Mariusz Seklecki
Cztery demony - Ogie艅
By艂 pi臋kny, jasny dzie艅. S艂o艅ce przypieka艂o mocnym 偶arem, a na 艂膮kach weso艂o brz臋cza艂y trzmiele. Pewien m臋偶czyzna porusza艂 si臋 traktem prowadz膮cym w nieznanym mu chyba kierunku. Warto na chwil臋 zatrzyma膰 si臋 przy tym m臋偶czy藕nie. By艂 ubrany w d艂ugi szary p艂aszcz, wci臋ty w talii, jakby przewi膮zany niewidzialnym pasem. To, 偶e w臋drowiec by艂 m臋偶czyzn膮 da艂o si臋 wywnioskowa膰 jedynie obserwuj膮c jego ruchy, gdy偶 skrywanej pod obszernym kapturem twarzy nie mo偶na by艂o dostrzec. W og贸le, patrz膮c na tego osobnika mia艂o si臋 wra偶enie, jakby to sam p艂aszcz porusza艂 si臋 wzd艂u偶 drogi. 脫w cz艂owiek nie posiada艂 偶adnego baga偶u i pokonywa艂 tras臋 w zawrotnym, jak na pieszego, tempie.
M臋偶czyzna w臋drowa艂 w stron臋 miasteczka Garvinell. Po kilku godzinach marszu dotar艂 do tej mie艣ciny. A dziwna to by艂a osada. Rozci膮ga艂y si臋 nad ni膮 g臋ste, ciemne chmury nieprzepuszczaj膮ce s艂onecznych promieni. Bardzo ciekawym by艂 fakt, 偶e na drodze panowa艂a wspania艂a pogoda. Chmury pojawia艂y si臋 jakby za szklan膮 艣cian膮, bardzo r贸wno uci臋te. M臋偶czyzna w szarym p艂aszczu przez ca艂膮 drog臋 maszerowa艂 jednostajnie. Cho膰 przemierza艂 wiele kilometr贸w, ani razu si臋 nie zatrzyma艂. Kiedy postawi艂 stop臋 na kolorowym bruku ulicy (osada by艂a typu otwartego - nie posiada艂a mur贸w obronnych), stan膮艂 jak wryty.
- Gdzie ja jestem? - powiedzia艂 p贸艂szeptem sam do siebie - Co ja tu robi臋? - doda艂 po chwili. Rozgl膮da艂 si臋 dooko艂a, pr贸bowa艂 zawr贸ci膰 na trakt, ale co艣 mu nie pozwoli艂o. Wygl膮da艂o to tak, jakby nie m贸g艂 podnie艣膰 nogi. Mechanicznie odwr贸ci艂 si臋 i zn贸w jednostajnym marszem przemieszcza艂 si臋 w g艂膮b miasta. Czarne, jak dot膮d, chmury zacz臋艂y zmienia膰 barw臋. Powoli stawa艂y si臋 granatowe, potem ciemnofioletowe. Wygl膮da艂y coraz bardziej z艂owrogo.
***
Tymczasem do miasta zbli偶a艂 si臋 inny, podobnie ubrany, bardzo wysoki m臋偶czyzna. Mia艂 na sobie obszerny, fioletowy p艂aszcz przepasany br膮zowo-偶贸艂t膮 lin膮. Twarz ukryt膮 w szerokim kapturze i r臋ce obleczone szerokimi r臋kawami spowija艂a ciemno艣膰. On tak偶e nie posiada艂 偶adnego worka ani tobo艂ka. Z lewego r臋kawa wystawa艂 mu tylko solidny kij zako艅czony wyrze藕bion膮 g艂ow膮 w臋偶a, mo偶e smoka. Dziwnie ni贸s艂 ten kij - w r臋kawie, miast si臋 nim podpiera膰. Mo偶e straci艂 lew膮 r臋k臋? Wydawa艂 si臋 bardzo podobny do poprzedniego w臋drowca, jednak porusza艂 si臋 normalnie: nie za szybko, nie za wolno. Od tamtego r贸偶ni艂 go te偶 kierunek, w kt贸rym zmierza艂, gdy偶 pr贸bowa艂 dotrze膰 do miasta z przeciwnej strony i聽dobrze zna艂 cel swojej podr贸偶y. W臋drowa艂 bowiem do grodu Teiwaz, po艣wi臋conego skandynawskiemu bogowi wojny i sprawiedliwo艣ci, Tyrowi. Mia艂 si臋 tam odby膰 s膮d nad jego niewinnym przyjacielem. Garvinell traktowa艂 tylko jako miejsce dzisiejszego odpoczynku.
Kiedy osobnik dotar艂 do miasta, od razu rzuci艂a mu si臋 w oczy „chmurzasta anomalia pogodowa”. Bardzo go ona zaciekawi艂a, szczeg贸lnie ju偶 prawie fioletowo-czerwony kolor chmur, jednak by艂 troch臋 zm臋czony i nie mia艂 ochoty zastanawia膰 si臋 na ulicy nad niezwyk艂o艣ci膮 tego, co ujrza艂 na niebie. Uzna艂, 偶e je艣li z tych chmur ma by膰 deszcz, burza lub Wielki Tyr wie co jeszcze, to lepiej od razu za艂atwi膰 sobie nocleg. W tym celu uda艂 si臋 do gospody. Nie zwracaj膮c na siebie uwagi, zaj膮艂 miejsce przy stole. Podesz艂a do niego m艂oda dziewczyna - kelnerka. Do izby nie wpada艂o wiele 艣wiat艂a, a p艂on膮ce na 艣cianach pochodnie nie dawa艂y go du偶o, wi臋c nikt nie zauwa偶y艂 spowijaj膮cej twarz przybysza ciemno艣ci.
- Co mog臋 poda膰 strudzonemu w臋drowcowi? - zapyta艂a grzecznie s艂u偶ka i u艣miechn臋艂a si臋, ods艂aniaj膮c dwa rz膮dki nier贸wnych, brudnych, popsutych z臋b贸w.
- Daj mi kufel piwa i dobr膮 fasol臋 - odpar艂 nieznajomy.
- Prosz臋 bardzo, zaraz przynios臋.
W czasie oczekiwania tajemniczy przybysz m贸g艂 wreszcie rozmy艣la膰 o zaobserwowanych chmurach. Nie wydawa艂y mu si臋 zwyk艂ymi, burzowymi cumulusami. Co艣 go w nich niepokoi艂o. Mia艂y z艂膮 energi臋 i roztacza艂y z艂owieszcz膮 aur臋 nad miastem... Tak wyra藕nie czu艂 to dopiero teraz, siedz膮c spokojnie w ciemnej knajpie. Knajpa by艂a murowanym, krytym dach贸wk膮 budynkiem, znajduj膮cym si臋 w 艣rodku miasta przy g艂贸wnej ulicy. Naprzeciwko gospody znajdowa艂 si臋 kwadratowy, do艣膰 du偶y plac, przy kt贸rym, opr贸cz omawianego budynku, znajdowa艂y si臋 jeszcze dwa wa偶ne w mie艣cie miejsca: ratusz i dom publiczny.
Po kilku minutach do cz艂owieka w fioletowym p艂aszczu dotar艂 zapach 艣wie偶ej fasoli, a wraz z nim kelnerka, kt贸ra mia艂a w艂a艣nie postawi膰 mu talerz na stole. Naraz do gospody wpad艂 wystraszony m臋偶czyzna. M贸g艂 mie膰 jakie艣 trzydzie艣ci lat. Nosi艂 zielon膮 koszul臋 i聽czarne spodnie. Jego du偶y brzuch otacza艂 sk贸rzany pas ze z艂ot膮 sprz膮czk膮. Cz艂owiek krzycza艂 dyszkantem na ca艂e gard艂o:
- Ludzie! 艢wiat si臋 ko艅czy! Niebo p艂onie! Ratujmy si臋! Niebo p艂onie! M贸wi艂em, 偶e te chmury nie wr贸偶膮 nic dobrego!
Podr贸偶nik poderwa艂 si臋 ze swego sto艂ka i podbieg艂 do okna. Rzeczywi艣cie, chmury zamieni艂y si臋 w wisz膮ce masy ognia i lawy. Wygl膮da艂y tak, jakby zaraz mia艂y spa艣膰 na miasto i spowodowa膰 jego zag艂ad臋. W臋drowiec wyszed艂 na ulic臋 i uwa偶nie przygl膮da艂 si臋 „p艂on膮cemu niebu”. Za jego plecami panowa艂 rozgardiasz. Rozhisteryzowana ludno艣膰 biega艂a wko艂o, wpadaj膮c na siebie. Panika opanowa艂a ka偶dego mieszka艅ca, kt贸ry ujrza艂 ogniste zwa艂y. ON jednak spokojnie wpatrywa艂 si臋 w to ciekawe zjawisko. Jego twarz zapewne przybra艂a wyraz wielkiego zamy艣lenia. Musia艂a, bowiem przybysz my艣la艂 bardzo intensywnie. Zaczyna艂 dostrzega膰 w ognistych chmurach co艣 naprawd臋 nadzwyczajnego - i聽nie chodzi艂o ju偶 o ich kolor. O wiele bardziej niesamowite by艂o to, 偶e sprawia艂y wra偶enie, jakby pr贸bowa艂y u艂o偶y膰 si臋 w jaki艣 kszta艂t, przybra膰 jak膮艣 konkretn膮 posta膰.
W pewnym momencie uszu maga (nie widz臋 sensu dalej tego ukrywa膰, pewnie sami dawno si臋 ju偶 tego domy艣lili艣cie - tak, tajemniczy nieznajomy by艂 magiem) dobieg艂 przera藕liwy j臋k. W pierwszej chwili nie zwr贸ci艂 na niego 偶adnej uwagi. Uzna艂, 偶e to kto艣 z mot艂ochu ciskaj膮cego si臋 po ulicach by艂 w艂a艣nie tratowany przez wsp贸艂obywateli. Jednak kolejny j臋k by艂 g艂o艣niejszy, przechodzi艂 w wycie cz艂owieka, kt贸rego trawi potworny b贸l. Mag, stoj膮cy na 艣rodku kwadratowego placu przed zajazdem, rozejrza艂 si臋 i zobaczy艂 po swej prawej stronie, w odleg艂o艣ci kilkunastu krok贸w od siebie, m臋偶czyzn臋, kt贸rego my ju偶 znamy. By艂 to ten sam osobnik, kt贸ry w szarym p艂aszczu przyby艂 do Garvinell przed „fioletowym” magiem. Cz艂owiek ten do艣wiadcza艂 straszliwych ka藕ni. Pr贸bowa艂 si臋 podnosi膰 z ziemi, ale raz po raz upada艂. Co艣 niszczy艂o go od 艣rodka. Nie mia艂 ju偶 szarego p艂aszcza, kt贸ry prawdopodobnie gdzie艣 porzuci艂. By艂 p贸艂nagi. Jego zielone t臋cz贸wki oczu j臋艂y powoli zanika膰. W ko艅cu w oczodo艂ach tkwi艂y same bia艂ka, emanuj膮ce niesamowit膮, jaskraw膮 po艣wiat膮. W tej chwili m臋偶czyzna przesta艂 krzycze膰, a rozhisteryzowani ludzie stan臋li w bezruchu, jakby jednocze艣nie zatrzymani jak膮艣 nieziemsk膮 si艂膮. Zapanowa艂 spok贸j. Nawet wiatr przesta艂 wia膰. Wszyscy zwr贸cili si臋 w stron臋 p贸艂nagiego przybysza. „Fioletowy” mag poczu艂, 偶e jemu te偶 co艣 karze na niego patrze膰. „艢wietlistooki” sta艂 dumnie, patrzy艂 wprost przed siebie, powoli otworzy艂 usta. Wydoby艂 z siebie niski, gard艂owy, g艂os jakby spod ziemi.
- Strze偶cie si臋! - m贸wi艂 - Strze偶cie si臋, bo jeste艣cie zgubieni! Przejmuj臋 w艂adz臋 nad wami i tym miastem. Je艣li b臋dziecie mi pos艂uszni, mo偶e daruj臋 wam 偶ycie. B臋dziecie dla mnie pracowa膰 w pocie czo艂a, a偶 osi膮gn臋 najwi臋ksz膮 moc!
Mag chcia艂 spyta膰: „Kim jeste艣?”, ale, poniewa偶 inni wygl膮dali jak zaczarowani, postanowi艂 nie ujawnia膰 odmienno艣ci swego stanu. Mimo, i偶 nie zada艂 tego pytania, dosta艂 odpowied藕:
- Jestem Eohdon! Najpot臋偶niejszy demon tego 艣wiata, a dzi臋ki wam osi膮gn臋 moc zdoln膮 ten 艣wiat zniszczy膰! Cha! Cha! Cha! - za艣mia艂 si臋 z艂owieszczo. Potem podni贸s艂 lew膮 d艂o艅 i strzeli艂 palcami.
Ludzie natychmiast ruszyli do pracy. Jedni bez wytchnienia harowali w kopalni diament贸w, kt贸r膮 stworzy艂 demon po tym, jak uzna艂, 偶e jest mu ona potrzebna. Inni kopali olbrzymie rowy, kt贸re mia艂y u艂o偶y膰 si臋 w pewien wz贸r widoczny z lotu ptaka. Jeszcze inni rze藕bili magiczne pos膮gi i obrabiali wydobyte diamenty. Najgorszym zaj臋ciem by艂o jednak przetapianie z艂otych kosztowno艣ci. Demon lubi艂 zabawia膰 si臋 sw膮 moc膮 i lekkim skinieniem r臋ki, kt贸rym posy艂a艂 fal臋 energii, wrzuca艂 nieszcz臋艣nik贸w do naczynia z wrz膮cym metalem. Wszystko to zacz臋艂o si臋 przecie偶 nagle, a wygl膮da艂o, jakby trwa艂o od kilku lat.
***
„Fioletowy” mag, widz膮c powag臋 sytuacji, przeteleportowa艂 si臋 do pobliskiego lasu. Chcia艂 w spokoju zastanowi膰 si臋, czy warto w og贸le niszczy膰 demona. Zastanawia艂 si臋 te偶, dlaczego potw贸r nie wyczu艂 jego aury, a ju偶 to, 偶e nie zauwa偶y艂 teleportu graniczy艂o niemal z cudem. Czarodziej uzna艂 niekompetencj臋 demona za dobr膮 kart臋 i postanowi艂 si臋 zmierzy膰 si臋 z ciemi臋偶ycielem mieszka艅c贸w Garvinell. Stwierdzi艂, 偶e przyda mu si臋 ma艂a rozgrzewka przed procesem w Teiwazie - uwa偶a艂, 偶e niezawis艂e s膮dy niezawis艂ymi s膮dami, ale sprawiedliwo艣膰 musi by膰 po jego stronie. Zatrzyma艂 si臋 w lesie, 偶eby zebra膰 si艂y do walki z demonem. By艂 naprawd臋 silnym czarownikiem, ale nie zna艂 przeciwnika i wola艂 si臋 troch臋 zregenerowa膰 przed walk膮, 偶eby nie by艂o nieprzyjemnych niespodzianek.
Przez siedem dni mag zbiera艂 zio艂a i sporz膮dza艂 z nich rozmaite mikstury, kt贸re nast臋pnie wypija艂 lub oblewa艂 nimi sw贸j kij. W艂a艣ciwie teraz ju偶 dobrze by艂o wida膰, 偶e kij to wspaniale wykonana laska zako艅czona pi臋kn膮 rze藕b膮 g艂owy w臋偶a Ansuzthorna - uosobienia si艂y ducha, wiedzy i m膮dro艣ci. Mag gromadzi艂 w sobie moc ca艂ej otaczaj膮cej go przyrody. Wiedzia艂, 偶e demony nie s膮 艂atwymi przeciwnikami i 偶eby pokona膰 nawet najs艂abszego, trzeba by膰 w dobrej dyspozycji. Nad lasem zbiera艂y si臋 bia艂e ob艂oki, drzewa traci艂y swe kolory, wszystko wko艂o coraz bardziej blakn臋艂o. Mag odbiera艂 naturze si艂y witalne, wzmacnia艂 si臋, pot臋gowa艂 sw膮 moc, by艂 jednak pewien, 偶e wykorzystana przez niego przyroda odrodzi si臋.
Kiedy sko艅czy艂 wszystkie tajemnicze rytua艂y, wypr贸bowa艂 i prze膰wiczy艂 wi臋kszo艣膰 zakl臋膰, wyruszy艂 艣cie偶k膮 w stron臋 traktu. Nadszed艂 czas opuszczenia schronienia w lesie. Nadszed艂 czas pr贸by si艂 <lepsze by艂o walki :)>.
***
Drog臋 przeby艂 zadziwiaj膮co szybko. Sw膮 lask臋 jak zwykle trzyma艂 ukryt膮 w lewym r臋kawie, co pozwala艂o mu, jak mo偶na by艂o wywnioskowa膰 z obserwacji w lesie, do艣膰 dobrze j膮 ukry膰, a w potrzebie szybko chwyci膰 praw膮 r臋k膮, w pi臋knym stylu wyci膮gn膮膰 i natychmiast rzuci膰 czar. A trzeba zauwa偶y膰, 偶e „fioletowy” mag zwraca艂 wielk膮 uwag臋 na to, jak efektowne s膮 jego ruchy i czary. Chcia艂 budzi膰 podziw i respekt.
Stoj膮c na brukowanej ulicy, czarodziej wpatrywa艂 si臋 w magmowe chmury. Wyra藕nie przybra艂y one posta膰 jakiej艣 pot臋偶nej bestii otoczonej ognistym okr臋giem. Bestia mia艂a cztery rogi na g艂owie i po trzy na ka偶dym z bark贸w. G艂owa przypomina艂a pysk wielkiego byka, a reszta cia艂a - pi臋knie umi臋艣nionego m臋偶czyzn臋. Mag bardzo zaniepokoi艂 si臋 maj膮c przed oczami taki widok. Czyta艂 kiedy艣 o prademonach ziemskich 偶ywio艂贸w. Te cztery potwory mia艂y dawno temu rz膮dzi膰 艣wiatem. Poniewa偶 by艂y z艂ymi w艂adcami, lubi膮cymi bawi膰 si臋 偶yciem swych podw艂adnych, w艣r贸d ziemskich ras zawi膮za艂a si臋 koalicja. Siedmiu pot臋偶nych czarownik贸w, po jednym z ka偶dej rasy, przez siedem lat my艣la艂o nad sposobem pokonania prademon贸w. Kiedy znale藕li rozwi膮zanie, uda艂o im si臋 na zawsze uwi臋zi膰 prze艣ladowc贸w w innym wymiarze. Teraz, najwyra藕niej na skutek jakiego艣 sprz臋偶enia 艣wiat贸w r贸wnoleg艂ych, jeden, a mo偶e i ca艂a czw贸rka prademon贸w, przedosta艂 si臋 do naszego wymiaru i pr贸bowa艂 ponownie zaw艂adn膮膰 ziemskimi rasami.
„Fioletowy” czarodziej, na szcz臋艣cie, pami臋ta艂 stary rytua艂 i potrafi艂 odes艂a膰 demona tam, sk膮d przyszed艂. Jednak znaki na niebie wskazywa艂y, 偶e Eohdon ur贸s艂 w si艂臋. Przed uwi臋zieniem prademony potrzebowa艂y si臋 nawzajem, poniewa偶 ka偶dy w艂ada艂 inn膮 cz臋艣ci膮 przyrody. Teraz jednak prademon ognia rz膮dzi艂 te偶 powietrzem i skoro posiad艂 ju偶 tak膮 w艂adz臋, to prawdopodobnie potrafi艂by te偶 zmieni膰 w law臋 wody jeziora czy morza. Mag, kt贸ry chcia艂 go pokona膰, musia艂 by膰 bardzo pot臋偶ny, rozwa偶ny i sprytny.
Kiedy nasz bohater uzna艂, 偶e jest got贸w do walki, ruszy艂 na plac przed karczm膮, w kt贸rej go艣ci艂 tydzie艅 temu. Stan膮艂 na 艣rodku deptaka i krzykn膮艂:
- Prademonie! Eohdonie! Jam jest ten, kt贸ry ode艣le ciebie tam, gdzie twoje miejsce! Wyzywam ci臋!
- Kt贸偶 mnie wzywa艂? - odpar艂 demon zaspanym g艂osem - Kto 艣mia艂 mnie obudzi膰? Macie pracowa膰 i ju偶!
- Eohdonie! Wyzywam ci臋! Wr贸cisz tam, sk膮d przyszed艂e艣! - czarodziej krzycza艂 w eter, poniewa偶 nie widzia艂 potwora.
Nagle powietrze zawirowa艂o. Zapanowa艂 straszliwy upa艂. Suchy wiatr prawie zerwa艂 magowi kaptur z g艂owy. Przed pogromc膮 demon贸w pojawi艂 si臋 m臋偶czyzna op臋tany przez besti臋. Wygl膮da艂 dok艂adnie tak, jak wtedy, kiedy ostatnio go widziano.
- Kim偶e ty jeste艣, 偶e wa偶ysz si臋 wypowiada膰 takie s艂owa? 呕ycie ci niemi艂e? - spyta艂 gniewnie „艢wietlistooki”.
- Jam jest lord Drakmore z Dreamii. Nie pozwol臋, by艣 zniszczy艂 艣wiat! Wracaj do swojego wymiaru! - krzykn膮艂 mag.
- Przecie偶 ja wcale nie chc臋 go niszczy膰. Czym偶e bym w艂ada艂? - t艂umaczy艂 si臋 demon. Po chwili doda艂 okropnym, jeszcze g艂臋bszym ni偶 wcze艣niej g艂osem - Ale ty i tak zginiesz. Denerwujesz mnie. Nikt bezkarniespr贸buj zamienic te wyrazy miejscami mnie nie zniewa偶a - Eohdon podni贸s艂 lew膮 r臋k臋, chc膮c u艣mierci膰 swego przeciwnika, ale jego niewidzialny czar nie podzia艂a艂. Odbi艂 si臋 o 艣wietlist膮, z艂ot膮 tarcz臋, kt贸r膮 mag stworzy艂 na poczekaniu. Eohdon bardzo si臋 zdziwi艂.
- Jestem pod wra偶eniem, niewielkim, ale zawsze - rzek艂 ironicznie - Jednak to nie znaczy, 偶e daruj臋 ci 偶ycie! - dorzuci艂 przera偶aj膮cym g艂osem.
Mag nie czeka艂 ju偶 d艂u偶ej. Wyci膮gn膮艂 sw膮 lask臋. By艂a wspania艂a. W lesie nie wygl膮da艂a tak pi臋knie. Teraz dooko艂a kija wi艂a si臋 z艂ota lina. G艂owa w臋偶a te偶 by艂a z艂ocona, a聽oczy zast臋powa艂y mu dwa czyste diamenty, w kt贸rych jakby tkwi艂o 偶ycie. Historia tej laski zapewne musia艂a by膰 niezwykle ciekawa.
Czarodziej uni贸s艂 kij przed siebie. Diamentowe oczy za艣wieci艂y niebieskim blaskiem. Ca艂膮 w臋偶ow膮 g艂ow臋 obejmowa艂a fioletowa po艣wiata. Drakmore wykona艂 kilka szybkich ruch贸w r臋k膮 i lask膮. Wypowiedzia艂 przy tym jakie艣 magiczne s艂owa w nieznanym j臋zyku. Z jego klatki piersiowej wystrzeli艂a bia艂a kula. Trafi艂a ona w „艢wietlistookiego”. W jednej chwili w jego oczach zn贸w pojawi艂o si臋 偶ycie. Po demonie nie by艂o ani 艣ladu. Oswobodzony m臋偶czyzna by艂 zdezorientowany. Nie wiedzia艂, co si臋 dzieje. Rozgl膮da艂 si臋 dooko艂a. W tym samym czasie z amoku wyszli wszyscy mieszka艅cy Garvinell. Kiedy zorientowali si臋, kto ich uratowa艂, zacz臋li wznosi膰 dzi臋kczynne okrzyki. Skandowali imi臋 wybawcy:
- Drakmore! Lord Drakmore! - s艂ycha膰 by艂o w ca艂ym mie艣cie. Mer kaza艂 wyda膰 wielk膮 uczt臋 na cze艣膰 „fioletowego” maga. Jednak ten wcale si臋 nie cieszy艂, pr贸bowa艂 si臋 wyrwa膰, ale t艂um wzni贸s艂 go na r臋kach i zani贸s艂 do karczmy. Pogromc臋 demona martwi艂o to, 偶e chmury nie znik艂y. Zmieni艂y sw贸j kolor i kszta艂t, ale nie znik艂y. W miasteczku nadal panowa艂 mrok.
Zaczyna艂a si臋 uczta. Mer, ubrany tak, jak na co dzie艅 (bo nie mia艂 czasu si臋 przebra膰), w ciemn膮 koszul臋 z p艂贸tna i takie偶 spodnie, wyg艂osi艂 kr贸tk膮 mow臋:
- Ucztujemy dzi艣 na cze艣膰 tego oto wspania艂ego czarodzieja, go艣cia honorowego i naszego wybawcy. Poznajcie wszyscy jego imi臋. Przedstawiam wam lorda Drakmore z Dreamii. - teraz zwr贸ci艂 si臋 do odzianego w purpur臋 - Lordzie, chc臋 ci serdecznie podzi臋kowa膰 w imieniu wszystkich naszych obywateli. B臋dziemy ci dozgonnie wdzi臋czni, tak jak i nasze dzieci, wnukowie i prawnukowie, i ich dzieci. Jeste艣 u nas zawsze mile widziany. Je艣li zechcesz u nas zabawi膰 do jutra, to podczas uroczystej gali wr臋cz臋 ci z艂ote klucze do naszego miastecz...
Nie zd膮偶y艂 doko艅czy膰. W tym momencie jaka艣 pot臋偶na si艂a rozerwa艂a go od 艣rodka. Ca艂a gospoda ton臋艂a we krwi. Chwil臋 p贸藕niej budynek stan膮艂 w p艂omieniach. Zgromadzeni zacz臋li ucieka膰 oknami i drzwiami. Niekt贸rzy wyskakiwali przez nadpalone 艣ciany.
- Wr贸ci艂em po ciebie, Drakmore! Sta艅 do walki! Zginiesz z mojej r臋ki! Wi臋cej nikt nie odwa偶y si臋 na mnie porywa膰 - s艂ycha膰 by艂o okropny, ochryp艂y i g艂uchy g艂os. W mgnieniu oka nie by艂o ju偶 gospody, a lord sta艂 sam po艣rodku placu. Nie mia艂 przy sobie laski. Le偶a艂a niedaleko, ale nie m贸g艂 jej do siebie przywo艂a膰. Co艣 blokowa艂o jego moc. Mag spojrza艂 w niebo. Chmury zn贸w by艂y masami lawy i ognia, i mia艂y kszta艂t okr臋gu. Poni偶ej unosi艂a si臋 skrzydlata, „byczo-ludzka” bestia. W stron臋 czarodzieja polecia艂 deszcz ognistych kul. Drakmore wykona艂 par臋 unik贸w. By艂 straszliwie szybki, ale przed jednym pociskiem nie zd膮偶y艂 si臋 uchyli膰. Nakry艂 si臋 tylko swym p艂aszczem i zaraz poczu艂 uderzenie fali gor膮ca. Upad艂. Nie m贸g艂 z艂apa膰 tchu i nic nie widzia艂. Zacz膮艂 intensywnie my艣le膰 o lasce z g艂ow膮 w臋偶a i nagle spostrzeg艂 j膮 tu偶 przed sob膮. Wyci膮gn膮艂 r臋k臋 i ca艂kowicie odzyska艂 wzrok.
Odwr贸ci艂 si臋, wyszepta艂 kilka s艂贸w w starej mowie elf贸w i pos艂a艂 w stron臋 demona siln膮 strug臋 wody. Zanim struga dotar艂a do celu, potw贸r zasycza艂 i krzykn膮艂: „Shagaraha”. Woda zmieni艂a si臋 w law臋, kt贸ra, trafiaj膮c w cielsko bestii, powi臋kszy艂a jej cia艂o.
- Jestem pot臋偶niejszy ni偶 kiedy艣. Nie pokonasz mnie takimi tandetnymi sztuczkami! Posmakuj tego! - krzykn膮艂 Eohdon i pocz膮艂 miota膰 w lorda ognistymi smugami. W tym czasie wypowiada艂 zakl臋cie, kt贸re mia艂o ostatecznie zniszczy膰 oponenta.
Drakmore zas艂oni艂 si臋 przed pociskami polem si艂owym. Jednak nie spodziewa艂 si臋, 偶e Eohdon tak szybko rzuci na niego zakl臋cie memorii. Polega ono na tym, 偶e rzucaj膮cy zakl臋cie wysy艂a promie艅 艣wiat艂a, kt贸ry pod膮偶a za ofiar膮 tak d艂ugo, a偶 w ni膮 trafi. Na szcz臋艣cie, lord by艂 w szczytowej formie i po serii unik贸w, ochroni艂 si臋 czarem neutralizuj膮cym zakl臋cie demona. W jednej chwili odta艅czy艂 sekwencj臋 krok贸w i krzycz膮c: „Monsmaree!” wycelowa艂 lask臋 w niebo. Z oczu w臋偶a wyp艂yn膮艂 s艂up ognistej mazi. Na wysoko艣ci Eohdona s艂up zamieni艂 si臋 w obrzydliwego potwora, przypominaj膮cego wygl膮dem glinian膮-wodn膮 o艣miornic臋. Monsmaree rzuci艂 si臋 na demona. Drakmore dobrze wiedzia艂, 偶e jego „pupil” nie ma zbyt wielkich szans w walce z tak pot臋偶nym przeciwnikiem. Jednak wcale nie chodzi艂o o zwyci臋stwo. Czarodziej potrzebowa艂 po prostu chwili nieuwagi prademona i tylko Monsmaree m贸g艂 mu w tym momencie pom贸c. Teraz adept magii m贸g艂 rzuci膰 czar zmniejszaj膮cy magiczn膮 aur臋 i przeteleportowa膰 si臋 w ustronne miejsce za ratuszem.
Tutaj wyj膮艂 spod p艂aszcza naczynie z jakim艣 p艂ynem oraz li艣cie dziwnego ziela. Z naczynia zdj膮艂 pokrywk臋 i zacz膮艂 rozlewa膰 ciecz na ziemi, rysuj膮c ni膮 pentagram. W 艣rodku wpisa艂 kilka magicznych symboli i trzy runy: Eihwaz, Sowulo i Urd. Potem rozkruszy艂 ziele i posypa艂 nim nakre艣lony znak. Trzymaj膮c lask臋 nad 艣rodkiem pentagramu zacz膮艂 wypowiada膰 s艂owa zakl臋cia:
„Eisu, mato eisu. Eisu mato, eisu. Damo negiro anno Eohdon morid. Eisu, mato eisu. Eisu mato, eisu. Nekro logido akro, eisu mana partos.”
Powtarza艂 to kilkakrotnie. Pocz膮艂 powoli znika膰 razem z pentagramem, kiedy nie by艂o go ju偶 wida膰, okaza艂o si臋, 偶e przeni贸s艂 si臋 na 艣rodek placu, przy kt贸rym sta艂 ratusz. Demon, kt贸ry w艂a艣nie pokona艂 Monsmaree, natychmiast zauwa偶y艂 Drakmore'a i pos艂a艂 w jego kierunku wielki deszcz ognia, jednak ka偶dy pocisk z b艂yskiem odbija艂 si臋 w odleg艂o艣ci metra od lorda. Eohdon spr贸bowa艂 wi臋c spopieli膰 przeciwnika, ale magiczna zas艂ona nie dopuszcza艂a do niego 偶adnych czar贸w. Kiedy prademon wys艂a艂 w kierunku maga kilka ognistych ps贸w, przeciwnik ko艅czy艂 w艂a艣nie powtarzanie zakl臋cia po raz si贸dmy.
- Eisu Eohdon morid! Rakadan! - krzykn膮艂 i na besti臋 spad艂a 艣wietlna masa. Mieni艂a si臋 kolorami i emanowa艂a ch艂odem. Demon wpad艂 w sza艂, ale ju偶 nic nie m贸g艂 zrobi膰. Nad nim otwiera艂 si臋 portal, kt贸ry powoli go zasysa艂. Czerwono-pomara艅czowa bestia traci艂a sw贸j kszta艂t, rozci膮ga艂a si臋 w stron臋 jasnego przej艣cia. Miastem wstrz膮sn膮艂 przera藕liwy, pot臋偶ny ryk, a potem portal rozb艂ysn膮艂 o艣lepiaj膮cym 艣wiat艂em i znikn膮艂. Zapanowa艂a ciemno艣膰. By艂a ju偶 noc. Pierwszy raz od d艂u偶szego czasu Garvinellanie mogli to na pewno stwierdzi膰, gdy偶 znik艂y chmury. Nad miastem by艂o czyste niebo z jasnym miesi膮cem w pe艂ni. Ludzie wyszli z ukry膰 i zacz臋li wiwatowa膰:
- Niech 偶yje Drakmore! Lord Drakmore patronem naszego miasteczka!
W艂a艣nie, a co z lordem Drakmore? Znajdowa艂 si臋 nadal na 艣rodku placu. S艂ania艂 si臋 na nogach. By艂 wycie艅czony i blady. Znik艂a ciemno艣膰 pod jego kapturem. Mo偶na by艂o ujrze膰 jego spokojn膮, m艂od膮, 艂adn膮, ko艣cist膮 twarz o regularnych rysach, jego ciemnografitowe oczy i kruczoczarne w艂osy. Kilku m艂odzie艅c贸w podbieg艂o, by mu pom贸c. Doprowadzili go do domu zmar艂ego mera. Tam kobiety przygotowa艂y mu straw臋 i napoi艂y go. Wszystkie cieszy艂y si臋, 偶e nareszcie demon zosta艂 pokonany. Tylko jedna, bardzo 艂adna, jasnow艂osa dziewczyna chlipa艂a w k膮ciku. Lord Mercurius Drakmore by艂 bardzo spostrzegawczy. Mimo swego ogromnego zm臋czenia, zauwa偶y艂 panienk臋 i spyta艂 co jej dolega.
- To c贸rka mera, wielmo偶ny panie - odpar艂 mu ubrany w 偶贸艂ty kaftan m艂odzieniec - bardzo cierpi po stracie ojca. Zosta艂a sierot膮. W 贸smym roku 偶ycia straci艂a matk臋.
Czarodziej przej膮艂 si臋 losem dziewczyny. Sam by艂 sierot膮. Jego ojciec zgin膮艂 w walce z czarnoksi臋偶nikiem Merkorem, kt贸ry potem zabi艂 jego matk臋 i oskar偶y艂 bliskiego przyjaciela Drakmore'a o t臋 zbrodni臋. To w艂a艣nie z tego powodu trzystuczterdziestoletni mag w臋drowa艂 do Teiwaz.
- Spr贸buj臋 dokona膰 kolejnego cudu - powiedzia艂 bardzo cichym, zdradzaj膮cym niesamowite wyczerpanie g艂osem. - Przynie艣cie odzie偶 mera. Pami臋tajcie, 偶e musia艂 j膮 mie膰 na sobie chocia偶 raz.
C贸rka mera natychmiast pobieg艂a po ubrania. Nie wiedzia艂a, co czarodziej chce zrobi膰, ale mia艂a nadziej臋, 偶e ujrzy ojca cho膰 na chwil臋, na kr贸tki moment, tak, by mog艂a si臋 z nim po偶egna膰.
Po kilku minutach na stole znalaz艂o si臋 wszystko, co by艂o potrzebne do rytua艂u. Ubrania by艂y u艂o偶one tak, jakby mia艂 je na sobie cz艂owiek. Dzban by艂 pe艂en wody. Obok znajdowa艂a si臋 艣wieca, gar艣膰 ziemi, bry艂ka gliny i z艂oty sygnet mera. Mercurius rzek艂 cicho:
- Spr贸buj臋 go wskrzesi膰, ale musicie mi pom贸c, gdy偶 jestem bardzo s艂aby. Przysu艅cie mnie, prosz臋, do sto艂u.
Kiedy znalaz艂 si臋 przy stole, kaza艂 wszystkim chwyci膰 si臋 za r臋ce i utworzy膰 kr膮g wok贸艂 sto艂u. Wtedy zacz膮艂 wypowiada膰 s艂owa w bardzo dziwnym j臋zyku. Sprawia艂 on wra偶enie mieszanki kilku starych, prawie zapomnianych dialekt贸w. Nie przerywaj膮c m贸wienia, Dreamijczyk zapali艂 艣wiec臋, posypa艂 ubrania ziemi膮, z gliny uformowa艂 ludzk膮 lew膮 r臋k臋 i聽na艂o偶y艂 na jej serdeczny palec z艂oty sygnet. Nast臋pnie umoczy艂 j膮 w wodzie i za jej pomoc膮 skropi艂 wod膮 ubrania. W ko艅cu po艂o偶y艂 j膮 w miejscu, gdzie ko艅czy艂 si臋 lewy r臋kaw koszuli i wykona艂 nad sto艂em kilka ruch贸w lask膮. Najpierw przesun膮艂 j膮 nad nogawkami spodni, p贸藕niej kilka razy obr贸ci艂 na wysoko艣ci serca, w ko艅cu dotkn膮艂 jej czubkiem miejsca, gdzie powinna by膰 g艂owa mera. Kiedy powiedzia艂: „Rakadam”, za oknem momentalnie zapad艂a nieprzenikniona ciemno艣膰. Nikt nie widzia艂 jeszcze tak czarnej nocy. W jednej chwili zgas艂 ksi臋偶yc. Rozp臋ta艂a si臋 pot臋偶na burza z piorunami. Panowa艂 straszliwy ha艂as. Nie by艂o s艂ycha膰 przerw mi臋dzy jednym a drugim grzmotem.
Odzie偶 u艂o偶ona na stole zacz臋艂a si臋 wybrzusza膰. Powoli pojawia艂 si臋 w niej do niedawna martwy mer miasta. Mercurius, widz膮c, 偶e jasnow艂osa m艂贸dka nie mo偶e wytrzyma膰 i chce rzuci膰 si臋 ojcu na szyj臋, krzykn膮艂 ostatkiem si艂:
- St贸j! Wszyscy czekajcie a偶 mer sam wstanie!
Nast臋pnie zemdla艂. Nie widzia艂, jak o艣lepiaj膮ca jasno艣膰 otoczy艂膮 wstaj膮cego mera. Nie widzia艂, kiedy ta jasno艣膰 zgas艂a i wszystko wyda艂o si臋 wr贸ci膰 do normy. Nie widzia艂 radosnego powitania ojca z c贸rk膮.
Dziewczyna, kt贸ra mia艂a na imi臋 Dalia, u艣ciska艂a swego kochanego pap臋. Nie posiada艂a si臋 ze szcz臋艣cia, ale zaraz przypad艂a do Drakmore'a, widz膮c, w jakim jest stanie.
- Panie?! Panie?! 呕yjesz?! - m贸wi艂a zaniepokojona, klepi膮c go d艂oni膮 po twarzy. Kiedy przy艂o偶y艂a ucho do jego piersi, stwierdzi艂a, 偶e serce bije. Kaza艂a zgromadzonym kobietom przygotowa膰 pos艂anie dla wybawcy miasta i, by膰 mo偶e, ca艂ego 艣wiata.
Przez ca艂e pi臋膰 dni Dalia opiekowa艂a si臋 Mercuriusem, jednak on nie odzyskiwa艂 przytomno艣ci. Miejski znachor nie potrafi艂 zbudzi膰 go ze 艣pi膮czki. Dopiero sz贸stego dnia rano mag otworzy艂 oczy. Wielka by艂a rado艣膰 Dalii i innych mieszka艅c贸w Garvinell. Kiedy czarodziej ca艂kiem odzyska艂 si艂y, w nowo otwartej gospodzie wyprawiono wielk膮 uczt臋 na jego cze艣膰. Podczas biesiady mer wr臋czy艂 Dreamijczykowi klucze do miasta i zaprosi艂 do pozostania w艣r贸d Garvinellan. Drakmore podzi臋kowa艂 i grzecznie odm贸wi艂. Mia艂 przed sob膮 d艂ug膮 drog臋 do Teiwaz, gdzie czeka艂 na niego przyjaciel w potrzebie. Nie znosz膮c po偶egna艅, korzystaj膮c z ciemno艣ci nocy (ksi臋偶yc by艂 akurat w nowiu), wymkn膮艂 si臋 niezauwa偶ony unosz膮c ze sob膮 pieczony udziec jagni臋cy. Wyruszy艂 w dalsz膮 podr贸偶. D艂ugo艣膰 trasy troch臋 go przera偶a艂a, jednak odniesione nad prademonem ognia i 艣mierci膮, podw贸jne zwyci臋stwo napawa艂o go du偶ym optymizmem. Maszerowa艂 do艣膰 szybko i po nied艂ugim czasie ludziom z miasta m贸g艂 wydawa膰 si臋 tylko ma艂ym punktem na horyzoncie...
Dobre toto jest :) Daj臋 7,5 par臋 powt贸rek zaznaczy艂em i wpisa艂em, co mi akurat na dan膮 chwil臋 nie pasowa艂o :) Konstruktywnej krytyki nie mog臋 wystawi膰, bo czyta艂em ten text w kilku r贸偶nych wersjach ju偶 chyba z 5-6 razy i za bardzo si臋 do艅 przyzwyczai艂em :)