Nikt nam nie ruszy nic
Od l lipca tego roku, zgodnie z dekretem prezydenta Putina, armia rosyjska nie przyjmuje w swe szeregi narkomanów i alkoholików. Słysząc to, doznałem z jednej strony ulgi, z drugiej - zazdrości. Zazdrości, że nie padło to na mnie - za czasów, gdy problem dotyczył mnie w sposób najbardziej bezpośredni, wykręcenie się od „zaszczytnego obowiązku obrony ludowej ojczyzny " wymagało niezłego główkowania. Koledze, który świrował na zielone papiery, przez dobry rok co tydzień musieliśmy wymyślać nowe sny dla pani doktor. Udało się zresztą aż za dobrze - kolega dostał takie kwity, że nie tylko odczepiło się od niego wojsko, ale przez ładnych parę lat nie mógł potem znaleźć pracy - no, ale wzięła się za sprawę ekipa fachowców, na czele z kilkoma przyszłymi pisarzami science fiction. Niemniej, była to pewna praca i kiedy wyobrażę sobie, że wystarczyłoby symulować alkoholizm... No, mniejsza - cudze chwalicie, swego nie znacie, skarcił mnie znajomy, z którym podzieliłem się tą myślą. W Polsce wprawdzie alkoholizm nie zwalnia z wojska, ale wciąż jest na liście chorób, na które można uzyskać rentę inwalidzką. Przynajmniej wiem już, skąd u nas te miliony rencistów, na utrzymanie których budżet wydaje więcej niż na wojsko, policję, sądy i edukację razem wzięte.
Uczucie ulgi natomiast, wracam do wiadomości o rosyjskich siłach zbrojnych, narodziło się z myśli, że oto po raz pierwszy od wielu, wielu lat wschodni sąsiad przestaje dla nas być militarnym zagrożeniem. Jeśli bowiem picie wódki dyskwalifikuje rekruta w oczach komisji poborowej, no to ilu żołnierzy będzie odtąd Rosja w stanie wystawić? Połączmy to z wiadomościami nadchodzącymi zza przeciwnej granicy, jak choćby tą o sondażu przeprowadzonym wśród poborowych Bundeswehry, z których ponad połowa wyznała, że absolutnie nie mieści im się w głowie, iż mogliby brać udział w jakiejś wojnie i że gdyby co, z punktu rzucają broń i dezerterują. Nastroje poborowych muszą się zresztą udzielać i oficerom, bo zupełnie niedawno czytałem wywiad z niemieckim pilotem wojskowym, który z dziecięcą prostotą wyjaśniał, że za nic nie da się wysłać do Iraku, bo go tam może jakiś bisurmanin zestrzelić. Z zestawienia tych wieści zdaje się wynikać, że nadchodzą czasy, gdy nikt nam nie ruszy nic, nikt nam nie zrobi nic, nie dlatego, że jesteśmy silni zwarci i gotowi, mamy wybitnych przywódców i pewnych sojuszników, ale dlatego, że po prostu nie ma nam kto czego zrobić. Do tego samego wniosku musieli już dawno dojść urzędnicy odpowiedzialni za naszą obronność, i to na wielu szczeblach; począwszy od tych, którzy zadecydowali o takim, a nie innym budżecie armii, przez tych, którzy machnęli ręką na rodzimą zbrojeniówkę, aż po tych, którzy uznali, że zakup kołowego transportera opancerzonego to tylko pretekst do nawiązania kontaktów towarzyskich, mogących w przyszłości zaowocować ciekawą pracą dla bogatej firmy zagranicznej.
Skoro nic nam nie grozi, to po diabła wydawać na wojsko pieniądze, które naród wolałby przeznaczyć na dalsze rozleniwianie chłopa, robotnika i inteligenta pracującego (bo to właśnie, a nie jakieś tam uniwersytety czy infrastruktury uważamy w naszym kraju za najpewniejszą inwestycję w przyszłość)? Z całego wojska wystarczy nam kompania honorowa do tupania przed etranżerami na Okęciu. No, trzeba jeszcze pomyśleć o jakichś oddziałach na międzynarodowe operacje pokojowe, ale i tutaj jest rozwiązanie, które podsuwa narodowa tradycja. Gdy szlachta nie pozwoliła Zygmuntowi III Wazie wziąć ze skarbca ani grosza na militarne wsparcie Habsburgów w wojnie trzydziestoletniej, ten podesłał im lisowczyków - oddziały, które nie pobierały żadnego żołdu, zadowalając się tym, co złupiły na przeciwnikach i miejscowej ludności. Tam, gdzie sytuacja wymaga posyłania międzynarodowych sił rozjemczych, tam z reguły nie brak okazji do zahandlowania benzyną, alkoholem i papierosami, nie wspominając o ściąganiu haraczy, co wielu naszych poborowych ma przecież od dawna w małym palcu. Chłopcy nie tylko mogliby zarobić na swoje utrzymanie, ale jeszcze wspomóc ładnym groszem wiecznie dziurawy budżet państwa, a i przegęszczonym zakładom karnym bardzo by ulżyło. Kto zaś ma skrupuły, niech weźmie pod uwagę, że posyłanie do Iraku naszych specjalistów od reformowania gospodarki nie jest wobec mieszkańców tego kraju bardziej fair, a przecież to robimy. Co skądinąd jest dowodem powszechnie znanej perfidii Amerykanów, którzy pożałowali pieniędzy na broń inteligentną, zastępując ją desantem naszych luminarzy, równie skutecznym, a o ileż tańszym. No cóż, przynajmniej przez jakiś czas będą oni z dala od Polski. Czyż nie jest to wystarczająca odpowiedź na niemądre pytanie, co mamy z wzięcia udziału w tej wojnie?
27 sierpnia 2003