ści trzydziestu kilometrów. Tutaj jednak moje zmysły pokonały natłok wrażeń jak okręt pokonujący ogromną falę. Ogarnęło mnie radosne uniesienie. Hałas wodospadu, pomimo swej potęgi, brzmiał jak potężny śmiech, jak gdyby gromada olbrzymów śmiała się, tańczyła, śpiewała i pohukiwała przy pracy.
Niedaleko miejsca, gdzie woda wpadała do jeziora, rosło samotne drzewo. Mokre od unoszącego się wodnego pyłu, na wpół przysłonięte tworzącymi się w drobinach piany łukami tęczy, rozbłyskujące jaskrawym upierzeniem niezliczonego ptactwa fruwającego wśród gałęzi, piętrzyło się wielokształtnymi obłokami listowia niczym chmura oparów wstająca znad trzęsawiska. Gdzie nie spojrzeć, błyszczały wśród liści złote jabłka.
Nagle moją uwagę przyciągnęło coś, co działo się o wiele bliżej: krzak głogu rosnący kilkanaście metrów ode mnie poruszał się jakoś nienaturalnie. Po chwili zrozumiałem, że to nie krzak się porusza, lecz coś czy ktoś stojący blisko niego od mojej strony. Wreszcie zrozumiałem, że to jeden z Upiorów. Skuliwszy się za krzakiem, jakby próbował się ukryć przed czyimś wzrokiem, patrzył w moim kierunku i dawał mi znaki, żebym się schował. Ponieważ nie widziałem żadnego niebezpieczeństwa, stałem nieporuszenie.
Po chwili Upiór, rozejrzawszy się dokładnie na wszystkie strony, opuścił swoje schronienie. Nie mógł poruszać się zbyt szybko, bo trawa, po której szedł, raniła go boleśnie, ale najwyraźniej starał się jak najszybciej dotrzeć do następnego drzewa. Osiągnąwszy cel, stanął na baczność za drzewem, jakby nadal się ukrywał. W cieniu drzewa zobaczyłem go wyraźniej: był to mój znajomy w meloniku — Ikey, jak go nazywał Osiłek. Dziesięć minut stał, dysząc z wysiłku i obserwując teren przed sobą, a potem wykonał skok do
44
następnego drzewa — o ile w ogóle można nazwać to skokiem. W ten sposób z wielkim wysiłkiem i ostrożnością mniej więcej po godzinie dotarł do Wielkiego Drzewa, a raczej w jego pobliże.
Około dziesięciu metrów od celu natrafił na przeszkodę; wokół Drzewa rósł pas lilii, które dla Upiora stanowiły zaporę nie do pokonania. Równie dobrze mógłby próbować przejść przez zasieki przeciwczoł-gowe. Położył się i próbował przecisnąć między łodygami, ale rosły zbyt blisko siebie i nie dawały się zgiąć. Na dodatek przez cały czas drżał z przerażenia, że ktoś go odkryje. Przy najmniejszym podmuchu wiatru nieruchomiał skulony, a raz krzyk jakiegoś ptaka wypłoszył go tak, że wrócił do kryjówki za najbliższym drzewem. Jednak po chwili, gnany pożądliwością, podczołgał się znowu do Wielkiego Drzewa. Zobaczyłem, jak splata dłonie i wije się w bezsilnej desperacji.
Wiatr przybierał na sile. Upiór załamywał ręce z rozpaczy. W pewnej chwili zaczął ssać kciuk boleśnie przyszczypnięty przez łodygi dwóch lilii poruszane silniejszym podmuchem. Potem zaczęło wiać na dobre. Gałęzie Wielkiego Drzewa zakołysa-ły się i już po chwili pół tuzina złotych jabłek poleciało w dół i spadło na Upiora oraz na ziemię wokół niego. W pierwszej chwili krzyknął głośno, ale zaraz opamiętał się i ucichł. Wydawało mi się, że siła uderzenia spadających na niego złotych jabłek zupełnie go obezwładni. I rzeczywiście, prz;ez kilka minut leżał, nie mogąc wstać. Pojękiwał tylko i oglądał stłuczenia. Zaraz jednak z powrotem zabrał się do pracy. Zobaczyłem, że gorączkowo stara się napełnić kieszenie jabłkami. Oczywiście nie miało to sensu. Jego za-pał powoli malał. Zrezygnował z pełnych kieszeni: będzie musiał zadowolić się dwoma jabłkami. Zrezy-
45