i uzasadnione? Z jakiego innego powodu by tak twierdził? Z pewnością nie dla pięćdziesięciu centów. A przypuśćmy, że przyłapujesz siebie samego na pisaniu — za zapłatę w wysokości pięćdziesięciu centów — wypracowania pochwalającego interwencję policji w New Haven?

Krótko mówiąc, koncepcja Bema polega na tym, że wiele skutków dysonansu nie jest niczym innym, jak racjonalnymi wnioskami, które ludzie wyciągają, co do swych postaw, opierając się na swoich spostrzeżeniach dotyczących ich własnego zachowa­nia. Aby sprawdzić swoją koncepcję, Bem opracował metodę równie prostą jak jego teoria. Swoim badanym opisuje tylko pewną procedurę eksperymentalną — na przykład przedstawiony wyżej eksperyment Cohena nad postawami wobec postępowania policji w New Haven. Następnie prosi badanych, żeby odgadli rzeczywistą postawę każdej z osób badanych w tym eksperymencie, który przed chwilą opisał — na przykład, jak dalece każda z osób piszących dla Cohena te wypracowania rzeczywiście pochwalała działania policji w New Haven? Wyniki Bema odpowiadają wynikom pierwotnego eksperymentu: jego badani zgadywali, że ludzie, którzy za pięć­dziesiąt centów pisali wypracowania pochwalające akcję policji w New Haven, musieli wierzyć w to, co głosili, w większym stopniu niż ci, którzy pisali podobne wypracowania za pięć dolarów.

Rozumowanie Bema jest w swej prostocie eleganckie; jego analiza jest z pewnością bardziej oszczędna niż tradycyjne analizy tych danych w kategoriach takich konstruktów hipotetycznych, jak dyskomfort psychiczny, obraz samego siebie itd. Uczeni dążą do prostoty i oszczędności; jeśli dwie teorie dokładnie wyjaśniają pe­wien zbiór danych, to wyżej stawia się prostszą z nich. Czy jednak koncepcja Bema wyjaśnia te dane równie dokładnie jak teoria dysonansu? Trudno mieć pewność, lecz badania Bema zdają się nie uwzględniać istotnego faktu: w danej sytuacji osoba działająca ma więcej informacji niż obserwator. Kiedy ja piszę wypracowanie pochwalające brutalne zachowanie policji w New Haven, praw­dopodobnie wiem, jakie były moje przekonania przed napisaniem tego tekstu; kiedy ty obserwujesz, jak piszę wypracowanie po­chwalające te działania policji w New Haven, nie wiesz, jakie były przedtem moje przekonania. Russell Jones i jego współpracownicy oraz Jane Piliavin i jej współpracownicy67 wykazali, że kiedy obserwatorzy znali uprzednie przekonania osoby działającej w opi­sanej tu sytuacji, ich odpowiedzi nie były już zgodne z od­powiedziami osób badanych w pierwotnym eksperymencie — tzn. wyniki Bema nie zostały tu powtórzone. Czy to znaczy, że analiza Bema jest niepoprawna? Niekoniecznie. Jest możliwe, że w wielu sytuacjach nawet osoby działające są niepewne czy niezdecydowane co do swych uprzednich przekonań i postaw i wobec tego wykorzy­stują swoje spostrzeżenia dotyczące ich własnego zachowania jako wskazówki pozwalające ustalić, jakie są te przekonania czy posta­wy. Bem nazywa to procesem „samoodniesienia" (self-reference) lub „samoosądzania" (self-judgment). Oznacza to, iż nie jest wyklu­czone, że przed napisaniem wypracowania pochwalającego działa­nia policji w New Haven badani Cohena nie zdawali sobie jasno sprawy z tego, co o tym sądzą — ich zachowanie dostarczyło im użytecznych informacji. Jednakże w najbardziej oczywistych przy­kładach działania redukcji dysonansu uprzednie przekonania danej osoby są dobrze określone; na przykład badani w eksperymencie Festingera i Carlsmitha uważali początkowo, że wykonywane przez nich zadanie jest nudne. Dopiero wtedy, gdy zachowanie bada­nych stało się sprzeczne z ich postawami i wartościami, — gdy po­wiedzieli innej osobie, że zadanie jest interesujące i zabawne — został wzbudzony dysonans i badani zaczęli dążyć do zredukowa­nia go przez modyfikację swych postaw. Nowsze badania68 potwier­dziły, że tam, gdzie rozbieżność między postawami i zachowaniem danej osoby jest istotna i wyraźna, teoria dysonansu lepiej niż procesy samoodniesienia wyjaśnia i przewiduje zachodzące zmiany.

Dysonans jako stan pobudzenia. Istotny element mojego przeformułowania teorii dysonansu stanowi twierdzenie, że skłonność danej osoby do zmiany jej postaw jest motywowana przez przykry stan pobudzenia, spowodowany naruszeniem obrazu samego siebie. Trudno mi uwierzyć, by dysonansowi nie towarzyszył dyskomfort psychiczny. Podobnie jak niemal wszyscy badacze, którzy prze­prowadzili eksperymenty testujące hipotezy wyprowadzone z teorii dysonansu, jestem przekonany, że osoba odczuwająca dysonans wykazuje oznaki doznawanej przykrości. Kiedy ludzie znajdują się w sytuacji wywołującej dysonans, wówczas ich zachowanie zdaje się fenomenologicznie nie pasować do tej zimnej, wyrachowanej, obiektywnej i pozbawionej emocji gry we wnioskowanie, którą opisuje Bem. Jednakże takie niesystematyczne spostrzeżenia bada­czy same w sobie nie stanowią przekonujących danych. Czy istnieje jakiś niezależny materiał dowodowy, świadczący o tym, że ludzie doświadczający dysonansu są w stanie przykrego pobudzenia?

Eksperyment, który przeprowadzili Michael Pallak i Thane Pittman69, dostarczył poparcia poglądowi, że dysonansowi towarzy­szy dyskomfort psychiczny. Przed opisaniem ich eksperymentu powinienem najpierw wspomnieć o pewnym zjawisku, które wy­kryto w badaniach z zakresu psychologii uczenia się: przypuśćmy, że wykonujesz zadanie, w którym jest kilka możliwych odpowiedzi rywalizujących o twoją uwagę (w odróżnieniu od zadania, w któ­rym jest jedna oczywista odpowiedź). Jeśli jesteś w stanie silnego pobudzenia (tzn. jeśli jesteś bardzo głodny, bardzo spragniony, bardzo podniecony seksualnie itp.) to uzyskasz gorsze wyniki, niż gdybyś był w stanie słabego pobudzenia. Z drugiej strony, jeśli zadanie jest jasne i proste, pobudzenie zdaje się dodawać energii, nie powodując zakłócenia; dlatego wyniki w takim zadaniu będą lepsze, gdy człowiek jest pobudzony. Pallak i Pittman po prostu stawiali niektórych badanych w sytuacji wzbudzającej silny dy­sonans, innych zaś w sytuacji, która wywoływała bardzo słaby dysonans. Badani z grupy słabego dysonansu uzyskali w zadaniu złożonym (z wieloma rywalizującymi odpowiedziami) wyniki lepsze niż badani z grupy silnego dysonansu, którzy z kolei okazali się lepsi w prostym zadaniu (z niewieloma rywalizującymi odpowie­dziami). Tak, więc pobudzenie związane z dysonansem zdaje się działać podobnie jak głód czy pragnienie.

Interesujący eksperyment Marka Zanny i Joela Coopera70 dostarczył dalszych dowodów, że dysonans powoduje pobudzenie. Osobom uczestniczącym w ich badaniu podano placebo — pigułkę z cukru, nie mającą żadnego działania fizjologicznego. Niektórym powiedziano, że pigułka pobudzi ich i wywoła uczucie napięcia, podczas gdy innych poinformowano, że pigułka zapewni im odprężenie. Osobom zaliczonym do grupy kontrolnej powiedziano, że pigułka wcale na nich nie działa. Po zażyciu pigułki każda z osób badanych dobrowolnie napisała wypracowanie niezgodne z jej postawami (skądś to znamy?), wytwarzając w ten sposób dysonans. Zanna i Cooper stwierdzili, że — zgodnie z ich oczekiwaniami — u badanych w warunkach kontrolnych wystąpiła znaczna zmiana postaw. Natomiast w warunkach pobudzenia badani nie zmienili swych postaw — najwyraźniej przypisali oni swój dyskomfort psychiczny pigułce, a nie wypracowaniu sprzecznemu z postawami. Jednakże najbardziej fascynujące rezultaty wystąpiły w warunkach odprężenia. Badani ci zmienili swoje postawy jeszcze bardziej niż badani w grupie kontrolnej. Dlaczego? Jest tylko jedno racjonalne wyjaśnienie: doszli oni do wniosku, że napisanie wypracowania sprzecznego z ich postawami było działaniem wywołującym bardzo duże napięcie, bardzo niezgodnym z ich obrazem siebie samego jako osób „przyzwoitych, dobrych i rozsądnych", ponieważ od­czuwali napięcie (spowodowane przez manipulację dysonansem) nawet po zażyciu „pigułki zapewniającej odprężenie". Dlatego ich postawy zmieniły się jeszcze bardziej. Ponadto w przeprowadzo­nym nieco później eksperymencie Charles Bond71 dawał studentom opis badania Zanny i Coopera, a następnie prosił ich, by przewi­dzieli, w których grupach wystąpiłaby największa i najmniejsza zmiana postaw. Wbrew teorii Bema, te przewidywania nie były podobne do rzeczywistego zachowania badanych w eksperymencie Zanny i Coopera.

W sumie powyższe dane świadczą o tym, że w stanie wzbudzo­nego dysonansu występuje coś zbliżonego do dyskomfortu fizjo­logicznego. Chociaż więc podane przez Bema wyjaśnienie zjawisk dysonansu jest proste, jasne i użyteczne, to jednak analiza w kate­goriach „dyskomfortu spowodowanego naruszeniem obrazu same­go siebie" wydaje się mi bogatszym i dokładniejszym odzwiercied­leniem zjawisk dysonansu.

Praktyczne zastosowania teorii dysonansu

Jedną z przyczyn, dla których teoria dysonansu poznawczego wzbudziła tak duże zainteresowanie i zainspirowała tyle badań, jest jej zdolność wyjaśniania i przewidywania zjawisk nie dających się łatwo wyjaśnić w kategoriach zdrowego rozsądku. Ponadto, jak czytelnik zdążył się już przekonać, teoria dysonansu posłużyła do wytłumaczenia dużej liczby różnych zjawisk, od sposobu roz­chodzenia się pogłosek do istotnych zmian w ważnych postawach. Fascynujące jest zastosowanie tej teorii jako sposobu umożliwiają­cego zrozumienie szeregu zjawisk występujących we współczesnym społeczeństwie, które inaczej mogłyby być rzeczywiście zagadkowe. Rozpatrzmy na przykład dramatyczne wydarzenie, do którego doszło na Three Mile Island w 1979 r., kiedy wypadek w elektrowni jądrowej spowodował niestabilny stan reaktora; stan ten trwał kilka dni grożąc stopieniem rdzenia, co doprowadziłoby do kata­strofalnego skażenia okolicy i naraziło na niebezpieczeństwo setki tysięcy ludzi żyjących w pobliżu. Zdrowy rozsądek podpowiedział­by, że ludzie mieszkający najbliżej tej elektrowni powinni być najbardziej przerażeni, a więc najbardziej skłonni do podjęcia działania. Teoria dysonansu prowadzi do innych przewidywań. Wyobraź sobie, że w chwili wypadku mieszkasz w odległości paru mil od elektrowni. Ponieważ w początkowych stadiach wypadku z reaktora wydobywała się radioaktywna para, jest możliwe, że ty i twoi najbliżsi już zostaliście napromieniowani. Jak zareagujesz? Możecie opuścić ten obszar, lecz porzucenie pracy i znalezienie tymczasowego mieszkania byłoby kosztowne oraz połączone z tru­dnościami. Poza tym, nawet jeśli wyjedziecie, jest prawdopodobne, że już wcześniej zostaliście poddani działaniu promieniowania. Krąży wiele sprzecznych informacji o stopniu zagrożenia. Nie­którzy z twoich sąsiadów zdecydowali się wyjechać; inni bagatelizu­ją niebezpieczeństwo. Po pewnym czasie przybywają na miejsce wypadku specjaliści z Komisji Kontroli Nuklearnej (NRC — Nuclear Regulatory Commission), ogłaszając uspokajające komunika­ty, że niebezpieczeństwo związane z wyciekiem radioaktywnym było niewielkie, a prawdopodobieństwo poważnej katastrofy jest minimalne. Czy można się spodziewać, że uwierzyłbyś w te deklaracje?

W czasie tych wydarzeń przypuszczałem, że ludzie mieszkający najbliżej elektrowni jądrowej będą najbardziej skłonni słuchać tych wypowiedzi i wierzyć w nie, chwytając się wszelkich uspokajających informacji, jakie tylko będą mogli znaleźć. Gdybyś mieszkał w pobliżu Three Mile Island, twój element poznawczy, że zdecydo­wałeś się mieszkać na tyle blisko elektrowni nuklearnej, by w razie wypadku wchłonąć szkodliwą dawkę promieniowania, byłby w dy­sonansie z twoim obrazem samego siebie jako człowieka mądrego, rozsądnego i troszczącego się o swoją rodzinę. Dlatego bez względu na to, czy ewakuowaliście się, czy nie, byłbyś gotów wierzyć w te uspokajające deklaracje. Nawet, kiedy po paru dniach eksperci zmienili swoje stanowisko, oznajmiając, że powinno się ewakuować kobiety w ciąży, ludzie mieszkający w pobliżu elektrowni byliby skłonni wierzyć rzecznikowi NRC, który oświadczył, iż eksperci są po prostu ostrożni, a zagrożenie nadal jest minimalne. Zupełnie inna powinna być reakcja ludzi mieszkających tuż poza granicami strefy bezpośredniego niebezpieczeństwa. Ludzie ci także odczu­wają niepokój i strach, chociaż nie są tak bezpośrednio zagrożeni i nie zostali jeszcze napromieniowani. Ponieważ nie są tak głę­boko zaangażowani w te wydarzenia jak ci, którzy mieszka­ją w sferze bezpośredniego niebezpieczeństwa, powinni być bar­dziej zdolni do wyrażenia swego sceptycyzmu i gniewu — co więcej, uczynienie tego byłoby w ich interesie, ponieważ byliby naraże­ni na niebezpieczeństwo, gdyby sytuacja w elektrowni nuklearnej pogorszyła się lub gdyby awaria była poważniejsza niż podano do publicznej wiadomości. Moje przypuszczenia, że ludzie mieszkający w najmniejszej odległości od reaktora, na Three Mile Island będą przypisywać większą wiarygodność oświadczeniom Komisji Kon­troli Nuklearnej niż ci, którzy mieszkają dalej, znalazły potwier­dzenie w wynikach zakrojonych na dużą skalę badań ankietowych, przeprowadzonych wkrótce po tym wydarzeniu72. Okazało się, że respondenci mieszkający najbliżej elektrowni znacznie częściej stwierdzali, iż informacje podawane przez NRC były niezwykle użyteczne; respondenci mieszkający w odległości większej niż piętnaście mil byli bardziej skłonni uważać te informacje za zupełnie bezużyteczne*. Materiały anegdotyczne także potwier­dzają ten wniosek: prasa doniosła, że najbardziej przerażające pogłoski o tej awarii pochodziły z bardzo odległego stanu, a miano­wicie z Kalifornii; ponadto, chociaż środki masowego przekazu w całym kraju pełne były artykułów o niekompetencji i nieudol­ności NRC, to jednak ludzie mieszkający w pobliżu Three Mile Island powitali NRC „jak kawalerię przybywającą w ostatniej chwili z odsieczą"73.

Teoria nie tylko pomaga nam w zrozumieniu i przewidywaniu różnych zjawisk; szczególną wartość ma wtedy, gdy można ją praktycznie zastosować w sposób przynoszący korzyść ludziom. Poprzednio w tym samym rozdziale wspomniałem o przydatności teorii dysonansu poznawczego dla pedagogów pragnących ukształ­tować w swych uczniach wewnętrzną motywację do uczenia się i dla rodziców szukających takich środków, które skuteczniej niż suro­we kary pomogłyby ich dzieciom przyswajać sobie wartości moral­ne i ludzkie. Instytucje takie, jak piechota morska i korporacje

* Należy jednak zauważyć, że dane te można także wyjaśnić inaczej. Ludzie, którzy mieszkali najbliżej elektrowni nuklearnej na Three Mile Island, mogli różnić się pod ważnymi względami od tych, którzy mieszkali dalej. Na przykład sam fakt, że zdecydowali się mieszkać w pobliżu elektrowni nuklearnej, mógł być odzwier­ciedleniem bardziej pozytywnej postawy wobec energetyki jądrowej. Tak, więc jeszcze przed tym wypadkiem ludzie mieszkający najbliżej elektrowni mogli uwa­żać NRC za instytucję bardziej wiarygodną, niż była ona w oczach tych, którzy mieszkali dalej.

studenckie od dawna stosują surowe obrzędy inicjacji, aby silniej związać swych członków z daną grupą. Eksperyment Danny'ego Axsoma i Joela Coopera74 stanowi szczególnie przekonujący przy­kład tego, jak można się posłużyć teorią dysonansu, by pomóc w rozwiązaniu trudnego problemu osobistego — otyłości. Przyjąwszy hipotezę, że włożenie dużego wysiłku w osiągnięcie jakiegoś celu powinno zwiększyć zaangażowanie danej osoby w realizację tego celu, nakłonili oni pewną liczbę kobiet z nadwagą, by zgłosiły się ochotniczo do udziału w programie regulacji wagi ciała, i dawali im do wykonania zadania intelektualne, które wymagały dużego lub małego wysiłku, lecz nie miały związku z utratą wagi. Po czterech tygodniach realizacji tego programu w obu grupach stwierdzono jedynie nieznaczny spadek wagi ciała. Jednakże po upływie roku i sześciu miesięcy, gdy eksperymentatorzy znowu skontaktowali się z tymi kobietami, stwierdzili poważne różnice: kobiety, które uprzednio włożyły wiele wysiłku w zadania, straciły przeciętnie osiem funtów, podczas gdy te, które w ramach programu wykony­wały zadania wymagające niewielkiego wysiłku, nie straciły wcale na wadze. Zmiana postaw w celu uzasadnienia swego zachowania może nie tylko mieć doniosłe następstwa, lecz także może zapocząt­kować procesy trwające dość długi czas.

I wreszcie teoria dysonansu znajduje zastosowanie jako środek umożliwiający lepsze zrozumienie zdarzeń, które zupełnie wykra­czają poza naszą wyobraźnię — takich jak masakra w Jonestown. Nie trzeba mówić, że wydarzenie to było niezwykle tragiczne. Ponadto wydaje się zupełnie niezrozumiałe, iż jedna osoba może mieć taką władzę, żeby na jej rozkaz setki ludzi zabiło swoje dzieci, a potem popełniło samobójstwo. Jak mogło do tego dojść? Fenomen Jima Jonesa jest zbyt złożony, by można je zrozumieć w pełni na podstawie prostej i jednostronnej analizy. Jednakże pewnych wskazówek dostarcza omówiona wcześniej w tym roz­dziale technika „wsunięcia stopy między drzwi". Jones stopniowo, krok po kroku, pozyskał sobie ogromne zaufanie swych zwolen­ników. Dokładne rozpatrzenie przebiegu wydarzeń ujawnia łań­cuch coraz bardziej wzrastającego zaangażowania ze strony grupy wiernych. Chociaż pełne wyjaśnienie tragicznego finału jest prawie niemożliwe, staje się on nieco bardziej zrozumiały, jeśli spojrzymy nań jako na ostatni element pewnego ciągu. Jak wspomniałem wcześniej w tym rozdziale, gdy tylko ktoś zaangażuje się w niewiel­kim choćby stopniu, stwarza to warunki do coraz większego zaangażowania.

Zacznijmy od początku. Łatwo zrozumieć, w jaki sposób charyzmatyczny przywódca, taki jak Jones, mógł wyłudzać pienią­dze od członków swego kościoła. Gdy tylko członkowie ci zaan­gażowali się ofiarując niewielkie sumy pieniędzy w odpowiedzi na głoszone przez niego posłanie o pokoju i powszechnym braterstwie, Jones może już żądać dużo więcej, i więcej otrzymuje. Następnie nakłania ludzi, aby sprzedali swe domy i przekazali pieniądze kościołowi. Wkrótce, na jego żądanie, kilku wyznawców rzuca wszystko, zostawia swe rodziny i przyjaciół, aby zacząć nowe życie w obcym i trudnym środowisku Gujany. Tutaj nie tylko pracują ciężko (zwiększając w ten sposób swe zaangażowanie), lecz ponadto są odcięci od odmiennych opinii, gdyż znajdują się w otoczeniu szczerze oddanych Jonesowi wiernych. Łańcuch zdarzeń trwa dalej. Jones nawiązuje stosunki seksualne z kilkoma zamężnymi kobieta­mi spośród swych zwolenniczek, które ulegają mu, choć niechętnie, on zaś utrzymuje, że jest ojcem ich dzieci. Wreszcie, przygotowując niejako grunt dla kulminacyjnego wydarzenia, Jones nakłania swych zwolenników, aby dokonali szeregu rytualnych, upozorowa­nych samobójstw, co ma być sprawdzianem ich lojalności i po­słuszeństwa. W ten sposób, krok po kroku, wzrasta zaangażowa­nie ludzi wobec Jima Jonesa. Każdy krok sam w sobie nie stanowi zbyt dużego czy absurdalnego przeskoku w stosunku do kroku poprzedniego.

I znów trzeba powiedzieć, że jest to analiza bezsprzecznie zbyt uproszczona. Oprócz opisanego wyżej stopniowego wzrostu zaan­gażowania, między zwolennikami Jonesa zaszło mnóstwo innych wydarzeń, które także przyczyniły się do tragicznego zakończenia. Jednocześnie rozpatrzenie końcowego rezultatu w kontekście wyni­kającego z poprzednich zdarzeń wzrostu zaangażowania rzuca jednak promień światła na zjawisko, które początkowo wydaje się całkiem niepojęte.

Sam brak dysonansu nie wystarcza człowiekowi

W początkowej części tego rozdziału stwierdziłem, że ludzie są zdolni zarówno do zachowań redukujących dysonans, jak i do zachowań racjonalnych i przystosowawczych. Wróćmy teraz do tego zagadnienia. Jeśli ktoś przez cały czas chroni swoje ego, to nigdy się nie rozwinie. Aby się rozwijać, musimy uczyć się na własnych błędach. Jeśli jednak człowiek jest pochłonięty redukowa­niem dysonansu, to nie przyzna się do swych błędów. Zamiast tego skłonny jest je lekceważyć lub, co gorsza — zaczyna je uważać za zalety. Autobiograficzne wspomnienia poprzednich prezydentów Stanów Zjednoczonych pełne są tego rodzaju stwierdzeń, służących usprawiedliwianiu samego siebie — stwierdzeń, które najlepiej można zreasumować słowami jednego z poprzednich prezydentów Stanów Zjednoczonych, Lyndona Johnsona: „Gdybym musiał zrobić to wszystko jeszcze raz, nie zmieniłbym niczego"75. Podobnie w swej autobiografii inny były prezydent, Ronald Reagan, wbrew wszelkim dowodom świadczącym o czymś wręcz przeciwnym, uporczywie zaprzecza przykrym faktom zaangażowania jego ad­ministracji w aferę Iran — Contras. Argumentuje: „Do dnia dzi­siejszego jestem przekonany, że inicjatywa Iranu nie była próbą zdobycia broni w zamian za zakładników ... Nigdy nie mieliśmy żadnych kontaktów z porywaczami"76.

Z drugiej strony, ludzie rozwijają się, a więc często uczą się na swoich błędach. Jak? W jakich warunkach? Byłoby z korzyścią dla każdego z nas umieć powiedzieć sobie: „W porządku, tu zawiod­łem. Czego mógłbym nauczyć się z tego doświadczenia, abym nie znalazł się znowu w podobnej sytuacji?" Można to osiągnąć kilkoma sposobami:

  1. przez poznanie własnych mechanizmów obronnych i tenden­cji do redukowania dysonansu;

  2. przez uświadomienie sobie, że popełnienie głupiego czy niemoralnego czynu nie musi wcale oznaczać, iż bezpowrotnie jesteśmy ludźmi głupimi czy niemoralnymi;

  1. przez osiągnięcie dostatecznej siły ego, aby móc tolerować własne błędy;

  2. przez zwiększenie swojej zdolności do zrozumienia korzyści, jakie daje przyznanie się do błędu.

Oczywiście, znacznie łatwiej jest wyliczyć te sposoby, niż je realizować. W jaki sposób człowiek zapoznaje się z własnymi mechanizmami obronnymi i tendencjami do redukowania dysonan­su? W jaki sposób możemy uświadomić sobie, że inteligentni, moralni ludzie, tacy jak my, mogą niekiedy popełnić czyn głupi lub niemoralny? Nie wystarczy wiedzieć to abstrakcyjnie lub powierz­chownie; aby w pełni spożytkować tę wiedzę, człowiek potrzebuje praktyki w świadomym posługiwaniu się nią. Metody sprzyjające rozwijaniu tego rodzaju wiedzy o sobie przedstawimy w rozdziale 8. w którym zajmiemy się kwestią autentyczności i otwartego komuni­kowania się w naszych stosunkach z innymi.

rozdział 6

Agresja u człowieka

W okresie największego nasilenia działań wojennych w Południowo-Wschodniej Azji, pewnego dnia oglądałem w telewizji serwis informacyjny, w którym Walter Cronkite mówił o obrzuceniu napalmem przez samoloty amerykańskie pewnej wsi w Wietnamie Południowym, domniemanej twierdzy Yietcongu. Mój najstarszy syn, który miał wówczas ok. 10 lat, zapytał żywo: „Tato, a co to jest napalm?" „Ach — odpowiedziałem niedbale — o ile wiem, to jest środek chemiczny, który pali się, przywierając do podłoża; jeśli więc dostanie się na skórę człowieka, to nie można go usunąć i płonący napalm powoduje bardzo niebezpieczne oparzenia". Po czym nadal oglądałem dziennik telewizyjny. Po kilku minutach spojrzałem przypadkowo na syna i zobaczyłem, że łzy spływają mu po twarzy. Patrząc na chłopca odczułem przestrach i wzburzenie, gdyż uprzytomniłem sobie, co się ze mną stało. Czy do tego stopnia uległem znieczuleniu, że na takie pytanie mogłem odpowiedzieć w sposób tak beznamiętny i rzeczowy — jak gdyby syn zapytał mnie, z czego zrobiona jest piłka do baseballu lub, jakie są funkcje liścia? Czy aż tak przywykłem do ludzkiej brutalności?

W pewnym sensie nie jest to niczym zaskakującym. Żyjemy w epoce okropności nie do opisania. W ciągu paru minionych dziesięcioleci byliśmy świadkami niezliczonych przykładów „nie­ludzkiego stosunku człowieka do człowieka". Oprócz zabijania — niemal na oślep — cywilnej ludności w Wietnamie były brutal­ne wojny domowe w Ameryce Środkowej, masowe egzekucje tysięcy niewinnych ludzi w Kambodży, krwawa wojna między Irakiem a Iranem, sprowokowane samobójstwo ponad dziewięciuset ludzi w Jonestown, itd., itd., itd. A jednak, mimo całego tragizmu tych wydarzeń, nie są one czymś charakterystycznym wyłącznie dla naszej epoki. Pewnego razu przyjaciel pokazał mi bardzo cienką książeczkę, liczącą tylko 10 czy 15 stron — była to skondensowana historia świata. Książeczka ta zawierała chrono­logiczne zestawienie ważnych wydarzeń zapisanych w historii. Jak myślicie, co w niej było? Oczywiście, jedna wojna po drugiej, przerywane co jakiś czas kilkoma innymi wydarzeniami, takimi jak narodziny Jezusa czy wynalezienie prasy drukarskiej. Jakiego rodzaju istotą jest człowiek, jeśli najważniejszymi wydarzeniami w jego krótkiej historii są sytuacje, w których ludzie zabijają się masowo nawzajem?

Ponadto my, Amerykanie, przejawiamy przygnębiającą akcep­tację przemocy, która niekiedy wydaje się zupełnie absurdalna i bezmyślna — jak sugerują wyniki ankiety przeprowadzonej przez tygodnik „Newsweek"1. W 1986 r. Stany Zjednoczone zbombar­dowały Libię w odwecie za nasilenie aktów terroryzmu. Gdy później obywatelom USA zadano pytanie, czy aprobują tę akcję militarną, aż 71% odpowiedziało „tak", chociaż tylko 31% sądziło, że nalot ten będzie naprawdę skuteczny, jeśli chodzi o zahamowa­nie w przyszłości terroryzmu. Jaki inny wniosek możemy stąd wyprowadzić niż ten, że znaczna, część obywateli Stanów Zjed­noczonych uważa akty zwykłej zemsty za możliwą do zaakcep­towania część polityki zagranicznej USA?

Człowiek jest istotą agresywną. Z wyjątkiem niektórych gry­zoni, żaden inny kręgowiec nie zabija z taką konsekwencją i upodobaniem osobników własnego gatunku. Psychologię spo­łeczną zdefiniowaliśmy jako naukę o wpływie społecznym — tj. o oddziaływaniu jednej osoby (lub grupy) na inne. Najskrajniejszą formę agresji (fizyczne zniszczenie) można uznać za ostatni stopień oddziaływania społecznego. Czy agresja jest częścią natury człowie­ka? Czy można ją przekształcać? Jakie czynniki społeczne i sytua­cyjne wzmagają, a jakie zmniejszają agresję?

Definicja agresji

Trudno byłoby podać prostą definicję „agresji", ponieważ w po­tocznym słownictwie termin ten jest używany w wielu różnych znaczeniach. Niewątpliwie, Dusiciel z Bostonu, którego hobby polegało na duszeniu kobiet w ich własnych mieszkaniach, dokony­wał aktów agresji. Ale przecież piłkarza ostro nacierającego na. swego przeciwnika również uważa się za agresywnego. Agresyw­nym nazywa się też tenisistę, który często atakuje przy siatce. Podobnie określa się też energicznego agenta ubezpieczeniowego, który skutecznie nakłania klientów do kupna polisy.

Za agresywną uważa się zarówno małą dziewczynkę, która zapalczywie broni swej własności przed zakusami rówieśników, jak i dziewczynkę, która usilnie stara się sprać swego braciszka. Weźmy teraz pod uwagę przypadki bardziej subtelne. Jeśli zanied­bywany mąż dąsa się w kącie podczas przyjęcia, można to uznać za akt „biernej agresji". Również dziecko, które moczy się we śnie, porzucony przez dziewczynę chłopak, który grozi samobójstwem, czy też uczeń, który z uporem stara się rozwiązać trudne zadanie matematyczne — wszyscy oni mogą być wymieniani jako przykłady skłonności agresywnych. A jak nazwać akty przymusu dokonywane przez państwo w dążeniu do zachowania prawa i porządku? Albo bardziej pośrednie formy agresji, za pomocą, których ludzie nale­żący do pewnej rasy czy też wyznający pewną religię upokarzają i poniżają ludzi innej rasy czy też wyznawców innych religii? Jeśli wszystkie te zachowania mamy określać pojemnym terminem „agresja", to sytuacja jest istotnie zagmatwana. Aby lepiej zro­zumieć zjawisko agresji, musimy wydobyć się z tego grzęzawiska i oddzielić „asertywne" aspekty popularnej definicji agresji od aspektów destruktywnych. Można, więc dokonać rozróżnienia mię­dzy zachowaniem, które przynosi szkodę innym, a zachowaniem, które innym ludziom nie szkodzi. Rozróżnienie to ma doniosłe skutki. Zgodnie z nim, energicznego sprzedawcę czy ucznia zajadle atakującego problem matematyczny nie powinniśmy uważać za agresywnych; uznalibyśmy natomiast za agresywne zachowanie Dusiciela z Bostonu, dziecka tłukącego brata, chłopca grożącego samobójstwem, a nawet dąsającego się męża. Rozróżnienie to nie jest jednak zupełnie zadowalające, ponieważ uwzględniając jedy­nie wyniki, ignoruje intencje osoby popełniającej dany czyn, a jest to przecież zasadniczy aspekt definicji agresji. Akt agresji zdefi­niowałbym jako zachowanie mające na celu wyrządzenie szkody lub przykrości. Tak, więc, zgodnie z tą definicją, piłkarz nie dokonuje aktu agresji, jeśli ma na celu po prostu jak najskutecz­niejsze powstrzymanie przeciwnika — natomiast zachowuje się agresywnie, jeśli jego celem jest wyrządzenie krzywdy lub spra­wienie bólu przeciwnikowi, niezależnie od tego, czy mu się to uda, czy też nie. Dla ilustracji przypuśćmy, że 3-letnie dzieło daje w gniewie klapsa swemu ojcu. Klaps ten może być całkowicie nieefektywny i może nawet pobudzić ojca do śmiechu. Niemniej jednak jest to akt agresywny. To samo dziecko może, zupełnie bez złych zamiarów, uderzyć ojca łokciem w oko, sprawiając mu dotkliwy ból i powodując poważną kontuzję. Czynu tego nie uznalibyśmy za akt agresji, ponieważ jego przykre następstwa były niezamierzone.

Mogłoby być użyteczne dokonanie pewnego dodatkowego rozróżnienia w obrębie kategorii agresji zamierzonej, a mianowicie rozróżnienia między agresją stanowiącą cel sam w sobie a agresją instrumentalną, służącą do osiągnięcia jakiegoś innego celu. Tak więc futbolista może umyślnie spowodować kontuzję obrońcy przeciwnej drużyny, aby wyeliminować go z gry i w ten sposób zwiększyć szansę zwycięstwa własnego zespołu. Byłaby to agresja instrumentalna. Z drugiej strony, mógłby on popełnić ten czyn w ostatnich minutach ostatniego meczu w danym sezonie, po to, aby „odpłacić" owemu obrońcy za jakąś rzeczywistą czy urojoną zniewagę lub upokorzenie; w tym przypadku akt agresji byłby celem samym w sobie. Podobnie, rzucenie bomby na fabrykę łożysk kulkowych w Monachium w czasie II Wojny Światowej można uznać za akt agresji instrumentalnej, podczas gdy strzelanie do bezbronnych kobiet i dzieci można uważać za akt agresji jako celu samego w sobie. Rewolwerowiec zwany „cynglem", który pracu­jąc dla mafii zabija wskazaną mu ofiarę, prawdopodobnie za­chowuje się instrumentalnie; dla tzw. wampirów mordowanie nie jest zapewne zachowaniem instrumentalnym, lecz celem samym w sobie.

Czy agresywność ma charakter instynktowny?

Wśród psychologów, fizjologów, etologów i filozofów brak zgody, co do tego, czy agresywność jest zjawiskiem wrodzonym, instynk­townym, czy też zachowanie takie musi być wyuczone. Nie jest to spór nowy — toczy się on od stuleci. Na przykład wprowadzone przez Jana Jakuba Rousseau (w pracy opublikowanej po raz pierwszy w 1762 r.) pojęcie szlachetnego dzikusa"2 sugeruje, że człowiek w swym naturalnym stanie jest istotą łagodną, szczęśliwą i dobrą i że to właśnie społeczeństwo przez swe restrykcje wyzwala w. nim agresywność i deprawuje go. Inni autorzy przyjmowali pogląd, że człowiek w swym naturalnym stanie jest bestią i że jedynie zmuszając go do przestrzegania prawa i porządku społecz­nego możemy powściągnąć lub wysublimować jego naturalne instynkty, popychające go do agresji. Do zwolenników tego stano­wiska należy np. Zygmunt Freud3. Freud sugerował, że człowiek rodzi się z instynktem śmierci, thanatos: zwrócony do wewnątrz, thanatos przejawia się w karaniu samego siebie, co w skrajnym przypadku przybiera formę samobójstwa; zwrócony na zewnątrz, instynkt ten przejawia się we wrogości, skłonności do mszczenia i mordowania. „Działa on w każdej żywej istocie, dążąc do jej zniszczenia i do sprowadzenia życia do stanu początkowego — materii nieożywionej"4. Freud był przekonany, że ta agresywna energia musi jakoś się wyładować, gdyż Xv przeciwnym wypadku kumuluje się i powoduje chorobę. Koncepcję tę można nazwać teorią „hydrauliczną", gdyż w analogiczny sposób wzrasta ciśnienie wody gromadzącej się w zbiorniku: jeśli agresji nie da się jakiegoś ujścia, nastąpi coś w rodzaju eksplozji. Według Freuda, społeczeńs­two odgrywa istotną rolę w kontrolowaniu tego instynktu, poma­gając ponadto człowiekowi w sublimowaniu go — tj. w przekształ­ceniu tej destrukcyjnej energii w możliwe do zaakceptowania lub nawet użyteczne zachowanie. Są też tacy zwolennicy koncepcji wrodzonej agresywności człowieka, którzy posuwają się jeszcze krok dalej, uważając, że człowiek w swym naturalnym stanie jest nie tylko mordercą, lecz że ponadto jego bezcelowa destruktywność jest wśród zwierząt czymś wyjątkowym; uczeni ci wskazują, więc, że
nazywanie zachowania ludzi zwierzęcym czy bestialskim jest znie­wagą dla niższych gatunków. Ten punkt widzenia prezentuje elokwentnie Anthony Storr:

Najbardziej odrażające przykłady okrucieństwa człowieka określamy powszech­nie jako zwierzęce czy bestialskie, sugerując przez użycie tych przymiotników, że zachowanie takie jest charakterystyczne dla zwierząt znajdujących się na niż­szym — aniżeli my — poziomie rozwoju. W rzeczywistości jednak skrajnie „zwierzęce" zachowanie występuje wyłącznie u człowieka; dzikość i okrucieństwo, z jakim traktujemy się nawzajem, nie mają żadnego odpowiednika w naturze. Jest ponurym faktem, że jesteśmy najokrutniejszym i najbardziej bezlitosnym gatunkiem, jaki kiedykolwiek stąpał po ziemi; i chociaż możemy wzdrygać się z odrazy, gdy czytamy w gazecie lub w dziele historycznym o okrucieństwach, ja­kich ludzie dopuszczają się wobec ludzi, to w głębi duszy wiemy, że każdy z nas żywi w sobie te same dzikie impulsy, które prowadzą do morderstwa, tortur i wojny5.

Brak rozstrzygających lub choćby wyraźnych dowodów, które by pozwoliły ustalić, czy agresja u człowieka ma charakter instynk­towny, czy nie. Przypuszczam, że właśnie dlatego spór ten jest ciągle żywy. Znaczna część istniejącego materiału dowodowego pochodzi z obserwacji i eksperymentów dotyczących gatunków innych niż człowiek. W jednym z takich badań Zing Yang Kuo6 próbował obalić mit, że łowienie szczurów i zabijanie ich jest u "kotów instynktowne. Eksperyment ten był bardzo prosty. Autor "hodował kotka w jednej klatce ze szczurem. Kot nie tylko nie próbował napastować szczura, lecz nawet oba zwierzęta zaprzyjaźniły się z sobą. Co więcej, kot ten nie chciał łowić ani zabijać innych szczurów. Należy jednak podkreślić, że eksperyment ten nie dowiódł, iż zachowanie agresywne nie ma charakteru instynktownego; wykazał on jedynie, iż wczesne doświadczenia mogą wpłynąć hamująco na zachowanie agresywne. W ekspery­mencie opisanym przez Irenausa Eibl-Eibesfeldta7 wykazano, że szczury hodowane w izolacji (tzn. nie mające żadnych doświad­czeń, jeśli chodzi o walkę z innymi szczurami) atakują innego szczura, gdy znajdują się w tej samej klatce; ponadto, u izo­lowanego szczura występuje ten sam wzorzec groźby i ataku, jaki stosują doświadczone szczury. Wprawdzie agresywne zachowanie może być modyfikowane przez doświadczenie (jak dowiódł eks­peryment Kuo), ale równocześnie Eibl-Eibesfeldt wykazał, że agresja nie musi być wyuczona. Z drugiej strony nie należy na podstawie tych badań wyciągać wniosku, że agresywność musi być instynktowna; jak bowiem stwierdził John Paul Scott8, dla wyciąg­nięcia takiego wniosku musielibyśmy dysponować fizjologicznym materiałem dowodowym, świadczącym o spontanicznym pojawia­niu się w organizmie stymulacji do walki. W eksperymencie Eibl-Eibesfeldta bodziec pochodził z zewnątrz — tzn. widok nieznanego szczura pobudzał izolowanego szczura do walki. Na podstawie dokonanego przez siebie przeglądu materiału dowo­dowego Scott doszedł do wniosku, że nie istnieje wrodzona potrzeba walki: jeśli jakiś organizm może ułożyć sobie życie w taki sposób, że nie odbiera bodźców zewnętrznych stymulujących go do walki, to nie dozna żadnej fizjologicznej ani psychicznej szko­dy w wyniku nieprzejawiania agresji. Pogląd ten jest sprzeczny z twierdzeniem Freuda i w gruncie rzeczy oznacza, że instynkt agresji nie istnieje.

Obie strony wysuwają coraz to nowe argumenty. Wniosek Scotta został zakwestionowany przez wybitnego etologa, Konrada Lorenza9. Lorenz obserwował zachowanie pewnych bardzo agre­sywnych ryb tropikalnych (cichlidś). Samce tych ryb atakują inne samce tego samego gatunku, co wydaje się elementem zachowania mającego na celu obronę własnego terytorium. W swym natural­nym środowisku samiec cichlid nie atakuje samic tego gatunku ani samców innych gatunków — atakuje on jedynie samców swego własnego gatunku. Co się stanie, jeśli z akwarium usunie się wszystkie inne samce gatunku cichlid, pozostawiając tylko jednego samca, bez odpowiedniego sparring-partnera? Zgodnie z hydra­uliczną teorią instynktu, potrzeba agresji będzie się wzmagać, aż do momentu, w którym cichlid zaatakuje rybę nie stymulującą go zazwyczaj do ataku; i tak właśnie dzieje się w rzeczywistości. Pod nieobecność samców swojego gatunku, cichlid atakuje ignorowa­nych uprzednio samców innych gatunków. Ponadto, jeśli usunie się wszystkie samce, samiec cichlid będzie w końcu atakował i zabijał samice.

Spór trwa nadal. Leonard Berkowitz10, jeden z wybitnych amerykańskich specjalistów w dziedzinie badania agresji ludzkiej, wyznaje pogląd, zgodnie, z którym ludzie różnią się zasadniczo od innych gatunków tym, że uczenie się odgrywa ważniejszą rolę w ich agresywnym zachowaniu. U ludzi agresywność jest funkcją złożonej interakcji wrodzonych skłonności i reakcji wyuczonych. Chociaż więc jest prawdą, że wiele zwierząt, od owadów do małp, atakuje zwierzę naruszające ich terytorium, to jednak zbyt daleko idącym uproszczeniem wydaje się wniosek formułowany przez niektórych popularnych autorów, że człowiek jest zaprogramowany w po­dobny sposób — tak, by bronił swego terytorium i zachowywał się agresywnie w reakcji na specyficzne bodźce. Istnieje wiele danych na poparcie twierdzenia Berkowitza, że wrodzone wzorce zachowania człowieka są nieskończenie elastyczne i podatne na modyfikację.

Między poszczególnymi kulturami występują ogromne różni­ce pod tym względem. Weźmy jako przykład pierwotne plemię Tasaday zamieszkujące odległy rejon Filipin, które do niedawna pozostawało nie odkryte, nie tknięte i nie skażone przez cywili­zację zachodnią. Żyją oni w przyjaźni i współpracy, zarówno w obrębie własnego plemienia, jak i w stosunkach z innymi plemionami. Akty agresji są tu niezwykle rzadkie — nie mają nawet słowa na określenie wojny11. Podobne obserwacje poczyniono wśród Lepchów w indyjskim stanie Sikkim, Pigmejów w Afryce Środkowej i Arapeszów na Nowej Gwinei.

Tymczasem bardziej „cywilizowana" społeczność, taka jak Stany Zjednoczone, wydawała ponad 5 miliardów dolarów tygodniowo na przedsięwzięcia militarne w 1986 r. — kiedy nawet nie prowadzi­liśmy żadnej wojny — i niezliczone miliardy w zimie 1991 r., kiedy prowadziliśmy wojnę.

Jeszcze bardziej zastanawiające jest spostrzeżenie, że w obrę­bie danej kultury zmiana warunków społecznych może prowadzić do zmian pod względem agresywności zachowania. Na przykład indiańskie plemię Irokezów żyło w pokoju przez setki lat jako naród myśliwych. Jednakże w XVII w. rozwój handlu z nowo przybyłymi Europejczykami wywołał bezpośrednią rywalizację o futra (do zamiany na artykuły przemysłowe) między Irokezami a sąsiadującymi z nimi Huronami. Doszło do szeregu wojen, a Irokezi stali się okrutnymi i zwycięskimi wojownikami, nie z powodu nie dających się opanować agresywnych instynktów, lecz dlatego, że zmiana warunków społecznych spowodowała wzrost rywalizacji12.

Istnieje nawet sporo danych świadczących o takiej elastyczności u zwierząt. Na przykład drażniąc prądem elektrycznym pewną okolicę mózgu małpy, można wywołać u niej agresywną reakcję. Okolicę tę można uważać za ośrodek nerwowy agresji; nie znaczy to jednak, że małpa będzie atakować zawsze wtedy, kiedy drażni się tę okolicę. Jeśli małpa ta znajduje się w obecności innych małp, które zajmują mniej dominującą od niej pozycję w hierarchii społecznej, to istotnie je zaatakuje, gdy tylko zostanie podrażniona odpowiednia okolica jej mózgu. Jeśli jednak tę samą okolicę podrażnimy wówczas, gdy owa małpa znajduje się w obecności małp zajmujących bardziej dominującą pozycję, to nie będzie ich ona atakować; będzie raczej skłonna uciec z tego miejsca. Tak, więc te same bodźce fizjologiczne mogą wywoływać bardzo odmienne reakcje, zależne od uczenia się. Wydaje się, że to samo zjawisko występuje u ludzi. Wniosek, jaki możemy wyprowadzić na pod­stawie przeglądu tych danych, będzie następujący:, chociaż agre­sywność u człowieka może mieć pewien instynktowny kompo­nent, to jednak dla psychologa społecznego ważne jest to, że czynniki sytuacyjne mogą ją modyfikować. W jaki sposób można modyfikować agresywność? Jak dalece można ją zmodyfikować? Czy powinno się ją modyfikować? Zanim przejdziemy do tych zagadnień, najpierw musimy zapoznać się ze wspomnianymi czyn­nikami sytuacyjnymi oraz ze sposobem ich oddziaływania.

Czy agresja jest niezbędna?

l

Przetrwanie najlepiej przystosowanych. Wiemy, że hodując zwierzę­ta można dobierać je w taki sposób, by uzyskać odmianę bardziej lub mniej agresywną. Na przykład Kirsti Lagerspetz13 obserwo­wała zachowanie grupy normalnych myszy. Następnie wybrała te, które zachowywały się najbardziej agresywnie, i pozwoliła im łą­czyć się w pary między sobą. Podobnie pozwoliła kojarzyć się my­szom najmniej agresywnym. Procedurę tę powtarzała w odniesieniu do dwudziestu sześciu pokoleń tych zwierząt, otrzymując w końcu grupę myszy niezwykle agresywnych i drugą grupę — myszy szczególnie łagodnych. Ponadto niektórzy uczeni sugerują, że pew­ne rodzaje agresji są użyteczne, a być może nawet niezbędne. Tak np. Konrad Lorenz14 argumentuje, że agresja jest „istotnym ele­mentem organizacji instynktów chroniącej życie". Opierając argu­mentację na własnych obserwacjach zwierząt, uważa on, że agre­sywność* odgrywa główną rolę w ewolucji, gdyż dzięki niej młode zwierzęta mają najsilniejszych i najmądrzejszych rodziców, a grupy są prowadzone przez możliwie najlepszych przywódców. Do po­dobnych wniosków doszli na podstawie swych badań nad małpami Starego Świata antropolog Sherwood Washburn i psychiatra David Hamburg15. Stwierdzili oni, że agresja w obrębie tej samej grupy małp odgrywa ważną rolę w zdobywaniu pokarmu, w reprodukcji oraz w ustaleniu układów dominacji. Najsilniejszy i najbardziej agresywny samiec w grupie zajmuje dominującą pozycję, demon­strując na początku swoją agresywność. Pozwala to zredukować później liczbę poważnych walk w obrębie grupy (inne samce wie­dzą, kto jest szefem). Ponadto, ponieważ dominujący samiec domi­nuje także w reprodukcji, grupa ma większe szansę przetrwania, gdyż silny osobnik przekazuje swój wigor następnym pokoleniom.

Burney Le Boeuf16 opisał podobny wzorzec zachowań u mor­sów. Co roku przed porą godową pary samców stają naprzeciw siebie i podejmują okrutne, krwawe walki o dominację. Najsilniej­szy, najbardziej agresywny i najsprytniejszy samiec zdobywa nie tylko pierwsze miejsce w hierarchii dominacji wśród swych towa­rzyszy, lecz ponadto staje się w tej grupie partnerem seksualnym numer jeden. Na przykład w pewnej kolonii składającej się ze 185 samic i 120 samców, taki samiec numer jeden, (czyli „alfa") był odpowiedzialny za połowę obserwowanych kopulacji. W mniej­szych koloniach liczących 40 lub mniej samic, samiec alfa na ogół jest odpowiedzialny za sto procent kopulacji.

Mając w pamięci te dane, wielu obserwatorów nawołuje do ostrożności w podejmowaniu prób zmierzających, do kontrolowa­nia agresji u człowieka, sugerują oni bowiem, że podobnie jak u niższych zwierząt agresja jest niezbędna do przetrwania gatunku. Rozumowanie to opiera się częściowo na założeniu, że ten sam mechanizm, który jednego człowieka popycha do zabicia sąsiada, innych pobudza do „zdobywania" przestrzeni kosmicznej, „wgry­zania się" w trudne zadanie matematyczne, „atakowania" pro­blemu logicznego czy też „opanowania" przyrody.

Jednakże, jak wskazałem wcześniej, rozumowanie to jest oparte na zbyt szerokiej definicji agresji. Stawianie znaku równości między aktywnością twórczą i wysokimi osiągnięciami a wrogością i agre­sją jest jakimś pomieszaniem pojęć. Można rozwiązać problem lub zdobyć umiejętność, nie krzywdząc innego człowieka, a nawet nie starając się z kimś rywalizować. Można zredukować przemoc, nie redukując ciekawości człowieka ani jego pragnienia rozwiązywania problemów. Jest to rozróżnienie trudne do uchwycenia dla Amery­kanów, ponieważ w jeszcze większym chyba stopniu niż inne narody Zachodu są oni nauczeni utożsamiać sukces ze zwycięst­wem, dobre wyniki z pokonaniem kogoś. M. F. Ashley Montagu17 sądzi, że nadmiernie uproszczona i niewłaściwa interpretacja teorii Darwina jest źródłem uznawanego przez ogół ludzi błędnego poglądu, zgodnie, z którym konflikt jest nieuniknionym prawem życia. Ashley Montagu stwierdza, że w okresie rewolucji przemy­słowej bogaczom, którzy wyzyskiwali robotników, wygodnie było usprawiedliwiać ten wyzysk, mówiąc, że życie jest walką o prze­trwanie i że zgodnie z prawami natury przetrwać mogą tylko najlepiej przystosowani. Niebezpieczeństwo polega na tym, że rozumowanie tego rodzaju staje się „samospełniającym się proro­ctwem" i może nas skłonić do ignorowania lub pomniejszania wartości, jaką dla przetrwania człowieka i innych zwierząt ma zachowanie pozbawione agresji i rywalizacji. Na przykład Piotr Kropotkin18 doszedł w 1902 r. do wniosku, że współdziałanie i wzajemna pomoc mają — z punktu widzenia przetrwania

Przyjrzyjmy się społeczeństwu amerykańskiemu. Wydaje się, że kultura amerykańska opiera się na współzawodnictwie: nagradza­my zwycięzców i odwracamy się od pokonanych. Przez dwa stulecia nasz system kształcenia był oparty na rywalizacji i prawach przetrwania. Z bardzo nielicznymi wyjątkami, nie uczymy naszych dzieci kochać wiedzy — uczymy je, by starały się o dobre stopnie. Gdy Grantland Rice, pisarz zajmujący się tematyką sportową, stwierdził, że ważne jest nie to, czy wygrasz, czy też przegrasz, lecz to, w jaki sposób rozgrywasz mecz, nie opisywał on wątku dominującego w życiu Amerykanów, lecz przepisywał lekarstwo na naszą nadmierną troskę o zwycięstwo. Od-piłkarza Małej Ligi, który wybucha płaczem, gdy jego drużyna przegrywa, do studen­tów skandujących na stadionie piłkarskim: „Nasi górą!", od Lyndona Johnsona, u którego zdolność oceny w czasie konfliktu wietnamskiego została niemal na pewno zaburzona przez często wyrażane pragnienie, aby nie być pierwszym amerykańskim-prezydentem, który przegra wojnę, i George'a Busha, który „mężnie" zabiegał o to, by zmienić swój obraz jako człowieka „miękkiego", do trzecioklasisty pogardzającego kolegami, ponieważ najlepiej rozwiązał test arytmetyczny — demonstrujemy zdumiewającą kul­turową obsesję zwycięstwa. Yince Lombardi, bardzo popularny zawodowy trener piłkarski, mógł podsumować to wszystko w pro­stym stwierdzeniu: „Zwycięstwo nie jest wszystkim, ono jest czymś jedynym". Przerażające w tej filozofii jest to, że implikuje ona, iż cel w postaci zwycięstwa usprawiedliwia wszelkie środki, jakie stosuje­my dla uzyskania zwycięstwa, nawet jeśli jest to tylko mecz piłki nożnej, która przecież pierwotnie była pomyślana jako rozrywka.

Ciekawym i przerażającym przypisem do stwierdzenia Lombardiego jest sposób, w jaki mieszkańcy Green Bay w stanie Wisconsin potraktowali jego następcę, Dana Devine'a, kiedy jako trener Green Bay Packers w 1974 r. miał tego pecha, że doprowadził tę drużynę do spadku z ligi. W rezultacie grożono mu, ubliżano członkom jego rodziny, przed jego domem zastrzelono mu psa, w środku nocy ludzie dzwonili do niego, obrzucając go plugawymi wyzwiskami, a prócz tego rozsiewano fałszywe pogłoski, że jego córki są najgorszymi lafiryndami w całym mieście, a jego żona jest alkoholiczką20.

Może być prawdą, że we wczesnym okresie ewolucji człowieka wiele agresywnych zachowań miało charakter przystosowawczy. Niektórzy autorzy szukali źródeł agresywności u człowieka w cza­sach, gdy nasi przodkowie byli myśliwymi i zbieraczami, gdy musieli zabijać zwierzęta i plądrować duże obszary, aby utrzymać się przy życiu. Z drugiej strony, nowsze odkrycia archeologiczne, jakich dokonał Richard Leakey i jego współpracownicy21, sugeru­ją, że to założenie może być błędne, że agresja u człowieka rozwinęła się dużo później, gdy ludzie zaczęli uprawiać ziemię i w związku z tym zainteresowali się posiadaniem i własnością. Tak czy owak, kiedy rozglądamy się dokoła i widzimy świat pełen konfliktów, nienawiści i braku zaufania między narodami i między rasami, bezsensownych rzezi i politycznych zabójstw, wówczas czujemy się w prawie, by kwestionować aktualną wartość agresji dla przetrwania. Gdy wielkie mocarstwa mają dość głowic nuklear­nych, by dwadzieścia pięć razy zgładzić całą ludność świata, zastanawiam się, czy produkowanie jeszcze większej liczby głowic nie jest przypadkiem pewną przesadą. Antropolog Loren Eiseley złożył hołd naszym przodkom, przestrzegając jednak zarazem przed naśladowaniem ich, gdy pisał: „Obecnie potrzeba łagodniejszych, bardziej tolerancyjnych ludzi niż ci, którzy odnieśli dla nas zwy­cięstwa nad lodem, tygrysem i niedźwiedziem"22.

Katharsis. Niekiedy wysuwa się argumenty, że są inne względy, które powodują, że agresywność spełnia pożyteczną, a być może niezbędną funkcję. Mam tu na myśli koncepcję psychoanalityczną. Jak już wcześniej wspomniano, Freud był przekonany, że jeśli człowiekowi nie pozwoli się wyładować agresji, to jego agresywna energia będzie się kumulować, aż w końcu eksploduje albo w formie skrajnego gwałtu, albo choroby psychicznej. Czy są jakieś dane przemawiające za tym twierdzeniem? Istniejący materiał dowodowy sugeruje, że konflikt związany z agresją może wywoły­wać u człowieka stan silnego napięcia emocjonalnego. Doprowadzi­ło to niektórych badaczy do fałszywego wniosku, że hamowanie agresywnej reakcji u ludzi powoduje albo poważne zaburzenia, albo bardzo agresywne zachowanie. Brak jednak bezpośredniego mate­riału dowodowego przemawiającego za tym wnioskiem.

„Ale może jednak — mógłby ktoś zapytać — wyładowanie agre­sji jest korzystne?" Istnieją co najmniej trzy sposoby rozładowania energii agresywnej: 1) przez wydatkowanie jej w postaci aktywności fizycznej, takiej jak gry, biegi, skoki, walenie pięściami w worek bokserski itd.; 2) przez uprawianie niedestrukcyjnej formy agresji, a mianowicie „agresji w wyobraźni" — np. marzenie o zbiciu ko­goś lub napisanie opowiadania pełnego aktów gwałtu i przemocy; oraz 3) przez bezpośrednią agresję — zwymyślanie osoby, która spowodowała frustrację, wyrządzenie jej krzywdy, sprawienie jej kłopotów, opowiadanie o niej brzydkich rzeczy itp.

Rozpatrzmy pierwszy sposób — uprawianie akceptowanych społecznie form agresywnego zachowania. Rozpowszechniony jest pogląd, że metoda ta daje dobre rezultaty; jest ona gorąco popierana przez terapeutów o orientacji psychoanalitycznej. Na przykład wybitny psychiatra, William Menninger, stwierdza, że „gry oparte na współzawodnictwie dostarczają niezwykle zadowa­lającego ujścia dla instynktownego popędu agresji"23. Wydaje się rzeczą rozsądną pytanie, czy istnieją jakieś dowody na to, że gry oparte na współzawodnictwie redukują agresywność. Berko-witzowi24, który przeprowadził dokładną analizę istniejących da­nych, nie udało się uzyskać prostych, jednoznacznych wyników, które by przemawiały za twierdzeniem, że intensywna aktywność fizyczna zmniejsza agresywność. W istocie wyniki badań tereno­wych Arthura Pattersona25 prowadzą do wręcz przeciwnego wnio­sku. Dokonywał on pomiaru wrogości u uczniów szkół średnich uprawiających piłkę nożną, określając jej wielkość na tydzień przed rozpoczęciem sezonu rozgrywek i tydzień po jego zakończeniu. Gdyby było prawdą, że intensywna aktywność fizyczna i agresywne zachowanie, które charakteryzują piłkę nożną, służą do redukcji napięcia spowodowanego powstrzymywaną agresją, to oczekiwali­byśmy, iż w ciągu sezonu nastąpi u graczy spadek wrogości. Zamiast tego, wyniki pomiarów wykazały istotny jej wzrost. Również Warren Johnson26 w swych wszechstronnych i zakrojo­nych na szeroką skalę badaniach nad studentami-sportowcami nie uzyskał żadnych spójnych danych przemawiających za koncepcją katharsis. Doszedł on do wniosku, iż absurdalne jest nie tylko twierdzenie, że wojny wygrywano na boiskach Eton — jeszcze bardziej absurdalna jest nadzieja, że można tam zapobiegać woj­nom. Nie oznacza to, że gry te nie sprawiają ludziom przyjemności. Sprawiają. Jednakże uprawianie tych gier wcale nie zmniejsza agresywności.

Chociaż czynny udział w opartych na współzawodnictwie, agresywnych grach nie prowadzi do zmniejszenia agresywności, może oglądanie tego rodzaju gier przynosi takie skutki? Gordon Russell27, kanadyjski psycholog sportu, mierzył natężenie wrogości u widzów oglądających szczególnie brutalny mecz hokeja na lodzie. Im dłużej trwała gra, tym bardziej wojowniczo byli nastawieni widzowie — natężenie ich wrogości nie spadło do poziomu sprzed meczu nawet po zakończeniu gry. Tak, więc oglądanie gier opartych na współzawodnictwie nie tylko nie zmniejsza agresywności, lecz nawet czasowo ją nasila.

Zajmijmy się teraz drugą formą agresji — agresją w wyobraźni. Atakowanie innej osoby w wyobraźni, gdyby pozwalało zreduko­wać późniejszą agresję, byłoby szczególnie korzystnym sposobem rozładowywania agresywnych napięć; pamiętajmy, że w przypadku agresji w wyobraźni nikt nie zostaje naprawdę skrzywdzony. Istnieje nieco danych świadczących, że uprawianie agresji w wy­obraźni może dać lepsze samopoczucie, a nawet spowodować chwilowe zmniejszenie agresywności. W interesującym eksperymen­cie Seymoura Feshbacha28 studenci byli obrażani przez wykładow­cę; następnie połowie studentów dano sposobność napisania wymy­ślonego przez siebie opowiadania na temat agresji, podczas gdy drugiej połowie nie dano takiej możliwości. Była także grupa kontrolna, złożona ze studentów, których w ogóle nie obrażono. Wyniki wykazały, że osoby, którym dano sposobność napisania opowiadania o agresji, bezpośrednio potem były nieco mniej agresywne niż osoby, którym nie dano tej sposobności. Trzeba dodać, że obie grupy obrażanych studentów były znacznie bardziej agresywne niż grupa studentów, których nie obrażono w ogóle. Tak, więc użyteczność wyładowania agresji w wyobraźni była ograniczo­na: nie spowodowało to znacznego zredukowania agresywnej energii. Istotnie, eksperyment, który przeprowadzili Jack Hokanson i Meredith Burgess29, wykazał, że gdy badani byli prowokowa­ni przez eksperymentatora, uprawianie w wyobraźni agresji przeciw niemu redukowało ich pobudzenie w daleko mniejszym stopniu niż akty bezpośredniej agresji przeciw ich dręczycielowi.

Przypatrzmy się teraz badaniom nad takimi aktami bezpośred­niej agresji: czy redukują one potrzebę dalszej agresji? Chociaż ma­teriał dowodowy nie jest jednoznaczny, w przeważającej większości eksperymentów nie stwierdzono takich skutków30. W rzeczywisto­ści najczęściej uzyskiwano wyniki podobne jak w przytoczonych wy­żej badaniach nad oglądaniem aktów przemocy: mianowicie, kiedy ludzie dopuszczają się aktów agresji, akty te zwiększają ich skłonność do przyszłej agresji. Na przykład w eksperymencie Russella Geena i jego współpracowników31 każdego badanego łączono w parę z innym studentem, który w rzeczywistości był pomocni­kiem eksperymentatorów. Najpierw pomocnik doprowadzał bada­nego do gniewu; w tej fazie, która polegała na wymianie opinii na różne tematy, badanemu aplikowano wstrząsy elektryczne, gdy partner nie zgadzał się z jego opinią. Następnie, w trakcie badania „wpływu kary na uczenie się", badany pełnił rolę nauczyciela, pod­czas gdy pomocnik był uczniem. W pierwszym zadaniu wymagają­cym uczenia się niektórzy badani mieli wymierzać wstrząs pomoc­nikowi za każdym razem, gdy popełnił błąd; inni badani jedynie zapisywali jego błędy. W następnym zadaniu wszystkim badanym umożliwiono wymierzanie wstrząsów. Gdyby działał wpływ katharsis, oczekiwalibyśmy, że badani, którzy poprzednio aplikowali po­mocnikowi wstrząsy, za drugim razem będą je stosować rzadziej i mniej intensywnie. Tak nie było; w rzeczywistości ci badani, którzy w pierwszym zadaniu wymierzali pomocnikowi wstrząsy, przejawia­li więcej agresji, gdy dano im następną okazję zaatakowania go. Zjawisko to występuje nie tylko w laboratorium; tę samą tendencję obserwuje się także regularnie w przypadku zdarzeń przebiegają­cych w naturalny sposób w świecie realnym, gdzie akty agresji słow­nej ułatwiają dalsze ataki. W „eksperymencie naturalnym" kilku technikom, których niedawno zwolniono z pracy, dano sposobność wyrażenia słowami swej wrogości w stosunku do byłych szefów; kiedy później poproszono ich o opisanie swego byłego zwierzch­nika, w opisach tych byli oni znacznie bardziej napastliwi niż ci technicy, którzy poprzednio nie wyrazili słowami swych uczuć32. Tak, więc trzeba powiedzieć, że przytłaczająca większość danych nie potwierdza hipotezy katharsis. Wydaje się, że jest to rozsądna idea, lecz w ograniczonym zakresie, tzn. kiedy ktoś wzbudza w nas gniew, wyładowanie naszej wrogości wobec tej osoby istotnie zdaje się poprawiać nasze samopoczucie. Nie zmniejsza to jednak naszej wrogości. Jakie mogą być przyczyny tego, że przewidywania wy­prowadzone z koncepcji katharsis nie sprawdzają się? U ludzi agresja nie zależy tylko od napięć — od tego, co się czuje, — lecz także od tego, co dana osoba myśli. Postaw się na miejscu osoby badanej w przytoczonych wyżej eksperymentach:, gdy już raz zaaplikowałeś wstrząs elektryczny innej osobie lub wyraziłeś wro­gość wobec twego dawnego szefa, łatwiej przychodzi ci zrobić to drugi raz. Pierwszy akt agresji może zmniejszyć twoje zahamowania przeciw podejmowaniu innych działań tego rodzaju; ta agresja jest uzasadniona i dokonywanie takich napaści staje się łatwiejsze. Ponadto większość badań nad tym zagadnieniem przyniosła wyniki wskazujące, że dokonanie zewnętrznego aktu agresji przeciw okreś­lonej osobie zmienia postawę wobec tej osoby, nasilając negatywne uczucia wobec niej, a więc zwiększając prawdopodobieństwo przy­szłej agresji przeciw tej osobie.

Dlaczego? Jak przekonaliśmy się w poprzednim rozdziale, kiedy ktoś wyrządza krzywdę innej osobie, uruchamia to procesy poznaw­cze zmierzające do uzasadnienia tego aktu okrucieństwa. Mianowi­cie, kiedy krzywdzimy kogoś, odczuwamy dysonans poznawczy. Element poznawczy „skrzywdziłem Sama" jest niezgodny z elemen­tem „jestem rozsądnym, dobrym człowiekiem". Wygodnym dla mnie sposobem redukcji dysonansu jest przekonanie siebie, że skrzywdzenie Sama nie było nieprzyzwoitym, nierozsądnym, złym czynem. Mogę to osiągnąć zamykając oczy na zalety Sama i podkreślając jego wady, przekonując samego siebie, że Sam jest okropnym człowiekiem, który zasługuje na to, żeby go krzywdzić. Dzieje się tak zwłaszcza wtedy, gdy dana osoba jest niewinną ofiarą mojej agresji. Tak, więc w eksperymentach Davida Glassa oraz Keitha E. Davisa i Edwarda E. Jonesa33 (omówionych w poprzed­nim rozdziale) badany wyrządzał krzywdę psychiczną lub fizyczną niewinnej osobie, która wcześniej nie zrobiła badanemu nic złego. Następnie badani oceniali (negatywnie) ofiarę, przekonując siebie, że jest ona niezbyt miłą osobą, a zatem zasłużyła na to, co ją spotkało. Takie postępowanie znakomicie redukuje dysonans, a także stwarza warunki do dalszej agresji, — gdy już poniżyłeś kogoś, to będzie ci łatwiej skrzywdzić tę osobę w przyszłości.

Ale co dzieje się wtedy, gdy ofiara nie jest taka niewinna? Co się dzieje, jeśli zrobiła ona coś, żeby cię rozgniewać, a więc istotnie zasługuje na odwet? Tu sytuacja staje się bardziej złożona i bardziej interesująca. Wśród kilku eksperymentów przeprowadzonych w ce­lu zbadania tego zagadnienia wyróżnia się doskonale pomyślana dysertacja doktorska Michaela Kahna34.

W eksperymencie Kahna laborant dokonujący pewnych pomia­rów fizjologicznych wygłaszał obraźliwe uwagi na temat badanych studentów. W jednej grupie eksperymentalnej badanym pozwolono dać upust swej wrogości — mogli oni powiedzieć szefowi laboranta, co myślą o jego podwładnym; wydawało się, że działanie to mogło narazić laboranta na poważne przykrości, może nawet na utratę posady. W drugiej grupie badanym nie dano sposobności do wyrażenia agresji przeciw osobie, która wzbudziła ich gniew. Jakie wyniki należałoby przewidzieć na podstawie teorii psychoanalitycz­nej? Odpowiedź jest łatwa: grupa „zahamowana" powinna odczu­wać napięcie, silny gniew oraz żywić wrogie uczucia wobec laboranta, podczas gdy grupa, która uzewnętrzniła swoje uczucia, powinna odczuwać ulgę, odprężenie i mniejszą wrogość wobec laboranta. Krótko mówiąc, zgodnie z teorią psychoanalityczną, wyrażenie wrogości powinno oczyścić obrażonych studentów z ich wrogich uczuć. Kahn, jako dobry freudysta, oczekiwał takich właśnie wyników. Był jednak zaskoczony i (co przemawia na jego korzyść) zafascynowany, gdyż uzyskał wręcz przeciwne rezultaty. Mianowicie, badani, którym pozwolono wyrazić agresję, odczuwali później większą antypatię i wrogość w stosunku do laboranta niż ci, których powstrzymano od wyrażania agresji. Innymi słowy, wyra­żenie agresji nie zmniejszyło skłonności do agresywnego zachowa­nia, lecz na ogół zwiększało ją — nawet jeśli obiekt agresji nie był tylko niewinną ofiarą.

Eksperyment Kahna ilustruje to, że gdy ludzie wpadną w gniew, często odpłacają się z nawiązką. W tym przypadku doprowadzenie do usunięcia laboranta z pracy jest z pewnością przesadnym odwetem w zestawieniu z krzywdą wyrządzoną przez laboranta. Nadmierny odwet wytwarza dysonans w bardzo podobny sposób, jak skrzywdzenie osoby niewinnej, tzn. istnieje rozbieżność między tym, co dana osoba uczyniła tobie, a siłą twojego odwetu. Ta rozbieżność musi być uzasadniona — i tak samo jak w eksperymen­tach z „niewinną ofiarą" uzasadnienie to przybiera postać przypisy­wania ujemnych cech obiektowi twego gniewu po wyrządzeniu przez ciebie krzywdy tej osobie.

Ale co się stanie, jeśli uda się sprawić, by osoba szukająca odwetu nie mogła posunąć się za daleko? Innymi słowy, co będzie wtedy, gdy wielkość odwetu jest kontrolowana w sposób rozsądny, tak żeby nie był on znacznie dotkliwszy niż działanie, które do niego doprowadziło? Przewidywałbym, że w takich okolicznościach dysonans będzie niewielki lub nie będzie go wcale. „Sam ubliżył mi, ja mu odpłaciłem; nasze rachunki są wyrównane. Nie potrzebuję mścić się dalej". Takie właśnie rezultaty uzyskano w eksperymencie Anthony'ego Dooba i Larraine Wood35. Podobnie jak w eks­perymencie Kahna, Doob i Wood stworzyli sytuację, w której ich pomocnik dokuczał badanym i poniżał ich. W jednej grupie badani mieli okazję odpłacić swemu dręczycielowi, aplikując mu szereg wstrząsów elektrycznych. W tych warunkach, kiedy rachunek został wyrównany, nie odczuwali potrzeby dalszego karania dręczy­ciela. Widzimy, więc, że odwzajemnienie się może zredukować potrzebę dalszej agresji, jeśli zostało przywrócone coś zbliżonego do równowagi. Trzeba tu podkreślić pewną ważną sprawę: większość sytuacji w świecie realnym nie jest tak czysta, jak sytuacja Dooba i Wood, gdzie odwet można było uczynić funkcjonalnie podobnym do pierwotnego aktu agresji. Moim zdaniem świat jest zwykle bardziej zbliżony do sytuacji w eksperymencie Michaela Kahna: odwet zwykle przewyższa znacznie swą dotkliwością pierwotny akt. Na przykład, cokolwiek studenci Uniwersytetu Stanowego w Kent mogli uczynić członkom Gwardii Narodowej Stanu Ohio (wy­krzykiwanie nieprzyzwoitych słów, obelgi, wyśmiewanie, złośliwe docinki), z pewnością nie zasłużyli na to, by do nich strzelać i zabijać ich. Co więcej, w przypadkach masowej agresji większość ofiar jest całkowicie niewinna. We wszystkich tych sytuacjach występuje przeciwieństwo katharsis. Tak, więc, skoro zastrzeliłem paru kontestujących studentów w Kent, to będę przekonywał samego siebie, że oni naprawdę zasłużyli na to i jeszcze bardziej znienawidzę kontestatorów niż przed tym czynem; skoro zamor­dowałem parę kobiet i dzieci w My Lai, to jeszcze mocniej będę przekonany, że Azjaci w gruncie rzeczy nie są ludźmi, niż byłem przed ich wymordowaniem; skoro odmówiłem Murzynom prawa do przyzwoitych szkół, to będę jeszcze mocniej niż przedtem przekonany, że są oni głupi i nie mogliby odnieść żadnych korzyści z dobrej edukacji. W większości sytuacji przemoc nie zmniejsza skłonności do przemocy: przemoc rodzi jeszcze więcej przemocy. Jeśli przemoc rodzi jeszcze więcej przemocy, to co mamy zrobić z naszym gniewem? Istnieje wielka różnica między odczuwaniem gniewu a wyrażaniem go w sposób gwałtowny i destruktywny. Doświadczanie uczucia gniewu w stosownych okolicznościach jest rzeczą normalną i nieszkodliwą. Rzeczywiście bardzo mało można zrobić, aby uniknąć gniewu. Z pewnością możliwe jest wyrażenie gniewu w sposób nieagresywny, na przykład za pomocą prostego i zdecydowanego stwierdzenia: „Jestem bardzo rozgniewany na ciebie z powodu tego, co zrobiłeś". Istotnie, takie stwierdzenie samo w sobie jest środkiem służącym obronie swych praw, a po­nadto może złagodzić odczuwane napięcie i sprawić, by roz­gniewana osoba poczuła się lepiej. Jednocześnie, ponieważ osoba wzbudzająca gniew nie doznaje żadnej szkody, reakcja taka' nie uruchamia tych procesów poznawczych, które skłamały by- "osobę rozgniewaną do uzasadnienia swego zachowania przez wykpiwanie czy poniżanie osoby będącej przyczyną jej gniewu. Więcej na ten temat powiemy w rozdziale 8.

Katharsis, polityka społeczna i środki masowego przekazu.

Jakie stąd płyną wnioski dla polityki społecznej? Rozpatrzmy najskrajniejszy przykład ludzkiej agresji: wojnę. Freud w swej teorii zakładał istnienie instynktu śmierci, działającego nie tylko na poziomie jednostki, lecz także na poziomie społeczeństw, który przejawia się w wojnach między państwami36. Czy jednak wojny pełnią funkcję katharsis, pomagając dostarczyć ujścia dla agresywnych skłonności danego społeczeństwa? Jeśli tak, to oczekiwalibyśmy, że w latach następujących po zaangażowaniu się danego państwa w wojnę, powinien wystąpić wśród jego obywateli spadek liczby przestępstw połączonych z użyciem przemocy. Dane Archer i Rosemary Gartner37 porównali wskaźniki tego rodzaju przestępstw dla niemal 110 krajów od 1900 r. Stwierdzili oni, że wojny w rzeczywistości sprzyjają nasileniu przemocy także wewnątrz kraju. W porównaniu z podobnymi państwami, zachowującymi pokój, w krajach prowa­dzących wojnę występował po niej znaczny wzrost wskaźników zabójstw. Zamiast zmniejszać skłonność do agresji, wojny nasilają agresywne zachowanie, dostarczając mu uzasadnienia.

Chociaż coraz więcej danych zaprzecza hipotezie katharsis, to jednak wydaje się, że do jej zwolenników należy większość ludzi — łącznie z tymi, którzy podejmują ważne decyzje dotyczące nas wszystkich. Tak, więc, często wysuwane są argumenty, że piłka nożna38 lub oglądanie na ekranie telewizora mordowanych ludzi39 spełnia pożyteczną funkcję, dając ujście agresywnej energii.

Przekonaliśmy się już, że gra w piłkę nożną nie redukuje ogólnej wrogości, a nawet może ją zwiększać. Ponadto, w klasycznej serii eksperymentów Albert Bandura i jego współpracownicy40 wykaza­li, że oglądanie aktów przemocy w telewizji także nie przynosi efektów zgodnych z hipotezą katharsis. Wprost przeciwnie; samo oglądanie innej osoby zachowującej się agresywnie może wzmóc agresywne zachowanie u małych dzieci. Podstawowa procedura w tych badaniach polegała na pokazywaniu, jak dorosła osoba zadaje ciosy plastikowej, nadmuchiwanej lalce „Bobo" (lalki takie po znokautowaniu powracają same do pozycji pionowej). Niekiedy osoba dorosła nie ograniczała się do agresji fizycznej, lecz ponadto lżyła słownie lalkę. Następnie dzieciom pozwalano bawić się tą lalką. W tych eksperymentach dzieci nie tylko naśladowały agresy­wne modele, lecz po obejrzeniu agresywnego zachowania osoby dorosłej stosowały także inne formy agresywnego zachowania. Krótko mówiąc, dzieci nie ograniczały się jedynie do kopiowania zachowania osoby dorosłej; widok kogoś innego zachowującego się agresywnie pobudzał je do wymyślania i realizowania nowych rodzajów agresywnego zachowania.

Dane te sugerują, że pokazywanie przemocy w telewizji sta­nowi potencjalne niebezpieczeństwo, gdyż służy jako model za­chowania — szczególnie dla dzieci. A co oglądamy w telewizji? Od przeszło dwudziestu lat George Gerbner i jego współpracow­nicy przeprowadzają analizy programów telewizyjnych, nadawa­nych w godzinach, kiedy najwięcej ludzi ogląda telewizję, oraz w soboty rano. Stwierdził on, że przemoc dominuje w ośmiu wido­wiskach telewizyjnych na dziesięć. Na godzinę przypada przeciętnie pięć do sześciu brutalnych epizodów. A co z filmami rysunkowymi, które tak lubią oglądać najmłodsze dzieci? Jest w nich najwięcej przemocy — w przybliżeniu osiemnaście aktów agresji w ciągu godziny41. Co więcej, analiza widowisk telewizyjnych w latach 1985 — 1986 wykazała, że w programach nadawanych w „godzinie rodzinnej" (między 20°° a 2100) pokazywano jeszcze więcej aktów przemocy niż w programach prezentowanych w późniejszych odcinkach czasu, w którym najwięcej ludzi ogląda telewizję42.

Rzecznicy głównych sieci telewizyjnych starali się zlekceważyć eksperymenty Bandury, ponieważ nie dotyczyły one agresji przeciw ludziom. Ostatecznie, któż dba o to, co dziecko wyprawia z lalką „Bobo"? Późniejsze eksperymenty wykazały jednak, że skutki oglądania przemocy nie ograniczają się do bicia lalki: pobudza to również dzieci do bicia się między sobą. W jednym z eksperymentów Liebert i Baron43 pokazywali grupie dzieci ,,Niedotykalnych" — skrajnie brutalny film telewizyjny typu „policjanci i bandyci''. Podobnej, kontrolnej grupie dzieci pokazywano film telewizyjny o równie długim czasie trwania, przedstawiający pewne wydarzenia sportowe o żywej akcji. Następnie pozwalano tym dzieciom bawić się w drugim pokoju z grupą innych dzieci. Okazało się, że dzieci, które oglądały film telewizyjny pełen brutalności i przemocy, przejawiały o wiele większą agresję wobec innych dzieci niż grupa, która oglądała wydarzenie sportowe.

Ross Parkę i jego współpracownicy uzyskali podobne wyniki w badaniach przeprowadzonych w warunkach bardziej natural­nych44. Pokazywali oni filmy chłopcom przebywającym w zamknię­tych ośrodkach dla młodocianych przestępców w Stanach Zjed­noczonych i w Belgii, przy czym chłopcom mieszkającym w nie­których domkach prezentowali filmy pełne agresji, chłopcom zaś mieszkającym w innych domkach — filmy nie przedstawiające aktów przemocy. Zarówno w czasie trwania tygodnia filmowego, jak i potem, chłopcy oglądający agresywne filmy przejawiali więcej fizycznej i słownej agresji przeciw innym dzieciom. Dalsze badania wykazały, że skutki takie może mieć obejrzenie zaledwie jednego filmu i że wzrost agresywnego zachowania wystąpił najwyraźniej u tych chłopców, którzy początkowo byli najmniej agresywni. Leonard Eron i Rowell Huesmann45 w badaniach podłużnych stwierdzili u ośmioletnich chłopców wysoką korelację między oglą­daniem przemocy w telewizji a agresywnym zachowaniem. Po upły­wie jedenastu lat zbadali ponownie 211 spośród tych chłopców. Ci dziewiętnastoletni chłopcy, którzy w wieku ośmiu lat oglądali dużo przemocy w telewizji, byli bardziej agresywni niż ci, którzy mając osiem lat nie oglądali jej wiele. Ponadto nie ulegało raczej wątpli­wości, że oglądanie TV powodowało agresywne zachowanie (a nie na odwrót), ponieważ agresywni dziewiętnastoletni chłopcy, którzy mając osiem lat oglądali wiele przemocy w TV, teraz, po upływie jedenastu lat, nie zawsze oglądali programy pokazujące przemoc. Krótko mówiąc, oglądanie przemocy w telewizji w wieku ośmiu lat było zapowiedzią przyszłej agresywności, natomiast fakt bycia agresywnym w wieku ośmiu lat nie był prognostykiem późniejszego oglądania przemocy. Późniejsze badania podłużne wykazały, że za­leżność ta występuje zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i w Finlandii46. Wyniki badań laboratoryjnych i terenowych skłoniły Erona i Huesmanna47 do wyciągnięcia wniosku, że związek między oglądaniem przemocy w TV a późniejszą agresją jest bezsporny. Oczywiście wyniki nieeksperymentalnych badań terenowych można interpretować różnie — nie da się za ich pomocą „udowodnić" istnienia związków przyczynowych. Jednakże wyniki takich badań nad zachowaniami występującymi w warunkach naturalnych po­twierdzają wnioski oparte na eksperymentach laboratoryjnych: oglądanie przemocy w telewizji nasila agresywne zachowanie.

Pokrewną problematyką zajęła się Margaret Hanratty Thomas i jej współpracownicy48; wykazali oni, że oglądanie aktów prze­mocy w telewizji może później zahamować reakcje ludzi na agre­sję, z którą zetkną się w realnym życiu. Thomas dała dzieciom do oglądania albo pełen aktów przemocy film o policjantach, albo emocjonujący, (lecz pozbawiony przemocy) mecz siatkówki.

Po krótkiej przerwie dzieci obserwowały agresywną (zarówno słownie, jak fizycznie) interakcję między dwoma przedszkolakami. Te dzieci, które oglądały film o policjantach, reagowały mniej emocjonalnie niż te, które patrzyły na mecz siatkówki. Znaczy to, że oglądanie przemocy znieczuliło te dzieci na zaobserwowane później akty przemocy — nie były one wzburzone incydentem, który niewątpliwie powinien był je wzburzyć. Chociaż taka reakcja może chronić naszą psychikę przed destrukcyjnym wpływem oglą­danej wielokrotnie przemocy, czyni nas ona także niewrażliwymi na uczucia tych, którzy są obiektem agresji, a ponadto może sprawić, że nam samym będzie łatwiej dopuszczać się aktów przemocy.

Dotychczas przy omawianiu skutków pokazywania przemocy przez środki masowego przekazu zajmowaliśmy się przeważnie dziećmi. Jednakże skutki te mogą nie ograniczać się do małych dzieci. Poniższa informacja prasowa była rozpowszechniana przez agencję Associated Press dnia 23 listopada 1971 r.:

Świadkowie mówią, że mężczyzna "w roboczym mundurze wojskowym, uzbrojony w dwa karabiny,, wrzeszczał i śmiał się histerycznie, kiedy biegł przez fabrykę pędzli malarskich na ten makabryczny festiwal strzelecki. Zginęło pięciu robotnikowi. Trzy inne osoby, w tym domniemany napastnik i policjant, zostały ranne. [Domniemany napastnik]... oddał około dwunastu strzałów. Zabiły one dwóch mężczyzn... Strzelając ciągle, uzbrojony mężczyzna wrócił do magazynu, gdzie później policja znalazła dwa dalsze ciała. Inny mężczyzna postrzelony w dziale spedycyjnym, zmarł w drodze do szpitala... Policja, nie mogąc znaleźć motywu tego szalonego czynu, analizowała możliwe analogie do niedawno nadanego odcinka serialu telewizyjnego Hawaje Pięć — O, w którym przedstawiono wielokrotne zabójstwo... Wiele charak­terystycznych cech, w tym ubiór napastnika, sposób działania oraz torebka cukier­ków znaleziona w jego kieszeni, przypominały ten program telewizyjny... Znalezione kwity na jeden karabin i amunicję były datowane wkrótce po nadaniu tego odcinka.

Nie był to jedyny incydent. Kilka lat temu pewne czasopismo o ogólnokrajowym zasięgu opisywało następujące wydarzenia:

W San Francisco trzy kilkunastoletnie dziewczyny zwabiły dwie młodsze dziew­czynki w odludne miejsce i molestowały je seksualnie. W Chicago dwaj chłopcy usiłowali wymusić od pewnej firmy 500 dolarów, grożąc zamachem bombowym. W Bostonie gang młodzieżowy oblał kobietę benzyną i podpalił. We wszystkich tych przypadkach urzędnicy policyjni doszli do wniosku, że przestępstwa te były bezpośrednio inspirowane przez spektakle telewizyjne, które ci młodzi ludzie oglądali ostatnio w porze, kiedy najwięcej osób gromadzi się przy telewizorach49.

Wydarzenia te nadają makabryczny sens ironicznemu stwier­dzeniu Alfreda Hitchcocka: „Jednym z wielkich osiągnięć telewizji jest to, że wprowadziła ona z powrotem morderstwo do domu rodzinnego, tam, gdzie jest jego miejsce". Istotnie, wydaje się, że Oskar Wilde miał słuszność mówiąc, że życie naśladuje sztukę.

Czy są to tylko jednostkowe incydenty, czy stanowią wierzcho­łek góry lodowej — dramatyczne ilustracje ogólnej tendencji? Socjolog David Phillips50 i jego współpracownicy przeprowadzili zakrojone na dużą skalę badania nad wpływem przemocy eks­ponowanej w środkach masowego przekazu na zachowania autodestrukcyjne, takie jak samobójstwa, i zachowania agresywne, jak np. zabójstwa. Badania te dotyczą rzeczywistych wydarzeń i stano­wią wartościowe uzupełnienie eksperymentów laboratoryjnych nad czynnikami sprzyjającymi występowaniu agresji.

Na przykład w jednym z badań51 Phillips analizował wpływ szczególnego rodzaju przemocy przedstawianej przez środki maso­wego przekazu — szeroko reklamowanych walk zawodowców — na częstość występowania aktów przemocy w życiu realnym. Wybrał walki zawodowców, ponieważ ten rodzaj przemocy jest realny, pasjonujący, a przeważnie także akceptowany i nagradzany. Ponadto uczestnicy tych wydarzeń sportowych są przedstawiani jako zamierzający wyrządzić krzywdę swym ofiarom.

Wyniki tego badania są jednoznaczne. W dniach następujących po rozreklamowanych walkach zawodowców o mistrzostwo wagi ciężkiej w Stanach Zjednoczonych stwierdzono istotny wzrost liczby zabójstw. Wzrost ten występował wtedy, gdy walki te odby­wały się w kraju, a także wtedy, gdy je organizowano w krajach zamorskich, jak np. szeroko reklamowany mecz między Muhammadem Alim a Joem Frazierem („Thrilla in Manila"). Ponadto, im większy rozgłos towarzyszący walce, tym większy późniejszy wzrost liczby zabójstw. Bardziej zaskakujący jest fakt, że istnie­je związek między przynależnością rasową zawodnika pokona­nego w walce a przynależnością ofiar morderstw popełnionych po meczu. Po przegraniu walk przez białych bokserów następo­wał wzrost liczby morderstw, których ofiarą padali biali, mężczyź­ni, nie wzrastała natomiast liczba zamordowanych Murzynów; i na odwrót, kiedy czarni bokserzy przegrali walki, następował wzrost liczby morderstw popełnionych na Murzynach, ale nie na białych mężczyznach.

Wydaje się, więc oczywiste, że w interesie bezpieczeństwa publicznego byłoby rzeczą rozsądną ograniczyć ilość przemocy (realnej czy fikcyjnej) pokazywanej w telewizji. Z pewnością ci ludzie, którzy zajmują się produkcją, „opakowaniem" i dystrybucją przemocy w telewizji i w filmach zdają sobie sprawę z problemu. Co robią w tej sprawie? Bardzo mało. Na ogół uważają, że jedynie reagują na potrzeby i gusty publiczności. Na przykład Samuel Arkoff, jako prezes American International Pictures (wytwórni zajmującej czołowe miejsce w produkcji filmów pokazujących akty przemocy), powiedział: „Być może, potrzeba oglądania przemocy zostanie kiedyś zredukowana przez oglądanie zawodowej piłki nożnej"52. Niestety, wyniki badań wskazują, że tacy ludzie, jak Mr. Arkoff, nie zaspokajają tej potrzeby, lecz ją rozbudzają. Czy są to ludzie odpowiedzialni? „Wpływ na społeczeństwo? — pyta Joe Wizan, inny producent filmów pokazujących przemoc — nie zawracam sobie tym głowy. Psychiatrzy nie mają na to odpowiedzi, dlaczego ja miałbym ją mieć.

W świetle istniejącego materiału dowodowego postawa taka wydaje się skrajnie cyniczna. Jest całkiem oczywiste, iż producenci filmowi są przekonani, że filmy pokazujące przemoc ściągają widzów do kin, a dyrektorzy sieci telewizyjnych uważają, że przemoc sprzyja zwiększeniu sprzedaży reklamowanych produk­tów. Jednakże, jak na ironię, może to nie być prawdą. Edward Diener i Darlene DeFour54 przeprowadzili eksperyment, w którym studentom college'u pokazywano program telewizyjny o charak­terze przygodowym (Policjantka — Police Womari), a następnie pytano ich, jak im się ten program podobał. Niektórzy studenci oglądali pełną wersję (z aktami przemocy), a inni wersję „zredago­waną" (bez aktów przemocy). Obu grupom jednakowo podobał się obejrzany przez nich program — tzn. obecność aktów przemocy nie przyczyniła się do zwiększenia popularności programu. Chociaż trudno rozstrzygnąć tę kwestię,na podstawie wyników jednego eksperymentu, to jednak sugeruje on, że producenci filmowi i telewizyjni mogli zbyt pochopnie dojść do wniosku, iż Ameryka­nie wolą przemoc od braku przemocy. Ponadto ogromna popular­ność Bili Cosby Show — ulubionego serialu telewizyjnego Amerykanów ostatnim dziesięcioleciu — stanowi przekonujący dowód, że filmy nie muszą pokazywać aktów przemocy, by zawładnąć wyobraźnią widzów i zdobyć sobie ich przywiązanie.

Środki masowego przekazu, pornografia i przemoc wobec kobiet.

Szczególnie niepokojącym aspektem agresji jest w Stanach Zjed­noczonych wyraźny wzrost liczby aktów przemocy, jakich nie­którzy mężczyźni dopuszczają się wobec kobiet — szczególnie w formie gwałtu. Wiadomo, że w 1985 r. co najmniej 87 000 kobiet amerykańskich zostało zgwałconych. Oznacza to, że przeciętnie dokonywano gwałtu, co niecałe sześć minut. Według FBI, w porów­naniu z połową lat sześćdziesiątych liczba doniesień o gwałtach wzrosła przeszło dwukrotnie55. W rzeczywistości liczba gwałtów jest prawdopodobnie znacznie większa, ponieważ w bardzo wielu przypadkach kobiety nie składają doniesienia o przestępstwie, zwłaszcza, gdy chodzi o tzw. gwałt na randce (datę rape), kiedy napastnik jest znajomym ofiary. Jeśli — jak się przekonaliśmy — oglądanie przemocy na filmach i w telewizji przyczynia się do nasilenia przemocy w życiu realnym, to czy wynika z tego, że oglądanie materiałów pornograficznych wpływa na zwiększenie liczby popełnianych gwałtów? Chociaż twierdzenia takie padają zarówno z ambon, jak i z katedr wykładowców, to jednak założenie to jest stanowczo zbyt uproszczone. Należy zdawać sobie sprawę z tego, że gwałt jest przede wszystkim aktem przemocy, a nie przejawem zmysłowości. I rzeczywiście, po przeanalizowaniu do­stępnego materiału dowodowego Komisja ds. Pornografii doszła do wniosku, że materiały o charakterze wyraźnie seksualnym, same przez się nie mają wpływu na występowanie przestępstw seksual­nych, przemocy wobec kobiet ani innych czynów antyspołecznych. Kluczowym wyrażeniom w powyższym stwierdzeniu jest „same przez się". Można by zapytać, czy mają niepożądany wpływ materiały, które łączą seks z przemocą. W ciągu ubiegłych kilku lat Neil Malamuth, Edward Donnerstein i ich współpracownicy przeprowadzili starannie zaprojektowane badania w celu ustalenia ewentualnego wpływu pornografii połączonej z przemocą. W sumie badania te wykazały, że oglądanie tego rodzaju materiałów sprzyja większej akceptacji seksualnej przemocy wobec kobiet i jest czyn­nikiem związanym z rzeczywistym agresywnym zachowaniem wo­bec kobiet w środowisku naturalnym i laboratoryjnym56. W jed­nym z eksperymentów57 Donnerstein pokazywał mężczyznom jeden z trzech filmów — agresywno-erotyczny przedstawiający gwałt, czysto erotyczny, bez agresji lub neutralny, który nie był ani agresywny, ani erotyczny. Po obejrzeniu jednego z tych filmów, mężczyźni ci brali udział w badaniu (rzekomo nie związanym z tymi pokazami), polegającym na tym, że uczyli bezsensownych sylab mężczyznę lub kobietę, którzy w rzeczywistości byli pomocnikami eksperymentatora. Badanym mężczyznom polecano, by wymierzali elektryczne wstrząsy pomocnikom, gdy ich reakcje były niepopraw­ne, przy czym pozwalano im wybierać taki poziom wstrząsu, jaki chcieli zastosować. (W rzeczywistości, o czym badani nie wiedzieli, prąd nie był w ogóle włączony.) Ci mężczyźni, którzy wcześniej obejrzeli film o gwałcie, wymierzali silniejsze wstrząsy, — ale tylko kobiecie.

Również Malamuth przeprowadził eksperyment58, w którym mężczyźni (studenci collegeu) oglądali jeden z dwóch filmów ero­tycznych. Jedna wersja przedstawiała dwie dorosłe osoby uprawia­jące miłość za wzajemnym przyzwoleniem, druga wersja przedsta­wiała incydent, w którym dochodziło do gwałtu. Gdy badani obej­rzeli film, proszono ich, by poświęcili trochę czasu na fantazje seksualne. Ci mężczyźni, którzy obejrzeli wersję z gwałtem, tworzyli fantazje seksualne bardziej nacechowane przemocą niż ci, którzy oglądali wersję przedstawiającą uprawianie seksu za wzajemnym przyzwoleniem. Winnym eksperymencie59, Malamuth zorganizował dla studentów i studentek college'u pokazy filmów, przy czym jedna grupa oglądała film długometrażowy eksponujący seks i przemoc, druga zaś — film pozbawiony tych elementów. Po kilku dniach badani wypełnili Kwestionariusz Postaw Seksualnych (Sexual Attitude Survey). Okazało się, że u studentów-mężczyzn obejrze­nie filmu pokazującego seks i przemoc zwiększyło akceptację interpersonalnej przemocy w stosunku do kobiet. Ponadto męż­czyźni ci stali się bardziej skłonni wierzyć w pewne mity na temat gwałtu — na przykład, że kobiety prowokują do gwałtu i w rzeczy­wistości lubią być gwałcone. Natomiast te studentki, które obej­rzały film pełen seksu i agresji, na ogół mniej akceptowały przemoc wobec kobiet i mity dotyczące gwałtu.

Zajmę się teraz dokładniej takim mitem. Pamela Foa, filozof i feministka, wskazuje, w jaki sposób mógł się on ukształtować.

Każda amerykańska dziewczyna... zanim jeszcze skończy dziesięć lat, zna już dobrze tę wykrętną argumentację. Mówi się jej, że jeśli pozwoli na coś więcej niż całus w policzek, na cokolwiek-poza tym najbardziej niewinnym rodzajem zachowania seksualnego, to nieuchronnie uwikła się w zachowanie, które doprowadzi do stosunku seksualnego i ciąży. A takie zachowanie jest złe. Tak, więc mówi się jej, że jeśli podda się choć trochę swym uczuciom, to będzie robić coś niemoralnego. Tymczasem każdego amerykańskiego chłopca poucza się otwarcie lub daje się mu do zrozumienia, że dziewczyny otrzymują ten argument jako broń, a zatem, ponieważ wszystko, co mówi dziewczyna, będzie odzwierciedleniem tej argumentacji (a nie jej uczuć), ma on ignorować wszystko, co ona mówi60.

W pewnym sensie wszyscy byliśmy gnębieni przez społeczeń­stwo, które ma ambiwalentne lub nawet obłudne postawy wobec seksualności dorastającej młodzieży. Foa pisze o sytuacji obecnej. Jej analiza jest w dużym stopniu zgodna z doświadczeniami mojej młodości. Gdy byłem nastolatkiem (w końcu lat czterdziestych i na początku pięćdziesiątych) dorastające dziewczyny wychowywano tak, by udawały, że nie interesują się seksem i nie zajmują się nim. Świat dorosłych propagował pogląd, że „porządne dziewczyny" nie powinny zajmować się seksem, zanim nie wyjdą za mąż. Dorastają­cy chłopcy zawsze starali się „coś skorzystać", a dorastające dziew­czyny zawsze starały się odepchnąć ich ręce. Jednakże z upływem czasu, powiedzmy na czwartej randce, gdy znajomość już zacieśniła się i stała się bardziej poufała, normy „przyzwoitości" pozwalały na pewne ograniczone formy zachowania seksualnego. Jest faktem, że z powodów natury biologicznej i społecznej młode kobiety w naszym społeczeństwie były — i są nadal — zmuszane przyjmo­wać rolę polegającą na „narzucaniu ograniczeń" czy „wyznaczaniu granic". Rzecz w tym, że to kobieta ryzykuje zajście w ciążę i jej opinii mogłoby zaszkodzić, gdyby uznano ją za rozwiązłą.

Jeśli jednak kobieta rzeczywiście zainteresowała się określonym młodym człowiekiem, pozwalała z czasem na większą poufałość. Ta sekwencja wzrastającej poufałości mogła doprowadzić nie-; których młodych mężczyzn do ukształtowania błędnego ogólnego przekonania, że kiedy kobiety mówią „nie", często mają na myśli „może" lub „później". Do wytworzenia takiego przekonania przyczyniło się Hollywood, które — moim zdaniem — wzmocniło je i zgeneralizowało. Chciałbym dostać dolara za każdy obejrzany przeze mnie film, w którym romantyczny bohater bierze bohaterkę w ramiona i zaczyna ją całować. Ona broni się — jej ręce odpychają go. Stopniowo jednak zaczyna ulegać; ręce, które przedtem go odpychały, obejmują jego szyję i zmysłowo przesuwają się. po włosach. Jej opór ustępuje miejsca podnieceniu, podniecenie roz­pala się w namiętność — wszystko w ciągu piętnastu sekund! Tego rodzaju bujdy mogły stworzyć iluzję, że kobiety odczuwają konflikt w odniesieniu do seksualności i chcą, by brać je siłą.

Byłoby tragicznym błędem zinterpretowanie tej analizy jako usprawiedliwienia czy to uporczywych awansów seksualnych ze strony mężczyzn w naszym społeczeństwie, czy to błędnego po­glądu, że w głębi duszy kobiety pragną, by brać je siłą. Taka interpretacja stanowiłaby rażący przykład zrzucania odpowiedzial­ności na ofiarę. Chociaż takiego zachowania i poglądów nie można usprawiedliwić, analiza ta pomaga nam lepiej zrozumieć ich źródła. Powinienem także podkreślić, że nie tylko mężczyźni wierzą w mit gwałtu. W badaniu ankietowym, przeprowadzonym stosunkowo niedawno wśród studentek uniwersytetu, Malamuth i jego współ­pracownicy61 stwierdzili, że chociaż żadna z kobiet nie sądziła, iż jej samej sprawiłoby jakąkolwiek przyjemność, gdyby stała się obiektem przemocy seksualnej, to jednak znaczny procent był przekonany, że jakimś innym kobietom mogłoby to sprawić przy­jemność. Jak już wspomniałem, oglądanie agresywnej pornografii przez mężczyzn sprawia, iż są oni bardziej skłonni wierzyć w mit gwałtu. Jest nieco danych wskazujących, że mit ten nie musi być częścią głęboko zakorzenionego systemu przekonań. Na przykład w pewnym badaniu, kiedy studentom college'u pokazano film agresywno-pornograficzny, ich wiara w mit gwałtu wzrosła zgodnie z przewidywaniami eksperymentatorów. Gdy jednak po filmie wyjaśniono im procedurę eksperymentalną, ich stopień akceptacji mitu gwałtu stał się mniejszy niż w grupie kontrolnej, która ani nie oglądała tego filmu, ani nie otrzymała wyjaśnienia62.

Wynik ten nie powinien nas jednak uspokajać ani skłaniać do pogrążenia się w samozadowoleniu, ponieważ badania sugerują także, że stałe oglądanie pornografii połączonej z przemocą może prowadzić do znieczulenia emocjonalnego i gruboskórnych po­staw wobec przemocy w stosunku do kobiet. Ponadto są powody, by sądzić, że oglądanie wielu brutalnych filmów zaliczanych do kategorii R — które niezwykle drastycznie eksponują przemoc, chociaż seks pokazują w sposób mniej jawny niż filmy porno­graficzne — może mieć wpływ bardziej destrukcyjny niż ogląda­nie zaliczonych do kategorii X filmów nie pokazujących prze­mocy. W niedawno przeprowadzonym badaniu63 Daniel Linz i jego współpracownicy stwierdzili objawy znieczulenia emocjo­nalnego po pokazaniu badanym mężczyznom zaledwie dwóch brutalnych filmów w odstępie dwóch dni. Kiedy porównano reakcje tych mężczyzn na pierwszy i drugi film, okazało się, że reagowali oni słabiej na przemoc ukazywaną w drugim filmie i uważali traktowanie kobiet w tym filmie za mniej poniżające. Ponadto badacze ci porównywali wpływ brutalnych filmów zali­czonych do kategorii R, filmów typu soft porno zaliczonych do kategorii S oraz filmów o seksualnych problemach nastolatków (takich jak Porgy) na postawy mężczyzn wobec ofiar gwałtu. Po upływie dwóch dni od obejrzenia tych filmów widzowie brali udział w badaniu rzekomo nie związanym z tymi pokazami, w którym oglądali odtworzenie procesu sądowego w sprawie gwałtu, po czym proszono ich, by ocenili ofiarę i oskarżonego. Także i w tym przypadku brutalne filmy wywarły potężny i de­strukcyjny wpływ na postawy oglądających je mężczyzn. W po­równaniu z badanymi, którzy oglądali pornografię bez przemo­cy lub filmy o problemach seksualnych nastolatków, mężczyź­ni, którym pokazano brutalne filmy kryminalne, wyrażali mniej­sze współczucie ofierze gwałtu będącego przedmiotem procesu, jak również mniejszą empatię wobec ofiar gwałtów w ogóle. Wyniki te sugerują, że stosowane w naszym społeczeństwie systemy oceniania filmów są niecelowe i wprowadzające w błąd: pokazują­cym seks bez osłonek, lecz nie eksponującym przemocy filmom przyznaje się bardziej restrykcyjną ocenę X, podczas gdy pełne aktów brutalnej przemocy krwawe filmy kryminalne otrzymują tylko ocenę R, a więc są oglądane bardziej powszechnie — wbrew danym świadczącym o ich negatywnym wpływie.

Tak, więc połączenie seksu i przemocy — czy to w filmach pornograficznych, czy też w zaliczanych do kategorii R brutalnych filmach kryminalnych — ma skutki bardzo podobne do tych, jakie pociąga za sobą przedstawianie w środkach masowego przekazu innych rodzajów przemocy: poziom agresji wzrasta, a w wielu przypadkach nasilają się postawy pobłażliwości wobec przemocy. Oglądanie przemocy (w formie pornograficznej czy innej) nie spełnia funkcji katharsis, lecz zdaje się raczej pobudzać do agresyw­nego zachowania. Dane te wiążą się ze skomplikowanymi kwe­stiami politycznymi dotyczącymi cenzury i praw wynikających z pierwszej poprawki do Konstytucji; kwestie te wykraczają poza zakres tematyczny tej książki. Chociaż osobiście jestem przeciwny cenzurze, sądzę, że bezstronna interpretacja wyników badań powin­na skłonić osoby podejmujące decyzje w środkach masowego przekazu do zachowania rozsądnego umiaru w tych sprawach.

Agresja w celu zwrócenia uwagi społeczeństwa.

Po zamieszkach, do jakich doszło w 1980 r. w Liberty City (dzielnica Miami), przybył tam sam prezydent Stanów Zjednoczonych i zapewnił mieszkań­ców, że interesuje się ich problemami i załatwi im pomoc ze strony rządu federalnego. Czy myślisz, że wpadłby do nich z przyjacielską wizytą, gdyby nie było tam zamieszek? W skomplikowanym i apatycznym społeczeństwie takim jak nasze, agresywne zachowa­nie może być dla uciskanej mniejszości najbardziej dramatycznym sposobem zwrócenia uwagi „milczącej większości". Nie można zaprzeczyć, że efektem rozruchów w Watts i Detroit było zaalar­mowanie wielkiej liczby porządnych wprawdzie, lecz apatycznych ludzi losem Murzynów w Ameryce; nie ulega też wątpliwości,, że rozlew krwi w więzieniu stanowym w Attica (stan Nowy Jork) doprowadził do wzmożenia usiłowań zmierzających do reformy więziennictwa. Czy rezultaty te warte są ogromnej ceny życia ludzkiego? Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Mogę jednak, jako psycholog społeczny, stwierdzić raz jeszcze, że przemoc prawie nigdy nie kończy się po prostu na poprawie warunków, które ją wywołały. Przemoc rodzi przemoc — nie tylko w tym prostym znaczeniu, że ofiara stara się odwzajemnić napastnikowi, lecz także w nieskończenie bardziej skomplikowanym i podstępnym znacze­niu, mianowicie takim, że napastnik stara się usprawiedliwić swoją przemoc, wyolbrzymiając zło tkwiące we wrogu i w ten sposób zwiększając prawdopodobieństwo, iż zaatakuje go jeszcze raz (i jeszcze raz, i jeszcze raz). Nigdy jeszcze nie było wojny, która by położyła kres wszystkim wojnom; wręcz przeciwnie — wojownicze zachowanie, nasila wojownicze postawy, co z kolei zwiększa praw­dopodobieństwo wojowniczych zachowań. Musimy szukać alter­natywnych rozwiązań. Łagodniejsze formy agresji instrumentalnej mogłyby służyć do naprawiania zła społecznego, nie zapocząt­kowując błędnego koła konfliktu. Zastanówmy się nad sukcesem, jaki w latach trzydziestych w Indiach odniósł Gandhi, organizując wystąpienia przeciw Brytyjczykom. Strajki, bojkot i inne formy obywatelskiego nieposłuszeństwa doprowadziły do zakończenia brytyjskiego panowania, nie wywołując szybkiej eskalacji nienawi­ści między obywatelami obydwu krajów. Takie strategie protestu bez stosowania przemocy, jak bojkot i demonstracje na siedząco (sit-ins), były stosowane skutecznie także przez Martina Luthera Kinga, Cesara Chaveza i innych w celu zwrócenia uwagi narodu na rzeczywiste krzywdy. Chciałbym tu więc powtórzyć słowa Lorena Eisleya, który stwierdził, że potrzeba nam ludzi łagodniejszych i bardziej tolerancyjnych wobec różnic między nimi samymi a in­nymi — lecz nie chcemy ludzi tolerancyjnych w stosunku do niesprawiedliwości; potrzeba nam ludzi, którzy będą kochać się i ufać sobie nawzajem, lecz zarazem będą krzyczeć, wyć, straj­kować, bojkotować, maszerować w pochodach, demonstrować „na siedząco" (a nawet głosować) w celu wyeliminowania niesprawied­liwości i okrucieństwa. Jednakże, jak przekonaliśmy się na przy­kładzie niezliczonych eksperymentów, przemocy nie można włączać i wyłączać jak za przekręceniem gałki. Coraz to nowe badania wykazują, że jedynym sposobem zredukowania przemocy jest nieustanne eliminowanie niesprawiedliwości powodujących frustracje, które często prowadzą do wybuchów gwałtownej agresji.

Frustracja a agresja

Agresję może spowodować każda nieprzyjemna lub przykra sytua­cja, taka jak gniew, cierpienie, nuda itp. Spośród tych przykrych sytuacji głównym czynnikiem wywołującym agresję jest frustracja. Wyobraź sobie następującą sytuację: musisz przejechać przez całe miasto, aby w odległej dzielnicy przeprowadzić ważną rozmowę w sprawie podjęcia, pracy. W drodze na parking uświadamiasz sobie, że jesteś trochę spóźniony na to spotkanie, więc ruszasz szybkim truchtem. Gdy już odnalazłeś swój samochód, stwierdzasz z przerażeniem, że z jednego koła uszło powietrze. „W porządku, spóźnię się dwadzieścia minut — to jeszcze nie tak źle" — mówisz do siebie, wyjmując z bagażnika lewarek i klucz francuski. Po długiej szarpaninie zdjąłeś koło, nałożyłeś zapasowe, docisnąłeś śruby — i niech to diabli, z zapasowego koła też uchodzi powietrze! Kipiąc od frustracji wleczesz się z powrotem do akademika i wchodzisz do swojego pokoju. Twój współlokator widzi, jak stoisz z dokumentami w ręku, spocony i wymiętoszony. Oceniwszy natychmiast sytuację, pyta z humorem: „Jak poszła rozmowa?" Jak myślisz, czy nie powinien przygotować się do zrobienia uniku?

Jeśli jednostka dążąca do jakiegoś celu zostanie w tym po­wstrzymana, to wynikająca stąd frustracja zwiększa prawdopodo­bieństwo agresywnej reakcji. Nie znaczy to, że frustracja zawsze prowadzi do agresji ani że frustracja jest jedyną przyczyną agresji. Istnieją jeszcze inne czynniki, które decydują, czy sfrustrowana jednostka dokona aktu agresji — a także istnieją inne przyczyny agresji.

Dobrze znany eksperyment Rogera Barkera, Tamary Dembo i Kurta Lewina64 ukazuje wyraźnie związek między frustracją a agresją. Psychologowie ci wywoływali frustrację u małych dzieci, pokazując im pokój pełen bardzo atrakcyjnych zabawek, którymi następnie nie pozwalano im się bawić. Dzieci stały za drucianą siatką i patrzyły na zabawki, w nadziei, że będą się nimi bawić — a nawet spodziewając się tego — lecz nie mogąc ich dosięgnąć. Po boleśnie długim oczekiwaniu dzieciom tym pozwolono w końcu bawić się owymi zabawkami. W eksperymencie brała też udział inna grupa dzieci, którym pozwolono bawić się tymi zabawkami od razu, bez wywoływania uprzedniej frustracji. W tej grupie dzieci bawiły się zabawkami radośnie. Natomiast sfrustrowana grupa, gdy w końcu udostępniono jej zabawki, zachowywała się w sposób skrajnie destruktywny: dzieci rozbijały zabawki, rzucały nimi o ścianę, deptały po nich itd. Tak, więc frustracja może prowadzić do agresji.

Jest kilka czynników, które mogą nasilić frustrację. Przypuść­my, że miałeś właśnie wgryźć się w gruby, soczysty hamburger, a ktoś ci go wytrącił z ręki. Jest bardziej prawdopodobne, że ten fakt wywołałby u ciebie frustrację — i skłonił cię do agresywnej reakcji — niż gdyby ktoś zatrzymał cię na drodze do restauracji McDonalda. Analogiczne zjawisko zademonstrowała w badaniu terenowym Mary Harris65. Poleciła ona studentom, by starali się wepchnąć do kolejki ludzi stojących po bilety, przed restauracjami lub do kasy w supermarkecie spożywczym; czasami wchodzili przed drugą osobę w kolejce, a kiedy indziej — przed dwunastą. Zgodnie z tym, czego oczekiwalibyśmy, reakcje ludzi, przed którymi stawał intruz, były znacznie bardziej agresywne, gdy próbował się on wepchnąć na drugie miejsce w kolejce. Frustracja jest większa, gdy cel jest blisko, a coś (lub ktoś) przeszkadza ci w dążeniu do niego. Gdy przeszkoda jest niespodziewana lub, gdy wydaje się nieuzasadniona, frustracja wzrasta jeszcze bardziej, jak wykazuje eksperyment Jamesa Kulika i Rogera Browna66. Badanym po­wiedziano, że mogą zarobić pieniądze telefonując z prośbą o ofia­ry na cele dobroczynne i zbierając zobowiązania. U niektórych z nich wytworzono oczekiwanie wysokiego wskaźnika ofiarności, informując, że w dotychczasowych rozmowach telefonicznych osiągano sukces w dwóch trzecich przypadków, podczas gdy u innych wywołano oczekiwanie znacznie mniejszego sukcesu.

Kiedy potencjalny ofiarodawca odmówił zadeklarowania datku, co zresztą uczynili wszyscy (badani nie wiedzieli, że w rzeczywisto­ści dzwonią do pomocników eksperymentatorów), osoby o wyso­kich oczekiwaniach wykazywały więcej agresji, rozmawiając bar­dziej szorstko i kładąc słuchawkę na widełki z większą siłą. Eksperymentatorzy wprowadzili też inną zmienną — ich pomoc­nicy podawali różne powody odmowy złożenia ofiary, przy czym niektóre z nich wydawały się uzasadnione („nie stać mnie na złożenie ofiary"), a niektóre — arbitralne i nieuzasadnione („dob­roczynność to strata czasu i oszustwo"). Ci badani, którzy usłyszeli odmowę sprawiającą wrażenie nieuzasadnionej, przejawiali większą agresję. Jak wykazują te eksperymenty, frustracja jest największa wtedy, gdy cel jest już niemal w zasięgu ręki, gdy oczekiwania są duże i gdy dążenie do celu zostało zablokowane bez właściwego uzasadnienia.

Czynniki te pomagają w dokonaniu ważnego rozróżnienia między frustracją a deprywacją. U dzieci, które po prostu nie mają zabawek, nie musi występować agresja. Z przytoczonego wcześniej eksperymentu wynika, że to raczej te dzieci, które miały wszelkie powody, by oczekiwać, iż będą się bawić zabawkami, odczuwały frustrację, gdy oczekiwanie to nie zostało spełnione; właśnie to niespełnienie oczekiwań spowodowało, że dzieci zachowywały się destrukcyjnie. W zgodzie z tym rozróżnieniem pozostaje fakt, na który wskazał psychiatra Jerome Frank: oto najpoważniejsze rozruchy murzyńskie w ostatnich latach nie wybuchały w tych regionach geograficznych, gdzie nędza jest największa; miały one miejsce w Watts i w Detroit, gdzie sytuacja Murzynów nie jest bynajmniej tak zła, jak w niektórych innych regionach Stanów Zjednoczonych. Rzecz w tym, że ich sytuacja jest zła w porównaniu z tym, co mają biali. Rewolucji zazwyczaj nie wszczynają ludzie, którzy mają karki przygięte do ziemi. Najczęściej wywołują je ludzie, którzy niedawno podnieśli głowy, rozejrzeli się dookoła i spostrzegli, że inni ludzie mają się lepiej niż oni, że system trak­tuje ich niesprawiedliwie. Tak, więc frustracja nie jest po prostu wynikiem deprywacji; jest ona wynikiem względnej deprywacji. Przypuśćmy, że ja zdecydowałem się nie iść na studia, a ty zdecydowałeś się studiować; jeśli ty masz lepszą pracę ode mnie, nie będę odczuwał frustracji, gdy pomyślę o tym. Jeśli jednak obaj ukończyliśmy studia, i ty masz dobrą posadę, a mnie, (ponieważ jestem Murzynem, Meksykaninem lub kobietą) wręczo­no miotłę, będę się czuł sfrustrowany; podobnie będę odczuwać frustrację, jeśli tobie łatwo jest zdobyć wykształcenie, podczas gdy mnie odmawia się dostępu do niego. Frustracja ta będzie rozjątrzać się za każdym razem, gdy włączę telewizor i zobaczę te wszystkie piękne domy, w których mieszkają biali ludzie, i wszystkie te śliczne urządzenia, które inni mogą kupować, oraz wszystkie te wspaniałości życia i wypoczynku, z których nie mogę korzystać. Gdy weźmie się pod uwagę wszystkie frustracje o pod­łożu ekonomicznym i społecznym, których doznają członkowie grup mniejszościowych w zamożnym społeczeństwie amerykań­skim, to można się dziwić, że rozruchów jest tak mało. Jak napi­sał ponad 130 lat temu Alexis de Tocqueville: „Zło, które znosimy cierpliwie, gdy wydaje się nieuniknione, staje się nie do wy­trzymania, kiedy ktoś podsunie nam myśl, że można go unik­nąć"67. Dopóki istnieją nie spełnione nadzieje, dopóty będą występować frustracje, które mogą doprowadzić do agresji. Agresję można zmniejszyć, spełniając te nadzieje lub zredukować do minimum odbierając je.

Ludzie nie mający nadziei są pogrążeni w apatii. Mieszkańcy Ugandy, pod tyrańską, represyjną, opartą na nieokiełznanej przmocy dyktaturą Idi Amina, nie śmieli marzyć o polepszeniu warunków życia czy o zbuntowaniu się przeciw władzy Amina. Murzyni w Republice Południowej Afryki, a w pewnej mierze także Murzyni w Stanach Zjednoczonych, nie powstawali tak długo, dopóki nie zaświtała im nadzieja osiągnięcia czegoś lepszego. Oczywiście odebranie ludziom nadziei byłoby niepożądanym spo­sobem redukowania agresji. Cechą wyróżniającą korzystnie Stany Zjednoczone jest fakt, że przynajmniej teoretycznie są one dla ludzi Ziemią Obiecaną. My, Amerykanie, uczymy swe dzieci, aby miały nadzieję, oczekiwały lepszego życia i pracowały w celu osiągnięcia go. Jeśli jednak szansę spełnienia tej nadziei nie będą wystarczająco duże, nie da się uniknąć niepokojów i zamieszek.

Społeczne uczenie się a agresja

Chociaż frustrację i ból można uznać za główne przyczyny agresji, to jest jednak wiele czynników pośrednich, które mogą albo wywołać agresywne zachowanie u osoby odczuwającej bardzo niewielki ból czy frustrację, albo na odwrót — zahamować agre­sywną reakcję u osoby sfrustrowanej. Czynniki te są rezultatem społecznego uczenia się. Przekonaliśmy się już, że społeczne uczenie się może zahamować reakcję agresywną: jak pamiętamy, drażnienie prądem elektrycznym pewnej okolicy mózgu u małpy, zazwyczaj wywołujące agresywne jej zachowanie się, nie wywoła agresji u małpy doświadczalnej, jeśli znajduje się ona w obecności innej małpy, której nauczyła się obawiać. Innym czynnikiem wywołują­cym agresję, a wywodzącym się ze społecznego uczenia się, jest intencja przypisywana osobie, która spowodowała ból lub frustra­cję. Wydaje się, że jedną z cech zachowania, które odróżniają człowieka od innych zwierząt, jest zdolność człowieka do uwzględ­nienia intencji innych ludzi. Rozpatrzmy dwie następujące sytuacje:

  1. osoba uważająca i delikatna nadeptuje ci przypadkowo na palec;

  2. osoba bezmyślna i niedbała, o której wiesz, że nie liczy się z tobą, nadeptuje ci na palec. Załóżmy, że wielkość nacisku i ból są dokładnie takie same w obu przypadkach. Skłonny jestem przy­puszczać, że druga z opisanych sytuacji wywołałaby twoją agre­sywną reakcję, podczas gdy pierwsza albo wzbudziłaby niewiel­ką agresję, albo nie wzbudziłaby jej wcale. Tak, więc sugeruję, że frustracja i ból nie muszą nieuchronnie powodować agresji. Reakcję tę można modyfikować — a jednym z głównych czynni­ków, które mogą modyfikować agresję, jest intencja przypisywana osobie powodującej frustrację. Zjawisko to zademonstrowali Shabaz Mallick i Boyd McCandless68; w swym eksperymencie wywoły­wali oni frustrację u dzieci z klasy III w ten sposób, że niezręczność jednego dziecka uniemożliwiała drugiemu osiągnięcie celu, którym miało być uzyskanie nagrody pieniężnej. Niektórym dzieciom podawano następnie racjonalne wyjaśnienie zachowania tego nie­ zręcznego partnera, uwalniające go od podejrzenia o złośliwość — mówiono im mianowicie, że był on „senny i zdenerwowany". Te dzieci przejawiały znacznie mniejszą agresję wobec „prze­szkadzającego" im partnera niż dzieci, którym nie podano takiego wyjaśnienia.

Ponadto późniejsze badania69 na osobach dorosłych wykazały, że jesteśmy mniej skłonni szukać odwetu na kimś, kto wzbudził nasz gniew, gdy usłyszymy przekonujące usprawiedliwienie jego zachowania, zanim jeszcze ono nastąpi, a nie dopiero po fakcie. Z drugiej strony, pewne bodźce mogą wywoływać agresywne zachowanie u jednostek, które nie zdają się być sfrustrowane. W serii eksperymentów przy użyciu nadmuchiwanej lalki „Bobo" Bandura i jego współpracownicy wykazali, że samo oglądanie innej osoby zachowującej się agresywnie może wzmóc agresywne za­chowanie u małych dzieci. Trzeba jednak podkreślić, że dzieci nie ograniczały się jedynie do naśladownictwa, lecz wymyślały nowe, twórcze formy agresji. Wskazuje to, że wpływ modela generalizuje się — nie polega po prostu na tym, że dzieci robią dokładnie to, co dorosły — a to oznacza, że można je pobudzić do szeregu różnych czynów agresywnych. Bandura i jego współ­pracownicy wykazali również, że ważne są konsekwencje:, jeśli agresywny model był nagradzany za swe agresywne zachowanie, to dzieci, które to oglądały, były później bardziej agresywne niż dzieci będące świadkami, jak model ten został ukarany za swoje agresyw­ne zachowanie.

Frustracja silniej pobudza do agresji, gdy frustrujące doznanie jest połączone z oglądaniem aktów przemocy. Wykazał to ekspe­ryment, który przeprowadziła Wendy Josephson70. W badaniu tym chłopcy z drugiej i trzeciej klasy szkoły podstawowej oglądali albo film pokazujący akty przemocy (w tym zabójstwa), albo film o ży­wej akcji, przedstawiający wyścig motocyklowy. Po obejrzeniu jednego z tych filmów dzieci były stawiane we frustrującej sytuacji: ku swemu wielkiemu rozczarowaniu dowiadywały się, że z powodu awarii aparatury nie będą mogły obejrzeć emocjonującego filmu ry­sunkowego, który spodziewały się zobaczyć. Na koniec sfrustrowa­ne dzieci zostały podzielone na zespoły i rozegrały mecz hokeja na sali. Ich zachowanie w czasie gry oceniali sędziowie, którzy nie mie­li żadnych informacji o tym, jaki film dzieci oglądały poprzednio. Analiza ich ocen wykazała, że u tych dzieci, które obejrzały film przedstawiający przemoc, zaobserwowano więcej zachowań agre­sywnych niż u dzieci, którym pokazano film pozbawiony aktów przemocy.

Czyniąc krok dalej w tym samym kierunku, Leonard Berkowitz i jego współpracownicy wykazali, że jeśli jednostka jest rozgniewa­na lub sfrustrowana, to samo wymienienie słowa czy imienia zwią­zanego ze zdarzeniem wywołującym gniew podniesie poziom agresji u tej osoby. W jednym z eksperymentów71 każdemu z badanych przydzielono do pary innego studenta (w rzeczywistości pomocnika eksperymentatora), którego przedstawiano albo jako „boksera z college'u", albo jako „specjalizującego się w lingwistyce". Po­mocnik ten pobudzał do gniewu osoby badane, wymierzając im wstrząsy elektryczne; następnie połowa rozgniewanych badanych oglądała brutalną scenę z filmu, przedstawiającą zawodową walkę bokserską, podczas gdy inni oglądali emocjonujący, lecz pozbawio­ny agresji wideoklip. Ci badani, którzy oglądali brutalny fragment filmu, później, kiedy stworzono im taką sposobność, aplikowali pomocnikowi więcej długotrwałych wstrząsów, zgodnie z tym, czego oczekiwalibyśmy na podstawie poprzednich rozważań. Jest jednak interesujące, że wśród badanych oglądających film z walką bokserską ci, którzy mieli w swojej parze „boksera", apli­kowali swemu partnerowi więcej wstrząsów niż ci, którzy byli w pa­rze ze „specjalizującym się w lingwistyce". W podobnym ekspery­mencie72 niektórym badanym przedstawiano pomocnika ekspe­rymentatorów jako „Kirka Andersona", innym zaś — jako „Boba Andersena". Także i tu badanym pokazywano jedną z dwóch sekwencji filmowych, a ci z nich, którzy obejrzeli fragment z walką bokserską, wymierzali więcej wstrząsów. Jednakże wśród badanych oglądających scenę walki, wziętą z popularnego wówczas filmu The Champion z Kirkiem Douglasem w roli głównej, ci badani, którym przedstawiono „Kirka Andersona", aplikowali swemu partnerowi więcej wstrząsów niż ci, którzy poznali go jako „Boba Andersona". Wydaje się, że określenie lub imię danej osoby może służyć jako sygnał do zwiększenia agresji przeciw tej osobie, nawet jeśli nie ma ono nic wspólnego z tym, co ta osoba rzeczywiście uczyniła.

Podobnie sama obecność przedmiotu skojarzonego z agresją może działać jako sygnał do agresywnego zachowania. W innym badaniu73 wywoływano gniew u studentów wyższej uczelni: nie­których doprowadzono do gniewu w pomieszczeniu, w którym pozostawiono strzelbę, w przypadku innych zaś zamiast strzelby umieszczano tam jakiś obojętny przedmiot (np. rakietę do badmin­tona). Badanym dano następnie sposobność do aplikowania przy­krych impulsów elektrycznych innym studentom. Osoby, które rozgniewano w obecności bodźca skojarzonego z agresją (strzelby), aplikowały więcej przykrych impulsów elektrycznych niż te, które rozgniewano w obecności rakiety do badmintona. Innymi słowy, pewne bodźce, które są skojarzone z agresją, wzmagają tendencję jednostki do agresywnego zachowania. Wyniki tych badań prowa­dzą do wniosku sprzecznego z hasłem, często spotykanym na plakietkach — „Strzelby nie zabijają ludzi, robią to ludzie". Jak to ujął Berkowitz: „Rozgniewany człowiek może pociągnąć za spust swej strzelby, jeśli chce popełnić zbrodnię; ale również spust (tj. widok strzelby) może spowodować ruch palca lub w inny sposób pobudzić człowieka do agresywnych reakcji, jeśli jest on skłonny do agresji i nie ma silnych hamulców powstrzymujących go od takiego zachowania"74.

Tym aspektem społecznego uczenia się, który przyczynia się do hamowania agresji, jest odczuwana przez większość ludzi skłonność do przyjmowania odpowiedzialności za swe czyny. Co się jednak dzieje, jeśli to poczucie odpowiedzialności jest osłabione? Philip Zimbardo75 wykazał, że osoby anonimowe i nierozpoznawalne przejawiają tendencję do zachowywania się w sposób bardziej agresywny niż osoby, które nie są anonimowe. W eksperymencie Zimbarda polecano studentkom, żeby w ramach „badań nad empatią" aplikowały wstrząsy elektryczne innej studentce, (która w rzeczywistości była pomocniczką eksperymentatora). Niektórym studentkom zapewniono anonimowość; sadzano je w słabo oświet­lonym pokoju, ubrane w luźne szaty i wielkie kaptury; poza tym nigdy nie zwracano się do nich po imieniu i nazwisku. Inne studentki były łatwo rozpoznawalne; ich pokój był jasno oświet­lony, nie nałożono im luźnych szat ani kapturów, a każda z nich miała plakietkę z imieniem i nazwiskiem. Zgodnie z oczekiwaniami te studentki, którym zapewniono anonimowość, aplikowały dłużej trwające i silniejsze1 wstrząsy elektryczne. Zimbardo sugeruje, że anonimowość powoduje „dezindywidualizację" (deindwiduation)

stan zmniejszonego poczucia własnej tożsamości, mniejszej troski o ocenę społeczną oraz osłabionych hamulców przeciw zakazanym formom zachowania.

Ponieważ była to część kontrolowanego eksperymentu labora­toryjnego, agresja przejawiana przez osoby badane w eksperymen­cie Zimbarda blednie w porównaniu z dzikimi, impulsywnymi aktami przemocy, jakie zwykle wiążą się z zamieszkami, gwałtami zbiorowymi i samosądami. Niemniej jednak są powody, by sądzić, że ten sam rodzaj dezindywidualizacji występuje poza laborato­rium. Brian Mullen76 przeanalizował sprawozdania prasowe z sześćdziesięciu linczów dokonanych między 1899 r. a 1946 r. i stwierdził silny związek między wielkością tłumu a przemocą im większy tłum, tym straszniejszych dopuszczano się okru­cieństw. Badania Mullena sugerują, że kiedy ludzie są częścią tłumu, brak im „własnego oblicza” — mają obniżone poczucie własnej tożsamości i mniej dbają o zakazy wymierzone przeciw agresywnym, destrukcyjnym działaniom. Jest, więc mniej praw­dopodobne, by przyjmowali odpowiedzialność za akty agresji.

Jak redukować przemoc?

Dotychczas w naszych rozważaniach skupiliśmy się przede wszyst­kim na czynnikach, które powodują nasilenie agresywnego za­chowania. Jeśli jednak jesteśmy przekonani, że redukcja naszej skłonności do agresji jest celem godnym wysiłku, to jak powinniś­my postępować? Pojawia się pokusa, by szukać prostych roz­wiązań. Na początku lat siedemdziesiątych nawet taki ekspert, jak ówczesny prezes Amerykańskiego Towarzystwa Psychologicznego sugerował, abyśmy wyprodukowali lek przeciw okrucieństwu, któ­ry podawałoby się ludziom (a zwłaszcza przywódcom państwo­wym) jako środek na zredukowanie przemocy w skali światowej77. Poszukiwanie takiego rozwiązania jest zrozumiałe, a nawet trochę wzruszające; jednakże jest rzeczą niezmiernie mało prawdopodob­ną, aby można było wyprodukować środek farmakologiczny, który redukowałby okrucieństwo, nie wyłączając całkowicie systemu motywacyjnego osoby lek ten zażywającej. Środki chemiczne nie mogą dokonywać tak subtelnych rozróżnień, jakie mogą być wynikiem procesów psychologicznych. Tak więc, możemy sobie wyobrazić łagodnego, miłującego pokój człowieka, takiego jak Albert Einstein, będącego jednocześnie gejzerem energii twórczej, odwagi i zaradności. Tacy ludzie są wytworem subtelnej kombinacji czynników fizjologicznych i psychologicznych, wrodzonych zdol­ności i wyuczonych wartości. Trudno sobie wyobrazić środek chemiczny, który mógłby działać w sposób tak subtelny. Ponadto, chemiczna regulacja zachowania człowieka ma w sobie coś z Orwellowskiego koszmaru. Komu moglibyśmy powierzyć z ufnością stosowanie takich metod?

Prawdopodobnie nie ma tu prostych i zagwarantowanych rozwiązań. Rozpatrzmy jednak niektóre bardziej skomplikowane i mniej pewne sposoby, opierające się na tym, czego dowiedzieliśmy się do tej pory.

Argumentacja rozumowa.

Jestem pewny, że moglibyśmy opracować zbiór logicznych, rozsądnych argumentów, ukazujących niebezpieczeństwo agresji oraz niedole i szkody (ponoszone nie tylko przez ofiary, lecz i przez agresorów), będące wynikiem aktów przemocy. Jestem nawet zupełnie pewien, że potrafilibyśmy przeko­nać większość ludzi, iż argumenty te są słuszne; niewątpliwie, większość ludzi zgodziłaby się, że wojna jest piekłem i że napady uliczne są niepożądane. Jednakże argumenty takie nie zredukowa­łyby prawdopodobnie w zasadniczy sposób agresywnego zachowa­nia, bez względu na to, jak bardzo byłyby one słuszne i przekony­wające. Jednostka — nawet, jeśli żywi przekonanie, że agresja jest w ogóle niepożądana — będzie zachowywać się agresywnie, o ile nie wierzy mocno, że agresja jest niepożądana dla niej samej. Jak zauważył Arystoteles przeszło 2 tysiące lat temu, wielu ludzi nie można przekonać samymi tylko racjonalnymi argumentami —

zwłaszcza jeśli rzecz dotyczy ich własnego zachowania: „[...] ponieważ oparta na [...] biegłości [w sztuce retorycznej] mowa wymaga wykształcenia"78. Ponadto, problem opanowania agresji pojawia się po raz pierwszy we wczesnym dzieciństwie — tzn. w czasie, gdy dana jednostka jest zbyt młoda, by ją przekonywaćtoteż logiczne argumenty mają niewielką wartość. Z tych powodów psychologowie społeczni poszukują innych technik per­swazji. Wiele z nich opracowano z myślą o małych dzieciach, lecz po zaadaptowaniu można je stosować również do dorosłych.

Stosowanie kar.

Dla przeciętnego obywatela oczywistym sposobem redukowania agresji jest jej karanie. Jeśli jeden człowiek napada, bije lub zabija innego, to prostym rozwiązaniem jest zamknięcie go w więzieniu lub w skrajnych przypadkach — pozbawienie go życia. Jeśli dziecko przejawia agresję wobec swych rodziców, rodzeństwa lub rówieśników, możemy dać mu klapsa, nakrzyczeć na nie, pozbawić je przywilejów lub wzbudzić w nim poczucie winy. Postępowanie takie jest oparte na założeniu, że kara,,da mu nauczkę", że „pomyśli ono dwa razy", zanim znowu zrobi to samo, i że im surowsza kara, tym lepiej. Jednakże nie jest to takie proste. Wykazano, że surowa kara skutkuje na pewien czas, jeśli jednak nie stosuje się jej z ogromną ostrożnością, to na dalszą metę może mieć wręcz przeciwne skutki. Obserwacje nad zachowaniem ro­dziców i dzieci przeprowadzone w warunkach naturalnych wykaza­ły wielokrotnie, że rodzice, którzy stosują surowe kary, zazwyczaj dochowują się dzieci, które są niezwykle agresywne, lub dzieci, które później, jako osoby dorosłe, preferują oparte na przemocy środki osiągania celów osobistych i politycznych79. Agresywność tę dzieci przejawiają zwykle poza domem z dala od osoby karzącej. Jednakże badania korelacyjne tego typu nie są rozstrzygające. Nie muszą one dowodzić, że karanie agresji samo przez się „produkuje" agresywne dzieci. Rodzice, którzy uciekają się do surowych kar, prawdopodobnie robią także wiele innych rzeczy tzn. są oni prawdopodobnie ludźmi szorstkimi i agresywnymi. Jest, więc możliwe, że ich dzieci po prostu naśladują agresywne zachowanie swych rodziców. Istotnie, wykazano, że jeśli dzieci zostały ukarane fizycznie przez dorosłego, który poprzednio trak­tował je w sposób serdeczny i opiekuńczy, to były one skłonne zastosować się do jego życzeń nawet wówczas, gdy był nieobecny. Natomiast dzieci ukarane fizycznie przez dorosłego traktującego je w sposób bezosobowy i chłodny znacznie rzadziej stosowały się do jego życzeń, gdy tylko wyszedł z pokoju. Tak więc, są pewne powody, by sądzić, że kara może być pożyteczna, jeśli stosuje się ją w sposób rozsądny w atmosferze serdeczności.

Innym czynnikiem o dużym znaczeniu dla efektywności kary jest jej surowość lub restryktywność (tj. wielkość narzucanych przez nią ograniczeń — przyp. tłum.). Surowa lub restryktywna kara może być niezmiernie frustrująca; ponieważ frustracja jest jedną z głównych przyczyn agresji, wydawałoby się rzeczą rozsądną unikanie metod frustrujących, gdy staramy się powściągnąć agresję. Wykazali to bardzo przekonywająco Robert Hamblin i jego współpracownicy80. W przeprowadzonych przez nich badaniach hiperaktywni chłopcy byli przez swego nauczyciela karani pozba­wieniem przywilejów. Mianowicie, chłopcy ci otrzymywali żetony, które mogli wymieniać na najrozmaitsze przyjemne rzeczy; jednak­że za każdym razem, gdy któryś z chłopców zachował się agre­sywnie, pozbawiano go części żetonów. W trakcie stosowania tej techniki, a także po jej zastosowaniu, częstość agresywnych za­chowań wśród owych chłopców niemal się podwoiła. Rozsądnie jest przyjąć, że był to skutek wzrostu frustracji.

Co można powiedzieć o więzieniach w naszym kraju -- insty­tucjach stosujących kary, które są zarówno surowe, jak restryk­tywne? Chociaż pogląd, że umieszczenie przestępcy w tak przy­krym otoczeniu powinno w przyszłości powstrzymać go od popeł­niania przestępstw, może intuicyjnie wydawać się poprawny, to jednak jest bardzo mało danych potwierdzających to założenie81. W rzeczywistości, jak należałoby przewidywać na podstawie zamieszczonej wyżej analizy, uwięzienie może mieć odwrotny skutek. Trudno jest jednak ustalić specyficzne następstwa tego sposobu karania — w większości przypadków nie jest możli­we wyodrębnienie skutków zamknięcia w więzieniu, ponieważ zbyt wiele innych czynników wpływa na jednostkę w tej sytuacji. Czy ludzie zwolnieni z więzienia po odbyciu kary wracają znów do niego po prostu dlatego, że są typami przestępczymi? Innymi słowy, czy recydywiści stanowią wyselekcjonowaną grupę „zahartowa­nych" kryminalistów, którzy prowadziliby życie przestępcze bez względu na surowość kar? Czy więzienia są pełne udręki i przemocy dlatego, że więźniowie są antyspołeczni i niemoralni, a strażnicy autorytarni i sadystyczni? Chociaż w warunkach naturalnych zwykle trudno jest sprawdzić słuszność tych przypuszczeń, dwa badania w szczególności przyniosły wyniki świadczące o tym, że więzienia nie powstrzymują od ponownego popełnienia przestępst­wa osób zwolnionych po odbyciu kary i że brutalny i dehumanizujący charakter zakładów karnych nie wynika po prostu z osobowo­ści więźniów i strażników. Jedna z decyzji Sądu Najwyższego dostarczyła sposobności do przeprowadzenia pierwszego z tych badań82, umożliwiając wyodrębnienie wpływu pobytu w więzieniu na występowanie recydywy. W 1963 r., po wydaniu orzeczenia w sprawie Gideon przeciw Wainwrightowi, że nie można nikogo skazać za popełnienie przestępstwa, nie zapewniając mu pomocy adwokata, wielu więźniów w stanie Floryda zostało zwolnionych przed odbyciem kary do końca. Jedyną systematycznie występującą różnicą między zwolnionymi więźniami, a tymi, którzy pozostali w więzieniu, był fakt, że zwolnieni więźniowie nie byli uprzednio reprezentowani przez obrońcę. Dzięki temu badacze mogli porów­nać dwie niemal identyczne grupy więźniów — jedni zostali zwolnieni przed czasem, a drudzy odbywali karę i byli „resoc­jalizowani" przez cały czas, jaki określono w ich wyrokach. Mię­dzy tymi dwoma grupami wystąpiła zaskakująca różnica pod względem wskaźnika recydywy. Ci więźniowie, którzy odsiedzieli cały wyrok, dwa razy częściej wracali do więzienia niż ci, którzy zostali zwolnieni wcześniej. Czy to znaczy, że surowe kary nie redukują przestępczości? Niekoniecznie. Chociaż badanie to is­totnie dostarcza przekonującego dowodu, że długi pobyt w wię­zieniu nie powstrzymuje w końcu zwolnionych więźniów od przestępczego zachowania w przyszłości, to jednak nie wyklucza ono możliwości, że sama perspektywa surowej kary powściąga przestępcze skłonności tych, którzy nigdy nie zostali skazani.

Istotnie, z pewnością jest możliwe, że groźba kary przede wszystkim powstrzymuje wielu potencjalnych przestępców od złamania prawa.

Przejdźmy do drugiego pytania — czy te najbardziej negatywne aspekty kary więzienia wynikają z charakteru ludzi przebywających tam lub pracujących, czy też z charakteru środowiska. Eks­peryment z „więzieniem" na uniwersytecie Stanford83, którego dra­matyczne i przerażające skutki przedstawiliśmy pod koniec rozdzia­łu 1., przemawia za drugą konkluzją. Philip Zimbardo i jego współpracownicy stworzyli symulowane środowisko więzienne i umieścili w nim najbardziej normalnych ludzi, jakich mogli wybrać — studentów, których wyselekcjonowano na podstawie badania zestawem testów psychologicznych, a następnie losowo przydzielono im role więźniów i strażników. Mimo tak starannego procesu selekcji, umieszczenie studentów w autorytarnym, represyj­nym środowisku doprowadziło do okrucieństwa i dehumanizacji, co — jak pisze Zimbardo — zmusiło badaczy do przerwania już po sześciu dniach zaplanowanego na dwa tygodnie eksperymentu.

Dalsze badania nad tą problematyką przyniosły wyniki wskazu­jące, że chociaż surowa kara często prowadzi do podporząd­kowania się, to jednak rzadko daje w wyniku internalizację pożądanych 'zachowań. Dla wytworzenia trwałych wzorców nie-agresywnego zachowania ważne jest, aby skłonić dziecko do internalizacji zbioru wartości, który odstręczałby od agresywności. W eksperymentach omówionych dokładniej w rozdziale 5., a prze­prowadzonych przez Merrill Carlsmith i przeze mnie oraz przez Jonathana Freedmana84, wykazano, że w odniesieniu do małych dzieci zagrożenie łagodną karą jest o wiele skuteczniejsze niż zagrożenie surową karą. Chociaż badania te dotyczyły preferencji do różnych zabawek, skłonny byłbym sądzić, że zagrożenie łagodną karą hamowałoby agresję w ten sam sposób. Przypuśćmy, że matka grozi dziecku karą, aby skłonić je do powstrzymania się chwilowo od agresji skierowanej przeciw młodszemu bratu. Jeśli jej się to uda, dziecko będzie odczuwać dysonans. Element poznawczy: „lubię bić mojego braciszka" jest w dysonansie z elementem poznawczym: „powstrzymuję się od bicia braciszka". Gdyby dziecku zagrożono surową karą, miałoby ono wystarczający powód do powstrzymania się od bicia; mogłoby więc zredukować dysonans, mówiąc sobie: „Nie biję braciszka, ponieważ mama sprałaby mnie na kwaśne jabłko, gdybym go zbił -- lecz z pewnością chciałbym to zrobić". Przypuśćmy jednak, że matka zagroziła mu karą raczej łagodną niż surową • karą z ledwością wystarczającą do tego, by skłonić dziecko do pohamowania swej agresji. W tym przypadku, gdy dziecko zapytuje samo siebie, dlaczego nie bije swojego braciszka, tak wspaniale nadającego się do bicia, nie może ono wykorzystać tej groźby do zredukowania dysonansu - - tzn. nie może łatwo przekonać samego siebie, że dostałoby lanie, gdyby uderzyło brata, ponieważ po prostu nie jest to prawdą — a jednak musi usprawied­liwić fakt, że nie bije brata. Innymi słowy, uzasadnienie sytuacyjne (w sensie surowości kary) jest bardzo małe; dziecko musi, zatem dodać swe własne uzasadnienie, aby wytłumaczyć sobie swą powściągliwość. Mogłoby na przykład przekonać siebie, że bicie braciszka nie sprawia mu już przyjemności. To by nie tylko wyjaśniało, usprawiedliwiało i czyniło sensownym jego chwilowe pokojowe zachowanie, lecz także, co ważniejsze, zmniejszyłoby prawdopodobieństwo bicia braciszka w przyszłości. Krótko mówiąc, zostałaby zinternalizowana pewna wartość sprzeczna z agresją: dziecko przekonałoby siebie, że dla niego bicie kogoś nie jest czynnością przyjemną ani zabawną.

Chociaż w kilku dobrze kontrolowanych eksperymentach la­boratoryjnych wykazano, że proces ten działa skutecznie, to jed­nak ma on jedną praktyczną wadę: aby ojciec czy matka mogli się nim posłużyć, muszą najpierw wiedzieć dokładnie, jakiego rodzaju groźbę zastosować w odniesieniu do danego dziecka. Jest ważne, aby groźba ta nie była zbyt poważna, bo w przeciwnym razie dziecko nie będzie potrzebowało szukać dodatkowego usprawied­liwienia dla swego braku agresji. Z drugiej strony, musi być ona dla dziecka wystarczająco poważna, aby zdołała powstrzymać je chwilowo od agresji. Ma to decydujące znaczenie, jeśli bowiem rodzice stosują groźbę lub karę nie dość surową, aby mogła skłonić dziecko do chwilowego pohamowania się, to cały ten proces będzie miał przeciwny skutek: dziecko świadomie zadecyduje, że nie pohamuje swej agresji, chociaż wie, że zostanie za to ukarane.

W tej sytuacji również odczuwa ono dysonans; element poznawczy: „napastuję brata" jest w dysonansie z elementem: „będę za to ukarany". W jaki sposób dziecko redukuje dysonans? Czyni to, przekonując siebie, że gra jest warta świeczki — że tak przyjemnie jest zbić braciszka, iż warto nawet ponieść za to karę. Na dalszą metę rozumowanie to służy zwiększeniu atrakcyjności agresywne­go zachowania. Chociaż więc zagrożenie łagodną karą może być skutecznym środkiem, pozwalającym zmniejszyć agresywność dziecka, to jednak techniki tej nie można stosować beztrosko czy nierozważnie. Trzeba poświęcić wiele uwagi ustaleniu właściwego poziomu intensywności stosowanych gróźb. Oczywiście, poziom ten będzie różny w odniesieniu do różnych dzieci. Dla niektórych dzieci chłodne spojrzenie ojca może być zbyt surowe; dla innych nie dość surowy może być silny klaps. Właściwy poziom surowości można znaleźć, lecz nie jest to łatwe. Należy wszakże pamiętać, że groźba, która nie jest dość surowa, aby spowodować chwilową zmianę w zachowaniu, w rzeczywistości zwiększy atrakcyjność niepożądanego zachowania.

Karanie agresywnych modeli.

Pewną odmianą kary jest ukaranie kogoś innego. Mianowicie argumentuje się, że można by zreduko­wać agresję, pokazując dziecku agresywny model, którego spotyka zły koniec. Twierdzenie to implikuje teorię, zgodnie z którą jedno­stka oglądająca taką sytuację zostanie w rezultacie zastępczo uka­rana za swą własną agresję i wobec tego stanie się mniej agresywna. Jest prawdopodobne, że w przeszłości publiczne egzekucje i chłosty organizowali ludzie, którzy wyznawali tę teorię. Czy było to sku­teczne? Ogólnie biorąc, fakty z życia realnego nie potwierdzają tej teorii. Na przykład, według Prezydenckiej Komisji do spraw Prze­strzegania Prawa85 (Presidenfs Commission on Law Enforcement) istnienie kary śmierci i jej stosowanie nie powoduje zmniejszenia wskaźnika zabójstw. Ponadto, jak wiadomo, w masowych środkach przekazu często przedstawia się agresywnych ludzi jako wysoce atrakcyjnych (np. Bonnie i Clyde, Butch Cassidy czy Sundance Kid), mimo że w końcu spotyka ich kara. Wywołuje to u widzów tendencję do identyfikowania się z tym agresywnymi postaciami. Dane z kontrolowanych eksperymentów pozwalają uzyskać wyraźniejszy obraz. Zazwyczaj w tych eksperymentach dzieci oglądają film o jakiejś agresywnej osobie, która następnie jest albo nagradzana, albo karana za swą agresywność. Później dzieciom daje się sposobność do przejawiania agresji w okolicznościach podobnych do tych, które przedstawiał film. Uzyskiwane wyniki są zgodne: dzieci, które oglądały film przedstawiający ukaranie agre­sywnej osoby, przejawiają znacznie mniejszą agresywność niż dzieci, które oglądały film o osobie nagrodzonej za swą agresję86. Jak wspomnieliśmy poprzednio, istnieje także nieco danych, wska­zujących, iż dzieci, które oglądały ukaranie agresywnego bohatera filmu, zachowują się mniej agresywnie niż dzieci oglądające film, w którym agresywny bohater nie został ani nagrodzony, ani ukarany. Z drugiej strony — i to jest fakt najistotniejszy dla naszych rozważań — oglądanie modela ukaranego za agresję nie obniżało ogólnego poziomu agresji do tego stopnia, by był on niższy w grupie dzieci, którym nigdy nie pokazywano agresywnego modela. Innymi słowy, większość badań zdaje się wskazywać, że oglądanie nagradzanego agresora wzmaga agresywne zachowanie dziecka, a oglądanie ukaranego agresora nie wzmaga takiego zachowania (nie jest jednak jasne, czy oglądanie ukaranego agreso­ra redukuje agresywne zachowanie dziecka). Być może, równie skuteczne jest niepokazywanie w ogóle dziecku agresywnych mode­lów. Implikacje tych badań, dotyczące pokazywania przemocy przez środki masowego przekazu, omówiliśmy poprzednio.

Nagradzanie alternatywnych wzorców zachowania.

Inna możliwość sprawdzana w badaniach polega na ignorowaniu dziecka, gdy za­chowuje się agresywnie, a nagradzaniu go za nieagresywne zacho­wanie. Strategia ta opiera się po części na założeniu, że małe dzieci (a być może także i dorośli) często zachowują się agresywnie w celu zwrócenia na siebie uwagi. Wolą one, żeby je ukarano, niż żeby nie zwracano na nie uwagi. Tak, więc rzecz paradoksalna — kara za agresywne zachowanie może być traktowana jako nagroda: „Hej, chłopaki, zobaczcie! Mama zwraca na mnie uwagę za każdym razem, gdy rąbnę mojego braciszka. Myślę, że zrobię to znowu". Koncepcję tę sprawdzono w eksperymencie, który Paul Brown i Rogers Elliott87 przeprowadzili w przedszkolu. Wychowawczy­niom polecono, aby ignorowały wszelkie agresywne zachowania ze strony dzieci. Jednocześnie poproszono wychowawczynie, aby bardzo troskliwie opiekowały się tymi dziećmi (a zwłaszcza oka­zywały im specjalnie dużo uwagi), które zachowują się w sposób będący zaprzeczeniem agresji — np. bawią się przyjaźnie, dzielą się zabawkami i współdziałają ze sobą. Po paru tygodniach wy­stąpił znaczny spadek agresywnych zachowań. W bardziej skom­plikowanym eksperymencie Joel Davitz88 wykazał, że frustracja nie musi koniecznie powodować agresji — przeciwnie, może prowadzić do konstruktywnego zachowania, jeśli w wyniku uprzed­niego uczenia się zachowanie to stało się atrakcyjne. W eks­perymencie Davitza dzieci bawiły się w czteroosobowych grupach. Niektóre z tych grup nagradzano za konstruktywne zachowanie, podczas gdy inne grupy nagradzano za zachowanie agresywne lub rywalizacyjne. Następnie dzieci te rozmyślnie Frustrowano. Doko­nywano tego wytwarzając u nich oczekiwanie, że obejrzą szereg filmów rozrywkowych, po czym będą mogły się bawić. Ekspery­mentatorzy posunęli się tak daleko, że zaczynali wyświetlać film i wręczali dzieciom cukierki, które miały one zjeść dopiero później. W tym momencie wywoływano frustrację: eksperymentator nagle przerywał film w najbardziej interesującym momencie i odbierał cukierki. Następnie pozwalano dzieciom bawić się swobodnie. Te dzieci, które ćwiczono w konstruktywnym zachowaniu, przeja­wiały dużo większą aktywność o charakterze konstruktywnym i dużo mniejszą aktywność agresywną niż dzieci w pozostałych grupach.

Wyniki tego eksperymentu istotnie wydają się zachęcające. Nie jest prawdopodobne, aby rodzicom udało się w jakiś spo­sób stworzyć dla swych dzieci środowisko, które byłoby całkowi­cie wolne od frustracji. Gdyby to było nawet możliwe, nie byłoby to wcale pożądane, ponieważ świat zewnętrzny pełen jest frustru­jących sytuacji, a dziecko chronione od frustracji będzie odczu­wać większą przykrość i wzburzenie, gdy w końcu zetknie się z takimi frustrującymi zdarzeniami. Można natomiast uczyć dzieci, by reagowały na frustrujące zdarzenia w sposób konstruk­tywny i dający zadowolenie, nie zaś w sposób gwałtowny i destruk­tywny.

Obecność nieagresywnych modeli.

Ważnym hamulcem dla agre­sywnego zachowania jest wyraźna wskazówka, że zachowanie takie jest niewłaściwe. Najskuteczniejsza jest wskazówka spo­łeczna — tzn. obecność w tych samych okolicznościach innych osób, które są opanowane i stosunkowo nieagresywne. Na przy­kład w eksperymencie Roberta Barona i Richarda Kepnera89 badani byli znieważani przez jakiegoś osobnika, a potem obser­wowali, jak osoba trzecia wymierza temu osobnikowi wstrząsy elektryczne. Osoba ta aplikowała mu albo silne, albo bardzo słabe wstrząsy. Była także grupa kontrolna, w której badani nie obserwowali modela wymierzającego wstrząsy. Następnie badanym dawano sposobność wymierzania wstrząsów ich drę­czycielowi. Ci, którzy obserwowali osobę aplikującą silne wstrząsy, wymierzali silniejsze wstrząsy niż badani z grupy kon­trolnej; ci, którzy oglądali osobę stosującą słabe wstrząsy, wymie­rzali wstrząsy słabsze niż badani z grupy kontrolnej. Czy para­dygmat ten wydaje ci się znajomy? Czytelnik łatwo może przeko­nać się, że przejaw zachowania agresywnego, podobnie jak prze­jaw każdego zachowania, można rozpatrywać jako akt konfor­mizmu. Zwłaszcza w niejednoznacznej sytuacji ludzie przygląda­ją się innym ludziom, by ustalić, co jest właściwe. Przypomnij sobie, że w rozdziale 2. opisałem warunki, w jakich mógłbyś cze­kać przy stole na przyjęciu u fredońskiego dygnitarza. Tu suge­ruję, że jeśli ty i twoi przyjaciele jesteście sfrustrowani lub roz­gniewani i dokoła ciebie wszyscy ludzie z twojej grupy rzucają śnieżkami w naszych dręczycieli, zwiększy to prawdopodobień­stwo, że będziesz rzucał śnieżkami; jeśli oni tylko mówią do nich ostro, to wzrośnie prawdopodobieństwo, że i ty będziesz mówił ostro; i, niestety, jeśli ludzie w twojej grupie wymachu­ją kijami, grożąc swym dręczycielom, zwiększy to prawdopo­dobieństwo, że podniesiesz jakiś kij i zaczniesz nim wyma­chiwać.

Rozwijanie empatii w stosunku do innych.

Wyobraź sobie na­stępującą sytuację. Długi sznur samochodów stoi przed światłami na ruchliwym skrzyżowaniu. Zapala się zielone światło. Auto na przedzie nie rusza do przodu przez piętnaście sekund. Co się dzieje? Oczywiście, następuje erupcja dźwięku trąbiących klaksonów. Nie krótki sygnał mający po prostu poinformować samochód na przedzie o zmianie świateł, lecz długotrwałe i uporczywe trąbienie, które świadczy o tym, że sfrustrowana grupa ludzi daje upust swej irytacji na ociągającego się kierowcę. Istotnie, w kontrolowanym eksperymencie stwierdzono, że w przybliżeniu 90% kierowców drugiego z kolei samochodu trąbiło klaksonem w agresywny sposób. W ramach tego samego eksperymentu jakiś pieszy przecho­dził niekiedy przez jezdnię między pierwszym a drugim samo­chodem w czasie, gdy paliło się czerwone światło; kiedy światło zmieniło się na zielone, był on już poza skrzyżowaniem. Nadal prawie 90% kierowców drugiego samochodu trąbiła klaksonem, kiedy zapaliło się zielone światło. Przypuśćmy jednak, że pieszy szedł o kulach? Najwyraźniej widok osoby idącej o kulach wywołał reakcję empatyczną; uczucie empatii wzięło górę nad pragnieniem wyrażenia agresji i procent kierowców trąbiących klaksonem zma­lał radykalnie90.

Empatia jest ważnym zjawiskiem. Seymour Feshbach pisze, że większości ludzi trudno jest rozmyślnie zadać ból innemu czło­wiekowi, chyba że potrafią znaleźć jakiś sposób dehumanizacji swej ofiary. „Tak, więc policjant staje się «świnią», a student «hippisem». Azjata staje się «gnojkiem», «żółci ludzie są podstępni i zdradliwi», a ponadto «wszyscy wiemy, że na Wschodzie życie ludzkie nie jest w cenie »"91. Jak wielokrotnie podkreślaliśmy w niniejszej książce, ten typ racjonalizacji, na który wskazuje Feshbach, nie tylko umożliwia nam agresję wo­bec innej osoby, lecz także gwarantuje, że nadal będziemy doko­nywać aktów agresji przeciw niej skierowanych. Przypomnijmy sobie nauczycielkę z Kent w stanie Ohio, która po zabiciu przez funkcjonariuszy Gwardii Narodowej czterech studentów uniwer­sytetu stanowego w Kent powiedziała Jamesowi Michenerowi92, że każdy, kto chodzi boso po ulicy, zasługuje na śmierć. Tego rodzaju stwierdzenie jest zrozumiałe tylko przy założeniu, że wygłosił je ktoś, komu udało się doprowadzić do dehumanizacji ofiary tej tragedii. Możemy ubolewać nad procesem dehumanizacji, lecz jednocześnie zrozumienie go może nam dopomóc w przeciw­działaniu zjawisku. Mianowicie, jeśli jest prawdą, że większość ludzi musi zdehumanizować swe ofiary, aby dokonać wobec nich skrajnego aktu agresji, to rozwijając u ludzi wzajemną empatię możemy sprawić, że trudniej będzie im popełniać akty agresji. Istotnie, Norma i Seymour Feshbachowie93 wykazali, że istnieje u dzieci ujemna korelacja między empatią a agresywnością: im większą empatią odznacza się dane dziecko, tym rzadziej dopuszcza się agresywnych działań.

Nieco później Norma Feshbach opracowała metodę uczenia empatii i badała jej wpływ na agresję94. Krótko mówiąc, uczyła ona dzieci ze szkoły podstawowej, jak przyjmować punkt widzenia innej osoby. Dzieci ćwiczyły rozpoznawanie różnych emocji u ludzi, odgrywały role w rozmaitych emocjonalnie naładowanych sytua­cjach oraz rozpatrywały (w grupie) swe własne uczucia. Te „ćwicze­nia w empatii" doprowadziły do istotnej redukcji agresywnego zachowania, w porównaniu z grupą kontrolną, która nie przeszła „ćwiczeń w empatii".

Istnieją także inne sposoby rozwijania empatii u ludzi, lecz w tym momencie nie jesteśmy jeszcze całkiem przygotowani do omawiania ich. Najpierw musimy przyjrzeć się bliżej drugiej stronie medalu: dehumanizacji, zwłaszcza temu rodzajowi dehumanizacji, który wiąże się z uprzedzeniami i który wyrządza krzywdę nie tylko ofierze, lecz także gnębicielowi. Przeczytaj początkowy paragraf następnego rozdziału, a zobaczysz, co mam na myśli.

rozdział 7

Uprzedzenia

Biały policjant wrzasnął: «Hej, chłopcze! Chodź no tu!» Nieco dotknięty, odparłem: «Nie jestem żadnym chłopcem!» Podbiegł do mnie, zaczerwieniony ze złości, i stał nade mną, sapiąc: «Co ja powiedziałem, chłopcze?» Nagle naskoczył na mnie i zapytał rozkazująco: «Jak się nazywasz, chłopcze?» Przestraszony, odpowiedziałem: «Doktor Poussaint. Jestem lekarzem». Zachichotał gniewnie i syknął: «Nie pytałem się o nazwisko; jak masz na imię, chłopcze?» Gdy się wahałem, przybrał groźną postawę i zacisnął pięści. Serce mi zakołatało, wiec wymamrotałem w głębokim upokorzeniu: «Alvin».

On zaś nadal maltretował mnie psychicznie, wrzeszcząc: «Alvin, następnym razem, gdy cię zawołam, przyjdziesz natychmiast, słyszysz? słyszysz?» Wahałem się. «Czy słyszysz mnie, chłopcze?»1.

Bohater filmu z Hollywood rzuciłby się na swego gnębiciela i pokonałby go. Lecz w realnym świecie doktor Poussaint po prostu odszedł upokorzony — czy, jak sam to określił, „psychicznie wykastrowany". Poczucie bezradności i bezsiły, które jest udziałem uciskanych, prawie nieuchronnie prowadzi do obniżenia samooce­ny, co zaczyna się już we wczesnym dzieciństwie. Wiele lat temu Kenneth i Mamie Clarkowie2 wykazali, że dzieci murzyńskie, wśród których były także trzylatki, żywiły już przekonanie, iż niedobrze jest być Murzynem — odrzucały one czarne lalki, uważając, że białe lalki są ładniejsze i w ogóle lepsze. Eksperyment ten sugeruje, iż kształcenie „oddzielne, lecz równe" nigdy nie jest równe, gdyż dziecku z grup mniejszościowych nasuwa myśl, że oddzielono je od innych dzieci, ponieważ jest w nim coś złego. Istotnie, eksperyment ten miał duży wpływ na decyzję Sądu Najwyższego (sprawa: „Brown przeciw Ministerstwu Oświaty"), który stwierdził, że segregacja w szkolnictwie jest niezgodna z Konstytucją.

Takie obniżenie samooceny występuje nie tylko u Murzynów, lecz także w innych dyskryminowanych grupach. W badaniu podobnym do eksperymentu Clarków Philip Goldberg3 wykazał, że kobiety nauczono uważać, iż pod względem intelektualnym stoją niżej od mężczyzn. W eksperymencie swym Goldberg polecił pewnej liczbie studentek przeczytać kilka artykułów naukowych i ocenić je pod względem poziomu kompetencji, stylu itd. Niektóre studentki informowano, że poszczególne artykuły są dziełem auto­rów płci męskiej (np. Johna T. McKaya), podczas gdy innym podano, że te same artykuły zostały napisane przez kobiety (np. Joan T. McKay). Gdy artykuły te przypisywano mężczyźnie, studentki oceniały je znacznie wyżej niż wówczas, gdy przypisywa­no je kobiecie. Było tak nawet wtedy, gdy artykuły dotyczyły tematów uważanych powszechnie za domenę kobiet, np. nauczania podstawowego czy dietetyki. Innymi słowy, kobiety te „nauczyły się, gdzie jest ich miejsce" — uważały więc, że ich własne wytwory muszą być gorsze niż wytwory mężczyzn, podobnie jak dzieci murzyńskie nauczyły się uważać czarne lalki za gorsze od białych. Jest to dziedzictwo otrzymywane w spadku od społeczeństwa, w którym panują uprzedzenia.

W eksperymencie Goldberga uprzedzenie badanych studentek w stosunku do osób ich własnej płci doprowadziło je do tego, że spostrzegały wytwory pracy intelektualnej innych kobiet jako gorsze od wytworów mężczyzn. Wpływ uprzedzenia na grupę uciskaną może być jednak o wiele bardziej podstępny i szkodliwy: może on wykraczać poza sferę spostrzeżeń i sięgać w dziedzinę rzeczywistego działania. Z badań wynika, że wpływ uprzedzenia może być tak silny, że jednostki, którym jedynie chwilowo przy­dzielono niską pozycję czy status mniejszości, mogą osiągać gorsze rezultaty w zadaniach wymagających umiejętności i koncentracji. Na przykład w badaniu Johna Jemmotta i Elidy Gonzaleza4 z uczniów czwartej klasy szkoły podstawowej utworzono grupy złożone z czworga dzieci, przy czym każdemu dziecku przydzielono wysoką bądź niską pozycję. Dzieciom o wysokiej pozycji przypięto duży, imponujący znaczek ze słowem „Szef (Boss) i mnóstwem błyszczących gwiazdek, podczas gdy dzieci o niskiej pozycji nosiły małe, nieefektowne znaczki ze słowem „Pomocnik" (Helper) wypi­sanym małymi literami. Skład każdej czteroosobowej grupy był taki, że dziecko należało do mniejszości lub większości w stosunku do innych członków grupy, tzn. do mniejszości należało dziecko, które było albo „szefem" w grupie z trzema „pomocnikami", albo „pomocnikiem" w grupie z trzema „szefami". Podobnie do więk­szości należało dziecko, które było albo „szefem" w grupie z dwoma innymi „szefami" i jednym „pomocnikiem", albo „pomo­cnikiem" w grupie z dwoma innymi „pomocnikami" i jednym „sze­fem". Po wzięciu udziału w krótkich zajęciach grupowych dzieci otrzymały do samodzielnego rozwiązania szereg anagramów. Jemmott i Gonzalez stwierdzili, że dzieci, którym przyznano związaną z wysoką pozycją etykietkę „szefa", uzyskały lepsze wyniki niż dzieci obdarzone etykietką „pomocnika". Ponadto dzieci, którym przydzielono niską pozycję i które należały do mniejszości — tzn. dzieci, które zajmowały stanowisko samotnego „pomocnika" w grupie „szefów" — osiągnęły rezultaty o wiele gorsze od innych dzieci. Wyniki tych badań są szczególnie pouczające, gdyż manipu­lacja przydzielaną badanym pozycją („szef — „pomocnik") i przy­należnością do mniejszości lub większości nie miała bezpośredniego związku z wykonywanym przez nich zadaniem. Prosty fakt, że dziecko zostało wyróżnione spośród innych i przydzielono mu ety­kietkę „gorszego", miał sam przez się wystarczająco destrukcyjny wpływ, by spowodować pogorszenie wyników uzyskanych przez to dziecko. Należy też pamiętać, że opisany tu proces przydziela­nia etykietek i jego negatywne skutki były produktem przemijają­cych warunków stworzonych w laboratorium eksperymentalnym.

Z tego powodu rezultaty przedstawionego wyżej badania są jedynie słabym odbiciem głębokiego wpływu uprzedzeń na jednostki, które przez całe życie cierpią z powodu przydzielonej im negatywnej etykietki i innych form niesprawiedliwego traktowania.

Eksperyment Clarków został przeprowadzony w latach czter­dziestych, a eksperyment Goldberga — w latach sześćdziesiątych. Od tego czasu w amerykańskim społeczeństwie zaszły ważne zmiany; istotnie, późniejsze badania wskazują na wzrost samooce­ny wśród Murzynów i kobiet5.

Postęp ten jest zachęcający, lecz nie oznacza bynajmniej, że uprzedzenia przestały być poważnym problemem. Uprzedzenia nadal istnieją w niezliczonych formach. Przeważnie zeszły one pod ziemię i nie są już tak jawne jak kiedyś6. Niekiedy jednak wy­stępują wystarczająco otwarcie, by trafić na pierwsze strony ogólnokrajowych gazet. Przytoczę jeden przykład. W 1987 r. w małym miasteczku w okręgu Forsyth stanu Georgia zorganizo­wano marsz, w którym wzięło udział ponad 20 000 uczestników, wśród nich Coretta Scott King, wdowa po pastorze Martinie Lutherze Kingu7. Wybrali oni dziewiętnastą rocznicę zamordowa­nia pastora Kinga, aby zaprotestować przeciw odradzaniu się rasizmu w tej miejscowości i w innych miejscach Stanów Zjed­noczonych. Maszerujący, eskortowani przez policję konną stanu Georgia i Gwardię Narodową, napotkali gniewny tłum, złożony z tysiąca okolicznych mieszkańców, (wśród których byli członko­wie Ku-Klux-Klanu w białych szatach) krzyczących „Do domu, czarnuchy!" Marsz odbywał się wśród pieśni i okrzyków, rzucano też kamieniami. Chociaż incydent ten był szczególnie jaskrawy, nie jest on niczym wyjątkowym. Podobne, aczkolwiek mniej dramatyczne, wydarzenia zachodzą często, we wszystkich regio­nach naszego kraju.

Jednakże, pomimo takich incydentów, mało kto zaprzeczy, że sytuacja poprawia się, chociaż z trudem i powoli. W ciągu ostatnich czterdziestu lat psychologowie społeczni przyczynili się w dużym stopniu do lepszego zrozumienia procesów psychicznych stanowią­cych podłoże uprzedzeń i dyskryminacji, a nawet, jak się przekona­my, przedstawili pewne możliwe rozwiązania.

Stereotypy i uprzedzenia

Specjaliści z zakresu nauk społecznych podają różne definicje „uprzedzenia". Formalnie istnieją uprzedzenia pozytywne i nega­tywne; można być uprzedzonym przeciw nowoczesnym artystom lub być uprzedzonym na korzyść nowoczesnych artystów. Oznacza to, że przed poznaniem Sama Smeara, o którym mi mówiono, że jest nowoczesnym artystą, będę skłonny lubić go lub nie lu­bić — i będę skłonny oczekiwać, że odznacza się on pewnymi cechami. Jeśli więc pojęcie „nowoczesny artysta" kojarzy mi się ze zniewieściałym zachowaniem, byłbym zaskoczony i pełen nie­dowierzania, gdybym zobaczył Sama Smeara z trudem miesz­czącego się w drzwiach i wyglądającego kropka w kropkę jak środkowy obrońca zawodowej drużyny futbolowej. Jeśli pojęcie „nowoczesnego artysty" kojarzy mi się z radykalno-liberalnymi poglądami politycznymi, to byłbym zdziwiony, gdyby Sam Smear miał w klapie znaczek noszony zwykle przez konserwa­tystów.

W niniejszym rozdziale nie będziemy omawiać sytuacji, w któ­rych wchodzą w grę uprzedzenia „na korzyść" ludzi; w związku z tym definicja robocza uprzedzenia, którą będziemy się po­sługiwać, dotyczy wyłącznie postaw negatywnych. Będziemy defi­niować uprzedzenie jako wrogą lub negatywną postawę wobec pewnej dającej się wyróżnić grupy, opartą na uogólnieniach wyprowadzonych z fałszywych lub niekompletnych informacji. Gdy więc mówimy, że ktoś jest uprzedzony do Murzynów, to mamy na myśli, że jest on skłonny zachowywać się wrogo wo­bec Murzynów; sądzi, że wszyscy Murzyni, może z wyjątkiem jednego czy dwóch, są niemal tacy sami; cechy, które człowiek ten przypisuje Murzynom, są albo całkowicie niezgodne z praw­dą, albo w najlepszym razie oparte na jakimś ziarnie prawdy — na ułamkowych danych, które gorliwie odnosi się do całej grupy.

W swej klasycznej książce pt. The Naturę of Prejudice („Natura uprzedzeń") nie żyjący już Gordon Allport przytacza następujący dialog: Mr. X: Kłopot z Żydami polega na tym, że troszczą się oni tylko o członków swej własnej grupy.

Mr. Y: Jednakże akta kampanii na rzecz Funduszu Społecznego wykazują, że w stosunku do swej liczebności ofiarowali oni więcej pieniędzy na ogólne cele dobroczynne niż nie-Żydzi.

Mr. X: To wskazuje, że oni zawsze starają się kupić sobie życzliwość chrześcijan i wtrącać się w ich sprawy. Żydzi nie myślą o niczym innym, jak tylko o pieniądzach; to dlatego jest tylu żydowskich bankierów.

Mr. Y: Ale przecież ostatnie badania wykazują, że procent Żydów w przedsiębior­stwach bankowych jest nieznaczny, o wiele mniejszy niż procent nie-Żydów. Mr. X: Otóż to — oni nie pracują w uczciwych zawodach; siedzą tylko w przemyśle filmowym albo prowadzą kluby nocne8.

Dialog ten daleko lepiej ilustruje podstępną naturę uprzedze­nia, niż by to zrobiły sterty definicji. W gruncie rzeczy uprze­dzony pan X mówi: „Nie zawracaj mi głowy faktami, mam wyrobiony pogląd na tę sprawę". Nie stara się zaprzeczać danym, które przedstawia pan Y. Albo wypacza fakty w taki sposób, aby podtrzymywały jego nienawiść do Żydów, albo też, nieustraszony, przyjmuje je za punkt wyjścia do nowego ataku. Osoba głęboko uprzedzona jest praktycznie niewrażliwa na informację. Można bez większego ryzyka przyjąć, że wszyscy mamy jakieś uprzedzenia

czy to skierowane przeciw jakiejś grupie etnicznej, narodowej lub rasowej, przeciw określonym regionom geograficznym jako miejscom zamieszkania, czy też przeciw pewnym rodzajom poży­wienia. Weźmy na przykład pożywienie. W naszej kulturze nie jesteśmy skłonni jeść owadów. Przypuśćmy, że ktoś (podobny do pana Y) powiedział ci, że gąsienice, koniki polne i mrówki stanowią bogate źródło białka, a starannie przyrządzone są niezwykle smaczne. Czy to przekonałoby cię do jedzenia tych owadów? Prawdopodobnie nie. Tak jak pan X, znalazłbyś przypuszczalnie jakieś inne uzasadnienie dla swego uprzedzenia, np. fakt, że owa­dy są obrzydliwe. Ostatecznie, w naszej kulturze jadamy tylko ta­kie stworzenia, które z estetycznego punktu widzenia są piękne np. kraby!

Gordon Allport napisał swoją książkę w 1954 r., toteż współ­czesnemu czytelnikowi dialog między panem X a panem Y może wydawać się trochę nieaktualny. Czy ludzie naprawdę myślą w ten sposób? Czy jest ktoś tak naiwny, żeby wierzyć w ten stary, niezgodny z prawdą stereotyp dotyczący żydowskich ban­kierów? Być może nie ma takich. Jednakże po upływie dwudzie­stu lat od opublikowania dialogu Allporta podobne twierdzenie wypowiedział nie zwykły obywatel, lecz najwyższy rangą dowódca wojskowy w Stanach Zjednoczonych. Generał George S. Brown, Przewodniczący Zespołu Szefów Sztabu, w publicznym przemówie­niu na temat „żydowskich wpływów w Kongresie" powiedział: „...są one teraz tak silne, że nie uwierzylibyście ... Oni, wiecie, posiadają w tym kraju banki, gazety. Proszę popatrzeć, gdzie są żydowskie pieniądze"9.

Tego rodzaju uogólnienie cech czy motywów na pewną grupę ludzi, jakie zaprezentował generał Brown, nosi nazwę stereotypu. Słowo to oznacza przypisywanie identycznych cech każdej oso­bie należącej do danej grupy, bez uwzględnienia istniejących w rzeczywistości różnic między członkami tej grupy. Tak więc sądzić, że Murzyni mają wrodzone poczucie rytmu lub że Żydzi są materialistami, to tyle, co zakładać, że praktycznie biorąc — wszyscy Murzyni „czują" rytm lub że w zasadzie wszyscy Żydzi zabiegają wokół gromadzenia majątku. Takiego przypisywania identycznych cech całej grupie ludzi uczymy się w bardzo młodym wieku. W pewnym badaniu10 proszono dzieci z piątej i szóstej klasy, by oceniły swoich kolegów i koleżanki pod względem sze­regu cech: popularności, zdolności przywódczych, bezstronności itp. Dzieci z rodzin należących do klasy wyższej były oceniane bardziej pozytywnie niż dzieci z rodzin należących do klasy niż­szej pod względem każdej pożądanej cechy. Wydaje się, że dzieci nie potrafiły oceniać swych kolegów i koleżanek według ich indywidualnych właściwości, lecz oceniały ich (je) w sposób stereo­typowy, według przynależności do klasy społecznej.

Posługiwanie się stereotypami nie musi być rozmyślnym aktem zniewagi: często jest ono jedynie sposobem upraszczania nasze­go obrazu świata i wszyscy czynimy to w pewnym stopniu. Gdy słyszymy słowa: „nowojorski taksówkarz", „włoski fryzjer" czy „wesołek klasowy", to większości z nas przywodzą one na myśl jakiś specyficzny obraz. Jeśli stereotyp jest oparty na doświadczeniu i ogólnie biorąc — zgodny z rzeczywistością, to jest on przystosowawczym, uproszczonym sposobem ujmowania świa­ta. Z drugiej strony, jeśli zamyka nam oczy na różnice indywidual­ne w obrębie danej klasy ludzi, to jest on nieprzystosowawczy i potencjalnie niebezpieczny.

Na przykład, ze względu na zniekształcenia informacji w środ­kach masowego przekazu, większości białych w naszym społeczeń­stwie Murzyni kojarzą się z aktami przemocy. W jaki sposób ten stereotyp może prowadzić do niesprawiedliwych i krzywdzących działań skierowanych przeciw Murzynom? Charles Bond i jego współpracownicy zajęli się tym zagadnieniem w badaniu, w któ­rym porównywano traktowanie białych i czarnych pacjentów w szpitalu psychiatrycznym, prowadzonym wyłącznie przez biały personel11. W swych badaniach zwrócili oni uwagę na dwie metody, najczęściej stosowane przez członków personelu w przy­padku agresywnego zachowania pacjentów: izolowanie pacjenta w specjalnie przystosowanym do tego celu pomieszczeniu bądź obezwładnienie go przez nałożenie kaftana bezpieczeństwa, a na­stępnie podanie leku uspokajającego. Analiza dokumentacji szpi­talnej przez okres 85 dni ujawniła, że metodę bardziej brutalną — fizyczne obezwładnienie i środek uspokajający — stosowano wobec pacjentów-Murzynów prawie cztery razy częściej niż wobec białych pacjentów, mimo że nie było niemal żadnej róż­nicy między białymi i czarnymi pacjentami pod względem licz­by agresywnych incydentów, jakich się dopuścili. Co więcej, to dyskryminacyjne traktowanie czarnych pacjentów występowało mimo to, że gdy po raz pierwszy przyjmowano ich do szpitala, według postawionych im diagnoz lekarskich byli oni, ogólnie biorąc, mniej agresywni niż biali pacjenci. Z czasem jednak personel zaczai traktować białych i czarnych pacjentów jedna­kowo, a użycie kaftanów bezpieczeństwa wobec Murzynów spa­dało radykalnie po pierwszym miesiącu ich przebywania w szpi­talu. Najwidoczniej uprzedzenia wobec Murzynów jako grupy oddziaływały wtedy, gdy czarni pacjenci byli stosunkowo nowymi przybyszami w tym szpitalu; później, gdy znajomość między białymi członkami personelu a określonym czarnym pacjentem wzrastała, wpływ uprzedzeń na zachowanie wobec danej jed­nostki zmniejszał się. Tak więc badanie to sugeruje, że znajo­mość wynikająca z długotrwałego kontaktu przedstawicieli róż­nych ras może zredukować posługiwanie się niesprawiedliwymi stereotypami i utorować drogę do uznania istnienia cech in­dywidualnych. Jak jednak przekonamy się w dalszej części tego rozdziału, kontakt między rasami sam przez się nie wystarcza zwykle do przełamania mocno zakorzenionych stereotypów i fa­natyzmu.

Aby lepiej zilustrować podstępny i szkodliwy wpływ rasowych czy narodowościowych stereotypów, rozpatrzmy przypadek człon­ków grup mniejszościowych, którzy zostali skazani za przestęp­stwa i odbywają karę więzienia. Gdy powstanie możliwość ich warunkowego zwolnienia, czy wówczas ich przynależność rasowa lub etniczna będzie ważniejsza niż inne informacje — takie jak sytuacja życiowa czy „dobre sprawowanie się" w więzieniu, — które bierze się pod uwagę przy podejmowaniu decyzji o warunkowym zwolnieniu? Badania wskazują na istnienie takiego odchylenia poznawczego. Galen Bodenhausen i Robert Wyer12 prosił studen­tów college'u, by zapoznali się z fikcyjnymi aktami więźniów, w przypadku, których wchodziła w grę możliwość warunkowego zwolnienia, i wykorzystali informacje zawarte w aktach do podjęcia decyzji o warunkowym zwolnieniu. Czasami przestępstwa, „paso­wały" do przestępców — na przykład, gdy obywatel amerykański pochodzenia meksykańskiego, Carlos Ramirez, dopuścił się napadu i pobicia lub gdy należący do wyższej klasy społecznej Ashley Chamberlaine, pochodzenia anglosaskiego, popełnił defraudację. W innych przypadkach przestępstwa były niezgodne ze stereoty­pami. Gdy przestępstwa więźniów były zgodne ze stereotypami osób badanych, studenci skłonni byli ignorować inne istotne informacje — takie jak „dobre sprawowanie się" w więzieniu — i byli bardziej surowi w swych zaleceniach dotyczących warun­kowego zwolnienia. Tak więc, kiedy dana osoba zachowuje się w sposób zgodny z naszymi stereotypami, jesteśmy skłonni nie brać pod uwagę informacji, które dostarczyłyby nam wskazówek, dlaczego naprawdę zachowała się ona tak, jak się zachowała. Zamiast tego zakładamy, że musi być coś takiego w tej osobie, a nie w jej sytuacji życiowej, co spowodowało jej zachowanie*.

Ilu badanych Bodenhausena i Wyera zostało kiedykolwiek napadniętych przez Amerykanina pochodzenia meksykańskiego lub straciło pieniądze przez anglosaskiego defraudanta? Jest więcej niż prawdopodobne, że niezbyt wielu, ponieważ większość stereoty­pów nie opiera się na rzetelnym doświadczeniu, lecz na za­słyszanych opiniach lub na obrazach spreparowanych przez środki masowego przekazu, lub powstaje w naszych umysłach jako sposób uzasadnienia naszych własnych uprzedzeń i okrucieństwa. Podob­nie jak w przypadku samospełniających się proroctw", omówio­nych wcześniej w tej książce, korzystnie jest dla nas myśleć o Murzynach czy Latynosach jako głupich czy niebezpiecznych, jeśli to uzasadnia pozbawienie ich możliwości kształcenia lub odmówienie warunkowego zwolnienia; korzystnie jest także uwa­żać kobiety za predysponowane biologicznie do harówki domowej, jeśli zdominowane przez mężczyzn społeczeństwo chce je utrzymać przy garnkach i odkurzaczu. Podobnie korzystne jest dla nas, by postrzegać osoby z niższej klasy społecznej jako mało ambitne, mniej inteligentne i skłonne do zachowań przestępczych, jeśli chcemy płacić im jak najmniej za wykonywanie czarnej roboty. W takich przypadkach stereotypy istotnie są obelżywe. Powinniśmy jednak zdawać sobie sprawę z tego, że posługiwanie się stereotypa­mi może być przykre dla osób, do których się one odnoszą, nawet wtedy, gdy stereotypy te wydają się neutralne lub pozytywne. Na przykład przypisywanie „ambicji" Żydom czy „wrodzonego po­czucia rytmu" Murzynom nie musi być przejawem negatywnej postawy; jest jednak obraźliwe, jeśli pozbawia pojedynczego Żyda

Spieszę dodać, że dane te uzyskano badając studentów wyższej uczelni w hipotetycznej sytuacji; dlatego same przez się nie dowodzą one, iż urzędnicy decydujący o warunkowych zwolnieniach zachowują się w ten sam sposób. Jest prawdopodobne, że urzędnicy ci są bardziej doświadczeni i dojrzali niż uczestniczące w tym eksperymencie osoby badane. Eksperyment ten dowodzi jednak, że nawet u ludzi inteligentnych i mających dobre intencje występuje wspomniane odchylenie poznawcze — i że każdy z nas, jeśli nie będzie czujny, może popełnić błąd tego samego rodzaju.

czy Murzyna przysługującego mu prawa, by traktowano go jako jednostkę, posiadającą swe własne, indywidualne cechy, czy to dodatnie, czy ujemne.

Rola atrybucji.

Posługiwanie się stereotypami jest szczególnym przypadkiem zjawiska atrybucji. Kiedy zachodzi jakieś zdarzenie, ludzie są skłonni przypisywać (to attribute) mu jakąś przyczynę. Szczególnie jeśli człowiek wykonuje jakąś czynność, obserwatorzy będą wyciągać wnioski co do przyczyny tego zachowania. Takie wnioski dotyczące przyczyn noszą nazwę atrybucji. Na przykład, jeśli bramkarz twojej ulubionej drużyny piłki nożnej puścił łatwą piłkę, istnieje wiele możliwych wyjaśnień: może słońce zaświeciło mu w oczy; może był roztargniony, gdyż myślał o chorobie swego dziecka; może puścił tę piłkę umyślnie, gdyż postawił na druży­nę przeciwników; może zagrożono mu, a on się zląkł; a może przypadkiem jest on po prostu mało utalentowanym bramkarzem. Zwróć uwagę na fakt, że każda z powyższych atrybucji dotyczących przyczyny błędu bramkarza pociąga za sobą zupełnie inne następ­stwa. Jeśli ten sportowiec martwił się chorobą swego dziecka, to miałbyś o nim całkiem inne zdanie niż wtedy, gdyby postawił na zwycięstwo przeciwników.

Ta potrzeba znalezienia przyczyny zachowania innej osoby jest częścią właściwej ludziom skłonności do wykraczania poza posiada­ne informacje. Często spełnia ona pożyteczne funkcje. Na przykład przypuśćmy, że przyjechałeś właśnie do obcego miasta, gdzie nie masz przyjaciół i czujesz się bardzo samotny. Słyszysz pukanie do drzwi — to Joe, sąsiad, który ściska ci dłoń i serdecznie wita cię w swym mieście. Zapraszasz go do pokoju, gdzie przez mniej więcej dwadzieścia minut prowadzicie ciekawą rozmowę. Prawdziwą przy­jemność sprawia ci myśl, że być może znalazłeś nowego przyjaciela. Gdy Joe podnosi się, by wyjść, mówi: „Ach, nawiasem mówiąc, gdybyś kiedyś potrzebował jakiegoś ubezpieczenia, to ja przypad­kiem zajmuję się tymi sprawami i byłoby mi miło porozmawiać z tobą na ten temat" i zostawia swoją wizytówkę. Czy jest on twoim przyjacielem, który przypadkiem zajmuje się sprzedażą ubezpie­czeń, czy też jest sprzedawcą ubezpieczeń, który udaje twojego przyjaciela, żeby sprzedać ci ubezpieczenie? Jest ważne, żeby to wiedzieć, ponieważ musisz zdecydować, czy utrzymywać z nim stosunki. Powtórzmy: dokonując atrybucji, jednostka musi wy­chodzić poza posiadane informacje. Nie wiemy, z jakiego powodu bramkarz puścił łatwy strzał; nie znamy motywacji Joego, skłania­jącej go do przyjaznego zachowania. Zgadujemy. Tak, więc inter­pretacje przyczynowe przy dokonywaniu atrybucji mogą być trafne lub błędne, funkcjonalne lub dysfunkcjonalne.

W ostatnich latach wielu badaczy zajmowało się w systematycz­ny sposób zjawiskiem atrybucji13, a najważniejsze uzyskane przez nich wyniki zostały dość luźno zorganizowane w teorię. Teoria atrybucji dotyczy reguł, którymi posługuje się większość ludzi, usiłując wyciągać wnioski o przyczynach obserwowanego zacho­wania. Teoria ta zajmuje się także różnymi rodzajami zdarzeń, które wywołują różne rodzaje atrybucji. Na ogół jesteśmy skłonni przypisywać nasze błędy sytuacji, w jakiej się znajdujemy; i na odwrót, błędy innych ludzi przypisujemy jakimś wadom osobo­wości lub niewystarczającym zdolnościom tych osób. Tak, więc jeśli ja przegrałem pieniądze w pokera, to będę zwykle obwiniał za tę stratę pechową serię złych kart; jeśli jednak widzę, że ty prze­grywasz, to jestem bardziej skłonny myśleć, że wynika to stąd, iż jesteś marnym pokerzystą14.

Jest na ten temat żart sceniczny (starszy od teorii atrybucji) o dwóch mężczyznach, protestancie i katoliku, którzy pewnego razu zauważyli księdza wchodzącego do domu publicznego. Pro­testant uśmiecha się złośliwie i aż mlaska z ukontentowania, my­śląc o hipokryzji Kościoła Katolickiego. Katolik promienieje du­mą na myśl o tym, że gdy członek jego kościoła umiera, choćby w burdelu, ma prawo do przyjęcia sakramentów, a ksiądz pójdzie tam, żeby mu ich udzielić. Żart ten, oczywiście, ilustruje skłon­ność ludzi do dokonywania w niejednoznacznej sytuacji atrybucji zgodnych z ich przekonaniami czy uprzedzeniami. Thomas Pettigrew nazwał to „podstawowym błędem atrybucji"15. Jeśli Mr. Fanatyk widzi dobrze ubranego białego, anglosaskiego protestanta, wygrzewającego się na ławce w parku we środę o godz. 3 po po­łudniu, to nie myśli o tylnie. Jeśli jednak widzi dobrze ubranego Murzyna robiącego to samo, skłonny jest dojść do wniosku, że człowiek ten nie pracuje — i Mr. Fanatyk wpada we wściekłość, gdyż przychodzi mu do głowy, że ze swych ciężko zarobionych pieniędzy płaci podatki po to, aby ten niezaradny nicpoń miał, za co dobrze się ubrać. Jeśli Mr. Fanatyk, przechodząc koło domu Mr. Smitha, zauważy, że kosz na śmieci jest przewrócony, a trochę śmieci rozsypanych dookoła, dojdzie zapewne do wniosku, że to bezpański pies szukał pożywienia. Jeśli zauważy to samo przecho­dząc koło domu Mr. Garcii, to skłonny będzie zirytować się i stwierdzić, że „ci ludzie mieszkają jak świnie".

Nie tylko uprzedzenie wpływa na jego atrybucje i wnioski - jego błędne wnioski uzasadniają i wzmagają jego negatywne uczucia. Tak, więc cały proces atrybucji może przebiegać w formie przypominającej spiralę. Uprzedzenie wywołuje specyficzne rodzaje atrybucji czy stereotypów, które z kolei mogą zwiększać siłę tego uprzedzenia16.

Proces atrybucji zademonstrowano najwyraźniej w badaniach nad rolami związanymi z płcią. Na przykład zapoznajmy się z dobrze kontrolowanym eksperymentem Shirley Feldman-Summers i Sary Kiesler17. Gdy studentów płci męskiej poproszono o wyrażenie swego zdania na temat odnoszącej duże sukcesy zawodowe fizyczki, uważali ją oni za mniej kompetentną od mającego sukcesy fizyka i sądzili, że miała ona łatwiejszą niż on drogę do sukcesów. Studentki zapatrywały się na tę sprawę nieco inaczej. Nie przypisywały one niniejszych kompetencji ani fizykowi, ani fizyczce, lecz uważały, że mężczyźnie sukcesy przyszły łatwiej. Zarówno mężczyźni, jak kobiety przypisywali fizyczce większą motywację. Należy podkreślić, że przypisywanie kobiecie silnej motywacji może być sposobem dania do zrozumienia, że w rzeczy­wistości ma ona niższe kwalifikacje od jej męskiego odpowiednika. Ta możliwość wyraźnie wchodzi w grę w przypadku podobnego badania, które przeprowadzili Kay Deaux i Tim Emsweiler18. Wykazali oni, że jeśli stereotyp związany z płcią jest wystarczająco silny, to ma on wpływ nawet na osoby należące do grupy, której ten stereotyp dotyczy. Mianowicie studentów i studentki zapoznano z bardzo udanym wykonaniem pewnego skomplikowanego zadania przez ich kolegę (lub koleżankę) i poproszono o wyjaśnienie tego faktu. Gdy sukces odniósł mężczyzna, zarówno studenci, jak i studentki przypisywali to osiągnięcie niemal wyłącznie jego zdolnościom; gdy kobieta, wówczas osoby badane obojga płci uważały, że szczęście odegrało w jej osiągnięciu większą rolę niż w przypadku mężczyzny. Jest dość interesujące, że ta skłonność kobiet do niedoceniania roli zdolności w sukcesach kobiet poja­wia się we wczesnym okresie życia i może dotyczyć nawet auto-atrybucji. John Nicholls19 stwierdził, że chłopcy z czwartej klasy szkoły podstawowej osiągnięte przez siebie dobre wyniki w roz­wiązywaniu trudnego intelektualnego zadania przypisywali swym zdolnościom, dziewczęta natomiast skłonne były pomniejszać rolę swych zdolności w osiągniętych przez siebie sukcesach. Co więcej, stwierdził on, że podczas gdy chłopcy nauczyli się chro­nić swe ego przypisując swoje niepowodzenia pechowi, dziewczyn­ki w większym stopniu obciążały siebie odpowiedzialnością za porażki.

To zjawisko autoatrybucji może mieć pewne interesujące na­stępstwa. Przypuśćmy, że tenisista przegrywa w stosunku 2:6 pierwszego seta meczu trzysetowego. Jaki wyciąga z tego wniosek? Prawdopodobnie taki, że nie starał się wystarczająco usilnie lub, że miał pecha — ostatecznie jego przeciwnik miał niewiarygodną serię szczęśliwych zagrań. Przypuśćmy teraz, że tenisistka prze­grywa pierwszego seta. Do jakiego dochodzi wniosku? Z danych Nichollsa wynikałoby, iż mogłaby ona pomyśleć, że nie gra tak dobrze w tenisa, jak jej przeciwniczka — ostatecznie przegrała seta 2:6. Tu pojawia się interesujący aspekt tej sprawy: atrybucje, jakich dokonują gracze w odniesieniu do swej porażki w pierwszym secie, mogą w pewnej mierze zadecydować o ich sukcesie w następ­nych setach. Oznacza to, że mężczyźni będą przypuszczalnie dokładać wszelkich starań, żeby „nadrobić straty", wygrać następ­ne dwa sety i cały mecz, kobiety natomiast mogą być skłonne do rezygnacji z dalszej walki, co może doprowadzić do przegra­nia drugiego seta i meczu. Wydaje się, że tak jest zwykle w rze­czywistości. Stosunkowo niedawno przeprowadzono badanie20, w którym przeanalizowano wyniki 10 300 meczów tenisowych. Po przegraniu pierwszego seta mężczyźni częściej niż kobiety „brali się w garść", wygrywając drugiego i trzeciego seta. Kobiety częściej przegrywały mecz w dwóch setach. Zjawisko to występuje nawet wśród tenisistów i tenisistek zawodowych — a więc osób, które z pewnością uważają się za utalentowane i zdolne.

Badania wykazały, że atrybucje związane z płcią stanowią broń obosieczną. Kay Deaux i Janet Taynor21 stwierdziły, że tendencyj­ne nastawienie może ranić obie strony — tzn. oczekuje się, że to mężczyźni będą odnosić sukcesy, jeśli jednak nie powiedzie się im, to są traktowani bardziej surowo niż kobiety, którym się nie powiodło. W swym eksperymencie Deaux i Taynor dawały bada­nym do wysłuchania nagraną na taśmie rozmowę ze studentem bądź studentką kandyduj4tymi do prestiżowego stypendium. Jeśli kandydat wypadł dobrze w tej rozmowie, był oceniany jako bardziej kompetentny niż kandydatka, która wypadła równie dobrze. Jeśli jednak kandydat wypadł w tej rozmowie słabo, uznawano go za znacznie bardziej niekompetentnego niż kandydat­ka, która wypadła równie słabo.

Jeśli podsumujemy wyniki wszystkich tych badań, to wyniknie z nich, iż w naszym społeczeństwie oczekuje się od mężczyzn, że będą odnosili sukcesy, a kiedy się im nie powiedzie, są oceniani surowo. Od kobiet nie oczekuje się sukcesów, — kiedy jednak odnoszą sukcesy, są uważane przez innych (i przez nie same) albo za osoby niezwykłe, o niezmiernie wysokim poziomie motywacji, albo po prostu mające szczęście. Kiedy się im nie powiedzie, są traktowane łagodniej.

Ludziom, którzy nigdy nie doświadczyli tego na sobie, nie zawsze łatwo jest w pełni zrozumieć, co to znaczy być ofiarą uprzedzeń. Członkom dominującej większości, którzy mają po­czucie względnego bezpieczeństwa, trudno wczuć się w jej poło­żenie. Mogą jej współczuć i pragnąć, aby było inaczej; niekie­dy jednak w ich postawę może wkraść się ślad faryzeuszostwa czy obłudy, niewielka skłonność, by częścią odpowiedzialności obciążyć ofiarę. Może to przyjąć postać „dobrze zasłużonej opinii". Wygląda to mniej więcej tak:, „Jeśli Żydzi od początku swej historii są prześladowani, to musieli oni zrobić coś złego".

Albo:, „Jeśli została zgwałcona, to musiała zachowywać się prowo­kacyjnie". Albo też:, „Jeśli ci ludzie (Murzyni, Latynosi, Indianie amerykańscy) nie chcą popadać w kłopoty, dlaczego po prostu..." (nie pozostają na uboczu; nie trzymają języka za zębami; nie przestaną pchać się tam, gdzie ich nie chcą; lub cokolwiek innego). Taka sugestia zawiera wymaganie, aby grupa obca stosowała się do norm surowszych niż normy ustanowione dla większości.

Jak na ironię, motywem wywołującym tę tendencję do obwi­niania ofiar o to, że są prześladowane, do przypisywania ich trud­nego położenia cechom ich osobowości oraz brakowi zdolności, jest pragnienie, by widzieć świat jako miejsce, gdzie panuj sprawied­liwość. Jak wykazał Melvin Lerner i jego współpracownicy22, ludzie skłonni są obarczać pokrzywdzonego odpowiedzialnością za niesprawiedliwy wynik, który inaczej trudno jest wytłumaczyć. Jeśli np. dwaj ludzie pracują równie ciężko nad tym samym zadaniem, a potem w wyniku rzutu monetą jeden otrzymuje znaczne wyna­grodzenie, a drugi nie dostaje nic, to u obserwatorów niejednokrot­nie występuje silna tendencja, aby osobę nie mającą szczęścia w losowaniu ocenić jako tę, która pracowała mniej intensywnie. Podobnie, negatywne postawy wobec ubogich — z obwinianiem ich za ich własny los włącznie — występują częściej wśród osób wykazujących stosunkowo silną wiarę w sprawiedliwy świat23. Najwidoczniej boimy się myśleć, że żyjemy w świecie, w którym ludzie bez własnej winy mogą być pozbawieni tego, na co zasługują lub czego potrzebują — na przykład równej płacy za równą pracę lub podstawowych artykułów niezbędnych do życia. Na tej samej zasadzie, jeśli 6 milionów Żydów zostało wymordowanych bez żadnego wyraźnego powodu, to można znaleźć pewną ulgę w prze­konaniu, że musieli oni zrobić coś, czym zasłużyli na ten los*.

* Wnikliwy czytelnik zauważył może, iż jest to łagodniejsza postać naszej skłonności do deprecjonowania osoby, której wyrządziliśmy krzywdę. W rozdzia­łach 5. i 6. przekonaliśmy się, że gdy jedna osoba krzywdzi drugą, wówczas agresor skłonny jest znieważać swoją ofiarę, depersonalizować ją i krzywdzić dalej. Obecnie widzimy, je jeśli ktoś spostrzega, iż inna osoba jest traktowana źle czy niesprawied­liwie, to skłonny jest sądzić, że ofiara musiała sobie w jakiś sposób na to zasłużyć.

Dalszych danych umożliwiających lepsze zrozumienie zjawiska obwiniania ofiary dostarczają badania Barucha Fischoffa nad efektem przewidywania wstecz (hindsight effect)24, który to termin wprowadziliśmy w rozdziale 1. Jak może pamiętasz, badania wykazują, że większość z nas to wspaniali eksperci: gdy już znamy wynik jakiegoś zdarzenia, wówczas złożone okoliczności jego wystąpienia nagle wydają się kryształowo jasne; zdaje się nam, że wiedzieliśmy to od początku i gdyby poproszono nas, żebyśmy przewidzieli ten wynik, to moglibyśmy zrobić to bez trudu. Jest to jednak złudzenie.

W interesującej serii eksperymentów Ronnie Janoff-Bulman i jej współpracownicy zademonstrowali silny wpływ tej tendencji do przewidywania wstecz na umocnienie przekonania, że ofiary gwałtu są odpowiedzialne za to, co je spotkało25. Dali oni oso­bom badanym do przeczytania opisy randki mężczyzny z kobietą, którzy spotkali się wcześniej w sali wykładowej wyższej uczelni. Opisy te były identyczne z wyjątkiem ostatniego zdania, które dla połowy badanych brzmiało: „Następną rzeczą, z jakiej zdałam sobie sprawę, było to, że mnie zgwałcił", dla drugiej zaś połowy: „Następną rzeczą, z jakiej zdałam sobie sprawę, było to, że zabrał mnie do swego domu". Potem eksperymentatorzy, poradziwszy badanym, by nie brali pod uwagę tego, czego się dowiedzieli o rzeczywistym wyniku randki, poprosili ich, by określili praw­dopodobieństwo kilku możliwych wyników, łącznie z tym, o któ­rym czytali. Chociaż wydarzenia prowadzące do końcowego wyni­ku randki były dokładnie takie same w obu wersjach opowiadania, to jednak ci badani, którzy przeczytali o gwałcie, uważali gwałt za bardziej prawdopodobny niż ci, którzy przeczytali o „zabraniu do domu". Co więcej, badani, którym przedsta­wiono scenariusz zakończony gwałtem, skłonni byli obwi­niać kobietę, twierdząc, że to jej zachowanie — na przykład to, że pozwoliła mężczyźnie, by ją całował — doprowadziło do negatywnego wyniku randki. Implikacje rezultatów tego ekspery­mentu są niepokojące. Aby zrozumieć sytuację ofiary i wczuć się w nią, musimy umieć zrekonstruować z punktu widzenia ofia­ry wydarzenia, które doprowadziły do wyrządzenia jej krzywdy.

Jak jednak przekonaliśmy się, jest aż nazbyt łatwo zapomnieć, że — w odróżnieniu od nas — ofiary nie mogły zrobić użytku z przewidywania wstecz, by pokierować swym postępowaniem.

Uprzedzenia a nauka.

Uczeni są uważani za ludzi bezstronnych i sprawiedliwych. Jednakże nawet oni mogą ulec wpływom dominu­jącej atmosfery. Louis Agassiz, jeden z wielkich biologów amery­kańskich dziewiętnastego wieku, dowodził, że" Bóg stworzył Murzy­nów i białych jako odrębne gatunki26. Podobnie w 1925 r. Karl Pearson, wybitny brytyjski przyrodnik i matematyk, zakończył swą monografię na temat różnic etnicznych stwierdzeniem: „Biorąc pod uwagę wartości przeciętne dla obu płci, napływowa ludność żydow­ska stoi nieco niżej pod względem fizycznym i umysłowym od ludności miejscowej (brytyjskiej)"27. Na podstawie uzyskanych przez siebie wyników Pearson opowiadał się przeciw imigracji wschodnioeuropejskich Żydów do Wielkiej Brytanii. Współcześni uczeni są obecnie dostatecznie wyrafinowani intelektualnie, by domagać się bardziej rzetelnych argumentów niż te, które wysuwali Agassiz i Pearson. Na przykład jesteśmy wystarczająco wyrafino­wani, by uważać większość typowych testów inteligencji za narzę­dzia nieobiektywne, które nierozmyślnie faworyzują należących do klasy średniej białych mieszkańców dzielnic podmiejskich, zadania w tych testach są, bowiem sformułowane przy użyciu słów i zwro­tów lepiej znanych dzieciom wychowanym w willowych dzielnicach podmiejskich niż dzieciom wychowanym w gettach lub na farmach. Zanim, więc wyciągniemy wniosek, że to głupota była przyczyną słabego wyniku, jaki w teście służącym do mierzenia ilorazu inteligencji osiągnął Murzyn, Latynos czy mieszkaniec wsi, chcemy wiedzieć, czy był to test niezależny od czynników kulturowych. Takie wyrafinowanie nie gwarantuje jednak całkowitej odpor­ności na uprzedzenia. Pułapki, w jakie ludzie o dobrych intencjach mogą wpadać w społeczeństwie pełnym uprzedzeń, bywają bardzo subtelne. Pozwolę sobie posłużyć się tu przykładem dotyczącym mojej własnej osoby, a związanym z uprzedzeniem znanym pod nazwą seksizmu. W pierwszym wydaniu niniejszej książki, omawia­jąc różnice indywidualne pod względem podatności na perswazję, stwierdziłem, że kobiety zdają się być podatne na nią bardziej niż mężczyźni. Stwierdzenie to było oparte na wynikach znanego eksperymentu, który w końcu lat pięćdziesiątych przeprowadzili Irving Janis i Peter Field28. Dokładna analiza tego eksperymentu wykazuje jednak, że był on nierozmyślnie niesprawiedliwy wzglę­dem kobiet, niemal w taki sam sposób, w jaki testy inteligencji są niesprawiedliwe wobec mieszkańców wsi czy getta. Argumenty perswazyjne dotyczyły takich tematów, jak obrona cywilna, bada­nia nad rakiem, von Hindenburg itd. — a więc tematów, którymi zainteresowanie nasza kultura rozbudza bardziej w chłopcach i mężczyznach niż w dziewczętach i kobietach, — przy czym w latach pięćdziesiątych różnica ta była jeszcze większa niż obecnie. Uzy­skane wyniki mogą, więc po prostu oznaczać, że ludzie są bardziej podatni na perswazję w tych sprawach, które ich nie obchodzą lub, na których się nie znają.

Istotnie, przypuszczenia te znalazły później potwierdzenie w wy­nikach serii eksperymentów Franka Sistrunka i Johna McDavida29. W badaniach swych wykorzystali oni najrozmaitsze tematy — niektóre zwykle bardziej interesujące dla mężczyzn, a inne odwołujące się w większym stopniu do tradycyjnych specjalności i zainteresowań kobiet. Uzyskane przez nich wyniki były jedno­znaczne:, podczas gdy kobiety były bardziej podatne na perswazję, kiedy dotyczyła ona tematów dobranych pod kątem męskich zainteresowań, mężczyźni okazali się bardziej podatni na nią w przypadku tematów, które tradycyjnie były atrakcyjne dla kobiet. Oczywiście już ten fakt, że kobiety i mężczyzn wychowu­je się w taki sposób, by nie interesowali się pewnymi tematami, jest sam w sobie godnym pożałowania następstwem dyskryminacji płciowej.

W 1970 r., kiedy przygotowałem pierwsze wydanie tej książki,' nie zdawałem sobie sprawy z tego słabego punktu w eksperymen­cie Janisa i Fielda, dopóki nie zwróciła mi na to uwagi (w spo­sób łagodny, lecz zdecydowany) przyjaciółka, która przypadkiem jest nie tylko feministką, lecz także psychologiem społecznym. Nauka, jaką można wyciągnąć z tego przykładu, jest następująca:, gdy wychowujemy się w społeczeństwie pełnym uprzedzeń, często akceptujemy te uprzedzenia bezkrytycznie. Łatwo jest uwierzyć, że kobiety są łatwowierne, ponieważ jest to stereotyp przyjęty w społe­czeństwie. Nie jesteśmy, więc skłonni przypatrywać się krytycznie danym naukowym potwierdzającym ten pogląd i, nie zdając sobie z tego sprawy, wykorzystujemy te dane do naukowego potwier­dzenia naszego własnego uprzedzenia.

Niektóre subtelne następstwa uprzedzeń.

Fakt, że żyjemy w społe­czeństwie skażonym rasizmem i seksizmem, może mięć subtelny, lecz istotny wpływ na zachowanie dominującej większości, jak również na zachowanie kobiet i członków grup mniejszościowych. W wielu przypadkach ludzie zachowują się w specyficzny sposób, nie zdając sobie z tego sprawy. Carl Word i jego współpracow­nicy30 przeprowadzili serię ważnych eksperymentów poświęco­nych temu zagadnieniu. Najpierw ćwiczyli oni białych studentów Uniwersytetu Princeton w przeprowadzaniu rozmów kwalifikacyj­nych z kandydatami starającymi się o pracę. Zaobserwowano ogromne różnice w sposobie przeprowadzania tych rozmów, w za­leżności od tego, czy studenci rozmawiali z białymi, czy czarnymi kandydatami:, gdy kandydat był Murzynem, osoba przeprowa­dzająca rozmowę siadała nieco dalej od niego, robiła więcej błę­dów językowych i kończyła rozmowę wcześniej, poświęcając na nią o 25% czasu mniej niż wtedy, gdy kandydat był "biały. Jak myślisz, czy miało to wpływ na poziom funkcjonowania kan­dydatów? W drugim eksperymencie Word i jego współpracownicy uczyli osoby przeprowadzające te rozmowy, by traktowali białych studentów w taki sam sposób, w jaki w poprzednim eksperymen­cie byli traktowani biali bądź czarni kandydaci. Eksperymenta­torzy zarejestrowali na taśmie wideo zachowanie studentów, z któ­rymi przeprowadzano rozmowy. Według oceny sędziów niezależ­nych studenci traktowani jak czarni kandydaci byli bardziej nerwowi i mniej efektywni niż ci, których traktowano tak, jak białych kandydatów. Wyniki tego eksperymentu każą podejrzewać, że gdy biały mężczyzna pochodzenia anglosaskiego przeprowadza rozmowy kwalifikacyjne z kobietami lub członkami grup mniej­szościowych, to kandydaci tacy mogą wypadać słabo, nie dlatego, że coś jest z nimi nie w porządku, ale dlatego, że osoba prze­prowadzająca te rozmowy często, nawet nie zdając sobie z tego sprawy, zachowuje się w sposób sprawiający, iż czują się oni niepewnie.

Nawet, jeśli nigdy nie występujemy w roli osób przeprowadza­jących rozmowy kwalifikacyjne, codziennie mamy do czynienia z różnymi ludźmi — mężczyznami, kobietami, młodymi i starymi ludźmi, białymi, Murzynami. Azjatami, Latynosami itd. A nasze przyjęte zawczasu sądy o tym, jacy oni są, często wpływają na nasze zachowanie w taki sposób, że wydobywa ono z nich właś­nie te cechy i zachowania, których przede wszystkim oczekiwaliś­my. Wspomniałem już wcześniej o tym zjawisku, znanym jako „samospełniające się proroctwo". Na przykład wyobraź sobie, że ty i ja nigdy dotąd się nie spotkaliśmy, lecz jakiś wspólny znajomy ostrzegł mnie, że jesteś człowiekiem chłodnym, powściągliwym i zachowującym się z rezerwą. Kiedy się w końcu spotkamy, prawdopodobnie będę trzymał się na dystans, zachowując się ozięble i powściągliwie. Przypuśćmy, że w rzeczywistości jesteś na ogół serdeczny i otwarty. Moje zachowanie nie dałoby ci sposobności pokazać mi, jakim serdecznym i otwartym człowie­kiem naprawdę jesteś/Reagując na moje zachowanie, przypusz­czalnie traktowałbyś mnie z rezerwą i moje oczekiwania, że nie jesteś serdecznym, przyjaznym człowiekiem, znalazłyby potwier­dzenie.

Jest to tylko jedna z wielu sytuacji, w których „przekonanie stwarza rzeczywistość"31. Gdy uznajemy błędne przekonania czy stereotypy dotyczące innych ludzi, nasze reakcje na nich często powodują, że zachowują się oni w sposób potwierdzający te błęd­ne przekonania. Jak napisał socjolog Robert Merton, to samo­spełniające się proroctwo rodzi i utrwala „panowanie błędu"32. Jeśli ludzie uznają stereotypy, według których kobiety są bierne i zależne, a Murzyni leniwi i głupi, to mogą traktować kobiety i Murzynów w taki sposób, jakby to było prawdą, i mimowolnie wywoływać zachowania czy cechy skojarzone z tymi stereotypami. „No, właśnie", mówią wtedy do siebie, „od początku miałem, co do nich rację". Oczywiście, nie wszyscy z nas uznają sztywne stereotypy doty­czące członków innych grup. Często przyjmujemy przekonania społeczne tylko w sposób prowizoryczny i staramy się ustalić, czy są one słuszne. Często posługujemy się interakcjami społecznymi do sprawdzenia naszych hipotez na temat tego, jacy są inni ludzie. Jednakże w naszych strategiach sprawdzania hipotez tkwią pułapki. Chodzi o to, że strategie, jakie stosujemy przy weryfikowaniu przyjmowanych przez nas hipotez, co do innych ludzi, mogą dostarczać potwierdzających je danych nawet wtedy, gdy hipotezy te nie są poprawne. W serii eksperymentów Mark Snyder i William Swann33 badali strategie, jakimi posługują się ludzie w celu sprawdzenia swych hipotez dotyczących innych osób, a także starali się ustalić, w jakiej mierze reakcje tych osób potwierdzają owe hipotezy. W jednym z eksperymentów niektórych studentów poproszono o sprawdzenie hipotezy, że pewna osoba jest eks­trawertykiem; innych poproszono, by sprawdzili hipotezę, że pewna osoba jest introwertykiem. Wszystkim studentom dostar­czono duży zbiór pytań i polecono wybrać tuzin takich, których użyliby dla zweryfikowania swych hipotez. Gdy planowali oni sprawdzanie hipotezy, że dana osoba pasuje do profilu ekstrawer­tyka, wybierali pytania „ekstrawertywne" (na przykład „Co byś zrobił, gdybyś chciał trochę ożywić zebranie towarzyskie?"). Gdy planowali sprawdzenie hipotezy, że ktoś pasuje do profilu intrower­tyka, wybierali pytania „introwertywne" (na przykład, „Jakie czynniki powodują, że trudno ci otworzyć się naprawdę przed ludźmi?"). Prawdopodobnie zauważyłeś, że przytoczone wyżej „ekstrawertywne" pytanie będzie przypuszczalnie wywoływać „eks­trawertywne" odpowiedzi, nawet jeśli osoba odpowiadająca jest naprawdę introwertykiem. Analogiczne zjawisko występuje w przy­padku pytania „introwertywnego". A zatem osoby badane nie zdając sobie z tego sprawy wybierały pytania, które przyczyniały się do potwierdzenia hipotezy.

W jakim jednak stopniu ta strategia sprawdzania hipotez prowadzi do uzyskania potwierdzających je odpowiedzi od osób, którym zadawano te pytania? Wyobraź sobie, że bierzesz udział w opisanym wyżej badaniu i że twoje zadanie polega na udzieleniu odpowiedzi na pytania postawione ci przez inną osobę badaną, która ma przeprowadzić z tobą rozmowę w celu ustalenia, czy jesteś ekstrawertykiem. Czy twoje odpowiedzi potwierdzą jej hipotezę, nawet jeśli w rzeczywistości nie jesteś ekstrawertykiem? Jest bardzo prawdopodobne, że tak. W drugim eksperymencie Snyder i Swann ponownie polecili studentom wybrać pytania dla zweryfikowania hipotezy, że dana osoba jest introwertykiem bądź ekstrawertykiem. Odpowiedzi ich partnerów na te pytania były oceniane przez sędziów niezależnych, którzy nie znali weryfikowanej hipotezy: Oceny sędziów wykazały, że przyjęte przez badanych strategie sprawdzania hipotez istotnie miały wpływ na zachowanie: osoby odpowiadające na pytania „ekstrawertywne" były oceniane jako bardziej ekstrawertywne, pewne siebie, zrównoważone i energiczne, niż osoby, które odpowiadały na pytania „introwertywne". Tak, więc ludzie nie tylko posługują się nieobiektywnymi strategiami w celu zweryfikowania swych przekonań, lecz ponadto strategie te wywołują zwykle takie zachowania, które przyczyniają się do podtrzymania tych przekonań.

W sumie wyniki powyższych badań pozwalają zrozumieć, dlaczego stereotypy są odporne na zmianę. Kiedy mamy określone przekonania dotyczące innych, samospełniające się proroctwo sprawia, że stwarzamy rzeczywistość społeczną zgodną z naszymi oczekiwaniami. A nawet wtedy, gdy odznaczamy się wystarczająco otwartym umysłem, by sprawdzać zgodność z prawdą naszych przekonań, często mimo woli stosujemy strategie, które je potwier­dzają, bez względu na to, czy przekonania te są poprawne, czy błędne.

Wielu skądinąd przyzwoitych ludzi, mimo że dokładają oni wszel­kich starań, aby zachować bezstronność i otwarty umysł, jest zdol­nych do zachowań reprezentujących subtelne formy uprzedzeń. Istot­nie, wielu badaczy34 sądzi, że rażące przejawy fanatyzmu rasowe­go, demonstrowane w przeszłości przez wielu Amerykanów, zostały w dużej mierze zastąpione przez pośrednie — i chyba bardziej pod­stępne — formy uprzedzeń. Obecnie większość ludzi prawdopodob­nie uważa się za nie uprzedzonych, chociaż nadal mogą dyskrymi­nować członków grup mniejszościowych w sposób mniej oczywisty.

Opisany tu rodzaj subtelnego rasizmu odpowiada dokładnie temu, co wykryli David Frey i Samuel Gaertner obserwując zachowanie białych, którzy mieli sposobność udzielenia pomocy Murzynowi. W swoim badaniu35 stwierdzili oni, że biali badani byli równie chętni do przyjścia z pomocą czarnemu studentowi, jak i białemu studentowi, lecz tylko wtedy, gdy wykazał on wystarczającą pracowitość. Kiedy jednak wytworzono w nich przekonanie, że student ów nie pracował dostatecznie ciężko nad wyznaczonym mu zadaniem, badani częściej odrzucali prośbę o pomoc czarnego studenta niż białego studenta. Wyniki te sugerują, że subtelny rasizm ujawnia się zwykle wtedy, gdy można łatwo dokonać jego racjonalizacji: byłoby trudno uzasadniać odmowę przyjścia z po­mocą osobie należącej do mniejszości, gdy jej potrzeba pomocy wynikała z okoliczności niezależnych od niej, i nie mieć poczucia, że jest się człowiekiem nietolerancyjnym. Gdy jednak odmówienie pomocy wydaje się bardziej uzasadnione — na przykład, gdy osoba prosząca o pomoc jest „leniwa" — ludzie mogą nadal zachowywać się w sposób uprzedzony, jednocześnie chroniąc obraz siebie samych jako osób pozbawionych uprzedzeń.

Subtelne formy uprzedzeń są także skierowane przeciw kobie­tom. Daryl i Sandra Bemowie36 wysunęli sugestię, że uprzedzenie istniejące w naszym społeczeństwie w stosunku do kobiet jest przykładem nieświadomej ideologii — tj. zbioru przekonań, które akceptujemy implicite, nie uświadamiając ich sobie, ponieważ nie możemy sobie nawet wyobrazić alternatywnej koncepcji świata. W naszej kulturze na przykład jesteśmy wychowani w taki sposób, że nie potrafimy sobie nawet wyobrazić następującej sytuacji: kobieta wychodzi rano z domu, by pracować jako strażnik lub kierowca ciężarówki, podczas gdy jej mąż zostaje w domu, ceruje skarpetki, odkurza podłogi i zajmuje się dziećmi. Gdybyśmy posłyszeli o czymś takim, doszlibyśmy do wniosku, że z mężem tym coś jest nie w porządku. Dlaczego? Ponieważ takiego podziału obo­wiązków nie uważa się w naszym społeczeństwie za realną moż­liwość. Podobnie jak ryba nie zdaje sobie sprawy z tego, że jej śro­dowisko jest mokre, również i my nie zauważamy nawet istnienia tej ideologii, gdyż jest ona tak bardzo rozpowszechniona.

Przypomnijmy sobie przytoczony w rozdziale 1. przykład, w którym mała Mary dostała na urodziny „Zosię Gosposię" („Komplet z własną małą kuchenką"): zanim dziewczynka skoń­czyła 9 lat, uwarunkowano ją tak, by wiedziała, że jej miejsce jest w kuchni. Przeprowadzono to tak gruntownie, że ojciec Mary był przekonany, iż zainteresowanie dziewcząt „gospodarstwem domo­wym" jest zdeterminowane genetycznie. Przykład ten nie jest tylko wytworem fantazji. Nawet pierwsze książeczki z obrazkami, prze­znaczone dla bardzo małych dzieci, zwykle przekazują te stereotypy ról związanych z płcią37. Badania przeprowadzone przez Ruth Hartley38 wskazują, że już w wieku 5 lat dzieci mają wyraźnie ukształtowany pogląd na to, jakie zachowanie jest odpowiednie dla mężczyzn, a jakie dla kobiet. Ta nieświadoma ideologia może mieć poważne konsekwencje dla społeczeństwa. Na przykład Jean Lipman-Blumen39 podaje, że ogromna większość kobiet, które we wczesnym dzieciństwie przyswoiły sobie tradycyjny pogląd na swą rolę związaną z płcią („miejsce kobiety jest w domu"), nie stara się uzyskać wyższego wykształcenia; natomiast te kobiety, które przy­swoiły sobie bardziej egalitarny pogląd na role związane z płcią, są znacznie bardziej skłonne aspirować do wyższego poziomu wy­kształcenia.

Obecne tendencje zmierzające do podnoszenia poziomu świa­domości kobiet okazują się dla nich korzystne. Dokonując eks­trapolacji wyników badań Jean Lipman-Blumen, wysuwam hipo­tezę, że w miarę dalszego rozpadania się tradycyjnych stereoty­pów dotyczących ról związanych z płcią, będzie wzrastała liczba kobiet dążących do uzyskania wyższego wykształcenia. W istocie ten proces już się rozpoczął: w roku akademickim 1979-1980 po raz pierwszy liczba kobiet studiujących na wyższych uczelniach w Sta­nach Zjednoczonych przekroczyła liczbę mężczyzn. Wzrost pozio­mu świadomości kobiet okazuje się także korzystny dla mężczyzn. W miarę jak kobiety poszerzają zakres swych zaintere­sowań i wkraczają do nowych zawodów, przepisy ról dotyczą­ce mężczyzn stają się mniej restrykcyjne. Podchodząc do tego zagadnienia w sposób bardziej osobisty chcę powiedzieć, że przy­toczony wcześniej przykład mojego szowinizmu jest pouczający.

Gdy moje przyjaciółki potrafią mi pomóc w zidentyfikowaniu „ślepych plamek" w moich oczach, pomagają mi stać się lepszym naukowcem i mniej uprzedzonym człowiekiem.

Rozwińmy ten przykład. W ostatnich latach nasze społeczeń­stwo coraz lepiej zdaje sobie sprawę z dyskryminacji i stereotypów, które są wynikiem odmiennych ról związanych z płcią. Pojęcie ról związanych z płcią, czyli ról stosowanych do biologicznej tożsa­mości seksualnej danej osoby, jest przydatne dla zrozumienia nacisków, jakie społeczeństwo wywiera zarówno na mężczyzn, jak i kobiety. Na ogół oczekuje się, że mężczyzna będzie żywicielem rodziny, że będzie pełen inicjatywy, agresywny, przez cały czas ukrywający wszelkie łagodniejsze emocje i swoje słabości. Tradycyj­nie kobiecość wiąże się mocno z wysokim poziomem lęku, niską samooceną i niską akceptacją społeczną40. Kobiety uważa się za bardziej serdeczne i skłonne do okazywania uczuć, lecz mniej kompetentne i mniej stanowcze41. Rola kobieca koncentruje się na domu, dzieciach i małżeństwie, przy ograniczonym dostępie do wyższych stanowisk i do szerszego zakresu zawodów. Te stereo­typy ról związanych z płcią mają poważne konsekwencje. W inte­resującym eksperymencie Natalie Porter i Florence Geis42 wyka­zały, że w porównaniu z mężczyznami o tym samym poziomie wykształcenia nawet studentki przygotowujące się już do uzy­skania stopnia doktora nie wzbudzały dużego zaufania, jeśli cho­dzi o ich zdolność kierowania działalnością intelektualną. Stu­dentom wyższej uczelni pokazywano fotografię przedstawiającą grupę mężczyzn albo grupę kobiet siedzących wokół stołu infor­mując, że jest to grupa studentów (lub studentek) przygotowują­cych się do uzyskania stopnia doktora i pracujących nad projek­tem badań. Badanych proszono, by odgadli, która z osób wchodzą­cych w skład grupy wniosła największy wkład w jej prace. Wystąpiła silna tendencja do wybierania osoby siedzącej u szczytu stołu. W innych warunkach eksperymentalnych studentom poka­zywano zdjęcie grupy mieszanej pod względem płci (dwóch męż­czyzn i trzy kobiety), siedzącej wokół stołu. Gdy miejsce u szczytu stołu zajmował mężczyzna, znaczna większość badanych wskazywała na niego, jako wnoszącego najwięcej w prace grupy.

Gdy u szczytu stołu siedziała kobieta, nie wybierał jej prawie nikt. Każdy z mężczyzn na zdjęciu otrzymał więcej głosów niż wszystkie trzy kobiety łącznie. Rezultaty tego eksperymentu stanowią dosko­nały przykład tego, co się określa jako „nieświadomą ideologię", gdyż podobne wyniki uzyskano bez względu na to, czy osobami badanymi byli mężczyźni, czy kobiety; co więcej, kobiety na zdjęciu były wybierane znacznie rzadziej zarówno przez kobiety nie będące feministkami, jak i przez feministki.

Proces socjalizacji ról związanych z płcią doprowadza do tego, że wielu ludzi uważa role kobiet i mężczyzn za charakterystycznie sztywne i narzucające ograniczenia. Badacze zajmujący się tą dziedziną dochodzą do wniosku, że takie tradycyjne określanie ról jest przeciwieństwem wszechstronnego i pełnego rozwoju. Na przykład Sandra Bem opowiada się za tym, by ludzie eliminowali stereotypy ról związanych z płcią i stawali się bardziej „androgyniczni": według niej zarówno mężczyzn, jak i kobiety „powinno się zachęcać, by umieli i działać skutecznie i wyrażać swoje uczucia, żeby byli i stanowczy, i ustępliwi, i męscy, i kobiecy — zależnie od stosowności tych różnych rodzajów zachowań w różnych sytua­cjach"43. Kiedy na przykład prosimy o podwyżkę pensji, stanow­czość jest przystosowawczym, pożądanym sposobem działania - tak samo dla mężczyzn, jak dla kobiet. Jeśli będziesz za­chowywać się w sposób nieśmiały, bierny czy bojaźliwy, to praw­dopodobnie nie dostaniesz podwyżki. Gdy jednak chcesz pogodzić się po sprzeczce, ustępliwość jest przystosowawczym, pożądanym sposobem działania — zarówno dla mężczyzn, jak i dla kobiet. Stanowczość może doprowadzić do wzrostu napięcia.

Jednakże droga do androgynicznego zachowania nie jest łat­wa. Kobiety, podobnie jak członkowie wielu mniejszości, są często nagradzane za zachowania przyczyniające się do podtrzy­mania dominującego stereotypu kulturowego — za to, że są one podporządkowane, bierne i zależne. Wskutek tego działa samospełniające się proroctwo: gdyby kobieta uznała siebie za odbiega­jącą od akceptowanej społecznie normy, to prawdopodobnie poczułaby się nienajlepiej, ponieważ jej zachowanie byłoby niezgodne z obrazem siebie, jaki kształtowała od dzieciństwa. Jak wspomnieliśmy wcześniej, gdyby na przykład mężczyzna — kierowca ciężarówki i jego żona — gospodyni domowa zamie­nili się rolami, wzbudziłoby to duży dysonans, zwłaszcza w inter­akcjach z innymi osobami pełniącymi te same role. W ten sposób społecznie uwarunkowany stereotyp zostaje zwykle utrwalony. Jeśli kobieta próbuje odejść zbyt daleko od sztywnej roli związanej z jej płcią, broniąc stanowczo swych praw lub podejmując jakąś niekon­wencjonalną pracę, to ryzykuje zerwaniem dotychczasowych przy­jaźni i może wzbudzać u innych jeszcze silniejsze uprzedzenia. Dlatego jest mniej prawdopodobne, aby osoby, które odczuwają potrzebę porównywania się z innymi, podobnymi do nich osobami, odstąpiły od akceptowanej społecznie roli.

Są jednak podstawy, by sądzić, że rozpowszechnione w społe­czeństwie poglądy na to, jakie zachowanie jest odpowiednie dla mężczyzn i kobiet, stają się bardziej elastyczne. Linda Jackson i Thomas Cash44 stwierdzili, że ludzie (mężczyźni i kobiety) opi­sani jako „androgyniczni" byli w rzeczywistości postrzegani jako bardziej sympatyczni i lepiej przystosowani niż ci, którzy po­stępowali tylko w sposób zgodny z tradycyjnymi rolami związany­mi z płcią. Jest tu jednak pewien haczyk:, kiedy kobiety za­chowywały się w sposób stereotypowo męski — z wyłączeniem tradycyjnie kobiecych zachowań — wzbudzały spośród wszystkich najmniej sympatii. Podobnie, kiedy mężczyźni zachowywali się tylko w sposób stereotypowo kobiecy, uznawano ich za gorzej przystosowanych niż kobiety, które przejawiały dokładnie te same zachowania. Wynika stąd, jak się zdaje, następująca wskazówka: występowanie u danej jednostki zachowań przypisywanych zwykle płci odmiennej może być akceptowane, jeśli stara się ona zrów­noważyć je zachowaniami uważanymi za stosowane dla jej płci. Wracając do naszego przykładu, pomysł kobiety, by zostać kie­rowcą ciężarówki, wywołałby prawdopodobnie mniej ironicznych uwag, gdyby była ona także znakomitą kucharką, krawcową czy baletnicą. Podobnie mężczyzna, który decyduje się pozostać w do­mu, zajmować się dziećmi, mógłby spotkać się z większą apro­batą społeczną, gdyby był też mistrzem wędkarskim lub zdolnym mechanikiem. Kształtowanie przez społeczeństwo (socjalizacja) ról związanych z płcią ma wiele istotnych konsekwencji. W serii eksperymentów przeprowadzonych w końcu lat sześćdziesiątych i na początku sie­demdziesiątych, Martina Horner45 stwierdziła, że kobiety w rzeczy­wistości obawiają się sukcesu, zwłaszcza, gdy zdaje się on nie odpo­wiadać oczekiwaniom wynikającym z ich roli. Kiedy w jej badaniach proszono studentki, by napisały opowiadanie o „Annie, która zna­lazła się na pierwszym miejscu w swej grupie na uczelni medycz­nej", zwykle opisywały one przyszłość Anny jako nieszczęśliwą, a bohaterka albo starała się zminimalizować swe osiągnięcia, albo cierpiała z powodu negatywnych następstw swego sukcesu. Jest inte­resujące, iż w późniejszych eksperymentach46 wykazano, że to sa­mo zjawisko występuje u mężczyzn — jeśli odnoszą sukces w nietradycyjnym otoczeniu. Mianowicie mężczyźni, którym powiedziano, że „John był na pierwszym miejscu w swojej klasie w szkole pielęg­niarskiej", przewidywali bardziej negatywne następstwa niż kobiety, którym powiedziano, że „Anna była na pierwszym miejscu w swojej klasie w szkole pielęgniarskiej". Tak, więc zjawisko „lęku przed suk­cesem" jest podobne do zjawiska „podatności na perswazję"; zarów­no mężczyźni, jak i kobiety przejawiają zachowania świadczące o je­go występowaniu — a kiedy i w jaki sposób, to zależy od sytuacji.

Myślę, że można z tego wyciągnąć dwa ważne wnioski. Po pierwsze, chociaż mogą istnieć pewne różnice między zachowaniem kobiet i mężczyzn, to jednak wiele z tych różnic wynika z odmien­ności sytuacji, w jakich kobiety i mężczyźni się znajdują. Na przykład początkowo może się wydawać, że kobiety są podatniejsze na perswazję lub, że bardziej obawiają się sukcesu, ponieważ ocenia się je według męskich reguł gry. Jeśli jednak mężczyzn ocenia się według reguł kobiecych, to właśnie oni wydają się bardziej podatni na sugestię, bardziej boją się sukcesu itp., Co więcej, nawet wtedy, gdy mężczyźni i kobiety zachowują się tak samo, bardzo często są oceniani według odmiennych norm. Na przykład przekonaliśmy się już wcześniej, że gdy kobieta osiągnie sukces, przypisuje się to zwykle ciężkiej pracy lub szczęściu, podczas gdy sukces mężczyz­ny przypisuje się jego zdolnościom. Podobnie, kiedy mężczyz­nom się nie powiedzie, ocenia się ich surowiej niż kobiety, nawet wtedy, gdy ich zachowanie było dokładnie takie samo. Zanim, więc dojdziemy do wniosku, że jedna płeć jest gorsza od drugiej, musimy starannie rozpatrzyć kontekst, w którym wystę­puje dane zachowanie, oraz zbadać, czy przy ocenianiu zachowań mężczyzn i kobiet nie stosuje się podwójnych norm. Przypomnij sobie pierwsze prawo Aronsona: ludzie, którzy postępują anormal­nie, niekoniecznie muszą być szaleńcami. Podobnie ludzie, którzy coś robią gorzej, niekoniecznie muszą być gorsi.

Po drugie, powinniśmy uświadomić sobie, że my wszyscy — mężczyźni, kobiety, chłopcy, dziewczęta, Murzyni, Latynosi, Azja­ci, biali, bogaci, ubodzy — jesteśmy ofiarami stereotypowych ról narzucających nam ograniczenia. Byłoby naiwnością nie dostrzegać oczywistego faktu, że niektóre role są bardziej ograniczające i nie­korzystne dla rozwoju intelektualnego niż inne. Jednakże byłoby też nierozsądnie nie zdawać sobie sprawy z tego, że wysiłki jednej grupy dążącej do uwolnienia się z więzów uprzedzeń pośrednio przynoszą korzyść nam wszystkim. Gdy uczymy się akceptować u innej osoby zachowanie nie przewidziane jej rolą, wtedy również nasze zachowanie niezgodne z rolą będzie akceptowane w coraz większym stopniu — i będziemy mogli bardziej swobodnie realizo­wać nasze potencjalne możliwości — możliwości istot ludzkich.

Uprzedzenia a środki masowego przekazu.

Środki masowego przeka­zu odgrywają ważną rolę w podtrzymywaniu uprzedzeń. Do niedawna gazety informowały zwykle o przynależności rasowej przestępcy, gdy nie był on białym, nigdy natomiast nie troszczyły się o podanie rasy złoczyńcy, jeśli zdarzyło się, że był nim człowiek biały. Niewątpliwie przyczyniło się to do zniekształconego obrazu liczby przestępstw popełnianych przez „kolorowych". Do wczes­nych lat siedemdziesiątych rzadko można było zobaczyć czarną twarz w telewizji w jakiejś niestereotypowej roli lub w reklamach handlowych. Gdy udział Murzynów ograniczał się do takich ról, jak postaci w serialu Amos i Andy czy też piosenkarz śpiewający i tańczący w widowisku rewiowym, umacniało to skutecznie stereotyp, że Murzyni są głupi, niezaradni, leniwi i obdarzeni wrodzonym poczuciem rytmu. W ciągu ostatnich dwudziestu lat sytuacja zmieniła się — ale jak bardzo? Biorąc pod uwagę ogromną popularność serialu Cosby Show, miałoby się ochotę przyjąć, że były to zmiany radykalne. Chociaż jednak Murzyni w ostatnich latach rzeczywiście pojawiają się częściej w środkach masowego przekazu, jednakże wyniki kilku badań47 sugerują, że postęp nie jest równomierny. Na przykład całkowity udział Murzynów pokazywanych w telewizji w czasie największej oglądalności wzrósł w latach siedemdziesiątych z około 6 do 8%48. Jednakże w telewizyjnym świecie nadal widoczna jest znaczna segregacja rasowa: analiza postaci białych i Murzynów wykazała, że na ogół występy Murzynów koncentrowały się w spek­taklach niemal wyłącznie murzyńskich lub też odgrywali oni drugorzędne role w skądinąd „białych" spektaklach49. Z drugiej strony w badaniach nad relacjami międzyrasowymi w telewizji stwierdzono, że gdy biali i Murzyni grali razem w tych samych spektaklach, przez około 70% czasu występowali w rolach o rów­nym statusie społecznym. Jest jednak i zła wiadomość — mianowi­cie interakcje między Murzynami i białymi zachodziły prawie wyłącznie w miejscu pracy, a ponadto rzadziej niż w przypadku relacji między białymi wiązały się ze wspólnym podejmowaniem decyzji lub poufałymi kontaktami50. Podobnie analiza reklam w ilustrowanych czasopismach wydawanych w latach 1979-1982 wykazała, że rzadziej pokazywano w nich przyjazne i nieformalne relacje między ludźmi w grupach złożonych z białych i Murzynów niż w grupach składających się wyłącznie z białych51.

Ogólny obraz sytuacji przedstawia się jeszcze bardziej niewesoło w przypadku grup mniejszościowych innych niż Murzyni; posta­ci Latynosów i innych „kolorowych" są nadal rzadkością w tele­wizji sieciowej i w reklamach. Jak na ironię, zwiększającej się w tych latach obecności Murzynów w telewizji towarzyszy gwałtowny spadek udziału postaci reprezentujących inne mniejszości, pod­czas gdy liczba postaci ludzi białych w TV nadal wzrasta52. Telewizja i inne środki masowego przekazu stanowią dla większości ludzi — a zwłaszcza dla dzieci — coraz ważniejsze źródło infor­macji o świecie. Rzadkie i nierealistyczne przedstawianie w nich ludzi innych niż biali przyczynia się do powstawania złudzenia, że członkowie rasowych czy etnicznych grup mniejszościowych są mało ważnymi członkami naszego społeczeństwa — ludźmi, którzy nie mają prawdziwych problemów ani nie przeżywają prawdziwych wzruszeń. Co więcej, brak pozytywnych modeli ról w środkach masowego przekazu niewątpliwie podsyca uczucia niższości i wy­obcowania wśród członków grup mniejszościowych, zarówno dzie­ci, jak i dorosłych.

Podobne problemy wiążą się z przedstawianiem kobiet. Gdy środki masowego przekazu pokazują kobiety w programach telewi­zyjnych, reklamach czy książkach dla dzieci, nie są one na ogół przedstawiane jako intelektualistki, osoby posiadające władzę i autorytet czy też odznaczające się śmiałością i przedsiębiorczością. Często natomiast pokazuje się je jako atrakcyjne, lecz naiwne „dziewczyny", które nadmiernie troszczą się o to, jakiego proszku do prania używać, a w ważnych sprawach polegają na radach mężczyzn. W programach telewizyjnych nadawanych w czasie największej oglądalności postaci męskie znacznie przewyższają liczebnie postaci kobiece, a kobiety, częściej niż mężczyźni, przed­stawia się jako ofiary przestępstw połączonych z przemocą53. Podobnie analiza treści nagrodzonych książek z obrazkami dla dzieci wykazała, że chociaż w ostatnich latach wzrastała w nich liczba postaci płci żeńskiej i liczba obrazków z tymi postaciami, to jednak sposób opisywania i charakteryzowania kobiet nie uległ poprawie w ciągu tego czasu. Przeważająca większość postaci kobiecych była przedstawiana jako osoby zależne i bierne, pracują­ce w domu lub nie pracujące w ogóle oraz jako preferujące zajęcia domowe54. Historyjki obrazkowe w gazetach także utrwalają stereotypy związane z płcią. Analiza czternastu zamieszczanych w wielu dziennikach historyjek obrazkowych, takich jak Peanuts („Orzeszki"), Spiderman („Człowiek-pająk") i The Wizard of Id („Czarodziej z Id"), publikowanych w okresie trzydziestu dni, wykazały, że kobiety przedstawiano w nich jako główne postaci tylko w 15% przypadków55. W dodatku tylko 4% postaci kobie­cych pokazano w rolach kobiet pracujących, mimo że w rzeczywi­stości blisko 69% kobiet w Stanach Zjednoczonych jest zatrud­nionych poza domem.

Jakie są następstwa tak szerokiego rozpowszechniania stereoty­pów kobiet w środkach masowego przekazu? Jeśli chodzi o subtel­ne oddziaływania, to należy stwierdzić, że jesteśmy skłonni wierzyć temu czy akceptować to, co widzimy bardzo często — jeśli nie ma poważnych powodów, by tego nie robić. Ponadto jest nam bardzo trudno liczyć się z tym, czego się nie pokazuje. Jeśli więc prawie nigdy nie widzimy kobiet w roli osób posiadających władzę, łatwo dochodzimy do wniosku, że są one niezdolne do skutecznego czynienia użytku z władzy lub że wolą pralnię od sali konferen­cyjnej.

Zajmijmy się tą sprawą nieco dokładniej. Jeśli stereotypy takie zostają zinternalizowane przez kobiety, mogą mieć one negatywny wpływ na ich postrzeganie własnych możliwości życiowych. Florence Geis i jej współpracownicy sugerują, że tradycyjne sposoby przedstawiania kobiet w reklamach telewizyjnych dostarczają ukry­tych „scenariuszy" zachowań dla kobiet, które mogą hamować ich aspiracje dotyczące osiągnięć. W jednym z eksperymentów56 badacze ci pokazywali niektórym osobom badanym stereotypowe reklamy handlowe z kobietami przedstawianymi jako obiekty sek­sualne lub usłużne gospodynie domowe zaspokajające potrzeby mężczyzn. Inne osoby badane oglądały reklamy, w których role były odwrócone; na przykład mąż podający z dumą wyborny posiłek żonie, która dopiero, co wróciła do domu po ciężkiej, całodziennej pracy. Gdy osoby badane płci żeńskiej, które obejrzały reklamy pokazujące kobiety w roli usłużnych gospodyń i obiektów seksualnych, poproszono o wyobrażenie sobie, jak będzie wyglą­dało ich życie „za dziesięć lat od chwili obecnej", przeważnie nie kładły nacisku na zrobienie kariery zawodowej ani na inne tematy związane z osiągnięciami. Obejrzenie stereotypowych reklam hand­lowych nie spowodowało tylko chwilowego stłumienia aspiracji tych kobiet w czasie eksperymentu. Przeciwnie, osoby płci żeńskiej z grupy kontrolnej, którym w ogóle nie dano do obejrzenia żadnych reklam, przejawiały poziom aspiracji, co do osiągnięć równie niski jak kobiety, którym pokazano tradycyjne reklamy. Jednakże te kobiety, które obejrzały reklamy z odwróconymi rolami, aspirowa­ły do równie wysokiego poziomu osiągnięć, jak osoby badane płci męskiej. Jest dosyć interesujące, że oglądanie zarówno tradycyj­nych, jak nietradycyjnych reklam nie miało wpływu na aspiracje badanych mężczyzn. Wyniki te sugerują, że reklamy handlowe powielające stereotypy płci są odzwierciedleniem utrzymującego się w naszej kulturze obrazu kobiet jako obywateli drugiej kategorii i że ciągłe karmienie kobiet takimi reklamami przyczynia się do ograniczenia zakresu celów, jakie uważają one za dostępne dla siebie. Ponadto jest prawdopodobne, że powtarzający się wielokrot­nie kontakt z materiałami reprezentującymi alternatywny, „nieseksistowski" punkt widzenia, zwiększyłby oczekiwania kobiet doty­czące osiągnięć i sukcesów zawodowych.

Przyczyny uprzedzeń

Jak przekonaliśmy się, jednym z czynników determinujących uprze­dzenia u człowieka jest potrzeba uzasadnienia własnego postępo­wania. Na przykład w ostatnich dwóch rozdziałach wykazaliśmy, że jeśli byliśmy okrutni wobec jakiejś osoby lub grupy ludzi, to poniżamy i deprecjonujemy tę osobę czy grupę, aby uspra­wiedliwić nasze własne okrucieństwa. Jeśli potrafimy przekonać samych siebie, że ludzie stanowiący jakąś grupę są bezwartościo­wi, głupi, niemoralni lub też niegodni miana człowieka, pomaga to nam uchronić się od poczucia, że my jesteśmy niemoralni, czyniąc z nich niewolników, pozbawiając ich dostępu do dob­rych szkół lub mordując. Możemy wówczas nadal chodzić do kościoła i czuć się dobrymi chrześcijanami, ponieważ ten, kogo skrzywdziliśmy, nie był naszym bliźnim, takim samym jak my człowiekiem. Rzeczywiście, jeśli tylko posiadamy wystarczające umiejętności, możemy nawet przekonać samych siebie, że bar­barzyńskie mordowanie kobiet i dzieci jest cnotą chrześcijańską — jak to czynili niektórzy krzyżowcy, gdy w drodze do Ziemi Świętej wyrzynali europejskich Żydów w imię Kościoła Pokoju. I znowu, jak już przekonaliśmy się, tego rodzaju usprawiedliwianie swych postępków przyczynia się do intensyfikacji późniejszej brutalności. Oczywiście, oprócz potrzeby uzasadniania własnego postępowa­nia ludzie mają także inne potrzeby. Na przykład istnieje potrzeba władzy i potrzeba posiadania odpowiedniej pozycji społecznej. Tak więc człowiekowi stojącemu nisko w hierarchii społeczno-ekonomicznej może być potrzebna obecność uciskanej grupy mniejszoś­ciowej, aby mógł odczuwać swoją wyższość wobec kogoś. W kilku badaniach wykazano, że można dobrze przewidzieć stopień uprze­dzenia danej osoby, gdy się wie, czy jej pozycja społeczna jest niska, czy też nawet się obniża. Bez względu na to, czy chodzi o uprzedze­nie względem Murzynów57 czy Żydów58 jeśli status społeczny danej osoby jest niski lub obniża się, to zwykle jest ona bardziej uprzedzona niż osoba, której pozycja społeczna jest wysoka lub podwyższa się. Stwierdzono, że ludzie, którzy znajdują się najniżej w hierarchii pod względem wykształcenia, zarobków i zawodu, nie tylko wykazują największą antypatię w stosunku do Murzynów, lecz także są najbardziej skłonni uciekać się do przemocy w celu niedopuszczenia do zniesienia segregacji rasowej w szkolnictwie59.

W związku z powyższymi wynikami badań nasuwają się pewne interesujące pytania. Czy ludzie o niskiej pozycji społeczno-ekonomicznej i o niskim poziomie wykształcenia są bardziej uprzedzeni dlatego, że (1) potrzebują kogoś, wobec kogo mogliby odczuwać wyższość, (2) najdotkliwiej odczuwają rywalizację o pracę ze strony członków grupy mniejszościowej, (3) są bardziej sfrustrowani niż większość ludzi i dlatego bardziej agresywni czy też (4) ich brak wykształcenia zwiększa prawdopodobieństwo przyjęcia przez nich zbyt uproszczonego, opartego na stereotypach poglądu na świat? Trudno oddzielić od siebie te czynniki, lecz wydaje się, że każde z tych zjawisk przyczynia się do powstania uprzedzenia. Istotnie, należy zdawać sobie sprawę z tego, że nie istnieje jakaś jedna przyczyna uprzedzenia — jest ono zdeterminowane przez bardzo wiele czynników. Przypatrzmy się głównym determinantom uprze­dzenia.

W tym rozdziale omówimy cztery podstawowe przyczyny uprzedzenia. Są to: 1) ekonomiczna i polityczna rywalizacja bądź konflikt, 2) przemieszczona agresja, 3) potrzeby osobowościowe oraz 4) konformizm w stosunku do istniejących norm społecznych. Powyższe cztery przyczyny nie wykluczają się nawzajem — wszyst­kie mogą działać równocześnie — lecz przydałoby się ustalić, jak ważna jest każda z przyczyn, gdyż od tego, co uważamy za główną przyczynę uprzedzenia, będzie zależeć działanie, jakie będziemy skłonni zalecić w celu zredukowania tego uprzedzenia. Tak, więc np. gdybym był przekonany, że nietolerancja i fanatyzm są głęboko zakorzenione w osobowości ludzi, to mógłbym załamać ręce z rozpaczy i dojść do wniosku, że bez przeprowadzenia głębokiej psychoterapii większość uprzedzonych osób pozostanie na zawsze uprzedzona. W takiej sytuacji mógłbym drwić z prób zredukowania uprzedzenia przez eliminowanie rywalizacji lub przeciwdziałanie naciskom konformizmu.

Rywalizacja ekonomiczna i polityczna.

Uprzedzenie można uważać za wynik działania czynników ekonomicznych i politycznych. Zgodnie z tym poglądem, jeśli środki materialne są ograniczone, dominująca grupa może starać się wyzyskiwać czy dyskryminować grupę mniejszościową w celu uzyskania dla siebie jakichś korzyści materialnych. Postawy nacechowane uprzedzeniem nasilają się zwykle wtedy, gdy czasy są pełne napięcia i gdy istnieje konflikt spowodowany niezgodnością celów — ekonomicznych, politycz­nych lub ideologicznych. Tak, więc istnieją uprzedzenia między robotnikami sezonowymi pochodzenia anglosaskiego i meksykań­skiego w związku z ograniczoną ilością pracy, między Arabami i Żydami — w związku ze sporami terytorialnymi, między Połud­niowcami i mieszkańcami Północy — w związku z walką o zniesie­nie niewolnictwa. Ekonomiczne korzyści płynące z dyskryminacji stają się aż nadto oczywiste, gdy zapoznamy się z działalnością niektórych związków zawodowych, które nie przyjmują na człon­ków Murzynów i w ten sposób nie dopuszczają ich do względnie dobrze płatnych zawodów, znajdujących się pod kontrolą tych związków. Na przykład dziesięciolecie między połową lat pięć­dziesiątych i połową lat sześćdziesiątych naszego stulecia charak­teryzowało się dużymi postępami, jakie poczynił ruch praw obywa­telskich pod względem politycznym i prawnym. Jednakże w 1966 r. w kontrolowanej przez związki nauce zawodu tylko 2,7% uczniów było Murzynami — przez poprzednich 10 lat nastąpił w tej dziedzinie wzrost tylko o 1%. Ponadto w połowie lat sześćdzie­siątych Ministerstwo Pracy Stanów Zjednoczonych przeprowadziło badania w czterech dużych miastach, szukając członków grup mniejszościowych, którzy byliby zatrudnieni jako uczniowie u hy­draulików, monterów przewodów parowych, blacharzy, kamienia­rzy, tokarzy, malarzy, szklarzy oraz operatorów różnych urządzeń technicznych. W czterech miastach nie udało się im znaleźć ani jednego Murzyna zatrudnionego w tym charakterze. Najwyraźniej niektórym ludziom opłaca się podtrzymywanie uprzedzenia60.

Chociaż lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte przyniosły istotne zmiany w wielu tych statystykach, to jednak wykazują one, że daleko jeszcze do sprawiedliwych rozwiązań, jeśli chodzi o sytuację grup mniejszościowych.

Dyskryminacja, uprzedzenia i tendencja do posługiwania się negatywnymi stereotypami nasilają się gwałtownie, gdy pracy jest mało i gdy wzrasta rywalizacja o nią. Tak więc, w jednym ze swych wczesnych, klasycznych badań nad uprzedzeniami w małym mia­steczku przemysłowym John Dollard udokumentował fakt, że chociaż początkowo w miasteczku tym nie było żadnego do­strzegalnego uprzedzenia przeciw Niemcom, to jednak pojawiło się ono, gdy zaczęło być trudno o pracę.

Miejscowi biali, którzy przeważnie ściągnęli z pobliskich farm, przejawiali znaczną bezpośrednią agresję w stosunku do przybyszów. Wypowiadano pogardliwe i uwła­czające opinie na temat tych Niemców, a miejscowi biali mieli wobec nich przyjemne poczucie wyższości (...) Głównym elementem wyzwalającym tę agresję przeciw Niemcom była rywalizacja o pracę i pozycję w miejscowych zakładach wyrobów z drewna. Miejscowi biali czuli się wyraźnie wypierani z pracy przez grupy przybyszów niemieckich i w przypadku nadejścia złych czasów mieli sposobność obwiniać Niemców, których obecność sprawiała, że było więcej ludzi rywalizujących o mniejszą liczbę stanowisk pracy. Wydaje się, że nie było tam żadnego tradycyjnego wzoru uprzedzenia przeciw Niemcom, chyba, że za taki uzna się (zawsze obecną) ogólną podejrzliwość wobec członków wszelkich obcych grup61.

Podobnie uprzedzenia, przemoc i negatywne stereotypy skie­rowane przeciw chińskim imigrantom w Stanach Zjednoczo­nych wykazywały znaczne wahania w ciągu XIX w. — wynika­jące w dużej mierze ze zmian w rywalizacji ekonomicznej. Na przykład kiedy Chińczycy próbowali kopać złoto w Kalifornii, określano ich jako „zdeprawowanych i występnych.. opasłych żarłoków ... krwiożerczych i nieludzkich"62. Jednakże już dziesięć lat później, kiedy Chińczycy chętnie najmowali się do ciężkich
i niebezpiecznych prac przy budowie transkontynentalnej linii kolejowej (prac, których nie chcieli wykonywać biali Amerykanie), uważano ich powszechnie za ludzi spokojnych, pracowitych i prze­strzegających prawa. Istotnie, Charles Crocker, jeden z potenta­tów kolei zachodniej, napisał: „Oni są równi najlepszym białym... Są bardzo odpowiedzialni, bardzo inteligentni i dotrzymują umów"63. Jednakże po ukończeniu tej budowy pracy było mniej; w dodatku, gdy skończyła się wojna domowa, na ten i tak już pękający w szwach rynek pracy napłynęło wielu byłych żołnierzy. Natychmiast wystąpiło dramatyczne nasilenie negatywnych postaw wobec Chińczyków; dotychczasowy stereotyp zmienił się na: „prze­stępcy", „podstępni", „przebiegli" i „głupi".

Dane te zdają się wskazywać, że rywalizacja i konflikt rodzą uprzedzenia. Ponadto zjawisko to ma znaczenie nie tylko historycz­ne — wydaje się, że pociąga ono za sobą także trwałe skutki natury psychologicznej. W badaniu ankietowym przeprowadzonym w la­tach siedemdziesiątych największe uprzedzenia przeciw Murzynom stwierdzono w tych grupach, które w hierarchii społeczno-ekonomicznej znajdowały się o jeden tylko szczebel wyżej od nich. Ponadto, tendencja ta występowała najwyraźniej wtedy, gdy istniała silna rywalizacja o pracę między Murzynami a białymi64. Równocześnie jednak interpretacja tych danych nie jest całkowicie jednoznaczna, ponieważ w niektórych przypadkach rywalizacja splata się z innymi czynnikami, takimi jak poziom wykształcenia i środowisko rodzinne.

Aby ustalić, czy rywalizacja sama przez się powoduje uprzedze­nie, potrzebny jest eksperyment. W jaki jednak sposób go prze­prowadzić? No cóż, jeśli konflikt i rywalizacja prowadzą do uprze­dzenia, to powinno być możliwe wytworzenie uprzedzenia w labo­ratorium. Można tego dokonać w prosty sposób, a mianowicie: (1) osoby z różnych środowisk przydzielamy losowo do jednej z dwóch grup, (2) powodujemy, by grupy te różniły się pod jakimś dowolnym względem, (3)' stawiamy te grupy w sytuacji, w której rywalizują one ze sobą, oraz (4) szukamy dowodów uprzedzenia. Eksperyment taki przeprowadził Muzafer Sherif ze swymi współ­pracownikami65 w naturalnym środowisku obozu skautów. Bada­nymi byli normalni, dobrze przystosowani 12-letni chłopcy, których przydzielano losowo do jednej z dwóch grup: „Orłów" bądź „Grzechotników". W każdej grupie uczono dzieci współdziałania, głównie przez organizowanie czynności, w których członkowie danej grupy byli silnie nawzajem od siebie uzależnieni. Na przy­kład, w ramach każdej grupy chłopcy współdziałali ze sobą przy budowie trampoliny na pływalni, przy przygotowywaniu posiłków dla całej grupy, przy budowie mostu liniowego itd.

Po wytworzeniu w każdej grupie silnego poczucia spójności, stworzono warunki dla powstania konfliktu. W tym celu badacze zorganizowali szereg zajęć o charakterze rywalizacyjnym, w ramach których grupy te walczyły ze sobą w takich grach, jak: football, baseball i przeciąganie liny. W celu zwiększenia napięcia wy­znaczono nagrody dla zwycięskiej drużyny. Wywołało to wśród uczestników pewną wzajemną wrogość i niechęć, które przejawiały się w czasie rozgrywania tych gier. Ponadto, badacze wymyślili różne szatańskie sposoby stwarzania sytuacji specjalnie tak za­planowanych, by zaostrzały konflikt między grupami. Zorganizo­wano np. przyjęcie obozowe. Badacze zaaranżowali je w taki sposób, że „Orły" mogły przybyć znacznie wcześniej niż „Grzechotniki". W dodatku poczęstunek składał się z dwóch bardzo różniących się jakością rodzajów pokarmu: mniej więcej połowa jedzenia była świeża, pociągająca i apetyczna; druga połowa była pognieciona, wyglądała brzydko i nieapetycznie. Zapewne z powo­du już istniejącej ogólnej rywalizacji, ci chłopcy, którzy przybyli wcześniej, zagarnęli większość atrakcyjnych przekąsek, pozostawia­jąc swym przeciwnikom tylko mniej interesujące, mniej apetyczne, pogniecione i uszkodzone. Gdy „Grzechotniki" w końcu przybyły na przyjęcie i ujrzały, jak je „urządzono", ogarnęła tych chłopców łatwa do zrozumienia irytacja; byli tak zirytowani, że zaczęli obrzucać grupę krzywdzicieli dość niepochlebnymi epitetami. Po­nieważ „Orły" były przekonane, że wzięły to, co się im należało, (kto pierwszy, ten lepszy), poczuły się urażone takim traktowaniem i odpłaciły się tą samą monetą. Od wyzwisk chłopcy przeszli do obrzucania się przekąskami i w bardzo krótkim czasie doszło do rozruchów na dużą skalę.

Po tym incydencie wyeliminowano gry rywalizacyjne i zaini­cjowano wiele kontaktów towarzyskich między grupami. Gdy jednak wrogość została raz wzbudzona, nie mogło jej usunąć samo wyeliminowanie rywalizacji. W istocie wrogość nadal się wzmagała, nawet gdy obie grupy zajmowały się tak niewinnymi czynnościami, jak wspólne oglądanie filmów. W końcu badaczom udało się zredukować wrogość. O tym, jak tego dokonali, będzie mowa w dalszej części niniejszego rozdziału.

Koncepcja ,,kozłów ofiarnych".

W poprzednim rozdziale stwier­dziliśmy, że agresja jest powodowana po części przez frustrację oraz inne nieprzyjemne czy przykre sytuacje, takie jak ból czy nuda. W tym rozdziale przekonaliśmy się, że sfrustrowana jednostka wykazuje silną tendencję do zaatakowania przyczyny swej-frust­racji. Często jednak przyczyna frustracji danej osoby jest zbyt potężna lub zbyt nieokreślona, by możliwy był bezpośredni odwet. Na przykład 6-letnie dziecko zostało upokorzone przez swą nauczy­cielkę — w jaki sposób może się jej zrewanżować? Nauczycielka jest osobą zbyt potężną. Jednakże ta frustracja może zwiększyć praw­dopodobieństwo, że dziecko dokona aktu agresji przeciw mniej potężnemu świadkowi swego upokorzenia — nawet, jeśli świadek ten nie miał nic wspólnego z doznaną przez dziecko przykrością. Na tej samej zasadzie, w przypadku masowego bezrobocia, kogo ma zaatakować sfrustrowany, pozbawiony pracy robotnik — sys­tem ekonomiczny? System ten jest zbyt potężny i zbyt nieokreślony. Byłoby wygodniej, gdyby mógł znaleźć coś lub kogoś mniej nieokreślonego i bardziej konkretnego, kogo mógłby obciążyć odpowiedzialnością za swe bezrobocie. Prezydenta? Jest on kimś konkretnym, zgoda, lecz również zbyt potężnym, by można go było zaatakować bezkarnie.

Starożytni Izraelici mieli pewien obyczaj, o którym warto wspomnieć w tym kontekście. W dniach pokuty kapłan kładł ręce na głowie kozła, recytując jednocześnie grzechy ludu. W ten sposób przenosił symbolicznie grzech i zło z ludzi na kozła. Następnie pozwalano kozłu uciec na pustynię, a społeczeństwo zostawało oczyszczone z grzechu. Zwierzę to nazywano kozłem ofiarnym. W naszych czasach terminem „kozioł ofiarny" określa się kogoś niewinnego i względnie bezsilnego, kogo obarczono odpowiedzial­nością za coś, co nie było jego winą. Niestety, nie pozwala się mu uciec na pustynię — zwykle natomiast spotykają go okrucieństwa, a nawet śmierć. Jeśli więc ktoś jest bezrobotny lub jeśli inflacja pozbawiła go oszczędności, to nie może łatwo wziąć odwetu na systemie ekonomicznym, lecz może znaleźć sobie kozła ofiarnego. W Niemczech faszystowskich takim kozłem ofiarnym byli Żydzi, na rolniczym Południu — Murzyni. Już dość dawno temu Carl Hovland i Robert Sears66 stwierdzili, że dla okresu od r. 1882 do 1930 mogli na podstawie znajomości ceny bawełny w danym roku przewidzieć, ile w tym roku dokonano linczów na południu Stanów Zjednoczonych. Gdy cena bawełny spadała, liczba linczów rosła. Krótko mówiąc, w czasie kryzysów ekonomicznych ludzie praw­dopodobnie przeżywali bardzo wiele frustracji. Frustracje te, jak się zdaje, powodowały wzrost liczby linczów i innych zbrodniczych aktów gwałtu i przemocy.

Otto Klineberg67, psycholog społeczny interesujący się szczegól­nie międzykulturowymi aspektami uprzedzeń, opisuje jedyną w swoim rodzaju sytuację ludzi, których w Japonii traktuje się jak kozły ofiarne. Kasta pariasów, znanych jako Eta lub Burakumin, to dwa miliony ludzi rozrzuconych po całej Japonii. Są uważani za nieczystych i dopuszczani tylko do pewnych niepo­pularnych zawodów. Jak łatwo sobie możesz wyobrazić, Eta zamieszkują zwykle nędzne dzielnice ruder. Ich ilorazy inteligen­cji są przeciętnie o 16 punktów niższe niż u innych Japończyków. Dzieci Eta częściej opuszczają szkołę, a wskaźnik przestępczości jest u nich trzy razy wyższy niż u innych dzieci japońskich. Dla osób nie należących do tej kasty poślubienie Eta stanowi tabu, chociaż zakaz ten bywa omijany. Dla Eta ominięcie go jest stosunkowo łatwe, ponieważ nie ma żadnych wrodzonych różnic rasowych czy fizycznych między Eta a innymi Japończykami. Eta są rasą niewidoczną — grupą obcą, określoną bardziej przez klasę społeczną niż przez cechy fizyczne. Można ich rozpoznać tylko na podstawie odmiennych form językowych, jakimi się posługują (rozwinęły się one przez lata nieutrzymywania kontak­tów z innymi Japończykami), oraz wystawianych im dokumentów. Chociaż historyczne początki Eta są niejasne, to jednak jest prawdopodobne, że zajmowali oni niższe szczeble drabiny społecznoekonomicznej, dopóki kryzys gospodarczy nie doprowadził do całkowitego usunięcia ich z japońskiego społeczeństwa. Obecnie Japończycy uważają Eta za „gorszych genetycznie", uzasadniając w ten sposób dalszą dyskryminację i czynienie z nich kozłów ofiarnych.

Trudno pojąć, w jaki sposób linczowanie Murzynów czy złe traktowanie Eta mogłoby wynikać jedynie z rywalizacji ekonomicz­nej. W działaniach tych jest wiele emocji, co wskazywałoby, że oprócz czynników ekonomicznych wchodzą tu w grę także głębiej ukryte czynniki natury psychologicznej. Również gorliwość, z jaką faszyści starali się wytępić wszystkich członków żydowskiej grupy etnicznej (bez względu na ich pozycję ekonomiczną), przemawia mocno za tym", że owo zjawisko nie było wyłącznie natury ekonomicznej czy politycznej, lecz miało (przynajmniej w części) charakter psychologiczny68. Pewniejszego materiału dowodowego dostarczył dobrze kontrolowany eksperyment, przeprowadzony przez Neala Millera i Richarda Bugelskiego69. Badanych po­proszono, aby określili swoje uczucia w stosunku do różnych grup mniejszościowych. U niektórych osób wywołano następnie frustra­cję, pozbawiając je możliwości obejrzenia filmu i dając w zamian do rozwiązania szereg żmudnych i trudnych testów; wreszcie po­proszono te osoby, ażeby ponownie określiły swe uczucia względem tych samych grup mniejszościowych. Po frustrującym doświad­czeniu badani wykazali większą tendencję do podawania od­powiedzi świadczących o uprzedzeniach. W grupie kontrolnej, której nie poddano frustrującemu doświadczeniu, nie wystąpiła żadna zmiana w uprzedzeniach.

Dodatkowe badania pomogły określić jeszcze dokładniej naturę tego zjawiska. W jednym eksperymencie70 białym studentom podano instrukcję, by w ramach badań nad uczeniem się apli­kowali szereg wstrząsów elektrycznych innemu studentowi („uczniowi"). Badani mieli możność regulowania siły wstrząsów. „Uczeń", który w rzeczywistości pełnił funkcję pomocnika eks­perymentatora, nie był (oczywiście) podłączony do aparatury. Były cztery warunki eksperymentalne: pomocnik był Murzynem albo białym; poinstruowano go, by zachowywał się wobec osoby badanej w sposób przyjazny bądź obraźliwy. Gdy był przyjazny, badani wymierzali czarnemu studentowi nieco słabsze wstrzą­sy; gdy obrażał badanych, aplikowali oni czarnemu studentowi wstrząsy znacznie silniejsze niż białemu studentowi. W innym eksperymencie71 poddano badanych studentów silnej frustracji. Niektórzy z tych studentów byli zdecydowanymi antysemitami, inni zaś — nie. Badanych poproszono następnie, aby napisali opowiadania na podstawie pokazanych im obrazków. W przy­padku niektórych badanych postaciom na tych obrazkach przy­pisano żydowskie nazwiska; innym badanym nie podawano ta­kich nazwisk. Oto najważniejsze z uzyskanych w tym ekspery­mencie wyników: 1) po doznaniu frustracji badani-antysemici pisali opowiadania, w których kierowali więcej agresji przeciw postaciom Żydów aniżeli studenci, którzy nie byli antysemitami; 2) nie było żadnej różnicy między studentami-antysemitami i po­zostałymi studentami, gdy postacie, o których pisali, nie były zidentyfikowane jako Żydzi. Krótko mówiąc, frustracja prowa­dzi do agresji specyficznej — agresji przeciw członkom grupy obcej.

Eksperymenty laboratoryjne pomagają określić jasno czyn­niki, które zdają się istnieć w świecie realnym. Wyłania się następujący obraz zjawiska zwanego szukaniem kozłów ofiar­nych: ludzie skłonni są do przemieszczania agresji na grupy, które rzucają się w oczy, są względnie bezsilne i od początku nie lubiane. Ponadto forma, jaką przybiera agresywność, zale­ży od tego, co dozwala lub aprobuje własna grupa: lincze i pogromy nie są częstymi wydarzeniami, o ile panująca kultu­ra lub podkultura nie uznaje ich za właściwe sposoby postępo­wania.

Osobowościowe przesłanki uprzedzeń.

Przemieszczanie agresji na kozły ofiarne stanowi, być może, skłonność ludzką, lecz nie jest prawdą, iż wszyscy ludzie postępują tak w podobnym stopniu. Zidentyfikowaliśmy już jedną z przyczyn uprzedzenia — pozycję społeczno-ekonomiczną. Przekonaliśmy się też, że ludzie, którzy nie lubią Żydów, są bardziej skłonni do przemieszczania właśnie na nich swej agresji niż ludzie, którzy nie żywią do Żydów niechęci. Obecnie możemy uczynić następny krok. Zebrano materiał dowo­dowy przemawiający za koncepcją, zgodnie z którą istnieją różnice indywidualne pod względem ogólnej skłonności do nienawiści. Innymi słowy, istnieją ludzie, którzy są predysponowani do tego, aby być uprzedzonymi, nie tylko wskutek bezpośrednich wpływów zewnętrznych, lecz także dlatego, że są takimi, a nie innymi ludźmi. Theodor Adorno i jego współpracownicy72 określają tych ludzi jako posiadających „osobowość autorytarną". Zasadniczo, osoba autorytarna posiada następujące cechy: zazwyczaj ma sztywne poglądy, uznaje konwencjonalne wartości, nie toleruje słabości (ani u siebie, ani u innych), przejawia silną skłonność do karania, jest podejrzliwa i wreszcie ma niezwykły respekt dla władzy. Do mierzenia autorytarności stosuje się narzędzie (zwane skalą F), które pozwala określić, w jakim stopniu dana osoba zgadza się lub nie zgadza z takimi twierdzeniami, jak poniższe:

  1. Zbrodnie seksualne, takie jak gwałt i napastowanie dzieci, zasługują na coś więcej niż tylko kara więzienia; tacy przestępcy powinni być chłostani publicznie lub poddawani jeszcze gorszej karze.

  2. Większość ludzi nie zdaje sobie sprawy, jak wielki wpływ na nasze życie mają spiski knute w tajemnych miejscach.

  3. Posłuszeństwo i szacunek dla władzy — oto najważniejsze cnoty, jakich powinno się uczyć dzieci.

Zgadzanie się w dużym stopniu z takimi twierdzeniami jest oznaką autorytarności. Zasadniczy rezultat, jaki uzyskano w bada­niach, jest następujący: ludzie w wysokim stopniu autorytarni nie żywią po prostu antypatii do Żydów, czy do Murzynów, lecz wykazują konsekwentnie bardzo silne uprzedzenia wobec wszelkich grup mniejszościowych.

Przeprowadzając intensywne wywiady kliniczne z ludźmi uzy­skującymi wysokie i niskie wyniki w skali F, Adorno i jego współpracownicy wykryli, że ten zespół postaw i wartości ma swe źródło we wczesnych doświadczeniach dziecka w rodzinach, w któ­rych rodzice utrzymywali surową dyscyplinę, stosując szorstkie i wywołujące poczucie zagrożenia metody wychowawcze. Ponadto, osoby uzyskujące wysokie wyniki w skali F mają często rodziców, którzy stosowali groźbę cofnięcia swej miłości jako główny sposób nakłamania do posłuszeństwa. Ogólnie biorąc, osoba autorytarna jest zwykle jako dziecko w dużym stopniu pozbawiona poczucia bezpieczeństwa i bardzo zależna od swych rodziców, boi się ich i odczuwa wobec nich nieświadomą wrogość. Takie połączenie stwarza warunki dla ukształtowania się osoby dorosłej o dużej skłonności do gniewu, który z powodu strachu i braku poczucia bezpieczeństwa przybiera postać przemieszczonej agresji przeciw grupom nie dysponującym siłą, podczas gdy osoba ta zachowuje zewnętrzny szacunek dla władzy.

Chociaż badania nad osobowością autorytarną przyczyniły się do poznania możliwego mechanizmu uprzedzenia, to jednak trzeba podkreślić, że większość danych ma charakter korelacyjny: tzn. wiemy tylko, że dwa czynniki są ze sobą związane — nie możemy być jednak pewni, który z nich jest przyczyną, a który skutkiem. Weźmy jako przykład korelację między wynikiem danej osoby w skali F a specyficznymi metodami socjalizacji, jakie stosowano wobec tej osoby, gdy była dzieckiem. Chociaż jest prawdą, że osoby autorytarne i w wysokim stopniu uprzedzone miały na ogół rodziców, którzy byli szorstcy i posługiwali się „warunkową miłością", jako metodą socjalizacji, to jednak nie musi być prawdą, iż właśnie to spowodowało, że wyrosły one na ludzi uprzedzonych. Okazuje się, że rodzice tych osób sami na ogół są w wysokim stopniu uprzedzeni w stosunku do grup mniejszościowych. Wobec tego istnieje możliwość, że u niektórych ludzi przyczyną powstania uprzedzenia jest konformizm, a mianowicie proces identyfikacji, rozpatrywany przez nas w rozdziale 2. A więc może być praw­dą, że swoje przekonania dotyczące mniejszości dziecko świado­mie przejmuje od rodziców, ponieważ identyfikuje się z nimi Jest to wyjaśnienie całkiem odmienne i o wiele prostsze od tego, jakie zaproponowali Adorno i jego współpracownicy, którzy za­kładają nieświadomą wrogość dziecka wobec rodziców i wyparty strach przed nimi.

Nie chcę przez to powiedzieć, że u niektórych ludzi uprzedzenie nie jest wcale głęboko zakorzenione w nieświadomych konfliktach okresu dzieciństwa. Pragnę raczej zasugerować, że wielu ludzi mogło wyuczyć się najrozmaitszych uprzedzeń na kolanach mamy i taty. Co więcej, niektórzy ludzie mogą ulegać uprzedzeniom, które są ograniczone i specyficzne, stosownie do norm obowiązujących w ich podkulturze. Zapoznajmy się bliżej ze zjawiskiem uprzedzenia jako pewną postacią konformizmu.

Uprzedzenie jako forma konformizmu.

Wielokrotnie stwierdzono, że w Stanach Zjednoczonych uprzedzenie do Murzynów, jest większe na Południu niż na Północy. Często przejawia się to w bardziej wrogich postawach wobec integracji rasowej. Na przykład w 1942 r. tylko 4% wszystkich Południowców opowiadało się za zniesieniem segregacji w środkach komunikacji, podczas gdy wśród mieszkańców Północy było 56% zwolenników tego posunięcia73. Dlaczego? Czy przyczyną była rywalizacja ekonomiczna? Praw­dopodobnie nie; w tych społecznościach Południa, w których rywalizacja ekonomiczna jest niewielka, uprzedzenie wobec Murzy­nów jest nawet większe niż w społecznościach Północy, w których istnieje duża rywalizacja ekonomiczna. Czy na Południu jest stosunkowo więcej osób autorytarnych niż na Północy? Nie. Thomas Pettigrew74, który stosował szeroko skalę F w badaniach prowadzonych na Północy i na Południu, stwierdził, że wyniki uzyskiwane przez Południowców i przez mieszkańców Północy były mniej więcej jednakowe. Ponadto, chociaż na Południu lu­dzie są bardziej uprzedzeni wobec Murzynów, to są przy tym mniej uprzedzeni wobec Żydów niż ogół ludzi w Stanach; „uprzedzo­na osobowość" powinna być uprzedzona wobec wszystkich — Po­łudniowiec zaś nie jest taki. Jak więc wytłumaczyć niechęć do Murzynów, istniejącą na Południu? Może ona wynikać z przy­czyn historycznych: Murzyni byli niewolnikami, Wojna Domowa toczyła się o zniesienie niewolnictwa, itd. Mogło to stworzyć klimat sprzyjający większemu uprzedzeniu. Co jednak podtrzy­muje ten klimat? Nieco wskazówek dostarczają pewne dość dziwne formy segregacji rasowej, które można zaobserwować na Południu. Powinien tu wystarczyć jeden przykład, dotyczący grupy górników pracujących w kopalni węgla w małym górniczym miasteczku zachodniej Wirginii: owi górnicy, biali i Murzyni, stworzyli pewien wzorzec współżycia, który polegał na całkowitej i- kompletnej integracji, gdy byli pod ziemią, oraz na całkowitej i kompletnej segregacji, gdy znajdowali się na powierzchni. Jak można wy­tłumaczyć tę niekonsekwencję? Jeśli naprawdę nie cierpisz kogoś, to r chcesz trzymać się z dala od niego — dlaczego miałbyś kolegować się z nim pod ziemią, a unikać go na powierzchni?

Pettigrew sugeruje, że wyjaśnieniem dla tych zjawisk może być konformizm. W opisanym przypadku ludzie po prostu do­stosowują się do norm istniejących w ich społeczności (na powierzchni). Wydarzenia historyczne stworzyły na Południu warunki dla większego uprzedzenia do Murzynów, lecz to kon­formizm podtrzymuje jego trwanie. Istotnie, Pettigrew sądzi, że chociaż część uprzedzeń wynika z rywalizacji ekonomicznej, z frustracji i z potrzeb osobowościowych, to jednak najwięcej uprzedzonych zachowań jest funkcją niewolniczego konformizmu wobec norm społecznych.

Jak możemy się upewnić, że to konformizm jest przyczyną uprzedzeń? Jednym ze sposobów będzie ustalenie związku między uprzedzeniem danej osoby a ogólnym wzorcem jej konformizmu. Na przykład w badaniach nad napięciami międzyrasowymi w Afryce Południowej75 wykazano, że te osoby, które były najbardziej skłonne do stosowania się do najrozmaitszych norm społecznych, wykazywały także większe uprzedzenia wobec Mu­rzynów. Innymi słowy, jeśli konformiści są bardziej uprzedzeni, sugeruje to, że uprzedzenie może być po prostu jeszcze jedną normą, do której ludzie się stosują. Inny sposób określenia roli konformizmu polega na ustaleniu, co się dzieje z uprzedzeniem danej osoby, gdy przenosi się ona do innego regionu kraju. Jeśli konformizm jest czynnikiem wpływającym na uprzedzenie, to oczekiwalibyśmy, że u ludzi wystąpi wyraźny wzrost uprzedzenia, gdy przeprowadzą się do regionów, w których dana norma jest nacechowana większym uprzedzeniem, a wyraźny spadek uprzedze­nia, gdy będą pod wpływem normy w mniejszym stopniu cechu­jącej się uprzedzeniami. I tak się właśnie dzieje. W jednym z badań Jeanne Watson76 stwierdziła, że ludzie, którzy niedawno przenie­śli się do Nowego Jorku i zaczęli stykać się bezpośrednio z osoba-, mi o nastawieniu antysemickim, sami przyjęli postawy bardziej antysemickie. W innym badaniu Pettigrew stwierdził, że gdy mieszkańcy Południa wstąpili do wojska i zetknęli się ze zbiorem norm społecznych o mniej dyskryminacyjnym charakterze, stali się mniej uprzedzeni wobec Murzynów.

Nacisk skłaniający do konformizmu może być stosunkowo jawny, jak w eksperymencie Ascha. Z drugiej strony, konformizm względem normy nacechowanej uprzedzeniem może po prostu wynikać z braku dostępu do ścisłych danych i z przewagi błędnej informacji. W takiej sytuacji ludzie mogą przyswajać sobie nega­tywne postawy na podstawie zasłyszanych wieści czy pogłosek. W literaturze nie brak przykładów takiego posługiwania się stereo­typami. Weźmy np. pod uwagę Żyda maltańskiego (The Jew of Malta) Christophera Marlowe'a czy Kupca weneckiego Williama Szekspira. W każdym z tych dzieł Żyd jest przedstawiony jako podstępny, chciwy, krwiożerczy i płaszczący się tchórz. Mielibyśmy może ochotę wyciągnąć stąd wniosek, że Marlowe i Szekspir mieli jakieś przykre doświadczenia z niecnymi Żydami, które skłoniły ich do stworzenia tych ostrych i niepochlebnych portretów — gdyby nie jeden fakt: Żydzi zostali wypędzeni z Anglii mniej więcej 300 lat przed powstaniem tych dzieł. Tak więc wydaje się, że jedyną rzeczą, z jaką zetknęli się Marlowe i Szekspir, był utrzymujący się długo stereotyp. Niestety, ich dzieła nie tylko są odzwierciedleniem tego stereotypu, lecz także przyczyniły się niewątpliwie do jego utrwalenia.

Nawet przypadkowe zetknięcie się z fanatyzmem może wpły­nąć na nasze postawy i zachowanie wobec grupy będącej ofiarą uprzedzenia. Na przykład badania wykazały, że już samo pod­słuchanie kogoś posługującego się obelżywym określeniem danej grupy — takim jak epitet uwłaczający pewnej rasie czy narodowo­ści — może zwiększyć prawdopodobieństwo, że ujrzymy kogoś z tej grupy — lub kogoś jedynie kojarzonego z tą grupą — w ujemnym świetle. Shari Kirkland i jej współpracownicy77 prosili osoby badane o przeczytanie kopii protokołu z procesu kryminalnego, w którym białego oskarżonego reprezentował adwokat-Murzyn; jego fotografię dołączono do tekstu. W czasie czytania protokołu badany „podsłuchiwał" krótką wymianę zdań między dwoma pomocnikami eksperymentatorów udającymi osoby badane. Nie­którzy badani słyszeli, jak pierwszy pomocnik, nazywa czarnego prawnika „czarnuchem" (nigger), podczas gdy inni badani słyszeli, że nazywa go „krętaczem" (shyster). W obu sytuacjach drugi pomocnik zgadzał się z obelżywą opinią pierwszego pomocnika o prawniku-Murzynie. Uruchomiwszy w ten sposób mechanizm konformizmu, eksperymentatorzy prosili następnie badanego, by ocenił adwokata i oskarżonego. Analiza tych ocen wykazała, że badani, którzy podsłuchali rasistowską obelgę, oceniali czarnego prawnika bardziej negatywnie niż ci, którzy podsłuchali uwłaczają­cą uwagę nie mającą związku z rasą adwokata. Ponadto biały oskarżony otrzymał szczególnie surowe wyroki i bardzo negatywne oceny od tych białych, którzy podsłuchali rasistowską obelgę pod adresem czarnego prawnika. Ten ostatni wynik oznacza, że konfor­mizm wobec norm zgodnych z uprzedzeniami może mieć destruk­cyjny wpływ, rozciągający się poza pierwotny obiekt rasistowskiej postawy. Nietolerancyjne postawy mogą też być pielęgnowane rozmyślnie przez nietolerancyjne społeczeństwo. Na przykład pe­wien badacz78 przeprowadzał wywiady z białymi obywatelami Afryki Południowej, starając się znaleźć powody ich negatywnych postaw wobec Murzynów. Stwierdził on, iż typowy biały miesz­kaniec Południowej Afryki był przekonany, że ogromną większość przestępstw popełniają Murzyni. Było to niezgodne z prawdą. Jak powstało to błędne mniemanie? Ludzie ci podawali, że widują bardzo wielu czarnych więźniów, nie widzieli natomiast żadnego białego więźnia. Czyż nie jest to dowodem, że skazano za przestęp­stwa więcej Murzynów niż białych? Nie. W tym przypadku było to jedynie odbiciem faktu, że regulamin zabraniał białym więźniom pracować w miejscach publicznych! Krótko mówiąc, społeczeństwo może stwarzać uprzedzone przekonania poprzez swoje instytucje. W naszym własnym amerykańskim społeczeństwie zmuszanie Mu­rzynów do jeżdżenia wyłącznie w tyle autobusu, niedopuszczanie kobiet do niektórych klubów, niepozwalanie Żydom na zatrzymy­wanie się w ekskluzywnych hotelach było częścią naszej niedawnej historii — i stwarzało złudzenie, że osoby należące do tych grup są gorsze czy niemożliwe do zaakceptowania.

Ustawy mogą wpłynąć na zmianę obyczajów

W 1954 r. Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych orzekł, że szko­ły „oddzielne, lecz równe" są — jak wynika z samego określenia — nierówne. Według słów Prezesa Sądu Najwyższego, Earla Warrena, gdy dzieci murzyńskie oddziela się od białych jedy­nie z powodu ich rasy, to fakt ten „wytwarza w nich poczucie niższości pod względem pozycji w społeczeństwie, co może wpły­nąć na ich serca i umysły w taki sposób, że nie jest prawdopo­dobne, aby można to było kiedykolwiek odrobić". Chociaż nie całkiem zdawaliśmy sobie z tego sprawę, decyzja ta włączyła nasz naród w jeden z najbardziej ekscytujących, zakrojonych na wielką skalę eksperymentów społecznych, jakie kiedykolwiek przepro­wadzono.

Po tej historycznej decyzji wielu ludzi przeciwnych integracji szkół uzasadniało swoje stanowisko względami „humanitarnymi". Przepowiadali oni masakrę, jeśli będzie się forsować przemie­szanie ras w szkołach. Argumentowali, że nie można w drodze ustawy zmienić moralności — co miało znaczyć, że chociaż można zmusić ludzi, by uczęszczali do tej samej szkoły, to jednak nie można ich zmusić, by lubili się i szanowali wzajemnie. Było to echem poglądów wybitnego socjologa, Williama Grahama Sum-mera, który wiele lat wcześniej stwierdził, że „ustawy nie zmienią obyczajów". Domagali się oni, aby zniesienie segregacji rasowej odłożyć, dopóki nie uda się zmienić postaw.

Oczywiście, psychologowie społeczni byli wówczas przekonani, że aby zmienić zachowanie, trzeba zmienić postawy. Jeśliby, więc udało się sprawić, aby nietolerancyjni dorośli stali się mniej uprzedzeni wobec Murzynów, to bez wahania pozwolą oni swoim dzieciom uczęszczać do szkoły razem z czarnymi dziećmi. Liczni reprezentanci nauk społecznych, (chociaż powinni mieć więcej rozumu) byli stosunkowo pewni, że potrafią zmienić nietolerancyjne postawy, przeprowadzając kampanie informacyjne. Zastoso­wali oni tzw. 16-milimetrową metodę redukcji uprzedzeń:, jeśli uprzedzeni ludzie są przekonani, że Murzyni są niezaradni i leniwi, to trzeba tylko pokazać im film przedstawiający Murzynów jako pracowitych, porządnych ludzi. Metoda ta jest oparta na idei, że dezinformację można zwalczyć informacją. Jeśli Szekspir pod wpływem fałszywych informacji o Żydach sądzi, że Żydzi są podstępnymi pijawkami, to powiedzmy mu prawdę, a jego uprze­dzenie zniknie. Jeśli biały obywatel Południowej Afryki jest przeko­nany, że Murzyni popełniają większość przestępstw, to pokażmy mu białych więźniów, a zmieni swoje przekonania. Niestety, nie jest to takie proste. Niezależnie od tego, czy uprzedzenie jest w głównej mierze wynikiem konfliktu ekonomicznego, konformizmu wobec norm społecznych czy też głęboko zakorzenionych potrzeb osobo­wościowych, niełatwo je zmienić za pomocą kampanii informa­cyjnej. W ciągu lat większość ludzi zaangażowała się głęboko w swe uprzedzone zachowanie. Ukształtować w sobie liberalną postawę wobec Murzynów, gdy wszyscy twoi przyjaciele i współpracownicy są nadal uprzedzeni — nie jest to łatwe zadanie. Same filmy nie mogą zmienić sposobu myślenia i sposobu zachowania, które utrzymywały się latami.

Czytelnik tej książki wie już, że tam, gdzie wchodzą w grę ważne sprawy, kampanie informacyjne zawodzą, ponieważ ludzie nie są skłonni siedzieć spokojnie i wchłaniać informacje, które są w dysonansie z ich przekonaniami. Na przykład Paul Lazarsfeld79 pisze o serii audycji radiowych nadawanych na początku lat czterdziestych, które to audycje miały zredukować uprzedze­nia etniczne przez podawanie informacji o różnych grupach etnicz­nych w sposób ciepły i przychylny. Jeden program był poświęcony Amerykanom pochodzenia polskiego, drugi — Amerykanom po­chodzenia włoskiego itd. Kto słuchał tych programów? Większość słuchaczy programu o Amerykanach pochodzenia polskiego stano­wili Amerykanie pochodzenia polskiego. A zgadnij, kto stanowił większość wśród słuchaczy programu o Amerykanach pochodzenia włoskiego? Dobrze, zgadłeś. Ponadto, jak przekonaliśmy się, jeśli musi się ludzi do słuchania informacji, z którymi się nie zgadzają, to będą je odrzucać, zniekształcać lub ignorować — w bardzo podobny sposób, jak pan X, który zachowywał swą negatywną postawę wobec Żydów wbrew kampanii informacyjnej pana Y, i jak studenci z Dartmouth i Princeton, którzy zniekształcali informacje zawarte w obejrzanym przez siebie filmie o meczu piłki nożnej. U większości ludzi uprzedzenie jest zbyt głęboko zakorze­nione w ich własnym systemie przekonań, zbyt zgodne z ich codziennym zachowaniem, a także zbyt mocno podtrzymywane przez osoby z ich otoczenia, by można je było zmienić za pomocą książki, filmu czy audycji radiowej.

Skutki kontaktowania się na zasadzie równej pozycji.

Chociaż zmiana postawy powoduje zmianę w zachowaniu, to jednak — jak widzieliśmy — często trudno jest zmienić postawy poprzez uczenie. Istnieje jednak pewna zależność, o której psychologowie społeczni wiedzą od dawna, lecz którą dopiero niedawno zaczęli rozumieć: mianowicie, zmiany w zachowaniu mogą powodować zmianę postaw. Oto najprostszy argument. Gdyby można było sprawić, aby biali i Murzyni kontaktowali się ze sobą bezpośrednio, to wówczas jed­nostki uprzedzone zetknęłyby się z rzeczywistością w drodze włas­nego doświadczenia, a nie tylko ze stereotypem; w końcu doprowa­dziłoby to do lepszego poznania i zrozumienia. Kontakty te muszą, oczywiście, zachodzić w sytuacji, w której biali i Murzyni mają równą pozycję; wielu białych miało mnóstwo kontaktów z Murzy­nami, lecz zazwyczaj były to sytuacje, w których Murzyni pełnili podrzędne role, np. niewolników, portierów, pomywaczy, czyścibutów, personelu pralni czy służby domowej. Kontakty tego rodzaju przyczyniają się tylko do wzmocnienia u białych istniejącego stereo­typu i w ten sposób zwiększają ich uprzedzenie do Murzynów.

Przyczyniają się one także do spotęgowania urazy i gniewu u Murzynów. Do niedawna kontakty na zasadzie równej pozycji były rzadkie ze względu na brak równości w oświacie i w pracy zawodowej, jak również z powodu segregacji w miejscu zamiesz­kania. Decyzja Sądu Najwyższego z 1954 r. zmieniła to wszystko. Nawet jednak przed 1954 r. zdarzały się niekiedy pojedyncze przypadki integracji na zasadach równej pozycji. Skutki takiej integracji potwierdzały na ogół koncepcję, że zmiana zachowania powoduje zmianę postawy. W pewnym typowym badaniu Morton Deutsch i Mary Ellen Collins80 analizowali postawy białych wobec Murzynów w komunalnych osiedlach mieszkaniowych. Miano­wicie, w pewnym osiedlu rodzinom białym i murzyńskim przy­dzielono mieszkania zgodnie z zasadą segregacji, a więc wy­znaczono im oddzielne budynki w tym samym osiedlu. W innym osiedlu wprowadzono integrację rasową — rodzinom białym i murzyńskim przydzielono mieszkania w tym samym budynku. U mieszkańców osiedla zintegrowanego nastąpiła (jak wynikało z ich wypowiedzi) większa pozytywna zmiana postaw wobec Murzynów niż u mieszkańców osiedla podzielonego. Z danych tych wynikałoby, że ustawy mogą zmienić obyczaje, że można w drodze ustawodawczej zmienić moralność — oczywiście, nie bezpośrednio, lecz za pośrednictwem kontaktów, utrzymywanych na zasadzie równej pozycji obu stron. Zdaje się nie ulegać wątpliwości, że jeśli różne grupy rasowe będą się stykać ze sobą na zasadzie równości swej pozycji, to będą miały szansę lepszego poznania się. Może to przyczynić się do wzrostu wzajemnego zrozumienia i spowodować zmniejszenie napięcia, Jeśli wszystkie inne czynniki pozostaną bez, zmiany*.

Pośrednie efekty zniesienia segregacji.

Dopiero znacznie później psychologowie społeczni wpadli na myśl, że zniesienie segrega­cji może wpłynąć na system wartości nawet tych ludzi, którzy nie

* Należy zwrócić uwagę na fakt, że badania wspomniane w niniejszym paragrafie przeprowadzono w komunalnych osiedlach mieszkaniowych, nie zaś w dzielnicy domów prywatnych. Jest to czynnik o decydującym znaczeniu, o którym będzie mowa za chwilę mają okazji zetknąć się bezpośrednio z grupami mniejszościowymi. Może to nastąpić dzięki działaniu mechanizmu, o którym wspom­nieliśmy w rozdziale 4. mówiąc o psychologicznych efektach nie­uchronności. Mianowicie, jeśli wiem, że ty i ja będziemy nieuchron­nie pozostawać ze sobą w ścisłym kontakcie, a ja nie lubię ciebie, to będę odczuwać dysonans. W celu zredukowania tego dysonansu będę się starał przekonać samego siebie, że nie jesteś taki zły, jak uprzednio myślałem, nastawię się na wyszukiwanie w tobie cech dodatnich i będę się starał ignorować twoje ujemne cechy lub przywiązywać do nich jak najmniejsze znaczenie. Tak, więc sam fakt, iż wiem, że muszę w pewnych sprawach pozostawać z tobą w ścisłym kontakcie, zmusi mnie do zmiany moich nace­chowanych uprzedzeniem postaw wobec ciebie, o ile wszystkie inne czynniki pozostaną bez zmiany. Eksperymenty, laboratoryj­ne potwierdziły to przewidywanie: np. dzieci, które były przeko­nane, że nieuchronnie będą musiały jeść nie lubianą uprzednio jarzynę, zaczęły przekonywać same siebie, że jarzyna ta nie jest taka zła81. Podobnie studentki, które wiedziały, że będą musia­ły omawiać swe intymne sprawy z dziewczyną mającą różne, i dodatnie, i ujemne cechy, poczuły wielką sympatię do tej nigdy przedtem nie widzianej dziewczyny; zjawisko to nie wystąpiło, jeśli u studentek nie wywołano oczekiwania, że będą w przy­szłości musiały dyskutować na intymne tematy z tą właśnie dziewczyną82.

Niewątpliwie, daleka jest droga od miski jarzyn do stosunków między Murzynami a białymi. Niewielu psychologów społecznych jest tak naiwnych, by sądzić, że nietolerancję rasową, która jest głęboko zakorzeniona, można wyeliminować w ten sposób, że ludzie będą redukować swój dysonans, godząc się z tym, co uważają na nieuniknione. Ze swej strony skłonny byłbym sugero­wać, że w idealnych warunkach mechanizm ten może zapocząt­kować łagodzenie uprzedzeń i spowodować osłabienie wrogich uczuć u większości jednostek. Za chwilę powiem, co rozumiem przez „idealne warunki"; najpierw jednak spróbuję przyoblec trochę w ciało ten teoretyczny szkielet. W jaki sposób mógłby przebiegać proces redukcji dysonansu?

Wróćmy w myślach do końca lat pięćdziesiątych. Wyobraźmy sobie 45-letniego białego Południowca, którego 16-letnia córka uczęszcza do szkoły „wyłącznie dla białych" w którymś z dalekich południowych Stanów. Załóżmy, że ma on negatywną postawę wobec Murzynów, wynikającą po części z przekonania, że Murzyni są niezaradni i leniwi, a czarni mężczyźni są zanadto pobudliwi seksualnie i są potencjalnymi gwałcicielami. Nagle Ministerstwo Sprawiedliwości wydaje dekret i od najbliższej jesieni jasnowłosa, dojrzała już córka owego Południowca musi iść do „zintegrowanej szkoły". Wszyscy urzędnicy stanowi i lokalni, chociaż może nie zachwyceni tym pomysłem, wyraźnie dają do zrozumienia, że nic nie można zrobić, aby do tego nie dopuścić — prawo jest prawem i trzeba go przestrzegać. Ojciec mógłby, oczywiście, nie pozwolić córce na kontynuowanie edukacji lub też wysłać ją do kosztownej szkoły prywatnej. Jednakże jedno z tych rozwiązań jest zbyt drastyczne, drugie zaś zbyt kosztowne. Wobec tego ojciec roz­strzyga, że musi posłać córkę do szkoły zintegrowanej. Ale wówczas świadomość, że jego jasnowłosa młoda córeczka musi nieuchronnie chodzić do szkoły razem z Murzynami, jest w dysonansie z przeko­naniem, że Murzyni są niezaradnymi gwałcicielami. Cóż, więc czyni? Sądzę, że zacznie rewidować swe przekonania dotyczące Murzynów. Czy naprawdę są oni aż tak niezaradni? Czy naprawdę włóczą się dookoła, gwałcąc ludzi? Może spojrzeć teraz na Murzy­nów inaczej — tym razem z silną skłonnością do szukania w nich dobrych cech, nie zaś do wymyślania lub wyolbrzymiania cech złych, nie akceptowanych. Skłonny byłbym przypuszczać, że nim nadejdzie wrzesień, jego postawa wobec Murzynów zmieni się w kierunku pozytywnym. Oczywiście, analiza ta jest również ogromnie uproszczona. Spójrzmy jednak, jaką przewagę ma ten proces nad kampanią informacyjną: został uruchomiony mecha­nizm, który motywuje daną jednostkę do zmiany jej negatywnego stereotypu w odniesieniu do Murzynów.

Analiza ta dobitnie sugeruje, że pewien rodzaj polityki pań­stwowej byłby potencjalnie najbardziej korzystny dla społeczeństwa amerykańskiego — a mianowicie taka polityka, która stanowi dokładne przeciwieństwo polityki ogólnie zalecanej.

Jak wspomniałem uprzednio, po decyzji Sądu Najwyższego z 1954 r. panowało ogólne przekonanie, że integracja musi po­stępować powoli. Większość urzędników państwowych i wielu uczonych reprezentujących nauki społeczne było przekonanych, że w celu osiągnięcia harmonijnych stosunków między rasami należy odłożyć integrację dopóty, dopóki w drodze reedukacji nie uda się złagodzić ludzkich uprzedzeń. Krótko mówiąc, w 1954 r. sądzono powszechnie, że zachowanie (integracja) musi następować po zmianach w sferze poznawczej. Moja analiza sugeruje nato­miast, że najlepszym sposobem osiągnięcia w końcu harmonii między rasami byłoby wprowadzenie zmiany w zachowaniu. Po­nadto, co najważniejsze, im wcześniej ludzie uświadomią sobie, że integracja jest nieunikniona, tym wcześniej ich uprzedzone postawy zaczną się zmieniać. Z drugiej strony, proces ten może być (i był) sabotowany przez urzędników państwowych podtrzymujących po­gląd, że ustawę o integracji można będzie obejść lub opóźnić jej realizację. Przyczynia się to do wytworzenia złudzenia, że zdarzenie to nie jest nieuchronne. W takich okolicznościach zmiana postawy nie nastąpi; rezultatem będzie jeszcze większe zamieszanie i dysharmonia. Wróćmy do naszego przykładu: jeśli ojciec jasnowłosej córeczki dojdzie do wniosku (pod wpływem wypowiedzi i sposobu postępowania gubernatora, burmistrza, naczelnika inspektoratu szkolnego lub miejscowego szeryfa), że istnieje jakiś sposób niedo­puszczenia do integracji, to oczywiście nie będzie odczuwał żadnej potrzeby zrewidowania swych negatywnych przekonań dotyczą­cych Murzynów. Może to go doprowadzić do gwałtownego prze­ciwstawiania się integracji.

Zgodny z powyższym rozumowaniem jest fakt, że w miarę postępów integracji, postawy wobec niej były coraz bardziej przychylne: w 1942 r. tylko 30% białych w Stanach Zjednoczonych opowiadało się za szkołami bez segregacji rasowej; w 1956 r. liczba ta wzrosła do 49%; wreszcie w 1970 r., gdy stawało się coraz bar­dziej oczywiste, że integracja rasowa w szkołach jest nieunikniona, opowiedziało się za nią ponad 75% białej ludności. Zmiany, jakie zaszły w tym czasie na Południu, były jeszcze poważniejsze: w 1942 r. tylko 2% białych było zwolennikami szkół zintegrowanych; w 1956 r., gdy większość Południowców wierzyła jeszcze, że ustawę tę będzie można obejść, tylko 14% opowiedziało się za integracją; ale w 1970 r., gdy integracja trwała nadal, prawie 50% białej ludności na Południu było jej zwolennikami. Oczywiście, fakty te nie dowodzą, że ludzie zmieniają swe postawy wobec integracji w szkołach z tego powodu, iż godzą się z tym, co nieuniknione - lecz wniosek taki jest bardzo przekonywający.

Thomas Pettigrew, przeprowadziwszy dokładną analizę prze­biegu i skutków znoszenia segregacji rasowej w szkołach, wysunął pytanie, dlaczego akty przemocy wystąpiły w trakcie znoszenia segregacji w takich miejscowościach, jak Little Rock i Clinton, a nie wystąpiły w innych, takich jak Norfolk czy Winston-Salem. Jego konkluzja, która dostarcza dalszego poparcia dla naszego rozumo­wania, była następująca: „Akty przemocy zdarzały się na ogół w tych miejscowościach, gdzie przynajmniej niektórzy przedstawi­ciele władzy dali uprzednio do zrozumienia, że chętnie przywrócili­by segregację, gdyby wybuchły zamieszki; spokojny przebieg inte­gracji był na ogół następstwem twardego i stanowczego postępo­wania władz" 84. Innymi słowy, jeśli ludziom nie dano sposobności do zredukowania dysonansu, to następowały rozruchy. Już w 1953 r. Kenneth B. Clark85 zaobserwował to samo zjawisko podczas znoszenia segregacji w niektórych stanach na pograniczu Południa i Północy. Odkrył on, że natychmiastowe zniesienie segregacji rasowej było o wiele bardziej efektywne niż desegregacja stop­niowa. Ponadto, akty przemocy występowały tam, gdzie prowadzo­no dwuznaczną lub niekonsekwentną politykę lub gdzie przywódcy danej społeczności skłonni byli do wahań. To samo działo się w czasie II Wojny Światowej, gdy zaczęto znosić segregację rasową w jednostkach wojskowych: największe kłopoty występowały tam, gdzie polityka w tym zakresie była niejednoznaczna86.

Jednakże wszystkie inne czynniki nie zawsze pozostają bez zmiany.

W poprzednim paragrafie przedstawiłem mocno uproszczony obraz bardzo złożonego zjawiska. Zrobiłem to celowo, aby pokazać, jak teoretycznie może przebiegać ten proces w ideal­nych warunkach. Jednakże warunki rzadko bywają idealne. Prawie zawsze występują jakieś okoliczności komplikujące sprawę. Przypatrzmy się teraz niektórym komplikacjom, a następnie za­stanowimy się, w jaki sposób można by je wyeliminować lub zredukować.

Gdy była mowa o tym, że w zintegrowanym osiedlu mieszka­niowym nasilenie uprzedzeń zmniejszyło się, zwróciłem szczególną uwagę na fakt, iż było to komunalne osiedle mieszkaniowe. Jeśli natomiast w grę wchodzą domy prywatne, powstają pewne kom­plikacje: po pierwsze, wśród białych istnieje silne przekonanie, że wartość nieruchomości spada, gdy w sąsiedztwie zamieszkują Murzyni. Przekonanie to wprowadza konflikt i rywalizację o cha­rakterze ekonomicznym, co przeciwdziała redukcji uprzedzeń. W istocie, systematyczne badania w zintegrowanych dzielnicach domów prywatnych wykazują wzrost uprzedzeń wśród białych mieszkańców87.

Ponadto, jak wspomniałem, eksperymenty nad psychologicz­nymi skutkami nieuchronności przeprowadzano w laboratorium, gdzie wchodziły w grę antypatie niemal na pewno mniej intensywne od uprzedzeń rasowych. Aczkolwiek jest pocieszające, że analogicz­ne wyniki uzyskano w badaniach nad desegregacją w realnym świecie, to jednak naiwny byłby i mylący wniosek, że droga do zniesienia segregacji rasowej zawsze będzie gładka, jeśli tylko da się ludziom sposobność, by pogodzili się z tym, co nieuniknione. Często kłopoty zaczynają się w momencie, gdy tylko zostaje zniesiona segregacja. Po części wynika to stąd, że kontakt między czarnymi i białymi dziećmi (zwłaszcza, jeśli zaczyna się w szkole średniej) zwykle nie jest kontaktem na zasadzie równości. Wyob­raźmy sobie taką sytuację: 16-letni chłopiec z ubogiej murzyńskiej lub latynoskiej rodziny, uczęszczający dotąd do drugorzędnej szkoły, zostaje nagle przeniesiony do szkoły, gdzie większość uczniów stanowią biali z warstwy średniej, gdzie uczą biali nauczy­ciele z warstwy średniej, gdzie przekonuje się on, że musi współ­zawodniczyć z białymi z warstwy średniej, których wychowano w poszanowaniu wartości tej warstwy społecznej. W rezultacie znalazł się on w sytuacji o charakterze wysoce rywalizacyjnym, do której nie jest przygotowany, w której reguły nie są jego regułami, a nagrody uzyskuje się za zdolności, jakich jeszcze nie zdążył, roz­winąć. Rywalizacja ta przebiega dla niego w sytuacji, która pod względem psychologicznym różni się znacznie od sytuacji znanych mu dotychczas. Zakrawa trochę na ironię, że okoliczności te powo­dują na ogół obniżenie jego samooceny — a więc mają ten sam efekt, którego uniknięcie było głównym motywem decyzji Sądu Najwyższego88. W swej starannie przeprowadzonej analizie badań nad zniesieniem segregacji rasowej w szkołach Walter Stephan89 nie znalazł żadnych badań świadczących o istotnym wzroście samo­oceny u dzieci murzyńskich, podczas gdy 25% rozpatrzonych przez niego badań wykazało istotny spadek ich samooceny po desegregacji. Ponadto uprzedzenia nie uległy wyraźnemu osłabieniu. Stephan stwierdził, że wzrosły one w niemal tylu przypadkach, w ilu zmalały.

Mając te dane w pamięci, nie zdziwimy się dowiadując się o tym, że szkoła średnia, w której niedawno zniesiono segregację rasową, jest zazwyczaj miejscem, gdzie panują silne napięcia. Jest rzeczą naturalną, że uczniowie-Murzyni starają się podnieść swą samoocenę. Jednym ze sposobów podnoszenia samooceny jest trzymanie się razem, napadanie na białych, podkreślanie swej indywidualności, odrzucanie wartości i przywództwa białych, itd.90

Zreasumujmy dotychczasowe rozważania: 1) Kontakt na zasa­dzie równej pozycji obu stron, w idealnych warunkach, gdy nie ma konfliktu ekonomicznego, może prowadzić i istotnie prowadzi do lepszego zrozumienia i zmniejszenia uprzedzeń91.2) Psychologiczne skutki nieuchronności mogą wytwarzać i rzeczywiście wytwarzają nacisk w kierunku złagodzenia uprzedzeń oraz mogą, w idealnych okolicznościach, stworzyć warunki do spokojnego przebiegu inte­gracji rasowej w szkołach. 3) Gdy istnieje konflikt ekonomiczny (jak w przypadku integracji rasowej w obrębie dzielnicy prywat­nych domów mieszkalnych), wówczas dochodzi do nasilenia uprze­dzeń. 4) Jeśli wskutek zniesienia segregacji rasowej w szkole powsta­je sytuacja rywalizacji, a zwłaszcza wtedy, gdy pozycja uczniów z grup mniejszościowych jest wyraźnie gorsza, to często zaznacza się wzrost wrogości Murzynów czy Latynosów do białych, co przy­najmniej w części jest wynikiem dążenia do podniesienia obniżonej samooceny.

Wzajemna współzależność jako możliwe rozwiązanie.

Napięcie, które często pojawia się jako początkowy rezultat zniesienia segregacji rasowej w szkole, przypomina mi nieco zachowanie dzieci w eks­perymencie Muzafera Sherifa i jego współpracowników92. Jak pamiętamy, w eksperymencie tym wytworzono napięcie i wrogość między dwiema grupami, stawiając je w sytuacjach konfliktu i rywalizacji. Gdy raz wytworzono wrogość, nie można już było jej zredukować po prostu przez wyeliminowanie konfliktów i rywaliza­cji. Przeciwnie, gdy wzajemny brak zaufania został już mocno utrwalony, kontaktowanie się obu grup w sytuacjach nierywalizacyjnych, opartych na zasadzie równości, prowadziło do wzmożenia wrogości i braku zaufania. Na przykład, dzieci z tych grup dokuczały sobie nawzajem nawet wtedy, gdy po prostu siedziały obok siebie, oglądając film.

W jaki sposób Sherif zdołał w końcu zredukować tę wrogość? Dokonał tego, stawiając obie grupy dzieci w sytuacjach, w których były one wzajemnie od siebie uzależnione — w których musiały współdziałać ze sobą, aby osiągnąć swój cel. Na przykład bada­cze stwarzali sytuację alarmową, uszkadzając system urządzeń zaopatrujących obóz w wodę. Naprawienie tego uszkodzenia było możliwe tylko pod warunkiem natychmiastowego współdziałania wszystkich dzieci. Kiedy indziej, podczas wycieczki, zepsuła się obozowa ciężarówka. Aby ją uruchomić, trzeba było wepchnąć ją na dość stromą górkę. Można było tego dokonać tylko wtedy, gdy wszystkie dzieci pchały razem — bez względu na to, czy były „Orłami" czy „Grzechotnikami". W końcu udało się zredukować wrogie uczucia i negatywne stereotypy. Chłopcy z obu grup znajdo­wali sobie przyjaciół wśród niedawnych przeciwników, zaczęli żyć w lepszej zgodzie, a także samorzutnie współdziałać ze sobą.

Wydaje się, że czynnikiem o decydującym znaczeniu jest wza­jemna współzależność — sytuacja, w której jednostki potrzebują siebie nawzajem i są sobie nawzajem potrzebne, jeśli chcą osiągnąć swój cel. Kilku badaczy w dobrze kontrolowanych eksperymen­tach laboratoryjnych zademonstrowało korzyści płynące ze współ­działania. Na przykład Morton Deutsch93 wykazał, że gdy w gru­pach rozwiązujących problemy stworzy się atmosferę współpracy, wówczas członkowie tych grup są uważniejsi i bardziej przyjaźni niż wtedy, gdy dominuje atmosfera rywalizacji. Badanie Patricii Keenan i Petera Carnevale'a wykazało, że współpraca w obrębie grup może także sprzyjać współpracy między grupami94. Oznacza. to, że relacje współdziałania ustanowione w jednej grupie często zostają przeniesione na innych, gdy od grupy tej wymaga się póź­niej interakcji z inną grupą. W ich badaniu grupy wykonujące zada­nia oparte na współpracy były bardziej skłonne do współdziałania w późniejszych negocjacjach z inną grupą niż grupy, których członkowie początkowo pracowali rywalizując ze sobą.

Niestety, współdziałanie i współzależność nie są charaktery­stycznymi cechami procesu, który zachodzi w większości klas szkolnych, nawet w szkołach podstawowych. Wspomnieliśmy już o rywalizacyjnym charakterze tego procesu; teraz przyjrzyjmy się mu bliżej. Najpierw zdefiniujmy proces. Zawsze, gdy ludzie wcho­dzą ze sobą w interakcję, jednocześnie istnieją dwie rzeczy: treść i proces. Przez treść rozumiem po prostu zawartość informacyjną ich spotkania; przez proces rozumiem przebieg tego spotkania. Na przykład w klasie szkolnej treścią mogłaby ,być arytmetyka, geo­grafia, nauki społeczne lub muzyka; proces to sposób, w jaki naucza się tych przedmiotów. Nie trzeba mówić, że treść jest bardzo ważna. Często jednak nie docenia się doniosłego znaczenia procesu, choć właśnie dzięki procesowi uczniowie dowiadują się wiele o świecie, w którym żyją. Co więcej, posunąłbym się nawet do stwierdzenia, że pod pewnymi względami proces jest ważniejszym źródłem uczenia się niż sama treść.

Przed laty miałem doskonałą sposobność obserwowania pro­cesu zachodzącego w klasie, gdy zaproszono mnie do Austin w stanie Teksas jako konsultanta tamtejszego systemu szkol­nego. Zniesiono tam właśnie segregację, po czym doszło do wielkiego zamieszania i szeregu przykrych incydentów. Moi ko­ledzy i ja weszliśmy do szkół w Austin nie po to, by łagodzić te konflikty, lecz aby przekonać się, czy możemy w jakiś spo­sób przyczynić się do osiągnięcia niektórych pozytywnych ce­lów, do jakich dążono przeprowadzając desegregację. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiliśmy, była systematyczna obserwacja procesu.

Staraliśmy się spojrzeć nań świeżymi oczyma — jakbyśmy byli gośćmi z innej planety — a najbardziej typowy proces, jaki obserwowaliśmy, był następujący: nauczycielka stoi przed klasą, zadaje pytanie i czeka, aż dzieci zaczną podnosić ręce na znak, że znają odpowiedź. Najczęściej sześcioro do dziesięciorga dzieci podrywa się z miejsc i wyciąga ręce wymachując nimi, aby przyciągnąć uwagę nauczycielki. Wydaje się, że mają ogromną ochotę, by wywołała je do odpowiedzi. Kilku innych uczniów siedzi cicho z opuszczonym wzrokiem, jak gdyby usiłowali stać się niewidoczni. Gdy nauczycielka wywołuje jednego z uczniów, wyraz rozczarowania, niezadowolenia i smutku pojawia się na twarzach tych, którzy z zapałem podnosili ręce, lecz nie zostali wybrani. Jeśli wywołany uczeń podaje właściwą odpowiedź, to nauczycielka uśmiecha się, kiwa głową z aprobatą i przechodzi do następnego pytania. Jest to wielka nagroda dla dziecka, które zostało wywoła­ne. W tym samym czasie, kiedy szczęśliwy uczeń podaje poprawną odpowiedź i zostaje nagrodzony uśmiechem, można usłyszeć wyraź­ny jęk wydany przez dzieci, które chciały odpowiedzieć, lecz zostały zignorowane. Nie ulega wątpliwości, że są one rozczarowane, ponieważ ominęła je sposobność pokazania nauczycielce, jakie są inteligentne i bystre.

W procesie tym dzieci uczą się kilku rzeczy. Po pierwsze uczą się, że w klasie jest jeden i tylko jeden ekspert: nauczycielka. Uczą się także, że jest jedna i tylko jedna poprawna odpowiedź na każde pytanie, jakie zadaje nauczycielka — mianowicie ta odpowiedź, którą nauczycielka ma na myśli. Zadanie ucznia polega na odgad­nięciu, jakiej odpowiedzi oczekuje nauczycielka. Ponadto ucznio­wie uczą się, że nagrodę uzyskają wtedy, gdy przypodobają się nauczycielce, okazując jej w aktywny sposób, jacy są bystrzy, inteligentni, schludni, czyści i grzeczni. Jeśli uda się im tego dokonać, uzyskają szacunek i miłość tej potężnej osoby. Osoba ta będzie wówczas dla nich miła i powie rodzicom, jakie cudowne są ich dzieci. Uczniowie nie zyskają żadnej nagrody za porozumie­wanie się i naradzanie ze swymi kolegami. W rzeczywistości kole­dzy są ich przeciwnikami, których trzeba pokonać. Co więcej, prze­ważająca część nauczycieli odnosi się do współpracy z dezaprobatą; u nich i u dzieci nauczanych przy zastosowaniu bardziej tradycyj­nych, rywalizacyjnych sposobów95. Metodę naszą nazwaliśmy „metodą układankową" (jigsaw techniąue), ponieważ jest oparta na podobnej zasadzie jak łamigłówka polegająca na układaniu obrazka z wielu kawałków.

Najlepiej wyjaśnić to na przykładzie. Nasz pierwszy ekspery­ment przeprowadziliśmy w klasie piątej w szkole, w której niedawno zniesiono segregację. Dzieci w tej klasie poznawały właśnie życiory­sy sławnych Amerykanów. Najbliższa lekcja miała być poświęcona biografii Josepha Pulitzera, słynnego dziennikarza. Najpierw opra­cowaliśmy życiorys Pulitzera składający się z sześciu odcinków. Odcinek pierwszy był poświęcony przodkom Pulitzera i ich przyby­ciu do Stanów. Odcinek drugi mówił o Pulitzerze jako małym chłop­cu i o tym, jak dorastał. Z odcinka trzeciego można się było do­wiedzieć o młodzieńczych latach Pulitzera — jego studiach i pierw­szej pracy. W odcinku czwartym, w którym Pulitzer występował jako człowiek w średnim wieku, była mowa o tym, jak założył swój dziennik — i tak dalej. Każdy odcinek poświęcony był innemu, waż­nemu aspektowi życia Josepha Pulitzera. Powieliliśmy ten życiorys i rozcięliśmy każdy egzemplarz na sześć części, z których każda zawierała jeden odcinek. Każde dziecko wchodzące w skład sześcio­osobowej grupy otrzymało inny odcinek życiorysu Pulitzera. Każda grupa miała zatem w sumie cały życiorys Josepha Pulitzera, lecz każde dziecko dysponowało tylko jedną szóstą jego biografii. Jak przy kompletowaniu układanki, każde dziecko miało tylko jeden fragment całości i było uzależnione od innych dzieci w grupie. Aby nauczyć się życiorysu Josepha Pulitzera, każde dziecko musiało opa­nować swój odcinek i nauczyć go innych. Uczniowie brali swe odcin­ki i oddzielnie udawali się tam, gdzie mogli się ich uczyć. Ucząc się swego odcinka dzieci mogły naradzać się z tymi dziećmi z pozosta­łych grup, które czytały ten sam odcinek. Tak więc jeśli Johnnie zajmował się Pulitzerem jako młodym człowiekiem, to mógł konsul­tować się z Christiną, która była w innej grupie i także zajmowała się Pulitzerem jako młodym człowiekiem. Mogli oni wzajemnie korzystać ze swej pomocy przy utrwalaniu i wyjaśnianiu ważnych aspektów tej fazy życia Josepha Pulitzera. Wkrótce potem każde z tych dzieci wracało na posiedzenie swej sześcioosobowej grupy. Poinformowano je, że mają trochę czasu na przekazanie sobie na­wzajem swych wiadomości. Poinformowano je także, że na koniec zostanie przeprowadzony sprawdzian ich wiedzy na ten temat.

Zdane na własne siły dzieci nauczyły się w końcu uczyć siebie nawzajem i słuchać jedno drugiego. Dzieci stopniowo nauczyły się, że żadne z nich nie może osiągnąć dobrego wyniku bez pomocy wszystkich członków grupy — i że każdy jej członek wnosi od siebie coś szczególnego i ważnego. Przypuśćmy, że ty i ja jesteśmy dziećmi należącymi do tej samej grupy. Ty zajmujesz się Josephem Pulitzerem jako młodym człowiekiem, ja zajmuję się Pulitzerem jako star­cem. Jedynym sposobem, w jaki mogę dowiedzieć się czegoś o Pulitzerze jako młodym człowieku, jest uważne słuchanie tego, co mó­wisz. Jesteś dla mnie bardzo ważnym źródłem informacji. Nauczy­cielka nie jest już jedynym źródłem wiedzy — nie jest ona nawet ważnym jej źródłem; w istocie nie mą jej nawet w grupie. Ważne na­tomiast staje się dla mnie każde dziecko z mego „kółka". Uzyskam dobry wynik, jeśli będę słuchał uważnie innych dzieci; jeśli nie będę tego robił — to uzyskam słaby wynik. Jest to całkiem nowa gra.

Jednakże do współdziałania nie dochodzi od razu. Na ogół trzeba kilku dni, zanim dzieci zaczną skutecznie posługiwać się tą techniką. Bardzo trudno jest przełamać stare nawyki. Uczniowie wchodzący w skład naszej grupy eksperymentalnej przyzwyczaili się do rywalizacji w ciągu kilku lat swego pobytu w szkole. Przez kilka pierwszych dni uczniowie z reguły usiłowali rywalizować — mimo że rywalizacja była teraz dysfunkcjonalna. Przytoczę autentyczny przykład ukazujący w sposób całkiem typowy trudności, z jakimi borykały się dzieci uczące się współdziałania. W jednej z naszych grup był chłopiec pochodzenia meksykańskiego, którego będziemy nazywać Carlosem. Carlos nie mówił zbyt płynnie po angielsku (był to jego drugi język). Nauczył się przez te lata, aby w klasie siedzieć cicho, bo dawniej, kiedy się odezwał, często był wyśmie­wany. Teraz miał wiele trudności przy przekazywaniu innym dzieciom treści swego odcinka i sprawiało mu to dużą przykrość. Tradycyjny sposób podobał mu się bardziej. Nie ma w tym nic dziwnego, ponieważ; w systemie, jaki wprowadziliśmy, Carlos był zmuszony mówić, podczas gdy przedtem, w „normalnej" klasie, mógł zawsze „dezindywidualizować się" i ukrywać. Sytuacja była jednak jeszcze bardziej skomplikowana — można by nawet powie­dzieć, że nauczycielka i Carlos zawiązali spisek, że byli w zmowie. Carlos bardzo chciał siedzieć cicho na lekcji. Dawniej nauczycielka pytała go od czasu do czasu; z reguły zacinał się, jąkał i zapadał w kłopotliwe milczenie. Kilkoro dzieci wyśmiewało się z niego. Nauczycielka nauczyła się nie pytać go wcale. Decyzja ta prawdo­podobnie wynikła z najlepszych intencji — nauczycielka po prostu nie chciała go upokarzać. Lecz ignorując go, „spisała go na straty". Sugerowało to, że nie warto się nim zajmować — przynajmniej inne dzieci w klasie tak to zrozumiały. Były one przekonane, że jest jeden poważny powód, dla którego nauczycielka nie pyta Carlosa — Carlos jest głupi. W istocie nawet Carlos zaczai dochodzić do tego wniosku. Jest to część mechanizmu powodującego, że desegregacja w połączeniu z procesem rywalizacji doprowadza zwykle do kontaktów stron o nierównym statusie, co może wywołać jeszcze większą nienawiść między grupami etnicznymi i obniżenie samooce­ny u członków pokrzywdzonych mniejszości etnicznych96.

Wróćmy do naszej sześcioosobowej grupy. Carlos, który musiał opowiedzieć o wieku średnim Josepha Pulitzera, miał z tym mnóstwo kłopotów. Jąkał się, zacinał i kręcił się nerwowo. Inne dzieci w grupie nie były zbyt skłonne do pomocy. Przywykły do procesu rywalizacji i reagowały zgodnie z tym starym, dobrze utrwalonym nawykiem. Wiedziały, co robić, kiedy jakieś dziecko zacina się — zwłaszcza dziecko, które uważały za głupie. Wyśmie­wały go, poniżały i dokuczały mu. Podczas naszego eksperymentu zauważono, że Mary powiedziała do niego: „Ach, ty tego nie umiesz, jesteś głuptas, jesteś głupi. Sam nie wiesz, co robisz".

W naszym pierwszym eksperymencie dzieci były dyskretnie kon­trolowane przez asystentkę, która chodziła od grupy do grupy. Kiedy wydarzył się ten incydent, nasza asystentka interweniowała: „W porządku, możecie tak robić, jeśli chcecie. Może to dla was do­bra zabawa, ale nie pomoże wam dowiedzieć się czegoś o Josephie Pulitzerze w wieku średnim. Mniej więcej za godzinę będzie spraw­dzian". Zwróćmy uwagę, jak zmieniły się zasady wzmacniania.

Mary nic już nie zyska poniżając Carlosa, a może wiele stracić. Po paru dniach i kilku podobnych doświadczeniach dzieciom w grupie Carlosa zaczęło świtać, że jedynym sposobem, aby dowiedzieć się czegoś o Josephie Pulitzerze w wieku średnim, jest uważne słucha­nie tego, co Carlos ma do powiedzenia. Stopniowo zaczęły one przekształcać się w całkiem dobrych specjalistów od przeprowadza­nia wywiadu. Zamiast ignorować lub wyśmiewać Carlosa, kiedy miał trochę trudności z przekazaniem swych wiadomości, dzieci za­czynały zadawać sondujące pytania tego rodzaju, że ułatwiały one Carlosowi przekazanie tego, co wiedział. Carlos zaczął reagować na ten sposób postępowania odprężając się coraz bardziej, co z kolei zwiększyło jego zdolność komunikowania się. Po paru tygodniach dzieci doszły do wniosku, że Carlos jest o wiele bystrzejszy, niż myślały. Zaczęły dostrzegać w nim cechy, jakich nie zauważały przedtem. Zaczęły go lubić. Carlosowi szkoła zaczęła się bardziej podobać i zaczął uważać anglojęzyczne dzieci ze swej grupy nie za dręczycieli, lecz za jednostki życzliwe i pomocne. Co więcej, gdy za­czął czuć się coraz lepiej w klasie i zyskał większą pewność siebie, jego wyniki w nauce zaczęły się poprawiać. Błędne koło zostało przerwane — elementy, które powodowały spiralny ruch ku dołowi, zostały zmienione, i obecnie spirala zaczyna biec ku górze.

Powtórzyliśmy ten eksperyment w wielu dziesiątkach klas z tysiącami uczniów. Wyniki są jednoznaczne i spójne. Dzieci we współdziałających klasach „układankowych" polubiły się nawza­jem, zaczęły bardziej lubić szkołę, a samoocena wzrosła u nich bardziej niż u dzieci w klasach tradycyjnych. Wzrost wzajemnej sympatii między dziećmi pokonał podziały etniczne i rasowe97. Wyniki sprawdzianów u dzieci należących do mniejszości etnicz­nych były lepsze w klasach „układankowych" niż w klasach tradycyjnych. Na przykład w jednym z badań98 moi współpracow­nicy i ja stwierdziliśmy, że w ciągu dwóch tygodni uczestniczenia w grupach „układankowych" dzieci z grup mniejszościowych poprawiły swe wyniki w nauce średnio o cały niemal stopień, bez pogorszenia wyników innych dzieci. I wreszcie nauczycielom meto­da ta podobała się i uznali ją za skuteczną. Większość nauczycieli, którzy zgodzili się stosować metodę „układankową" w ramach naszego eksperymentu, posługiwało się nią nadal, gdy eksperyment dobiegł końca.

Jednym z najważniejszych czynników wpływających na pozy­tywne skutki metody „układankowej" jest rozwijanie empatii. W poprzednim rozdziale wspomniałem o tym, że kształtowanie u danej osoby empatii — zdolności postawienia się na miejscu innej osoby — jest korzystne dla stosunków międzyludzkich, gdyż sprzyja zachowaniom polegającym na udzielaniu pomocy i zmniej­sza agresję. W klasie szkolnej najlepszym sposobem osiągnięcia maksymalnych efektów uczenia się — zwłaszcza w grupie „układankowej" — jest skupienie uwagi na dziecku, które w danej chwili mówi. Jeśli np. jestem w grupie układankowej razem z Carlosem i chcę się dowiedzieć od niego tego, co on wie, to muszę nie tylko słuchać go uważnie, lecz muszę także postawić się w jego sytuacji, żeby zadawać mu pytania w sposób zrozumiały i nie zagrażający. Tak postępując dowiaduję się dużo nie tylko o przedmiocie zajęć i nie tylko o Carlosie, lecz także o procesie patrzenia na świat oczyma innej osoby. W niezwykle interesującym eksperymencie Dianę Bridgeman wykazała, że uczestnictwo w klasie „układan­kowej" wpływa dodatnio na zdolność dziecka do przyjmowania punktu widzenia innej osoby". Pokazywała ona szereg historyjek obrazkowych dziesięcioletnim dzieciom, z których połowa przez osiem tygodni uczestniczyła w zajęciach grup „układankowych". Historyjki te miały na celu określenie zdolności empatii u dzieci. Na przykład w jednej z historyjek pierwszy obrazek przedstawiał małego chłopca, który ze smutnym wyrazem twarzy żegnał na lot­nisku swego ojca. Na następnym obrazku listonosz wręcza dziecku paczkę. Kiedy chłopiec otwiera ją, znajduje w niej mały samolocik i natychmiast wybucha płaczem. Gdy Bridgeman pytała dzieci, dlaczego ten chłopczyk płacze, prawie wszystkie podały powód: samolocik przypominał dziecku o rozłące z ojcem i to je zasmuciło. Jak dotąd wszystko w porządku. Teraz następował decydujący moment. Bridgeman zadawała dzieciom pytanie: co pomyślał listonosz, który przyniósł paczkę? Większość dzieci w tym wieku popełnia ten sam błąd oparty na egocentrycznym założeniu, że ich wiedza jest czymś powszechnym; mianowicie zakładają błędnie, że listonosz wie, iż chłopiec jest smutny, ponieważ podarek przypomi­nał mu o rozstaniu z ojcem. Jednakże dzieci, które uczestniczyły w grupach „układankowych", odpowiadały inaczej. Dzięki swym doświadczeniom, uzyskanym w tych grupach, potrafiły one lepiej przyjąć punkt widzenia listonosza; rozumiały, że nie ma on dostępu do tych samych informacji, co one i że nie wie nic o scenie na lotnisku. Toteż zdawały sobie sprawę z tego, że listonosz odczuwał­by zakłopotanie i zdziwienie na widok chłopczyka płaczącego po otrzymaniu miłego upominku. Tak więc uczestnictwo w grupach „układankowych" miało ogólny wpływ na zdolność dziecka do spojrzenia na świat oczyma innej osoby; zdaje się to być główną przyczyną opisanych powyżej dobroczynnych skutków.

Jednym z najbardziej zachęcających następstw wzrostu empatii jest to, że zwykła skłonność człowieka do tłumaczenia wątpliwości na swoją korzyść może teraz rozszerzyć się na innych ludzi, obej­mując także ludzi nie należących do tej samej grupy etnicznej czy rasowej. Spróbuję to wyjaśnić dokładniej. Jak pamiętasz, ludzie dokonując atrybucji co do przyczyny niepowodzenia, skłonni są tłumaczyć wątpliwości na swoją korzyść — lecz rzadko na korzyść innych. Tak więc, jeśli ja nie zdam egzaminu, to zwykle dochodzę do wniosku, że byłem śpiący lub że pytania były zbyt trudne; jeśli jednak ty nie zdasz egzaminu, to zwykle wyciągam wniosek, że jesteś głupi lub leniwy. W szeregu eksperymentów100 moi współ­pracownicy i ja potwierdziliśmy tę prawidłowość — stwierdziliśmy, że w sytuacji rywalizacyjnej dzieci nie tylko przypisują niepowo­dzenia swych rywali brakowi zdolności, lecz ponadto ich sukcesy przypisują szczęściu. Tu jednak dochodzimy do interesującego punktu: stwierdziliśmy także, że w sytuacji współdziałania (takiej jak „układanka") dzieci są tak wspaniałomyślne dla swych part­nerów, jak dla samych siebie: przypisują sukces partnera umiejęt­nościom, a niepowodzenie — pachowemu potknięciu. Jest to fascy­nujące stwierdzenie, kiedy bowiem możemy zacząć myśleć o lu­dziach należących do innych ras i grup etnicznych z taką samą wspaniałomyślnością, z jaką traktujemy siebie, wówczas podstawo­wy błąd atrybucji zostanie wyeliminowany, a uprzedzenia — zredu­kowane na poziomie głębokim.

Chociaż współzależność — zwłaszcza przy zastosowaniu meto­dy „układankowej" — jest z pewnością strategią obiecującą, to jednak nie jest to rozwiązanie doskonałe. Na przykład, aczkol­wiek metoda „układankowa" przynosi korzystne efekty także w przypadku uczniów szkół średnich101, tym niemniej działa ona najlepiej na małe dzieci, zanim jeszcze uprzedzenia mogły się głęboko zakorzenić. Ponadto uprzedzenie jest zjawiskiem złożo­nym; żadne rozwiązanie nie jest rozwiązaniem jedynym ani uni­wersalnym. Jak się przekonaliśmy, wiele aspektów naszego społe­czeństwa zmienia się równocześnie — mniejszości etniczne są przedstawiane bardziej sprawiedliwie w środkach masowego prze­kazu, możliwości kształcenia są większe, itd. Jest to proces po­wolny, a do równości ciągle jeszcze daleko. Jednakże uprzedzenia zmniejszają się, a to dodaje otuchy. Jak pamiętamy, w swoim czasie wysuwano argumenty, że zniesienie segregacji rasowej jest nie­możliwe bez uprzedniej zmiany postaw. Sądzono powszechnie, że wiele uprzedzeń jest wynikiem głęboko zakorzenionych zaburzeń osobowości, które trzeba wyleczyć, zanim będzie można przystą­pić do znoszenia segregacji rasowej. Materiał dowodowy wyka­zuje, że w odniesieniu do ogromnej większości ludzi twierdzenia te nie są prawdziwe: pierwszym krokiem do zmniejszenia uprzedzeń jest zniesienie segregacji. Oto, co pisze Thomas Pettigrew, jeden z najbardziej niestrudzonych badaczy w tej dziedzinie:

Niektórzy cynicy twierdzili, że skuteczne zniesienie segregacji rasowej na Południu będzie wymagać sprowadzenia dziesiątków tysięcy psychoterapeutów oraz przep­rowadzenia terapii z milionami fanatycznych Południowców. Na szczęście dla desegregacji, psychoterapeutów i Południowców, nie będzie to potrzebne; gruntow­na zmiana wzorców zachowania w odniesieniu do osób innej rasy, jaka dokonuje się na Południu, będzie sama przez się wystarczającą terapią102.

Aczkolwiek Pettigrew jest, być może, nastawiony zbyt opty­mistycznie, to jednak wydaje się, że zaczynamy się uczyć, w jaki sposób można zredukować uprzedzenia.

W następnym rozdziale przypatrzymy się pozytywnym i nega­tywnym uczuciom, jakie jeden człowiek może żywić względem drugiego, oraz zbadamy, dlaczego pewne osoby lubią się, a inne nie lubią się nawzajem.

rozdział 8

Sympatia, miłość i wrażliwość interpersonalna

W jednym z pierwszych rozdziałów tej książki opisałem kilka sytuacji, zaczerpniętych z laboratorium i ze świata realnego, w których ludzie odwracali się plecami do swych będących w po­trzebie bliźnich. Wspomniałem o przypadkach, kiedy ludzie obser­wowali scenę mordowania kobiety, nie starając się pomóc; kiedy przechodzili beztrosko obok kobiety leżącej ze złamaną nogą na chodniku Piątej Alei w Nowym Jorku; kiedy słysząc, że kobieta w sąsiednim pokoju spadła z krzesła i zrobiła sobie krzywdę, nie zapytali nawet, czy potrzebuje pomocy. Opisałem także sytuację, w której ludzie posuwali się jeszcze dalej, zadając innemu człowie­kowi poważny (jak sądzili) ból: wiele osób, ślepo posłusznych rozkazom osoby reprezentującej pewien autorytet, kontynuowało aplikowanie silnych impulsów elektrycznych drugiej osobie nawet wówczas, gdy osoba ta krzyczała z bólu, waliła w drzwi, błagała, by ją uwolnić, a także wtedy, gdy w końcu zapadła złowroga cisza. Widzieliśmy, jak ludzie pod wpływem strachu, nienawiści i uprze­dzenia potrafią pozbawić innych ludzi praw obywatelskich, od­bierać im wolność, a nawet zabijać.

Mając w pamięci wszystkie te zdarzenia, zapytałem, czy istnieje jakiś sposób, by zredukować agresję i skłonić ludzi do brania odpowiedzialności za pomyślność ich bliźnich? W niniejszym rozdziale postawię to pytanie w sposób bardziej formalny: Co wiemy o czynnikach, które powodują, iż jedna osoba lubi drugą?

Jest prawie pewne, że pytanie to ma bardzo 'starożytny rodo­wód. Pierwszy psycholog społeczny-amator, który musiał jeszcze mieszkać w jaskini, niewątpliwie zastanawiał się, co mógłby uczy­nić, aby osobnik z pobliskiej jaskini bardziej go lubił czy mniej nie lubił — albo przynajmniej, aby powstrzymał się od uderzenia go maczugą w głowę. Być może, wyszczerzył zęby, aby pokazać sąsiadowi, że ma do czynienia z człowiekiem twardym, który mógłby odgryźć mu kawałek nogi, gdyby sąsiad zachował się agresywnie.

Według Karola Darwina1 ów prosty gest działał skutecznie w ciągu naszej ewolucji i szczerzenie zębów, obecnie zwane uśmiechem, stopniowo przekształciło się w towarzyski konwenans

— sposób nakłaniania ludzi, aby nie czynili nam krzywdy, a może
nawet nas lubili*.

Po upływie kilku tysięcy lat ludzie nadal zastanawiają się jakie są wyznaczniki życzliwości jednego człowieka wobec drugiego)] jak sprawić, aby facet z sąsiedniej ławki, z sąsiedniego domu lub z sąsiedniego kraju lubił nas bardziej, lub przynajmniej powstrzy­mywał się od gnębienia nas czy też od prób pozbawienia nas życia. Co wiemy oj przyczynach życzliwości, sympatii i innych pozytyw­nych postaw interpersonalnych?! Gdy pytani moich przyjaciół, dlaczego niektórych swych znajomych lubią bardziej niż innych, dostaję bardzo różne odpowiedzi. Najbardziej \typowe odpowiedzi są następujące. Ludzie lubią najbardziej (1) tych, których przekona­nia i zainteresowania są podobne do ich własnych; (2) tych, którzy posiadają pewne umiejętności, zdolności, innymi słowy ludzi. Nie wszyscy współcześni etologowie zgadzają się z poglądem Darwina na pochodzenie uśmiechu. Niektórzy sądzą, że uśmiech początkowo był nie znakiem agresji, lecz znakiem uległości mającym zapobiec agresji ze strony dominujących, silnych osobników lub skłonić ich do jej zaniechania kompetentnych; (3) tych, którzy posiadają pewne przyjemne czy „godne podziwu" cechy, takie jak: lojalność, rozsądek, uczciwość i uprzejmość; oraz (4) tych, którzy sami ich lubią.

Przyczyny te wydają się rozsądne. Są one również zgodne z radą, jakiej udzielił Dale Carnegie2 w książce, której dał tytuł nasuwający myśl o zimnej manipulacji: „Jak zdobyć przyjaciół i wpływ na ludzi?" (How to Win Friends and Influence PeopleT). Wydaje się, że ów poradnik, mimo swego „manipulatywnego" tytułu, był właśnie tym, na co ludzie czekali: okazał się jednym z bestsellerów wszechczasów.

Nic w tym dziwnego. Amerykanie zdają się bardzo dbać o to, by ich lubiano i by wywierali dobre wrażenie. Liczne badania ankietowe, przeprowadzone w latach czterdziestych i pięćdziesią­tych3 wśród uczniów szkół średnich, wykazały, że najważniejszą dla nich sprawą, było to, w jaki sposób inni reagują na nich, a pragnęli przede wszystkim tego, żeby ludzie lubili ich bardziej. Nie ma powodu, by sądzić, że w ostatnich dziesięcioleciach zaszły pod tym względem jakieś zmiany. Zainteresowanie tymi sprawami może być największe w okresie dorastania, gdy grupa rówieśnicza staje się ogromnie ważna, lecz pragnienie, aby być lubianym, z pewnością występuje nie tylko u amerykańskich nastolatków. Poszukiwanie prostej recepty na pozyskanie sympatii ludzi zdaje się być czymś powszechnym. Książkę Dale'a Carnegie'a przetłumaczono na 35 różnych języków i czytano z zapartym tchem na całym świecie. Rada Carnegie'a jest zwodniczo prosta jeśli chcesz, by ktoś cię lubił, bądź miły, udawaj, że go lubisz, okazuj zainteresowanie rzeczami, którymi on się interesuje, „hojnie udzielaj pochwał" i bądź zgodny.

Czy to prawda? Czy metody te skuteczne? W pewnym, ograniczonym stopniu są one skuteczne. Istnieją dane, uzyskane w dobrze kontrolowanych eksperymentach laboratoryjnych, które wskazują, że ludzi posiadających przyjemne cechy lubimy bardziej niż ludzi wykazujących cechy niemiłe4; ludzi, którzy z nami się zgadzają, lubimy bardziej niż tych, którzy nie zgadzają się z nami; ludzi, którzy nas lubią, lubimy bardziej niż tych, którzy nas nie lubią; ludzi, którzy z nami współpracują, lubimy bardziej niż tych, którzy z nami rywalizują; ludzi, którzy nas chwalą, lubimy bardziej niż tych, którzy nas krytykują; i tak dalej. Te Aspekty pozytywnych postaw interpersonalnych można objąć jednym szerokim uogólnie­niem: lubimy ludzi, których zachowanie dostarcza nam maksimum nagród przy minimum kosztów5. Łatwo się przekonać, że ogólna teoria postaw interpersonalnych (atrakcyjności) jako funkcji nagród obejmuje wiele zjawisk z tego zakresu. Na przykład pozwala ona wyjaśnić fakt, że bardziej lubimy ludzi ładnych niż brzydkich — ładni ludzie dostarczają nam bowiem nagród natury „estetycznej"6. Jednocześnie, teoria ta pozwala nam przewidzieć, że będziemy lubić ludzi o poglądach podobnych do naszych7, gdy bowiem stykamy się z takimi ludźmi, nagradzają nas oni, potwierdzając nasze prze­konania — tzn. pomagają nam wierzyć, że nasze opinie są słuszne. Ponadto, jak dowiedzieliśmy się w poprzednim rozdziale, jeden ze sposobów redukowania uprzedzeń i wrogości polega na stworzeniu takich warunków, aby jednostki współdziałały ze sobą, zamiast ry­walizować. Zależność tę można też sformułować inaczej, a miano­wicie, że współdziałanie sprzyja rozwojowi pozytywnych postaw interpersonalnych. Tak więc, czy to w środowisku obozu skautów, jak w eksperymentach Muzafera Sherifa8, czy też w klasie szkolnej, jak w eksperymentach, które przeprowadziłem wraz ze swymi współpracownikami9, wzajemne pozytywne nastawienie wzrasta, jeśli ludzie przez pewien czas współdziałają ze sobą. Zachowanie kooperatywne jest wyraźnie nagradzające, co wynika z samej jego definicji — osoba, która współdziała z nami, udziela nam pomocy, słucha naszych pomysłów, daje nam wskazówki i dzieli nasz trud. Ogólna teoria nagród i kosztów może wyjaśnić wiele zjawisk z dziedziny postaw interpersonalnych, lecz nie wszystkie — świat nie jest tak prosty. Na przykład, teoria nagród i kosztów kazałaby nam spodziewać się, że gdy wszystkie inne czynniki pozostaną bez zmiany, to bardziej będziemy lubić ludzi mieszkających w bliskim sąsiedztwie, ponieważ tę samą nagrodę, którą moglibyśmy otrzy­mać podróżując na dużą odległość, możemy uzyskać mniejszym kosztem, przebywając krótszą drogę. Istotnie, na ogół ludzie mie­wają więcej przyjaciół wśród osób mieszkających blisko niż wśród mieszkających daleko; nie musi to jednak oznaczać, że właśnie fizyczna bliskość czyni ich atrakcyjnymi — fizyczna bliskość może po prostu ułatwić poznanie, a gdy ich poznamy, skłonni jesteśmy lubić. Ponadto, jak wskazywaliśmy w jednym z poprzednich rozdziałów, ludzie lubią także rzeczy i osoby, dla których w jakiś sposób cierpieli. Na przykład w eksperymencie Judsona Millsa i moim10 widzieliśmy, że ludzie, którzy przeszli nieprzyjemną ini­cjację, aby stać się członkami grupy, lubili tę grupę bardziej niż ci, którzy stali się jej członkami płacąc mniejszą cenę czasu i wysiłku. Co tu jest nagrodą? Redukcja cierpienia? Redukcja dysonansu? W jaki sposób nagroda ta wiąże się z tą grupą? Nie jest to jasne. Ponadto, sama wiedza o tym, że coś jest nagrodą, nie musi dopo­móc nam w przewidywaniu lub zrozumieniu zachowania danej oso­by. Na przykład przypomnijmy sobie, że w rozdziałach: 2. 3. i 5. analizowaliśmy, dlaczego człowiek dostosowuje się do innych i dla­czego zmienia swoje postawy, oraz omówiliśmy kilka tego powo­dów: pragnienie uzyskania pochwały, uniknięcia śmieszności; prag­nienie, aby być lubianym; pragnienie identyfikowania się z kimś, kogo się szanuje i podziwia; pragnienie, aby mieć słuszność; wreszcie pragnienie, aby usprawiedliwić swe własne zachowanie. Wszystkie te zachowania są w pewien sposób rozsądne lub przy­jemne, a zatem, można je uważać za nagrody. Jeśli jednak określa się je po prostu jako nagrody, zaciemnia to fakt, że istnieją między nimi ważne różnice jakościowe. Chociaż zarówno pragnienie, aby mieć słuszność, jak i pragnienie uniknięcia śmieszności dają, gdy się je zaspokoi, stan zadowolenia, to jednak zachowania prowadzące do zaspokojenia tych potrzeb są często wręcz przeciwne. Na przy­kład, osoba badana, oceniając długość odcinka, mogłaby pod wpły­wem pragnienia uniknięcia śmieszności ulec naciskowi grupy, nato­miast pod wpływem pragnienia, aby mieć słuszność, mogłaby nie dostosować się do jednomyślnej opinii innych członków grupy. Objęcie obu tych zachowań pojemnym terminem „nagroda" nie­wiele się przyczyni do ich lepszego zrozumienia. Dla psychologa społecznego znacznie ważniejszym zadaniem jest ustalenie, w jakich warunkach zostanie wybrany jeden lub drugi kierunek działania. Kwestia ta zyska na jasności, gdy przystąpimy do omawiania niektórych badań nad pozytywnymi postawami interpersonalnymi.

Wpływ pochwał i przysług

Jak pamiętamy, Dale Carnegie radził nam „hojnie udzielać po­chwał". Brzmi to rozsądnie: z pewnością możemy „pozyskać przyjaciół", chwaląc poglądy naszych nauczycieli lub starania na­szych pracowników. Istotnie, kilka eksperymentów, ogólnie biorąc, wykazało, że ludzi oceniających nas pozytywnie lubimy o wiele bar­dziej niż tych, którzy oceniają nas negatywnie11. Ale czy zasada ta zawsze obowiązuje? Rozpatrzmy to zagadnienie dokładniej. Zdro­wy rozsądek sugeruje, że są sytuacje, w których krytyka mo­głaby być bardziej pożyteczna niż pochwała. Na przykład wyobraź sobie, że jako świeżo upieczony wykładowca na wyższej uczelni prowadzisz wykład ,w sali pełnej studentów ze starszych lat, przedstawiając im teorię, nad którą właśnie pracujesz. Na końcu sali zauważyłeś dwóch studentów. Jeden z nich potakuje, uśmiecha się i wygląda jak urzeczony. Po wykładzie podbiega do ciebie, mówiąc, że jesteś geniuszem i że twoje koncepcje są najbardziej olśniewające ze wszystkich, o jakich kiedykolwiek słyszał. Oczywiś­cie, słuchanie tych słów sprawia ci przyjemność. Drugi natomiast student podczas wykładu potrząsa niekiedy głową i nachmurzą się, a po wykładzie podchodzi do ciebie i mówi, że w twojej teorii jest kilka aspektów, które nie mają sensu. Co więcej, wskazuje ci je dość dokładnie. Wieczorem, rozmyślając nad tymi wypowiedziami, uświadamiasz sobie, że uwagi drugiego studenta, chociaż w zasa­dzie niesłuszne, zawierały kilka myśli godnych uwagi i zmusiły cię do przemyślenia od nowa paru twoich założeń. Doprowadziło cię to do istotnego zmodyfikowania twojej teorii. Którego z tych dwóch ludzi będziesz bardziej lubił? Nie wiem. Chociaż pochwała z pewnością działa nagradzające, to krytyka, która prowadzi do ulepszeń, również niesie ze sobą swe własne nagrody. Ponieważ w tym momencie nie potrafię z góry przewidzieć, które z tych zachowań jest bardziej nagradzające, nie można być pewnym, którego z dwóch studentów będziesz bardziej lubił.

Względny wpływ pochwały i krytyki jest jeszcze bardziej skom­plikowany — i bardziej interesujący. Przeprowadzono ciekawe badania, które wykazały, że gdy wszystkie inne czynniki pozostają bez zmiany, negatywna ocena na ogół zwiększa podziw, jaki czujemy dla oceniającego — dopóki nie ocenia nas! W jednym z eksperymentów Theresa Amabile12 prosiła studentów o przeczy­tanie wyjątków z opublikowanych w „New York Times" dwóch recenzji powieści. Obie recenzje były podobne pod względem stylu i poziomu literackiego, lecz jedna była niezwykle pochlebna, druga natomiast — niezwykle krytyczna. Studenci ocenili surowego recenzenta jako znacznie bardziej inteligentnego, kompetentnego i znającego się na rzeczy niż recenzent przychylny — ale jako mniej sympatycznego!

Weźmy inny przykład, w którym chwalącemu przypisuje się niskie motywy. Przypuśćmy, że Nancy jest inżynierem i że wyko­nała wspaniały zestaw rysunków technicznych. Jej szef stwierdza: „Piękna robota, Nancy". Zdanie to niemal na pewno będzie funkcjonować jako nagroda i sympatia Nancy do jej szefa praw­dopodobnie wzrośnie. Przypuśćmy jednak, że Nancy ma zły dzień: wykonała zestaw rysunków marnej jakości i wie o tym. Szef przechodzi obok i wypowiada dokładnie to samo zdanie dokład­nie tym samym tonem głosu. Czy w tej sytuacji zdanie to będzie funkcjonować jako nagroda? Nie jestem pewien. Nancy może interpretować tę wypowiedź jako wynikającą z dążenia szefa, by dodać jej otuchy i być miłym, nawet gdy widzi słabe wyniki jej pracy; ponieważ szef okazał taką wyrozumiałość, Nancy może polubić go jeszcze bardziej niż w przypadku wykonania rzeczy­wiście dobrej roboty. Z drugiej strony Nancy może przypisać swemu szefowi wszelkiego rodzaju niskie motywy: może dojść do wniosku1, że jej szef jest złośliwy, że nie odróżnia dobrej ro­boty od złej, że próbuje nią manipulować, że jest nieuczciwy, protekcjonalny lub głupi — każdy z tych powodów mógłby zmniejszyć sympatię Nancy do jej szefa. Ogólna teoria nagród i kosztów traci wiele ze swej wartości, jeśli nie mamy jasnej definicji tego, co stanowi nagrodę. Gdy wchodzą w grę bardziej złożone sytuacje, stwierdzamy, że wartość takich ogólnych pojęć maleje, ponieważ niewielka zmiana kontekstu społecz­nego, w którym podawana jest nagroda, może zmienić „nagrodę" w karę.

Badania z tego zakresu wykazują, że chociaż ludzie lubią Być chwaleni i skłonni są lubić tego, kto ich chwali,13 to jednak nie lubią też, by nimi manipulować. Jeśli pochwała jest przesadna, jeśli wydaje się nieuzasadniona lub (co najważniejsze) jeśli chwalący może odnieść jakąś korzyść z wkładania się w łaski chwalonego, to wówczas nie jest on zbyt lubiany. Edward E. Jones przeprowadził wraz ze swymi studentami14 wiele badań nad tym problemem. W typowym eksperymencie pomocnica eksperymentatora obser­wowała młode kobiety, z którymi przeprowadzano wywiad, a na­stępnie przystępowała do ich oceniania. Oceny te były z góry ustalone, tak że niektóre kobiety usłyszały pozytywną ocenę, niektóre — ujemną, a niektóre — obojętną. W jednej z grup eksperymentalnych osobie oceniającej przypisano niski motyw postępowania: mianowicie w tej grupie poinformowano zawczasu każdą z osób badanych, że będzie ją oceniać studentka, która potrzebuje badanych do własnego eksperymentu, i potem poprosi ją (osobę badaną) o zgłoszenie się na ochotnika. Wyniki wykazały, że osoby badane czuły większą sympatię do tych osób oceniających, które chwaliły je, niż do tych, które dały im ocenę ujemną — jednakże sympatia do osoby chwalącej z niskich pobudek była też znacznie mniejsza. Jak stwierdził Jones, „pochlebstwo dokądś cię zaprowadzi" (ale nie wiadomo, dokąd — przyp. tłum.).

Na tej samej zasadzie lubimy ludzi, którzy wyświadczają nam przysługi. Przysługi można uważać za nagrody, a my skłonni jesteśmy lubić ludzi, którzy dostarczają nam tego rodzaju nagród. Na przykład Helen Hali Jennings15 w klasycznym już dziś bada­niu wykazała, że wśród dziewcząt przebywających w zakładzie poprawczym najbardziej popularne były te, które wyświadczyły innym najwięcej przysług — a zwłaszcza te, które inicjowały nowe, interesujące czynności i pomagały innym dziewczętom włą­czać się w te czynności. Sympatia do ludzi, którzy oddają nam przysługi, występuje nawet w tych sytuacjach, w których przysługi te są nie zamierzone. Wykazali to Albert i Bernice Lottowie16 w eksperymencie przeprowadzonym z małymi dziećmi. Badacze ci tworzyli zespoły składające się z trojga dzieci, które brały udział w grze polegającej na wybieraniu różnych dróg na planszy.

Wygrywały te dzieci, które miały dość szczęścia, by wybierać bezpieczne drogi; dokonanie niewłaściwego wyboru prowadziło do katastrofy. Tak, więc dzieci wyobrażały sobie, że idą gęsiego po polu minowym, na którym miny pozostawały niebezpieczne nawet po eksplozji. Jeśli dziecko idące przodem wybrało złą drogę, „wylatywało w powietrze" (odpadało z gry), a wówczas dziecko następne w kolejności wybierało, oczywiście, inną drogę. Przywód­cy, którzy przypadkiem wybierali drogę poprawnie, doprowadzili również pozostałe dzieci do uzyskania sukcesu w tej grze. Wyniki badania wykazały, że te dzieci, które uzyskały nagrodę (w postaci bezpiecznego dotarcia do celu), przejawiały większą sympatię do swych kolegów z zespołu, (którzy, oczywiście, pomogli im osiągnąć tę nagrodę) niż dzieci, które nie osiągnęły ostatecznego celu. Krótko mówiąc, ludzi, którzy przyczynili się do naszego zwycięst­wa, lubimy bardziej niż tych, którzy się do niego nie przyczynili — choćby nawet ci pierwsi nie mieli zamiaru wyświadczyć nam przysługi.

Jednakże, podobnie jak w przypadku ludzi, którzy nas chwalą, nie zawsze lubimy ludzi wyświadczających nam przysługę; miano­wicie, nie lubimy tych, których przysługi nie wydają się nam bezinteresowne. Takie przysługi stanowią zagrożenie dla wolności osoby, której są świadczone. Ludzie nie lubią otrzymywać poda­runków, jeśli w zamian oczekuje się od nich jakiegoś rewanżu; nie lubią też przysług od osób, które mogą odnieść z tego jakieś korzyści. Posłużmy się przykładem: gdybyś był nauczycielem, podarki otrzymywane od uczniów mogłyby ci sprawiać radość. Z drugiej strony, mógłbyś być bardzo niezadowolony, gdyby jakiś uczeń zagrożony nieotrzymaniem promocji przyniósł ci kosztowny podarunek tuż przed wystawieniem ocen. Rozumowanie to znalaz­ło dobitne potwierdzenie w eksperymencie przeprowadzonym przez Jacka Brehma i Ann Cole17. W eksperymencie tym proszono studentów, aby wzięli udział w badaniach (scharakteryzowanych przez eksperymentatora jako ważne), w których mieli oni podawać swe pierwsze wrażenia dotyczące innego człowieka. Gdy każdy z badanych czekał na rozpoczęcie eksperymentu, „inny człowiek" (w rzeczywistości wspólnik eksperymentatora) prosił by pozwolić mu wyjść z pokoju na kilka minut. W jednej z sytuacji eksperymen­talnych wracał po prostu po chwili i zajmował swe miejsce. W innej sytuacji — wracał, niosąc dwie butelki Coca-Coli: jedną dla siebie, a drugą dla badanego. Później każdego z badanych proszono, aby pomógł wspólnikowi wykonać nudne zadanie. Jest dość interesują­ce, że ci studenci, którzy nie otrzymali Coca-Coli od wspólnika, częściej mu pomagali niż ci, którzy ją dostali.

Z badań tych wynika, że przysługi i pochwały nie są nagrodami uniwersalnymi. Dla wygłodniałego szczura lub wygłodniałego czło­wieka miska suchego ziarna jest nagrodą — i jest nią w dzień czy w nocy, latem czy zimą, podana przez mężczyznę czy przez kobietę, itd. Podobnie, dla tonącego człowieka łódź ratunkowa jest nagrodą we wszelkich okolicznościach. Tak więc, są to nagrody „trans-sytuacyjne". Natomiast pochwały, przysługi itp. nie są trans-sytuacyjne: to, czy funkcjonują one jako nagrody, zależy od niewielkich zmian sytuacji, które niekiedy mogą być niezwykle subtelne. Rzeczywiście, jak widzieliśmy, pochwały i przysługi mogą nawet działać w ten sposób, że osoba chwaląca i wyświadczająca przysługi będzie mniej lubiana, niż byłaby wtedy, gdyby nie otwierała ust i trzymała ręce w kieszeniach. Tak, więc rada Carnegie'a nie zawsze jest dobra. Jeśli chcesz, żeby ktoś cię lubił, to wyświadczenie mu przysługi jest w istocie ryzykowną techniką zdobywania jego przychylności.

Znacznie pewniejszym sposobem wykorzystania przysług dla zwiększenia twej atrakcyjności jest skłonienie kogoś, aby tobie wyświadczył przysługę. W rozdziale 5. opisałem zjawisko, które nazwaliśmy „uzasadnianiem okrucieństwa". Krótko mówiąc, wska­załem, że jeśli ktoś wyrządził krzywdę komuś drugiemu, to będzie starał się uzasadnić swoje zachowanie, deprecjonując ofiarę. Teraz możemy spojrzeć na drugą stronę medalu:, jeśli wyświadczyliśmy komuś przysługę, to musimy uzasadnić owo działanie, przekonując samych siebie, że jest to osoba atrakcyjna, miła i ze wszech miar zasługująca na tę uprzejmość. Powiemy, więc sobie:, „Dlaczego, u licha, poświęciłem tyle wysiłku (czasu, pieniędzy czy czegokol­wiek) dla Sama? Bo Sam jest diabelnie sympatycznym facetem. Oto dlaczego!"

Sposób ten nie jest nowy — prawdę mówiąc, wydaje się, że stanowi on część mądrości ludowej. Jeden z największych pisarzy świata, Lew Tołstoj, w 1869 r. napisał: „Nie tyle kochamy ludzi za dobrodziejstwa, które oni nam wyświadczyli, ile za dobrodziej­stwa, któreśmy im wyświadczyli"18. Podobnie Beniamin Franklin w 1736 r. posłużył się tym okruchem mądrości ludowej jako strategią polityczną — z widocznym sukcesem. Franklin, zaniepo­kojony opozycją polityczną i wyraźną nieprzychylnością ze strony pewnego członka izby ustawodawczej stanu Pensylwania, postano­wił pozyskać go sobie:

Nie zamierzałem pozyskiwać jego życzliwości przez okazywanie mu szacunku w uniżony sposób, lecz po pewnym czasie postanowiłem zastosować inną metodę. Usłyszawszy, że ma on w swej bibliotece pewną bardzo rzadką i ciekawą książkę, napisałem do niego parę słów, wyrażając chęć przestudiowania jej i prosząc, żeby był uprzejmy pożyczyć mi tę książkę na kilka dni. Przysłał mi ją natychmiast, a ja mniej więcej po tygodniu zwróciłem ją załączając następny bilecik, w którym podkreślałem, że jego uprzejmość wywarła na mnie silne wrażenie. Gdy potem spotkaliśmy się w Izbie, zwrócił się do mnie, (czego nigdy przedtem nie czynił) bardzo grzecznie i od tego czasu zawsze przejawiał gotowość wyświadczania mi przysług przy wszelkich okazjach, tak że zostaliśmy wielkimi przyjaciółmi i nasza przyjaźń trwała aż do jego śmierci. Jest to jeszcze jeden przykład potwierdzający prawdziwość starej maksymy, której niegdyś się nauczyłem; głosi ona, że ten, kto raz wyświadczył ci przysługę, chętniej znów przyjdzie ci z pomocą niż ten, komu ty zrobiłeś coś dobrego19.

Chociaż Beniamin Franklin był wyraźnie zadowolony z powo­dzenia swej akcji, jako naukowiec nie jestem całkiem przekonany. Trudno rozstrzygnąć, czy sukces ten Franklin zawdzięcza za­stosowanej przez siebie strategii, czy też którejś z wielu czarujących cech swej osobowości. Aby być pewnym, niezbędny jest dobrze kontrolowany eksperyment. Taki właśnie eksperyment przepro­wadzili Jon Jecker i David Landy20 po upływie ponad 240 lat od mniej rygorystycznego eksperymentu Beniamina Franklina. W ich eksperymencie studenci wykonywali zadanie polegające na two­rzeniu pojęć, w którym mogli wygrać dość znaczną sumę pienię­dzy. Po zakończeniu eksperymentu do jednej trzeciej badanych podchodził eksperymentator, wyjaśniając, że eksperyment ten przeprowadza z własnych funduszów, które są na wyczerpaniu — a to oznacza, że mógłby być zmuszony do przerwania badań. Następnie zadawał pytanie: „Czy nie mógłby pan wyświadczyć mi specjalnej uprzejmości i zwrócić pieniądze, które pan wygrał?" Do innej trzeciej części badanych nie podchodził eksperymentator, lecz sekretarka wydziału, która pytała ich, czy nie mogliby wy­świadczyć uprzejmości Wydziałowi Psychologii i zwrócić otrzyma­ne pieniądze, gdyż fundusz badawczy Wydziału jest na wyczerpa­niu. Pozostałej części badanych nie proszono, aby wyświadczali ko­muś szczególną uprzejmość i zwracali wygrane pieniądze. Na ko­niec badani otrzymali do wypełnienia kwestionariusz, w którym mieli sposobność, podać swą ocenę eksperymentatora. Ci badani, którzy zostali nakłonieni do wyświadczenia eksperymentatorowi szczególnej uprzejmości, uznali go za najbardziej sympatycznego -przekonali siebie, że jest on porządnym, wartościowym facetem. Podobne wyniki otrzymali: Melvin Lerner i Carolyn Simmons21. W ich eksperymencie grupom osób badanych pozwolono obserwować studenta, któremu — jak się wydawało obserwatorom — aplikowano (rzekomo w ramach badań nad procesem uczenia się) impulsy elektryczne. Po krótkiej obserwacji niektóre grupy ba­danych mogły wypowiedzieć się (w tajnym głosowaniu), czy „ofiara" powinna nadal otrzymywać impulsy elektryczne, czy też nie. Innym grupom badanych nie dano możliwości głosowania według tej procedury. Wszyscy badani, którym pozwolono głoso­wać, głosowali za przerwaniem impulsów, lecz w niektórych grupach wynikiem głosowania było zaprzestanie tych zabiegów, podczas gdy w innych grupach głosowanie nie odniosło skutku. Okazało się, że badani, którzy spowodowali przerwanie zabiegów, ocenili ofiarę jako znacznie bardziej atrakcyjną, niż była ona według tych, którym nie pozwolono głosować, oraz tych, których głosowanie było nieskuteczne. Tak więc wyświadczenie komuś przysługi zwiększy twoją do niego sympatię, lecz tylko wtedy, jeśli włożony przez ciebie wysiłek przyniósł pomyślne rezultaty.

Cechy osobiste

Jak już wspomniałem, są pewne cechy osobiste, które w dużym stopniu decydują o tym, jak bardzo dana osoba będzie lubiana22. Tak, więc na ogół ludzie lubią te osoby, które są szczere, kompe­tentne, inteligentne, energiczne itd. Większość tych badań prze­prowadzono tak, jak bada się opinię publiczną — tzn. po prostu proszono respondentów, by wymienili cechy ludzi, których lubią, oraz cechy ludzi, których nie lubią. W badaniach tego rodzaju trudno jest ustalić kierunek związku przyczynowego: czy lubimy ludzi, którzy posiadają miłe cechy, czy w rzeczywistości skłonni jesteśmy przekonywać siebie samych, że nasi przyjaciele mają te przyjemne cechy? Wszystko wskazuje na to, że przyczynowość działa w obu kierunkach. Aby się upewnić, że ludzie z pewnymi pozytywnymi cechami osobowości są lubiani bardziej niż inni, trzeba zbadać ten związek w warunkach bardziej kontrolowanych niż te, które istnieją w badaniach opinii publicznej. W tym paragrafie rozpatrzymy dwie najważniejsze cechy: kompetencję i atrakcyjność fizyczną.

Kompetencja.

Wydawałoby się oczywiste, że jeśli wszystkie inne czynniki pozostaną bez zmiany, to będziemy lubili daną osobę tym bardziej, im bardziej jest ona kompetentna. Prawdopodobnie wynika to stąd, że u ludzi występuje potrzeba, by mieć słuszność; zwiększamy zaś nasze szansę zaspokojenia tej potrzeby, gdy ota­czamy się bardzo zdolnymi, wysoce kompetentnymi ludźmi. Jak jednak przekonamy się w tym rozdziale, czynniki decydujące o pozytywnych postawach interpersonalnych często mają złożony charakter i nie zawsze można je określić w prosty sposób. Co się tyczy kompetencji, to literatura relacjonująca wyniki badań do­starcza wielu na pozór paradoksalnych danych — np. stwierdza się, że w grupach rozwiązujących wspólnie problemy nie są wcale naj­bardziej lubiani ci uczestnicy, których inni członkowie grupy uwa­żają za najbardziej kompetentnych i mających najlepsze pomysły23. Jak możemy wyjaśnić ten pozorny paradoks? Oto jedna, z możliwo­ści:, chociaż lubimy otaczać się ludźmi kompetentnymi, to jednak osoba odznaczająca się wybitnymi zdolnościami może wzbudzać w nas poczucie niepewności. Może wydawać się nam, nieprzystęp­na, obca, nadludzka. Jeśli tak jest rzeczywiście, to moglibyśmy bardziej lubić tę osobę, gdyby wykazywała także pewne braki.

Jeśli np. pewien mój znajomy jest znakomitym matematykiem, świetnym koszykarzem i wybrednym elegantem, to być może lubiłbym go bardziej, gdyby od czasu do czasu źle dodał kolumnę liczb, nie trafił do kosza z idealnej pozycji lub pojawił się w towarzystwie z plamą od sosu na krawacie.

Przed laty zastanawiałem się nad tym zjawiskiem, gdy ze­tknąłem się z zaskakującymi danymi zgromadzonymi przez Instytut Gallupa. Gdy mianowicie John Kennedy był prezydentem, jego osobista popularność wzrosła bezpośrednio po nieudanej próbie inwazji na Kubę, co miało miejsce w 1961 r. w Zatoce Świń. Było to zadziwiające, zważywszy, że właśnie ta próba inwazji była piramdalną gafą, którą natychmiast nazwano „fiaskiem w Zatoce Świń" (nadal zresztą jest powszechnie znana pod tą nazwą). Jak można to wyjaśnić? Była to sytuacja, w której przywódca państwa popełnił jeden z większych błędów w dziejach Stanów Zjednoczonych (oczywiście, do tamtej pory), i dziwna rzecz — ludzie zaczęli go za to bardziej lubić. Dlaczego? Jedna z możliwości jest następująca. John Kennedy był „zbyt doskonały". Był on młody, przystojny, inteligentny, dowcipny, uroczy i atletycznie zbudowany; był zapalo­nym czytelnikiem książek, mistrzem strategii politycznej, bohate­rem z czasów wojny, znoszącym bez skargi ból fizyczny; miał piękną żonę (która władała kilkoma językami), dwoje ładnych i miłych dzieci (chłopca i dziewczynkę) oraz utalentowaną, zżytą rodzinę. Pewne przejawy niedoskonałości (ponoszenie odpowie­dzialności za poważny błąd) mogły uczynić go w oczach ogółu bardziej ludzkim, a więc i bardziej sympatycznym.

Niestety, jest to tylko jedno z kilku możliwych wyjaśnień, a świat realny, (o czym czytelnik wie już aż nazbyt dobrze) nie jest miejscem odpowiednim do sprawdzania takiej hipotezy. W realnym świecie zbyt wiele rzeczy zdarza, się jednocześnie, a każda z nich mogła zwiększyć popularność Kennedy'ego. Tak np. po fiasku inwazji prezydent Kennedy nie próbował usprawiedliwiać się ani zrzucać winy na innych, lecz mężnie przyjął na siebie całą od­powiedzialność za ten błąd. Takie niesamolubne postępowanie mogło przyczynić się w znacznym stopniu do zwiększenia pozytyw­nej oceny, Kennedy'ego w oczach ogółu. Aby sprawdzić hipotezę, że przejawy omylności u osoby wysoce kompetentnej mogą spra­wić, iż będzie ona bardziej lubiana, potrzebny był eksperyment. Jedna z wielkich zalet eksperymentu polega na tym, że eliminuje się w nim lub kontroluje uboczne zmienne (np. niesamolubne przyj­mowanie na siebie odpowiedzialności), co pozwala nam dokładniej ocenić wpływ jednej zmiennej na inną.

Przeprowadziłem taki eksperyment we współpracy z Benem Willermanem i Joannę Floyd24. Każdy z badanych słuchał z taśmy magnetofonowej prostego nagrania przedstawiającego jedną z czte­rech osób: 1) osobę niemal doskonałą, 2) osobę niemal doskonałą, która popełnia grubą niezręczność, 3) osobę przeciętną oraz 4) osobę przeciętną, która popełnia grubą niezręczność. Na początku, każdemu z badanych mówiono, że będzie słuchał wypowiedzi osoby, która jest kandydatem do „Pucharu Kwizowego Uczelni", a następnie będzie miał za zadanie ocenić kandydata — jakie wra­żenie na nim sprawił, jak sympatyczny się wydaje, itd. Na każdej taśmie nagrana była rozmowa między potencjalnym kandydatem a sprawozdawcą oraz szereg niezwykle trudnych pytań zadawanych przez sprawozdawcę; pytania były tego rodzaju, jakie zwykle zadaje się w „Pucharze Kwizowym Uczelni". Na jednej taśmie osoba kan­dydująca została przedstawiona jako osoba wykazująca wysoki stopień kompetencji — a właściwie nawet wydająca się kimś niemal doskonałym, odpowiedziała bowiem bezbłędnie na 92% pytań, a w trakcie wywiadu, zapytana o działalność w szkole średniej, przyznawała się skromnie, że była wzorowym uczniem, redaktorem rocznika wydanego przez uczniów oraz członkiem drużyny repre­zentującej szkołę w trójboju lekkoatletycznym. Na drugiej taśmie kandydat (w rzeczywistości ten sam aktor, używający tego samego tonu głosu): został przedstawiony jako osoba o przeciętnych zdolnościach: odpowiedział on poprawnie jedynie na 30% pytań, a w trakcie wywiadu przyznał, że w szkole średniej otrzymywał przeciętne stopnie, że w zespole redakcyjnym rocznika spełniał funkcję korektora oraz że startował w eliminacjach trójboju lekkoatletycznego, lecz nie udało mu się zakwalifikować do druży­ny reprezentacyjnej. Na pozostałych dwóch taśmach (jednej przed­stawiającej osobę „prawie doskonałą" i drugiej ukazującej osobę „przeciętną") każdy z kandydatów do „Pucharu" popełniał kłopot­liwą gafę: pod koniec wywiadu niezręcznie rozlewał na siebie filiżankę kawy. „Wypadek" ten zainscenizowano, nagrywając na oddzielnej taśmie odgłosy zamieszania, brzęk, szuranie krzesłem oraz pełen bólu głos kandydata mówiącego: „O mój Boże, wylałem kawę na nowy garnitur!". W celu osiągnięcia jak najlepszej kontroli eksperymentalnej sporządzono kopie tej taśmy, po czym jedną kopię połączono z taśmą zawierającą wypowiedź osoby zdolnej, a drugą kopię — z taśmą z nagraniem wypowiedzi osoby przecięt­nej. Uzyskano w ten sposób cztery warunki eksperymentalne: 1) osoba o wysokich zdolnościach, która popełniła gafę, 2) osoba o wysokich zdolnościach, która nie popełniła gafy, 3) osoba o przeciętnych zdolnościach, która popełniła gafę oraz 4) osoba o przeciętnych zdolnościach, która jej nie popełniła.

Najbardziej pozytywnie oceniono osobę bardzo zdolną, która popełniła gafę; osobę przeciętną, która popełniła tę samą gafę, uznano za najmniej atrakcyjną. Osoba bardzo zdolna (bez gafy) zajęła drugie miejsce pod względem atrakcyjności, a osoba przecięt­na (bez gafy) — trzecie miejsce. Widocznie w samym akcie rozlania filiżanki kawy nie było nic szczególnie pociągającego:, chociaż wzbogacił on osobę niemal doskonałą o jakiś sympatyczny rys, to jednocześnie sprawił, że osoba przeciętna wydawała się jeszcze bardziej przeciętna, a więc mniej interesująca. Wyniki tego eks­perymentu przemawiają silnie na rzecz naszego twierdzenia, że chociaż wysoki stopień kompetencji istotnie czyni człowieka atrak­cyjnym, to jednak pewne braki jeszcze bardziej zwiększają pozytyw­ne ustosunkowanie do niego.

Zjawisko to nazwano „efektem potknięcia" (prat fali effect — dosłownie „efektem upadku na pośladki").

Późniejsze, bardziej złożone eksperymenty przyniosły pewne interesujące uściślenia tego ogólnego twierdzenia. Zasadniczo „efekt potknięcia" występuje najwyraźniej wtedy, gdy według obserwato­ra wchodzi w grę ukryta groźba rywalizacji z osobą ocenianą. Tak więc, eksperyment, który przeprowadziła Kay Deaux25 wskazał, że „efekt potknięcia" odnosi się w największym stopniu do mężczyzn. Stwierdziła ona, że o ile większość mężczyzn w jej badaniach preferowała bardzo kompetentnego mężczyznę, który popełnił gafę,o tyle kobiety były skłonne wybierać osobę bardzo kompetentną, która nie popełnia gafy, bez względu na to, czy osoba ta była mężczyzną, czy kobietą. Podobnie moi współpracownicy i ja stwierdziliśmy, że mężczyźni o średnim poziomie samooceny naj­częściej preferowali wysoce kompetentną osobę, która popełniła gafę, podczas gdy mężczyźni o niskiej samoocenie (przypuszczalnie mniej skłonni do rywalizacji z osobą ocenianą) wybierali wysoce kompetentną osobę, która gafy nie popełniła26.

Należy podkreślić, że bardzo niewielu ludzi, niezależnie od ich poziomu samooceny, preferowało osobę przeciętną. Chcę zwrócić szczególną uwagę na ten fakt ze względu na pewne dziwne wydarzenia polityczne. Na początku lat siedemdziesiątych, kiedy ówczesny prezydent Stanów Zjednoczonych, Richard Nixon, był u szczytu popularności, starał się on bezskutecznie wprowadzić do Sądu Najwyższego dwóch rażąco przeciętnych sędziów z sądów niższej instancji. Broniąc tych kandydatów, senator Roman Hruska argumentował (obawiam się, że serio), że chociaż jest prawdą, że ludzie ci są przeciętni, to jednak przeciętni obywatele tego kraju też muszą mieć w Sądzie Najwyższym kogoś, kto by ich reprezentował i znów nasze dane nie dostarczają poparcia tej argumentacji.

Atrakcyjność fizyczna.

Wyobraź sobie, że spotkałeś(aś) się z kimś po raz pierwszy. Randka dobiega końca i zastanawiasz się, czy chcesz znów umówić się z tą osobą. Jakie cechy twojej partnerki czy partnera będą na to miały największy wpływ? Serdeczność? Wraż­liwość? Inteligencja? Współczucie? A może uroda? Zgadłeś(aś)!

U większości z nas twierdzenie to wzbudza niedowierzanie i konsternację. Nie chcemy, żeby było ono prawdziwe. Chcielibyś­my wierzyć, że uroda jest powierzchownym, a więc mało ważnym wyznacznikiem sympatii. Ponadto wydaje się to niesprawiedliwe: dlaczego coś takiego, jak atrakcyjność fizyczna — która jest w du­żej mierze niezależna od starań danej osoby — miałoby odgry­wać doniosłą rolę? Istotnie, kiedy studentów i studentki wyższej uczelni zapytano, czego oczekują od potencjalnej „sympatii", więk­szość umieściła „atrakcyjność fizyczną" na samym końcu listy27. Obawiam się jednak, że fakt ten odzwierciedla tylko przekonania studentów na temat tego, co powinni sądzić ponieważ w bada­niach nad rzeczywistym zachowaniem studentów okazuje się, że cenią oni przede wszystkim atrakcyjność fizyczną. Na przykład w badaniu przeprowadzonym przez Elaine Walster (Hatfield) i jej współpracowników28 komputer dobierał losowo pary spośród studentów i studentek Uniwersytetu w Minnesota. Pary te spoty­kały się „w ciemno" (tj. nie poznawszy się uprzednio). Przed tą randką badano je całym zestawem testów osobowości. Które z licznych cech osób badanych decydowały o tym, czy/będą się one sobie wzajemnie podobały? Czy decydowała o tym ich męskość, kobiecość, dominacja, uległość, zależność, niezależność, inteligencja czy podobieństwo postaw? Nic z tych rzeczy. Jedynym czynnikiem rozstrzygającym o tym, czy dana para spodobała się sobie i spot­kała się potem ponownie, była fizyczna atrakcyjność obojga partnerów. Jeśli przystojny mężczyzna spotkał się z piękną ko­bietą, to było najbardziej prawdopodobne, że7 zapragną zobaczyć się znowu.

Zjawisko to nie ogranicza się do randek „w ciemno". Gregory White29 badał stosunkowo trwałe związki między młodymi pa­rami na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles. Podob­nie jak Walster (Hatfield) i jej współpracownicy, White stwier­dził, że atrakcyjność fizyczna jest bardzo ważnym czynnikiem; jednakże w tej sytuacji podobieństwo atrakcyjności decydowało o tym, czy dany związek ma szansę na trwałość. Mianowicie po upływie mniej więcej dziewięciu miesięcy od czasu, gdy owi młodzi ludzie zaczęli spotykać się ze sobą, pary dobrze dobra­ne pod względem atrakcyjności fizycznej były bardziej zaanga­żowane niż pary, w których partnerzy różnili się atrakcyjnością fizyczną.

Z tych badań na parami „chodzącymi ze sobą" wynika jasno, że tak czy owak atrakcyjność fizyczna odgrywa ważną rolę wśród czynników decydujących o tym, kto kogo lubi — zarówno na krótką, jak i na dłuższą metę. Ponadto badania te wskazują, że istnieją jasno określone wzorce kulturowe atrakcyjności fizycznej — przynajmniej wśród studentów w Stanach Zjednoczonych. Sędziowie nie mieli żadnych trudności przy ocenianiu ludzi pod tym względem. Ponadto sędziowie zgadzali się ze sobą — tzn. oceny były rzetelne. Co więcej, gdy wszystkie inne czynniki pozostają bez zmiany, atrakcyjność fizyczna ludzi nie tylko pomaga nam przewi­dzieć, czy inni będą chcieli umawiać się z nimi na randkę, lecz także wpływa na szeroki zakres przypisywanych im cech. Na przykład w jednym z badań Karen Dion i jej współpracownicy30 pokazywali studentom fotografie trzech osób w mniej więcej tym samym wieku, co oni. Jedna osoba była atrakcyjna pod względem fizycznym, jedna przeciętni, a jedna nieatrakcyjna. Badanych poproszono, aby każdą z osób przedstawionych na tych fotografiach ocenili pod względem 27 /różnych cech osobowości, a także by ocenili, czy będzie ona w przyszłości szczęśliwa. Osobom fizycznie atrakcyjnym przypisywano' znacznie bardziej pożądane cechy niż obu pozosta­łym kategoriom osób oraz największe szansę na osiągnięcie szczęś­cia. Zależność ta występowała bez względu na to, czy mężczyźni oceniali mężczyzn, mężczyźni — kobiety, kobiety — mężczyzn czy kobiety — kobiety.

Czy zaskoczyła cię informacja, że większość ludzi zdaje się zgadzać zarówno, co do cech fizycznych, jak i co do związanych z nimi cech osobowości tzw. pięknych osób? Chyba nie powinna cię ona zaskoczyć. Od wczesnego dzieciństwa uczymy się, że specyficz­nie zdefiniowane piękno wiąże się z dobrocią. Filmy Walta Disneya i ilustracje w książkach dla dzieci nauczyły nas, że łagodne i urocze bohaterki, takie jak Królewna Śnieżka, Kopciuszek i Śpiąca Królewna — jak również książęta, którzy z powodzeniem starają się o nie — wszyscy wyglądają podobnie. Wszyscy mają regularne rysy, małe proste nosy, duże oczy, kształtne usta, cerę bez skazy oraz smukłe, atletyczne ciała. Wszyscy oni przypominają parę lalek — Barbie i Kena. W gruncie rzeczy tak właśnie wyglądają Barbie i Ken! A w jaki sposób przedstawia się niegodziwe macochy, siostry przyrodnie i złe królowe?

W dodatku telewizja podtrzymuje te kulturowe wzorce; ak­torów i aktorki, którzy mają grać główne role w popularnych serialach telewizyjnych, takich jak Aniołki Charliego, dobiera się starannie tak, by pasowali do amerykańskiego stereotypu piękna. Poza tym są reklamy. Każdy, kto często ogląda telewizję, jest wystawiony na nieustanne oddziaływanie propagandy mającej na celu przekonanie nas do idei „piękna w butelce". Szampony, toniki, kremy, dezodoranty, pasty do zębów — wszystkie te produkty reklamuje się wpajając nam przekonanie, że uczynią nas pięknymi i w ten sposób zapewnią nam sukces. Pokazywanie tego rodzaju materiałów rzeczywiście wywiera wpływ na widzów. Na przykład w pewnym eksperymencie31 młodym dziewczynom w wieku 16—18 lat pokazywano systematycznie piętnaście reklam telewizyjnych, zachwalających zalety preparatów upiększających. Grupie kontrol­nej nastolatek pokazywano piętnaście reklam, które nie dotyczyły produktów „upiększających". Po upływie pewnego czasu wszystkie dziewczyny poproszono o określenie względnej ważności dziesięciu cech, m.in. atrakcyjności seksualnej, inteligencji, ładnej twarzy, pracowitości itd. Te dziewczyny, którym pokazywano reklamy preparatów upiększających, częściej niż grupa kontrolna uznawały cechy związane z urodą za ważniejsze od innych cech.

Z naszych rozważań wynika między innymi wniosek, że kultu­rowych norm piękna uczymy się wcześnie. Jeśli piękno poznajemy oglądając obrazki w książeczkach z bajkami, filmy Walta Disneya lub telewizję, oznaczałoby to, że normy te wpływają nawet na małe dzieci. I wpływają na nie rzeczywiście. W interesującym badaniu Karen Dion i Ellen Berscheid32 stwierdziły, że już w przedszkolu dzieci są wrażliwe na atrakcyjność fizyczną swych rówieśników. W swoim badaniu Dion i Berscheid poleciły najpierw kilku nieza­leżnym sędziom (studentom ostatnich lat), aby ocenili atrakcyjność fizyczną dzieci uczęszczających do przedszkola. Następnie, na pod­stawie odpowiedzi samych dzieci, ustalono, kto lubi kogo. Naj­wyraźniejsze rezultaty uzyskano w odniesieniu do chłopców: chłop­cy fizycznie atrakcyjni byli bardziej lubiani niż chłopcy nieatrak­cyjni pod względem fizycznym. Co więcej, chłopcy nieatrakcyjni byli uważani za bardziej agresywnych; kiedy mianowicie polecono dzieciom, by wymieniły kolegów, którzy je „straszyli", wymieniały one częściej nieatrakcyjnych chłopców. Oczywiście, istnieje, moż­liwość, że nieładni chłopcy byli bardziej agresywni i rzeczywiście zachowywali się w sposób bardziej wzbudzający strach u innych. W tych badaniach nie obserwowano rzeczywistego zachowania dzieci w przedszkolu. Istnieją jednak dane świadczące o tym, że bez względu na fakty ludzie skłonni są przypisywać mniejszą winę dzieciom fizycznie atrakcyjnym. Dane te pochodzą z innego eksperymentu, przeprowadzonego przez Karen Dion33. Prosiła ona kobiety o przeanalizowanie sprawozdań (rzekomo napisanych przez nauczyciela) z dość poważnych awantur w klasie. Do każdego sprawozdania dołączono zdjęcie dziecka, które rzekomo było inicjatorem zajścia. W niektórych przypadkach zdjęcie przedstawia­ło chłopca lub dziewczynkę o atrakcyjnej powierzchowności, w in­nych przypadkach — chłopca lub dziewczynkę nieatrakcyjnych pod względem fizycznym. Badane kobiety skłonne były przypisywać większą winę dzieciom nieatrakcyjnym i wyciągać pochopnie wnio­sek, że na co dzień dzieci te zachowywały się podobnie. Gdy jednak dziecko przedstawione na fotografii było fizycznie atrakcyjne, dorośli skłonni byli usprawiedliwiać jego agresywne zachowanie. Jak to wyraziła jedna z kobiet: „(...) ona bawi się grzecznie ze wszystkimi, lecz jak każde inne dziecko, może mieć czasem zły dzień. Jej okrucieństwo (...) nie powinno być traktowane zbyt poważnie". Gdy w zupełnie takiej samej sytuacji, opisanej w do­kładnie taki sam sposób, jako winowajczynię przedstawiono dziew­czynkę nieatrakcyjną fizycznie, typowa osoba badana stwierdzała: „Myślę, że to dziecko jest zupełnie rozpuszczone i nauczyciele prawdopodobnie będą mieli z nim kłopoty. Przypuszczalnie dziew­czynka ta będzie próbowała wszczynać bójki z innymi dziećmi w swoim wieku (...) W sumie będzie z nią prawdziwy kłopot".

Tak więc, jak się zdaje, dzieci atrakcyjne fizycznie mają ten przywilej, że wątpliwości tłumaczy się na ich korzyść. Ich złe zachowanie traktuje się jako wybaczalne wybryki spowodowane wpływem sytuacji, innych ludzi lub jakiegoś niefortunnego zbiegu okoliczności. Natomiast dzieci mniej atrakcyjnych nie rozgrzesza­my tak łatwo; rozpatrując ich wykroczenia, dokonujemy atrybucji wewnętrznej, przypisując je stałym dyspozycjom dziecka.

Podejmując nieco inny problem, Harold Sigall oraz ja34 wyka­zaliśmy, że ładne kobiety mają większy na nas wpływ niż kobiety nieładne — zarówno w dobrym, jak i w złym. W eksperymencie tym jednej i tej samej kobiecie nadawano raz atrakcyjny, raz nieatrakcyjny wygląd. W tym celu wzięto kobietę piękną z natury i dla zmniejszenia jej atrakcyjności ubrano ją w zbyt obszerną, źle dopasowaną odzież, nałożono kędzierzawą blond perukę, zupełnie nie pasującą do barwy jej skóry, a ponadto postarano się, aby cera tejfi kobiety wydawała się tłusta i niezdrowa. Następnie osoba ta, występując w roli studentki specjalizującej się w psychologii klinicz­nej, przeprowadzała wywiady z mężczyznami — studentami wyż­szej uczelni. Na zakończenie wywiadu podawała każdemu badane­mu swą własną, kliniczną ocenę jego osoby. Połowa badanych otrzymała oceny bardzo korzystne, natomiast druga połowa — bardzo niekorzystne. Stwierdziliśmy, że gdy studentka była nieład­na, mężczyźni zdawali się niewiele dbać o to, czy otrzymali od niej pochlebną, czy niepochlebną ocenę: w obu sytuacjach czuli do niej umiarkowaną sympatię. Gdy jednak kobieta ta była piękna, odczuwali do niej wielką sympatię, jeśli podała im pochlebną ocenę, w przypadku zaś oceny niepochlebnej czuli do swej rozmówczyni mniej sympatii niż w jakichkolwiek innych sytuacjach. Jest dość ciekawe, że chociaż mężczyźni ocenieni negatywnie przez atrakcyj­ną kobietę stwierdzili, iż jej nie lubią, to jednak wyrazili wielką chęć ponownego spotkania się z nią w następnym eksperymencie. Dane te zdają się wskazywać, że ujemna ocena wystawiona przez piękną kobietę była tak ważna dla badanych, iż chcieli mieć możność ponownego udziału w eksperymencie, aby skłonić ją do zmiany tej oceny.

Podobnie Harold Sigall i Nancy Ostrove35 wykazali, że ludzie są skłonni faworyzować piękną kobietę, pod warunkiem, że nie podejrzewają jej o nadużywanie swej urody. Studentom i stu­dentkom wyższej uczelni dano do przeczytania opis sprawy sądo­wej, w której oskarżona była wyraźnie winna zarzucanego jej przestępstwa. Następnie każda osoba badana „skazywała" oskar­żoną, wymierzając jej taką karę więzienia, jaką uważała za stosow­ną. Okazało się, że jeśli przestępstwo nie miało związku z atrakcyj­nością (włamanie), to wyroki były dużo łagodniejsze wtedy, gdy oskarżona była atrakcyjna fizycznie. Jeśli jednak przestępstwo było związane z jej atrakcyjnością (oszustwo polegające na tym, że oskarżona nakłoniła nieżonatego mężczyznę w średnim wieku do zainwestowania pewnej sumy pieniędzy w nie istniejące przed­siębiorstwo), to wyroki wymierzane atrakcyjnej fizycznie oskar­żonej były znacznie bardziej surowe. Wyniki te są analogiczne do rezultatów opisanego wyżej eksperymentu Sigalla i Aronsona, gdyż w obu przypadkach świadczą one o tym, że atrakcyjność fizyczna kobiety ma często duży wpływ na sposób jej traktowania — przy czym wpływ ten może być pozytywny lub negatywny, w zależności od tego, jaki czyni ona użytek ze swej atrakcyjności.

Atrakcyjność fizyczna danej osoby oddziałuje nie tylko na naszą ocenę tej osoby i na wpływ, jaki na nas wywiera; może też zmienić nasz sposób spostrzegania ludzi, z którymi ową osobę kojarzymy. Eksperyment Harolda Sigalla i Davida Landy'ego36 wykazał, że mężczyznę widzianego w towarzystwie pięknej kobiety postrzegamy inaczej niż wtedy, gdy widzimy go z kobietą nieatrakcyjną. W eks­perymencie tym osoby badane, które spotkały mężczyznę siedzące­go obok niezwykle atrakcyjnej kobiety, na ogół odczuwały do niego większą sympatię i oceniały go jako bardziej życzliwego i bardziej pewnego siebie, niż czyniły to osoby badane, które spotkały tego samego mężczyznę siedzącego obok kobiety nieatrakcyjnej.

Biorąc pod uwagę wyniki wszystkich tych badań, wydaje się, że piękno fizyczne ma znaczenie nie tylko powierzchowne. Ludzie atrakcyjni fizycznie mają na nas większy wpływ niż ludzie nieatrak­cyjni, a jeśli nie obrażają nas specjalnie, to jesteśmy skłonni lubić ich bardziej. Ponadto, w przykrych sytuacjach ludzie piękni bywają zwykle uprzywilejowani — wątpliwości tłumaczy się na ich korzyść i traktuje się ich przychylniej niż ludzi .nieładnych. Zaczyna się to już w bardzo młodym wieku. Niepokojącym aspektem tych danych jest znaczne prawdopodobieństwo, iż w takim nierównym trak­towaniu ukryte są zalążki „samospełniającego się proroctwa": wiemy, że jeśli ludzie traktowani są źle (lub dobrze), wpływa to na sposób, w jaki zaczynają myśleć o sobie. Nieco danych dotyczących tego zjawiska dostarczył pomysłowy eksperyment, który prze­prowadzili Mark Snyder, Elizabeth Decker Tanke i Ellen Bers-cheid37. Postaw się na miejscu typowego studenta (mężczyzny) uczestniczącego w ich eksperymencie: zgłosiłeś się na ochotnika, by wziąć udział w badaniu nad tym, „jak ludzie zaznajamiają się ze sobą", po czym zestawiono cię w parę z jakąś studentką, którą umieszczono w innym pokoju, rzekomo dlatego, że przydzielono was do grupy „bez komunikacji niewerbalnej". Chociaż nie widzia­łeś swej partnerki, to jednak otrzymałeś plik materiałów infor­macyjnych, wśród których było kolorowe zdjęcie wykonane apara­tem Polaroid. Czy sądzisz, że kiedy zaczniesz rozmawiać z tą kobietą przez1 interkom, wówczas atrakcyjność fizyczna osoby przedstawionej na zdjęciu wpłynie na twoje wrażenia dotyczące jej? Snyder, Tanke i Berscheid stwierdzili, że wpłynie.

Jak może się domyśliłeś, czytelniku, fotografia, którą oglądał badany mężczyzna, nie przedstawiała jego rzeczywistej partnerki. Połowa badanych otrzymała zdjęcie bardzo atrakcyjnej kobiety, druga połowa — zdjęcie kobiety stosunkowo nieatrakcyjnej. Zdjęcie to jednak wywierało istotny wpływ. Ci badani, którzy sądzili, że rozmawiają z atrakcyjną partnerką, przyznawali jej pod względem zrównoważenia, poczucia humoru i wyrobienia towarzyskiego oce­ny wyższe od tych, które dawali swej partnerce mężczyźni przeko­nani, że rozmawiają z kobietą mniej atrakcyjną. Nie ma w tym nic szczególnie dziwnego. Zaskakujące natomiast jest to, że gdy nieza­leżnym obserwatorom, (którzy nie widzieli fotografii) dano do prze­słuchania taśmę z zarejestrowaną na niej tylko „kobiecą" połową konwersacji, znacznie większe wrażenie wywarła na nich kobieta, którą jej partner uważał za atrakcyjną fizycznie. Krótko mówiąc, gdy mężczyzna sądził, że rozmawia z kobietą atrakcyjną, prowadził z nią konwersację w taki sposób, który ujawniał jej najlepsze, naj­bardziej błyskotliwe cechy. Kiedy niezależni obserwatorzy słuchali jej wypowiedzi, oceniali ją jako bardziej atrakcyjną, pewną siebie, ożywioną i serdeczną niż kobieta, którą jej partner uważał za mniej urodziwą. Tak więc ludzie atrakcyjni fizycznie mogą zacząć myśleć o sobie, że są „dobrzy" czy godni miłości, ponieważ stale są trakto­wani w ten sposób. I na odwrót, ludzie nieładni mogą zacząć myśleć o sobie jako o „złych" czy niegodnych miłości, ponieważ stale są traktowani w ten sposób — nawet jako dzieci. W końcu ludzie mo­gą zacząć zachowywać się zgodnie ze swym pojęciem o sobie, a więc zgodnie z tym, w jaki sposób odnoszono się do nich od początku.

Zwróćmy uwagę na fakt, że w naszych rozważaniach nad pięknem ograniczaliśmy się dotąd do piękna „wzrokowego". Jednakże są również inne rodzaje piękna. Okazuje się, że nasza percepcja wzrokowa wywiera straszliwie konserwatywny wpływ na nasze uczucia i zachowanie. Jesteśmy niewolnikami naszych oczu — zwłaszcza jako czynnika decydującego o atrakcyjności fizycznej. Jak przekonaliśmy się, gdy już raz sklasyfikujemy kogoś jako ładnego lub brzydkiego, skłonni jesteśmy przypisywać mu także inne cechy — np. ładni ludzie zwykle sprawiają na nas wrażenie bardziej serdecznych, bardziej pociągających seksualnie, bardziej fascynujących i obdarzonych większym urokiem niż ludzie nieładni. W następnym rozdziale będzie mowa o grupach, w których prze­prowadza się tzw. trening wrażliwości. W grupach takich stwarza się niekiedy okazję do niewzrokowych doświadczeń sensorycznych. Na przykład jedno z takich doświadczeń pozwala ludziom „wyłą­czyć swoje widzenie" i zaznajamić się ze sobą nawzajem jedynie za pośrednictwem zmysłu dotyku. Po wzięciu udziału w jednym z ta­kich ćwiczeń członkowie grupy zazwyczaj donoszą o bardzo wyraźnym osłabieniu uprzednich stereotypów. Przede wszystkim uczestnicy stwierdzają, że w takiej sytuacji mało jest „brzydoty". Ponadto, często są zdumieni, dowiadując się, że na przykład niewiarygodnie „ciepła", subtelna i wrażliwa osoba, z którą mieli kontakt niewizualny, jest „w rzeczywistości" śmiesznie wyglądają­cym osobnikiem z twarzą w pryszczach. Wątpię, czy nawet po tylko jednym takim niewizualnym spotkaniu osoby te będą mogły, kiedy­kolwiek odnosić się do niego jak do zwyczajnego, zabawnie wyglą­dającego osobnika z pryszczami. Ponieważ doświadczenia takie mogą ułatwić ludziom uświadomienie sobie niewizualnych aspek­tów piękna, przeto w ten sposób można zredukować część nie­sprawiedliwości związanej z nierównym rozdziałem urody fizycznej.

Podobieństwo poglądów a sympatia

Lynne poszła na cocktail party, gdzie została przedstawiona Suzanne. Chociaż rozmawiały ze sobą tylko przez kilka chwil, okazało się, że zgadzają się całkowicie w różnych sprawach — z nie­sprawiedliwością systemu podatkowego, miejscem Douglasa Mac-Arthura w historii światowej oraz doniosłym znaczeniem kształ­cenia w zakresie nauk humanistycznych włącznie. Powróciwszy do domu, Lynne oznajmia mężowi, że bardzo lubi Suzanne i uważa ją za osobę cudowną i inteligentną. W całych dosłownie tuzinach ściśle kontrolowanych eksperymentów Donn Byrne i jego współ­pracownicy38 wykazali wielokrotnie, że jeśli o danej osobie wiesz tylko tyle, iż ma określone poglądy, co do pewnych spraw, to im bardziej jej poglądy są podobne do twoich, tym większą czujesz do niej sympatię.

Dlaczego ta zgodność jest ,tak ważna? Istnieją, co najmniej dwie możliwości: 1) Osoba, która podziela nasz pogląd na jakąś sprawę, dostarcza nam pewnego rodzaju społecznego potwierdzenia na­szych przekonań — tj. daje nam poczucie, że mamy słuszność. Działa to jak nagroda; dlatego lubimy tych, którzy się z nami zgadzają. Ponadto druga strona medalu może być jeszcze ważniej­sza. Mianowicie, jak twierdzi Milton Rosenbaum39, nasze prag­nienie, by unikać ludzi nie zgadzających się z nami, jest silniejsze niż nasza potrzeba obcowania z tymi, których postawy są podobne do naszej. Jeśli bowiem ktoś nie zgadza się z nami, każe to nam myśleć, że być może nie mamy racji. Działa to jak kara; dlatego nie lubimy ludzi, którzy się z nami nie zgadzają. 2) Jest prawdopodobne, że wysnuwamy negatywne wnioski, co do charakteru osoby, która nie zgadza się z nami w jakiejś zasadniczej kwestii, nie dlatego po prostu, że nasuwa to nam wątpliwości co do słuszności naszego własnego poglądu na tę sprawę, lecz dlatego, że naszym zdaniem pogląd owej osoby wskazuje, iż należy ona do pewnej kategorii osób, które jak przekonaliśmy się w przeszłości — są niemiłe, niemoralne lub głupie. Przypuśćmy na przykład, iż jesteś przekona­ny, że kary za zażywanie narkotyków są zbyt surowe. Spotykasz kobietę, która mówi ci, że jej zdaniem narkomanów powinno się wsadzać na kilka lat do więzienia. Następnie nadchodzę ja i pytam cię, czy lubisz tę kobietę, a ty powiadasz: „Nie". Czy mam stąd wyciągnąć wniosek, że (1) nie lubisz jej, ponieważ wypowiedziany przez nią pogląd nasunął ci myśl, że twoje przekonanie może być niesłuszne, czy też że (2) nie lubisz jej, ponieważ zgodnie z twoimi doświadczeniami ludzie, którzy opowiadają się za surowymi karami dla narkomanów są zazwyczaj niesympatyczni, niemoralni, nieludz­cy, nietolerancyjni, szorstcy, okrutni, drobnomieszczańscy, skłonni do karania i głupi?

Obydwa te czynniki odgrywają niewątpliwie pewną rolę. Istnieje nieco danych sugerujących, że drugi czynnik może być mniej ważny. Wynika to ze znakomitych badań Harolda Sigalla40 nad psychologicznymi skutkami „nawrócenia się" (konwersji). Sigall wykazał, że ludzie głęboko zaangażowani w jakąś sprawę wolą człowieka nie zgadzającego się z nimi niż tego, kto się z nimi zgadza, jeśli uda im się „nawrócić" tego pierwszego na ich sposób myślenia. Krótko mówiąc, Sigall wykazał, że ludzie wolą „nawró­conych" od lojalnych członków swej grupy. Widocznie poczucie własnej kompetencji, jakie daje człowiekowi nakłonienie kogoś do zmiany poglądów, przezwycięża wszelką niechęć, jaką można by odczuwać do tej osoby z powodu jej pierwotnej przynależności do kategorii ludzi wyznających takie „okropne" poglądy.

Trzeba tu wspomnieć o jeszcze jednym dodatkowym czynni­ku: my, ludzie, jesteśmy tak pewni istnienia związku między po­dobieństwem poglądów a sympatią, że gdy lubimy kogoś, wów­czas zakładamy, że jego (lub jej) postawy muszą być podobne do naszych. Tak, więc związek przyczynowy działa w obu kierun­kach: jeśli wszystkie inne czynniki pozostają bez zmiany, to lu­bimy tych ludzi, których postawy są podobne do naszych, a jeśli lubimy kogoś, to przypisujemy mu (lub jej) postawy podobne do naszych41.

Wzajemna sympatia a samoocena

Istnieje jeszcze jeden powód, dla którego skłonni jesteśmy lubić ludzi mających poglądy podobne do naszych. Gdy dowiadu­jemy się, że dana osoba wyznaje pogląd podobny do naszego, a wszystkie inne czynniki pozostają bez zmiany, to możemy być ' skłonni sądzić, że osoba ta polubi nas, jeśli nas kiedyś pozna42. Może to być powód bardzo istotny, ponieważ, jak się okazuje, najsilniejszym czynnikiem decydującym o tym, czy jedna osoba będzie lubić drugą, jest to, czy ta druga lubi tę pierwszą.

Kilku badaczy wykazało słuszność twierdzenia:, kiedy inni ludzie lubią nas, my także jesteśmy skłonni ich lubić43. Co więcej, samo przekonanie, że ktoś cię lubi, może zapoczątkować spiralę zdarzeń, które będą przyczyniać się do powstawania coraz bardziej pozytywnych uczuć między tobą a tamtą osobą. Jak to się dzieje? Na przykład wyobraź sobie, że na wieczorku towarzyskim ty i ja zostaliśmy sobie przedstawieni przez naszego wspólnego przyja­ciela, po czym przeprowadziliśmy ze sobą krótką, raczej mało urozmaiconą rozmowę. Po paru dniach spotykasz naszego przyja­ciela, a on informuje cię, że po wieczorku powiedziałem mu parę bardzo pochlebnych uwag o tobie. Jak sądzisz, w jaki sposób będziesz się zachowywał, kiedy ty i ja spotkamy się ponownie? Moim zdaniem otrzymana przez ciebie informacja o tym, że cię lubię, prawdopodobnie sprawi, że i ty mnie polubisz i będziesz postępował w taki sposób, który da mi do zrozumienia, że ty lubisz mnie także. Przypuszczalnie będziesz się więcej uśmiechać, mówić bardziej otwarcie o sobie i w ogóle zachowywać się w sposób bardziej ujmujący niż wtedy, gdybyś się nie dowiedział(a), że cię lubię. Jak myślisz, jaki wpływ będą miały twoje działania na moje postępowanie? Wobec twego serdecznego i miłego zachowania moja sympatia do ciebie niewątpliwie wzrośnie i z kolei ja zakomunikuję ją tobie w sposób, który sprawi, że stanę się dla ciebie jeszcze bardziej sympatyczny... itd., itd.

Zastanów się jednak nad taką sprawą: a jeśli nasz wspólny przyjaciel w gruncie rzeczy nie powiedział prawdy? Jeśli wyobraził sobie, że ty i ja naprawdę polubimy się bardzo, gdy tylko się poznamy, i — żeby zrobić początek — powiedział ci, że cię lubię, mimo że nigdy nie wyraziłem takich uczuć? Jakie są szansę, że ten powzięty w najlepszych intencjach (choć podstępny) plan się po­wiedzie? No cóż, gdybyśmy byli podobni do osób badanych w eksperymencie, który przeprowadziły stosunkowo niedawno Rebecca Curtis i Kim Miller44, to plan naszego przyjaciela po­wiódłby się wspaniale! Eksperymentatorki wytworzyły u niektórych osób badanych przekonanie, że inna osoba badana je lubi, u pozo­stałych zaś osób badanych — przekonanie, że inna osoba badana ich nie lubi. W późniejszej interakcji te osoby, które uważały się za lubiane, zachowywały się bardziej sympatycznie: mówiły o sobie bardziej szczerze, rzadziej były odmiennego zdania i w ogóle odnosiły się do drugiej osoby badanej w sposób milszy i serdecz­niej szy niż te osoby, które sądziły, że nie są przez nią lubiane. Co więcej, te osoby badane, które uważały, że są lubiane, rzeczy­wiście były lubiane przez drugą osobę badaną, podczas gdy te, które myślały, że nie są lubiane, rzeczywiście nie były przez nią lubiane. Jest dość interesujące, że zachowania osób badanych, które sądziły, że są lubiane bądź nie lubiane, prowadziły do podobnych zachowań ze strony ich partnerów, którzy — jak pamiętamy — w rzeczywistości nigdy nie wyrazili ani sympatii, ani antypatii do tych osób. Partnerzy byli skłonni odzwierciedlać zachowania tej osoby badanej, z którą zostali zestawieni w parę, i gdy mieli do czynienia z osobami „lubianymi", zachowywali się w sposób bardziej sympatyczny niż ci, którzy mieli do czynienia z osobami „nie lubianymi". Wyniki te raz jeszcze wykazują, jak powszechne jest oddziaływanie „samospełniającego się proroctwa" ,o którym mówiliśmy wcześniej: nasze przekonania — czy są one prawdziwe, czy błędne mają silny wpływ na kształtowanie rzeczywistości.

Jak się przekonaliśmy, świadomość tego, że ktoś nas lubi, istotnie budzi w naszym sercu sympatię do tego człowieka. Wyka­zano ponadto, że im bardziej dana osoba czuje się niepewna, im bardziej wątpi w siebie, tym większą poczuje sympatię do osoby, której się podoba. W eksperymencie przeprowadzonym przez Elaine Walster45 osobami badanymi były studentki uniwer­sytetu. Do studentki czekającej na rozpoczęcie eksperymentu podchodził uprzejmy, przystojny, dobrze ubrany młody czło­wiek, który w rzeczywistości był pomocnikiem eksperymentatora. Uprzejmy młody człowiek nawiązywał rozmowę ze studentką, dawał jej do zrozumienia, że mu się podoba, i próbował się z nią umówić na randkę. W tym momencie wchodził eksperymentator i prowadził młodą kobietę do innego pomieszczenia na badanie. Mówiono jej tam, że celem badań jest porównanie wyników różnych testów osobowości, które poprzednio wykonywała. W trak­cie tej procedury pozwalano studentce przeczytać ocenę jej własnej osobowości. Połowie dziewcząt dawano do przeczytania bardzo pozytywne opisy ich osobowości, które miały na celu chwilowe podniesienie ich samooceny. Pozostałym dziewczętom dawano do przeczytania opisy bardzo negatywne, które miały obniżyć chwilo­wo ich samoocenę i w ten sposób wzmóc poczucie niepewności. Wreszcie, w ramach eksperymentu, proszono dziewczęta, aby oce­niły, jak bardzo lubią najrozmaitszych ludzi — wykładowcę, przyjaciółkę, „(...) a ponieważ mamy jeszcze jedno miejsce wolne, może oceniłabyś także tego znajomego, z którym siedziałaś w po­czekalni?" Te dziewczęta, które otrzymały niepochlebne informacje o sobie (z testu osobowości), wykazały znacznie większą sympatię dla swego młodego adoratora niż te, które otrzymały o sobie pochlebne informacje. Krótko mówiąc, lubimy być lubiani"— a im bardziej czujemy się niepewni, tym wyżej sobie cenimy czyjąś sympatię i tym bardziej lubimy kogoś, kto nas lubi.

Jedną z implikacji powyższego eksperymentu jest to, że ludzie pewni swej wartości są mniej „potrzebujący" — tzn. są mniej skłonni do przyjmowania awansów ze strony każdej osoby, jaka się pojawi. Podobnie jak człowiek wygłodzony zaakceptuje pra­wie każdy rodzaj pokarmu, a człowiek, dobrze odżywiony może być bardziej wybredny, tak osoba niepewna siebie zaakceptuje prawie każdego, kto okaże jej zainteresowanie, podczas gdy osoba pewna siebie będzie dokonywać ostrzejszej selekcji. Co więcej, osoba, która czuje się niepewnie, może szukać mniej atrakcyjnej osoby, aby zmniejszyć prawdopodobieństwo, że zostanie odrzuco­na. Implikację tę sprawdziły w interesującym eksperymencie Sara Kiesler i Roberta Baral46, które doprowadzały badanych studen­tów płci męskiej do przekonania, że wypadli albo bardzo dobrze, albo bardzo słabo w teście osiągnięć intelektualnych. Na­stępnie robiono przerwę i eksperymentatorka zabierała stu­denta na filiżankę kawy. Gdy weszli do baru kawowego, eks­perymentatorka „poznawała" studentkę, która siedziała sama przy stoliku, podchodziła do niej i przedstawiała jej tego studenta. Oczywiście, studentka była pomocnicą eksperymentatorek, którą posadzono tam celowo. W połowie przypadków osoba ta miała makijaż sprawiający, że wyglądała atrakcyjnie; w drugiej połowie zaś była ucharakteryzowana w taki sposób, by wyglądała nieco mniej atrakcyjnie. Eksperymentatorki rejestrowały stopień roman­tycznego zainteresowania okazywanego „studentce" przez bada­nych mężczyzn — czy prosili ją o ponowne spotkanie, proponowali, że zapłacą za jej kawę, pytali o numer telefonu, próbowali nakłonić do pozostania dłużej, itd. Jest dość interesujące, że ci badani, u których wzbudzono poczucie pewności siebie (tzn. wytworzono u nich przekonanie, że dobrze wypadli w teście), przejawiali większe romantyczne zainteresowanie kobietą „atrakcyjną", ci natomiast, u których wywołano poczucie niepewności, przejawiali większe romantyczne zainteresowanie kobietą „nieatrakcyjną".

Podobnie Joel Grube i jego współpracownicy47 stwierdzili, że dla mężczyzn o niskiej samoocenie bardziej pociągająca jest ko­bieta „tradycyjna", natomiast mężczyzn o wysokiej samoocenie bardziej pociąga kobieta „nowoczesna" — tzn. kobieta, która reprezentuje wartości feministyczne. Grube sugeruje, że męskie uprzedzenia do feministek i innych „nowoczesnych" kobiet mogą po części wynikać z usiłowań mężczyzn, by podnieść swą samooce­nę wobec postrzeganego zagrożenia, tzn. kobietę „nowoczesną" uważa się zwykle za bardziej stanowczą i niezależną niż kobietę bardziej tradycyjną. Cechy te mogą zagrażać poczuciu panowania i autonomii mężczyzny o niskiej samoocenie; dlatego odnosi się on pogardliwie do kobiet nowoczesnych, aby chronić swój obraz samego siebie/ Mężczyzna o wysokiej samoocenie, jak wynika z samej definicji, jest bardziej pewny siebie i nie tak łatwo wywołać u niego poczucie zagrożenia, dlatego też nie potrzebuje odnosić się pogardliwie do stanowczych i niezależnych kobiet.

Jest bardzo wiele czynników, które mogą wpływać na samo­ocenę danej osoby, a zatem i na jej skłonność do „przebierania" na interpersonalnym targowisku. Jak czytelnicy wiedzą, jednym z tych czynników jest atrakcyjność fizyczna — ludzie atrakcyjni fizycznie są zwykle lepiej traktowani przez innych, a to prawie na pewno podnosi samoocenę. W jaki sposób atrakcyjność fizyczna wpływa na tę „skłonność do przebierania" czy „wybredność" (selectivity)l W badaniu opisanym przez Zick Rubin48 poproszono pewną liczbę młodych kobiet o wypełnienie kwestionariusza doty­czącego ich preferencji co do wyboru partnerów na randki; kobiety te były ponadto dyskretnie oceniane pod względem swej atrakcyj­ności fizycznej. Określając swoje preferencje w tej dziedzinie, wszystkie te kobiety uznały mężczyzn reprezentujących zawody wysokiej pozycji społeczno-ekonomicznej (np. lekarzy i praw­ników) za możliwych do zaakceptowania partnerów na randkę oraz odrzuciły mężczyzn pracujących w zawodach o niskim statusie (portierzy, barmani). Kiedy jednak przyszło do oceny możliwości zaakceptowania mężczyzn pracujących w zawodach usytuowanych bliżej środka hierarchii (elektryków, księgowych, hydraulików), wystąpiły różnice związane z atrakcyjnością badanych kobiet — mianowicie kobiety bardziej atrakcyjne były wybredniejsze i uznawały tych mężczyzn za nie nadających się do zaakceptowania jako partnerów na randkę, podczas gdy mniej atrakcyjne kobiety podawały, że umówiłyby się z mężczyznami wykonującymi te zawody.

Zależność między podobieństwem poglądów a sympatią

Skoro lubimy ludzi wyznających poglądy podobne do naszych i lubimy ludzi, którzy nas lubią, czy nie powinno z tego wynikać, że będziemy bardzo lubili człowieka, o którym dowiadujemy się, że ma poglądy podobne do naszych, a zarazem lubi nas? Nie. Materiał dowodowy sugeruje, że te dwa czynniki nie są addytywne.

W eksperymencie, który przeprowadziłem we współpracy z Ed­wardem Jonesem i Lindą Bell49, wykazaliśmy, że chociaż przyjem­nie jest być lubianym przez kogoś, kto podziela nasze opinie i uznawane przez nas wartości, to jednak wydaje się, że znacznie bardziej fascynujące jest być lubianym przez kogoś, kto ich nie podziela. Każda ze studentek biorących udział w tym eksperymen­cie przeprowadzała krótką rozmowę z inną dziewczyną, w której to rozmowie odkrywała, że w wielu sprawach zgadzają się (lub nie zgadzają). Następnie osoba badana miała sposobność, podsłuchać rozmowę, jaką owa dziewczyna (w rzeczywistości pomocniczka eksperymentatora) prowadziła z osobą trzecią. W czasie tej roz­mowy dziewczyna mówiła o swych uczuciach wobec osoby bada­nej: w jednej z sytuacji eksperymentalnych stwierdziła, że ją lubi, w innej — że jej nie lubi. Jaki to miało wpływ na uczucia osoby badanej w stosunku do pomocniczki eksperymentatora? U osób badanych wystąpiła tendencja, aby największą sympatią darzyć te osoby, które je lubiły, a jednocześnie wykazywały odmienne postawy. Tak więc, chociaż na ogół lubimy ludzi, którzy mają postawy podobne do naszych, to jednak, jeśli spotkamy kogoś, kto lubi nas mimo odmienności poglądów, skłonni jesteśmy wnios­kować, że musi być w nas coś szczególnego, co jest dla tej osoby atrakcyjne. Krótko mówiąc, przy różnicy poglądów ludzie skłonni są podejrzewać, że ,,on lubi mnie ze względu na mnie samego — nie zaś ze względu na moje poglądy". Ponieważ świadomość taka jest szczególnie przyjemna (tzn. nagradzająca), skłonni jesteśmy lubić tę osobę najbardziej.

Zyskiwanie i utrata uznania

Jak widzieliśmy, fakt, że ktoś nas lubi, zwiększa prawdopodobień­stwo, że my też będziemy lubili tę osobę. Przyjrzyjmy się bliżej tej zależności. Wyobraź sobie, że na spotkaniu towarzyskim spotykasz po raz pierwszy młodego człowieka i prowadzisz z nim ożywioną rozmowę. Po pewnym czasie przepraszasz go i odchodzisz na chwilę, by napełnić ponownie swą szklankę. Wróciwszy, zastajesz go odwróconego do ciebie plecami i pogrążonego w rozmowie z inną osobą — mówi właśnie o tobie. Naturalnie, przystajesz, by posłuchać. Niewątpliwie to, co człowiek ten mówi o tobie, będzie miało wpływ na twój do niego stosunek. Jest oczywiste, że nie ma on żadnych ukrytych motywów; w istocie nie wie nawet, że podsłuchujesz. Tak więc, jeśli mówi on swemu rozmówcy, że zrobiłeś na nim duże wrażenie, że czuje do ciebie sympatię, że uważa cię za inteligentnego, dowcipnego, pełnego uroku, kultural­nego, uczciwego i fascynującego, to skłonny jestem przypuszczać, że miałoby to dodatni wpływ na twoją do niego sympatię. Jeśli natomiast mówi on, że nie zrobiłeś na nim dobrego wrażenia, że czuje do ciebie antypatię, że uważa cię za tępego, nudnego, nieuczciwego, głupiego i wulgarnego, to sądzę, że będzie to miało ujemny wpływ na twoją sympatię do niego.

Jak dotąd, wszystko w porządku. Jestem jednak pewien, że nie jest to dla ciebie specjalnie interesujące: zawsze o tym wiedziałeś. Każdy wie, że im więcej dobrego słyszymy o sobie, tym bardziej lubimy mówcę (o ile nie próbuje w ten sposób nami pokierować), a im więcej złych rzeczy słyszymy o sobie, tym bardziej nie lubimy osoby, która je mówi. Każdy o tym wie — lecz okazuje się, że nie jest to prawdą. Wyobraź sobie coś takiego. Byłeś kolejno na siedmiu przyjęciach i oto prawdziwy cud — za każdym razem powtórzyło się to samo zdarzenie: rozmawiasz z jakimś mężczyzną przez kilka minut, odchodzisz, a kiedy wracasz, podsłuchujesz go, jak mówi o tobie. Za każdym razem jest to ten sam mężczyzna. Jego wypowiedzi mogłyby pozostawać bez zmiany w ciągu tych siedmiu spotkań z tobą lub mogłyby się zmieniać. Cztery możliwo­ści są dla mnie szczególnie interesujące: 1) podsłuchałeś, że mężczyzna ten mówił o tobie wyłącznie rzeczy pozytywne przy wszystkich siedmiu okazjach; 2) podsłuchałeś, że mówił o tobie wyłącznie rzeczy negatywne we wszystkich siedmiu przypadkach; 3) jego oceny za pierwszym razem są wyłącznie negatywne, lecz stopniowo stają się coraz bardziej pozytywne, aż dorównają jego wypowiedziom z sytuacji wyłącznie pozytywnej, po czym stabilizują się na tym poziomie; oraz 4) jego oceny za pierwszym razem są wyłącznie pozytywne, lecz stopniowo stają się coraz bardziej negatywne, aż dorównają jego wypowiedziom z sytuacji wyłącznie negatywnej, po czym stabilizują się. Która z tych sytuacji uczyni go najbardziej dla ciebie atrakcyjnym? Która sytuacja sprawi, że będzie on dla ciebie najmniej atrakcyjny?

Według prostej koncepcji sympatii, opartej na rachunku nagród i kosztów, powinieneś lubić go najbardziej w pierwszej sytuacji, w której mówi o tobie wyłącznie pozytywne rzeczy, najmniej zaś powinieneś go lubić (lub najbardziej nie lubić) w drugiej sytuacji, w której wypowiada o tobie wyłącznie negatywne opinie. Wydaje się to oczywiste. Ponieważ wypowiedzi pozytywne są nagradzające, przeto im jest ich więcej, tym lepiej; ponieważ wypowiedzi negatyw­ne są karzące, zatem im jest ich więcej, tym gorzej.

Przed kilkoma laty opracowałem teorię wyjaśniającą pozytywne postawy interpersonalne w kategoriach zysków i strat50, która prowadzi do nieco innych przewidywań. Moja koncepcja jest bardzo prosta. Zakłada ona, że przyrost pozytywnych, nagradzają­cych zachowań ze strony innej osoby ma większy wpływ na jednostkę niż stałe, niezmienne nagradzanie przez tę osobę. Jeśli więc czyjąś sympatię uznamy za nagrodę, to będziemy bardziej lubili taką osobę, której sympatia do nas wzrasta z czasem, niż taką, która lubiła nas zawsze. Byłoby tak nawet wówczas, gdy­byśmy od tej drugiej osoby otrzymali w sumie więcej nagród. Podobnie, utrata nagradzających zachowań wywiera na nas więk­szy wpływ niż stałe karzące zachowanie innej osoby. Tak, więc bardziej nie będziemy lubili osoby, której poważanie dla nas maleje z czasem, niż kogoś, kto nigdy nas nie lubił — nawet gdyby liczba kar od tej drugiej osoby była większa. Powracając na chwilę do naszego przykładu z serią przyjęć, przewidywałbym, że najbardziej lubiłbyś tego człowieka w sytuacji zyskiwania (gdy z początku nie lubi on ciebie, a stopniowo jego sympatia wzrasta), a najmniej w sytuacji utraty (gdy z początku lubi ciebie, a stopniowo jego sympatia maleje).

W celu sprawdzenia tej teorii potrzebny mi był eksperymentalny odpowiednik sytuacji na przyjęciu, z uwagi jednak na możliwość zapewnienia odpowiedniej kontroli doszedłem do wniosku, że konieczne będzie zmieszczenie tych kilku zdarzeń w ramach jed­nego długiego posiedzenia. W takim eksperymencie badany musi być absolutnie pewien, że osoba oceniająca jest całkowicie nie­świadoma tego, iż ktoś ją podsłuchuje — wyklucza to możliwość, że badany będzie posądzał osobę oceniającą o rozmyślne pochlebstwo, gdy mówi ona o nim rzeczy pozytywne. Sytuacja taka stawia eksperymentatora przed trudnym zadaniem. Głównym problemem przy obmyślaniu sposobu przeprowadzenia tego eksperymentu był problem wiarygodności: jak stworzyć wiarygodną sytuację, w której w stosunkowo krótkim okresie badany (1) rozmawia z „zaprogramowanym" zawczasu wspólnikiem eksperymentatora, (2) podsłuchuje, jak zaprogramowany wspólnik ocenia go wobec osoby trzeciej, (3) ponownie bierze udział w rozmowie ze wspól­nikiem, (4) znowu podsłuchuje, (5) znowu rozmawia, (6) znowu podsłuchuje, i tak dalej, powtarzając każdą z tych czynności kilka razy. Dorobienie do tej serii zdarzeń jakiejkolwiek tłumaczącej je historyjki fasadowej byłoby istotnie trudne; dorobienie sensownego wytłumaczenia, które nie dopuściłoby do powstania podejrzeń u osób badanych, wydawało się niemożliwe. Jednakże, przy współ­pracy Darwina Lindera obmyśliłem taką sytuację51. Sposoby, jakimi się posłużyliśmy w celu rozwiązania tych problemów, są zawiłe, lecz dostarczają jedynej w swym rodzaju sposobności do zajrzenia za kulisy niezwykle fascynującej procedury psychologicz­nej. Chciałbym, więc opisać ten eksperyment dość szczegółowo, w nadziei, że pozwoli to czytelnikowi zapoznać się z niektórymi trudnościami i emocjami, jakie wiążą się z przeprowadzaniem eksperymentów z zakresu psychologii społecznej.

Gdy osoba badana (studentka wyższej uczelni) zgłaszała się na eksperyment, eksperymentator witał ją i prowadził do pomiesz­czenia obserwacyjnego, połączonego z głównym pomieszczeniem eksperymentalnym za pomocą jednokierunkowego okna oraz sys­temu wzmacniającego dźwięki. Eksperymentator mówił osobie badanej, że na tę godzinę zostały wyznaczone dwie studentki; jedna będzie osobą badaną, druga zaś pomoże w przeprowadzeniu eksperymentu; a ponieważ ona właśnie przyszła wcześniej, więc będzie pomocniczką. Eksperymentator prosił tę osobę, by po­czekała, a on tymczasem pójdzie zobaczyć, czy przyszła już druga studentka. Po paru minutach osoba badana mogła zobaczyć przez jednokierunkowe okno eksperymentatora wchodzącego do pomie­szczenia eksperymentalnego z drugą studentką, (która w rzeczywis­tości była płatną pomocniczką). Eksperymentator mówił jej, by posiedziała przez chwilę, a on właśnie wróci, by wyjaśnić jej eksperyment. Następnie przechodził do pomieszczenia obserwacyj­nego i przystępował do instruowania prawdziwej osoby badanej, (która sądziła, że jest pomocniczką eksperymentatora). Ekspery­mentator mówił jej, że ma ona pomóc w przeprowadzeniu z drugą studentką eksperymentu z zakresu warunkowania werbalnego; tzn. będzie on nagradzać tę drugą studentkę za używanie w rozmowie pewnych słów, a nagrody te mają zwiększyć częstość stosowania przez nią tych słów. Następnie informował, że interesuje się szczególnie „nie po prostu wzrostem liczby tych słów, które nagradzam; to już robiono. W tym eksperymencie chcemy przeko­nać się, czy stosowanie nagradzanych słów zgeneralizuje się na nową sytuację — gdy dziewczyna ta będzie rozmawiać z inną osobą, która nie nagradza owych specyficznych słów". Ekspery­mentator wyjaśnił, że będzie starał się uwarunkować tę drugą studentkę tak, aby używała więcej rzeczowników w liczbie mnogiej; w tym celu będzie stosował subtelną nagrodę w postaci potwier­dzającego mruczenia „hmm hmm" za każdym razem, gdy wymówi ona rzeczownik w liczbie mnogiej. „Istotne znaczenie ma na­stępujący problem: czy rozmawiając z tobą będzie ona nadal używać wielu rzeczowników w liczbie mnogiej, mimo że nie będziesz jej nagradzać?" Następnie osoba badana dowiadywała się, że jej zadaniem będzie (1) słuchać uważnie i rejestrować ilość rzeczowników użytych w liczbie mnogiej przez drugą studentkę, gdy będzie ona rozmawiać z eksperymentatorem, oraz (2) prze­prowadzić z tą studentką szereg rozmów (w czasie, których używa­nie rzeczowników w liczbie mnogiej nie będzie nagradzane), tak aby eksperymentator, słuchając ich, mógł ustalić, czy nastąpiła generalizacja. Eksperymentator informował osobę badaną, że będą roz­mawiać z tą studentką na zmianę (najpierw osoba badana, potem eksperymentator, potem osoba badana, itd.), dopóki każde z nich nie odbędzie z nią siedmiu posiedzeń.

Eksperymentator wyjaśnił osobie badanej, że tamta druga studentka nie może znać celu eksperymentu, gdyż w przeciwnym razie wyniki byłyby zniekształcone. Z tego względu — mówił - trzeba będzie posłużyć się podstępem. Chociaż przykro mu oszukiwać, będzie musiał powiedzieć tamtej studentce, że eks­peryment dotyczy atrakcyjności interpersonalnej („nie śmiej się, niektórzy psychologowie naprawdę interesują się takimi bzdu­rami"). Powie jej, że przeprowadzi ona siedem krótkich roz­mów z osobą badaną, a po każdej z tych rozmów zostanie przeprowadzony wywiad zarówno z nią, jak i z osobą badaną (z tamtą studentką przeprowadzi go eksperymentator, a z osobą badaną — asystent w innym pomieszczeniu), aby ustalić, jakie wrażenie na każdej z nich wywarła jej rozmówczyni.

Eksperymentator mówił osobie badanej, że ta „historyjka" pozwoli im przeprowadzić eksperyment nad zachowaniem werbal­nym, gdyż dostarczy drugiej studentce wiarygodnego wyjaśnienia stosowanej procedury.

Najważniejszą zmienną wprowadzono podczas siedmiu spotkań eksperymentatora z płatną pomocniczką. W trakcie tych spotkań osoba badana znajdowała się w pomieszczeniu obserwacyjnym, słuchając rozmowy i pilnie licząc rzeczowniki w liczbie mnogiej używane przez faktyczną wspólniczkę eksperymentatora. Ponieważ osobę badaną przekonano, że według drugiej studentki (tj. wspól­niczki) przedmiotem eksperymentu były wrażenia dotyczące roz­mówczyni, przeto było całkiem naturalne, iż eksperymentator prosił ją o wyrażenie swej opinii o osobie badanej. Tak, więc osoba badana słuchała, jak druga studentka oceniała ją przy siedmiu kolejnych okazjach.

Zwróćmy uwagę, że przez użycie wyjaśniającej historyjki, która zawierała drugą wyjaśniającą historyjkę dotyczącą „atrakcyjności interpersonalnej", mogliśmy osiągnąć nasz cel, nie wzbudzając podejrzenia, co do tej procedury.

Zastosowano cztery główne sytuacje eksperymentalne: 1) sytua­cję pozytywną — wszystkie kolejne oceny osoby badanej, dokony­wane przez wspólniczkę eksperymentatora, były bardzo pozytywne; 2) sytuację negatywną — wszystkie kolejne oceny były bardzo negatywne; 3) sytuację zyskiwania — pierwszych parę ocen było negatywnych, lecz stopniowo stawały się one coraz bardziej pozy­tywne, osiągając asymptotę na poziomie równym poziomowi ocen w sytuacji pozytywnej; wreszcie 4) sytuację utraty — pierwszych parę ocen było pozytywnych, lecz stopniowo stawały się one negatywne, osiągając poziom ocen w sytuacji negatywnej.

Wyniki potwierdziły nasze przewidywania: w sytuacji zyskiwa­nia osoby badane istotnie bardziej lubiły wspólniczkę eksperymen­tatora niż osoby badane w sytuacji pozytywnej. Podobnie w sytua­cji utraty, osoby badane na ogół bardziej nie lubiły wspólniczki eksperymentatora niż osoby badane w sytuacji negatywnej. Należy podkreślić; że ogólna teoria nagród i kosztów zalecałaby nam po prostu algebraiczne sumowanie nagród i kosztów, co prowadziłoby do nieco innych przewidywań. Uzyskane wyniki są zgodne z na­szym ogólnym stanowiskiem teoretycznym: zysk ma większy pozy­tywny wpływ na sympatię niż szereg kolejnych zdarzeń pozytyw­nych, a strata ma na ogół większy negatywny wpływ na sympatię niż szereg zdarzeń negatywnych. Coś podobnego mógł mieć na myśli Spinoza, gdy prawie 300 lat temu pisał:

Nienawiść przezwyciężona całkowicie przez miłość przechodzi w miłość, a miłość taka jest większa, niż gdyby nie poprzedziła jej była nienawiść. [...] Kto bowiem zaczyna miłować rzecz, której nienawidzi, czyli na którą zwykł patrzeć ze smutkiem, ten raduje się już przez to, że miłuje. A do tej radości, zawartej w miłości[...], dochodzi jeszcze radość powstająca stąd, że doznaje podtrzymania dążność do usunięcia smutku zawartego w nienawiści[...], połączona z ideą znienawidzonego jako przyczyny52.

Muszą być spełnione dwa ważne warunki, aby zadziałał efekt zysku i straty. Po pierwsze, nie każda sekwencja pozytywnych czy negatywnych twierdzeń będzie stanowić zysk czy stratę; musi to być sekwencja zintegrowana, świadcząca o zmianie postawy. Innymi słowy, jeśli stwierdzasz, że twoim zdaniem jestem głupi i nieszczery, a później oświadczasz, że według ciebie jestem hojny i wyspor­towany, to według mojej definicji — a także według definicji Spinozy — nie jest to zysk. Z drugiej strony, jeśli stwierdzasz, że jestem głupi i nieszczery, a później oświadczasz, że zmieniłeś zdanie — że obecnie przekonałeś się, iż jestem inteligentny i szczery — to jest to prawdziwy zysk, ponieważ twoje wypowiedzi świadczą o zmianie nastawienia, o zastąpieniu negatywnej postawy jej przeciwieństwem. David Mettee i jego współpracownicy53 prze­prowadzili eksperyment, który wykazał, że jest to coś zupełnie innego. Efekt zysku wystąpił tylko wtedy, gdy zmiana postawy była wyraźna. Po drugie, zmiana ta musi być stopniowa. Przyczyna jest oczywista: nagły zwrot o 180° oceniana osoba odbiera z za­kłopotaniem i podejrzliwością — zwłaszcza jeśli dochodzi do niego na podstawie bardzo niewielu danych. Jeśli Mary po trzech spotkaniach uważa Sama za głupiego, lecz po czwartym uznaje, że jest on genialny, to taka radykalna zmiana musi wzbudzić w Samie podejrzenia. Stopniowa zmiana natomiast wygląda sen­sownie, nie wywołuje podejrzeń i dzięki temu potęguje sympatię danej osoby do tego, kto ją ocenia54.

Miłość i bliskość

Dotychczas nasze rozważania koncentrowały się głównie na czyn­nikach, które wpływają na nasze początkowe uczucia sympatii lub antypatii do kogoś, które występują we wczesnej fazie procesu nawiązywania znajomości. Ponieważ pierwsze wrażenia często utrzymują się długo, odgrywają one ważną rolę, wpływając na to, czy przystąpimy do rozwijania bliższego, bardziej trwałego związku z kimś, kogo spotkaliśmy ostatnio. Kiedy jednak z czasem wiązki pogłębiają się, wówczas wchodzą w grę także i inne procesy psychospołeczne oprócz tych, które już rozpatrywaliśmy. Obecnie przejdziemy do tematu bliskich związków, poświęcając specjalną uwagę temu szczególnemu doświadczeniu, jakim jest miłość. Póź­niej zastanowimy się, jak komunikowanie się oparte na większej wrażliwości interpersonalnej może pogłębić satysfakcję i poczucie intymności w bliskich związkach.

Przeciwieństwa też się niekiedy przyciągają. Jak przekonaliśmy się wcześniej, stare przysłowie zdaje się mówić prawdę: swój ciągnie do swego — tzn. ludzie, którzy mają podobne poglądy, zwykle lubią się jednakże, jak już wiemy, sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana: jeśli ktoś nas lubi, to my lubimy go bardziej, gdy jest on różny od nas. Dane te są zgodne z niektórymi wynikami uzyskanymi przez badaczy zajmujących się związkami bardziej trwałymi niż te, które można wytworzyć w laboratorium psycho­loga społecznego. Na przykład Robert Winch55, który prze­prowadził wyczerpujące badania nad cechami osobowości par narzeczeńskich i małżeńskich, stwierdził, że w pewnych warunkach przeciwieństwa się przyciągają — tzn. ludzie skłonni są wybierać takie osoby, których potrzeby i cechy stanowią dopełnienie (nie zaś ścisłe odpowiedniki) ich własnych potrzeb i cech. W poprzednim zdaniu użyłem zwrotu „w pewnych warunkach", ponieważ w tej dziedzinie badań spotyka się sprzeczne dane: niektórzy badacze stwierdzają, że pary małżeńskie mają zazwy­czaj dopełniające się (komplementarne) systemy potrzeb; inni stwierdzają, że pary małżeńskie mają zwykle podobne systemy potrzeb. Ja natomiast skłonny jestem przypuszczać, że to, czy swój ciągnie do swego, czy też przyciągają się przeciwieństwa, zależy od tego, jakie cechy osobowości bierze się pod uwagę. Wyobraźmy sobie osobę, która ceni porządek i czystość: taka osoba niechętnie poślubiłaby kogoś niechlujnego i nieporządnego. Również i flejtuch nie byłby zbyt szczęśliwy z osobą mającą nadmierne zamiłowanie do porządku. Wydawałoby się rozsądne przyjąć, że porządny ciągnie do porządnego, a flejtuch do flej­tucha. Na tej samej zasadzie osoba ekstrawertywna mogłaby nie czuć się zbyt dobrze z osobą introwertywną, dla której ideałem spędzania wolnego czasu jest siedzenie w domu i oglądanie telewizji. Jest także prawdą, że osoby podobne do siebie pod względem zamożności, inteligencji, preferencji religijnych, atrakcyj­ności i wzrostu istotnie ciągną na ogół ku sobie — zwłaszcza, gdy chodzi o tworzenie trwałych związków56. Z drugiej strony, jeśli weźmiemy pod uwagę inny zestaw cech — np. opiekuńczość i zależność — to wyłania się inny obraz; osoba bardzo opiekuń­cza mogłaby być nieszczęśliwa, gdyby związała się z osobą wysoce niezależną. Cóż natomiast mogłoby być lepszego dla jednostki zależnej, niż przeżyć swe życie z głową wspartą na łonie kogoś, komu opiekowanie się drugą osobą naprawdę sprawia przy­jemność? To samo dotyczy takich par cech, jak męskość — ko­biecość, stanowczość — bierność oraz dominacja — uległość. A mówiąc nieco bardziej żartobliwie, jaki związek mógłby być szczęśliwszy od związku sadysty z osobą skłonną do ma­sochizmu?

W długotrwałych związkach wchodzą w grę także czynniki socjologiczne, które łącznie z dopełnianiem się potrzeb decydują w dużej mierze o tym, czy dwie osoby odmiennej płci będą dla siebie pociągające i czy pozostaną ze sobą. Społeczeństwo usta­nawia dla par małżeńskich pewne normy dotyczące ich ról. W większości krajów świata społeczeństwo oczekuje od mężów, że będą względnie dominujący, a od żon, że będą względnie uleg­łe. Jeśli dopełniające się potrzeby pary małżonków są zgodne z normami ustanawianymi przez społeczeństwo, zwiększa to szan­sę szczęścia małżeńskiego. Należy także zauważyć, że chociaż koncepcja dopełniania się potrzeb i koncepcja podobieństwa poglądów często prowadzą do wręcz przeciwstawnych przewidy­wań dotyczących postaw interpersonalnych, to jednak nie musi tak być zawsze. Ludzie, u których pewne potrzeby osobowościo­we dopełniają się, mogą być całkowicie zgodni w swych poglą­dach na daną kwestię. Posłużmy się raz jeszcze podanym przed chwilą przykładem: wydaje się prawdopodobne, że dominujący mężczyzna i uległa kobieta będą mieć te same poglądy na role obu płci w małżeństwie — mianowicie, że mężczyzna powinien być dominujący, a kobieta uległa. Oczywiście, te normy dotyczące ról mogą się zmieniać i rzeczywiście się zmieniają. Ja osobiście przy­puszczam (i mam nadzieję), że skoro mężczyźni i kobiety za­czynają bardziej cenić androgynię psychiczną, to dziewiętnasto­wieczne normy dominującego męża i uległej żony będą się nadal zmieniać.

Definicja miłości.

Co to jest miłość? Czy, na przykład, jest to po prostu bardziej intensywna odmiana sympatii? Czy też jest to coś zupełnie innego? Czy jest wiele rodzajów miłości? Czy też każda miłość jest w zasadzie taka sama? Chociaż poeci i filozofowie przez stulecia — a w nowszych czasach także psychologowie społeczni — stawiali te i podobne pytania dotyczące miłości, to jednak nadal trzeba szukać na nie odpowiedzi, z którymi wszyscy mogliby się zgodzić. Trudność zdefiniowania miłości zdaje się wynikać, przy­najmniej po części, z faktu, że miłość nie jest jednolitym, jedno­wymiarowym stanem, lecz złożonym, wieloaspektowym zjawi­skiem, którego ludzie doświadczają w szerokim zakresie związków. Istotnie, słowem miłość posługujemy się dla określenia tak róż­nych relacji, jak te, które istnieją między romantycznymi kochan­kami, parami małżeńskimi, rodzicami i dziećmi, oraz bliskimi przyjaciółmi.

Uwzględniając tę zależność, psychologowie społeczni opraco­wali różne sposoby podejścia do kategoryzowania i opisywania miłości w jej różnych postaciach. Na przykład Zick Rubin uważa miłość za pojęcie odmienne od sympatii i opracował kwestiona­riusze do mierzenia każdego z tych stanów57. Według tej kon­cepcji miłość, nie jest po prostu większym natężeniem sympatii, lecz zwykle obejmuje jakościowo różny zbiór uczuć i trosk dotyczą­cych kochanej osoby. Dla sympatii, zdaniem Rubina, charakte­rystyczny jest podziw i uczucie przyjaźni, co znajduje swe odbicie w takich twierdzeniach, jak: „... jest tego rodzaju osobą, jaką chciał(a)bym być". Miłość natomiast zazwyczaj zawiera w sobie uczucia silnego przywiązania, bliskości i głębokiej troski o dobro ukochanej osoby. Oto przykłady ze „skali miłości" Rubina: „Gdybym nie mógł(a) nigdy być z czuł(a)bym się bardzo nieszczęśliwy(a)" (przywiązanie) i „Mam poczucie, że mogę wyznać niemal wszystko" (bliskość).

Rubin dał do wypełnienia swoje „skale miłości i sympatii" studentom i studentkom, którzy spotykali się stale („chodzili ze sobą"), lecz nie byli zaręczeni, polecając im, żeby najpierw od­powiedzieli na pytania odnosząc je do swego partnera(ki), a na­stępnie do przyjaciela (przyjaciółki) tej samej płci. Okazało się, że „chodzący ze sobą" mężczyźni i kobiety ogólnie biorąc ko­chali się tak samo, natomiast ich wyniki na „skali sympatii" były słabiej skorelowane. Rubin stwierdził także, że im wyższe były wyniki danej pary na „skali miłości", tym częściej byli oni przekonani, że pewnego dnia ożenią się ze sobą. Ponadto, cho­ciaż mężczyźni i kobiety wykazywali mniej więcej taki sam po­ziom sympatii do swych przyjaciół(ek) tej samej płci, to jednak kobiety wyrażały większą miłość do swych przyjaciółek niż męż­czyźni do swoich przyjaciół.

W innym badaniu Rubin umieszczał „chodzące ze sobą" pary w laboratorium i przez jednokierunkową szybę obserwował, jak długo utrzymywały one ze sobą równoczesny kontakt wzrokowy. Pary, które uzyskały wysokie wyniki na „skali miłości", częściej wpatrywały się sobie w oczy niż pary z niskimi wynikami na tej skali58.

Podczas gdy badania Rubina sugerują, że miłość może być przeżyciem zdecydowanie odmiennym niż sympatia do kogoś, inni badacze zwrócili uwagę na zróżnicowania w obrębie samego zjawiska miłości. Elaine Walster (Hatfield) i Bili Walster59 wyróż­nili dwa zasadnicze typy miłości: miłość namiętną (passionate) i partnerską (companionate). Miłość namiętną, czyli romantyczną, charakteryzują silne emocje, pożądanie seksualne i silne zaabsor­bowanie ukochaną osobą. Często zaczyna się nie stopniowo, lecz nagle, a jej ognista intensywność prawie nieuchronnie stygnie z czasem. W niektórych związkach miłość namiętna może być wstępem do ostatecznego rozwinięcia się miłości partnerskiej — łagodniejszego, bardziej trwałego stanu, charakteryzującego się uczuciami wzajemnego zaufania, spolegliwości i serdeczności. W porównaniu z przelotną zwykle, choć intensywną, miłością romantyczną miłość partnerska na ogół trwa dłużej i pogłębia się z czasem.

Chociaż rozróżnienie między miłością namiętną i partnerską jest użyteczne, trzeba też zdawać sobie sprawę, że obie te formy miłości nie wykluczają się wzajemnie. Jak zauważyła Sharon Brehm60, miłość namiętną i partnerską najlepiej rozpatrywać jako reprezen­tujące skrajne punkty kontinuum. Z tego punktu widzenia różne związki — a także pojedynczy związek zmieniający się z upływem czasu — można interpretować jako odzwierciedlające różne pro­porcje obu rodzajów miłości. Tak więc w trakcie długotrwałego związku, takiego jak udane małżeństwo, miłość partnerska może nabierać większego znaczenia, mimo że elementy namiętnej miłości także mogą się utrzymywać.

Teoria zysków i strat: implikacje dotyczące bliskich związków.

W porównaniu z huśtawką nastrojów i emocji, charakterystyczną dla namiętnego romansu, spokojniejszy, przewidywalny rytm partnerskiego związku oferuje własne, specyficzne nagrody. Do korzyści, jakie zapewnia dobrze prosperujący, długotrwały zwią­zek, należy bezpieczeństwo emocjonalne i bezcenna pociecha polegająca na tym, że jest się akceptowanym przez kogoś, kto zna zarówno twoje wady, jak i zalety. Wydaje się jednak, że w naturze bliskich związków tkwi nieodłączny element ironii, który trafnie wyrażają słowa znanej ballady — „zawsze ranisz tego, kogo kochasz". Dlaczego tak się dzieje? Z naszego wcześniejszego omówienia teorii zysków i strat przypomnij sobie dosyć zaskakują­cy fakt, że kiedy czyjeś początkowo negatywne wobec nas uczucia stopniowo stają się pozytywne, wówczas jest to dla nas bardziej nagradzające, niż gdyby uczucia tej osoby wobec nas były zupełnie pozytywne od początku. I na odwrót, gdy osoba oceniająca nas dawniej pozytywnie powoli zaczyna widzieć nas w negatywnym świetle, jesteśmy skłonni odbierać to jako bardziej przykre, niż gdyby przez cały czas wyrażała wobec nas negatywne uczucia. Jakie są implikacje tych stwierdzeń dla długotrwałych związków?

Jedną z nich jest to, że odkąd staliśmy się pewni nagradzających zachowań jakiejś osoby, może ona stać się słabszym źródłem nagród niż ktoś zupełnie obcy. Wykazaliśmy, że przyrost sympatii jest silniejszą nagrodą niż absolutny poziom sympatii; wobec tego jest prawdopodobne, że zachowanie bliskiego przyjaciela (lub matki, brata czy współmałżonka) reprezentuje poziom sympatii bliski szczytowego, a zatem nie mogą nam oni zapewnić jej przyrostu czy zysku. Inaczej mówiąc, ponieważ przyzwyczailiśmy się oczekiwać od przyjaciela miłości, przysług i pochwał, przeto nie jest prawdopodobne, aby takie zachowanie świadczyło o wzroście jego uznania dla nas. Z tych samych powodów dobry przyjaciel ma wielkie możliwości, jeśli chodzi o karanie nas. Im bliższy przyjaciel, im dłużej był on dla nas niezmiennym źródłem poważania i nagród, tym gorsza jest dla nas utrata jego uznania. Tak więc, w rezultacie, każdy z nas ma możność zranienia tego, kogo kocha — lecz bardzo małe możliwości nagrodzenia go.

Pewien przykład może nam pomóc w wyjaśnieniu tej sprawy. Po 15 latach małżeństwa czuły mąż szykuje się wraz z żoną na uroczyste przyjęcie. On prawi jej komplementy na temat jej wyglądu: „Ach, kochanie, wyglądasz wspaniale!" Ona słyszy jego słowa, lecz nie mogą napełnić jej radością, ponieważ już wie, że mąż uważa ją za atrakcyjną; nie wywiera to na niej wielkiego wrażenia, gdy słyszy te słowa po raz tysiączny. Z drugiej strony, gdyby ten czuły mąż, (który dotąd zawsze obsypywał ją komplementami) powiedział swojej żonie, że jego zdaniem traci urodę i wygląda zupełnie nieatrakcyjnie, sprawiłoby to jej wielką przykrość, gdyż wypowiedź taka byłaby przejawem wyraźnej utraty zainteresowa­nia jej osobą.

Czy więc owa kobieta jest skazana albo na nudę, albo na znoszenie przykrości? Nie, ponieważ są jeszcze inni ludzie na świecie. Obydwoje państwo Czuli przyszli na przyjęcie, gdzie ktoś zupełnie obcy nawiązuje rozmowę z panią Czułą. Po chwili mówi jej z wielką szczerością, że uważa ją za bardzo atrakcyjną. Skłonny jestem przypuszczać, że bynajmniej nie będzie to dla niej nudne. Wypowiedź ta reprezentuje dla niej wyraźny „zysk", znacznie podniesie jej samopoczucie, a ponadto zwiększy atrakcyjność znajomego.

Rozumowanie to jest zgodne z rezultatami przeprowadzonych eksperymentów. O. J. Harvey61 stwierdził, że badani byli skłonni reagować bardziej pozytywnie w stosunku do nieznajomych niż do przyjaciół, gdy zarówno jedni, jak i drudzy wydawali o nich względnie pozytywne oceny. Ponadto, badani skłonni byli reago­wać bardziej negatywnie wobec przyjaciół niż wobec nieznajomych, gdy jedni i drudzy byli dla nich źródłem ocen ujemnych. Podobnie, w kilku eksperymentach wykazano, że nieznajomi mieli większy wpływ na zachowanie małych dzieci niż rodzice lub znajome osoby dorosłe62. Wydaje się rozsądne założenie, że dzieci są przyzwycza­jone do aprobaty ze strony rodziców i innych dorosłych, których znają. Zatem dodatkowa aprobata z ich strony nie stanowi dużego zysku. Natomiast aprobata nieznajomego jest zyskiem, a zatem zgodnie z teorią zysku-straty powinna przynieść większą poprawę zachowania dzieci.

Z tych rezultatów i rozważań wyłania się dość ciemny obraz ludzkiego losu — wydaje się, że zawsze szukamy uznania w oczach obcych, a jednocześnie przyjaciele i znajomi zwykle sprawiają ból. Zanim jednak wyciągniemy pochopnie taki wniosek, cofnij­my się nieco i zobaczmy, jaki wpływ ma zysk lub utrata uzna­nia na zachowanie ludzi — niezależnie od wpływu na postrze­ganą atrakcyjność osoby oceniającej. Zagadnienie to było przed­miotem eksperymentu, który przeprowadziła Joannę Floyd63.

Podzieliła ona grupę małych dzieci na pary, tak że każde dziecko było w parze z bliskim przyjacielem lub z nieznajomym. Jednemu dziecku z każdej pary pozwolono następnie zagrać w grę, w której uzyskiwało kilka świecidełek. Następnie polecano mu podzielić się tymi błyskotkami ze swym partnerem. Przedmiotem manipulacji ze strony eksperymentatora było spostrzegane skąpstwo dzielącego: u niektórych badanych dzieci wytworzono przekonanie, że przyja­ciel (lub nieznajomy) jest wobec nich hojny, a u innych — że przyjaciel (lub nieznajomy) jest wobec nich skąpy. Następnie każdemu badanemu pozwolono wygrać kilka świecidełek i poleco­no podzielić się nimi z partnerem. Jak oczekiwano, badani wykazali największą hojność w warunkach zysku i straty — tzn. dawali najwięcej błyskotek hojnym nieznajomym i skąpym przyjaciołom. Innymi słowy, byli stosunkowo skąpi wobec skąpych nieznajomych, („Czemu nie? Nieznajomi zachowywali się tak, jak można się było spodziewać") i wobec hojnych przyjaciół („Hm, mój przyjaciel lubi mnie — cóż w tym nowego?"). Gdy jednak badanym wydawało się, że mogą zyskać przyjaciela (hojny nieznajomy), sami zachowywali się hojnie; również i wtedy dzielili się z partnerem hojnie, gdy wydawało się im, że mogą stracić przyjaciela (skąpy przyjaciel). Chociaż wydaje się prawdą, że „zawsze ranisz tego, kogo kochasz", to jednak zraniona osoba, zamiast odpłacić tą samą monetą, skłonna jest raczej reagować życzliwie, starając się przywrócić wzajemnym pozytywnym stosunkom pierwotną intensywność. Wy­nika stąd dodająca otuchy możliwość, że ludzie skłonni są za­chowywać się w sposób chroniący stałość ich związków z innymi. Powróćmy na chwilę do państwa Czułych: chociaż pan Czuły może z łatwością zranić swą małżonkę (mówiąc jej, że jego zdaniem traci ona swą urodę), to jednak pani Czuła może być bardzo wrażliwa na taką krytykę i prawdopodobnie będzie dążyć usilnie do odzyskania tego, co utraciła, starając się być znowu atrakcyjną w oczach swego małżonka. I na odwrót: gdyby pani Czuła zmieniła nagle swą wysoce pozytywną opinię o panu Czułym, to mógłby on podjąć działania — i zapewne by je podjął — zmierzające do odzyskania jej akceptacji. Związek staje się naprawdę twórczy i rozwija się nadal, gdy oboje partnerzy dążą do rozwijania się i zmieniania w twórczy sposób — a w tym wszystkim dużego znaczenia nabiera „autentyczność". Prowadząc te rozważania jesz­cze krok dalej, sugerowałbym, że im bardziej szczery i „autentycz­ny" jest pewien związek, tym mniej prawdopodobne jest osiągnięcie stanu tak nudnej i otępiałej stabilizacji, w jakim zdaje się znajdować małżeństwo państwa Czułych. Moim zdaniem, przedstawiona uprzednio analiza, zgodnie z którą osiągnięcie zysku w postaci wzrostu uznania ze strony drugiej osoby jest najmniej praw­dopodobne wtedy, gdy tą osobą jest nasz bliski przyjaciel lub współmałżonek, odnosi się przede wszystkim do tych związków, w których ludzie nie są szczerzy i otwarci względem siebie. W bliskich związkach ludzie skłonni są tłumić pomniejsze irytacje i zachowywać dla siebie swe negatywne odczucia; daje to w rezul­tacie wątłą stabilizację, która wydaje się pozytywna, lecz może ulec zniszczeniu wskutek nagłej zmiany uczuć. Niestety, w naszym kraju ten rodzaj związków zdaje się występować powszechnie.

W szczerym, otwartym, „autentycznym" związku, w którym ludzie są bardziej zdolni do dzielenia się swymi prawdziwymi odczuciami i wrażeniami (nawet negatywnymi), nie osiąga się zwykle takiej stabilizacji, występuje natomiast nieustanne oscylo­wanie uczuć wokół punktu względnie wysokiej oceny. Istotnie, badania64 wykazały, że małżonkowie, którzy rozwiązują swe konflikty w sposób serdeczny, nieagresywny, a jednak oparty na konfrontacji stanowisk, informują o wyższym poziomie zadowole­nia z małżeństwa. W takim związku partnerzy są w sytuacji dość zbliżonej do „sytuacji zysku" z opisanego poprzednio eksperymen­tu, w którym sprawdzano „teorię zysków i strat". Podobnie liczne badania nad samoodsłanianiem się (selfdisclosure) wykazały, że wymiana informacji p ważnych i intymnych aspektach swej osoby zarówno pozytywnych, jak i negatywnych — jest konieczna dla rozwoju bliskich związków65. Ponadto stwierdzono, że jeśli wszyst­kie inne czynniki pozostają bez zmiany, to lubimy daną osobę bardziej po tym, gdy my wyjawiliśmy jej coś ważnego o sobie nawet, jeśli jest to coś przykrego. Jesteśmy także skłonni bardziej lubić ludzi, kiedy zaszczycą nas ujawnieniem o sobie czegoś intymnego i negatywnego; jest tak zwłaszcza wtedy, gdy dana osoba jest zwykle powściągliwa, a zatem zachowanie takie świadczy o tym, że jest w nas coś szczególnego, co sprawiło, iż zechciała ona odsłonić się przed nami.

Tak więc, w miarę jak związek dojrzewa do większej intymno­ści, coraz ważniejsza staje się autentyczność — nasza zdolność do zrezygnowania z prób wywierania dobrego wrażenia i do ujaw­niania o sobie rzeczy, które są prawdziwe, nawet jeśli są nie­przyjemne. Ponadto musimy być gotowi do komunikowania tym, których kochamy, oraz naszym przyjaciołom, szerokiego zakresu .uczuć — w odpowiednich okolicznościach i w sposób odzwiercied­lający naszą troskę o nich. Tak więc, wracając znowu do państwa Czułych, jeśli dwoje ludzi naprawdę lubi się nawzajem, to ich związek będzie im dawał na dłuższą metę więcej zadowolenia i stanie się bardziej fascynujący, gdy są oni zdolni do wyrażania wszelkich, zarówno pozytywnych, jak negatywnych odczuć, jakie mogą żywić do siebie, aniżeli wtedy, gdy przez cały czas są dla siebie zupełnie „mili".

Bliskość, autentyczność i komunikowanie się

Szczere komunikowanie się z osobami, które kochamy — co obejmuje także dzielenie się zarówno pozytywnymi, jak negatyw­nymi uczuciami — nie jest sprawą łatwą. Wyobraź sobie, jeśli chcesz, następujący scenariusz:

Phil i Anna Henshaw zmywają naczynia. Mieli na kolacji kilkoro przyjaciół, przyjaciele już poszli, a Phil i Anna sprzątają. W czasie tego wieczoru Anna była jak zwykle czarująca, dowcipna i ożywiona. Ale Phil, który zazwyczaj zachwyca się jej wdziękiem, czuje się urażony i trochę rozgniewany. Wydaje się, że w trakcie dyskusji politycznej Anna nie zgadzała się z jego stanowiskiem i stanęła po stronie Toma. Ponadto w ciągu tego spotkania zdawała się okazywać Tomowi wiele serdeczności. Rzeczywiście, jej za­chowanie można by uznać za trochę flirciarskie.

Phil myśli: „Tak bardzo ją kocham. Nie chcę, żeby postępowała w taki sposób. A może przestaje się mną interesować? O Boże, gdyby kiedyś mnie porzuciła, nie wiem, co bym zrobił. Czy Tom ją naprawdę pociąga?" W rzeczywistości Phil mówi: „Dzisiejszego wieczoru byłaś bardzo zajęta Tomem. Każdy to zauważył. Napraw­dę się wygłupiłaś".

Anna bardzo kocha Phila. Sądzi, że miała kilka kapitalnych wypowiedzi — zwłaszcza podczas dyskusji politycznej — i uważa, że Phil nie docenił jej intelektualnego wkładu. „On myśli, że jestem tylko gospodynią domową".

Anna: „Nie wiem, o czym mówisz. Po prostu jesteś zły, ponieważ tak się złożyło, że byłam innego zdania niż ty w sprawie propozycji prezydenta dotyczącej podatków. Totti zgodził się z moim poglądem. Myślę, że miałam rację". Phil: „Zgodził się z twoim poglądem! Chyba żartujesz? Co mógł innego zrobić? Siedziałaś niemal w jego objęciach. Inni goście byli zakłopotani". Anna (drażniąc się): „Patrzcie no, Phil, bo rzeczywiście uwierzę, że jesteś za­zdrosny!"

Phil: „Nie jestem zazdrosny! Naprawdę gwiżdżę na to ... jeśli chcesz zachowywać się jak jakaś lafirynda, to twoja sprawa".

Anna (gniewnie): „Chłopcze, ale jesteś zacofany. Na miłość boską, mówisz, jak jakiś świętoszek z epoki królowej Wiktorii! Zawsze tak robisz!" Phil (chłodno): „To tylko świadczy o tym, jak mało mnie znasz. Inni ludzie uważają mnie za nowoczesnego, a nawet pełnego fantazji i werwy". Anna (sarkastycznie): „No tak, jestem pewna, że udajesz zucha przed wszystkimi tymi sekretareczkami w twoim biurze". Phil: „No, co to ma znaczyć?"

Anna zapada w lodowate milczenie. Phil podejmuje kilka prób uzyskania od niej odpowiedzi, nie udaje się mu to, więc wypada z pokoju, trzaskając drzwiami. Co się dzieje? Mamy tu dwoje ludzi, którzy kochają się wzajemnie. W jaki sposób wdali się oni w tak przykrą, zajadłą, ziejącą złością sprzeczkę?

Jedną z głównych cech ludzi, które odróżniają* nas od innych istot żyjących, jest nasza jedyna w swoim rodzaju zdolność do przekazywania złożonych informacji za pomocą wysoce rozwinięte­go języka. W porównaniu z porozumiewaniem się zwierząt, precy­zja komunikowania się, możliwa u ludzi, jest naprawdę olbrzymia, mimo to jednak często dochodzi do nieporozumień między ludźmi. Co więcej, nieporozumienia występują z reguły nawet w bliskich związkach kochających się ludzi. Sprzeczka między Henshawami, chociaż hipotetyczna, jest typowa dla setek takich rozmów, których wysłuchiwałem jako doradca starający się dopomóc w wypro­stowaniu pokrętnych, zniekształconych i mylących sposobów ko­munikowania się w parach.

Sprzeczka między Philem i Anną byłaby stosunkowo łatwa do przeanalizowania. Każde z nich miało jakąś główną troskę, punkt, który był zagrożony. Żadne nie potrafiło czy nie chciało powiedzieć w sposób jasny, prosty i szczery, co jest tą troską. Wydaje się, że dla Anny główną troską była jej sprawność intelektualna. Obawiała się, że Phil uważa ją za głupią; jej główna ukryta skarga w tej sprzeczce dotyczyła tego, że Phil nie uznał trafności jej uwag wypowiedzia­nych w trakcie dyskusji politycznej; zdawał się on sugerować, że jedynym powodem, dla którego Tom zwrócił na nią uwagę czy okazywał zainteresowanie jej uwagami, było jego pożądanie czy flirt o seksualnym zabarwieniu. Sugestia ta zagroziła jej samooce­nie, uraziła ją i rozgniewała. Nie wyraziła swej urazy. Wyraziła gniew, lecz nie okazała go wprost — zamiast tego przeszła do ofensywy i zaatakowała Phila, dając mu do zrozumienia, że jest nudny i nieinteresujący.

Główna troska Phila zdawała się wynikać z poczucia niepewno­ści. Chociaż podoba się mu żywe usposobienie Anny, zdaje się obawiać, że z wiekiem traci, być może, swą atrakcyjność jako mężczyzna. Dlatego przyjął, że zgodność stanowisk Anny i Toma jest czymś zbliżonym do sprzymierzenia się przez nią z Tomem przeciwko niemu — i wiąże z tym konotacje seksualne ze względu na swój brak poczucia bezpieczeństwa. Gdy Anna nazwała go „zacofanym", wyglądało to tak, jakby usłyszał „starym" — i żywo bronił swej męskości i sex appealu, co Anna, pod wpływem swego gniewu, natychmiast wyśmiała.

Tego rodzaju sprzeczka jest czymś dobrze znanym dla ludzi żyjących w bliskich związkach. Wchodzą tu w grę ważne uczucia i troski. Zamiast jednak mówić o tych uczuciach otwarcie i szczerze, pozwala się, by przeradzały się one we wrogość, co tylko zaostrza urazę i brak poczucia bezpieczeństwa, które przede wszystkim zapoczątkowały tę rozmowę. Ponieważ wskaźnik rozwodów w Sta­nach Zjednoczonych jest bardzo wysoki i rośnie nadal, wydaje się, że należy poważnie zastanowić się nad pytaniem, dlaczego tak się dzieje. Byłoby naiwnością utrzymywać, że cały gniew, niezgoda, uraza i wrogość między ludźmi, którzy jakoby kochają się na­wzajem, wynika z niewłaściwego czy niewystarczającego komuni­kowania się. Często istnieją konflikty między potrzebami, wartoś­ciami, pragnieniami i celami ludzi pozostających w bliskich związ­kach. Konflikty te wywołują stresy i napięcia, z którymi albo trzeba żyć, albo redukować je przez kompromisy i ustępstwa lub przez zerwanie związku.

W wielu jednak przypadkach jest to przede wszystkim problem komunikowania się. W jaki sposób Phil mógłby komunikować się •z Anną inaczej? Wyobraź sobie, że jesteś Philem; Anna, osoba, którą kochasz, podchodzi do ciebie i mówi tonem, który nie jest ani oskarżycielski, ani osądzający, co następuje:

Czuję się niepewnie, jeśli chodzi o moją inteligencję — a w każdym razie o to, jak ludzie widzą mnie pod tym względem. Ponieważ ty jesteś najważniejszą osobą w moim świecie, byłoby dla mnie szczególnie miłe, gdybyś wyrażał uznanie dla tych moich wypowiedzi, które uważasz za inteligentne czy wartościowe. Kiedy się nie zgadzamy co do jakiejś ważnej kwestii, a ty mówisz do mnie szorstko lub denerwujesz się na mnie, zwiększa to jeszcze bardziej moje poczucie niepewności. Na dzisiejszym spotkaniu, w czasie naszej dyskusji politycznej, byłabym szczęśliwa, gdybyś pochwalił mnie za niektóre moje spostrzeżenia i interpretacje".

Teraz wyobraź sobie, że jesteś Anną, a dyskusję po wyjściu gości Phil otworzył w następujący sposób:

Trudno mi o tym mówić, ale chciałbym spróbować. Nie wiem, co się ostatnio ze mną dzieje, ale dzisiejszego wieczoru poczułem się trochę zazdrosny. To niełatwo powiedzieć ... ale sprawa wygląda tak: ty i Tom wydawaliście się jakoś bliscy sobie — zarówno intelektualnie, jak fizycznie — i czułem się urażony i samotny. Ostatnio martwiłem się, że jestem już w średnim wieku. To może wydawać się głupie, ale zrobiłem się powolny, czuję się zmęczony, rośnie mi brzuch. Potrzebuję jakiegoś uspokojenia; czy nadal uważasz mnie za atrakcyjnego? Chciałbym bardzo, żebyś patrzyła na mnie w taki sposób, w jaki dziś wieczorem zdawałaś się patrzeć na Torna.

Przypuszczam, że większość ludzi dobrze odbierałoby tego rodzaju „mówienie wprost" (straight talk} i dobrze by na nie rea­gowało. Przez „mówienie wprost" rozumiem jasne wypowiadanie przez daną osobę swych uczuć i trosk bez oskarżania, potępiania, oceniania czy wyśmiewania drugiej osoby. Mówienie wprost jest skuteczne właśnie dlatego, że umożliwia odbiorcy słuchanie bez przyjmowania postawy obronnej.

„Mówienie wprost" wydaje się czymś zwykłym i niewątpliwie jest skuteczne. Dlaczego ludzie nie posługują się nim w sposób naturalny? Główną przyczyną jest to, że nie jest ono tak łatwe, jak się wydaje. Rosnąc w rywalizacyjnym społeczeństwie, większość z nas nauczyło się chronić siebie w ten sposób, że staramy się być względnie niewrażliwi. Tak więc, kiedy jesteśmy urażeni, nauczyliś­my się nie okazywać tego, lecz raczej unikać osoby, która nas rani, atakować ją z gniewem lub wyśmiewać. Jak widzieliśmy, wywołuje to zwykle reakcję obronną lub kontratak, i spór się zaostrza.

Krótko mówiąc, ogólna zasada, jaką przyswajamy sobie w na­szym społeczeństwie, brzmi: nigdy nie odsłaniaj swoich słabych stron. Strategia ta może być użyteczna, a w niektórych sytuacjach nawet niezbędna, w wielu jednak okolicznościach jest niewłaściwa, nieskuteczna, a nawet przynosząca efekty przeciwne niż zamierzo­ne. Prawdopodobnie jest rozsądne, żebyś nie odsłaniał swej słabej strony komuś, kto jest twoim zawziętym wrogiem. Jednakże prawie na pewno nie jest mądre ukrywanie słabych punktów przed kimś, kto jest twoim przyjacielem i troszczy się o ciebie. Tak więc, gdyby i Anna, i Phil wiedzieli o braku poczucia bezpieczeństwa u swego partnera (partnerki), wówczas każde z nich mogłoby postępować w taki sposób, aby drugie poczuło się bezpieczniejsze. Ponieważ jednak obojgu społeczeństwo mocno wpoiło zasadę „raczej za-, atakuj, niż odsłoń się", nieuchronnie weszli oni na kurs prowadzący do kolizji.

Często problem jest jeszcze bardziej złożony niż w tym przy­kładzie. Anna i Phil zdają się mieć pewne pojęcie o tym, jakie są ich troski i uczucia. Uwikłali się w poważny konflikt głównie dlatego, że było im trudno powiedzieć sobie nawzajem o swym braku poczucia bezpieczeństwa i zranionych uczuciach. W wielu jednak sytuacjach ludzie nie są w pełni świadomi własnych po­trzeb, pragnień i uczuć. Mogą mieć tylko niejasne poczucie nie­zadowolenia czy przykrości, których nie potrafią ściśle określić. Często dochodzi do błędnej atrybucji; na przykład Phil mógłby przypisać odczuwaną przez siebie przykrość zakłopotaniu wywoła nemu przez rzekomo flirciarskie zachowanie Anny zamiast swym głęboko ukrytym obawom związanym z wejściem w wiek średni. Tak więc, jeśli nie jesteśmy w kontakcie z własnymi uczuciami i nie potrafimy określić ich jasno sobie samym, to nie możemy powie­dzieć o nich innej osobie. Podstawową sprawą jest wrażliwość. Czy możemy nauczyć się większej wrażliwości na nasze własne uczucia? Czy możemy nauczyć się wrażliwości na innych, żebyśmy wtedy, gdy ludzie jednak odsłonią przed nami swe słabe punkty, traktowali je z troską i szacunkiem?

Umiejętności tych można się nauczyć, a najlepiej uczyć się ich przez doświadczenie, a nie po prostu czytając o nich w książce takiej jak ta. Ten proces uczenia się przez doświadczenie przynosi najlepsze wyniki wtedy, kiedy przebiega we względnie bezpiecznym, chronionym środowisku społecznym, gdzie ludzie mogą ćwiczyć się w mówieniu wprost bez obawy, że inni wykorzystają ich słabe strony. Mniej więcej pięćdziesiąt lat temu, odpowiadając na po­trzebę takiego bezpiecznego środowiska społecznego, psychologo­wie społeczni wynaleźli grupę T, często określaną także jako grupa treningu wrażliwości lub grupa spotkaniowa*.

Pierwsza grupa T była wynikiem przypadku. Jednakże, podob­nie jak większość twórczych przypadków, zdarzył się on w obecno­ści bardzo inteligentnej i twórczej osoby, która szybko doceniła

Termin „grupa spotkaniowa" bywa często stosowany zamiennie z terminem „grupa T", lecz w istocie istnieją między nimi różnice pod względem ogólnej orientacji i stosowanych technik. Z historycznego punktu widzenia termin „grupa T" odnosi się do bardziej konserwatywnego i bardziej tradycyjnego sposobu podejścia, w którym główny nacisk kładzie się na zachowanie werbalne, a dyskusje w grupie ograniczają się prawie wyłącznie do tego, co dzieje się tu i teraz. Grupy T kojarzą się z ośrodkami znajdującymi się na Wschodnim Wybrzeżu Stanów Zjednoczonych, a przede wszystkim z Państwowymi Laboratoriami Treningowymi (National Training Laboratories) w Bethel w stanie Maine oraz w Waszygntonie. Natomiast grupy spotkaniowe rozwinęły się pod wpływem bardziej radykalnego nurtu tzw. ruchu na rzecz rozwoju możliwości ludzkich; zajęcia w takich grupach obejmują często takie procedury niewerbalne, jak dotykanie, ruch ciała, taniec i masaż. Grupy spotkaniowe zazwyczaj przywodzą na myśl takie ośrodki Zachod­niego Wybrzeża, jak Esalen Institute. W tym rozdziale omówię tylko tradycyjne grupy T.

znaczenie i potencjalną użyteczność tego, na co się natknęła. W 1946 r. poproszono Kurta Lewina, zapewne największego innowatora i teoretyka w krótkiej historii psychologii społecznej, o poprowadzenie warsztatów mających na celu zbadanie przydat­ności dyskusji w małej grupie jako sposobu rozwiązywania nie­których ówczesnych problemów społecznych. W warsztatach tych brali udział wychowawcy, urzędnicy państwowi oraz przedstawicie­le nauk społecznych. Spotykali się oni w dzień w małych grupach. Zajęcia te obserwowało kilkoro studentów Lewina, przygotowują­cych się do uzyskania stopnia akademickiego, którzy następnie zbierali się wieczorami, aby omówić swoją interpretację dynamiki dyskusji grupowych, jakie obserwowali w ciągu dnia.

Pewnego wieczoru paru uczestników zapytało, czy mogą przyjść posłuchać, gdy studenci będą omawiać swe obserwacje. Lewin był trochę zakłopotany ich prośbą, lecz ku dużemu zaskoczeniu swych studentów pozwolił gościom wziąć udział w spotkaniu1. Tak się złożyło, że jedna z wychowawczyń przyłączyła się do grupy właśnie wtedy, gdy obserwatorzy omawiali i interpretowali pewien epizod, w którym brała ona udział poprzedniego ranka. W miarę jak przysłuchiwała się tej dyskusji, wydawała się coraz bardziej poru­szona. W końcu przerwała im i oświadczyła, że interpretacja obserwatorów jest zupełnie błędna, po czym przystąpiła do poda­wania swojej wersji tego epizodu. Dyskusja okazała się bardzo emocjonująca. Na następnym wieczornym spotkaniu zjawili się wszyscy (50 osób) uczestnicy warsztatów i ochoczo włączali się do dyskusji, często nie zgadzając się ze spostrzeżeniami i interpreta­cjami wyszkolonych obserwatorów. Spotkanie było zarówno oży­wione, jak pouczające.

Lewin i jego studenci szybko uświadomili sobie doniosłe zna­czenie tego zdarzenia: grupa dyskutująca nad rozwiązaniem pew­nego problemu, nie przechodząc specjalnego treningu w zakresie obserwacji, może odnieść ogromne korzyści, jeśli poświęci czas na omawianie swej własnej dynamiki, czyli „procesu grupowego". Istotnie, sami uczestnicy są znacznie lepszymi obserwatorami własnego procesu, ponieważ każdy(a) jest wtajemniczony(a) w swo­je intencje, które nie są łatwo dostępne dla obserwatorów zewnętrznych — niezależnie od tego, jak bardzo są oni wnikliwi i dobrze wyszkoleni. Po pewnym czasie ukształtowała się grupa bez okreś­lonego programu czy porządku dziennego: grupa może odnosić największe korzyści ze swych spotkań, jeśli nie ma żadnego formalnego programu ani innych problemów do przedyskutowania poza jej własną dynamiką.

Od chwili powstania grup T w 1946 r. zainteresowanie nimi rosło szybko. Tworzono je we wszystkich regionach Stanów Zjednoczonych, a ich członkowie rekrutowali się z różnych zawo­dów i warstw społecznych. Zainteresowanie grupami T sięgnęło szczytu w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, kiedy uzys­kały one szeroki (a często sensacyjny) rozgłos. Niektórzy ich zwolennicy odnosili się do nich z bezkrytycznym, pełnym czci, niemal religijnym uwielbieniem, podczas gdy koła konserwatywne potępiały je jako narzędzie diabła, jako wywrotową formę „prania mózgu", niszczącą strukturę i ducha narodu.

Jak się okazało, grupy T nie były ani uniwersalnym lekarstwem, ani zagrożeniem, za jakie często je uważano. Chociaż czas ich największego rozkwitu już minął, to jednak metody i zasady komunikowania się, które rozwinęły się w grupach T, zostały włączone do ogólnej kultury, gdzie ich wpływ odczuwa się w róż­nych instytucjach, z wielkimi korporacjami i edukacją publiczną włącznie. Ponadto w ostatnich latach pojawiło się wiele grup wsparcia i innych organizacji nastawionych na pomoc wzajemną, a wiele z nich włącza w swą działalność pewne elementy doświad­czeń zdobytych w grupach T. Tak więc, chociaż zainteresowanie grupami T jako takimi zdaje się maleć, z pewnością nie zmniejsza się potrzeba autentyczności i „mówienia wprost". Przez kilka lat prowadziłem grupy T, a obecnie nadal jestem przekonany, że grupy takie zapewniają bezpieczne środowisko do uczenia się umiejęt­ności, które zwiększają samoświadomość i wzbogacają stosunki międzyludzkie. Jednakże jestem też przekonany, że chociaż for­malne grupy T nie są już tak łatwo dostępne, jak w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, to jednak podobne warunki polegające na otwartym komunikowaniu i poczuciu bezpieczeńst­wa, jakie zapewniała grupa T, można uzyskać w każdym bliskim, troskliwym i serdecznym związku między ludźmi, którzy dążą do jeszcze większej bliskości i podniesienia jakości swych interakcji. Takie formy komunikowania się pozwalają także uzyskać, jako produkt uboczny, większą samoświadomość i lepszą znajomość samego siebie.

Cele komunikowania się.

Na początek rozpatrzmy niektóre ważniej­sze cele efektywnego komunikowania się w grupach T. Cele te odnoszą się także do związków z ludźmi w ogóle, a zwłaszcza do bliskich związków. Obejmują one:

  1. Rozwijanie umiejętności komunikowania się w sposób jasny, prosty, nie oceniający, nie karzący i unikający atrybucji.

  2. Rozwijanie zmysłu dociekliwości, chęci analizowania włas­nego zachowania i przeprowadzania eksperymentów dotyczących sposobu swego funkcjonowania w świecie.

  3. Rozwijanie zdolności rozwiązywania konfliktów i sporów na zasadzie rozwiązywania problemów, nie zaś drogą przymusu czy manipulacji.

Ponadto moje podejście do tej kwestii opiera się na ukrytym założeniu, że bardzo niewiele można zyskać, jeśli ktoś mówi nam, co powinniśmy odczuwać, jak mamy się zachowywać lub co powinniśmy zrobić z naszym życiem.

Zgodnie z drugim, paralelnym założeniem, można dużo zyskać, jeśli zrozumiemy, co odczuwamy, jakie rodzaje zdarzeń interperso­nalnych wywołują w nas różne rodzaje odczuć, jak nasze zachowanie jest odbierane i rozumiane przez innych ludzi, i jeśli poznamy dużą różnorodność dostępnych nam alternatyw. Rola prowadzącego gru­pę T nie polega na dostarczaniu nam odpowiedzi; po prostu pomaga on stworzyć atmosferę zaufania i intensywnego dociekania, w któ­rej jesteśmy skłonni przyjrzeć się dokładnie własnemu obronnemu zachowaniu. Potem możemy się dowiedzieć, jak nasze zachowanie obronne wpływa na innych, oraz zacząć eksperymentować z zacho­wywaniem się w bardziej autentyczny, mniej obronny sposób.

Problem niewłaściwego komunikowania się.

Jak widzieliśmy w na­szym przykładzie sprzeczki między Philem i Anną, komunikowanie się ludzi ze sobą często ulega wypaczeniu. Czasami, w naszym codziennym życiu, gdy myślimy, że komunikujemy coś jakiejś osobie, osoba ta słyszy coś zupełnie innego. Przypuśćmy na przykład, że Fred żywi ciepłe uczucia do Jacka, lecz z powodu nieśmiałości lub z obawy przed odrzuceniem trudno mu wyrazić te uczucia bezpośrednio. Może, więc komunikować swe ciepłe uczucia za pośrednictwem pokpiwania i złośliwych żarcików. Jednakże Jack może nie uznać tego za przejaw serdeczności — w gruncie rzeczy złośliwości te mogą go nawet urazić. Ponadto, w naszej kulturze trudno jest wyjawić swoją urazę, ponieważ świadczyłoby to o słabo­ści i nadmiernej delikatności; Jack zachowuje, więc spokój. Wobec tego Fred, nie zdając sobie sprawy, że jego zachowanie drażni Jacka, nadal wyraża swą serdeczność za pomocą złośliwych żartów, znowu urażając osobę, którą lubi, aż wreszcie uda mu się zrazić ją do siebie. W rezultacie Fred nie tylko stracił coś, co mogło przerodzić się w serdeczną przyjaźń, lecz ponadto z tego doświad­czenia nie wyniósł niczego, co mogłoby być korzystne dla jego zwykłego sposobu postępowania, i może nadal zrażać do siebie właśnie tych ludzi, do których żywi najcieplejsze uczucia.

Użyteczne może być rozpatrzenie interakcji dwojga ludzi jako łańcucha zdarzeń, przedstawionego na rysunku. Osoba (P) żywi jakieś uczucia w stosunku do Odbiorcy (R). Zamierza mu zakomunikować jakieś określone uczucie. Przejawia się to w pewnym rodzaju zachowania — w jakichś słowach, geście, uśmiechu, spojrzeniu czy też jakoś inaczej. Odbiorca spostrzega to zachowanie na swój własny sposób, opierając się na własnych potrzebach i uczuciach, własnej przeszłości, opiniach co do P, itd. To spostrzegane zachowanie P wywołuje w R pewne uczucie (serdeczność, gniew, rozdrażnienie, miłość, strach czy jakieś inne). Uczucie to jest szybko przekładane na interpretację tego, jakie były intencje P, co z kolei wpływa na ocenę P jako człowieka.

W każdym punkcie tego łańcucha istnieje możliwość popełnie­nia błędu. Tak więc w naszym przykładzie Fred (P) żywi ciepłe, ser­deczne uczucia (PJ wobec Jacka. Zamierza je zakomunikować (P2), lecz czyni to w sposób okrężny, nie zobowiązujący, asekura­cyjny: pokpiwa z ubrań Jacka, jest dokuczliwy i sarkastyczny (P3). Jack spostrzega sarkazm i dokuczanie (RJ; sprawia mu to przykrość (R2), dochodzi więc do wniosku, że Fred starał się go „załatwić" (R3). Stwierdza w końcu, że Fred jest człowiekiem okrutnym, agresywnym i nieprzyjaznym (R4).

Błąd może wystąpić w innej części tego łańcucha. Wyobraźmy sobie zupełnie nową sytuację, w której Fred jest całkowicie bez­pośredni i szczery, natomiast Jack jest podejrzliwy. Przypuśćmy, że Fred wyraża swą serdeczność bezpośrednio — obejmując ramieniem Jacka, mówiąc Jackowi, jak bardzo go lubi, itd. Ale w tym przy­padku takie zachowanie Freda może wydać się Jackowi przesadne. Jack może, więc czuć się skrępowany i zamiast po prostu przyznać się do swego zażenowania, może interpretować zachowanie Freda jako manipulatywne w swych intencjach i ocenić go jako człowieka nieszczerego, przebiegłego, próbującego manipulować ludźmi.

Opisany powyżej proces jest już znany czytelnikom tej książ­ki: jako proces atrybucji był on omawiany w rozdziale 7. Gdy widzimy, że ktoś zachowuje się w określony sposób, skłonni jesteśmy mu przypisywać na podstawie tego zachowania jakiś motyw czy cechę osobowości. Jeśli proces ten można badać i analizować, to zarówno Fred, jak i Jack mogliby się wiele nauczyć, spotkawszy się ze sobą w jednej grupie. Czy Fred jest zbyt nieśmiały, by otwarcie okazać swe serdeczne uczucia? Czy Jack jest zbyt podejrzliwy, by zaakceptować prawdziwą serdecz­ność, nie oczerniając w myśli Freda? Są to ważne pytania, a uzy­skanie na nie odpowiedzi może przyczynić się w dużym stopniu do poznania samego siebie, lecz może się tak stać tylko wtedy, gdy Fred i Jack będą otwarcie komunikować sobie swoje uczucia.

Cechy efektywnego komunikowania się

Doniosłe znaczenie bezpośredniości.

Aby komunikowanie się w bli­skim związku było efektywne, uczucia muszą być wyrażane otwar­cie i bezpośrednio. Kiedy przestrzega się tej zasady, możemy otrzymywać natychmiastowe sprzężenie zwrotne, tzn. informację o tym, jak partner(ka) interpretuje nasze słowa i zachowanie. Dzięki natychmiastowemu sprzężeniu zwrotnemu jesteśmy w stanie lepiej poznać wpływ, jaki nasze czynności i wypowiedzi wywierają na bliską nam osobę, i zastanowić się, jakie mamy możliwości wyboru takiego postępowania, które zaspokoiłoby zarówno nasze, jak i jej potrzeby. Przypuśćmy na przykład, że wykonuję jakąś czynność, która gniewa moją najlepszą przyjaciółkę, (która przy­padkiem jest także moją żoną). Jeśli nie wyraża ona swego gniewu, to mogę nigdy nie uświadomić sobie faktu, że wykonywana przeze mnie czynność wywołuje jej gniew. Z drugiej strony przypuśćmy, że żona dostarcza mi natychmiast sprzężenia zwrotnego: mówi mi, że czynności, które wykonuję, wywołują w niej uczucie gniewu. Teraz mam, co najmniej dwie możliwości do wyboru: mogę nadal zachowywać się w ten sposób lub mogę zaniechać takiego za­chowania — wybór należy do mnie. Zachowanie to może być tak ważne, że nie chciałbym zeń zrezygnować. I na odwrót — uczucia mojej żony mogą być dla mnie tak ważne, że zdecyduję się zrezygnować z tego zachowania. Gdy nie dysponuję żadną wiedzą o uczuciach wzbudzanych w niej przez moje zachowanie, to nie mam wyboru. Gdy natomiast wiem dokładnie, co sądzi ona o danym zestawie czynności, mogę znaleźć inny zestaw, który być może zaspokoi zarówno moje, jak i jej potrzeby. Sprzężenie zwrotne ma wartość nie tylko dla odbiorcy. Często osoba, która dostarcza sprzężenia zwrotnego, dowiaduje się czegoś nowego o sobie i o swoich własnych potrzebach. Jeśli na przykład ktoś sądzi, że „źle" jest odczuwać gniew, to może nie dopuszczać tego uczucia do swej świadomości. Gdy natomiast wyrażanie takich uczuć jest dopuszczalne, ma on szansę je ujawnić, przyjrzeć się im i uświadomić sobie, że chociaż dał wyraz swemu gniewowi, to jednak nie spowodowało to wcale końca świata. Ponadto, bez­pośrednie wyrażanie uczuć sprawia, że wymiana poglądów jest szczera, co pomaga zapobiec eskalacji uczuć negatywnych. Na przykład, jeśli moja żona nauczyła się wyrażać swój gniew w sposób bezpośredni, pozwala to nam przedyskutować dane zagadnienie. Jeśli tłumi ona swój gniew, lecz ujawnia się on inaczej — w innym czasie i w innej sytuacji — to nie wiem, skąd się bierze jej wrogość, jestem zdezorientowany, narasta we mnie uraza i gniew.

Przypuśćmy na przykład, że jesteśmy na przyjęciu, a ja za­czynam opowiadać jakąś „zabawną" historyjkę. Kiedy jestem w połowie opowiadania, moja żona mówi: „Ach, daj spokój, jestem pewna, że nikogo nie interesuje ten nudny, stary dowcip" i zmienia nagle temat. Jestem oszołomiony, ponieważ nie mam pojęcia, że jej potrzeba pognębienia mnie wynika z gniewu, jaki czuje do mnie za coś, co zrobiłem przed dwoma tygodniami — gniewu, którego wtedy nie chciała czy nie umiała wyrazić. W tej chwili ona sama może nie zdawać sobie sprawy z tego, co ją skłoniło do przerwania mojej „zabawnej" historyjki. Na takie upokorzenie mógłbym zareagować, uznając się za niewiniątko prześladowane bez żadnych wyraźnych powodów. Wzbudza to we mnie gniew i konflikt się nasila.

Uczucia a oceny.

Ludzie często nie wiedzą, jak dostarczać innym konstruktywnego sprzężenia zwrotnego. Nieraz czynimy to w taki sposób, że denerwujemy lub doprowadzamy do gniewu odbiorcę, stwarzając w ten sposób więcej problemów, niż ich rozwiązujemy. Kwestię tę lepiej przedstawić na przykładzie niż za pomocą abstrakcyjnego opisu. Podam, więc przykład ukazujący „niewłaś­ciwe" sprzężenie zwrotne oraz sposób, w jaki można skłonić ludzi, by zmodyfikowali swą metodę dostarczania sprzężenia zwrotnego (nie zmieniając jego jakości), w celu osiągnięcia jak najlepszego komunikowania się i zrozumienia. Przykład ten jest opisem rzeczy­wistego zdarzenia, do którego doszło w grupie T, którą prowadzi­łem przed kilkoma laty.

W czasie spotkania tej grupy jeden z uczestników (Sam) popatrzył prosto w oczy drugiemu uczestnikowi (Harry'emu) i powiedział: „Harry, słucham cię i patrzę na ciebie przez półtora dnia i myślę, że jesteś fałszywy". No cóż, to jest po prostu oskarżenie. Jak Harry może na to odpowiedzieć? Innymi słowy, jakie możliwości ma do wyboru Harry? Ma on ich kilka. Może: 1) zgodzić się z Samem; 2) zaprzeczyć temu oskarżeniu i powiedzieć, że wcale nie jest fałszywy; 3) powiedzieć: „No wiesz, Sam, przykro mi, że myślisz w ten sposób"; 4) rozgniewać się i zwymyślać Sama; 5) zmartwić się i nadąsać. Sama w sobie żadna z tych reakcji nie jest szczególnie produktywna. W „świecie rzeczywistym" nie jest praw­dopodobne, aby Sam wystąpił z takim stwierdzeniem; gdyby je wypowiedział, prawie na pewno byłyby z tego kłopoty. Ale czy Sam nie ma prawa wyrazić tego rodzaju sądu? Ostatecznie, jest on tylko otwarty.

Wydaje się, że tkwi w tym pewien dylemat: efektywne komuni­kowanie się wymaga otwartości, lecz otwartość może ludziom sprawiać przykrość. Rozwiązanie tego dylematu jest dość proste: można być otwartym, a jednocześnie wyrażać się w taki sposób, by wyrządzić jak najmniej przykrości. Kluczowe znaczenie ma tu termin „uczucie": Sam nie wyraził swego uczucia, lecz swą ocenę. Aby nasze otwarte komunikowanie się nie było destrukcyjne, musi ono polegać na bezpośrednim wyrażaniu uczuć, a nie ocen. Termin „uczucie" (feeling) ma kilka znaczeń. W tym kontekście nie mam na myśli „podejrzenia" ani „hipotezy"; przez uczucie rozumiem gniew lub radość, smutek lub szczęście, rozdrażnienie, strach, przykrość, serdeczność, urazę, zazdrość, podniecenie itp.

Jak poradzono sobie z tym starciem w grupie T? W tej sytuacji interweniował prowadzący grupę, pytając Sama, czy żywi on jakieś uczucia względem Harry'ego. W naszym społeczeństwie ludzie nie są przyzwyczajeni do wyrażania uczuć. Nic więc dziwnego, że Sam pomyślał przez chwilę i powiedział: „No dobrze, więc mam uczucie, że Harry jest fałszywy". Oczywiście, według wyżej podanej definicji nie jest to uczucie. Jest to opinia, czy też ocena wyrażona w terminologii uczuć. Ocena nie jest niczym innym niż uczuciem, które zostało niedostatecznie zrozumiane lub niewłaściwie wyrażo­ne. Toteż prowadzący grupę sondował dalej, pytając Sama, jakie są jego uczucia. Sam ponownie stwierdził, że ma uczucie, iż Harry jest fałszywy. „A jak to działa na ciebie?" — zapytał prowadzący. „Diabelnie mnie to denerwuje" — odpowiedział Sam. Tu włączył się inny członek grupy, prosząc o bliższe dane: „Cóż Harry robi takiego, co cię denerwuje, Samie?" Po kilku minutach sondowania przez różnych członków grupy Sam przyznał, że zawsze wpadał w rozdrażnienie, gdy Harry okazywał afekt którejś z kobiet należących do grupy. Po dalszym sondowaniu okazało się, że Sam postrzegał Harry'ego jako mającego duże powodzenie u kobiet. W końcu wyszło na jaw, że Sam żywił uczucie zazdrości i zawiści - że chciałby mieć gładkie obejście Harry'ego i jego powodzenie u kobiet. Zwróćmy uwagę, że Sam początkowo maskował swe uczucie zazdrości; wyładowywał swe uczucia poprzez lekceważenie, mówiąc, że Harry jest fałszywy. Zachowanie tego rodzaju służy ochronie swego ja:, ponieważ żyjemy w społeczeństwie rywalizacyjnym, to gdyby Sam przyznał się do uczucia zazdrości, postawiłby siebie „niżej", a Harry'ego „wyżej". W ten sposób Sam znalazłby się w niekorzystnej sytuacji, tzn. czułby się słabszy od Harry'ego. Natomiast wyrażając lekceważenie, Sam zdołał postawić siebie „wyżej". Chociaż zachowanie to było skutecznym środkiem ochro­ny swego ja, to jednak nie przyczyniło się do lepszego zrozumienia przez Sama własnych uczuć, ani też zdarzeń, które były powodem tych uczuć; a z pewnością nie przyczyniło się do zrozumienia Harry'ego przez Sama, ani Sama przez Harry'ego (ani też do zrozumienia przez Harry'ego samego siebie). Krótko mówiąc, Sam komunikował się w sposób nieefektywny. Jego zachowanie było przystosowawcze jako środek obrony ego; jako forma komuniko­wania się było ono skrajnie nieprzystosowawcze. Tak więc, chociaż przyznanie się Sama, że zazdrości Harry'emu, stawiało go w słab­szej pozycji, to jednak stworzyło możliwość komunikowania się i w końcu pomogło im zrozumieć siebie. Co więcej, paru innych mężczyzn także przyznało, że odczuwają pewną zazdrość w związ­ku z zachowaniem Harry'ego wobec kobiet. Była to użyteczna informacja dla Harry'ego, ponieważ pozwoliła mu zrozumieć, jaki wpływ wywiera jego zachowanie na innych ludzi.

Jak wiemy, Harry ma kilka możliwości do wyboru: może w dalszym ciągu zachowywać się tak jak zawsze, nadal wzbudza­jąc w ludziach zazdrość i, być może, skłonność do wyrażania tego uczucia w postaci wrogości; ale może też zmodyfikować swoje zachowanie w jeden z wielu sposobów, tak aby sprawiać innym ludziom (a w ostatecznym rachunku — sobie) mniej przykrości. Decyzja należy do niego. Gdyby zadecydował, że jego „godne zazdrości" zachowanie jest zbyt ważne, by mógł z niego zrezyg­nować, to i tak skorzystałby wiele na tym, iż dowiedział się, jak jego zachowanie działało na Sama. Mianowicie, jeśli Harry spotka się z podobną reakcją w świecie realnym, to znając już wpływ, jaki jego zachowanie może mieć na innych mężczyzn, nie będzie zaskoczony ich reakcjami, będzie bardziej wyrozumiały, mniej skłonny do przesadnego reagowania na ich zachowanie, itd.

Oczywiście, przytoczony przykład przedstawiał stosunkowo niewielkie trudności. Skończyło się na tym, że Sam odczuwa zazdrość w stosunku do Harry'ego — co jest w istocie pewną formą podziwu. Lecz jeśli Sam nienawidzi Harry'ego — czy powinien wyrazić swą nienawiść? Jeśli Sam żywi przekonanie, że Harry jest złym człowiekiem — czy powinien wyrazić to przekonanie? Rów­nież i tutaj możemy zobaczyć różnicę między uczuciem a oceną. Byłoby użyteczne, gdyby Sam wyraził uczucia stanowiące podłoże jego sądów i ocen. Czy Harry zrobił coś takiego, co uraziło i rozgniewało Sama? Czy dlatego właśnie Sam nienawidzi Harry'ego i uważa go za złego człowieka? Sam nie osiągnie zbyt dużo, mówiąc, że Harry jest zły. Sam: „Nienawidzę ciebie, Harry; jesteś zły". Harry: „Nie, nie jestem". Sam: „No cóż, takie jest moje zdanie; po prostu dostarczam ci sprzężenia zwrotnego, po­nieważ tego się tu od nas oczekuje". Harry: „To jest twój pro­blem — a poza tym sam nie jesteś taki znów idealny". Sani, obrzu­cając Harry'ego wyzwiskami, stwarza sytuację, która skłania tego ostatniego raczej do obrony i kontrataku niż do słuchania. Gdyby jednak Sam przedstawił swoje własne uczucia („Jestem urażony i rozgniewany"), zachęciłoby to Harry'ego do dyskusji o tym, co on (Harry) zrobił takiego, że uraził i rozgniewał Sama. Nie chcę przez to powiedzieć, że przyjemnie jest nam słuchać, jak ktoś mówi, iż został przez nas urażony i gniewa się na nas. Nie jest to przyjemne, lecz pomaga nam zwrócić uwagę na dany problem i starać się go rozwiązać.

Dlaczego Sam ma większą chęć nazwać Harry'ego złym, niż mówić o swej własnej urazie? Przyczyny takiego zachowania powin­ny być teraz dla nas jasne. Być urażonym — to postawić się w gor­szym położeniu, pokazać swój słaby punkt. W naszym społeczeń­stwie skłonni jesteśmy prześlizgiwać się przez życie, chroniąc siebie; w rezultacie, każdy z nas jest jakby opancerzony — zachowujemy się tak, aby inni ludzie nie mogli nas zranić. Jest to przyczyną wielu nieautentycznych zachowań — maskujemy, bowiem wobec innych ludzi nasze prawdziwe uczucia. Często osiąga się to w wyniku wspomnianego już poprzednio „krótkiego spięcia". Niekiedy udaje się nam zamaskować nasze uczucia nawet przed nami samymi.

Reasumując, możemy więc stwierdzić, że odbiorcy jest znacznie łatwiej wysłuchać i wykorzystać sprzężenie zwrotne wyrażone w ka­tegoriach uczuć niż sprzężenie zwrotne w postaci sądów i ocen. Wynika to z dwóch głównych powodów: po pierwsze, opinie i oce­ny danej osoby dotyczące innego człowieka opierają się jedynie na przypuszczeniach. Tak więc, opinie Sama, że Harry jest fałszywy lub zły, mogą być z równym prawdopodobieństwem zgodne lub niezgodne z rzeczywistością: są to jedynie teorie Sama dotyczące Harry'ego. Tylko Harry wie na pewno, czy jest fałszywy; Sam jedy­nie zgaduje. Ale stwierdzenie Sama, że odczuwa zazdrość lub gniew, nie jest przypuszczeniem ani teorią — jest to fakt absolutny. Sam nie odgaduje swych uczuć — on je zna; istotnie, jest on jedyną osobą na świecie, która zna je na pewno. Harry może nie przywią­zywać wielkiej wagi do intelektualnych teorii Sama czy też do jego arbitralnych ocen, jeśli jednak pragnie kontaktować się z Samem, to prawdopodobnie zależy mu bardzo na poznaniu uczuć Sama i roli, jaką on, Harry, odgrywa we wzbudzaniu tych uczuć.

Drugim ważnym powodem, dla którego sprzężenie zwrotne wyrażone w kategoriach uczuć wydaje się bardziej pożądane od sprzężenia zwrotnego wyrażonego w kategoriach ocen, jest to, że gdy Sam wypowiada jakąś opinię lub ocenę dotyczącą Harry'ego, mówi on coś tylko o Harrym, natomiast gdy wyraża jakieś uczucie dotyczące Harry'ego, mówi też coś o sobie samym. Tak więc wyrażenie uczucia jest darem. Ujmując rzecz metaforycznie, można powiedzieć, że Sam otwiera drzwi do swego domu i wpuszcza Harry'ego do środka. Natomiast gdy Sam wypowiada jakąś ocenę dotyczącą Harry'ego, wówczas niejako usiłuje wtargnąć do jego domu. Harry ma uzasadnione powody, by się temu opierać, ponieważ Sam nie ma prawa znaleźć się w jego domu bez zaproszenia. Harry może wpuścić Sama do środka, przedstawiając mu swoje uczucia; podobnie Sam może „wpuścić do środka" Harry'ego, opisując mu swoje uczucia.

Uczucia a intencje.

W naszym życiu codziennym zdarza się często, że jedna osoba powie lub zrobi coś, co urazi inną. Jeśli „odbiorca" (R) zdecyduje się wyrazić swą urazę, „osoba" (P) może stwierdzić, że nie miała zamiaru go urazić. Fakt, że to mówi, ma istotne znaczenie; jednakże w grupie T jest ważne, aby pójść dalej. Jeśli P mówi: „Ach, przepraszam, nie chciałem cię urazić — naprawdę cię lubię", a R odpowiada słowami: „Ach, to świetnie, teraz już zapatruję się na to inaczej", to taka wymiana zdań może złagodzić sprawę i uczynić sytuację znośną. Najczęściej wystarcza nam, jeśli stosunki interpersonalne są znośne. Czasami jednak chcemy czegoś więcej — chcemy dowiedzieć się czegoś o sobie samych i o drugim człowieku. Osiągamy to, przeciwstawiając się naszej skłonności do przechodzenia do porządku dziennego nad takimi zdarzeniami i przystępując do zbadania tego procesu. „Dlaczego obrażam ludzi, chociaż nie mam takiego zamiaru?" lub „Dlaczego tak łatwo się obrażam?"

Jednakże nawet w prostej sytuacji, takiej jak przedstawio­na wyżej, jest wiele możliwości wystąpienia niewłaściwych, nie­efektywnych interakcji. Jeśli P nie ma zamiaru obrazić R, to często jest skłonny uważać jego obrazę za nieuzasadnioną: „Jakie masz prawo obrażać się na mnie, skoro wiesz, że nie miałem zamiaru zrobić ci przykrości?" Postawa taka również nie ułatwia osobie P nauczenia się czegoś ani nie pomaga R poczuć, że dba się o niego. Celem otwartego komunikowania się nie jest jednak rozstrzygnięcie, kto ma rację, a kto jej nie ma, lecz dopomożenie nam w zrozumieniu siebie samego, partnera oraz charakteru naszych wzajemnych stosunków. Aby tego dokonać, jest niezwykle pomocne (a nawet niezbędne), żebyśmy wszyscy przyjęli odpo­wiedzialność za nasze własne zachowanie i jego wpływ na innych, jak również uświadomili sobie, jak zachowanie innych oddziałuje na nas.

Komunikowanie się w życiu codziennym.

W miarę jak rozwijamy naszą zdolność otwartego i szczerego komunikowania się w na­szych bliskich związkach, stopniowo pozwalamy sobie na od­słanianie swoich słabych stron i uczymy się, jak nie wykorzystywać słabych stron partnera(ki). Jednakże poza naszymi najbardziej serdecznymi związkami nie zawsze możemy oczekiwać od innych, że wyrażą tego rodzaju uczucia, które ujawniłyby ich słabe strony ani też nie możemy być pewni, że inni nie wykorzystują naszych słabych stron. Jednakże, w miarę ćwiczenia, nasze codzienne interakcje z ludźmi spoza kręgu rodziny i bliskich przyjaciół także mogą odnieść korzyści (w różnym stopniu, zależnie od wchodzą­cych w grę ludzi i sytuacji) z naszych umiejętności efektywnego komunikowania się.

Posłużmy się przykładem:, kiedy między dwojgiem lub większą liczbą ludzi istnieje pewien rodzaj zależności, zazwyczaj żywią oni względem siebie jakieś uczucia. Jeśli tych uczuć nie rozumieją, to mogą im one przeszkodzić w wykonywaniu aktualnych zadań. Przypuśćmy, że ty i ja jesteśmy członkami 6-osobowego komitetu, który ma na celu zbieranie funduszów dla dzieci żyjących w trud­nych warunkach. Przypuśćmy, że jesteś inteligentny, twórczy, atletycznie zbudowany, bogaty i przystojny; naprawdę odczuwam pragnienie rywalizacji z tobą: chciałbym, żeby inni członkowie lubili i podziwiali mnie bardziej niż ciebie. Jeśli wysuniesz jakiś pomysł zebrania funduszów, to z powodu tych uczuć będę skłonny znaleźć w nim jakąś wadę, wyśmiać go, obalić za pomocą od­powiedniej argumentacji, nawet jeśli to jest dobry pomysł — a mo­że zwłaszcza wtedy, gdy jest to dobry pomysł.

Przypuśćmy jednak, że znam dobrze swoje uczucia, co za­wdzięczam „mówieniu wprost" w bliskim związku lub w grupie T. W jaki sposób mi to pomoże? Czy powinienem natychmiast wstać, podejść do ciebie, położyć ci rękę na ramieniu i powiedzieć: „Naprawdę odczuwam zazdrość i chęć rywalizacji; masz jednak doskonałe pomysły i jesteś wspaniały facet — chcę poprzeć twój pomysł". Wątpię. Przede wszystkim obawiałbym się to uczynić. Możesz nie być skłonnym do stosowania w kontaktach ze mną normy otwartości. Mógłbyś też wykorzystać fakt, że wskutek swego wyznania znalazłem się w słabej pozycji i przystąpić do „niszczenia" mnie.

Ponadto, wobec braku bliskiego związku, który by łączył mnie z tobą, nie mam żadnego interesu w tym, żeby użyć mojej otwar­tości jako subtelnego środka zmuszenia cię, abyś odsłonił swoje słabe punkty. Nie mam prawa nakłaniać cię do większej otwartości, niż sam chciałbyś okazać. Jeśli jednak nie mogę wyrażać bezpośred­nio swych uczuć ani odsłaniać ci swoich słabych stron, to w jaki sposób moje umiejętności z zakresu komunikowania się mogą mieć jakąkolwiek wartość w tej sytuacji? Aby pokazać to na przykładzie, wróćmy do posiedzenia komitetu. Gdy wysuwasz tam dobry pomysł, ja czuję się okropnie. Odczuwam także przemożną chęć wynajdywania wad w twoim pomyśle. Jeśli jednak w grupie T nauczyłem się, walczyć z uczuciem zazdrości i chęcią rywalizacji, to mogę pohamować się i pomyśleć, czy twój pomysł jest naprawdę zły, czy też po prostu znów jestem skłonny do rywalizacji. Jeśli potrafię uświadomić sobie swoją zazdrość i swoją potrzebę rywali­zacji, to być może potrafię je opanować i w ten sposób stać się bardziej produktywnym członkiem komitetu. Później, gdy lepiej cię poznam i zacznę ci ufać, mogę zdecydować się na opowiedze­nie ci (na gruncie prywatnym) o mojej uprzedniej skłonności do rywalizacji. Być może potrafię to zrobić w taki sposób, że będzie to niejako zaproszenie do nawiązania bliższego, bardziej szczerego stosunku, nie będąc jednocześnie próbą zmuszenia cię do tego. Moim własnym, osobistym celem jest nawiązywanie takich relacji z coraz większą liczbą znajomych, tak żeby moje środowisko społeczne stawało się coraz bezpieczniejsze, bardziej otwarte, od­prężone i pobudzające, a także bardziej sprzyjające uczeniu się, zrozumieniu i rozwojowi. Nie jest to łatwe. A ponieważ nie jest łatwe, istnieje pokusa, by cofnąć się do postawy wygrywania, a nie odsłaniania swych słabych stron, do pokazywania się w korzystnym świetle jako ktoś dobry i „poprawny" zamiast komunikowania się w sposób otwarty i jasny. Jest konieczne, żebyśmy zrozumieli, że jeśli ulegniemy tej pokusie, to wskaźnik rozwodów będzie wzrastał nadal, a liczba i głębokość prawdziwie satysfakcjonujących związ­ków interpersonalnych nadal będzie maleć.

rozdział 9

Psychologia społeczna jako nauka

Wybitny psycholog radziecki, Paweł Siemionow, zauważył kiedyś, że człowiek zaspokaja swój głód wiedzy w dwojaki sposób:

  1. obserwuje swoje otoczenie i stara się zorganizować to, co nieznane, w sposób sensowny i znaczący (to jest właśnie nauka);

  2. reorganizuje znane otoczenie w celu stworzenia czegoś nowego (to jest sztuka). Ze swego własnego doświadczenia chciał­ bym dorzucić uwagę, że w psychologii społecznej obie te dziedziny
    często stapiają się ze sobą: eksperymentator posługuje się sztuką, aby wzbogacić swą wiedzę. W tym rozdziale postaram się opisać, jak się to dzieje.

W rozdziale 2. opisałem pewne wydarzenie, które miało miejsce w Parku Narodowym Yosemite. W skrócie wydarzenie to miało

Wiele myśli zawartych w tym rozdziale ujrzało po raz pierwszy światło dzienne kilka lat temu w artykule,' który napisałem dla The Handbook of Social Psychology we współpracy z J. Merrillem Carlsmithem. Miło mi wyrazić wdzięcz­ność dr. Carlsmithowi za doniosły wkład, jaki wniósł w moje ujęcie tego tematu:

przebieg następujący: Bardzo wielu obozowiczów, których w nocy obudziły okrzyki przerażenia, pospieszyło z pomocą osobie wzy­wającej ratunku. Ponieważ zachowanie tych obozowiczów różniło się zdecydowanie od zachowania świadków morderstwa Kitty Genovese (38 osób patrzyło, jak kobietę zakłuto nożem na śmierć, nie próbując w żaden sposób przyjść jej z pomocą), zastanawia­łem się, co mogło spowodować tę różnicę między zachowaniem się ludzi w obu sytuacjach. Jednakże bez względu na to, jak wnikliwe czy pomysłowe mogły być moje rozważania, nawet najwięcej rozmyślań i dociekań nie mogło nas upewnić, że domysły te były słuszne. Wynika to stąd, że istnieją dosłownie dziesiątki różnic między sytuacją na kempingu w Yosemite a przypadkiem morderstwa Genovese. Jak możemy być pewni, że czynnik, o któ­rym wspomniałem, stanowi decydującą różnicę — różnicę, która powoduje, że zachowanie się ludzi w obu tych sytuacjach jest odmienne?

Z podobnym problemem spotkaliśmy się w rozdziale 8. W roz­dziale tym przytoczyliśmy niemal niewiarygodny fakt — mianowi­cie, gdy John Kennedy był prezydentem, jego osobista popularność wzrosła bezpośrednio po tym, jak popełnił wielki błąd. Po tragicz­nej pomyłce Kennedy'ego, znanej jako „fiasko w Zatoce Świń", ankieta Instytutu Gallupa wykazała, że ludzie lubili go bardziej niż przed owym incydentem. Zastanawialiśmy się, co mogło spowodo­wać ten nagły wzrost popularności, i wysunęliśmy sugestię, że popełnienie błędu sprawiło, iż Kennedy wydał się bardziej ludzki, a więc bliższy. Ponieważ jednak w zachowanie Kennedy'ego uwikłanych było wiele czynników, nie można mieć pewności, że moje przypuszczenie było słuszne. Aby uzyskać definitywne dowo­dy na rzecz twierdzenia, że błędy mogą „uczłowieczyć" ludzi, którzy wydają się nazbyt doskonali, trzeba było wyjść poza obserwację. Musieliśmy w tym celu zaprojektować eksperyment, który pozwolił nam kontrolować uboczne zmienne i sprawdzić wpływ błędu na atrakcyjność w mniej złożonej sytuacji.

Z tego właśnie powodu psychologowie społeczni przeprowadzają eksperymenty. Chociaż niektóre eksperymenty są interesujące i fascynujące zarówno pod względem formy, jak i treści, to jednak proces projektowania i przeprowadzania eksperymentów w psycho­logii społecznej nie jest zabawą ani żartem. Jest to czasochłonna i mozolna praca, która ponadto prawie zawsze stawia eksperymen­tatora w sytuacji trudnej z etycznego punktu widzenia. W dodatku eksperymentator, dążąc do zapewnienia kontroli, musi często wymyślać sytuacje mało przypominające tę sytuację ze świata rzeczywistego, z której zaczerpnął swój pierwotny pomysł. Istotnie, często wysuwa się zarzut, że eksperymenty laboratoryjne są nierea­listycznymi i „wymyślonymi" imitacjami ludzkich interakcji, nie odzwierciedlającymi w ogóle „rzeczywistego świata". Czy jednak jest to prawdą?

Być może, najlepszym sposobem znalezienia odpowiedzi na to pytanie będzie dokładne przeanalizowanie jednego eksperymentu laboratoryjnego, rozpatrzenie jego zalet i wad, jak również przed­stawienie alternatywnego, bardziej realistycznego podejścia, które można by zastosować do zbadania tego samego zagadnienia. Do tego celu nadaje się eksperyment przeprowadzony przez Judsona Millsa i przeze mnie1. Jak czytelnik może pamięta, w eksperymen­cie tym wykazaliśmy, że dla ludzi, którzy włożyli wiele wysiłku (przechodząc surową inicjację), aby stać się członkami grupy, grupa ta była bardziej atrakcyjna niż dla tych, którzy stali się jej członkami bez trudu lub niewielkim wysiłkiem.

Eksperyment ten przeprowadzono w sposób następujący: Oso­bami badanymi były 63 studentki, które początkowo zgłosiły się na ochotnika, by uczestniczyć w kilku dyskusjach na temat psychologii seksu. Każdą z osób badano indywidualnie. Na po­czątku badania eksperymentator wyjaśnił, że bada „dynamikę procesu dyskusji grupowej". Mówił, że sam temat dyskusji nie jest dla niego ważny, lecz wybrał „seks", aby zapewnić sobie dużą liczbę uczestników, ponieważ większość ludzi interesuje się seksem. Wyjaśniał także, że z powodu wybrania seksu jako tematu dyskusji natknął się na poważną trudność: mianowicie wielu ludziom, ze względu na ich nieśmiałość, trudno jest dyskutować w grupie o sprawach seksu. Ponieważ wszelkie zahamowanie toku dyskusji mogłoby bardzo ujemnie wpłynąć na wyniki, musi wiedzieć, czy osoby badane odczuwają jakieś wahania w związku z włączeniem się do dyskusji na temat seksu. Słysząc to, każda z osób badanych oświadczyła, że ona nie miałaby żadnych trudności. Tę starannie przemyślaną instrukcję zastosowano po to, aby przygotować grunt dla ważnego zdarzenia, jakie potem miało nastąpić. Czytelnik powinien zwrócić uwagę, w jaki sposób wypowiedzi eksperymen­tatora zmierzają do tego, by następujący po nich materiał uczynić wiarygodnym.

Aż do tego miejsca instrukcja była taka sama dla wszystkich badanych. Teraz nadszedł czas, aby w różnych sytuacjach eks­perymentalnych dostarczyć osobom badanym różnych doświad­czeń — takich doświadczeń, które zdaniem eksperymentatorów miałyby różny wpływ na badanych.

Badanych przydzielano w sposób losowy do z góry ustalonych grup: jedna trzecia badanych przechodziła surową inicjację, jedna trzecia — łagodną inicjację, a jedna trzecia nie przechodziła w ogóle inicjacji. W sytuacji braku inicjacji badanym mówiono po prostu, że mogą już przyłączyć się do grupy dyskusyjnej. Natomiast w sytuacji surowej i łagodnej inicjacji eksperymentator mówił każdej z osób badanych, że ponieważ musi mieć pewność, iż wszyscy potrafią dyskutować otwarcie na tematy seksualne, opra­cował w tym celu specjalne narzędzie selekcji, mianowicie „test zakłopotania", któremu zostanie teraz poddana każda z uczest­niczek. Test ten stanowił właśnie inicjację. W przypadku surowej inicjacji miał on charakter wysoce żenujący: od badanej studentki wymagano, aby przeczytała głośno eksperymentatorowi (mężczyź­nie) listę dwunastu sprośnych słów oraz dwa szczegółowe opisy aktywności seksualnej, zaczerpnięte ze współczesnych powieści. (Może to nie wydawać się tak bardzo żenujące dzisiejszemu czy­telnikowi lub czytelniczce, lecz pamiętajmy, że było to w 1959 r.!) W wypadku łagodnej inicjacji osoby badane musiały tylko prze­czytać głośno listę słów związanych z seksem, które jednak nie były sprośne.

Te trzy sytuacje, do których przydzielano osoby badane, stanowiły w tym eksperymencie zmienną niezależną. Krótko mó­wiąc, celem badacza projektującego i przeprowadzającego eks­peryment jest ustalenie, czy to, co dzieje się z osobami badanymi, wpływa na ich reakcje. Naszym celem było ustalenie, czy surowość inicjacji — zmienna niezależna — powoduje systematyczne różnice w zachowaniu osób badanych. Czy osoby, które przeszły surową inicjację, zachowują się inaczej niż te, które przeszły łagodną inicjację lub w ogóle nie miały żadnej inicjacji?

Ale, pod jakim względem zachowują się inaczej? Po tej inicjacji, każdej osobie badanej pozwalano przysłuchiwać się grupowej dyskusji prowadzonej przez członków grupy, do której się właśnie przyłączyła. Aby umożliwić kontrolowanie treści tego materiału, w rzeczywistości nagrano go uprzednio na taśmie, u osób badanych wytworzono jednak przekonanie, że była to dyskusja prowadzona „na żywo". Tak więc, wszystkie osoby badane — bez względu na to, czy przeszły inicjację surową, łagodną, czy też nie przeszły jej wcale — przysłuchiwały się tej samej dyskusji grupowej; postarano się, aby była ona jak najbardziej nudna i nieciekawa. Była to kulejąca, chaotyczna analiza drugorzędnych cech płciowych u niż­szych gatunków zwierząt: zmian w upierzeniu u ptaków, szczegó­łów tańca godowego u pewnych gatunków pająków itp. W dyskusji tej były długie pauzy, wiele chrząkania i odkasływania, wiele razy przerywano mówiącemu, dużo zdań było niekompletnych itd., przy czym wszystko to miało sprawić, aby dyskusja była naprawdę nudna. Pod koniec dyskusji eksperymentator przynosił zestaw skal ocen, na których każda osoba badana miała ocenić, jak in­teresująca była ta dyskusja i czy warto było poświęcić na nią czas. Oceny te stanowiły tzw. zmienną zależną, ponieważ zupełnie dosłownie przyjmuje się, że odpowiedź jest „zależna" od tego, do jakiej sytuacji eksperymentalnej została przydzielona dana osoba. Zmienna zależna jest tym, co mierzy eksperymentator, aby ocenić skutki działania zmiennej niezależnej. Krótko mówiąc, jeśli zmien­na niezależna jest przyczyną, to zmienna zależna jest skutkiem.

Wyniki potwierdziły hipotezę: studentki, które przeszły łagodną inicjację lub nie przechodziły jej w ogóle, uznały grupową dyskusję za stosunkowo nudną. Natomiast te studentki, które doznały przykrości, zanim zostały przyjęte do grupy, sądziły, że była to dyskusja naprawdę fascynująca. Pamiętajmy, że wszystkie studen­tki oceniały dokładnie tę samą dyskusję. Judson Mills i ja spędziliśmy kilkaset godzin na projektowaniu tego eksperymentu, obmyślaniu wiarygodnej sytuacji, pisaniu sce­nariusza grupowej dyskusji do nagrania na taśmę, prowadzeniu prób z aktorami, którzy grali role członków grupy, na opraco­wywaniu procedur inicjacji oraz narzędzi pomiaru, werbowaniu ochotniczek — przyszłych osób badanych, sprawdzaniu procedury w badaniach pilotażowych, przeprowadzaniu eksperymentu z oso­bami badanymi oraz wyjaśnianiu każdej z nich prawdziwego celu eksperymentu (a więc powodów wprowadzenia ich w błąd, jaki sens ma to wszystko, itd.). W rezultacie stwierdziliśmy, że dla ludzi, którzy przechodzą surową inicjację w celu uzyskania wstępu do jakiejś grupy, na ogół grupa ta jest bardziej atrakcyjna niż dla tych, którzy przechodzą łagodną inicjację (lub nie przechodzą jej w ogó­le). Z pewnością musi istnieć jakiś znacznie prostszy sposób! Czytelnik zauważył może niejakie podobieństwo między procedurą zastosowaną przez nas a innymi inicjacjami, takimi na przykład, jakie stosują pierwotne plemiona lub niektóre korporacje studenc­kie, ekskluzywne kluby czy organizacje. Dlaczego więc Judson Mills i ja nie wykorzystaliśmy sytuacji wziętej „z życia", która jest nie tylko łatwiejsza do badania, lecz także znacznie bardziej dramatyczna i realistyczna? Miałoby to swoje zalety: sytuacje życiowe byłyby bardziej dotkliwe (tzn. wywierałyby silniejszy wpływ na członków); nie musielibyśmy wkładać tyle trudu w za­planowanie takiej sytuacji grupowej, która byłaby przekonująca dla uczestników; w interakcjach społecznych występowaliby realni ludzie, nie zaś tylko głosy z taśmy magnetofonowej; uniknęlibyśmy problemu etycznego, związanego z wprowadzeniem badanych w błąd oraz ze stosowaniem w imię nauki trudnych i przykrych doświadczeń; wreszcie, wszystko to można by wykonać w ułamku tego czasu, jaki faktycznie pochłonął eksperyment.

Tak więc, na pierwszy rzut oka, gdy weźmiemy pod uwagę zalety sytuacji naturalnej, wydaje się, że Mills i ja mielibyśmy o wiele prostsze zadanie, gdybyśmy prowadzili badania nad ist­niejącymi korporacjami. Można by to zrobić w sposób następujący: ocenilibyśmy pod względem surowości inicjacje stosowane w po­szczególnych grupach, a następnie przeprowadzilibyśmy rozmowy z członkami w celu ustalenia, jak bardzo atrakcyjna jest dla nich dana grupa. Gdyby te korporacje, w których inicjacja jest surow­sza, były bardziej atrakcyjne dla swych członków niż korporacje stosujące łagodną inicjację lub nie stosujące jej wcale, hipoteza nasza zostałaby potwierdzona. Czy rzeczywiście? Zastanówmy się dokładniej, dlaczego ludzie zadają sobie tyle trudu z przeprowadza­niem eksperymentów.

Gdybyśmy zapytali przeciętnego człowieka, jaka jest, najważ­niejsza cecha eksperymentu laboratoryjnego, odpowiedziałby praw­dopodobnie: „kontrola". I rzeczywiście, jest to poważna zaleta. W eksperymentach możliwe jest kontrolowanie otoczenia i zmien­nych, dzięki czemu można badać dokładnie wpływ każdej zmiennej. Sprawdzając naszą hipotezę w laboratorium, Mills i ja wyelimino­waliśmy mnóstwo dodatkowej zmienności, jaka istnieje w świecie realnym. Wszystkie surowe inicjacje były równe pod względem intensywności; trudno byłoby to osiągnąć, gdybyśmy posłużyli się kilkoma korporacjami „o surowych inicjacjach". Ponadto, dyskusja grupowa była identyczna dla wszystkich badanych; natomiast w świecie realnym członkowie ocenialiby swe własne korporacje, które w istocie różnią się między sobą. Zakładając, że potrafilibyśmy stwierdzić różnicę między korporacjami o surowej inicjacji i korporacjami o łagodnej inicjacji, w jaki sposób moglibyśmy stwierdzić, że ta różnica ocen jest wynikiem inicjacji, nie zaś istnie­jącej już przedtem różnicy między członkami tych korporacji pod względem ich zdolności wzbudzania sympatii? W eksperymencie je­dyną różnicą była surowość inicjacji, dzięki czemu wiemy, że każda stwierdzona różnica między grupami była wynikiem tej procedury.

Doniosłe znaczenie losowego podziału na grupy

Kontrola jest bardzo ważnym aspektem eksperymentu labora­toryjnego, nie jest jednak główną zaletą tej procedury. Jeszcze ważniejsza zaleta polega na tym, że badanych można w spo­sób losowy przydzielić do różnych grup eksperymentalnych. Oznacza to, że każdy badany ma równe szansę znaleźć się w każdej z przewidzianych sytuacji eksperymentalnych. W gruncie rzeczy losowe przydzielanie badanych do poszczególnych grup stanowi decydującą różnicę między metodą eksperymentalną a metodami nieeksperymęntalnymi. Wielką zaletą tego sposobu postępowania jest to, że wszelkie zmienne, które nie podlegają dokładnej kontroli, niemal na pewno zostaną rozdzielone losowo pomiędzy różne sytuacje. Znaczy to, że jest niezwykle mało prawdopodobne, aby te czynniki mogły wpływać systematycznie na nasze wyniki. Oto przykład, który pomoże nam wyjaśnić to zagadnienie. Przypuśćmy, że jesteś naukowcem i wysunąłeś hipotezę, iż poślubienie pięknej kobiety czyni mężczyznę szczęśliwym. W jaki sposób sprawdzisz tę hipotezę? Powiedzmy, że znalazłeś tysiąc mężczyzn, którzy ożenili się z pięknymi kobietami oraz tysiąc mężczyzn, którzy poślubili nieładne kobiety, i dałeś im wszystkim do wypełnienia kwes­tionariusz „szczęśliwości". Okazuje się, że mężczyźni ożenieni z pięknymi kobietami szczęśliwsi niż mężczyźni żonaci z nieład­nymi kobietami. Czy to znaczy, że zaślubienie pięknej kobiety czyni mężczyznę szczęśliwszym? Nie. Jest możliwe, że szczęśliwi mężczy­źni są milsi, bardziej dobroduszni i łatwiejsi we współżyciu, i wobec tego piękne kobiety, (które w rywalizacji mają przewagę nad kobietami brzydkimi) wyszukują takich mężczyzn i poślubiają ich. Tak więc „szczęśliwość" może być przyczyną poślubiania pięknych kobiet. Kłopot nie kończy się na tym. Jest także możliwe, że istnieje jakiś trzeci czynnik, który jest przyczyną zarówno szczęśliwości, jak i żenienia się z pięknymi kobietami. Jednym z takich czynników mogą być pieniądze: nietrudno sobie wyobrazić, że bogactwo pomaga mężczyznom czuć się szczęśliwymi, a zarazem jest tym, co przyciąga piękne kobiety. Tak, więc żadna z wymienionych poprze­dnio sekwencji przyczynowych może nie być prawdziwa — istnieje możliwość, że ani poczucie szczęścia u mężczyzn nie jest przyczyną poślubiania pięknych kobiet, ani też piękne żony nie czynią mężczyzn szczęśliwymi.

Jednakże problem jest jeszcze bardziej skomplikowany — a to, dlatego, że zwykle nie mamy pojęcia, co może być tym trzecim czynnikiem. W przypadku badań nad szczęściem mężów mogłoby to być bogactwo; jest też prawdopodobne, że jeśli mężczyzna jest przystojny, to fakt ten czyni go szczęśliwym, a zarazem pociągają­cym dla pięknych kobiet; mógłby to być wdzięk towarzyski, osiągnięcia sportowe, władza, popularność, używanie właściwej pasty do zębów, biegłość w zawodzie krawca, lub każda z tysiąca cech, o których biedny badacz nie wie i których nie może uwzględnić. Jeśli jednak przeprowadza on eksperyment, może losowo przydzielić swoich badanych do różnych grup eksperymen­talnych. Chociaż procedura ta nie eliminuje różnic wynikających z oddziaływania wszystkich wymienionych zmiennych, to jednak je neutralizuje przez rozdzielenie tych cech losowo między różne grupy eksperymentalne. Jeśli badanych przydzieli się losowo do poszczególnych grup eksperymentalnych, to w każdej z tych grup będzie w przybliżeniu tyle samo bogatych mężczyzn, tyle samo sportowców, co i w innych warunkach. Jeśli więc stwierdzamy mimo to różnicę między osobami badanymi w poszczególnych grupach, to jest właściwie niemożliwe, aby wynikała ona z różnic indywidualnych pod względem jakiejś jednej cechy, ponieważ wszystkie te cechy były równo (lub prawie równo) rozłożone między wszystkie grupy.

Niewątpliwie, ten szczególny przypadek szczęśliwych mężów i pięknych żon niezbyt dobrze nadaje się do laboratorium ekspery­mentalnego. Pozwólmy jednak sobie pofantazjować, w jaki sposób przeprowadzilibyśmy ten eksperyment, gdyby to było możliwe. Najlepiej byłoby wziąć 50 mężczyzn i losowo przydzielić dwudzie­stu pięciu — pięknym żonom, a dwudziestu pięciu — nieładnym żo­nom. Po kilku miesiącach moglibyśmy wrócić i dać mężom do wy­pełnienia kwestionariusz „szczęśliwości". Gdybyśmy stwierdzili, że mężczyźni przydzieleni przez nas pięknym żonom są szczęśliwsi od mężczyzn, których przydzieliliśmy nieładnym żonom, to wiedzie­libyśmy, co jest przyczyną ich szczęścia — my wiedzielibyśmy! Krótko mówiąc, ich szczęśliwości nie można by już łatwo przypisać wdziękowi towarzyskiemu, przystojnej powierzchowności, pienią­dzom ani władzy — ponieważ wszystkie te cechy są rozdzielone losowo między poszczególne grupy eksperymentalne. Ich szczęście musi prawie na pewno mieć coś wspólnego z cechami ich żon. Powtórzmy raz jeszcze — przykład ten ma charakter nieco fantastyczny; nawet psychologowie społeczni muszą powstrzymać się od kojarzenia małżeństw dla celów naukowych. Nie oznacza to jednak, że nie możemy badać ważnych, doniosłych, istotnych zjawisk w kontrolowanych warunkach laboratoryjnych. Książka niniejsza jest pełna takich przykładów. Rozpatrzmy jeden z nich w celu lepszego zrozumienia zalet metody eksperymentalnej. W roz­dziale 6. mówiłem o korelacji między ilością czasu, jaki dziecko spędza na oglądaniu aktów przemocy w telewizji, a jego tendencją do wybierania agresywnych rozwiązań dla swych problemów. Czy to oznacza, że oglądanie agresji w TV jest przyczyną agresywności dzieci? Niekoniecznie. Jest to możliwe. Może to także znaczyć, że agresywne dzieci po prostu lubią patrzeć na akty agresji, i że te dzieci byłyby równie agresywne, gdyby całymi dniami oglądały Ulicę Sezamkową. Wówczas jednak wkroczyli eksperymentatorzy i udowodnili, że oglądanie aktów agresji zwiększa agresywność2. W jaki sposób tego dokonali? Przydzielając losowo niektóre dzieci do grupy eksperymentalnej oglądającej odcinek Niedotykalnych serialu telewizyjnego, w którym ludzie biją się, mordują, gwałcą, gryzą i kopią przez 50 minut w ciągu każdego odcinka. Inne dzieci przydzielono losowo do grupy kontrolnej, w której przez tyle samo czasu oglądały zawody sportowe. Najistotniejsze znaczenie ma to, że każde dziecko miało równe szansę, iż zostanie wybrane do oglądania Niedotykalnych', dzięki temu w eksperymencie zostały zneutralizowane wszelkie różnice między dwiema grupami ekspery­mentalnymi pod względem struktury charakteru dzieci. Gdy więc badacze stwierdzili, że dzieci, które oglądały Niedotykalnych, wykazywały potem większą agresywność niż dzieci, które oglądały zawody sportowe, to fakt ten istotnie wyraźnie sugeruje, że oglądanie przemocy może doprowadzić do stosowania przemocy.

Wróćmy do eksperymentu nad inicjacją. Gdybyśmy przeprowa­dzili badanie kwestionariuszowe i stwierdzili, że członkowie korpo­racji stosujących surową inicjację uważają się nawzajem za bardziej atrakcyjnych niż członkowie korporacji stosujących inicjację łagod­ną, wówczas mielibyśmy dowód, że surowość inicjacji i sympatia do innych członków korporacji są ze sobą skorelowane dodatnio.

Oznacza to, że im surowsza inicjacja., tym bardziej członek danej korporacji będzie lubił swoją grupę. Jednakże, niezależnie od tego, jak wysoko skorelowane są obie zmienne, na podstawie samych tylko danych z badań kwestionariuszowych nie możemy wyciągnąć wniosku, iż surowa inicjacja jest przyczyną sympatii w stosunku do grupy. Na podstawie takich badań możemy jedynie wysnuć wnio­sek, że oba te czynniki są ze sobą wzajemnie związane.

Jest możliwe, że dodatnia korelacja między surowymi inicja­cjami a sympatią do pozostałych członków korporacji istnieje nie dlatego, że przyczyną tej sympatii są surowe inicjacje, lecz z wręcz przeciwnego powodu. Nie jest wykluczone, że wysoka wzajemna atrakcyjność w obrębie grupy jest przyczyną surowych inicjacji. Jeśli członkowie jakiejś grupy uważają się nawzajem za wysoce atrakcyjnych, to mogą starać się utrzymać tę sytuację przez zachowanie elitarnego charakteru swej grupy. Mogą, więc wymagać surowej inicjacji, aby odstraszyć ludzi od wstępowania, jeśli ludzie-' ci nie dość pragną należeć do danej grupy. Same tylko wyniki naszego badania kwestionariuszowego nie pozwalają nam wyciąg­nąć wniosku, że to wyjaśnienie jest fałszywe i że surowe inicjacje naprawdę są przyczyną sympatii. Dane te nie dają nam podstawy do takiego stwierdzenia, ponieważ, jak przekonaliśmy się w naszym poprzednim przykładzie, może istnieć trzecia zmienna, która jest przyczyną zarówno surowych inicjacji, jak i sympatii. Kto lubiłby poddawać innych surowym inicjacjom i poddawać się im samemu? No cóż, oczywiście, ludzie o silnych skłonnościach sadystyczno-masochistycznych. Tacy ludzie mogą lubić się wzajemnie nie pod wpływem inicjacji, lecz dlatego, że „swój ciągnie do swego". Chociaż wyjaśnienie to może wydawać się dziwaczne, to jednak z pewnością jest możliwe. Większym strapieniem dla badacza są niezliczone inne prawdopodobne wyjaśnienia, o których mógł on nawet nie pomyśleć. Metoda eksperymentalna, która jest oparta na technice losowego przydzielania badanych do grup eksperymental­nych, eliminuje za jednym zamachem wszystkie te możliwe przy­czyny. W eksperymencie istnieją jednakowe szansę, że sadomasochiści zostaną przydzieleni do grupy nie wymagającej inicjacji, jak i do grupy z surową inicjacją. W badaniach przeprowadzanych w świecie realnym większość z nich, niestety, najprawdopodobniej „przydzieliłaby siebie" do grupy stosującej surową inicjację, wsku­tek czego wyniki stałyby się niemożliwe do zinterpretowania.

Problemy związane z eksperymentowaniem w psychologii społecznej

Kontrola a wpływ.

Nie wszystko jest tak piękne w świecie eks­perymentowania. Z przeprowadzaniem eksperymentów wiążą się pewne bardzo realne problemy. Wspomniałem, że kontrola jest jedną z głównych zalet eksperymentu; jednakże nie można objąć całkowitą kontrolą środowiska, z którego pochodzą badani ludzie. Jednym z powodów, dla których wielu psychologów prze­prowadza badania na szczurach zamiast na ludziach, jest fakt, że umożliwia to badaczowi kontrolowanie prawie wszystkiego, co dzieje się z jego badanymi od chwili urodzenia aż do czasu zakończenia eksperymentu: klimatu, diety, ćwiczeń, kontaktów z towarzyszami zabaw, traumatycznych doświadczeń itd. Psycho­logowie społeczni nie trzymają badanych przez siebie ludzi w klat­kach, w celu kontrolowania ich doświadczeń. I chociaż dzięki temu badanym wiedzie się znacznie lepiej, przysparza to nieco kłopotów nauce.

Możliwość kontroli jest ponadto ograniczona istnieniem nie­skończenie wielu subtelnych różnic między ludźmi. Próbujemy formułować twierdzenia o tym, co ludzie czynią. Mamy, oczywiście, na myśli to, co większość ludzi czyni w większości przypadków, przy określonym zbiorze warunków. W takim, więc stopniu, w jakim na wyniki badania wpływają owe nie mierzone różnice indywidualne, nasze wnioski mogą nie być ścisłe w odniesieniu do wszystkich ludzi. Różnice dotyczące postaw, systemu wartości, zdolności, cech osobowości oraz niedawnych doświadczeń mogą wpływać na sposób reagowania ludzi w eksperymencie. Tak więc, nawet gdy potrafimy kontrolować samą sytuację eksperymentalną, ta sam sytuacja może nie oddziaływać na każdą osobę w dokładnie taki sam sposób.

Ponadto, jeśli udało się nam tak kontrolować sytuację eks­perymentalną, aby była ona dokładnie jednakowa dla każdego, to istnieje realne niebezpieczeństwo takiej sterylizacji owej sytuacji, że badany jest skłonny nie brać jej poważnie. Słowo „sterylny" ma przynajmniej dwa znaczenia: 1) wolny od zarazków oraz 2) jałowy, bezpłodny. Eksperymentator powinien dążyć do tego, by uczynić tę sytuację możliwie „wolną od zarazków", nie czyniąc jej zarazem jałową czy „sztuczną" w oczach badanego. Jeśli wydarzenia zachodzące w trakcie eksperymentu nie są dla badanego in­teresujące i nie „wciągają" go, to prawdopodobnie jego reakcje nie będą spontaniczne, a zatem nasze rezultaty będą miały niewielkie znaczenie. Tak więc kontrola, to nie wszystko — równie ważne jest, aby eksperyment oddziaływał na badanych. Muszą oni traktować eksperyment poważnie i przejmować się nim, gdyż w przeciwnym razie nie wpłynie on w istotny sposób na ich zachowanie. Wiele trudności sprawia psychologom społecznym fakt, że dwa decydują­ce czynniki, oddziaływanie i kontrola, często nie są ze sobą w zgodzie: gdy jeden nasila się, drugi zwykle słabnie. Oto dylemat, wobec którego stają eksperymentatorzy jak zmaksymalizować oddziaływanie na badanych, nie rezygnując z kontroli nad sytuacją. Wymaga to dużej wyobraźni i pomysłowości przy planowaniu i konstruowaniu sytuacji eksperymentalnych. Wiąże się to z pro­blemem realizmu.

Realizm.

Na początku tego rozdziału wspomniałem o zarzutach wysuwanych często pod adresem eksperymentów laboratoryjnych:, że są one sztucznymi, wymyślonymi imitacjami świata, że nie są „realistyczne". Co rozumiemy przez określenie: „realistyczne"? J. Merrill Carlsmith i ja wykazaliśmy, że eksperyment może być realistyczny w dwojaki sposób:, jeśli eksperyment oddziałuje na badanego, zmusza go, by traktował sprawę poważnie, i „wciąga" w stosowane procedury, to możemy to nazwać realiz­mem eksperymentalnym. Zupełnie inna sprawa to fakt, jak po­dobny jest eksperyment laboratoryjny do zdarzeń, które często spotykają ludzi w świecie zewnętrznym. Można to nazwać realizmem życiowym. Często brak rozróżnienia między realizmem eksperymentalnym i realizmem życiowym jest powodem wysuwania zarzutów, że eksperymenty są bezwartościowe, ponieważ nie od­zwierciedlają wiernie świata realnego.

Różnicę między tymi dwoma rodzajami realizmu można za­pewne zilustrować na przykładzie badania, które cechuje wysoki stopień realizmu eksperymentalnego, lecz niski — realizmu ży­ciowego. Przypomnijmy sobie omawiany w rozdziale 2. ekspery­ment Stanley a Milgrama3, w którym każdemu badanemu pole­cano, aby serię impulsów elektrycznych o coraz większej sile za­aplikował innej osobie, rzekomo podłączonej do aparatury elek­trycznej w sąsiednim pokoju. Ale, bądźmy szczerzy — ile razy w naszym codziennym życiu polecano nam aplikować innym ludziom impulsy elektryczne? Jest to nierealistyczne — lecz nie­realistyczne tylko w sensie życiowym. Czy procedura ta odzna­czała się realizmem eksperymentalnym — tzn. czy badany był w nią zaangażowany emocjonalnie i traktował ją serio, czy wy­wierała ona na nim wrażenie, czy w danym momencie była częścią jego realnego świata? Czy też badany tylko sobie żarto­wał, nie traktował tego zadania poważnie, wykonywał je byle jak, nie przejmując się? Milgram podaje, że jego badani odczu­wali silne napięcie i dotkliwą przykrość. Pozwólmy jednak auto­rowi opisać własnymi słowami, jak wyglądała typowa osoba badana:

Obserwowałem dojrzałego i początkowo zrównoważonego biznesmena, który wszedł do laboratorium uśmiechnięty i pewny siebie. Po 20 minutach pozostał z tego człowieka drżący i jąkający się wrak, bliski załamania nerwowego. Nie­ustannie ciągnął się za ucho i załamywał ręce. W pewnej chwili przycisnął pięść do czoła i wymamrotał: „O Boże, niech się to skończy". A jednak nadal reagował na każde słowo eksperymentatora i był mu posłuszny do końca4.

Opis ten chyba nie przypomina człowieka w nierealistycznej sytuacji. To wszystko, co wydarzyło się badanym Milgrama, było realne — chociaż nie wydarzyło się im w życiu codziennym. Toteż, jak się zdaje, można bez ryzyka wyciągnąć wniosek, że wyniki tego eksperymentu wskazują dość dokładnie, w jaki sposób reagowaliby ludzie, gdyby podobny zbiór wydarzeń miał miejsce w świecie realnym.

Wprowadzanie w błąd

Trudno byłoby przecenić doniosłość realiz­mu eksperymentalnego. Najlepszym sposobem zapewnienia eks­perymentowi tej nieodzownej cechy jest nadanie mu takiej oprawy, która będzie interesująca i pasjonująca dla badanych. Jednocześnie, często konieczne jest ukrycie prawdziwego celu badań. Stawia to eksprymentatora-psychologa społecznego w pozycji reżysera filmo­wego, który ustala scenerię akcji, lecz nie mówi aktorowi, o czym jest cały film. Taka oprawa nosi nazwę historyjki fasadowej i ma na celu zwiększenie realizmu eksperymentalnego przez stworzenie sytuacji, w której badany może zachowywać się w sposób natural­ny, gdyż nie wiedząc, jaki właściwie aspekt jego zachowania jest przedmiotem badania, nie jest zahamowany w swych reakcjach. Na przykład w badaniu Aronsona i Millsa nad inicjacją mówiono osobom badanym, że mają wykonać „test zakłopotania", w celu wyselekcjonowania członków grupy, która będzie dyskutować zagadnienia z zakresu psychologii seksu — to była „historyjka fasa­dowa". W rzeczywistości osoby badane poddawano inicjacji w celu przekonania się, czy będzie to miało wpływ (a jeśli tak, to jaki) na atrakcyjność grupy w ich oczach. Gdyby osoby badane przed wzię­ciem udziału w tym eksperymencie zdawały sobie sprawę z jego celu, wyniki byłyby zupełnie bezwartościowe. Badacze, którzy zajmowali się tym problemem, wykazali, że jeśli badany zna praw­dziwy cel eksperymentu, to nie zachowuje się w sposób naturalny, lecz albo stara się postępować, tak, aby przedstawić się w dobrym świetle, albo też próbuje „pomóc" eksperymentatorowi, zachowu­jąc się w taki sposób, że eksperyment przynosi wyniki zgodne z oczekiwaniami. Obie wymienione tendencje są z punktu widzenia eksperymentatora fatalne. Może on, zwykle z powodzeniem, poha­mować skłonność badanego do „pomagania", lecz pragnienie, by „wyglądać na dobrego", jest trudniejsze do opanowania. Większość ludzi nie chce, by myślano o nich jako o słabych, anormalnych, nieatrakcyjnych, głupich czy pomylonych. Jeśli więc ludzie będą mieli szansę domyśleć się, czego oczekuje od nich eksperymenta­tor, to większość z nich postara się wyglądać na dobrych czy „normalnych". Gdy np. w eksperymencie przeprowadzonym spe­cjalnie w celu wyjaśnienia tego zjawiska5 powiedziano badanym, że określony wynik świadczy o posiadaniu „dobrej" cechy osobo­wości, znacznie częściej przejawiali oni zachowanie niezbędne dla uzyskania tego wyniku niż wtedy, gdy im powiedziano, że uzyskany wynik jest odzwierciedleniem cechy ujemnej. Chociaż zachowanie takie jest zrozumiałe, to jednak przeszkadza ono w uzyskiwaniu wyników mających istotne znaczenie. Z tego właśnie powodu badanych wprowadza się w błąd co do rzeczywistego charakteru eksperymentu.

Dla zilustrowania powyższego posłużmy się znowu klasycznym eksperymentem Solomona Ascha nad konformizmem6. Jak pamię­tamy, w eksperymencie tym badany student miał za zadanie ocenić względną długość paru odcinków. Było to proste zadanie. Jednakże kilku przed nim odpowiadających studentów (którzy w rzeczywis­tości byli wspólnikami eksperymentatora) rozmyślnie podawało fałszywą ocenę. W tej sytuacji znaczna liczba badanych ulegała temu ukrytemu naciskowi grupy i również podawała niepoprawną ocenę. Niewątpliwie był to eksperyment oparty na poważnym wprowadzeniu badanych w błąd. Sądzili oni, że biorą udział w eksperymencie nad spostrzeganiem, podczas gdy w rzeczywistości przedmiotem badania był ich konformizm. Czy podstęp ten był konieczny? Sądzę, że tak. Zobaczymy, jak wyglądałby eksperyment Ascha bez wprowadzenia w błąd: wyobraź sobie, że jesteś osobą badaną w eksperymencie, w którym eksperymentator stwierdził: „Chcę zbadać, czy ulegniesz naciskowi grupy, czy też nie", a następnie powiedział ci, co się będzie działo. Skłonny jestem przypuszczać, że nie uległbyś (nie uległabyś) naciskowi. Przypuszczałbym nawet, że prawie nikt by nie uległ — ponieważ konfor­mizm jest uważany za zachowanie nieatrakcyjne i będące oznaką słabości. Jaki wniosek mógłby na tej podstawie wyciągnąć eks­perymentator? Że ludzie na ogół nie są konformistami? Taki wniosek byłby błędny i mylący. Taki eksperyment nie miałby sensu.

Przypomnijmy sobie eksperyment Milgrama nad posłuszeńst­wem. Autor ten stwierdził, że 62% przeciętnych obywateli było gotowych aplikować w tym eksperymencie silne impulsy elektrycz­ne innej osobie, spełniając polecenia eksperymentatora. Gdy jed­nak każdego roku opisuję tę sytuację eksperymentalną swoim studentom i pytani ich, czy usłuchaliby takiego polecenia, tylko l % spośród nich stwierdza, że tak. Czy to znaczy, że moi studenci są lepszymi ludźmi niż badani przez Milgrama? Nie sądzę. Moim zdaniem oznacza to, że ludzie, jeśli im się da, chociaż niewielką szansę, chcą przedstawić się w dobrym świetle. Gdyby, więc Milgram nie posłużył się podstępem, otrzymałby wyniki, które po prostu nie odzwierciedlałyby sposobu, w jaki zachowują się ludzie, gdy sądzą, że znajdują się w realnej sytuacji. Gdybyśmy pozwolili ludziom usiąść, odprężyć się i zgadywać, jak zachowaliby się, gdyby..., to dowiedzielibyśmy się, jakimi ludzie chcieliby być, a nie — jakimi są.

Problemy etyczne.

Wprowadzanie w błąd badanych jest, być może, najlepszym (i chyba jedynym) sposobem uzyskania użytecznych informacji o tym, jak zachowują się ludzie w najbardziej złożonych i ważnych sytuacjach, lecz istotnie, stawia eksperymentatora wobec poważnych problemów etycznych. W zasadzie są tu trzy problemy:

  1. Okłamywanie ludzi jest po prostu nieetyczne. Kwestia ta nabiera jeszcze większego znaczenia po aferze Watergate, kiedy okazało się, że agencje rządowe nielegalnie inwigilowały obywateli, że prezydenci opowiadali zwykłe kłamstwa ludziom, którzy ich wybrali, że ludzie zatrudnieni bezpośrednio przez prezydenta stosowali wszelkie rodzaje nikczemnych chwytów, fałszowali listy, podrabiali dokumenty itd. Czy psychologowie społeczni potrafią uzasadnić przyczynianie się do istniejącego obecnie skażenia świata kłamstwem?

  2. Takie okłamywanie często prowadzi do naruszenia sfery intymności. Ponieważ ludzie spełniający rolę osób badanych niewiedzą, co naprawdę bada eksperymentator, nie mają możności
    świadomie zgodzić się na to. Na przykład jest prawdopodobne,
    że niektórzy studenci mogliby nie zgodzić się na wzięcie udziału w eksperymencie Ascha, gdyby wiedzieli zawczasu, że Asch za­mierza badać ich skłonność do konformizmu, nie zaś ocenę percepcyjną.

  3. Procedury eksperymentalne często pociągają za sobą pewne nieprzyjemne doznania, takie jak cierpienie, nuda, lęk itp.

Spieszę dodać, że problemy etyczne powstają nawet wtedy, gdy badanych nie wprowadza się w błąd i gdy procedury eksperymen­talne nie są „ekstremalne". Niekiedy nawet procedura na pozór najbardziej łagodna może wywrzeć głęboki wpływ na parę osób, oddziałując na nie w taki sposób, który nawet najbardziej wraż­liwym i troskliwym eksperymentatorom trudno byłoby przewidzieć. Weźmy pod uwagę serię eksperymentów, które przeprowadzili Robyn Dawes, Jeanne McTavish i Harriet Shaklee7. W eks­perymentach tych, których przedmiotem były „dylematy społecz­ne", osoby badane podejmowały decyzję, czy współpracować, czy się „wyłamać". Jeśli każdy kooperuje, każdy korzysta na tym finansowo; jeśli jednak jacyś uczestnicy zdecydują się „wyłamać", otrzymują wysoką wypłatę, ci natomiast, którzy wybierają współ­pracę, ponoszą stratę pieniężną. Reakcje są podejmowane anoni­mowo i pozostają „bezimienne" przez cały czas trwania badań. Zasady gry wyjaśnia się dokładnie wszystkim badanym na począt­ku eksperymentu. Nie ma tu żadnego wprowadzania w błąd. Scenariusz ten wydaje się raczej niewinny.

Jednakże po upływie 24 godzin od zakończenia jednego z posie­dzeń eksperymentalnych pewien starszy mężczyzna zatelefonował do eksperymentatora. W jego grupie tylko on „wyłamał się" i wygrał dziewiętnaście dolarów. Chciał zwrócić swą wygraną do podziału między innych uczestników, (którzy współpracowali i wy­grali tylko po jednym dolarze każdy). Podczas tej rozmowy wyjawił, że odczuwał przygnębienie z powodu swego zachłannego zachowania, że nie mógł spać całą noc itd. Po podobnym eksperymencie pewna kobieta, która współpracowała, podczas gdy inni wyłamywali się, stwierdziła, że poczuła się naiwna i nauczyła się, iż ludzie nie są tak godni zaufania, jak sądziła przedtem.

Pomimo starannego planowania eksperymentów przez badaczy, miały one na badanych silny wpływ, którego nie można było łatwo przewidzieć. Rozmyślnie wybrałem eksperymenty Dawesa, McTavish i Shaklee, ponieważ nie stosowano w nich wprowadzenia w błąd i mieściły się dobrze w granicach kodeksów etycznych. Moja teza jest prosta, lecz ważna — żaden kodeks etyczny nie może przewidzieć wszystkich problemów, zwłaszcza tych, które powstają wtedy, gdy osoby badane, biorące udział w eksperymencie od­krywają coś przykrego w sobie lub w innych.

Psychologowie społeczni, którzy przeprowadzają eksperymenty, są głęboko zainteresowani kwestiami etycznymi — właśnie dlatego, że ich praca wiąże się z pewnym dylematem etycznym. Spróbuję to wyjaśnić. Dylemat ten wynika z konfliktu dwóch wartości uznawa­nych przez większość psychologów społecznych. Z jednej strony wierzą oni w wartość swobodnych dociekań naukowych. Z drugiej — są przekonani o godności ludzi i o ich prawie do prywatności. Jest to prawdziwy dylemat i nie można go rozwiązać ani broniąc pobożnie doniosłego znaczenia ochrony godności ludzkiej, ani przysięgając bez namysłu wierność sprawie nauki. Psychologowie społeczni muszą podchodzić do tego problemu rzetelnie, nie tylko raz, lecz za każdym razem, gdy projektują i przeprowadzają eksperyment — ponieważ nie ma konkretnego i zarazem uniwersal­nego zbioru reguł czy wytycznych, który mógłby odnosić się do każdego eksperymentu.

Oczywiście, niektóre techniki eksperymentalne stwarzają więcej problemów niż inne. Ogólnie biorąc, eksperymenty, w których stosuje się wprowadzanie w błąd, są powodem do niepokoju, ponieważ okłamywanie jest samo w sobie niewłaściwe — nawet, jeśli ma służyć odkryciu „prawdy". A procedury, które wywołują cierpienie, zakłopotanie, poczucie winy lub inne silne uczucia, stwarzają oczywiste problemy etyczne.

Bardziej subtelne, lecz równie ważne problemy etyczne wyni­kają wtedy, gdy badani stają wobec jakiegoś aspektu swej oso­bowości, który nie jest przyjemny ani pozytywny. Przypomnijmy sobie przeżycia badanych w stosunkowo „łagodnych" ekspery­mentach Dawesa, McTavish i Shaklee. Wiele osób w badaniach Solomona Ascha8 dowiedziało się, że uległy naciskowi grupy; liczni badani w naszym eksperymencie (Aronson i Mettee9) przekonali się, że są zdolni do oszukiwania przy grze w karty; wielu badanych Milgrama10 dowiedziało się, że byli posłuszni autorytetowi, mimo że takie posłuszeństwo wymagało (pozornie) skrzywdzenia innej osoby. Na koniec, jak pamiętamy z rozdziału 1. badani w eks­perymentalnym „więzieniu" w Stanford11 dopuszczali się aktów okrucieństwa, chociaż nie było bezpośrednich, wyraźnych roz­kazów, żeby tak postępować.

Można by wysunąć argument, że takie „odkrycie samego siebie" ma dla badanych wartość terapeutyczną czy kształcącą — istotnie, wiele osób badanych samorzutnie wyraziło taki pogląd. Jednakże samo przez się nie uzasadnia to tych procedur. Ostatecz­nie, skąd eksperymentator może wiedzieć z góry, że określona procedura będzie oddziaływać terapeutycznie? Ponadto jest aro­gancją ze strony naukowca decydowanie, że ma on (ona) wystar­czające uprawnienia czy kwalifikacje, by dostarczać ludziom do­świadczeń terapeutycznych bez ich uprzedniego pozwolenia.

Jeśli weźmiemy pod uwagę te problemy, to czy cele badań usprawiedliwiają stosowanie tych środków? Jest to sprawa sporna. Niektórzy twierdzą, że niezależnie od tego, jakie są cele i osiąg­nięcia psychologii społecznej, gra nie jest warta świeczki, jeśli oszukuje się ludzi lub naraża ich na przykrości. Inni, reprezentujący przeciwne stanowisko, utrzymują, że psychologowie społeczni od­krywają rzeczy, które mogą przynieść ogromne korzyści ludzkości, a zatem za wyniki te warto zapłacić niemal każdą cenę.

Moje własne stanowisko jest gdzieś pośrodku. Sądzę, że psycho­logia społeczna jest ważną nauką, a także jestem przekonany, iż osoby badane w eksperymentach powinny być zawsze chronione. Sądzę, że przy podejmowaniu decyzji, czy określona procedura eksperymentalna jest etyczna, czy nie, ma zastosowanie analiza kosztów i zysków. Oznacza to, że należy wziąć pod uwagę, ile „dobrego" wyniknie z przeprowadzenia tego eksperymentu oraz ile „złego" przydarzy się osobom badanym. Innymi słowy, zyski dla społeczeństwa porównuje się z kosztami dla osób badanych i współ­czynnik ten wprowadza się do rachunku decyzyjnego. Niestety, czę­sto trudno jest przeprowadzić takie porównanie, ponieważ zazwy­czaj ani korzyści dla społeczeństwa, ani szkody dla badanych nie są znane ani możliwe do obliczenia. Ponadto nawet przewidywany wynik eksperymentu może wpłynąć na naszą ocenę, w jakiej mierze jest on etyczny. Czy kwestionowalibyśmy procedurę Milgrama pod względem etycznym, gdyby żaden z badanych nie wymierzał wstrząsów przekraczających poziom „wstrząsu umiarkowanego"?

Zapewne nie. W stosunkowo niedawno przeprowadzonym bada­niu12 stwierdzono, że oceny „szkodliwości" procedury Milgrama zależały od przekonań osób badanych dotyczących rodzaju wyni­ków, tzn. osoby, którym powiedziano, że duża część badanych jest posłuszna eksperymentatorowi, oceniły procedurę Milgrama jako bardziej szkodliwą, niż uczyniły to osoby poinformowane, że podporządkowuje się niewielka część badanych. Bardziej ogólnie można stwierdzić, że ocena etyczna dowolnego eksperymentu jest zwykle łagodniejsza, gdy wyniki mówią nam coś przyjemnego czy pochlebnego o naturze ludzkiej, a mniej łagodna, gdy mówią nam coś, czego raczej wolelibyśmy nie wiedzieć.

Reasumując, moja decyzja dotycząca przeprowadzenia danego eksperymentu zależy od związanych z nim kosztów i zysków. Istnieje jednak pięć wskazówek, za którymi zawsze się opowiadam:

  1. Powinno się unikać stosowania procedur, które powodują cierpienie lub przykrość. Jeżeli eksperymentator wkłada w badanie wiele pomysłowości i ostrożności, to zwykle udaje mu się sprawdzić
    swe hipotezy bez uciekania się do drastycznych metod. Chociaż łagodniejsze procedury zwykle przynoszą mniej wyraźne wyniki, eksperymentatorzy mogliby poświęcić nieco z tej wyrazistości na
    rzecz ochrony swych badanych.

  2. Eksperymentatorzy powinni zawsze szukać alternatywnych procedur, nie wymagających wprowadzania badanych w błąd. Jeśli można znaleźć jakąś inną, możliwą do zrealizowania procedurę, to
    powinno się ją zastosować.

  3. Eksperymentatorzy powinni zapewnić swym badanym realną możliwość wycofania się z eksperymentu, jeśli odczuwana przez nich przykrość stanie się zbyt intensywna.

  4. Pod koniec posiedzenia eksperymentalnego eksperymentator powinien spędzić z każdym badanym sporo czasu, dokładnie wyjaśniając mu eksperyment, jego prawdziwy cel, powody wprowa­dzenia go w błąd itd. Powinien dołożyć wszelkich starań, aby ochronić godność osobistą badanego, aby nie czuł się on głupi ani naiwny z tego powodu, że „dał się nabrać". Powinien spra­wić, aby badany wychodził z laboratorium w dobrym nastroju — myśląc dobrze o sobie samym i o swej roli w eksperymencie. Może tego dokonać każdy sumienny eksperymentator, który nie żałuje czasu i wysiłku, aby odwdzięczyć się badanemu (informa­cjami i życzliwością) za bardzo ważną rolę, jaką odegrał on w tym naukowym przedsięwzięciu.

5. Na koniec trzeba podkreślić, że eksperymentator nie powi­nien przeprowadzać eksperymentu, który pociąga za sobą wprowa­dzenie badanego w błąd lub wyrządzanie mu przykrości „licho wie, po co". Zanim eksperymentator wejdzie do laboratorium, powinien być pewny, że eksperyment jest ważny i porządnie zaplanowany — że poszukuje odpowiedzi na interesujące pytanie i że poszukuje jej w starannie przemyślany i dobrze zorganizowany sposób.

Większość eksperymentatorów w dziedzinie psychologii społe­cznej jest bardzo wrażliwa na potrzeby swych badanych. Chociaż w niektórych eksperymentach stosowane są procedury, powodu­jące, że badani odczuwają sporo przykrości, to jednak w ogromnej większości tych procedur przewidywane są liczne środki mające na celu ochronę badanych. Na przykład, jeśli chodzi o przykre odczucia badanych, to większość czytelników zgodzi się chyba, że eksperyment Stanleya Milgrama nad posłuszeństwem jest jednym z najtrudniejszych badań omawianych w tej książce. Jednakże jest oczywiste, że po zakończeniu tego eksperymentu Milgram pracował ciężko nad tym, aby wszystkie te przeżycia stały się dla jego badanych pożytecznym i fascynującym doświadczeniem. Nie ulega również wątpliwości, że mu się to udało: po upływie pewnego czasu, od eksperymentu 83,7% uczestników podało, że są zadowoleni, iż wzięli udział w tym badaniu; 15,1% określiło swoje uczucia jako obojętne, a tylko 1,3% stwierdziło, że żałują, iż uczestniczyli w takim eksperymencie. Ponadto, psychiatra uniwersytecki prze­prowadził rozmowy z próbką badanych i nie stwierdził żadnych szkodliwych skutków — przeciwnie, otrzymywał typową odpo­wiedź, iż uczestnictwo w eksperymencie było dla badanych przeży­ciem pouczającym i wzbogacającym13.

Posiedzenie posteksperymentalne.

Posiedzenie posteksperymentalne, niekiedy zwane także wyjaśniającym, jest niezwykle ważną częścią eksperymentu. Nie tylko ma ono wielką wartość jako okazja do 5 naprawienia pewnych przykrości i kłamstw, jakie mogły mieć miejsce w trakcie posiedzenia eksperymentalnego, lecz ponadto daje badaczowi sposobność do nauczenia badanego czegoś nowego, tak aby eksperyment mógł stać się dla niego kształcącym doświad­czeniem. W dodatku, pozwala to eksperymentatorowi ustalić, w jakim stopniu spełnia swoje zadanie zastosowana przez niego procedura — i dowiedzieć się od osoby, która wie najlepiej (tj. od badanego), w jaki sposób mógłby tę procedurę ulepszyć. Krótko mówiąc, roztropny eksperymentator uważa swoich badanych za kolegów — nie za przedmioty. Dla tych czytelników, którzy nigdy nie brali sami udziału w posiedzeniu wyjaśniającym, podaję poniżej dokładny opis przebiegu takiego posiedzenia i sposobu traktowania badanych; umożliwi to pełniejsze zrozumienie tech­niki eksperymentalnej.

Na początku eksperymentator zachęca badanego do opisania ogólnego wrażenia, jakie wywarł na nim eksperyment, i do zadawania wszelkich pytań, jakie mógłby mieć. Następnie stara się ustalić, dlaczego badany reagował tak, jak reagował, i czy interp­retował zastosowane procedury tak, jak to było zamierzone. Jeśli w eksperymencie wprowadzano badanego w błąd, to czy miał on jakieś podejrzenia w stosunku do „historyjki fasadowej". Jeśli badany coś podejrzewał, to eksperymentator musi rozstrzygnąć, czy podejrzenia te były dość silne, aby wpłynąć na jego zachowanie. Jeśli tak, to wyników tej osoby nie można włączyć do danych eksperymentalnych. Badacz chce bowiem wiedzieć, jak badani zachowują się spontanicznie, reakcje zaś motywowane przez po­dejrzenia nie mogą być spontaniczne i najprawdopodobniej są nienaturalne. Jeśli więcej niż kilka osób trzeba odrzucić z powodu ich podejrzeń, to cały eksperyment powinien być „przeznaczony na złom".

W całej tej pierwszej części posiedzenia wyjaśniającego eks­perymentator stara się dowiedzieć jak najdokładniej, jakie wrażenia odniósł badany i czy miał on jakieś podejrzenia. Następnie infor­muje się badanego o tym, że został on wprowadzony w błąd. Jest ważne, aby informację tę podać badanemu nie nagle, lecz stopnio­wo i w sposób delikatny. Jak przekazałaby tę wiadomość wujkowi Karolowi znana bohaterka komiksów, Lucy (którą wyobrażam sobie jako najgorszą eksperymentatorkę na świecie)? „Zostałeś wystrychnięty na dudka; okłamywaliśmy cię, a ty dałeś się na­brać — cha, cha!" Oczywiście, tego sposobu podejścia trzeba unikać.

Każdy eksperymentator ma swoją własną metodę wyjaśniania. Ja mówię dość szczegółowo o mojej procedurze. Na początku pytam badanego, czy eksperyment był zupełnie zrozumiały — czy ma jakieś pytania dotyczące jego celu bądź zastosowanej procedu­ry. Zwykle zadaję parę pytań w formie otwartej, nic nie sugerującej — np. mogę po prostu prosić badanego, aby powiedział mi szczerze, jakie wrażenie wywarł na nim eksperyment. Ponieważ ludzie reagują różnie, poznanie opinii danej osoby będzie dla mnie naprawdę pomocne. Następnie zaczynam zbliżać się do punktu krytycznego, pytając, czy jakaś część procedury eksperymentalnej wydała się badanemu dziwna, niezwykła czy niepokojąca. Jeśli badany istotnie ma jakieś podejrzenia, prawdopodobnie pytanie to skłoni go do ich ujawnienia lub przynajmniej pozwoli mi dostrzec oznaki wskazujące na potrzebę dalszego sondowania; w przeciw­nym razie zadaję mu jeszcze bardziej konkretne pytanie: czy sądzi, że w eksperymencie tym może być coś więcej, niż się to na pozór wydaje. Jest to wyjawienie sekretu. Słowa te w gruncie rzeczy mówią badanemu, że było tam coś więcej, niż się wydaje. Wielu badanych stwierdzi, że istotnie tak sądzą. Nie musi to znaczyć, ze mieli oni silne czy wyraźnie określone podejrzenia; oznacza ra­czej, że niektórzy ludzie wiedzą, iż w niektórych eksperymentach psychologicznych często wprowadza się badanych w błąd i mają niejasne podejrzenia, iż może to być jeden z tych eksperymen­tów. Moje pytania mogły przyczynić się do potwierdzenia tych podejrzeń. Jest ważne, abyśmy wyrazili uznanie dla braku naiw­ności badanego. Jest także ważne, abyśmy powiedzieli mu, że „nabranie się" na zastosowaną w eksperymencie procedurę nie świadczy o głupocie ani naiwności, lecz jest funkcją tej proce­dury, — jeśli bowiem eksperyment jest dobry, to właściwie każdy da się zwieść. Ma to decydujące znaczenie: „nabranie się" sprawia ból tylko wtedy, gdy skłania nas do wyciągnięcia wniosku, że jesteśmy niezwykle głupi czy naiwni. Nie dotyczy to jednak dobrych eksperymentów; jeśli eksperyment jest dobry, to „nabierze się" każdy.

Konieczne jest więc, aby eksperymentator nie żałował czasu ani trudu na wyjaśnienie tego badanemu. Ten czynnik często decyduje o tym, czy badany pójdzie do domu zadowolony ze swego udziału w eksperymencie, czy też będzie czuł się jak głupiec. Eksperymen­tator, który nie troszczy się szczególnie o tę część eksperymentu, nie ma czego szukać w laboratorium psychologii społecznej.

Jeśli badany wyraża konkretne podejrzenia, zachęcam go, by powiedział, jak mogły one wpłynąć na jego zachowanie. Jego odpowiedź na to pytanie ma decydujące znaczenie. Jeśli badany ma istotnie jakieś wyraźne podejrzenia (słuszne czy niesłuszne) i jeśli rzeczywiście wpłynęły one na jego zachowanie, to odrzucam dane pochodzące od tej osoby. Oczywiście, decyzję tę podejmuję, nie wiedząc, czy wyniki wskazane przez daną osobę potwierdzają hipotezę! Jeśli badany nie ma sprecyzowanych podejrzeń, to mówię mu, że słusznie coś podejrzewał, że istotnie w eksperymencie jest coś więcej, a następnie opisuję, co badamy i z jakich powodów posłużyliśmy się podstępem. Próbuję wyrazić swą solidarność z badanymi, dzieląc się z nimi swym niezadowoleniem z konieczno­ści stosowania podstępu i wprowadzania ich w błąd. Staram się także usilnie wyjaśnić, dlaczego myślę, że rezultaty eksperymentu mogą być ważne.

Jeśli badany odczuwa niezadowolenie, gniew lub pogardę, chcę o tym wiedzieć, żebym mógł na to coś poradzić. Jednakże badani są w większości uprzejmi. Chcąc dodać każdemu z nich odwagi, aby ośmielili się mnie zwymyślać (jeśli mają na to ochotę), próbuję podzielić się z nimi wątpliwościami i zarzutami, dotyczącymi procedury i jej oddziaływania, w nadziei, że usunie to wszelki opór powstrzymujący badanych od mówienia o swym sceptycyzmie, o poczuciu, że cały eksperyment wydaje się im banalny i po­zbawiony sensu, o swym rozdrażnieniu, niezadowoleniu lub o tym, że procedura wywarła na nich większe wrażenie, niż zamierzałem. Badani zwykle chętnie pomagali mi ulepszyć eksperyment i często dostarczali wielu wartościowych sugestii. Na zakończenie posiedzenia proszę, aby badani starali się zachować w tajemnicy swoje doświadczenia z laboratorium. Gdyby następni badani znali zawczasu cel badań, ich reakcje byłyby nienaturalne, co mogłoby doprowadzić do wyciągnięcia fałszywych wniosków. Aby uniknąć takiego marnowania czasu, eksperymen­tatorzy muszą zapewnić sobie pomoc każdej osoby biorącej udział w badaniu. Ja osiągnąłem dobre wyniki w skutecznym utrzymywa­niu tajemnicy, wskazując badanym na wielką szkodę, jaką ponios­łaby społeczność naukowa, gdyby uprzedzone osoby badane do­starczyły mi wyników fałszywie potwierdzających moją hipotezę14.

W tym rozdziale starałem się przedstawić zalety metody eks­perymentalnej oraz pokazać, jak złożonym i trudnym zadaniem jest zaprojektowanie eksperymentu laboratoryjnego z zakresu psycho­logii społecznej. Ponadto próbowałem podzielić się z czytelnikami uczuciem podniecenia, jakiego doznaję przy przezwyciężaniu trud­ności, a także starałem się przeanalizować sposoby, jakimi usiłuję zapewnić badanym przez siebie osobom dobre samopoczucie oraz możliwość nauczenia się czegoś. Ludzie badani w eksperymentach przyczynili się w dużym stopniu do wzbogacenia naszej wiedzy — jesteśmy ich dłużnikami. Wiedza, informacje i intuicje omówione w poprzednich ośmiu rozdziałach tej książki oparte są na tech­nikach i procedurach opisanych w tym rozdziale, jak również na współpracy badanych przez nas ludzi. Ostatecznie, zrozumienie przez nas „istoty społecznej" w całej jej złożoności zależy od naszej pomysłowości w opracowywaniu technik do badania jej zachowa­nia — technik dobrze kontrolowanych i wywierających silny wpływ, a zarazem nie naruszających zasadniczej godności tych jednostek, które przyczyniają się do wzbogacania naszej wiedzy, służąc jako osoby badane w eksperymentach.

Moralna odpowiedzialność za odkrycia

Istnieje jeszcze jeden, dość skomplikowany problem etyczny: od­powiedzialność moralna naukowca za to, co odkrywa. W całej tej książce zajmowałem się pewnymi, niezwykle potężnymi czynnikami przekonywania. Dotyczy to zwłaszcza rozdziału 5. w którym omawiałem techniki autoperswazji, oraz niektórych dalszych roz­działów, gdzie opisałem zastosowania tych technik. Autoperswazja jest siłą bardzo potężną, ponieważ w gruncie rzeczy „osoba przekonywana" nigdy nie wie, co na nią wpływa. Zaczyna ona wierzyć, że jakiś określony pogląd jest prawdziwy, nie dlatego, że J. Robert Oppenheimer, T. E. Eliot czy Joe „The Shoulder" przekonali ją, iż jest on prawdziwy — zaczyna w to wierzyć, ponieważ przekonała samą siebie. Co więcej, często osoba ta nie wie, dlaczego lub w jaki sposób zaczęła w to wierzyć. Fakt ten sprawia, że zjawiska te są nie tylko potężne, ale i przerażające. Dopóki wiem, dlaczego zacząłem wierzyć w X, dopóty mam względną swobodę zmiany tego poglądu; jeśli jednak wiem tylko tyle, że X jest prawdziwe i koniec na tym, to jest znacznie bardziej prawdopodobne, że będę trzymać się kurczowo tego poglądu, nawet w obliczu obalających go dowodów.

Mechanizmy, które opisałem, można wykorzystać w celu skło­nienia ludzi, aby czyścili zęby, aby przestali dokuczać słabszym, aby sprawiali innym mniej cierpień lub żeby lubili swego sąsiada. Wielu ludzi mogłoby uznać te cele za dobre, niemniej jednak ich realizacja polegałaby tak samo na manipulacji ludźmi. Co więcej, tymi samymi mechanizmami można by się posłużyć, aby skłonić ludzi do kupowania określonej marki pasty do zębów lub do głosowania na określonych kandydatów. Czy nie jest rzeczą niemoralną odkrywanie sposobów manipulowania ludźmi?

Czytelnik tej książki zapewne zorientował się do tej pory, że jako realna osoba żyjąca w realnym świecie uznaję wiele wartości. Nie starałem się ich ukryć — są widoczne wszędzie. Na przykład chciałbym wyeliminować fanatyzm i okrucieństwo. Gdybym miał władzę, wykorzystałbym dla osiągnięcia tych celów najbardziej humanitarne i skuteczne metody, jakimi bym dysponował. Również dobrze zdaję sobie sprawę z tego, że gdyby metody takie zostały opracowane, to inni mogliby posłużyć się nimi dla osiągnięcia celów, które ja uważam za niegodziwe. Jest to przyczyną mojej wielkiej troski. Uświadamiam sobie także, że ty możesz nie podzielać uznawanych przeze mnie wartości — jeśli więc jesteś przekonany, że metody te są skuteczne, to i ty powinieneś być zatroskany.

Z drugiej strony, trzeba pamiętać, że zjawiska, które opisywa­łem, nie są nowe. To nie psycholog społeczny kazał panu Landry zachęcać ludzi do palenia Marlboro i nie psycholog społeczny nakłonił porucznika Calleya do mordowania wietnamskiej ludności cywilnej. To, co uczynili ci ludzie, uczynili z własnej inicjatywy. Psychologowie społeczni starają się zrozumieć te zjawiska i mnóst­wo innych, wydarzających się na świecie każdego dnia — zjawiska, które zachodzą od czasu, gdy pierwszych dwoje ludzi na Ziemi rozpoczęło interakcję. Dzięki zrozumieniu tych zjawisk psycholog społeczny może dopomóc ludziom w powstrzymywaniu się od określonego rodzaju zachowania, gdy ludzie sami dochodzą do wniosku, że zachowanie to jest nieprzystosowawcze.

Jednakże sam fakt, że zjawiska, których badaniem zajmuje się psycholog społeczny, nie jego dziełem, nie uwalnia go od odpowiedzialności moralnej. Jego badania często prowadzą do skrystalizowania się tych zjawisk w postaci wysoce strukturalizowanych, łatwych do zastosowania technik. Istnieje zawsze moż­liwość, że pewni osobnicy mogą rozwinąć te techniki i użyć ich do swych własnych celów. W rękach demagoga owe techniki mogłyby zapewne przekształcić każde społeczeństwo w Orwellowski kosz­mar. Nie mam zamiaru prawić kazań o obowiązkach psychologów społecznych. Sam najlepiej zdaję sobie sprawę z tego, co uważam za swoje własne obowiązki. Krótko mówiąc, polegają one na tym, aby nauczyć ludzi, w jaki sposób techniki te mogłyby być wykorzystane (nawet przez potencjalnych „manipulatorów", takich jak ja!), zachować czujność wobec ich nadużywania oraz kontynuować badania mające na celu rozwój naszej wiedzy o nas, istotach społecznych — o tym, jak myślimy i jak się zachowujemy. Szczerze mówiąc, nie potrafię wyobrazić sobie zadania ważniejszego ani bardziej interesującego.

Przypisy

Rozdział 1. Co to jest psychologia społeczna?

Michener J., Kent State: What happened and why, Random House, New York 1971.

2Clark K., Clark M., Racial identification and preference in Negro children [w:] T. M. Newcomb, E. L. Hartley (red.) Readings in socialpsychology, Holt, New York 1947, ss. 169-178.

3Harris J., Hiroshima: A study in science, politics, and the ethics of war, Addison-Wesley, Menlo Park CA 1970.

4Powell J. L., A test of the knew-it-all-along effect in the 1984 presidental and statewide elections. "Journal of Applied Social Psychology" 1988, 18, ss. 760-773.

5Michener J., Kent State..., zob. przyp. 1.

6Ellen Berscheid, informacja ustna.

7Zimbardo P., The psychologicalpower andpathology ofimprisonment, Sprawo­zdanie dla U. S. House of Representatives Committee on the Judiciary, Subcommit-tee nr 3: Przesłuchania w sprawie reformy więziennictwa, San Francisco CA, 25 X 1971, s. 3.

Rozdział 2. Konformizm

1 James Thurber, The day the dam broke [w:] My life and hard times, Harper, New York 1933, ss. 41, 47. Pierwotnie opublikowane w "The New Yorker". Copyright by James Thurber 1933, 1961.

2Schachter S., Deviation, rejection, and communication, "Journal of Abnormal and Social Psychology" 1951, 46, ss. 190-207.

3Speer A., Inside the Third Reich: Memoirs, przeł. R. Winston, C. Winston, Macmillan, New York 1970.

4"Playboy" I 1975, s. 78.

5Kruglanski A.W., Freeze-think and the Challenger, "Psychology Today" VIII 1986, ss. 48^9.

6Janis I. L., Groupthink, "Psychology Today" XI 1971, ss. 43^46; Janis I. L., Counteracting the adverse effects of concurrence-seeking in policy-planning groups [w:] H. Brandstatter, J. H. Davis, G. Stocker-Kreichgauer (red.) Group decision making, Academic Press, New York 1984.

7Asch S., Effects of group pressure upon the modification and distortion of judgement [w:] M. H. Guetzkow (red.) Groups, leadership, and men, Carnegie, Pittsburgh 1951, ss. 117-190; Asch S., Studies of independence and conformity: A minority of one against a unanimous majority, "Psychological Monographs" 1951, 70, 9, (416).

8Wolosin R., Sherman S., Cann A., Predictions ofown and other's conformity, "Journal of Personality" 1975, 43, ss. 357-378.

9Deutsch M., Gerard H., A study of normative and informational social influence upon individual judgment, "Journal of Abnormal and Social Psychology" 1955, 51, ss. 629-636.

10Moulton J., Blake R., Olmstead J., The relationship between freąuency of yielding and the disclosure of personal identity, "Journal of Personality", 1956, 24, ss. 339-347.

HArgyle M., Social presure in public and private situations "Journal of Abnormal and Social Psychology" 1957, 54, ss. 172-175.

12 Asch S., Opinions and social pressure, "Scientific American" 1955, 193 (5), ss. 31-35; Morris W., Miller R., The effects of consensus-breaking and consensus preempting partners on reduction of conformity, "Journal of Experimental Social Psychology" 1975, 11, ss. 215-223; Boyanowsky E., Allen V., Bragg B., Lepinski J., Generalization of independence created by social support, "Psychological Record" 1981, 31, ss. 475-^88.

13Allen V., Levine J., Social support and conformity: The role of independent assessment ofreality, "Journal of Experimental Social Psychology 1971, 7, ss. 48-58.

14Deutsch M., Gerard H., A study of normative..., zob. przyp. 9.

15Mausner B., The effects of prior reinforcement of the interaction of observer pairs, "Journal of Abnormal and Social Psychology" 1954, 49, ss. 65-68; Mausner B., The effect on one's partner success in a relevant task on the interaction ofobserved pairs, "Journal of Abnormal and Social Psychology" 1954, 49, ss. 557-560; Gold-berg S., Lubin A., Influence as a function of perceived judgment error, "Human Relations" 1958, 11, ss. 275-281; Wiesenthal D., Endler N., Coward T., Edwards J., Reversibility of relative competence as a determinant of conformity across different perceptual tasks, "Representative Research in Social Psychology" 1976, 7, ss. 36-43.

16Milgram S., Nationality and conformity, "Scientific American" 1961, 205 (5), ss. 45-61; Frager R. Conformity and anticonformity in Japan, "Journal of Personality and Social Psychology" 1970, 15, ss. 203-210.

17Maccoby E., Jacklin C., The psychology of sex differences, Stanford Univer-sity Press, Stanford CA 1974, ss. 268-272; Cooper H., Statistically combining independent studies: A meta-analysis of sex differences in conformity research, "Journal of Personality and Social Psychology" 1979, 37, ss. 131-146.

18Eagly A., Carli L., Sex of researchers and sex-typed Communications as determinants of sex differences in influenceability: A Meta-analysis of social influence studies, "Psychological Bulletin" 1981, 90, ss. 1-20; Javornisky G., Task content and sex differences in conformity, "Journal of Social Psychology" 1979, 108, ss. 213-220. Feldman-Summers S., Montano D., Kasprzyk D., Wagner B., Influence attempts when competing views arę gender related: Sex as credibility, "Psychology of Women Quarterly" 1980, 5, ss. 311-320.

19Schneider F., Conforming behavior of black and white children, "Journal of Personality and Social Psychology" 1970, 16, ss. 466-471.

20Allport G., The naturę of prejudice, Addison-Wesley, Cambridge MA 1954, ss. 13-14.

21Dittes J., Kelley H., Effects of different conditions of ac cep tańce upon conformity to group norms, "Journal of Abnormal and Social Psychology" 1956, 53, ss. 100-107.

22Bushman B. J., The effects of apparel on compliance: A field experiment with afemale authority figurę, "Personality and Social Psychology Bulletin" 1988, 14, ss.

23Festinger L., A theory of social comparison processes, "Human Relations" 1954, 7, ss. 117-140.

24Mullen B., Cooper C., Driskell J. E., Jaywalking as a function of model behavior, "Personality and Social Psychology Bulletin" 1990, 16 (2), ss. 320-330.

25Aronson E., O'Leary M., The relatiw effectiveness ofmodels and prompts on energy conservation: A field experiment in a shower room, "Journal of Environmental Systems" 1982-83, 12, ss. 219-224.

26Schachter S., Singer J., Cognitive, social and physiological determinants of emotional state, "Psychological Review" 1962, 69, ss. 379-399.

27 James W., Principles of Psychology, Smith, New York 1890.

28Haney C., Examining death qualification\ Further analysis ofthe process effect, "Law and Human Behavior" 1984, 8, ss. 133-151.

29Kelman H., Processes of opinion change, "Public Opinion Quarterly" 1961, 25, ss. 57-78.

30Kiesler C., Zanna M., De Salvo J., Deviation and conformity: Opinion change as a function of commitment, attraction and presence of a deviate, "Journal of Personality and Social Psychology" 1966, 3, ss. 458-467.

31 Yogler R., Weissbach T., Compton J., Martin G., Integrated behavior change techniąues for problem drinkers in the community, "Journal of Consulting and

Clinical Psychology" 1977, 45, 267-279; Kuetner C., Lichtenstein E., Mees H., Modification of smoking behavior: A review, "Psychological Bulletin" 1968, 70, ss. 520-533.

32Milgram S., Behavioral study of obedience, "Journal of Abnormal and Social Psychology" 1963, 67, ss. 371-378; Milgram S., Some conditions of obedience and disobedience to authority, "Human Relations" 1965, 18, ss. 57-76; Milgram S., Obedience to authority, Harper and Rów, New York 1974.

33Elms A. C., Milgram S., Personality characteristics associated with obedience and deflance toward authoritative command, "Journal of Experimental Research in Personality" 1966, l, ss. 282-289.

34Kimam W., Mann L., Level of destructive obedience as a function of transmitter and executant roles in the Milgram obedience paradigm, "Journal of Personality and Social Psychology" 1974, 29, ss. 696-702; Shanab M., Yahya K., A behavioral study of obedience in children, "Journal of Personality and Social Psychology" 1977, 35, ss. 530-536; Miranda F. B., Caballero R. B., Gomez M. G., Zamorano M. M., Obedience to authority, "Psiąuis. Revista de Psiąuiatria, Psicologia y Psicosomatica" 1981, 2, ss. 212-221; Mantell D., The potential for violence in Germany, "Journal of Social Issues" 1971, 27, ss. 101-112.

35Milgram S., Obedience of authority..., zob. przyp. 32. Sheridan C., King R., Obedience to authority with an authentic victim. Referat wygłoszony na zjeździe American Psychological Association 1974.

36Milgram S., Liberating effects of group pressure, "Journal of Personality and Social Psychology" 1975, l, ss. 127-134.

37Milgram S., Some conditions of obedience and disobedience to authority, "Human Relations" 1965, 18, ss. 57-76.

38Milgram S., Liberating effects..., zob. przyp. 36.

39Rosenthal A. M., Thirty-eights witnesses, McGraw-Hill, New York 1964.

^Korte C., Kerr N., Response to altruistic opportunities in urban and nonurban settings, "Journal of Social Psychology" 1975, 95, ss. 183-184; Rushton J. P., Urban density and altruism: Helping strangers in a Canadian city, suburb, and smali town, "Psychological Reports" 1978, 43, ss. 987-990.

41Darley J., Łatane B., Bystander intervention in emergencies: Diffusion of responsibility, "Journal of Personality and Social Psychology" 1968, 8, ss. 377-383; Łatane N., Darley J., Group inhibition of bystander intervention in emergencies, "Journal of Personality and Social Psychology" 1968, 10, ss. 215-221; Łatane B., Rodin J., A lady in distress: Inhibiting effects of friends and strangers on bystander intervention, "Journal of Experimental Social Psychology" 1969, 5, ss. 189-202.

42Łatane B., Nida S., Ten years of research on group size and helping, "Psychological Bulletin" 1981, 89, ss. 308-324.

43Łatane B., Rodin J., A lady in distress..., zob. przyp. 41.

^Darley J., Łatane B., Bystander intervention..., zob. przyp. 41.

45Piliavin Ł, Rodin J., Piliavin J., Good samaritanism: An underground phenomenonl, "Journal of Personality and Social Psychology" 1969, 13, ss. 289-299.

46Bickman L., The. effect of another bystander's ability to help on bystander intervention in an emergency, "Journal of Experimental Social Psychology" 1971, 7, ss. 367-379; Bickman L., Social influence and diffusion of responsibility in an emergency, "Journal of Experimental Social Psychology" 1972, 8, ss. 438-445.

47Piliavin J., Piliavin E., The effect ofbloodon reactions to a victim, "Journal of Personality and Social Psychology" 1972, 23, ss. 353-361.

48Darley J., Batson D., "From Jeruzalem to Jericho": A study of situational and dispositional variables in helping behaviour, "Journal of Personality and Social Psychology" 1973, 27, ss. 100-108.

49Clark III R., Word L., Why don't bystanders help! Because of ambiguityl, "Journal of Personality and Social Psychology" 1972, 24, ss. 392^400; Solo-mon L., Solomon H., Stone R., Helping as a function of number of bystanders and ambiguity of emergency, "Personality and Social Psychology Bulletin" 1978, 4, ss. 318-321.

50Baron R. A., Magnitude of model's apparent pain and ability to aid the model as determinants of observer reaction time, "Psychonomic Science" 1970, 21, ss. 196-197.

51Suedfeld P., Bochner S., Wnęk D., Helper-sufferer similarity and a specific reąuest for help: Bystander intervention during a pease demonstration, "Journal of Applied Social Psychology" 1972, 2, ss. 17-23.

Rozdział 3. Środki masowego przekazu, propaganda i przekonywanie

1ABC to air major nuclear war film, "Report from Ground Zero" IX 1983, 3 (1), ss. 1-2.

2Schofield J. W., Pavelchak M. A., Fallout From "The Day After": The impact of the TV film on attitudes related to nuclear war, "Journal of Applied Social Psychology", 1989, 19, ss. 433-448.

3"Newsweek" 2 VI 1974, s. 79; O'Connor J. J., They sell all kinds ofdrugs on television, "The New York Times" 10 III 1974, s. D15.

4Mark Levy, "Times" l X 1979, s. 83.

5Mann P., Iscoe L, Mass behavior and community organization: Reflections on a peaceful demonstration, "American Psychologists" 1971, 26, ss. 108-113.

6"St. Petersburg Times" (Florida) 21 X 1982; "The Tennesseean" (Nashville), 31 X 1982.

7"Newsbank" X 1982, t. 19, s. 1.

8Philips D. P., Carstensen L. L., Clustering of teenage suicides after television news stories about suicide, "New England Journal of Medicine" 1986, 315, ss. 685-689.

9Philips D. P., Suicide, motor vehicle fatalities, and the mass media: Evidence towar d a theory of suggestion, "American Journal of Sociology" 1979, 84, ss. 1150-1174.

10McGinness J., The selling of the presidenf. 1968, New York 1968, Pocket Books, s. 160.

Lyle J., Hofmann H., Explorations in patterns of television viewing by prę-school-age children [w:] J. P. Murray, E. A. Robinson, G. A. Comstock (red.) Tele-vision and social behavior, t. 4, Rockville MD 1971, National Institutes of Health.

12Lyle J., Hoffman H., Childrerts use of television and other media [w:] Television and social behavior, t. 4, zob. przyp. 11, ss. 129-256.

13Bem D., Beliefs, attitudes, andhuman affairs, Brooks/Cole, Belmont CA 1970.

14Zajonc R., The attitudinal effects of merę exposure, "Journal of Personality and Social Psychology", Monograph Supplement 1968, 9, ss. 1-27.

15Grush J., McKeough K., Ahlering R., Extrapolating laboratory exposure research to actual political elections, "Journal of Personality and Social Psychology" 1978, 36, ss. 257-270.

16Grush J. E., Impact of candidate expenditures, regionality, andprior outcomes on the 1976 presidential primaires, "Journal of Personality and Social Psychology" 1980, 38, ss. 337-347.

17White J. E., Bush's most valuable player, "Time" 14 XI 1988, ss. 20-21.

18Rosenthal A., Foes accuse Bush campaign of inflaming racial tension, "The New York Times" 24 X 1988, ss. Al, B5; Pandora's box, "The New Republic" X 1988, ss. 4, 45.

19Tolchin M., Study says 53 000 get prison furloughs in '87, andfew did harm, "The New York Times" 12 X 1988, s. A23.

20Zimbardo P., Ebbesen E., Masłach C., Influencing attitudes and changing behavior, (wyd. II), Addison-Wesley, Reading MA 1977.

2Arystoteles, Retoryka [w:] Retoryka. Poetyka, przeł. H. Podbielski, PWN, Warszawa 1988, ss. 67-68.

22Hovland C., Weiss W., The influence of source credibility on communication effectiveness, "Public Opinion Quarterly" 1951, 15, ss. 636-650.

23Aronson E., Golden B., The effect ofrelevant and irrelevant aspects of commu-nicator credibility on opinion change, "Journal of Personality" 1962,30, ss. 135-146.

24Walster (Hatfield) E., Aronson E., Abrahams D., On increasing the per-suasiveness of a Iow prestige communicator, "Journal of Experimental Social Psychology" 1966, 2, ss. 325-342.

25Eagly A., Wood W., Chaiken S., Causal inferences about communicators and their effect on opinion change, "Journal of Personality and Social Psychology" 1978, 36, ss. 424^35.

26"Santa Gruz Sentinel" 13 I 1987, s. A8.

27Walster (Hatfield) E., Festinger L., The effectiveness of"overheard "persuasive Communications, "Journal of Abnormal and Social Psychology" 1962, 65, ss. 395-402.

28Mills J., Aronson E., Opinion change as a function of communicator's attractiveness and desire to influence, "Journal of Personality and Social Psychology" 1965, l, ss. 173-177.

29Eagly A., Chaiken S., Ań attribution analysis of the effect of communicator characteristics on opinion change: The case of communicator attractiveness, "Journal of Personality and Social Psychology" 1975, 32, 136-144.

30Hartmann G., A fleld experience on the comparative effectiveness of"emotio-nal" and "rational" political leaflets in determining election results, "Journal of Abnormal and Social Psychology" 1936, 31, ss. 336-352.

31Leventhal H., Findings and theory in the study of fear Communications [w:] L. Berkowitz (red.) Advances in experimental social psychology, t. 5., Academic Press, New York 1970, ss. 119-186.

32Leventhal H., Meyer D., Nerenz D., The common sense representation of illness danger [w:] S. Rachman (red.) Contributions to medical psychology, t. 2, Pergamon Press, New York 1980.

33 "Time" 16 II 1987, ss. 50-53.

34"San Francisco Chronicie" 19 VI 1987, s. 9.

35Leishman K., Heterosexuals and AIDS, "The Atlantic Monthly" II 1987, ss. 39-58.

36Tamże, s. 44.

37Hirschorn M., AIDS no t seen as a major threat by heterosexuals on campuses, "Chronicie of Higher Education" 29 IV 1987.

38Nisbett R., Borgida E., Crandall R., Reed H., Popular inductiom Information is not always informative [w:] J. S. Carroll, J. W. Payne (red.) Cognition and social behavior, Erlbaum, Hillsdale NJ 1976, ss. 227-236; Nisbett R., Ross L., Human inference: Strategies and shortcomings of social judgment, Prentice-Hall, Englewood Cliffs NJ 1980; Hamill R., DeCamp Wilson T., Nisbett R., Insensitivity to sample bias: Generalizing from atypical cases, "Journal of Personality and Social Psycho­logy" 1980, 39, ss. 578-589; Shelley Taylor, reprezentująca nurt w psychologii spo­łecznej, dowodzi, że większość danych eksperymentalnych nie potwierdza istnienia „efektu żywości". Omówienie tego zagadnienia zob. [w:] Taylor S., Thompson S., Stalking the elusive "vividness" effect, "Psychological Review" 1982, 89, ss. 155-181.

39Gonzales M., Aronson E., Costanzo M., Increasing the effectiveness of energy auditors: A field experiment, "Journal of Applied Social Psychology" 1988, 18, ss. 1049-1066.

40Hovland C., Lumsdain A., Sheffield F., Experiments on mass communication, Princeton University Press, Princeton 1949.

41Miller N., Campbell D., Recency andprimacy in persuasion as afunction ofthe timing ofspeeches and measurements, "Journal of Abnormal and Social Psychology" 1959, 59, ss. 1-9.

42Zimbardo P., Involvement and communication discrepancy as determinants of opinion conformity, "Journal of Abnormal and Social Psychology" 1960, 60, ss. 86-94.

43Hovland C., Harvey O. J., Sherif M., Assimilation and contrast effects in reaction to communication and attitude change, "Journal of Abnormal and Social Psychology" 1957, 55, ss. 244-252.

^Aronson E., Turner J., Carlsmith J. M., Communication credibility and communication discrepancy as determinants ofopinion change, "Journal of Abnormal and Social Psychology", 1963, 67, ss. 31-36.

45Zeflner M., Self-esteem, reception, and influenceability, "Journal of Per-sonality and Social Psychology" 1970, 15, ss. 87-93.

46Janis I. J., Kaye D., Kirschner P., Facilitating effects of"eating-while-reading" on responsiveness to persuasive communication, "Journal of Personality and Social Psychology" 1965, l, ss. 181-186.

47Hass R. G., Grady K., Temporal delay, type offorewarning, and resistance to influence, "Journal of Experimental Social Psychology" 1975, 11, ss. 459-469.

48Freedman J., Sears D., Warning, distraction, and resistance to influence, "Journal of Personality and Social Psychology" 1965, l, ss. 262-266.

49Brehm J., Explorations in cognitive reactance, Academic Press, New York 1966.

50Heilman M., Oppositional behavior as afunction of influence attempt intensity and retaliation threat, "Journal of Personality and Social Psychology" 1976, 33, ss. 574-578.

51Petty R., Cacioppo J., Forewarning, cognitive responding, and resistance to persuasion, "Journal of Personality and Social Psychology" 1977, 35, ss. 645-655.

52Festinger L., Maccoby J., On resistance to persuasive Communications, "Journal of Abnormal and Social Psychology" 1964, 68, ss. 359-366.

53Sloan L., Love R., Ostrom T., Political heckling: Who really losesl, "Journal of Personality and Social Psychology" 1974, 30, ss. 518-525.

54McGuire W., Papageorgies D., The relative efflcacy of various types of prior belief-defense in producing immunity against persuasion, "Journal of Abnormal and Social Psychology" 1961, 62, ss. 327-337.

55McAlister A., Perry C., Killen J., Slinkard L. A., Maccoby N., Pilot study of smoking, alcohol and drug abuse prevention, "American Journal of Public Health" 1980, 70, ss. 719-721.

56Pryor B., Steinfatt W., The effects of initial belief level on inoculation theory and its proposed mechanisms, "Human Communications Research" 1978, 4, ss. 217-230.

57Canon L., Self-confidence and selective exposure to Information [w:] L. Festinger (red.) Conflict, decision, and dissonance, Stanford University Press, Stanford 1964, ss. 83-96.

58 TV violence for a new generation, "TV Monitor", San Francisco 1987, The
Children's Television Resource and Education Center, s. 2.

59 Dane statystyczne wg: Pratkanis A. R., Aronson E., Agę of propaganda: The
everyday use and abuse of persuasion, New York (w druku). W. H. Freeman.

60Liebert R., Zeznanie złożone przed Subcommittee on Communications of the House on Intersatate and Foreign Commerce 16 VII 1975.

61 "San Francisco Chronicie" 25 VIII 1979, s. 15; "San Francisco Sunday Exa-miner and Chronicie" 26 VIII 1979, s. 2; "San Jose Mercury-News" 11II1982, s. A2.

62Gerbner G., Gross L., Morgan M., Signorielli N., Living with television: The dynamics of the cultivation process [w:] J. Bryant, D. Zillman (red.) Perspectives on media effects, Erlbaum, Hillsdale NJ 1986, ss. 17-^0.

63Cyt. wg "Newsweek" 6 XII 1982, s. 140.

^Haney C., Manzolati J., Television criminology: Network illusions of criminal justice realities [w:] Readings about the social animal, wyd. 3, W. H. Freeman, San Francisco 1981, ss. 125-136.

65Hennigan K., Heath L., Wharton J. D., DelRosario M., Cook T., Calder B., Impact of the introduction of television on crime in the United States: Empirical flndings and theoretical implications, "Journal of Personality and Social Psychology" 1982, 42, ss. 461-477.

66Ronis D., Baumgardner M., Leippe M., Cacioppo J., Greenwald A., In search of reliable persuasion, "Journal of Personality and Social Psychology" 1977, 35, ss. 548-569.

Rozdział 4. Poznanie społeczne

^ippmann W., Public opinion, Harcourt, Brace and Co., New York 1922.

2W tym właśnie czasie powstał zwyczaj, zgodnie z którym mężczyzna towarzyszący kobiecie powinien iść od strony jezdni. W średniowieczu zwyczaj ten miał pewien sens — w przypadku zachlapania łatwiej było oczyścić buty mężczyzny niż suknię kobiety.

3Panati C., Extraordinary origins of everyday things, Harper and Rów, New York 1987.

4Bentham J., A fragment on government and an introduction to the principles of morals and legislation, Blackwell, Oxford 1876/1948. Ze współczesną wersją "ra­chunku szczęścia" można zapoznać się [w:] Fishbein M., Azjen L, Belief, attitude, intention, and behavior\ An introduction to theory and research, Addison-Wesley, Reading MA 1975.

5Kelley H. H., Attribution theory in social psychology [w:] D. Levine (red.) Nebraska symposium on motivation, t. 15, Lincoln 1967, University of Nebraska Press, ss. 192-241; Kelley H. H., The process of causal attribution, "American Psychologist" 1973„ 22, ss. 107-128.

6Interesujące, iż przytaczane są dowody, że nawet naukowcy nie zawsze myślą jak naukowcy, lecz ulegają pewnym błędnym nastawieniom opisanym w tym rozdziale. Zob. Greenwald A. G., Pratkanis A. R., Leippe M. R., Baumgardner M. H., Under what conditions does theory obstruct research processl, "Psychological Review" 1986, 93, ss. 216-229.

7Fiske S. T., Taylor S. E., Social cognition, McGraw-Hill, New York 1991.

8Bronowski J., The ascent of mań, Little, Brown and Co., Boston 1973; Pratkanis A. R., Aronson E., The agę of propaganda: The everyday use and abuse of persuasion, W. H. Freeman, New York 1991.

9Pratkanis A. R., Farąuhar P. H., Silbert S., Hearst J., Decoys produce con-trast effects and alter choice probabilities, University of California, Santa Cruz 1989.

10Kenrick D. T., Gutierres S. E., Contrast effects injudgements of attractiveness: When beauty becomes a social problem, "Journal of Personality and Social Psychology" 1980, 38, ss. 131-140.

HHiggins E. T., Rholes W. S., Jones C. R., Category accessibility and impression formation, "Journal of Experimental Social Psychology" 1977, 13, ss. 141-154.

12Rogers E. M., Dearing J. W., Agenda-setting research: Where has it been, Where is it goingl [w:] J. A. Andersen (red.) Communication Yearbook, Sagę Publications, Beverly Hills CA 1988, 11, ss. 555-594.

13McCombs M. E., Shaw D. L., The agenda-setting function of mass media, "Public Opinion Quarterly" 1972, 36, ss. 176-187.

14Iyengar S., Kinder D. R., News that matters, University of Chicago Press, Chicago IŁ 1987.

15Cyt. wg Rogers E. M., Dearing J. W., Agenda-setting research..., zob. przyp. 12.

16Kahneman D., Tversky A., Choices, values, and frames, "American Psycho-logist" 1984, 39, ss. 341-350.

17Gonzales M. H., Aronson E., Costanzo M., Increasing the effectiveness of energy auditors: A fleld experiment, "Journal of Applied Social Psychology" 1988, 18, ss. 1046-1066.

18Meyerowitz B. E., Chaiken S., The effect of message framing on breast self-examination atiitudes, intentions, and behavior, "Journal of Personality and Social Psychology" 1987, 52, ss. 500-510.

19Asch S., Forming impressions ofpersonality, "Journal of Abnormal and Social Psychology" 1946, 41, ss. 258-290.

20Jones E. E., Rock L., Shaver K. G., Goethals G. R., Ward L. M., Pattern of performance and ability attribution: Ań unexpected primary effect, "Journal of Personality and Social Psychology" 1968, 10, ss. 317-340.

21 Aronson J. M., Jones E. E., Inferring abilities after influencing performances, "Journal of Experimental Social Psychology" w druku.

22Zukier H., The dilution effect: The role of the correlation and the dispersion of predictor variables in the use of non-diagnostic information, "Journal of Personality and Social Psychology" 1982, 43, ss. 1163-1174.

23Nisbett R., Ross L., Human inference: Strategies and short-comings of social judgment, Prentice Hali, Englewood Cliffs NJ 1980; Sherman S. J., Corty E., Cognitive heuristics [w:] R. S. Wyer, T. K. Srull (red.) Handbook of social cognition, t. 15, Erlbaum, Hillsdale NJ 1984; Tversky A., Kahneman D., Judgment under uncertainty: Heuristics and biases, "Science" 1974, 185, ss. 1124-1131.

24Which cereal for breakfastf, "Consumer Reports" II 1981, ss. 68-75.

25Porównanie to przeprowadzono na podstawie opracowania Eating to lower your high blood cholesterol, U.S. Department of Health and Human Services, NIH Publication, nr 87-2920, IX 1987. Wykazano, że tłuszcze nasycone, takie jak tłuszcz zwierzęcy oraz niektóre tłuszcze roślinne, np. olej kokosowy, masło kakaowe, olej palmowy i oleje utwardzone, podnoszą poziom cholesterolu. Wytwórcy płatków zbożowych używają niekiedy tych tłuszczów w swoich wyrobach, zwłaszcza oleju kokosowego, palmowego i olejów utwardzonych. Wielu producentów zmienia obecnie receptury swych płatków w taki sposób, by usunąć te oleje, dlatego warto zapoznać się tekstem na opakowaniu przed podjęciem decyzji kupna.

26Nisbett R., Ross L., Human inference..., zob. przyp. 23; Schweder R., Likeness and likelihood in everyday thought: Magical thinking in judgments about personality, "Current Anthropology" 1977, 18, ss. 637-658.

27Pratkanis A. R., The cognitive representation of attitudes [w:] A. R. Pratkanis, S. J. Breckler, A. G. Greenwald (red.) Attitude structure and function, Erlbaum, Hillsdale NJ 1989, ss. 71-98; Pratkanis A. R., Greenwald A. G., A socio-cognitive odel of attitude structure and function [w:] L. Berkowitz (red.) Advances in experimental social psychology, t. 22, Academic Press, New York 1989, ss. 245-285.

28Pratkanis A. R., The attitude heuristic and selective fact identification, "British Journal of Social Psychology" 1988, 27, ss. 257-263.

29Thistlewaite D., Attitude and structure asfactors in the distortion ofreasoning, "Journal of Abnormal and Social Psychology" 1950, 45, ss. 442-458.

30Ross L., Greene D., House P., The "false-consensus effects": Ań egocentric bias in social perception and attribution process, "Journal of Experimental Social Psychology" 1977, 13, ss. 279-301.

31 Pratkanis A. R., The cognitive representation of attitudes, zob. przyp. 27.

32Demonstrację laboratoryjną wpływu kategoryzacji zob. [w:] Gilovich T., Seeing the past in the present: The effect of associations to familiar judgements and decisions, "Journal of Personality and Social Psychology" 1981, 40, ss. 797-808.

33Darley J. M., Gross P. H., A hypothesis-conforming bias in labeling effect, "Journal of Personality and Social Psychology" 1983, 44, ss. 20-33.

34Hamilton D. L., Rosę T. L., Illusory correlation and the maintenance of stereotypie beliefs, "Journal of Personality and Social Psychology" 1980, 39, ss. 832-845.

35Pratkanis A. R., informacja własna.

36Chapman L. J., Illusory correlation in observational report, "Journal of Yerbal Learning and Yerbal Behavior" 1967, 6, ss. 151-155; Chapman J. P., Genesis of popular but erroneous psychodiagnostic observations, "Journal of Abnormal Psycho­logy" 1967, 72, ss. 193-204; Chapman L. J., Chapman J. P., Illusory correlation as an obstacle to the use of valid psychodiagnostic signs, "Journal of Abnormal Psycho­logy" 1969, 74, ss. 271-280.

37Park B., Rothbart M., Perception ofout-group homogeneity andlevels of social categorization: Memory for the subordinate attributes of in-group and out-group members, "Journal of Personality and Social Psychology" 1982, 42, ss. 1051-1068.

38Przegląd i omówienie zob. [w:] Tajfel H. Human groups and social categories, Cambridge University Press, Cambridge 1981; Turner J. C., Rediscovering the social group, Basil Blackwell, New York 1987.

39Loftus E. F., Loftus G. R., On the permanence of storód Information in the human brain, "American Psychologist" 1980, 35,ss. 409—420.

^Loftus E. F., Ketchum K., Witness for the defense, St. Martin's Press, New York 1991.

41 Loftus E. F., Palmer J. C., Reconstruction of automobile destruction: Ań example of the interaction between language and memory, "Journal of Yerbal Learning and Yerbal Behavior" 1974, 13, ss. 585-589.

42Loftus E. F., Shifting human color memory, "Memory and Cognition" 1977, 5, ss. 696-699.

43Ross M., McFarland C., Fletcher G. O. J., The effect ofattitude on the recall of personal history, "Journal of Personality and Social Psychology" 1981, 40, ss. 627-634.

^Gibbs G., Teaching students to learn, Milton Keynes, Open University Press, England 1981.

45Pratkanis A. R., Eskenazi J., Greenwald A. G., What you expect is what you believe (but not necessarily what you gef): On the effectiveness of subliminal self-help audiotapes, maszynopis nie opublikowany, University of California, Santa Cruz 1990; Greenwald A. G., Spangenberg E. R., Pratkanis A. R., Eskenazi J., Doubleblind tests of subliminal self-help audiotapes, "Psychological Science" 1991, 2, ss. 119-122.

46Conway M., Ross M., Getting what you want by revising what you had, "Journal of Personality and Social Psychology" 1984, 47, ss. 738-748.

47Wyatt D. F., Cambell D. T., On the liability of stereotype or hypothesis, "Journal of Abnormal and Social Psychology" 1951, 46, ss. 496-500.

48Snyder M., Swann W. B., Hypothesis-testing processes in social interaction, "Journal of Personality and Social Psychology" 1987, 36, ss. 1202-1212.

49Fischhoff B., Hindsight J= foresight: The effect of outcome knowledge on judgment under uncertainty, "Journal of Experimental Psychology: Human Percep-tion and Performance" 1975, l, ss. 288-299; Fischhoff B., Perceived informativeness offacts, "Journal of Experimental Psychology: Human Perception and Performan­ce" 1977, 3, ss. 349-358.

50Greenwald A. G., The totalitarian ego: Fabrication and revision of personal history, "American Psychologist" 1980, 35, ss. 603-618.

51LaPierre R., Attitudes versus actions, "Social Forces" 1934, 13, ss. 230-237.

52Wicker A. W., Attitudes versus actions: The relationship of verbal and overt behavioral responses to attitude objects, "Journal of Social Issues" 1969, 25 (4), ss. 41-78.

53Jones E. E., Interpersonalperception, New York 1990, W. H. Freeman; Jones E. E., Davis K. E., From acts to dispositions'. The attribution process in person perception [w:] L. Berkowitz (red.) Advances in Experimental Social Psychology, t. 2, Academic Press, New York 1965, ss. 219-266. "

54Jones E. E., Harris V. A., The attribution of attitudes, "Journal of Experimen-tal Social Psychology" 1967, 3, ss. 1-24.

55Fazio R. H., How do attitudes guide behavior1 [w:] R. M. Sorrentino, E. T., Higgins (red.) Handbook of motivation and cognition, Guilford Press, New York 1986, ss. 204-242; Fazio R. H., On the power and functionality of attitudes: The role of attitude accessibility [w:] A. R. Pratkanis, S. J. Breckler, A. G. Greenwald (red.) Attitude structure and function, Erlbaum, Hillsdale NJ 1989, ss. 153-179.

56Fazio R. H., Williams C. J., Attitude accessibility as a moderator of attitude-perception and attitude-behavior relations: Ań investigation of the 1984 presidential election, "Journal of Personality and Social Psychology" 1986, 51, ss. 505-514.

57Fazio R. H., Chen J., McDonel E. C., Sherman S. J., Attitude accessibility, attitude behavior consistency, and the strength of the object-evaluation association, "Journal of Experimental Social Psychology" 1982, 50, ss. 339-357; Fazio R. H., Powell M. C., Herr P. M., Toward a process model of attitude behavior relation: Accessing one's attitude upon merę observation of the attitude object, "Journal of Personality and Social Psychology" 1983, 44, ss. 723-735; Fazio R. H., Zanna M. P., Direct experience and attitude-behavior consistency [w:] L. Berkowitz (red.) Advances in Experimental Social Psychology, t. 14, Academic Press, New York 1981, ss. 162-202; Regan D. T., Fazio R. H., On the consistency between attitudes and behavior\ Look to the method of attitude formation, "Journal of Experimental Social Psychology" 1977, 13, ss. 38^5.

58Herr P. M., Conseąuences of priming: Judgment and behavior, "Journal of Personality and Social Psychology" 1986, 51, ss. 1106-1115.

59Ross L., The intuitive psychologist and his shortcomings: Distortions in the attribution process [w:] L. Berkowitz (red.) Advances in Experimental Social Psychology, t. 10, Academic Press, New York 1977, ss. 173-220.

60Bierbrauer G., Effect ofset, perspective, and temporalfactors in attribution, nie opublikowana rozprawa doktorska, Stanford University, cyt. wg Ross L., The intuitive psychologist..., zob. przyp. 59.

61 Ross L., Amabile T. M., Steinmetz J. L., Social roles, social control, andbiases in social-perception processes, "Journal of Personality and Social Psychology" 1977, 35, ss. 485-494.

62Odpowiedzi: Forbes Field w Pittsburghu, Wilno, 4 VII 1826 r.

63 Jones E. E., Nisbett R. E., The actor and the observer: Divergent preceptions of the causes ofbehavior [w:] E. E. Jones, D. E. Kanouse, H. H. Kelley, R. E. Nisbett, S. Yalins, B. Weiner (red.) Attribution: Perceiving the causes of behavior, General Learning Press, Morristown NJ 1971, ss. 79-94.

^Zob. Jones E. E., Rock L., Shaver K. G., Goethals G. R., Ward L. M, Pattern of performance and ability attribution: Ań unexpected primacy effect, "Journal of Personality and Social Psychology" 1968, 10, ss. 317-349; McArthur L., The how and what of fthy: Some determinants and conseąuences of causal attribu­tion, "Journal of Personality and Social Psychology" 1972, 22, ss. 171-193;

Nisbett R. E., Caputo C., Legant P., Marecek J., Behavior as seen by the actor and as seen by the observer, "Journal of Personality and Social Psychology" 1973, 27, ss. 154-164.

65Storms M. D., Yideotape and the attribution process: Reversing the perspective of actor s and observers, "Journal of Personality and Social Psychology" 1973, 27, ss. 165-175.

66James W., The principles of psychology, Dover, New York 1890/1950.

67Greenwald A. G., The totalitarian ego: Fabrication and revision of personal history, "American Psychologist", 1980, 35, ss. 603-618; Greenwald A. G., Pratkanis A. R., The self[w:] R. S. Wyer, T. K. Srull (red.) Handbook of Social Cognition t. 3, Erlbaum, Hillsdale NJ 1984, ss. 129-178.

68Greenwald A. G., The totalitarian ego..., zob. przyp. 67

69Jervis R., Perception and misperception in International politics, Princeton University, Princeton NJ 1967.

70Langer E. J., The illusion of control, "Journal of Personality and Social Psychology" 1975, 32, ss. 311-329; Langer E. J., The psychology ofchance, "Journal for the Theory of Social Behavior", 1975, 7, ss. 185-208.

71Petty R. E., Brock T. C., Effects of "Barnum" personality assessments on cognitive behavior, "Journal of Consulting and Clinical Psychology" 1979, 47, ss. 201-203.

72Markus H., Self-schemata and processing Information about the self, "Journal of Personality and Social Psychology" 1977, 35, ss. 63-78; Breckler S. J., Pratkanis A. R., McCann D., The representation of selfin multidimensional trait space, "British Journal of Social Psychology" w druku; Brenner M., The next-inline effect, "Journal of Yerbal Learning and Yerbal Behavior" 1973, 12, ss. 320-323; Slamecka N. J., Graf P., The generation effect: Delineation of a phenomenon, "Journal of Experimen-tal Psychology: Human Learning and Memory" 4, ss. 529-604; Rogers T. B., Kuiper N. A., Kirker W. S., Self-reference and the encoding of personal information, "Journal of Personality and Social Psychology" 1977, 35, ss. 677-688; Klein S. N., Loftus J., The naturę of self-referent encoding: The contributions of elaborative and or-ganizational processes, "Journal of Personality and Social Psychology" 1988, 55, ss. 5-11.

73"San Francisco Sunday Examiner and Chronicie", 22 IV 1979, s. 35.

74Greenberg J., Pyszczynski T., Solomon S., The self-serving attributional bias: Beyond self-presentation, "Journal of Experimental Social Psychology" 1982, 18, ss. 56-67; Arkin R. M., Maruyama G. M., Attribution, affect, and college exam performance, "Journal of Educational Psychology" 1979, 71, ss. 85-93; Gilovich T., Biased evaluation and persistence in gambling, "Journal of Personality and Social Psychology" 1983, 44, ss. 1110-1126. Ross M., Sicoly F., Egocentric biases in availability and attribution, "Journal of Personality and Social Psychology" 1979,37, ss. 322-336; Breckler S. J., Pratkanis A. R., McCann D., The representation of selfin multidimensional trait space, "British Journal of Social Psychology", w druku. Johnston W. A., Individual performance and self-evaluation in a simulated team,

"Organization Behavior and Human Performance" 1967, 2, ss. 309-328; Cunning-ham J. D., Starr P. A., Kanouse D. E., Self as actbr, active observer, and passive observer. Implications for causal attribution, "Journal of Personality and Social Psychology" 1979, 37, ss. 1146-1152.

75Greenwald A. G., Breckler S. J., To whom is the self presentedl [w:] B. R., Schlenker (red.) The self and social life (ss. 126-145), McGraw-Hill, New York 1985, ss. 127-128.

76Miller D. T., Ross M., Self-serving biases in the attribution of causality: Fact or fictionl, "Psychological Bulletin" 1975, 82, ss. 213-225.

77Weary (Bradley) G., Self-serving biases in the attribution process: A re-examination of the fact or flction ąuestion, "Journal of Personality and Social Psychology" 1978, 36, ss. 56-71; Weary G., Examination of affect and egotism as mediators of bias in causal attributions, "Journal of Personality and Social Psychology" 1980, 38, ss. 348-357; Weary G., Harvey J. H., Schwieger P., Olson C. T., Perloff R., Pritchard S., Self-presentation and the moderation of self-serving attributional biases, "Social Cognition" 1982, l, ss. 140-159.

78Alloy L. B., Abramson L. Y., Judgment of contingency in depressed and non depressed students: Sadder but wiser, "Journal of Experimental Social Psychology: General" 1979, 108, ss. 441-485.

79Taylor S. E., Positive illusions: Creative self-deception and the healthy mind, Basic Books, New York 1989.

80Seligman M. E. P., Learned optimism, Alfred A. Knopf, New York 1991.

Rozdział 5. Uzasadnianie własnego postępowania

!Prasad J., A comparative study ofrumours andreports in earthąuakes, "British Journal of Psychology" 1950, 41, ss. 129-144.

2Sinha D., Behavior in catastrophic situation: A psychological study of reports and rumours, "British Journal of Psychology" 1952, 43, ss. 200-209.

3Festinger L., A theory of cognitive dissonance, Stanford University Press, Stanford 1957.

4Kassarijan H., Cohen J., Cognitive dissonance and consumer behavior, "California Management Review" 1965, 8, ss. 55-64.

5Tagliacozzo R., Smoker's self-categorization and the reduction of cognitiw dissonance, "Addictive Behaviors" 1979, 4, ss. 393-399.

6Goleman D., Make-or-break-resolutions, "Psychology Today" I 1982, s. 19.

7"Austin American", 18 XI 1971, s. 69.

8Hastorf A., Cantril H., They saw a gamę: A case study, "Journal of Abnormal and Social Psychology" 1954, 49, ss. 129-134.

9Bruce L., How to talk dirty and influence people, Playboy Press i New York 1966, Pocket Books, Chicago 1966.

10"Time", 24 XI 1980, s. 11.

^Jones E., Kohler R., The effects of plausibility on the learning of contro-versial statements, "Journal of Abnormal and Social Psychology" 1959, 57, ss. 315-320.

12Lord C., Ross L., Lepper M., Biased assimilation and attitude polarization: The effects of prior theories on subseąuently considered evidence, "Journal of Personality and Social Psychology" 1979, 37, ss. 2098-2109.

13Ehrlich D., Guttman L, Schonbach P., Mills J., Postdecision exposure to relevant Information, "Journal of Abnormal and Social Psychology" 1957, 57, ss. 98-102.

14Brehm J., Postdecision changes in the desirability of alternatives, "Journal of Abnormal and Social Psychology" 1956, 52 ss. 384^389.

15Johnson D. J., Rusbult C. E., Resisting temptation: Devaluation of alternative partners as a means of maintaining commitment in close relationships, "Journal of Personality and Social Psychology" 1989, 57, ss. 967-980.

16Festinger L., Macoby N., On resistance to persuasive communication, "Journal of Abnormal and Social Psychology" 1964, 68, ss. 359-366.

17Wiesel E., Night, Avon, New York 1969.

18White R., Selective inattention, "Psychology Today" XI 1979, ss. 47-50, 88-84.

19Wnikliwą analizę procesu wchodzącego w grę przy podejmowaniu szeregu katastrofalnych decyzji politycznych można znaleźć [w:] Janis L, Yictims of groupthink, Houghton Mifflin, Boston 1972.

20Pentagon papers: The secret war, "Time", 28 VI 1971, s. 12.

21Freedman J., Fraser S., Compliance without pressure: The foot-in-the-door techniąue, "Journal of Personality and Social Psychology" 1966, 4, ss. 195-202.

22Pliner P., Hart H., Kohl J., Saari D., Compliance without pressure: Some further data on the foot-in-the-door techniąue, "Journal of Experimental Social Psychology" 1974, 10, ss. 17-22.

23Knox R., Inkster J., Post-decision dissonance at post time, "Journal of Personality and Social Psychology" 1968, 8, ss. 319-323.

24Frenkel O. J., Doob A., Post-decision dissonance at the polling booth, "Canadian Journal of Behavioural Science" 1976, 8, ss. 347-350.

25Cialdini R., Cacioppo J., Bassett R., Miller J., Low-ball procedurę for producing compliance: Commitment t hen cos t, "Journal of Personality and Social Psychology" 1878, 36, ss. 463-476.

26Tamże.

27Mills J., Changes in moral attitudes following temptation, "Journal of Personality" 1958, 26, ss. 463-476.

28Festinger L., Carlsmith J. M., Cognitive coseąuences of forced compliance, "Journal of Abnormal and Social Psychology" 1959, 58, ss. 203-210.

29Cohen A. R., Ań Experiment on smali rewards for discrepant compliance and attitude change [w:] J. W. Brehm, A. R. Cohen, Explorations in cognitive dissonance, Wiley, New York 1962, ss. 73-78.

30Należy wspomnieć na marginesie, że badania nad zjawiskiem "powiedzieć, to uwierzyć" przyniosły nieco sprzecznych danych. Ogólnie biorąc, materiał dowodowy potwierdza analizę przedstawioną wyżej. Bardziej szczegółowe omówienie tego zagadnienia zob. [w:] Aronson E., The theory of cognitive dissonance: A current perspective [w:] L. Berkowitz (red.) Advances in experimental social psychology t. 4, Academic Press, New York 1965, ss. 1-34.

31Zimbardo P., Weisenberg M., Firestone L, Levy B., Communicator effecti-veness in producing public conformity and private attitude change, "Journal of Personality" 1965, 33, ss. 233-255.

32Mills J., Changes in moral attitudes..., zob. przyp. 27.

33Aronson E., Dissonance theory. Progress andproblems [w:] R. P. Abelson, E. Aronson, W. J. McGuire, T. M. Newcomb, M. J. Rosenberg P. H. Tannenbaum (red.) Theories of cognitive consistency: A sourcebook, Rand McNally Chicago 1968, ss. 5-27. Aronson E., The theory ofcognitive dissonance: A current perspective [w:] L. Berkowitz (red.) Advances in experimental social psychology, t. 4, Academic Press, New York 1969, ss. 1-34.

34Nel E., Helmreich R., Aronson E., Opinion change in the advocate as a function of the persuability of his audience: A clariflcation of the meaning of dissonance, "Journal of Personality and Social Psychology" 1969, 12, ss. 117-124.

35Hoyt M., Henley M., Collins B., Studies in forced compliance: Confluence of choice and conseąuence on attitude change, "Journal of Personality and Social Psychology" 1972, 23, ss. 204-210; Schlenker B., Schlenker P., Reactions following counterattitudinal behavior which produces positive conseąuences, "Journal of Per­sonality and Social Psychology" 1975, 31, ss. 962-971; Riess M., Schlenker B., Attitude change and responsibility avoidance as modes of dilemma resolution in forced-compliance situations, "Journal of Personality and Social Psychology" 1977, 35, ss. 21-30.'

36Cialdini R., Schroeder D., Increasing compliance by legitimizing paltry contributions: When even a penny helps, "Journal of Personality and Social Psychology" 1976, 34, ss. 599-604.

37Freedman J., Attitudinal effects of inadeąuate justification, "Journal of Personality" 1963, 31, ss. 371-385.

38Deci E., Intrinsic motivation, Plenum; New York 1975; Dęci E., Effects of externally mediated rewards on intrinsic motivation, "Journal of Personality and Social Psychology" 1971, 18, ss. 105-115; Dęci E., Nezlek J., Sheinman L., Characteristics of the rewarder and intrinsic motivation of the rewardee, "Journal of Personality and Social Psychology" 1981, 40, ss. 1-10.

39Lepper M. R., Greene D., Turning play into work: Effects of adult surveillenace and extrinsic rewards on children's intrinsic motivation, "Journal of Personality and Social Psychology" 1975, 31, ss. 479-486.

40Aronson E., Carlsmith J. M., Effects of the severity of threat on the devaluation of forbidden behavior, "Journal of Abnormal and Social Psychology" 1963, 66, ss. 584-588.

41Freedman J., Long-term behavioral effects ofcognitive dissonance, "Journal of Experimental Social Psychology" 1965, l, ss. 145-155.

42Sears R., Whiting J., Nowlis V., Sears P., Some child-rearing antecedents of aggression and dependency in young children, "Genetic Psychology Monographs" 1953, 47, ss. 135-234.

43Aronson E., Mills J., The effect of severity of initiation on liking for a group, "Journal of Abnormal and Social Psychology" 1959, 59, ss. 177-181.

^Gerard H., Mathewson G., The effects of severity of initiation on liking for a group: A replication, "Journal of Experimental Social Psychology" 1966, 2, ss. 278-287.

45Cooper J., Reducing fears and increasing assertiveness: The role of dissonance reduction, "Journal of Experimental Social Psychology" 1980, 16, 199-213.

^Conway M., Ross M., Getting what you want by revising what you had, "Journal of Personality and Social Psychology" 1984, 47, ss. 738-784.

47Michener J., Kent State: What happened and why, Random House, New York 1971.

48Tamże.

49Cyt. wg S. Talbot (red.) Khrushchev remembers, Little Brown, Boston 1970.

50Davis K., Jones E. E., Changes in interpersonal perception as a means of reducing cognitive dissonance, "Journal of Abnormal and Social Psychology" 1960, 61, ss. 402-410.

51Glass D., Changes in liking as a means of reducing cognitive discrepancies between self-esteem and aggression, "Journal of Personality" 1964, 32, ss. 531-549.

52Berscheid E., Boyce D., Walster (Hatfleld) E., Retaliation as a means of restoring eąuity, "Journal of Personality and Social Psychology" 1968, 10, ss. 370-376.

53Jones E., Nisbett R., The actor and the observer: Divergent perceptions ofthe causes of behavior, General Learning Press, New York 1971.

54Shaw G. B., [w:] D. Russell (red.), Selected prose, Dodd, Mead, New York 1952.

55Brehm J., Increasing cognitive dissonance by a fait-accompli, "Journal of Abnormal and Social Psychology" 1959, 58, ss. 379-382.

56Darley J., Berscheid E., Increased liking as a result of the anticipation of personal contact, "Human Relations" 1967, 20, ss. 29-40.

57Lehman D., Taylor S. E., Datę with an earthąuake: Coping with a probable, unpredictable disaster, "Personality and Social Psychology Bulletin" 1987, 13, ss. 546-555.

58Aronson E., Mettee D., Dishonest behavior as afunction of different levels of self-esteem, "Journal of Personality and Social Psychology" 1968, 9, ss. 121-127.

59Zimbardo P., The cognitive control of motivation, Scott, Foresman, Glencoe IŁ 1969.

^Brehm J., Motivational effects ofcognitive dissonance w: Nebraska Symposium on Motivation, University of Nebraska Press, Lincoln 1962, ss. 51-77.

61Brehm J., Cohen A., Explorations in cognitive dissonance, Wiley, New York 1962.

62Aronson E., The cognitive and behavioral conseąuences of the confirmation and disconfirmation of expectancies. Maszynopis nie opublikowany, Harvard University 1960; Aronson E., Carlsmith J. M., Performance expectancy as a determinant of actual performance, "Journal of Abnormal and Social Psychology" 1962, 65, ss. 178-182; Aronson E., Mettee D. R., Dishonest behavior as a function of differential levels of induced self-esteem, "Journal of Personality and Social Psychology" 1968, 9, ss. 121-127; Nel E., Helmreich R., Aronson E., Opinion change in the advocate as a function of the persuasibility of his audience: A clarification of the meaning of dissonance, "Journal of Personality and Social Psychology" 1969, 12, ss. 117-124; Aronson E., Chase T., Helmreich R., Ruhnke R., A two-factor theory of dissonance reduction: The effect of feeling stupid or feeling "awful" on opinion change, "International Journal for Research and Communication" 1974, 3, ss. 59-74.

63Rosenberg M. J., When dissonance fails: On eliminating evaluation apprehen-sion f r om attitude measurement, "Journal of Personality and Social Psychology" 1965, l, ss. 28-42.

^Linder D. L., Cooper J., Jones E. E., Decision freedom as a determinant ofthe role of incentive magnitude in attitude change, "Journal of Personality and Social Psychology" 1967, 6, ss. 245-254.

65Goethals G., Cooper J., Anahita N., Role of foreseen, foreseable, and unforeseable behavioral conseąuences in the arousal of cognitive dissonance, "Journal of Personality and Social Psychology" 1979, 37, ss. 1179-1185.

66Bem D. J., Self-perception: Ań alternative interpretation ofcognitive dissonance phenomena, "Psychological Review" 1967, 74, ss. 183-200.

67Jones A., Linder D. E., Kiesler C. A., Zanna M., Brehm J. W., Internal states or external stimuli: Observer's attitude judgments and the dissonance theory - self persuasion controversy "Journal of Experimental Social Psychology" 1968, 4, ss. 247-269; Piliavin J. A., Piliavin I. M., Loewenton E. P., McCauley C., Hammond P., On observer's reproduction of dissonance effects: The right answers for the wrong reasonsl "Journal of Personality and Social Psychology" 1969, 13, ss. 98-106.

68Fazio R., Zanna M., Cooper J., Dissonance and self-perception: Ań integrative view of each theory's proper domain of application, "Journal of Experimental Social Psychology" 1977, 13, ss. 464—479; Ronis D., Greenwald A., Dissonance theory revised again: Comment on the paper by Fazio, Zanna, and Cooper, "Journal of Experimental Social Psychology" 1979, 15, ss. 62-69; Fazio R., Zanna M., Cooper J. On the relationship of data to theory: A reply to Ronis and Greenwald, "Journal of Experimental Social Psychology" 1979, 15, ss. 70-76.

69Pallak M. S., Pittman T. S., General motivational effects of dissonance arousal, "Journal of Personality and Social Psychology" 1972, 21, ss. 349-358.

70Zanna M., Cooper J., Dissonance and the pili: Ań attribution approach to studying the arousal properties of dissonance, "Journal of Personality and Social Psychology" 1974, 29, ss. 703-709.

71Bond C., Dissonance and the pili. Ań interpersonal simulation, "Personality and Social Psychology Bulletin" 1981, 7, ss. 398-403.

72Mountain West Research, Inc. Three Mile Island telephone survey. Prelimina-ry report onprocedures andfindings 1979. Sprawozdanie przedstawione U.S. Nuclear Regulatory Commission (NUREG CR-1093).

73"Newsweek", 16 IV 1979, ss. 93, 35; CBS News-New York Times Poił "The New York Times", 10 IV 1979, ss. l, 16.

74Axsom D., Cooper J., Reducing weight by reducing dissonance: The role of effort justiflcation in inducing weight loss [w:] E. Aronson (red.) Reading about the social animal, W. H. Freeman, San Francisco 1981, ss. 181-196.

75Johnson L. B., The vantage point: Perspectives of the presidency 1963-69, Holt, Rinehart and Winston, New York 1971.

76Reagan R., Ań American life, Simon and Schuster, New York 1990, s. 405.

Rozdział 6. Agresja u człowieka

1 "Newsweek" 28 IV 1986, s. 22.

2Rousseau J. J., Umowa społeczna, przeł. B. Baczko, PWN, Warszawa 1966.

3Freud Z., Poza zasadą przyjemności, przeł. J. Prokopiuk, PWN, Warszawa 1975.

4Freud S., Why war! (list do Alberta Einsteina, 1932) [w:] E. Jones (red.) Collected papers, t. 5, Basic Books, New York 1959, s. 282.

5Storr A., Human aggression, Bantam, New York 1970.

6Kuo Z. Y., Genesis ofthe cafs response to the rat [w:] Instinct, Princeton 1961, Van Nostrand, s. 24.

7Eibl-Eibelsfeldt L, Aggressive behavior and ritualized flghting in animals [w:] J. H. Masserman (red.) Science and psychoanalysis, t. 6, Yiolence and war, Grune and Stratton, New York 1963.

8Scott J. P., Aggression, University of Chicago Press, Chicago 1958.

9Lorenz K., On agression, przeł. M. Wilson, Harcourt, Brace, Jovanovich, New York 1966.

10Berkowitz L., The frustration-aggression hypothesis revisited [w:] L. Berkowitz (red.) Roots of aggression: A reexamination of the frustration-aggression hypothesis, Atherton, New York 1968.

HNance J., The gentle Tasaday: A Stone Agę people in the Philippine rainforest, Harcourt, Brace, Jovanovich, New York 1975.

12Hunt G. T., The war s of the Iroąuois, The University of Wisconsin Press, Madison 1940.

13Lagerspetz K., Modification of aggressiveness in mice [w:] S. Feshbach, A. Fraczek (red.) Aggression in behavior change, Praeger, New York 1979.

14Lorenz K., On agression, zob. przyp. 9.

15Washburn S., Hamburg D., The implications of primate research [w:] L DeYore (red.) Primate behavior: Field studies of monkeys and apes, Holt, Rmehart and Winston, ss. 607-622, New York 1965.

16Le Boeuf B., Male-male competition and reproductive success in elephant seals, "American Zoologist" 1974, 14, ss. 163-176.

17Montagu A., On being human, Hawthorae Books, New York 1950.

18Kropotkin P., Mutual aid, Doubleday, New York 1902.

19Nissen H., Crawford M. P., Preliminary study of food-sharing behavior in young chimpanzees, "Journal of Comparative Psychology" 1936, 22, ss. 383-419.

20"Time", 7 X 1974.

21Leakey R., Lewin R., People ofthe lakę, Anchor Press/Doubleday, New York 1978.

22Eiseley L., The immense journey, Random House, New York 1946.

23Menninger W., Recreation and mental health, "Recreation" 1948, 42, ss. 340-346.

24Berkowitz L., Control of aggression 1971. Praca nie opublikowana.

25Patterson A., Hostility catharsis: A naturalistis quasi-experiment. Referat wygłoszony na dorocznym zjeździe American Psychological Association, IX 1974, New Orleans.

26 Johnson W., Guilt-free aggression for the troubled jock, "Psychology Today" X 1970, ss. 70-73.

27Russel G., Spectator moods at an aggressive sports event, "Journal of Social Psychology" 1981, 3, ss. 217-227.

28Feshbach S., The drive-reducing function of fantasy behavior, "Journal of Abnormal and Social Psychology" 1955, 50, ss. 3-11.

29Hokanson J., Burgess M., The effects of three types of aggression on vascular process, "Journal of Abnormal and Social Psychology" 1962, 64, ss. 446-449.

30Geen R., Quanty M., The catharsis of aggression: An evaluation of an hypothesis [w:] L. Berkowitz (red.) Advances in experimental social psychology, t. 10, Academic Press, ss. 1-36, New York 1977.

31Geen R., Stonner D., Shope G., The facilitation of aggression by aggression: A study in response inhibition and disinhibition, "Journal of Personality and Social Psychology" 1975, 31, ss. 721-726.

32Ebbesen E., Duncan B., Konecni V., Effects of content of verbal aggression: A fleld experiment, "Journal of Experimental Social Psychology" 1975, 11, ss. 192-204.

33Glass D., Changes in liking as a means of reducing cognitive discrepancies between self-esteem and aggression, "Journal of Personality" 1964, 32, ss. 531-549; Davis K. E., Jones E. E., Changes in interpersonal perception as a means of reducing cognitive dissonance, "Journal of Abnormal and Social Psychology" 1960, 61, ss. 402-410. Zob. też: Buss A. H., Physical aggression in relation to different frustrations, "Journal of Abnormal and Social Psychology" 1963, 67, ss. 1-7. '

34Kahn M., The physiology of catharsis, "Journal of Personality and Social Psychology" 1966, 3, ss. 278-298. Zob. też: Berkowitz L., Green J., Macauley J., Hostility catharsis as the reduction of emotional tension, "Psychiatry" 1962, 25, ss. 23-31 oraz DeCharms R., Wilkins E. J., Some effects ofverbal expression ofhostility, "Journal of Abnormal and Social Psychology" 1963, 66, ss. 462-470.

35Dood A. N., Wood L., Catharsis and aggression: The effects ofannoyance and retaliation on aggressive behavior, "Journal of Personality and Social Psychology" 1972, 22, ss. 156-162.

36Freud S., Why war!, s. 282, zob. przyp. 4.

37Archer D., Gartner R., Yiolent acts and violent times: A comparative approach to postwar homicide rates, "American Sociological Review" 1976, 41, ss. 937-963.

38Lorenz K., On aggression, zob. przyp. 9. Menninger, Recreation and mentol health, zob. przyp. 23.

39Klapper J., The effects of mass communication, Free Press, Glencoe IŁ 1960.

^Bandura A., Ross D., Ross S., Transmission of aggression through imitation of aggressive models, "Journal of Abnormal and Social Psychology" 1961, 63, ss. 575-582; Bandura A., Ross D., Ross S., A comparative test of the status envy, social power, and secondary reinforcement theories of identiflcatory learning, "Journal of Abnormal and Social Psychology" 1963, 67, ss. 527-534; Bandura A., Ross D., Ross S., Yicarious reinforcement and initiative learning, "Journal of Abnormal and Social Psychology" 1963, 67, ss. 601-607.

41Gerbner G., Gross L., Signorielli N., Morgan M., Television violence, \ictimization, and power, "American Behavioral Scientist" 1980, 23, ss. 705-716; Gerbner G., Gross L., Morgan M., Signorielli N., Living with television\ The dynamics of the cultivation process [w:] J. Bryant, D. Zillman (red.) Perspectives on media effects, Erlbaum, Hillsdale NJ 1986, ss. 17^0.

42 TV violence for a new generation, "TV Monitor" 2, San Francisco, The Children's Television Resource and Education Center.

43Liebert R., Baron R., Some immediate effects oftelevised violence on children's behavior, "Developmental Psychology" 1972, 6, ss. 469-475.

^Parke R., Berkowitz L., Leyens J., West S., Sebastian R., Some effects of violent and nonviolent movies on the behavior ofjuvenile delinąuents [w:] L. Berkowitz (red.) Advances in experimental social psychology, Academic Press, New York 1977, ss. 135-172.

45Eron L. R., Huesmann R., Adolescent aggression and television, „Annals of the New York Academy of Sciences" 1980, 347, ss. 319-331.

^Huesmann L. P., Lagerspetz K., Eron L., Intervening variables in the violence-aggression relation: Evidence from two countries, "Developmental Psycho­logy" 1984, 20, ss. 746-775.

47Eron L., Huesmann L. R., The role oftelevision in the development ofprosocial and antisocial behavior [w:] D. Olweus, J. Błock, M. Radke-Yarrow (red.) Development of antisocial and prosocial behavior: Research, theories, and issues, Academic Press, Orlando FL 1986, ss. 285-314.

48Thomas M. H., Horton R., Lippincott E., Drabman R., Desensitization to portrayals of real-life aggression as a function of exposure to television violence, "Journal of Personality and Social Psychology" 1977, 35, ss. 450-458.

49Najnowszy przegląd badań z tego zakresu zob. [w:] Philips D. P., Natural experiments on the effects ofmass media violence on fatal aggression: Strengths and weaknesses of a new approach [w:] L. Berkowitz (red.) Advances in experimental social psychology, t. 19, Academic Press, Orlando 1986, ss. 207-250.

50Philips D. P., The impact of mass media violence on U. S. homicides, „American Sociological Review" 1983, 48, ss. 560-568.

5lDrop that Guń, Captain Video, "Newsweek", 10 III 1975, ss. 81-82.

52The violence bag, "Newsweek", 13 XII 1971, s. 110.

53Tamże.

54Diener E., DeFour D., Does television violence enhance program popularityl, "Journal of Personality and Social Psychology" 1978, 36, ss. 333-341.

55Federal Bureau of Investigation, Uniform Crime Reportsfor the United States, Washington DC 1985, U.S. Government Printing Office.

56Malamuth N. M., Factors associates with rape as predictors of laboratory aggression against women, "Journal of Personality and Social Psychology" 1983, 45, ss. 432—442; Malamuth N. M., Predictors of naturalistic sexual aggression, "Journal of Personality and Social Psychology" 1986, 50, ss. 953-962.

57Donnerstein E., Aggressive erotica and violence against women, "Journal of Personality and Social Psychology" 1980, 39, ss. 269-277.

58Malamuth N., Rape fantasies as a function of exposure to violent sexual stimuli, "Archives of sexual behavior" 1981, 10, ss. 33-47.

59Malamuth N., Check J., The effects ofmass media exposure on acceptance of violence against women: A fleld experiment, "Journal of Research in Personality" 1981, 15, ss. 436-446.

60Foa P., Whafs wrong with rape [w:] M. Yetterling-Brogin, F. Elliston, J. English (red.) Feminism and philosophy, Littlefield Adams, Totowa NJ 1978, s. 355.

61 Malamuth N., Haber S., Feshbach S., Testing hypotheses regarding rape: Exposure to sexual violence, sex differences, and the "normality" of rapists, "Journal of Research in Personality" 1983, 20, ss. 14-31.

62Check J., Malamuth N., Can there be positive effects of participation in pornography experimentsl, "Journal of Sex Research" 1983, 20, ss. 14-31.

63Linz D., Donnerstein E., Penrod S., Effects of long-term exposure to violent and sexually degrading depictions of women, "Journal of Personality and Social Psychology" 1988, 55, ss. 758-768.

^Barker R., Dembo T., Lewin K., Frustration and aggression: Ań experiment with young children, "University of Iowa Studies in Child Welfare" 1941, 18, ss. 1-314.

65Harris M., Mediator s between frustration and aggression in a fleld experiment, "Journal of Experimental Social Psychology" 1974, 10, ss. 561-571.

66Kulik J., Brown R., Frustration, attribution ofblame, and aggression, "Journal of Experimental Social Psychology" 1979, 15, ss. 183-194.

67Tocqueville A. de., Democracy in America, Random House, Westminster MD 1981.

68Mallick S., McCandless B., A study of catharsis of agression, "Journal of Personality and Social Psychology" 1966, 4, ss. 591-596.

69Johnson T. E., Rule B. G., Mitigating circumstances Information, censure, and aggression, "Journal of Personality and Social Psychology" 1986, 50, ss. 537-542.

70Josephson W. L., Television violence and children's aggression: Testing the priming, social script, and disinhibition predictions, "Journal of Personality and Social Psychology" 1987, 53, ss. 882-890.

71Berkowitz L., Some aspects of observed aggression, "Journal of Personality and Social Psychology" 1965, 2, ss. 359-369.

72Berkowitz L., Geen R., Film violence and the cue properties of available targets, "Journal of Personality and Social Psychology" 1966, 3, ss. 525-530.

73Berkowitz L., LePage A., Weapons as aggression-eliciting stimuli, "Journal of Personality and Social Psychology" 1967, 7, ss. 202-207.

74Berkowitz L., Control of aggression 1971. Praca nie opublikowana, s. 68.

75Zimbardo P., The human choice: Individuation, reason, and order versus deindividuation, impulse, and chaos [w:] W. Arnold, D. Levine (red.) Nebraska Symposium on Motivation 1969, 17, ss. 237-307.

76Mullen B., Atrocity as a function of lynch mob composition: A self-attention perspective, "Personality and Social Psychology Bulletin" 1986, 12, ss. 187-197.

77Clark K., The pathos ofpower.A psychological perspective, "American Psycho-logist" 1971, 26, ss. 1047-1057.

78Arystoteles, Retoryka [w:] Retoryka. Poetyka, przeł. H. Podbielski, PWN, Warszawa 1988, s. 65.

79Sears R., Maccoby E., Levin H., Patterns of child rearing, Rów, Peterson, Ewanston IŁ 1957; Baumrind D., Effects of authoritative parental control on child behavior, "Child Development" 1966, 37, ss. 887-907; Becker W., Conseąuences of different kinds of parental discipline [w:] M. L. Hoffman, L. W. Hoffman (red.) Review of child development research, t. l, New York 1964, Russell Sagę. Owens D., Straus M., The social struć tur e ofviolence in childhood and approval ofvio lence as an adult, "Aggressive Behavior" 1975, l, ss. 193-211.

80Hamblin R., Buckholt D., Bushell D., Ellis D., Ferritor D., Changing the gamę from "get the teacher" to "learn", "Transaction" I 1969, ss. 20-31.

81Haney C., A psychologist looks at the criminal justice system [w:] A. Calvin (red.) Challenges and alternatives to the American criminal justice system, Ann Arbor 1979, University International Press, ss. 77-85.

82Eichmann C., The impact of the Gideon decision on crime and sentencing in Florida, Dhdsion of Corrections Publications, Tallahassee FL 1966.

83Haney C., Banks C., Zimbardo P., Interpersonal dynamics in a simulated prison, "International Journal of Criminology and Penology" 1973, l, ss. 69-97.

84Aronson E., Carlsmith J. M., The effects of severity of threat on the devaluation of forbidden behavior, "Journal of Abnormal and Social Psychology" 1963, 66, ss. 584-588; Freedman J., Long-term behavioral effects of cognitive dissonance, "Journal of Experimental Social Psychology" 1965, l, ss. 145-155.

85U. S. Presidenfs Commission on Law Enforcement and Administration of Justice, The Challenge ofcrime in afree sodę ty: A report, U. S. Government Printing Office, Washingtin D. C. 1967.

86Bandura A., Ross D., Ross S., Imitation of film-mediated aggressive models, "Journal of Abnormal and Social Psychology" 1963, 66, ss. 3-11; Bandura A., Ross D., Ross S., Yicarious reinforcement and imitative learning, "Journal of Abnormal and Social Psychology" 1963, 67, ss. 601-607.

87Brown P., Elliot R., Control of aggression in a nursery school class, "Journal of Experimental Child Psychology" 1965, 2, ss. 103-107.

88Davitz J., The effects ofprevious training on postfrustration behavior, "Journal of Abnormal and Social Psychology" 1952, 47, ss. 309-315.

89 Baron R. A., Kepner C. R., Model's behavior and attraction towar d the model as determinants of adult aggressive behavior, "Journal of Personality and Social Psychology" 1970, 14, ss. 335-344.

90Baron R. A., The reduction ofhuman aggression: Afield study of the influence of incompatible, reactions, "Journal of Applied Social Psychology" 1967, 6, ss. 260-274.

91Feshbach S., Dynamics and morality of violence and aggression: Some psychological considerations, "American Psychologist" 1971, 26, ss. 281-292.

92Michener J., Kent State: What happened and why, Random House, New York 1971.

93Feshbach N., Feshbach S., The relationship between empathy and aggression in two agę groups, "Developmental psychology" 1969, l, ss. 102-107.

94Feshbach N., Empathy training: A fleld study in affective education. Referat wygłoszony w American Educational Research Association, IV 1968, Toronto, Ontario, Kanada; Feshbach N., Feshbach S., Empathy training and the regulation of aggression: Potentialities and limitations. Referat wygłoszony na zjeździe Western Psychological Association, IV 1981.

Rozdział 7. Uprzedzenia

^ouissant A., A Negro psychiatrist explains a Negro psyche [w:] Confrontation, Random House, New York 1971, ss. 183-184.

2Clark K., Clark M., Racial identification andpreference in Negro children [w:] T. M. Newcomb, E. L. Hartley (red.) Readings in socialpsychology, Holt, New York 1947, ss. 169-178.

3Goldberg P., Arę women prejudiced against womenl, "Trans-Action" IV 1968, ss. 28-30.

4Jemmott J. B., Gonzalez E., Social status, the status distribution, and performance in smali groups, "Journal of Applied Social Psychology" 1989, 19, ss. 584-598.

5Hraba J., Grant G., Black is beautiful: A reexamination of racial preference and identiftcation, "Journal of Personality and Social Psychology" 1970, 16, ss. 398-402; Banks C., White preference in blacks: A paradigm iń search of a phenome-non, "Psychological Bulletin" 1976, 83, ss. 1179-1186; Ward C. Differential evaluation of male andfemale expertise\ Prejudice against womenl, "British Journal of Social and Clinical Psychology" 1979, 18, ss. 65-69; Ward C. Prejudice against women: Who, when, and whyl, "Sex Roles" 1981, 7, ss. 163-171.

6Pettigrew T. F., The naturę of modern racism in the United States, "Revue internationale de Psychologie Sociale" 1989, 2, ss. 291-303.

7"Time", 2 II 1987, ss. 18-21.

8Allport G., The naturę of prejudice, Addison-Wesley, Reading MA 1954, 1980, s. 13.

9"Newsweek", 25 XI 1974, s. 39.

10Neugarten B., Social class and friendship among schoolchildren, "American Journal of Sociology" 1946, 51, ss. 305-313.

nBond C. F. Jr., DiCandia C. G., MacKinon J. R., Response to violence in a psychiatrie setting: The role of the patienfs race, "Personality and Social Psychology Bulletin" 1988, 14, ss. 448^58.

12Bodenhausen G., Wyer R., Effects of stereotypes on decision making and information-processing strategies, "Journal of Personality and Social Psychology" 1985, 48, s. 267-282.

13Jones E. E., Davis K. E., From acts to dispositions: The attribution process in person per'ception [w:] L. Berkowitz (red.) Advances in experimental social psychology t. 2, Academic Press, New York 1965; Kelley H. H., The processes of causal attribution "American Psychologist" 1973, 28, ss. 107-128; Ross L., The intuitive psychologist and his shortcomings: Distortions in the attribution process [w:] L. Berkowitz (red.) Advances in experimental social psychology, t. 10, Academic Press, New York 1977, ss. 173-220; Jones E. E., The rocky roadfrom acts to dispositions, "American Psychologist" 1979, 34, ss. 107-117.

14Stephan C., Kennedy J., Aronson E., The effects of friendship andoutcome on task attribution, "Sociometry" 1977, 40, ss. 107-111; Stephan C., Presser N., Ken­nedy J., Aronson E., Attributions to success andfailure after cooperative or compe-titive interaction, "European Journal of Social Psychology" 1978, 8, ss. 269-274.

15Pettigrew T. F., The ultimate attribution error. Extending Allporfs cognitive analysis of prejudice, "Personality and social Psychology Bulletin" 1979, 5, ss. 461-476.

16Tamże.

17Feldman-Summers S., Kiesler S. B., Those who arę number two try harder: The effects of sex on attributions of causality, "Journal of Personality and Social Psychology" 1974, 30, ss. 80-85.

18Deaux K., Emsweiler T., Explanations of successfulperformance on sex-linked tasks: What is skillfor male is luckfor thefemale, "Journal of Personality and Social Psychology" 1974, 29, ss. 80-85.

19Nicholls J. G., Causal attributions and other achievement-related cognitions: Effects oftask outcome, attainment value, and sex, "Journal of Personality and Social Psychology" 1975, 31, ss. 379-389.

20Weinberg R. S., Richardson P. A., Jackson A., Effects of situation criticality on tennis performance of males and females, "Newsletter of the Society for the Advancement of Social Psychology" 1983, 9, ss. 8-9.

21Deaux K., Taynor J., Evaluation of male and female ability. Bias works two ways, "Psychological Reports" 1973, 32, ss. 261-262.

22Lerner M., E\aluation of performance as afunction of performer's reward and attractiveness, "Journal of Personality and Social Psychology" 1965, l, ss. 355-360; Lerner M. The justice motive, Plenum, New York 1980,

23Furnham A., Gunter B., Just worid beliefs and attitudes toward the poor, "British Journal of Social Psychology" 1984, 23, ss. 265-269.

24Fischhoff B., Beyth R., "Iknew it would happen": Rememberedprobabilities on once-future things, "Organizational Behavior and Human Performance" 1975, 13, ss. 1-16.

25Janoff-Bulman R., Timko C., Carli L. L., Cognitive biases in blaming the victim, "Journal of Experimental Social Psychology" 1985, 21, ss. 161-177.

26Gould S., Ever sińce Darwin: Reflections on natural history, Norton, New York 1977, s. 243.

27Pearson K., Moul M., The problem of alien immigration into Great Britain, illustratedby an example of Russian andPolish Jewish children, "Annals of Eugenics" 1925, l, ss. 5-127.

28Janis L, Field P., Sex difference andpersonality factors related to persuasibility [w:] C. I. Hovland, I. L. Janis (red.) Personality and persuasibility, Yale University Press, New Haven 1958, ss. 55-68.

29Sistrunk F., McDavid J., Sex \ariable in conforming behavior, "Journal of Personality and Social Psychology" 1971, 17, ss. 200-207.

30Word C., Zanna M., Cooper J., The nonverbal mediation of self-fulfllling prophecies in interracial interaction, "Journal of Experimental Social Psychology" 1974, 10, ss. 109-120.

31Snyder M., When belief creates reality [w:] L. Berkowitz (red.) Advances in experimental social psychology, t. 18, Academic Press, Orlando FL 1984, ss. 247-305.

32Merton R. F., The self-fulfllling prophecy, "Antioch Review" 1968, 8, ss. 193-210.

33Snyder M., Swann W. B. Jr., Hypothesis-testing processes in social inter-actions, "Journal of Personality and Social Psychology" 1978, 36, ss. 1202-1212.

34Zob. przegląd badań [w:] Pettigrew T. F. New black-white patterns: How best to conceptualize theml, "Annual Review of Sociology" 1985, 11, ss. 329-346.

35Frey D. L., Gaertner S. J., Helping and the avoidance of inappropriate interracial behavior: A strategy that perpetuates a nonprejudiced self-image, "Journal of Personality and Social Psychology" 1986, 50, ss. 1083-1090.

36Bem D., Bem S., We're all nonconscious sexists, "Psychology Today" XI 1970, ss. 22-26, 115-116.

37Weitzman L., Eifler D., Hokada E., Ross C., Sex-role socialization in picture books for preschool children "American Journal of Sociology" 1972, 77, ss. 1125-1150; Kolbe R., LaYoie J., Sex-role stereotyping in preschool childern's picture books, "Social Psychology Quarterly" 1981, 44, ss. 369-374.

38Hartley R., Children's concepts of male and female roles, "Merrill-Palmer Quarterly" 1960, 6, ss. 83-91.

39Lipman-Blumen J., How ideology shapes women's lives, "Scientific American" 1972, 226(1), ss. 34^42.

^Gray S. W., Masculinity-feminity in relation to anxiety and social acceptance, "Child Development" 1975, 28, ss. 203-214.

41Broverman I. K., Yogel S., Broverman D., Clarkson F., Rosencrantz P., Sex-role stereotypes: A current appraisal, "Journal of Social Issues" 1972, 28, ss. 59-78.

42Porter N., Geis F., Woman and nonverbal leadership cues: When seeing is not believing [w:] C. Mayo, N. Henley (red.) Gender and nomerbal behavior, Sprin-ger-Verlag, New York 1981.

43Bem S. L., Sex-role adaptability: One conseąuence of psychological androgyny, "Journal of Personality and Social Psychology" 1975, 31, ss. 634-643; Chesler P., W omen and madness, Avon Books, New York 1972.

^Jackson L. A., Cash T. F., Components of gender stereotypes: Their implications for inferences on stereotypie and nonstereotypic dimensions, "Personality and Social Psychology Bulletin" 1985, 11, ss. 326-344.

45Horner M. st, Femininity and successful achievement: A basie inconsistency [w:] J. M. Bardwick i in. (red.) Feminine personality and conflict, Brooks/Cole, Monterey CA 1970; Herner M. S., Towar d and understanding of achievement-related conflicts in women, "Journal of Social Issues" 1972, 28, ss. 157-175.

^Cherry F., Deaux K., Fear of success versus fear of gender-inconsistent behavior: A sex similarity. Referat wygłoszony na zjeździe Midwestern Psychological Association, 1975.

47Przegląd tych badań zamieszczono w pracy: Greenberg B. S. Minorities and the mass media [w:] J. Bryant, D. Zilman (red.) Perspectives on media effects, Erlbaum, Hillsdale NJ 1985, ss. 17-40.

48Tamże. Zob. też: Seggar J., Hafen J., Hannonen-Gladden H., Television portrayals ofminorities and women in drama and comedy drama: 1971-1980, "Journal of Broadcasting" 1981, 25, ss. 277-288.

49Baptista-Fernandez P., Greenberg B., The context characteristics and com-munication behavior ofblacks on television [w:] B. Greenberg (red.) Life on television, Ablex, Norwood NJ 1980, ss. 13-21.

50Weigel R., Loomis J., Soja M., Race relations on prime time television, "Journal of Personality and Social Psychology" 1980, 39, ss. 884-893.

51Humphrey R., Schuman H., The portrayal of blacks in magazine adver-tisements: 1950-1982, "Public Opinion Quarterly" 1984, 48, ss. 551-563.

52Seggar J. i in., Television portrayals..., zob. przyp. 48.

53Gerbner G., Gross L., Morgan M., Signorielli n., Living with television: The dynamics of the cultivation process [w:] J. Bryant, D. Zilman (red.) Perspectives on media effects; Erlbaum, Hillsdale NJ 1986, ss. 17-40.

54Kolbe R., LaYoie J., Sex-role stereotyping in preschool children's picture books, "Social Psychology Quarterly" 1981, 44, ss. 369-374.

55Chavez D., Perpetuation of gender ineąuality. A context analysis of comic strips, "Sex roles" 1985, 13, ss. 93-102.

56Geis F., Brown V., Jennings (Walstedt) J., Porter N., TV commercials as achievement scripts for women, "Sex roles" 1984, 10, ss. 513-525.

57Dollard J., Class and caste in a southern town, Yale University Press, New Haven 1987.

58Bettelheim B., Janowitz M., Social change andprejudice, including dynamics of prejudice, Free Press, New York 1964.

59Tumin M., Barton P., Burrus B., Education, prejudice, and discrimination: A study in readiness for desegregation, "American Sociological Review" 1958, 23, ss. 41^49.

60Levitas M., America in crisis, Holt, Rinehart and Winston, New York 1969.

61Dollard J., Hostility andfear in social life, "Social Forces" 1938, 17, ss. 15-26.

62Roberts E., cyt. wg P. Jacobs, S. Landau, To serve the devil t. 2, Yintage Books, New York 1971, s. 71.

63Crocker C., cyt. wg P. Jacobs, S. Landau, To serve the devil t. 2, Yintage Books, New York 1971, s. 81.

^Greeley A., Sheatsley P., The acceptance of desegregation continues to advance, "Scientific American" 1971, 225(6) ss. 13-19. Zob. też: Yanneman R. D., Pettigrew T. F., Race and relative deprivation in the urban United States, "Race" 1971, 13, ss. 461-^86.

65Sherif M., Harvey O. J., White B. J., Hood W., Sherif C., Intergroup conflict and cooperation: The Robbers Cave experiment, University of Oklahoma Institute of Group Relations, Norman 1961.

66Hovland C., Sears R., Minor studies of aggression: Correlation of lynchings with economic indices, "Journal of Psychology" 1940, 9, ss. 301-310.

67Klineberg O., Black and white in interpersonal perspective, "American Psychologist" 1971, 26, ss. 119-128.

68Speer A., Inside the Third Reich: Memoirs, przeł. R. Winston, C. Winston, Macmillan, New York 1970.

69Miller N. Bugelski R., Minor studies in aggression: The influence of frustrations imposed by the in-group on attitudes expressed by the out-group, "Journal of Psychology" 1948, 25, ss. 437-442.

70Rogers R., Prentice-Dunn S., Deindividuation and anger-mediated aggression: Unmasking regressive racism, "Journal of Personality and Social Psychology" 1981, 41, ss. 63-73.

71Weatherly D., Anti-semitism and the expression of fantasy aggression, "Journal of Abnormal and Social Psychology" 1961, 62, ss. 454—457.

72Adorno T., Frenkel-Brunswick E., Levinson D., Sanford R. N., The authoritarian personality, Harper, New York 1950.

73Greeley A., Sheatsley P., The acceptance of desegregation..., zob. przyp. 64.

74Pettigrew T. F., Regional differences in anti-Negro prejudice, "Journal of Abnormal and Social Psychology" 1959, 59, ss. 28-36.

75Pettigrew T. F., Personality and sociocultural factors and intergroup attitudes: A cross-national comparison, "Journal of Conflict Resolution" 1958, 2, ss. 29-42.

76Watson J., Some social and psychological situations related to change in attitude, "Human Relations" 1950, 3, ss. 15-56.

77Kirkland S. L., Greenberg J., Pyszczynski T., Further evidence of the deleterious effects ofoverhead derogatory ethnic labels: Derogation beyond the target, "Personality and Social Psychology Bulletin" 1987, 13, ss. 216-227.

78MacCrone L, Race attitudes in South Africa, Oxford University Press, London 1937.

79Lazarsfeld P., Radio and the printed page, Duell, Sloan and Pearce, New York 1940.

80Deutsch M., Collins M. E., Interracial housing: A psychological evaluation of a social experiment, University of Minnesota Press, Minneapolis 1951; zob. także Wilner D., Walkley R., Cook S., Human relations in interracial housing, University of Minnesota Press, Minneapolis 1955.

81Brehm J., Increasing cognitive dissonance by a fdith-accompli, "Journal of Abnormal and Social Psychology" 1959, 58, ss. 379-382.

82Darley D., Berscheid E., Increased liking as a result of the anticipation of personal contact, "Human Relations" 1967, 20, ss. 29-40.

83National Opinion Research Center, General social surveys 1972-1980: Cumu-lative codebook, Roper Public Opinion Research Center, University of Connecticut, Storrs CT 1980.

84Pettigrew T. F., Social psychology and desegragation research, "American Psychologist" 1961, 16, ss. 105-112.

85Clark K. B., Desegregation: Ań appraisalfor the evidence, "Journal of Social Issues" 1953, 9 nr 4.

86Stouffer S., Suchman E., DeYinney L., Williams R. Jr., The American soldier: Adjustment during army life w: Studies in social psychology in W WII, t. 2, Princeton University Press, Princeton 1949.

87Kramer B., Residential contact as a determinant of attitudes toward Negroes. Nie opublikowana rozprawa doktorska, Harvard University 1951; Winder A., White attitudes towards Negro-white interaction in an area of changing racial composition, "American Psychologist" 1951, 7, ss. 330-331.

88Asher S., Allen V., Racialpreference andsocial comparison processes, "Journal of Social Issues" 1969, 25, ss. 157-166; Stephan W., Kennedy J., Ań experimental study of inter-ethnic competition in segregated schools, "Journal of School Psycho-logy" 1975, 13, ss. 234-247; Gerard H., Miller N., School desegregation, Plenum, New York 1976.

89Stephan W. G., School desegregation: Ań evaluation of predictions madę in, Brown v. The Board of Education, "Psychological Bulletin" 1978, 85, ss. 217-238.

90Lester J., Beepl Beep\ Bangl Umgawal Black Powerl [w:] R. Kytle (red.) Confrontation: Issues of the 70's, Random House, New York 1971, ss. 162-181.

91Deutsch, Collins, Interracial Housing, zob. przyp. 80.

92Sherif M., Sherif C., Ań outline of social psychology, Harper and Bros. Sherif i in., New York 1956; Intergroup conflict..., zob. przyp. 65.

93Deutsch M., A theory of cooperation and competition, "Human Relations" 1949, 2, ss. 129-152; Deutsch M., Ań experimental study of the effects of cooperation and competition upon group process, "Human Relations" 1949, 2, ss. 199-232.

94Keenan P., Carnevale P., Positive effects of within-group competition on between-group negotiation, "Journal of Applied Social Psychology" 1989, 19, ss. 977-992.

95Aronson E., Stephan C., Sikes J., Blaney N., Snapp M., Thejigsaw classroom, Sagę Publications, Beverly Hills CA 1978; Aronson E., Osherow N., Cooperation, prosocial behavior, and academic performance: Experiments in the desegregated classroom [w:] L. Bickman (red.) Applied Social Psychology, Annual t. l, Sagę Publications, Beverly Hills CA 1980.

96Stephan W., Ań experimental study of inter-ethnic competition in segregated schools, "Journal of School Psychology" 1975, 13, ss. 234-247.

97Geffner R., The effects o f inter dependent learning on self-esteem, inter-ethnic relations, and intra-ethnic attitudes of elementary school children: A fleld experiment. Nie opublikowana rozprawa doktorska, University of California, Santa Cruz 1978; Gonzalez A., Classroom cooperation andethnic balance. Nie opublikowana rozprawa doktorska, University of California, Santa Cruz 1979.

98Lucker W., Rosenfield D., Sikes J., Aronson E., Performance in the inter dependent classroom: A fleld study, "American Educational Research Journal" 1977, 13, ss. 115-123.

"Bridgeman D., Enhanced role-taking through cooperative interdependence: A fleld study, "Child Development" 1981, 52, ss. 1231-1238.

100Stephen C., Kennedy J., Aronson E., Attribution of luck or skill as afunction of cooperating or competing with a friend or acąuaintance, "Sociometry" 1877, 40, ss. 107-111; Presser N., Stephan C., Kennedy J., Aronson E., Attributions to success and failure in cooperative, competitive, and inter dependent interaction, "European Journal of Social Psychology" 1978, 8, ss. 269-274; Stephan S., Burnham M., Aronson E., Attributions for success and failure after cooperation, competition, or team competition, "European Journal of Social Psychology" 1979, 9, ss. 109-114.

101Gonzalez A., Classroom cooperation and ethnic balance. Nie opublikowana rozprawa doktorska, University of California, Santa Cruz 1979.

102Pettigrew T. F., Social psychology and desegragation research, "American Psychologist" 1961, 15, ss. 61—71.

Rozdział 8. Sympatia, miłość i wrażliwość interpersonalna

C. R., O wyrazie uczuć u człowieka i zwierząt przeł. Z. Majlert i K. Zaćwilichowska, Warszawa 1988, PWN.

2Carnegie D., How to win friends and influence people, Simon and Schuster, New York 1937.

3Remmers H. H., Radler D. H., Teenage attitudes, "Scientiflc American" 1958, 198(6), ss. 25-29.

4Lemann T., Solomon R., Group characteristics as revealed in sociometric patterns and personality ratings, "Sociometry" 1952, 15, ss. 7-90,

5Homans G., Social behavior: Its element ar y forms, Harcourt, Brace and World, New York 1961.

6Walster (Hatfield) E., Aronson V., Abrahams D., Rottman L., Importance of physical attractiveness in dating behavior, "Journal of Personality and Social Psychology" 1965, 5, ss. 508-516.

7Byrne D., Attitudes and attraction [w:] L. Berkowitz (red.) Advances in experimental social psychology, t. 4, Academic Press, New York 1969.

8Sherif M., Experiments in group conflict, "Scientiflc American" 1956, 195, ss. 53-58.

9 Aronson E., Stephan C., Sikes J., Blaney N., Snapp M., Thejigsaw classroom, Sagę Publications, Beverly Hills CA 1978; Aronson E., Osherow N., Cooperation, prosocial behavior, and academic performance: Experiments in t hę desegregated ciassroom [w:] L. Bickman (red.) Applied Social Psychology Annual, t. l, Sagę Publications, Beverly Hills CA 1980.

10Aronson E., Mills J., The effect of severity of initiation on liking for a group, "Journal of Abnormal and Social Psychology" 1959, 59, ss. 107-181.

11 Aronson E., Darwyn L., Gain and loss of esteem as determinants of interpersonal attractiveness, "Journal of Experimental Social Psychology" 1965, l, ss. 156-171; Aronson E., Worchel P., Similarity versus liking as determinants of interpersonal attractiveness, "Psychonomic Science" 1966, 5, ss. 157-158; Sigall H., Aronson E., Liking for an evaluator as afunction of her physical attractiveness and naturę of the evaluations, "Journal of Experimental Social Psychology" 1969, 5, ss. 93-100.

12Amabile T., Brilliant but crueh Perceptions ofnegative evaluators, "Journal of Experimental Social Psychology" 1983, 19, ss. 146-156.

13Deutsch M., Solomon L., Reactions to evaluations by others as influenced by self-evaluations, "Sociometry" 1959, 22, ss. 93-112.

14Jones E. E., Ingratiation, Appleton-Century-Crofts, New York 1964.

15Jennings H. H., Leadership and isolation, wyd. II, Longman, Green, New York 1959.

16Lott B., Lott A., The formation of positive attitudes toward group members, "Journal of Abnormal and Social Psychology" 1960, 61, ss. 297-300.

17Brehm J., Cole A., Effect of a favor which reduces freedom, "Journal of Personality and Social Psychology", 1966, 3, ss. 420-426.

18Tołstoj L. N., Wojna i pokój, przeł. A. Stawar, t. l, PIW, Warszawa 1988, s. 128.

19Bigelow J. (red.), The autobiography of Benjamin Franklin, G. P. Putnam's Sons, New York 1916, ss. 216-217.

20Jecker J., Landy D., Liking a person as a function of doing him a favor, "Human Relations" 1969, 22, ss. 371-378.

21Lerner M., Simmons C., Observer's reaction to the "innocent victim": Compassion or rejectionl, "Journal of Personality and Social Psychology" 1966, 4, s. 203-210.

22Lott A. J., Lott B. E., Reed T., Crow T., Personality-trait descriptions of differentially liked persons, "Journal of Personality and Social Psychology" 1960, 16, ss. 284-290.

23Bałeś R., Task roles and social roles in problem sohing groups [w:] E. E. Maccoby, T. M. Newcomb, E. L. Hartley (red.) Readings in social psychology, wyd. III, Holt, New York 1958, ss. 437-447; Bałeś R., Slater P., Role differentiation in smali decision-making groups [w:] T. Parsons, R. F. Bałeś (red.) The family, socialization, and interaction process, Free Press, Glencoe IŁ 1955.

24Aronson E., Willerman B., Floyd J., The effect of a pratfall on increasing interpersonal attractiveness, "Psychonomic Science" 1966, 4, ss. 227-228.

25Deaux K., To err is humanizing: But sex makes a difference, "Representative Research in Social Psychology" 1972, 3, ss. 20-28.

26Aronson E., Helmreich R., LeFan J., To err is humanizing - sometimes: effects of self-esteem, competence, and a pratfall on interpersonal attraction, "Journal of Personality and Social Psychology" 1970, 16, ss. 259-264.

27Tesser A., Brodie M., A notę on the evaluation of a "computer datę", "Psychonomic Science" 1971, 23, s. 300.

28Walster (Hatfield) E. i in., Importance of physical attractiveness..., zob. przyp. 6.

29White G., Physical attractiveness and courtship progress, "Journal of Per­sonality and Social Psychology" 1980, 39, ss. 660-668.

30Dion K., Berscheid E., Walster (Hatfield) E., What is beautiful in good, "Journal of Personality and Social Psychology" 1972, 24, ss. 285-290.

31 Tan A. S., TV beauty ads and role expectations of adolescent female viewers, "Journalism Quarterly" 1979, 56, ss. 283-288.

32Dion K., Berscheid E., Physical attractiveness and sociometric choice in nursery school children. Powielone sprawozdanie z badań.

33Dion K., Physical attractiveness and evaluation of childreris transgressions, "Journal of Personality and Social Psychology" 1972, 24, ss. 207-213. O podobnych wynikach donoszą Berkowitz L., Frodi A., Reactions to a child's mistake as affected by her/his looks and speech, "Social Psychology Quarterly" 1979, 42, ss. 420-425.

34Sigall H., Aronson E., Liking for an evaluator as a function of her physical attractiveness and naturę of the evaluations, "Journal of Experimental Social Psychology" 1969, 5, ss. 93-100.

35Sigall H., Ostrove N., Beautiful but dangerous: Effects of offender attrac-tiveness and naturę of the crime on juridic judgment, "Journal of Personality and Social Psychology" 1975, 31, ss. 410-414.

36Sigall H., Landy D., Radiating beauty: Effects of having a physically attractive partner on person perception, "Journal of Personality and Social Psychology" 1973, 28, ss. 218-224.

37Snyder M., Tanke E. D., Berscheid E., Social perception and interpersonal behavior. On the self-fulfilling naturę of social stereotypes, "Journal of Personality and Social Psychology" 1977, 35, ss. 656-666.

38Byrne D., Attitudes and attraction, zob. przyp. 7.

39Rosenbaum M. E., The repulsion hypothesis: On the nondevelopment of relationships, "Journal of Personality and Social Psychology" 1986, 51, ss. 1156-1166.

^Sigall H., The effects of competence and consensual validation on a com-municator's liking for the audience, "Journal of Personality and Social Psychology" 1970, 16, ss. 251-258.

41 Marks G., Miller M., Maruyama M., Effects oftargets' physical attractiveness on asumptions of similarity, "Journal of Personality and Social Psychology" 1981, 41, ss. 198-206; Granberg D., King M., Cross-lagged panel analysis of the relation between attraction and perceived similarity, "Journal of Experimental Social Psycho­logy" 1980, 16, ss. 573-581.

42Aronson E., Worchel S., Similarity versus liking as determinants of interper­sonal attractiveness, "Psychometric Science" 1966, 5, ss. 157-158; Condon J. W., Crano W. D., Inferred evaluation and the relationship between attidude similarity and interpersonal attraction, "Journal of Personality and Social Psychology" 1988, 54, ss. 789-797.

43Secord P., Backman C., Interpersonal congruency, perceived similarity, and friendship, "Sociometry" 1964, 27, ss. 115-127.

^Curtis R. C., Miller K., Believing ano t her likes or dislikes you: Behaviors making the beliefs come true, "Journal of Personality and Social Psychology" 1986, 51, ss. 284^-290.

45Walster (Hatfleld) E., The effect of self-esteem on romantic liking, "Journal of Experimental Social Psychology" 1965, l, ss. 184^197.

46Kiesler S. B., Baral R. L., The searchfor a romantic partner: The effects ofself esteem and physical attractiveness on romantic behavior [w:] K. J. Gergen, D. Marlowe (red.) Personality and social behavior, Addison-Wesley, Reading MA 1970.

47Grube J., Kleinhesselink R., Kearney K., Male self-acceptance and attraction toward women, "Personality and Social Psychology Bulletin" 1982, 8, ss. 107-112.

48Van Gorp G., Stempfle J., Olson D., Dating attitudes, expectationst and physical attractiveness. Nie opublikowany artykuł omówiony [w:] Z. Rubin, Liking and loving: Ań imitation to social psychology, Holt, Rinehart and Winston, New York 1973, s. 68.

49Jones E. E., Bell L., Aronson E., The reciprocation of attraction from similar and dissimilar others: A study in person perception and evaluation [w:] Experimental social psychology, Holt, Rinehart and Winston, New York 1971, ss. 142-183.

50Aronson E., Linder D., Gain and loss of esteem as determinants of interper-sonal attractiveness, "Journal of Experimental Social Psychology" 1965, l, ss. 156-171. Zob. też: Gerard H., Greenbaum C. W., Attitudes toward an agent of uncertainty reduction, "Journal of Personality and Social Psychology" 1962, 30, ss. 485-495; Mettee D., Taylor S. E., Friedman H., Affect comersion and the gain-loss like effect, "Sociometry" 1973, 36, ss. 505-519; Aronson E., Mettee D., Affective reactions to appraisal from others [w:] Foundations of interpersonal attraction, Academic Press, New York 1974; Clore G. L., Wiggins N. H., Itkin S., Gain and loss in attraction: Attribution from nonverbalbehavior, "Journal of Personality and Social Psychology" 1975, 31, ss. 706-712.

51 Tamże.

52Spinoza B. de, Etyka, przeł. J. Myślicki, PWN, Warszawa 1954, s. 193.

53Mettee D. R., Taylor S. E., Friedman H., Affect conversion and the gain-loss like effect, "Sociometry" 1973, 36, ss. 505-519.

54Mettee D. R., Aronson E., Affective reactions to appraisal from others [w:] Foundations of interpersonal attraction, Academic Press, New York 1974.

55Winch R., Matę selection: A study of complementary needs, Harper and Rów, New York 1958.

56Berscheid E., Interpersonal attraction [w:] G. Lindzey, E. Aronson (red.) Handbook of social psychology, wyd. III, Addison-Wesley, Reading MA 1985, ss. 413^84; Berscheid E., Walster (Hatfield) E., Interpersonal attraction, Addi­son-Wesley, Reading MA 1978; Kendel D., Similarity in real-life adolescent friendship pairs, "Journal of Personality and Social Psychology" 1978, 36, ss. 306-312; Nias D. K. B., Marital choice: Matching or complementationl [w:] M Cook, G. Wilson (red.) Love and attraction, Pergamon, Oxford 1979; Fishbein D., Thelen M. H., Husband-wife similarity andmarital satisfaction: A different approach. Referat wygłoszony na zjeździe Midwestern Psychological Association, 1981.

57Rubin Z., Measurement of romantic love, "Journal of Personality and Social Psychology" 1970, 16, ss. 265-273.

58Rubin Z., Liking and loving: An invitation to social psychology, Holt, Rinehart and Winston, New York 1973.

59Walster (Hatfield) E., Walster G. W., A new look at love, Addison-Wesley, Reading MA 1978.

^Brehm S., Intimate relationships, Random House, New York 1985.

61Harvey O. J., Personality factors in resolution of conceptual incongruities, "Sociometry" 1962, 25, ss. 336-352.

62Stevenson H., Keen R., Knights J., Parents and strangers as reinforcing agents for children's performance, "Journal of Abnormal and Social Psychology" 1963, 67, ss. 183-185.

63Floyd J., Effects of amount ofreward and friendship status of the other on the freąuency of sharing in children. Nie opublikowana rozprawa doktorska, University of Minnesota 1964.

^Rands M., Levinger G., Mellinger G., Patterns of conflict resolution and marital satisfaction, "Journal of Family Issues" 1981, 2, ss. 297-321.

65Skotko P. K., The relation between interpersonal attraction and measures of self-disclosure, "Journal of Social Psychology" 1981, 112, ss. 311-312; Archer R., Burleson J., The effects of timing of self-disclosure on attraction and reciprocity, "Journal of Personality and Social Psychology" 1980, 38, ss. 120-130; Taylor D., Gould R., Brounstein P., Effects of personalistic self-disclosure, "Personality and Social Psychology Bulletin" 1981, 7, ss. 437-492.

M., Sensitivity training at Kresge College. Praca nie opublikowana.

Rozdział 9. Psychologia społeczna jako nauka

E., Mills J., The effect of severity of initiation on liking for a group, "Journal of Abnormal and Social Psychology" 1959, 59, ss. 177-181.

2Liebert R., Baron R., Some immediate effects oftelevised violence on children' s behavior, "Developmental Psychology" 1972, 6, ss. 469-475.

3Zob: Aronson E., Brewer M., Carlsmith J. M., Experimentation in social psychology [w:] G. Lindzey, E. Aronson (red.) Handbook of social psychology, t. l, Addison-Wesley, Reading MA 1985, ss. 441-486.

4Milgram S., Behavioral study of obedience, "Journal of Abnormal and Social Psychology" 1963, 67, ss. 371-378.

5Aronson E., Sigall H., Van Hoose T., The cooperative subject: Myth or realityl, "Journal of Experimental Social Psychology" 1970, 6, ss. 1-10.

6Asch S., Effects of group pressure upon the modiflcation and distortion of judgment [w:] M. H. Guetzkow (red.) Group, leadership, and men, Carnegie, Pittsburgh 1951, ss. 177-190; Asch S., Studies of independence and conformity: A minority of one against a unanimous majority, "Psychological Monographs" 1951, 70, (9, cały nr 416).

7Dawes R., McTavish J., Shaklee H., Behavior, communication, and assump-tions about other people' s in a common dilemma situation, "Journal of Personality and Social Psychology" 1977, 35, ss. 1-11.

8Asch S., Effects of group pressure..., zob. przyp. 6.

9Aronson E., Mettee D., Dishonest behavior as afunction of differential levels of

induced self-esteem, "Journal of Personality and Social Psychology" 1968, 9, ss. 121-127.

10Milgram S., Behavioral study of obedience, "Journal of Abnormal and Social Psychology" 1963, 67, ss. 371-378.

HZimbardo P., The psychological power and pathology of imprisonment, Sprawozdanie dla U. S. House of representatives Committee on the Judiciary, Subcommittee nr 3: Przesłuchania w sprawie reformy więziennictwa, San Francisco CA, 25 X 1971, s. 3.

12Milgram S., Issues in the study of obedience: A reply to Baumrind, "American Psychologist" 1964, 19, ss. 848-852.

13Bickman L., Zarantonello M., The effects of deception and level of obedience on subjects' ratings of the Milgram study, "Personality and Social Psychology Bulletin" 1978, 4, ss. 81-85.

14Aronson E., Avoidance of inter-subject communictation, "Psychological Re-ports" 1966, 19, s. 238.

1



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Aronson E Człowiek istota społeczna
Aronson - Czlowiek istota spoleczna rozdz. 2 Konformizm, Socjologia
E Aronson Człowiek istota społeczna
E Aronson Człowiek istota społeczna
Aronson E Człowiek istota społeczna
Aronson Elliot Człowiek istota społeczna(z txt)
02.Człowiek istota społeczna, 12.PRACA W SZKOLE, ZSG NR 4 2008-2009, PG NR 5
czlowiek istota spoleczna
czlowiek istota spoleczna
Aronson czlowiek istota spole str 501 516 id 69178 (2)
e pojeciownik czlowiek istota spoleczna
I.WYCHOWANIE OBYWATELSKIE, 1.Człowiek istotą społeczną, Marek Biesiada
człowiek istota społeczna (9 stron) VX5IX6FPH3FNHMJCHM3N2RGS3TEKIXRI7MJXPWI
02.Człowiek istota społeczna, 12.PRACA W SZKOLE, ZSG NR 4 2008-2009, PG NR 5
człowiek istota społeczna (10 str)
Jan Turowski, Człowiek istota społeczną 2

więcej podobnych podstron