Żydzi na czele antysemitów? Po publikacji Leszka Bubla sugerującej, iż aktorka Katarzyna Cichopek ma żydowskie korzenie i ta właśnie okoliczność toruje jej drogę do kariery, odezwało się mnóstwo głosów oburzenia z powodu tego - jak to oburzeni określają - „wybryku”. Najwyraźniej uważają, że żydowskie pochodzenie jest czymś hańbiącym, a jeśli nawet to prawda - to taki fakt powinien być ukrywany. Taki sposób myślenia jest z gruntu antysemicki, gdyż ufundowany jest na przekonaniu, iż żydowskie pochodzenie jest gorsze od jakiegokolwiek innego - bo nie słychać, by ktokolwiek procesował się z powodu przypisania mu pochodzenia, dajmy na to, niemieckiego, rosyjskiego, czy marsjańskiego. Najbardziej zdumiewające jest, że wśród osób krytykujących Leszka Bubla za ten „wybryk” jest sporo Żydów. Czyżby i oni uważali, że bycie Żydem jest czymś nieprzyzwoitym? Nieprawdopodobne! Natomiast opinia, że żydowskie pochodzenie może w Polsce ułatwiać drogę do kariery może być prawdziwa, albo nie. Jest przecież mnóstwo przykładów potwierdzających takie przypuszczenie, a w tej sytuacji taka synchronizacja świętego oburzenia też wygląda podejrzanie. SM
Prawda przegrywa z poprawnością Rektor Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie zakazał przeprowadzenia tam zapowiedzianej wcześniej debaty na temat homoseksualizmu. Decyzja została przez niego podjęta po apelu red. Piotra Pacewicza w „Gazecie Wyborczej”, by „nie kompromitował” tej uczelni. Najwyraźniej w środowisku „GW” panuje przekonanie, że naukowe dyskusje kompromitują wyższe uczelnie. Co ich w takim razie nie kompromituje? Może takie budujące rozhowory, jak Michnika z Cohn-Benditem, kiedy ten ostatni uznał, że granice wolności są ustalane w demokratycznym głosowaniu? Ale tego rodzaju poglądy są co najwyżej „kontrowersyjne”, podczas kiedy JM Rektor UKSW najbardziej obawiał się ryzyka przyprawienia jego uczelni „homofobicznej gęby”. Skąd bierze się ta obawa? Czyżby Magnificencja wystraszył się „Gazety Wyborczej” i red. Pacewicza? Wszystko to być może, chociaż od rektora uczelni noszącej imię kardynała Wyszyńskiego można by wymagać nieco więcej odwagi. Ale może to tylko przypadkowa zbieżność publikacji apelu i decyzji. Znacznie bardziej prawdopodobna wydaje się obawa przed utratą tzw. grantów, czyli unijnych dotacji na rozmaite projekty badawcze, a raczej - coraz bardziej propagandowe. Ich przyznawanie jest uzależnione m.in. od reputacji uczelni, a jednym z kryteriów oceny tej reputacji jest nieobecność tam „homofobii”, to znaczy - oznak sprzeciwu, czy choćby krytycyzmu wobec sodomitów. Pokazuje to, że spostrzeżenie, iż nie ma takiej bramy, której nie przekroczyłby osioł obładowany złotem, nabiera szczególnej aktualności w przypadku bram wyższych uczelni. Na każdej z nich powinien zatem zostać umieszczony napis: „osły i uczeni - do środka!” SM
Biedni uczniowie! PS.: Co robić w wyborach? Jak się okazuje (a {SlyZel} donosi) na maturze z WOŚw pokazano maturzystom:
wykres pokazujący, jak szwaczki, urzędniczki na poczcie, sprzątaczki w fabryce, małorolni i przodujące dójki oceniają partie polityczne w wymiarach: „Konserwatyzm × Liberalizm” Oczywiście ani respondentom, ani uczniom, nie wyjaśniono, co to znaczy „Konserwatyzm” i „Liberalizm”. Ale, jak to w d***kracji wśród naukowców, odpowiedzi (nieważne, jakie...) zostały zanotowane, punkty naniesione, policzona mediana, odchylenie standardowe, wariancja, skośność rozkładu itd. itp. - i wyszło, że UPR jest, jak widać, partią centrową - tak pomiędzy PSL, a Krajową Partią Emerytów i Rencistów!!! (Ja też nie wiem, co mieli na myśli PT Twórcy Ankiety i PT Respondenci - ale tak na chłopski rozum, to UPR powinna mieścić się w prawym górnym kwadracie, na samym skraju...) Na szczęście uczniowie mieli tylko odpowiedzieć na pytanie, czy: „Według respondentów najbardziej konserwatywną, a zarazem najbardziej antyliberalną partią jest Unia Polityki Realnej” - a odpowiedź jest negatywna zarówno w świecie Prawdy, jak i w w świecie indagowanych przez PT Ankieterów Szarych Wyborców. PS. Pytającym, co robić w tych wyborach, odpowiadam: 1) Głosować na UPR i namawiać na to ludzi myślących.
2) Tym, którzy nie zagłosują na UPR, wytłumaczyć, że spóźniona o tydzień majówka nie jest zła, a - jak wyliczyli kanadyjscy libertarianie - szansa, że nasz głos zdecyduje o czymś w wyborach jest 17.000 razy mniejsza, niż szansa, że idąc do lokalu wyborczego wpadniemy pod samochód! (wyborcy UPR nie boją się ryzyka!) 3) Jeśli ktoś upiera się, by „spełnić obowiązek unijno-obywatelski” to usilnie starać się nie dopuścić, by zagłosował na kogoś z Bandy Czworga: PiS, PO, PSL lub SLD! Uzasadnienie: a) Głosowanie na NICH to zgoda na system korupcji i złodziejstwa, jakie te partie stworzyły w Polsce, to powiedzenie IM, że uważamy, iż tak jest dobrze b) Ogromna część, o ile nie większość, kandydatów z tych partyj to aferzyści, którzy są tam teraz wysyłani, by uzyskali immunitet. Czy ktoś chce, by aferzyści mieli immunitet, wygodne synekury i dożywotnie wysokie emerytury? Propagować powyższe na wszystkich możliwych forach! JKM
Kobieta umie jeździć! Na głównej stronie blogów (http://blog.onet.pl/ ) znajdują się wynurzenia pod prowokacyjnym tytułem: „Kobieta uczy się jeździć”. Nie mam zamiaru tego czytać - ale podejrzewam, że znalazłbym tam powielanie stereotypów, że „kobiety jeżdżą gorzej od mężczyzn”. Ten stereotyp, jak ogromna większość stereotypów, jest oczywiście prawdą. Pamiętajmy jednak, że dotyczy to tylko tzw. „przeciętnej kobiety”; takiej typowej, kobiecej kobiety. Tymczasem wśród milionów kobiet znajdują się tysiące jeżdżących lepiej, niż połowa mężczyzn. Może nie tak dobrze, by jeździć w Formule 1, 2, a nawet 3 - ale jeżdżących naprawdę bardzo dobrze. A wiecie Państwo, po czym poznać taką kobietę? Po tym, że na widok kobiety za kółkiem syczy przez zęby; „Zjeżdżaj mi z drogi, ty głupia babo!”. Jeszcze ciekawiej jest, gdy taka kobieta spotka na drodze zawalidrogę w postaci źle jeżdżącego mężczyzny. Słyszymy wtedy epitet: „Ależ on jedzie - gorzej niż baba!”. I ten ogrom pogardy zawarty w ostatnim słowie. Jest to zjawisko całkowicie normalne. Kobieta świetnie jeżdżąca samochodem nie ma najmniejszego powodu utożsamiać się z kobietami źle prowadzącymi. Przeciwnie: zamiast bronić przegranej pozycji, że „kobiety jeżdżą tak samo dobrze” ona podkreśla z zasłużoną dumą: „Kobiety jeżdżą źle - ale ja jestem wyjątkowa!” Podobnie ładne dziewczyny lubią pokazywać się z brzydulami; by uwypuklić kontrast... My, liberałowie, bardzo sobie cenimy takie wyjątki. W imię Prawdy walczymy z przesądem, że „Każda kobieta źle prowadzi”... ale nie pozwolimy też, by wbijano nam w głowę XX-wieczny przesąd, że „kobiety prowadzą tak samo dobrze, jak mężczyźni” Teza - anty-teza - i SYNTEZA! JKM
Zyta Gilowska: Rząd świadomie oszukuje ludzi z b. ministrem finansów rozmawia Jakub Biernat Mamy kryzys w kraju, czy nie mamy. Temat jakby przycichł? - Kryzys wkroczył do Polski na całego. Najbardziej jest widoczny w finansach państwa. Kryzys obnażył nieudolność obecnej ekipy w prowadzeniu sprawnej polityki budżetowej. Na dodatek rząd notorycznie i świadomie oszukuje opinię publiczną. To poważne oskarżenie.
- Najpierw twierdzono, że kryzysu nie ma i nie będzie. Podobno dlatego, by nie wywoływać paniki. Potem zaprzeczano prowadzeniu negocjacji z MFW. Podobno dla utrzymania naszej wiarygodności. Następnie obwieszczono o podpisaniu umowy z MFW, chociaż wcale nie była podpisana. A całość uznano za triumf naszej siły, ponieważ wstąpiliśmy do podobno elitarnego, „platynowego” klubu, który to klub tworzymy wraz z Meksykiem i Rumunią. Minister finansów upierał się, że deficyt finansów publicznych w 2008 r. nie przekroczył 2,7 proc. PKB do ostatniej chwili. Wreszcie GUS obwieścił, że niestety - jest dużo gorzej - już w ubiegłym roku deficyt wyniósł 3,9 proc. PKB. Różnica w rachunkach wyniosła 15 mld zł, a o tyle pomylić się nie da. Wreszcie, w tegorocznym budżecie mamy założenie wysokiego tempa wzrostu, malejącej inflacji i malejącego bezrobocia. Odwrotnie niż w rzeczywistości. Budżet ułożono dla kursu 3,5 zł za 1 euro, podczas gdy faktyczny kurs oscyluje wokół 4,4 zł za 1 euro. Co gorsza rząd z pełną świadomością blokuje debatę budżetową i z nowelizacją ustawy budżetowej zwleka do zakończenia eurowyborów, wmawiając opinii publicznej, że wszystko w porządku. Ale budżet opiera się na wzroście PKB o 3,7%, które nie było realne już w chwili uchwalenia, a dziś jest zupełnie księżycowe.
Jakie problemy mogą wyniknąć z nowelizacji budżetu? - Z doświadczeń państw postkomunistycznych wynika, że po nowelizacji budżetu kurs waluty może osłabić się o ok. 10%. Budżet jest układany tylko na jeden rok, więc im później zostaje urealniony, tym większe zmiany trzeba wprowadzać. Gdy wreszcie dojdzie do spóźnionej debaty i nowelizacji budżetu, dowiemy się części prawdy o kondycji finansowej naszego państwa. To może być wstrząs, zwłaszcza że rząd zamierza manipulować deficytem budżetu. Zapowiedziano wyprowadzenie z budżetu części wydatków i przenoszenie ich do pozornie zewnętrznych instytucji. Np. do Krajowego Funduszu Drogowego, który już jest zadłużony i żadnych wolnych środków nie posiada. Aby więc sprostać nowym wydatkom, ten fundusz będzie musiał pieniądze pożyczyć. W ostatecznym rachunku cała kombinacja nic nie da, ponieważ niedobory w Krajowym Funduszu Drogowym są przez Komisję Europejską zaliczane do deficytu finansów publicznych. Na dodatek każdy fundusz pożycza drożej niż minister finansów, więc ten dług będzie kosztowniejszy w obsłudze. Podobną operację rząd zapowiada w stosunku do ZUS-u. Jednak Skarb Państwa pozostaje gwarantem wypłat świadczeń z ZUS i dlatego również ta instytucja będzie musiała się zadłużyć. Wydatki państwa pozostaną, zmieni się tylko podmiot zaciągający długi. Tak czy owak - na poczet Skarbu Państwa. Zadłużenie państwa wzrośnie i to w gorszej strukturze. Minister finansów pożycza pieniądze na najlepszych warunkach. Inne instytucje więcej płacą za zaciągnięte pożyczki.
Może to zamieszanie z finansami to nie do końca wina rządu, ale niepewnej sytuacji? - Gdy sytuacja jest niepewna, należy zacząć od postawienia diagnozy, a tego nie ma. Rząd miał komfortową sytuację - prawie półtora roku spokoju i czas na naukę. Tego czasu należycie nie wykorzystał. Jeśli ministrowie notorycznie mijają się z prawdą lub nie potrafią prowadzić rachunków z dokładnością do 15 mld zł, to każdy przytomny obywatel ma obowiązek zabrać głos. Pod zapewnienia tego rządu nie można układać osobistych biznesplanów, nie można planować większych wydatków, nie wiadomo po prostu z jakimi ograniczeniami trzeba się liczyć. Po prostu - Polacy są wprowadzani w błąd, co do stanu i perspektyw naszej gospodarki.
Czy to nie jest jednak czarnowidztwo? Minister Rostowski jest pewien, że Komisja Europejska myli się prognozując w Polsce recesję i nadal mamy szansę na wzrost. - Ktoś się myli. Natomiast minister finansów musi - po prostu musi - projektować bardzo ostrożnie. Ale tego nie robi, w przeciwieństwie do wszystkich swoich poprzedników. Dlatego sądzę, że budżet wziął z księżyca. Najpierw twierdził, że będzie wysoki wzrost gospodarczy, bo nas kryzys się nie ima (3,7% PKB), potem niechętnie korygował (dochodząc do 1,7% PKB), a teraz nadal uważa, że będzie wzrost, choć nie wyklucza recesji. Tak nie wolno, akurat minister finansów musi się zdecydować, na tym polega jego odpowiedzialność i ryzyko zawodowe. To nie jest sierotka Marysia, tylko urzędnik dysponujący ekskluzywnymi informacjami oraz potężnym aparatem analitycznym. Od gdybania są liczni komentatorzy polityczni i gospodarczy. Rząd jest od podejmowania decyzji.
Cała Europa jest w trudnej sytuacji. Są pani zdaniem liderzy, którzy wiedzą co robić? - Przynajmniej próbują. Gordon Brown stawia sprawę jasno - postanowił walczyć na dwóch frontach jednocześnie. Z jednej strony forsuje dofinansowanie konkretnych podmiotów gospodarczych, zaś z drugiej strony obniżył podatek VAT 15%, czyli do najniższej dopuszczalnej w UE stawki. Oczywiście, te działania są przedmiotem zmasowanej krytyki, ale Gordon Brown to zawodowiec, były wieloletni sekretarz skarbu, więc krytykę przyjmuje z zimną krwią.
A pozostali? - Są dwa schematy. Kanclerz Angela Merkel reprezentuje znajdujące się w mniejszości kraje, które przynajmniej werbalnie bronią się przed zwiększaniem deficytu. I myślę, że to im się nie uda.
Tą drogą idzie Polska. - No nie wiem, czy idzie. To rząd mówi, że idzie. Ale na razie stoi, jak w klasycznej arii operowej, kiedy chór przez 20 minut śpiewa „śpieszmy się, śpieszmy”.
Jak wygląda drugi schemat walki z kryzysem? - Drugi schemat firmuje prezydent Nikolas Sarkozy, który chce wspierać gospodarkę, zwłaszcza przemysł, i to czyni. Jak zawsze najliczniejsza jest grupa państw, których przywódcy mówią niewiele, ale robią to samo co Francuzi. O ile mają za co.
Polska jest w ogonie walki z kryzysem? - Pewne opóźnienie jest naturalne, nie zawsze musimy być na czele rozmaitych pionierskich przedsięwzięć. Do nas kryzys dociera stopniowo. Ale nie możemy nic nie robić. Tak jak w wyścigach kolarskich - żeby wytrwać w peletonie trzeba przynajmniej pedałować, sam cug powietrza od liderów nas nie pociągnie.
Czy Słowacja będąca w strefie euro ma nad nami przewagę? - Na razie to my się cieszymy, bo Słowacy przyjeżdżają do nas i sklepy w południowej Polsce kwitną z powodu ich krajoznawczo-handlowych wycieczek.
Czy euro ma wpływ np. wzrost produkcji, czy w ogóle na sytuacje gospodarczą? - Wyobrażenie, że wygląd banknotów może mieć w krótkim okresie wywierać jakikolwiek wpływ na procesy gospodarcze to zabobon.
Co by było, gdybyśmy w Polsce już płacili w euro? - Nie moglibyśmy wykorzystywać osłabienia naszej waluty. Oczywiście lepiej mieć silną walutę, ale jej osłabienie też niesie pewne pożytki. Wzmacnia się konkurencyjność gospodarki i rośnie opłacalność eksportu, bo nasze wyroby stają tańsze. Wreszcie, możemy prowadzić własną politykę pieniężną. Tej szansy nie mają kraje południa Europy: Portugalia, Hiszpania, Włochy, Grecja. One potrzebują wyższych stóp procentowych niż nominalne stopy EBC, dlatego ich obligacje rządowe są dwa razy bardziej rentowne, niż obligacje niemieckie. Czyli ich dług publiczny jest droższy.
Twierdzi pani, że w czasie, gdy do strefy euro przyjmowano Słowację, Komisja Europejska zamknęła przed nami drogę uruchomiając procedurę nadmiernego deficytu. Jednak - jak twierdzi Witold Gadomski - i my, i oni mieliśmy zbyt duży deficyt, a jednak Słowakom to nie przeszkodziło by wprowadzić euro. - Tak, bo dla gospodarek małych czyniono różne wyjątki. Dla nas nie. Ponowne uruchomienie procedury nadmiernego deficytu w zasadzie odsunie wejście Polski od ERMII. Dla nas wyjątków nie będzie.
Dlaczego Komisja Europejska nie chce nas przyjąć do strefy euro? - Tak nie jest. Mamy prawo aplikować o przyjęcie po spełnieniu procedur zapisanych w traktatach. Komisja doskonale wie, że od momentu wejścia do UE Polska nie spełniała wszystkich wymagań, za wyjątkiem 2007 r. Sądziłam, że również w 2008 r. spełnialiśmy fiskalne kryteria konwergencji. Okazało się, że w 2008 roku deficyt finansów publicznych był wyższy o deklarowanego o ponad 40%. Sądzę, że eksperci KE o tym wiedzieli. Zrobili jednak uprzejmość rządowi Donalda Tuska, milcząc aż do komunikatu naszego urzędu statystycznego (GUS). Podczas naszych rządów wszczynali alarm, gdy różniliśmy się w przewidywaniach deficytu jedynie o 0,2 proc. PKB (tak było z deficytem za 2006 r.). Wtedy nasza prasa oskarżała nas o oszustwo, a chodziło o wliczenie do deficytu zakupu samolotów wielozadaniowych, czego nie zrobiliśmy z uwagi na system finansowania tej transakcji. Natomiast obecnie, przy błędzie sześciokrotnie wyższym, zapadła cisza.
Czyli Jarosław Kaczyński mówiący, że euro musimy przyjąć później w okresie najbardziej sprzyjającym uprawiał grę pozorów, bo to i tak wiedział, że nie mamy na to żadnych szans. - Nie było w tym żadnej gry. Polska chce i powinna wstąpić do strefy euro. Komisja Europejska wie, że musimy stworzyć ku temu odpowiednie warunki. Ale od naszego wejścia do UE nie udało się nam ustabilizować wskaźników makroekonomicznych. Gospodarka przyjmująca euro musi przetrwać potężny szok i dlatego powinna być dość silna. Prężna i elastyczna, ale stabilna. Nasza gospodarka jeszcze taka nie jest, co widać teraz. Ci którzy mówią, że trzeba przeć do euro za wszelką cenę bez spełnienia warunku stabilności mylą się. Słowacja tak zrobiła i raczej nie wyszła na tym dobrze.
Jak się skończą wysiłki rządu Tuska, by przejąć euro? - Szarża się skończyła. Donaldowi Tuskowi powiedziało się w Krynicy podczas obrad Forum Gospodarczego, że przyjmiemy euro w 2012. To był dziwny incydent, nawet minister finansów nic nie wiedział. Niemożliwe, by premier jesienią 2008 nie dysponował elementarnymi informacjami makroekonomicznymi.
Czy wejdziemy do ERMII w najbliższym czasie? - Na szczęście nie. Bo nie powinniśmy.
A jak wejdziemy? - To byłoby zupełnie niepotrzebne obciążenie. W ERMII są kraje bałtyckie i proszę zobaczyć, co się dzieje z ich gospodarkami. Są jak baletnice ze związanymi nogami. Ich gospodarki są mocno rozchwiane. Ryzykujemy także utratę rezerw walutowych.
Pani obniżyła podatki i składkę rentową. Czy te pieniądze nie przydałyby się teraz budżecie, by załatać dziury? - Teraz? Wolne żarty, tych pieniędzy już dawno by nie było. Z koniunktury skorzystali pracownicy najemni, ciężko pracujący ludzie. I bardzo dobrze.
Zyta Gilowska, wicepremier oraz minister finansów w rządzie PiS
PSYCHOLODZY ZBRODNI Jeśli ktoś lubi oglądać seriale „CSI: Kryminalne zagadki Las Vegas”, „Medycyna sądowa”, „Budząc zmarłych” itp., a także jest fanem kryminałów, koniecznie powinien sięgnąć po książkę Katarzyny Bondy i Bogdana Lacha „Zbrodnia niedoskonała”. To książka o rozwiązywaniu największych zagadek kryminalnych ostatnich lat przez Lacha - jednego z pierwszych polskich profilerów, czyli psychologów zajmujących się tworzeniem portretów psychologicznych przestępców. Wymyślili ich około czterdzieści lat temu Amerykanie, nie mogąc poradzić sobie z seryjnymi mordercami, m.in. słynnym Dusicielem z Bostonu. W Polsce wyspecjalizowało się w tej dziedzinie jeszcze niewielu fachowców. Pojawienie się profilerów na miejscach zbrodni, a także innych przestępstw, przyspieszyło śledztwa i zwiększyło wykrywalność. Książka ta jest tym bardziej ciekawa, że opisane w niej przykłady wykrywania sprawców dotyczą Polski. Największą jej wartością jest nie teoretyzowanie, które przy dłuższej lekturze nudzi, ale ukazanie pracy profilera na konkretnych przykładach, które poznajemy w najdrobniejszych szczegółach. Zaglądamy więc za kulisy prawdziwych przestępstw i zbrodni. Ciekawa narracja połączona z wplecionymi wypowiedziami profilera i opisami zbrodni wprowadza nas w mroczną atmosferę, w której krok po kroku poznajemy sposób rozumowania, kojarzenia faktów, wyciągania wniosków przez psychologa, daleki od sztampowej pracy przeciętnego śledczego. Wkraczamy w świat okrutnych zabójców, poznajemy ich fantazje, podłoże psychologiczne, które pchnęło ich do okrutnych czynów, ich słabości, wynaturzenia, ale także skrywającą się czasem za okrucieństwem ludzką twarz. Jak mówi autorka, praca nad tą książką uświadomiła jej, jak płynne są w człowieku granice dobra i zła, że przypadek może spowodować, iż niemal każdy może stać się zabójcą, raniąc w odruchu obronnym napastnika, czy też zabijając w afekcie. Katarzyna Bonda, dziennikarka, od lat zajmuje się problematyką kryminalną. Zwłaszcza psychologią zbrodni. Także poprzednia jej książka „Polskie morderczynie”, która ukazała się nie tak dawno, jest ciekawym studium psychologicznym. Pasjonujące jest odkrywanie wraz z profilerem i autorką szczegółów i okoliczności popełnienia zbrodni, które dla zwykłego śmiertelnika są najczęściej niedostrzegalne. Opracowując profil seryjnego zabójcy - wampira z Zagłębia, grasującego na Górnym Śląsku kilka lat temu - Bogdan Lach ze sposobu duszenia ofiar wywnioskował, że sprawca jest budowlańcem lub ślusarzem. Okazało się, że miał rację - 47-letni wampir z Zagłębia pracował jako ślusarz w zakładach mięsnych w Sosnowcu. Profiler postawił też hipotezę, że wampir „prawdopodobnie funkcjonuje w związku emocjonalnym, ale jest to związek zaburzony. Gdyby był samotny, odstępy między atakami byłyby znacznie krótsze, a on atakował co rok. Seryjni zabójcy zabijają często po kłótniach z partnerką, do której żywią ambiwalentne uczucia, od miłości do nienawiści. Jest ona jednak dla nich osobą niezwykle ważną i dominuje w związku”. Groźnego mordercę-gwałciciela wytypowano, gdy Lach, kojarząc różne fakty, zaznaczył na mapie miejsce, skąd może pochodzić sprawca. W innej trudnej sprawie dotyczącej zabójstwa i gwałtu na 28-letniej Karolinie spod Przeworska, profiler, oceniając sposób ułożenia ciała po zabójstwie - na brzuchu - wskazał, że sprawcę i ofiarę łączył związek emocjonalny. Ułożył on dziewczynę twarzą do ziemi, bo nie mógł patrzeć na jej twarz, „spojrzeć jej w oczy”. Lektura książki jest więc nie tyle śledzeniem działań policji, co odkrywaniem wraz z profilerem kolejnych zagadek. Jedną historię autorzy przedstawili nawet jako zagadkę dla czytelników, której rozwiązanie odnajdujemy przy końcu książki. Każda zbrodnia jest niedoskonała. Wykrycie sprawców zależy w dużej mierze od przenikliwości profilera. Poznawanie kuchni psychologa policyjnego to świetna lektura z lekkim dreszczykiem na czas urlopu.
Leszek Misiak
FAŁSZ NA KUL-U Karola Świerczewskiego, Władysława Gomułkę, Edwarda Gierka i Wiktora Juszczenkę łączy to, że ich legendy są nieprawdziwe. Na szczęście istnieją inne autorytety moralne. Na przełomie kwietnia i maja 1945 r., w chwili, gdy świat już świętował zwycięstwo nad faszyzmem, rozegrała się jedna z najtragiczniejszych i najkrwawszych bitew polskiego oręża. Chodzi o operację pod Budziszynem na Łużycach, w której wzięła udział 2. Armia Wojska Polskiego, dowodzona przez gen. Karola Świerczewskiego. Choć Polak z pochodzenia, był on oddany nie sprawie swojego narodu, lecz obłąkanej ideologii. W 1920 r. walczył po stronie Armii Czerwonej, zabijając, jak sam się chwalił, niejednego "białego" Polaka. W latach trzydziestych walczył z kolei w Hiszpanii, gdzie zasłynął z okrutnych czystek. Nie cofał się też przed rozstrzeliwaniem jeńców. W 1941 r. dowodził jedną z dywizji radzieckich, którą w wyniku swoich błędnych decyzji, podejmowanych w upojeniu alkoholowym, doprowadził do zagłady. Późniejsza propaganda mówiła o nim jako o "człowieku, który się kulom nie kłaniał". Kul rzeczywiście się nie bał, ale wynikało to nie z jego bohaterstwa, lecz z tego, że ustawicznie pijany, po prostu nie dbał o życie swoje i podwładnych. W 1944 r. powierzono mu dowództwo wspomnianej 2. Armii, która w dużej mierze składała się z poborowych werbowanych na Kresach Wschodnich. Główną bolączką był w tym wojsku brak oficerów. Jedni bowiem zostali zamordowani w Katyniu, inni wyszli z armią gen. Andersa. Przydzielano więc radzieckich oficerów, których nazywano "popami". Ich nazwa była skrótem ironicznego określenia "pełniący obowiązki Polaka". Nowa formacja, choć dobrze wyposażona w broń pancerną i artylerię, była jednak słabo wyszkolona, a przede wszystkim beznadziejnie dowodzona. Właśnie dowodzenie zaważyło na jej dalszych losach. Kiedy 20 kwietnia 1945 r. 2. Armia WP przekroczyła Nysę Łużycką, kierując się na Drezno i Budziszyn, gen. Świerczewski dopuścił się rażących błędów, w wyniku których niemieckie wojska pancerne idące na odsiecz Berlinowi przepołowiły tę formację, rozbijając poszczególne jej dywizje. Była to prawdziwa rzeź, Niemcy bez pardonu dobijali rannych. W ciągu zaledwie kilku dni zginęło, zaginęło lub zostało rannych prawie 19 tys. żołnierzy, czyli kilkakrotnie więcej niż w czasie zaciętej bitwy pod Monte Cassino. Polacy i Rosjanie stracili także 1000 czołgów i pojazdów (przeciwnik tylko około 100). Za dopuszczenie do masakry dowódca armii nie został pociągnięty do żadnej odpowiedzialności. Zginął dwa lata później w niejasnych okolicznościach. Wiele wskazuje na to, że został zamordowany przez swoich podwładnych. W czasach PRL uczyniono z niego fałszywego bohatera. Jednak i w wolnej Polsce jego imię wciąż noszą ulice w różnych miastach. Co za wstyd dla ich samorządów! Okropny wstyd! Nawiasem mówiąc, do dziś np. w Ostrzeszowie znajduje się ulica - uwaga! - Władysława Gomułki, a w Sosnowcu rondo Edwarda Gierka. Pierwszy z tych komunistycznych aparatczyków zasłynął walką z Kościołem katolickim oraz antysemicką nagonką. Aż dziw bierze, że organizacje żydowskie nie protestują przeciwko obraniu takiego patrona. Zasługą drugiego były z kolei tzw. ścieżki zdrowia, stosowane wobec robotników Radomia i Ursusa, a także miliardowe długi, które muszą spłacać kolejne pokolenia. Niestety, w podtrzymywaniu fałszywych legend ma swój udział w ostatnim czasie także Katolicki Uniwersytet Lubelski, który ubzdurał sobie doktorat honoris causa dla gloryfikatora banderowców i esesmanów. Nic chcę tu po raz kolejny pisać o poczynaniach Wiktora Juszczenki, który zawiódł nadzieje nie tylko swoich rodaków (obecnie poparcia dla niego spadło do 2 proc.), ale i Europy. Chcę jedynie zwrócić uwagę, że sama data wręczenia doktoratu została fatalnie wyznaczona. Jest to bowiem rocznica zawarcia unii lubelskiej, tej unii, która była korzystna dla Polaków, a zła dla Ukraińców. Ziemie bowiem tych ostatnich, w tym Wołyń i Zaporoże, za jednym pociągnięciem pióra przerzucono z Litwy do Polski. Gdyby więc ukraiński prezydent odebrał w tym dniu laur od polskiego uniwersytetu, to tak jakby polski prezydent w rocznicę pierwszego rozbioru odbierał laur od uniwersytetu w Wiedniu. Prawdopodobnie wkrótce nacjonaliści ukraińscy zorientują się w pułapce zastawionej przez KUL i będą usilnie prosić Juszczenkę, aby tego dnia w Lublinie się nie pokazywał. W uzupełnieniu ostatniego felietonu dodaję, że rektor KUL, ks. prof. Stanisław Wilk, salezjanin, w końcu raczył przyjąć płk. Jana Niewińskiego, lecz jeszcze tego samego dnia zapowiedział, że nie wycofa się ze swego szalonego pomysłu, a potem obraził rodziny pomordowanych Kresowian, zarzucając im, że "sycą się żądzą zemsty". Po takich słowach św. Jan Bosko, założyciel salezjanów, chyba przewracał się w grobie. Na szczęście istnieją inne autorytety moralne i inne uczelnie. Dlatego też zapraszam na sesje naukowe poświęcone ludobójstwu na Kresach, które 20 maja w Warszawie organizuje rzecznik praw obywatelskich Janusz Kochanowski, 3 czerwca we Wrocławiu Instytut Filozofii tamtejszego uniwersytetu oraz 30-31 maja we Wschowie i 6 czerwca w Kędzierzynie-Koźlu organizacje kresowe. Dodam też, że niedawna uroczystość w kościele Salwatorianów w Obornikach Śląskich, doskonale przygotowana przez społeczników, zakończyła się wmurowaniem tablicy ku czci Polaków, Ormian i Ukraińców pomordowanych 65 lat temu w Kutach nad Czeremoszem i na Pokuciu. Oby władze KUL od owych społeczników, często ludzi bardzo młodych, nauczyły się wierności prawdzie. ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski
09 maja 2009 "Bez sprawiedliwości państwo jest bandą rozbójników"... (Św. Augustyn) Niestety, Święty Augustyn miał rację. Współczesne państwa socjalistyczne to państwa tzw. sprawiedliwości społecznej- pod którym to określeniem- kryje się zwykła niesprawiedliwość. Bo jaka to sprawiedliwość, jak jednemu się zabiera a drugiemu daje, zatrzymując biurokratycznie dla siebie? Co prawda ostatnio zapadł wyrok w sprawie Doroty Robaczewskiej ps.. Doda, która to pani pozwała do sądu „ Super Expres”, bo ten napisał , że na ubiegłorocznej gali rozdania „ Telekamer” pojawiła się bez majtek.(???). Dostała swoje 25 000 złotych, choć chciała 100 000, przyszła na rozprawę spóźniona , do sędziny zwracała się „proszę pani”, żuła gumę a swojego mecenasa częstowała żelkami.
I wiecie państwo co powiedziała? „Bardzo fajna rozprawa. Pan mecenas myślał, że ma do czynienia z głupią blondynką, niestety, okazuje się, kwintesencja poczęcia dziecka z rodu sportowców i prawników stworzyła mnie. Mogłabym być adwokatem, na bank. Adwokatem diabła nawet”(???). Naprawdę bardzo fajna rozprawa ; a ile sprawiedliwości? Nie wiadomo, tylko, czy sąd ustalił kolor majtek Dody-Elektrody… No i czas na wyjaśnienie roli stanika w całej tej sprawie.. Naprawdę fajna sprawiedliwość.. Natomiast w Zielonce zaginął szyfrant.. Początkowo był na urlopie, miał L-4, ale potem nie chciało mu się wracać, więc nie wrócił.. Przez jakiś czas nasz Kontrwywiad był bez szyfranta.. I widać sobie poradził bez niego doskonale, bo nic takiego się nie stało, co mogłoby zagrażać naszemu bezpieczeństwu.. A w demokratycznym państwie prawa, bezpieczeństwo” obywateli” jest na pierwszym miejscu.. Obok, ma się rozumieć rabowania na skalę nieprawdopodobną… Ale dzięki temu rabowaniu mamy zapewnione bezpieczeństwo- też na skalę nieprawdopodobną.. Wygląda mi na to, że całe te służby to wielka przysłowiowa lipa.. Służą jedynie do trzymania nas w demokratycznych ryzach, no a poszczególne kliki i frakcje walczą jedynie naprawdę o panowanie nad państwem i wpływy na wszelkich intratnych stanowiskach.. To po co nam takie służby? - Lekarz do pacjenta: - Niestety do końca życia nie może pan nic jeść. - Ależ panie doktorze…. - Spokojnie, jakoś pan wytrzyma te dwie godziny.. A ile my jeszcze wytrzymamy bez szyfranta? W demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym zasady ruchomej sprawiedliwości.. Niedawno było też wesoło było w Gębicach w Lubuskiem…Krowa jednego gospodarza weszła na posesję sąsiada i tam właśnie zachciało jej się wypróżnić. Powstał więc konflikt, w wyniku którego sąd skazał właściciela krowy na 20 godzin prac społecznych. Urzędnicy gminni pojawili się u wspomnianego gospodarza w ciągu dwóch dni i zlecili mu wykopanie rowu o długości czterdziestu metrów.. Przywieźli nawet gminną łopatę, którą być może zakupili na tę okoliczność.
Zaradny gospodarz uznał, że kopanie rowu jest zupełnym bezsensem, bo nikt wcześniej takiego rowu nie planował, a lepiej by było, żeby chociaż posprzątał w tamtejszej świetlicy- wynajął więc znajomego z koparką, który mu taki rów wykopał.. No i się zaczęło.. Przyjechali urzędnicy, sprawdzili szpadel, uznali, że nie był używany, a rów nie wyglądał na ręczną robotę.. Zaliczyli przedsiębiorczemu gospodarzowi dwie godziny pracy społecznej.. A swoją drogą , jak oni to wyliczyli.?. Nie wiem oczywiście, bo mnie przy tym nie było, czy sąd w swoim wyroku zawyrokował, że gospodarz musi wykonać prace społeczną koparką czy szpadlem.. Bo kopać czterdzieści metrów rowu szpadlem podczas gdy się ma znajomego z koparką.. To tylko u Keynesa.!. Zakopywać butelki i je odkopywać.. Bo to co innego, jak w tym dowcipie, który opowiadał mi wczoraj pan Krzysztof reżyserujący nasz spot wyborczy, który nagrywaliśmy dla potrzeb kampanii.. Ufffff… Prawie siedem godzin non stop, powtarzania, uczenia się jednego zdania, ja jestem szczególnym antytalentem powtarzania zdania słowo, po słowie i jeszcze z określonym wyrazem emocjonalnym, ustalonym wcześniej.. Aktorem bym nie mógł zostać! O to, to - to nie.! Jeśli chodzi o to zdanie, które miałem powtórzyć to brzmi ono tak:” Zniesienie koncesji spowoduje z pewnością konkurencję, a ta jest naturalnym regulatorem cen” Było nas kilkanaście osób, kandydaci na europosłów z całej Polski. Przyznam się państwu, że w szkole miałem trudności w nauczeniu się na pamięć wierszyka.. Mam kłopoty z zapamiętywaniem gotowych zdań na rozkaz… Za to wiele cytatów, nad którymi nie pracowałem, żeby je zapamiętać, mam w głowie.. Jeszcze raz potwierdza się zasada, że nic na siłę… I nie chodzi o tremę… Chodzi o powiedzenie kilku słów, ale w określonej kolejności.. I nie tylko ja miałem taki problem!
Ciekawe doświadczenie? Ale wracając do dowcipu reżysera… Mąż z żoną leżą w łóżku. Mężczyzna, a to dotknie kobietę za udo, a to za kolano, a to muśnie po brzuchu, a to dotknie piersi…. Nagle przestał.. Zaskoczona żona pyta:” Co się stało”? - Nic! Szukam pilota! Jeden z urzędników w Gubinie potwierdza, że do sposobu odbycia kary przez gospodarza, którego krowa i tak dalej.. były uwagi(???).
„-Pan Godlewski poświęcił najwyżej dwie godziny, a prace wykonał podobno ktoś inny”- tłumaczył urzędnik. I wiecie państwo co jeszcze powiedział? „- Przy zasądzonych robotach najważniejsza jest ilość godzin, a nie to, że zadanie zostało wykonane… Na tym polega istota sprawy..”.. Jak to w socjalizmie , może kiedyś ilość przejdzie w jakość. Najpewniej w bylejakość… albo w byle jakoś... Załóżmy , że najważniejsza jest ilość godzin… Ale rów miał być na czterdzieści metrów! A to wymaga określonego czasu, żeby tę robotę wykonać… Koparką można ją wykonać w dwie godziny, a łopatą, może dwadzieścia, a może czterdzieści… Skąd urzędnicy wiedzieli ile długości rowu składa się na dwadzieścia godzin pracy społecznej? „Najważniejsza jest ilość godzin..”.. Czy my kiedykolwiek wyjdziemy z tego komuno- socjalizmu… Czy się stoi, czy się leży… Ważne, żeby przeciągać godziny..… A jakby 40 metrów rowu kopał dwa dni, to co sąd zrobiłby z nadwyżką wykonanej pracy, skoro tylko dwadzieścia godzin miało być na cele społeczne? Reszta pracy poszłaby na przelew skarbu państwa.. Przyjaciółka pyta przyjaciółkę: - Czy spotkałaś już w swoim życiu mężczyznę, który delikatnym dotknięciem poruszył w tobie każdy nerw? - Oczywiście, że spotkałam. To był dentysta. Później został moim mężem.. A poza tym mamy państwo sprawiedliwości, z bandami rozbójników na co dzień.. WJR
Edukacja z kluczem Matury w liceach rozpoczęły się 4 maja egzaminem z języka polskiego. Jak się wydaje, głównym zmartwieniem zdających była obawa nie tyle o to, czy potrafią napisać na zadany temat, tylko - czy napiszą zgodnie z tak zwanym „kluczem”. Ten „klucz” - to zestaw zbitek pojęciowych, które z jakichś powodów upodobali sobie naukowcy zasiadający w Centralnej Komisji Egzaminacyjnej, jaka została ustanowiona na skutek reformy edukacji, przeprowadzonej w roku 1999 przez rząd charyzmatycznego premiera Jerzego Buzka. Jak pamiętamy, charyzmatyczny premier Buzek, przy pomocy Akcji Wyborczej Solidarność i Unii Wolności, przeprowadził cztery wiekopomne reformy, których celem było oczywiście przychylenie wszystkim nieba, ale był to cel deklarowany. Cele deklarowane tym różnią się od celów prawdziwych, że cele prawdziwe muszą się pojawić i pojawiają się prawie natychmiast, podczas gdy deklarowane - już niekoniecznie. O ile zatem wcale nie czujemy, by w następstwie wiekopomnych reform charyzmatycznego premiera Buzka przychylono nam nieba, o tyle w następstwie tych reform skokowo wzrosła liczba synekur w administracji oraz koszty funkcjonowania państwa, czyli obciążenia fiskalne. Bo też w owych reformach chodziło przede wszystkim o zainstalowanie w państwie mnóstwa nowych klamek, u których mogliby uwiesić się członkowie zaplecza politycznego partii rządzących, stanowiących współczesną odmianę staropolskiej szlachty-gołoty i żyć sobie na koszt Rzeczypospolitej, jak u Pana Boga za piecem. Oczywiście wiekopomnym reformom towarzyszyły też i inne myśli przewodnie. Między nimi i ta, by system edukacyjny wychodził naprzeciw potrzebom Unii Europejskiej, do której nasi mężowie stanu już wtedy „aspirowali”, przebierając z niecierpliwości nóżkami. Potrzeby te, generalnie sprowadzają się do dwóch elementów. Po pierwsze - żeby młodego człowieka od razu wpuścić w kanał wąskiej specjalizacji, a po drugie - żeby przystosować jego umysł do funkcjonowania na zasadzie odruchów Pawłowa. Pierwszemu celowi służy nałożony na 16-latków obowiązek wyboru specjalizacji, w zasadzie determinujący kierunek przyszłych studiów, a więc - resztę życia. Nietrudno się domyślić, że człowiek w tym wieku jest zdecydowanie za młody na dokonywanie takich wyborów, więc przeważnie decyduje na chybił-trafił, ze wszystkimi tego skutkami. Celowi drugiemu służy między innymi ów sławetny „klucz”, przy pomocy którego młodzi ludzie są odpowiednio tresowani pod kątem potrzeb Eurokołchozu. Ciekawe, że tę metodę przewidział zaraz po wojnie Konstanty Ildefons Gałczyński w wierszu pod tytułem „Przechodniu zapnij guzik!”: „Zupa - Pomidorowa. Demokracja - Ludowa (...) Na plamy - Terpentyna. Żelazna - Kurtyna. W co biją? - W tarabany. Jaki ojciec? - Zapłakany.” I tak dalej. I wszystko się zgadza! Wtedy młodzież była przygotowywana intelektualnie do ustroju socjalistycznego ze Związkiem Radzieckim na czele, toteż w oświacie za niedościgniony wzór metody mnemotechnicznej uchodził rodzaj czastuszki z refrenem: Partia Lenina simwoł swabody, partia nasza - sowiest' i czest'! Partia eto sierdce i rozum naroda - budiet, była i jest!” Teraz młodzież przygotowywana jest do politycznej poprawności, czyli marksizmu kulturowego, który w Unii Europejskiej jest ideologią obowiązującą, a ponieważ marksizm kulturowy też ma swoją politgramotę, to „klucz” musiał pojawić się nieuchronnie. Kto z tej tresury próbuje się wyłamywać, demonstrując nikomu przecież niepotrzebną indywidualność, ten jest niemal mechanicznie odsiewany. W ten sposób, bez żadnego terroru i bez przerywania snu, w ciągu jednego pokolenia możemy zostać przerobieni na europejsów, stanowiących współczesną odmianę człowieka sowieckiego. I pomyśleć, że Karol Olgierd Borchardt, późniejszy kapitan żeglugi wielkiej, wybitny pisarz i pedagog, otrzymał w wileńskim gimnazjum ocenę bardzo dobrą za wypracowanie o „Dziadach” Adama Mickiewicza, składające się z SIEDMIU SŁÓW: „Z mego wielkiego bólu - moja mała piosenka”. Ale wtedy celem edukacji było kształcenie człowieka, podczas gdy dzisiaj - prawidłowe rozwiązywanie testów. SM
Pieniactwo i berżeretki Ponieważ Polska coraz głębiej wciągana jest do Eurosojuza, nic dziwnego, że na froncie wewnętrznym zaostrza się walka polityczna. Najbardziej spektakularnym jej wyrazem jest zmiana konstytucji, do jakiej nieoczekiwanie doszło 7 maja. Sejm uchwalił zakaz kandydowania do Sejmu i Senatu osobom prawomocnie skazanym za umyślne przestępstwa ścigane z oskarżenia publicznego. Będzie on obowiązywał od następnej kadencji, więc teraz należy oczekiwać gwałtownego wzrostu donosów i oskarżeń ze strony prokuratury, po których w niezawisłych sądach posypią się piękne wyroki. Jest to jeszcze jeden dowód na recydywę saską. Czasy saskie charakteryzowały się głębokim upadkiem życia politycznego i kulturalnego, rozkładem armii i ducha obywatelskiego, ale na tle tego upadku tym silniej zaznaczał się rozkwit pieniactwa, w którym zarówno indywidualna, jak i społeczna energia znajdowała ujście. Zmiana konstytucji z pewnością będzie sprzyjała rozwojowi pieniactwa, zaś personalna obsada prokuratur i niezawisłych sądów nabierze jeszcze większego znaczenia niż dzisiaj. Ciekawe, jakiego rodzaju publiczne oskarżenia będą w tej walce z politycznymi przeciwnikami przeważały; czy raczej o przestępstwa przeciwko mieniu, jak kradzieże, malwersacje czy korupcja, czy też przeciwko politycznej poprawności - a więc oskarżenia o antysemityzm, rasizm, kseno- i homofobię oraz temu podobne. Jeśli zbyt wielu polityków zechce skorzystać z tej metody, to może się okazać, że literatura znów wyprzedziła życie i że sztuka Sławomira Mrożka pod tytułem "Policja - dramat ze sfer żandarmeryjnych", gdzie policjanci wyaresztowują się wzajemnie, była prorocza. To byłby zresztą nawet dowcipny finis Poloniae, do którego nasz kraj wydaje się zmierzać wielkimi krokami, chociaż wszyscy starają się tego nie zauważać, niczym słonia w menażerii. Trudno się temu dziwić, bo gdyby zauważać, to zaraz trzeba by zaraz zacząć rozdzierać szaty, a przynajmniej zostać kronikarzem agonii, jak niżej podpisany - a nie każdy ma na to ochotę, bo tego rodzaju spostrzegawczość ani nie jest specjalnie wynagradzana, ani dobrze widziana przez naszych okupantów. Dlatego też artykuł komandora Bilskiego o postępującym rozbrajaniu państwa i rozkładzie armii, który nawet został wydrukowany w "Rzeczpospolitej", nie wywołał żadnego rezonansu. Za to media ekscytują opinię publiczną przygotowaniami do jubileuszów, których w bieżącym roku przypada wyjątkowo dużo. Ponieważ obchodzenie rocznicy zwycięstwa nad Niemcami zwłaszcza w Polsce nie byłoby ani taktowne, ani historycznie, a zwłaszcza - politycznie uzasadnione, uwaga koncentruje się na 4 czerwca, kiedy przypada 20 rocznica tak zwanych kontraktowych wyborów. Jak wiadomo, generał Kiszczak przy okrągłym stole uzgodnił ze swoimi zaufanymi partnerami, że partia oraz tak zwane stronnictwa sojusznicze wybiorą 65 procent posłów na Sejm, a zaufani - 35 procent, zaś wybory do Senatu będą już wolne. Kiedy jednak okazało się, że wyborcy, którzy wtedy jeszcze naiwnie myśleli, że to wszystko naprawdę, wycięli tak zwaną "listę krajową" do Sejmu, na której partia umieściła swoje najukochańsze duszeńki, generał Kiszczak zagroził unieważnieniem wyborów. Zaufani powinność swej służby zrozumieli; Tadeusz Mazowiecki oświadczył, że "umów należy dotrzymywać", przy czym nie miał oczywiście na myśli umowy z wyborcami, którzy wtedy jeszcze naiwnie - i tak dalej - tylko umowę z generałem Kiszczakiem. Udowodnił w ten sposób, że można na nim polegać i być może ta właśnie okoliczność zdecydowała, iż został później "pierwszym niekomunistycznym premierem", zaakceptowanym, jak się wydaje, również przez samego pana Kriuczkowa, ówczesnego szefa KGB, który był jego pierwszym zagranicznym gościem. Tymczasem jednak Rada Państwa w trakcie wyborów zmieniła ordynację, dzięki czemu duszeńki do Sejmu weszły i w ten oto sposób komunizm został w Polsce obalony. To właśnie mamy czcić 4 czerwca i z tego powodu się radować, jako "wszyscy Polacy" - zaś w sposób szczególny - że kiszczakowskie wybory odbyły się przed zburzeniem muru berlińskiego. Premier Tusk wykombinował sobie, że nasza Katarzyna Wielka, czyli pani Aniela, popchnie w Gdańsku kostkę domina z napisem "Solidarność" i dopiero ta kostka przewróci następną z napisem "mur berliński" - i tak dalej. Taką to piękną zabawę, taką to sielankę sobie państwo zaplanowali. Pani Aniela podobnież się zgodziła, bo właściwie co jej szkodzi, że w tej berżeretce odda pierwszeństwo "Solidarności", jeśli dzięki temu ani tubylczy mężykowie stanu, ani niezależne media nawet słówkiem nie pisną o metodycznej realizacji planu przekształcania gospodarki polskiej w peryferyjną i uzupełniającą względem gospodarki niemieckiej? W ramach tego przekształcania likwidowane są całe gałęzie - ostatnio najbardziej spektakularne formy przybrała likwidacja przemysłu okrętowego. Ale, jak ostrzegał Janusz Szpotański - "gdy car prorocze ma widzenia, zawsze je spłyci cham i łyk. Dlatego muszą być więzienia, turma i łagier, kat i stryk". Więc kiedy stoczniowcy z "Solidarności" zapowiedzieli na 4 czerwca swoją demonstrację w Gdańsku, premieru Tusku musiały przejść po krzyżach ciarki, że oto ktoś wciąga go w kanał, ktoś złoci mu rogi, ktoś chce go uczynić bohaterem kolejnej odsłony "polskiego czerwca", kiedy musiałby konfrontować się ze stoczniowcami i to jeszcze - o Jerum, Jerum! - w przytomności samej pani Anieli, wobec której mogą oni nie zachować wszystkich reguł staroświeckiej rewerencji! Dlatego zdecydował przenieść "polityczną" część berżeretki na Wawel. Niewątpliwie Wawel jest bezpieczniejszym miejscem; zauważył to nawet Generalny Gubernator Hans Frank, bo czyż w przeciwnym razie obrałby sobie akurat tam siedzibę swojego rządu? Jak się okazuje, zawsze można nawiązać do jakiejś tradycji; jak nie tej, to tamtej, zwłaszcza że tak naprawdę, to nie wiadomo, która z nich jest bliższa rzeczywistości. Nie ma tej pewności zwłaszcza po wizycie ministra Sikorskiego w Moskwie, podczas której wydawał się on zupełnie pogodzony z faktem, iż fundamentem europejskiej polityki jest strategiczne partnerstwo niemiecko-rosyjskie, którego kamieniem węgielnym z kolei jest wzajemne respektowanie stref wpływów, mniej więcej wzdłuż dawnej linii Ribbentrop-Mołotow. Świadczyłby o tym nie tylko repertuar min, jakie minister Sikorski zaprezentował ministrowi Ławrowowi - bo w odróżnieniu od groźnych min prezentowanych podczas spotkania z Włodzimierzem Putinem - tym razem minister Sikorski robił miny przymilne - ale przede wszystkim zaakcentowanie intencji "modernizacji" Białorusi, Ukrainy, Gruzji i Armenii. "Jak forsa, to mi wsuń ją"; już tam prezydent Łukaszenka będzie wiedział, jak się modernizować za niemieckie (bo chyba nie polskie - a?) pieniądze, a kto wie, czy nie przypomni sobie nawet hasła polskich patriotów z epoki Powstania Styczniowego, którzy nawoływali, by "brać i nie kwitować!". Co z tego Niemcy będą miały - to się wkrótce okaże, bo że na coś liczą, to rzecz pewna. Świadczyła o tym najlepiej obecność pani Anieli na unijnym szczycie w Pradze, poświęconym - jakżeby inaczej - Partnerstwu Wschodniemu, czyli właśnie owej "modernizacji". Nie pojawił się tam natomiast ani prezydent Sarkozy, ani brytyjski premier Brown, ani hiszpański premier Zapatero, co oznacza, iż najwyraźniej uznają oni Partnerstwo Wschodnie za imprezę niemiecką, którą pani Aniela przeprowadza na własną rękę ze swymi wasalami - oczywiście w uzgodnieniu z ruskimi szachistami. O tym uzgodnieniu świadczy niemiecka stanowczość w blokowaniu jakichkolwiek aluzji sugerujących choćby cień nadziei na przejście któregokolwiek z "partnerów" do innej strefy wpływów. Najwyraźniej strategiczne partnerstwo przeszło gładko również i tę próbę - co minister Sikorski uznał za wielki sukces Polski. Niech mu Pan Bóg da zdrowie. SM
ŻOŁNIERZ WYKLĘTY Zamordowany przez UB kpt Stanisław Sojczyński ps. Warszyc nie zostanie pośmiertnie mianowany na stopień generała brygady. Decyzję w imieniu ministra obrony narodowej podjął gen. Janusz Bojarski, były wiceszef WSI, absolwent Wojskowej Akademii Politycznej im. F. Dzierżyńskiego - obecnie dyrektor kadr MON. Władze Zarządu Głównego Związku Byłych Żołnierzy Konspiracyjnego Wojska Polskiego zwróciły się o mianowanie pośmiertne na stopień generała brygady Stanisława Sojczyńskiego ps. Warszyc, zamordowanego przez UB w 1947 roku.
Żołnierz AK W 1939 roku podporucznik rezerwy Stanisław Sojczyński walczył w okolicach Hrubieszowa. Po przegranych walkach nieopodal Janowa Lubelskiego został rozbrojony przez sowieckich żołnierzy - uniknął jednak niewoli i pod koniec września1939 r. próbował przedrzeć się do stolicy, aby wziąć udział w jej obronie. Jesienią 1939 r. został członkiem Służby Zwycięstwu Polski pod pseudonimem „Wojnar”, a później był w Armii Krajowej, w której pełnił m.in funkcję zastępcy komendanta Obwodu Radomsko AK i szefa Kedywu (Kierownictwa Dywersji). Do jego największych osiągnięć należało zaatakowanie w nocy z 7 na 8 sierpnia 1943 roku niemieckiego więzienia w Radomsku. W wyniku przeprowadzonej akcji uwolniono ponad 40 Polaków i 11 Żydów, a oddział zdołał się wycofać z miasta z minimalnymi stratami. Za tę akcję porucznik Stanisław Sojczyński został odznaczony orderem Virtuti Militari V klasy. Wkrótce utworzył pierwszy na terenie obwodu oddział partyzancki, którym dowodził do listopada 1943 r. Rok później został dowódcą batalionu i awansował na stopień kapitana
Walka z komunistami Do Polski Wolnej, Suwerennej, Sprawiedliwej i Demokratycznej prowadzi droga przez walkę ze znikczemnieniem, zakłamaniem i zdradą - napisał w rozkazie nr 2 8 stycznia 1946 roku Stanisław Sojczyński do żołnierzy Konspiracyjnego Wojska Polskiego z 8 stycznia 1946 r. Poszukiwany przez komunistyczny aparat bezpieczeństwa kapitan Sojczyński napisał list otwarty do do pułkownika Jana Mazurkiewicza ps. "Radosław", w którym uznał jego apel o wychodzenie z konspiracji za zdradę i apelował o dalszą walkę przeciwko komunistom. Pierwszą osobą, która zginęła z jego rozkazu, był szef sekcji śledczej Państwowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Radomsku Jankiel Jakub Cukierman, którego zastrzelono na ulicy w sierpniu 1945 r. Rok później, także w Radomsku, miała miejsce jedna z najgłośniejszych akcji Konspiracyjnego Wojska Polskiego. W nocy z 19 na 20 kwietnia 1946 roku do miasta weszło 167 żołnierzy KWP, by uwolnić więźniów przetrzymywanych w budynku PUBP, w więzieniu UB, a także by zlikwidować członków PPR, na których dowództwo KWP wydało wyroki śmierci. Zdobyto areszt UB, z którego uwolniono 57 aresztowanych. Nie udało się natomiast opanować gmachu PUBP i odnaleźć wszystkich przeznaczonych do likwidacji PPR-owców. W czasie odwrotu rozbito trzykrotnie liczniejszy oddział KBW, zginęło 16 żołnierzy "ludowych", w tym 5 oficerów, a także 8 schwytanych wówczas przez partyzantów żołnierzy sowieckich. Kapitan Sojczyński, który już wcześniej był był postrachem bezpieki, po tej akcji został uznany przez komunistyczne władze za wroga publicznego numer jeden. Ostatecznie został aresztowany przez UB 27 czerwca 1946 roku w Częstochowie wraz z całym dowództwem organizacji na skutek zdrady jednego z podkomendnych. W 1946 r został skazany przez Wojskowy Sąd Rejonowy w Łodzi na karę śmierci. Kpt. S. Sojczyńskiego i jego 5 żołnierzy zamordowano w 1947 w Łodzi, na 3 dni przed ogłoszeniem amnestii. Nie wiadomo, gdzie został pochowany. Czterdzieści pięć lat później, 14 października 1992 roku kpt. Stanisław Sojczyński został zrehabilitowany - Sąd Wojewódzki w Łodzi uchylił wyrok wydany na „Warszyca”z grudnia 1946 roku.
Żołnierz wyklęty Kapitan Ryszard Zielonka, Zastępca Przewodniczącego Zarządu Głównego Związku Byłych Żołnierzy Konspiracyjnego Wojska Polskiego, zwrócił się do Ministerstwa Obrony Narodowej o pośmiertne mianowanie kpt. Stanisława Sojczyńskiego na stopień generała brygady. Wniosek trafił do dyrektora departamentu kadr gen. Janusza Bojarskiego, byłego członka PZPR, absolwent Wojskowej Akademii Politycznej im. F. Dzierżyńskiego, który w stanie wojennym pracował w Naczelnej Redakcji Programów Wojskowych w Polskim Radiu a po 1990 roku trafił do Wojskowych Służb Informacyjnych. Gen. Bojarski w piśmie skierowanym do Ryszarda Zielonki pominął jego stopień kapitana, co świadczy o tym, że obecne kierownictwo MON nie uznaje osób walczących w podziemnych organizacjach niepodległościowych po 1944 roku jako żołnierzy, a co z tego wynika, nie należą im się żadne przywileje. W dokumencie czytamy: „Wyżej wymieniona ustawa (Bojarski powołuje się na zapisy z ustawy z 1967 roku - red) dopuszcza wprawdzie mianowanie pośmiertne na wyższy stopień wojskowy, ale wyłącznie w razie śmierci żołnierza będącego w czynnej służbie wojskowej, mającej związek z tą służbą za jego zasługi za rzecz obronności państwa.” Przedstawiciele MON tłumaczą się, że zgodnie z obowiązującym stanem prawnym nie mogą nic zrobić, co oznacza, że 54 lata po zakończeniu II wojny światowej i 20 lat po upadku komunizmu prześladowani i zamordowani przez funkcjonariuszy komunistycznego aparatu bezpieczeństwa żołnierze nadal są „wyklęci”. Dorota Kania
Koniec monopolu? Czy dziadkowie trafią pod sąd? Jak donosi (za CNN) ONET.pl: Na elektroniczną formę wydawania gazet chce przerzucić się nie byle kto, bo sam p. Rupert Murdoch. Wygląda więc na to, że kto kupił drukarnię do gazet - powinien ją jak najszybciej sprzedać! Drukarnie zresztą częściowo się uratują: przerzuca się na druk opakowań - natomiast diabli wezmą kolportaż... Same gazety będą zapewne sprzedawały się nadal w Sieci. Problem jest w sposobie płacenia - bo do niedawna ¾ pieniędzy pożerali rozmaici pośrednicy. Ale to się na pewno da załatwić - jak jest potrzeba, mózgi zaczynają główkować. Już w tej chwili jest lepiej - a będzie jeszcze lepiej. A co z tymi, którzy nie korzystają z Sieci? Dostarcza do domów? A może w kiosku będzie komputer z szybką drukarką? Wydrukuje się. Dowolnie dużą czcionką... To jednak dopiero początek kontr-rewolucji. Ludzie będą mogli kupować wiadomości prosto z agencyj. Co oznacza koniec gazet żyjących z ogłoszeń. Również koniec politycznych artykułów doklejanych na siłę do wiadomości i reklam. Oznacza to też koniec upolitycznionych stacyj TV. Ludzie za parę groszy ściągną sobie dowolny film, a nie siłą narzucaną propagandę np. homoseksualizmu. Czy będziemy żyli w Wolnej Polsce? Nie sądzę... Już ONI też coś wymyślą! Teoria Tarczy i Miecza: „Na każdy miecz znajdzie się tarcza - na każdą tarczę znajdzie się miecz!”... Tak więc: my walczymy o Wolność - a ONI walczą, by Wolność zdławić. Na razie mamy większe szanse... ale ONI mają OGROMNE pieniądze. A także „Policje tajne, widne i dwupłciowe”.
PS. Ciekawostka: w Paryżu zdarzył się przypadek: Dwuletnia dziewczynka wyleciała przez okno, które otworzył jej trzyletni braciszek. Różnica polega na tym, że piętro było piąte, a nie ósme; dziewczynka spadając zdążyła wrzasnąć i przechodzień, Rosjanin zresztą, zdołał zamortyzować jej upadek (dziecko nie odniosło większych obrażeń!); a dzieci były pod opieką dziadków. Czekamy: czy dziadkowie zostaną oskarżeni o „brak opieki”? JKM
10 maja 2009 "Zdobyć Europę dla Polski".... (premier Donald Tusk). Pan Donald Tusk, zamiast pracy dla Polski i dla nas, żeby nam się żyło lepiej - oczywiście -wszystkim , artykułuje hasła, które wymyśla mu armia zatrudnionych doradców od tzw. marketingu, czyli realizujących różne sposoby oszukania odbiorcy. W tym przypadku chodzi o głosujących w demokratycznych wyborach. No bo - zastanówmy się chwilkę…. Co może oznaczać hasło:” Zdobyć Europę dla Polski”?? Dla człowieka myślącego, choć chwilkę, jest zupełnie oczywistym, że pan Donald Tusk, wraz ze swoją ekipą z Platformy Obywatelskiej, wepchnął Polskę w objęcia Europy pod nieformalną nazwą Unia Europejska, czyli pozbawił Polskę możliwości decydowania o sobie przekazując władzę nad nami Komisji Europejskiej, w której socjaliści organizują życie milionom ludzi, wcale nie pytając ich o to, czy tego chcą, czy - nie… Oni mają swoją wizję socjalistycznej Europy, w przyszłości komunistycznej, jak oczywiście im się to uda, zanim nie nastąpi kolejna” wiosna ludów'.. Ten proces trwa od lat, głównie od Rewolucji Francuskiej, kiedy to położono pierwsze fundamenty, powiedzmy sobie szczerze, demokratyczne fundamenty, pod budowę Wieży Babel w Europie. W biblijnej Wieży Babel Pan Bóg pomieszał ludziom języki, bo zamachnęli się na niego… Dzisiaj - we współczesnej europejskiej Wieży Babel- rządzący mówią już jednym językiem- językiem socjalistycznej biurokracji..
Przecież to widać gołym okiem, że nie mamy nic do powiedzenia w Europie Biurokracji, w Europie Ponad Narodami, w Europie Realnego Socjalizmu, zarządzanej przez socjalistyczną międzynarodówkę, zorganizowaną przeciw wolnym kiedyś narodom.. I tak zorganizowaną przez socjalistów spod znaku kielni i cyrkla Europę, chce zdobyć dla Polski pan Donald Tusk.. Tak zorganizowanej Europy dla Polski zdobyć się nie da panie premierze, bo ona właśnie zdobyła nas - dzięki panu i pańskim kolegom… Barbarzyńcy , zwani dla niepoznaki Europejczykami u wrót Polski, a pan , panie premierze, chce zdobywać Europę dla Polski?… A w jaki to niby sposób? Przy pomocy demagogii i kłamstwa? Wobec własnego narodu? Należałoby wysłać swoich ludzi, którzy panu doradzają, bo właśnie organizowany jest Polsce- Dzień Bezpłatnych Porad Prawnych, żeby dowiedzieli się prawdziwej sytuacji prawnej Polski- tym bardziej, że dowiedzą się o tym „ za darmo”.. Jak to w zwyczaju mają mówić pełnokrwiści socjaliści… To naprawdę nic trudnego, tym bardziej, że naprawdę prawda jest ciekawa.. Promocja porad prawnych, a jakże bezpłatnych, to fundament polskiego prawnego socjalizmu, w którym ci sami ludzie, albo ich przedstawiciele pracujący dla korporacji prawnych, wymyślają i komplikują prawo, żeby móc potem korzystać z jego skomplikowaności.. Bo mamy w Polsce nie państwo prawa- lecz państwo prawników, którzy tuczą się na organizowaniu państwa bez sprawiedliwości. Potem robią tylko promocję… żeby pomóc biznesowi, wyrosłemu na krzywdzie ludzi... I dbają o to, żeby stopień skomplikowaności , zwiększał się wraz z upływem czasu.. Bo „bez sprawiedliwości państwo jest bandą rozbójników”, a im większa ilość przepisów, tym większa ilość porad prawnych, tym więcej „obywateli” potrzebujących” prawnej „ pomocy, tym więcej pieniędzy można tym sposobem prawnym zarobić.. I tak zorganizowana jest w Polsce sprawiedliwość.. Sprawiedliwość kiedyś była to „ stała i niezłomna wola oddawania każdemu tego co mu się należy”.. Ale to już minęło! Teraz sprawiedliwość jest w rękach sprytnych prawników, którzy sprawiedliwość traktują jak dziwkę.. można z każdej strony! Ale pieniądze płyną jedynie w jedną stronę.. W stronę sprawiedliwych - społecznie i obywatelsko- prawników.. Oni komplikują nam życie, oni tworzą prawne piekło, w którym - jedynie oni potrafią się poruszać, oni ciągną z tego horrendalne zyski… Oni tuczą się na niesprawiedliwości, którą stworzyli.. Insynuując, że są strażnikami sprawiedliwości.. Bo proste prawo nie może być ostoją sprawiedliwości.. Proste sprawo nie sprzyja sprawiedliwości, proste prawo nie pomaga ludziom… Pomaga za to prawo skomplikowane, mętne i rozmyte…Prawo widełkowate, w których to widełkach nie ma już sprawiedliwości.. Bo im szersze widełki „prawne” - tym jeszcze mniej sprawiedliwości.. Gdyby za gwałt było, nie od dwóch lat do piętnastu, a od jednego dnia do stu lat- sprawiedliwość byłaby jeszcze bardziej pod psem niż jest.. I pani posłanka Senyszyn musiałaby przykuwać się łańcuchem do co najmniej dwóch psich bud.. Bo prawa psów byłyby zagrożone.. Tak jak zagrożone są prawa dzieci swoich rodziców.. Bo właśnie „ liberalna” Platforma Obywatelska przygotowuje się do zwiększenia jeszcze w Polsce „ liberalizmu”, jakbyśmy go jeszcze na co dzień mieli za mało.. „Liberalizm” paraliżuje coraz bardziej nasze życie, coraz bardziej je nam utrudnia, coraz bardziej przymocowuje do państwa… A przecież liberalizm to synonim wolności, a nie przywiązania do państwa. Przywiązanie do państwa- to socjalizm.. Ale wystarczy zmienić słowa, i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki liberalizmu- stanie się dookoła wolność.. Której -okazuje się - nie mamy od Boga raz na zawsze.. Musimy o nią walczyć na co dzień., przy każdej okazji, w każdym momencie.. Ministerstwo Infrastruktury Platformy Obywatelskiej, przygotowuje kolejny projekt antywolnościowy, tym razem dotyczący quadów, pojazdów czterokołowych i niepokojących urzędników infrastruktury.. I nie jest tak , jak mówił potencjalny kandydat na prezydenta Białegostoku , a obecnie do europarlamentu pan Krzysztof Kononowicz” Bo wszędzie się dzieje się, nie wiadomo, co się dzieje się”(???)… Jeszcze lepszy niż pan Lech Wałęsa, w formułowaniu myśli… Zresztą myśl, to rzecz ulotna.!. Po co ją zresztą formułować? Są już tacy, co formułują ją za nas.. Będą zatem prawa jazdy na quady, jeszcze do końca bieżącego roku i wyobrażam sobie te cztero, pięcio-, sześciolatki, które będą zdawały infrastrukturalne egzaminy, nie korzystając wcale z infrastruktury państwowej, bo jeżdżą sobie po leśnych drogach i wiejskich ścieżkach.. Każdy pojazd będzie musiał mieć numer identyfikacyjny, żeby w razie czego biurokracja mogła zidentyfikować dziecko i uwikłać go biurokratyczna maszynerię.. W końcu przecież dziecko jest rodziców, i to oni powinni odpowiadać za swoje dzieci.. Ale jak mówi socjalista i zwolennik wszelkiej równości, pan Jarosław Kaczyński z Prawa i ma się rozumieć Sprawiedliwości Społecznej:” Nie ma równości bez solidarności”(????) Muszą śnić mu się po nocach te hasła Rewolucji Antyfrancukiej.. No i będzie równość, guadów, rowerów, samochodów, traktorów, hulajnóg, łyżew, nart, łódek, jachtów… Bo jak jest równość- nie ma wolności… Albo równość, albo wolność.. No o OC musi być na jeżdżenie guadami koniecznie i obowiązkowo.. Bo co konieczne jest w socjalizmie właściwe, a co właściwe jest obowiązkowo konieczne, bo konieczność i obowiązkowość ustawowa. jest podstawą fundamentalną socjalizmu. AM - to dobra kategoria dla quadów… „Bo wszędzie się dzieje się, nie wiadomo, co się dzieje się”… Panie Krzysztofie? Dokładnie wiadomo co dzieje się, och dzieje się, bo dzieje się właśnie, że odbierają nam naszą wolność.. Bo wolność człowieka, to największy wróg socjalizmu! A największy skarb dla człowieka. I dlatego trzeba nam ją zabrać całkowicie.. Im szybciej- tym lepiej! Dla socjalistycznej biurokracji.. A „wolność to zew”! A człowiek zawsze będzie się starał wyzwolić z biurokratycznych kajdan… Niezależnie od okoliczności socjalistycznej głupoty dookoła.. WJR
Ratuj Ojczyznę - daj w mordę łajdakowi! Ja żyję w jakimś nierealnym zupełnie świecie. Ja żyję w świecie, w którym panują normalne obyczaje. I rzadko dociera do mnie, że otacza mnie świat zupełnie inny. Na przykład: przychodzi do mnie inkasent z elektrowni, patrzy na licznik, patrzy - i mówi: „Panie Mikke! Podejrzewam, że Pan chyba kradnie prąd używając neodymowego magnesu!”. Ja na to mówię: „Ależ skąd! To poważne oskarżenie!”. Na co on mówi: „Niech Pan, jeśli Pan to zrobił, się przyzna - to nałożymy 6000 zł kary i tyle?” Na co ja: „Nie przyznaję się, bo nie kradłem”. Na to on dzwoni na Policję. Przyjeżdżają pp. Policjanci, p. Inkasent zgłasza podejrzenie kradzieży, pp. Policjanci starannie zdejmują licznik i odsyłają go do jakiegoś laboratorium, zabezpieczają ewentualnie odciski palców (by stwierdzić, kto popełnić mógł przestępstwo) - po czym albo ja za kradzież prądu idę siedzieć i/lub płacę jakieś 25.000 grzywny (plus te 6000 kary) albo energetycy za fałszywe oskarżenie płacą mi 100.000 (powiedzmy) odszkodowania. Plus koszta sądowe, koszt pracy laboratorium... (...proszę mi nie mówić, że wtedy sądy zostałyby zawalone sprawami o prąd. Gdyby kary były rzeczywiście wysokie, ani sprawca, ani elektrownia, nie mając racji nie ryzykowaliby procesu). Tymczasem dowiaduję się, że u p. Piotra Ruckiego, v-burmistrza m. Skoczowa, pojawił się inkasent. Stwierdził, że p. Rucki okrada elektrownię - ale zamiast zgłosić kradzież (od kiedy to wolno nie zgłosić przestępstwa na Policji?) nałożył na Niego 6000 zł kary. Licznik zabrał - i oddał do laboratorium; należącego do... swojej firmy!!! Na co p. Rucki oświadcza: „To błędna ekspertyza, niech sąd rozstrzygnie, kto ma rację. Nie ja uszkodziłem licznik, być może stało się to rok temu podczas burzy. Mam na to dowody.” Jest to jakieś curiosum. Jakie można mieć dowody, że się NIE kradło? To oskarżyciel musi kradzież udowodnić przed niezawisłym sądem! A jaki sąd może skazać człowieka za kradzież prądu, gdy licznik znalazł się bez żadnej kontroli w rękach strony?? Przecież w swoim laboratorium PT Energetycy mogą sobie przyłożyć taki magnes na paręnaście godzin - i potem twierdzić, że zrobił to p. Rucki. I już są bogatsi o 6000 zł. Jeśli kluczowy (i jedyny...) dowód - licznik - znalazł się poza kontrolą Policji i drugiej strony - to przestał być jakimkolwiek dowodem. To elementarz postępowania kryminalnego w praworządnym kraju. W kraju totalitarnym na „obywatela” (czyli kogoś, kto musi obywać się bez normalnej ochrony prawnej) Urząd (a dziś może to być firma prywatna - albo z 27% udziału Skarbu Państwa; to nie ma przecież znaczenia) nakłada nań „grzywnę” - a ty, człowiecze płać. Przeraziły mnie komentarze: Skoczów: Podejrzany o kradzież prądu Beskidzka Energetyka oskarżyła wiceburmistrza Skoczowa o nielegalne pobieranie prądu. Beskidzka Energetyka SA nałożyła na Piotra Ruckiego karę za nielegalny pobór energii elektrycznej. Pracownicy tej firmy twierdzą, że wiceburmistrz korzystał z tzw. magnesu neodymowego powodującego zatrzymanie pracy licznika. Rucki nie przyznaje się do winy i nie zamierza płacić nałożonego mandatu karnego. - Złoże w tej sprawie skargę do sądu. Enion powinien wytłumaczyć przed sądem na jakiej podstawie oskarża mnie o nielegalny pobór prądu - wyjaśnia zastępca burmistrza. W uczciwość wiceburmistrza nie wątpi jego przełożona. - Nie wierzę żeby Piotr Rucki dopuścił się kradzieży prądu. To jest wyjątkowo uczciwy człowiek i z pewnością nie postąpiłby w ten sposób - mówi Janina Żagan, burmistrz Skoczowa. Przypomina, że podobna sytuacja miała miejsce w skoczowskim kinie. Enion oskarżył wówczas dyrektora instytucji o kradzież prądu - Dyrektor musiał zapłacić za coś, czego nie zrobił - dodaje Żagan. Według statystyk prowadzonych przez cieszyński oddział Enionu w 2008 roku wykryto 63 przypadki nielegalnego poboru energii elektrycznej. Sankcje finansowe nakładane przez energetykę mogą sięgnąć nawet kilka tysięcy złotych. Nielegalny pobór energii jest ponadto zagrożony karą do pięciu lat pozbawienia wolności. To błędna ekspertyza, niech sąd rozstrzygnie, kto ma rację - zapowiada Rucki. Nie ja uszkodziłem licznik, być może stało się to rok temu podczas burzy. Mam na to dowody - mówi nam w rozmowie telefonicznej zastępca burmistrza. popierające masowo p. Ruckiego. Wynika z nich, że ci PT Komentatorzy mieli podobne doświadczenie z energetykami - i „musieli” płacić. Zapewne albo nie odwoływali się do sądów (oskarżenie o pomówienie o kradzież z żądaniem odszkodowania) - albo sądy nie mając dowodów ślepo brały stronę Instytucji - przeciwko Człowiekowi. Przytoczę jeden komentarz podpisany {beacik}: „Ja też miałam taki sam przypadek, gdzie Enion oskarżył mnie o używanie magnesu. Zabrali licznik do ekspertyzy (do Enionu), ekspertyzę zrobili (na swoją korzyść) i tyle widziałam licznik (wyparował?). Potem przez ponad pół roku bujałam się po sądach, gdzie niestety monopolista jest na wygranej pozycji. Najśmieszniejsze w tym jest to,że przed zmianą licznika płaciłam o wiele większe rachunki za zużycie prądu ( ponoć magnes miał spowalniać pracę licznika) niż obecnie. Mam nadzieję, że wreszcie ktoś wygra z Enionem!!!!!!!” Dlaczego złodziejowi kradzież zegarka trzeba udowodnić - i to naprawdę udowodnić - a kradzieży prądu nie trzeba?!? Dlatego, że prąd robią elektrownie państwowe, a państwo ma z tego wysokie podatki?!? Czy nie przerażają Państwa cytaty: „To jest wyjątkowo uczciwy człowiek i z pewnością nie postąpiłby w ten sposób - mówi p. Janina Żagan, burmistrzyni Skoczowa. Przypomina, że podobna sytuacja miała miejsce w skoczowskim kinie. Enion oskarżył wówczas dyrektora instytucji o kradzież prądu - Dyrektor musiał zapłacić za coś, czego nie zrobił - dodaje p. Żagan”. Jak to - „musiał”? Ja nie wiem, czy p. Rucki kradł ten prąd - czy nie. Na moją znajomość zachowania ludzi: kradł. Jednak wiele razy już czytałem historie o amerykańskim wymiarze sprawiedliwości: prokuratura ma przestępcę na widelcu - jednak nie zabezpieczyła dowodu... i sąd każe człowieka wypuścić. Aby człowieka oskarżyć o kradzież, trzeba się trochę przyłożyć. Nie rozumiem przy tym, jak można zaręczać za kogoś - nie wiedząc, czy jest on rzeczywiście niewinny; ale nie rozumiem też, jak można bez wyroku sądowego uważać kogoś za winnego!?
I jeszcze jedna uwaga. Czasem się zdarza, że złośliwy człowiek zmontuje przeciwko innemu dowody i doprowadzi do uznania go za złodzieja. Jednak w normalnym kraju taki skrzywdzony masakruje (często z pomocą przyjaciół) buźkę fałszywego oskarżyciela i łamie mu kilka kości! Idzie potem siedzieć - trudno! Nie każdego na to stać - ale ktoś musi się poświecić, by łajdaki wiedziały, że czasem może ich spotkać poważna przykrość! Jakby co trzeci raz ich coś takiego spotykało... A Polacy - jak stado baranów. „Gdzie ci mężczyźni? Prawdziwi tacy?” Wszyscy prawdziwi mężczyźni wyginęli już w kolejnych powstaniach, rebeliach, rabacjach - albo wyemigrowali?
Dawniej ludzie za Ojczyznę oddawali życie - dziś nikt nie chce za Ojczyznę zaryzykować dwóch lat odsiadki. Bo takie obicie mordy fałszywemu oskarżycielowi jest działaniem dla dobra Ojczyzny; dla tego, by nie tryumfował w niej Fałsz - tylko Prawda! Pamiętajcie Państwo: „Do tego, by zatryumfowało Zło, wystarcza obojętność ludzi dobrych!”JKM
KOMISJA EUROPEJSKA A POLSKIE STOCZNIE PRODUKCYJNE „Fakty są święte. interpretacja ich bywa całkowicie dowolna” (W. Churchill) Dziennik Bałtycki w dziale opinie, w dniu 28.04.2009r. opublikował artykuł, jak określono: publicysty morskiego, kapitana żeglugi wielkiej Pana Marka Błuś odnoszący się do komentarza Pana Artura Kiełbasińskiego zamieszczonego w „Polsce Dzienniku Bałtyckim” pod tytułem „Czemu jesteśmy skazani na dyktat pani Kroes? w sprawie likwidacji polskiego przemysłu okrętowego. Jest znamienne, że artykuł Pana Marka Błuś został opublikowany w przeddzień zapowiedzianej przez Komisję Międzyzakładową NSZZ SOLIDARNOŚĆ Stoczni Gdańsk demonstracji w Warszawie, w sprawie obrony miejsc pracy w Stoczni Gdańsk S..A. Niestety, wszystkie cztery tezy zaprezentowane przez Pana Marka Błuś są demagogiczne, zostały przedstawione w celu obrony stanowiska tych sił politycznych, które zmierzają do likwidacji miejsc pracy i źródła aktywności gospodarczej jakimi są polskie stocznie produkcyjne, a w konsekwencji również, w zakładach kooperujących ze stoczniami. Intencje tych sił politycznych są dla pracowników przemysłu okrętowego niezrozumiałe i jako pozbawione uzasadnienia nie do zaakceptowania. Uważam, że problem polskich stoczni produkcyjnych jest wielowątkowy i wymaga uczciwego oraz szczegółowego wyjaśnienia, ponieważ geneza powstałych w tych stoczniach problemów ekonomicznych jest w każdej z tych trzech stoczni inna. Wspólnym problemem stoczni jest, przeciąganie przez polskie władze podejmowania decyzji w sprawie restrukturyzacji zobowiązań powstałych w latach ubiegłych (2002 - 2005) tj. z okresu schładzania gospodarki, gdy szczególnie dotkliwe straty ponosiły stocznie, z powodu przewartościowania złotówki. W przypadku stoczni odsetki naliczane co miesiąc od istniejących zobowiązań z lat ubiegłych obciążały i obciążają jej wynik finansowy, czyniąc ich działalność nierentowną, mimo olbrzymich wysiłków załóg, żeby to nadrobić. Potęgowało to kryzys finansowy w stoczniach - znane jest powiedzenie „gdy coś trwa długo, to drogo kosztuje”. Dodatkowo negatywne i w pełni nieuzasadnione opinie o stoczniach prezentowane w prasie polskiej uniemożliwiały pozyskanie w bankach pieniędzy do ich dyspozycji, oraz generowały żądanie przez dostawców przedpłat na poczet przyszłych dostaw do budowy statków, co dodatkowo powiększało koszty finansowe stoczni. Tych problemów nie mają stocznie niemieckie i francuskie, gdyż tam reakcje władz państwowych i regionalnych na kryzys, który dotyka stocznie jest kompetentny i błyskawiczny (łącznie do nacjonalizacji stoczni we Francji). Jak wspomniałem na wstępie, nie zgadzam się z tezami podanymi przez kapitana Marka Błusia. Odnośnie tezy pierwszej - Pan Marek Błuś nie musi bronić urzędu Pani Komisarz Neelie Kroes, gdyż urząd ten ma swojego rzecznika prasowego. Rzecznik ten wielokrotnie wyjaśniał, że partnerem do rozmów z Komisją Europejską są polskie władze i to one odpowiadają za prawidłowe opracowanie i obronę planów restrukturyzacji poszczególnych stoczni przed Komisją Europejską. To strona polska dopuściła do tego, że: Pani Komisarz Neelie Kroes stosuje różne miary do poszczególnych państw członkowskich UE, Chodzi tutaj o stocznie w innych państwach UE, w szczególności w Niemczech i Francji. Dlaczego pani Komisarz domagała się prywatyzacji polskich stoczni w Szczecinie i w Gdyni, gdy np. Francuzi czynią odwrotnie tzn. nacjonalizują swój przemysł stoczniowy? Dlaczego polski rząd oddaje walkowerem polskie stocznie produkcyjne z Gdyni i Szczecina oraz wprost panicznie boi się jak „ognia” pani Komisarz ds. Konkurencji N. Kroes, że aż gotów jest dodatkowo, wbić Stoczni Gdańsk przysłowiowy „gwóźdź do trumny”? W przeciwieństwie do naszego rządu; prezydent Francji N. Sarkozy oraz pani Kanclerz Niemiec A. Merkel, udzielają olbrzymiej pomocy swoim gospodarkom. Pani A. Merkel nie przejmuje się wypowiedziami pani Komisarz i ratuje niemiecką gospodarkę kilkudziesięcioma miliardami euro, w tym przekazuje na przemysł stoczniowy -1,1 miliarda euro. Podobnie robi prezydent Francji, który bezzwłocznie, chcąc ratować francuski przemysł stoczniowy, nacjonalizuje go przekazując na ten cel ok. 750 milionów euro i co najważniejsze, cytat za J. Brudzińskim (PiS) - „wyraźnie dał do zrozumienia pani Komisarz N. Kroes, gdzie może schować swoje uwagi dotyczące interwencjonizmu podejmowanego we francuskim przemyśle stoczniowym. (…) Dlaczego dopuszczono do tego, że polskie stocznie zgodnie z zapisanym traktatem KE musiały i muszą być zamykane oraz dyskredytowane? Takie kraje UE jak Niemcy, Włochy i Malta pomagają swoim stoczniom. W Niemczech istnieje nawet grupa banków tzw. KG zajmująca się dofinansowaniem stoczni. Osoby fizyczne, kupując długi oraz akcje zadłużonych stoczni, dzięki temu uzyskują ulgi i umorzenia podatkowe. We Włoszech dopłaca się do budowy lokalnych promów pasażerskich. Nawet Malta uzyskała na 12 lat zgodę UE na dofinansowanie swoich stoczni. Polsce tego przywileju nie dano, czyli dla wszystkich jest zielone światło a tylko dla Polski czerwone. Innym przykładem interwencjonizmu UE (tak potępianego przez Unię w odniesieniu do Polski), tym razem w branży lotniczej, jest pomoc finansowa, jakiej kilka lat temu udzielono największemu francuskiemu koncernowi lotniczemu produkującemu samoloty AIRBUS, gdy firmie groziła upadłość, a tysiącom pracowników groziło znalezienie się „na bruku”. Należy tu przypomnieć sprawę wielu niefrasobliwych banków rozdających bez zabezpieczeń kredyty, które doprowadziły do ogólnoświatowego kryzysu i po wpompowaniu w nie przez zachodnie rządy kilkuset miliardów euro, i co najgorsze znowu nie wyciągnęły z tego żadnej nauczki. Czy pani Komisarz ds. konkurencji, dr ekonomii N. Kroes w trosce o rentowność prywatnej firmy Stoczni Gdańsk, dobrze zna żelazne, niepodważalne reguły ekonomii, wie o tym, że istnieją granice, przy których produkcja przestaje być opłacalna (chodzi tu o likwidację kolejnych dwóch z trzech pochylni w Stoczni Gdańsk - było ich 6)? Widocznie wg pani Komisarz z jedną pochylnią stocznia będzie rentowniejsza? Czy pani dr ekonomii Komisarz N. Kroes wie że: zmuszenie inwestora Stoczni Gdańsk S.A. do dodatkowych wydatków inwestycyjnych na budowę alternatywnego urządzenia do wodowania ( koszt jego ok. 250 mln.zł.), gdy istnieją sprawne pochylnie, jest dodatkowym obciążaniem nieuzasadnionym ekonomicznie? Ale, niestety polskie władze z jakichś powodów zgadzają się na ten absurd. Ponadto Pan Marek Błuś twierdzi, że Stocznię Gdańsk S.A. nie sprywatyzowano „porządnie” gdyż sprzedano ją inwestorowi spoza branży”. Zapomniał poinformować opinię publiczną, że aktualny inwestor Stoczni Gdańsk S.A. posiada odpowiednie środki finansowe, jego działania w stoczni od stycznia 2008r zostały spowolnione w oczekiwaniu na decyzje Komisji Europejskiej. Ad. teza druga Pana Marka Błuś, cytat. „Nasze stocznie wcale nie były potężne. Ta „potęga” to tylko około 0,9 proc. produkcji światowej w 2007r” a więc w domyśle można je likwidować. Nie bierze on pod uwagę tego, że po likwidacji stoczni gdyńskiej, gdańskiej i szczecińskiej całe nasze Wybrzeże stanie się regionem wybitnie dotkniętym bezrobociem. Czy dopiero wtedy, tj. po likwidacji stoczni, państwo polskie będzie mogło udzielić pomocy publicznej temu obszarowi? Dalej twierdzi on, cytat: „ta „potęga” do tego została rozbita między kilka firm (państwowe stocznie hiszpańskie, włoskie i chorwackie działają od zawsze jako jednolite korporacje)” koniec cytatu. Zapomniał poinformować, że polskie stocznie są konsolidowane przez Korporację Polskie Stocznie S.A. - która „działa” do dnia dzisiejszego - należy przemilczeć jak działa. Do tego również istnieje Agencja Rozwoju Przemysłu S.A. - jak działa, nie można powiedzieć, że tak jak wskazuje na to jej nazwa. (…) Przemysł okrętowy jest skomplikowanym organizmem i opiera się na trzech filarach. Pierwszym jest eksport statków, który winien być oparty na znajomości rynku stoczniowego na całym świecie i wyborze takiego produktu, którego np. nie potrafią jeszcze robić Chińczycy (…). Drugim filarem, na którym opiera się przemysł okrętowy, są: zaplecze naukowe przemysłu okrętowego, wyposażenie techniczne stoczni i umiejętności załogi. Te wartości są u nas na wysokim poziomie, ale to one właśnie mają ulec destrukcji, zgodnie ze stoczniową "specustawą". Stanie się tak dlatego, ponieważ to właśnie one stanowią podstawę konkurencyjności polskiego przemysłu okrętowego. Trzecim filarem jest władza państwowa, która nie nadąża z interpretacją gąszczu unijnych przepisów, nie wykazywała woli zabiegania w KE o właściwy status polskich stoczni w okresie ich restrukturyzacji i programowo negowała działania i ustalenia poprzedników, bez ich głębszej analizy. Naszą tragedią jest to, że walka polityczna i deprecjacja poprzedników są dla rządzących ważniejsze niż pragmatyzm gospodarczy.
Wyrok na polskie stocznie 6 listopada 2008 r. Komisja Europejska przysłała ostateczną decyzję o zwrocie pomocy udzielonej przez państwo stoczniom. Zwrotowi podlega otrzymana przez nie korzyść, którą wyraża tzw. ekwiwalent dotacji stanowiący "różnicę pomiędzy zapłaconym oprocentowaniem pożyczek a oprocentowaniem, jakie stocznia musiałaby zapłacić, uzyskując analogiczne pożyczki na rynku, uwzględniając zwłaszcza trudną sytuację ekonomiczną stoczni". W tym miejscu KE zrobiła założenie, że zadłużonym stoczniom banki komercyjne udzieliłyby pożyczki pod wysoki procent z uwagi na duże ryzyko. Komisja Europejska ogłasza w poszczególnych latach tzw. stopę referencyjną (od 1 lipca 2008 r. zwaną stopą bazową) pożyczek komercyjnych. Przy czym, rozliczając pomoc, jaką otrzymały stocznie, KE do stopy referencyjnej dodała Polsce 600 punktów bazowych. (…) Powiększenie oprocentowania o 600 pkt bazowych jest operacją, do której - niestety - była upoważniona KE w oparciu o art. 9 ust 1 Rozporządzenia Komisji (WE) nr 794/2004. Żeby się nie pogubić w nazewnictwie, te dodatkowe punkty bazowe będę umownie nazywał "unijnym popiwkiem". On się tym różni od "popiwku Balcerowicza", że tamten niszczył przedsiębiorstwa dobrze prosperujące, natomiast KE swoim "popiwkiem" dobija przedsiębiorstwa borykające się z trudnościami. Z ostatniego cytatu uprawnień KE widzimy, że Komisja mogła zadłużonym polskim stoczniom doliczyć "unijny popiwek" 75 pkt bazowych i byłoby to zgodne z prawem. Tymczasem odpowiedni członkowie KE popatrzyli w sufit i odczytali, że "unijny popiwek" dla polskich stoczni ma wynosić 600 pkt bazowych. (...) Przetarg musi być niedyskryminujący, tzn. musi zapewnić, że sprzedaż jest otwarta dla wszystkich potencjalnych kategorii nabywców, bez jakiejkolwiek dyskryminacji dotyczącej celu planowanej inwestycji [chodzi o to, by kupcom nie stawiać warunku dalszej produkcji statków - (dop. J.W.]". Podstawowe pytanie, jakie się narzuca przy lekturze instrukcji pani komisarz, dotyczy podstawy prawnej takiej instrukcji. W decyzji KE z 6 listopada ub.r., zawierającej 13 artykułów, nie ma ani słowa o sprzedaży stoczni, a tym bardziej o tym, jak ta sprzedaż ma wyglądać. Uprawnienia KE są wymienione w rozporządzeniach, które zostały powyżej wspomniane, i tam nie ma ani słowa o takich uprawnieniach KE, które upoważniałyby panią komisarz do formułowania poleceń zawartych w liście do ministra Aleksandra Grada. Automatycznie nasuwa się wątpliwość: czy rząd polski miał obowiązek dostosować się do poleceń pani komisarz, skoro wykraczały one poza ramy unijnego prawa? W świetle powyższego nasuwa się podejrzenie, że mamy tu do czynienia ze zmową instytucji unijnej, pozaprawnie żądającej likwidacji polskiego przemysłu okrętowego, z rządem polskim, który godzi się dokonać tej likwidacji i to w sposób tak skuteczny, żeby uniemożliwić rewitalizację przemysłu okrętowego w Polsce. „Przemysł okrętowy, obok górnictwa , hutnictwa (sprzedane obcym) oraz przemysłu zbrojeniowego był jednym z nielicznych reprezentantów polskiego przemysłu narodowego. Przemysł okrętowy był jedynym w Polsce o tak wysokiej pozycji na rynku międzynarodowym, produkując wyroby o bardzo wysokim stopniu przetworzenia i dużej wartości jednostkowej liczonej w dziesiątkach milionów euro, jego wyroby przeznaczone były niemal wyłącznie na eksport(…). Statki morskie są to swoiste cuda techniki zawierające w sobie kilka milionów elementów i urządzeń ze sobą współpracujących, które są w stanie sprostać najtrudniejszym żywiołom morskim.(…) Ad. teza trzecia kapitana Marka Błuś - twierdzi on, że stocznie polskie nie dokonały zmiany asortymentu produkcji, dalej budują proste statki podobne do barek. Otóż to też nieprawda. Stocznia Gdańsk S.A. nie buduje już kontenerowców. Obecnie realizuje budowę statków do przewozu ciekłego gazu, częściowo wyposażonych kadłubów statków tzw. „combi doków”, statków od poszukiwania złóż ropy naftowej i gazu, czyli tych statków, które na rynku okrętowym są najbardziej poszukiwanym produktem. A propos budowy statków do przewozu ciekłego gazu. Ostatnio, dużo mówi się o dywersyfikacji dostaw ropy i gazu, aby uniezależnić się od dostaw tych produktów od Rosji. Ma to nastąpić do 2015 roku. Dlaczego więc rząd pod dyktando KE rozważa możliwość ewentualnej likwidacji ostatniej dużej stoczni produkcyjnej w Polsce, jaką jest Stocznia Gdańsk, zamiast wykorzystać wiedzę i doświadczenie jej pracowników i dla polskiego armatora zamówić w niej kilka sztuk tego typu statków? Zburzyć coś było i jest łatwo. Potrafi to zrobić każdy, odbudować zaś potrafi już niewielu i często jest niemożliwe do realizacji. Czy Polak zawsze musi być mądry po szkodzie.? Ad. teza czwarta - kapitan Marek Błuś twierdzi, że w Gdańsku jest kilka stoczni prywatnych, którym rząd nie pomaga, które mogą jeszcze urosnąć, gdy upadnie słabszy organizm tj. Stocznia Gdańsk S.A. - na to twierdzenie mogę zapewnić, że stocznie te kooperują i współpracują z obopólną korzyścią ze Stocznią Gdańsk, wykorzystują między innymi infrastrukturę dawnej Stoczni Gdańskiej bez której prawdopodobnie by nie mogły istnieć. Powstając nie zostały obciążone tak jak Stocznia Gdańsk S.A. starymi długami, które spowodowali poprzednicy. Rozwinęły swoją działalność wtedy, kiedy zniesiono schładzanie gospodarki, bo zapotrzebowanie na produkcję okrętową polskich stoczni ciągle istnieje, wbrew propagandzie Pana Marka Błuś i innych mu podobnych zaprzedanych publicystów. Niestety tymi stwierdzeniami kapitan Marek Błuś sam kompromituje się. Jego niekompetencja w tematyce morskiej, na której jako kapitan i wykładowca ratownictwa Akademii Morskiej w Gdyni powinien się znać, ujawniła się już wcześniej (w 2001 r. został on skazany na karę grzywny z zakazem pisania o sprawie promu Jan Heweliusz). Niestety tymi stwierdzeniami kapitan Marek Błuś sam kompromituje się. Jego niekompetencja w tematyce morskiej, na której jako kapitan i wykładowca ratownictwa Akademii Morskiej w Gdyni powinien się znać, ujawniła się już wcześniej (w 2001 r. został on skazany na karę grzywny z zakazem pisania o sprawie promu Jan Heweliusz). Wydaje mi się, że likwidacja polskich stoczni produkcyjnych, poważne ograniczenia w rybołówstwie, drastycznie obniżone przez KE limity połowowe dorsza (bez woli sprawdzenia rzeczywistych zasobów tych ryb), masowe złomowanie kutrów i łodzi rybackich itd. nie dając zwalnianym pracownikom nic w zamian i to w czasie poważnego kryzysu gospodarczego, jest po prostu nieludzkie i niedopuszczalne. Co mają robić bezrobotni rybacy i stoczniowcy? Jak mówią zwalniani stoczniowcy „nie chcemy być szkoleni m.in. w zakresie strzyżenia trawy i psów”. Z kilku tysięcy zwalnianych z pracy stoczniowców ze Stoczni Gdynia, dotychczas tylko ok.16 osób objęto szkoleniami kwalifikującymi ich do innych zawodów, nie gwarantującymi zdobycia pracy. Edward Roeding
"MUSZKIETERZY" - początki II Oddziału Armii Krajowej Sprawa morderstwa Włodzimierza Szyca "Biegacza"
3.6 Wątpliwości Nachodziły nas wątpliwości natury hierarchicznej. Jeśli, jak mówił, "Inżynier" organizował wywiad z polecenia gen. Sikorskiego, to dlaczego trudności, na które natrafiał we współpracy z innymi organizacjami - a przede wszystkim ze Związkiem Walki Zbrojnej, który miał przecież pewien chryzmat Naczelnego Dowództwa Polskiego w Londynie i który posiadał własną organizację wywiadowczą, choć w tym okresie na pewno mniej efektywną od "Muszkieterów" - były nie tylko duże, ale wcale się nie zmniejszały. Argumenty "Inżyniera", że "Muszkieterowie" zostali utworzeni, żeby kontrolować również działalność ZWZ, musiały odpaść w świetle faktów. Współpraca "Kapitanatu" z Oddziałem II ZWZ co prawda istniała, ale - jak wiedzieliśmy od biorącego w tych rozmowach "brata Antoniego" - wcale nie polegała na jakiejkolwiek nadrzędności "Muszkieterów". Przeciwnie, istotą tej współpracy był raczej stosunek kupna-sprzedaży, przy czym chcącymi sprzedać (swoje raporty lub ich części) byli "Muszkieterowie", a chcącymi kupić - chętnie, choć bez specjalnego entuzjazmu, i to stawiając dodatkowe warunki - II Oddział ZWZ. A przecież "Inżynierowi" bardzo zależało na kwotach otrzymywanych od ZWZ, bo "Muszkieterowie" byli stale w trudnościach finansowych. Formalnie zapewniona była dotacja z Biura Politycznego, ale - jak znów wynikało z relacji "Brata Antoniego" - dotację tę musiał Witkowski w pewnym sensie wydzierać. Właściwie nie była to nawet dotacja, tylko odpłatność za usługi. Z tym wszystkim "Kapitan" zupełnie się zresztą nie krył i kłopotami swoimi dzielił się nie tylko z "Kapitanatem". Znali je nawet jego współpracownicy techniczni. W celu uniezależnienia się finansowo spróbowali w pewnym okresie, chyba już w początkach 1941 r. wydrukować we własnym zakresie banknoty "młynarki" 50-złotowe (10). Sprawa ta jednak nie wypaliła ze względów technicznych - jakość falsyfikatów pozwalała odróżnić je dość łatwo od oryginalnych banknotów. Ponieważ pieniądze z Budapesztu dla Biura Politycznego przynoszone były dość nieregularnie, a ZWZ nie kwapił się ze swoimi wpłatami, w momentach kryzysowych, do których zaliczał chyba również braki finansowe swoje i swojej rodziny, Witkowski ratował się pożyczkami. Między innymi i ja byłem jednym z tych, którzy na mieście pożyczali dla niego, a raczej, jak mówił, na potrzeby organizacji. Nie były to nigdy sumy duże - kilka, kilkanaście tysięcy złotych, ale i o te trzeba było z Witkowskim walczyć, aby je zwrócił. Trudności finansowe rozumieliśmy dobrze - miał je każdy z nas indywidualnie w dostatecznym stopniu. Niezwracanie pożyczek nie mieściło się jednak w naszych kategoriach myślenia. ta cecha Witkowskiego - spora przecież niesolidność - bardzo obniżała w naszych oczach jego autorytet. Drugim faktem, który ten autorytet podważył szczególnie u mnie, było przekazane mi przez niego polecenie zaprojektowania i zbudowania wyrzutni dla ulotek o treści patriotycznej. Założył, że wyrzutnia ta miotać powinna paczkę ulotek na wysokość 500 metrów, przy czym ciężar paczki, wraz z opakowaniem zapobiegającym jej rozpadowi zaraz po wystrzeleniu, miał wynosić 2-3 kg. "Kapitan" zastrzegł sobie przy tym, że sam wystrzał następować ma bez jakiegokolwiek huku i dlatego sugerował użycie, dla nadania ładunkowi odpowiedniego impulsu, nie materiałów wybuchowych (tu huk musiałby być dość znaczny), ale pary. Ostatecznie byłem inżynierem i miałem pewne wyczucie zagadnień technicznych, toteż na pierwszy rzut oka zorientowałem się w nierealności przedsięwzięcia, nie mówiąc już o niemożliwości uzyskania przez nas potrzebnego wysokiego ciśnienia pary. Każde gwałtowne rozprężanie się ośrodka gazowego musiało przecież wywołać huk, którego uniknięcie było jednym z podstawowych warunków stawianych przez Witkowskiego. Starałem się mu to wytłumaczyć, ale uparł się i kazał zadanie wykonywać. Siedziałem przez całą noc, przywołałem z niepamięci całą moją byłą i dość przecież ograniczoną wiedzę z zakresu termodynamiki, dynamiki gazów, rozchodzenia się dźwięku itp. (ciekawy problem dla psychologów i innych znawców działalności ludzkiego mózgu: jak to się dzieje, że rzeczy dawno zapomniane i znane tylko z uczelni - w pracy jako inżynier miałem do czynienia przede wszystkim ze statyką, dynamiką, wytrzymałością materiałów, mechaniką - w momencie krytycznym, kiedy jest się w sytuacji przymusowej, można jednak w potrzebnym zakresie przypomnieć). W rezultacie nieprzespanej nocy potrzebne dla Witkowskiego obliczenia przeprowadziłem. Wyniki przedstawiłem mu nazajutrz w jego mieszkaniu przy ul. Bartosiewicza 5 (życzył sobie otrzymać sprawozdanie z samego rana), wykazując całkowitą nierealność takiego przedsięwzięcia. Pokazałem mu obliczenia - wynik przepracowanej nocy i ciężkiej, wielogodzinnej mordęgi z niewydolnością pamięci. nawet na nie nie spojrzał. Był jedynie dość niezadowolony, ale odniosłem wrażenie, że ta sprawa właściwie przestała go interesować, że teraz miał w głowie już zupełnie coś innego. Ta historia dość mnie do Witkowskiego zraziła; co z niego za inżynier, a przede wszystkim, co za wynalazca (jak utrzymywał, opowiadając o swoich patentach uzyskanych w Szwajcarii), jeśli nie ma zupełnie wyczucia technicznego. A poza tym, co za szef, który tak lekkomyślnie szasta siłami swojego współpracownika, obarczonego przecież przez niego samego w tym samym okresie zadaniami kontrwywiadu - nieporównywalnie w naszej sytuacji ważniejszymi. Następnym problemem, który sumując się z poprzednimi, mocno już podkopał nasze zaufanie do "Inżyniera" i wywołał w naszej organizacji wiele poważnych fermentów, była tzw. sprawa Świętochowskiego. Wybierając się do Francji przez Węgry, jako "bazę" dla swej łączności Świętochowski wyznaczył pracownika byłego Konsulatu RP w Budapeszcie - Fietowicza. Dlaczego nie prowadził go żaden z naszych kurierów, chodzących przecież do Budapeszcie właśnie tymi drogami, tego nigdy się nie dowiedziałem. Idącemu więc o własnych siłach starszemu panu szczęście nie dopisało. Został aresztowany przed granicą, jeszcze po stronie polskiej i osadzony w więzieniu na Podhalu. Szczęściem, Niemcy nie orientowali się, kogo chwycili - papiery na inne nazwisko miał w porządku - i starszy pan siedział dość spokojnie, choć oczywiście w nie najlepszych warunkach. W Warszawie powstał alarm. Biuro Polityczne zwróciło się natychmiast do "Muszkieterów" o pomoc, której miało prawo oczekiwać. Witkowski obiecał sprawę zbadać i po pewnym czasie otrzymałem polecenie zorganizowania odbicia Świętochowskiego z więzienia. Zadaniem tym obarczyłem "Longa", zamierzając dać mu do pomocy "Ernesta' i jego ludzi. Ostatecznie "Long" wybrał się na rekonesans z Adamem Steinbarthem, człowiekiem starszym (rocznik 1894-1896, 170 cm wzrostu, spore wąsy), mającym sporą rutynę w sprawach wywiadowczych. Zwrócił on m.in. uwagę "Longowi" na niebezpieczeństwo, szczególnie w tak trudnym terenie (dość blisko granicy, miasto stosunkowo małe, obcy rzuca się w oczy), wskazywania interesującego ich obiektu. Na miejscu, na podstawie skierowania otrzymanego w Warszawie, nawiązali kontakt z członkiem tamtejszej organizacji terenowej Zaprawą-Ostromęckim "Jerzym", który miał już kontakty w więzieniu i prowadził korespondencję grypsową ze Świętochowskim. Jeszcze przed wyjazdem "Longa" "Jerzy" przygotował plan ucieczki lub wykupienia Świętochowskiego z więzienia. Miał w tym celu umówionego zaprzyjaźnionego strażnika. Przedstawiony przez "Jerzego" plan akcji oceniliśmy jako całkowicie realny, praktycznie nie wymagający zmian. Brał pod uwagę - wariantowo - możliwość wykupienia lub dobrze zorganizowanej ucieczki i prawie nie wymagał użycia siły. Uwzględniając jednak wszelkie ewentualności, opracowana była również możliwość uwolnienia Świętochowskiego siłą - obsada więzienia była nieliczna. Dobrze przemyślany był także plan ewakuacji dla tych wariantów. Sprawę przedstawiłem "Kapitanowi", prosząc o wyrażenie zgody na akcję i proponowany termin. Jednocześnie do "kapitana" poszedł znający go dobrze z organizacji Adam Steinbarth, który zarzucił Witkowskiemu lekkomyślność i nieostrożne narażanie ludzi - członków "Muszkieterów". W jego ocenie ucieczkę zorganizować powinien i miał już ją opracowaną :Jerzy: (tamtejszy oddział ZWZ). Wciąganie w tę sprawę "Muszkieterów" uznał za niewłaściwe. W rezultacie tej wymiany zdań wycofał się całkowicie ze współpracy z "Kapitanem", zabrał rodzinę (żonę i dwóch synów) i wyjechał do Sterdyni. I tu rzecz zaszła zupełnie nieoczekiwana. Witkowski zmienił front i orzekł, że Świętochowski jest człowiekiem i niemłodym, i schorowanym (elementy te były uwzględnione w naszym planie uwolnienia), i że on dogadał się z "Szarym", który Świętochowskiego wypuści legalnie za spore, co prawda, pieniądze potrzebne do przekupienia decydenta. "Szary" - jak mówił Witkowski - był to "jego człowiek" w warszawskim gestapo, Alzatczyk Müller. Zgodnie z informacjami sieci "37" w Wydziale IV warszawskiej SiPo, a więc tzw. gestapo, na jednym z wyższych stanowisk był rzeczywiście oficer o nazwisku Müller. Moje ówczesne wiadomości o warszawskiej SiPo były jeszcze bardzo skromne i w pochodzenie Müllera ani jego powiązania, jak też możliwości, nie miałem żadnego powodu wątpić. Zresztą szef decydował. Zgodnie z poleceniem "Kapitana" przygotowania zaniechaliśmy i z naszej strony sprawę zamknęliśmy. Pozostała jedynie nitka informacyjna od "naszego strażnika", którą od czasu do czasu otrzymywaliśmy wiadomości o pogarszającym się stanie zdrowia starszego pana. Moje pytania, kiedy nastąpi zwolnienie Świętochowskiego, "Kapitan" kwitował wyjaśnieniami, że "Szary" musiał właśnie służbowo wyjechać, że nastąpiły pewne, niegroźne zresztą, komplikacje itd. Ostatecznie nie moją sprawą było kontrolowanie szefa. Miałem dość własnych zadań. Czas mijał i nic się nie działo, aż pewnego dnia przyszła wiadomość, że Świętochowski został wywieziony do obozu, gdzie warunków życia nie wytrzymał i zmarł. Oprócz straty dla polskiego życia politycznego było to bardzo poważne podważenie autorytetu "Kapitana" wśród współpracowników, szczególnie z sieci "37". Zaważyło ono również na jego stosunkach z Biurem Politycznym. Nikt z nas nie posądzał Witkowskiego o świadomą złą wole: jaki rzeczywiście miałby interes w śmierci Świętochowskiego? Ale sprawy tej do dziś nie rozumiem. Jego współpraca z "Szarym" wydała mi się natomiast wątpliwa. Ostatecznie - nawet abstrahując od "sprawy Świętochowskiego" - jaki pracownik wywiadu, a Witkowski był nie tylko pracownikiem, ale i szefem organizacji wywiadowczej, nie wykorzystałby takiego kontaktu do gromadzenia informacji o organizacji i ludziach SiPo, jeśli nawet nie o jej działaniach? Inny problem, o wiele zresztą mniejszym ciężarze gatunkowym, ale pozostawiającym przykry osad, wykwitł na tle trudności finansowych Witkowskiego. Do przyjścia "Biegacza" (naszego łącznika z Bazą w Budapeszcie) brakowało jeszcze kilku dni, a "Muszkieterowie", zgodnie z relacją "Kapitana", potrzebowali pieniędzy na akcje i Witkowski zwrócił się z prośbą o ich pożyczenie. jednym z przyjaciół "Wuja" był skarbnik jednego z banków warszawskich - Lewandowski, znany w światku żeglarskim jako "Bulina". Zrobił on coś, na co jego etyka w zasadzie w żadnym przypadku nie pozwalała, ale cel - działalność niepodległościowa - przełamał widocznie jego skrupuły. Pieniądze zostały pożyczone z kasy banku do bezwzględnego zwrotu w poniedziałek rano (była sobota). Każdy orientuje się, co znaczy dla kasjera banku niemożność wyliczenia się z pieniędzy, toteż Witkowski zobowiązał się do ich bezwzględnego zwrotu w terminie. Słowa jednak nie dotrzymał i tylko dzięki temu, że "Wujo" sprzedał akurat porcję papy, udało się "Bulinę" uratować. Dla dalszych pożyczek droga ta jednak raz na zawsze została zamknięta. Sytuacja z pożyczaniem pieniędzy za moim pośrednictwem powtórzyła się raz jeszcze. I znów Witkowski pożyczonych pieniędzy na czas nie zwrócił, ale było to znacznie później i ostatecznie tę, zresztą niewielką kwotę potracił "dzięcioł" z dotacji dla "Muszkieterów". Wszystkie te historie nie tylko nadwątliły nasze zaufanie do "Kapitana", ale nasiliły również dążenia do podporządkowania się "wojsku", za które uważaliśmy Związek Walki Zbrojnej, kierowany przez "Grota". W czasie wojny chcieliśmy być w wojsku, a nie w pewnym sensie w prywatnej, choćby nawet o celu najwłaściwszym i najlepiej prowadzonej. Dla mnie, i nie tylko dla mnie, współpraca z Witkowskim stawał się coraz trudniejsza. W "Muszkieterach" nasilał się ruch dążący do "przejścia do wojska". Wszystkimi siłami wywieraliśmy na "Kapitana" nacisk o podporządkowanie nas ZWZ. Ruch ten objął nawet "górę", to jest "brata Antoniego", bezpośredniego zastępcę "Kapitana", "13" - skarbnika organizacji, oczywiście cały wywiad wojskowy "129", łączność "99" (byli to przeważnie wojskowi za służby czynnej), analizatorów informacji przemysłowych "23" itd. Rzecz jasna do tej grupy należałem również i ja z moimi współpracownikami, tak z kierunku wywiadu komunikacyjnego, jak i kontrwywiadu. Było nas więc bardzo dużo, ale jednak nie całość organizacji" za pozostaniem w postaci wywiadu niezależnego od ZWZ opowiadała się grupa bezpośrednich współpracowników Witkowskiego, wierzących w niego bez zastrzeżeń. Szalę przeważył zespół wydarzeń, których chronologii ustalić dziś już nie potrafię. Zachodzące jednak miedzy nimi związki łączą je w pewien logiczny ciąg. W pewnym okresie, była to wiosna 1941 r., sieć informacyjna "37" przyniosła wiadomość o przybyciu do Warszawy poszukującego właściwego kontaktu wysłannika wywiadu angielskiego Intelligence Service. Informacja została zaewidencjonowana bez specjalnego zainteresowania, jednakże - czując się, jako wywiad polski, gospodarzem w naszym domu - poleciłem dalsze jej rozpracowanie, jeśli nie będzie ono wymagało dużego nakładu sił. Chociaż był to przedstawiciel aliantów, i to w tym czasie jedynych liczących się w walce z Niemcami, chcieliśmy jednak wiedzieć, co u nas robi. Ku mojemu zdziwieniu dowiedziałem się wkrótce, że wysłannik ten prowadzi m.in. rozmowy z niejakim inż. Witkowskim, a więc moim szefem. Tu trzeba pamiętać o naszym ówczesnym nastawieniu: uważaliśmy, że praca wywiadu, nasza praca, stanowi jeden z poważniejszych wkładów Polski w wojnę przeciw Niemcom i wkład ten daje naszemu Rządowi na emigracji poważny materiał przetargowy we współpracy z innymi aliantami. Chodziło więc o to, żeby wyniki tej pracy trafiały bezpośrednio do Polskiego Naczelnego Dowództwa w Londynie. po co więc zjawił się tu "specjalny wysłannik IS"? Z zapytaniem tym zwróciłem się do "Brata Antoniego", całkowicie podzielającego moje nastawienie co do wartości naszej pracy, i wkrótce... zostałem zaproszony na spotkanie u "Kapitana"... właśnie z tym agentem. Okazała się nim Krystyna Skarbek, śliczna, zgrabna, bardzo inteligenta i absolutnie urocza dziewczyna. Przeszła przez Słowację z księdzem jezuitą idącym do jezuitów polskich, zresztą też Polakiem, którego "Brat Antoni" nazywał "Bidulą". Jak się później okazało, wyszła z Budapesztu razem z "Biegaczem" i jego żoną, ale od Koszyc szli już osobno. "Mucha" - taki był pseudonim Krystyny - pracowała od początku dla IS w różnych krajach, m.in. na Bliskim Wschodzie. Do Witkowskiego trafiła, gdyż podobno znali się jeszcze z jego pobytu w Szwajcarii. Rozmowa podczas naszeo spotkania była ogólnopolityczna. "Mucha" opowiadała o swoich spostrzeżeniach i doświadczeniach w Turcji. Witkowski mówił ogólnie o warunkach i stosunkach w Polsce, o siłach niemieckich tu zaangażowanych. Oczywiście rozmawialiśmy też o wojnie i jej ewentualnym rozwoju. Przyglądając się ślicznej dziewczynie przez cały czas zastanawiałem się, po co ja, przeciwnik bezpośredniej współpracy na szczeblu przekazywania raportów jakiemukolwiek wywiadowi obcemu, zostałem na to spotkanie zaproszony. Czy chodziło Witkowskiemu o pochwalenie się znajomościami, czy też o uśpienie moich niepokojów? Że to jest sprawa "towarzyska" i że nic się za nią nie kryje? "Mucha" zresztą opuściła wkrótce Warszawę i Polskę - doniosła mi o tym sieć "37". W tym okresie żadnego raportu nie przygotowaliśmy, nie było zestawień zbiorczych mogących interesować obcy wywiad na tym szczeblu. A poza tym przecież to "Brat Antoni" miał pieczę nad ostatecznym zestawianiem raportów, ich mikrofilmowaniem przez "Foto-Plat" i pakowaniem mikrofilmów w skrytki zabierane przez kurierów do Bazy w Budapeszcie. Dziwić może to moje całe zastanawianie się, zwłaszcza że jego obiektem był mój bezpośredni przełożony, a zarazem szef "Muszkieterów". Ale sądząc po opisanych wyżej incydentach, wydawało mi się, że można było się po Witkowskim spodziewać różnych wyskoków. W moim podejściu sporą rolę grało także już półtoraroczne doświadczenie kontrwywiadowcze, którego konsekwencją była m.in. rosnąca nieufność do ludzi. Niejednokrotnie łapałem się na tym, że nawet w najbardziej zwykłej, codziennej rozmowie zaczynałem się zastanawiać nie nad tym, co partner powiedział, ale dlaczego tak powiedział. Pamięć odwiedzin "Muchy" zbladła. Zatarły ją zdarzenia i prace codziennego kołowrotka. Zbliżał się następny termin zestawienia materiałów do comiesięcznego raportu wywiadowczego dla Naczelnego Dowództwa Wojska Polskiego. Jak zwykle było z tym wiele roboty, uzgodnień, ile, w przybliżeniu, klatek filmu każdy z działów ma prawo zająć dla swoich spraw (całość była w pewnym stopniu limitowana objętością rolek filmu, które trzeba było przecież odpowiednio zapakować) itp. Raport został zestawiony, doprowadzony do właściwie zminiaturyzowanej postaci, zapakowany przez "Brata Antoniego" i w obecności Witkowskiego przekazany "Biegaczowi". W ostatniej chwili Witkowski, który osobiście dysponował naszymi kurierami, zawiadomił jednak "Brata Antoniego", że Biegacz z jakiś powodów wyjdzie w drogę dopiero następnego dnia i że on skrytkę z raportem odbierze i do tego czasu przechowa. Nazajutrz, przed wręczeniem "Biegaczowi" skrytki, "Brat Antoni" stwierdził naruszenie znaczków, które zawsze robił na rolce dla stwierdzenia, czy nie była ona rozwijania. Witkowski jakoś sprawę wytłumaczył i "Biegacz" przygotował się do drogi. Wracając, miał jak zwykle przynieść z Bazy w Budapeszcie pas z zaszytymi w nim dolarami. Prawie od początku okupacji, jako bądź co bądź pilot wojskowy, współpracowałem z grupą lotników skupiających się wokół płk. pilota Juliusza Gilewicza, jednego z byłych kierowników "Lotu" oraz kontrolera ruchu tego przedsiębiorstwa Kazimierza Chorzewskiego. Biuro będącego w likwidacji przedsiębiorstwa lotniczego "Lot", które reprezentowali, mieściło się na V piętrze w domu "Romy" przy ul. Nowogrodzkiej. W praktyce współpraca nasza polegała na tym, że oni gromadzili młody personel latający i techniczny lotnictwa (oficerów, podchorążych, podoficerów itd.), a ja - za wiedzą i zgodą "Kapitana" - chłopców tych dołączałem do idących na Węgry naszych kurierów, którzy w miarę możności pomagali im w przedostawaniu się do Budapesztu. I tym razem "Kapitan" wyraził zgodę i dwóch młodych chłopców poszło z "Biegaczem". W Warszawie "Biegacz" zjawiał się z powrotem przeważnie po około trzech tygodniach od momentu wyjścia z raportem. Jak zawsze i tym razem w powrotnej drodze przynieść miał pas z zaszytymi w nim dolarami. "Biegacz" był rzeczywiście fantastycznym chłopcem. Wysoki - ponad 180 cm wzrostu - wysportowany, proporcjonalnie, ale bardzo mocno zbudowany, wyjątkowo silny i wytrzymały, pokonywał trudności trasy, przed którymi wielu stanęłoby bezradnie, ze wspaniałą łatwością. Trasę tę miał oczywiście dobrze opracowaną w wariantach - chodził nią przecież tyle razy - kursował między Warszawą a Budapesztem tam i z powrotem z dużą regularnością. Miał na niej swoje własne punkty oparcia. Znał lokalizacje wszystkich posterunków granicznych. Orientował się, skąd mogło mu ewentualnie zagrozić niebezpieczeństwo. Oczywiście "wypadki chodzą po ludziach", ale nie mieściło się nam w głowach, aby "Biegacza" mogło spotkać coś złego. A jednak w czasie którejś wędrówki i jemu powinęła się noga. Wracając z Węgier chyba jeszcze w 1940 r., wszedł w Zakopanem do willi "Dafne", do mieszkania dentystki dr Skąpskiej przy ul. Krupówki (jego "melina") i wpadł w "kocioł". Właścicielka mieszkania wraz córką były już aresztowane. "Biegacza" z rękami skutymi z przodu zabrano do "Palace". Tam w czasie przesłuchania Niemcowi, który uderzył go w twarz, wyrwał rewolwer i postrzelił, kopnął w głowę gestapowca siedzącego za biurkiem, skutymi rękoma uderzył piszącego na maszynie, wybił sobą okno i wyskoczył na zewnątrz. Ze skutymi rękami uciekł do Murzasichla i tam kowal Łukaszczyk rozkuł kajdanki, które wrzucono do studni (w latach sześćdziesiątych kajdanki wyciągnięto na prośbę matki "Biegacza" Julii Szycowej. Ma je jego syn - Włodzimierz Szyc). Wrócił do Warszawy, przynosząc nienaruszony ładunek poczty i pieniędzy. Po takim wyczynie wierzyliśmy bez zastrzeżeń, że nie ma takiej opresji, z której "Biegacz" nie potrafiłby się wydostać. Po całej historii był jeszcze na tyle bezczelny, że - zmieniwszy trochę wygląd (przefarbował włosy na czarne) - niejednokrotnie poruszał się swobodnie po Zakopanem. Aż tu grom z jasnego nieba. Najpierw Witkowski zawiadomił, że z ostatniej wyprawy (tej po wyjściu z Polski "Muchy") "Biegacz" się spóźnił. Następnie Witkowski złożył oficjalny meldunek Tadeuszowi Szpotańskiemu, przewodniczącemu Biura Politycznego, że "Biegacz" pieniędzy z Budapesztu nie przyniósł. A chodziło tym razem, jak mówił Witkowski, o kwotę sporą, nawet jak na zasilania organizacji niepodległościowych - około 40.00 dolarów. Sprawdzenie radiowe potwierdziło, że "Biegacz" pas z pieniędzmi zabrał. Wkrótce Witkowski podał dodatkowo, że sprawdzenie naszego raportu w Budapeszcie wykazało, że był on otwierany i fotografowany (technika pakowania przewidywała zabezpieczenie mikrofilmu - opowiadał mi o tym "Brat Antoni" - tak, aby niewtajemniczony, otwierając raport w sposób niewłaściwy, automatycznie powodował jego wyświetlenie. Sprawy te znałem zresztą jedynie z opowieści nadzorującego pakowanie "Brata Antoniego"). Po pewnym czasie okazało się, że rzeczywiście kopia raportu znalazła się bezpośrednio w rękach Anglików. Wówczas Witkowski złożył na ręce przewodniczącego Biura Politycznego oficjalne oskarżenie "Biegacza" o sprzeniewierzenie przyniesionych z Budapesztu pieniędzy oraz o sprzedanie raportu "Muszkieterów" obcemu wywiadowi. Jak się sprawa odbyła, nie wiem, nikt z nas nie miał kontaktu z "Biegaczem". W jej wyniku Witkowski uzyskał jednak na "Biegacza" wyrok śmierci. W tym okresie inny kurier, którego nie znałem, miał zabrać do Budapesztu następny raport wywiadowczy. Jak zawsze, zaproponowałem "Kapitanowi" zabranie przez tego kuriera następnych młodych lotników. W odpowiedzi "Kapitan" zupełnie nieoczekiwanie zawiadomił mnie o wyroku na "Biegacza" i postawił warunek, że chłopcy ci, przed pójściem na Węgry, będą z nim współpracować przy wykonaniu tego wyroku. Sprawa była dla mnie takim zaskoczeniem, że poszedłem zasięgnąć języka u "Brata Antoniego". Sprawę wyroku na "Biegacza" potwierdził on bez żadnych wątpliwości. Warunek "Kapitana" przekazałem więc lotnikom. Zgodzili się. Dalszy ciąg tej historii znam tylko z ich opowieści. Pojechali samochodem Witkowskiego (czy też ukradzionego na tę akcję). Na życzenie siedzącego obok "Kapitana" wóz prowadził "Biegacz". Dwaj lotnicy zajęli miejsca na siedzeniu tylnym. Pojechali gdzieś w okolice Podkowy Leśnej (Nadarzyn?), w teren zalesiony. Nie wiadomo, jak Witkowski uzasadnił tę wyprawę wobec "Biegacza", ale zachowywał się on zupełnie normalnie, a nie jak człowiek mający nieczyste sumienie i mogący z tego tytułu spodziewać się jakichś kłopotów. Przed wyjazdem "Kapitan" ustalił z lotnikami, że na dany przez niego znak "Biegacza" zastrzeli siedzący bezpośrednio za nim. Gdy jednak nadszedł przewidziany moment (zatrzymali się w młodniaku na wąskiej dróżce), chłopak nie mógł zdecydować się na strzał w tył głowy. Wówczas Witkowski wyjął swój pistolet (chyba 9 mm) i zastrzelił wyraźnie nie spodziewającego się niczego "Biegacza". Obu chłopcom zrobiło się niedobrze na widok roztrzaskanej głowy. Pomogli jednak Witkowskiemu zakopać ciało. Wobec nich "Kapitan" słowa dotrzymał i wysłał ich na Węgry razem z odchodzącym kurierem. Wiadomo nam było, że do Budapesztu doszli. Dalszych ich losów niestety nie znam.
3.7 Rozpad "Muszkieterów" Wtedy jeszcze "Kapitan" był naszym szefem, ale sprawa ta rzuciła cień na nasz stosunek do niego. Nie można było jej jakoś zapomnieć. Po kilku miesiącach dowiedziałem się od "Brata Antoniego", że są pewne poszlaki, że "Biegacz" nie sprzeniewierzył przyniesionych pieniędzy, lecz oddał je "Kapitanowi". Byłem w tej sprawie wezwany do "Dzięcioła", który - w obecności szefa kontrwywiadu Bernarda Zakrzewskiego "Oskara" i samego Witkowskiego - polecił mi przedstawić moje jej naświetlenie oraz ewentualne inne moje zarzuty pod adresem Wtkowskiego. Nie była to rozmowa przyjemna, mam w ogóle awersję do wszelkich tzw. rozróbek. Uważałem jednak, że powiedzieć muszę wszystko. Podczas gdy mówiłem, Witkowski ani razu się nie odezwał. Nie powiedział również nic na zapytanie "Dzięcioła", czy chce skomentować moją wypowiedź lub żądać ode mnie dodatkowych wyjaśnień. Przez cały czas siedział z głową opartą na rękach i stawał się coraz bardziej czerwony. W okresie rozpadania się "Muszkieterów" "Inżynier" wykorzystał dotychczasowe nasze informacje i w listopadzie 1941 r. nawiązał ze Smysłowskim współpracę. Zamiarem jego było, wykorzystując możliwości Smysłowskiego jako oficera Abwehry, zorganizowanie przerzutu przez front wschodni do gen. Andersa, tworzącego Armię Polską na terenach ZSRR, trzech oficerów ze swego najbliższego otoczenia (na czele z rtm. Czesławem Szadkowskim). Za ich pośrednictwem "Inżynier" zamierzał uzyskać aprobatę gen. Andersa dla swojej działalności, niezależnej od ZWZ.
"Życie niewłaściwie urozmaicone" Praca w konspiracji (relacja własna Kazimiery Lewańskiej - Szyc) Z Ruchem Oporu zetknęłam się poprzez mego męża Włodzimierza Szyca, który z ramienia ZWZ pełnił funkcję kuriera miedzy Polską a Delegaturą Rządu na Kraj, która mieściła się w Budapeszcie. Dzięki tym kontaktom na wiosnę 1942 r. zostałam zaprzysiężona jako żołnierz AK. Odbyło się to w mieszkaniu jednej z członkiń AK, która była żoną b. oficera WP, mieszkająca podobnie jak i ja w tym czasie w kolonii oficerskiej w Rembertowuie. Obok mnie mieszkał płk Karol Ziemski "Wachnowski". Przybrałam pseudonim "Biegaczowa". Pierwszym zadaniem, jakie otrzymałam od inż. Ludomira Hegera pseud. Andrzej (było to na wiosnę 1943 r.), było zorganizowanie produkcji jednego z najsilniejszych materiałów wybuchowych, mianowicie tetrylu w skali ćwierćtechnicznej. Zamaskowane laboratorium mieściło się przy ulicy Polnej w oficynie stojącej na terenie obecnej redakcji "Życia Warszawy". Produkcja tetrylu jednak nie została uruchomiona ze względu na "wsypę" zakonspirowanego miejsca produkcji innego materiału wybuchowego w Tarczynie (o której zresztą wtedy nie wiedziałam).
Właściwą pracę w pionie techniczno-uzbrojeniowym Szefostwa Uzbrojenia KG AK, szefem którego był płk Szypowski pseud. "Leśnik", zaczęłam z chwilą przystąpienia do produkcji innego materiału wybuchowego, mianowicie piorunianu rtęci. Jest to inicjujący materiał wybuchowy, charakteryzujący się bardzo dużą wrażliwością na wszelkie bodźce mechaniczne i cieplne. W związku z tym produkcja była bardzo niebezpieczna, tym bardziej że odbywała się w prymitywnych warunkach. Wyrób piorunianu rtęci prowadziłam w mieszkaniu (kawalerka) fikcyjnej "volksdeutschki" pseud. "Zosia", które znajdowało się na I-szym piętrze budynku fabrycznego nad bramą wejściową (strzeżoną przez wartownika niemieckiego). Była to fabryk polska zarekwirowana przez Niemców dla potrzeb wojska. Mieściła się ona przy ul. Obozowej 15. Budynek ten dziś nie istnieje, gdyż został rozebrany z tytułu regulacji ul. Obozowej, prowadzącej na Koło. W ramach innej komórki Szefostwa Uzbrojenia KG AK, w tym samym budynku, tylko na III-cim piętrze, produkowano zapalniki i granaty ręczne - szefem tej produkcji był kpt. inż. Stefan Orlewicz, pseud. "Podoski", który obecnie nie żyje, ale po wojnie w latach 1948 - 1951 pracował ze mną w Instytucie Mechaniki Precyzyjnej na ul. Duchnickiej 3. Otrzymywanie (produkcję) piorunianu rtęci prowadziłam sama. Wyjściowe surowce, tzn. kwas azotowy, rtęć metaliczną i alkohol etylowy dostarczano mi przez łączniczkę przed rozpoczęciem przeze mnie pracy. Z łącznikiem nie kontaktowała się. W podobny sposób usuwano wyprodukowany przeze mnie produkt, często przewożąc w wózku dziecinnym dla zamaskowania. Dalej piorunian rtęci był wykorzystywany do elaboracji (napełniania) spłonek karabinowych, pistoletowych, do zapalników i spłonek detonujących. Warunki produkcji piorunianu rtęci były bardzo ciężkie ze względu na prymitywne warunki pracy, między innymi brak podstawowego urządzenia koniecznego do usuwania obfitych i trujących tlenków azotu, par rtęci, które jak wiadomo, wpływają szkodliwie na górne drogi oddechowe i przewód pokarmowy. Tym koniecznym urządzeniem był wentylator. W związku z tym w pomieszczeniu gdzie pracowałam, było brązowo od dymów i dlatego (brązowe dymy zdradziłyby stanowisko pracy) zmuszona byłam do wynoszenia dymiących kolb reakcyjnych aż na III-cie piętro, gdzie na skutek nie wykończenia budynku fabrycznego było brak okien, a więc było bardzo przewiewnie. Nim jedna porcja wydymiła na górze, przygotowałam następną, którą wynosiłam na górę, a gotową z wytrąconym piorunianem kolbę (ok. 10 l) zanosiłam do pokoju, gdzie dokonywałam dalszych czynności. Odkwaszony, czysty piorunian rtęci pozostawiałam w butelkach z wodą (dla obniżenia wrażliwości produktu). W ten sposób pracowała 3 razy w tygodniu. Pewnego razu spoglądając przez okno, zobaczyłam, że ul. Obozowa obstawiona jest przez żandarmów niemieckich, stojących co 10 m po obu stronach ulicy. Byłam pewna, że to chodzi o mnie. W wielkim zdenerwowaniu zniszczyłam wszystkie porcje wytworzonego piorunianu. Okazało się jednak (dowiedziała si potem), że moje podejrzenia były niesłuszne, a powodem obstawieni ulicy żandarmerią było to, że Niemcy zostali powiadomieni o przewozie broni w kierunku Koła. W 1943 r. (dokładnej daty nie pamiętam) polecono mi usunięcie kompromitujących dokumentów ze "spalonego" miejsca, mianowicie z mieszkania mieszczącego się na IV-tym piętrze domu przy ul. Grażyny. Dokumenty te, jak się okazało, znajdowały się w stole zamkniętym, należało więc wziąć cały stół i wywieźć na dół. Po zapakowaniu do dorożki przewiozłam na ul. Mokotowską (adresu nie pamiętam) do zakonspirowanego mieszkania. W czasie przejazdu w tym czasie na ul. Puławskiej Niemcy urządzili "łapankę". Mnie udało się przejechać bez żadnego zatrzymywania przez Niemców. W Powstaniu Warszawskim udziału nie brałam, ale produkowałam dalej materiały wybuchowe. Będą przejazdem w Krakowie (9 stycznia 1945 r.) zostałam aresztowana przez Gestapo w czasie rewizji tramwaju (kontrola dokumentów). Jak się okazało, powodem aresztowania była moja Kennkarta warszawska. Najpierw byłam trzymana w areszcie w Gestapo w izolatce o powierzchni mniej niż 1 m2. Następnego dnia zostałam przetransportowana w asyście 4-ch żandarmów do obozu na Prądniku Czerwonym, znajdującego się pod Krakowem. W czasie transportu w dn. 18.02.1945 r. na dworzec w celu wywiezienia do Niemiec, uciekłam i tego samego dnia ruszyłam na wschód drogą warszawską, przedzierając się przez front niemiecko-sowiecki pod Michałowicami (ok. 45 km od Krakowa) pod ciągłym ogniem z obydwu stron. (...) Jak wcześniej zaznaczyłam, mąż mój Włodzimierz Szyc brał czynny udział w ZWZ jako kurier Delegatury na Kraj. Mąż był oficerem służby czynnej WP. Awans na porucznika łącznie z odznaczeniem Krzyżem Walecznych dostał po bitwie pod Kockiem, gdzie walczył w armii gen. Franciszka Kleeberga. Do pracy w konspiracji został zwerbowany, będąc już w obozie przejściowym dla wojskowych n terenie Węgier. Mąż miał pseudonim "Biegacz II". Następny pseudonim przybrał po brawurowej ucieczce z Gestapo w Zakopanem, które mieściło się w willi "Palace" przy ul. Chałubińskiego. Uciekł, mając kajdanki na rękach, wyskakując oknem z II-go piętra tej willi, uprzednio zastrzeliwszy jednego gestapowca, a drugiego raniąc. Uciekał przez góry w kierunku Murzasichla, gdzie został rozkuty przez znajomych górali, a kajdanki wrzucono do studni. PO wojnie kajdanki zostały wydobyte i obecnie znajdują się w Muzeum Martyrologii Ludu Tatrzańskiego (1974 r.). Niemcy od tego przypadku z moim mężem zakładali aresztowanym Polakom kajdanki z tyłu. Działalność mego męża w konspiracji oraz Jego śmierć opisana jest przez A. Filara i M. Lejko w książce "Palace - Katownia Podhala" (str. 57-62), a także w ksiązce Kazimierza Leskiego "Życie niewłaściwie urozmaicone". Mąż mój został pośmiertnie odznaczony Krzyżem Virtuti Militari kl. V. Na jesieni 1940 r. towarzyszyłam mężowi w jednej z Jego wypraw do Budapesztu. Oprócz mnie towarzyszyli nam dwaj mężczyźni, z których jeden był oficerem, drugi jakąś ważną osobistością. Trasa prowadziła z Zakopanego przez Witów - gdzie przebiegała granica polsko-czeska, pilnowana przez patrole z psami, aż do Trsteny już na terenie Czechosłowacji. Trzeba było odległość ponad 40 km pokonać w ciągu jednej nocy. W Trstenie mąż miał "melinę", gdzie się zatrzymał w celu odpoczynku i organizowania dalszej drogi przez teren Czechosłowacji. Zazwyczaj był umówiony taksówkarz, który zawoził do miasta Rużomberek, skąd pociągiem przejeżdżało się w kierunku granicy węgierskiej. I tym razem wysiedliśmy z pociągu dwie stacje wcześniej, w Kysaku i stąd ruszyliśmy pieszo przez granicę do Koszyc, miasta granicznego już po stronie węgierskiej. Tam po odpoczynku w "melinie" pojechaliśmy taksówką do Sateraliaujhelli, skąd pociągiem dojechaliśmy do Budapesztu.
Podróż, jakby się wydawało z tej relacji, nie była ani łatwa, ani bezpieczna. Samo pokonanie w ciągu dwóch kolejnych nocy dużych odległości 40 i 25 km było trudne, nie mówiąc o ciągle czyhającym niebezpieczeństwie natknięcia się na częste patrole uzbrojonych celników niemieckich, czeskich i słowackich tak w pasie, jak i na całej trasie. Mimo śmierci mego męża oraz mimo tego, że dzieci były bardzo małe (miały zaledwie 5 tygodni, kiedy mąż został zabity [24.05.1941 r.]), bez wahania przystąpiłam do pracy konspiracyjnej.
Kazimierz Leski
Inne relacje o pracy Kazimiery Lewańskiej: Podziemna zbrojownia (...) W owym czasie nastąpiło przemianowanie Związku Walki Zbrojnej w Armię Krajową. W nowym układzie organizacyjnym szefem uzbrojenia Komendy Głównej AK został ppłk Jan Szypowski ("Leśnik"). Wszyscy uzbrojeniowcy występujący dotąd samodzielnie podporządkowani zostali "Lesnikowi". Mianował on "Podoskiego" kierownikiem działu produkcji spłonek pobudzających. Aby zaopiniować próbną serię piorunianu rtęci, niezbędne były tulejki miedziane, które wykonywano w firmie: "Wacław Czajkowski" - fabryka tub do past i oprawek metalowych do kosmetyków, Młynarska 9. Dyrektorem technicznym tego zakładu był mój kolega z Sekcji Amunicyjnej Departamentu Artylerii, inż. Mieczysław Grabowski, przed wojną ściśle współpracował z Departamentem Uzbrojenia. Partię spłonek do prób z piorunianem rtęci przygotował pirotechnik Władysław Pankowski ("Władysław"), były kierownik produkcji spłonek Wytwórni Amunicji nr 1. Próby przeprowadziliśmy w moim domu w Zielonkach. Wypadły pomyślnie i wykazały doskonałą jakość piorunianu rtęci. Dodatkowe próby ze spłonkami pobudzającymi przeprowadzono w domu przy ul. Podolskiej, gdzie mieszkał "Leśnik". Próby wykazały dobre działanie spłonek, co ostatecznie zdecydowało o rozpoczęciu produkcji piorunianu rtęci na szerszą skalę przez inż. Mirona Krasnodębskiego w Milanówku, w laboratorium Centralnej Stacji Doświadczalnej Stacji Jedwabniczej, którego był kierownikiem. Za zgodą właścicieli Stacji, rodzeństwa Witaczków, których ogólnikowo poinformował o "trefnej" produkcji, inż. Krasnodębski zainstalował w laboratorium kolumnę rektyfikacyjną dla uzyskiwani czystego i wysokoprocentowego spirytusu, którego znaczne ilości potrzebne były przy produkcji piorunianu rtęci. Nie wtajemniczonym tłumaczył, że pędzi bimber, na dowód czego częstował ich próbkami spirytusu. Wyprodukowany piorunian rtęci w stanie mokrym, względnie bezpieczny, ładowano w półkilogramowe słoiki z nalepką "Musztarda sarepska Schwietzera". Piorunian rtęci w stanie wilgotnym z koloru i konsystencji podobny był do musztardy i to opakowanie uratowało sytuację, gdy jadąc kolejką EKD w Pruszkowie inż. Krasnodębski został poddany rewizji przez żandarmów niemieckich. Otworzona walizka, gdzie było osiem słoików "musztardy", nie wzbudziła ich zainteresowania. Piorunian dostarczany był do punktu przekaźnikowego na Poznańskiej, a stamtąd na "przystanki" i do punktów produkcji spłonek pobudzających. Ogólem inż. Krasnodębski wyprodukował osobiście w Milanówku ponad 80 kg piorunianu rtęci, a w okresie przedpowstaniowym, po wciągnięciu do współpracy J. Montwiłła, J. Kościucha, Z. Dunajskiego, J. Sumczyńskiego, dodatkowo kilkadziesiąt kilogramów. Produkcja piorunianu rtęci w Milanówku trwała aż do wybuchu powstania. Produkcja piorunianu rtęci limitowała produkcję spłonek pobudzających i granatów ręcznych. Ilości piorunianu dostarczane z Milanówka były niewystarczające. Zmusiło to Podoskiego do zorganizowani jeszcze kilku punktów produkcji w Warszawie i Rembertowie. Między innymi w Warszawie punkt produkcji piorunianu rtęci zorganizowała i osobiście prowadziła od wiosny 1943 r. doc. Kazimiera Lewańska ("Biegaczowa"). Punkt mieścił się w mieszkaniu łączniczki "Zosi", przy ul. Obozowej 15. W marcu 1944 roku punkt został "spalony" i musiano przerwać pracę. (...) Ogólna liczba wyprodukowanych w czasie okupacji granatów ręcznych wszelkich typów wynosiła prawdopodobnie około 400.00 sztuk. Na początku lipca 1944 roku Niemcy wykryli wytwórnię "sidolówek" w raz z magazynami. Był to tzw. punkt P. na Mokotowie przy ul. Naruszewicza. Pod inspektami ogrodniczymi wybudowano podziemny magazyn, do którego wchodziło się przez właz mieszczący się pod psią budą. W tej podziemnej wytwórni, będącej jednocześnie miejscem elaboracji skorup granatów, znajdowało się w czasie "wsypy" około 80.000 granatów ręcznych R 42. Jak doszło do "wsypy"? Istnieje dość prawdopodobna wersja, że punkt P. został zdradzony. Niemcy nie wywieźli granatów, które wpadły w ich ręce, lecz wysadzali je partiami w pobliżu wykrytego magazynu. Detonacje słychać było w całej Warszawie. Zlikwidowanie tego punktu dało się odczuć bardzo boleśnie w czasie Powstania Warszawskiego, kiedy stale brakowało granatów ręcznych. (...) Franciszek Jan Pogonowski "Podziemna zbrojownia" Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, wyd. I, Warszawa 1975 r., nakł 10.000.
Praca w konspiracji (relacja własna Kazimiery Lewańskiej - Szyc) Z Ruchem Oporu zetknęłam się poprzez mego męża Włodzimierza Szyca, który z ramienia ZWZ pełnił funkcję kuriera miedzy Polską a Delegaturą Rządu na Kraj, która mieściła się w Budapeszcie. Dzięki tym kontaktom na wiosnę 1942 r. zostałam zaprzysiężona jako żołnierz AK. Odbyło się to w mieszkaniu jednej z członkiń AK, która była żoną b. oficera WP, mieszkająca podobnie jak i ja w tym czasie w kolonii oficerskiej w Rembertowuie. Obok mnie mieszkał płk Karol Ziemski "Wachnowski". Przybrałam pseudonim "Biegaczowa". Pierwszym zadaniem, jakie otrzymałam od inż. Ludomira Hegera pseud. Andrzej (było to na wiosnę 1943 r.), było zorganizowanie produkcji jednego z najsilniejszych materiałów wybuchowych, mianowicie tetrylu w skali ćwierćtechnicznej. Zamaskowane laboratorium mieściło się przy ulicy Polnej w oficynie stojącej na terenie obecnej redakcji "Życia Warszawy". Produkcja tetrylu jednak nie została uruchomiona ze względu na "wsypę" zakonspirowanego miejsca produkcji innego materiału wybuchowego w Tarczynie (o której zresztą wtedy nie wiedziałam). Właściwą pracę w pionie techniczno-uzbrojeniowym Szefostwa Uzbrojenia KG AK, szefem którego był płk Szypowski pseud. "Leśnik", zaczęłam z chwilą przystąpienia do produkcji innego materiału wybuchowego, mianowicie piorunianu rtęci. Jest to inicjujący materiał wybuchowy, charakteryzujący się bardzo dużą wrażliwością na wszelkie bodźce mechaniczne i cieplne. W związku z tym produkcja była bardzo niebezpieczna, tym bardziej że odbywała się w prymitywnych warunkach. Wyrób piorunianu rtęci prowadziłam w mieszkaniu (kawalerka) fikcyjnej "volksdeutschki" pseud. "Zosia", które znajdowało się na I-szym piętrze budynku fabrycznego nad bramą wejściową (strzeżoną przez wartownika niemieckiego). Była to fabryk polska zarekwirowana przez Niemców dla potrzeb wojska. Mieściła się ona przy ul. Obozowej 15. Budynek ten dziś nie istnieje, gdyż został rozebrany z tytułu regulacji ul. Obozowej, prowadzącej na Koło. W ramach innej komórki Szefostwa Uzbrojenia KG AK, w tym samym budynku, tylko na III-cim piętrze, produkowano zapalniki i granaty ręczne - szefem tej produkcji był kpt. inż. Stefan Orlewicz, pseud. "Podoski", który obecnie nie żyje, ale po wojnie w latach 1948 - 1951 pracował ze mną w Instytucie Mechaniki Precyzyjnej na ul. Duchnickiej 3. Otrzymywanie (produkcję) piorunianu rtęci prowadziłam sama. Wyjściowe surowce, tzn. kwas azotowy, rtęć metaliczną i alkohol etylowy dostarczano mi przez łączniczkę przed rozpoczęciem przeze mnie pracy. Z łącznikiem nie kontaktowała się. W podobny sposób usuwano wyprodukowany przeze mnie produkt, często przewożąc w wózku dziecinnym dla zamaskowania. Dalej piorunian rtęci był wykorzystywany do elaboracji (napełniania) spłonek karabinowych, pistoletowych, do zapalników i spłonek detonujących. Warunki produkcji piorunianu rtęci były bardzo ciężkie ze względu na prymitywne warunki pracy, między innymi brak podstawowego urządzenia koniecznego do usuwania obfitych i trujących tlenków azotu, par rtęci, które jak wiadomo, wpływają szkodliwie na górne drogi oddechowe i przewód pokarmowy. Tym koniecznym urządzeniem był wentylator. W związku z tym w pomieszczeniu gdzie pracowałam, było brązowo od dymów i dlatego (brązowe dymy zdradziłyby stanowisko pracy) zmuszona byłam do wynoszenia dymiących kolb reakcyjnych aż na III-cie piętro, gdzie na skutek nie wykończenia budynku fabrycznego było brak okien, a więc było bardzo przewiewnie. Nim jedna porcja wydymiła na górze, przygotowałam następną, którą wynosiłam na górę, a gotową z wytrąconym piorunianem kolbę (ok. 10 l) zanosiłam do pokoju, gdzie dokonywałam dalszych czynności. Odkwaszony, czysty piorunian rtęci pozostawiałam w butelkach z wodą (dla obniżenia wrażliwości produktu). W ten sposób pracowała 3 razy w tygodniu. Pewnego razu spoglądając przez okno, zobaczyłam, że ul. Obozowa obstawiona jest przez żandarmów niemieckich, stojących co 10 m po obu stronach ulicy. Byłam pewna, że to chodzi o mnie. W wielkim zdenerwowaniu zniszczyłam wszystkie porcje wytworzonego piorunianu. Okazało się jednak (dowiedziała si potem), że moje podejrzenia były niesłuszne, a powodem obstawieni ulicy żandarmerią było to, że Niemcy zostali powiadomieni o przewozie broni w kierunku Koła. W 1943 r. (dokładnej daty nie pamiętam) polecono mi usunięcie kompromitujących dokumentów ze "spalonego" miejsca, mianowicie z mieszkania mieszczącego się na IV-tym piętrze domu przy ul. Grażyny. Dokumenty te, jak się okazało, znajdowały się w stole zamkniętym, należało więc wziąć cały stół i wywieźć na dół. Po zapakowaniu do dorożki przewiozłam na ul. Mokotowską (adresu nie pamiętam) do zakonspirowanego mieszkania. W czasie przejazdu w tym czasie na ul. Puławskiej Niemcy urządzili "łapankę". Mnie udało się przejechać bez żadnego zatrzymywania przez Niemców.
W Powstaniu Warszawskim udziału nie brałam, ale produkowałam dalej materiały wybuchowe. Będą przejazdem w Krakowie (9 stycznia 1945 r.) zostałam aresztowana przez Gestapo w czasie rewizji tramwaju (kontrola dokumentów). Jak się okazało, powodem aresztowania była moja Kennkarta warszawska. Najpierw byłam trzymana w areszcie w Gestapo w izolatce o powierzchni mniej niż 1 m2. Następnego dnia zostałam przetransportowana w asyście 4-ch żandarmów do obozu na Prądniku Czerwonym, znajdującego się pod Krakowem. W czasie transportu w dn. 18.02.1945 r. na dworzec w celu wywiezienia do Niemiec, uciekłam i tego samego dnia ruszyłam na wschód drogą warszawską, przedzierając się przez front niemiecko-sowiecki pod Michałowicami (ok. 45 km od Krakowa) pod ciągłym ogniem z obydwu stron. (...) Jak wcześniej zaznaczyłam, mąż mój Włodzimierz Szyc brał czynny udział w ZWZ jako kurier Delegatury na Kraj. Mąż był oficerem służby czynnej WP. Awans na porucznika łącznie z odznaczeniem Krzyżem Walecznych dostał po bitwie pod Kockiem, gdzie walczył w armii gen. Franciszka Kleeberga. Do pracy w konspiracji został zwerbowany, będąc już w obozie przejściowym dla wojskowych n terenie Węgier. Mąż miał pseudonim "Biegacz II". Następny pseudonim przybrał po brawurowej ucieczce z Gestapo w Zakopanem, które mieściło się w willi "Palace" przy ul. Chałubińskiego. Uciekł, mając kajdanki na rękach, wyskakując oknem z II-go piętra tej willi, uprzednio zastrzeliwszy jednego gestapowca, a drugiego raniąc. Uciekał przez góry w kierunku Murzasichla, gdzie został rozkuty przez znajomych górali, a kajdanki wrzucono do studni. PO wojnie kajdanki zostały wydobyte i obecnie znajdują się w Muzeum Martyrologii Ludu Tatrzańskiego (1974 r.). Niemcy od tego przypadku z moim mężem zakładali aresztowanym Polakom kajdanki z tyłu. Działalność mego męża w konspiracji oraz Jego śmierć opisana jest przez A. Filara i M. Lejko w książce "Palace - Katownia Podhala" (str. 57-62), a także w ksiązce Kazimierza Leskiego "Życie niewłaściwie urozmaicone". Mąż mój został pośmiertnie odznaczony Krzyżem Virtuti Militari kl. V. Na jesieni 1940 r. towarzyszyłam mężowi w jednej z Jego wypraw do Budapesztu. Oprócz mnie towarzyszyli nam dwaj mężczyźni, z których jeden był oficerem, drugi jakąś ważną osobistością. Trasa prowadziła z Zakopanego przez Witów - gdzie przebiegała granica polsko-czeska, pilnowana przez patrole z psami, aż do Trsteny już na terenie Czechosłowacji. Trzeba było odległość ponad 40 km pokonać w ciągu jednej nocy. W Trstenie mąż miał "melinę", gdzie się zatrzymał w celu odpoczynku i organizowania dalszej drogi przez teren Czechosłowacji. Zazwyczaj był umówiony taksówkarz, który zawoził do miasta Rużomberek, skąd pociągiem przejeżdżało się w kierunku granicy węgierskiej. I tym razem wysiedliśmy z pociągu dwie stacje wcześniej, w Kysaku i stąd ruszyliśmy pieszo przez granicę do Koszyc, miasta granicznego już po stronie węgierskiej. Tam po odpoczynku w "melinie" pojechaliśmy taksówką do Sateraliaujhelli, skąd pociągiem dojechaliśmy do Budapesztu. Podróż, jakby się wydawało z tej relacji, nie była ani łatwa, ani bezpieczna. Samo pokonanie w ciągu dwóch kolejnych nocy dużych odległości 40 i 25 km było trudne, nie mówiąc o ciągle czyhającym niebezpieczeństwie natknięcia się na częste patrole uzbrojonych celników niemieckich, czeskich i słowackich tak w pasie, jak i na całej trasie. Mimo śmierci mego męża oraz mimo tego, że dzieci były bardzo małe (miały zaledwie 5 tygodni, kiedy mąż został zabity [24.05.1941 r.]), bez wahania przystąpiłam do pracy konspiracyjnej. Kazimiera Lewańska
Gęstość zaludnienia a dobrobyt "Paradoksalnie narodziny dziecka są odnotowywane jako zmniejszenie dochodu narodowego na głowę, podczas gdy narodziny zwierzęcia hodowlanego zwiększają go." - Peter Bauer (1991) Każdy mijający rok uświadamia mi jak zadziwiająca jest zdolność człowieka do niedostrzegania tego co oczywiste. Nie mam tu na myśli tych aspektów rzeczywistości, które można pojąć jedynie po specjalistycznym przeszkoleniu. Przykładowo - profesjonalny ekonomista wie, że elastyczność krzywej popytu nie jest równoznaczna z jego spadkiem. Nie myślę również o tych aspektach rzeczywistości, które są znane z doświadczenia np. to, że francuskie Chardonnay smakuje zupełnie inaczej niż kalifornijskie. Odnoszę się tutaj do tych aspektów rzeczywistości, które są uwypuklone, przytłaczające i po prostu w zasięgu wzroku każdego człowieka. Mimo to wielu ludzi żyje w nieświadomości istnienia tej rzeczywistości. Moim głównym przykładem jest utarty i powszechny pogląd, że ludzie są wrogami materialnego dobrobytu. Gazety, magazyny i przypadkowi rozmówcy ciągle wygłaszają opinię (jakby było to tak ewidentne jak siła grawitacji), że liczna, ciągle rosnąca populacja na ziemi oznacza powszechne ubóstwo i nieszczęście. Rozmaite fundacje, włączając najbogatszą na świecie Bill and Melinda Gates Foundation, poświęcają miliardy dolarów na akcje na rzecz kontroli populacji. Organizacja o nazwie Population Connection (kiedyś pod nazwą Zerowy Wzrost Populacji), główny rzecznik polityki mającej na celu ograniczenie wzrostu populacji, pisze na swojej stronie: "Chcemy by ludzie wszędzie przyłączyli się do nas, abyśmy razem mogli uczynić świat lepszym, bezpieczniejszym i mniej zatłoczonym." Członek Izby Reprezentantów Carolyn Maloney z Nowego Jorku mówi, że spowolnienie wzrostu populacji jest niezbędne jeśli chcemy "zapobiec klęsce głodu i zachować światowe zasoby". Nie istnieje jednak żaden dowód na to, by zaakceptować pogląd o rzekomych zagrożeniach mających wynikać ze wzrostu populacji. W gruncie rzeczy wszystkie dowody, a większość z nich widoczna dla każdego, wskazują na to, że więcej ludzi oznacza więcej dobrobytu dla wszystkich. Prawdopodobnie najbogatszym miejscem na ziemi, liczącym 23 mile kwadratowe powierzchni, jest Manhattan. Jest to również punkt na ziemi charakteryzujący się jedną z największych w świecie gęstości zaludnienia, gdzie średnio na każdej mili kwadratowej zamieszkuje 67 tys. ludzi. Ponad 1.54 miliona ludzi mieszka na całym Manhattanie, 2 miliony 120 tys. pracuje tam, oprócz tego co rok na wyspę przybywają miliony turystów. Według popularnego obecnie poglądu, jakoby przeludnienie miało niekorzystnie wpływać na poziom życia, mieszkańcy Manhattanu powinni się znaleźć pośród najuboższych narodów świata. Tymczasem mimo tego, że Manhattan nie posiada lasów, farm, pastwisk, łowisk czy kopalń, dochód na głowę jest niebotyczny i wynosi 73 tys. dolarów. Porównajmy Manhattan z liczącym 46.907 mil kwadratowych powierzchni stanem Mississippi. Stan ten szczyci się dużym areałem żyznej ziemi, niezliczoną ilością jezior i rzek oraz gęstymi lasami. Mississipi ma również szczęście (jeśli weźmiemy pod uwagę ów "popularny pogląd") posiadać 1/1000 gęstości zaludnienia Manhattanu (61 mieszkańców na milę kw.). Zgodnie z "popularnym poglądem" mieszkańcy Mississippi powinni być bardziej zamożni niż Manhattańczycy. Jednak są oni o wiele bardziej ubodzy. Na głowę mieszkańca Mississippi przypada mniej niż 16 tys. dolarów, co stanowi zaledwie 22% dochodu mieszkańca Manhattanu. Również zgodnie z tym samym "popularnym poglądem", Rosja powinna znajdować się wśród najbogatszych krajów na ziemi. Posiada rozległe tereny leśne, bogate złoża mineralne, ogromną ilość wód brzegowych i wewnętrznych, liczne grunty rolne, zaś jej gęstość zaludnienia stanowi 1/3 gęstości zaludnienia Mississippi: 22 osoby na milę kwadratową. Natomiast dochód na głowę w Rosji to mierne 7.700 dolarów. Manhattan jest bogatszy od Mississippi a Mississippi o wiele bogatszy od Rosji. Oto dwa dodatkowe przykłady. Na każdej mili kw. Hongkongu zamieszkuje średnio 15.966 osób; dochód na głowę w tym rejonie znajduje się pośród najwyższych w świecie - 24.506 dolarów. Skrajnym kontrastem jest słabo zaludniona Etiopia - średnio 157 osób na milę kw., gdzie dochód na głowę jest najniższy w świecie i wynosi 600 dolarów.
Czy bogactwo jest przyczyną ubóstwa? Nie myślcie, że bogactwo krajów rozwiniętych pojawia się kosztem krajów mniej rozwiniętych. Badania empiryczne pokazują, że najuboższe regiony na kuli ziemskiej to te, które nie posiadają znaczących kontaktów ze społeczeństwami o silnie rozwiniętych gospodarkach. Im silniejszy jest kontakt ubogiego narodu z bogatym społeczeństwem, tym on sam staje się bogatszy. Duża gęstość zaludnienia nie jest oczywiście przyczyną ubóstwa; niska z pewnością nie skutkuje dobrobytem. Oczywiste dowody na to napotykamy wokół nas. Mimo to dominujący pogląd podzielany przez wielu ludzi - włączając głównych urzędników państwowych, ONZ, środowiska akademickie i fundacje - głosi, że większa gęstość zaludnienia pociąga za sobą obniżenie dobrobytu materialnego dla przeciętnego człowieka. Dlaczego? Przecież nie jest to przypadek tego typu, gdy materiał dowodowy jest dwuznaczny, skomplikowany czy niewystarczający. Jednym z powodów ciągłej nieświadomości oczywistego faktu, iż dobrobytowi nie zagraża gęstość zaludnienia jest niemożność uznania poglądu, że to ludzki umysł jest najwyższym zasobem. Bogactwo nie jest wytwarzane w sposób automatyczny przez naturę a następnie "rozdawane" w celach konsumpcyjnych biernym narodom. Bogactwo, całe bogactwo, każda jego część wymaga do wytworzenia go aktywnego i racjonalnego zaangażowania ludzkiego. Bez kreatywnych umysłów ludzkich i wysiłku nie istniałoby żadne bogactwo. Nawet najżyźniejsza ziemia nie dałaby plonów; rzeki i oceany nie dawałyby ryb; lasy nie dostarczałyby tarcicy czy zwierzyny łownej. Ani minerały, ani substancje chemiczne, ani tkaniny, ani schronienie, ani papier, ani stal, ani leki, ani wino, ani nic nie istniałoby bez ludzkiej kreatywności, wysiłku i pokojowej współpracy. Oczywiste zatem jest, że bardziej kreatywne istoty ludzkie wytwarzają więcej dobrobytu. Jak ciągle przypominają nam wszyscy wielcy ekonomiści - Adam Smith, F.A. Hayek, Peter Bauer, Julian Simon i Vernon Smith - ludzie są znacznie bardziej kreatywni i produktywni, gdy nie przeszkadza im się w prowadzeniu negocjacji i wzajemnej wymiany. Dlatego miejsca takie jak Nowy Jork i Hongkong są bogate gdyż są gęsto zaludnione wolnymi ludźmi. Miejsca takie jak Etiopia i Rosja są biedne ponieważ mają niewiele wolnych umysłów ludzkich. Żaden inny fakt nie jest bardziej pewny i oczywisty. Donald Boudreaux
Państwowa mafia górnicza To, co wyczynia Lewica (i nie tylko Lewica…) w sprawie śp. Barbary Blidowej powoduje, że człowiek czuje się jak w Gabinecie Krzywych Zwierciadeł: gdy sięgnąć ręką, nic nie można znaleźć w miejscu, w którym to coś - jak się wydaje - jest. A przecież sprawa jest prosta jak pogrzebacz. Barbara Blidowa kręciła się na pograniczu polityki i tego, co na Śląsku nazywa się „życiem gospodarczym”, czyli działalności potężnej Mafii Węglowej. Być może zaangażowanie się Blidowej w tę mafię było niewielkie - i to właśnie może tłumaczyć energię, z jaką aferzyści i ich polityczni kumple usiłują zrobić z Blidowej „Niewinną Ofiarę Kaczyzmu-Ziobrzyzmu”. Być może tyko dwa lub trzy razy pomogła przepchnąć w Sejmie jakąś potrzebną mafii ustawę, być może tylko coś-tam-coś-tam w Warszawie „załatwiła” i być może w porównaniu z przeciętnym posłem była jako ta lelija biała (przypominam, że śp. Samuel Langhorn Clemens znany jako „Mark Twain” pisał w czasach większej jednak uczciwości; „W Ameryce nie mamy ani jednego środowiska rdzennie przestępczego… z wyjątkiem Kongresu!”…). Ale przecież musiała mieć to coś tam na sumieniu. Pośrednictwo w przekazaniu łapówki - czyli nie „przyjecie łapówki” ani nawet „wręczenie łapówki”, tylko poznanie ze sobą zainteresowanych w skorumpowanej do cna Warszawce nie jest jakimś szczególnym przestępstwem. Najprawdopodobniej otrzymałaby jakiś wyrok z zawieszeniem. Jednak niewinni ludzie nie popełniają samobójstwa tylko dlatego, że o szóstej rano przychodzi do nich policja z nakazem rewizji. By być ścisłym: bardzo rzadko zdarzało się to nawet, gdy po kogoś przychodziło GeStaPo czy NKWD. A w Trzeciej Rzeczypospolitej, nawet pod rządami p. Zbigniewa Ziobry (straszny człek, nawiasem pisząc!), groził jej co najwyżej dwuletni „areszt wydobywczy”. Barbarę Blidową znałem zresztą osobiście - i znacznie lepiej, niż przeciętnego posła, bo kilka razy się z Nią spotykałem jako prezes Stowarzyszenia Poszkodowanych Mieszczan Warszawskich, gdy Ona była - już nie pamiętam: ministerką Gospodarki Przestrzennej i Budownictwa albo prezeską Urzędu Mieszkalnictwa i Rozwoju Miast? Mam dość bogate doświadczenie z kobietami i z pewnością była to osoba ukrywająca starannie swoje uczucia - ale je mająca. Osoba o bardzo etycznych podstawach - która dostała się w chore środowisko. I nie wyszła z niego nie ochlapana błotem. Powiedzmy bowiem jasno: państwowe górnictwo to jedna wielka mafia. Dlatego właśnie „nie daje się” go sprywatyzować. Tu kradnie się potworne pieniądze, a zamieszani w to są nie tylko ludzie z SLD, ale i z AW”S” i wielu innych środowisk. Prasa nazywa p. Barbarę Kmiecikową “Alexis polskiego górnictwa” - ale pamiętajmy, że serialowa Alexis tak naprawdę też nie była najważniejsza w branży. Tam inni Szatani są czynni - i p. Kmiecikowa to tylko dziewczynka na posyłki, której polecono coś-tam załatwić przez Barbarę Blidową. Dlatego wysiłki mafii idą kierunku ukarania każdego, kto ośmielił się podnieść zbrodniczą rękę na mafię. W tym celu potrzebne jest absolutne wybielenie Blidowej - a najlepiej Jej kanonizacja, jako Świętej. Ale przede wszystkim surowe ukaranie „winnych” - czyli ludzi, którzy ośmielili się podnieść rękę na Mafię. Problem WCzc. Zbigniewa Ziobry i Jego ludzi polegał na tym - i dlatego tak starannie niszczył swój komputer i swoje karty telefoniczne - że w ten proceder zamieszane były ważne osoby z tzw. „centro-prawicy”. Musiał On wykonać koronkową robotę: tak uderzyć w ludzi SLD (wedle mojej wiedzy: ok. 2/3 tej mafii…), by nie pogrążyć ludzi finansowo wspierających również i AW”S” i PiS - a niektórych po prostu będących w ich władzach. Bo każda mafia stara się umieścić swoich ludzi we wszystkich partiach politycznych. P. Ziobro nie jest - delikatnie pisząc - człowiekiem zbyt inteligentnym. Spadło na Niego zapewne zbyt trudne zadanie. Być może: niemożliwe do wykonania bez podważenia stabilności całej tej (tfu!) „Rzeczypospolitej z esbeckiego nadania”. Jeśli „Komisji Kalisza” uda się wpoić w ludzi przekonanie, że „ośmiu funkcjonariuszy ABW skrzywdziło niewinną Barbarę uporczywie Ją śledząc” - to obalenie III RP stanie się jeszcze trudniejsze! JKM
11 maja 2009 Wielkie plany reorganizacji świata... Nawet największym puszczają nerwy… Jak to kiedyś napisał JKM:” Nerwy puszczają, kupa wariatów”.. Tym razem nerwy puściły światowej sławy naszemu rodakowi, panu Krystianowi Zimermanowi, który pochodzi z Zabrza. Podczas koncertu w Los Angeles, w dniu 26 kwietnia 2009 roku. Pan Krystian właśnie zbliżał się do końca swojego recitalu w Walt Disney Koncert Hall, gdy zamarł w milczeniu przed fortepianem. Gdy miał zacząć wykonywać „Wariacje na polski temat ludowy”, zwrócił się do publiczności, i cichym ale pełnym gniewu głosem powiedział, że nie będzie więcej grać w kraju, którego armia chce kontrolować cały świat(!!!!).. No, no - mocno powiedziane… ale prawdziwe.. „ Zostawcie mój kraj w spokoju”- powiedział. Tak przynajmniej zrelacjonował to wydarzenie” Los Angeles Times. Rzucił też uwagę na temat amerykańskiego obozu w Guantanamo. Około 40 osób wyszło z sali.. Tak, niektórzy ludzie zaczynają maszerować na samo słowo „wojsko”. Niektórzy gwizdali na pianistę i krzyczeli, żeby się zamknął, zaczął grać, ale reszta go oklaskiwała.. Zimerman oświadczył wówczas, że Ameryka ma do eksportowania dużo wspanialsze rzeczy niż armię.. Zamykając recital wykonał wariacje Szymanowskiego z niezwykłą zaciekłością, wywołując entuzjastyczny aplauz. Nie bisował. Przez ostatnie lata Krystian Zimerman miał w USA kłopoty. Podróżuje on ze swoim własnym fortepianem Steinwaya, który sobie sam przerobił. Po „zamachu' 11 września 2001 roku, jego instrument został skonfiskowany na lotnisku Kennedyego w Nowym Yorku, gdzie Zimerman miał wystąpić w Carnegie Hall. Służby bezpieczeństwa, w ramach walki z terroryzmem, co jest teraz modne propagandowo, uznały, że klej użyty w instrumencie dziwnie pachnie i nie chcąc ryzykować ataku terrorystycznego- zniszczyły fortepian(???). Po tym wydarzeniu pianista przewozi instrument w częściach i montuje go po wylądowaniu. Także sam prowadzi ciężarówkę podczas przewożenia fortepianu z jednego miasta do innego. Na stałe mieszaka w Bazylei. „Przyszła rewolucja świata będzie rewolucją przeciw urzędnikom”- pisał Antoni Słonimski. I na to wygląda, że Marksowi się coś pomyliło.. Prawdziwa konkurencja jest między podmiotami tej samej branży, ale konflikt nastąpi pomiędzy socjalistyczną biurokracją odbierającą wolność ludziom, a tym masami niewolników, które ujarzmione drutami kolczastymi przepisów pod napięciem społecznym, w końcu się zbuntują.. A nagromadzona nienawiść może eksplodować w sposób zaiste wybuchowy.. Jak powiedział przed śmiercią pan Robert Calvi, szef Banco Ambrosiano, którego ktoś powiesił pod mostem w Londynie:” Jedyną książką, którą trzeba przeczytać, jest „ Ojciec chrzestny”. Ta jedna opowiada jak świat jest naprawdę rządzony”(!!!) Jakoś” niezależne” media dziwnie milczą na ten temat… Decyzja Zimermana jakoś nie pasuje do całości prowadzonej polityki polskiej.?. Sama wojna w Iraku kosztowała nas na razie 10 miliardów złotych, w ramach niesienia tam demokracji, za demokrację waszą i naszą.. To samo robimy w Afganistanie, gdzie Afgańczycy tylko czekają, żeby udawać się co jakiś czas do urn.. Tylko o tym marzą! W Kanadzie już jest demokracja, ale sytuacja gospodarcza zaczęła się pogarszać, kiedy rząd federalny wprowadził nowy budżet, w którym przewidziano 40 mld dolarów kanadyjskich na stworzenie nowych miejsc pracy(???). Jak rząd próbuje zastępować wolny rynek swoimi decyzjami, wyręczać go, sterować nim ręcznie- to zawsze tak samo się kończy.. Najpierw euforia - a potem depresja.. Po wprowadzeniu kolejnej dawki socjalizmu, prace straciło znacznie więcej osób niż wynosiła liczba miejsc pracy, którą rząd planował wygenerować.. I śmieszno i straszno… Rząd próbuje stwarzać miejsca pracy.. Na nieszczęście wszystkich, ma pieniądze kanadyjskich podatników odebrane im pod przymusem ustawowym.. Natomiast w Etiopii rząd postanowił zamknąć magazyny sześciu największych krajowych eksporterów kawy i odebrać im licencje, co stanowi karę za wcześniejsze niezastosowanie się do jego żądań. Wcześniej rząd także nakazał prywatnym firmom etiopskim odsprzedanie mu swoich zapasów, czego firmy te nie zrobiły. Nawet na równiku, może to za sprawą wzmożonego operowania słońca, marksizm-keynesizm święci triumfy.. Polska już sprowadza węgiel i cukier, w wyniku wprowadzenia planowej gospodarki socjalistycznej Unii Europejskiej - w Etiopii będą sprowadzać kawę.. Nie wiem jak z bananami w innych krajach afrykańskich… Może zaczną - w wyniku wprowadzenia w życie najlepszej ekonomii świata - sprowadzać je do Afryki, na przykład z Alaski? Bo tam są z pewnością- jeszcze nie odkryte warunki do hodowania bananów.. No i będą prostsze, niż te afrykańskie.. Rząd Serbii tymczasem zawarł umowę z Międzynarodowym Funduszem Walutowym w sprawie pożyczki w wysokości 3 miliardów euro na okres 27 miesięcy. Pożyczka ma posłużyć zwiększeniu rezerw w walutach obcych i zapobiec spadkowi kursu dinara. Co państwa by zrobiły, gdyby nie istnienie Międzynarodowego Funduszu Walutowego? Skąd czerpałyby siły witalne dla funkcjonowania własnych walut? A przede wszystkim z czego żyłby Międzynarodowy Fundusz Walutowy…? U nas pan minister Rostowski pożyczył od MFW 20 mld dolarów, co kosztuje nas w odsetkach jako podatników- 40 milionów dolarów rocznie(!!!!)… Kiedyś ludzkość nie znała czegoś takiego jak Międzynarodowy Fundusz Walutowy i jakoś sobie radziła.. Teraz mamy wszystko ponadnarodowe.!
I jest lepiej- ma się rozumieć wszystkim , którzy nad całością mają kontrolę... Rumunia również zapewniła sobie pakiet pomocy w wysokości 20 mld euro, z Międzynarodowego Funduszu Walutowego, Banku Światowego i Unii Europejskiej.. Całość pożyczki pójdzie na uzupełnienie rezerw dewizowych banku centralnego, a pożyczka z Unii Europejskiej pozwoli pokryć deficyt budżetowy… Nie ma informacji , ile całość tej operacji będzie kosztowała Rumunów. Przecież będą musieli zapłacić słono za pożyczone pieniądze..! Co to za mania to wieczne pożyczanie? Dobrobytu nie buduje się na ciągłym pożyczaniu i spłacaniu pożyczek ponadnarodowych, jeszcze do tego pożyczaniu przez państwo.. Bogactwo powstaje z pracy.. Tyle się wydaje, ile się zarabia, a jeszcze lepiej wydawać mniej niż się zarabia i posiadać jakieś rezerwy. To stanowi o sile państwa… Ale państwa są osłabiane poprzez wstrzykiwanie im pożyczek zewnętrznych. Według pana Mikołaja Eyzaguirre , przedstawiciela Międzynarodowego Funduszu Walutowego, w tym roku recesja dosięgnie również Amerykę Południową, ale - jego zdaniem- niezbyt mocno.. MFW przewiduje, że średni wzrost gospodarczy w tym regionie wyniesie w tym roku 1,1%.. Może to i prawda, ale prawdą jest również, że maklerzy z Wall STreet chcą pożyczać pieniądze, bo z tego żyją.. Im więcej pożyczą- tym więcej zarobią. Tym bardziej, że pożyczone pieniądze gwarantują im poszczególne państwa.. czyli miliony anonimowych niewolników decyzji swoich rządów.. Tak wyglądają wielkie plany, wielkiej reorganizacji świata.. „Jeśli mam być w piekle to zaiste wolę być diabłem, który smaży innych, niż być samemu gotowanym w smole”- pisał wyżej wspomniany Antoni Słonimski. I nie ma w tym niczego z tajemniczości.. Wszystko odbywa się przy otwartej kurtynie! WJR
Europa nas sodomizuje Co tu dużo mówić - na świecie co rusz zdarzają się rzeczy, o których nie śniło się filozofom. Zresztą diabli wiedzą, co tym wszystkim filozofom się śni, a nawet - czy śni im się w ogóle cokolwiek, czy może nic im się nie śni, tylko - jak to kujones - śpią jak zabici, a jak się obudzą, to mozolnie zrzynają ze starszych i mądrzejszych w nadziei, że może nikt się nie połapie. Weźmy takich filozofów, co działali w Polsce w roku 1955. Czy śniło im się, że na Pałacu Kultury i Nauki imienia Józefa Stalina, w przeddzień 1 maja zawiśnie gigantyczna niebieska flaga z 12 złotymi gwiazdami symbolizującymi 12 pokoleń Izraela? Już prędzej marksistowskie emblematy symbolizujące narzędzia nienawiści klasowej: sierpem po gardle, młotem w łeb! A tymczasem w przeddzień 1 maja, który odtąd stanie się dniem uroczystych obchodów kolejnych rocznic Anschlussu Polski do Unii Europejskiej, błękitna flaga z 12 złotymi gwiazdami symbolizującymi 12 pokoleń Izraela zawisła i wisiała przez całe triduum majowe, tzn. aż minęły również obchody rocznicy Konstytucji 3 Maja oraz jednocześnie święto Matki Boskiej Królowej Korony Polskiej. Nawiasem mówiąc, różni maleńcy uczeni, co to anonimowo komentują na forach internetowych, strofują mnie za nieuctwo, że to niby nie wiem, iż 12 gwiazd liczył wieniec, który miała na głowie „Niewiasta obleczona w Słońce, a Księżyc pod jej stopami”. Podejrzewanie, że takich rzeczy mogę nie wiedzieć, nie jest specjalnie taktowne, ale trudno wymagać taktu od osób nie mających odwagi podpisać się pod własnymi opiniami - bo nie tylko nie wiedzą, co czynią, ale i nie przychodzi im nawet do głowy, co też innego mógł mieć na myśli natchniony autor Apokalipsy, pisząc o wieńcu z 12 gwiazdami, jeśli nie 12 pokoleń Izraela panujących nad Ziemią. Ale mniejsza już z tym, bo ważniejsze, że w ten sposób 1 maja ponownie został świętem „wszystkich Polaków”, którzy w piątą rocznicę Anschlussu rozkaz radowania się otrzymali nie tylko od władzy świeckiej, ale i duchownej. Jako że 1 maja przypadał akurat w piątek, JE abp Kazimierz Nycz udzielił dyspensy od postu, uzasadniając swoją decyzję niechęcią narażania wiernych na wyrzuty sumienia. Najwyraźniej Światowa Organizacja Zdrowia musiała uznać wyrzuty sumienia za coś złego, a w każdym razie szkodliwego dla zdrowia psychicznego, więc tylko patrzeć, jak na następną rocznicę Anschlussu skasowane zostanie również sumienie. Nie będzie sumienia - nie będzie wyrzutów, dzięki czemu wszyscy będą mogli się radować, jakby wraz z Anschlussem przybliżyło się Królestwo Niebieskie. Kto by pomyślał, że tak trudny i wydawałoby się odległy cel można osiągnąć przy pomocy tak prostych środków? Oczywiście wymaga to poprawy koordynacji, która jeszcze trochę szwankowała, bo w jednych diecezjach dyspensę ogłoszono, ale w innych nie. Opowiadał mi konduktor pociągu jadącego tego dnia z Jeleniej Góry do Suwałk, jak to pewien skrupulatny pasażer żądał od niego komunikatów o każdorazowym przekroczeniu granic poszczególnych diecezji i w zależności od tego, gdzie pociąg akurat się znajdował, albo sięgał po kanapkę z szynką, a odkładał tę z jajkiem, albo odwrotnie.
Akurat mamy kampanię wyborczą do Parlamentu Europejskiego, więc warto podnieść tę kwestię, żeby w przyszłości takie rzeczy były koordynowane w skali całej Unii, właśnie przez Parlament Europejski w porozumieniu z COMECE - profsojuzem biskupów, mającym pełnić rolę transmisji polityki partii do katolickich mas. Pierwsze efekty tej transmisji już są widoczne, na przykład w postaci odmowy przeprowadzenia dyskusji o homoseksualizmie na UKSW. Władze tej katolickiej uczelni - pewnie w obawie przez koniecznością zwrotu tzw. grantów, co mogłoby nastąpić w przypadku wytropienia tam przez wiedeńską centralę gestapo „homofobii” - na wszelki wypadek cofnęły zgodę. Okazuje się, że rację miał Stanisław Lem, pisząc w „Głosie Pana”, iż „nawet konklawe można doprowadzić do ludożerstwa, byle tylko postępować cierpliwie i metodycznie” - bo w podobnym położeniu znajduje się każda parafia, której Unia Europejska przyznała subwencję na blachę. Czyżby stary dylemat: blacha, czy Pan Jezus - nadal pozostawał aktualny? Czyżby tyle zostało z buńczucznych zapowiedzi JE abp. Józefa Życińskiego o „ewangelizowaniu” zlaicyzowanej Europy jako argumencie za Anschlussem? Obawiam się, że to raczej zlaicyzowana Europa zaczyna nas tu sodomizować, co pokazuje, iż każdy, kto słucha JE abp. Józefa Życińskiego, sam sobie szkodzi. Ale triduum majowe nie wyczerpuje tegorocznych jubileuszów, bo oto 4 czerwca nadchodzi 20. rocznica wyborów podyktowanych przez generała Kiszczaka, uznanych obecnie za „obalenie komunizmu”. Z tej okazji w Gdańsku miał odbyć się festyn z udziałem całego świata, a szczególnie pani Anieli, która miała przewrócić najpierw kostkę domina z napisem „Solidarność”, następnie ta kostka miała przewrócić następną z napisem „mur berliński”, ta kostka kolejną - i tak dalej. Ponieważ pojawiły się wątpliwości, czy wypada, by tubylczy bądź co bądź premier Tusk podejmował w Gdańsku panią Anielę w charakterze gospodarza, szef tzw. rządu III RP, wykorzystując w charakterze pretekstu zapowiadaną na ten dzień demonstrację Solidarności, przeniósł „polityczną” część uroczystości do Krakowa na Wawel. Idzie niby o bezpieczeństwo gości, ale równie dobrze można uznać to za nawiązanie do tradycji, której fundamenty położył generalny gubernator Hans Frank. Oczywiście na cześć pani Anieli zostanie pewnie wciągnięta na wawelską wieżę błękitna flaga z 12 złotymi gwiazdami symbolizującymi 12 pokoleń Izraela, bo zanim nadejdzie kolejny etap, na razie jesteśmy na etapie podlizywania. Więc jeśli - wszystko jedno: w Gdańsku czy na Wawelu - pani Aniela zacznie przewracać kostki domina, to wiadomo, od czego zacznie - od Solidarności. Potem mur berliński i tak dalej. No dobrze, ale na czym się skończy? Co będzie na kostce, która się przewróci jako ostatnia w tej sekwencji wiekopomnych rocznic? Może rozwiązanie Związku Radzieckiego? O, to być może, chyba żeby taka aluzja nie spodobała się ruskim szachistom, co rozwiązanie cudnego raju uważają za największą katastrofę w dziejach ludzkości - kto wie, czy nawet nie większą od Holokaustu. Rocznicy rozpoczęcia wojny 1 września 1939 roku nie ma co świętować, bo skoro jako „wszyscy Polacy” mamy się radować bez żadnych wyrzutów sumienia, to po pierwsze - nie jest to dobra okazja do radości, a po drugie - po co rozdrapywać stare rany? Ale przecież jest lepszy moment dziejowy, do którego można pozytywnie nawiązać, a mianowicie 23 sierpnia, kiedy to przypada rocznica nawiązania strategicznego partnerstwa rosyjsko-niemieckiego. Związana jest z nią organicznie rocznica następna - 28 września, kiedy to w 1939 roku w Moskwie między Rzeszą Niemiecką a Związkiem Sowieckim dokonany został rozbiór Polski. Taka sekwencja świąt i rocznic byłaby nawet logiczna: od Anschlussu, którego rocznica przypada 1 maja - do rozbioru 28 września. W tzw. międzyczasie kalendarz rocznic można by wzbogacić jeszcze o dzień 14 maja, kiedy to nastąpiło ogłoszenie manifestu konfederacji targowickiej. W ten sposób udelektowani zostaliby rzeczywiście „wszyscy Polacy” bez żadnego wyjątku, no i oczywiście bez sumienia, z którego tylko same wyrzuty. SM
Prawda przegrywa z poprawnością Rektor Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie zakazał przeprowadzenia tam zapowiedzianej wcześniej debaty na temat homoseksualizmu. Decyzja została przez niego podjęta po apelu red. Piotra Pacewicza w „Gazecie Wyborczej”, by „nie kompromitował” tej uczelni. Najwyraźniej w środowisku „GW” panuje przekonanie, że naukowe dyskusje kompromitują wyższe uczelnie. Co ich w takim razie nie kompromituje? Może takie budujące rozhowory, jak Michnika z Cohn-Benditem, kiedy ten ostatni uznał, że granice wolności są ustalane w demokratycznym głosowaniu? Ale tego rodzaju poglądy są co najwyżej „kontrowersyjne”, podczas kiedy JM Rektor UKSW najbardziej obawiał się ryzyka przyprawienia jego uczelni „homofobicznej gęby”. Skąd bierze się ta obawa? Czyżby Magnificencja wystraszył się „Gazety Wyborczej” i red. Pacewicza? Wszystko to być może, chociaż od rektora uczelni noszącej imię kardynała Wyszyńskiego można by wymagać nieco więcej odwagi. Ale może to tylko przypadkowa zbieżność publikacji apelu i decyzji. Znacznie bardziej prawdopodobna wydaje się obawa przed utratą tzw. grantów, czyli unijnych dotacji na rozmaite projekty badawcze, a raczej - coraz bardziej propagandowe. Ich przyznawanie jest uzależnione m.in. od reputacji uczelni, a jednym z kryteriów oceny tej reputacji jest nieobecność tam „homofobii”, to znaczy - oznak sprzeciwu, czy choćby krytycyzmu wobec sodomitów. Pokazuje to, że spostrzeżenie, iż nie ma takiej bramy, której nie przekroczyłby osioł obładowany złotem, nabiera szczególnej aktualności w przypadku bram wyższych uczelni. Na każdej z nich powinien zatem zostać umieszczony napis: „osły i uczeni - do środka!” SM
Geopolityka i - agenci wpływu P. Leszek Moczulski napisał kiedyś książkę: „Czy geopolityka straciła znaczenie?”. Byłem na jej promocji w „Bellonie” - i ze zdumieniem stwierdziłem, że pojawili się na niej zdumiewający zupełnie ludzie. Podejrzewałem, że zapewne p. Moczulski zapisał się do „Wielkiego Wschodu”. Dopiero po jakimś czasie zdałem sobie sprawę, że to byli po prostu ludzie - jak pisze kol. Michalkiewicz: razwiedki. Książka - jak książka, żadna rewelacja; natomiast pytanie tytułowe jest poważne. Została wydana zanim jeszcze Stany Zjednoczone napadły na Jugosławię, bombardując Belgrad samolotami startującymi z Florydy i wracającymi na Florydę... Istnieją też przecież rakiety. Z drugiej jednak strony Amerykanie atakując Irak i Afghanistan zabiegali o bazy w Turcji i nawet Bułgarii. Z czego wynikałoby, że geopolityka nadal ma znaczenie. Jednak „geopolityka” nie polega na tym, że obłoży się terytorium przeciwnika bombami - atomowymi, bądź nie. Zniszczenie każdego narodu jest oczywiście tragedią dla niego - ale jest też, co mało kto zauważa, stratą dla agresora. Naród zasiedlający dane terytorium zazwyczaj jest do niego dopasowany, dzięki czemu lepiej potrafi wykorzystać specyficzne zasoby, jakie dany kraj posiada. Oczywiście: można hodować kawowce w Laponii i renifery w Biafrze - ale znacznie taniej jest hodować renifery w Laponii i kawowce w Biafrze - i w razie potrzeby, nimi zahandlować. Ponieważ trudno znaleźć Lapończyka, nawet uwielbiającego kawę, który chciałby osiedlić się w delcie Nigru i zbierać ziarenka, przeto wojna, w której Laponia zniszczyłaby Biafrę i wytłukła do nogi wszystkich Ibów, Ibibiów i Ijawów, jest dla Laponii nieopłacalna. Dlatego w dzisiejszych czasach wojna schodzi na drugi plan - jako nieopłacalna właśnie. Ale coś się w świecie zmieniło - i powstały inne tereny walki. Dawniej sprawa była prosta: kraj miał swojego Władcę - z którym można było zawierać układy, można go było pokonać... Dziś mamy d***krację - więc na to, by opanować jakiś kraj wystarczy przekupić funkcjonariuszów okupującego je państwa! Czy jeśli 231 posłów i 51 senatorów III RP byłoby opłacanych przez Rurytanię - to nadal będziemy mówili, że III Rzeczpospolita jest suwerennym okupantem Polski? A jeśli dwóch podkupi Laponia - to nagle Rzeczpospolita odzyska suwerenność nad Polską? A skąd mamy to wiedzieć? Przecież, w odróżnieniu od lobbystów, agenci wpływu raczej się nie rejestrują... Zamiast więc wysyłania wojsk, co jest kosztowne, wydaje się pieniądze na przekupowanie polityków w innych państwach - co jest znacznie tańsze i nawet „bardziej humanitarne”. I wątpię, by wśród czołowych polityków III RP było choć 20% nie pracujących dla kogoś innego. Na szczęście: pracują dla różnych... Uważam jednak starą, poczciwą wojnę za uczciwszą metodę walki. Tyle, że w dobie broni A i B... JKM
Czy jesteśmy skazani na monetaryzm? Zmienne sytuacje polityczne w okresie powojennym zniszczyły polski dorobek ustrojowy, natomiast ułatwiły wykreowanie, głównie w Niemczech, zrównoważonego, trwałego modelu społecznej gospodarki rynkowej. Dopiero globalizm podważył warunki jego funkcjonowania. W ostatnich latach trwa konfrontacja dwu opcji: wzrost PKB czy rozwój społeczny.
Okres powojenny w Polsce Przygotowania do Drugiej Wojny światowej oraz okres powojennej odbudowy wprowadził i utrwalił w gospodarce większości krajów szeroki zakres interwencjonizmu państwowego, związanego z planowaniem strategicznym oraz ze stopniowo poszerzaną polityką socjalną. Towarzyszył temu w Europie Zachodniej szybki rozwój gospodarki rynkowej i dobrobytu, co zapewniło na szereg lat pokój społeczny. W konfrontacji ze światową propagandą komunistyczną i ruchami narodowo-wyzwoleńczymi w koloniach, kraje zachodnie ukazywały kapitalizm z ludzką twarzą. Powojenny okres Polski Ludowej i hegemonii sowieckiej zniszczył nasz dorobek ustrojowy okresu międzywojennego. Obfitował w wiele dramatów i złych doświadczeń, ale także w szereg godnych uwagi pozytywów. Było z czego korzystać, przystępując do przebudowy gospodarki, podjętej już w połowie lat osiemdziesiątych. Ogólny kierunek tej przebudowy, wywalczonej przez Solidarność, został uzgodniony wczesną wiosną 1989 r. przy Okrągłym Stole. Była nim regulowana, społeczna gospodarka rynkowa. Wkrótce jednak, pod naporem politycznym i ideologicznym zachodniego neoliberalizmu, odstąpiono od tych ustaleń. Przełomowe w tej sprawie było spotkanie już w lipcu 1989 r. w Brukseli z udziałem Jeffreya D. Sachsa, światowego lidera neoliberalizmu, na którym postanowiono szokowe wprowadzenie dzikiego kapitalizmu. Jak słusznie stwierdza Tadeusz Kowalik: „Gdyby dotrzymywano umów zawartych przy Okrągłym Stole oraz swoistej umowy zawartej z wyborcami, którym oferowano podobny zarys programu, to nowy ustrój społeczno-ekonomiczny kształtowany po 1989 r. musiałby wyglądać zupełnie inaczej. Plan Balcerowicza w znanej nam postaci nie miałby żadnych szans akceptacji”. W minionych latach wykonano w Polsce szereg poważnych, niezależnych studiów strategicznych wytyczających pozytywną drogę odbudowy i rozwoju polskiej gospodarki. Zostały one jednak wszystkie zlekceważone przez władze. Niestety, w kraju nie mamy dotychczas społecznej gospodarki rynkowej i jej zorganizowanie stanowi ważne i pilne zadanie ustrojowe. Konstytucyjnemu wymaganiu ustanowienia w Polsce społecznej gospodarki rynkowej sprzeciwia się ideologia neoliberalna i kolidują z nim interesy zagranicznych i ponadnarodowych korporacji gospodarczych. Znaczne przeszkody stwarzają ponadpaństwowe, neoliberalne normy i dyrektywy Unii Europejskiej oraz brak szerszej suwerenności państwowej. Przykład krajów skandynawskich i azjatyckich wskazuje jednak, że pomimo trudności można i należy w państwowym systemie organizacyjno ś prawnym dążyć do realizacji społecznej gospodarki rynkowej. Z tych względów część polskich naukowców, nastawionych społecznie i patriotycznie, zajmuje się nadal problematyką trzeciej drogi i ponownego wprowadzenia gospodarki kraju na ten szlak, realizowany już w okresie międzywojennym. Jeden z pierwszych tą problematykę podjął Mieczysław Nieduszyński (1986), a następnie Chrześcijańsko Demokratyczne Stronnictwo Pracy (1991), Tadeusz Przeciszewski i Sławomir Patrycki (1996, 2000), Tadeusz Kowalik (1999-2005), Piotr Pysza i Elżbieta Mączyńska, prezes Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego oraz szereg innych. Problematyce społecznej gospodarki rynkowej i wprowadzeniu jej w Polsce zostało poświeconych szereg konferencji naukowych w latach 1993-2002. Trzecia droga budzi nadal duże zainteresowanie i powracano do niej także na VIII Kongresie Ekonomistów Polskich w 2007 r. W realizacji tego ustrojowego zadania trzeba jednak pokonać trudne warunki narastającego egoizmu politycznego i gospodarczego początku XXI wieku oraz zdezorientowanej opinii publicznej.
Trzecia droga w powojennych Niemczech Po wojnie najbardziej znany model trzeciej drogi między kapitalizmem a komunizmem został wypracowany i zrealizowany w Niemieckiej Republice Federalnej przez Alfreda Müller-Armacka i kanclerza Ludwiga Erharda. Jest to model społecznej gospodarki rynkowej. Przedsiębiorstwo w tej koncepcji było jakby wspólnotą pracujących; pracownicy uczestniczyli w zarządzaniu (związki zawodowe, rady zakładowe i rady nadzorcze) oraz w zyskach. Zgodnie z teoretycznymi koncepcjami ordoliberalizmu, propagującego ten model gospodarki, położono nacisk na rzeczywistą równość szans obywateli oraz równą wolność osobistą. Przy tym zwracano uwagę na czynniki materialne, a nie tylko formalne. Zmierzano do zapewnienia każdemu wolności i odpowiedzialności w życiu gospodarczym, wspierając drobną i średnią przedsiębiorczość oraz stawiając tamę monopolizacji. Państwo rozbudowało instytucje i instrumenty prawne regulujące ten porządek, poszerzyło znacznie opiekę społeczną oraz wspierało finansowo w szerokim zakresie rozwój budownictwa mieszkaniowego. Doprowadziło to do niezwykle szybkiego wzrostu, nazywanego cudem gospodarczym. Silnie progresywny system podatkowy stymulował małe rozpiętości płacowe . Obowiązywał solidaryzm, dobrowolne układy zbiorowe oraz ustawowe płace minimalne. Zapewniało to w znacznym stopniu równowagę i pokój społeczny. Społeczna gospodarka rynkowa wyrosła i ukształtowała się pod wpływem personalistycznej wizji człowieka i społeczeństwa rozwijającego się w harmonii z ładem natury. Nawiązuje do rzymskiego pojęcia ordo, określającego powszechny porządek prawny, w ramach którego jednostki korzystają z pełnej swobody. Stąd nazwa ordoliberalny tego nurtu, który formułuje i realizuje powyższy program polityczny społecznej gospodarki rynkowej. A. Műller-Armack podkreśla znaczenie systemu wartości w życiu gospodarczym zwracając uwagę, że dawniej silnie podlegał on dziedzictwu chrześcijańsko-religijnemu. Mając swe korzenie jeszcze w XIX wieku, baza kulturowa gospodarki rynkowej musi - po jej utracie w ostatnich dziesięcioleciach - zostać z przemyślanymi korektami przywrócona, jako fundament ustroju. Tylko gospodarka rynkowa, ukierunkowana na realizację najistotniejszych wartości, zdoła sprostać wymaganiom naszej współczesności. Charakterystyczną cechą tej gospodarki była też tradycyjna, rodzinna własność kapitału przemysłowego i roztropny, długookresowy zarząd właścicielski.
Podstawowymi wartościami ustrojowymi są tu niewątpliwie: poszanowanie porządku natury, wolność i rozwój osoby ludzkiej oraz solidaryzm społeczny. Przez solidaryzm rozumie się pewną jedność społeczną i pomoc wzajemną oraz uporządkowane współdziałanie w dążeniu do dobra wspólnego, uzgodnionego co do treści i sposobu realizacji. Bez trwałej woli politycznej zachowania tych wartości i związanego z nimi ładu instytucjonalnego trudno wykreować i rozwinąć społeczną gospodarkę rynkową. Bowiem tradycja i kultura narodowa oraz wartości etyczne ulegają w naszych czasach przy budowie ustroju presji egoistycznych sił kapitału, nacisków zewnętrznych i korupcji. Są też obecnie ośmieszane i deprecjonowane przez sprywatyzowane, ideologiczne media.
Doświadczenia innych krajów Sukces niemieckiej gospodarki rynkowej wzbudził wielkie zainteresowanie badaczy i analityków gospodarczych. Także w Polsce ukazało się na ten temat wiele publikacji. Podobne rozwiązania jak w Niemczech, ale dostosowane do krajowej struktury majątkowej, gospodarczej i tradycji, wprowadzone zostały w Austrii, Szwecji, Danii, Finlandii, a także w Holandii. Częściowo realizowała je również po wojnie Francja generała Charles de Gaulle`a i wiele z tego pozostało do dziś. Liczni badacze zastanawiają się jak doświadczenia te można wykorzystać w warunkach XXI wieku. A. Giddens wymienia następujące, trwałe wartości trzeciej drogi: równość szans obywateli, obrona słabszych, wolność i autonomia działalności oraz zasady: „Nie ma praw bez obowiązków, nie ma autorytetu władzy bez demokracji, [a także] kosmopolityczny pluralizm i filozoficzny konserwatyzm”. W tym miejscu podkreślimy przede wszystkim trzy współistniejące, dobrze sprawdzone i podstawowe cechy tej gospodarki: społeczna, ekologiczna i regulowana gospodarka rynkowa. Łączyć się z nią powinna demokratyzacja gospodarki, powszechność własności, pracy i zarządzania, poszanowanie środowiska i racjonalna eksploatacja zasobów naturalnych, zrównoważony rozwój regionalny i krajowy, z zachowaniem warunków sprawiedliwości, solidarności i aktywności społecznej. Ustrój społecznej gospodarki rynkowej, ze względu na swoje cele i zasady, jest bardzo wszechstronny oraz jakościowo znacznie szerszy i doskonalszy od koncepcji państwa opiekuńczego, państwa autorytarnego czy instytucjonalnego, lub państwa wolnej gospodarki rynkowej. Obejmuje wszystkie te funkcje i aspekty, ale je wyważa i harmonizuje wzajemnie, włączając w nadrzędny porządek społeczno-gospodarczy.. T Kowalik, w książce wspomnianej na początku, przedstawia szerszą analizę poglądów oraz doświadczeń, trudności i ewolucji rozwiązań stosowanych w różnych krajach. Jego wcześniejsza publikacja. omawia różne narodowe koncepcji nowej trzeciej drogi.
Destrukcyjny wpływ globalizmu Po 1980 r., gdy stało się jasne, że zbliża się upadek światowego systemu komunistycznego, sytuacja w Europie i świecie istotnie się zmieniła. Współdecydował o tym także postępujący proces rozbicia jedności politycznej państw arabskich i szerzej - państw Trzeciego świata. Kapitał światowy uznał, że nadeszła pora jego globalnej ekspansji. Nowe technologie szybkiej, światowej łączności oraz organizacja masowego, dalekiego transportu stworzyły warunki do przejścia od produkcji i usług krajowych do organizacji jeszcze bardziej masowej i taniej produkcji i usług w skali światowej. Tę możliwość szybko wykorzystały największe koncerny bogatych krajów, od dawna obecne na zagranicznych rynkach. Stopniowo przekształciły się one w potężne korporacje ponadpaństwowe. Kapitały i obroty niektórych korporacji przewyższają budżet większości mniejszych państw świata. Ich agresywnemu rozwojowi sprzyja neoliberalna ideologia ekonomiczna, konwencje międzynarodowe dotyczące wolnego handlu - GATT oraz Konsensus Waszyngtoński, dotyczący „gospodarki otwartej”, narzucany krajom rozwijającym się przez międzynarodowe instytucje finansowe.
Przedsiębiorstwa zachodnioeuropejskie zaczęły przenosić swoją produkcję i jej obsługę na Wschód, zmniejszając zatrudnienie i opłaty podatkowe w krajach macierzystych. Państwu wzrosły wydatki społeczne, natomiast straciło ono część dochodów. Związki zawodowe utraciły popularność i członków oraz znaczenie polityczne. Została więc znacznie naruszona równowaga sił społecznych i politycznych. Pod presją światowej propagandy neoliberalnej oraz nacisków podejmowanych przez wielkie grupy kapitałowe i organy Unii Europejskiej, w wielu państwach europejskich stopniowo zaczęto odchodzić od zasad trzeciej drogi. W Niemczech, Francji i w niektórych innych krajach nastąpiło zmniejszenie interwencjonizmu państwowego oraz pewne zawężenie świadczeń socjalnych i uprawnień pracowniczych na rzecz ponadnarodowej gry rynku i kapitału. W efekcie pogłębia się rozwarstwienie społeczne i narasta niezadowolenie.
Wzrost gospodarczy czy rozwój społeczny? Społeczna gospodarka rynkowa z różnymi modyfikacjami utrzymuje się jednak nadal w krajach skandynawskich i nieźle wytrzymuje konkurencję międzynarodową. J. Sachs, ideolog i emisariusz neoliberalizmu, stwierdza obecnie wyraźną wyższość prospołecznej gospodarki rynkowej Danii, Finlandii, Norwegii i Szwecji nad anglojęzycznymi krajami liberalnymi: „Wydatki budżetowe na cele socjalne wynoszą w krajach skandynawskich przeciętnie około 27% produktu krajowego brutto-PKB, podczas gdy w anglojęzycznych zaledwie 17%. Zasadniczo kraje skandynawskie górują nad krajami anglosaskimi pod względem większości wskaźników funkcjonowania gospodarki”. W podsumowaniu stwierdza: „Von Hayek się mylił. W silnych i zdrowych demokracjach hojne państwo opiekuńcze to nie droga do poddaństwa, tylko do sprawiedliwości, równości ekonomicznej i konkurencyjności na arenie międzynarodowej”. Również szereg krajów azjatyckich łączy gospodarkę rynkową z dużym zakresem interwencji państwa. W jednych następuje przy tym umiarkowany rozwój społeczny, w innych, jak na przykład w Chinach i Indiach, kwitnie dziki kapitalizm kosmopolitycznych milionerów wśród zniewolenia ubogich mas. Wielkie osiągnięcia gospodarcze Japonii, Korei Pd., Tajwanu, Chin, Singapuru, Malezji czy Tajlandii budzą zainteresowanie w świecie i gotowość skorzystania z doświadczeń. W większości liberalnych krajów europejskich dokonuje się obecnie ostra konfrontacja dwu opcji, związanych z dwoma przeciwstawnymi paradygmatami: ważniejszy szybki wzrost gospodarczy, czy też trwała i skuteczna polityka rozwoju społecznego. Natomiast w niektórych innych krajach europejskich i azjatyckich godzi się obie te opcje; buduje demokrację gospodarczą i osiąga konsensus w drodze porozumień społecznych. Sukcesy tych krajów wskazują ogólny kierunek dalszej trzeciej drogi. A jak przedstawia się sytuacja w Polsce - przedstawimy w następnym artykule. Prof. Włodzimierz Bojarski
Łańcuch poszlak, a nie twarde dowody Decyzja płockiego Sądu Okręgowego sprzed kilku dni, odmawiająca przedłużenia aresztu Jackowi Krupińskiemu została uchylona przez Sąd Apelacyjny w Warszawie. Na rozprawie poza mną, Piotrem Pytlakowskim (Polityka) i Bogdanem Wróblewskim (Gazeta Wyborcza) nie było nikogo z mediów. Był to ważny wyrok dla Krupińskiego, bo raczej mało prawdopodobne jest by Sąd Okręgowy w Płocku następnym razem nie uwzględnił wniosku prokuratury. Warto było wysłuchać uzasadnienia sędziego Krzysztofa Karpińskiego, z którego wynika, że wbrew temu co pisały media nie ma twardych dowodów na byłego wspólnika i przyjaciela Krzysztofa Olewnika. Postępowanie prowadzone przez prokuraturę w Gdańsku dostarczyło tylko kolejnych poszlak. Ustne uzasadnienie sędziego Sądu Apelacyjnego w Warszawie Krzysztofa Karpińskiego: Materiał dowodowy uprawdopodabnia w stopniu wymaganym popełnienie przez Jacka Krupińskiego zarzucanych mu czynów(…) Zdaniem Sądu Apelacyjnego dowody zebrane w tej sprawie uprawniają do ustalenia, że prawdopodobieństwo takie istnieje. Stanowisko Sądu Okręgowego w Płocku jest nie do zaakceptowania brak konsekwencji czytając uzasadnienie jego postanowienia, z jednej strony podnosi uprawdopodobnienie popełnionych przez Jacka Krupińskiego czynów, podnosi też, że mógł on prowadzić grę na dwa fronty, ale nie wyciąga z tego właściwych wniosków. Przede wszystkim należy zwrócić uwagę na zeznania świadków, z których wynika, że w dniu 27 października 2001 roku przed domem Krzysztofa Olewnika o godzinie 6 rano stał samochód BMW Cabrio użytkowany przez Jacka Krupińskiego oraz, że ok. 7.30 podejrzany przejechał tym samochodem do oddalonej o ok. 10 km stacji benzynowej. Jednocześnie należy zwrócić uwagę na zeznania Włodzimierza Olewnika, który stwierdził, że tego dnia w godzinach porannych o godz 7.30 zadzwonił do Jacka Krupińskiego z pytaniem, czy nie wie co się dzieje, bo syn nie odbiera telefonu. Podejrzany odpowiedział, że nie wie i że zaraz pojedzie go obudzić. Z powyższego wynika jednoznacznie, że Jacek Krupiński niemal bezpośrednio po przedmiotowym uprowadzeniu znajdował się na jego miejscu i ukrył to przed Włodzimierzem Olewnikiem. Kiedy usłyszeliśmy od obrońców, że nie miał nic do ukrycia, to dlaczego jednak ukrywał pewne zdarzenia przed rodziną Włodzimierza Olewnika. Oczywiście na to należy odpowiedzieć w śledztwie.Przedstawione okoliczności zostały przez Sąd Okręgowy w Płocku dostrzeżone jednak interpretacja tego przez Sąd nie może świadczyć, o tym, że Krupiński nie wrócił od razu do domu po nocnej impresji u Krzysztofa Olewnika pozostaje w sprzeczności z materiałem dowodowym. Z materiału tego wynika bowiem, że podejrzany został odwieziony po tej imprezie do domu oraz że na imprezę przyjechał nie samochodem BMW Cabrio lecz innym samochodem BMW o numerach WP 03033, tym, który w nocy został wykorzystany przez sprawców a następnie spalony. Wykorzystanie przez sprawców samochodu BMW, o podanym przeze mnie numerze, pozostało całkowicie poza sferą rozważań Sadu Okręgowego, że samochód ten miał bardzo skomplikowany system zabezpieczeń przed nieuprawnionym uruchomieniem, znał go oprócz Włodzimierza Olewniaka, Krzysztof Olewnik oraz Jacek Krupiński i jego żona. Kiedy podjeżdżający przed dom samochód sprawców wpadł do rowu, bo taka sytuacja miała miejsce, i zaistniała konieczność wyciągnięcia go za pomocą innego pojazdu, przed domem obok tego samochodu BMW stał także samochód Chrysler posiadający standardowe funkcje antynapadowe należący do Włodzimierza Olewniaka. Skoro Wojciech Franiewski, członek grupy, która uprowadziła Krzysztofa Olewnika, wybrał samochód BMW i bez problemu go uruchomił, uprawniony wydaje się wniosek, że informacje w tym zakresie mógł otrzymać czy też otrzymał od Jacka Krupińskiego. Należy podzielić podzielić ocenę prokuratora o nierealności wersji, by informacje te uzyskano u Krzysztofa Olewnika, który w tym czasie jeszcze był w swoim domu. Sprawcy musieliby wyprowadzić go z domu i zastosować w tym celu przymus. Więc znacznie prostsze w tym celu byłoby wykorzystanie samochodu marki Chrysler. Zwrócić w tym miejscu też trzeba uwagę na istotny, także pominięty przez Sad Okręgowy fakt, że w domu Krzysztofa Olewnika znaleziono i zabezpieczono zakrwawiony dowód rejestracyjny samochodu BMW WP 03033, o tym nie słyszeliśmy z ust obrońców. Znaleziono i zabezpieczono zakrwawiony dowód należący do Jacka Krupińskiego. Sąd Okręgowy nie rozważył także szeregu innych okoliczności istotnych dla oceny stopnia prawdopodobieństwa popełnienia przez Jacka Krupińskiego zarzucanych mu czynów. Poza sferą rozważań Sądu Okręgowego pozostały okoliczności logowania telefonu Krzysztofa Olewnika w okresie po jego uprowadzeniu, a w szczególności fakt uzyskania i korzystania z duplikatu karty SIM tegoż telefonu przez Jacka Krupińskiego. Dowody uzyskane w czasie przeszukania mieszkania Jacka Krupińskiego, zwłaszcza notatnik z roku 2001, którego zapisy wskazują na bieżące kontakty podejrzanego z porywaczami były utrzymywane bez wiedzy rodziny Włodzimierza Olewnika. Tutaj słyszeliśmy, że nie miał nic do ukrycia. Dowody wskazujące na przekazywanie sprawcom uprowadzenia przez Jacka Krupińskiego informacji dotyczących planowanych działań rodziny Krzysztofa Olewnika z istoty rzeczy mające pozostać w tajemnicy przed porywaczami, tutaj wskazują na to zeznania Lecha Mikołajewskiego i Włodzimierza Olewnika. Wszystkie wskazane wyżej okoliczności tworzą wraz z pozostałymi dowodami zebranymi w tej sprawie, na razie łańcuch poszlak stanowiący podstawę do przyjęcia, ze istnieje duże prawdopodobieństwo popełnienia przez Jacka Krupińskiego czynów, w tej sytuacji Sąd Apelacyjny uznał, ze została spełniona ta główna przesłanka stosowania tymczasowego aresztowania. W dalszym ciągu aktualne pozostają także tzw. przesłanki ogólne do zastosowania środka zapobiegawczego. Rodzaj zarzucanych Jackowi Krupińskiemu przestępstw oraz okoliczności ich popełnienia uzasadniają przekonanie o grożącej mu karze, co stwarza realną obawę, że aby uniknąć odpowiedzialności karnej podejmowałby działania utrudniające posterowanie(…) Przy tej okazji powiem, że przecież postępowanie przygotowawcze nadal trwa i przy tym natłoku czynności trudno zarzucić organom ścigania, przynajmniej na tym etapie opieszałość. W tej sytuacji w celu zabezpieczenia prawidłowego toku śledztwa jest stosowanie według Sądu Apelacyjnego izolacyjnego środka zabezpieczającego. S. Latkowski
Wszystkie związki na Powązki! NATYCHMIAST! Portal „Moje Tychy” zamieścił rewelacyjną informację: Związkowcy na dół do roboty. Od poniedziałku Wszyscy związkowcy, zamiast siedzieć w biurach, mają od poniedziałku wrócić do zwykłej pracy w kopalni - zdecydował w piątek zarząd Jastrzębskiej Spółki Węglowej. - Niech ktoś wyleje na głowę prezesa kubeł zimnej wody, bo łamie prawo - odpowiada Dominik Kolorz, szef górniczej "Solidarności". Jeżeli ktoś myślał, że do tej pory atmosfera w JSW była napięta, to sytuację, do której teraz doszło, można nazwać wojną. Poszło o ujednolicenie tzw. układu zbiorowego pracy. Zarząd firmy chce, aby pracodawcą górników była Jastrzębska Spółka Węglowa, a nie tak jak dotychczas poszczególne kopalnie. Wprowadzenie tych samych zasad ma ułatwić zarządzanie spółką w czasie kryzysu i wyeliminować patologie, m.in. to, że dziś górnicy na tych samych stanowiskach i z tym samym stażem pracy mają różne wynagrodzenia. Na wprowadzenie jednolitego układu zbiorowego pracy nie zgodziły się jednak związki zawodowe działające w jastrzębskiej spółce. Żaden nie podpisał porozumienia w tej sprawie, chociaż umożliwiało związkowcom zachowanie oddelegowań i wynagrodzeń na dotychczasowych zasadach do końca czerwca w zamian za ograniczenie liczby związkowcy etatów. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Wczoraj dyrektorzy kopalń wchodzących w skład JSW poinformowali związkowców, że od poniedziałku 11 maja ich organizacje zakładowe tracą swój status. Oddelegowani do pracy w biurach działacze - a jest ich w JSW ponad 60 - mają zgłosić się do swoich dawnych kierowników na oddziałach i wrócić do pracy. Dla większości z nich oznacza to powrót na dół kopalni. - Niepodjęcie pracy będzie potraktowane jako ciężkie naruszenie podstawowych obowiązków pracowniczych - ostrzega zarząd JSW. - Stawi się pan w poniedziałek u swojego dawnego kierownika gotowy do pracy? - pytamy Sławomira Kozłowskiego, przewodniczącego "Solidarności" w JSW. - Do swojego kierownika to pan może przyjść, a mnie chroni ustawa o związkach zawodowych i żadne oświadczenie prezesa tego nie zmieni. To jakaś paranoja. Żyjemy w kraju demokratycznym, wśród ludzi, którzy demokracji nie uznają - denerwuje się przewodniczący Kozłowski i przekonuje, że Jarosław Zagórowski, prezes JSW, szuka pretekstów, by w najbliższym czasie zwolnić niewygodnych związkowców dyscyplinarnie z pracy. - Do tego to wszystko zmierza - dodaje Kozłowski. Wtóruje mu Andrzej Ciok, wiceprzewodniczący "S" w spółce. - Prezesowi wydaje się, że jest stan wojenny, a on rządzi dekretami - przekonuje. Tymczasem pragnący zachować anonimowość przedstawiciel spółki ocenił w rozmowie z PAP, że duża część działaczy związkowych pełniących swoje funkcje od kilkunastu lat nie byłaby w stanie wrócić do pracy fizycznej na dawne stanowiska. - To grupa ludzi, którzy pozbawieni związkowych stanowisk nie będą w stanie znaleźć sobie miejsca, dinozaury, z których opada puder - powiedział. Związkowcy zaprzeczają, że walczą o własne interesy, i zapewniają, że chodzi im tylko o dobro firmy. Zarzucają szefom JSW nieudolność i brak kompetencji. W pierwszym kwartale tego roku sprzedaż węgla z JSW spadła o 25 proc., a przychody o 31 proc. Na wtorek 12 maja związkowcy zapowiadają wielką górniczą manifestację. Do Jastrzębia-Zdroju może przyjechać kilka tysięcy górników, także z Kompanii Węglowej i Katowickiego Holdingu Węglowego. Demonstranci mają przejść spod pomnika Porozumień Jastrzębskich przy kopalni Zofiówka, przez prawie całe miasto, aż pod siedzibę JSW. Dominik Kolorz, szef górniczej "Solidarności", zapowiada, że w poniedziałek podczas spotkania z przedstawicielami rządu w ramach Komisji Trójstronnej górnicze związki poinformują Ministerstwo Gospodarki o działaniach zarządu JSW. - Ktoś powinien wylać na głowę prezesa Zagórowskiego kubeł zimnej wody. Nie dość, że dąży do wojny, to jeszcze łamie prawo. To pierwszy przypadek w historii, gdy pracodawca decyduje o tym, czy związki zawodowe mają istnieć, czy nie - przekonuje Kolorz. Oto zarząd Jastrzębskiej Spółki Węglowej postanowił, że „Wszyscy związkowcy, zamiast siedzieć w biurach, mają od poniedziałku wrócić do zwykłej pracy w kopalni”. Co wzbudzi entuzjazm przede wszystkich górników, patrzących z zazdrością na pasibrzuchów pobierających za nic spore wynagrodzenie - i wszystkich rozsądnych „obywateli” III RP. To postanowienie odsyłające tych pasożytów, z nudów organizujących wywrotowe demonstracje, do arbajtu spotkało się jednak z ich zdecydowanym sprzeciwem. Niestety: stanowisko p.Dominika Kolorza, szefa górniczej "SOLIDARNOŚCI": „ Niech ktoś wyleje na głowę prezesa kubeł zimnej wody, bo łamie prawo” jest słuszne. Prawo w krajach socjalistycznych chroni bandytów, związkowców, morderców, aferzystów, złodziei i innych takich - nie chroni tylko ludzi samodzielnie i uczciwie zarabiających na siebie i swoją rodzinę. Konkretnie, w tym przypadku: nierobom ze ZZ (a może ich być w kopalni np. 50 - a w każdym po kilku funkcyjnych...) trzeba zapewnić lokal, płacić pensje za sprzeciwianie się kierownictwu, a przede wszystkim: nie wolno ich usunąć z pracy!! Więc czują się jak święte krowy. Parę lat temu szefostwo bodaj „Jelcza” (z Dolnego Śląska, k/Oławy) postanowiło z jednym kawałkiem sobiepaństwa związkowców sobie poradzić: dało ZZ lokal, owszem - ale... w należącym do „Jelcza” domu wczasowym... pod Koszalinem. ZZ protestowały - nie wiem, jak się to skończyło?
O konieczności zniszczenia związków zawodowych (co jest bardzo proste: wystarczy zlikwidować ustawę o związkach zawodowych, wszelkie prawne przywileje - i każąc im działać jako stowarzyszenia zwyczajne; dziwię się, że „Rząd” PO-PSL jeszcze tego nie zaproponował!) pisałem setki razy. JKM
12 maja 2009 Istota rzeczy zatriumfuje... Trwa kampania wyborcza do Parlamentu Europejskiego. Oficerowie frontu ideologicznego organizują ją według wzorów z poprzedniej kampanii parlamentarnej. Oznacza to, że będzie organizowany spontan wobec dwóch ugrupowań sceny tzw. politycznej- to znaczy Platformy Obywatelskiej i Prawa i Sprawiedliwości Społecznej. Wygląda na to, że ugrupowania te umówiły się co do istoty rzeczy demokratycznej kampanii; będzie zgiełk- ty plujesz na mnie, a ja pluję na ciebie… Byleby dużo i nie pod wiatr… Oczywiście, żadnych spraw merytorycznych, rzeczy nieistotne , oparte na sensacji, która może lud demokratycznie zakręcić, bo chodzi o to, żeby poszedł do wyborów i zalegitymizował istniejący układ Okrągłego Stołu. Polsat i TVN w ogóle nie mówi o innych komitetach wyborczych, oczywiście nie ma takiego obowiązku… Telewizja państwowa do demokratycznej dyskusji zaprasza posłów Platformy Obywatelskiej i Prawa oraz Sprawiedliwości Społecznej, no i partii Libertas, pana Ganleya, która to partia gra na scenie politycznej rolę partii eurosceptycznej, chociaż pan Ganley w ogóle nie jest eurosceptykiem(!!!!). On jedynie chce więcej demokracji w ramach Unii Europejskiej i wygląda mi na to, że dostał rozkaz zagospodarowania ugrupowań eurosceptycznych pod określonymi skrzydłami, żeby się przypadkiem eurosceptycy nie porozłazili i nie pozostali bez kontroli.. Eurosceptykiem jest też obecnie pan senator Krzysztof Zaremba, który jeszcze niedawno był euroentuzjastą w ramach proniemieckiej Platformy Obywatelskiej, a teraz jest eurosceptykiem w Liberatsie pana Ganleya. Ponieważ bliski mu jest los Stoczni Szczecińskiej nie mógł się pogodzić z jej losem, ale dopiero teraz przed wyborami- wcześniej z jej losem mógł się pogodzić. Teraz próbuje mieć rację na własną rękę, bo sprawy Stoczni, bo Polska, bo nie tak, tylko inaczej.. Bo tylko w demokracji- im większa funkcja, tym więcej ma gość racji. No i Ganlejowcy mają państwową telewizję... Nic dobrego dla nas z tego nie wyniknie.. Debaty będą prawdopodobnie tylko wokół tych samych od lat, plus ludzie Ganleya, będą udawać euroscetyków.. Przypomną państwu, że po wejściu do Europarlamentu, aż siedmiu posłów Ligi Polskich Rodzin wystąpiło z prawdziwego ugrupowania eurosceptycznego jakim jest „ Niepodległość i Demokracja”. Pominąwszy już słowo „Demokracja”. Zostało w nim tylko trzech: Urszula Krupa, Witold Tomczak( miałem przyjemność poznać pana Tomczaka w ubiegłym roku w Kórniku) oraz pan Bernard Wojciechowski. Zbliża się 4 czerwca, czas Sejmu Kontraktowego, gdzie pan Kiszczak ustalił ilu jego ludzi może się znaleźć w Sejmie, bo Senat go mniej jakby interesował.. Dał „opozycji” 35%- wszyscy się tam znaleźli.. Istna maskarada! I ten fakt Okrągłostolowcy obchodzą jako „ dzień obalenia komunizmu” w Polsce(???). Lepszego dowcipu nie potrafili wymyśleć oficerowie frontu ideologicznego? No i to obalenie „ komunizmu”… A jaki ustrój jest budowany w Polsce od 20 lat? Nie czasami eurokomunizm? Dopłaty, dotacje, rządy biurokratycznej zgrai, odbieranie codziennie ludziom wolności w każdej dziedzinie życia… Czy to nie jest droga do komunizmu? Na razie socjalizm, ale on jak wiadomo- przynajmniej od czasu rządów Żelaznej Damy- jest „bliską kuzynką komunizmu”(????) Bruksela utworzyła również, żeby pozbawić robotników wybrzeża kontroli nad wydarzeniami z grudnia 1970- Europejskie Centrum Solidarności, o budżecie 35 milionów złotych, któremu przewodzi sam ojciec Maciej Zięmba.. Czy ojciec Maciej Zięmba ma coś wspólnego z Solidarnością? Podobno był we opozycji demokratycznej… Dominikanin w opozycji demokratycznej.. Przecież wśród Dominikanów nie było nigdy demokracji! Kościół- ze swej istoty zawsze był hierarchiczny, a nie demokratyczny… Tego by jeszcze brakowało! Wprowadzenie demokracji do Kościoła- to koniec Kościoła.. Oczywiście niektórym marzy się demokratyzacja Kościoła, ten rak co zjada kiedyś zdrowe społeczeństwa niedemokratyczne.. Jak powiedział, były zakonnik pan Tadeusz Bartoś:” Nie ma w tej chwili w Polsce biskupa, który nie byłby tradycjonalistą”..(???). Oczywiście to nie prawda, bo niektórzy biskupi udają tradycjonalistów.. na przykład biskup Józef Życiński! I nikt nie próbuje tego wyjaśnić! Tak jak powiedział poseł Jerzy Wenderlich z Sojuszu Lewicy Demokratycznej, prawdziwa wunderwaffe tego lewicowego ugrupowania:” Pitera nie potrafi wyjaśnić nawet tego, dlaczego nie potrafi nic wyjaśnić”(!!!) Działać przeciw otruciu, ale trucizny się nie wyrzekać..- taka jest dewiza. Właśnie socjalistyczni - animatorzy kombinują, żeby wprowadzić dla upadających firm pomoc w wysokości pół miliona euro, żeby firma mogła przetrwać czas kryzysu.(???) To znaczy , za pieniądze Unii, czyli nasze wpłacane tam z naszych kieszeni i pomniejszone o wartość zguby biurokratycznej, która jest niezbędna przy funkcjonowaniu tego biurokratycznego molocha.. Firmy dostaną( ciekawe które!) pół miliona euro na przetrwanie i w tym czasie pracownicy tych firm, będą mogli się szkolić w zakresie niezbędnym do przetrwania- ma się rozumieć kryzysu.. Dobrze by było, żeby wszystkie firmy dostały po pół miliona euro, na przetrwanie kryzysu i na szkolenia.. Ale oczywiście dla wszystkich nie starczy ! Dostaną wybrani! A jakie będą niejasne kryteria wyboru tych firm?… Poznamy to po aferach jakie będą z pewnością przy tej okazji.. No i w ramach budowy komunizmu europejskiego możemy mieć Centrum Dystrybucji Gazu, które to Centrum zaproponował pan prezydent Sarkozy. Nie będzie rynku gazu- będzie Centrum Dystrybucji Gazu, zarządzane centralnie, jak to w komunizmie bywało.. Nie wiadomo na razie, czy takim Centrum będą zarządzały Niemcy razem z Francuzami.. Czy może sami Niemcy, w ramach budowy Wielkich Niemiec. Będzie Bank Centralny Unii Europejskiej, Centrum Dystrybucji Gazu, Centralna Policja, Centralny Minister Spraw Zagranicznych, Centralny Prezydent Unii Europejskiej, Centralny Rząd czyli Komisja Europejska no i Centralna Waluta Europejska. Wszystko będzie scentralizowane jak ta lala, oczywiście w ramach budowy społeczeństwa obywatelskiego i wolnego rynku obywatelskiego.. Bo nie ma jak „ wolny rynek obywatelski” pod którym kryje się komuno- socjalizm.. Tym bardziej, że pan prezydent Lech Kaczyński w Puławach zapowiedział podpisanie Traktatu Lizbońskiego… Eurkołchoz coraz bliżej! Jeszcze tylko Irlandia, Niemcy i Czechy. I zobaczcie państwo, ile jest radości na świecie, który promują urzędnicy?. I mówi się, że matką wynalazków jest potrzeba… Chyba raczej lenistwo… Urzędnicy z powodu lenistwa wymyślają nam coraz bardziej wyrafinowane sposoby zorganizowanego życia.. Człowiekowi nie chciało się chodzić, - więc wynalazł na przykład samochód..! „Więcej życia” - jak mawiał pewien nieboszczyk. „ Więcej dla Polski”- jak mawia Prawo i Sprawiedliwość Społeczna. Pytanie: Czy to prawda, że poeta Majakowski popełnił samobójstwo? Odpowiedź: Tak, to prawda. Nam nawet udało się zarejestrować jego ostatnie słowa:” Towarzysze , nie strzelajcie!”. I tak toczy się nasze życie podszyte niespotykaną wprost obłudą rządzących.. Pytanie tylko: jak długo to potrwa! I kiedy istota rzeczy zatriumfuje… WJR
Frasyniuk: Zabiliśmy to święto. Wszyscy Ostra kłótnia w programie Tomasz Lis na żywo. Były porównania demonstracji związkowców do pikiet faszystów i dyskusji polityków do szczekania psów. Posłowie wytykali się palcami i wyzywali od ludzi "marnych". A wszystko za sprawą 4 czerwca - święta Solidarności, a raczej "narodowej niezgody". "Nigdy nie zamierzaliśmy protestować na grobach kolegów, bo pomnik pomordowanych stoczniowców jest ich grobem" - zaczął dość ugodowo przewodniczący "Solidarności" Janusz Śniadek. Poseł PO Sławomir Nitras przyznał, że wierzy Śniadkowi, ale nie ma już wiary w to, że stoczniowcy z komisji zakładowej zachowaliby się tak jak szef "Solidarności". Śniadek zauważył wtedy, że stoczniowcy zostali skrzywdzeni w Warszawie - gdy starli się z policją podczas demonstracji przed zjazdem Europejskiej Partii Ludowej. I wtedy głos zabrał Władysław Frasyniuk. Oskarżył związkowców o to, że podczas demonstracji krzyczeli o wieszaniu ludzi. "My nigdy tak nie krzyczeliśmy. Daliśmy komunistom drugie życie" - mówił, przy czym odwołał się do przyśpiewki "A na drzewach zamiast liści wisieć będą komuniści", którą nazwał żartem. Mówił też, że nie ma nawet porównania między protestem w Warszawie, a tymi z okresu stanu wojennego. Jego zdaniem, zabito atmosferę 4 czerwca. "Mam o to pretensję do premiera Tuska" - powiedział Frasyniuk, przy czym dodał, że rozumie obawę premierta przed kompromitacją Polski, do której doszłoby w razie wybuchu zamieszek podczas uroczystości. Frasyniuk powiedział, że co roku organizowane są marsze żywych. Są na nich też faszyści i pokazują swoje transparenty. "I kogo pokazują stacje telewizyjne?" pytał Frasyniuk i zaraz odpowiedział, że "15 faszystów". Te porównania zabolały związkowców, którzy byli na sali. Zarzucili, Frasyniukowi, że z nich drwi. Mówili, że bronią od lat pomnika stoczniowców i nie dopuścili na przykład do happeningi SLD przed pomnikiem. "Szkoda, że dwa lata temu nie obroniliście tego miejsca przed wiecem PiS" - zauważył Nitras. Ale najbardziej zdenerwował się poseł Tadeusz Cymański. Zwłaszcza porównaniem protestów związkowców do pikiet faszystów. "Odwołując uroczystości premier zaskoczył własnych ludzi. Nie dano szansy autorytetom. Gdybyście zaufali kościołowi i związkowcom, i gdyby doszło do zamieszek, to oni byli by skompromitowani. Jeśli nie wierzycie autorytetom, to jesteście marni" - powiedział Cymański do posła Nitrasa. "Dlaczego pan pokazuje na mnie palcem?" - pytał Nitras. "Bo jestem wkurzony" - wypalił Cymański. "Na miesiąc przed tymi uroczystościami Tadeusz Mazowiecki nie ma zaproszenia, Lech Wałęsa nie ma zaproszenia, przewodniczący Solidarności nie ma zaproszenia. To organizacyjna klapa" - mówił Frasyniuk, po czym porównał dyskusje polityków na temat 4 czerwca do "szczekania psów". "Zabiliśmy to święto. Wszyscy" - mówił Frasyniuk.
Kociokwik Gdyby chociaż słowa W. Frasyniuka o „zabiciu tego święta” były prawdą, to może byłoby nad czym lamentować lub, jak w moim przypadku, byłoby się z czego cieszyć. Tymczasem tak naprawdę to zabito przez te 20 lat nadzieje wielu Polaków, że Polska stanie się normalnym krajem zachodnim, a nie ulepszonym peerelem skrytym za unijną fasadą. Im dłużej trwa ten kociokwik dotyczący tego, kto ma prawo co świętować, jak i gdzie, a kto nie ma prawa, to tym bardziej widać jak naprawdę wygląda establishment polityczny w naszym kraju. To zaś, że do obchodów chcą się włączyć komuniści i będą w nich brali udział, to nic nadzwyczajnego, gdyż akurat dla nich to naprawdę 20 lat temu historia ludobójczego systemu zakończyła się happy endem i zamiast na drzewach wylądowali w „pierwszym niekomunistycznym parlamencie”, „pierwszym niekomunistycznym rządzie” i wszystkich kluczowych sferach gospodarki, mediów etc. Z kolei to, że w te obchody także chce się włączyć PiS nie jest dla mnie specjalnie zrozumiałe, skoro PiS przez ostatnie lata był tym właśnie ugrupowaniem głośno kwestionującym porządek pookrągłostołowy. Nie ma właściwie żadnych powodów do świętowania. 4 czerwca 1989 r. nie powinien być uznawany za przełomową datę w naszej współczesnej historii, a podtrzymywanie tradycji „świętowania” „tej daty” przyczynia się nie tylko do dalszego zamętu w naszej świadomości historycznej, ale i do utrwalania związku między peerelem a postpeerelem. Owego dnia formalnie w Polsce nic kompletnie się nie zmieniło, pomijając wejście do parlamentu jakiejś części „konstruktywnej opozycji”. Nazwa państwa była ta sama, konstytucja dalej była peerelowska, rząd ówczesny był dalej komunistyczny, sowieci dalej okupowali Polskę, a żadnych winnych zbrodni komunistycznych nikt nie postawił przed sądem w stylu „drugiej Norymbergi”. Powtarzam, nie ma żadnych podstaw do świętowania tej właśnie daty. Tak na zdrowy rozum można sobie zadać pytanie: z czego tu się cieszyć? Tacy ludzie jak Senyszyn, Kwaśniewski, Oleksy, Miller, Olejniczak nie powinni w ogóle funkcjonować w polskim życiu politycznym. Takie esbeckie media jak „NIE”, „Fakty i Mity” etc. nie powinny się nigdy ukazać. Tacy ludzie jak Wiatr, Pastusiak, Reykowski, etc. nie powinni pozostać na żadnej uczelni. Chociaż przecież nie chodzi o samych komunistów. Już (nomen omen) 4 czerwca 1992 r. widzieliśmy po czyjej i po której stronie staje „konstruktywna opozycja”. Potem zaś status quo wypracowane właśnie po obaleniu rządu J. Olszewskiego było tylko wzmacniane (szczególnie w okresie konsolidacji obozu pookrągłostołowego w okresie „putinizacji Polski” przez PiS). Jeśli więc jest to czyjeś święto, to tylko i wyłącznie „okrągłostołowców” - stolarzy, heblarzy itd. Owszem A. Michnik ma co świętować, wszak dzięki „historycznemu kompromisowi” stał się szarą eminencją III RP, milionerem, oligarchą, władcą imperium zwanego Ministerstwem Prawdy. Tego życiowego sukcesu już mu nikt nie odbierze, chyba że dojdzie kiedyś do rozliczeń różowej nomenklatury, która się uformowała właśnie na gruncie „historycznego kompromisu”. Ma co świętować „człowiek dwudziestolecia”, T. Mazowiecki, który będąc nijakim, bezbarwnym, miałkim politykiem, a jeszcze gorszym publicystą, został wywindowany do funkcji, która zupełnie go przerastała (jak widać z jego wieloletnich wypowiedzi po dziś dzień nie zszedł on z tego piedestału). W. Frasyniuk, który z kierowcy stał się wielkim przedsiębiorcą, także ma się z czego cieszyć, ponieważ nie do każdego kierowcy w Polsce aż tak uśmiechnęła się fortuna. L. Wałęsa, który został prezydentem, a powinien pozostać jedynie legendą, także ma się z czego cieszyć. Mają poza tym powody do radości wszyscy ci, którym polska republika bananowa pozwoliła się dorobić na przekrętach finansowych, „procesach prywatyzacyjnych”, „funduszach inwestycyjnych” i innym handlowaniu poufnymi informacjami ekonomicznymi, do których dostęp mają nieliczni - ponieważ ta republika zadbała także o to, by nikomu z takich złodziei włos z głowy nie spadł. Z czego zaś my się mamy cieszyć? Z tych eleganckich biurowców w Warszawie i paru innych miastach? Z tych olbrzymich hipermarketów? A może z tych używanych aut, którymi jeździ większość Polaków? Z dróg i autostrad? Już byłoby gorzej. Ze stanu polskiego zadłużenia? A może z naszych zarobków? Ze stanu polskiej nauki, w której w najlepsze panoszą się czerwoni? Z pop kultury, gdzie miernoty ścigają się z miernotami? Z politycznie poprawnej literatury? A może z tych artystek, co umieszczają genitalia na krzyżu, traktując to jako wielką manifestację swobody twórczej? Z czego tu jest się do cholery cieszyć? Coście, barany, zrobili z tym krajem przez 20 lat, że macie takie dobre samopoczucie?
Kryzys wymusi ustrojową zmianę Wielu komentatorów i polityków zastanawia się dziś nad możliwym końcem rządów Donalda Tuska. Nad końcem epoki politycznej dominacji Platformy. Przyczyna jest oczywista; kryzys gospodarczy, a przede wszystkim jego społeczne konsekwencje mogą zachwiać zaufaniem do rządu i do państwa. Jeżeli tak się stanie, konsekwencje polityczne są nieuchronne. Nikt jednak nie wie jakie. Brak liczącej się politycznej alternatywy może jeszcze przez kilka miesięcy usypiać uwagę doradców premiera i konstruktorów politycznej strategii Platformy. Zwłaszcza że wybory europejskie nie staną się zapewne okazją do dokonania zasadniczej rewizji stanowisk, wyrażonych w wyborach 2007 roku. Czerwcowa batalia będzie grą o możliwie silną mobilizację własnego elektoratu. Jej wynik nie przesądzi jednak o szansach w istotnych zawodach, jakimi będą wybory prezydenckie i parlamentarne. Dziś politycy dostrzegają niemal wyłącznie ten horyzont zdarzeń. Nie sięgają wzrokiem poza rok 2011, poza obecną czteropartyjną konstelację polityczną. Nie biorą pod uwagę sytuacji, w której naprawdę głęboki kryzys może wymuszać daleko idące zmiany polityczne i ustrojowe. Sądzę, że warto patrząc na tę niefrasobliwość podpowiedzieć pewien możliwy scenariusz zmian. Nie oparty na przewidywaniu wyników wyborczych, ani na prognozowaniu rewolucyjnych zachowań Polaków.
Amortyzacja za fasadą Jego podstawą będzie teza, że po 1989 roku polityka stanowiła nie tylko przestrzeń walki o władzę, ale swego rodzaju amortyzator przemian, na które politycy nie mieli realnego wpływu. Te przemiany wiązały się z włączeniem Polski w globalną gospodarkę oraz ekonomicznymi, społecznymi i kulturowymi konsekwencjami tego procesu. Ich przenikliwym opisem jest wydany kilka lat temu "Postkomunizm" Jadwigi Staniszkis. Jego autorka opisywała proces, który "dokonuje się jakby we śnie, poza nami i bez dyskusji publicznej". Opisywała relatywnie niską zdolność polityki do panowania nad jego treścią, nad jego ramami i logiką. Jednocześnie jednak mamy dziś w pamięci - analizowane przy okazji 20. rocznicy przemian - całe bogactwo życia politycznego i partyjnego III Rzeczypospolitej. Pamiętamy dramatyzm wyborów prezydenckich 1995 i 2005 roku, napięcia wiążące się z przejmowaniem władzy przez postkomunistyczną lewicę i antykomunistyczną prawicę. Pamiętamy realność sporów ideowych i politycznych, konflikty wokół lustracji i wokół prywatyzacji, wokół aborcji i przystąpienia do UE. Czy to był świat pozorów? Świat zdarzeń drugorzędnych, nie mających realnego wpływu na nasze życie? Z drugiej strony pamiętamy mocne tezy analityków o fasadowym charakterze polskiej demokracji. O realnych rządach "układu", grupy trzymającej władzę czy "towarzystwa". Jedno i drugie wydaje się nam prawdziwe. Jedno i drugie przekonujące. Być może wyjściem z tej dychotomii jest przyjęcie tezy, że w sprawach z punktu widzenia ładu globalnego drugorzędnych - Polacy mogli decydować względnie swobodnie. W kwestii ładu gospodarczego i warunków umożliwiających wstrzelenie (jak obrazowo pisze Staniszkis) reguł zewnętrznych w postkomunistyczne realia - demokracja mogła odgrywać rolę co najwyżej "amortyzacyjną". Rola ta polegała na ustanawianiu różnych administratorów zmiany, dobieraniu przez kolejne ekipy różnych elementów łagodzących społeczne napięcia, forsujących rozmaite krajowe interesy i odgrywających odmienne role w akceptowaniu i transferze interesów zewnętrznych. W tym sensie system mógł przyspieszać lub zwalniać tempo zmian, mógł bardziej sprzyjać interesom rosyjskim, amerykańskim bądź niemieckim. Mógł poszukiwać sposobu gry z nadmiernym wpływem zewnętrznym. Często jednak służył wyłącznie jako retoryczny wentyl bezpieczeństwa.
Lepper w sedno trafił Pomstujący przeciwko prywatyzacji posłowie łagodzili poczucie samotności ludzi, którzy ze względu na ten proces stracili miejsca pracy lub byli świadkami rażącej niesprawiedliwości. Antyunijna prawica, wyrażając obawy przed integracją europejską, amortyzowała w istocie drastyczne formy tego lęku. System dopuszczał reprezentacje rozmaitych grup, brał je pod uwagę i pod ich wpływem nierzadko dokonywał korekt. W tym sensie pojawienie się w Sejmie Samoobrony wymuszało nowe zachowania całej elity politycznej, jako naturalną próbę zablokowania jej pochodu do świata władzy. Z czasem różnica zatarła się na tyle, że z partii protestu - Samoobrona stała się partią władzy. "Demokracja amortyzacyjna" w pierwszych latach Trzeciej Rzeczypospolitej była w jakimś stopniu refleksem koncepcji kierowniczych kręgów PZPR, które we włączeniu opozycji do oficjalnego systemu władzy widziały właśnie możliwość "amortyzacji" dla rynkowego manewru gospodarczego. Mówił o tym wprost wiosną 1989 ówczesny premier Mieczysław Rakowski. Szybko okazało się jednak, że prawdziwym amortyzatorem może stać się jednak tylko system otwartej rywalizacji, z wynikiem, który określają sami wyborcy. Gdy po wygranych wyborach prezydenckich 1990 roku Lech Wałęsa ogłosił faktyczny odwrót od własnych haseł, gdy powierzył tworzenie ekonomicznej linii rządu Balcerowiczowi, zgłosił kandydaturę Wiesławy Ziółkowskiej na prezesa NIK, a następnie zaczął snuć międzynarodowe wizje w rodzaju NATO-bis - Polacy odebrali pierwszą lekcję "amortyzowania". Lekcję tę powtarzały kolejne rządy - nawet Jan Olszewski powierzył tekę ministra finansów Andrzejowi Olechowskiemu, a szefostwo dyplomacji - Krzysztofowi Skubiszewskiemu. Krytyczna wobec NATO lewica okazała się akuszerem procedur akcesyjnych, minister Miller składał wizyty pułkownikowi Kuklińskiemu, a prywatyzacja prowadzona pod egidą ministra Kaczmarka spełniała marzenia niejednego zwolennika "realnego liberalizmu". Krytyczny wobec przemian pierwszych ośmiu lat AWS powierzył tekę ministra finansów - Leszkowi Balcerowiczowi, a po jego odejściu z koalicji nie oddał tego resortu w ręce jego największego polemisty, jakim był Jerzy Kropiwnicki, ale zdecydował się na politykę kontynuacji. Dla Leszka Millera kluczowym - i jak się okazało ostatecznym - celem było wprowadzenie Polski do Unii. Celem wartym przymierza z Kościołem i rezygnacji z haseł socjalnych. Powiedzenie Andrzeja Leppera o tym, że cokolwiek Polacy wybiorą i tak będzie rządził Balcerowicz miało w sobie zatem więcej sensu niż niejedna sążnista praca o dylematach transformacji. Oddawało ono w pełni amortyzacyjny kształt demokracji w pierwszych latach Trzeciej Rzeczpospolitej. Dopiero umiarkowany i liberalny populizm Jarosława Kaczyńskiego i Donalda Tuska - zakładający rządzenie bez silnego imperatywu "transformacyjnego", rządzenie w otwartej przestrzeni wyboru zdawał się formułować zasadniczo odmienną politykę.
Inny pakt społeczny Kryzys, którego pierwsze oznaki dopiero do nas docierają, może doprowadzić do radykalnego porzucenia retoryki populistycznej i powrotu do mechanizmów amortyzacyjnych. Może wywołać u bardziej odpowiedzialnych polityków refleksję nad tym, jak pogodzić politykę stabilności gospodarczej z wymogami medialnej i skażonej populistycznym bakcylem demokracji. Skoro nie ma mowy o uruchomieniu silnej narracji transformacyjnej, wzywającej obywateli do ponoszenia wyrzeczeń w oczekiwaniu na lepszą przyszłość, skoro nie można odwołać się do kapitału zaufania, jakim dysponowała w 1989 roku Solidarność i rząd Mazowieckiego - trzeba poszukiwać amortyzatorów ustrojowych. Stworzyć gwarancję realnego wpływu i bycia branym pod uwagę - wyborcom, a zarazem możliwość pewnej gry z globalnym kryzysem rządzącym. Amortyzatorami ustrojowymi mogą stać się zatem jednomandatowe okręgi wyborcze, tworzące inną niż partyjna zasadę reprezentacji, a zarazem poddające weryfikacji obecną elitę rządzącą. A z drugiej strony - mechanizmy wzmacniające i stabilizujące władzę wykonawczą poprzez jasne wskazanie prezydenta jako przywódcy państwowego. Niektórzy z komentatorów - w tym cytowana tu Jadwiga Staniszkis - uważają to rozwiązanie za nadmiernie "usztywniające" politykę, za rozwiązanie blokujące możliwość korekty w trakcie prezydenckiej kadencji. Być może należy zatem stworzyć dodatkowe wentyle bezpieczeństwa, umożliwiające większości parlamentarnej pewną negocjację z prezydentem, warunkowanie jego władzy w ramach modelu podobnego do rozwiązań V Republiki. Połączenie modelu kanclerskiego z systemem jednomandatowym, w warunkach walki ze skutkami kryzysu mogłoby się okazać mordercze. Parlament, w którym nie panowałaby bowiem silna partyjna dyscyplina mógłby mieć kłopoty z wyłonieniem stabilnej większości stanowiącej wsparcie dla rządu. Czy taki scenariusz jest możliwy? Wydaje się, że tylko w warunkach ostrej społecznej presji i silnego niezadowolenia, w którym istotni polityczni aktorzy docenią jego "amortyzacyjne" zalety i zamiast opierać swą władzę na sile zorganizowanych na wzór wojskowy partii, zaryzykują silny, jednoosobowy mandat rządzenia, udzielany w wyborach prezydenckich. Nie będzie on mniej komfortowy od obecnego, a zarazem uwolni rząd od konieczności "obsługiwania" rozległych układów klientelistycznych zwanych partiami. Horyzontem takich zmian nie jest rok 2010 czy 2011, ale 2015. Proces zmian konstytucji i perspektywa zasadniczej wymiany elit może być swego rodzaju "innym paktem społecznym". W miejsce przymilnej retoryki miękkiego populizmu, może pojawić się oferta realnej kontroli władzy i rzeczywistego prawa wskazania przywództwa. W normalnych warunkach - elity polityczne nigdy by się na to nie zgodziły. W warunkach kryzysu, który pozostaje w istocie poza ich kontrolą, mogą nie mieć innego rozsądnego wyjścia. Rafał Matyja
Zmierzch polityki po krakowsku Politycy z Krakowa niewiele znaczą na ogólnopolskiej scenie. Nie ma ich wśród partyjnych liderów, coraz słabiej są też słyszalni w dyskusjach, które przykuwają uwagę. Z żadnym z nich nie wiąże się nadziei na wprowadzenie na partyjną arenę nowych inicjatyw. Słowem - Kraków jako turystyczne i kulturalne centrum Polski ma się dobrze, ale politycznie spadł do drugiej ligi. Nie zanosi się też na to, aby rychło mógł znów zasadnie aspirować do ekstraklasy. Gdyby jednak prześledzić losy krakowskich polityków w III RP, trudno mówić, że to sytuacja bezprecedensowa. Jest to raczej prawidłowość, z której wyłamał się jedynie okres 2005-2007.
Nigdy na topie Gdyby znaczenie polityczne poszczególnych ośrodków w skali kraju oceniać przez pryzmat tego, ilu polityków z nimi związanych zajmowało najważniejsze urzędy w państwie, bilans dwudziestolecia 1989-2009 w przypadku Krakowa wypadłby blado. Mieliśmy premierów z Warszawy (Jan Olszewski, Jarosław Kaczyński), Łodzi (Leszek Miller, Marek Belka), Białostocczyzny - Włodzimierz Cimoszewicz, Poznania (Hanna Suchocka), Trójmiasta (Jan Krzysztof Bielecki, Donald Tusk), Śląska (Jerzy Buzek), Białej Podlaskiej (Józef Oleksy), Gorzowa (Kazimierz Marcinkiewicz) i Ziemi Płockiej (Waldemar Pawlak). Nigdy z Krakowa. Owszem, pierwszy premier III RP - Tadeusz Mazowiecki, w 1997 roku trafił do Sejmu z krakowskiej listy UW, ale stało się to już po tym, jak dwukrotnie kandydował z Poznania, zaś dla nikogo nie ulegało wątpliwości, że jest politykiem warszawskim. Z największych polskich miast tylko Wrocław wypada równie źle. Krakusi nie bywali marszałkami Sejmu i Senatu, ani tym bardziej prezydentami RP. Co więcej, nigdy nie byli nawet przez krótki czas głównymi faworytami w wyborach prezydenckich. Owszem, wymieniano w tym kontekście prof. Andrzeja Zolla, ale w realnej rywalizacji politycznej był on pozbawiony szans. Gdyby chociaż krakowscy politycy sprawowali władzę dyskrecjonalną, ale realną, jako tzw. szare eminencje. Niestety, tego typu pozycję przypisywano jedynie Janowi Rokicie przy premier Hannie Suchockiej.
Dawniej nie lepiej Gdyby sięgnąć pamięcią jeszcze bardziej w przeszłość, okazałoby się, że w skali całej Polski potęga polityczna Krakowa skończyła się już w I RP. W dobie zaborów krakowianie przegrali walkę o rząd dusz Polaków, co spowodowało, że ich wpływy polityczne załamały się wraz z kresem Galicji jako prowincji Habsburgów. Przesądziło to - jeśli takie uproszczone sądy wolno formułować bez dokładniejszego wywodu - o słabej, w gruncie rzeczy, pozycji Krakowa w polityce kolejnych dziesięcioleci po roku 1918. Nie pochodzili stąd ani liderzy II RP, ani - z czego zresztą czyni się raczej powód do chluby - przywódcy PRL. Owszem, czy to w II RP (Ignacy Daszyński), czy w PRL (Józef Cyrankiewicz) bywały ważne postacie polityczne, które miały z Krakowem znaczące związki, niemniej nie przeszły one do historii jako osoby z tym miastem utożsamione. Owa, lekko licząc, dwustuletnia mało imponująca pozycja polityczna Krakowa jest tym ciekawszym zjawiskiem, że zarazem przez cały ten czas miasto to zasłużenie cieszyło się opinią wpływowego ośrodka intelektualnego, wykuwającego idee, o których dyskutowała cała Polska. Być może - po raz kolejny ryzykując duże uproszczenie - wytłumaczeniem tego paradoksu jest właściwa krakowskim politykom nieumiejętność porywania mas. Jakoś brak w dziejach tego miasta - rozpatrując czasy, gdy polityka się umasowiła, a więc od schyłku XIX wieku - charyzmatycznych przywódców ludowych formatu Józefa Piłsudskiego czy Lecha Wałęsy. Co ciekawe jednak, rzadko też zdarzało się, aby krakowscy politycy potrafili nadrobić braki w popularności ogólnopolskiej umiejętnością takiego prowadzenia gry politycznej, dzięki któremu zostaliby wyniesieni na piedestał mimo wąskiego zaplecza społecznego, a przecież takich postaci w historii Polski, wywodzących się z innych ośrodków, dałoby się wymienić wiele.
Krótki okres prosperity Nie wdając się w kolejne uproszczenia i nie ryzykując dogłębniejszą analizę ewolucji krakowskiej psychiki politycznej w ciągu wieków, warto zwrócić uwagę, że na tle ogólnej posuchy w III RP, zdarzyło się znaczące odstępstwo od normy. Oto bowiem jeszcze niedawno - w latach 2005-2007 - krakowscy politycy stanowili o sile swoich formacji, a przynajmniej sądzono, że tak się dzieje. Przy czym uwaga ta dotyczy centrum i prawej strony sceny politycznej; lewica z Krakowa nie odgrywa bowiem istotnej roli w ogólnopolskich rozgrywkach już od wielu lat. Apogeum swoich wpływów Krakusi - z urodzenia i z wyboru - osiągnęli w 2005 roku. Zbigniew Ziobro i Zbigniew Wassermann objęli w rządzie PiS eksponowane i wpływowe stanowiska ministerialne. Prof. Ryszard Legutko został wicemarszałkiem Senatu, Marek Kotlinowski pełnił analogiczną funkcję w Sejmie. Jan Rokita od czasów komisji śledczej tropiącej aferę Rywina stanowił twarz Platformy Obywatelskiej, a hasło "Premier z Krakowa" wcale nie było takie nierealne. Bodaj nigdy w III RP krakowscy politycy nie osiągnęli tak dużych wpływów jak wtedy. Nie można było, co prawda, mówić o żadnej wyraźnej "krakowskiej" linii politycznej, skoro wymienieni ministrowie, marszałkowie i posłowie wywodzili się z różnych środowisk i reprezentowali partie, które weszły ze sobą w zasadniczy spór. Po rozpadzie koalicji PiS/LPR/Samoobrona była to już regularna wojna wszystkich ze wszystkimi. Warto jednak zauważyć, że krakowscy politycy na ogół nie wiedli w niej prymu. Być może dlatego, że łączył ich z grubsza dość konserwatywny typ uprawiania polityki, nieoparty na medialnych fajerwerkach. Na tym tle inaczej prezentował się Zbigniew Ziobro, który najczęściej pojawiał się w mediach. Funkcja, jaką spełniał, przy nacisku PiS na kwestie wymiaru sprawiedliwości i walki z przestępczością, siłą rzeczy czyniła go bohaterem licznych konferencji prasowych, dyskusji i wywiadów. Faktem jest też jednak, że polityk ten po prostu lubił medialną aktywność i budował na niej poparcie społeczne. Wynik wyborów w 2007 roku potwierdził skuteczność jego strategii. Sądzono niekiedy, że podobną rolę mógłby spełniać Jan Rokita, który dzięki występom w komisji rywinowskiej awansował do grona najbardziej rozpoznawalnych twarzy polskiej polityki i znacznie wzmocnił pozycję PO. Apogeum znaczenia osiągnął przed wyborami 2005 roku i tuż po nich, gdy należał do głównych kandydatów na premiera i architektów niedoszłego do skutku "POPiSu". Fiasko tego projektu oznaczało kres jego szans na odgrywanie wiodącej roli we własnej partii. W kadencji 2005-2007 był w Platformie marginalizowany, nie podporządkowując się - ani ideowo, ani politycznie - jej ortodoksji definiowanej przez Donalda Tuska i jego otoczenie. Obecnie komentuje polską politykę z niezależnych pozycji, bez większych szans na powrót do jej partyjnego wydania.
Bezowocna zmiana warty Nie tylko Jan Rokita wypadł z gier politycznych o najwyższą stawkę. Od 2007 roku postępuje proces słabnięcia w ogólnopolskiej rywalizacji większości krakowskich polityków. Powodów, dla których ustąpili oni pola konkurentom z innych ośrodków, jest kilka. Pierwszy, to zmiana układu sił na scenie partyjnej. PiS znajduje się w defensywie, zaś Platforma nie promuje zbytnio swoich krakowskich członków. Owszem, na początku rządów Donalda Tuska, sięgnął on po dwóch ministrów z Krakowa: Zbigniewa Ćwiąkalskiego i Bogdana Klicha. Z pewnością jednak nie odgrywali oni aż tak znaczącej roli jak poprzednio Zbigniew Ziobro i Zbigniew Wassermann. Świadczy o tym chociażby fakt zdymisjonowania Ćwiąkalskiego - w kuriozalnych jak na praktykę rządów Tuska okolicznościach - i powtarzające się swego czasu pogłoski o możliwej dymisji także Klicha. Platforma nie namaściła swoich krakowskich parlamentarzystów na fotele wicemarszałków Sejmu i Senatu. Najwyraźniej ich rola w partii jest ograniczona. Co więcej, poza Jarosławem Gowinem - który był wszak znany i ceniony w kręgach intelektualnych, zanim związał się z PO - żaden z posłów i senatorów PO nie jest widoczny w ogólnopolskich debatach. Gdyby ktoś miał wątpliwości, co centrala sądzi o swych krakowskich strukturach, powinna rozwiać je nominacja Róży Thun na jedynkę krakowskiej listy w eurowyborach. Co prawda, pochodzi ona z Krakowa, jednak od dawna w nim nie mieszka i z tutejszą PO nie miała nic wspólnego. Sięgnięcia po Różę Thun nie należy traktować wyłącznie jako dowodu na słabość lokalnych kadr Platformy. Wszak PO nie skorzystała z możliwości wystawienia na pierwszym miejscu swej listy Bogusława Sonika, cieszącego się powszechnie opinią jednego z najlepszych eurodeputowanych obecnej kadencji. Najwyraźniej został on uznany za polityka zbyt konserwatywnego i niechętnego poddaniu się panującej w PO twardej dyscyplinie, podporządkowującej niemal całą jej działalność zwycięstwu za rok Donalda Tuska i ostatecznemu pogrążeniu PiS.
Oni nie walczą Siły przebicia krakowskiej PO nie wzmacnia brak wyrazistego, powszechnie akceptowanego lidera i konflikty wewnętrzne, rozgrywające się na rozmaitych płaszczyznach: starzy-młodzi, konserwatyści-liberałowie, ludzie związani z politykiem X - ludzie związani z politykiem Y, itp. Choć przykład PiS sprzed czterech lat wskazuje, że bynajmniej wcale nie musi być tak, iż wewnątrzpartyjne spory w strukturach lokalnych zamykają drogę ich liderom na szczyty władzy. Mówiono przecież nawet niekiedy - z przesadą, choć niezupełnie gołosłownie - że Jarosław Kaczyński obsadził obu zantagonizowanych przywódców PiS w Krakowie w roli ministrów, aby żaden z nich nie zdominował zupełnie rywala. O sporze Ziobro-Wassermann ostatnio właściwie się nie mówi. Niemniej krakowski PiS również znalazł się w niełatwej sytuacji, gdyż jego najpopularniejsza postać - Zbigniew Ziobro - już niebawem zmieni ławy poselskie warszawskie na brukselskie. Zarazem w ostatnich miesiącach wycofał się w znacznej mierze z pierwszej linii walki partyjnej. Nie widać na niej także Zbigniewa Wassermanna. Prof. Ryszard Terlecki skupia się na inicjatywach medialnie znacznie mniej nośnych, bo związanych z takimi dziedzinami życia jak nauka i edukacja, które przyciągają uwagę mediów jedynie wtedy, gdy wybucha jakiś skandal. To nie krakowscy posłowie PiS dają więc odpór Stefanowi Niesiołowskiemu i Januszowi Palikotowi - najbardziej medialnym - poza samym premierem - twarzom PO z ostatnich miesięcy; dodajmy, nie wywodzącym się, oczywiście, z Krakowa.
Stąd nie będzie rewolucji Nieobecność krakowskich polityków w pierwszym szeregu eksponowanych w telewizji partyjnych harcowników, przy obecnej jakości polskiej debaty publicznej może zresztą świadczyć na ich korzyść. Niechęć do brania udziału w pyskówkach to raczej oznaka rozsądku niż niezrozumienia, czym jest polityka kreowana w mediach. Nie bądźmy jednak zbytnio naiwni; zapewne niejeden działacz PiS, PO, SLD, Libertas itd. - zwłaszcza młody - z wielką radością wystąpiłby w każdej awanturze medialnej, byle się tylko przebić, tyle że ich partie wolą wysyłać na front innych, może sprawniejszych w bijatykach słownych, może po prostu znacznie bliższych rozdającym karty w ugrupowaniach liderom. Żaden z krakowskich polityków nie jest też nadzieją na przełom w polskiej polityce, na wyciągnięcie jej z kolein, w jakie wpadła wskutek ostrego konfliktu PO z PiS. A przecież co pewien czas różni liderzy lokalni i regionalni są w takiej roli obsadzani. Dotyczy to przede wszystkim prezydentów dużych miast. Wciąż mówi się zwłaszcza o możliwej próbie wejścia do ogólnopolskiej polityki Rafała Dutkiewicza z Wrocławia, wymienianego jako potencjalnie silnego kandydata na urząd prezydenta. Co prawda sondaże tego nie potwierdzają, ale być może erozja poparcia dla PO i ewentualne dalsze tąpnięcia w PiS pozwolą mu nabrać wiatru w żagle. W podobnym kontekście raczej nie mówi się teraz o prezydencie Krakowa - Jacku Majchrowskim, choć spekulowano w przeszłości, że może zechcieć spróbować wejść na scenę ogólnopolską jako kandydat lewicy. Porzucono również mrzonki, że sanację moralną i intelektualną polskiej polityki przeprowadzi się pod światłym przewodem jakiś autorytetów ze świata nauki czy kultury, a takich Kraków ma na podorędziu zawsze kilka. Chyba wreszcie zrozumiano, że kwalifikacje artystyczne czy naukowe nie przekładają się automatycznie na sprawność polityczną, a ponadto coraz rzadszym jest złudzenie, że akademicy i ludzie sztuki są w politycznych sądach i działaniach bardziej stonowani niż obecni aktorzy walki partyjnej.
Może kiedyś O tym, że Kraków nie jest dobrą odskocznią do sięgnięcia po władzę w Polsce, świadczy cała historia lat 1989-2009, bo też nawet w okresie największego znaczenia wywodzący się stąd politycy nie sięgnęli po najwyższe urzędy w państwie. Mimo wszystko, taka pozycja, jaką zyskali w poprzedniej kadencji parlamentu, nie powinna być czymś wyjątkowym, lecz normą. Tymczasem dzieje się inaczej. Wygląda na to, że obecny marazm polityki po krakowsku potrwa jeszcze przynajmniej do kolejnych wyborów parlamentarnych. Być może wówczas - na fali wewnątrzpartyjnych rozliczeń po przegranej i entuzjazmu po zwycięstwie, niezależnie komu będą pisane - dojdzie do nowego rozdania kart na polskiej scenie politycznej. Wtedy krakowscy politycy, obecnie zmarginalizowani w swych ugrupowaniach względnie skupieni na nieprzyciągającej uwagi mediów stronie polityki, otrzymają kolejną szansę na awans.
Jacek Kloczkowski
U progu kolejnego zlodowacenia Kto by pomyślał, że to, co Tadeusz Dołęga-Mostowicz napisał przed wojną jako satyrę, w III Rzeczypospolitej stanie się rzeczywistością? Bo Nikodem Dyzma z „Kariery Nikodema Dyzmy” wcielił się w Lecha Wałęsę, który naprawdę został prezydentem naszego państwa. Czy to był tylko taki zbieg okoliczności, czy też działanie intencjonalne ze strony generała Kiszczaka i ruskich szachistów, pragnących również w ten sposób okazać pogardę naszemu narodowi - tego pewnie już nigdy się nie dowiemy. Jednym z nielicznych, którzy na Lechu Wałęsie się poznali i swojej opinii o nim nigdy nie ukrywali, był Adam Bień, były I zastępca Delegata Rządu na Kraj w okresie niemieckiej okupacji, były minister Rządu RP, skazany w moskiewskim „procesie 16” - który scharakteryzował go jako „człowieka drobnych krętactw”. Charakterystyka - musimy przyznać - niezwykle powściągliwa i uprzejma, zwłaszcza gdy porównać ją z recenzją wystawioną Nikodemowi Dyzmie przez Żorża Ponimirskiego: „Otóż oświadczam wam, że wasz mąż stanu, wasz Cincinnatus, wasz wielki człowiek, wasz Nikodem Dyzma, to zwykły oszust, co was za nos wodzi, to sprytny łajdak, fałszerz i jednocześnie kompletny kretyn! (...) Źle powiedziałem, że on was za nos wodzi! To wy sami wywindowaliście to bydlę na piedestał! Wy! Ludzie pozbawieni wszelkich rozumnych kryteriów”. Te słowa można by dzisiaj odnieść przede wszystkim do michnikowszczyzny, czyli grupy cwaniaków, nie bez powodzenia próbujących sprawować rząd dusz tubylczego narodu oraz otaczającego ją nieprzeliczonego stada półinteligentów, którym instynkt samozachowawczy nakazuje beczeć chóralnie, dostrajając się do rogu barana naczelnego. Ale nie tylko michnikowszczyzna ma zasługi w lansowaniu Lecha Wałęsy na naszego narodowego przywódcę, bo przecież prezydentem został on raczej z inicjatywy braci Kaczyńskich, wbrew „drogiemu Bronisławowi” i spółce, forsującej na prezydenta Tadeusza Mazowieckiego. Dzisiaj oczywiście wygląda to inaczej, ale prawdziwa zasługa nie powinna przecież zostać zapomniana. I oto Salon, który bliski był już ustanowienia oficjalnego kultu Lecha Wałęsy jako kolejnego skarbu narodowego, został nieprzyjemnie zaskoczony jego wizytą w Rzymie na mityngu partii Libertas, kierowanej przez Declana Ganleya. Jeszcze najważniejsi cadykowie głosu nie zabrali, ale prorocy mniejsi, w rodzaju Władysława Frasyniuka, czy Jacka Żakowskiego nie ukrywają rozgoryczenia - bo tylko tym można wytłumaczyć opinię wygłoszoną przez red. Żakowskiego, że „Wałęsa przeszedł na stronę Kremla”. Przypomina mi to deklarację pułkownika Kwaśniewskiego ze Studium Wojskowego UMCS w Lublinie, który w marcu 1968 roku oświadczył, że „każdy żołnierz, który nie wykona strzelania, będzie uważany za agenta Bundeswehry”. Redaktor Żakowski daje w ten sposób wyraz swoim podejrzeniom, iż Declan Ganley może być ruskim agentem, bo dorobił się na handlu z Gazpromem. Ale na handlu z Gazpromem dorobiła się też Julia Tymoszenko, którą na zjazd Europejskiej Partii Ludowej do Warszawy zaprosili jego organizatorzy. Czyżby red. Żakowski ich też ośmielił się o coś podejrzewać? Jestem pewien, że takie zuchwalstwo w ogóle nie przyszło mu do głowy, a gdyby nawet przyszło, to na samą myśl już prędzej splamiłby mundur. Inna sprawa, że trudno mu się dziwić, bo po tych wszystkich zachwytach Lech Wałęsa wszystkim swoim wielbicielom - jak to sformułował pewien niezawisły sąd - „parsknął z kiszki stolcowej” w sam nos. No, ale na takie rzeczy trzeba być przygotowanym. Nie bez kozery przysłowie powiada, że kto z chłopem pije, ten z nim pod płotem leży. Z chłopem - a cóż dopiero - z „człowiekiem drobnych krętactw”, któremu „koncepcje” mnożą się w głowie jak króliki, podobnie jak „warianty na rozwiązania”, bo jest za, a nawet przeciw, jako że tylko taka postawa ma swoje plusy dodatnie i ujemne? Dlatego człowiek o zszarpanych nerwach, wicemarszałek Stefan Niesiołowski, jak zwykle się myli sądząc, że „nie można być jednocześnie na kongresie partii proeuropejskiej i antyeuropejskiej”. Jak to nie można, kiedy właśnie można! Skoro wicemarszałek Niesiołowski przyjął zaproszenie do Platformy Obywatelskiej, to niby dlaczego Wałęsa nie może przyjąć zaproszenia od Declana Ganleya? Bo nie obiecał mu posady wicemarszałka w Parlamencie Europejskim? Oczywiście cała ta sprawa nie byłaby warta naszej uwagi, gdyby nie ton, jakiego koryfeusze naszej młodej demokracji używają w odniesieniu do partii Libertas. Nie mówię o cymbałach, którzy o Filipie de Villiers piszą jako o „nacjonaliście” francuskim, ale o milczącym założeniu, że uniosceptycyzm jest czymś oczywiście nieprzyzwoitym. Jak mawiali Rosjanie, „łarczik prosto otkrywajetsia” - i ten ton więcej wyjaśnia, niż mówi. Pobrzmiewa w nim znajomy, metaliczny dźwięk, jaki słyszeliśmy w płomiennych filipikach, wygłaszanych przez przodków dzisiejszych koryfeuszy naszej młodej demokracji przeciwko „reakcji” i „kontrrewolucji”. Z reguły były one zwiastunami tak zwanych „metod administracyjnych”, czyli fizycznego terroru wobec politycznych przeciwników. Pojawienie się tego znajomego tonu nawet u pana wicemarszałka Niesiołowskiego pokazuje, że aktualna pieriedyszka dobiega końca i że nad Zjednoczoną Europę nadciąga kolejne totalniackie zlodowacenie. Ciekawe, jaki repertuar wobec swoich przeciwników, a nawet niekoniecznie przeciwników, tylko zwyczajnych, normalnych ludzi, zastosują europejsy. SM
Satyagraha, Unia i Wspólnoty - a PPR wciąż walczy! Tow. Grzegorz Gruchalski nieopatrznie zareklamował Swój blog u mnie - a ja nieopatrznie tam zajrzałem. I dowiedziałem się, że dziś w Polsce, tak samo jak za okupacji jej przez PZPR, polityczne” jest WSZYSTKO! Wtedy młodzi działacze ZMS czy ZMP angażowali się w akcje zmuszania ekspedientek, by uśmiechały się do klientów - obecnie (konkretnie: 24 marca 2009 r.) Federacja Młodych Socjaldemokratów odniosła sukces, bo wraz z radnymi SLD wywalczyły założenie świateł na przejściu dla pieszych!! Myślałem, że pod okupacją III RP światła zakładają apolityczni inżynierowie ruchu. Pomyliłem się: jest to działalność polityczna - bo: "Kto ma wyłącznik świateł - ten ma Władzę!" Proponuję w takim razie, by światła czerwone zakładał SLD, zielone zakładało PSL, a żółte PO. Aresztowanie łamiących przepisy - zwłaszcza rowerzystów - należy pozostawić PiS-owi. WCzc. Zbigniew Ziobro jest w tym dobry! Skrzynka odpowiedzi: W sprawie przedwczorajszego wpisu {~stukpuk} pisze: „Namawianie do samosądów to kiepski pomysł. Może się okazać, że ktoś przyjdzie Panu "wypolerować buźkę", bo UZNA, że się Panu należy. W porządnym państwie nie ma takich sytuacji i nie ma samosądów. Jak jedno, albo drugie zaczyna się dziać to znaczy, że jest zwyczajne bezhołowie, a nie żadne państwo”. To nieporozumienie. Nie chodzi o to, co się komu „należy”. Chodzi o sytuację, w której ktoś świadomie sfałszuje dane. On o tym wie, ja o tym wiem - świat zewnętrzny nie wie, bo fałszerstwo było dobre. I to jest moment, w którym powinien pojawić się samosąd - bo aparat nawet najdoskonalszego państwa jest w takiej sytuacji bezradny.A satyagraha („Niesprzeciwianie się Złu”), metody św.Franciszka - to nie jest ideologia dla mężczyzn. Dla kobiet: jak najbardziej! Sprzeciwianie się Złu siłą jest bez sensu, gdy się jest słabszym... Jeszcze w sprawie formalnego nieistnienia „UE”: {~KW} i {~slavomir} nie są przekonani. Przytaczają np. Art 1. (chyba „Maastricht”?) ,,Unię stanowią Wspólnoty Europejskie, uzupełnione politykami i formami współpracy przewidzianymi niniejszym Traktatem. Jej zadaniem jest kształtowanie w sposób spójny i solidarny stosunków między Państwami Członkowskimi oraz między ich narodami."Otóż: Ludzie Kochani!! Wystarczy to przeczytać, by pojąć, że jest to totalna bzdura. Jak może powstać twór składający się z „Wspólnot” (wszystkie miały osobowość prawną!), „polityków” (czyli kogo? mnie - na przykład? P. Włodzimierza Putina?) oraz... „form współpracy”!!! Ja mogę z pp. Kowalskim i Wiśniewskim zadeklarować wolę utworzenia - a nawet „otworzyć” - „Unię Ducha Słowiańskiego”, składająca się z: trzech naszych spółek z oo., kilku maklerów giełdowych, oraz niektórych Zasad Ruchu Drogowego - ale nigdzie tego nie da się zarejestrować, bo każdy spyta: „ A kto podpisze akt założycielski w imieniu poszczególnych Zasad?”.
Konkubinat, gdzie żadnego papierka nie podpisano, przynajmniej porządnie istnieje w praktyce. „Unia Europejska” z samego założenia jest figurą retoryczną. Bardzo chętnie używaną. W dzisiejszym świecie, gdzie ludzie są zdolni uwierzyć w to, że właśnie powodujemy straszne Globalne Ocieplenie - nikt się o prawną sensowność tego nie pyta. Czy jeśli pięciu baronów nazwie się „Piątka z ulicy Carskiej” będzie jeździć po wsiach i rozdawać chłopom pieniądze - to ci będą pytać, czy „Piątka” to aby legalne stowarzyszenie? Powtarzam: ta „konstrukcja” jest celowo niesprecyzowana - i z założenia w ogóle nieprecyzowalna. „UE” jest naprawdę „w stadium nieustannego przekształcania się”. Co oznacza, że podpisaliśmy przystąpienie do czegoś - a po roku stwierdzamy ze ździwieniem, że jesteśmy członkami czegoś innego... i o to IM, tym federastom-spiskowcom, chodzi! Ale dowodem na to, że w sensie prawnym UE jeszcze nie istnieje jest Art. I-1 „Traktatu Konstytucyjnego”, który (powtarzam się) mówi jasno: „Ustanowienie Unii” 1. Zainspirowana wolą obywateli i państw Europy zbudowania wspólnej przyszłości, niniejsza Konstytucja ustanawia Unię Europejską, której Państwa Członkowskie przyznają kompetencje do osiągnięcia ich wspólnych celów. Unia koordynuje polityki Państw Członkowskich, zmierzające do osiągnięcia tych celów oraz wykonuje w trybie wspólnotowym kompetencje przyznane jej przez Państwa Członkowskie. A ARTYKUŁ I-7 („Osobowość prawna”) powiada krótko: Unia ma osobowość prawną. Jeśli Traktat Konstytucyjny (zmieniony „Reformującym”) UE „ustanawia” - to chyba jest jasne, że jeszcze nie jest ona ustanowiona i osobowości prawnej nie ma. JKM
CZYJE TRZY KRZYŻE W GDAŃSKU !? Polityczny establishment zafundował nam kolejne żałosne ,,szoł”, które zapewne ma odwrócić uwagę od autentycznych problemów. Tym razem jest to kłótnia o to, gdzie ma się odbywać, jak przebiegać i z czyim udziałem świętowanie dwudziestej rocznicy ,,obalenia komunizmu” w dniu 4 czerwca. Gdańsk, Kraków czy Warszawa - padają gromkie okrzyki i zapowiedzi, nie brakuje i epitetów. Można by mniemać, że rozchodzi się o najbardziej wiekopomne wydarzenie w dziejach ludzkości, które usiłuje zakłócić tylko garstka ,,wichrzycieli i warchołów” - jak to krzyczano podczas paranoidalnych wieców w roku 1976. Tymczasem warto przypomnieć, że dokładnie 20 lat przed zbliżającym się 4 czerwca jakoś nie mieliśmy w Polsce atmosfery choćby w części przypominającej ,,polski karnawał” lat 1980/81. Bardziej wyglądało to jak atmosfera przed stypą pogrzebową, czego konkretnym miernikiem był fakt, że w formalnie reaktywowanej ,,Solidarności” znalazło się ledwie kilka procent jej dawnych członków. Społeczeństwo instynktownie czuło, że ,,coś jest nie tak”, stąd powszechny nastrój tamtego dnia daleki był od jakiejkolwiek euforii. Podobne tamtym albo i gorsze nastroje mamy i dzisiaj. Nawet manipulowane ankiety i sondaże nie są w stanie ukryć faktu, że przytłaczająca część społeczeństwa nie akceptuje nie tylko obecnego rządu, ale i w ogóle - naszych politycznych ,,elyt” nie chcąc w ogóle iść do wyborów, skazana na wybór miedzy Diabłem, Belzebubem i Lucyperem. A dramat garstki stoczniowców atakowanych w Warszawie przez policję aż za bardzo przypominał dramat Grudnia'70, o którego materialny symbol toczy się dziś ten w równym stopniu śmieszny, jaki i żałosny spór. Pan premier Tusk umyślił bowiem sobie, aby na Placu Solidarności, u stóp gdańskich Trzech Krzyży zorganizować całe multimedialne widowisko z udziałem szefów wielu państw i zwiezionej na ten ,,szoł” młodzieży. I oto ,,zadymiarze” ze Stoczni Gdańskiej są na tyle ,,bezczelni”, że chcą w tym samym czasie i w tym samym miejscu urządzić manifestację - faktycznie definitywny pogrzeb polskiej gospodarki morskiej. Przez polskie media przewala się fala histerycznego oburzenia. Różni ,,bohaterowie ze styropianu” i ,,eksperci” od gospodarki morskiej w rodzaju pani Pitery pomstują na ,,politycznych awanturników”, którzy się ośmielają zakłócać TAKIE święto i to w imię ratowania polskich stoczni, które ich zdaniem nikomu nie są potrzebne. Prezydent Gdańska pan Adamowicz nie cofnął się przed aroganckim obrażaniem desperacko walczących stoczniowców. Znalazł się NAWET człowiek z kapitańskim patentem, niejaki pan Błuś, który ,,udowadniał” rzekomo zerowe znaczenie polskich stoczni dla naszej gospodarki. Gdy stoczniowcy nie ugięli się przed takimi ,,naciskami” wybrano odległy krakowski Wawel, bo jak wiadomo to jeszcze Bolesław Chrobry po to bił Szczerbcem w kijowską Złotą Bramę, aby ,,obalić komunizm”. No cóż, dostojne wawelskie mury nie takie wydarzenia szczęśliwie przeżyły. Żałosny polityczny cyrk, żenada i - smutek tych, którzy najwięcej w tej sprawie powinni mieć do powiedzenia. Bowiem wbrew coraz powszechniejszemu mniemaniu gdańskie Trzy Krzyże nie są pomnikiem tak zwanej ,,transformacji” - owocu ,,okrągłego stołu”, Magdalenki i wcześniejszych.
Są pomnikiem ofiar Grudnia'70, gdy na ulicach miast Wybrzeża w krwawych starciach raz na zawsze podcięto ideologiczne korzenie komunizmu. Ten pomnik jest pomnikiem poległych i weteranów tamtych walk, a nie ,,bohaterów ze styropianu” - beneficjantów tak zwanej ,,transformacji”. Kilkakrotnie już pisaliśmy, że w każdą rocznicę 15 Grudnia 1970 pod Trzema Krzyżami w światłach wielkiej rampy pławią się i wypinają piersi po ordery wszyscy, tylko nie ci, którzy mają do tego największe prawo. Że autentyczni bohaterowie tamtych dni pozostają zwykle w domach, w cieniu, zapomnieniu i biedzie, z coraz większą goryczą wspominając czas, gdy walczyli ,,za chleb i wolność, za nową Polskę”, w najgorszych snach nie przypuszczając, że będzie to Polska w jakiej dziś żyjemy. Gdy reżyser tych widowisk pan Juszczakiewicz mówi ,,wywalczyliśmy”, to ja się zastanawiam, kiedy i kto walczył i co wywalczył. Gdy przy mnie 15 grudnia 1970 snajper zastrzelił człowieka, pana Juszczakiewicza zapewne nie było nawet jeszcze na tym świecie. A leżący na środku dworcowej hali rozjechany czołgiem stoczniowiec był właśnie ze Stoczni Gdańskiej, która dziś kona na naszych oczach. I ci ludzie zginęli na pewno nie po to, aby unicestwianie polskiej gospodarki morskiej - wieloletniego dorobku całego społeczeństwa - kończono likwidacją polskich stoczni. Gdy w euforycznej atmosferze ,,polskiego karnawału” stawiano Trzy Krzyże, miały one symbolizować zwycięstwo okupione krwią poległych. Dziś są już tylko pomnikiem grudniowej tragedii i - klęski. Definitywnego końca polskiej suwerenności gospodarczej - unicestwienia dzieła Wielkiego Polaka inżyniera Eugeniusza Kwiatkowskiego i Jego następców. W obecnej sytuacji polskiej gospodarki morskiej gdańskie Trzy Krzyże nie powinny być więc miejscem do żadnego ,,radosnego” świętowania i coś takiego byłoby tylko ich profanacją. Pan premier i reszta niech sobie świętują co chcą i gdzie chcą, ale Trzy Krzyże niech zostawią w spokoju. Inaczej takim widowiskom towarzyszyć będzie tylko wyjątkowo gorzki chichot historii i trafna diagnoza Edwarda Gierka, który - jak to słusznie przypomniał redaktor Jan Engelgard - już w roku 1980 ostrzegał polskie społeczeństwo przed politycznymi hochsztaplerami.
Waldemar Rekść
13 maja 2009 Kłamstwo na stałe wpisane jest w demokrację... Kiedyś żartowało się: dlaczego na rynku nie ma mąki? Ponieważ zaczęto dodawać ją do chleba… Czym różni się prawo socjalistyczne od prawa amerykańskiego? Socjalistyczne gwarantowało wolność wypowiedzi, a amerykańskie- wolność po wypowiedzi… Czy to prawda, że radzieckie łodzie podwodne mają rekord zanurzenia? Tak, to prawda. Dwie ciągle jeszcze pozostają w zanurzeniu od 1959 roku. Wiele się od tego czasu zmieniło.. Prawo amerykańskie powoli przestaje różnić się od prawa socjalizmu europejskiego, mąki mamy w bród, ale cukru coraz mniej , w wyniku gospodarki planowej.. No i Rosjanie mają coraz lepsze łodzie podwodne.. Kiedyś nikomu nie przychodziło do głowy, żeby zastanawiać się, że porastają szczyty gór(???). Dzisiaj jest to problem… Nawet - usłyszałem jadąc samochodem w radiu-, że polskie władze zamierzają wycofać pasterstwo z gór(????). Wycofać w ogóle ludzi z okoliczności przyrody.. Niech przyroda sobie- a człowiek sobie.. Nawet Marks z Engelsem twierdzili, że człowiek jest częścią przyrody.. Natomiast na Opolszczyźnie wkrótce trzeba będzie znać dobrze język niemiecki..
Chronstau, Schulenburg, Falimirowitz, Dembiohammer - takie tablice z nazwami miejscowymi ustawiła przy drodze gmina Chrząstowice(???). W Opolu plac Daszyńskiego( oczywiście niezbyt fortunna nazwa!) przybiera postać dawnego „Friedrichsplatz”(???). Na nim fontanna Ceres będzie miała znów niemieckie napisy. Cieszący się z tego powodu dwutygodnik ”Schlesien Heute” wzywa do udziału w „Trzecim Festiwalu Kulturalnym Niemców w Polsce”, który odbędzie się 12 września w „ Jahrhunderthalle” Breslau. W tym dwutygodniku napisano, że w Polsce jest ponad pół miliona Niemców(???). Już????? Przecież niedawno było ich 200 000 tysięcy.. Czyżby rząd niemiecki po cichu dowoził, tak jak podczas plebiscytów, swoich ziomków do Polski? A może Polacy przechodzą na stronę niemiecką.., bo będą lepiej traktowani przez władzę , niż Polacy? Za to pan minister Andrzej Czuma, minister sprawiedliwości, i jednocześnie z Platformy Obywatelskiej na długi majowy weekend wybrał się do Chicago. Pan minister robił wszystko, żeby o jego podróży do USA wiedzieli tylko nieliczni.. Na lotnisku O'Hara nie wyszedł wyjściem dla dyplomatów tylko wtopił się w tłum pasażerów(???). Akurat na długi weekend, a długi zostały naprawdę spłacone..(???). Zresztą mniejsza o długi - ważna jest sprawa poprawy sprawiedliwości w Polsce. Chyba, że nie ma już nic do zrobienia.. Bo jest już wystarczająco sprawiedliwie, to znaczy sprawiedliwość jest po właściwej stronie.. Natomiast sprawiedliwość na pewno będzie w sprawie ujawnienia dokumentów IPN przez prezesa Janusza Kurtykę. Pan prezes ujawnił te dokumenty - zdaniem prokuratury - dziennikarce „Gazety Polskiej”, pani Katarzynie Hejke - nielegalnie.. Pani Kasia - urocza skądinąd kobieta - przeżywa stan rozkładu swojego małżeństwa z panem Krzysztofem Hejke. Pan Krzysztof twierdzi, że prezes IPN mógł popełnić przestępstwo, bo przekazywał dokumenty z tajnych archiwów IPN jego żonie Katarzynie Hejke, po to by…. ją uwieść. Pan Krzysztof ma dokumenty IPN, które żona wynosiła z Instytutu , rachunki za hotele, gdzie się spotykali, bilingi i treści rozmów telefonicznych, które prowadziła, żona z Kurtyką. No tak, ciekawe, skąd pan Krzysztof ma te bilingi i treści rozmów telefonicznych? Musi mieć dobre układy w Telekomunikacji Polskiej, albo wśród innych operatorów.. a oni mu chętnie udostępnili wszystkie niezbędne informacje.. Gdybym był szefem służ specjalnych, i miałbym jakieś specjalne powody interesować się tym, o czym mówią ludzie, szczególnie ludzie związani z IPN-em, to poumieszczałby swoich ludzi w firmach telekomunikacyjnych.. Żeby wiedzieć, o czym ludziska gaworzą.. Tym bardziej, że pełno tam tych teczek w zasobach, mogą tam być ciekawe rzeczy, które mogą przyczynić się do wpływania na to lub owo.. Władza nad teczkami - to prawdziwa władza w kraju.. Pan Krzysztof dodaje, że w ostatnim czasie żona dowody tego romansu chciała mu wykraść, wynajęła nawet ekipę, która rozwierciła mu sejf(???). Prokuratura i policja prowadzą śledztwo w tej sprawie. Pan Krzysztof jest znanym fotografikiem, wykładowcą łódzkiej szkoły filmowej i dyrektorem artystycznym „Gazety Polskiej”. Katarzyna Hejke to z kolei, zastępczyni redaktora naczelnego tego tygodnika... pana Sakiewicza. Wielka kłótnia w jednej rodzinie.. Całość sprawy pilotuje Gazeta Wyborcza i Radio Z, co oznacza, że chodzi na pewno o skompromitowanie pana prezesa Kurtki, jako szefa Instytutu Pamięci Narodowej, bo właśnie środowisko Gazety Wyborczej najbardziej zwalcza istnienie Instytutu.. Pani Kasia z kolei twierdzi, że mąż ma problemy ze zdrowiem psychicznym i sprawa ciągnie się od wielu lat.. Czego nie zauważył - mniemam - naczelny redaktor Gazety Polskiej. W wielu przypadkach Napoleonem się nie jest 24 godziny na dobę, tylko od czasu do czasu.. No i pani Katarzyna twierdzi, że pan prezes nie przekazywał jej ani tajnych, ani jawnych dokumentów, a mąż, z którym się rozwodzi, mści się na niej.. Może to i prawda, sprawa jest skomplikowana, ale nagłaśnia ją Gazeta Wyborcza i Radio Z. I to budzi pewne podejrzenia.. Pani Kasia twierdzi również, że pan Krzysztof znęcał się nad rodziną... Ciekawe, czy dla prezesa Kurtki całość sprawy skończy się pomyślnie, czy też będzie musiał podać się do dymisji? Do dymisji nie będzie musiał się podawać pan prezydent Lech Kaczyński, który swojego czasu namawiał Polaków, żeby kredyty hipoteczne w złotówkach:” Rosnący kurs franka jest nauczką, by kredyt brać w polskiej walucie”(!!!). Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie okazało się, że sam wziął kredyt…. we frankach(!!!). Tak jak jego szef Kancelarii, pan Piotr Kownacki, który w samych papierach wartościowych ma ponad 2 miliony złotych… Dobrze panowie rządzą - to i mają… Tak powinno być! Tylko, że państwo, i my razem z nim, coraz bardziej grzęźnie w bagnie uchwalanych przepisów i ustaw.. Pan prezydent podpisuje prawie wszystkie te wariactwa prawne, a my musimy potem być ich ofiarami.. Przychodzi klient do zakładu pogrzebowego i pyta pracownika: - Czy jest szef? - Szefa nie ma, wyjechał po towar… Czy ONI wszyscy nie mogliby gdzieś wyjechać? Przynajmniej na jakiś czas… Żebyśmy chociaż trochę ochłonęli… WJR
Święto przemysłu rozrywkowego W poniedziałek 11 maja pierwszy program państwowej telewizji, kierowanej przez „byłego neonazistę” transmitował uroczystość wręczania „Wiktorów”, a więc nagród przyznawanych osobistościom czynnym w przemyśle rozrywkowym, którego najważniejszą częścią jest właśnie telewizja. Wprawdzie „Wiktory” wręczane były za działalność w roku 2008, kiedy „były neonazista” państwową telewizją jeszcze nie kierował, ale uroczystość odbyła się już za jego kadencji, co oznacza, że forsowany przez środowisko „Gazety Wyborczej” bojkot zakończył się całkowitym fiaskiem. Co więcej - jest prawie pewne, że przyszłoroczna uroczystość wręczania „Wiktorów” za rok 2009, kiedy państwowa telewizja pozostaje w szponach „byłego nieonazisty” też nie zostanie zbojkotowana. Dąsy - owszem, ale kiedy się nagradzamy, to co innego. Wśród laureatów znalazł się red. Tomasz Lis, który „Wiktora” otrzymał z pewnością za powszechnie znany żarliwy obiektywizm i prawdomówność. Nie zaskakuje też wybór Lecha Wałęsy; chciałoby się powiedzieć - no naturalnie, jakże by inaczej! Natomiast udelektowanie specjalnym „Super-Wiktorem” jego Eminencji Stanisława kardynała Dziwisza bez wątpienia stanowi precedens, w dodatku wskazujący na ekspansję przemysłu rozrywkowego na zupełnie nowe obszary. SM
Transport baranów na Jamajkę Gdzie się podziali obrońcy Wałęsy? Gdzie są wszyscy ci, co jeszcze niedawno kładliby się na drodze, gdyby jechały jakieś zagony gówniarzy z IPN-u z dokumentami na TW Bolka? Gdzie są ci, co chcieli Zyzaka topić w łyżce wody? Gdzie ci złotousty, co zapewniali nas o tym, że Wałęsa jest ikoną, symbolem międzynarodowym, a nawet „najlepszą marką” Polski? Otóż dzisiaj ciężko ich znaleźć, choć do niedawna tak pełno ich było. Szczególnie głośni i rzucający się w oczy byli ci z Ministerstwa Prawdy, co już nie pamiętali, jak sami szydzili z Wałęsy, gdy startował w wyborach prezydenckich, a potem gdy był prezydentem.
Kiedy ktoś im wypominał owe szyderstwa i straszenie dyktaturą (było to w czasach, gdy Wałęsa straszył „siekierką” i gonieniem polityków „w skarpetkach”), to dawni wrogowie Wałęsy zapewniali, że już tak nie myślą i że sam Wałęsa się zmienił. Peokraci z kolei tak długo nosili byłego przywódcę Solidarności w lektyce po wszelkich salonach, że byli pewni, iż nie tylko Wałęsę „mają”, ale i że odtąd całą symbolikę Solidarności, Sierpnia i sprzeciwu wobec komunizmu będą sobie mogli przywłaszczyć, przeciwstawiając ją zarazem tępakom z PiS-u, którzy przecież nic wspólnego z ruchem solidarnościowym nie mają. Rozmaici komentatorzy mainstreamu ukuli jednocześnie figurę retoryczną typu „dwie Polski”, co jeszcze raz pokazało, jak rządzi się umysłami Polaków za pomocą nieustannego generowania konfliktów. Figura ta jednak była i jest fałszywa, gdyż zamysłem peokratów było stworzenie „dwóch Solidarności” - jednej, prawdziwej, wałęsowskiej, mazowieckiej i tuskowej - słowem tej która doprowadziła do wiekopomnych „okrągłostołowych”zmian i która po europejsku modernizuje kraj - oraz drugiej, fałszywej, jazgotliwej, palącej opony, niezdolnej do kompromisu, nierozumiejącej kapitalizmu, dzikiej, mściwej, podważającej „historyczny kompromis”, populistycznej, zadymiarskiej, antyeuropejskiej. Takiej subtelnej mitologicznej, socjotechnicznej konstrukcji natychmiast przyklasnęła komuna, która zawsze kroczy w awangardzie postępu, tak więc „bronić Wałęsy” i „święcie oburzać się na inspirowany przez PiS IPN oraz „zadymiarzy”” zaczęła wszelka czerwona flora i fauna. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie grom z jasnego nieba, czyli włączenie się Wałęsy w promowanie Libertasu. To, co przetoczyło się przez te zastępy ludowego frontu „broniącego naszej najlepszej polskiej marki” nie było pomrukiem niezadowolenia, ale wprost atakiem epilepsji. Jak pamiętamy, J. Żakowski, który zawsze wyczuwa i wskazuje, kto się ideowo oddala od salonowego peletonu, od razu umieścił Wałęsę na Kremlu, choć dalibóg cała polska Partia Zagranicy od 1989 r. prowadzi jedną prorosyjską politykę i zawsze się dąsa, gdy „drażni się Rosję”. Jest więc, na marginesie mówiąc, jakiś zamęt w politbiurze, no bo z jednej strony zachwala się tych wszystkich polityków, co „ocieplają relacje z Moskwą”, a z drugiej straszy się „Kremlem”. Z jednej strony mówi się w Ministerstwie Prawdy, że stan wojenny był „mniejszym złem”, bo mogła „wkroczyć Rosja”, z drugiej zaś z uporem i naciskiem powtarza się, że z Rosją ułożyć sobie jak najlepsze stosunki i potępia się jakiekolwiek „akcenty antyrosyjskie” w debacie publicznej i w polskiej polityce. Kiedy jednak atak padaczki minął, kiedy już ochłonęli stronnicy Wałęsy, stwierdziwszy, że jego poparcie dla Libertasu było czymś w rodzaju „głupiego wybryku” i to w dodatku „za pieniądze”, kiedy więc wszystko skończyło się kiwaniem z politowaniem głowami na zasadzie „nasz Wałek nieco sobie pofolgował, ale mu przeszło”, zaczęły się „przygotowania do obchodów” tego czegoś, co się wydarzyło 4 czerwca '89 i zarazem zaczęły się schody. Po pierwsze bowiem pojawił się problem związany z ustaleniem tego, co tak naprawdę zaszło owego dnia. No więc wyczuleni jak diabli na powiewy wichrów dziejów, dziennikarze Polskiego Radia, poszli od razu tak daleko, że stwierdzili, iż to data pierwszych wolnych wyborów. Inni znawcy historii uznali, że to data obalenia komunizmu, choć trudno byłoby wskazać, co za tym obaleniem wtedy przemawiało, skoro i partie komunistyczne istniały w najlepsze, i rządy, i Układ Warszawski, i RWPG, i armia okupacyjna, i cały blok sowiecki. No ale mniejsza z tym. Słyszałem też wersję z 20 rocznicą powstania III RP, ale to również jakoś tak niespecjalnie przekonująco brzmi, skoro wtedy jeszcze w najlepsze istniała „Polska Rzeczpospolita Ludowa” (nazwę „cofnięto” dopiero pod koniec grudnia '89). Najlepsza z wersji to 20 rocznica odzyskania wolności. Też ładnie, choć ciężko byłoby może doprecyzować, o jaką wolność chodzi („kontraktowe” wybory, dalsze funkcjonowanie polityczne komunistów, istnienie cenzury do kwietnia 1990 r. itp.). Może o wolność gospodarczą? No ale na niej głównie skorzystali czerwoni w ramach uwłaszczania nomenklatury. Hm. Za dużo jednak tych wątpliwości, bo skoro ustalono, że jest CO świętować, to świętować należy, nawet jeśli kryzys zagląda nam dziś w oczy. Zresztą, może szczególnie w kryzysie warto zastosować staropolską zasadę „zastaw się, a postaw się”, co nasi politycy znakomicie potrafią wcielać w życie, aczkolwiek wyłącznie za nasze pieniądze. Cóż, takich sobie wybraliśmy, więc też i daliśmy im przyzwolenie na zabawę tego typu. Na tym oczywiście nie koniec, albowiem wraz z deliberacjami, co właściwie ma być świętowane, zaczęły się też straszliwe dysputy, gdzie ma być świętowane. Niby „z Gdańska wszystko wyszło”, powiadano, ale że w Gdańsku mieli się uaktywnić zadymiarze, to zaczęto kołować nad krajem węgla i stali, kołować, kołować, aż do prastarego Krakowa zawitano. Po chwili konsternacji, która wnet przeszła w wyrozumiałą zadumę, komentatorzy zaczęli zachwalać walory dawnej stolicy Polski, rynek krakowski, prawda, zamek na Wawelu, piękny, panie, a tam Wisła płynie po polskiej krainie, no ale tak jakoś te zachwyty bez większego przekonania wygłaszano, tak nieco a konto tego, co się jeszcze wydarzy. Z jednej strony rozumiano, że lepiej na Wawelu się obwarować przed zadymiarzami, z drugiej jednak wiedziano, że zadymiarze i pod zamkiem mogą gdzieś kopcić i dymy puszczać, na szczęście jednak bez zagrożenia dla bezpieczeństwa „zagranicznych gości”. Na domiar złego zaczęły się pojawiać głosy, że jednak against all odds Kraków jakoś tak słabo się kojarzy z „wolnymi wyborami”, „obaleniem komunizmu”, „odzyskaniem wolności” i „20-leciem III RP”. Zapewne budziło się nie tak dawne przecież wspomnienie ponurego Zyzaka vel Zygzaka, jak go dowcipnie przechrzczono, który nieuschniętą rękę na Wałęsę podniósł. Poza tym pamiętano, że w Krakowie gnieździła się nieraz rozmaita antykomunistyczna reakcja ze wstrętnymi „Arcanami” na czele, a prognozy dotyczące prowadzenia Ziobry nad Thun w wyborach do „europarlamentu” świadczyły iż lud krakowski nie wziął sobie do serca lekcji o dyktaturze klerofaszystów w latach 2005-2007. Zaczęło się więc kombinowanie, jak ten Wawel z Gdańskiem pogodzić, bo i prezydent Kaczyński na Wybrzeże wyjazd zaplanował. Kiedy się pojawił piekielny sondaż, w którym Polacy w olbrzymiej większości krytykowali „wariant krakowski”, gabinet ciemniaków rozpoczął akrobatyczne występy z naczelnym człowiekiem-gumą, Tuskiem, który po chwili burzy mózgów (ach, jakież to musiało być potworne napięcie intelektualne po tym sondażu) uznał, że jednak nic nie stoi na przeszkodzie, by do Gdańska się udać, choć jeszcze parę dni wcześniej, ustami Grasia i innych mędrców zapewniał, że w ogóle nie ma mowy o jakiejkolwiek zmianie miejsca „obchodów”. Podkreślano zresztą, iż pozapraszano już „tylu gości”, że nie można tego wszystkiego cofnąć. Czekano jednocześnie na „ruch Wałęsy”, po to, by były przywódca Solidarności swoją osobą i obecnością „potwierdził”, „czyje” obchody są ważniejsze. No i, ku uciesze peokratów, Wałęsa oświadczył, że będzie tam, gdzie premier. Jak już więc to zostało zaklepane, to nawet problemy logistyczno-organizacyjne(kto jest tak naprawdę organizatorem :), jak i to, że na obchodach nie będzie np. goszczącego wtedy w Europie, prezydenta USA, zeszły na plan dalszy. Dziennikarze z powagą jednak podkreślali, że będzie przecież K. Mynogue z koncertem i wielu polskich znakomitych artystów. No i gdy się szykowano do celebry 20-lecia, nagle, jakby diabeł jakiś wyskoczył, Wałęsa oznajmił, że znowu na kongres Libertasu jedzie i to do Hiszpanii. W tej sytuacji ci wszyscy goście, co go nosili w lektyce, te tłumy młotków, co czapkowały byłemu przywódcy Solidarności w przekonaniu, że będzie „po ich stronie”, nagle znalazły się w takiej sytuacji, że obecność i osoba Wałęsy w trakcie „obchodów” może zarazem być promocją zgniłego, reakcyjnego eurosceptycyzmu, z którym przecież żaden światły salonowiec nigdy nie chciałby mieć nic wspólnego. Kto jak kto, ale akurat założyciel i szef Libertasu przedstawiany jest na eruosalonach jako wróg publiczny nr 1 z tego jednego powodu, że za pomocą antyunijnej propagandy powstrzymał ratyfikację „traktatu lizbońskiego”, czyli zamącił umysły boguduchawinnych Irlandczyków, którym teraz eurokraci muszą na szybko znowu prać mózgi, by na jesieni zagłosowali już „po Bożemu”, znaczy „demokratycznie”, czyli „za” przerobioną w paru szczegółach „eurokonstytucją”, którą swego czasu po głupiemu odrzuciły inne europejskie narody. Jeśli więc Wałęsa stałby się... aż strach pomyśleć, ikoną Libertasu, to przecież całe to stado baranów, które otaczały byłego prezydenta, broniąc go przed „oszczercami”, „szydercami” i „gówniarzami”, będzie mogło już tylko pójść na rzeź po tych postrzyżynach, jakie temu stadu zrobił tenże Wałęsa. Jakże bowiem Tusk się będzie prezentował na tle ikony Libertasu? Jak to przyjmie Wielka Angela, która zagroziła, że ręki nie poda temu, kto sprzeciwi się „traktatowi lizbońskiemu”? Jak to przełknie marszałek polno-koronny Komorowski? I co na to powiedzą znowu na Jamajce?
Obrona Jaruzelskiego to obrona agentów Ktoś, kto broni szefa wszystkich agentów, jakim był gen. Wojciech Jaruzelski, pośrednio broni agentów - uważa prof. Andrzej Zybertowicz, doradca prezydenta. Socjolog składał wczoraj w Sądzie Okręgowym w Warszawie wyjaśnienia w procesie, który wytoczył mu Adam Michnik za stwierdzenie, iż naczelny "Gazety Wyborczej" jest "zaciekłym obrońcą agentów". Zybertowicz powiedział w sądzie, że była to okazjonalna wypowiedź, która miała wyrazić jego ocenę sytuacji procesowej. Ponad rok temu, wychodząc z sali rozpraw, podzielił się z dziennikarzem "Rzeczpospolitej" opinią, że pozwało go "dwóch agentów i ich zaciekły obrońca". Miał na myśli Milana Subotica i Zygmunta Solorza, o których "powszechnie wiadomo, że byli agentami tajnych służb PRL", oraz Adama Michnika, "którego gazeta od lat prowadzi kampanię antylustracyjną". Określenie "zawzięty" wzięło się z tego, że - jak powiedział Zybertowicz - Michnik w swoich licznych wypowiedziach posługuje się emocjonalnym, agresywnym językiem. - To jest powszechnie znane, że "GW" ma linię antylustracyjną i nie jest niczym stosownym, że w kwestii ujawniania agentów poprzedniego systemu występują przeciwstawne opinie - mówił Zybertowicz. Michnik poczuł się dotknięty tym stwierdzeniem i wytoczył socjologowi proces o ochronę dóbr osobistych, domagając się od niego przeprosin w "Rzeczpospolitej" i wpłaty 20 tys. zł na zakład dla niewidomych w Laskach. Zybertowicz chce oddalenia pozwu. - Nigdy nie byłem agentem, nigdy nie byłem zaciekłym obrońcą Subotica i Solorza - mówił w sądzie Adam Michnik. - Nigdy nie wypowiadałem się na ich temat - dodał. Redaktor naczelny "GW" podkreślił, że wypowiedź Zybertowicza odbiła się negatywnie na jego wizerunku. - Wielokrotnie byłem na publicznych wystąpieniach indagowany, czy to jest możliwe, że człowiek o mojej biografii jest zaciekłym obrońcą agentów - skarżył się Michnik. - To nie jest pierwszy przypadek, że Zyberowicz posługuje się oszustwem w stosunku do mnie. Nigdy nie byłem agentem, podobnie jak wiele osób o to oskarżanych, np. Lech Wałęsa - powtórzył Michnik. Zadając pytanie Zybertowiczowi, redaktor mówił, że czym innym jest sprzeciw wobec lustracji, a czym innym jest obrona agentów. Sąd zwrócił mu uwagę, że to nie jest pytanie, ale polemika. Toruński socjolog powiedział, że użyta swego czasu przez Michnika formuła "odpieprzcie się od generała [Jaruzelskiego]" oznacza nie tylko obronę TW Wolskiego, ale i obronę człowieka, który był szefem wszystkich agentów. Wyrok ma zostać ogłoszony 26 maja. Zenon Baranowski
Różnica ocen niemile widziana Z prof. Andrzejem Zybertowiczem rozmawia Zenon Baranowski
Czuje się Pan oszustem, jak nazwał Pana Adam Michnik? - Czuję się obywatelem, którego Adam Michnik próbuje pozbawić prawa do posiadania innych poglądów politycznych niż on sam prezentuje.
Przejął się Pan, że Michnik poniósł takie duże - w jego ocenie - szkody na wiarygodności? - Jeśli ktoś cierpi, to ja się bardzo przejmuję. Chociaż może dziwić, że w sytuacji, kiedy antylustracyjna polityka Michnika jest szeroko krytykowana, najbardziej zabolały go słowa profesora z Torunia. Ale subtelność ludzkiej wrażliwości nie ma granic. Na sali sądowej redaktor naczelny " Gazety Wyborczej" chciał wręcz z Panem polemizować, że atak na lustrację nie jest tożsamy z obroną agentów? - To jest właśnie różnica ocen. Można mieć oceny dziwne, które kłócą się ze zdrowym rozsądkiem - moim zdaniem, ta ocena redaktora naczelnego "Gazety Wyborczej" kłóci się ze zdrowym rozsądkiem. Standardowa ocena jest taka - ktoś, kto broni lustracji, kto jest przeciw lustracji, utrudnia ujawnianie dokumentów, ten chroni tych, którzy mają coś do ukrycia. W sądzie Pański adwokat przedstawił potwierdzające to artykuły Michnika. - W odpowiedzi na pozew były przytoczone nie tylko całe artykuły, ale i wypowiedzi w wywiadach, w których Adam Michnik agresywnie wypowiadał się na temat tych osób, które korzystając z możliwości lustracyjnych, próbowały doprowadzić do ujawnienia opinii publicznej wiedzy o zachowaniu się różnych postaci. Dziękuję za rozmowę.
Fałsz 4 czerwca Do tej daty mam bardzo, ale to bardzo subiektywne i gorzkie odniesienia. Dokładnie 4 czerwca 1989 r. siedziałem w więziennej celi zakładu karnego w osławionym Barczewie i za oknem widziałem tylko kraty, bo nawet okno zakryte było szybą z matowego szkła. Miałem już za sobą 5 lat odsiadki, a pozostawało mi do wyjścia drugie tyle. 4 czerwca nie był dla mnie żadnym dniem wolności, był tak samo ponury jak wszystkie inne więzienne dni, a nie tylko ja sam, ale nawet klawisze zdawali sobie sprawę, że jestem ostatnim więźniem politycznym PRL. Zakłamywanie historii, fałsz wokół 4 czerwca 1989 r. towarzyszy mi niezmiennie od 20 lat. Jako fałsz oraz medialne i polityczne zamieszanie należy przyjąć sprowokowaną przez Donalda Tuska dyskusję na temat, gdzie i jak obchodzić 20. rocznicę wyborów do sejmu PRL 4 czerwca. Premier chciał uniknąć rzekomo "zadymy", a sam ją wywołał. Niech to będzie powiedziane jednoznacznie: 4 czerwca 1989 r. odbyło się w Polsce głosowanie, a wybory zostały przeprowadzone przy Okrągłym Stole i w Magdalence. Nie można mówić, że wybory były częściowo demokratyczne, bo demokracja albo jest, albo jej nie ma. Jajko nie może być częściowo świeże, a częściowo nieświeże. A wynik wyborów był z góry przesądzony - 65 proc. miejsc w Sejmie PRL miało przypaść komunistyczno-michnikowskiej koalicji i tak właśnie się stało. Rok 1989 ma uchodzić za prawdziwy trumf "Solidarności", ale skrzętnie pomija się fakt, że frekwencja wyborcza była zadziwiająco niska. Wynosiła ona zaledwie 62 proc., co oznacza, że na przedstawicieli "Solidarności" zagłosowało nie więcej niż 40 proc. wyborców. Dlatego choćby i z tego powodu trudno uważać 4 czerwca 1989 r. za koniec rządów komunistycznych. Nie chcieli tego końca tacy beneficjenci 4 czerwca jak Jaruzelski, Kiszczak, Urban, Kwaśniewski, Mazowiecki, który był zwolennikiem nie tylko utrzymania Układu Warszawskiego i RWPG, ale nawet systemu cenzury prewencyjnej, takiej jak w PRL. 4 czerwca 1989 r. zapoczątkował niewątpliwie transformację polityczną, ekonomiczną, społeczną, ale taką, że od 20 lat Polska nie może wyrwać się z zaklętego kręgu zmarnowanych szans. Doświadczamy tego nieustannie, także przy beznadziejnych sporach wokół rocznicy 4 czerwca 1989 roku. Niemcy mają jednoznaczny wyraźny symbol pierwszego dnia wolności i upadku komunizmu. Tę datę wyznacza obalenie muru berlińskiego i szturm na siedzibą Stasi. Czesi i Słowacy również mają wyraźnie określoną symboliczną datę wolności. To "aksamitna rewolucja" w Pradze i Bratysławie. Dla Rumunów taką datą kończącą okres komunizmu jest dzień rozstrzelania zbrodniczego dyktatora Caucescu. Nawet Rosjanie mają jednoznaczną datę tzw. puczu, który obalił Gorbaczowa, a następnie zwycięstwa Jelcyna proklamującego z czołgu koniec epoki komunistycznej. Tylko w Polsce nie ma takiej jednoznacznej daty-symbolu, bo przecież to właśnie m.in. komuniści, autorzy stanu wojennego przeciwko własnemu narodowi... odnieśli zwycięstwo 4 czerwca 1989 roku. W wyniku cynicznej manipulacji Polakom wmówiono i nadal się wmawia, że 4 czerwca to zwycięstwo demokracji i upadek komuny. A tymczasem w wyniku pseudowyborów 4 czerwca prezydentem Polski został dyktator stanu wojennego generał Jaruzelski. "Człowiek honoru", osławiony generał Kiszczak, został wicepremierem i szefem MSW, generał Siwicki szefem MON, a Tadeusz Mazowiecki został - zatwierdzonym i uzgodnionym poza Polską - premierem. Pierwszym gościem zagranicznym, którego przyjął jako premier, był szef KGB generał Kriuczkow, który przyleciał specjalnie z Moskwy, aby mu złożyć gratulacje. 7 czerwca 1989 r. odbyło się posiedzenie Układu Warszawskiego, które zatwierdziło "wybory" w Polsce! A może tę datę należy też świętować? Józef Szaniawski