084


Zwycięstwo polskiego podatnika To czego sami nie potrafiliśmy albo nie chcieliśmy wyliczyć, wyliczyła skrupulatnie Komisja Europejska. Od 1 maja 2004 r. na utrzymanie pojedynczego etatu w samej tylko gdyńskiej stoczni państwo polskie wyłożyło 121 tys. euro (słownie STO DWADZIEŚCIA JEDEN TYSIĘCY EURO). Warto zapamiętać tę liczbę. Tyle kosztowało nas utrzymanie jednego miejsca pracy w mieście, gdzie stopa bezrobocia oscyluje dookoła 3,5 proc., a więc jest jedną z najniższych w Polsce. W stoczni gdyńskiej, tuż przed zatwierdzeniem planu jej restrukturyzacji, pracowało 5,1 tys. osób. W gdańskiej, przed jej sprzedażą na aukcji, zatrudnionych było 2,3 tys. osób, a w Szczecinie 1,8 tys. osób. Łącznie było to 9,2 tys. pracowników. Z samego więc tylko zestawienia wielkości zatrudnienia w ratowanych właśnie stoczniach z kosztami, jakie już poniósł polski podatnik, wynika, że muszą istnieć wyjątkowo silne pozaekonomiczne korzyści wspierania polskiego przemysłu stoczniowego. Zastanówmy się jakie. Na pewno nie jest nim, jak mówią związkowcy i część polityków, chęć powstrzymania lawinowego bezrobocia, które nam grozi, jeżeli na miejscu gdzie teraz są dźwigi, maszty i pochylnie powstaną bloki mieszkalne, porośnie je trwa, lub stanie się z nimi cokolwiek innego. Po pierwsze, trzy ratowane właśnie stocznie zatrudniają relatywnie mało osób. Kilka tysięcy nowych bezrobotnych zwolnionych w Gdynii i Gdańsku oraz blisko 2 tys. w Szczecinie na pewno drastycznie nie pogorszy obrazu tamtejszych rynków pracy. Po drugie, większość stoczniowców wcześniej, czy później znajdzie inną pracę. Trójmiasto i Szczecin to mimo wszystko nie Mazury i nie małe miasteczka, gdzie upadła jedna fabryczka, dająca wszystkim zatrudnienie. Być może stocznie są niezwykle ważne dla dziesiątków kooperantów pracujących dla nich w Polsce? Też nie. To można powiedzieć, patrząc wyłącznie na wielkość produkcji statków w Polsce. W 2007 roku zwodowano ich 30, w 2008 o dziesięć mniej. Trudno znaleźć w Polsce firmę, która świadomie budowała by swoją przyszłość na modelu współpracy ze stoczniami. Dawni wielcy polskiego przemysłu stoczniowego już od dawna dywersyfikują swoją działalność, tak jak choćby zakłady Cegielskiego w Poznaniu, które poza silnikami okrętowymi zajmują się również produkcją tramwajów i turbin do elektrowni. Z powodzeniem wysyłają też swoje produkty poza Polskę. Bez stoczni przeżyją. Nawet mocno dotknięty kryzysem przemysł hutniczy swojej przyszłości szuka w innych obszarach gospodarczych niż budowa statków. Co więc jeszcze może tłumaczyć ratowanie jednego miejsca pracy w regionie o niskim bezrobociu za 121 tys. euro? Promocja zagraniczna Polski? Zespawane nad Wisłą kadłuby pod banderą Antyli Holenderskich lub Bahamy będą przemierzać morza i oceany, sławiąc polską myśl techniczną? Wolne żarty. Ciekawe dla ilu firm korzystających z morskiego transportu istotne jest, gdzie powstał statek, który wiezie ich towary? No i najważniejsze, ile konsumentów na świecie patrzy na markę jakiegokolwiek kraju poprzez pryzmat właśnie budowanych przez nie statków? Niewielu. Pamiętamy, że Niemcy robią dobre samochody, Amerykanie komputery i Windows, a Finowie komórki, ale czy wiemy, kto buduje najlepsze statki i ma to jeszcze dla nas jakieś znaczenie? Dla większości żadne. Promocja Polski poprzez produkty przemysłu stoczniowego to niepoważny pomysł. Jakie więc powody stoją za niezwykle kosztownym ratowaniem upadających firm, skoro nie stoją za tym argumenty ekonomiczne, społeczne i marketingowe?  Została jeszcze polityka, która każe politykom jednej opcji opowiadać o niezwykle ważnym dla bytu narodowego polskim przemyśle stoczniowym, a ich adwersarzom akcentować niebywały sukces uratowania kolebki Solidarności i niezliczonej liczby miejsc pracy. Gdzieś tu jest również miejsce dla związkowców. Ich rola jest dość klarowna, wyłączając wyraźne wspieranie jednej z dwóch konkurujących ze sobą opcji politycznych. Walczą o miejsca pracy dla siebie i swoich kolegów. Oni wszyscy razem, politycy i związkowcy, nadmuchali do gigantycznych rozmiarów balon pod nazwą Polski Przemysł Stoczniowy. Nadmuchali go za nasze pieniądze. I bardzo dobrze, że epopeja związana z ratowaniem stoczni dobiega końca. Jeszcze tylko drobnych parę milionów z budżetu na domknięcie formalnych uzgodnień i koniec łożenia miliardów złotych na kolejny program restrukturyzacji którejś z polskich stoczni. Miejmy nadzieję, że jak znowu coś się nie uda, to nowi inwestorzy nie sięgną po wsparcie do naszego budżetu. STOCKWATCH

Euro-wolontaryzm, czyli: wraca NOWE! Nie-do-końca-podpisany(MK) w czysto korwinowskim stylu napisał 3-VI w STOCKWATCH: pochwałę sprzedaży stoczni (do których, jak musiała nam wykazać Komisja Europejska, bo Polacy sami liczyć widać nie potrafią, dopłaciliśmy przez pięć lat €121.000 na jednego zatrudnionego!!!) Niestety: ledwo to napisał, a Komisja Europejska pozwoliła "uratować" Stocznię Gdańską!!! A uprzedzano mnie: wynik postępowania w KE zależy od tego, który z tow. tow. Komisarzy przyjdzie wcześniej do pracy... JKM

Bruksela - tak, wypaczenia - nie Paneuropejski projekt Libertas Nowym zjawiskiem tegorocznych wyborów do Parlamentu Europejskiego jest pojawienie się paneuropejskiego ruchu założonego przez irlandzkiego miliardera Declana Ganleya. Oddziały Libertas powołano w wielu krajach europejskich. Także w Polsce została zarejestrowana przez Sąd Okręgowy w Warszawie partia Libertas Polska. Wbrew panującym niekiedy w naszym kraju obiegowym opiniom Libertas nie jest ruchem antyunijnym. Proeuropejskie stanowisko Libertas jest oczywiste dla środowisk prawicy narodowej w wielu krajach. Zresztą jego twórca nigdy tego nie ukrywał.
Superpaństwo jest OK Ganley niejednokrotnie mówił, że Unia Europejska jest jednym z najbardziej sensownych i godnych pochwał projektów politycznych w historii, a on sam jest dumny, że może mieć wkład w jej przyszły sukces. W jednym z wywiadów powiedział: "I niech ludzie, którzy mówią, że Libertas jest partią eurosceptyczną, przestaną kłamać. Jesteśmy proeuropejscy" ("Dziennik", 6 maja 2009 r.). Ganley odrzuca model Europy Ojczyzn, suwerennych państw narodowych na rzecz superpaństwa z wybieranym przez wszystkich mieszkańców kontynentu prezydentem, parlamentem, jednolitą walutą, a także... traktatem europejskim, tyle że innym od lizbońskiego, bardziej "demokratycznym" i uproszczonym. Owszem, Ganley krytykuje Unię Europejską, ale z pozycji federalistycznych, w myśl zasady: Bruksela tak, wypaczenia nie. Jak słusznie zauważył Rafał Ziemkiewicz ("Rzeczpospolita", 13 maja 2009 r.), Ganley snuje wizję europejskich Stanów Zjednoczonych i jest bardziej prounijny niż zwolennicy traktatu lizbońskiego! Również euroentuzjastyczną postawę twórcy Libertas potwierdza konserwatywny publicysta i jednocześnie zwolennik tego ruchu: "Libertas - protestując przeciwko Traktatowi Lizbońskiemu - w gruncie rzeczy jest partią proeuropejską, kosmopolityczną, która protestuje nie przeciwko samej zasadzie Unii Europejskiej, lecz tylko przeciwko jej konkretnej realizacji przez socjalistów z Brukseli. (...) Libertas nigdy nie była i nie jest partią negującą sens integracji europejskiej, co więcej, partia ta nawet chce ją pogłębiać, m.in. przez stworzenie instytucji 'prezydenta europejskiego', wybieranego przez wszystkich obywateli Europy w głosowaniu powszechnym" (Adam Wielomski, "Narodowo-kosmopoliczny Libertas", www.konserwatyzm.pl). Sztandarowym hasłem Libertas jest odrzucenie traktatu lizbońskiego. Tymczasem tak naprawdę Ganley chce jedynie zastąpić skompromitowany traktat innym, "silnym traktatem" o charakterze konstytucyjnym. Istota zatem pozostaje ta sama - federacyjne superpaństwo z konstytucją, tyle że bardziej przejrzystą. Na internetowej stronie Libertas Ganley deklaruje: "Europa potrzebuje silnego Traktatu. Traktatu, który jest czytelny i w swej formie dostępny dla każdego obywatela UE, i który każdy obywatel będzie mógł zaakceptować w referendum. Stworzenie zwięzłego i czytelnego Traktatu nie dłuższego niż 25 stron, wydaje się być jedynym słusznym rozwiązaniem. Musi być to również Traktat, który zachęci ludzi do zapoznania się z jego treścią, a co więcej, pełnym jej zrozumieniem i akceptacją". Stanowisko Ganleya nie pozostawia złudzeń. Traktat lizboński to bardzo zła wersja konstytucji europejskiej. Musi zostać odrzucony, gdyż utrudnia zrealizowanie projektu wspólnej Europy i ma charakter antydemokratyczny. Czy zatem kampania Libertas do Parlamentu Europejskiego to nie jest działanie na rzecz nowego, "demokratycznego" traktatu konstytucyjnego? Szalenie niebezpiecznym postulatem Ganleya jest zwiększenie uprawnień Parlamentu Europejskiego. Rozszerzenie kompetencji tej instytucji oznaczałoby inwazję rozwiązań legislacyjnych narzuconych państwom członkowskim, przede wszystkim w zakresie ustawodawstwa wymierzonego w rodzinę, religię i zasady etyczne. Można sobie również wyobrazić nakazy, rezolucje i różnorodne petycje uderzające w Polskę, potępiające nasz rzekomy antysemityzm, nacjonalizm, ksenofobię, brak tolerancji.

Na froncie unijnego postępu Warto zwrócić uwagę, że Libertas jest historycznie pierwszą, ogólnoeuropejską partią polityczną. Przypomnijmy, że utworzenie europartii to jeden z najważniejszych postulatów euroentuzjastów z Europejskiej Partii Ludowej i Europejskiej Partii Socjalistów. Artykuł 138a traktatu o utworzeniu Wspólnoty Europejskiej z Maastricht zawiera następujący zapis: "Partie polityczne na płaszczyźnie europejskiej stanowią istotny czynnik integracyjny wewnątrz Unii. Przyczyniają się one do formowania europejskiej świadomości i wyrażania woli politycznej obywateli Unii". Dla architektów UE partie polityczne (europartie) są znakomitym narzędziem tworzenia tzw. tożsamości europejskiej i realizacji postaw poprawności politycznej. Zgodnie z rozporządzeniem Rady Unii Europejskiej z 4 września 2003 roku, każda europartia może otrzymać za pośrednictwem PE dotację z budżetu Unii. Warunkiem jest istnienie oddziałów w co najmniej jednej czwartej krajów członkowskich i udział w wyborach do Parlamentu Europejskiego. Rozporządzenie wymaga ponadto od partii respektowania zasad, na "których zbudowana jest UE, tak jak zostały one zapisane w traktatach i uznane w Karcie Praw Podstawowych Unii Europejskiej". Zapis ten może oznaczać, że ugrupowania polityczne o charakterze narodowym, katolickim, patriotycznym zostaną zepchnięte na zupełny margines. "Mędrcy unijni" - pod pretekstem niespełnienia przez te ugrupowania "norm unijnych" - nie zaakceptują ich statusu i pozbawią funduszy. Ustawodawstwo unijne i czynnik finansowy ma ukształtować model "partii ogólnoeuropejskiej" i doprowadzić w ten sposób do tego, żeby w przyszłości w wyborach do Parlamentu Europejskiego skutecznie uczestniczyły tylko "europartie" wyznaczające unijną świadomość narodową. 2 lutego 2009 roku na sesji Parlamentu Europejskiego w Strasburgu partia Libertas została uznana za "partię europejską" i uzyskała z budżetu Unii 200 tysięcy euro. Przypomnijmy, że najliczniejsza w PE Europejska Partia Ludowa (w jej skład wchodzą również europosłowie z Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego) otrzymuje rocznie dotację w wysokości 3,4 mln euro.

Partia bez właściwości Libertas nie posiada jasno określonej doktryny i programu politycznego. Istotą tej partii jest eklektyzm. W kilkunastu krajach europejskich zgromadziła ludzi o różnych poglądach - od libertyńskich i skrajnie lewicowych do konserwatywno-narodowych. Przykładowo, we Francji ten paneuropejski ruch reprezentuje wprawdzie m.in. konserwatywny polityk Philippe de Villiers, ale już w Hiszpanii Libertas tworzą członkowie ugrupowania Obywatele, które popiera politykę socjalistycznego premiera Zapatero odnośnie do aborcji, "małżeństw" homoseksualnych i walki z religią katolicką. Ugrupowanie to opowiada się za legalizacją prostytucji, marihuany i eutanazji. Równocześnie z list Libertas kandyduje do PE lider hiszpańskiego ruchu pro-life. W Danii jednym z liderów Libertas jest Jens-Peter Bonde, założyciel lewackiego, antyunijnego ruchu, wieloletni członek Komunistycznej Partii Danii oraz innych lewackich ugrupowań. W Portugalii Libertas tworzą działacze libertyńskiej, ekologicznej Partii Ziemi. W Holandii listę Libertas otwiera Eline van den Broek, zwolenniczka aborcji i eutanazji. Oddział Libertas w tym kraju tworzy partia, której liderzy działają w Parlamencie Europejskim w ramach Europejskiej Partii Zielonych, która walczy m.in. o "równouprawnienie mniejszości seksualnych". W Niemczech obok libertarian i euroentuzjastów w partii Ganleya znaleźli się chrześcijańscy konserwatyści. Na Litwie Libertas tworzy partia założona przez znanego aktora i satyryka. Ostatnio Libertas w Wielkiej Brytanii - o czym pisał "Nasz Dziennik" - wynajął modelkę, która naga, wymalowana na niebiesko, z żółtymi unijnymi gwiazdkami spacerowała po ulicach Londynu, propagując Libertas. W Polsce trzon tej partii tworzą działacze Ligi Polskich Rodzin skupieni wokół Romana Giertycha, skompromitowani i odpowiedzialni za rozkład tego ugrupowania, zapewne teraz przekonani, że dzięki wejściu do nowej struktury uda im się zaistnieć na scenie politycznej. Nachalną promocję Libertas Polska prowadzi telewizja publiczna pozostająca w rękach tej grupy. Mimo to Libertas w sondażach nie przekracza jednego procenta. Przede wszystkim jednak należy podkreślić, że ugrupowanie to będące zbiorowiskiem ludzi o przeróżnych poglądach nie jest żadnym dobrym pomysłem na nową jakość polityczną. Tylko co na listach Libertas Polska robią osoby powszechnie kojarzone z nurtem patriotycznym? Swoim zaangażowaniem w tę inicjatywę dali dowód co najmniej braku rozeznania politycznego, ale i braku charakteru. Dr Krzysztof Kawęcki

List otwarty do dr Krzysztofa Kawęckiego W dniu 4 czerwca 2009 opublikował Pan w ,,Naszym Dzienniku” artykuł, którego ostatnie zdania są następujące: ,,Tylko co na listach Libertas Polska robią osoby powszechnie kojarzone z nurtem patriotycznym. Swoim zaangażowaniem w tę inicjatywę dali dowód co najmniej braku rozeznania politycznego, ale i braku charakteru”. Nie wchodzę w Pańskie rozważania na temat Libertas, bo każdy ma prawo do własnych ocen, chociaż sytuacja jest zbyt skomplikowana i - katastrofalna, aby te oceny formułować tak jednoznacznie i z taką łatwością, jak to Pan czyni. Możliwe, że przynajmniej w znacznym stopniu ma pan rację; możliwe też, że pan się całkowicie myli i dopiero czas to zweryfikuje. Ale ostatnie słowa cytowanego akapitu to skandaliczne i niedopuszczalne splunięcie w twarz wielu przyzwoitym ludziom, którzy całe życie starali się wiernie służyć Polsce, a którzy dziś  współpracują z koalicyjnym Komitetem Wyborczym Libertas, a nie Libertas Polska, jak Pan błędnie napisał, szukając w tej współpracy szansy na zjednoczenie rozbitych, rozproszonych i zatomizowanych patriotycznych środowisk politycznych. Jakie ma Pan moralne prawo do publicznego ferowania takich ocen ?!!! Co Pan zrobił konkretnego dla Polski i Polaków, że ośmiela się Pan ciężko obrażać także i ludzi, którzy za Polskę czynnie walczyli, gdy była ku temu możliwość i potrzeba ?!!! Ludzi, którzy nie pierwszy raz dali wyraz swojej bezgranicznej bezinteresownej ofiarności, kolejny raz płacąc za to wysoką cenę! Był Pan podobnie jak ja członkiem ZCh-N. Stronnictwa, które początkowo dysponowało wręcz kapitalnym materiałem w wielu tysiącach wybitnych ofiarnych specjalistów. I nic Pan nie uczynił, aby ten potencjał wykorzystano, zamiast awansowania ludzi miałkich i niekompetentnych, którzy tylko polskiej sprawie szkodzili, ze zgubnym skutkiem i dla Polski i dla ZCh-N. Za to należał Pan do kręgu ludzi, który w  rządzie  pani Suchockiej  czy AWS  z  ochotą odgrywali rolę figowego listka dla poczynań sprzecznych z polska racją stanu. Nie słyszałem też, aby uczynił pan coś autentycznie konstruktywnego dla zbudowania partii, która by skutecznie broniła polskich interesów. A oparcie się na środowisku, które nie jest w stanie sformułować żadnego konstruktywnego programu poza - przykładowo - pustym hasłem o polityce prorodzinnej, z góry jest skazane na klęskę. Bo najlepsza polityka prorodzinna, to jest dobra polityka gospodarcza, która zapewni godziwie opłacaną pracę ojcom rodzin, a Polsce zapewni suwerenność gospodarczą. Czego jak się wydaje ani pan, ani pańskie środowisko nie jest w stanie zrozumieć. Czym jest i czym będzie Libertas pokaże przyszłość. Po tylu klęskach i rażących błędach należy oczywiście być bardzo ostrożnym. Ale pilnie trzeba szukać nowych dróg wyjścia z zaklętego kręgu niemożności. Próby wpisania się w istniejący establishment polityczny obojętnie jakiego szyldu są skazane na niepowodzenie. Wielu wartościowych ludzi tego nie rozumie i w dobrej wierze wspiera ośrodki, które tylko się tymi ludźmi wysługują, za parawanem bogatej patriotyczno - religijnej retoryki kontynuując antypolską politykę rodem z Magdalenki. To oczywisty błąd, ale nie wolno tych ludzi ani potępiać, ani tym bardziej - obrażać. Takim samym błędem jest zamykanie się w przeróżnych ,,Okopach św. Trójcy” - kanapowych partyjkach, bez najmniejszych szans na sukces broniąc z góry przegranej sprawy. W polityce trzeba być ideowcem, ale też i trzeba być realistą aż do bólu,  bez czego środowiska patriotyczne będą tylko ponosić następne klęski. Trzeba wreszcie zacząć być skutecznym. Trzeba eliminować ambicjonantów, który tylko z powodów osobistych notorycznie prowadzą rozbijacką robotę, a którzy zazwyczaj nie są merytorycznie przygotowani do zajmowania się polityką. Musimy bezustannie prowadzić wzajemny dialog, szukając dróg i sposobów porozumienia i zjednoczenia, którego nigdy nie osiągniemy, wzajemnie się obrażając. Dlatego pańska publikacja jest ciężkim błędem - pomijając jej wymiar moralny - bo tylko pogłębia istniejące bezsensowne podziały, na pewno nie służąc sprawie polskiej. Wolno panu wytykać adwersarzom prawdziwe czy urojone błędy, tylko - nie wolno panu obrażać ludzi, którzy w niczym na to nie zasłużyli. Nie ma pan ku temu żadnego moralnego prawa. Waldemar Rekść

Jan Kochanowski wszystko przewidział Jak wiadomo, do organów wymiaru sprawiedliwości trudniej się u nas przedostać, niż wielbłądowi przejść przez ucho igielne. Ale każdego roku ktoś przecież się przedostaje, a niektórzy nawet robią szalenie błyskotliwe kariery. Dlaczego jedni się przedostają, podczas gdy inni jakoś nie mogą?  Czegóż to nie obiecują kandydaci do Parlamentu Europejskiego, żeby tylko w najbliższą niedzielę skłonić obywateli do statystowania w konkursie o 50 lukratywnych synekur, o które się ubiegają! Ci, co to jeszcze 20 lat temu próbowali przerabiać nas na „ludzi radzieckich”, dzisiaj chcą przerobić nas na „Europejczyków”. Inni z kolei chcą przerabiać Europę, chociaż jak dotąd wygląda na to, że to Europa, a konkretnie - Niemcy, przy pomocy naszych mężyków stanu, robią nas na szaro. Wszystko to przypomina słynną fraszkę Jana Kochanowskiego „Na matematyka”, co to „ziemię pomierzył i głębokie morze”, ale nie miał pojęcia, co się wyprawia w jego własnym domu. Na przykład kolejne przesłuchania funkcjonariuszy wymiaru sprawiedliwości przez sejmową komisję próbującą wyjaśnić okoliczności zabójstwa Krzysztofa Olewnika ujawniają zadziwiającą bezradność policjantów i śledczych, którzy w innych sprawach wykazują przecież niebywałą energię, sprawność i pomysłowość. Najwyraźniej musi być jakaś ważna przyczyna, dla której w niektórych sprawach wymiar sprawiedliwości jest bezradny. Ja oczywiście tej przyczyny nie znam, ale wydaje mi się, że może nią być agenturalność. Jak wiadomo, do organów wymiaru sprawiedliwości trudniej się u nas przedostać, niż wielbłądowi przejść przez ucho igielne. Ale każdego roku ktoś przecież się przedostaje, a niektórzy nawet robią szalenie błyskotliwe kariery. Dlaczego jedni się przedostają, podczas gdy inni jakoś nie mogą? Wśród zagadkowych przyczyn, jak np. korupcja lub nepotyzm, w grę może wchodzić również i ta, że przedostają się agenci tajnych służb i to oni przede wszystkim robią te błyskotliwe kariery. Taka hipoteza znakomicie tłumaczy bezradność policji i prokuratury w sprawie zabójstwa Krzysztofa Olewnika. Ponieważ niektóre poszlaki wskazują, iż przynajmniej część sprawców mogła być konfidentami tajnych służb, to nic dziwnego, że inni agenci, uplasowani w policji, prokuraturze, czy nawet niezawisłych sądach, ofiarnie ich chronili. W Polsce działa obecnie aż siedem tajnych służb: Centralne Biuro Śledcze, Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Agencja Wywiadu, Centralne Biuro Antykorupcyjne, Służba Wywiadu Wojskowego, Służba Kontrwywiadu Wojskowego i Policja Skarbowa. Żeby działać, wszystkie one muszą mieć agenturę i to raczej nie w środowisku stróżów nocnych, tylko ludzi wpływowych, więc dlaczego np. nie w organach ścigania, czy wymiaru sprawiedliwości? O „rozwiązanych” Wojskowych Służbach Informacyjnych nawet nie wspominam, bo ich formalna nieobecność jest tylko wyższą formą obecności - zwłaszcza obecności agentury, którą WSI pracowicie sobie rozbudowały nie tylko za komuny, ale również w Polsce tzw. „niepodległej”. Dlatego też jedni gangsterzy wieszają się nawet w monitorowanych przez 24 godziny więziennych celach, podczas gdy inni nie tylko żyją sobie spokojnie aż do naturalnej śmierci w dostatku i wygodach, ale nawet kierują polityką zagraniczną naszego demokratycznego państwa prawnego. Właśnie jeden z moich amerykańskich korespondentów zwrócił moją uwagę na artykuł Filipa Giraldi, b. oficera CIA i członka Amerykańskiego Konserwatywnego Stowarzyszenia Obrony, zamieszczony w „The American Conservative” z 23 marca br. Pisze on o lodach, jakie w Iraku i Afganistanie kręcą amerykańscy i inni sprzymierzeni tajniacy „szczególnie z Polski”. Chodzi m.in. o to, że „w Iraku poważna część wydobycia ropy z pól naftowych w Kirkuk nie jest w ogóle ewidencjonowana, tzn. nie ma śladu jej produkcji w raportach. Ropa ta jest przerzucana cysternami od Turcji po Polskę, gdzie ci sami zaprzyjaźnieni oficerowie wywiadu aranżują jej sprzedaż na czarnym rynku”. Takie operacje muszą być odpowiednio zabezpieczone z każdej strony, zwłaszcza na odcinku ścigania i wymiaru sprawiedliwości, więc bezradność tych organów w sprawie zabójstwa Krzysztofa Olewnika nie powinna nikogo zaskakiwać. SM

Okruchy ze stołu Bilderberg Polski  ćwierćinteligent odrzuca istnienie wszelkich teorii spiskowych, bo tak mu kazała myśleć “Gazeta Wyborcza”. Polski ćwierćinteligent dopiero niedawno uwierzył w istnienie masonerii. Wyciągając konkluzję z myślenia polskiego ćwierćinteligenta należy założyć, iż np. Pakt Ribbentrop-Mołotow wynikł jakoś tak spontanicznie i sam z siebie, bo przecież żadnym spiskiem być nie mógł. Polski ćwierćinteligent ma mnóstwo ćwierćinteligentnych duchowych przyjaciół za granicami kraju, którzy mają swoje “Gazety Wyborcze” i z nich czerpią wszystkie mądrości życiowe. Polski ćwierćinteligent albo nie wie, co to jest Grupa Bilderberga, albo nie wierzy w jej istnienie, albo też informacje na jej temat uważa za wymysł oszołomów, w najlepszym razie grubą przesadę.

Na szczęście świat jeszcze nie składa się wyłącznie z polskich ćwierćinteligentów i ich międzynarodowych odpowiedników. Dlatego też niejaki Daniel Estulin od 14 lat bada działalność Grupy Bilderberga i jej daleko sięgające wpływy na gospodarkę światową, na wybuchy wojen, na kontrolę światowych zasobów naturalnych i pieniądza. Jego książka “Prawdziwa historia Grupy Bilderberga” (”The True Story of the Bilderberg Group”) wydana w 2005 roku, doczekała się nowego wydania w roku 2009. Autor podaje, iż w roku 1954 grupa najbardziej wpływowych osób na świecie spotkała się po raz pierwszy w Oosterbeek, Holandia, gdzie debatowała nad “przyszłością świata”. Tam też podjęto decyzję, aby w tajemnicy spotykać się każdego roku oraz przyjęto nazwę “Grupa Bilderberga”. Lista członków Grupy Bilderberga to na dobrą sprawę dość kompletny spis światowej elity, głównie z USA, Kanady i Europy Zachodniej - z takimi nazwiskami, jak David Rockefeller, Henry Kissinger, Bill Clinton, Gordon Brown, Angela Merkel, Alan Greenspan, Ben Bernanke, Larry Summers, Tim Geithner, Lloyd Blankfein, George Soros, Donald Rumsfeld, Rupert Murdoch, głowy państw, wpływowi senatorzy, kongresmeni, parlamentarzyści, generałowie NATO, członkowie europejskich rodzin królewskich, starannie dobrani przedstawiciele mediów itp. Do Grupy Bilderberga został też wciągnięty Barack Obama i pewna liczba członków jego administracji. Zawsze dobrze reprezentowana jest Rada Stosunków Zagrancznych (”Council on Foreign Relations”), Międzynarodowy Fundusz Walutowy (IMF), Bank Światowy (World Bank), Komisja Trójstronna (Trilateral Commission), Unia Europejska oraz banki, np. amerykańska Federal Reserve, Centralny Bank Europejski (Jean-Claude Trichet) czy Bank of England (Mervyn King). Przez ponad pół wieku ani jedna sprawa, ani jeden temat dyskutowany w Grupie Bilderberga, nie został podany do wiadomości publicznej. Co więcej, prasie wręcz zakazuje się informowania o tym, czym zajmuje się GB. Nieliczni dziennikarze zaproszeni do udziału w obradach (i ich szefowie) są zaprzysiężeni do dotrzymania tajemnicy. Zatem zadanie, jakie sobie postawił Estulin nie było łatwe, jednak stopniowo udało mu się przeniknąć za kulisy konspiracji, ale  jak sam pisze - było by to niemożliwe, gdyby wewnątrz samej Grupy Bilderberga nie znalazły się jednostki obdarzone sumieniem. Oczywiście ich nazwiska nie są podane do wiadomości czytelnika. Grupa Bilderberga stanowi dziś światowy gabinet cieni, który bezpośrednio zagraża naszym wpływom na własny los i przeznaczenie oraz czyni wielkie szkody, gdy chodzi o takie dobra społeczne, jak dobrobyt i opieka nad słabszymi. Wizją Grupy Bilderberga jest stworzenie rządu światowego (”nowej arystokracji”), kierowanego przez wielkie korporacje i wspieranego przez siły militarne. NATO było od początku cennym narzędziem w ich ręku: gwarantowało nieustający szantaż wojną i użyciem bomby nuklearnej. Oprócz dominacji militarnej nad światem, niezbędna jest kontrola światowego pieniądza, co zrozumiała już w XIX wieku rodzina Rotschildów. Ich patriarcha, Amschel Rotschild, wypowiedział słynne zdanie: “Dajcie mi władzę nad pieniądzem w państwie, a nie będzie mnie obchodzić, kto ustanawia jego prawa”. Nie istnieje żaden sposób, aby zostać z własnej chęci członkiem Grupy Bilderberga. Jedynie ichni “Steering Committee” (czyż nie kojarzy się z “Komitetem Centralnym”?) decyduje, kogo zaprosić - i są to zawsze znani zwolennicy “Nowego Porządku Światowego”. Członkowie przychodzą na spotkania sami, żadnych żon, mężów, narzeczonych, kochanek itp. Ich goryle, zwani eufemistycznie asystentami osobistymi, nie mogą brać udziału w konferencjach i jedzą w oddzielnej sali. Nikomu nie wolno udzielać wywiadów dziennikarzom ani wogóle poruszać jakiekolwiek tematy omawiane na konferencji. A zatem każdy uczestnik może wyrażać się zupełnie swobodnie i przeciętny odbiorca papki medialnej zdumiał by się niezmiernie, gdyby mógł podsłuchać o czym i w jaki sposób mówią bez zadnych zahamowań ani gier pod publiczkę znane mu skądinąd autorytety. Stali człokowie GB to około 80 osób starannie dobranych spośród elit światowych i ci pojawiają się zawsze na dorocznych konferencjach. Inni są doraźnie zapraszani ze względu na wiedzę, jaką reprezentują, bądź ich ustosunkowania. Najcenniejsi z nich mogą być zapraszani ponownie. Tak było np. z guberantorem Arkansasu, niejakim “Billem” Clintonem w 1991 roku.

Cele Grupy Bilderberg Narzędnym celem jest ustanowienie Rządu Światowego, jednego globalnego rynku, globalnej armii  strzeżącej porządku (no bo z kim niby taka armia ma walczyć, jak istnieje już tylko jedno państwo?), globalnej policji, Światowego Banku Centralnego i światowej waluty. Na liście życzeń, niejako po drodze do głównego celu, znajdują się: 1. Ustanowienie “światowej tożsamości” człowieka przestrzegającego ustanowionych “powszechnych wartości”. 2. Kontrola umysłów ludności świata poprzez kontrolowanie opinii publicznej. 3. Likwidacja klas średnich, pozostać mają jedynie panowie i ich sługi. 4. Społeczeństwo “zerowego wzrostu”, bez szans na postęp i wzrost dobrobytu, jedynie coraz większe bogactwo i władza dla rzadzących. 5. Celowo wywoływane kryzysy ekonomiczne i nie kończące się wojny. 6. Totalna kontrola nad edukacją dzieci i młodzieży oraz programowanie ich umysłów do wykonywania przydzielonych im zadań. 7. Centralna kontrola polityki zagranicznej i wewnętrznej we wszystkich krajach. 8. Uzywanie Organizacji Narodów Zjednoczonych jako de facto “rządu”, wymuszającego podatki na “obywatelach świata”. 9. Globalna ekspancja organizacji NAFTA i WTO (Światowa Organizacja Handlu). 10. Narzucenie wszystkim tego samego porządku prawnego. 11. Stworzenie globalnego państwa dobrobytu, w którym posłuszni niewolnicy będą nagradzani, a  nonkonformiści będą eksterminowani. Na konferencji w 1992 roku niejaki Henry Kissinger powiedział: “Amerykanie byli by dziś rozwścieczeni, gdyby wojska ONZ weszły do Los Angeles, aby przywrócić porządek. Jutro będą wdzięczni. Zwłaszcza, gdy powie im się, iż z zewnątrz zagraża niebezpieczeństwo, rzeczywiste albo zmyślone… jednostki chętnie zrzekną się swych praw w zamian za gwarancje porządku dane im przez rząd światowy“.

Najważniejsi partnerzy Grupy Bilderberg 1. Rada Stosunków Zagranicznych (CFR), założona w 1921 roku. Jeden z jej założycieli, Edward Mandell House, był motorem, który doprowadził w 1913 do przekazania kontroli na amerykańskim pieniądzem w ręce prywatne (osławiona Federal Reserve). Należą lub należeli do niej niemal wszyscy kandydaci na prezydenta USA z obu partii, czołowi senatorzy i kongresmeni, czołowi przedstawiciele mediów, FBI, CIA, NSA, agencji rządowych, wojska itp. Przez ostatnie 80 lat niemal wszyscy znaczący doradcy ds bezpieczeństwa i polityki zagranicznej, niemal wszyscy czołowi generałowie i admirałowie, byli członkami CFR. Faktycznie to CFR, a nie prezydent, mianuje kandydatów do Sądu Najwyższego i wielu niższych. Prezydent jedynie formalnie zatwierdza.

2. Komisja Trójstronna, założona przez Dawida Rockefellera. Od 1940 roku wszyscy ministrowie spraw zagranicznych USA (Secretary of State), z wyjątkiem Jamesa Byrnesa, byli członkami Komisji Trójstronnej lub Rady Stosunków Zagranicznych. Sam David Rockefeller napisał szczerze na stronie 405 swych pamiętników: “Niektórzy sądzą, iż jesteśmy częścią tajnej kabały działającej wbrew interesom Stanów Zjednoczonych i określają moją rodzinę i mnie jako kosmopolitów konspirujących… celem ustanowienia globalnej polityki i gospodarki… Jeśli tak brzmi oskarżenie, to przyznaję się: jestem winny i jestem z tego dumny“. Komisja Trójstronna publikuje co prawda jakieś roczne raporty, ale tylko ćwierćinteligent może liczyć na to, że coś ciekawego w nich znajdzie. Takie sprawy, jak wewnętrzna organizacja, aktualne cele czy podejmowane operacje są tajne. I nie bez racji: gdy celem organizacji jest szkodzenie wspólnemu dobru społeczeństwa, lepiej go nie ujawniać.

Partnerzy medialni Roli mediów nie sposób przecenić, zwłaszcza że ogromna większość populacji światowej składa się z ludzi niezbyt zdolnych do samodzielnego myślenia. Kontrola nad wszystkim, co widzą, słyszą i czytają - TV, radio, prasa, książki, filmu i wielkie obszary na Internecie - oznacza kontrolę ich umysłów i poglądów, a zatem kontrolę ich zachowań. Były szef newsów CBS, Richard Salant, powiedział: “Naszym zadaniem jest dać ludziom nie to, czego chcą, ale to, co my sami zdecydujemy“. Schematem Bilderberga-Rockefellera jest uczynić swe poglądy “tak atrakcyjnymi (przez używanie kamuflażu), że stają się własnością publiczną i wywierają wpływ na liderów światowych, którzy są zmuszeni do podporządkowania się potrzebom Panów Świata.” Zwrot “wolna prasa” jest ich instrumentem do rozsiewania własnej propagandy.

Programowanie umysłów “Operacje psycho-polityczne są kampaniami propagandowymi obliczonymi na stwarzanie nieustających napięć społecznych i manipulowanie różnymi grupami ludzi celem akceptacji przez nich konkretnych poglądów pożądanych przez Radę Stosunków Zagranicznych” - socjolog Hadley Cantril w swej książce o manipulowaniu opinią publiczną z roku 1967. Kanadyjczyk Ken Adachi dodał: “To, co większość Amerykanów uważa za `opinię publiczną' jest w samej rzeczy precyzyjnie sterowaną propagandą, mającą za zadanie wywołać pożądane reakcje społeczeństwa”. I tak np. aby zagwarantować interesy grupy ponadnarodowych “kapitalistów” w dzisiejszym wybuchowym świecie, propaguje się poglądy zwalczające protekcjonizm, narodowe interesy i w ogóle pojęcie suwerenności narodu. Sukces Grupy Bilderberga/Komisji Trójstronnej/Rady Stosunków Zagranicznych zależy od tego, czy uda się znaleźć sposób, aby skłonić nas do rezygnacji z naszych praw i swobód obywatelskich w imię jakiegoś zagrożenia zewnętrznego. W tym celu angażuje się i finansuje najróżniejsze fundacje i instytucje edukacyjne, aby przeprowadzały tzw. “studia”, które służą wyłącznie do usprawiedliwiania każdego nadużycia, każdego łamania prawa, każego ograniczania naszej wolności. Sposoby usprawiedliwiania są różne, ale ich cel jest wspólny: nasza wolność. Nas ma nie być w nowym świecie. Mają pozostać panowie i niewolnicy - jak w to od dawna wierzą wyznawcy pewnej księgi, zwanej Talmudem, a których filozofia wyraźnie przebija w Grupie Bilderberga i u jej sojuszników. Powyższe trzy organizacje dążą do zmonopolizowania wszystkiego: rządu, pieniądza, gospodarki, własności ziemskiej, mediów. Gary Allen napisał: “Pod koniec XIX wieku w wewnętrznych kręgach Wall Street zrozumiano, że najskuteczniejszym sposobem narzucenia monopolu jest wmówienie ludziom, iż czyni się to dla dobra publicznego i w społecznym interesie”. Lata 1950-1960 były świadkami nisepotykanego do tej pory wzrostu gospodarki i wzrostu zamożności zwykłych ludzi z klasy średniej. Tak dłużej nie mogło być! Należało to zdusić, a przynajmniej porządnie zdławić, póki nie jest za późno. Tak też się stało: od roku 1980 notuje się w USA stały wzrost bogactwa elity kosztem najuboższych oraz wyraźne kurczenie się klasy średniej, połączone z planami całkowitej jej likwidacji.

“Zjednoczona Europa” Unia Europejska może posłużyć jako przykład wcielania w zycie polityki Grupy Bilderberga i jej partnerów. W ciągu pół wieku państwa, należące do UE, straciły swą suwerenność. 70% do 80% praw ustanawianych w państwach Unii jest tworzonych przez składające się z anonimowych członków “grupy robocze” w Brukseli lub Luksemburgu. Rola parlamentów narodowych sprowadza się do przystawienia pieczątki. 16 z 27 państw członkowskich nie posiada już własnej waluty, a następne czekają na swą kolejkę. Prawo unijne jest nadrzędne nad prawem krajowym. Niezadługo ustanowiona będzie konstytucja państwa Eurolandu, siły wojskowe, policyjne, wspólny prezydent, ministerstwa itp. Wszelkie “demokratyczne” głosowania, których wynik nie jest zgodny z zaplanowanym, są pod różnymi pozorami unieważniane, powtarzane, obchodzone lub ignorowane. Prawdziwe władze Unii składają się z osób, których nikt nie wybrał, żaden naród, żadne społeczeństwo - gdyż wybrali siebie sami i przed nikimi nie odpowiadają.

Ostatnia konferencja w Vouliagmeni (Grecja) 14-17 maja 2009 Z tego, co dało się ujawnić, Grupa Bilderberga planuje jedną z dwu możliwości:
- albo długotrwała depresja połaczona z latami stagnacji i pauperyzacji
- albo intensywna, lecz krótkotrwała depresja, która doprowadzi do gwałtownych przewrotów na świecie i wytyczy drogę do ustanowienia nowego porządku światowego. Z innych tematów:
- Dalsze oszukiwanie społeczeństw, iż recesja niedługo się skończy
- Trzymanie w tajemnicy faktów, iż informacje na temat wiarygodności banków są oszustwem
- planowane 14% bezrobocia w USA (w rzeczywistości raczej 30%)
- naciski na wprowadzenie Traktatu Lisbońskiego oraz “liberalizację” gospodarki, czyli zmniejszenie praw pracowników i ich socjalnych przywilejów
- militaryzacja społeczeństwa połaczona z odbieraniem praw i swobód jednostki
- ustanowienie Swiatowego Ministerstwa Skarbu i Banku
- wprowadzenie globalnej waluty
- destrukcja dolara przez masowe jego drukowanie i inflację wartości
- wprowadzenie światowego systemu prawnego
- wykorzystanie “świnskiej grypy” do stworzenia globalnego Ministerstwa Zdrowia
- zwalczanie suwerenności państw Estulin otrzymał 73-stronicowy raport najprawdopodobniej od jednego z bilderbergowców, który nie do końca przestał być człowiekiem. Jednym z głównych zmartwień GB jest niebezpieczeństwo, iż entuzjazm z jakim przekształcają świat może doprowadzić do nieprzewidzianych wypadków i - o zgrozo! - wymknięcia się kontroli nad planetą z rąk Grupy i elit światowych. Daniel Estulin w przeszłości okazał się dobrym analitykiem i komentatorem, przewidział m.in. globalny kryzys gospodarczy. Dziennik gajowego Maruchy

07 czerwca 2009 Nuda przynosząca nieszczęście... Trwają wybory do Parlamentu Europejskiego. Będziemy mieli nowych parlamentarzystów, którzy będą nam robili dobrze, tak jak ci poprzedni, co też robili nam dobrze na poziomie ponadnarodowym. Bo mamy też parlament krajowy, który robi nam dobrze na poziomie krajowym. Wszyscy robią nam dobrze, a jest nam coraz lepiej, choć lepiej już było. Jeszcze na odchodne Parlament ponadnarodowy i  Europejski ma się rozumieć, doszedł do porozumienia większą większością głosów, do porozumienia  w sprawie reformy rynku energii, i przyjął projekt dyrektywy Komisji Europejskiej( ciała wykonawczego), zgodnie z którą kraje  Wspólnot Europejskich, mogą wymusić na przedsiębiorstwach energetycznych sprzedaż ich sieci lub zażądać prawnego lub organizacyjnego rozdzielania produkcji od dystrybucji energii(???). Wolałbym osobiście, żeby wolny rynek zadecydował, kto sprzedaje, co sprzedaje i komu sprzedaje. I na jakich warunkach. Każdy człowiek powinien mieć  prawo, bez żadnych ograniczeń biurokratycznych organizować sobie energię na własną rękę, czy to wiatrową , czy to wodną- z pominięciem monopoli energetycznych. Dzisiaj energię wytworzoną  z wiatraka, trzeba dostarczać obowiązkowo do energetycznego monopolu. No i powinni być dopuszczeni do świadczenia usług energetycznych, wszyscy, którzy mają na to ochotę. Konkurencja wymusiłaby najniższą cenę, jakoś usług i sytuację, w której płacący konsument będzie podmiotem, a nie przedmiotem istniejących relacji. Konsument ponad wszystko, ponad monopolem, który go zżera pieniądze konsumenta, który winduje ceny do poziomu ponadrynkowego. Dlaczego ponadrynkowego? Bo jak są monopole - to nie ma rynku! I cena jest ponad rynkiem! Bo jak monopole będą się nadal rozwijać to będzie jak w ty dowcipie: Właściciel  sklepu rozmawia z innym  właścicielem sklepu: - No i jak tam interes? - Kiepsko, przestali kupować nawet ci, którzy nie  płacili.. Natomiast na razie będą płacić, dopóki im się nie skończą pieniądze, wszyscy chorzy , którzy zamawiali leki na receptę przez internet. Leki były tańsze, więc zamawiali je przez internet.. W ramach” wolnego rynku”, ustanowionego przez biurokrację i przez” wolnorynkowe” Obywatelskie  Ministerstwo Zdrowia, tak jak sama Platforma Obywatelska jest Obywatelska, Obywatelskie Ministerstwo Zdrowia wydało zakaz wysyłkowej sprzedaży zamówionych przez  internet leków na receptę, a przypomnę, że ministrem od naszego zdrowia jest pani Ewa Kopacz z Platformy jak najbardziej Obywatelskiej, no i „wolnorynkowej”. Ministerstwo uznało, że reglamentowana sprzedaż, w ramach oczywiście wolnego rynku leków, których niewłaściwe użycie” może doprowadzić do zagrożenia życia ludzkiego” - jest niebezpieczna.(???). A co na tym świecie pełnym złości jest bezpieczne- oprócz ma się rozumieć- według wszelakiej lewicy- bezpiecznego seksu? Bo im go więcej- tym bezpieczniejszy.. Jak ktoś ma pecha, to nawet cegła mu spadnie na głowę w drewnianym kościele.. A chcącemu nie dzieje się krzywda, nawet jak popełni samobójstwo.. Bo albo wolność wyboru, albo zamordystyczne  bezpieczeństwo zbiurokratyzowane. Bo każdy ma rozum i wolną wolę, żeby  jego uczynki sam Pan Bóg  mógł ocenić na Sądzie Ostatecznym. Gdy socjaliści wprowadzają zakaz- nie istnieje wolność wyboru., chociaż Platforma  Obywatelska- jak sama twierdzi jest liberalna i to liberalna, aż do szpiku kości, liberalna poprzez zakazy, tak jak  profesor Leszek Balcerowicz, obniżał podatki, poprzez ich podwyżkę. Takie kuglarskie sztuczki.  No i Platforma Obywatelska jest sędziną we własnej sprawie., w sprawie „liberalizmu”. A pan profesor Leszek Balcerowicz otrzymał od środowiska Tygodnika Powszechnego, takiej” chrześcijańskiej” Gazety Wyborczej, Medal Św. Jerzego(???) I jak tu popełnić samobójstwo, przy pomocy leków na receptę, którą to receptę wypisał jakiś  wykwalifikowany , w wypisywaniu recept ,państwowy funkcjonariusz państwowej służby zdrowia , bo niekoniecznie wykwalifikowany w dziedzinie leczenia, na co ma stosowny dyplom? Bo taki państwowy funkcjonariusz  jest najlepszy! Dobrze, że państwowe Ministerstwo Zdrowia nie prowadzi statystyk dotyczących ilości zgonów i błędów popełnianych przez funkcjonariuszy państwowej służby zdrowia, działających nie na rynku konkurencji, a w skansenie komunizmu, jakim jest państwowa tzw.. Służba Zdrowia. Za co można dostać Medal Św. Jerzego: „ za zmagania ze złem i uparte budowanie dobra w życiu społecznym ludziom, którzy wykazują szczególną wrażliwość na biedę, krzywdę i niesprawiedliwość i wrażliwość tę wyrażają czynem”(???). No naprawdę, lepszej hecy ostatnio nie słyszałem.. Permanentne podnoszenie podatków,  absurdalne podnoszenie oprocentowań od wziętych kredytów (o ile pamiętam 50% miesięcznie!), zrujnowanie  tysięcy zadłużenie tysięcy gospodarstw rolnych, dodrukowywanie pieniędzy no i trzymanie na stałym poziomie kursu złotówki do dolara przez kilkanaście miesięcy,  w wyniku czego z Polski wypłynęło około 27 miliardów  dolarów- to jest „ wrażliwość na biedę, krzywdę i niesprawiedliwość”.(???) No i nie wyjaśniona do tej pory sprawa Centrum Analiz Społeczno Ekonomicznych, gdzie pan Leszek Balcerowicz był szefem, a potem została jego żona - Ewa Balcerowicz, gdy on tymczasem był szefem Narodowego Banku Polskiego. Przelewał z NBP pieniądze na Centrum; przelewały też pieniądze inne banki, przypadkowo starające się o koncesje na rozszerzanie swojej działalności.. Pan Leszek Balcerowicz przepchnął też 1O ustaw stanowiący tzw. Plan Balcerowicza. Było to ustawowe odchodzenie od wolnego rynku, który wprowadziła ustawa Rakowskiego-Wilczka w 1988 roku. Ustawy Balcerowicza podpisał prezydent Jaruzelski  31 grudnia 1989 roku. Między innymi były to ustawy:” O prawie dewizowym”- zobowiązywała przedsiębiorstwa do odsprzedawania państwu zarobionych dewiz; „Ustawa o zatrudnieniu”- zmieniała reguły funkcjonowania państwowych biur pracy, zamiast je likwidować; „Ustawa o szczególnych warunkach zatrudniania pracowników”- wprowadzała upokarzające zasiłki dla bezrobotnych; ”Ustawa o działalności gospodarczej prowadzonej przez inwestorów zagranicznych”- zwalniała ich z popiwku, czyli podatku od ponadnormatywnych wynagrodzeń. Polaków nie zwalniała… Cały ten socjalizm w 1989 roku przygotowali: Prof. Leszek Balcerowicz, prof. Stanisław Gomułka, Prof. Stefan Kawalec. I prof.Misiąg. Na Medalu Św. Jerzego wyryte są słowa z 37 psalmu:” Powierz Panu swą drogę, zaufaj mu, a on sam będzie działał.. On sprawi, że trwa sprawiedliwość zabłyśnie jak światło, a prawość Twoja, jak blask południa” (!!!). I tak zwycięzcy Okrągłostołowi tworzą historię.. Tworzą autorytety, zakłamują rzeczywistość, zamulają i urągają zdrowemu rozsądkowi.. W Kapitule przydzielającej Medal są: Andrzej Zoll, Krzysztof Kozłowski, Józefa Hennelowa, Abp Józef Życiński, Adam Boniecki. A do tej pory Medal otrzymali:. Leon Kieres, Adam Michnik, Marek Edelman, Jerzy Owsiak, Alfred Nossol, Jacek Kuroń, Marek Nowicki, Norman Davies, Leszek Kołakowski, , Tadeusz Pieronek, Vaclav Havel, Michael Schudrich, Małgorzata Chmielewska, Anna Dymna, Janina Ochojska. Czyli sami swoi . Spoza towarzystwa Medal dostał ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski, ale go  oddał.. Nie chciał być w tym towarzystwie. Co ciekawe; Medalu nie przyjęli Andrzej Wajda i Krystyna Zachwatowicz. Nie znam powodu, dla którego   tak zadecydowali. No cóż… lepiej być oczytanym niż opisanym - jak twierdził jeden dziennikarz. Ale ONI się nie nudzą- a przynoszą nieszczęście.. WJR

Odnosimy moralne zwycięstwa Nie tylko, żeby świętować razem, ale również - żeby w najbliższą niedzielę iść głosować na kandydatów do Parlamentu Europejskiego. Znaczy, że rozkazy są trzy: radować się, świętować razem i głosować. Wtedy Europa będzie nas podziwiała, a przecież o to właśnie chodzi. Ach, przypominają się dawne czasy, a konkretnie - pierwsza połowa lat 70-tych, kiedy to partia próbowała nas ekscytować przy pomocy rozmaitych socjotechnik, zwanych podówczas zbiorczo „propagandą sukcesu”. Jednym z elementów tej socjotechniki były tak zwane „nowe świeckie tradycje”, wymyślane przy okazji rozmaitych „turniejów miast” i innych telewizyjnych widowisk. Dzisiaj mało kto już o nich pamięta, ale wtedy były one szalenie popularne i nawet kiedy w „dziesiątej potędze gospodarczej świata”, na jaką partyjna propaganda kreowała Polskę, pojawiły się najpierw kartki na cukier, później na mięso („woł-ciel z kością”), a potem już na wszystko, w telewizji siłą inercji nadal królowała świadomość sukcesu. Orkiestra grała aż do końca - jak na „Titanicu”. I widocznie ktoś starszy i mądrzejszy sobie o tym przypomniał, bo padł rozkaz, by 4 czerwca, w 20 rocznicę kontraktowych wyborów, podyktowanych przez generała Kiszczaka „lewicy laickiej”, która podówczas zdominowała już „stronę społeczną”, radować się zaczęli wszyscy: partyjni i bezpartyjni, wierzący i niewierzący, żywi i... no, mniejsza z tym. Najwyraźniej rodzi się nowa świecka tradycja i tylko patrzeć, jak pojawi się inicjatywa ustawodawcza, proklamująca dzień 4 czerwca, jako „święto obalenia komunizmu”. Jest to oczywiście tylko socjotechnika, bo co do tego, czy komunizm rzeczywiście został obalony, pewności do dzisiaj nie ma. Nie chodzi już nawet o drobiazg, że wkrótce po „obaleniu komunizmu” prezydentem Polski został generał Wojciech Jaruzelski we własnej straszliwej postaci, ministrem spraw wewnętrznych w „pierwszym niekomunistycznym rządzie” - generał Czesław Kiszczak, zaś ministrem obrony narodowej - generał Florian Siwicki, bo ani generał Jaruzelski nie jest już prezydentem, ani generał Kiszczak - ministrem spraw wewnętrznych, ani generał Siwicki - ministrem obrony narodowej. Bardziej chodzi o to, że fundamentem polskiego systemu prawnego nadal pozostają komunistyczne dekrety nacjonalizacyjne, których Trybunał Konstytucyjny naszego „demokratycznego państwa prawnego” jak dotąd nie ośmielił się tknąć, udzielając wymijających odpowiedzi na wszystkie skargi, w tym również - na sporządzoną przez niżej podpisanego. W rezultacie nie tylko stosunki własnościowe w Polsce dalekie są od normalności, ale również, na skutek ustanowionego przy okrągłym stole przez wojskową razwiedkę i „lewicę laicką” gospodarczego modelu państwa, który nazywam kapitalizmem kompradorskim, społeczeństwo nasze pod pewnym względem przypomina społeczności bananowych republik Ameryki Łacińskiej. Wprawdzie suma zgromadzonych oszczędności waha się wokół 500 mld złotych, ale te pieniądze znajdują się w posiadaniu zaledwie niecałych 10 procent obywateli, podczas gdy około 60 proc. gospodarstw domowych nie ma żadnych oszczędności, zaś 30 jest zadłużone po uszy. Nie potrzebuję chyba dodawać, że te niecałe 10 procent tworzą głównie ludzie dawnego reżimu, którzy, dzięki uwłaszczeniu nomenklatury, jakie rozpoczęło się u nas jeszcze w połowie lat 80-tych, opanowali strategiczne pozycje w gospodarce i mediach. Nic więc dziwnego, że 4 czerwca większość specjalnych powodów do radości nie czuje i raczej podejrzewa, że ktoś ich tutaj znowu robi w konia, ale jak rozkaz - to rozkaz. Trudno zgadnąć, do czego właściwie ta nowa świecka tradycja jest premieru Tusku potrzebna. Oficjalnie chodzi o to, by świat nie zapomniał, że to Polska obaliła komunizm, a kto to zrobił w Polsce - o to możemy się spierać. Na razie rysują się dwie możliwości: że to Lech Wałęsa skoczył przez płot i obalił komunizm, albo - że komunizm obaliły „tysiące, tysiące i jeszcze raz tysiące” - jak powiedział podczas uroczystych obchodów w Gdańsku prezydent Lech Kaczyński. Bo właśnie ze względu na ten spór oraz ryzyko gniewnych demonstracji, jakie pojawiło się w związku z możliwością likwidacji stoczni w Gdańsku, Gdyni i Szczecinie, jedne obchody nowego święta odbyły się w Gdańsku z udziałem prezydenta Lecha Kaczyńskiego, przewodniczącego Solidarności Janusza Śniadka i wicepremiera Waldemara Pawlaka oraz J. Em. prymasa Glempa i J.E. abpa Sławoja Leszka Głódzia, zaś drugie - na Wawelu w Krakowie, gdzie premier Donald Tusk podejmował zagranicznych premierów, a w szczególności - naszą Katarzynę Wielką, czyli niemiecką kanclerzynę Anielę Merkel, która na powitanie wycałowała go, niczym Leonid Breżniew Ericha Honeckera. Nie tylko wycałowała, ale w dodatku powiedziała, że zburzenie muru berlińskiego nie byłoby możliwe bez Solidarności i 4 czerwca 1989 roku w Polsce. I o to nam właśnie chodziło, to właśnie jest to nasze wielkie moralne zwycięstwo. W tej sytuacji już nie wypada pamiętać o deklaracji CDU CSU, żeby europejska społeczność międzynarodowa potępiła wypędzenia i dopilnowała przywrócenia praw. Toteż nikt już o tym nie pamięta, szczególnie w niezależnych mediach, które kładą nacisk na to, by takie wielkie święta spędzać i moralne zwycięstwa odnosić razem, a nie osobno. Z takim przesłaniem zwróciła się zarówno do oglądających medialną ekspozyturę razwiedki, czyli stację TVN pani redaktor „Kasia” Kolenda-Zaleska, jak i do widzów telewizji państwowej, kierowanej przez „byłego neonazistę”, zwrócił się redaktor Piotr Kraśko. Nie tylko zresztą, żeby świętować razem, ale również - żeby w najbliższą niedzielę iść głosować na kandydatów do Parlamentu Europejskiego. Znaczy, że rozkazy są trzy: radować się, świętować razem i głosować. Wtedy Europa będzie nas podziwiała, a przecież o to właśnie chodzi. Tymczasem problem polega na tym, że nie wiadomo, czy Europa o tym wie. Jak dotąd bowiem fundamentem europejskiej polityki pozostaje strategiczne partnerstwo rosyjsko-niemieckie, które właśnie 4 czerwca dało o sobie znać w sposób nie tylko charakterystyczny, ale również dający do myślenia. Oto na stronie internetowej rosyjskiego Ministerstwa Obrony ukazała się opinia jakiegoś pułkownika, że odpowiedzialność za wybuch II wojny światowej obciąża Polskę, ponieważ nie przyjęła ona propozycji niemieckich, które nie tylko były umiarkowane, ale przede wszystkim - uzasadnione. Skoro w rosyjskich sferach rządowych zapanowało tak wielkie zrozumienie dla niemieckich racji z roku 1939, to nietrudno się domyślić, że z podobnym zrozumieniem może spotkać się również wysuwany przez strategicznego partnera postulat przywrócenia praw. Jest to prawdopodobne tym bardziej, że właśnie były ambasador Izraela w Polsce, pan Dawid Peleng, po powrocie do swego kraju stanął na czele stowarzyszenia, które stawia sobie za cel wydobycie od Polski odszkodowań za mienie Żydów, którzy nie pozostawili spadkobierców. Pan Peleng wycenia te roszczenia na „miliardy dolarów”, bo takim mniej więcej majątkiem musiało dysponować 3,5 miliona Żydów. To arytmetyczne uzasadnienie zostało już wcześniej uzupełnione uzasadnieniem moralnym, jakie sformułowała pani dr Alina Cała z Żydowskiego Instytutu Historycznego, wywodząc, iż Polacy są odpowiedzialni za śmierć „wszystkich 3 milionów” Żydów. Wprawdzie na razie są odpowiedzialni tylko „w pewnym sensie”, ale jest prawie pewne, że w miarę precyzowania koordynacji poczynań strategicznych partnerów, to asekuranckie zastrzeżenie niepostrzeżenie zniknie i w ten oto sposób spełnione zostaną oczekiwania sformułowane jeszcze w roku 1987 przez Edwarda Szewardnadze, żeby między zjednoczonymi Niemcami i Związkiem Radzieckim została ustanowiona strefa buforowa. Strefa buforowa, a więc obszar rozbrojony i pozbawiony ciężkiego przemysłu, który w razie czego można by przestawić na produkcję zbrojeniową. Ten proces rozpoczął się już dawno, jeszcze przed 1 maja 2004 roku, ale ostatnio jakby nabierał nowej dynamiki. Jednak nikt nie zwraca na to specjalnej uwagi, bo po pierwsze - po cóż zwracać uwagę na coś, na co nic już nie można poradzić, więc po drugie - lepiej koncentrować się na moralnych zwycięstwach, których - jak widać - nikt nam nie żałuje. SM

08 czerwca 2009 Człowiek urodził się wolnym, a wszędzie jest w okowach... Niedawno pisałem o czipach w Japonii , które władza montuje dzieciakom nowonarodzonym. Japonia leży daleko, ale nie aż tak, że by rzecz nie dotarła do Polski. Właśnie warszawska firma EyeCon ma pomysł, żeby na nóżce dziecka umieszczać identyfikator z czipem zawierającym kod radiowy.(???). Chip ma mieć też  matka malucha. Oba identyfikatory rozpoznają się i informują nawzajem o miejscu ich pobytu. Jeśli ktoś spróbuje samodzielnie zdjąć identyfikator, włączy się system alarmowy. Podobnie skończy się próba wyniesienia dziecka poza teren placówki bez pozwolenia.

Sprawa stała się aktualna po  ostatnim przypadku zamiany dziecka w szpitalu. .Bo kto nie chciałby odnaleźć swojego dziecka szybko, sprawnie i bez  żadnych problemów? Tylko te czipy budzą jakieś mieszane uczucia.. Minie trochę czasu i okaże się, że takie czipy potrzebują obowiązkowo wszystkie dzieciaki, bo każde może się gdzieś zagubić. Dorośli też mogą się zagubić. Szczególnie mogą się zagubić emeryci, ludzie starsi, często tracący orientację i pamięć.. Najlepiej , jak takie czipy zawierające kod radiowy, będą mieli wszyscy, bo każdemu może się w przyszłości  taki czip przydać. A jak będą czipy to co stoi na przeszkodzie, żeby w nich znajdowały na początek podstawowe informacje dotyczące zaczipowanego.? W końcu łatwiej będzie wszystkiego dowiedzieć się natychmiast, gdy wszystko będzie w czipie, niż szukać  pożądanych informacji o bydlęciu, pardon człowieku w wielu źródłach. Będzie to bardzo poręczne i niezbędne dla zapewnienia bezpieczeństwa zaczipowanemu. Bo jest coś ważniejszego dla człowieka ponad bezpieczeństwo? No, jest jeszcze przyrodzona wolność, ale kto we współczesnym socjalistyczno- totalitarnym świecie przejmowałby się takim drobiazgiem , jak wolność człowieka? Wolność jest towarem deficytowym, więc trzeba ją reglamentować..- to chyba jasne! Niektórzy nadal jednak kochają wolność, którą władza im  systematycznie odbiera. Pani Kerry Fenton, właścicielka barku w Yorkshire, znalazła sposób na obejście zakazu palenia w miejscach publicznych. Znalazła mianowicie przepis w stercie  uchwalonych przepisów, który pozwala prowadzić badania nad paleniem w ośrodkach badań nad paleniem(???). No, tak! Tam palić wolno! Ogłosiła, że jej bar staje się „ ośrodkiem badań nad paleniem papierosów”, a  co za tym idzie - placówką naukową. Jedyną niedogodnością jest konieczność wypełniania kwestionariuszy dotyczących nawyków związanych z tym nałogiem(???) Ale czego się nie robi dla zachowania resztek wolności.? Można nawet wypełniać kwestionariusze.. Jak ten pomysł podejmą inni, wzrośnie jedynie ilość „ placówek naukowych” zajmujących się badaniem -badania  nad paleniem- palenia.. Bo przy pomocy badania można się dowiedzieć o ilości palenia i zawartości palenia w paleniu, badając związek przyczynowy pomiędzy ilością dymu, a możliwością podejmowania decyzji w sprawie palenia. A i przy okazji można wyciągnąć parę euro  dotacji na rzecz chwalebną, bo dotyczącą zdrowia Europejczyków. I słusznie! „ Europejczyków” trzeba zwalczać ich własną bronią a rebous.. Podczas budowy domu, dwaj robotnicy niosą deskę. Podchodzi do nich kierownik i pyta: - Dlaczego niesiecie tę deskę we dwóch? - Bo trzeci jest na zwolnieniu - odpowiada jeden z zapytanych. Ale co tu zrobić, gdy na przykład  szkoła, w której uczyła się pewna  miła absolwentka zamarła w  USA, dostała od niej spadek w wysokości 1,5 miliona złotych, ale tylko na książki i komputery(????) Tak właśnie stało się w Bydgoszczy.. Ile to książek i komputerów można nakupować dla jednej szkoły? Można nimi wyłożyć podłogę, sufit, ściany.. Za to  do końca 2020 roku , brytyjski rząd planuje zaopatrzyć każdy dom w inteligentne systemy pomiarowe, które pozwalają na to, by dostawcy prądu i gazu mogli bezpośrednio przedstawić klientom zużywane przez nich ilości energii. Do wyposażenia domów w takie systemy potrzeba będzie szacunkowo 26 mln mierników zużycia elektryczności oraz  22 miliony gazomierzy(???). Łączny koszt przedsięwzięcia szacowany jest na 7 miliardów funtów, które zapłacą- w ramach oszczędności- „obywatele”, poprzez system podatkowy. A ten - jak wiadomo - już nie jest tak  romantyczny, jak sam pomysł  zaopatrywania przez rząd każdego domu w inteligentne systemy pomiarowe. Bo rząd  ma jak zawsze wzmożony apetyt. .I ten przewód pokarmowy długi, na długość zaopatrywanych przez siebie w długi „obywateli”.. Równie dobrze rząd mógłby zaopatrzyć wszystkich „ obywateli” na przykład w dzwonki do drzwi.. Oczywiście za pieniądze „obywateli' odebrane im w podatkach. Równie oczywiście byłyby to inteligentne dzwonki do drzwi, bo dzwoniłyby gdyby ktoś na  nie nacisnął.. Tak jak rząd naciska na „ obywateli”, żeby te rządowe pomysły  pokrywali z obywatelskich kieszeni pod rządowym przymusem.. Natomiast na razie nie ma przymusu w korzystaniu z podróży amerykańskich astronautów na rosyjskich statkach „Sojuz” na Międzynarodową Stację Kosmiczną(ISS). Jak podaje Agencja Roskosmos, Rosja podniesie  od roku 2012 do 51 mln dolarów opłaty za takowe podróże, wznowi też sprzedaż miejscówek dla turystów. Nie wiadomo, ile będą musieli zapłacić astronauci z USA za  loty między rokiem 2010 a 2012. W roku 2006 każdy lot kosztował Amerykanów 21,8 mln dolarów. Wzrosła też z 20 do 35 mln dolarów cena biletu dla kosmicznych turystów. Lewica jakoś cicho siedzi i nie walczy o miejscówki dla biednych . Przydałyby się chociaż jakieś upusty, promocje, jakieś dopłaty socjalne.. No i feministki nie protestują i nie domagają się żadnych płciowych parytetów.. Mogłyby w kosmos polecieć: Magdalena Środa, Kazimiera Szczuka czy   pani Jaruga- Nowacka. Nawet z dopłatami.. Kenijskie feministki wezwały żony kłótliwych polityków z Nairobi, by nie kochały się z nimi, dopóki nie wezmą się do rządzenia krajem. Przyczyną desperacji kenijskich kobiet są coraz ostrzejsze konflikty wstrząsające koalicyjnym rządem, który powstał w 2008 roku, by przerwać etniczne pogromy, jakie wybuchły w Kenii po wyborach prezydenckich  w grudniu 2007 roku. W walkach zginęło wówczas ponad 1500 osób. No cóż …Demokracja ma swoje prawa. Decyduje większość,  a często mniejszość nie chce się z tym faktem pogodzić.. Zadecydować może tylko jeden głos! Kenijskie  prostytutki, pardon feministki zamierzają też płacić prostytutkom, by odmawiały usług rządowym, parlamentarnym i partyjnym dygnitarzom..(???). Nie wiem, czy nasza Anastazja P. miała coś  z tym wspólnego..? Z demokracją na pewno.. W końcu akcja odbywała się w sercu polskiej  demokracji- parlamencie.. WJR

Potop kłamstw Dobrze jest poczytać sobie listy pisane przez polskich szlachciców (a i arystokratów) do ambasadora Cesarzowej Rosji - z prośbą o zapomogę. Mając większość tych ludzi w kieszeni Rosjanie przeprowadzili trzy rozbiory w sposób przerwany tylko nietaktowną insurekcją kościuszkowską... Dziś można sobie poczytać wnioski o dofinansowanie... I  Bruksela płaci, płaci... ale do czasu. Po podpisaniu Traktatu Konstytucyjnego płacić przestanie: narzeczonej, owszem: daje się kosztowne prezenty - ale po ślubie? Arystokratom trzeba było płacić spore sumy. Rządzącemu w d***kracji L**owi wystarczyło dać 200 zł od hektara. Z drugiej strony jak taki magnat miał 200.000 hektarów - to może w przeliczeniu na hektar wychodził jednak taniej? L*d 200 zł/ha rocznie - a Przedstawiciele L**u mogą brać 36.000 zł miesięcznie. Polska od kilku tygodni jest więc zalewana powodzią obietnic, ile to dany Przedstawiciel „załatwi” L**dowi w Brukseli - byle tylko L*d zechciał go tam  wysłać. A wszystko to - ma się rozumieć - ech patrioci, każdy na pierwszym miejscu wypisuje ile to on tam zrobi dla Polski. Unio-parlament jest zaś rzeczywiście parlamentem - czyli służy wyłącznie do gadania. Carowie opinii Dumy czasem słuchali - ale kto by słuchał opinii hrabiny von Thun und Hohenstein, p. Senyszynowej, czy p. Ziobry? Wolne żarty! A z innych krajów kandydują jeszcze śmieszniejsze persony. Istnieje jednak poważna groźba, że Traktat Reformujący zostanie ratyfikowany - a wtedy to zgromadzenie drapichrustów, aferzystów i ludzi wysyłanych do Strasburga po to, by się ich pozbyć z rodzinnych krajów - nagle uzyska pewien (na szczęście: nadal niewielki...) wpływ na działania Unii. Ostatnie lata cywilizacji europejskiej byłyby wtedy przezabawne: już widzę jak unio-posłowie nakazują unifikację damskich majtek i męskich kalesonów... Tak czy owak: rozpaczliwe umizgi przyszłych Unio-Gadaczy, którzy chcą lata dekadencji spędzić możliwie przyjemnie, pozostawiają L*d obojętnym. L*d najchętniej nie posłałby do Strasburga nikogo  - ale ONI uchwalili, że tak czy owak pół setki nygusów do Strasburga pojedzie - choćby głosowały na nich same ich rodziny... Więc co za różnica? W stosunku do Brukseli - żadna. Dlatego sugeruję ludziom posiadającym przekonania polityczne by głosowali na jakieś poważne partie: Prawicę RP, UPR, PdP.... Jako demonstracja przekonań. Kto natomiast ich nie ma i chce tylko oddać dla świętego spokoju głos na lansowaną w TV bezideową Bandę Czworga, czyli PO, PiS, PSL lub SLD - to niech zostanie w domu. Niech pomyśli, jak ONI będą w Brukseli chichotać: „Tylu frajerów fatygowało się do urn po to, byśmy tu w Strasburgu mogli nadal macać tłumaczki” Dobra. Obiecuję, że po tych wyborach nie będę już nic pisał o unio-parlamencie. Nikt na Zachodzie zresztą o nim nie pisze. Bo o czym? JKM

Szybka refleksja wyborcza: zero zdziwień Wyniki są już mniej więcej znane, zaskoczenia nie ma. Wbrew sondażom, PiS nie został zdruzgotany, a jedynie pokonany. Niektórzy porównują jego wynik z nieco lepszym wynikiem wyborów parlamentarnych sprzed dwóch lat, ale te wybory z wczorajszymi jednak porównywać się nie dadzą. Inna jest mobilizacja elektoratu, inna kampania, a i okoliczności inne. Porównywałbym raczej z wynikami sondaży, które sugerowały, że PiS zbierze o ładnych kilka punktów mniej. Tymczasem wynik, oscylujący wokół 30 proc., sygnalizuje moim zdaniem tendencję wznoszącą, choć daleko jeszcze do przełamania impasu, w jakim bez wątpienia notowania PiS się znajdują. PO ma wynik wciąż wysoki i zgadzam się tu całkowicie z Igorem, gdy pisze, że to jest wynik niezasłużony. Ostatnie dwa lata w żadnym wypadku nie uzasadniają takich notowań, ale cóż - wyborcy chcą inaczej. Przyczyna jest dość oczywista: po pierwsze - umiejętna socjotechnika (choć ta metoda raczej się wyczerpuje) w połączeniu z wciąż jednak relatywnie niezłą sytuacją ekonomiczną oraz, po drugie, brak alternatywy, która potrafiłaby zawalczyć o centrum. PiS postawił bowiem jednak w zasadniczej fazie kampanii na mobilizację swojego tradycyjnego elektoratu i być może była to w tym momencie dobra decyzja. Jeśli jednak w którymś momencie PiS nie zdecyduje się zawalczyć o centrum, dominacja PO może nie zostać przełamana jeszcze długo. Będę wracał do swojej wiele razy powtarzanej tezy, że walka powinna toczyć się o centrum i na tym polu Jarosław Kaczyński powinien pracować. Niemal wszyscy zachwycają się klęską Libertasu. Ja mam jednak mieszane odczucia. Declan Ganley, który protestuje - i słusznie - przeciwko nazywaniu go eurosceptykiem, ma jednak do powiedzenia wiele ciekawych i inspirujących rzeczy o sposobie funkcjonowania UE, a zwłaszcza o tzw. deficycie demokracji. Można się z nimi nie zgadzać, ale pytania, jakie stawia, domagają się odpowiedzi. Nieszczęście Ganleya polega na tym, że w Polsce związał się w niewłaściwymi ludźmi, którzy zafundowali jego partii promocję w najgorszym stylu. Przyglądałem się oczywiście personaliom. I tu kilka przykrych refleksji oraz kilka drobnych satysfakcji. Pierwsza to wspaniały wynik Zbigniewa Ziobry. Nie dlatego, żebym uważał, że Ziobro okaże się świetnym eurodeputowanym, choć nigdy nic nie wiadomo. Cieszy mnie raczej porażka Róży Thun, której naiwny euroentuzjazm mocno mnie razi, a wspólny z Joanną Senyszyn występ na spotkaniu wyborczym Ziobry był jedną z największych żenad tej kampanii. Coraz gorsze mam zdanie o wyborcach z Warszawy, skoro bez żadnej refleksji popierają masowo Danutę Hübner, osobę o wątpliwym życiorysie, która nie powiedziała chyba w swoim życiu ani jednego zdecydowanego i klarownego zdania. Żałuję, że kilku niezłych posłów PiS jedzie do Brukseli. Szczególnie dotkliwy będzie brak w polskim Sejmie Pawła Kowala. Szkoda też Tadeusza Cymańskiego, choć jego kompetencje jako europosła budzą moje spore wątpliwości. Szkoda mi, że nie ma miejsca w PE dla Marka Jurka - polityka bardzo inteligentnego, o wielkiej wiedzy, z klasą i stanowczymi poglądami, których jest gotów bronić nawet za cenę stanowiska i kariery politycznej. Człowieka, którego bardzo szanuję, nawet jeżeli nie we wszystkim się z nim zgadzam. Ciekaw jestem, jak będą sobie radzili eksperci, którzy zostali europosłami: Marek Migalski (PiS) i Rafał Trzaskowski (PO). Ten ostatni, do niedawna w Centrum Europejskim w Natolinie, swoją wiedzą i kompetencjami przebija prawdopodobnie niemal wszystkich zdobywców mandatów. Zabawna może być obserwacja poczynań Joanny Senyszyn, która teraz będzie mogła swoją lewacką wiochę odstawiać w Parlamencie Europejskim zamiast w polskim, co może jest jednak pewną ulgą. Mam nadzieję, że mandat zdobędzie Bogusław Sonik, europoseł bardzo pracowity i rzetelny, którego poświęcenie przez PO na rzecz Róży Thun uważam za skandal z punktu widzenia dbania o polski interes w PE. Ciekaw jestem, jak radzić sobie będzie prof. Ryszard Legutko. Wreszcie ogromnie mi szkoda, że do PE nie dostaje się z okręgu poznańskiego Konrad Szymański, jeden z najlepszych polskich europosłów, który mógł się pochwalić naprawdę konkretnymi dokonaniami. Być może gdyby nie przetasowania, jakich na listach dokonywał Jarosław Kaczyński i gdyby Konrad Szymański wystartował jednak, jak poprzednio, z Wrocławia, znalazłby się teraz w PE.

Łukasz Warzecha

Którędy z potiomkinowskiej wsi? Rozumiem rozczarowanie Ł. Warzechy, aczkolwiek mnie obecna Polska nie tyle rozczarowuje, co zwyczajnie śmieszy. Rozczarowanie byłoby uzasadnione, gdybym w 1989 r. wiązał wielkie nadzieje z ludźmi stojącymi na czele przemian, a nie wiązałem. Odczuwam wielką satysfakcję (także intelektualną) z tego powodu, że się nie pomyliłem. Komuniści wystrychnęli konstruktywną opozycję na dudka, a potem już poszło z górki, co obecnie daje nam peerel-bis, postpeerel ewentualnie, jak to zapisywano na kartach „bruLionu”, RPRL. Te określenia należy traktować jako techniczne, a potwierdzenie ich słuszności znajdujemy w każdej dziedzinie naszego życia - od gospodarki po politykę. I to jest naprawdę śmieszne. Śmieszny jest Wałęsa wywracający kostki domina z nazwami poszczególnych państw i nie mniej śmieszny jest orszak klakierów, który mu towarzyszy. To przecież nie Wałęsa był „pierwszym poruszycielem”. Śmieszni są ci wszyscy podekscytowani dziennikarze/dziennikarki w przeróżnych mediach, spośród których pamiętam głosy tych, co z pełną powagą pochylali się nad przemarszami pochodów pierwszomajowych, „II etapem reformy” czy kolejnym „zjazdem PZPR”. Wczoraj w Jedynce nawet w audycjach muzycznych wspominano o „obaleniu komunizmu” - słowem komedia była nie z tej ziemi. Najśmieszniejsze było to, że emitowano jakieś fragmenty audycji podziemnych, a przecież przez ostatnie 20 lat ze świecą trzeba by szukać jakichś poważnych wydawnictw odtwarzających niezależną kulturę związaną z Solidarnością i Solidarnością Walczącą. Takie reedycje natomiast - zauważmy - dotyczyły wielu filmów, seriali, książek, a nawet komiksów nieśmiertelnego peerelu. Wszelkie próby protestu przeciwko załganym „Czterem pancernym” itp. socrealistycznym produkcjom zbywano jeśli nie wzruszeniem ramion, to wymownym pukaniem się w czoło. W 20-leciu postpeerelu zadbano o to, by polska literatura była polipoprawna aż do bólu, czego znakomitym dowodem są książki Tokarczuk, Gretkowskiej, Masłowskiej, Chwina etc. i jednocześnie pilnowano, by znakomite tradycje literatury nieobecnej w peerelu (J. Mackiewicz, S. Piasecki, A. Bobkowski, W. Grubiński, M. Hemar i wielu innych) pozostały na marginesie lub miały łatę oszołomstwa, archaiczności etc. W ten sposób do potiomkinowskiej wiochy jaką był peerel dorobiono znakomitą przybudówkę i mamy nowy wspaniały potiomkinowski świat. Wielkim wsparciem przy budowaniu „Polski nie dla oszołomów”, albo ściślej, „Polski nie dla idiotów”, czyli RPRL-u, nie byli dla konstruktywnej opozycji li tylko czerwoni ze swoimi bezpieczniakami, z którymi już w Magdalence doszło do spektakularnej fraternizacji, ale i socjaliści z Zachodu, ze swoim arcykomicznym pomysłem budowy superpaństwa europejskiego, w którym eurokracja pełni rolę panów, zaś podatnicy są dozgonnymi lennikami instytucji kontrolowanych całkowicie przez eurokrację. W chwili bowiem, gdy ludzie - nie wiedzieć czemu - uważający się za polskich polityków wpadli na pomysł, by nasz kraj podporządkować eurokracji, to odkryli, że jakakolwiek odpowiedzialność za państwo polskie znika i można spokojnie uprawianie polityki zastąpić nieustanną zabawą, no i oczywiście, dorabianiem się (tudzież ustawianiem swoich bliskich i dalekich krewnych). Tak też wykorzystują swój czas owi „politycy”, choć, co trzeba przyznać, mimo kryzysu, bawią się coraz huczniej. No ale tak to już jest na Titaniku. Pytanie, co w tej sytuacji mogą zrobić ludzie normalni? Przede wszystkim rekonstruować to, co przez wiele lat udało się zniszczyć komunistom i co również w postkomunizmie jest systematycznie niszczone - więzi społeczne i narodowe. Należy tworzyć wspólnoty, które będą w stanie odtwarzać tkankę społeczno-narodową. Oczywiście dobrze by było, gdyby mocno zaangażował się w ten proces Kościół, tak jak w czasie podziemia przejął na siebie funkcje mecenatu niezależnej kultury (wszak w postkomunizmie niezależna kultura jest zagrożona przez kulturę sterowaną). Po drugie należy w zespołach specjalistów opracować program uzdrowienia systemu edukacji (obejmujący likwidację gimnazjów m.in., lecz i też zmianę programu nauczania, by umożliwiał odtwarzanie polskiej kultury nie zaś indoktrynację politpoprawną oraz atomizację wiedzy o świecie) i powoływać do bytu niezależne instytucje edukacyjne (w pewnej mierze czyni to już Kościół rozbudowując sieć szkół katolickich, ale z tego, co wiem i w tychże placówkach pojawiają się, niestety, nauczyciele nie tylko ze starego systemu, ale i z ideologią politpoprawną, co tylko świadczy, że rodzice nie do końca wnikają w to, czego się ich dzieci uczy). Nie muszę dodawać, że ludzi odpowiedzialnych za niszczenie polskiej edukacji (od Handkego, poprzez Wittbrotta, na Hall kończąc) należałoby postawić przed sądem za skalę dokonanej destrukcji. Po trzecie, co już kiedyś pisałem, należy tworzyć niezależne media, gdzie wypowiadają się ludzie mający coś do powiedzenia, myślący, krytyczni wobec otaczającej nas rzeczywistości, nie zaś to matolstwo, które na co dzień przez polskie media się przewija i truje nam głowy. Tak więc na początek droga przez edukację i kulturę. W ten dopiero sposób można zacząć myśleć o jakimś odtwarzaniu elit zniszczonych przez komunistów i systematycznie niszczonych także w postkomunizmie.

PAŃSTWO "NIESPRZYJAJĄCYCH OKOLICZNOŚCI" Opublikowany przed kilkoma dniami Raport Biura Bezpieczeństwa Narodowego -„Analiza w sprawie oceny rzetelności działań podejmowanych przez urzędy państwowe w związku z uprowadzeniem i śmiercią Piotra Stańczaka” - zawiera, w moim przekonaniu istotny brak w zakresie ustalenia stopnia odpowiedzialności politycznej osób winnych zaistniałej sytuacji. 14 stron merytorycznego Raportu BBN, jest analityczną odpowiedzią na „Raport Ministerstwa Spraw Zagranicznych w sprawie polskiego obywatela porwanego w Pakistanie”, wypowiedzi polityków oraz doniesień medialnych (krajowych i zagranicznych) związanych z porwaniem i śmiercią Piotra Stańczaka” . I choć końcowa konkluzja dokumentu nie stanowi niespodzianki, - jest on ważnym potwierdzeniem zarzutów, formułowanych wielokrotnie pod adresem obecnego rządu. O ile jednak - w dokumencie BBN- u dokonano rzeczowej analizy polityki MSZ, od dnia porwania krakowskiego inżyniera, do czasu odzyskania jego zwłok i precyzyjnie wskazano zakres odpowiedzialności ministra Sikorskiego, o tyle - z zupełnie niezrozumiałych przyczyn pominięto kwestię odpowiedzialności premiera rządu, za zaniedbania i brak koordynacji działań polskich służb specjalnych. Już podstawowy, słuszny zarzut, zawarty w pkt. 2 raportu BBN-u, wskazujący, „ że brak było w Polsce jednego ośrodka koordynującego i decyzyjnego w sprawie uwolnienia Polaka”, zadziwił mnie stwierdzeniem, jakoby nie można było określić, kto koordynuje działania służb specjalnych. Punkt ten brzmi następująco:

„Problem właściwej koordynacji działań był kluczowy w sprawie uwolnienia P. Stańczaka. Z wypowiedzi polityków udzielanych bezpośrednio po śmierci P. Stańczaka wynikało, iż w praktyce były dwa ośrodki koordynacyjne: w MSZ (w którym za koordynacje odpowiadał kierunkowy podsekretarz stanu) oraz na poziomie służb specjalnych, gdzie koordynacją zajmował się osobiście Sekretarz Kolegium ds. Służb Specjalnych, Sekretarz Stanu w KPRM Jacek Cichocki. Sprawą porwania Polaka w MSZ zajmowało się kolejno czterech wiceministrów spraw zagranicznych: Ryszard Schnepf, Przemysław Grudziński, Jan Borkowski i od grudnia 2008 r. Jacek Najder. Nie było natomiast wskazania, kto koordynował akcję dyplomatyczną oraz działania służb specjalnych. Według MSZ, „…zgodnie z konstytucyjną powinnością zapewnienia opieki państwa obywatelom polskim za granicą, Ministerstwo Spraw Zagranicznych w dniu 28.09.2008 roku podjęło się koordynacji działań na rzecz Polaka porwanego w Pakistanie” W zdaniu tym istnieje rozbieżność logiczna: jeżeli koordynacja była obowiązkiem MSZ, to sformułowanie „podjęło się” jest nieuprawnione. Według Raportu MSZ, powołany sztab kryzysowy został przekształcony w Zespół Koordynacyjny. Nadzór nad jego pracą został powierzony Sekretarzowi Stanu oraz Podsekretarzowi odpowiedzialnemu za region Azji i Pacyfiku, a koordynacja pracy zapewniona została przez dyrektora Departamentu Konsularnego i Polonii.”

Ponieważ wnioski końcowe Raportu BBN, dotyczą Radosława Sikorskiego i zostały sformułowane na podstawie odpowiedzialności konstytucyjnej ministra spraw zagranicznych, podobnie należałoby postąpić w kwestii ustalenia osób odpowiedzialnych za koordynację działań służb specjalnych. Przypomnę więc, że podczas wystąpienia sejmowego, w dniu 24 .11.2007 roku Donald Tusk zapowiedział likwidację stanowiska koordynatora ds. służb specjalnych i oświadczył, iż odtąd on sam ponosi odpowiedzialność w tym obszarze. Taką samą deklarację, Tusk powtórzył w styczniu ubiegłego roku, informując, że będzie sprawował osobisty nadzór nad służbami. Wydaje się zatem rzeczą bezsporną, że odpowiedzialność za brak koordynacji działań służb specjalnych z działaniami dyplomatycznymi w sprawie porwanego Polaka, obciąża bezpośrednio premiera rządu. Choć na str. 6 Raportu BBN postawiono pytanie o osobę koordynującą działania operacyjne - „ Powstaje wątpliwość kto podejmował decyzje (Zespół nie mógł czegokolwiek powierzać, bowiem miał charakter „ściśle konsultacyjny”). Kto weryfikował postęp działań operacyjnych i określał dynamikę działań dyplomatyczno-politycznych, skoro nadzorujący pracę Zespołu wiceminister nie miał dopuszczenia do informacji ściśle tajnych” - to w dalszej treści próżno szukać odpowiedzi na tę wątpliwość. Odpowiedzialność Donalda Tuska jest o tyle poważna, a jednocześnie rażąca, że wszystkie trafnie zdefiniowane w Raporcie zarzuty (nazwane wątpliwościami) mają bezsporny związek z działaniami służb specjalnych. Zostały one wymienione w 4 punktach: 1.Istnieją rozbieżne informacje w sprawie żądań terrorystów. 2.Opublikowane materiały wskazują, że brak było w Polsce jednego ośrodka koordynującego i decyzyjnego w sprawie uwolnienia Polaka. 3.Brak było efektywnej współpracy z Pakistanem w sprawie uwolnienia P. Stańczaka. 4.W raporcie MSZ nie wspomniano w ogóle o problemie ewentualnego niedopełnienia obowiązków przez osoby zaangażowane w proces uwolnienia P.Stańczaka oraz ujawnienia tajemnicy państwowej. Warto przede wszystkim zauważyć, że cały dokument sporządzony przez Biuro Bezpieczeństwa Narodowego, jest krytyką pod adresem dysponenta obecnych służb specjalnych. Nie może być inaczej, skoro stanowi negatywną recenzję Raportu MSZ z maja br., który według zapowiedzi wiceministra spraw zagranicznych Jacka Najdera, miał być „opisem działania, jakie zostały podjęte przez nasze służby oraz dyplomatów, aby uwolnić Piotra Stańczaka z rąk talibów”. Zgodnie z marcową zapowiedzią Najdera, „Raport nie będzie zawierał informacji o działaniach tajnych. [...] musi być tak skonstruowany, żeby nie ujawniać kuchni ani instrumentów, jakimi się posługiwały służby w czasie tej operacji.” Z pewnością - Raportowi MSZ nie można odmówić wysokiego stopnia sekretności. Jego tajność rozciąga się przede wszystkim na nazwiska osób tworzących tzw. Zespół Koordynacyjny, oraz na okrycie tajemnicą działań poszczególnych osób bądź organów - przez co skutecznie uniemożliwia ustalenie stopnia i zakresu ich odpowiedzialności. Na 24 stronach pomieszczono bowiem opis sytuacji politycznej w Afganistanie i omówiono stan bezpieczeństwa w tym państwie oraz dokonano „analizy aspektów prawnych porwania Polaka w Pakistanie w kontekście zidentyfikowania, poszukiwania oraz ukarania sprawców”. Wszystko po to, by dojść do wniosku, że odpowiedzialność za zamordowanie Polaka ponosi „splot niesprzyjających okoliczności”. Na ów „splot okoliczności”, składały się, zdaniem MSZ następujące czynniki: 1. brak gotowości rządu pakistańskiego do spełnienia żądań stawianych przez terrorystów, 2. brak woli porywaczy do zmiany żądań politycznych na inne warunki uwolnienia, 3.międzynarodowy charakter sytuacji zakładniczej obywatela RP, będącej elementem szerszych oczekiwań Talibów wobec rządu Pakistanu (w tym czasie Polak nie był jedynym uprowadzonym cudzoziemcem”. Przez cały tekst rozwlekłego dokumentu MSZ, niczym uporczywa mantra przewija się zapewnienie, iż rząd polski „uczynił wszystko, co było możliwe” . Zaprezentowany w Raporcie „szczegółowy harmonogram zrealizowanych działań” ma uzasadniać owo „wszystko”. Dość zauważyć, iż zawiera nawet wyszczególnienie rozmów telefonicznych. Najwyraźniej ilość zdarzeń dyplomatycznych miałaby świadczyć o determinacji i woli działań polskiego rządu. Z łatwością natomiast można dostrzec, że nawet w obszarze dyplomacji były to działania bardzo nieregularne i mocno ograniczone, co jest widoczne np. w okresie od grudnia do stycznia br. Analiza tego dokumentu, sporządzona przez BBN niezwykle skrupulatnie wylicza wszystkie uchybienia. W rażącej sprzeczności z deklaracjami MSZ i służb, iż „uczyniono wszystko” stoją ujawnione w Raporcie „zasady postępowania wypracowane przez Zespół Koordynacyjny”. Dowiadujemy się bowiem, że jedną z podstawowych zasad tego Zespołu było „…powierzenie stronie pakistańskiej prowadzenia działań na rzecz uwolnienia Polaka”, „…regularna kontrola i weryfikacja aktywności pakistańskiej…” oraz „…uzależnienie dynamiki działań dyplomatyczno - politycznych od wyników weryfikacji aktywności pakistańskiej i postępu działań operacyjnych”. Zgodnie z tymi zasadami, już w październiku 2008 r. zapadła decyzja Zespołu Koordynacyjnego o „powierzeniu stronie pakistańskiej prowadzenia działań na rzecz uwolnienia Polaka”. Nie trzeba być ekspertem w dziedzinie służb specjalnych, by dostrzec rażącą sprzeczność, między rozpoznaniem przez służby wewnętrznej sytuacji w Pakistanie, a decyzją o scedowaniu na stronę pakistańską działań na rzecz uwolnienia Polaka. Jeśli bowiem na str, 3 Raportu MSZ czytamy, że do „niekorzystnych uwarunkowań, które pośrednio wpłynęły na nieskuteczność prowadzonych przez działań należy dodatkowo zaliczyć: 1. trudną sytuację międzynarodową Pakistanu, łącznie z zagrożeniem konfliktem zbrojnym z Indiami po zamachach w Mumbaju, 2. skomplikowaną sytuację wewnętrzną z wysokim zagrożeniem terrorystycznym,

3. rozbieżności w działaniach po stronie pakistańskiej,” - to na jakiej podstawie i kto podjął decyzję o „powierzeniu stronie pakistańskiej prowadzenia działań na rzecz uwolnienia Polaka”? Nie wiemy - jakie działania i w jakim zakresie zostały scedowane na Pakistańczyków, jednak decyzja Zespołu Koordynacyjnego, podjęta tuż po porwaniu wydaje się błędna - szczególnie, jeśli rozpoznanie sytuacji w Pakistanie winno skłaniać do działań samodzielnych i poszukiwania sprzymierzeńców w państwach mających realne wpływy w tym regionie. W sposób wyjątkowo jaskrawy i dramatyczny, błąd ten staje się widoczny, gdy przeczytamy „relację z najważniejszych działań zrealizowanych w wyniku prac zespołu” ze strony 14 raportu MSZ, za miesiąc luty br. - czyli w czasie, gdy zamordowano naszego rodaka. Enigmatyczność tej „relacji” mocno kontrastuje z ostatnim jej punktem: - gwałtowna intensyfikacja działań dyplomatycznych (ponowny wyjazd Specjalnego Wysłannika) i operacyjnych w związku z ultimatum, - zapewnienia strony pakistańskiej o dobrym kierunku negocjacji, - zaskakujące załamanie rozmów, śmierć porwanego. Pamiętamy, że tuż po porwaniu Polaka pojawiły się w mediach wypowiedzi sugerujące przeprowadzenie operacji militarnej z udziałem jednostki „Grom”. „Zastanawiamy się nad wyborem skalpela, którym przeprowadzimy operację” - mówił we wrześniu 2008 roku gen. Roman Polko.” Nawet w ramach ćwiczeń przygotowuje się na taką operację, niezależnie od tego, czy zostały wydane odpowiednie rozkazy przez przełożonych - powiedział, komentując sprawę uprowadzenia Polaka. - „GROM jest gotowy do tego typu działań. Tego typu akcje to jednak także domena dyplomatów - przypomniał Polko. I dodał rzecz niezwykle istotną, komentując fakt wycofania z Pakistanu innych polskich pracowników.: - „Po raz kolejny wycofujemy się z miejsca, w którym sytuacja robi się trudna. Wycofanie wszystkich sił nie jest dobrym rozwiązaniem. Terroryści osiągnęli już więc częściowo sukces”. W podobnym tonie wypowiadał się wówczas gen. Sławomir Petelicki, twierdząc, że „gdyby GROM wziął udział w operacji odbicia zakładnika, to Pakistańczycy byliby zadowoleni, gdyż spadłaby z nich duża część odpowiedzialności". "Z tego powodu sądzę - mówił były dowódca GROM-u,- że władze w Pakistanie powinny się zgodzić”. W Raporcie MSZ próżno szukać odpowiedzi na pytanie - kto i kiedy zdecydował o rezygnacji z tej operacji i postanowił „powierzyć stronie pakistańskiej działania na rzecz uwolnienia Polaka”. Wicepremier Grzegorz Schetyna, już po śmierci inżyniera Stańczaka ujawnił, jakoby rząd miał plan odbicia porwanego. - „Ale bardzo szybko negatywnie zweryfikowany - przyznał Schetyna.  Jednocześnie, podczas konferencji prasowej w dn.10 lutego br. (tuż po zamordowaniu Polaka) mogliśmy usłyszeć, jak Donald Tusk i Jacek Cichocki, (który w kancelarii odpowiada za służby specjalne), zapewniali, że nie było możliwości użycia w Pakistanie naszych wojsk, czy oddziałów specjalnych w bezpośredniej akcji przeciwko porywaczom inżyniera. "Gdyby ktoś porwał się na tego typu zadanie, to, bez żadnych szans na uwolnienie Polaka, naraziłby na śmierć kolejnych naszych obywateli, najlepszych naszych żołnierzy" - ocenił szef rządu. Cichocki zaś podkreślił, że „bardzo intensywne działania na poziomie służb podjęto natychmiast - od pierwszych chwil, kiedy dotarła informacja o porwaniu Polaka. Ani razu w ciągu tych czterech i pół miesiąca nie zaistniała sytuacja i możliwość (...), aby wysłać tam jednostki specjalne". W kontekście wypowiedzi gen. Polko - którego trudno posądzać o dyletanctwo, szokująco brzmią słowa wypowiedziane wówczas przez Donalda Tuska: "Kiedy słyszę dzisiaj niektórych domorosłych ekspertów, którzy twierdzą, że taka możliwość była, to cieszę się, że nie oni podejmowali decyzję w tych krytycznych chwilach". Przytaczam te wypowiedzi, ponieważ stanowią wyrazisty dowód braku koordynacji działań w początkowej, najistotniejszej fazie, po porwaniu inżyniera Stańczaka. Jeśli nawet pomysły z interwencją GROMU byłyby nierealne, to wyczekująca, bierna postawa Zespołu Koordynującego wskazuje, że od początku zakładano, iż sprawę uda się „załatwić” rękami Pakistańczyków, a realny udział strony polskiej ograniczono do kontaktów na szczeblu dyplomatycznym. Nie może zatem dziwić, jeśli po kilku miesiącach tego rodzaju „nacisków” polskie służby straciły sposobność do efektywnego działania. Błędna kalkulacja staje się tym mocniej widoczna, jeśli pamiętać, że faktyczną władzę w zakresie spraw bezpieczeństwa Pakistanu sprawuje wszechwładny wywiad pakistański - Inter Services Intelligence Departament. Tymczasem, w początkowym okresie po porwaniu ograniczano się wyłącznie do kontaktów na szczeblu dyplomatycznym z rządem Pakistanu, a polskie służby uaktywniły się dopiero pod koniec ubiegłego roku. 30 listopada 2008r ambasador Zenon Kuchciak spotkał się w Kabulu z przedstawicielami służb specjalnych Afganistanu (NDS) oraz w Ambasadzie USA z przedstawicielami służb amerykańskich (DIA, CIA, FBI i CJ2X). Jeszcze później, bo 23 stycznia br pojechał do Pakistanu Szef Sztabu Wojska Polskiego gen. Gągor, oraz płk Dariusz Zawadka, dowódca jednostki GROM, a 31 stycznia br odbyło się spotkanie przedstawiciela Ambasady RP w Islamabadzie z zastępcą Dyrektora Generalnego Departamentu ds. Walki z Terroryzmem Pakistańskich Służb Specjalnych ISI gen.. Waseemem Ayubem. Czy dopiero wówczas sondowano możliwość wsparcia ofensywy sił pakistańskich przez komandosów z GROM, w rejonie, gdzie uprowadzono Stańczaka,? Możemy oczywiście zakładać, że polskie służby prowadziły działania na terenie Pakistanu i przekazywały rządowi bieżące informacje. Nic natomiast nie wskazuje, by doszło do nawiązania kontaktu z porywaczami i wykorzystania nieformalnych kanałów w dotarciu do uwięzionego inżyniera. Jeśli nawet Jacek Cichocki twierdzi, iż „udało się ustalić region operowania grupy porywaczy i gdzie mniej więcej Polak będzie przemieszczał się razem z terrorystami, a informacje te uzyskano bardzo szybko i stale aktualizowano dzięki ścisłej współpracy naszego wywiadu ze służbą pakistańską i służbami sojuszniczymi” - to nie potrafiono, lub nie chciano ich wykorzystać w celu nawiązania kontaktu. Oświadczenie Cichockiego jest o tyle istotne, że zdaje się wskazywać, iż służby prawidłowo wykonywały swoją robotę, a brak wymiernych efektów tych działań należy przypisać politycznej krótkowzroczności i dyletanctwu premiera w sferze zarządzania służbami. W lutym br. generał Czempiński, były szef UOP wskazywał, że nie skorzystano z pomocy pakistańskiego mułły Szah Abdul Aziza, który brał już udział w rozmowach z terrorystami. To on właśnie - według największych pakistańskich dzienników, miał być kluczową postacią w rozmowach z talibami w trakcie przetrzymywania polskiego inżyniera. - Jeśli był to człowiek, który docierał do naszego obywatela, nie wiem, czemu tego nie wykorzystaliśmy - dziwił się Czempiński i oceniał, że Polacy nie próbowali wykorzystać własnych możliwości wywiadowczych. W tym miejscu pojawia się najbardziej drażliwy temat, związany z polityczną odpowiedzialnością Donalda Tuska. Na konferencji prasowej w dn.10 lutego br, tuż po informacji o zamordowaniu Polaka, premier oświadczył, „że w stronę polskiego rządu nie kierowano oczekiwań dotyczących okupu za uwolnienie porwanego w Pakistanie Polaka, a "wszystkie spekulacje mediów - zarówno polskich, jak i pakistańskich na ten temat - trzeba uciąć absolutnie jednoznacznie". Jednocześnie stwierdził, że „rząd, który wdaje się w dywagacje na temat okupu, naraża życie innych swoich obywateli, przebywających poza terytorium swojego kraju”. Istnieją podstawy, by nie wierzyć słowom premiera.Pakistański dziennikarz lokalnego wydania "Newsweeka" Sami Yousafzai stwierdził w rozmowie z Polskim Radiem, że "Polscy dyplomaci zatrudnili członków miejscowej starszyzny plemiennej. To właśnie oni zorganizowali sieć połączeń dzięki którym można było skontaktować się z porywaczami. W pewnym momencie talibowie zażądali 500 tysięcy dolarów. Polacy powiedzieli, że mogą dać 200 tysięcy. Wtedy negocjacje de facto się zakończyły". O tym, że pod adresem polskiego rządu wysuwano jednak żądania okupu, świadczy również wypowiedź Donalda Tuska z dn. 6 lutego br. - a więc na dzień przed zamordowaniem inżyniera Stańczaka. Pytany przez dziennikarzy - czy Polska jest gotowa zapłacić okup, Tusk odpowiedział: „Rząd polski nie płaci nikomu okupów” i dodał - „Mam nadzieję, że ta sprawa znajdzie swój szczęśliwy finał”. Następnego dnia - po tej właśnie wypowiedzi premiera - polski zakładnik został zamordowany. W kontekście informacji o żądaniach dotyczących okupu, zbieżność reakcji porywaczy na deklarację Tuska, nie może być incydentalna. Ponownie zacytuję słowa gen. Polko: „Błędem było też jednak powiedzenie otwarcie, że strona polska nie będzie płaciła pieniędzy za życie polskiego obywatela. [...] Zdajemy sobie sprawę, że rzeczywiście zasadą działania jest, że nie płaci się okupów, nie negocjuje się, ale prawda jest taka, że się gra. Gra się również tym, że się zapowiada, że ten okup będzie zapłacony.   W tego typu rozmowach, w tego typu negocjacjach nie można, nawet jeśli jest taka zasada działania, ogłaszać tego publicznie, w tak wrażliwym, tak ważnym momencie, gdy to życie się decydowało - Każdy członek rządu, czy każdy decydent jest członkiem sztabu kryzysowego. Sztab kryzysowy składa się z ekspertów, z ludzi z wywiadu i to oni powinni podpowiedzieć panu premierowi, co powinien powiedzieć na konferencjach” - ocenił Polko. Również Raport BBN nie pozostawia wątpliwości w tej kwestii. Na str.10 możemy przeczytać: „Znawca kultury islamu, prof. Janusz Danecki, wyraził opinię, że w Pakistanie dobrze byłoby przyjęte, gdyby tuż po porwaniu przyleciał do tego kraju ważny przedstawiciel polskich władz. Zwyczajowo talibowie negocjują okup z rodziną porwanego lub innymi wskazanymi osobami jego narodowości. Wynika to z kultury rodowo - plemiennej. Dlatego wypowiedź premiera z 6 lutego 2009 r. mogła być sygnałem dla talibów, że rządowi polskiemu tak naprawdę niezbyt zależy na uwolnieniu porwanego i czy nie zyskają oni więcej na jego śmierci, niż na kolejnych niekończących się negocjacjach. W kulturze ludzi wschodu „targowanie się” jest niemal rytuałem i wyrazem dobrego tonu oraz poważnego traktowania adwersarza. Milcząca postawa Rządu RP m.in. w kwestii wyznaczenia nagrody za uwolnienie P. Stańczaka, brak rozmów z porywaczami prowadzonych przynajmniej za pośrednictwem polityków pakistańskich powiązanych ze środowiskiem talibów, z góry wskazywała na duże prawdopodobieństwo niepowodzenia uwolnienia Polaka. Taktyka ta była świadomą decyzją Rządu RP”. Wobec tak stanowczych, a uprawnionych twierdzeń, zawartych w Raporcie BBN - niedopowiedzenie w kwestii odpowiedzialności Donalda Tuska za brak koordynacji działań służb specjalnych z działalnością dyplomatyczną - musi zaskakiwać. We wszystkich zaniechaniach rządu w sprawie porwania widoczne są te same, właściwe politykowi Platformy cechy; pozorność działań, ucieczka przed odpowiedzialnością, brak inicjatywy i odważnych koncepcji. To dość, by w sferze tak ważnej jak nadzór nad służbami dochodziło do zdarzeń niebezpiecznych i kompromitujących.. W praktyce premier rządu nie jest w stanie osobiście i na co dzień kontrolować służb. Po prostu, z racji licznych obowiązków nie ma na to czasu. Dlatego wzorem wielu krajów, w imieniu premiera nadzór nad służbami sprawował specjalnie powołany minister konstytucyjny. W rządzie PO-PSL zrezygnowano z tej funkcji, a premier zadeklarował, że będzie osobiście nadzorował służby. Nie wiemy, czy powodem tej decyzji był brak chętnych na stanowisko koordynatora, czy też służby specjalne stały się priorytetem w polityce obecnego rządu i wymagały osobistego nadzoru ze strony szefa Rady Ministrów. Po prawie dwóch latach tego stanu rzeczy widać, że Tusk nie jest w stanie wypełnić swojej deklaracji. Służby pod jego rządami działają bez realnej kontroli i odpowiedniego nadzoru, a bieżąca koordynacja pięciu służb staje się fikcją. Ten chaos w sposób szczególny jest widoczny w sferze polityki personalnej. Można się zastanawiać - jaki wpływ na działania Agencji Wywiadu w sprawie porwanego Polaka miał fakt, że tuż przed wrześniowym zdarzeniem premier odwołał trzech wiceszefów Agencji - osoby bez politycznych konotacji, za to z wieloletnim doświadczeniem w służbach niepodległej Polski? Jednocześnie 11 sierpnia 2008 r premier powołał na szefa Agencji Wywiadu Macieja Hunię, a w grudniu nowego zastępcę Szefa, ppłk Marka Stępnia.. Ta karuzela stanowisk, zmiany przeprowadzane co trzy miesiące nie służą żadnej organizacji, a tym bardziej instytucji tak wrażliwej, zajmującej się bezpieczeństwem, jaką są służby specjalne. Jednak rzeczą najbardziej niepokojącą, jest reakcja obecnych decydentów na Raport BBN. Warto przytoczyć niektóre wypowiedzi: Donald Tusk : „Nikt nie ma prawa wykorzystywania tego typu tragedii do własnych, doraźnych celów politycznych. Sprawa jest przykra. Nie chcę jej komentować, bo musiałbym użyć zbyt mocnych słów pod adresem instytucji, która obsługuje prezydenta w ważnych sprawach bezpieczeństwa narodowego. - Wydaje mi się, że tylko jedno słowo jest tutaj zasadne: skandal.” Paweł Graś: „Z dużym zdumieniem zareagowałem na to i przez długi moment nie mogłem uwierzyć, że coś takiego pojawiło się w tym momencie. Uważam to za absolutnie haniebny atak wyborczy na rząd. Na kilka dni przed wyborami wykorzystywanie ludzkiej śmierci, ludzkiej tragedii uważam za absolutnie haniebne i niedopuszczalne”. Radosław Sikorski: „Analiza BBN w sprawie śmierci zamordowanego w Pakistanie geologa Piotra Stańczaka, to polityczna gra przed zbliżającymi się wyborami do Parlamentu Europejskiego. Wychodzenie z takimi oszczerstwami świadczy tylko o braku dobrego smaku, kogoś kto sprawuje ważny urząd państwowy”. Skandal, hańba, oszczerstwa - ten zasób epitetów zdaje się wyczerpywać zdolności refleksyjne członków obecnego rządu. Żadna z wypowiedzi nie odnosi się do merytorycznej zawartości Raportu, w żadnej nie usłyszeliśmy zaprzeczenia tezom stawianym przez analityków Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Niedopuszczalne jest kojarzenie sprawy zabójstwa polskiego inżyniera z celami bieżącej polityki - szczególnie tak odległymi od istoty sprawy, jak wybory do parlamentu europejskiego. To cyniczny, choć wygodny sposób na obejście ważnego tematu. Po pełnych emocji, efekciarskich wystąpieniach polityków - nad Raportem zapadła cisza. Nie wzbudził zainteresowania dziennikarzy, nie zainspirował publicystów. Można odnieść wrażenie, że bezpodstawne miano „haniebnego ataku wyborczego” zostało bezkrytycznie zaakceptowane i wykorzystane jako wytłumaczenie tchórzliwego milczenia. Nie chcę posługiwać się tanią demagogią i pytać - co będzie, jeśli powtórzy się porwanie polskiego obywatela, a władze państwowe znajdą usprawiedliwienie dla swoich błędów w „splocie niesprzyjających okoliczności”? Zbyt często, w 20 -leciu III RP słyszeliśmy to tłumaczenie z ust polityków, by uznać je za zadowalające. Nie ma najmniejszego znaczenia, czy używają go ludzie Platformy, czy stosują działacze PiS-u. W tej sprawie ujawniła się słabość naszego państwa, zła koordynacja działań, bezsilność służb, ucieczka od odpowiedzialności. To zjawiska, których fatalne skutki, odczuwalne przez każdego z nas wykraczają poza ramy bieżącej polityki i są ważniejsze od wyborczych ambicji kilku sfrustrowanych polityków. Aleksander Ścios

09 czerwca 2009 Polska Rzeczpospolita Grubokreskowa i Magdalenkowa... Miliarder amerykański, pan Donald  Tramp, który wielkich pieniędzy dorobił się na sprzedaży nieruchomości( obecnie promuje firmę telekomunikacyjną ACN będącą na rynku europejskim), organizujący obecnie  konkursy Miss USA - stanął w obronie  przepięknej panny Carrie Prejean , która będąc bardzo blisko zwycięstwa , powiedziała, że małżeństwem dla niej jest związek mężczyzny i kobiety. Miss Kalifornii wywołała tym burzę wśród poprawno- politycznej elity, która uniemożliwiła dalszą karierę odważnej Miss Kalifornii. Pan Donald Tramp powiedział, że „dała ona uczciwą odpowiedź na pytanie i trzeba ją za to pochwalić”(!!!). I zachowa ona koronę. No, nareszcie, znalazł się ktoś odważny. Ale wygląda na to, żeby być w Ameryce odważnym, trzeba mieć za sobą miliardy dolarów. Lewactwo może mu wtedy skoczyć. Jako ciekawostkę podam, że pan Donald Tramp był  swojego czasu związany z panią Carlą Bruni, obecną pierwszą damą Francji u boku pana Mikołaja Sarkozy'go. Wcześniej pani Carla związana była z Mikiem Jaggerem, tym od „Toczących się kamieni” czyli „Rolling  Stones”,  wielkim zwolennikiem   bandyty” Che”, a jeszcze wcześniej z Erikiem Claptonem, który naprawdę przepięknie gra na gitarze- to trzeba mu uczciwie przyznać. Pisze o tym pan Waldemar Łysiał w swojej ostatniej książce. A jeszcze wcześnie i później…. No mniejsza z tym.. U nas też od czasu do czasu lewactwo  protestuje  i propaguje tzw.  małżeństwa homoseksualne, związki partnerskie, byleby nie normalne małżeństwa. A przecież artykuł 18 polskiej Konstytucji brzmi:”  Małżeństwo jako związek kobiety i mężczyzny, rodzina , macierzyństwo i rodzicielstwo znajdują się pod ochroną i opieką Rzeczpospolitej Polskiej”. Będą musieli wcześniej czy później zmienić Konstytucję, albo wprowadzą nie zmieniając jej, bo przecież , jak twierdził tow. Uljanow: ”Prawo jest przeżytkiem burżuazyjnym”(???) A propos pana prezydenta Mikołaja Sarkoz'go: w związku z kryzysem postanowił on zaoszczędzić, bo nic tak nie zwalcza oczywiście kryzysu, jak w pełni zrozumiana oszczędność. Popieram całym sercem! Pan prezydent postanowił dokonać cięć  wydatkach  administracyjnych, pierwszą ofiarą padły…. darmowe obiady dla urzędników, które były stałą tradycją w Pałacu Elizejskim, od przeszło 130 lat, to jest od chwili, kiedy w 1874 roku sprowadzili się tu pierwsi francuscy prezydenci. U nas już dawno były darmowe obiady, które w czwartki organizował sam Król Staś, który zaprzepaścił I Rzeczpospolitą, tak jak obecne” elity” zaprzepaszczają III.. Teraz wszyscy członkowie administracji będą musieli płacić za trzydaniowy obiad 8 euro. W czasie uroczystych kolacji dla królów i państwowych oficjeli cena jednego” talerza” łącznie z winem wyniesie tylko 78 euro, a dziennikarze w czasie lotów z prezydentem będą otrzymywali kieliszek szampana Piper Heidseck, którego butelka kosztuje 30 euro, a nie jak wcześniej- Laureat-Perrier Grand Siecle, którego cena kształtowała się na poziomie 156 euro. Będzie to wielka oszczędność, tym bardziej, że urzędnicy podniosą sobie uposażenia, i na jedno wyjdzie.. Największe wydatki są oczywiście- jak to w socjalizmie - w sferze  tzw.  budżetowej, na którą cierpi współczesna Francja, a nie   w ilości wina, wypitego przez najlepszych przedstawicieli społeczeństwa francuskiego, czyli nowej pasożytniczej klasy demokratycznej. No i oczywiście, „ nie ma darmowych obiadów”. Nawet gilotyna nie była darmowa! U nas gilotyna demokracji, podczas ostatnich wyborów, obcięła wszystkie partie nieokrągłostołowe, a pozostawiła te establiszmentowe- okrągłostołowe i magdalenkowe najlepsze, najrozsądniejsze , które- społeczeństwo tego nie widzi- prowadzą nas do narodowej katastrofy. Co prawda tylko 25% „obywateli” wzięło udział w wyborczych bachanaliach, ale ile by nie wzięło- demokracja święci triumfy i , ma się rozumieć , została uratowana.. Bo co byśmy zrobili, my biedni” obywatele” gdyby, tak wielkiego dobra- jakim jest demokracja- zabrakło? Wypadałoby  pójść do najbliższego lasu, za zgodą oczywiście leśniczego, i nie w porze zakazu wchodzenia do lasów, ze względu na zagrożenie przeciwpożarowe, ale wtedy, kiedy można- i się powiesić! Czego jak czego, ale na tamtym, mam nadzieję lepszym świecie, będzie mi brakowało urn wyborczych, demokratycznego zgiełku, bajek opowiadanym dorosłym dzieciom na dobranoc i   tych zgranych twarzy, które  od dwudziestu lat okupują ekrany telewizorów. Ale ciekawa sprawa może rozegrać się wśród okrągłostołowców skupionych w Prawie i Sprawiedliwości. Pan Zbigniew Ziobro jest człowiekiem niezwykle popularnym, bo podczas rządów Prawa i Sprawiedliwości bardzo dużo mówił o karaniu przestępców, co społeczeństwu  w roli „obywateli” bardzo się podoba, muszę przyznać, że  mnie też się podoba, ale ja - w przeciwieństwie do  społeczeństwa- rozróżniam między mową, a trawą.. Pan Zbigniew Ziobro mówił o zaostrzeniu kar, ale liberalizował Kodeks Karny, a do więzienia powsadzał jedynie  rowerzystów, którzy jechali do sąsiadów po wypiciu piwa, no i ma się również poodbierał im rowery, tak jak samochodziarzom - samochody. Nie zdążył mężczyznom zdradzającym swoje żony pod wpływem alkoholu, podobierać im żon!.. Ale kto wie! Może jeszcze.. Do tej pory niewinni ludzie w liczbie około 2000 siedzą w więzieniach i nie mają na dodatek rowerów, żeby przynajmniej - po odsiedzeniu kary mogli wrócić do domu.. Niektórzy już domy mają rozpirzone, bo żony poodchodziły, zwierzęta pozdychały, rodziny zostały porozbijane..   A przy tym nic nikomu nie zrobili! Napili się jedynie piwa i jechali na swoim rowerze do kolegi  mieszkającym na końcu wsi... Nie mylić z WSI, którymi to służbami naszpikowane jest nasze życie społeczno- polityczne. Pan Zbigniew Ziobro stanowi dla pana Jarosława  Kaczyńskiego zagrożenie, bo zbliżają się wybory prezydenta, a pan Jarosław chciałby , żeby jego brat - Lech, ponownie został prezydentem.. Ja osobiście tego nie widzę, w starciu z panem Donaldem Tuskiem, który po owocnych rządach i doprowadzeniu Polski do rozkładu, pardon- oczywiście do rozkwitu, także chce być prezydentem. Pan Donald Tusk tę batalię wygra- i to w cuglach.. Moim skromnym zdaniem, starcie o urząd prezydencki, mógłby z panem Tuskiem wygrać, pan Zbigniew Ziobro.

Ale skoro mu to chodzi po głowie, to może skończyć jak inny „ trzeci bliźniak”, pan Ludwik Dorn. Zresztą musi się teraz wziąć za naukę języka angielskiego  i francuskiego skoro został europosłem, a tam- pomimo tłumu tłumaczy- musi biegle posługiwać się tym językiem, jak stwierdził pan Jarosław Kaczyński. Zaczyna iskrzyć, ale nawet bycie europosłem nie przeszkodzi panu Zbigniewowi próbować zostać prezydentem.  To samo zrobił pan Maciej Giętych. Będąc europosłem, próbował zostać prezydentem. Ze strony Platformy Obywatelskiej konkurować ze Zbigniewem Ziobro mógłby pan profesor Buzek. Ale czy to jest możliwe? W każdym razie, kto by nie został spośród okrągłostołowców,  nam nic do tego.. Chociaż…. Zawsze jest nadzieja i szansa, że wybrany odwróci się od swoich pryncypałów?

Ufajmy Panu Bogu.. WJR

Platforma w euforii, PiS liczy błędy. Wszystkie partie są zadowolone z wyników niedzielnego głosowania, nawet jeśli nikogo nie wprowadziły do Parlamentu Europejskiego. Mimo deklarowanego przez Prawo i Sprawiedliwość zadowolenia z wyników wyborów pojawiły się jednak głosy samokrytyczne i nawoływanie do rozliczeń. Dla premiera Donalda Tuska wyniki wyborów to "heroina". Zadowolony jest też SLD. O dziwo, cieszą się nawet partie, które nie weszły do Parlamentu Europejskiego, jak Prawica Rzeczypospolitej. PiS zaapelowało do PO o aktywne działania w celu przeforsowania kandydatury Jerzego Buzka na szefa PE, deklarując jego zdecydowane poparcie. Platforma z kolei skierowała apel do PiS o przyłączenie się do frakcji chadeckiej. - Wynik wyborów uznajemy za dobry, który dezawuuje wiadomości o klęsce PiS - skomentował wynik eurowyborów prezes PiS Jarosław Kaczyński. - To dla nas źródło optymizmu. Sukces zapewniła nam rzetelna praca - dodał. Podkreślił, że sondaże wielokrotnie wskazywały na dużo niższy wynik, aniżeli PiS uzyskało ostatecznie w wyborach. Szef PiS dodał jednak kilka słów samokrytyki. - Podczas kampanii wyborczej stała się jedna niedobra rzecz. Były to wzajemne walki na poszczególnych listach PiS i na tym straciliśmy trochę głosów - powiedział Jarosław Kaczyński. - W tej chwili odkreślamy to grubą kreską i idziemy do przodu - zaznaczył. - Nie chcę być jednostronny i też trzeba się uderzyć w piersi. Być może osoby, które odpowiadają za sferę przekazu, komunikacji po stronie PiS, powinny podjąć pewną refleksję, może odsunąć się. Może powinny też być nowe osoby zaangażowane do tej bardzo ważnej sfery działalności w każdej formacji politycznej - mówił o innych "grzechach" PiS w tej kampanii Zbigniew Ziobro. Jarosław Kaczyński, komentując zarzuty byłego ministra sprawiedliwości wobec spin-doktorów PiS - Adama Bielana i Michała Kamińskiego, uznał, że Ziobro jest zawiedziony, ponieważ do europarlamentu nie weszli popierane przez niego osoby: Beata Kempa i Arkadiusz Mularczyk. - Pan Ziobro może być usatysfakcjonowany swoim wynikiem. Teraz powinien jednak zająć się nauką języków obcych, bo bez tego będzie eurodeputowanym IV kategorii - ocenił Kaczyński. Inne partie, nawet te, które osiągnęły słaby wynik wyborczy, również deklarują zadowolenie. Prym oczywiście w tym względzie wiedzie zwycięska PO, która za kilka tygodni ma ocenić kampanię wyborczą. Jej politycy mówią, że wyniki wyborów to ich sukces i nie ma powodu do rozliczeń. Ta skala zadowolenia przybiera niekiedy osobliwe rozmiary. Jak ujawniła Danuta Hübner, premier Donald Tusk, gratulując jej na gorąco wyniku wyborczego, powiedział: "To nasza heroina". - Były to bardzo miłe słowa. Myślę, że się po prostu ucieszył, że się udało Platformie, że się udało również mnie. (...) To była autentyczna radość i gratulacje - dodała. O dziwo, zadowolony z wyników jest również SLD. Zdaniem przewodniczącego Sojuszu Grzegorza Napieralskiego, wynik wyborów pokazuje, iż został złamany monopol dwóch partii politycznych - PO i PiS. Podkreślił, że mimo sporów między nimi SLD udało się trafić ze swoim programem i swoimi kandydatami do opinii wyborców. - Pokazaliśmy, że jest potrzebna lewica, nowoczesna, otwarta, prawdziwa lewica europejska w Polsce - uważa Napieralski. Nawet partie, które nie przekroczyły progu wyborczego, tryskają optymizmem. - Prawica Rzeczypospolitej ma silny i realny mandat społeczny - stwierdził przewodniczący PR Marek Jurek. Dodał, że jego formacja jest dziś piątą partią polityczną w Polsce i tę "pozycję trzeba będzie potwierdzić, umocnić i poprawić". "Nie zajmowalibyśmy tej pozycji, gdyby nie wspierał nas autentyczny ruch społeczny, gdyby oddziaływanie naszej pracy nie sięgało daleko poza politykę" - czytamy w oświadczeniu Prawicy. Według Jurka, otrzymanie przez Prawicę ponad stu czterdziestu tysięcy głosów i szóstego miejsca w wyborach pokazały jasno, że "Prawica Rzeczypospolitej ma silny i realny mandat społeczny". Libertas jeszcze w noc wyborczą deklarował, że ma dobre wieści dla swoich wyborców, ale nie może ich ujawnić ze względu na ciszę wyborczą. Po wynikach sondażowych okazało się, że formacja dostała 1 procent. Wiceprzewodniczący Artur Zawisza wynik wyborczy tłumaczył tym, że zadziałała siła przyzwyczajenia do głosowania na jedną z czterech partii. Politycy dalej spekulują, czy Jerzy Buzek, który otrzymał największą liczbę głosów - 393 117 - zostanie szefem Parlamentu Europejskiego. - Za dziesięć dni spotkamy się w Parlamencie Europejskim, jeszcze ci starzy posłowie, a potem nowi i będziemy dyskutować na temat obsad głównych stanowisk, także w Komisji Europejskiej - mówił były premier. Swoje szanse określił pół na pół. Radosław Sikorski zaapelował do Jarosława Kaczyńskiego o powrót PiS do Europejskiej Partii Ludowej. Jak wskazuje minister spraw zagranicznych, Polska miałaby w takiej sytuacji najsilniejszą grupę narodową w Parlamencie Europejskim, silniejszą nawet od niemieckiej. Prezes PiS zapowiedział, że jego partia poprze kandydaturę byłego premiera Jerzego Buzka na stanowisko szefa Parlamentu Europejskiego. Zaapelował do PO o szybkie zgłoszenie kandydatury Buzka i przejście do "wyraźnej ofensywy". - To nie może być tak jak z Sikorskim, że najpierw lansowanie, a potem nawet się go nie zgłosiło - podkreślił Kaczyński. Oświadczył, że będzie namawiał kolegów z frakcji w PE, do której wchodzi PiS, do głosowania na Buzka. Według oficjalnych danych Państwowej Komisji Wyborczej ze wszystkich obwodów, w wyborach do Parlamentu Europejskiego PO zdobyła 44,43 proc. głosów. PiS uzyskało 27,4 proc., SLD - UP 12,34 proc., a PSL - 7,1 procent. Frekwencja wyniosła 24,53 procent. Co ciekawe, oddanych zostało 1,77 proc. głosów nieważnych. Na PO oddano ponad 3,27 mln głosów, na PiS zagłosowało 2,17 mln Polaków, na SLD - UP - 908,7 tys., a na PSL - 516 tysięcy. Według tych wyników PO zdobyła 25 mandatów, PiS - 15, SLD - UP - 7, a PSL - 3. Pięcioprocentowego progu wyborczego nie przekroczyły następujące komitety wyborcze: Porozumienie dla Przyszłości CentroLewica (2,44 proc.), Samoobrona (1,46 proc.), Prawica Rzeczypospolitej (1,95 proc.), Libertas (1,14 proc.), UPR (1,1 proc.), Polska Partia Pracy (0,7 proc.), a także Polska Partia Socjalistyczna (0,02 proc.) i Naprzód Polsko - Piast (0,02 proc.). Według sondażowych wyników wyborów w europarlamencie miała się nie znaleźć Lena Kolarska-Bobińska, do niedawna szefowa Instytutu Spraw Publicznych, startująca z okręgu lubelskiego. Wątpliwości co do otrzymania mandatu dotyczyły również kandydatów PiS: Konrada Szymańskiego, Pawła Kowala czy Janusza Wojciechowskiego. Ostatecznie wszyscy oni weszli do Parlamentu Europejskiego. Dzisiaj nowi europosłowie otrzymają zaświadczenia o wyborze. Uroczystość z udziałem prezydenta Lecha Kaczyńskiego odbędzie się w Pałacu na Wodzie w warszawskich Łazienkach. Zenon Baranowski

W Polsce bez zmian. W skali europejskiej przegrały partie lewicowe, socjalistyczne i socjalliberalne z fobiami antychrześcijańskimi, promujące permisywizm i relatywizm moralny, którym sprzyjało bardzo wiele mediów. W wyborach do Parlamentu Europejskiego była najniższa w Europie frekwencja w całej historii tych wyborów, czyli od 30 lat. Wynosiła - mimo wyjątkowo intensywnej kampanii profrekwencyjnej prowadzonej ze środków unijnych - zaledwie 43 proc. (przy 62 proc. w 1979 r.), a to oznacza, że PE ma najsłabszą legitymację demokratyczną, odkąd jest wyłaniany w powszechnych wyborach. Nie jest to dobra wiadomość dla unioentuzjastów, ponieważ zdecydowana większość Europejczyków uznała, że PE to fasadowe ciało służące grze pozorów, które ma za zadanie uwiarygodniać w oczach europejskiej opinii publicznej zakulisowo podejmowane decyzje eurokratów. Pogłębiać się zatem będzie tak zwany deficyt demokracji w Unii Europejskiej, czyli rozdźwięk między unijną propagandą pełną frazesów o demokracji a praktyką pozademokratycznego zarządzania "imperium Europa". W skali europejskiej przegrały partie lewicowe, socjalistyczne i socjalliberalne z fobiami antychrześcijańskimi, promujące permisywizm i relatywizm moralny, którym sprzyjało bardzo wiele mediów. Okazało się, że w czasach kryzysu wyborcy bardziej skłaniają się do poparcia tak zwanej "umiarkowanej" centroprawicy, która podobnie jak lewica "popiera projekt europejski", hasłowo wspiera wartości, ale w sprawach aborcji, związków homoseksualnych czy eutanazji zajmuje "miękkie" stanowisko. Co ciekawe, wzmocnili swój stan posiadania eurorealiści. Nie jest wykluczone, że w Parlamencie Europejskim powstanie przy udziale brytyjskich konserwatystów, czeskiego ODS Mirka Topolanka i PiS oraz przedstawicieli innych państw dość silna frakcja, która osłabi letnią ideowo frakcję chadecką i będzie odgrywała rolę języczka u wagi. Silniejsi są również eurosceptycy i eurokrytycy. Niektórzy nawet uważają, że wynik wyborów, to dowód na skręt w prawo w Unii Europejskiej. Jak mawiają ludzie doświadczeni: pożyjemy - zobaczymy. Frekwencja i wyniki w Polsce nie są zaskoczeniem. Potwierdziło się to, co przewidywano przed wyborami. Co prawda, frekwencja była wyższa o kilka procent od tej sprzed pięciu lat, ale ponad trzy czwarte Polaków nie poszło do urn! Zatem demokratyczna legitymacja wybranych posłów jest rachityczna. Niska frekwencja w przypadku Polski - poza wspomnianymi już powodami ogólnoeuropejskimi - ma również kontekst krajowy. System polityczny, partyjnictwo, kapturowy sposób wyłaniania kandydatów na posłów, sprowadzanie polityki do jałowych konfliktów, tematy zastępcze i unikanie rozwiązywania ważnych problemów, słabość rządzenia państwem i wiele innych przyczyn - wszystko to razem zniechęca do uczestniczenia w życiu publicznym. Korporacja polityczna jest zamknięta i specjalnie nie dziwi, że większość społeczeństwa nie utożsamia się z żadną z czterech "koncesjonowanych" w obecnym układzie partii politycznych, które biorą udział w podziale łupów i uważa - co potwierdzają badania socjologiczne - że nie ma swojej reprezentacji politycznej. W Polsce mamy coraz bardziej dramatyczne wyalienowanie tak zwanych elit politycznych i oderwanie ich od społeczeństwa Liderzy Platformy Obywatelskiej ogłosili, że odnieśli sukces i zwiększyli swój stan posiadania po półtora roku rządzenia. Jest on jednak bardzo względny. W ostatnich wyborach parlamentarnych w 2007 roku frekwencja wynosiła 53 proc., a Platforma została poparta przez 6 701 010 wyborców, zaś w wyborach do PE przez połowę - 3 231 077 osób. Prawo i Sprawiedliwość w proporcji bardziej straciło, gdyż w 2007 r. uzyskało poparcie 5 183 477 wyborców, a w 2009 r. - 1 995 414. SLD odpowiednio 2 122 981 i 897 702, a PSL 1 437 638 i 511 528. W procentach PO zwiększyła swój wynik z 41,5 proc. w 2007 r. do prawie 45 proc. obecnie, a PiS pogorszyło z 32 do 27 procent. Wynik procentowy SLD i PSL w obu wyborach jest podobny. W przypadku PiS okazało się, że co prawda wynik tej partii jest lepszy od sondaży przedwyborczych, ale w proporcji, mimo słabości rządzenia PO, PiS nie udało się wykorzystać atutu bycia w opozycji w czasach kryzysu i zwiększyć stopień poparcia społecznego. Prawo i Sprawiedliwość nie ma pomysłu, jak przekonać do siebie tylu wyborców, by powrócić do władzy. Poza tym wynik tej partii i poczucie, że po prawej stronie sceny politycznej nie powstała siła zdolna do konkurowania z PiS, jest interpretowana jako słuszność obranej strategii. W rzeczywistości słabość skrzydła konserwatywno-narodowego oraz obecność coraz większej liczby polityków wiarygodnych w tym segmencie sceny politycznej poza tą partią - jeżeli nie ulegnie zmianie dotychczasowa polityka liderów PiS - jest zarzewiem powstania prędzej czy później przekraczającej próg wyborczy formacji o wyraziście konserwatywno-narodowym obliczu. W tych wyborach to się jeszcze nie ujawniło, bo PiS jest chronione przez sposób finansowania partii politycznych i ordynację wyborczą, a także przez poparcie części środowisk katolickich oraz pragmatykę "mniejszego zła". Partie pozaparlamentarne nie zdołały pokonać 5-procentowego progu wyborczego, więc nie biorą udziału w podziale mandatów. Jednak w tym segmencie sceny politycznej pojawiły się ciekawe sygnały. Słabiutki wynik Libertasu, mimo sprzyjania tej formacji części najważniejszych mediów w Polsce, wskazuje, że wyborcy są ostrożni, jeśli chodzi o nowinki i projekty polityczne, o których istocie zbyt mało wiedzą, które autoryzowane są przez polityków, którym wyborcy podziękowali w 2007 roku, działają z tylnego fotela i chcieli wykorzystać irlandzkiego milionera do reaktywowania swoich wpływów. Na tym tle bardzo dobry jest wynik Prawicy Rzeczypospolitej. Partia Marka Jurka nie miała finansowania i była sekowana w mediach. Intencjonalnie jest popierana przez wielu wyborców paraliżowanych jednak przez filozofię "marnowania głosu". Czy ma potencjał na przyszłość? Jan Maria Jackowski

Proroctwa powyborcze Im bliżej do wyborów, tym bardziej bezczelna staje się propaganda. Kiedy ten felieton ukaże się w druku, będzie już po wyborach, w następstwie których 50 osób zdobędzie synekurę, dzięki której rozwiąże sobie swoje problemy socjalne już do końca życia - chyba, że wpadnie w szpony hazardu. Niech tam im wszystkim będzie na zdrowie, chociaż z drugiej strony każdy z nich, a w każdym razie zdecydowana większość na dobrą sprawę powinna zostać publicznie wybatożona za kłamstwa, które w trakcie kampanii, z miedzianym czołem, wciskała Bogu ducha winnym ludziom. Niestety przed 12 laty politycy przezornie przeforsowali konstytucyjny zakaz kary chłosty, podobnie jak zniesienie kary śmierci, dzięki czemu mogą nie tylko bezkarnie kłamać, ale nawet dopuszczać się zdrady stanu. Inna rzecz, że pojęcie zdrady stanu nigdy w Polsce nie było ostre, a w każdym razie - nie tak ostre, jak w państwach poważnych. W Polsce zdrada stanu ubierana jest zazwyczaj w kostium ultrapatriotyczny, co wielu ludzi dobrej woli, albo młodych i naiwnych - zwodzi, zwłaszcza w sytuacji, gdy opinia publiczna urabiana jest przez medialne ekspozytury razwiedki, która - Bóg jeden wie, komu tak naprawdę dzisiaj się wysługuje. Więc kiedy opinia publiczna zostanie już wystarczająco znieczulona, na ogół bywa za późno na jakiekolwiek przeciwdziałanie przedsięwzięciom państw poważnych. Z tego właśnie powodu Stanisław Cat-Mackiewicz zauważył, że tylko język polski wynalazł takie makabryczne określenie, jak „marzenia ściętej głowy”. Więc chociaż wysłuchaliśmy niezwykłego koncertu blagierów, którzy śmiało mogliby stawać w szranki z baronem Munchausenem, żadnej chłosty nie będzie. Redaktor Tomasz Lis, przy pomocy ochotników pragnących pokazać Europie, już nie pamiętam; pępek, czy nawet ptaka, namawiał telewidzów państwowej telewizji, żeby w tym widowisku statystowali. Co redaktor Lis z tego ma - to dobre pytanie, bo że coś ma - to rzecz pewna, jako że nie pamiętam, by redaktor Lis cokolwiek w swoim życiu zrobił bezinteresownie. Koronnym argumentem było, że idąc głosować nabywamy sobie prawo do narzekania. Oczywiście redaktor Lis jak zwykle się myli. Prawo do narzekania nabywamy płacąc podatki, między innymi na jurgielt wypłacany redaktorowi Tomaszowi Lisowi, będącemu - podobnie jak pani red. Janina Paradowska - żywym dowodem na słuszność teorii reinkarnacji. Tak więc żadnej chłosty nie będzie; kłamstwo i łajdactwo zostało sowicie wynagrodzone, z czego z całą pewnością wyciągną wnioski następne pokolenia. Może nawet będą musiały, jako że pod koniec kampanii wyborczej okazało się, że Polska znowu jest dziesiątą potęgą gospodarczą świata. Jak pamiętamy, dziesiątą potęgą gospodarczą świata Polska stała się mniej więcej w połowie panowania Edwarda Gierka, który też nieźle dokazywał propagandowo, zwłaszcza, gdy pod okiem telewizyjnych kamer rozmawiał z krowami o podniesieniu wydajności mleka, masła i sera. Oficerowie frontu ideologicznego, wśród których wyróżniał się zwłaszcza Mariusz Walter, później rekomendowany nawet do specjalnych operacji propagandowych, niczym orkiestra na „Titanicu” łgali do samego końca, nawet wtedy, gdy najpierw pokazały się kartki na cukier, a potem, stopniowo, już na wszystko. Wygląda na to, że teraz, kiedy już 50 synekur w Parlamencie Europejskim zostało rozdzielone, nadeszła godzina prawdy, a w każdym razie - godzina półprawd. Bo nie ulega wątpliwości (nie ulega wątpliwości, jak mawiała stara niania; lepiej ciupciać bez miłości, niźli kochać bez ciupciania), że najpóźniej w lipcu trzeba będzie skorygować budżet państwa, no a potem znowu powiększyć dług publiczny, czyli sprzedać obywateli w jeszcze głębszą niewolę lichwiarskiej międzynarodówce. Bo w przyszłym roku będą znowu wybory, tym razem prezydenckie, w których łgarstwa wzbiją się smrodliwą chmurą aż po same nozdrza Najwyższego. Za to, że na to małodusznie pozwolimy i będziemy w tym widowisku statystowali, Najwyższy spuści na nas karę w postaci ratyfikacji traktatu lizbońskiego, która wepchnie nas w żelazne objęcia naszych przyjaciół, którzy mają względem nas mnóstwo ciekawych pomysłów. Jako że z obfitości serca usta mówią, niektóre pomysły już nam objawili np. w postaci deklaracji CDU CSU, ale niektóre jeszcze trzymają in pectore, żeby blask prawdy przypadkiem nas nie oślepił. Nie tylko zresztą nas. Redaktor Lis zatroszczył się o dobre samopoczucie członka Komisji Trójstronnej posła Janusza Palikota i jemu podobnych dygnitarzy i rzucił w przestrzeń skrzydlatą myśl żeby „uporządkować” internet. Ponieważ nie pamiętam, by redaktor Lis występował z jakimiś pomysłami samodzielnie, wygląda na to, że starsi i mądrzejsi podjęli już decyzję o stopniowej likwidacji wolności słowa. Bo rzeczywiście - w warunkach wolności słowa osiągnięcie stanu jedności moralno-politycznej europejskiej Rzeszy mogłoby okazać się niepodobieństwem, nie mówiąc już o tym, że kłamstwo i łajdactwo mogłoby zostać zdemaskowane, a to mogłoby zachwiać politycznymi fundamentami Unii Europejskiej. SM

Bal trwa Trwa tragikomedia związana z organizacją Euro 2012. To znaczy: dla każdego Polaka jest to komedia, za którą płaci ok. 10 groszy dziennie - wliczając w to już same mecze. Natomiast dla wielu hien jest to (być może jedyna w życiu) okazja do dorobienia się.

Przypominając, że rząd PO+PSL postanowił, że wszelkie inwestycje związane z Euro 2012 będą podejmowane bez przetargów (!! - natychmiast po Euro powstanie Komisja Sejmowa ds „afery Euro 2012” - a orzeczenie będzie tym surowsze, im gorszy wynik osiągną polscy futboliści…). Opowiem anegdotkę o dwóch przyjaciołach, którzy studiowali na politechnice w USA. Ponieważ jeden był z Kanady, a drugi z Peru, spotkali się ponownie dopiero na jakimś zjeździe drogowców w Kanadzie. Ten z Toronto, zaprosił przyjaciela do siebie. Ten z zazdrością obejrzał dość obszerny i wygodny domek; „jak się go dorobiłeś?” - spytał? Ten wziął go do okna: „Widzisz tę szosę?” - „Widzę…”. „No więc wygrałem przetarg budowę 20 km. tej drogi i za zarobione pieniądze sobie wybudowałem!”. Za kilka lat kolejny zjazd był w Peru i kolega zaprosił Kanadyjczyka do siebie. A tam: pałac, rząd kolumn, złocenia, 2000 m2 powierzchni… Kanadyjczyk nie mógł wyjść z podziwu: „Skąd cię na to stać?” - spytał. Peruwiańczyk zaprowadził go do okna i wskazując na błotnistą ścieżkę spytał: „Widzisz tę autostradę?” - „Nie widzę?”. „No więc dostałem koncesję na budowę tej autostrady; autostrady nie ma - ale trochę betonu kupili i jest tu…”. Przypominam też, że Euro 2012 „załatwił” Polsce i Ukrainie p. Grzegorz Surkis, multimiliarder - a „technika polegała na indywidualnych rozmowach p. Surkisa z poszczególnymi członkami KW UEFA”… P. Surkis robi pieniądze na budowach - ale podobno inne mafie ukraińskie też chcą mieć udział w tym torcie -więc na Ukrainie trwa z tej okazji niezły bal. Podobno liczba trupów przekroczyła dwadzieścia - a sprawa jest rozwojowa… Trwają też rozgrywki o kawałki (fundowanego za te 10 gr dziennie od podatnika…) tortu między poszczególnymi miastami. KW UEFA postanowił, że ani jeden mecz w Euro 2012 nie odbędzie się w Małopolsce, w Zagłębiu ani na Śląsku… Ja rozumiem: minister SWiA, JE Grzegorz Schetyna, jest z Wrocławia… Bywało gorzej: gdy ministrem SWiA był p. Janusz Tomaszewski, przyłączył był do województwa łódzkiego Rawę Mazowiecką i Tomaszów Mazowiecki - w zamian przydzielając Mazowszu Radzyń Podlaski i Sokołów Podlaski… Rozumiem, że trzeba mieć pretekst do wywalenia 2 miliardów na "Stadion Narodowy" w Warszawie. Rozumiem, że Gdańsk i Poznań to kolebki - i są blisko Ukrainy. Ale, do cholery, najwięcej kibiców jest w Polsce na Śląsku i w Zagłębiu. W dodatku o 45 minut drogi autostradą jest Kraków - z kibicami Cracovii i Wisły. Zamiast dowieźć 22 futbolistów i sędziego do Chorzowa, ze stadionem szczęśliwym dla Polaków, będzie się dowoziło 20 tysięcy kibiców do Gdańska. Widocznie uznano, że skoro dowozi się tam węgiel, to można i ludzi. Umyje się z grubsza parę 225-tonowych węglarek i dowiezie smoluchów… O! A i mieszkańców np. Tarnowa. Koleje też chcą zarobić… A mieszkaniec np. Cieszyna nie ma nic z tego, że mecz jest w Gdańsku, a nie np. w Ostrawie lub Brnie - ale te 10 groszy dziennie też płaci… Te ME (i podobne imprezy) są celowo planowane tak, by pupilkowie „klas politycznych” poszczególnych krajów mogli się nakraść. Wiadomo, że do Polski przyjeżdża rocznie 40 - 60 milionów cudzoziemców - i te dodatkowe (niech nawet będzie 400 000) kibiców to kropla w morzu - tym bardziej, że odstraszą pewno ze 2 miliony turystów… Skoro te 40 milionów, często wydelikaconych burżujów, jakoś dojeżdża - to 400 000 gentlemanów w szalikach też by dojechało.

Podobnie jeśli dziś na stadionie mieści się 60 000 ludzi, to zmieściliby się i zagranicznicy - tymczasem stadion przerabia się na „nowoczesny, mieszczący wygodnie 40 000 ludzi”. Te wszystkie coraz nowsze „normy UEFA” służą tylko wycyganianiu kolejnych miliardów z kieszeni podatników. A ludzie płacą. Tak toczy się światek… JKM

Poj...ny świat Parę dni temu na ulicy w Krakowie zatrzymał mnie człowiek i spytał: "Czy Pan zdaje sobie sprawę, że ludzie po kilka razy dziennie słuchają tego, co mówią politycy - i komentują to słowami: "Ich znów całkiem poj***ło!" Jest to celny, choć prostacki, opis tego, co się dzieje z naszą cywilizacją. Jak mawiają Rosjanie; "Ot żira biesitsja!"; od nadmiaru dobrobytu ludzie głupieją. Policja widać nie ma co robić, bo dowiadujemy się na przykład, że dzielnym stróżom prawa udało się zatrzymać dwoje rodziców prowadzących po pijanemu... wózek spacerowy. Z dzieckiem. No, i co z tego? Zdecydowana większość Polaków pije, zdecydowana większość ma też dzieci - z czego wynika, że spora część opiekuje się czasem dziećmi po pijaku. Gdyby policja mogła zaglądać do prywatnych domów, toby zobaczyła, jak pijana matka zapala piecyk gazowy - a obok kręci się dwulatka w spódniczce i uczy piec ciasto. Każda opieka społeczna zażądałaby, by taką wyrodną matkę zamknąć na dwa lata do kryminału - a dziecko, oczywiście, do domu dziecka lub do rodziny zastępczej. Albo ojciec huśta dziecko na kolanie lub buja za rączki - a ma we krwi dwa promille... Przecież tak jest codziennie w  milionach polskich domów. I jakoś nic strasznego się nie dzieje. Stoimy przed wyborem: w każdym mieszkaniu zamontować po dziesięć kamer oraz czujniki wydychanego alkoholu - albo przestać wtrącać się w to, co rodzice robią ze swoimi dziećmi! To ICH dzieci - do cholery! Za tym pierwszym rozwiązaniem stoją producenci kamer, którzy dają w łapę politykom. Za drugim jestem ja - i większość Polaków. Tyle, że po cichu. Oficjalnie popierają, że Władzuchna odbiera ludziom dzieci - bo się BOJĄ. Boją się, że jak będą protestować, to IM odbierze się ICH dzieci. Pod byle pretekstem. W sądzie warszawskim kierowniczka przedszkola żądała, by odebrać dziecko ojcu, który uczył je "niewłaściwych postaw społecznych". Źle wyrażał się o Panu Premierze, Panu Prezydencie, Jego Świątobliwości (nie pamiętam już, o kim). Więc: odebrać wyrodkowi - i do domu dziecka! Tam już nauczą dziecko kochać papieża, prezydenta, homosiów, premiera, policję, wojsko, Sejm i Unię Europejską. Co prawda w tzw. Konstytucji jest napisane (Art. 53 p. 3): "Rodzice mają prawo do zapewnienia dzieciom wychowania i nauczania moralnego i religijnego zgodnie ze swoimi przekonaniami" - ale kto by przejmował się jakimiś paragrafami napisanymi tylko po to, by ludziom się wydawało, że żyją w normalnym państwie. Stalin w konstytucji z 1935 roku zapisał nie takie swobody. A tej Konstytuty-prostytuty nie przestrzegają w Polsce nawet sądy - więc o czym tu mówić? Nie chodzi o dzieci pijaków. Najnormalniejszym rodzinom odbiera się np. prawo nauczania dzieci u siebie w domu. P. Anna Kopciowa protestowała na ulicach Lublina, że kuratorzy, którzy muszą "wydać zezwolenie" (Tak!!! Na to, by dziecko uczyło się w domu!), robią dzieciakowi przesłuchanie: "A czy mamusia cię kocha?". Musi też donosić na braciszka: "A czy Pawełek kocha mamusię?". Rodzicom potem oświadczają: "Macie takie zdolne dzieci; czy nie szkoda ich na naukę w domu?". Bo dziecko w szkole jest dzieckiem socjalistycznym: nauczy się! Nauczy się palić, kląć, pić, ćpać - i, jak Bóg pozwoli, to i w ciążę zajdzie. I to jest dziecko w pełni zsocjalizowane. Więc dlatego obywatele MUSZĄ posyłać dzieci do miejsc, gdzie przerabia się dzieci normalne na "zsocjalizowane". Bo uczone w domu wyrosłyby na jakieś odludki, które nawet nie wiedzą, co to jest homoseksualizm czy marijuana. Ja nie wiedziałem do 17-go roku życia. No, i proszę: jaki dziwak ze mnie wyrósł! JKM

Niecała prawda, a właściwie paszkwil dr Całej powinien skłonić nas do refleksji: Czy Żydowski Instytut Historyczny powinien nadal funkcjonować Polacy wymordowali 3 mln swoich obywateli? Od dwóch tygodni oglądamy nowy serial nienawiści. Nosi tytuł: "Nienawiść wobec Polski, Polaków i polskich bohaterów". Szczególnie boli to, że jest to wspólna produkcja niemiecko-polska. Ze strony niemieckiej projektowi patronuje tygodnik "Der Spiegel", Polskę reprezentuje placówka badawcza ŻIH (to instytucja państwowa, na którą płacimy podatki, czyli wszyscy zrzuciliśmy się na ten serial). W roli schwartz-charakterów obsadzono Polaków, którzy w czasach najcięższej próby - niemieckiej okupacji - mieli w sobie tyle odwagi, aby ratować swoich sąsiadów - Żydów. Prócz narodu polskiego na ławie oskarżonych autorzy posadzili polskie instytucje czasów okupacji - Polskie Państwo Podziemne i jego siłę zbrojną - Armię Krajową, rząd polski w Londynie, a nawet Żegotę. Rada Pomocy Żydom też ma być odpowiedzialna za Holokaust. Oskarżonym sprzed wojny jest polski Kościół. Serial oglądamy przy milczeniu "Gazety Wyborczej", chyba szczerze zdziwionej, że tym razem to nie ona wiedzie prym w opluwaniu (z wyjątkiem wypowiedzi dr. Dariusza Libionki, pracownika państwowego muzeum na Majdanku, który przekonuje, że nic się nie stało; jego pensję też pokrywamy). Larum nie podnosi również Stowarzyszenie Otwarta Rzeczpospolita, w innych przypadkach bardzo wrażliwa na każdy przypadek "języka nienawiści". Przede wszystkim na obrzucanie błotem swoich obywateli nie reaguje w ogóle polski rząd. Przy okazji, nikt nie zastanowił się, czy Żydowski Instytut Historyczny - instytucja, która oskarża Polaków o wybicie Żydów - powinna nadal funkcjonować. Przecież wystarczy, gdy jakikolwiek pracownik pokrewnej placówki - Instytutu Pamięci Narodowej napisze jakąś nieprawomyślną książkę albo nawet powie coś, co nie spodoba się salonowi, od razu mamy apele w stylu: "Zlikwidować IPN!", "Odwołać jego prezesa!". A teraz, co? Nic. Tym razem nie było żadnej ogólnopolskiej debaty. Może czas ją zacząć?

"Niemcy tylko stworzyli warunki" Ale po kolei. Zaczęło się od "Der Spiegel", którego dziennikarze postawili tezę, że Holokaust był projektem ogólnoeuropejskim ("Europejscy pomocnicy Hitlera"). Że Niemcy dokonali rzezi Żydów przy udziale innych narodów. Więcej: sami nie daliby rady. Takiego "spojrzenia" na historię jeszcze nie było. Wcześniej podbitej przez Niemców Europie zarzucano co najwyżej bierność wobec zagłady. "Spiegel" sprzedaje nam najwyższej próby rewizjonizm, ale dobrze - spróbujmy wziąć poprawkę, że to przecież Niemcy, którzy starają się podzielić z innymi swoją winą. Potem jednak był artykuł w "Rzeczpospolitej" (dlaczego właśnie tam?) pt. "Polacy jako naród nie zdali egzaminu" autorstwa dr Aliny Całej, przedstawionej jako pracownica Żydowskiego Instytutu Historycznego, specjalistka od antysemityzmu, a do tego działaczka feministyczna i niedoszła kandydatka "Zielonych" do samorządu.
Dr Cała świetnie wpisała się w artykuł niemieckiego tygodnika i... poszła jeszcze dalej. Według niej, Niemcy tylko stworzyli warunki do mordowania Żydów, zaś Polacy z nich ochoczo korzystali. Pokoleniu Polaków żyjących w latach 1939-45 postawiła najcięższe zarzuty: już nie tylko kolaboracji z Niemcami, ale odpowiedzialności za śmierć wszystkich - 3 milionów polskich Żydów. Dopisek, że jest to odpowiedzialność "w pewnym sensie", nie ma w tym kontekście większego znaczenia. To nic innego, jak próba obarczania wszystkich Polaków już nie tyle współ-, ale pełną winą za Holokaust. Bo jak inaczej rozumieć główną tezę dr Całej, że Niemcy stworzyli tylko warunki...? Tak więc Polacy wymordowali 3 mln Żydów. Oczywiście nikt nie będzie wchodził w takie "drobiazgi", że w praktyce oznacza to, że jedni Polacy wymordowali innych Polaków - z tą różnicą, że pochodzenia żydowskiego. Sami sobie zgotowaliśmy taki los, pozbawiając się 3 mln własnych obywateli. W odpowiedzi na paszkwile, Maria Fieldorf-Czarska, córka dowódcy Kedywu KG AK, powieszonego przez komunistów w 1953 r., napisała "list do dr Aliny Całej z Żydowskiego Instytutu Historycznego": "Ze zdumieniem stwierdziłam, że jedyna różnica między spieglowskimi specjalistami od zamazywania odpowiedzialności Niemców za zbrodnie na obywatelach Polski narodowości żydowskiej a Panią polega na tym, że Pani robi to z większą złością wobec Polaków i jeszcze bardziej niesprawiedliwie niż Niemcy".

Przodownicy antysemityzmu Pracownica ŻIH nie tylko oskarża Polaków. Jako badaczka szuka też przyczyn naszej winy za Holokaust i... bez problemu je znajduje. Winny jest oczywiście polski przedwojenny antysemityzm. Całej celnie odpowiedział na to w jednym z wywiadów historyk, prof. Andrzej Paczkowski. "Można przyjąć takie założenie, że gdyby każdy z 20 milionów Polaków pomagał Żydom się ukrywać, to może by ich ukryli. Taka hipoteza jest oczywiście czysto teoretyczna, bo w praktyce jest to niemożliwe. Niemcy wymordowali też bardzo wielu Polaków, którzy nie byli bronieni przez swoich rodaków. Nie było tak, że gdy złapano generała Grota-Roweckiego, Warszawa wyszła na ulicę i protestowała. Po prostu przyjęto to do wiadomości, no bo co można było zrobić? Takie absolutyzowanie jakiejś możliwej postawy i przenoszenie wzorów tych, którzy rzeczywiście ratowali Żydów z narażeniem własnego życia, na całą dużą społeczność jest z punktu widzenia historycznego i socjologicznego nieuprawnione". Według Całej, nośnikiem polskiego antysemityzmu był w dużej mierze polski Kościół katolicki. Tylko, czy można mówić, że w okupowanym kraju taki kościół w ogóle istniał? Przecież był on jednym z głównych celów eksterminacji, dokonywanej przez Niemców na polskim narodzie, przede wszystkim inteligencji (patrz niżej: akcja AB). W wielu regionach Polski Niemcy całkowicie pozbyli się polskich księży. W sumie zamordowali ich ponad tysiąc. Mimo to wśród tych represjonowanych - należało by ich nazwać zgodnie z wykładnią dr Całej - przodowników antysemityzmu, można znaleźć wiele postaw heroicznych. Można - jeśli ktoś chce szukać. To np. ksiądz prałat Marceli Godlewski, proboszcz parafii Wszystkich Świętych w Warszawie, który - dodać trzeba - fanem Żydów nie był, ale w czasie okupacji z wielkim poświęceniem ich ratował. O tym niestety "zapomniała" dr Alina Cała.

Jaka jest prawda? Spróbujmy przeanalizować, o czym jeszcze "zapominała" pracownica ŻIH - prócz głównej oczywistej prawdy, że masowego wymordowania Żydów dokonali sami Niemcy. Weźmy takich szmalcowników. Kłamstwem byłoby twierdzenie, że nie istnieli. Niektórzy Polacy wykorzystywali fakt, że Niemcy wywieźli Żydów i plądrowali ich opuszczone domy (takie przypadki zdarzają się na całym świecie, również w dzisiejszej w Polsce, np. podczas powodzi). Ale przecież nie była to żadna zorganizowana, narodowa postawa, jak tego chce dr Cała, ale kryminalny margines, który jest przecież w każdym społeczeństwie. Czy takie męty mogą dawać świadectwo o całej zbiorowości? Tak samo jak grupa zwyrodnialców z Jedwabnego nie może świadczyć o tym, że pod niemieckim przymusem zachowali by się tak wszyscy Polacy. Bo nie zachowali się! Większość Polaków potępiała jakąkolwiek formę współpracy z Niemcami, w tym wydawanie Żydów. A Polskie Państwo Podziemne wydawanie Żydów uznało za przestępstwo. Groziła za to tylko jedna kara - kara śmierci. W Biuletynach Armii Krajowej regularnie ogłaszano wykonywanie wyroków na szmalcownikach. Dr Alina Cała "zapomniała" o sprawie najważniejszej. O tym, że od września 1939 r. Polska była okupowanym krajem, w którym to nie Polacy sprawowali władzę.
Maria Fieldorf: "Cóż to za chora sytuacja, w której Polacy, pierwszy naród, który mimo słabszych sił chciał przeciwstawić się Hitlerowi, są dziś opisywani jako współdziałający ręka w rękę z nazistami? Jako nie tylko wspólnicy, ale wręcz wykonawcy niemieckich planów zagłady?". Druga fundamentalna kwestia - w okupowanej Polsce nie było nie tylko zorganizowanego szmalcownictwa, ale przede wszystkim zorganizowanego antysemityzmu. To były działania jednostek, różnych grup sąsiedzkich, ale nie partii politycznych (nawet tych, które przed wojną głosiły ekonomiczny bojkot żydowskiego handlu) czy instytucji państwowych. Nie było żadnej polskiej organizacji, która by wspomagała Niemców albo nawoływała do tego, żeby ich wspomagać.

Dwie kary śmierci Dr Cała "zapomniała" również o tym, że polski antysemityzm nigdy nie miał charakteru ludobójczego. Ludobójstwo - i to nie tylko wobec Żydów, to był wyłączny pomysł Niemców. W niemieckim planie zagłady byliśmy na drugim miejscu. Przecież nas też mordowano w obozach koncentracyjnych (na terenach II RP Niemcy stworzyli je z myślą o Polakach, ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej przyszło później), też ustawiano w kolejkach do komór gazowych. Przecież była akcja AB (niem. Außerordentliche Befriedungsaktion), która pochłonęła 80 tys. polskiej inteligencji - więcej ofiar niż Katyń. Bo gdyby uznać, że było inaczej, że np. do KL Auschwitz (nie mylić z "polskim obozem oświęcimskim"), trafiali wyłącznie Żydzi, co w takim razie robił w nim rotmistrz Witold Pilecki albo np. Władysław Bartoszewski? A ci Polacy, którzy zostali tam na zawsze? I jeszcze jedna podstawowa sprawa - za pomoc Żydowi w Polsce niemiecki okupant przewidział jedną karę - karę śmierci. A jednak Polacy, nie pomni tej groźby, ratowali Żydów. W zestawieniu z tym, że szmalcownictwo karaliśmy śmiercią, sprawa powinna być oczywista. A jednak nie, dr Cała pisze, że polski naród nie zdał egzaminu z moralności. A może zdali go Rumuni, Francuzi czy Holendrzy, których urzędnicy przygotowywali dla Niemców spisy Żydów do wywiezienia?

Rodzinę Ulmów zamordowali Polacy? Córka gen. "Nila" przywołuje 6 tys. polskich "sprawiedliwych wśród narodów świata" - 6 tys. tych, którzy uratowali cały świat, w tym beatyfikowaną właśnie rodzinę Ulmów (małżeństwo i siedmioro ich dzieci), zamordowaną 24 marca 1944 r. w Markowej za ukrywanie Żydów. Przez kogo? Przez swoich polskich sąsiadów? Polskich pomocników Hitlera? Nie, przez Niemców. Maria Fieldorf przypomina sędziów i prokuratorów odpowiedzialnych za powojenny mord sądowy na jej ojcu - wszystkich pochodzenia żydowskiego i pyta w jednym z wywiadów: "Jak to zabrzmi, gdy powiem, że mojego ojca zamordowali Żydzi? Uogólnienie, czy historyczny fakt?". W liście do dr Całej pisze dalej: "Różne osoby chciały już zrobić ze mnie antysemitkę. Antysemityzm zarzucił mi Ryszard Bugajski, reżyser filmu o moim ojcu. Nawet »Pasja« doczekała się oskarżeń o antysemityzm. Taką łatkę łatwo przykleić, ciężko z tym dyskutować". Dopytywana przez dziennikarzy, Maria Fieldorf mówi: "Od lat mam wielu przyjaciół narodowości żydowskiej, i także oni wiedzą, że w każdym narodzie zdarzają się zarówno ludzie porządni, jak i kanalie. Opowieści o losach więziennych ojca dotarły wszak do mojej matki z ust rabina, towarzysza z celi. Nie przyszli do nas do domu jako pierwsi Polacy, ale przyszedł Żyd. Później przyszedł Ukrainiec. Postawy ludzkie są różne, dlatego nie wolno stosować uogólnień. Skąd więc u pani dr Całej taka łatwość? Tak postępuje historyk, który powinien opierać się tylko na prawdzie?".

Posadźmy Żydom drzewka Do tekstu "Polacy jako naród nie zdali egzaminu" odniósł się też mjr dr Jerzy Woźniak, żołnierz AK i WiN, były kierownik Urzędu ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych: "Alina Cała obraża pamięć Polaków, którzy zginęli za niesienie pomocy Żydom i obraża ich potomków, którzy mają prawo być dumni z postawy przodków. Nie można »tak po prostu« obrażać narodu i tych wszystkich, którzy osobiście ponieśli najwyższą ofiarę ratując Żydów. Nie można »tak po prostu« - jak zrobili to Adam Michnik i Michał Cichy w 50. rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego - wypisywać, że Armia Krajowa mordowała Żydów". Na koniec, żeby wnieść nutkę optymizmu. List do pracownicy ŻIH Maria Fieldorf kończy apelem: "Zorganizujmy wspólnie - Polacy oraz Żydowski Instytut Historyczny - akcję upamiętniania Żydów, którzy z narażeniem życia ratowali Polaków z rąk NKWD-UB i KGB-SB w latach 1939 - 1989, szczególnie w okresie okrutnej sowieckiej okupacji Kresów oraz w pierwszym dziesięcioleciu po wojnie. Mam nadzieję, że teren niezbędny do sadzenia drzew upamiętniających szlachetne czyny zostanie udostępniony przez odpowiednie władze. Szlachetność i odwaga ludzka winny być zauważone i nagrodzone nie tylko przez Izrael, ale i przez Polskę. Pani, jako Żydówka z polskim obywatelstwem, na pewno to rozumie". Tadeusz M. Płużański

Ceny żywności a medialny cyrk wyborczy pn. wybory do UE Kiedy kupowałem przed weekendem kolejne sadzonki, by powiększyć areał nasadzeń na moich latyfundiach mazowieckich, pani przy kasie z poważną miną oświadczyła, że "ceny żywności w najbliższym czasie mocną wzrosną, bo, panie - kryzys!", co miało stanowić uzasadnienie wzrostu cen krzaczków w ciągu roku w jej sklepie o 40%. Pani się myliła jedynie co do jednego - powodu wzrostu cen. "Weszliśmy do Europy", jak mawiają troglodyci z rodów post-UB-eckich i z tzw. awansu społecznego, którzy jak pan Jourdain - dowiadują się dopiero, że mówią prozą i są w tej Europie od tysięcy lat, tyle, że kto inny ich przodków "do Europy" wywindowywał za rękę przed dziesiątkami i setkami laty. Ceny żywności owszem, mogą wzrosnąć - wszak obowiązuje polskich producentów od 2004 roku ścisła reglamentacja wielkości produkcji, którą kontrolują biurwokraci unijni i, jak w każdym państwie opartym gospodarczo o tzw. planistyczny model produkcji, czyli socjalizm w żywym przykładzie i wykonaniu - pewnie niedługo pojawią się "okresowe braki produkcyjne". O tym młoda, dwudziestoparoletnia dziewczyna przy kasie zwyczajnie nie wie, bo dorosła w okresie przejściowego NEP-u numer dwa, którego koniec już obserwujemy. Dla niej pewnie nawet stanowi to przykład "wolnego rynku" - falowanie cen, a raczej ich nieustanny wzrost plus rozwijająca się inflacja, a my, ludzie dorastający w końcówce PRL - pamiętamy po prostu czas zdychania reżimu komunazistowskiego w otwartej przyłbicy. Teraz ten reżim, a właściwie jego zarządcy, nie są już tak tępi i ładnie dobierają scenografię kolejnego jego wydania w potiomkinowskie wsie demokracji. Stąd też tak wiele było rejwachu z powodu tegorocznych, niejakich "wyborów europejskich", czyli mówiąc językiem niezafałszowanych - "unijnych", bo wszak Europa nie samą Unią Europejską stoi na szczęście - choć obszar bezpośrednio nie podlegający Związkowi Socjalistycznych Republik Europejskich, jak konserwatywni liberałowie cały czas określają tereny dyktatu biurw z Brukseli, stale się kurczy. Wiele osób kierowało pod naszym, witryny ASME, Antysocjalistycznego Mazowsza, adresem pytania o sposób zachowania się przy tej okazji. Nie daliśmy ani jednej odpowiedzi. A po co? Przejmować się tym cyrkiem mogli jedynie ci, którzy posiadali złudną nadzieję, że ów akt polityczny będzie miał jakiekolwiek skutki polityczno-gospodarcze. Taka postawa grzeszyła naiwnością graniczącą z głupotą. Owszem, kilku pieczeniarzy zbiło w tym przypadku prywatny posag polityczny i - last but not least - majątkowy, bo ZSRE szczodrze opłaca swoje biurokratyczne hieny. Z pieniędzy unijnych podatników, oczywiście. Było do tej pory bez wyjątku powszechną praktyką, że do posad w tzw. Parlamencie Europejskim, o śmiesznie nikłych uprawnieniach polityczno-gospodarczych lokalno-krajowe sitwy politykierskie kierowały całkowicie już skompromitowanych na własnym terenie politycznych emerytów. Czy tak było i tym razem w przypadku "polskiego regionu UE" - musicie Państwo sobie sami odpowiedzieć? Od samego początku "głosowań unijnych" frekwencja wyborcza spada - ludzie naszego kontynentu coraz dobitniej nie widzą w tym sensu, poza oczywiście członkami i ich rodzinami tzw. aparatów politykierskich. Tym większa wrzawa medialna panuje z wyborów na wybory - by choć spróbować przekonać jakąś w miarę miarodajną grupę społeczeństw i narodów UE do dania tzw. legitymizacji tej pozornej władzy nad coraz bardziej faszyzującą strukturą biurwokracji unijnej (przypomnieć należy: faszyzm = socjalizm gospodarczy + autorytet tzw. władzy z nadania demokratycznego). Stąd płyną pomysły, by wykorzystać coraz szerszą ingerencję aparatu medialnego w życie prywatne człowieka: wykorzystanie głosowania za pomocą internetu czy nawet, są już takie głosy (!) - za pomocą alfabetu Braille'a! Zwykli śmiertelnicy odwracają się od tej hałastry, dlatego socjotechnicy sięgają po coraz szczuplejsze nisze wyborcze. Czyli - głosują tzw. europejsczycy (zainteresowani w zyskach płynących z wysługiwania się biurwokracji UE) i działacze partyjni plus ich rodziny oraz znajomi zainteresowani w wykreowani swoich koterii dla innych, np. przyszłych wyborów lokalnych w "regionach UE". Tak było w przypadku jedynej konserwatywo-liberalnej partii Unia Polityki Realnej w "polskim regionie UE". Jej wynik jednak pokazuje rozejście się założeń "aparatu partyjnego" z akceptacją jej elektoratu. Pomijając ewidentną słabość uruchomionej przez obecny zarząd UPR kampanii wyborczej, sądzić należy, że w przypadku tak silnie zideologizowanego środowiska zwolenników wolności i tej gospodarczej, i tej osobistej człowieka - nie mogło dojść do innego wyniku.
Czwarte miejsce w czołowym okręgu wyborczym, jakim jest nasze miasto stołeczne Warszawa obecnego prezesa Bolesława Witczaka - od końca niestety, a siódme w kolejności zwyczajnej - pokazuje, w jak niebezpiecznym zakręcie znalazła się jedyna uniosceptyczna partia w Polsce. Choć takim pojęciem szermował paneuropejski twór o nazwie Libertas, skonstruowany z szumowin i popłuczyn po ruchach quasi-narodowych i choćby tylko naskórkowo uniosceptycznych przez "irlandzkiego bogacza", który swój kapitał zbudował przy petersburskim okręgu ZSRS, zarządzanym przez tzw. putinowską klikę KGB - szeroko nagłaśniany w państwowej stacji telewizyjnej TVP dzięki pozycji nominata z poręki b. LPR, jej obecnego prezesa - jego wynik wygląda na to, że jest zaledwie porównywalny do wyniku UPR, co stanowi tylko osłodę klęski konserwatywnych liberałów. Polscy europejsczycy przynajmniej pokazali, że tak jawnie indyferentna klika spragnionych unijnych apanaży "ciałaczy" paneuropejskich nie może póki co liczyć na ich poparcie. Tylko mimochodem - bo zainteresowanie ścierwem, czyli padliną, świadczyłoby o turpistycznych moich zainteresowaniach - z tej okazji odpowiem na częste pytania o koleje losu pewnego niszowego pisma, niegdyś kojarzonego z UPR, którego obecny właściciel zainwestował swoją niską poziomem osobę w pulę ugrupowania bogacza Ganley'a: ewidentna wrogość do UPR tzw. rednacza i właściciela chyba nie stanowi już żadnego tematu do dyskusji, prawda? Bezczelne wykorzystanie flagi ugrupowania UPR do promocji wrogiego dla niej ugrupowania powinna wreszcie spotkać się z odpowiednią odpowiedzią, by upadek tego czasopisma nie stanowił kolejnej kotwicy dla partii konserwatywnych liberałów... Kto chciał - przekonał się, jak słabo uniosceptyczny elektorat "polskiego regionu UE" zareagował na cyrkowy festyn w końcówce minionego tygodnia. Żenujący wynik mdłego do bólu byłego wicemarszałka z nadania PiS "Wujka Marka", obecnie pokłóconego z tym lewicowym ugrupowaniem i promującego swój kolejny nie-byt polityczny Prawica Rzeczypospolitej, falstart tworu agentury paneuropejskiej Libertas, zasłużony kiepski wynik obecnego zarządu Unii Polityki Realnej (co pozostaje w analogii do kompromitacji tzw. kolidUPRów z poprzednich wyborów do parlamentu unijnego) - to wszystko było do przewidzenia dla uważnego obserwatora aktorskiej sceny politycznej naszego "regionu UE". Kto chciał - widział. I - pojechał kupować sadzonki na grządki, które pozwolą przynajmniej spróbować wyjść obronną ręką pod panowaniem unijnych biurwokratów - w oczekiwaniu na spodziewaną podwyżkę cen żywności... Krzysztof Pawlak

Pytają Państwo o przyczynę słabych notowań UPR? P.K.Szcz. proponuje zajrzeć do raportu „The ECONOMIST”: w którym Polska jest wymieniona jako kraj ludzi najbardziej popierających redystrybucję dochodów. Przypominam, ze Program UPR to całkowita likwidacja redystrybutywnej funkcji podatku. P. K. Szcz. pyta w związku z tym, dlaczego w Wielkiej Brytanii, gdzie poparcie dla redystrybucji jest najmniejsze, maksymalny podatek to 51% - a więc więcej, niż proponował w Polsce nawet taki pąsowy, jak p. Ryszard Bugaj? Hmmm... Może dlatego, że rządzący mają (i słusznie!) w nosie opinię społeczeństwa? A może dlatego, że ci najwyżej opodatkowani i tak tych podatków w praktyce nie płacą - natomiast największa prawdziwa redystrybucja zachodzi tam, gdzie państwo niczego nie redystrybuuje?! Z tych samych powodów, dla których dzieci mają się lepiej tam, gdzie zajmują się nimi wyłącznie rodzice - a nie tam, gdzie państwo odbiera pieniądze rodzicom i opłaca nimi różne potrzeby dzieci (czyli dokonuje redystrybucji dochodu od dorosłych do dzieci)! Rodzice dokonują tej redystrybucji w stopniu na ogół znacznie większym nawet, niż zalecają pedagodzy! JKM

Prokurator oskarża przełożonych o chronienie polityków Czy bydgoski prokurator został odsunięty od śledztwa i wysłany na urlop, bo chciał przesłuchać Stefana Niesiołowskiego? - Chciałem wezwać na świadka znanego posła, jednego z liderów rządzącej PO i pewnego wiceministra. Ująłem to w planie śledztwa, sporządziłem stosowne notatki i przygotowałem zaproszenia na przesłuchanie. I zaczęły się kłopoty - opowiada „Newsweekowi” bydgoski prokurator Jarosław Duś. - Przez rok mimo regularnych wniosków nie dostawałem na to zgody. - Nieoficjalnie słyszałem, że przesłuchiwanie tych dwóch świadków może się nie spodobać ministrowi sprawiedliwości. Wreszcie w kwietniu, gdy miała zapaść decyzja w sprawie moich wniosków, przełożeni odsunęli mnie od sprawy i wysłali na przymusowy urlop - dodaje. Prokurator nie chciał zdradzić szczegółów. Sprawdziliśmy więc sami, jakie śledztwa prowadził. Po nitce do kłębka trafiliśmy na ślad drobnej z pozoru historii, która wystraszyła bydgoskich śledczych. Kęsowo to niewielka gmina w Borach Tucholskich, kilkanaście kilometrów od Chojnic. Jej włodarze wpadli na prosty pomysł, jak podreperować skromny budżet gminny. Postanowili dogadać się z firmą użyczającą fotoradary i zarabiać na mandatach. Czysty zysk. Tym bardziej, że urządzeń nie trzeba kupować, bo wyspecjalizowane firmy mogą je użyczyć lub wydzierżawić. W zależności od umowy taka firma zarabia albo na opłacie dzierżawnej, albo na pomocy gminnym strażnikom w sporządzaniu dokumentacji niezbędnej do wlepienia i rozliczenia mandatu. Im więcej mandatów, tym więcej zarabiają gmina i firma - operator radaru. Takim operatorem jest m.in. Radarsystem. Z tą właśnie firmą umowę podpisali włodarze gminy Kęsowo. Niegdyś współwłaścicielem tej spółki był ówczesny szef gminnej straży w Kęsowie. W marcu 2008 roku policjanci z Wydziału Prewencji Komendy Wojewódzkiej w Bydgoszczy wszczęli rutynową kontrolę w straży gminnej w Kęsowie, by sprawdzić, jak strażnicy radzą sobie z rozliczaniem mandatów. Podczas kontroli policjanci odkryli sporo nieprawidłowości i skierowali sprawę do prokuratury w Bydgoszczy. Dokumenty trafiły do prokuratora Jarosława Dusia. - Postępowanie prowadzone jest przeciwko wójtowi gminy Kęsowo Radosławowi J. jako podejrzanemu o nieumyślne przekroczeniu uprawnień - mówi Jan Bednarek, rzecznik prokuratury okręgowej w Bydgoszczy. Zdaniem prokuratury wójt dopuścił, by wykrywaniem łamiących przepisy kierowców zajmowała się nieuprawniona do tego prywatna firma, a nie straż gminna. Drugi zarzut to niekierowanie w terminie wniosków do sądu o ukaranie sprawców drogowych wykroczeń. Słowem, nic wielkiego. Ot, nieumyślne niedopatrzenie i bałagan w papierach. Tyle że policjanci dołączyli do sprawozdania z kontroli notatki, w których napisali, że podczas kontroli samorządowcy i przedstawiciele firmy radarowej powoływali się na wpływy w MSWiA i u wicemarszałka sejmu Stefana Niesiołowskiego. - Zarówno sprawozdanie z kontroli, jak i materiały w tej sprawie zgromadzone są przedmiotem śledztwa - mówi pytana o policyjne notatki podkom. Monika Chlebicz, rzecznik Komendanta Wojewódzkiego Policji w Bydgoszczy. Współwłaściel firmy Radarsystem Jerzy Gorgoń w rozmowie z „Newsweekiem” przyznaje, że poprosił swojego znajomego Stefana Niesiołowskiego, by ten pomógł zorganizować spotkanie z nadzorującym policję wiceszefem MSWiA gen. Adamem Rapackim. - Pojawiły się generalne wątpliwości, jak prowadzić dokumentację związaną z pracą radaru. Dlatego doprowadziłem do spotkania niektórych komendantów straży z różnych gmin z Rapackim. A o załatwienie spotkania poprosiłem Niesiołowskiego - tłumaczy Gorgoń. Wicemarszałek Sejmu przyznaje, że zna Gorgonia, ale zupełnie inaczej zapamiętał jego prośbę. - Przyszli do mnie z wójtem ze skargą na policję. Żalili się, że jest na nich zapis w komendzie, że są krzywdzeni przez policję i dlatego chcą się dostać do Rapackiego - mówi Niesiołowski.  Wicemarszałek mocno zaangażował się w pomoc znajomemu i wystarał się o audiencję w MSWiA. Samorządowcy nic jednak u Rapackiego nie wskórali. - Było spotkanie, wzięła w nim udział naczelnik z ministerstwa odpowiedzialna za kontakty z samorządami i strażami gminnymi - mówi „Newsweekowi” Adam Rapacki. Wiceminister wspomina, że w zdecydowanych słowach pouczył samorządowców, iż prywatne firmy nie mogą rozliczać grzywien z mandatów i czerpać z tego korzyści, a policja miała prawo do kontroli straży. I o te spotkania chciał zapytać Rapackiego i Niesiołowskiego prokurator Duś. Miała to być rutynowa rozmowa. Żadnych oskarżeń, żadnych zarzutów. Ale się nie udało. Czy szefostwo prokuratury w Bydgoszczy przestraszyło się wiceszefa MSWiA, czy wicemarszałka Sejmu, a może jego przyjaciela, ministra sprawiedliwości Andrzeja Czumy? - Te przesłuchania byłyby niczym więcej jak robieniem sensacji. W naszym przekonaniu zebrany materiał nie dawał podstaw do wzywania tych świadków - tłumaczy Andrzej Kiedrowicz, szef prokuratury okręgowej w Bydgoszczy. Ale nie wyjaśnia, dlaczego prowadzący sprawę prokurator Duś akurat teraz, gdy kończył śledztwo i miała zapaść decyzja w sprawie Niesiołowskiego, został wysłany na urlop. I czy inni świadkowie bez znanych nazwisk mogliby liczyć na podobne względy prokuratury. Grzegorz Induski

JAK SB BUDOWAŁA NOWĄ POLSKĘ... Chyba niewiele jest dokumentów, które w tak bezpośredniej formie wskazują na prawdziwe mechanizmy powstawania III RP i weryfikują propagandowe wyobrażenia o tamtym okresie. Dokument poniższy został sporządzony przez Służbę Bezpieczeństwa i datowany jest na dzień 26 lipca 1989 r. Znalazł się w teczce Wydziału II MSW, zatytułowanej „Analiza sytuacji po wyborze Tadeusza Mazowieckiego na premiera” i - jak wynika z pisma przewodniego, został przesłany przez Kierownika Grupy Operacyjno-Sztabowej w Sekretariacie Szefa SB MSW płk Leonarda Kaczorkiewicza do ministra Czesława Kiszczaka. Data dokumentu świadczy, iż powstał on przed powołaniem rządu Tadeusza Mazowieckiego, - tuż po artykule Michnika „Wasz prezydent, nasz premier” i po wyborze gen. Jaruzelskiego na prezydenta PRL. Jak każe nam wierzyć oficjalna propaganda, był to czas, gdy pokonaliśmy komunę, a wybory parlamentarne otworzyły drogę do „nowej Polski”. W tle tych historycznych zdarzeń, funkcjonowała nietknięta „republika MSW”. W sierpniu 1989 r. liczyła sobie 124 tys. etatów (w tym 8500 w centrali), podzielonych na piony. W Milicji Obywatelskiej zatrudnionych było 62 tys. funkcjonariuszy, w Służbie Bezpieczeństwa 24, 3 tys., w jednostkach pomocniczych (administracja, kwatermistrzostwo, służba zdrowia) 20 tys., w szkolnictwie resortowym 4,5 tys. i w ZOMO około 13 tys. funkcjonariuszy. Do tego należy doliczyć 33 tys. żołnierzy podległych resortowi jednostek wojskowych (Nadwiślańskie Jednostki Wojskowe oraz Wojska Ochrony Pogranicza), a ponadto około 32 tys. pracowników cywilnych. Ogółem, „imperium Kiszczaka” liczyło blisko 190 tys. funkcjonariuszy i pracowników, mogących się obawiać, że zmiany, jakie przyniesie ewentualne porozumienie władz „Solidarnością”, odbiją się na nich bezpośrednio. Nie wolno zapominać, że kolejną grupą żywotnie zainteresowaną ewentualnymi zmianami w kraju była armia ponad 90 tys. tajnych współpracowników SB - podstawowe narzędzie pracy operacyjnej. To dzięki nim minister spraw wewnętrznych był niewątpliwie osobą najlepiej poinformowaną o tym, co się dzieje w środowiskach opozycji i jakie są nastroje społeczeństwa. Oczywiście - najwięcej obaw mogli żywić funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa, która właśnie przeżywała okres największego rozwoju. Już w końcu lat siedemdziesiątych na jej barki władza komunistyczna złożyła zadanie utrzymania ustroju, odstępując od prób ideologicznego uformowania społeczeństwa. W ślad za tym szedł oczywiście rozwój liczebny, organizacyjny i poszerzanie kręgu „zainteresowań operacyjnych”. W końcu lat osiemdziesiątych nie było właściwie dziedziny życia społecznego i gospodarczego w Polsce, którą nie zajmowałyby się komórki SB. Prezentowany poniżej dokument jest projektem przystosowania Służby Bezpieczeństwa do wymogów nowych czasów. Sporządzony przez samych esbeków i nazwany „koncepcją wstępną”, wskazuje na te obszary życia publicznego, w których rola SB - jako policji politycznej została nadal utrzymana. Co istotne - sami esbecy przyznają, że spełniali i będą spełniać w „nowej Polsce” rolę policji politycznej. Każdy z czytelników, znających dalsze dzieje III RP może sam ocenić - na ile koncepcje esbeków znalazły zastosowanie po 4 czerwca 1989 r. W tekście znajduje się kilka (wytłuszczonych przeze mnie) fragmentów, które w kapitalny sposób wskazują na instrumentalny sposób traktowania nowej rzeczywistości i zamiar zachowania funkcji kontrolnych przez „nową” policję polityczną. Już pierwsze zdanie, - o „państwie socjalistycznym nowego typu” - zdumiewa trafnością diagnozy. By wzmóc to wrażenie, warto zacytować inny fragment dokumentu z tego okresu - „załącznika do informacji dziennej z dn.07.04.1989 r”, w którym SB przedstawia komentarze różnych środowisk na temat zakończenia obrad „okrągłego stołu”. Czytamy tam m.in.: „Środowiska inteligenckie we wstępnych komentarzach parafowanie komunikatu o zakończeniu obrad „okrągłego stołu” oceniają jako wydarzenie mające historyczne znaczenie dla Polski. Dominuje pogląd, że wynikiem rozmów jest stworzenie nowego, zreformowanego systemu społeczno- politycznego, którego podstawą będzie społeczeństwo obywatelskie, funkcjonujące w państwie socjalistycznej demokracji parlamentarnej”. Miano „socjalistycznej demokracji parlamentarnej” wydaje mi się niezwykle trafne na określenie „nowego bytu państwowego” - jaki wyłaniał się z porozumienia komunistów z „legalnymi opozycjonistami”. Koncepcja esbeków wskazuje, że doskonale zdawano sobie sprawę z kierunków najbliższych zmian w państwie i potrafiono znaleźć skuteczne „środki zaradcze”. W opracowaniu historyka wrocławskiego oddziału IPN Pawła Piotrowskiego „ Przemiany w MSW w latach 1989-1990” znajdziemy informacje, które jednoznacznie wskazują, iż „koncepcja wstępna” z lipca 1989 roku została precyzyjnie zrealizowana. Czytamy tam m.in.: „Zagadnienia związane z funkcjonowaniem MSW nie były podejmowane podczas rozmów okrągłego stołu. Strona „solidarnościowa”, w tej kwestii, jak również w sprawach dotyczących wojska i polityki zagranicznej, oddała pole władzom. Przed wyborami nastroje w resorcie nie należały do najgorszych, jednostki SB w terenie dostawały zadania informowania o kampanii wyborczej Komitetu Obywatelskiego „Solidarności”, jak też stawiania pytań, jakie „społeczeństwo” miało zadawać kandydatom strony solidarnościowej, np. „czy jest pan przekonany, że demokratyczne kraje zachodnie udzielają altruistycznie pomocy opozycji w Polsce”, lub „jaki ma pan konkretny plan zahamowania inflacji w Polsce. [...] Początki zaniepokojenia w MSW dostrzec można dopiero po nieudanej misji sformowania rządu przez gen. Kiszczaka i przyjęciu przez OKP tezy „wasz prezydent, nasz premier”. Gorączkowe prace nad reorganizacją SB prowadzone w sierpniu zakończyły się 24 sierpnia 1989 r., czyli w dniu, w którym Tadeusz Mazowiecki objął funkcję premiera. Na mocy zarządzenia nr 075/89 z 24 sierpnia 1989 r. zlikwidowano dotychczasowe Departamenty III, IV, V, VI, Biuro Studiów SB oraz Inspektorat Ochrony Przemysłu MSW. W ich miejsce powstały nowe departamenty: Ochrony Konstytucyjnego Porządku Państwa, Ochrony Gospodarki oraz Studiów i Analiz. Charakterystyczne, że dotychczasową retorykę, odwołującą się do służby partii, próbowano obecnie zastąpić koniecznością ochrony państwa Zmian dokonywano w takim pośpiechu, że dopiero we wrześniu miały miejsce ustalenia dotyczące obszarów zainteresowań nowych struktur.[...] Departament Ochrony Konstytucyjnego Porządku Państwa miał nadal „rozpracowywać” takie organizacje „niekonstruktywnej opozycji”, jak KPN, „Wolność i Pokój” oraz oczywiście „Solidarność Walcząca”, natomiast Departament Ochrony Gospodarki nadal „ochraniał” całą gospodarkę, łącząc zadnia dotychczasowego Departamentu V i VI. Nie trzeba dodawać, że w ślad za tą „reorganizacją” nie poszły żadne większe zmiany kadrowe, aparat nadal trwał niewzruszenie. [...] W ślad za zmianami organizacyjnymi poszły również zmiany liczebne; jeszcze w lipcu 1989 r. SB liczyła 24 300 funkcjonariuszy, z w styczniu 1990 r. było już tylko 7200 etatów. Oczywiście nie przeprowadzono żadnej poważnej redukcji, dokonano tylko „papierowego” wyjęcia z SB, wywiadu, kontrwywiadu, pionów zabezpieczenia, co zmniejszyło stan SB w sierpniu do 9200 osób, dalszą redukcję osiągnięto, przenosząc 2000 etatów do MO." Warto jeszcze dodać słowo o słynnej weryfikacji Służby Bezpieczeństwa. Na propagandową fikcyjność tego procesu najlepiej wskazują cyfry. Funkcjonariuszy SB poddano weryfikacji w lipcu 1990 roku. Spośród ponad 14 tys. osób 8681 (czyli 61 proc.) przeszło ją pomyślnie, w pierwszej instancji, czyli w komisjach wojewódzkich, natomiast 4880 odwołało się do Centralnej Komisji Kwalifikacyjnej, która uchyliła decyzje komisji wojewódzkich w stosunku do 1800 osób. Ogółem więc spośród 14 038 funkcjonariuszy, pozytywnie zaopiniowano 10 439, natomiast negatywnie - 3595. Byli esbecy zasilili kadry Urzędu Ochrony Państwa, stali się biznesmenami, bankowcami, urzędnikami, wydawcami prasy, - czynnie włączyli się w budowę III Rzeczpospolitej i zadbali o „ochronę bezpieczeństwa” nowego państwa.

Warszawa , 1989.07.26 Tajne egz.nr.1 OCHRONA BEZPIECZEŃSTWA WEWNĘTRZNEGO PAŃSTWA W NOWYCH WARUNKACH SPOŁECZNO - POLITYCZNYCH I GOSPODARCZYCH. /koncepcja wstępna/

I. Polska Rzeczpospolita Ludowa przeobraża się w państwo socjalistyczne nowego typu. Realizowane są uchwały X Plenum KC PZPR i porozumienia zawarte przy "okrągłym stole. Zaistniała nowa sytuacja społeczno polityczna, która wyraża się w daleko idącym pluralizmie parlamentarnym i zarysowującym się liberalizmie gospodarczym. Rozluźnieniu uległy dotychczasowe więzi koalicyjne partii i stronnictw politycznych, do Sejmu i Senatu weszła licząca się opozycyjna siła polityczna. Przemiany te powodują konieczność dostosowania organizacji państwa oraz sposobu sprawowania władzy do potrzeb społeczeństwa, w którym w ostatnich dziesięcioleciach zaszły istotne przewartościowania i zmiany strukturalne. Skutkiem pogłębiającej się demokratyzacji życia społecznego będzie m.in. zwiększenie parlamentarnej kontroli nad funkcjonowaniem służb resortu spraw wewnętrznych. Świadczy o tym nasilające się żądanie opozycji nowelizacji ustawy o Urzędzie Ministra Spraw Wewnętrznych i odpolitycznienie resortu. Należy się liczyć także z jakościową zmianą zadań Służby Bezpieczeństwa i ich charakteru. Zapewne zmianie ulegnie także charakter służby - z aparatu o charakterze dotychczas partyjno-politycznym przekształci się w służbę typu państwowej policji politycznej, który nie musi być tożsamy z interesem poszczególnych partii politycznych. Stanie się organem wykonawczym o stosunku do ustawy zasadniczej. Zalegalizowanie istnienia i działalności opozycji politycznej, swoboda zrzeszania się i głoszenia poglądów spowoduje, że zmieni się zakres pojęcia wrogiej działalności ideologicznej i politycznej, co znacznie ograniczy merytoryczny zakres zainteresowań Służby Bezpieczeństwa. Podobnie w sferze gospodarczej, niektóre zjawiska przestaną być zaliczane do przejawów wrogiej działalności. Niezależnie od powyższych nieuchronnych przekształceń powinnością Służby Bezpieczeństwa będzie służyć narodowi polskiemu, bez względu na układ sił politycznych w kraju i dynamikę przemian polityczno- ustrojowych. Podstawowym zadaniem SB jest i będzie ochrona bezpieczeństwa państwa, które należy rozumieć jako stan rzeczy zapewniający warunki do nie zakłóconego funkcjonowania organów władzy i administracji, a społeczeństwu umożliwiający korzystanie z pełni praw i swobód obywatelskich przysługujących suwerenowi. Ochrona tak rozumianego bezpieczeństwa wewnętrznego kraju będzie polegać na poprawnym kształtowaniu wzajemnych stosunków między społeczeństwem , a organami władzy i innymi instytucjami państwowymi realizującymi podstawowe zadania w interesie ogólnonarodowym, z poszanowaniem praw i interesów jednostek.[...] Natomiast w zakresie zapobiegania powstawaniu i likwidowaniu zagrożeń o charakterze politycznym, obowiązek ochrony bezpieczeństwa spełniać musi specjalnie do tego celu powołana wyspecjalizowana służba państwowa, którą jest obecnie SB. Służba ta w zakresie szeroko rozumianego zapobiegania zagrożeniom bezpieczeństwa wewnętrznego państwa winna prowadzić także wykrywanie i rozpoznawanie wszelkich przejawów naruszania bezpieczeństwa i interesów państwa bez względu na to, kto się tego dopuścił. Do zadań służby ochrony bezpieczeństwa wewnętrznego państwa winno należeć przede wszystkim: - ochranianie porządku konstytucyjnego w kraju, - ujawnianie ekstremalnej działalności politycznej godzącej w porządek prawny państwa, - wykrywanie i likwidowanie organizacji terrorystycznych, niezależnie od ich charakteru politycznego, - zabezpieczanie interesów państwa w szczególnie ważnych dziedzinach takich jak: nauka, wynalazczość, nowe technologie, bankowość i finanse; - angażowanie się w działania wymierzone przeciwko przestępczości w sposób szczególny naruszającej interes państwa, np. korupcja /sięgająca szczebli centralnych/, afery przemytnicze, nielegalny międzynarodowy handel bronią i narkotykami , działalność typu mafijnego; - wypracowywanie nowych koncepcji działalności profilaktycznej.[...]

II.[...] Służby resortu przede wszystkim prowadzić winny działania operacyjne koncentrując się na ujawnianiu, zapobieganiu i zwalczaniu szeroko rozumianej działalności skierowanej nie przeciwko jakiejkolwiek legalnie działającej organizacji politycznej lecz przeciwko podstawowym interesom państwa. Z tego też względu, w większym niż dotychczas zakresie należy dążyć do wytworzenia obrazu Służby Bezpieczeństwa , jako służby, której zadaniem jest strzec praworządności i działać zgodnie z interesami i oczekiwaniami całego społeczeństwa. W związku z utratą możliwości ingerencji resortu w procesy powoływania i rejestracji stowarzyszeń, towarzystw., itp. oraz dotychczasowej kontroli ich funkcjonowania, zmianom muszą ulec formy i metody pracy , mające głównie na celu operacyjną kontrolę tych organizacji i ich liderów. W tym zakresie należy rozszerzyć współdziałanie poszczególnych służb WUSW z wydziałami społeczno-administracyjnymi Urzędów Wojewódzkich. Działania resortu z oddziaływań administracyjnych winny przejść w prewencyjne.W sferze gospodarczej musi pogłębić się współdziałanie MSW z systemem bankowym i aparatem fiskalnym. Wynika to m.in. z możliwości dopływu i zaangażowania kapitału zagranicznego do sektora państwowego i prywatnego gospodarki narodowej. Wskazane byłoby m.in. rozważenie stworzenia systemu precyzyjnego pozamerytorycznych wymagań wobec kandydatów na określone stanowiska w administracji i gospodarce państwowej, z uwzględnieniem ochrony bezpieczeństwa państwa. Wynika to m.in. z decyzji o odchodzeniu od dotychczasowego systemu nomenklatury. Wydaje się konieczne , aby w zakresie problematyki wyznaniowej praca operacyjna była głęboko zakonspirowana. Z uwagi na uregulowania prawne stosunków między państwem, a Kościołami niezbędne jest wypracowanie nowych metod pracy na tym odcinku. Szczegółowe rozważania zależne są od ustalenia w nowych warunkach polityczno - ustrojowych miejsca i roli SB w strukturze naczelnych organów administracji państwowej. Pozwoli to m.in. na: - selekcję zainteresowań służby ochroną sfery politycznej i gospodarczej; - określanie zadań priorytetowych o znaczeniu strategicznym/długofalowym/, jak i taktycznych /instrumentalnych/; - reformę struktury wewnętrznej resortu z określeniem zadań na poszczególnych szczeblach /centralnym i koncepcyjno - sztabowym; wojewódzkim - koordynacyjno - nadzorczym; rejonowym - wykonawczym/.

IV. Zachodzi potrzeba określenia - odpowiednio do zaistniałej sytuacji - nowej organizacji wewnętrznej SB i jej miejsca w strukturze organów państwowych. Celowe wydaje się, aby rozważyć zasadność utrzymania SB w systemie Rady Ministrów jako jednego z wyspecjalizowanych organów MSW. Takie usytuowanie stwarza szerokie możliwości ingerencji i kontroli inspirowanych przez przedstawicieli różnych ugrupowań politycznych w parlamencie i rządzie. Rozwiązaniem alternatywnym bardziej korzystnym byłoby podporządkowanie SB jako państwowej policji politycznej Prezydentowi PRL będącemu organem właściwym także w sprawach bezpieczeństwa państwa. W takim przypadku kierownictwo służby winien sprawować w imieniu prezydenta mianowany przez niego kompetentny przedstawiciel - Szef tej służby, odpowiadający za swą działalność przed Prezydentem i Trybunałem Stanu.

V. Niezależnie od tego, która z koncepcji usytuowania SB zostanie przyjęta, koniecznym wydaje się dokonanie zmian strukturalnych i kompetencyjnych w samej służbie. Z uwagi na zmianę zakresu pojęcia wrogiej działalności politycznej i sposobu rozumienia interesów państwa zmianie ulegną merytoryczne zainteresowania dotychczasowych pionów i departamentów. W tej sytuacji celowe wydaje się utworzenie w służbie trzech podstawowych pionów merytorycznych. Jeden z nich winien swym zainteresowaniem objąć całokształt zagrożeń o charakterze politycznym - bez względu na środowiska, w jakich powstają. Drugi natomiast powinien zajmować się ochroną istotnych interesów gospodarczych państwa. Trzecim pionem byłby wywiad i kontrwywiad. Aleksander Ścios

Zdegradowana polskość Referat dr B. Fedyszak-Radziejowskiej przesłuchałem z uwagą dwa razy i uważam go za jeden z najważniejszych tekstów diagnozujących sprawy polskie opublikowanych w ostatnich paru latach. Na pewno powinien ukazać się w druku i stać się przedmiotem szerokiej dyskusji. Ja tu jedynie odniosę się do najważniejszych tez zawartych w tymże wystąpieniu wygłoszonym na znakomitej konferencji z okazji 20-lecia III RP zorganizowanej przez Fundację Veritas et Scientia. Zebrałbym te tezy w następujących punktach stanowiących spójną całość: W rzeczywistości społecznej mamy do czynienia z propagandą polityczną, podobnie jak w Peerelu Dysfunkcjonalne mechanizmy życia społecznego III RP się utrwalają Te mechanizmy mają swe podłoże z jednej strony w tym, że koleiny wyżłobione przez techniki komunistycznej władzy, utrzymały się mimo „zmiany ustroju”, a z drugiej w niskiej samoocenie Polaków Ta niska samoocena jest systematycznie podtrzymywana przez propagandę polityczną Referat nosił tytuł „Ile peerelu w III RP” i właściwie nie pozostawia wątpliwości, co do tego, że postpeerel stanowi twór peerelopodobny. Czym się przykładowo charakteryzował peerel (porzucając cały sztafaż ideologiczny i zbrodniczy)? Dominacją jednej partii i pozorami demokratycznych wyborów. Przy czym dominacja tejże partii wyglądała od strony propagandowej tak, że tylko ta partia „zasługiwała na rządzenie”, była „najnowocześniejsza”, „popierana przez najlepszych ludzi”, „stworzona przez najlepsze umysły”. Fedyszak-Radziejowska znajduje analogię w postpeerelu taką, że znowu odtworzono mit „jedynej światłej partii”, przy czym występowała ona w rozmaitych szatach: UD, UW, SLD czy PO. Charakterystyczne dla peerelu i postpeerelu jest więc to, że system partyjny ustrukturowany jest pionowo (wertykalnie), a nie poziomo (horyzontalnie). Znaczy to, że „nie ma partii równowartościowych”, tylko jest jedna partia „naczelna”, nadająca się do przewodzenia narodem i... reszta ugrupowań. Jakie są inne paralele między „Polską Ludową” a III RP? „Jedyna partia” w peerelu wspiera się jedynością obowiązującej ideologii, ale zarazem posiada realną władzę w służbach i gospodarce, która okazuje się do zachowania także w warunkach „wolnorynkowych” - likwiduje się np. media publiczne, bo prywatne są kontrolowane przez nową jedyną partię. Nieliczny establishment (ma większy dostęp do władzy, własności, prestiżu społ.) - kontroluje dopływ nowych ludzi; niemerytoryczny, lecz ideologiczny establishment; i tak jak nie powinien był podlegać ocenie „malutkich”, nie był zmuszany do rywalizacji (np. PZPR vs PAX) w peerelu - tak i nie podlega ocenie dziś oraz nie powinien podlegać rywalizacji (na zasadzie: „co Europa o nas pomyśli”, dodałbym). Brak mechanizmów kontrolnych w stosunku do establishmentu - czy to w peerelu, czy to w III RP (zablokowanie lustracji, tolerowanie korupcji). Przede wszystkim podobieństwo leży w systematycznym kreowaniu zaniżonej samooceny Polaków, co pozwala manipulować społeczeństwem. Zaniżona samoocena to inaczej zdegradowana tożsamość. Fedyszak-Radziejowska używa w tym kontekście terminu „toksyczne elity”, ponieważ przedstawiciele establishmentu stosują systematyczne niedowartościowanie społeczeństwa - „nic z was nie będzie, niczego nie potraficie” - podnosi to tymże elitom komfort rządzenia. Na uwagę zasługuje też to, że krytykując toksyczne elity, Fedyszak-Radziejowska zaatakowała również te sądy, które zawierają takie terminy, jak „polactwo”; „chora dusza polska”, „folwarczna masa” i zapytała wprost: „jak długo jeszcze w tej walce o władzę wszyscy będą Polaków obrażać?” U naszego zachodniego sąsiada stale przypomina się o tym, że Niemcy obalili mur berliński, a więc elity dowartościowują zwykłych ludzi; w III RP w przekazie propagandowym „transformację" zrobiła garstka osób. Fedyszak-Radziejowska podkreśla, że stosowana jest prosta technika: obniż samoocenę, odniesiesz efekt. Przy tej okazji przywołuje jednak pewną charakterystyczną dla Ministerstwa Prawdy wizję demokracji w III RP, której to (wizji) jest wyznawcą Michnik. Tenże demiurg zdefiniował demokrację w następujący sposób w tekście „Szare jest piękne” (1997) (w „GW”) jako „ciągłe targowisko”, „wieczną niedoskonałość” i co najważniejsze „…zmieszanie grzechu, cnoty, świętości z łajdactwem...” Tu, zdaniem Fedyszak-Radziejowskiej, zawarty jest podstawowy fałsz myślenia Michnika o współczesnej Polsce. Zrównanie świętości z łajdactwem, dobra ze złem to jest fałszywe pojmowanie demokracji, gdyż tę ostatnią wyznacza ethos egalitarny, a więc zrównanie ludzi bez względu na sprawowane funkcje, zrównanie wobec prawa - bogatych i biednych, uczonych i niewykształconych, kobiety i mężczyzn, ale nie dobrych i złych. Ponoć Z. Krasnodębski drobiazgowo zanalizował ten tekst Michnika w „Demokracji peryferii” (ale nie dotarłem do niego jeszcze, więc tu tylko go za Fedyszak-Radziejowską sygnalizuję). Dostało się przy okazji młodemu dziennikarzowi Bartłomiejowi Radziejewskiemu (za tekst opublikowany w „Zeszytach Karmelitańskich” w numerze o nieuczciwości), który okazał się nawet lepszy niż Michnik, uznawszy nieuczciwość za immanentną (!) cechę demokracji, pisał bowiem „nie wymagajmy od polityków uczciwości” oraz „lepszy jest oszust i intrygant, któremu przyświeca troska o rację stanu”. Na tym tle Fedyszak-Radziejowska przywołała wizję demokracji sformułowaną przez Jana Pawła II oraz jego stanowczą krytykę demokracji fundowanej na agnostycyzmie, sceptycyzmie i relatywizmie. „Demokracja bez etosu egalitarnego nie funkcjonuje”, kończy swoje wystąpienie polska socjolog i nie sposób odmówić jej racji. Od siebie dodałbym jednak to, jak wiele wysiłków, nakładów, pracy i czasu poświęcono na to, by nie dopuścić do odbudowania się normalnych międzyludzkich więzów w społeczeństwie polskim, do nieustannego ugruntowywania poczucia winy, do atomizacji, skłócania, wzniecania animozji między poszczególnymi grupami zawodowymi, wiekowymi, miastem a wsią, etc. Jedyne procesy integracyjne, na jakie zezwalano Polakom dotyczyły właśnie albo odpowiedzialności zbiorowej (np. za Holokaust, za antysemityzm), albo zawodów sportowych (kibicujemy naszym). Teraz - to jest w ostatnich dwóch latach - te procesy integracyjne są stymulowane z dużą dozą ostrożności w odniesieniu do „naszych kandydatów” na wysokie funkcje „w świecie” („popieramy” Sikorskiego na szefa NATO, „popieramy” Cimoszewicza, „popieramy” Buzka etc.). Innymi słowy, w ściśle reglamentowanych kontekstach politycznych Polacy mogą ujawniać swoją polskość i wspierać polskość kandydatów, o ile są to „nasi ludzie”. W przeciwnym razie, tj. w przypadku wsparcia dla kandydatów nienamaszczonych przez salon III RP, takie poparcie przyjmuje od razu w oczach salonowych komentatorów postać nacjonalizmu, ksenofobii i kołtuństwa. Problem jednak jest głębszy. Fedyszak-Radziejowska wprawdzie wspomina o wizji demokracji Jana Pawła II, ale nie ciągnie tego wątku, a przecież co jak co, ale walka z „państwem wyznaniowym”, z „klerykalizacją”, z „czarnymi” i ich „mieszaniem się do polityki”, „iranizacją” etc. stanowiła jeden z kluczowych numerów występów scenicznych głównych aktorów politycznych III RP - i to od „czerwca 1989” po dziś dzień. Należy więc podkreślić stanowczo, że od samego początku nie było mowy o budowaniu demokracji na wartościach. Ponieważ jednak zagłuszyć Jana Pawła II za bardzo się nie dało i też nie wypadało (polscy politycy częstokroć podpierali się autorytetem papieża, by swój własny mizerny autorytet podretuszować), to zaczęto podpierać się myślą papieża-Polaka w kontekście integracji naszego państwa ze strukturami unijnymi. Wtedy też wśród polskich polityków namnożyło się papistów od cholery - nawet komuniści zaczęli cytować Jana Pawła II (że też im język nie usechł, słowo daję). Zaczęto więc przyznawać, że może owszem, za mało jest tych wartości u zarania polskiej demokracji, ale tę próżnię zapełnią „uniwersalne wartości europejskie”, czyli takie i dla wierzących, i dla niewierzących, jak się domyślamy. To, że Jan Paweł II mówił o tym, by Europa otworzyła drzwi Chrystusowi, by odwoływała się otwarcie w budowie nowego porządku politycznego właśnie do dziedzictwa chrześcijaństwa traktowali ci politycy jako mowę trawę, co nie przeszkadzało im cały czas przypominać o tym, jak to papież popiera UE i polską w niej obecność. Nie muszę dodawać, że te pięć lat obecności Polski w UE wcale nie przekłada się ani na jakieś umocnienie polskiej demokracji na wartościach, ani na (zapowiadaną szumnie przez euroentuzjastycznych polskich hierarchów) „nową ewangelizację Europy”. Należy więc to systematyczne degradowanie tożsamości Polaków i systematyczne dezintegrowanie naszego społeczeństwa i narodu traktować w aspekcie bardzo poważnej walki ideologicznej, której korzenie, niestety, tkwią w poprzednim systemie, w którym zakorzenieni byli także co poniektórzy światli budowniczowie III RP. Dla nich, dokładnie tak samo, jak dla komunistów, odrodzenie się polskiej wspólnoty narodowej w normalnym kształcie to byłoby przekreślenie i peerelu, i zakłamanej rzeczywistości społecznej po „obaleniu komunizmu”, a przecież, jak przekonuje nas nie tylko Michnik - „szare jest piękne”. Właśnie szare - nie biało-czerwone, prawda?

Znaczenie zwycięstwa Platformy Wprawdzie wybory do Parlamentu Europejskiego były przede wszystkim konkursem o 50 znakomitych synekur, ale można z nich wyciągnąć również wnioski polityczne. Po pierwsze - oligarchizacja sceny politycznej wydaje się trwała, zaś dozowanie poparcia kontrolowanych przez razwiedkę mediów pokazuje, że agentura otrzymała w tej sprawie bardzo ścisłe wytyczne. Po drugie - że z tej oligarchizacji zdają sobie sprawę coraz to szersze kręgi społeczeństwa i odwracają się od polityki. Po trzecie - że ten rezultat jest zamierzony, chociaż wszyscy nieszczerze nad tym ubolewają. Chodzi o to, że ten eskapizm pokazuje, iż naród nasz zostal doprowadzony do stanu bezbronności i jeśli opinia publiczna nie reaguje nawet na deklarację premiera, że traktat międzynarodowy, przesądzający o losach państwa podpisał bez czytania, to można z nami zrobić dosłownie wszystko. I dopiero w tym kontekście możemy zrozumieć nie tylko przyczyny ostatnich objawów eskalacji „polityki historycznej” , zarówno niemieckiej, jak i żydowskiej i rosyjskiej, a także - jej cel. Po czwarte - że podniesienie akurat teraz przez b. ambasadora Izraela w Polsce, pana Dawida Pelega żądań, by Polska wypłaciła żydowskim organizacjom „miliardy dolarów” za mienie Żydów, którzy nie pozostawili spadkobierców, wskazuje, że plany ostatecznego rozwiązania kwestii polskiej - oczywiście kwestii polskiej państwowości - mogą być bardziej zaawansowane, niż myślimy. Po piąte wreszcie - że starsi i mądrzejsi wiedzą, iż Platforma Obywatelska wykona to wszystko najlepiej i dlatego stawiają do jej dyspozycji potrzebne atuty. SM

Barometr polityczny Tak jak po różnych głosowaniach, tak również po wyborach do Parlamentu Europejskiego jako refleksja nasuwa mi się słynna złota myśl premiera Wielkiej Brytanii tuż po przegranych przez niego wyborach: "Z demokracją jest tak samo jak z małżeństwem. Ma prawie same wady, ale nie wynaleziono niczego lepszego". Winston Churchill miał trochę racji, zwłaszcza że przegrana wyborcza nastąpiła zaledwie w parę tygodni po zwycięskim dla niego zakończeniu II wojny światowej. Każde wybory są swoistym barometrem politycznym. Pokazują "stan pogody" społeczeństwa w danym momencie. Za jakiś czas te nastroje społeczne ulegają zmianie, czasami utrzymują się bardzo długo, innym razem następuje dramatyczna burza polityczna, ale barometr jest barometrem. Czy gdyby wybory do Sejmu RP miały miejsce w ostatnią niedzielę, 7 czerwca 2009 r., to PO też by wygrała i to tak znacząco? To jest pytanie kluczowe dla polityków, socjologów, dziennikarzy, ale przede wszystkim dla ogółu Polaków. I na to pytanie bardzo trudno odpowiedzieć. Wiadomo z pewnością tylko tyle, że frekwencja wyborcza byłaby o wiele wyższa. Fakt, że na posłów do Parlamentu Europejskiego głosował zaledwie co czwarty obywatel, wskazuje wyraźnie, iż sprawy UE są dla normalnego, przeciętnego Polaka bardzo odległe i bardzo abstrakcyjne. Ale okazuje się, że przeciętny Polak jest jednak bardzo europejski. Bowiem w krajach tzw. starej Unii, m.in. w Niemczech, Francji, Belgii, we Włoszech - frekwencja wyborcza w minioną niedzielę była najniższa od 30 lat! Komentarze w mediach tych państw są jednoznaczne - oto Parlament Europejski jest dla większości obywateli państw UE czymś właśnie zupełnie abstrakcyjnym, egzotycznym, a nawet obcym. Taka opinia nie powstała nagle z dnia na dzień, ale została w ciągu ostatnich 20-30 lat ukształtowana przez samych eurodeputowanych, przez liderów Unii oraz tak zwanych euroentuzjastów, dla których parlament w Strasburgu jest celem samym w sobie. Tymczasem Parlament Europejski to eufemizm, to instytucja, która nie wypełnia kryteriów normalnych parlamentów w demokratycznych państwach, w tym także polskiego Sejmu i Senatu. Przede wszystkim PE nie ma charakteru władzy ustawodawczej i nie kontroluje władzy wykonawczej, jaką jest Komisja Europejska w Brukseli. Parlament nie może odwołać ani poszczególnych komisarzy (ministrów) Komisji Europejskiej, ani jej przewodniczącego. Pozostają oni poza wszelką kontrolą! W Parlamencie Europejskim nie ma faktycznie ani partii rządzącej, ani partii opozycyjnej. Uchwała parlamentu nie jest wiążąca dla KE i nie ma na nią bezpośredniego przełożenia. Parlament nie uchwala nawet budżetu UE, co jest podstawowym zadaniem każdego parlamentu narodowego. Parlament Europejski nie ma nawet typowej dla demokracji parlamentarnej izby wyższej. Jak wiele spraw, instytucji i praw UE, również jej parlament nie jest jasno określony, a jego działalność nie jest jednoznacznie sprecyzowana. Być może celowo, bo jak głosi stare przysłowie - zawsze lepiej łapać ryby w mętnej wodzie. Za to bardzo sprecyzowane są pensje i apanaże eurodeputowanych, które przekraczają 30 tysięcy euro na osobę, nie licząc samych gigantycznych kosztów utrzymania europarlamentu. Czy parlament UE jest zatem potrzebny? Pewnie tak, chociaż nie w tym kształcie politycznym i nie w tej francuskiej siedzibie. Spór o model polityczny Unii Europejskiej to także spór o model jej parlamentu. Ten spór trwa od 60 lat, od czasów EWG i sprowadza się do myślowego skrótu, czy UE ma być Europą Ojczyzn czy też Europą superpaństwem? Na to pytanie, kluczowe nie tylko dla Polaków, wyborcy nie usłyszeli odpowiedzi w trakcie europarlamentarnych wyborów ani w trakcie poprzedzającej je kampanii. To pytanie będzie jednak powracać stale przy różnych okazjach. Bowiem nie da się ukryć, że Europa zatrzymała się w rozwoju w każdej dziedzinie, nawet w ekonomii, a kraje innych kontynentów z roku na rok doganiają i przeganiają Stary Kontynent. Nie wybory do europarlamentu są najważniejsze, ale model, struktura i tożsamość Europy jako takiej. Tego nie da się załatwić teatralno-medialną kampanią wyborczą, oszukańczą retoryką, tradycyjną kiełbasą wyborczą czy nawet nowoczesnym PR-em. Józef Szaniawski

Eurowybory i plebiscyt polityczny w Polsce Widać wyraźnie, że próba stworzenia dwubiegunowego układu partyjnego się nie powiodła Podsumowując wybory do europarlamentu, w pierwszym rzędzie warto się zastanowić nad niską frekwencją. Owszem, można użalać się nad rzekomą "niską świadomością" polskiego społeczeństwa, jednakże wydaje się, że nie jest to diagnoza zbyt głęboka. Kompetencje europarlamentu w obecnych warunkach nie są wielkie. Tak naprawdę Unia Europejska spokojnie mogłaby się obyć bez parlamentu, ma on jednakże świadczyć o "demokratycznym charakterze" instytucji UE. Oczywiście jest to czysta maskarada, gdyż większość istotnych decyzji podejmuje unijna biurokracja. Aby więc jeszcze bardziej zatuszować absurdalność tego stanu rzeczy, zwiększono ostatnio uposażenia europosłów, i to w warunkach polskich kilka razy, co jest rażąco nieusprawiedliwionym nadużyciem. Podatnik europejski wydaje miliony na instytucję nie mającą większego podmiotowego znaczenia. Obliczono nawet, że za te pieniądze można by utrzymać całkiem niemałe miasto w Polsce. W jakimś sensie owa unijna rozrzutność dla brukselskich urzędników (w tym dla parlamentarzystów) ma "zabezpieczać" przerośniętą biurokrację przed wewnętrznymi konfliktami i ograniczeniami. Zatem im dłużej trwa UE, tym bardziej marnotrawi środki zabrane ludziom w podatkach. O demoralizującym charakterze takiego działania nie trzeba chyba nikogo przekonywać. Wynagrodzenie powinno być adekwatne do odpowiedzialności, do nakładów pracy, tymczasem tutaj zasada ta nie jest w żaden sposób przestrzegana. Wydaje się zatem, że niska frekwencja to coś w rodzaju protestu obywateli, którzy nie chcą być oszukiwani i ograbiani przez eurokratów. Wprawdzie w Polsce do urn poszło nieco więcej ludzi niż przed pięciu laty, ale w całej Europie zanotowano wyraźny spadek frekwencji.

Bój rozpoczęty Można zatem zapytać, czym są eurowybory w polskiej rzeczywistości? Przede wszystkim - plebiscytem przed przyszłorocznymi wyborami prezydenckimi i samorządowymi. Partie ruszyły do walki, wysyłając swoich harcowników, którzy staczają pojedynki mające pokazać siłę poszczególnych podmiotów przed przyszłoroczną bitwą. Ze względu na niską frekwencję swoją szansę starały się znaleźć podmioty spoza stronnictw establishmentowych, takich jak Libertas, Prawica Rzeczypospolitej, UPR i inne. Niska frekwencja dawała szansę, gdyż twardy elektorat partii wyrazistych ideowo mógł zdecydować o przekroczeniu pięcioprocentowego progu. W normalnej sytuacji wielomilionowe dotacje dla partii mających swoją reprezentację w polskim parlamencie przygniatają wszystkie mniejsze podmioty. Powoduje to stabilizację na polskiej scenie politycznej, dodajmy, stabilizację wywołaną w sposób sztuczny. O tym, kto znajdzie się w parlamencie, decydują bowiem wówczas wyłącznie liderzy partyjni, ustawiający listy wedle swoich dowolnych upodobań. Było to aż nadto widoczne i w eurowyborach. Do rzadkości należało, aby liderami list wyborczych byli ludzie pochodzący z danego terenu. Powoduje to sytuację bardzo niezdrową, gdyż relacje wyborców z parlamentarzystami są po prostu żadne. Wydaje się, że ten stan rzeczy jeszcze bardziej pogłębił absencję w obecnych wyborach. Może to również wpływać na frekwencję w przyszłości. Upartyjnienie polskiego życia publicznego, zamiast przyciągać ludzi do polityki, odpycha ich. Wszystko bowiem staje się mechaniczne: wyborca ma zredukowane pole wyboru, wybrany poseł praktycznie nie jest w stanie sprzeciwić się dyrektywom partii, która go wystawiła. Debata publiczna przypomina w takiej sytuacji ring bokserski, a nie rzeczową dyskusję nad najważniejszymi sprawami kraju. Dyskusje przedwyborcze zastępowane są wyborczymi spotami, filmami itp.

Centrum wolne Wydaje się, że poparcie dla obecnie rządzącej Platformy Obywatelskiej jest w dużym stopniu związane z ogromnymi sukcesami w sferze pijarowskiej. Poparcie liberalnych mediów typu "Gazeta Wyborcza" i TVN, do perfekcji opanowane gry medialne - oto skutek wysokich notowań w sondażach. W sytuacji, gdy liberalne poglądy w społeczeństwie deklaruje maksymalnie 10 proc. ludzi, poparcie dla PO przypomina nadmuchany balon, który wcześniej czy później może pęknąć. Obecne wyniki świadczą jednak, że tak się na razie nie stało. Wprawdzie Platforma uzyskała niższy wynik niż w wielu sondażach, dających jej ponadpięćdziesięcioprocentowe poparcie, jednakże zdecydowanie wyprzedziła inne konkurencyjne siły. Do europarlamentu wejdą też SLD i PSL. Widać zatem wyraźnie, iż próba stworzenia dwubiegunowego układu w Polsce się nie powiodła. Sytuacja jest bardzo trudna dla PiS. Ugrupowanie to jeszcze kilka lat temu sytuowało się bardziej w centrum sceny politycznej. Dzięki temu mogło zawierać różnorakie sojusze (oczywiście oprócz sojuszu z SLD). Dzisiaj tych partnerów nie widać. Po wyeliminowaniu LPR i Samoobrony z polskiej polityki ich elektorat przejął PiS. Jednakże utracił tzw. centrowy elektorat i jest mu go bardzo trudno odzyskać. Wydaje się, że jest to największy problem dla Prawa i Sprawiedliwości, szczególnie dlatego, iż nie znikły ze sceny politycznej SLD i PSL. Koalicja z SLD jest dla PiS wykluczona, Platforma spokojnie taką koalicję będzie mogła zawrzeć. Wprawdzie jest możliwa koalicja PiS - PSL, ale po wyeliminowaniu Samoobrony ludowcy niechętnie spoglądają na sojusz z partią Jarosława Kaczyńskiego. Zatem PiS musi walczyć o wynik ponadpięćdziesięcioprocentowy. Byłoby to możliwe w niedługim czasie pod warunkiem stworzenia dwubiegunowego układu w polityce, tj. podziału całej sceny na PO i PiS. Obecny wynik wyborczy temu przeczy. Drugi ważny warunek to spadek notowań Platformy na skutek pogłębienia się kryzysu gospodarczego w Polsce (czego oczywiście w najbliższym czasie nie należy wykluczyć). Zatem rychłe przemodelowanie sceny politycznej byłoby w Polsce możliwe po powstaniu partii znajdującej poparcie między elektoratem PO a PiS, a więc w centrum. Na razie jednak nie widać takiej możliwości, gdyż, jak wspomniałem, blokuje tę możliwość ogromne finansowanie z budżetu państwa stronnictw już istniejących. Nowe ugrupowania nie są w stanie znaleźć nawet przybliżonych środków na kampanię wyborczą. Boleśnie to odczuły mniejsze podmioty, takie jak Prawica Rzeczypospolitej, Libertas czy pozaeseldowska lewica. Ich wynik powoduje cementowanie czterobiegunowego układu politycznego w Polsce. Eurowybory w innych krajach pokazały duże wzmocnienie ugrupowań eurosceptycznych. Kryzys gospodarczy jest na Zachodzie bardzo boleśnie odczuwany, co przełożyło się na wyniki. Tak więc wyborcy europejscy wciąż, wbrew dążeniom eurokratów, patrzą na UE przez pryzmat własnego podwórka. Ich tożsamość jest ściśle narodowa, nie kosmopolityczna. Cała jednak machina biurokratyczna w UE jest nakierowana na budowanie struktur ponadnarodowych i to nawet wbrew decyzjom wyborców. Jasno to widać po sposobie ratyfikacji traktatu lizbońskiego. Być może wzrost pozycji eurosceptyków w Europie powstrzyma na jakiś czas kolejne kroki na drodze budowy europejskiego superpaństwa. Dr hab. Mieczysław Ryba

Chochole tańce i koncerty Jeżeli częściej niż inni piszę o Lechu Wałęsie, to także dlatego, że przez wiele lat słyszałem pod swoim adresem krytyczne uwagi na temat mojego zaangażowania się w jego kampanię prezydencką w 1990 roku. Kampania była udana, bo zwycięska, w odróżnieniu od fatalnej prezydentury Wałęsy, do dziś pełnej tajemnic, wciąż czekającej na swojego Zyzaka. Na usprawiedliwienie powiem, że wtedy znacznie dojrzalsi ode mnie ludzie zaufali Wałęsie i jeszcze więcej na tym w opinii innych stracili. A poza tym nie mieliśmy o Wałęsie tej wiedzy co dzisiaj. Wałęsa w garniturze z wizerunkiem Matki Bożej w klapie wywijał ostatnio fikołki z Kylie Minogue, główną "atrakcją" koncertu w Gdańsku z okazji 20. rocznicy tzw. wolnych wyborów. Piosenkarka była zachwycona: "Taniec z legendą 'Solidarności' to jest to" - opowiadała bulwarowym dziennikom. Australijska piosenkarka znana jest z promowania gejów i pobierania wysokich gaż za swoje koncerty. Za ten w Gdańsku otrzymała 11 milionów złotych, które hojną ręką wypłaciło jej Europejskie Centrum Solidarności zarządzane przez byłego opozycjonistę o. Macieja Ziębę. Nie mogę zrozumieć, skąd biorą się te pomysły zapraszania na koncerty w rocznice ważnych dla kraju wydarzeń znanych ze światowych estrad piosenkarek i zespołów. Co to ma wspólnego z naszą historią, a szczególnie z rocznicą tzw. wolnych wyborów 4 czerwca 1989 roku? Co jakaś Minogue ma wspólnego z "Solidarnością", ze Stocznią Gdańską, z Wałęsą, oprócz tego, że oboje są medialnymi celebrytami? I co taki koncert muzyki pop wnosi do naszego życia artystycznego? Przecież to pseudoartystyczna miernota. A może chodziło o to, aby w świetle fleszy mógł sobie z nią potańczyć Wałęsa, który jak widać, nie przepuści żadnej okazji, by zabłysnąć. Wiem, że lubi buszować po internecie. Niech poczyta, co o nim piszą dziś internauci. Wszystkie komentarze są pełne oburzenia na Wałęsę i tych 11 milionów straconych złotych. Nie mogę też pojąć, jak to się dzieje, że tak wielu duchownych, w tym zakonników, poświęca całe swoje życie, by gromadzić każdy grosz dla ludzi potrzebujących, a dominikanin o. Maciej Zięba za kilka godzin podrygiwania na scenie pani Minogue wydaje z naszych pieniędzy - bo Centrum jest utrzymywane przez rząd - milionowe sumy. O ile pamiętam, to ten właśnie zakonnik uważał, że nie trzeba budować Ojcu Świętemu Janowi Pawłowi II kolejnych pomników, gdyż trwalsze są te, które zostawiają przyszły ślad dzięki stypendiom dla zdolnych studentów czy budowie instytucji naukowych imienia Jana Pawła II. Jak widać, były to czcze słowa. Za 11 milionów można by zrobić w Polsce wiele dobrego i to w tym momencie, kiedy ludzie masowo tracą pracę, także ci z dawnej "Solidarności". Ta niefrasobliwość i głupota pomysłodawców koncertu i Europejskiego Centrum Solidarności godna jest najwyższego potępienia. Niestety, zapowiada się - i to niedługo - nie mniejszy skandal. Na swój pierwszy w Polsce koncert wybiera się Madonna. Dzięki swojemu włoskiemu imieniu Madonna wielokrotnie czyniła niewybredne aluzje do tej Madonny, która dla milionów katolików jest jednym z określeń Maryi z Nazaretu, Matki Jezusa. A amerykańska piosenkarka, która naprawdę nazywa się Madonna Louise Veronica Ciccone, znana jest z licznych skandali, atakowania Kościoła, wiary i moralności. Ostatnio często wypowiada się o kabale. Uważa, że zainteresowanie kabałą tylko pomaga jej w karierze. Madonnę wytrwale naśladują inne piosenkarki i aktorki, jak Demi Moore, Barbra Streisand czy Britney Spears. Media informują, że co roku odwiedzają one w Izraelu grób rabbiego Yehudy Aszlaga, największego twórcy i popularyzatora kabały, zresztą urodzonego za cara w Warszawie. Madonna ma wystąpić na warszawskim Bemowie dokładnie 15 sierpnia. W tym wolnym od pracy dniu obchodzimy uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. To święto, nazywane także świętem Matki Bożej Zielnej, zbiega się z rocznicą Bitwy Warszawskiej. W tym uroczystym dniu obchodzimy też od niedawna święto Wojska Polskiego. Dla ogłupiałych polskich mediów najważniejszym "niusem" będzie w tym dniu oczywiście pierwszy koncert Madonny w Polsce. Ksiądz Stanisław Małkowski cytuje Stefana Meetschena, niemieckiego dziennikarza z pisma "Die Tagepost", który w artykule "Nowa królowa Polski?" występuje w obronie honoru Polaków przed bluźnierczą zniewagą organizowania koncertu Madonny 15 sierpnia w Warszawie. Meetschen pisze, że Madonna jest w rzeczywistości "Antymadonną, demoniczną kopią jak Antychrystus. Występ Madonny w Polsce 15 sierpnia jest atakiem Złego na względnie nietknięty katolicki Naród, na katolicką tradycję i na młodych Polaków". Czy musimy godzić się na takie prowokacje? Sponsorem koncertu jest największy polski serwis aukcyjny Allegro, firma internetowa, która wraz z Gadu-Gadu stanowi własność południowoafrykańskiego koncernu medialnego Naspers. Ostatnio Allegro odmówiło wycofania z aukcji flag ze swastyką III Rzeszy i kubków z hackenkreuzem. Czy Wałęsa z Madonną w klapie potańczy ze skandalistką Madonną? Wojciech Reszczyński

Co teraz z uwłaszczeniem w spółdzielniach mieszkaniowych? Minął już szósty miesiąc od ukazania się w Dzienniku Ustaw orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego z 17 grudnia 2008 roku (sygn. Akt P 16/08). Opadły gorące emocje i nadszedł czas na bardziej wyważoną refleksję i konkretne działania w sprawie uwłaszczenia mieszkań spółdzielczych. Proponuję, by nasze refleksje nad uwłaszczeniem podzielić na dwie części. Najpierw krótko scharakteryzujemy sytuację prawną, która jest następstwem ingerencji Trybunału w uwłaszczenie w spółdzielniach mieszkaniowych. Później zaś określimy, jakie można sformułować praktyczne wskazania, żeby dalej realizować uwłaszczenie w spółdzielniach właśnie teraz, bo jak mówi staropolskie przysłowie: "Każdy kij ma dwa końce". Spróbujmy więc pokazać również tę dobrą stronę "kija", którym "pogroził" Trybunał Konstytucyjny. Problem konstytucyjności niektórych przepisów uwłaszczeniowych w świetle orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego z 17 grudnia 2008 r. (DzU 2008, nr 235, poz. 1617) Przepisy ustawy z 14 czerwca 2007 r. o zmianie ustawy o spółdzielniach mieszkaniowych oraz zmianie niektórych innych ustaw, które weszły w życie 1 lipca 2007 r., mają bardzo wielu zwolenników. Są nimi głównie członkowie spółdzielni mieszkaniowych zainteresowani uwłaszczeniem. Jednak jak prawie każda ustawa również i ta ma swoich zdecydowanych przeciwników. Nic więc dziwnego, że po jej ogłoszeniu w Dzienniku Ustaw do Trybunału Konstytucyjnego trafiły trzy wnioski kwestionujące zgodność niektórych przepisów tej ustawy z Konstytucją RP. Ich autorami są posłowie SLD, rzecznik praw obywatelskich oraz Sąd Rejonowy Sądu Grodzkiego dla Łodzi Śródmieścia. Rzecznik praw obywatelskich wycofał swoje zastrzeżenia. Trybunał Konstytucyjny w swoim wyroku z 17 grudnia 2008 roku orzekł niezgodność z przepisami Konstytucji RP sześciu następujących przepisów wprowadzonych ustawą nowelizującą z 14 czerwca 2007 roku:

1) art. 12 ust. 1 ustawy z 15 grudnia 2000 r. o spółdzielniach mieszkaniowych w zakresie, w jakim zobowiązuje spółdzielnię do zawarcia umowy przeniesienia własności lokalu po dokonaniu przez członka spółdzielni wyłącznie spłat, o których mowa w pkt 1-3 tego przepisu;
2) art. 17 14 ust. 1 ustawy z 15 grudnia 2000 r. o spółdzielniach mieszkaniowych w zakresie, w jakim zobowiązuje spółdzielnię do zawarcia umowy przeniesienia własności lokalu, po dokonaniu przez członka spółdzielni lub osobę niebędącą członkiem spółdzielni wyłącznie spłat, o których mowa w pkt 1 i 2 tego przepisu;
3) art. 12 ust. 1 1 i art. 17 14 ust 1 1 ustawy z dnia 15 grudnia 2000 r. o spółdzielniach mieszkaniowych;
4) art. 8 ust. 1 i ust. 2 oraz art. 27 2 z dnia 14 czerwca 2007 r. o zmianie ustawy o spółdzielniach mieszkaniowych oraz zmianie niektórych innych ustaw. Zakwestionowane przepisy art. 12 ust 1 oraz art. 17 14 ust. 1 ustawy o spółdzielniach mieszkaniowych określają warunki uwłaszczenia, które muszą być spełnione przez osoby zainteresowane uwłaszczeniem, żeby spółdzielnia była zobowiązana do zawarcia z nimi umowy przeniesienia własności lokalu. Z kolei podważone przez Trybunał Konstytucyjny przepisy art. 12 ust. 1 1 i art. 17 14 ust 1 1 ustawy o spółdzielniach mieszkaniowych oraz ściśle związane z nimi przepisy art. 8 ust. 1 ustawy nowelizującej z 14 czerwca 2007 roku nakładają na spółdzielnie obowiązek zawarcia z zainteresowaną osobą umowy uwłaszczeniowej w ciągu trzech miesięcy od dnia złożenia przez nią stosownego wniosku w przedmiotowej sprawie oraz spełnienie przez nią warunków określonych w przepisach. Trybunał orzekł jednocześnie, że zakwestionowane w tych artykułach przepisy tracą moc obowiązującą z upływem 12 miesięcy od dnia ogłoszenia w Dzienniku Ustaw. Tak więc oznacza to, że przepisy te obowiązują jeszcze do 30 grudnia 2009 roku, gdyż Dziennik Ustaw ogłaszający orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego z 17 grudnia 2008 roku (sygn. akt P16/08) ukazał się 30 grudnia 2008 roku. Z kolei przepisy art. 27 2 ustawy o spółdzielniach mieszkaniowych oraz art. 8 ust. 2 ustawy nowelizującej z 14 czerwca 2007 roku, określające regulacje karne za niezawieranie przez spółdzielnie umowy o przeniesienie własności lokalu, utraciły moc prawną 30 grudnia 2008 roku. Orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego z 17 grudnia 2008 roku zostało podjęte w obecności 14 spośród 15 sędziów Trybunału. Wart jest przy tym podkreślenia fakt, że aż 9 sędziów zgłosiło "votum separatum", z czego 5 z nich wobec orzeczenia niezgodności przepisów analizowanych artykułów z Konstytucją RP, a 4 wobec 12-miesięcznego "vacatio legis" tego orzeczenia. Niektórzy najwybitniejsi specjaliści od prawa spółdzielczego w Polsce (do których należy m.in. prof. Krzysztof Pietrzykowski z Uniwersytetu Warszawskiego) uważają, iż Trybunał Konstytucyjny uznał akurat te przepisy ustawy spółdzielczej za niekonstytucyjne, które dzięki wieloletniemu wysiłkowi osób pracujących nad udoskonaleniem ustawy spółdzielczej udało się wreszcie wyartykułować przez ustawodawcę w sposób zgodny z Konstytucją. Chodzi tutaj przede wszystkim o znowelizowane przepisy art. 12 ust. 1 ustawy spółdzielczej, które wprowadziły zasady rozliczania kosztów budowy lokali mieszkalnych jako warunku uwłaszczenia - zamiast istniejących wcześniej w przepisach zasad określenia wartości rynkowej mieszkań. Zasady rozliczania mieszkań według wartości rynkowej dawały właśnie spółdzielniom mieszkaniowym, zdaniem prof. Krzysztofa Pietrzykowskiego, niczym nieuzasadnione dochody z tytułu przekształceń własnościowych kosztem członków spółdzielni. Szersze rozwinięcie uzasadnień krytycznych wobec orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego można znaleźć w stanowiskach odrębnych zgłoszonych przez pięciu sędziów Trybunału: Zbigniewa Cieślaka, Marię Gintowt-Jakonowicz, Mirosława Granata, Marka Kotlinowskiego oraz Teresę Liszcz. Treść tych stanowisk dostępna jest w odpowiednich tekstach dołączonych do uzasadnienia orzeczenia Trybunału z 17 grudnia 2008 roku (patrz: sygn. akt P16/08).

Praktyczne wskazania Jak się praktycznie zachowywać w sytuacji prawnej po ukazaniu się w Dzienniku Ustaw orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego z 17 grudnia 2008 roku? Ustawa o spółdzielniach mieszkaniowych wraz z ustawą nowelizującą z 14 czerwca 2007 dalej obowiązują. Trybunał Konstytucyjny, kwestionując sześć przepisów tej ustawy, jednocześnie zezwolił na stosowanie czterech najważniejszych z nich do 30 grudnia 2009 roku. Na mocy orzeczenia Trybunału wyszły jedynie z obiegu prawnego przepisy pozwalające zaskarżać do sądu przedstawicieli zarządów spółdzielni, którzy w terminie 3 miesięcy od dnia złożenia wniosku dopuszczają do tego, że spółdzielnia nie zawarła umowy o przeniesienie własności lokalu z zainteresowaną osobą. Skoro sytuacja prawna wygląda w taki właśnie sposób, to dalej obowiązują wnioski dotychczas złożone. Członkowie spółdzielni, którzy do tej pory jeszcze stosownych wniosków nie złożyli, mogą to zrobić każdego dnia, byle dostatecznie wcześnie, żeby dać możliwość zarządowi spółdzielni podjąć stosowne procedury przygotowawcze, dotyczące uwłaszczenia, zgodnie z przepisami obowiązującej jeszcze ustawy do 30 grudnia 2009 roku. Należy więc zrobić wszystko, co jest możliwe w ramach dostępnych środków prawnych, żeby akt notarialny w postaci umowy przeniesienia własności lokalu został podpisany z każdym członkiem spółdzielni do 30 grudnia 2009 roku. Jakimi środkami prawnymi dysponuje osoba uprawniona do uwłaszczenia, żeby osiągnąć uwłaszczenie w ustawowo określonym terminie? Osoba zainteresowana uwłaszczeniem dysponuje dwoma prawnie dostępnymi ścieżkami postępowania: 1) drogą postępowania wewnątrzspółdzielczego; 2) drogą sądową.

Droga wewnątrzspółdzielcza
Pierwszy krok Droga wewnątrzspółdzielcza rozpoczyna się z dniem złożenia przez osobę uprawnioną wniosku o uwłaszczenie w sekretariacie zarządu spółdzielni.
Drugi krok Spółdzielnia ma obowiązek, zgodnie z przepisami obowiązującej ustawy, dokonać niezbędnych przygotowań do uwłaszczenia, których finałem jest podjęcie uchwały uwłaszczeniowej, określając jej treść, obejmującą poszczególne składniki uwłaszczenia: prawo odrębnej własności mieszkania wraz z piwnicą, związane z nią prawo użytkowania wieczystego lub własności nieruchomości gruntowej związanej z budynkiem mieszkalnym, udział we współwłasności wspólnej. Aktualne przepisy mówią, iż piwnica związana z lokalem mieszkalnym ma być przedmiotem odrębnej własności, a nie współwłasności - jak było dotychczas. Rozgraniczenia geodezyjne nieruchomości gruntowych mają być zasadniczo związane z jednym budynkiem. Nieruchomość wielobudynkowa może być utworzona tylko wtedy, gdy budynki są posadowione w sposób umożliwiający ich rozdzielenie lub gdy działka, na której posadowiony jest budynek, pozbawiona jest dostępu do drogi publicznej lub wewnętrznej. Członek spółdzielni może więc w tej sytuacji wykorzystywać wszystkie możliwości prawne (pisanie pism w celu uzyskania informacji o postępie ustawowych przygotowań, wizyty u członków zarządu i rady nadzorczej w tej sprawie, przedstawianie odpowiednich pytań lub wniosków na zebraniach statutowych spółdzielni), żeby nie tylko uzyskać informację o postępie prac przygotowawczych do uwłaszczenia, ale również określić terminy przewidziane w ustawie (termin projektu uchwały uwłaszczeniowej, termin aktu notarialnego).
Trzeci krok Członek spółdzielni winien dokładnie przeczytać projekt uchwały uwłaszczeniowej wyłożony przez zarząd spółdzielni do wglądu na co najmniej 14 dni po pisemnym zawiadomieniu, z co najmniej 7-dniowym wyprzedzeniem, o terminie i miejscu wyłożenia projektów uchwał - dla osób, których projekty uchwał dotyczą. Winno się zwrócić uwagę, czy w projekcie uchwały mieszkanie ma: prawidłowo wpisanego właściciela lub właścicieli, właściwą lokalizację (adres), powierzchnię, pomieszczenia przynależne (piwnica), nieruchomość gruntową związaną z budynkiem (ziemia). Wszelkie nieścisłości należy zgłaszać na piśmie do zarządu spółdzielni w terminie 14 dni od dnia wyłożenia projektu uchwały do wglądu. Optymalnie byłoby, gdyby spółdzielnia - w porozumieniu z członkami spółdzielni - dokonała zakupu nieruchomości gruntowej na warunkach bonifikaty i zaoferowała już w projekcie uchwały: uwłaszczenie mieszkania wraz z własnością nieruchomości związanej z tym mieszkaniem. Jeśli jednak spółdzielnia do tej pory tego nie zakupiła, to w obecnych warunkach prawnych trzeba zgodzić się na uwłaszczenie mieszkania wraz z ułamkowym prawem do użytkowania wieczystego ziemi związanej z budynkiem, a później dopiero organizować się w celu przekształcenia użytkowania wieczystego w prawo własności w ramach poszczególnych bloków mieszkalnych. Ważne jest, żeby przez to nie opóźnić podpisania aktu notarialnego przed końcem 2009 roku.

Czwarty krok Zarząd spółdzielni zobowiązany jest rozpatrzyć wnioski korygujące projekty uchwał uwłaszczeniowych najpóźniej w ciągu 14 dni od upływu terminu ich złożenia przez członków spółdzielni i najdalej w ciągu 14 dni od ich rozpatrzenia odpowiednio skorygować projekty uchwał o treści uwzględniające dokonane korekty. O wynikach rozpatrzenia wniosków korygujących oraz o treści zmian projektu uchwały zarząd spółdzielni w ciągu 7 dni od podjęcia uchwały powiadamia na piśmie osoby, które wniosek zgłaszały, podając im odpowiednie uzasadnienie ewentualnego nieuwzględnienia zgłaszanych wniosków. Osoby nieusatysfakcjonowane projektem uchwały lub odpowiedzią na wniosek korygujący mogą w terminie do 30 dni (od dnia jej doręczenia) zaskarżyć uchwałę do sądu z powodu jej niezgodności z prawem lub jeśli uchwała narusza ich interes prawny. W przypadku niezaskarżenia uchwały uwłaszczeniowej do sądu wchodzi ona w życie z dniem jej podjęcia przez zarząd spółdzielni. W sytuacji napięcia czasowego realizacji ustawy nie należałoby bez bardzo wyraźnego powodu zaskarżać uchwał do sądu, gdyż: 1) proces postępowania sądowego zahamuje dla całego bloku mieszkalnego uwłaszczenie na kilka miesięcy; 2) proces ten może zakończyć się już po 30 grudnia 2009, co realnie przekreśli możliwość uwłaszczenia dla danego bloku. Sprawy niesatysfakcjonujące, m.in. dotyczące rozgraniczeń geodezyjnych, przekształcania prawa użytkowania wieczystego w prawo własności, prawa własności piwnic lub innych kwestii, będzie można również załatwiać na drodze odpowiednich aneksów do uchwał uwłaszczeniowych lub do aktów notarialnych już po uwłaszczeniu realnie dokonanym na warunkach obowiązującej ustawy.
Piąty krok Ostatnim krokiem na drodze wewnątrzspółdzielczej jest ustalenie terminu podpisania uwłaszczeniowego aktu notarialnego oraz przybycie we właściwym terminie (wraz z dowodem osobistym) do kancelarii notarialnej w celu podpisania takiego aktu. Przed podpisaniem tego aktu należy dokładnie zapoznać się z jego treścią i dokonać ewentualnie jego niezbędnych korekt. Z wzorcami tego rodzaju aktów notarialnych można się zapoznać m.in. poprzez stronę: www.uwlaszczenie.pl.
Uwaga końcowa dotycząca drogi wewnątrzspółdzielczej W przypadku, gdyby droga opisana w krokach 1-5 była z jakichś powodów trudna do zrealizowania, członkowie spółdzielni winni zorganizować się w blokowe lub osiedlowe grupy inicjatywne i na drodze formalnej lub nieformalnej uzgadniać między sobą kontrowersyjne kwestie w celu wypracowania jakichś wspólnych stanowisk w ich sprawie. Stanowiska te można przedstawiać razem w sposób bardziej formalny zarządowi spółdzielni lub radzie nadzorczej. Jeśli tą drogą wyłonione inicjatywy nie znajdą właściwego zrozumienia zarządu spółdzielni, grupy te mogą podjąć na drodze wewnątrzspółdzielczej jedną z dwóch następujących inicjatyw: 1) jeszcze lepiej się zorganizować i dokonać wyboru nowych władz statutowych spółdzielni (rady nadzorczej, a następnie zarządu spółdzielni), które zrealizują uwłaszczenie do końca 2009 roku; 2) podjąć inicjatywę wyodrębnienia małej spółdzielni (np. obejmujący całe osiedle jeden blok mieszkalny lub kompleks sąsiadujących ze sobą bloków), żeby w ustawowym terminie zrealizować uwłaszczenie i w przyszłości być bardziej podmiotem relacji spółdzielczych (patrz: możliwość podziału spółdzielni w rozdziale XI oraz strona: www.uwlaszczenie.pl).
Droga sądowa Jeśli zainteresowany uwłaszczeniem członek spółdzielni zorientuje się, że na drodze wewnątrzspółdzielczej nie osiągnie w sposób efektywny prawa własności mieszkania przez podpisanie odpowiedniego aktu notarialnego przed końcem 2009 roku, wówczas ma jeszcze do dyspozycji drogę postępowania sądowego. W razie bezczynności spółdzielni w sprawie złożonego wniosku lub braku właściwego postępu w tej kwestii, osoba uprawniona do uwłaszczenia może na mocy przepisów art. 49 1 ustawy o spółdzielniach mieszkaniowych, wystąpić do sądu z powództwem o ustanowienie prawa odrębnej własności lokalu. Podstawą formalną powództwa jest wówczas art. 64 kodeksu cywilnego w związku z art. 1047 §1 kodeksu postępowania cywilnego. Pozew ten jest wolny od opłaty sądowej, zaś koszty postępowania sądowego pokrywa spółdzielnia. Przykłady orzeczeń sądowych w sprawie uwłaszczenia pozwu członków spółdzielni można znaleźć na stronie internetowej: www.uwlaszczenie.pl. Drogę sądową można traktować jako równoległą i alternatywną wobec drogi wewnątrzspółdzielczej uwłaszczenia. Zresztą członek spółdzielni zawsze może wycofać swój pozew z sądu, jeśli zobaczy, iż efektywnie "udrożniła" się ścieżka wewnątrzspółdzielcza uwłaszczenia. Wówczas spółdzielnia uniknie ponoszenia niepotrzebnych kosztów sądowych.
Uwagi końcowe Powróćmy obecnie do postawionego na samym początku pytania o drugą stronę "kija", tę pozytywną, ze staropolskiego przysłowia. Otóż, drugą, dobrą stroną "kija" z orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego widzę przede wszystkim w tym, iż została wyznaczona data końcowa, która zamyka sprawę uwłaszczenia w spółdzielniach mieszkaniowych w ramach obowiązującej obecnie ustawy uwłaszczeniowej. Trybunał ustalił jeden rok (obecnie pozostało niecałe pół roku) na to, żeby w każdej spółdzielni mieszkaniowej w Polsce dokonać uwłaszczenia mieszkaniami spółdzielczymi na zasadach określonych w obowiązującej nadal ustawie. Określenie tej daty na 30 grudnia 2009 roku można rozumieć jako psychologiczny bodziec, który powinien pomóc zmobilizować osoby zainteresowane uwłaszczeniem w spółdzielniach mieszkaniowych do większej aktywności zmierzającej w kierunku osiągnięcia celu uwłaszczeniowego. Chodzi więc o zmobilizowanie się członków spółdzielni do składania wniosków uwłaszczeniowych, pilnowania przez nich terminowości procedury uwłaszczenia w spółdzielni i wreszcie o sfinalizowanie starań o uwłaszczenie przez podpisanie aktu notarialnego w terminie nieprzekraczalnym do 30 grudnia bieżącego roku. Żeby jednak bodziec ten spełnił funkcję motywacyjną dla członków spółdzielni, musi być przedmiotem efektywnej stymulacji psychologicznej. Mówiąc inaczej, należy dostępnymi środkami przypominać członkom spółdzielni o tej dacie w celu zmotywowania ich do skutecznego działania uwłaszczeniowego. Nie czas już teraz na ogólne dyskusje o korzyściach z uwłaszczenia lub o tym, że niektórzy członkowie spółdzielni zapłacili więcej od drugich i nie jest to tak do końca sprawiedliwe. W kontekście końcowego terminu (30 grudnia 2009) obowiązywalności przepisów ustawy o spółdzielniach mieszkaniowych należy uwypuklić niektóre fakty, które są bezsporne, co może się przydać w rozmowach o uwłaszczeniu w spółdzielniach.
Fakty bezsporne
1. Pierwszym bezspornym faktem jest to, iż spółdzielcze własnościowe prawo do lokalu mieszkalnego nie jest prawem własności, lecz ograniczonym prawem rzeczowym do mieszkania. Ograniczone prawo rzeczowe do mieszkania wprowadzono do polskiego systemu prawnego w 1961 roku, wywłaszczając faktycznie członków spółdzielni, którzy wcześniej pełne prawo własności posiadali (patrz: przepisy końcowe ustawy z 17 lutego 1961 r. o spółdzielniach i ich związkach DzU z 1961 r., nr 12, poz. 61). Prawu temu nie nadano wówczas celowo żadnej nazwy, żeby skutecznie uśpić uwagę społeczną, bo przecież faktycznie odebrano obywatelom ich własność. Miał się po prostu nikt nie zorientować, co się właściwie stało. Na zabieg semantyczny nadania temu ograniczonemu prawu nazwy ustawodawca PRL-owski zdecydował się dopiero w przepisach ustawy prawo spółdzielcze w 1982 roku - wprowadzając nazwę "spółdzielcze własnościowe prawo do lokalu". Manipulacja semantyczno-prawna, dokonana w warunkach stanu wojennego w Polsce w 1982 r., okazała się perfekcyjna, bowiem jeszcze do dzisiaj wielu członków spółdzielni mieszkaniowej nie rozróżnia pomiędzy własnością mieszkania a ograniczonym prawem rzeczowym do mieszkania określanym nazwą spółdzielcze własnościowe prawo do lokalu mieszkalnego. To jest właśnie główna przyczyna tego, że bardzo wielu członków spółdzielni nie złożyło do tej pory wniosku o uwłaszczenie. Przyklaskują im w tym w wielu spółdzielniach urzędnicy, tłumacząc tendencyjnie, że większej różnicy nie ma między tymi nazwami i właściwie to nie ma sobie czym głowy zawracać.
2. Drugim faktem bezspornym jest to, iż w świetle orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego od 31 grudnia 2009 roku nie będą mogli dokonywać uwłaszczenia ani członkowie spółdzielni mający spółdzielcze lokatorskie prawo do mieszkania, ani członkowie mający spółdzielcze własnościowe prawo. Trybunał zakwestionował bowiem zarówno zasady uwłaszczenia określone w art. 12 ust.1 (dotyczące mieszkań lokatorskich), jak i w art. 17 14 ust. 1 (dotyczące mieszkań własnościowych). Jeśli więc przez najbliższe pół roku członkowie spółdzielni, niezależnie od tego, czy mają mieszkanie własnościowe, czy lokatorskie, nie zaczną współpracować ze sobą, żeby doprowadzić do uwłaszczenia swoich mieszkań spółdzielczych, zostaną potraktowani "równo i sprawiedliwie" - nie uzyskają prawa własności swoich mieszkań na zasadzie rozliczenia kosztów ich budowy określonych w przepisach ustawy obowiązującej tylko do 30 grudnia 2009 roku.
3. Trzecim bezspornym faktem jest, iż tylko do 30 grudnia 2009 roku można podpisać uwłaszczeniowy akt notarialny na warunkach finansowych, które są najkorzystniejsze dla członków spółdzielni mających zarówno lokatorskie, jak i własnościowe prawo do swojego mieszkania. Jeśli członkowie spółdzielni nie mają żadnych zaległości w spłacie kosztów budowy przypadających na ich mieszkanie ani w spłacie kosztów związanych z eksploatacją i utrzymaniem nieruchomości w części przypadającej na ich lokal, jeśli spłacili też nominalną kwotę umorzenia przez państwo kredytu zaciągniętego przez spółdzielnie, a przypadającą na ich lokal, to praktycznie są jeszcze tylko zobowiązani pokryć koszty związane z opłatą notarialno-sadową. Opłata ta uiszczana jest łącznie w kancelarii notarialnej przy podpisywaniu uwłaszczeniowego aktu notarialnego i w roku 2009 nie powinna przekraczać 800 złotych. Zdarza się jednak, że w niektórych kancelariach notariusze podwyższają te kwoty w sposób nieprzewidywalny przez ustawę. W takich sytuacjach należy się od notariusza domagać uzasadnienia wysokości proponowanych przez niego kosztów.
Apel do sumień Mamy jeszcze blisko 6 miesięcy, kiedy można zostać uwłaszczonym swoim mieszkaniem, do którego się ma lokatorskie lub własnościowe prawo w spółdzielni mieszkaniowej. W wielu spółdzielniach nawet połowa uprawnionych do uwłaszczenia nie złożyła jeszcze swoich wniosków w tej sprawie. Istnieje obawa, że przez ignorancję, zaniedbanie lub lekceważenie istniejącej obecnie sytuacji prawnej zaprzepaszczą oni możliwość uzyskania na własność mieszkań dla siebie i swojej rodziny na bardzo korzystnych warunkach. Można by m.in. jeszcze raz rozpocząć i cierpliwie kontynuować życzliwe rozmowy z sąsiadami w bloku spółdzielczym w stylu: Czy złożył już pan wniosek do zarządu spółdzielni o uwłaszczenie swojego mieszkania? - i nie zrażając się lekceważeniem przez niego całej sprawy, spróbować mu cierpliwie wytłumaczyć, że złożenie wniosku nic nie kosztuje, a przez to rozpocznie on porządkowanie własności do swojego lokalu mieszkalnego. Można by też spróbować organizować jakieś formalne czy nieformalne spotkania ludzi i wspólnymi siłami próbować przyspieszyć tok załatwiania już złożonych wniosków, żeby zdążyć podpisać uwłaszczeniowy akt notarialny przed 31 grudnia 2009 roku. Czy naszym rodakom, którzy już załatwili dla siebie prawo własności mieszkania bądź mieszkają we własnym domu, jest naprawdę obojętne, że aż tylu Polaków jeszcze nie wyszło z więzów mentalności minionej epoki i dalej nie rozróżnia pomiędzy własnością mieszkania a ograniczonym prawem do tego mieszkania nazywanym bałamutnie od 1982 roku - prawem własnościowym do mieszkania? Prof. Adam Biela

Pułkownik "Halny". Przywódca Polski Podziemnej Komunistów, zarówno tych z sowieckich siatek szpiegowskich działających na obszarze Drugiej Rzeczypospolitej, tych z okresu wojny i okupacji, jak i tych z czasów PRL, uważał za "narodowy" odłam bolszewików. "Cele polityki rosyjskiej w stosunku do Polski aż za dobrze były mi znane, jak również znałem sam bolszewizm (wszak wywodzę się z KN-III POW), a tam dobrze odczuliśmy wszystko na własnej skórze", napisze potem do jednego ze swoich emigracyjnych przyjaciół. Dodajmy, iż skutki tej władzy mógł zarówno on, jak i jego rodzina, Niepokólczyckich oraz Obuch-Woszczatyńskich, doświadczać wielokrotnie. Walcząc w wojnie roku 1920, dobrze wiedział, czym dla Polski i Europy mógł się zakończyć marsz na Zachód, "przez trupa Polski", bolszewickich armii. Zasługi zmarłego 35 lat temu, 11 czerwca 1974 r., płk. Franciszka Niepokólczyckiego "Halnego", bo o nim jest niniejszy szkic, dla Polski Podziemnej są nie do przecenienia. Szczególnie wkład organizacyjny i koncepcyjny w budowę pionu sabotażowo-dywersyjnego, organizacji służb saperskich, uruchomienia produkcji uzbrojenia oraz wypracowania, w nowej sytuacji politycznej lat 1945-1946, nowych metod działalności niepodległościowego podziemia. "Nie umniejszając w niczym innym postaciom walki z okupantem, należy zdać sobie sprawę, że sabotaż i dywersja były 'codzienną bieżącą' walką czynną, walką z bronią w ręku. Można by ją porównać do walki w pierwszej linii frontu. Niepokólczycki przez cały czas okupacji był naczelną postacią na tym odcinku polskiego podziemia", stwierdzał jego podkomendny.

Organizował zamach na Hitlera Zanim jednak pułkownik doszedł do wysokich funkcji w strukturach dowódczych AK-WiN, musiał przebyć drogę typową dla wielu oficerów Drugiej Rzeczypospolitej, zaczynających swoją służbę dla Niepodległej pod komendą Józefa Piłsudskiego. Urodzony na przełomie XIX/XX wieku w Żytomierzu, wsławiony brawurową ucieczką z aresztu śledczego bolszewickiej Czeka w grudniu 1918 r., młodociany, bo wtedy kilkunastoletni konspirator z polskiej enklawy na Ukrainie - Żytomierszczyzny - jeden z najmłodszych żołnierzy tamtejszej placówki wywiadowczej Polskiej Organizacji Wojskowej z Komendy Naczelnej - III kpt. Stanisława Lisa-Kuli, absolwent peowiackiej szkoły wywiadowczej, dywersant i wywiadowca - dywersant na froncie wołyńskim, szybko awansowany na komendanta żytomierskiego Okręgu POW, następnie skierowany do służby w Oddziale II Sztabu Generalnego. Z przekonań - jak wielu wyrosłych z peowiackiej konspiracji i czynu legionowego żołnierzy Marszałka - piłsudczyk. I to taki fundamentalny, wileński, kresowy. W latach trzydziestych oficer Głównego Inspektoratu Sił Zbrojnych, działacz ruchu weteranów POW, w chwilach wolnych sędzia lekkoatletyczny i szermierz. Od sierpnia 1939 r. pełnił funkcję dowódcy 60. batalionu saperów Armii "Modlin". Na początku września 1939 r. pod Ciechanowem osłaniał ze swoim batalionem eskadrę obserwacyjną stacjonującą na lotnisku koło folwarku Sokołówek. Zwycięska walka została tam stoczona przez żołnierzy mjr. Niepokólczyckiego z nacierającymi oddziałami niemieckiej dywizji pancernej. W końcu pierwszej dekady września, gdy zdał dowództwo batalionu, został wyznaczony do dalszej pracy sztabowej. Po przekazaniu spraw związanych z pełnieniem dotychczasowej funkcji został mianowany szefem Wydziału Organizacyjnego (Ogólnego) Dowództwa Saperów Armii "Modlin". W połowie września dotarł do broniącej się Warszawy. Wziął czynny udział w obronie miasta (pozostawał w bezpośredniej dyspozycji gen. Juliusza Rómmla), a następnie w tworzeniu się centrali konspiracji wojskowej. Jako współtwórca jednego z najważniejszych pionów SZP-ZWZ-AK, organizator, przygotowywanego przez jego podkomendnych w Warszawie, ostatecznie z przyczyn technicznych niezrealizowanego, zamachu na Adolfa Hitlera, należał do ścisłego grona dowódczego pionu wojskowego Polski Podziemnej. W Warszawie został zaprzysiężony do konspiracji przez gen. Michała Tokarzewskiego-Karaszewicza "Torwida". Po prawie dwudziestu latach służby wojskowej ponownie przyszło mu wówczas organizować konspirację. Miał do niej dobre przygotowanie z okresu działań w siatkach i wywiadzie POW. Po złożeniu przysięgi mjr Niepokólczycki otrzymał swoją pierwszą nominację w organizującym się w Warszawie podziemiu. Objął funkcję szefa sztabu Dywersji (Referatu III-C) w Oddziale III (Operacyjnym) Dowództwa Głównego SZP (jednocześnie pełnił też funkcję szefa organizowanego Wydziału Saperów przy dziale III-A). Zalążki "sztabu Dywersji" zostały zorganizowane jeszcze w listopadzie i grudniu 1939 roku. Komórka ta powstała w oparciu o zespół składający się z oficerów służby stałej o specjalnościach saperskich, a w latach 1942-1943 stanowiła kadrę Wydziału Saperów, Kedywu Komendy Głównej, Kedywu Okręgu Warszawskiego, poszczególnych komend okręgowych. Zespoły saperskie podkomendnych Niepokólczyckiego wejdą potem również jako pierwsze do organizowanego przez niego Związku Odwetowego (potem dopiero utrwaliła się nazwa Związku Odwetu), "wewnętrznej, bardzo silnie zakonspirowanej organizacji, z własną siecią łączności, odciętą od innych komórek Związku". On sam na następnych kilka lat stał się jedną z najbardziej poszukiwanych przez niemieckie służby bezpieczeństwa osób znajdujących się na terenie Polski. Odpowiadał za działania dywersyjne przeprowadzane przez setki żołnierzy Podziemia: twórca i szef Związku Odwetu (od lipca 1940 r. struktura ta przejęła nadzór nad bieżącą działalnością bojową), organizator służb saperskich (i podziemnych placówek naukowo-badawczych), współtwórca elitarnego Kedywu i jednocześnie od jesieni 1942 r. do września 1943 r. "prawa ręka" swojego szefa (zastępca), pierwszego emisariusza Rządu RP na Uchodźstwie skierowanego do kraju, gen. Augusta Emila Fieldorfa "Nila", w 1953 r. z wyroku komunistycznego trybunału powieszonego w Warszawie, był wówczas w samym centrum konspiracji wojskowej. Miał również bezpośredni dostęp do gen. Stefana Roweckiego "Grota". Jedną z głośniejszych operacji dywersyjnych, przeprowadzonych pod osobistym nadzorem mjr. Niepokólczyckiego jako szefa Związku Odwetu, z udziałem płk. dypl. Antoniego Chruściela "Montera" (komendanta Okręgu Warszawskiego) i kpt. Jerzego Lewińskiego "Chuchry" (komendanta okręgu ZO), była seria skoordynowanych ze sobą w czasie i miejscu akcji oznaczonych kryptonimem "Wieniec I" polegających na jednoczesnym przerwaniu połączeń kolejowych węzła warszawskiego. Saperzy przeprowadzili rozpoznanie miejsc detonacji i przygotowali plany akcji. W ostatniej chwili decyzją komendanta głównego gen. Stefana Roweckiego "Grota" przeprowadzono operację bez przedłużającego się oczekiwania na przewidywane bombardowanie Warszawy przez lotnictwo sowieckie zapuszczające się jeszcze wówczas nad stolicę Polski. W nocy z 7/8 października 1942 r. siedem patroli minerskich odpaliło na peryferiach warszawskiego węzła kolejowego otaczającego miasto kilka dużych ładunków wybuchowych, zrywając tory kolejowe i wysadzając w powietrze jadące pociągi. "Niezależnie od tego, kto tego sabotażu dokonał - pisał konspiracyjny Biuletyn Informacyjny - stwierdzić trzeba, że w każdym razie jest to najbardziej planowy z dotychczasowych aktów sabotażowych, których widownią był kraj".

Pomoc dla getta w Warszawie Major Niepokólczycki organizował także od podstaw, a następnie sam uczestniczył w pracach Biura Studiów Środków Walki Sabotażowo-Dywersyjnej, tworzył Biura Badań Technicznych, pisał artykuły do konspiracyjnej "Insurekcji". "Pod jego kierownictwem i z jego inspiracji - trafnie zauważy ppłk dypl. Bronisław Bronisz - powstaje wiele cennych instrukcji technicznych, produkuje się środki wybuchowe i granaty. Wiele głośnych akcji dywersyjnych i sabotażowych mocno daje się okupantowi we znaki". Do jego obowiązków należał także ogólny nadzór nad bieżącym wytwarzaniem środków walki, wykorzystywanie specjalistów różnych kierunków technicznych i zakonspirowanych placówek naukowo-badawczych dla potrzeb Podziemia. Stał się również koordynatorem i bezpośrednim wykonawcą pomocy dostarczanej żydowskim bojownikom walczącym w likwidowanym przez Niemców getcie warszawskim. Jeszcze na przełomie 1941/1942 r. jego podkomendni rozpoczęli sondowanie możliwości nawiązania kontaktów z grupami żydowskich konspiratorów. Podległe mu patrole saperskie weszły do akcji w kwietniu 1943 roku. Jak się później miało okazać, ta akcja pomocy udzielonej powstańcom z warszawskiego getta miała cztery lata później najprawdopodobniej zaważyć na życiu pułkownika. Powstanie Warszawskie stało się apogeum kilkuletnich przygotowań do jawnej walki zbrojnej z Niemcami. Przez cały okres walk w Warszawie Niepokólczycki, kwaterujący między innymi w gmachu PKO, w kamienicy ul. Koszykowej oraz lokalu kierownika Oporu Społecznego Kierownictwa Walki Podziemnej i dyrektora Departamentu Spraw Wewnętrznych Delegatury Rządu Stefana Korbońskiego "Zielińskiego" przy ul. Kruczej, był szefem służb saperskich, a następnie także szefem produkcji uzbrojenia, podlegając faktycznemu dowódcy całości sił powstańczych gen. Antoniemu Chruścielowi "Monterowi". Jego podkomendny stwierdzi potem: "W okresie powstania płk Niepokólczycki pomagał szefowi saperów Okręgu Warszawskiego. Zorganizował przede wszystkim produkcję, którą zresztą prowadziliśmy od samego początku konspiracji. Rozpoczęła się w pierwszym roku i trwała do końca (...). Aby dać piechocie broń, zorganizowaliśmy wytwórnię granatów ręcznych i min przeciwczołgowych. Korzystaliśmy z rozbieranych bomb i niemieckich niewypałów".

Kapitulować nie wolno Po upadku powstania Niepokólczycki wraz z innymi oficerami AK, w tym szefem BiP KG i przyszłym organizatorem WiN płk. Janem Rzepeckim, został osadzony w obozie jenieckim w Woldenbergu. Po zakończeniu wojny zwolniony z obozu jenieckiego Niepokólczycki pozostał nadal w niepodległościowym podziemiu. Po powrocie do kraju pełnił między innymi funkcję prezesa Zarządu Obszaru Południowego, a następnie szefa II Zarządu Głównego Zrzeszenia "Wolność i Niezawisłość". Jak sądzę, to właśnie on, a nie chwiejny ludowiec płk Rzepecki, predestynowany był od samego początku do objęcia kierownictwa podziemia niepodległościowego, jeszcze wiosną 1945 r., w ramach Delegatury Sił Zbrojnych, a następnie pierwszego Zarządu Głównego WiN. Stało się jednak inaczej. Z różnych względów sprawy kadrowe były potem już nie do odwrócenia. Gdy od początku 1946 r., już w okresie nasilania się komunistycznego terroru, działając w wyjątkowo trudnych warunkach, pełnił funkcję prezesa Zrzeszenia, zdołał nawiązać łączność z agendami Rządu RP na Uchodźstwie, placówkami dyplomatycznymi Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych w Polsce, wysłał też emisariuszy na Zachód. Przewieźli oni między innymi "Memoriał WiN" do Rady Bezpieczeństwa ONZ ukazujący tragiczną sytuację zniewalanej Polski. Niepokólczycki widział głęboki sens kontynuowania nowymi metodami dostosowanymi do sytuacji walki o niepodległość Polski. "Dla mnie istnienie WiN-u było koniecznością w warunkach, jakich wówczas byliśmy. Jego [tj. płk. J. Rzepeckiego] akcji o charakterze polityczno-propagandowym nie można było uważać za długotrwałą, bo to jest prawie niemożliwe w tym ustroju. Trzeba było szukać innej formy walki, ale nie wolno było kapitulować. Ciągłość walki była dla mnie oczywistą, formy jej - różne. Czy byliśmy na to przygotowani? W minimalnym stopniu. Zaniedbaliśmy wiele w tej dziedzinie. Trzeba było brać na tym odcinku przykład od wrogów (...). Też o godność narodową i żołnierską nam szło, tym wszystkim, co poczynając od Wilna i Lwowa, jechali do obozów i więzień. Tak było później w Lublinie, Białymstoku, Rzeszowie, Krakowie itd. Przecież na nas, akowców, w marcu 1945 roku w Częstochowie i Warszawie, polowano jak na psy, a w Krakowie w czerwcu 1945 r. przeżyłem dwie łapanki, jak za niemieckich czasów" - tak o tym dramatycznym okresie pisał pułkownik już w końcu lat 50. do jednego ze swoich przyjaciół w Londynie, ppłk. Przemysława Kraczkiewicza. W okresie jego prezesury struktury WiN prowadziły najbardziej aktywną działalność propagandowo-informacyjną, stopniowo ograniczaną dopiero po sfałszowanym przez komunistów czerwcowym referendum roku 1946. Ten okres działalności pułkownika, de facto wówczas przywódcy Polski Podziemnej, szczególnie jego zamierzenia koncepcyjno-organizacyjne, problemy z "terenem" (aktywność oddziałów partyzanckich), a także myśl polityczna Zrzeszenia z tego okresu, zasługują na przeprowadzenie gruntownych badań źródłowych. W tym czasie, z każdym tygodniem, komuniści umacniali się u władzy przekazanej im (i zabezpieczonej) przez Sowietów. Trzy lata później znany dowódca partyzancki z Lubelszczyzny Zdzisław Broński "Uskok", na krótko przed śmiercią spowodowaną działalnością agenta UB, zapisze w swoim pamiętniku gorzką diagnozę ówczesnej sytuacji kraju: "Polska tonie w czerwonej powodzi...".

Nie prosił o łaskę Nie dane było płk. Franciszkowi Niepokólczyckiemu przez dłuższy okres czasu stać na czele Polski Podziemnej. "Zaledwie zacząłem dobierać przede wszystkim ludzi i szkolić jako tako kadry, sam poszedłem za kraty, i to, zawdzięczając wskazówkom jednego z dawnych moich znajomych towarzyszy, które to wskazówki przysłał z więzienia. Stało się to 22 października 1946 r., kiedy to [dyrektor Wydziału Śledczego MBP mjr Józef] Różański zjawił się u mnie w lokalu w towarzystwie kogoś z naszych", napisze potem z goryczą w jednym z konspiracyjnych listów przekazanych przez kuriera do "polskiego" Londynu. Kierownictwo MBP usiłowało początkowo złamać aresztowanego pułkownika i pozyskać go dla interesów politycznych polskich komunistów. Wcześniej tego rodzaju metody przynosiły bezpiece istotne efekty operacyjne (np. sprawa płk. Jana Rzepeckiego i jego złamanych - przez postawę dowódcy - podkomendnych). "Różne były perypetie do procesu i po procesie. Miałem wyjść w ogóle bez procesu w marcu 1947 roku i to z wielkim hukiem, bo z awansem generalskim, Virtuti Militari IV klasy, Grunwaldem itp. Posłyszano ode mnie w tej sprawie - nie. Potem Różański rozpoczął ze mną dość ciekawy dialog od słów z 'Wesela': 'Miałeś... (opuścił słowo chamie) czapkę z piór, ostał ci się ino sznur'. Przy tej okazji przejechał się po wszystkich moich przełożonych w Londynie", pisał w latach 60. Niepokólczycki w liście adresowanym do osiadłego w Wielkiej Brytanii ppłk. Przemysława Kraczkiewicza, notabene wywiezionego za granicę przez jednego z konfidentów i tą drogą przejętego przez komunistyczne służby bezpieczeństwa. We wrześniu 1947 r. pułkownik został skazany przez ppłk. dr. Romualda Klimowieckiego w głośnym procesie krakowskim działaczy WiN i PSL na śmierć. Oskarżał go znany z oszczerczych mów w procesach ludzi Polski Podziemnej, też jak pułkownik Wilniuk, płk Stanisław Zarakowski. Z wyroku trybunału wojskowego miał zostać zamordowany w krakowskich kazamatach UB. Jak jego podkomendni z WiN: senator II RP Józef Ostafin, wywodzący się z rodziny ormiańskiej oficer WP ppłk Walerian Tumanowicz, więzień Gross Rosen i polityczny analityk Zrzeszenia Alojzy Kaczmarczyk. Zdołał jednak przeżyć. Z jakich przyczyn ocalał dowódca, podczas gdy stracono jego trzech ludzi, nie jest do dzisiaj jeszcze w pełni wyjaśnione. Nie napisał żadnej prośby o ułaskawienie. Ratować musiała go wtedy jego najbliższa rodzina oraz byli podkomendni. On sam nie chciał wchodzić w żadne układy z "bolszewikami". Być może był to, a przychylam się tutaj do tezy prof. Tomasza Strzembosza, skutek interwencji Różańskiego: "Usłyszałem wtedy od niego - pisał w swoich wspomnieniach profesor - nigdzie niezanotowaną wersję, że zapewne żyje, dlatego że podległe mu jednostki saperskie AK na jego rozkaz walczyły pod gettem w kwietniu 1943 r., by dokonać wyłomu w otaczającym go murze. Twierdził tak, bo przyszedł do jego celi więziennej złej sławy płk Józef Różański, Żyd i jeden z czołowych ludzi M [inisterstwa] B [ezpieczeństwa] P [ublicznego], i zapytał, czy to prawda, że bronił Żydów z getta warszawskiego. Gdy potwierdził, jedyny raz podał mu rękę". Jednocześnie podczas tego kilkutygodniowego spektaklu trwała szeroko zakrojona nagonka propagandowa wymierzona w postawionych przed komunistycznym trybunałem polskich działaczy niepodległościowych. Haniebny tekst pt. "Kondotierzy" oczerniający Drugą Rzeczpospolitą i Polskę Podziemną w poczytnym wówczas "Przekroju" (nr 124, 24-30 sierpnia 1947, s. 2), napisał także Jerzy Waldorff.

122 miesiące w celi "Po wyroku nastąpiły długie lata więzienia - pisał pułkownik w 1958 r. do ppłk. Przemysława Kraczkiewicza w Londynie - bo aż pełnych 122 miesięcy. Nie zmarnowałem ich. Wykorzystałem każdego człowieka, poza pojedynką, żeby nie marnować czasu. Wachlarz ludzi był ciekawy - od profesorów wyższych uczelni do analfabetów, od ludzi z moralnych szczytów do ostatnich i najgorszych odpadków ludzkich. Wszyscy byli dla mnie ciekawi. Od wielu dużo się nauczyłem. Wiele czasu poświęciłem filozofii i innym zagadnieniom ogólnym, a specjalnie zająłem się matematyką i mechaniką budowli. W zasadzie okres ten trzeba podzielić na dwa podokresy. Pierwszy do roku 1949, tj. do czasu aresztowania ujawnionych. W tym czasie uważano mnie (współtowarzysze) za trochę pomylonego. Rozumny był [płk Jan] Rzepecki i] płk [Jan Mazurkiewicz] 'Radosław'. Kiedy ich w styczniu [19] 49 r. aresztowano, zrozumiano, że ja broniłem pewnych wartości. Logika przegrała, zaczęły się ludziom otwierać oczy. Zrozumieli, że inni stali się narzędziem gry politycznej w rozgrywce wewnętrznej i z Londynem. Taką jest i będzie taktyka komunistów. I wierz mi, niewiele dziś się zmieniło pod tym względem. Drugi okres - dosyć ciężki, tym [bardziej] że niektórzy ujawnieni napisali setki stronic. Wiele z tego uderzało we mnie. Jakoś z tego szczęśliwie wybrnąłem. Trochę jaśniej na duszy zrobiło się, kiedy w prasie zaczęto po październiku 1956 przebąkiwać o zdeptanej godności narodowej". Trudno dziś, w świetle wiedzy wyłaniającej się z odtajnionych dokumentów "Bezpieczeństwa", nie zauważyć, że to płk Franciszek Niepokólczycki miał rację, przewidując już w roku zakończenia wojny, że akcje amnestyjne ogłaszane przez MBP wobec niepodległościowego Podziemia miały, od samego początku, zarówno w 1945, jak i 1947 r., w znacznej mierze, przede wszystkim cele operacyjne. Gdy już po odbyciu wyroku, w grudniu 1956 r., płk Franciszek Niepokólczycki zmierzał z Wronek do Warszawy, Polska, o którą walczył w POW, której służył w szeregach korpusu oficerskiego Drugiej Rzeczypospolitej i strukturach KG AK, o którą bił się w Powstaniu Warszawskim i którą miał nadzieję wywalczyć, włączając się do organizowania antysowieckiej konspiracji niepodległościowej, już nie istniała. Jej elity polityczne, gospodarcze, społeczne były wymordowane przez Niemców, Sowietów i polskich komunistów. Nie było orła z koroną, w granicach wasalnego wobec Moskwy państwa nie było Wilna, miasta tak bliskiego pułkownikowi, nie tylko z racji jego wieloletniej tam służby, ale i urodzenia się jednego z synów. Była Polska rządzona przez funkcjonariuszy PZPR, państwo podległe Kremlowi, jeden z zewnętrznych elementów satelickiego systemu Związku Sowieckiego. Władzę sprawował "krajowy" komunista Władysław Gomułka. Pułkownik mieszkał najpierw w Milanówku, następnie od przełomu 1969/1970 r. pobliskim Brwinowie. Aż do śmierci egzystować musiał w półkonspiracji, ostrożnie, chociaż raz po raz włączał się w różne inicjatywy społeczne. Stryj żony, pułkownik kawalerii Władysław Obuch-Woszczatyński, został zamordowany przez Sowietów w 1939 roku. Żona Anna ("wychowana została w tradycjach podobnych jak jej mąż") wraz z dwoma synami ze Związku Sowieckiego wyszli wraz z armią gen. Władysława Andersa. Wacław (syn) wraz z matką znalazł się w obozie przejściowym zorganizowanym dla Polaków w Rodezji. Tam z polskiej prasy dowiedzieli się, że Franciszek został w Krakowie postawiony przed wojskowym trybunałem. W sierpniu 1947 r., 18-letni wówczas Wacław, wspólnie z matką przyjechali do Polski. Zdążyli jeszcze zobaczyć Franciszka podczas wygłaszania przez płk. Zarakowskiego oskarżycielskiej mowy. Jednej z wielu, jakie ten czołowy prokurator wojskowy reżimu miał w okresie służby dla partii komunistycznej wygłosić przeciw Polakom niegodzącym się z sowieckim dyktatem. Podczas uwięzienia Franciszka, gdy w pierwszej połowie lat 50. Anna przebywała w Milanówku i Rembertowie, sama była rozpracowywana przez UB w sprawie obiektowej kryptonim "Ocean".

Inwigilowany nawet po śmierci Zwolnienie z więzienia w końcu 1956 r. Franciszka Niepokólczyckiego nie oznaczało jednak, że UB/SB przestaje się interesować jego osobą. Jak wszyscy inni "amnestionowani" żołnierze podziemia niepodległościowego tak i on, a może właśnie szczególnie on, czołowy oficer KG AK i prezes II ZG WiN, podlegał od momentu wyjścia ścisłej inwigilacji. Tym bardziej że w przechwyconym w tym samym roku przez funkcjonariuszy zajmujących się perlustracją korespondencji liście do znajomych miał stwierdzać, że "walka nadal trwa, dając tym do zrozumienia swoje nieprzejednane stanowisko z zamiarem udziału w tej walce". Dlatego też bardzo szybko zjawili się u pułkownika, "zgodnie z otrzymanymi instrukcjami", konfidenci. Jak dzisiaj wiemy, co najmniej kilkunastu. Kilku z nich możemy, bez zbytniej przesady, określić mianem dobrych znajomych pułkownika. Przynajmniej Niepokólczyccy tak sądzili, zapraszając ich na rodzinne uroczystości, kombatanckie spotkania, rocznicowe nabożeństwa. Niektóre ze spotkań pułkownika, odbywane w latach 60. ze znajomymi z okresu służby w szeregach Polski Podziemnej, zapewne musiały przebiegać w atmosferze takiej, jaką sugestywnie przedstawił na łamach paryskich "Zeszytów Historycznych" przebywający wtedy w Buenos Aires Stanisław Lis-Kozłowski: "'Teodor' [Franciszek Niepokólczycki] był tradycjonalistą w najlepszym słowa tego znaczeniu. Tradycję zachowywał i tworzył. W pokoju, w którym przyjmował odwiedzających go, w skromnym mieszkaniu w Brwinowie, na pustych poza tym ścianach wisiały jedynie dwie duże fotografie Marszałka, Częstochowska i przy drzwiach wejściowych symbol Polski Walczącej - kuta w żelazie kotwica, pod nią takiż mały kinkiet z woskową świecą. Zapalało się ją - a był to przywilej wnuka - tylko wówczas, gdy gościem był dawny towarzysz broni - Akowiec". Niepokólczyccy nie wiedzieli jednak, że z każdego spotkania z "Frankiem" pozyskani konfidenci przekazywali SB kilku lub nawet kilkunastostronicowe raporty. Nieugiętą wobec komunistów postawę Niepokólczyckiego chyba najbardziej trafnie zdefiniował swego czasu jego podkomendny. "[W PRL-u] nadal pozostał wierny swym ideałom. Nie przez jakiś upór czy zatwardziałość, czy zawężenie horyzontów, lecz z głęboko przemyślanego przeświadczenia o słuszności swego stanowiska. Z żelazną konsekwencją odrzucał wielokrotnie wszelkie sugestie, odpowiadał odmownie na propozycje, które nie zgadzały się z linią jego dotychczasowego postępowania, nie były zgodne z jego pojęciem żołnierskiego honoru. A propozycje te mogłyby mu zapewnić nie tylko dużo dostatniejsze i wygodniejsze bytowanie, ale przede wszystkim bezpieczniejsze i spokojniejsze ostatnie lata życia". Trzeba przyznać, że aż do śmierci, egzystując w trudnych warunkach PRL, płk Franciszek Niepokólczycki godnie reprezentował Polskę Podziemną. Głęboko też wierzył, że Polacy wcześniej czy później odzyskają niepodległość, ale muszą w tym kierunku działać, przynajmniej w tzw. pracy organicznej. Wspomniany wcześniej Stefan Korboński zapamiętał go z okresu spotkań w czasie okupacji niemieckiej i Powstania Warszawskiego jako "niepoprawnego optymistę". Schyłek życia płk. Franciszka Niepokólczyckiego, kiedy zarówno on, jak i jego żona borykali się z dolegliwościami wieku, nie skłonił funkcjonariuszy SB do zaprzestania działań operacyjnych wymierzonych w jego osobę. Były one prowadzone nawet jeszcze w czerwcu 1974 r., gdy w Warszawie i Brwinowie trwały już uroczystości pogrzebowe pułkownika, zmarłego, jak czytamy w nekrologu prasowym, "po długich i ciężkich cierpieniach". Oprócz kolegów i podkomendnych "Franka" towarzyszących mu w jego ostatniej drodze obecni byli tam również cywilni funkcjonariusze bezpieki oraz co najmniej trzech konfidentów, wcześniej przez wiele lat inwigilujących pułkownika. Dr Tomasz Balbus Autor jest naczelnikiem Oddziałowego Biura Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów we Wrocławiu, specjalizuje się w najnowszych dziejach Polski, szczególnie historii podziemia niepodległościowego oraz działalności komunistycznych służb bezpieczeństwa.

IPN otwiera kolejne drzwi Szykuje się kolejna polityczna awantura. Instytut Pamięci Narodowej lada dzień umożliwi dziennikarzom i badaczom dostęp do komputerowej bazy danych zawierającej półtora miliona wpisów dotyczących osób, którymi zajmowała się bezpieka. Zarówno ofiar UB i SB, jak i jej funkcjonariuszy oraz agentów. To będzie taka lista Wildsteina, tyle że kilkanaście razy większa i znacznie dokładniejsza, bo zawierająca bardziej szczegółowe dane. Przeciwnicy ujawniania informacji zgromadzonych przez bezpiekę pewnie będą znów rozrywać szaty. Wszak teraz łatwiej będzie dojść do prawdy o tym, kto był bohaterem, a kto zdrajcą. A kto - w różnych okresach swojego życia - i jednym, i drugim. Tych, którzy uważają archiwa IPN za tykającą bombę, którzy obawiają się, że prawda o przeszłości może być niebezpieczna, bo czasem unieważnia legendy i burzy pomniki, udostępnienie nowego katalogu Instytutu zmartwi. Ale wszystkich innych, którzy chcą znać historię, aby lepiej oceniać współczesność, zmiana w IPN powinna ucieszyć. Jeśli można mieć do Instytutu o coś żal, to tylko o to, że to nowe narzędzie będzie na razie dostępne jedynie dla nielicznych. Że - choć są takie możliwości techniczne - do katalogów nie będzie można zajrzeć przez Internet. Że tylko dziennikarze i badacze z rekomendacją swoich redakcji i uczelni będą mogli przekroczyć drzwi do sali, w której stoją komputery z dostępem do owej cennej bazy danych.

Warto zapytać, dlaczego nie wszyscy? Dlaczego zwykły obywatel nie miałby prawa sprawdzić, czyje nazwisko - i w jakim charakterze - pojawiało się w kartotekach SB? Dlaczego te informacje wciąż muszą być filtrowane przez dziennikarzy i badaczy? A może chodzi o coś innego - może Instytut, ostatnio ostro atakowany przez polityków, bał się otworzyć nowy front lustracyjnej wojny? Warto pamiętać, że ograniczenie kręgu wtajemniczonych nigdy nie będzie skuteczną metodą na uniknięcie niesłusznych oskarżeń. Lepiej pewnie byłoby ujawnić z przepastnych archiwów tyle, ile się da. Aby każdy mógł sam sprawdzić, co o kim napisała bezpieka. Dominik Zdort

Nowa baza IPN ułatwi lustrację Już w czerwcu IPN udostępni naukowcom i dziennikarzom komputerową kartotekę ze zgromadzonymi w archiwach SB danymi Polaków. Dzięki niej łatwiej będzie można zidentyfikować agentów, których teczki zniszczono. Testy nowej bazy danych dobiegają końca. - Planujemy jej uruchomienie jeszcze w tym miesiącu - mówi „Rz” prezes Instytutu Pamięci Narodowej Janusz Kurtyka. - Na razie będzie funkcjonowała w wewnętrznej sieci IPN. Techniczne możliwości pozwalają na przeszukiwanie bazy przez Internet, ale się na to nie zdecydowaliśmy. - W dotychczasowej bazie mieliśmy około 100 tys. tzw. rekordów (czyli pojedynczych zapisów w archiwach na temat danej osoby - red.). Nowa baza zawiera w tej chwili półtora miliona, a po wakacjach wprowadzimy drugie tyle - mówi „Rz” dr Rafał Leśkiewicz, zastępca dyrektora Biura Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów IPN. Rekordy nie są tożsame z osobami. Czasami jednego człowieka dotyczy kilka rekordów. Badacze z IPN mówią, że nowa baza danych oferuje znacznie więcej możliwości niż tzw. lista Wildsteina, jak potocznie nazywano dostępne obecnie katalogi Instytutu. Dzięki niej będzie można odtworzyć również część informacji ze zniszczonych teczek SB. Na przykład teczki księży, którzy donosili, zostały unicestwione w ponad 90 procentach. Baza pozwoli więc zidentyfikować wielu agentów. Dzięki niej łatwiej będzie można ustalić, czyje donosy gromadzono w teczkach obiektowych i spraw operacyjnego rozpracowania (SOR). Tzw. obiektówki i SOR zawierają bowiem kopie donosów agentów, także tych, których teczki personalne i pracy zniszczono. Nazwiska, które będą figurowały w kartotece, to nie lista agentów. W bazie znajdą się również osoby inwigilowane przez PRL-owską bezpiekę lub takie, które Służba Bezpieczeństwa próbowała bezskutecznie zwerbować do współpracy. Można będzie obejrzeć m.in. karty dotyczące Karola Wojtyły i ks. Jerzego Popiełuszki. Prawo nakłada na nas obowiązek przygotowania takich pomocy naukowych - Janusz Kurtyka, prezes IPN Nowa baza danych, inaczej niż dotychczasowe katalogi Instytutu, pozwoli ze stuprocentową pewnością zidentyfikować konkretną osobę. Zawierać będzie bowiem takie dane osobowe, jak nazwisko, imię, datę i miejsce urodzenia, imiona rodziców i nazwisko panieńskie matki. Do tej pory w IPN zeskanowano wszystkie kartoteki wojewódzkich urzędów spraw wewnętrznych. W trakcie przenoszenia do nowej bazy jest jeszcze najważniejszy zasób - centralna Kartoteka Ogólnoinformacyjna MSW. Jednak jest ona w dużej mierze oparta na informacjach przychodzących z WUSW.

Nowa baza nie będzie zawierała kompletu informacji zgromadzonych w kartotekach Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w czasach PRL. Na razie nie będzie w niej danych wywiadu. Dane centrali MSW zostaną zaś udostępnione po wakacjach. Cezary Gryz

Poseł Grzegorz Schetyna: Panie Marszałku! Wysoka Izbo! W imieniu Klubu Parlamentarnego Platformy Obywatelskiej mam zaszczyt przedstawić projekt i ocenę projektów ustaw o Instytucie Pamięci Narodowej - Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu oraz zmianie niektórych ustaw. Podstawowym celem projektów nowelizacji jest umożliwienie powszechnego dostępu do materiałów komunistycznych tajnych służb. Aby to było możliwe, konieczne jest przeprowadzenie zmian w obowiązującym porządku prawnym. W proponowanym przez nas, przez klub Platformy Obywatelskiej, projekcie nowelizacji ustawy w pierwszej kolejności mówimy o uchyleniu klauzul tajności wobec materiałów dotyczących osób bezpośrednio lub pośrednio wywierających wpływ na życie publiczne, w tym wszystkich funkcjonariuszy publicznych oraz osób podlegających lustracji. Uważamy, że wiedza dotycząca tych osób powinna być dostępna w każdej chwili, zaś w stosunku do osób podlegających lustracji niezwłocznie po złożeniu przez nie oświadczenia lustracyjnego, o czym dużo mówił przewodniczący pan poseł Jan Rokita. Dlatego Platforma Obywatelska proponuje, aby znacząco rozszerzyć grupę osób podlegających lustracji o kategorię osób mających istotny wpływ na życie społeczne. Jednocześnie proponujemy pełne otwarcie dla wszystkich zainteresowanych dostępem do materiałów zgromadzonych na temat tych osób w archiwach Instytutu Pamięci Narodowej. Po drugie, Platforma Obywatelska proponuje zniesienie klauzuli tajności w odniesieniu do materiałów komunistycznych służb specjalnych, a w szczególności dotyczy to uchylenia bariery 1983 r., która zakazuje udostępniania danych o agenturze z lat 1983-1990. W rezultacie do jawnych i powszechnie dostępnych zbiorów zostałyby w naszym projekcie dołączone materiały wytworzone przez komunistyczne tajne służby do maja 1990 r., czyli do czasu, kiedy powołano Urząd Ochrony Państwa. Zdaniem Platformy Obywatelskiej wymogi bezpieczeństwa państwa powinny być spełnione poprzez istnienie wyodrębnionego zbioru materiałów zastrzeżonych, których zawartość powinien aktualizować prezes Instytutu Pamięci Narodowej, a nie, jak dotychczas, szefowie służb specjalnych. Po trzecie, Platforma Obywatelska proponuje ustanowienie procedur i podjęcie kroków organizacyjnych, dzięki którym powszechny i nieograniczony, szybki dostęp do materiałów instytutu byłby po prostu bardziej realny niż dotychczas. Trybunał Konstytucyjny w wyroku z dnia 26 października 2005 r. uznał przepisy ograniczające osobom innym niż pokrzywdzone prawo do uzyskania informacji o posiadanych przez Instytut Pamięci Narodowej dotyczących ich dokumentach oraz prawo załączania do zbioru dotyczących tych dokumentów własnych uzupełnień, sprostowań i uaktualnień, wyjaśnień oraz dokumentów lub ich kopii za niezgodne z Konstytucją Rzeczypospolitej. Zgodnie z tym wyrokiem Platforma Obywatelska proponuje wprowadzenie zasady udostępniania materiałów wszystkim zainteresowanym osobom. Naszym zdaniem należy uchylić wszelkie przepisy, które służą faktycznemu utajnianiu nawet tej części zbiorów Instytutu Pamięci Narodowej, która formalnie pozostaje całkowicie jawna. Po czwarte, w konsekwencji upowszechniania dostępu do materiałów IPN, co wynika z przywołanego przed chwilą wyroku Trybunału Konstytucyjnego, Platforma Obywatelska proponuje wprowadzenie obowiązku złożenia oświadczenia lustracyjnego jako warunku uzyskania wglądu do tych materiałów. Oświadczenie to byłoby archiwizowane przez IPN i kierowane do sądu jedynie w sytuacji, w której osoba, która je złożyła, obejmuje funkcję publiczną, z którą wiąże się obowiązek lustracyjny. Rozwiązanie takie pozwala jednocześnie upowszechnić dostęp do materiałów IPN i zachować przesłanki konieczne do zachowania sądowego trybu kontroli oświadczeń lustracyjnych osób obejmujących funkcję publiczną. Oznacza ono bowiem, że także pod rządami znowelizowanej ustawy o IPN byli funkcjonariusze i współpracownicy komunistycznych organów bezpieczeństwa nie będą mogli zapoznać się z dokumentacją zgromadzoną w IPN na ich temat przed złożeniem oświadczenia lustracyjnego. Wysoka Izbo! Klub Parlamentarny Platformy Obywatelskiej jest zdania, że wprowadzenie zasady jawności zbiorów IPN czyni bezzasadnym obowiązek utrzymania w tajemnicy wszystkich wiadomości związanych z działalnością IPN i procedury zwalniania z tego obowiązku. W proponowanym projekcie ustawy postulujemy wykreślenie art. 20 i 21, a także art. 22 ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej. Proponujemy także zmianę treści art. 30 i skreślenie art. 31. Zmiany te wynikają z przyznania każdej osobie zainteresowanej prawa wglądu do dokumentów jej dotyczących. Zmiana w treści art. 33 spowoduje, iż każda zainteresowana osoba będzie mogła załączyć do zbioru dotyczących jej dokumentów własne uzupełnienia, sprostowania i wyjaśnienia. Konsekwencją przyznania każdej osobie zainteresowanej prawa wglądu do dokumentów jej dotyczących będzie również skreślenie art. 35 ust. 2. Wprowadzenie w art. 36 w nowym brzmieniu zasady jawności dokumentów znajdujących się w archiwum IPN czyni zbędnym art. 34 w obecnym brzmieniu, dlatego postulujemy, aby go skreślić. Dotyczy to także art. art. 31 i 44. Rozszerzeniu zakresu obowiązywania ustawy służy art. 38 w nowym brzmieniu, dający pracodawcom oraz partiom politycznym, ale także organom samorządu zawodowego, związkom zawodowym, stowarzyszeniom, możliwość sprawdzania, czy osoby zgłaszane przez nich na funkcje publiczne nie figurują w zasobach archiwalnych IPN jako funkcjonariusze, pracownicy lub współpracownicy organów bezpieczeństwa. Odpowiedzialność za życie publiczne wymaga, aby taka wiedza mogła być udostępniona. Wysoka Izbo! Ze względu na interes państwa Platforma Obywatelska uważa, że konieczne jest wyłączenie tzw. zbioru materiałów zastrzeżonych. Zawartość tego zbioru powinna być określana przez prezesa instytutu, a nie, jak obecnie, przez szefów służb specjalnych. Utrzymanie takiej sytuacji może powodować wykorzystywanie zastrzeżenia dla ukrycia związku niektórych osób z dawnym aparatem represji. Temu celowi służy nowelizacja art. 39. Znowelizowany art. 1 ustawy z dnia 11 kwietnia 1997 r. o ujawnieniu pracy lub służby w organach bezpieczeństwa państwa lub współpracy z nimi w latach 1944-1990 osób pełniących funkcję publiczną tworzy wydziały lustracyjne, zwane powszechnie sądami lustracyjnymi, we wszystkich sądach apelacyjnych. Proponowany przez nas projekt rozszerza kognicję sądu lustracyjnego o osoby, które będą mogły żądać wyjaśnienia swej sprawy w momencie, kiedy zostały, ich zdaniem, nieprawdziwie pomówione publicznie o współpracę z organami bezpieczeństwa. Ponieważ znacznie wzrośnie liczba osób, które będą zobowiązane złożyć oświadczenia lustracyjne, należy założyć, że liczba rozpatrywanych spraw wzrośnie z około 50 rocznie do około 700. Dlatego, przewidując problemy z tego wynikające, należy zapewnić wnioskodawcom prawo dostępu do sądu położonego blisko miejsca zamieszkania oraz prawo do uzyskania rozstrzygnięcia w rozsądnym, racjonalnym terminie. Tym samym chciałem podkreślić, że zdaniem Platformy Obywatelskiej cała procedura lustracyjna powinna pozostać na drodze sądowej, a nie, jak to jest w innych projektach przedłożonych Wysokiej Izbie, gdzie proponuje się prowadzenie tej procedury za pośrednictwem Instytutu Pamięci Narodowej. To rzecz ważna i będziemy podkreślać, będziemy argumentować w komisji, aby ta droga sądowa została utrzymana. Nowe brzmienie art. 3 poszerza katalog osób zobowiązanych do złożenia oświadczenia lustracyjnego. Dotyczy to między innymi członków korpusu dyplomatycznego i konsularnego, kierowników publicznych i niepublicznych szkół wyższych, dyrektorów przedsiębiorstw państwowych, redaktorów naczelnych dzienników i czasopism oraz rozgłośni radiowych i telewizyjnych, czyli osób, które mają zasadniczy wpływ na życie publiczne oraz kształtowanie opinii publicznej. Art. 7 ust. 1 określa natomiast organy, w których osoby zajmujące poszczególne stanowiska są zobowiązane do złożenia oświadczenia lustracyjnego. Konsekwencją zmiany brzmienia art. 8 ustawy o ujawnieniu pracy w organach bezpieczeństwa będzie nadanie każdej osobie publicznej, pomówionej o współpracę z organami, prawa do złożenia wniosku do sądu o przeprowadzenie postępowania zgodnie z art. 18a ust. 3 o ujawnieniu pracy w organach bezpieczeństwa, który stanowi, że sąd lustracyjny wszczyna postępowanie także w innych, uzasadnionych przypadkach. Zmiana brzmienia art. 19 ma na celu wprowadzenie jawności postępowania lustracyjnego. W demokratycznym państwie prawa zasadą jest jawność tego postępowania, jawność postępowania sądowego, a niejawność - tylko wyjątkiem. Obecne brzmienie przepisu art. 19 o ujawnieniu pracy w organach bezpieczeństwa oraz praktyka jego stosowania dowodzi, że w tym wypadku wyjątek stał się regułą, że nastąpiło odejście od jawności postępowania lustracyjnego. Konstytucja gwarantuje prawo do wyłączenia przed sądem jawności niektórych czynności dowodowych, a nawet całego postępowania lustracyjnego, które w ocenie sądu jest usprawiedliwione ze względu na moralność, bezpieczeństwo państwa i porządek publiczny. Oparcie procesu lustracyjnego o przepisy Kodeksu postępowania karnego szczegółowo potwierdza te gwarancje. Konsekwencją rozszerzenia zakresu obowiązywania ustawy o ujawnieniu pracy w organach bezpieczeństwa będzie kilkakrotny wzrost liczby spraw rozpatrywanych przez sądy lustracyjne. W celu zapobieżenia możliwym zatorom i komplikacjom wynikającym z braku dostatecznej liczby sędziów, sądów apelacyjnych mogących orzekać w postępowaniach lustracyjnych, znowelizowany art. 21 przewiduje możliwość orzekania w tych sprawach przez delegowanych sędziów sądów okręgowych. Kolejna nowelizacja dotyczy ustawy o ochronie informacji niejawnych. Konsekwencją nadania nowego brzmienia jest zrównanie tajnych współpracowników organów bezpieczeństwa działających po 19 lipca 1983 r. z tymi działającymi wcześniej. Obecnie dane identyfikujące współpracowników służby bezpieczeństwa po 19 lipca 1983 r., która weszła w życie na mocy ustawy z dnia 14 lipca 1983 r. o urzędzie ministra spraw wewnętrznych, były chronione tak samo, jak dane identyfikacyjne współpracowników Urzędu Ochrony Państwa i jego następców prawnych. Ta istniejąca niejasność prawna w praktyce chroniła takich współpracowników przed dostępem do danych na ich temat. Panie Marszałku! Wysoka Izbo! Odnosząc się do pozostałych projektów nowelizacji ustawy o zmianie ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej, Platforma Obywatelska jest skłonna poprzeć propozycje dające możliwość partiom politycznym zasięgania w instytucie informacji na temat swoich członków oraz ujawnienia dokumentów o ewentualnej współpracy z UB i SB przez wszystkich, którzy chcą aktywnie uczestniczyć w życiu politycznym. Interesująca wydaje się propozycja nadania uprawnień IPN, aby mógł z urzędu wszczynać postępowanie w sprawie pomówienia narodu lub państwa polskiego, grupy polskich obywateli lub też osób indywidualnych, będących obywatelami polskimi, o udział i organizowanie lub odpowiedzialność za zbrodnie komunistyczne i nazistowskie. Również interesująca wydaje się propozycja rozszerzenia definicji zbrodni komunistycznych. Będziemy za tym, żeby doprowadzić do takiego rozszerzenia: wydawania zaświadczeń co do faktu istnienia w archiwach IPN dokumentów na temat osób ubiegających się o funkcje publiczne, wydłużenia okresu przedawnienia zbrodni komunistycznych, wprowadzenia klauzuli, że w działalności ustawowej IPN nie stosuje się przepisów o ochronie danych osobowych. Platforma uważa, że warta dalszych dyskusji i dalszej pracy jest propozycja, aby redaktor naczelny w imieniu dziennikarza wnioskował o dostęp do archiwów IPN. Tych rzeczy, tych zapisów jest wiele. Według Platformy Obywatelskiej wszystkie projekty powinny trafić do komisji i powinniśmy rozpocząć pracę nad nimi. Będziemy także proponować jako Platforma Obywatelska, żeby, doceniając rolę i wagę tych spraw, dotyczących poprawienia, nowelizacji tej ustawy, powołać komisję nadzwyczajną, która zajmie się wszystkimi projektami. Dziękuję bardzo.

IPN - NAPRZECIW OCZEKIWANIOM PLATFORMY „W proponowanym przez nas , projekcie nowelizacji ustawy w pierwszej kolejności mówimy o uchyleniu klauzul tajności wobec materiałów dotyczących osób bezpośrednio lub pośrednio wywierających wpływ na życie publiczne, w tym wszystkich funkcjonariuszy publicznych oraz osób podlegających lustracji. Uważamy, że wiedza dotycząca tych osób powinna być dostępna w każdej chwili, zaś w stosunku do osób podlegających lustracji niezwłocznie po złożeniu przez nie oświadczenia lustracyjnego. Dlatego [...] proponujemy, aby znacząco rozszerzyć grupę osób podlegających lustracji o kategorię osób mających istotny wpływ na życie społeczne. Jednocześnie proponujemy pełne otwarcie dla wszystkich zainteresowanych dostępem do materiałów zgromadzonych na temat tych osób w archiwach Instytutu Pamięci Narodowej. Po drugie, [...] proponujemy zniesienie klauzuli tajności w odniesieniu do materiałów komunistycznych służb specjalnych, a w szczególności dotyczy to uchylenia bariery 1983 r., która zakazuje udostępniania danych o agenturze z lat 1983-1990. W rezultacie do jawnych i powszechnie dostępnych zbiorów zostałyby w naszym projekcie dołączone materiały wytworzone przez komunistyczne tajne służby do maja 1990 r., czyli do czasu, kiedy powołano Urząd Ochrony Państwa. [...] wymogi bezpieczeństwa państwa powinny być spełnione poprzez istnienie wyodrębnionego zbioru materiałów zastrzeżonych, których zawartość powinien aktualizować prezes Instytutu Pamięci Narodowej, a nie, jak dotychczas, szefowie służb specjalnych”. - poseł Grzegorz Schetyna- Sejm -5 kadencja, 12 posiedzenie, (09.03.2006) Jestem przekonany, że członkowie Platformy Obywatelskiej uznają ostatnią inicjatywę IPN za spełnienie własnych postulatów i z wdzięcznością spojrzą na działania Instytutu. Oczekując przez blisko dwa lata na realizację zapowiedzi lustracyjnych Platformy, IPN postanowił wyjść naprzeciw oczekiwaniom polityków i elektoratu tego ugrupowania. Zapowiada się prawdziwy przełom w poznawaniu historii PRL. Już w czerwcu IPN udostępni naukowcom i dziennikarzom komputerową kartotekę ze zgromadzonymi w archiwach SB danymi Polaków. Nowa baza, zawierająca ponad półtora miliona tzw. rekordów pozwoli zidentyfikować wielu agentów. Dzięki niej łatwiej będzie można ustalić, czyje donosy gromadzono w teczkach obiektowych i spraw operacyjnego rozpracowania (SOR). Tzw. obiektówki i SOR zawierają bowiem kopie donosów agentów, także tych, których teczki personalne i pracy zniszczono. Jak zapewnia Prezes IPN Janusz Kurtyka - nowa baza danych, inaczej niż dotychczasowe katalogi Instytutu, pozwoli ze stuprocentową pewnością zidentyfikować konkretną osobę. Zawierać będzie bowiem takie dane osobowe, jak nazwisko, imię, datę i miejsce urodzenia, imiona rodziców i nazwisko panieńskie matki. Do tej pory w IPN zeskanowano wszystkie kartoteki wojewódzkich urzędów spraw wewnętrznych. W trakcie przenoszenia do nowej bazy jest jeszcze najważniejszy zasób - centralna Kartoteka Ogólnoinformacyjna MSW. Jak trafnie zauważa Dominik Zdort z „Rzeczpospolitej” - „Jeśli można mieć do Instytutu o coś żal, to tylko o to, że to nowe narzędzie będzie na razie dostępne jedynie dla nielicznych. Że - choć są takie możliwości techniczne - do katalogów nie będzie można zajrzeć przez Internet. Że tylko dziennikarze i badacze z rekomendacją swoich redakcji i uczelni będą mogli przekroczyć drzwi do sali, w której stoją komputery z dostępem do owej cennej bazy danych. Warto zapytać, dlaczego nie wszyscy? Dlaczego zwykły obywatel nie miałby prawa sprawdzić, czyje nazwisko - i w jakim charakterze - pojawiało się w kartotekach SB? Dlaczego te informacje wciąż muszą być filtrowane przez dziennikarzy i badaczy”? Nie martwiłbym się jednak tym ograniczeniem. Dziennikarze mediów wszelakich prześcigają się wszak w staraniach, by rządząca Polską koalicja znajdowała w nich sprzymierzeńców w propagowaniu cennych przedsięwzięć i pomysłów. Pojawia się zatem okazja, by dziennikarze pomogli politykom Platformy w realizacji ich lustracyjnych projektów. Dlatego jestem głęboko przekonany, że dziennikarze znający opinię Grzegorza Schetyny na temat dostępu do danych, zawartych w katalogach IPN - będą gorliwie dążyć do przeprowadzenie kwerend w nowej bazie Instytutu i powszechnie ujawniać znajdujące się tam materiały. Być może - czeka nas bardzo gorące lato.

Aleksander Ścios



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
PaVeiTekstB 084
P31 084
p36 084
12 2005 083 084
ep 12 084
I F 084
P26 084
06 2005 083 084
p12 084
p10 084
084 Internet
084 ADMM
084 SO pr1
P15 084
p04 084
p02 084
084 085id 7627 Nieznany
084 USTAWA rozdz I o ubezpieczeniu społecznym z tytułu wypadków przy
p11 084

więcej podobnych podstron