Maliński Chodzący po morzu


 ks. Mieczysław Maliński CHODZĄCY
PO MORZU
 JA, SAM „TYLKO MODLITWĄ l POSTEM" Co to znaczy być normalnym? Co to znaczy
być nienormalnym? Ile w nas obciążeń dzie-
dzicznych, kompleksów nabytych bez naszej
woli, a ile naszej winy: naszej głupoty, słabości, niezaradności. — i w końcu złości naszej.
 Tyle w nas zaciekłości, nieprzejednania, zazdrości, wstrętów, pogardy. Tyle smutków, strachów, zahamowań, uprzedzeń, pretensji, zadrażnień, zaborczości, brutalności, gwałtowności, chamstwa, nieopanowania. Tyle w nas
podejrzliwości, kłamstwa, obłudy, przewrotności.
 Na ile jesteś normalny, na ile jesteś nienor-
malny? Ile w tobie spadku po przodkach, urazów doznanych w dzieciństwie, a ile twojej
winy?
 Coś ty z siebie zrobił? Co ty z sobą robisz? „PRZESTRASZYŁ SIĘ
l ZACZĄŁ TONĄĆ"
 Idziemy po wąskiej taśmie normalności. Podstopami zieją dziury niepamięci, po bokach cisną się oślizłe ściany wstrętów i obrzydliwości, nad głową zawrotna ciemna przestrzeń, w
perspektywie chmury napierających strachów.
Idziesz wąską taśmą normalności. Brakuje tylko kroku, żebyś się zapadł w czeluść nieczułości, apatii, żebyś nabrał uprzedzeń, komplek-
sów, żebyś się dał pochłonąć lękom, niepoko-
jom. Brakuje tylko kroku, żebyś przestał odbie-
rać prawidłowo świat, przestał słyszeć, co do
ciebie ktoś mówi, przestał logicznie myśleć.
 Chodzisz po wąskiej taśmie normalności.
Strzeż jej. Pilnuj. Doceniaj.
 „l POCZĄŁ GO KUSIĆ" To jest propozycja, która jawi się przed każ-
dym z nas: uśmiechnij się podle, wykpij, donieś,
rzuć oszczerstwo, przemilcz prawdę, a otrzy-
masz twoje królestwo.
 Potem okazuje się, że dałeś się zwieść: za
ten fałszywy uśmiech, wymanewrowanie kole-
gi, oszustwo — za twoją nieuczciwość jeszcze
nie otrzymałeś swojego królestwa. Ale przy na-
stępnej okazji usłyszysz tę samą propozycję.
 l opętany majakiem zdobycia swojego króle-
stwa coraz bardziej będziesz brnął, aż stanie
się dla ciebie wszystko jedno. Już kłamstwo nie
będzie kłamstwem, kradzież nie będzie kra-
dzieżą, krzywda nie będzie krzywdą, każdy
chwyt będzie dozwolony — byłeś tyl
ko zdobył
twoje królestwo.
 „PRZYPROWADZILI MU OPĘTANEGO" Z czym ci się wszystko kojarzy? Z seksem,
pieniędzmi, karierą, sławą? Co cię opętało, że
ze środka uczyniłeś cel, że w szczególe zoba-
czyłeś istotę, sens życia?
 l czy z tego zdajesz sobie sprawę? „JEŻELI ODDASZ Ml POKŁON" Gdyby się tak można było dowiedzieć o adres
szatana, u którego sprzedaje się duszę za do-
bre pieniądze. — Bo na końcu zawsze człowiek
by sobie „Godzinki" przypomniał i jakoś by
się uratował. A co by sobie użył, to by sobie
użył. — 
Ale adresu nie podają, l to nie dlatego,
że byłoby za dużo zgłoszeń, ale że on nie ma
stałego adresu. On jest wszędzie. A po drugie:
każdemu to samo obiecać — że otrzyma wła-
dzę nad światem? — Nie uwierzą. Dojdzie do
konfrontacji i kłopot.
 Ale przecież szatan coś daje. Daje samo-
chód — lepszy samochód, posadę — lepszą
posadę, podwyżkę pensji — większą podwyżkę
pensji, nazwisko — lepsze nazwisko, wyjazd
za granicę — lepszy wyjazd za granicę. Daje za
opętanie: jak sobie powiesz, że chcesz to osią-
gnąć za wszelką cenę — to osiągniesz. Ale mu-
sisz wliczyć w rachunek, że tak jak tkanka ra-
kowa zeżre cały organizm, tak to twoje opętanie
zeżre twoją osobowość, zablokuje wszystkie
istotne nurty twojego rozwoju, zniszczy twoje
powołanie, twoją twórczość. Będziesz tylko
wciąż o tym detalu przemyśliwał, skupisz na
 nim swoją uwagę, skoncentrujesz wszystkie
swoje poczynania, zwiążesz z nim swoje uczu-
cia, I nie będziesz już nic innego widział, na nic
innego reagował. Zostanie tylko kupka zgni-
lizny wczepiona w swoją zdobycz. Będziesz
miał to, coś chciał mieć.
 Najtragiczniejsze jest to, że w miarę upływu
czasu tracisz samokrytycyzm i nie potrafisz so-
bie powiedzieć, na którym jesteś etapie podpi-
sywania swojego cyrografu. Ile z ciebie jeszcze
zostało, a co już zżarł rak opętania.
 „KTO BY RZEKŁ BRATU SWEMU GŁUPCZE" Czy wiesz o tym, że się możesz wściec: że
rozleci się twoja osobowość, posypią się twoje
zasady, zwyczaje, sposoby bycia. Przestaniesz
panować nad swoimi myślami, słowami, rucha-
mi, i porwany falę szaleństwa narobisz straszli-
wych głupstw, porozbijasz i poranisz ludzi.
Może nawet przekreślisz na zawsze swoje ży-
cie, I nic nie pomoże, że za chwilę będziesz
rwał włosy, tłukł głową w ścianę i mówił: Jak
ja mogłem to zrobić? Na wszystko będzie za
późno. Już 
niczego nie odwołasz, już niczego
nie odmienisz. Nic nie powróci do stanu pier-
wotnego.
 Czy ty wiesz, że się potrafisz wściec?
A jeżeli już wiesz, to naucz się wsłuchiwać
w pomruki rozpoczynającej się w tobie lawiny,
żeby wstrzymać ją póki czas. Bo za moment
będzie na wszystko za późno.
 „KTO CHCE ZYSKAĆ ŻYCIE SWE,
STRACI JE"
 Nikt cię nie może zniszczyć. Dokonać mo-
żesz tego tylko ty sam. Ty zdecydujesz, nie oni,
czy twój horyzont zamknie się na sprawach
ambicjonalnych. To ty sam wchodzisz na co-
kół samou
wielbienia. To ty nadajesz swoim pry-
watnym interesom rangę absolutne. To ty nazy-
wasz swoją żądzę sławy walką o prawdę.
 To ty, nikt inny, rozstrzygasz, czy jesteś
wolny.
 „NIEPRZYJACIELE TWOI" Największe zagrożenie płynie dla ciebie nie
od twoich nieprzyjaciół, nie ze świata, ale z cie-
bie samego: że stchórzysz, że zabraknie ci
mądrości, wytrwałości, cierpliwości, że ogarnie
cię lenistwo, zniechęcenie, że dasz się ponieść
gniewowi, nienawiści, zazdrości, fałszywej am-
bicji — i złamiesz tę linię postępowania, którą,
zdawało ci się, na zawsze sobie wytyczyłeś;
wyprzesz się tego, w co dotąd wierzyłeś, zgo-
dzisz się na to, przeciwko czemu protestowa-
łeś — zrezygnujesz z wielkości, do której dą-
żyłeś.
 Największe niebezpieczeństwo grozi ci nie
od twoich nieprzyjaciół, ale od ciebie: że za-
braknie ci wiary, nadziei, miłości.
 „SPRAWIEDLIWY SIEDMIOKROĆ
NA DZIEŃ UPADA"
 Dobrze, jeżeli grzeszysz: dobrze, jeżeli czu-
jesz, jeżeli mówisz sobie, że grzeszysz.
 Źle jeżeli nie grzeszysz: jeżeli nie czujesz, że
grzeszysz, i wciąż upierasz się, że postępujesz
słusznie. A równocześnie ludzie, którzy z tobą
współżyją, skarżą się na ciebie, że jesteś
szorstki, nieuprzejmy, ordynarny, bezwzględ-
ny, że postępujesz nieuczciwie, stronniczo,
niesprawiedliwie, tchórzliwie, że dba
sz tylko
o swoje sprawy, że kierujesz się sympatiami,
uprzedzeniami, że jesteś nieobowiązkowy, le-
niwy, nieodpowiedzialny.
 A ty wciąż nieodmiennie powtarzasz, że su-
mienie nic ci nie wyrzuca, że jesteś w porządku.
 „l PRZEMIENIŁ SIĘ PRZED NIMI" Grzechy nasze to nie kamienie, które groma-
dzą się obok nas na naszą hańbę i na nasze
potępienie. Dobre czyny nasze to nie drogocen-
ne diamenty, które gromadzą się na naszą
chwałę i na nasze zbawienie.
 Wszystko jest w nas. Każdy zły czyn: każda
nienawiść, zazdrość, chciwość jest jak punkt
gnilny. W miarę jak pogrążasz się w swojej zło-
ści, on rozszerza się: coraz bardziej stajesz się
zepsuty. Każdy twój dobry czyn — gdy zawsty-
dzisz się swojej interesowności, zemsty, podło-
ści, gdy odwrócisz się od zła — powoduj
e twoją
odnowę, powracanie do normalności.
 Wszystko dzieje się w nas. Popełniony
grzech pozostaje w tobie. Dobry czyn jest w sta-
nie go zmazać: przemienić cię na obraz Syna
Człowieczego.
 „JEŚLI ZIARNO NIE OBUMRZE" My, wieczni zbieracze, którzy z uporczywo-
ścią maniaka dążymy do tego, żeby zagarnąć,
zatrzymać, posiadać — rzeczy, ludzi, siebie.
Którzy wciąż chcemy mieć pewność, że to na-
sze, że nam nikt tego nie wydrze, że nikt nie ma
prawa do naszych rzeczy, naszych ludzi, nas
samych.
 A rozsypie ci się to wszystko w rękach, w po-
piół zamieni; a odejdzie od ciebie człowiek, któ-
ry cię naprawdę kochał; a obrzydniesz sam so-
bie — ty, posiadacz swojej chwały.
 My, wieczni zbieracze — rzeczy, ludzi, siebie
samych.
 „NARODZIŁ SIĘ W STAJNI
l POŁOŻONO GO W ŻŁOBIE"
 Jak nie mieć, gdy inni maja. Jak nie mieć
więcej, gdy inni więcej mają. Jak nie mieć lep-
szego, gdy inni lepsze maję. l tak rzeczy zabu-
duję twoje wyobraźnię, myślenie, uczucia. Od-
tęd już nic nie usłyszysz. Odtąd już nic nie zoba-
czysz. Odtąd już ni
c innego nie poczujesz. Two-
je ręce będą szukać tylko twardego kształtu rze-
czy. A wtedy już cię mają. Już każdy może tobą
powodować: niech tylko ci podsunie pod dłoń
rzecz; niech tylko ci rzuci pieniądze na stół.
Już nie jesteś wolny. Już nie jesteś człowie-
kiem, a tylko opętanym żądzą posiadania zbie-
raczem.
 l dlatego Jezus wciąż poucza, że trzeba być,
a nie mieć, że trzeba działać, a nie składać, że
trzeba dawać, a nie zbierać, l dlatego narodził
się w stajni i położono Go w żłobie.
 „WY, KTÓRZY ŹLI JESTEŚCIE" A Jesteś jasnością, ale i ciemnością. Jest w tobie zachwyt pięknem, miłość dobra,
radość z prawdy, ale tuż obok jest nienawiść
dobra, wstręt do piękna, pogarda prawdy.
 Żądasz wolności, ale i drzemie w tobie za-
piekła niechęć do każdej swobody, tępa złość
na każdą odmienność, zemsta za każdy odruch
samodzielności, chęć paraliżowania każdej
próby odgięcia karku.
 Tęsknisz za tworzeniem, ale i chcesz zni-
szczenia każdego dzieła, wszelkiego tworu.
Jest w tobie czyhanie na wszystko, co żyje,
pragnienie, by wszystkich i wszystko zagarnęła
śmierć. Czekasz na sposobność, by nie dopu-
ścić do rozwoju, zdławić w zarodku, podgryźć,
by się zawaliło, legło w gruzach, by zwiędło to,
co zakwitnęło.
 Podziwiasz, ale i zazdrościsz wszystkiego:
każdego uśmiechu, suk
cesu, kroku naprzód,
i korzystasz z wszelkiej okazji, by wyśmiać, wy-
szydzić, zbezcześcić, sprofanować, upokorzyć,
zniszczyć.
 W tobie jest ciemność, która chce cię zagar-
nąć, byś się stał nocą—która chce zgasić świa-
tłość, jaką jesteś.
 „JEŻELI POKUTOWAĆ NIE BĘDZIECIE" Potrzeba nam umartwienia, potrzeba postu,
bo w nas tuż obok dobra drzemie zło. Stąd tak
często jesteśmy zagubieni w naszych ocenach,
skłóceni sami z sobą, tracący orientację, grunt
pod nogami, l uważamy za dobro to, co po chwi-
li opanowani
a się ocenimy jako zło; za rację to,
co po chwili uciszenia uznamy za kłamstwo; za
sprawiedliwość to, co po chwili uspokojenia
znajdujemy jako krzywdę.
 Potrzeba nam umartwienia, potrzeba postu,
bo potrzeba nam świadomości zagrożenia
złem: żebyśmy tacy pewn
i siebie nie byli — bo
nie jesteśmy; żebyśmy tacy mądrzy nie byli —
bo nie jesteśmy; żebyśmy tacy doskonali nie
byli — bo nie jesteśmy.
 „IDŹ l NIE GRZESZ WIĘCEJ Nie ma zmarnowanego życia — dopóki ży-
jesz. Dopóki żyjesz, możesz się obudzić, opa-
miętać, poprawić. Możesz się nawrócić, odna-
leźć swoją drogę, funkcję, powołanie — według
łaski, jaką otrzymałeś. Możesz tworzyć, budo-
wać, mieć swoje wielkie dni.
 Dopóki żyjesz, jeszcześ się nie nawrócił, nie
odnalazł, nie zobaczył siebie w prawdzie, nie
dał z si
ebie wszystkiego. Jeszcze wciąż za
dużo w tobie egoizmu i interesowności, leni-
stwa i oportunizmu. Jeszcze nie dorastasz do
łaski, którą otrzymałeś. Dopóki żyjesz.
 „PIERWSZE l NAJWAŻNIEJSZE
PRZYKAZANIE"
 Kochać. To samo słowo wypowiadane przez
wszystkich l
udzi. Przez każdego inaczej rozu-
miane, według miary, jaką Bóg dał każdemu
z nas — na ile ten dar Boży rozwinęliśmy albo
zniszczyli.
 Kochać. Twoja miłość mierzy się wielkością
twojej wrażliwości: na człowieka, który stoi obok
ciebie, na społeczeństwo, w k
tórym żyjesz. Na
ile spowodowałeś, że skóra na tobie narosła,
na ile uodporniłeś się, żeby mieć spokój od lu-
dzi, lub żeby nimi na zimno manipulować.
 „GRZECHY WASZE" Nie lamentuj bez końca nad rozlanym mle-
kiem. Po prostu: twoja porywczość szczenia-
cka,
 dziecinny gniew, paroksyzm strachu, chci-
wość nie opanowana; i głupota. Beznadziejna
twoja głupota.
 Nie pytaj bez końca — dlaczego, ale pytaj:
Jak żyć dalej, żeby nie było tych wciąż powta-
rzanych błędów i głupstw. Nie stój bez końca
nad rozlanym mlekie
m, ale idź dalej, bo szkoda
czasu.
 „ZDAJ SPRAWĘ Z WŁODARSTWA TWEGO" Inaczej się gra, jeżeli w swojej, może nawet
nijakiej, talii kart ujrzy się wielką kartę. Rzecz
w tym, żeby umieć nią zagrać: aby nie doszło
do tego, że przez nieumiejętność, strach, nie-
dbalstwo będziesz musiał ją oddać nie wyko-
rzystaną.
 Czyś już zagrał swoją życiową kartą? Bo je-
żeli tak i jeżeli ci się udało, to musisz przyznać,
że teraz łatwiej jest żyć. Bo pamięć tej wielkiej
chwili rzuca blask na całe dalsze życie. Doda-
je odwagi
, wspaniałomyślności, daje poczucie
godności.
 A może jeszcze jesteś przed tym wydarze-
niem? Uważaj, żebyś pod koniec życia nie spo-
strzegł, że tę wielką kartę wciąż kurczowo trzy-
masz w rękach. Aż do momentu, gdy ci ją wyj-
mą i odrzucą.
 „l POCZĄŁ SIĘ ROZLICZAĆ" Gdybyś wiedział, ileś dostał i ile masz zyskać;
za co jesteś odpowiedzialny, a co już ciebie
nie dotyczy, nie musi cię obchodzić. Gdybyś
wiedział. Ale ty nie wiesz. Nie wiesz, gdzie się
kończy granica zmęczenia, a gdzie się rozpo-
czyna lenistwo;
 jak długiego potrzebujesz od-
poczynku, a gdzie jest już czasu marnowanie.
Ile pracy brać na siebie, a ile przerzucić na
swoich współpracowników. Dokąd są wyrzuty
sumienia, a kiedy rozpoczyna się chora wy-
obraźnia, I jesteś wciąż rozdarty, pozostawiony
w
 niepewności, l nikt cię nie potrafi od tych wąt-
pliwości do końca uwolnić.
 „JAM JEST ŻYCIE" Chcemy żyć. Ale jesteśmy świadomi, jak
szczelnie wokół nas zamknięty jest krąg nie-
bezpieczeństw. Niebezpieczeństw grożących
od wypadków, od złych ludzi, od nas 
samych:
od ciała naszego, które jest takie słabe i może
nas w każdej chwili zdradzić.
 Chcemy żyć. l żyć nie tylko biologicznie. Ale
im bardziej chcemy żyć jak ludzie, tym bardziej
jesteśmy świadomi, jak zagrożona jest naszą
wolność. Zagrożona przez człowieka, który jest
obok nas i chce nas zdominować; przez społe-
czeństwo, które chce nas uformować na swoją
modłę; przez nas samych: przez zło, które tkwi
w nas, które może wymknąć się spod naszej
kontroli i tak uróść, że zniszczy nas jak rak.
 Chcemy żyć — przestać się bać, na czymś
się oprzeć, zaufać, mieć pewność: szukamy ka-
mienia mądrości, wody życia, eliksiru miłości,
ziela szczęścia. Patrzymy w gwiazdy, badamy
znaki zodiaku, wczytujemy się w horoskopy. —
Czy dobrze szukamy?
 „l ODSZEDŁ MODLIĆ SIĘ" Przychodzi czasem na ciebie noc, kiedy nic
nie widzisz. Czujesz, że każdy twój krok, każdy
twój ruch może spowodować katastrofę.
 Przychodzi na ciebie mgła, kiedy każda
droga wydaje ci się błędna. Twój głos zawisa
w pustce, nie dociera do nikogo. Ludzie nie po-
trafią pojąć twoich trudności, I ty nie jesteś
w stanie zrozumieć ich odpowiedzi.
 Przychodzi czasem na ciebie chwila, że
chciałbyś, aby cię ktoś wziął za rękę i wskazał
drogę, i powiedział, co masz robić.
 W takim okresie największą pomoc da ci
modlitwa. A pr
zez Boga z powrotem trafisz do
ludzi.
 „JAKO DZIECI" Co pozostało po tych przeżytych już latach
z twojej prostoty, autentyzmu, spontanicznoś-
ci? Czy ty potrafisz się jeszcze cieszyć, za-
chwycać, oburzać, dziwić? A może wstydzisz
się swojej wrażliwości: bo
 po tylu latach życia
powinieneś już wiedzieć, że liczy się tylko to, na
czym można zarobić, że reagować należy tylko
na to, co niebezpieczne.
 m „A JESTEŚCIE SMUTNI My musimy być już teraz trochę wniebowzię-
ci. My musimy już teraz trochę chodzić nad zie-
mią, I wierzyć po ryzykancku, i ufać wbrew obli-
czeniom, i kochać na wyrost, i radować się,
choć czasem niewiele powodów do tego.
 My musimy już teraz trochę chodzić nad zie-
mią. Bo to wbrew pozorom jest jedyny klucz do
życia. Za takimi ciągnąć będą w pro
cesji, przy-
latywać jak ćmy do ognia, jak pszczoły do mio-
du — ci wszyscy obliczeni, wyrachowani, spra-
wiedliwi, a przy tym ogromnie smutni. By wziąć
trochę beztroskiej wiary, trochę nie obrachowa-
nej nadziei, trochę miłości za darmo — trochę
radości, 
bez której nie da się żyć. My musimy już teraz być trochę wniebo-
wzięci.
 „BŁOGOSŁAWIENI" Jakiego chcesz szczęścia? Bo wbrew pozo-
rom są różne kategorie szczęścia. O jakim
szczęściu marzysz? To jest ważniejsze pytanie
niż by ci się zdawało.
 Jakiego chcesz szczęścia? Takiego w wy-
godnych pantoflach, w fotelu przed telewizo-
rem? A czy wierzysz, że można być szczęśli-
wym, kiedy się ma ręce urobione po łokcie, gdy
pot zalewa ci oczy, gdyś umęczony do ostatka;
że można być szczęśliwym będąc kamienowa-
nym. A
 może jesteś właśnie tak szczęśliwy,
choć sam o tym nie wiesz.
 „OTRZYMALI NAGRODĘ SWOJĄ" My, wychowani na cenzurkach. Od małego
dziecka głaskali nas po głowinach i bili po ła-
pach. Za grzeczne zachowanie dawali cukierki,
za złe posyłali do kąta. W szkole 
stawiali stop-
nie ze sprawowania i stopnie za naukę. Potem
dawali stypendia, awanse, podwyższali pobory,
przyznawali premie, wyróżnienia, nagrody, no-
minacje, I tak nauczyli nas zerkać do góry: pa-
trzeć, czy maję minę srogą, a może nawet gro-
żą palcem,
 czy też kiwają nam z uznaniem gło-
wami. W miarę upływu lat coraz lepiej jesteśmy
wytresowani. Już prawie bezbłędnie zachowu-
jemy się tak, żeby ważne osobistości były z nas
zadowolone, I gdy zdarzy się, że nie zauważą
naszego dobrego sprawowania albo prz
ynaj-
mniej zapominają nas za to pogłaskać, nie
możemy tego przeboleć. A gdy jeszcze —
przez pomyłkę, albo nawet nie przez pomył-
kę — mimo naszego dobrego zachowania, do-
staniemy klapsa, doprowadza nas to na skraj
rozpaczy.
 Po co więc jeszcze pytać: kim jesteś, co ty
naprawdę myślisz, jaka jest norma twojego po-
stępowania? Ciebie już nie ma. Jest tylko kram,
 gdzie wystawione jest wszystko na sprzedaż.
Na tobie zresztą ciąg zła się nie kończy. Ty
jesteś dla jakichś ludzi ważną osobistością. Ma-
nipulując 
nagrodami i karami niszczysz ich, jak
i ciebie zniszczono.
 „NAUCZAŁ JAKO WŁADZĘ MAJĄCY" Tak długo jesteś wielki, jak długo służysz
Sprawie. Im bardziej się w nie angażujesz, tym
więcej ludzi pójdzie za tobą nie żałując ani cza-
su, ani pieniędzy. Ale wszys
cy odejdą, gdy ze
Sprawy uczynisz interes dla siebie. Jeżeli ktoś
przy tobie pozostanie, to tylko z litości, czekając
na twoje nawrócenie.
 „RZEKŁ SZATAN: TO WSZYSTKO ODDAM TOBIE, JEŚLI ZŁOŻYSZ Ml POKŁON" To tkwi głęboko w nas: aby każdy dzień przy-
nosił korzyść, aby każde nasze posunięcie
opłacało się nam, by wykorzystać każdą oka-
zję, sposobność, i przeskoczyć na wyższy sto-
pień. Wciąż zyskiwać, otrzymywać, zdobywać,
osiągać, gromadzić — iść naprzód.
 Ale wiedz, że przyjdzie czas, chwila — że już
przyszła — kiedy musisz mówić: nie. Wobec
sposobności, możliwości, szans, które ci się
ukazują, musisz powiedzieć: pas — dziękuję.
Rezygnuję z tego stopnia, punktu, zysku. Nie
skorzystam, nie zarobię. Bo chcę być wolny,
chcę być uczciwy wobec siebie i wobec innyc
h,
bo to nie godzi się z moim sumieniem; albo po
prostu: bo jestem chrześcijaninem.
 Obyś miał — gdy przyjdzie czas próby — do-
stateczną ilość sił, by powiedzieć: nie.
 „WZIĘLI ZAPŁATĘ SWOJĄ" Ale nade wszystko pilnuj swoich intencji. Ale
nade wszystko pilnu
j motywacji swoich czy-
nów — dlaczego, po co, z jakiego powodu ja to
robię, tego się podejmuję.
 Ale nade wszystko pilnuj motywacji swoich
czynów. Tu rozstrzyga się twoja wielkość i two-
ja podłość, twoje człowieczeństwo, twoje chrze-
ścijaństwo.
 „PROROCY WASI" Każdy z nas ma coś z proroka: każdemu ob-
jawia się Bóg w niepowtarzalny sposób — każ-
demu jest dane widzieć Boga, świat, ludzi, sie-
bie w jakiejś prawdzie. Każdy z nas musi mieć
coś z proroka: każdy musi to, co zobaczył, prze-
kazać ludziom, podzielić się z nimi tym, czym
został obdarzony.
 Gdy to zaprzepaścisz, staniesz się urzędni-
kiem podbijającym pieczątkę pod cudzymi po-
mysłami.
 „KIM JESTEŚ" Twoja godność osobista. Czy masz szacu-
nek dla słowa, które powiedziałeś. Czy nie ucie-
kasz w ogólni
ki, w powoływanie się na innych,
w zasłanianie się cudzym autorytetem. Czy bie-
rzesz odpowiedzialność za swoje słowo: czy
jest ono dokładnie uściślone, czy wyraża to, co
chcesz wyrazić. Bez cienia fałszu.
 Twoja godność osobista. Czy masz szacu-
nek dla pr
acy, której się podjąłeś — czy ty się
jeszcze czegoś podejmujesz. A może — z leni
stwa, wygody, bojaźni: aby nie myśleć ani nie
decydować, aby uwolnić się od odpowiedzial-
ności za to, co się dzieje — wtopiłeś się w tłum
i człapiesz w nim poddając się jego
 instynktowi. Czy ty już sobie uświadomiłeś samego sie-
bie? Czy ty wiesz, że ty — jesteś ty?
 Twoja godność osobista. Twoja godność. Ty
sam.
 „IDŹ ZA MNĄ" Bądź rzeką. Nie staraj się być pomnikiem.
Nie gromadź swoich pomysłów, wynalazków,
powiedzeń, uśmiechów, gestów, które się spra-
wdziły, o których przekonałeś się, że ci odpo-
wiadają, które znalazły oddźwięk w twoim towa-
rzystwie. Nie gromadź nawet swoich przeko-
nań, poglądów, ocen. Bądź rzeką. To trudniej.
Łatwiej wyciągać ze swojego skarbca gotowe
uśmiechy, zwroty, odpowiedzi, tezy, pewniki.
Ale wtedy nawet się nie spostrzeżesz, jak sta-
niesz się martwym pniem.
 Bądź rzeką. To trudniej. To prawie niebez-
pieczne. Strach przed tym — że ci nie przyjdzie
na czas odpowiedź, rozwiązanie, pomysł, że
tak w ci
emno iść, zawsze od początku, szukać.
To trudniej. Ale wtedy jesteś człowiekiem, gałę-
zią, która się zieleni, a nie martwym, czarnym
pniem.
 „TYŚ POWIEDZIAŁ" Masz słabą głowę. Nie licz za bardzo na nią,
boś się już tyle razy sparzył. Dlatego gdy wre-
szcie
 ujrzysz się w prawdzie, gdy poznasz swo-
je obowiązki, gdy zrozumiesz swój błąd, wbijaj
kołki postanowień, zwłaszcza w miejscach,
gdzie jesteś słaby, gdzie się wywróciłeś —
dawaj sobie słowo. Albo inaczej: dawaj Bogu
słowo.
 l gdy znowu zaczniesz tracić głowę i wszy-
stkie argumenty uznasz za bezsensowne, wte-
dy uratować cię może ta jedna nić — że przy-
rzekłeś, że dałeś słowo. Nawet bez powoływa-
nia się na to, że wtedy widziałeś ostro, bo nie
ma czasu, tylko sobie to powtarzaj — że dałeś
słowo.
 „DZIŚ MUSZĘ STANĄĆ
W DOMU TWOIM"
 Strzeż swojej chwili obecnej. Nie oglądaj się
wstecz — tylko na tyle, by wyciągnąć wnioski
z klęsk doznanych i odniesionych sukcesów.
Nie wypatruj przyszłości — tylko na tyle, by-
le kierunku nie stracić. Niech twoja chwila obe-
cna
 będzie maksymalnie precyzyjna, traktowa-
na z największą powagą, absolutnie uczciwa.
Ona ciebie określa: potwierdza albo zaprzecza
twojej przeszłości. Ona wyznacza przyszłość
przez twoją aktualną decyzję.
 Za tobą już kurtyna przeszłości. Przed tobą
niewiadome. A ty nade wszystko strzeż chwili
obecnej.
 „CZEMUŚ ZWĄTPIŁ Jesteś przegrany, gdy przestałeś ufać. Na-
wet gdyby wszystko szło ci dobrze. Nawet gdy-
by ci ludzie zazdrościli sukcesów.
 l tak długo stoisz, jak długo ufasz. Nawet gdy
ci się wszystko wciąż rozsypuje, nawet gdy cię
ludzie nieustannie niszczą, nawet gdy wbrew
sobie, wbrew najgorszym prognozom, wbrew
oczywistej przegranej, wbrew swojemu przera-
żeniu resztką woli — chcesz ufać.
 „TWÓJ CZAS" Nie wpatruj się w swoją przeszłość. Bo z co-
raz większym przerażeniem będziesz stwier-
dzał, ile było okazji, sposobności, możliwości,
któreś zaniedbał, zlekceważył, a które już są
teraz nie do odrobienia — przepadły bezpo-
wrotnie.
 Nie wpatruj się w przeszłość, bo spod ręki
ucieknę ci nowe możliwości, szansę, które trze-
ba natychmiast podjąć, których nie można prze-
oczyć. W przeciwnym razie za rok, a może na-
wet za parę godzin będziesz z takim samym
żalem oceniał miniony czas.
 Nie wpatruj się w przeszłość, ale bierz to, co
ci Bóg wkłada teraz do rąk.
 „DZIESIĘĆ TALENTÓW" Uważaj na siebie zwłaszcza wtedy, gdy
wszystko ci idzie dobrze. Żebyś nagle nie za-
chłysnął się sobą. Nie, nie myśl, że chcę ode-
brać ci tę odrobinę radości, która się stała twoim
udziałem. Chcę cię jedynie ostrzec przed nie-
porozumienie
m. Twoje sukcesy są wynikiem
twojej pracy, twoich zdolności, ale również
współpracy twoich przyjaciół, znajomych, jak
i całkiem nieznajomych ludzi dobrej woli, w koń-
cu — układów, które zaistniały. A co najważniej-
sze — wszystko to jest darem: i twoje ta
lenty,
i twój długoletni trud, i ludzie ci pomagający,
i okoliczności. Dopiero w takim ujęciu twoje po-
wodzenie zyskuje prawdziwy wymiar.
 „NIE BÓJCIE SIĘ" Obyś się nigdy nie zaczął bać, bo już nigdy
nie przestaniesz. Nie uspokajaj się, że gdy zła-
piesz jaką taką stabilizację, że gdy się wszy-
stko uciszy, to się przestaniesz bać. Niepra-
wda. Im bardziej będziesz szedł w górę, im
więcej będziesz miał, tym silniej będzie w tobie
rósł strach o wszystko, o wszystkich, o siebie
samego.
 Nie bój się. Nie żyj w strachu. Co ci po takim
życiu? Bóg stworzył nas do szczęścia.
 „l ODSZEDŁ SMUTNY, BO MIAŁ
MAJĘTNOŚCI WIELE"
 Żebyś choć raz w życiu przestał się bać. Żeby
chociaż raz w życiu naprawdę nie zależało ci na
tym, co ludzie o tobie powiedzą. Żebyś choć raz
w życiu nie troszczył się o swoje interesy, ale
zaangażował się w Sprawę. Żebyś choć raz
w życiu całkiem bezinteresownie zaczął ko-
muś pomagać żyć. Żebyś się przynajmniej raz
w życiu zachwycił. Żebyś przynajmniej raz
w życiu...
 — To zatęsknisz. To wtedy już nigdy nie bę-
dziesz ze swego spryciarstwa, ze swego gro-
szoróbstwa zadowolony. Niezależnie od tego,
na jakie świetne stanowisko się wydrapiesz, ile
pieniędzy nagromadzisz.
 Żebyś choć raz w życiu był wolny. To wtedy
będziesz już zawsze tęsknił za takim życiem.
 „POWSTAŁ Z MARTWYCH" Ileż to razy już cię pogrzebano. Ileż to razy
przywalono cię kamieniem oszczerstwa. Ileż to
razy przyłożono pieczęć na twoją nieobecność,
l zmartwychwstałeś, I chodzą pogłoski, że cię
widzieli na ulicy, gdy szedłeś uśmiechnięty —
jak
 dawniej, w najpiękniejsze dni twojego powo-
dzenia i chwały. Zaczynają o tobie mówić ludzie
z szacunkiem, podziwiać twoją mądrość i wy-
trwałość, rozumieć trafnie, odczytywać twoje in-
tencje, doceniać zasługi, l zatrwożyli się twoi
wrogowie, ci, którzy n
a ciebie wydali wyrok, któ-
rzy cię ukrzyżowali i pogrzebali.
 Nie myśl, że to ostatni raz. Jeszcze cię nieraz
pogrzebią. Jeszcze nieraz będą się cieszyć
z twojej śmierci. Ale zmartwychwstaniesz.
 Będziesz chodził w królestwie niebieskim
wraz z Synem Bożym u
wielbiony, pełen chwały,
tak jak On, Brat nasz, w którym mamy wzór
życia, śmierci i zmartwychwstania. Bo prawda
zawsze zwycięży. Bo sprawiedliwość jest wie-
czna. Byłeś jej nie zdradził, byłeś jej zawsze
służył.
 „W DRODZE" Doczekać się nie możesz, kiedy wreszcie
znikną ostatnie rusztowania, wykopy, zwały
cegieł, góry piachu, hałdy konstrukcji stalo-
wych — kiedy wreszcie twój świat będzie upo-
rządkowany. Doczekać się nie możesz, kiedy
wreszcie wyjdziesz na twoje upragnione piętro,
gdzie będziesz spokojnie mógł urzędować.
 Ale takiego świata nie ma. A naprawdę wte-
dy, gdy kładziesz kolejną cegłę twojej stabiliza-
cji, musisz równocześnie przewidywać, jak ją
zdemontować.
 l umrzesz wśród zwałów nie uporządkowa-
nych spraw, gór nie wykończonych prac, ciągle
przebudowując swoje życie.
 „JEŻELI SÓL ZWIETRZEJE" Ty jesteś ty dopiero z twoim światem —
z ludźmi, ze sprawami, z rzeczami. Bez niego
i ciebie by nie było. Stajesz się przez świat,
w którym żyjesz, o ile potrafisz w nim się zazna-
czyć: o ile wypowiadasz swo
je zdanie, znaj-
dujesz swoją pozycję, wyrażasz osobisty sto-
sunek.
 W przeciwnym razie nie ma ciebie. Zniknąłeś
pod nawałą spraw, ludzi, rzeczy, I już nie jesteś
osobą tylko jednostką, która dla świętego spo-
koju, albo dlatego, żeby żyć, żeby utrzymać się
na powierzchni, jest gotowa zgodzić się na
wszystko.
 „RODOWÓD Twoja historia nie zaczyna się od twego uro-
dzenia. Twoja historia to historia twojego naro-
du. To są przodkowie twoi: niewolnicy i poga-
niacze, chłopi pańszczyźniani i panowie, mie-
szczan
ie, szlachta, wielmoże, magnaci, książę-
ta, królowie, robotnicy i fabrykanci. To są przod-
kowie twoi: geniusze i durnie, wynalazcy i szal-
bierze, bohaterowie i zdrajcy, twórcy i gałgani,
ludzie pracy i wydrwigrosze. Do nich należysz.
Powiększysz grono j
ednych lub drugich. Bę-
dziesz człowiekiem godnym albo podłym, twór-
cą albo oszustem. Od ciebie zależy, za kim
pójdziesz, do jakich tradycji nawiążesz, w który
nurt wejdziesz.
 „JESZCZE DZIŚ ZE MNĄ BĘDZIESZ W RAJU" Powiedz sobie, że chcesz żyć tak, jakby to
był ostatni rok twojego życia. Nawet nie „jakby":
powiedz sobie, że to jest ostatni rok twoje-
go życia, I gdy może na końcu tego roku z nie-
jaką satysfakcję powiesz mi — a może już nie
mnie — „A jednak to nie był ostatni rok mojego
życia", to nic nie s
tracisz. Bo naprawdę można żyć tylko wtedy, kiedy
się nada swojemu życiu wymiary ostateczne.
Tylko wtedy można prawidłowo rozstrzygać,
pracować, mówić, myśleć.
 A może to będzie naprawdę ostatni rok twoje-
go życia.
 „JUŻ JEST WE DRZWIACH Przyjdzie czas, że zaczniesz się rozsypywać:
słabszy wzrok, wypadające włosy, psujące się
zęby, wiotczejąca skóra; zawroty głowy, tłuką-
ce się serce, zaburzenia w krążeniu, niedomogi
wątroby, nerek, żółci; nagle odzywają się, zni-
kają, aby pojawić się znowu. Aż wreszcie od
kry-
jesz prawdę: „śmierć po mnie chodzi". — Czy
ty jesteś na takie stwierdzenie przygotowany?
 Już nie ten wzrok, nie ten słuch, nie ten re-
fleks, nie te nerwy. Zapominasz, powtarzasz.
Wszystko idzie ci topornie. Stwierdzasz: „Sta-
rzeję się". — Czy potra
fisz to udźwignąć?
A może wpadłeś w panikę i szukasz bezsku-
tecznie oparcia w świecie, który się zawalił.
 „NIE BÓJCIE SIĘ TYCH
KTÓRZY MOGĄ ZABIĆ WASZE CIAŁO"
 Patrzysz na tamte zdjęcia, zdjęcia ludzi po-
wieszonych, rozstrzelanych, zamęczonych.
Kto to był? Za jaki bohaterski czyn? Kto z nich
był wielki? Kto tchórzliwy? A może zdrajca? Pa-
trzysz na fotokopie ogłoszeń o rozstrzelanych.
Już ci nic nie mówią. Może już nie ma nikogo,
kto by wiedział, kim byli ci ludzie. A przecież to
dopiero niewiele ponad trzydzieści kilka lat. Tak
prędko się o bohaterach zapomina? Żółkną fo-
tografie, rozpadają się dokumenty.
 Co będzie za następne trzydzieści kilka lat?
Co będzie w trzydzieści kilka lat po twojej śmier-
ci? Ktoś będzie patrzył na twoje zdjęcie, prze-
czyta naz
wisko i powie może: „Tego to ja nie
znam", I nie to jest ważne. Nie to ma być ważne
dla ciebie. Bo można wrastać w nieśmiertel-
ność — nie tę notowaną zdjęciami i dokumenta-
mi pisanymi, ale czynami, które wyjdą ponad
twój mały, głupi egoizm, a dosięgną prawdy,
uczciwości; czynami, którymi może być na-
pełniony każdy twój dzień. Bo jak dorośniesz
swoimi czynami do Boga, to w Nim zostaniesz,
l to jest ważne.
 „PÓKI ŚWIATŁOŚĆ MACIE Obyś wciąż słyszał przesypujący się piasek
twojej klepsydry. Ile jeszcze lat. I
le jeszcze mie-
sięcy. Ile jeszcze godzin ci pozostało. Czy ty
masz świadomość czasu.
 Jak żyjesz. Jaki procent twego czasu poświę-
casz na sprawy ważne, którym się oddałeś,
w które jesteś zaangażowany. Czy masz takie.
A może życie ci cieknie z godziny na godzinę
na niczym: Na jakimś gadaniu. Na jakimś jedze-
niu. Na jakimś chodzeniu. Na jakimś pracowa-
niu. Na jakimś odpoczywaniu. A później przyjdą
lata — one już przychodzą — kiedy będziesz
się zajmował łataniem swojego rozlatującego
się organizmu. Skoncent
rujesz się na lekach,
metodach, sposobach lekarskich — na podtrzy-
mywaniu życia, a właściwie wegetowania: po-
większania ilości twoich pustych dni.
 Obyś wciąż słyszał przesypujący się piasek
twojej klepsydry.
 „PAN PRZYJDZIE" Jeszcze zedrzesz kilka ubrań, kupisz kilka
książek. Jeszcze wyjedziesz kilka razy nad mo-
rze czy w góry.
 A potem śmierć. Tak się przewalają przez nas wydarzenia, ja-
kie się dzieją to tu, to tam na świecie — wojny,
katastrofy, nieszczęścia, odkrycia, wynalazki,
osiągnięcia. Tak bardzo
 jesteśmy pod naporem
zadań do podjęcia: i to już, i to natychmiast, bo
wtedy życie się odmieni i na pewno zbawienie
przyjdzie.
 Nie daj się popychać, l dlatego tak potrzeba,
żebyś choć od czasu do czasu zobaczył swoje
życie w wymiarach ostatecznych.
 Zedrzesz jeszcze kilka ubrań, popracujesz
kilka lat, wyjedziesz kilka razy na urlop w kraju
albo za granicę. Kilka razy.
 „KTO CHCE IŚĆ ZA MNĄ" Nad twoim grobem stanie krzyż. Czy to bę-
dzie najtrafniejszy kształt twojego życia? Czy
tylko przypadek albo nieporozu
mienie? Jeszcze jest twój czas. Jeszcze żyjesz. Je-
szcze cię pytają, odpowiadasz, jeszcze podej-
mujesz decyzje, jeszcze stajesz wobec swoich
obowiązków zawodowych, jeszcze spotykasz
się ze swoimi wrogami.
 Czy krzyż jest najtrafniejszym kształtem twe-
go życia?
 „JEŚLI UWIERZYSZ Wtedy gdy pada deszcz bez końca i dzień za
dniem wstaje zapłakany, tonący w wodzie i bło-
cie — musisz wierzyć, że wreszcie kiedyś
deszcz ustanie.
 Wtedy gdy trwa niepogoda, jest wietrzno, po-
nuro, chociaż od rana do wieczora widzis
z świat
w tych samych kamiennych barwach i choć twój
wzrok natrafia na ten sam szary sufit chmur —
musisz wierzyć, że wreszcie kiedyś wyjdzie
słońce.
 Wtedy gdy wszystko oblepia mgła i możesz
widzieć tylko na odległość kilku kroków — mu-
sisz wierzyć, że on
a wreszcie kiedyś podnie-
sie się lub opadnie i zobaczysz dalekie per-
spektywy.
 Wtedy gdy tkwisz w ciemności, gdy minuty
wloką się beznadziejnie i zdaje ci się, że noc
nigdy się nie skończy — musisz wierzyć, że
wstanie dzień.
 l tak będzie, i doczekasz się, i znowu bę-
dziesz chodził w słońcu, cieple i kolorach; otwo-
rzy ci się świat w całej wspaniałości — jeśli
uwierzysz.
 „A CHWYCIWSZY POWROZY" Na twoim niebie musi świecić słońce. Cza-
sem tylko — może wiosną, latem albo zimą —
nadciągnie burza i uderzy p
iorun. Ale wciąż
wśród grzmotów i błyskawic żyć nie można.
 Na twoim niebie musi świecić słońce. Cza-
sem zasnują chmury horyzont, spadnie deszcz.
Ale wciąż pod kożuchem chmur, gdzie wszy-
stko szare, żyć nie można.
 Na twoim niebie musi świecić słońce. Wtedy
ręce twoje będą wciąż pełne kwiatów, nie ka-
mieni. Wtedy ręce twoje nie będą zwinięte
w pięść, ale rozwarte do pomocy. Wtedy bę-
dziesz szedł z twarzą pogodną, nie zasnutą
smutkiem, nie ściągniętą gniewem.
 „JAM JEST DROGA" Gdy z kieliszkiem wina w ręce, słuchając ze-
gara wybijającego koniec roku próbujesz okre-
ślić to wydarzenie, w którym uczestniczysz,
pierwszym stwierdzeniem jest: udało się. Bo
przeżyłem. A tylu ludzi młodszych odeszło
w tym roku.
 Temu stwierdzeniu towarzyszy świadomość
uciekających 
lat, rosnąca trwoga o każdy mie-
siąc, tydzień, dzień nawet, który cię czeka,
i gorączkowe szukanie odpowiedzi na pytanie:
jak przeżyć ten czas podarowany?
 „ł WY ZMARTWYCHWSTANIECIE" Może polegniesz. Może realizując swoje ży-
cie według wzoru Jezusa przegr
asz: twoja bez-
interesowność będzie przez innych wykorzy-
stana; twoja uczciwość nie zostanie przez niko-
go zauważona; twoje zasługi nie zostanę przez
nikogo wyróżnione; nie dojdziesz do żadnych
dużych pieniędzy. Przylepię ci łatkę fantasty,
naiwnego, nieżyciowego, niepraktycznego.
 Może polegniesz. Może przegrasz. Ale tak
jak On przegrał, tak jak On poległ.
 TWÓJ
BLIŹNI
 „PLEMIĘ NIEWIERNE l PRZEWROTNE" W nas drzemie nienawiść. Zwłaszcza do tych
silniejszych, mądrzejszych, szybszych, młod-
szych, zdolniejszy
ch, piękniejszych, możniej-
szych, bogatszych. A zwłaszcza do tych, któ-
rzy z nami rywalizuję, którzy nam zagrażają.
A zwłaszcza do tych, co się nam narazili: cza-
sem jednym słowem, jednym spojrzeniem, jed-
nym czynem. Jeżeli nawet trzymają nas formy
grzecznościowe, ogłada, przepisy, instytucje
społeczne, do których należymy, więzy spo-
łeczne, to i tak wybuchamy obelga, oszczer-
stwem, złośliwością, obmową, pogardą, lekce-
ważeniem.
 W tobie drzemie nienawiść. A jeżeli potrafiłeś
wyrosnąć ponad nią, to dzięki łasce Bożej i swo-
jemu heroizmowi.
 „SYNOWIE TEGO ŚWIATA" Na co cię jeszcze stać? Czy na to, żeby po-
tem przyjść, uścisnąć rękę i powiedzieć: Słu-
chaj, stary, ale byłeś wspaniały.
 My, pokolenie kibiców, oglądaczy, turystów
życiowych, którzy zajęli stałe miejsca nie na
arenie, ale na widowni. Z hasłem naczelnym:
Nie dać się wciągnąć w rozgrywki, nie zdradzić
swoich myśli, zamiarów nawet uśmiechem, na-
wet ruchem brwi, a już nigdy słowem, l patrzeć,
jak sobie łby urywają. A potem — marzysz —
gdy się ws
zystko skończy, gdy załatwią twoje
sprawy swoimi rękami, gdy zaczną wynosić tru-
py bohaterów, wtedy ty, ściskając im w przej-
ściu dłoń i nakładając wieniec laurowy, bę-
dziesz wiedział, jak się w życiu ustawić.
 Powiesz, że obraz to za surowy, że gdy o
wi
elkie sprawy chodzi, nie muszą nas szukać.
Wtedy nie zawiedziemy. A włączać się w głup-
stwa szkoda czasu i energii, a nade wszystko
szkoda ryzykować. Tylko przyznaj: jakoś tak się
dziwnie składa, że na twojej drodze wciąż nie
ma tych wielkich spraw.
 „KTO JEST DOBRY" Nie dorabiaj sobie filozofii do swojej non-
szalancji, bezceremonialności; nie twierdź, że
formy towarzyskie to jest po prostu oszustwo
i obłuda, gdy tymczasem chodzi o dobroć. Pra-
wda jest inna: jeżeli dobre zachowanie jest
wyrazem dobroci, w
tedy istnieje możliwość
odwrotna — przestrzegając zasad poprawne-
go zachowania, możesz wzbudzić w sobie do-
broć. — Na tym polega mechanizm instytucji.
Skorzystaj z tej szansy stania się lepszym.
A więc nakaż sobie uśmiech, kontroluj słownik,
pilnuj punktualności, przestrzegaj higieny oso-
bistej, nie pozwalaj sobie na poufałości, nie do-
puszczaj do rozchełstania, wulgarności. Zwła-
szcza u siebie, zwłaszcza w czterech ścianach
swojego domu.
 „WY, KTÓRZY ŹLI JESTEŚCIE Niech ci się tylko powiedzie. To już wiesz, co
się stanie. Zaatakują cię ze wszystkich stron.
Nie przepuszczą. Żadnemu szczęściu, powo-
dzeniu, żadnej twojej radości.
 Niech tylko twemu bratu gwiazdka zaświeci.
Już wiesz, co się w tobie będzie działo. Nawet
nie, żeby mu ją odebrać i mieć samemu
. Ale
zniszczyć dla zniszczenia.
 Nie chcę cię straszyć upiorem twojego zła.
Chcę tylko, żebyś wiedział o tym, że ono w tobie
drzemie i czeka na okazję, by wybuchnąć nie-
nawiścią i zniszczeniem. Nie chcę cię mobilizo-
wać do pracy nad opanowaniem twojego zła.
Nie chcę, żebyś sobie wytyczał za cel życiowy
walkę z grzechem. — Celem twoim jest dobro,
tworzenie. Tylko wiedz o tym i pilnuj się, żeby
zło, które jest w tobie, nie stało się tobą.
 „TY JESTEŚ SKAŁA" Chcielibyśmy być jak skała, jak stal albo jak
dąb. 
A my — z gliny. W niej tu i ówdzie kawałek
szlachetnego marmuru, nierdzewnej stali. —
Obiecujemy i zapominamy. Jesteśmy pewni
i wątpimy. Angażujemy się i odstępujemy. Po-
dziwiamy i gardzimy. Grzeszymy i żałujemy.
 Chcielibyśmy, by bliźni nasi byli jak te posągi
ze spiżu, z marmuru albo z betonu. A oni tacy
jak my: z gliny. Tylko trochę w nich szlachetne-
go kruszcu. — l przyrzekają, a potem nie do-
trzymują, l są wierni, a potem odchodzą, l ko-
chają, a potem zdradzają, I są cyniczni we dnie,
a płaczą po no
cach. Upadają, i znowu się pod-
noszą.
 „CHCĘ, BĄDŹ UZDROWIONY" To są nasi trędowaci — pijacy, zmarnowane
talenty, niedoszli geniusze, upadłe anioły —
nasi dawni koledzy. Patrzymy na nich z niechę-
cią, pogardą. Unikamy ich, aby nie zarazili nas
swoim nieszczęściem. Ale to przecież nasze
ofiary. To my, z pomocą naszych kumpli, precy-
zyjnymi pociągnięciami wypchnęliśmy ich z na-
szego koła. Nie pasowali do nas, a mogli zagro-
zić naszej stabilizacji. Zostali odcięci od mo-
żliwości pracy w swojej dziedzinie.
 Nie do-
puszczeni do głosu. Odsunięci od wszelkich
kontaktów.
 Ty masz swojego trędowatego. Patrzyłeś
z zimną krwią, jak podejmował się coraz bar-
dziej niekorzystnych prac, które kolejno i tak
wyjmowano mu z rąk. Patrzyłeś, jak się rozpa-
dał. A teraz kiw
asz głową nad losem człowieka,
który do takiego stanu potrafił się doprowadzić.
Ty — uczciwy człowiek, odpowiedzialny praco-
wnik, szanowany obywatel.
 A przecież wystarczyłoby, abyś go dotknął. A może jeszcze teraz taka szansa istnieje? „BRACIA MOI" Urodziłeś się pod tym niebem i odtąd je-
steś tej ziemi przypisany. To jest twój dom: te
góry, doliny, rzeki, morza, lasy, łęki, miasta. Nie
uciekniesz od nich, choćbyś nie wiem ile świata
zwędrował, bo je nosisz w sobie, I zatęsknisz
do nich, i będziesz ich tak
 długo szukał aż po-
wrócisz.
 Tu jest twój naród, twoja rodzina. Rozglądnij
się. To są rodacy, bracia twoi, to są siostry two-
je. Te sprzedawczyki, wydrwigrosze, łotry spod
ciemnej gwiazdy, błazny, oczajdusze, I te
wspaniałe umysły, ludzie nauki, genialni
 organi-
zatorzy, bohaterowie wielkich dni swojego na-
rodu i bohaterowie dnia codziennego: uczciwej
pracy. To jest twoja rodzina. Nie wyprzesz się,
choćbyś chciał. Bo ich nosisz w sobie, I bę-
dziesz jednym z nich.
 „SPOJRZAŁ NA NIEGO Z MIŁOŚCIĄ" Nawet w ciemności możesz zobaczyć świa-
tło. Nawet na pochmurnym niebie możesz
ujrzeć gwiazdę. Nawet w koszu ze śmieciami
możesz znaleźć skarb. Nawet na śniegu mo-
żesz spotkać różę. Nawet gdy przyłożysz ucho
do głazu, możesz usłyszeć bicie serca. Jeżeli
zechcesz.
 Jeżeli zechcesz zapanować nad swoimi
uprzedzeniami, oporami — potrafisz w każdym
człowieku znaleźć wartość, I na niej budować
twój ludzki stosunek do niego, I wtedy zoba-
czysz cud: ten pogardzany, spychany, lekce-
ważony, wyśmiewany, a co najwyżej tolerow
a-
ny, ten śmieszny czy prostacki, naiwny czy gru-
boskórny, nieinteligentny czy tępy — pod twoim
wzrokiem zacznie rozwijać się jak kwiat. Uwie-
rzy, że jest jeszcze coś wart, że warto żyć i
podejmować wysiłek, aby więcej z siebie dać.
 A gdy nauczysz się tak postępować, może
i w sobie odkryjesz światło, skarb, serce. A to
jest ważne, zwłaszcza gdy przyjdą na ciebie
chwile zwątpienia. Ta świadomość, że w tobie
jest odprysk złota, blask światła, pozwoli ci żyć
dalej.
 „MAŁEJ WIARY" Mały człowiek jest agresywny. Wszystkich
podejrzewa, że chcą go zniszczyć. To splot ura-
zów, kompleksów, pretensji, uprzedzeń. Nie
ma się jak do niego dostać. Nawet nie można
go pogłaskać. Cokolwiek by ktoś do niego po-
wiedział, jakkolwiek by się wobec niego zacho-
wał, wszystko to
 odczytuje jako atak na siebie.
Zacieśnił się do obrony przed zniszczeniem.
 Nie bój się. Nikt nie jest cię w stanie zni-
szczyć, jeżeli tylko ty tego nie chcesz.
 „JEŚLI MIŁOŚĆ MIEĆ BĘDZIECIE" Każdy z nas jest inny. Każdy z nas ma inne
uzdolnienia, odmienne
 poglądy, opinie, zwy-
czaje, formy bycia. Każdy stanowi odmienny
świat. Stad musi dojść do zderzeń w szczegó-
łach jak i w rozwiązaniach ogólnych, I to jest
normalne. Nienormalne rozpoczyna się od
chwili, gdy w tobie zapanuje chęć wyłączności,
zdominowania swoich oponentów, zniszczenia
tych, którzy są inni: zaprowadzenia twojego po-
rządku świata.
 Łatwiej jest być wyrozumiałym dla słabości,
ułomności, nieporadności, przywary. Ale uznać
talent, tolerować, nie przeszkadzać, a nawet
popierać, współpracować, pomagać w rozwoju,
podziwiać, to już nie sprawiedliwość, tylko
heroizm.
 „BIADA WAM" Nie pozwalaj krzyczeć na siebie. Pytaj o ra-
cję, o prawo, o słuszność. Pytaj, czy nie ma
winy i po drugiej stronie. A nawet, gdy przypła-
szczony krzykiem przywarujesz na z
iemi i nie
będziesz w stanie wykrztusić słowa, to przynaj-
mniej milcz, nie zaczynaj od bicia się w piersi,
od tłumaczenia się.
 Nie pozwalaj krzyczeć na siebie. — Chyba
że to z miłości. Wtedy nawet krzyk niesie ci
radość.
 Nie wrzeszcz. Chociaż masz rację. Krzyk jest
nieludzki, nieczłowieczy. Nie krzycz na ludzi.
Nie masz takiego prawa. To jest znęcanie się.
Nawet gdy cię usłuchają, to z nienawiścią, za
to, żeś podeptał ich człowieczeństwo — żeś ich
skrzywdził.
 Nie krzycz na ludzi. — Chyba że z miłości. Bo
w
 miłości zawsze jest radość. „BY ŚWIATŁO TWOJE NIE STAŁO SIĘ CIEMNOŚCIĄ" Nie dziw się, gdy dochodzą do ciebie twoje
słowa, których nigdy nie wypowiedziałeś, twoje
czyny, których nigdy nie dokonałeś. Nie narze-
kaj, że ludzie wciąż szepcą za twoimi plecami,
posądzają o występki, przypisują ci złe intencje.
To jest cena twojej wolności. Tego, że kimś je-
steś. Zazdroszczą ci, w obliczu swego zmarno-
wanego życia, że potrafisz myśleć, że się nie
boisz mówić, że stać cię na czyn. Nie darują ci
twego szczęścia. Znieść cię nie mogą, bo jesteś
dla nich wyrzutem sumienia.
 Ale i ty uważaj, gdy w twojej duszy zacznie
się budzić niepokój, smutek i złość, że się ko-
muś udało życie, że ktoś jest wolny, twórczy, że
coś robi. l wtedy albo będziesz chciał zabić to
światło, by było ciemnością, taką jaką ty sam
jesteś, albo będziesz się starał, żeby bardziej
zajaśniało.
 „PRAWDA WAS WYSWOBODZI" Żebyś przynajmniej raz w życiu prawdę po-
wiedział tym, którym trzeba: tym, którzy cię
zmuszają, byś czarne nazywał białym a białe
czarnym. Nie tłumacz się, że to nieważne, czy
powiesz tak czy inaczej, czy uśmiechniesz się,
czy skiniesz głową; że oni sobie mogą mówić,
a ty i tak swoje wiesz.
 To nieprawda: z czasem uwierzysz, że białe
jest czarne, a czarne jest białe.
 „WILKI DRAPIEŻNE Nie tylko inni ciebie wykorzystują: zabierają
twój czas, wymagają ponad miarę, nie dotrzy-
mują zobowiązań, I ty także wykorzystujesz:
wtedy gdy jesteś w sytuacji bez wyjścia i żądasz
pomocy, ale i wtedy gdy z lenistwa wyręczasz
się innymi, spychasz na nich s
woje obowiązki,
rozporządzasz bezceremonialnie ich czasem,
zapominasz prosić i dziękować.
 l wcale nie jest takie pewne, czyje konto jest
bardziej obciążone: kto bardziej wykorzystuje.
 „WYRZUCILI GO ZA MIASTO" Gdybyś nawet niewidomym przywracał
wzrok, a głuchym słuch, wskrzeszał zmarłych,
trędowatych z trądu oczyszczał. Gdybyś mówił
takie najmądrzejsze nauki, jak ta o synu marno-
trawnym albo o miłosiernym Samarytaninie. To
i tak będą tacy, którzy pójdą za tobą, ale i tacy,
którzy cię oskarżą i na krzyżu zawieszą.
 A ty ani paralityków nie uzdrawiasz, ani nie
stać cię na nawracanie Magdalen. Powiedzą —
rzadko w oczy, najczęściej poza oczy — żeś
obłudnik albo dureń, żeś nic nie wart, żeś podły.
Jak długo twojej drogi na ziemi i jak długo twojej
na niej pamięci, będą pluli za tobą, naigrawali
się z ciebie — i będą tacy, którzy cię będą ko-
chać.
 Dlatego — tak jak On — nie wpadaj w euforię
z powodu pochwał, ani niech cię nie paraliżuje
pogarda. Staraj się być sobą.
 „CHWAŁA TWOJA" Tak byś chciał, aby ludzie uwierzyli w ciebie.
Tak byś chciał zapewnić sobie na zawsze god-
ną szacunku pozycję, dojść do takiego stanowi-
ska, do takich wyników, abyś nie musiał się bać,
że coś zburzy twój spokój. Tak byś chciał prze-
konać swoich wrogów, umocnić swoich przyja-
ciół, zyskać powszechne uznanie — żeby raz
na zawsze skończyły się za twoimi plecami chi-
choty, pomruki, oszczerstwa. Żeby wreszcie
twoi Tomasze dotykali ze współczuciem twych
ran, twoi Piotrowie płakali nad tym, że się ciebie
zaparli, twoi Judasze żałowali swojej 
zdrady. Ale tak nigdy nie będzie. Chociażbyś nie
wiem jakie wysokie stanowisko zajął. Chociaż-
byś nie wiem jaki wielki sukces odniósł. Na-
tychmiast usłyszysz za twoimi plecami szepty,
plotki, obmowy. Nigdy tak nie będzie, żebyś zy-
skał powszechne uznani
e. Pojawię się zawsze
wśród twoich bliskich Piotrowie, którzy się cie-
bie wyprą, Judasze, którzy cię zdradzą, Toma-
sze, którzy ci nie będą wierzyć.
 Jeżeli szukasz tylko ludzkiej chwały, to się
zawsze rozczarujesz.
 „CIESZMY SIĘ, BO TO JEST BRAT
TWÓJ, KTÓR
Y UMARŁ BYŁ, A OŻYŁ" Wtedy jesteś chrześcijaninem, kiedy umiesz
przebaczać. To znaczy: odpuścić, darować,
przekreślić. Jak gdyby nigdy nic nie za-
szło. Uznać za niebyłe. Traktować normalnie.
 Wtedy jesteś chrześcijaninem, jeżeli — gdy
powrócisz — jesteś w 
stanie uznać siebie za
oczyszczonego. Jeżeli naprawdę uwierzysz, że
ci darowano, przebaczono, przekreślono. Na-
wet gdyby twoje grzechy były jako szkarłat —
że nad śnieg wybielałeś.
 „ZROZUMIELIŚCIE TO WSZYSTKO?
A ONI ODPOWIEDZIELI: TAK"
 Patrzysz na swoich bliźnich, na ich postępo-
wanie, słuchasz tego, co mówią i w głowie ci się
nie mieści, jak oni mogą się jeszcze uważać za
chrześcijan. Bo zupełnie nie dotykają istotnych
prawd, biorą tylko ich fragmenty, a nawet te
interpretują rozmaicie. Czy oni w ogóle rozu-
mieją, o co Jezusowi chodzi.
 l patrzą na ciebie ludzie, i dziwią się jak ty się
możesz nazywać chrześcijaninem, I słuchają
ciebie ludzie, i patrzą na twoje czyny, i podejrze-
wają, że ty nic z tej Ewangelii nie rozumiesz.
 A przecież już tyle lat słuchamy, bierzemy
i karmimy się Słowem Bożym.
 „l SZŁY ZA NIM WIELKIE RZESZE" Nie wytrzymujemy tłumu. Nie jesteśmy zdolni
ogarnąć tych ludzi, którzy zewsząd na nas na-
pierają. Nie jesteśmy w stanie przyjąć ich cier-
pienia, które nas oblega. Bo choćby nawet pła-
kać cały dzień, to nie wypłaczesz ludzkiego nie-
szczęścia. Bo choćby nawet pomagać ludziom
całe życie — to jest kropla w morzu ludzkich
potrzeb. Bo gdyby nawet otwierać serce każde-
mu szukającemu, to ilu obdzielisz — dziesięciu,
stu, tysiąc; a gdzie r
eszta? Nie wytrzymujemy tłumu. Stoimy sterroryzo-
wani ogromem ludzkiego bólu. l zatrzaskujemy
przyłbicę, i opinamy na sobie pancerz, żeby się
obronić, wytrzymać, żeby żyć. Na zimno po-
rządkujemy ludzi według schematów — ja-
ko przechodniów, sprzedawców, urzędników,
interesantów, znajomych. Samotni, niedosięgli,
patrząc szklanym wzrokiem na wszystkich,
przechodzimy przez życie. Niczemu się nie dzi-
wiąc, do nikogo nie mając żalu.
 Jak żyć? Według miary Łaski, jaką cię Bóg obdarzył,
według wielkości swego se
rca: według swojej
wrażliwości ogarnij miłością tych, którzy przy-
chodzą do ciebie.
 „JAKIE JEST NAJWIĘKSZE
PRZYKAZANIE"
 Wierzysz jeszcze w miłość? Czy wierzysz,
że może być człowiek na świecie, który potrafi
zrobić coś dla ciebie, a nie dla swojego intere
su.
Czy ty wierzysz w miłość: w to, że ty sam mo-
żesz żyć bezinteresownie — żyć dla kogoś
a nie dla siebie.
 Pytam o to tym bardziej, im więcej masz lat.
Im bardziej się sparzyłeś na ludziach i na so-
bie samym. Im bardziej przejrzałeś wszystkie
okrągłe słowa, słodkie uśmiechy, serdeczności,
podarunki i świadczone usługi — które okazują
się pozorami mającymi na końcu zawsze wła-
sny interes.
 A nie możesz nie wierzyć. A przecież takie
życie bezinteresowne jest warunkiem twojego
człowieczeństwa — twojego zbaw
ienia. „BO WIELCE UMIŁOWAŁA" Czyś ty choć raz w życiu powiedział: „Jak
dobrze, że jesteś"; „jak dobrze, żeś przyszedł,
zadzwonił, odezwał się". Czyś ty przynajmniej
raz w życiu zachwycił się i przestałeś być
sam — przestałeś się bać: świata, ludzi, siebie,

swojej choroby, swojej śmierci. Czyś ty choć
raz w życiu był szczęśliwy.
 A może miałeś jeszcze coś więcej? Może
czułeś na sobie wpatrzone oczy, mówiące: „Jak
dobrze, że jesteś". — Nie tylko kochałeś, ale
byłeś kochany.
 A czy teraz kochasz? Czy jeszcze jesteś ko-
chany? Nie mów, że tamte czasy minęły. Wszy-
stko zależy od ciebie. Patrz wokół z taką sa-
mą świeżością jak dawniej. Wtedy odkryjesz
wspaniałych ludzi, zobaczysz wielkie i ważne
sprawy.
 „SĄ JEDNO" Żeby mieć na świecie jednego jedynego czło-
wieka, który cię całego zaakceptuje i zawsze
będzie przy tobie, niezależnie od tego, co by się
stało — który nigdy nie uwierzy w twoją klęskę.
Wtedy nic ci się nie może przydarzyć. Wtedy
możesz mieć nawet wszystkich i wszystko
przeciwko sobie. Wtedy możesz żyć.
 ... Żeby mieć na świecie jednego jedynego
człowieka, którego w pełni zaakceptujesz.
 „LISY MAJĄ SWOJE JAMY" Człowiek potrzebuje domu. Nie: „zwłaszcza
w dzisiejszych czasach"; nie: „coraz bardziej".
Zawsze. Odkąd człowiek jest człowiekiem i jak
długo chce być człowiekiem. Nie czterech
ścian, nie hotelu, nie noclegu, nie przytułku, ale
źródła pokoju, odpoczynku, siły, miłości —
domu.
 „ZNALEŹLI MARYJĘ Z JÓZEFEM
ORAZ DZIECIĄTKO"
 Od początku swojego istnienia ludzkość tyle
już przeżyła, popełniła już tyle głupstw, pirami-
dalnych błędów, już tak bardzo palce poparzy-
ła, ale zawsze w chwilach opamiętania nieod-
miennie wraca do tego, że najważniejsze jest:
mężczyzna, kobieta i dziecko, I coraz bardziej
już wiemy, że niezależnie od tego, co jeszcze
ludzkość wynajdz
ie, jakie przewroty przeżyje,
do jakich dojdzie osiągnięć, to dokąd będzie
istnieć, jej podstawą pozostanie: mąż, żona
i dziecko, I im więcej doświadczeni, tym głębiej
przekonani jesteśmy o tym, że nie ma zbyt wy-
sokiej ceny, którą ludzkość powinna zapłacić,
nie ma zbyt wielkiego wysiłku, który ludzkość
powinna podjąć, ażeby stworzyć jak najlepsze
warunki, żeby umocnić w sposób najbardziej
korzystny ten związek: ojca, matki i dziecka.
 „DO DOMU SWOJEGO" Chamiejemy. Coraz więcej w nas brutal-
ności. Ranimy się. Krzywdzimy się nawzajem.
Na ulicy, w tramwaju, w pracy, w szkole, I jest
coraz gorzej.
 Bo stygną nasze ogniska rodzinne. Coraz
mniej matki w matkach naszych. Coraz mniej
ojca w ojcach naszych. Domów coraz mniej. Bo
coraz mniej domu w naszych domach. To
 już
tylko hotele, barłogi noclegowe. Ginie wspólny
stół. Napychamy się po kątach, nad blachą,
przy palnikach gazowych. Byle jak najprę-
dzej iść w miasto, dalej od domu, gdzie nudno
i pusto.
 Tak nie zbudujemy świata. Chociażbyśmy
mieli nawet bardzo wysoką technikę. Ludźmi
nie będziemy.
 „A WY NIE NAZYWAJCIE SIĘ
NAUCZYCIELAMI"
 To z lenistwa przyjmujemy postawę mistrza,
instruktora — bo chcemy najmniejszym wysił-
kiem załatwić sprawę wychowania. To ze stra-
chu — bo się boimy, że odsłoni się nasze puste
i jałowe wnętrze, I dlatego prawisz morały, gro-
zisz, dajesz wskazówki. Ale to jest tresura, któ-
rą każdy człowiek, posiadający jaką taką god-
ność, odrzuci.
 Jeżeli naprawdę zależy ci na wychowaniu lu-
dzi, którzy są z tobą, jeżeli naprawdę ich ko-
chasz, to zejdź z piedestału mistrza, nauczycie-
la. Miłość nie jest dawaniem jałmużny: boga-
ty — biednemu, możny — bezradnemu, sil-
ny — słabemu. Odrzuci ją każdy, kto ma choć
trochę poczucia godności. — Miłość jest dziele-
niem się. Chcesz komuś pomóc, to bądź ra
zem
z nim. Wtedy w każdym momencie przekazu-
jesz siebie. Nawet gdy będziesz opluty, wy-
śmiany, wzgardzony, więcej nauczysz niż gdy-
byś całe życie prawił morały — tą jedną chwilą.
 „KTO BY ZGORSZYŁ JEDNO Z TYCH NAJMNIEJSZYCH" Co chcesz dać światu? Jaki kształt chcesz
na nim odcisnąć? Jak chcesz wychować swoje
dziecko, przyjaciela? Na człowieka? Na opera-
tywnego człowieka, na zręcznego człowieka,
na zaradnego człowieka, na człowieka umieją-
cego pracować, zachować się? Ale co te słowa
u ciebie znaczą? Jaka
 filozofia życiowa za nimi
się kryje? Filozofia człowieka, który nie pozwoli
się zagryźć, a który zagryza spokojnie tych, któ-
rzy mu stoją na drodze, czy też człowieka, który
chce czynić dobrze?
 To dajesz światu, czym sam jesteś. Nie skry-
jesz się za kurtyną swoich słów. Wychowujesz
swoje dziecko, przyjaciela, ludzi, z którymi
obcujesz na kształt swojej osobowości.
 „NAUCZAJCIE" Tylu wokół nas ludzi, którzy wciąż lepiej od
nas wiedzą, jak mamy iść, co robić, jak postępo-
wać. Którzy wciąż nas upominają, grożą, mają
za złe, trzeszczą, skrzeczą, kraczą. I odrzucisz
ich i ich „nauki" w imię swojej własnej godności.
A pójdziesz zawsze za tym, kto cię obroni, jak
Jezus obronił Jawnogrzesznicę, kto ci pomoże,
jak Jezus pomógł sparaliżowanemu, kto cię
przygarnie, 
zaprosi do stołu, wciągnie do swo-
jego towarzystwa, jak On to robił.
 Nie baw się w „nauczyciela". Nie gań bez
przerwy swojego bliźniego, bo wzgardzi tobą
w imię własnej godności. Jeżeli chcesz go
nauczyć, to mu pomagaj. Wtedy tak pójdzie
z tobą, jak ty pó
jdziesz z nim. „ZA ZBAWIENIE ŚWIATA" Jakiej wysokości dosięgasz? Czy mówi ci coś
słowo: rodzina? Miasto? Naród? Ludzkość?
Czy reagujesz na słowo: Ojczyzna? Wytłuma-
czysz mi, że to już nie te czasy. A twoje miasto?
Uśmiechniesz się pobłażliwie. A zakład pr
acy?
Machniesz lekceważąco ręką. Jakiego wzrostu
jesteś? Co cię przejmuje, boli, niepokoi? Jakie
sprawy, którzy ludzie? Twoja matka, twoja sio-
stra, kolega, znajomy, współpracownik, prze-
chodzień, rodak, drugi człowiek? O kogo się
troszczysz? Na kim ci zależy? Za kogo czujesz
się współodpowiedzialny? Jakiej wysokości
sięgasz? Jakie widzisz horyzonty?
 „PRZYNIEŚLI MU DARY Są na świecie Mikołajowie. Są na świecie
Aniołowie, I przychodzą nocą do dzieci, czasem
również do starszych, aby przynieść im poda-
runk
i. Są w nas mikołajowie i są w nas anieli,
którzy czasem zdobywają się na to, by drugie-
mu człowiekowi sprawić radość. My — tacy na
co dzień wyrachowani, interesowni, nastawieni
na to, że wszystko za coś: grosz za grosz, czyn
za czyn, pomoc za pomoc — nag
le potrafimy
dawać bezinteresownie, potrafimy odczuwać
radość dawania.
 Jest w nas coś z Boga. Zostało w nas coś
z Jezusa.
 „PÓJDŹCIE BŁOGOSŁAWIENI
OJCA MEGO"
 Wszystko zaczęło się w twoim życiu od chwi-
li, gdy poczułeś się odpowiedzialny za siebie,
za kogoś, za coś. Twoja dojrzałość zaczęła się,
odkąd przestałeś biernie wyczekiwać, że ktoś,
że coś, że kiedyś, że chyba przy zmianie ukła-
dów, że może zależnie od okoliczności — że
samo z siebie potoczy się, wyjaśni, zadecyduje.
Twoje człowieczeństwo kształtuje się, na ile
przygarniasz, pomagasz, opiekujesz się, bie-
rzesz w obronę, zabezpieczasz, kierujesz —
na ile troszczysz się o sprawę, o człowieka,
o siebie, I tym większy jesteś, im szerszy krąg
ogarniasz swoją troską.
 l tak też przebiega twój regres, rozpad, twoje
umniejszanie się, twoje karłowacenie: gdy umy-
wasz ręce, zrzekasz się, wycofujesz, nie intere-
sujesz się ani sobą, ani ludźmi, ani sprawa-
mi — zrzucasz z siebie odpowiedzialność.
 „ABY CHOĆ RĘKĘ NA NIE WŁOŻYŁ" W nieskazitelnie białej koszuli, dokładnie za-
prasowany. Bijący brawo jedną ręką. Oglądacz
wystaw, kin, kościołów, mszy świętych, dusz
ludzkich, ich cierpień i radości. Nie dotknięty,
nienaruszony. Przyglądający się pobłażliwie
tym, którzy jak ćmy opalili sobie skrzydła w
ogniu. Pełen saty
sfakcji, że ciebie to nie spotka-
ło — że nie dałeś się nabrać. Z konwencjonal-
nym uśmiechem, w który ani ty sam, ani nikt nie
wierzy. Rozmawiasz z pozorną powagą o pogo-
dzie i spędzonym urlopie. Ale ciebie nie ma:
jesteś doskonale nieobecny, I oni wiedzą, że
ciebie nie ma. Jest tylko ściana: twoja pogarda.
A tyś ukryty w wieży z kości słoniowej, nasta-
wiony na przeczekanie burz, które przewalają
się nad twoim niebem.
 A naprawdę, to jesteś skrzywdzonym dzie-
ckiem, obrażonym na ludzi i na świat, które ze
swoją krzywdą poradzić sobie nie umie — które
nie umie przebaczyć.
 „JAKO l MY ODPUSZCZAMY" Jakżeż my jesteśmy bezlitośni dla bliźnich
naszych. Chcemy ich wciąż przykrawać na
swoją miarę. A przecież trzeba zaakceptować
drugiego człowieka takiego, jakim jes
t, wraz ze
wszystkimi jego wadami. Nawet gdy popełni ja-
kąś nieuczciwość wobec ciebie — bo przeba-
czyć, to nie znaczy zapomnieć. Tego się nie da.
Przebaczyć to znaczy zaakceptować go z tymi
grzechami, które przeciwko tobie popełnił,
l zdecydować się iść 
z nim dalej. „BRACIA TWOI" To jest prawdziwy cud — jeżeli za pieczątką,
biurkiem, tytułem, funkcję, stanowiskiem zoba-
czysz człowieka, który jest taki jak ty. Który żyje,
choruje, umiera, którego może teraz głowa boli,
dokucza mu ząb, ma rodzinne zmartwie
nia. Czasem może się zdarzyć drugi cud, że ten
ktoś — ekspedientka, przechodzień, urzędnik,
współpracownik, kierownik, konduktor, sekre-
tarka, dyrektor — zobaczy w tobie: w petencie,
kliencie, stronie, przechodniu — człowieka. Nie
rzecz, która jest pomocą albo przeszkodą,
środkiem albo zawadą w realizacji celów, ale
brata, któremu się mówi „ty".
 l wtedy te dwa światy odkryją, że „ja" i „ty"
tworzą wspólnotę: „my", i trzeba wszystko ro-
bić, aby ta wspólnota nie przestała istnieć.
 „l OPUŚCILI GO WSZYSCY UCZNIOWIE Jest czas spotkania i czas rozstania. Jest po-
czątek i jest koniec — miłości, przyjaźni, współ-
pracy. Napotykasz zimną, obojętną twarz.
 A przecież był czas pięknych spacerów, peł-
nego zrozumienia, wspaniałej współpracy,
twórczości, radości z wzaj
emnego przebywa-
nia. A teraz widzisz tylko pogardę.
 Nie daj sobie tamtego dobra odebrać. Bo
tamto jest prawdą. Bo tylko to się liczy, co jest
dobre, wielkie w twoim życiu. Nie pozwól, by
zbezcześciły tamten czas nawet najbardziej
tragiczne rozstania.
 „PRZYJACIELU, PO COŚ PRZYSZEDŁ?" A tu chodzi o wierność. Bez niej nie ma ży-
cia — ani twojego życia, ani ludzi, z którymi
idziesz. Bo ktoś na twoim słowie buduje — na
tym, któreś wtedy powiedział. Bo ktoś wziął po-
ważnie to twoje spojrzenie pełne zachwytu. T
o
twoje opiekuńcze zachowanie się. — Ktoś liczy
na ciebie.
 Zaginęło nam to słowo „wierność". A bez nie-
go nie ma życia, nie ma człowieka, nie ma
chrześcijanina.
 „MIEJ O NIM STARANIE" Chodzi o to, ażeby przez ciebie twemu bliź-
niemu było dobrze: żeby przy
 tobie odnalazł
samego siebie; gdy złamany — wyprostował
się, gdy zgaszony — wybuchnął płomieniem,
gdy stulony — zakwitnął. Ażeby przy tobie sta-
wał się pełnym człowiekiem.
 Najłatwiej zbyć potrzebującego jałmużną
uśmiechu, dobrego słowa czy rzeczy. — Ale 
to
nie jest dobroć. To tylko tobie tak się zdaje.
 „BYŁEM W WIĘZIENIU,
A NAWIEDZILIŚCIE MNIE"
 Prawo tego świata to walczyć, niszczyć i zwy-
ciężać. Tylko ten jest dobry, kto jest silny, boga-
ty, zdrowy. Tylko z takim należy trzymać, takie-
go należy popierać, bo to się zawsze opłaci.
Biada słabym, ułomnym, biednym, samotnym.
Nie liczą się w walce. Bo to ani przeciwnicy, ani
partnerzy. Zostaną odrzuceni jak plewy, po-
deptani jak śmiecie.
 A przykazanie Boże mówi: Nieść pomoc
każdemu, kto potrzebuje pomocy, l
 choć to Je-
zus wyraźnie powiedział przed dwoma tysiąca-
mi lat, i choć mienimy się Jego wyznawcami,
brzmi to dla nas wciąż jak rzecz nieprawdopo-
dobna, niemożliwa do spełnienia — i jest przez
nas tak traktowana. A przecież z tego będziemy
sądzeni.
 „NIE TYLKO CHLEBEM
ŻYJE CZŁOWIEK"
 Dobrym słowem można żyć chwilę, godzinę,
dwie, dzień cały. Dobre słowo jest w stanie ura-
tować cię w chwili rozpaczy. Bez dobrego słowa
trudno jest żyć. Dlatego nie wstydź się, że cię
pochwalono, nie gardź dobrym słowem. Nie bój
się, że ci może ono przewrócić w głowie. Prze-
cież dostateczna ilość złych słów spada na cie-
bie codziennie.
 Dobrym słowem można długo żyć. Dlatego
dawaj je ludziom, gdy na to zasłużą. Bo potrze-
bują ludzkiej akceptacji. Bo bez niej trudno jest
żyć. 
Nie bój się, że im to w głowie może prze-
wróci. Otrzymują codziennie swoją porcję złych
słów. Nie tylko od innych ludzi, od ciebie też.
 „DAWAJCIE" Najdroższą rzeczą dla każdego człowieka
jest czas. l nad niczym tak nie drżymy jak nad
czasem, I niczego tak
 innym ludziom nie żałuje-
my jak czasu. — l nie ma większego daru, jaki
możemy dać drugiemu człowiekowi, jak czas.
A dać drugiemu człowiekowi czas, to znaczy
starać się go wysłuchać, zrozumieć go, pomóc
mu — stać się uczestnikiem jego życia.
 l jak miarą mądrości człowieka jest organizo-
wanie swojego czasu, tak miarą miłości jest da-
wanie swojego czasu drugiemu człowiekowi.
 „BŁOGOSŁAWIENI MIŁOSIERNI" Trzeba pomóc drugiemu człowiekowi, gdy
zagubi swoją ścieżkę, zapłacze się w labiryncie
cudzego życia, gdy 
nie jest w stanie uporządko-
wać swoich spraw. Trzeba mu pomóc, by prze-
trwał swój kryzys, złapał oddech.
 Ale uważaj, bo tuż zaraz zaczynasz go przy-
zwyczajać do stałego liczenia na twoją pomoc,
legalizować jego nieporadność, jego oglądanie
się na cudze miłosierdzie, l ten kolejny twój krok
to nie miłość, ale demoralizacja: uczenie leni-
stwa, bierności, lekkiego życia, cwaniactwa.
 „KTO WAS PRZYJMUJE,
MNIE PRZYJMUJE"
 Pozamykaliśmy drzwi naszych mieszkań
i pozasuwali storami okna. Odcięliśmy się od
ludzi i
 kisimy się we własnym sosie. W najlep-
szym wypadku tkwimy bez końca w gronie tych
samych ludzi, gdzie u góry od lat już wiadomo,
co kto wie i co kto powie. Wygodnie nam na tym
wygniecionym foteliku, mamy poczucie własnej
wartości.
 A przyznać się nie chcesz, że boisz się warto-
ściowych ludzi, bo przy nich ujawniają się twoje
braki — przy nich czujesz wszystkie swoje nie-
dostatki. Unikasz tych ludzi, bo kontakt z nimi
zmusza cię do skupienia, uwagi, wysiłku, żąda
od ciebie pracy, zmiany, odnowy.
 Głupiejesz. Bo się odciąłeś od ludzi —
od Boga, który w ich postaci do ciebie chce
przyjść.
 TWÓJ BÓG „NAJWAŻNIEJSZE PRZYKAZANIE" Uwierzyć Bogu — uwierzyć człowiekowi. Że przyjdzie. Że cię nie pozostawi samego,
że cię nie zdradzi, że cię nie sprzeda.
 A nawet gdyby cię zdradził, nawet gdyby od-
szedł, nawet gdyby dopuścił się jakiejś nie-
uczciwości względem ciebie, to wciąż musisz
wierzyć w dobro, które w nim trwa.
 Gdybyś przestał wierzyć człowiekowi, gdy-
byś wszystkich ludzi wokół siebie przekreślił,
wtedy wiara w 
Boga byłaby bardzo trudna. Utracić wiarę w człowieka, to osłabić swą
wiarę w Boga.
 „ANI WŁOS Z GŁOWY WAM NIE SPADNIE BEZ WOLI OJCA" Mówisz, że cię skrzywdzono. Że nie wyko-
rzystują twoich możliwości, zainteresowań,
zdolności, wykształcenia, zyskanego doświad-
czenia — że cię nie przyjęli, nie zaakcepto-
wali, nie dali stanowiska, przesunęli, odsunęli,
usunęli, I żyjesz na bocznym torze. Na pół.
Na ćwierć, na dziesięć procent swoich możli-
wości. Jak długo chcesz tą krzywdą usprawie-
dliwiać swoją inercję, 
brak inicjatywy, opie-
szałość, lenistwo? Jak długo chcesz się tłuma-
czyć? Do śmierci? Całe życie przegrane zwalić
na złe układy, sytuacje, stosunki, na kogoś, kto
cię skrzywdził? A przecież to, co ty nazywasz
krzywdą, zostało wliczone w twoje życie. Za-
istniało w twoim życiu, zostało dopuszczone
w twoim życiu nie na to, żeby cię zniszczyć, ale
pobudzić do myślenia, działania, by stanowić
dla ciebie bodziec do poszerzania twoich hory-
zontów, zrealizowania twoich możliwości, od-
krycia pokładów, których i
stnienia nawet nie po-
dejrzewasz.
 Jeżeliś tego nie zrozumiał, to tu właśnie tkwi krzywda, którą sam sobie zadajesz — że nie
chcesz zobaczyć nowych zadań, nowych po-
wołań, a upierasz się przy swoich planach, któ-
reś od dawna powinien był zmodyfikować i do-
pasować.
 „l ODŁĄCZY JEDNYCH OD DRUGICH" Przedział nastąpi pomiędzy tymi, którzy słu-
żyli Czemuś, Komuś, a pomiędzy tymi, którzy
służyli sobie. Przedział nastąpi pomiędzy tymi,
którzy uwierzyli, że jest sens swoje życie po-
święcić Sprawie, Człowiekowi, a pomiędzy
tymi, którzy zamknęli życie swoje na sobie. —
Przedział nastąpi niezależnie od tego, w jakich
bogów ludzie wierzyli, do jakich świątyń chodzi-
li, do jakich wyznań należeli.
 Ale ten przedział biegnie poprzez ciebie: po-
między twoim dążeniem do
 zagarnięcia dla sie-
bie, podporządkowania wszystkiego i wszy-
stkich swoim interesom, a pomiędzy twoim wy-
rywaniem się ku Dobru, służeniu Jemu, poświę-
ceniu. Przedział następuje już w tobie, już teraz,
l ty znajdziesz się Tam, Wtedy, po jednej albo
dru
giej stronie w zależności od tego, jak teraz
decydujesz. Po której stronie teraz stajesz.
 „ROZDARTE JEST" Podział na wierzących i niewierzących nie
przebiega tylko poza nami.
 Podział na wierzących i niewierzących prze-
biega przez każdego z nas, również i 
przez cie-
bie. To ty jesteś ten, który drży o to wszystko,
co zdobył, i chce zagarnąć pod siebie jak naj-
więcej, I to ty jesteś ten, który się umie zachwy-
cać pięknem i cieszyć się każdym dobrem.
 Podział na wierzących i niewierzących prze-
biega przez c
iebie, i ty decydujesz, kim bę-
dziesz.
 „W ON CZAS" Drżenie ziemi. Lecące książki z półek. Roz-
kołysane obrazy. Trzask rozbijanego szkła
okiennego. Dalekie wycie syreny. Pierwsza
przytomna myśl: uciekać z walącego się domu.
A potem w kolejnym podrzucie se
rca troska
o swoich najbliższych: o domowników, o kole-
gów w pracy.
 Na razie wszystko się uciszyło. Ludzie mówią
o sprawach codziennych. Ale ty wiesz i oni to
wiedzą, że nie o to chodzi, że każdy myśli o
tym, co się może stać, że może przyjść kata-
strofa
. Co w tobie zostało poza zwierzęcym stra-
chem o swoje przetrwanie? Gdzie twoja wiara,
nadzieja i miłość? Gdzie twój Bóg, któremu
w czasie spokojnym wierzyłeś?
 „OJCIEC WASZ NIEBIESKI" To czasem można usłyszeć od bardzo stare-
go człowieka: „staremu każdy dzień jest daro-
wany". Czasem to samo można usłyszeć od
człowieka, który w jakiś sposób przeszedł
śmierć i wrócił do życia — jeśli nawet nie usły-
szeć, to wyczytać w jego oczach.
 Jaka szkoda, że dopiero wtedy, że nie wcze-
śniej: że nie całe życie było t
ak przyjmowane —
że dopiero u schyłku życia przyszło to zrozu-
mienie. Bo przecież każdy dzień — nie tylko
słoneczny, radosny, pełen powodzenia i ludzi,
ale również deszczowy, mglisty, samotny, prze-
sycony trudem i cierpieniem — jest darem Bo-
żym dla cie
bie. „KTO MNIE WIDZIAŁ,
WIDZIAŁ TAKŻE I OJCA
 Kim jest Bóg? Mówią — popatrz w oczy dzie-
cka, popatrz na polne kwiaty, popatrz na wy-
gwieżdżone niebo, popatrz na szumiące
morze. Ale to jest tylko część prawdy. Bo nie-
bo zieje gwiezdną pustką, piękne owady
 zże-
rają się nawzajem, kwiaty rosną na nawo-
zie swoich poprzedników. Bóg szumu morza
i delikatnej bryzy jest również Bogiem giną-
cych światów, Bogiem cyklonów, nawałnic,
katastrof, wstrząsów tektonicznych, wybu-
chów wulkanów, pożarów, burz zmiatają-
cych wszystko, co żyje. To jest także Bóg
ludzi nienormalnych, starych, chorych, cier-
piących męki.
 l pełni niepewności, przerażenia wobec
Rzeczywistości świata, usiłowali ludzie dawać
odpowiedź na pytanie, kim jest Bóg i czego
On od nas chce. Wystarczy popatrzeć na re-
ligie świata z krwawymi ofiarami z ludzi i zwie-
rząt, z wymyślnymi kultami, z nieprawdopo-
dobnymi obrzędami, modlitwami, by stwier-
 dzić, po jakich bezdrożach plątał się czło-
wiek w swojej wędrówce do Boga.
 Dopiero w perspektywie takich obrazów zo-
baczyć można, kim jest Chrystus, który dał
swoim życiem i swoją nauką odpowiedź na py-
tanie, kim jest Bóg i czego od nas chce.
 „I ZOSTANIE DOM WASZ PUSTY" L Odebraliśmy Mu tron na niebiosach i insygnia
władzy — i nic się nie stało — mówimy.
 Już Go nie potrzebujemy. Jesteśmy samo-
dzielni. Dajemy sobie radę bez Niego. Pod-
śmiewamy się z Jego wszechmocy, potęgi,
mądrości — z Jego obecności. Piszemy Jego
imię małą literą. Zagarnęliśmy Mu święte słowa,
używane dotąd w modlitwach i nabożeństwach,
wplatając je z satysfakcją w teksty codzienne,
a nawet dwuznaczne, wulgarne i brudne. Wy-
mawiamy słowa bluźniercze; początkowo nie-
śmiało, po cichu, potem coraz głośniej, coraz
bardziej zwycięsko, I odkrywamy z entuzjaz-
mem, że nie ma nic świętego. Odrzuciliśmy
Jego tablice przykazań jako anachroniczny za-
bytek. Wyśmialiśmy słowo „cnota", „świętość".
To, co było dotąd uważane za tragedię grze-
chu, przyjmujemy teraz ze wzruszeniem ramion
albo wprost z uśmiechem. Żartujemy z piekła
i czyśćca. Perspektywa n
ieba nas nie zachwy-
ca. Stwierdzamy, że uwolniliśmy się. Że wresz-
cie jesteśmy wolnymi ludźmi, I mówimy trium-
falnie, że nic nam się nie stało. Grom na nas nie
spadł. Potop nas nie zatopił. Ogień nas nie spa-
lił — mówimy.
 „ABYŚCIE BYLI JAKO OJCIEC WASZ W jakiego ty Boga wierzysz? Sprawiedli-
wego — który za dobre wynagradza, a za złe
karze? l to surowo. Który nie przeoczy żadnego
przewinienia. Nie zapomni. Nie daruje. Który
dotąd ściga, aż wypłacisz wszystko co do gro-
sza. Aż zapłacisz za swoje zło, sw
ój błąd, swoją
słabość, swoją głupotę, I czujesz ten Jego bat
na swoich plecach. Czy ty wierzysz w takiego
Boga?
 Bo Bóg Chrystusowy to jest Bóg, który gdy
z daleka zobaczy syna marnotrawnego, wybie-
ga mu naprzeciw. A gdy ten upadnie Mu do
stóp, podnosi go
 i prowadzi do domu swego.
Bóg Chrystusowy to jest Bóg, który zostawia
dziewięćdziesiąt dziewięć owiec, a idzie i szuka
tej, która zginęła.
 Czy ty jesteś chrześcijaninem? A może je-
steś człowiekiem sprawiedliwym, który nie da-
ruje, nie zapomni, nie przeb
aczy, ale dotąd ści-
ga, dopóki nie zostanie mu wypłacone wszy-
stko co do grosza. Aż zapłaci mu każdy wierzy-
ciel za swoje zło, swój błąd, swoją słabość, swo-
ją głupotę.
 „ZOBACZYLI GWIAZDĘ" Nie zobaczysz gwiazdy betlejemskiej, jak jej
nie będziesz wypatrywał. Nie usłyszysz śpie-
wania anielskiego, jak go nie będziesz nadsłu-
chiwał.
 A komu bardziej potrzeba wypatrywać pocie-
chy, jak nie nam: przestraszonym chorobami,
które grasują za ściana, śmiercią, która wokół
nas krąży, nieszczęściami, które wywracają ży-
cie z taką trudnością ustabilizowane, starością,
w którą się wszyscy pogrążamy.
 A komu bardziej potrzeba nadsłuchiwać ra-
tunku, jak nie nam: świadomym coraz bardziej
naszej niezręczności, słabości, ułomności,
złości, a wreszcie głupoty. Nam coraz bardziej
zgnębionym, przygniecionym, smutnym.
 Nie odnajdziesz gwiazdy zbawienia, jak
jej nie będziesz szukał. Nie dosłyszysz słów
prawdy, jak ich nie będziesz pragnął.
 „WRÓCILI WIELBIĄC
l CHWALĄC BOGA"
 Sprzątaj, froteruj, ścieraj kurze, gotuj, piecz,
kolęduj, kupuj choinkę. Lep zabawki, rób wydmu-
szki, złoć orzechy, przywiązuj nitki do ogonków
jabłek. Buduj szopkę, sklejaj żłobek, wycinaj
gwiazdę i owieczki, pasterzy i królów, Mary-
ję, Józefa i Dzieciątko. Kolęduj. Ubieraj choin-
kę, wieszaj łańcuchy, włosy anielskie, przycze-
piaj świeczki, sztuczne ognie. Kolęduj. Pisz listy
i kartki do ludzi, którym się należy znak two-
jej pamięci. Przygotuj prezenty pod drzewko.
Przykryj białym obrusem stół, podłóż siano.
Ubierz się odświętnie, zasiądź do stołu wraz ze

swoimi bliskimi.
 l kolęduj przy żłobku, kolęduj pod drzewkiem,
kolęduj w kościele. Aby twoje mroczne wnętrze
wreszcie rozjaśniało Światłem. Aby twoje tępe
uszy wreszcie usłyszały Głos. Aby w twoim ser-
cu narodził się Jezus.
 „GDY SIĘ CHCESZ MODLIĆ
WEJDŹ D
O IZBY SWOJEJ" Zamknij się w swoim pokoju. Przykręć knot
w lampie. Siądź wygodnie. Oprzyj głowę. Patrz
na choinkę, która jeszcze w kącie pobłyskuje
i spróbuj śpiewać kolędy. Ty sam — Panu Je-
zusowi.
 Umiej sam świętować. Umiej żyć sam. Nie
spychaj wszystki
ego na czeredę, na gromadę,
na społeczność, w której żyjesz. Oni najwyżej
mogą ci pomóc. Ale na końcu ty musisz sam.
Bo nikt za ciebie ostatecznie nie może podej-
mować decyzji. Nikt — chociażby bardzo
chciał, chociażby cię szalenie kochał — ty sam
musisz.
 Zostań sam i zacznij śpiewać kolędy. Usłysz
swój głos w pustym kościele swojego pokoju.
Poczujesz się tak, jak wtedy, gdyś z bliska spoj-
rzał w lustro i zobaczyłeś swoją inną twarz.
Usłysz siebie oddającego cześć Bogu.
 Naucz się żyć sam. Nie tylko w czeredzie, nie
tylko w gromadzie, nie tylko w społeczeństwie.
To jest, jak tamto, równie ważne.
 L „PRZYBYLI Z POŚPIECHEM A my tak w wypatrywaniu gwiazdy. A my tak
w kłusie do groty betlejemskiej. — Żeby na wła-
sne oczy zobaczyć, żeby na własne uszy usły-
szeć, żeby własnymi rękami dotknąć. Przeko-
nać się, że to milczące, przerażające sklepienie
niebieskie, że ten nasz los ludzki pełen cierpień,
że to wszystko ma sens. Upewnić się, że to,
w co usilnie wierzyć chcemy, że to, dla czego
żyć się staramy, to nie złuda.
 Na własne oczy zobaczyć, na własne uszy
usłyszeć, własnymi rękami dotknąć — Znaku
naszej Nadziei.
 „l UJRZELI ŚWIATŁOŚĆ" W dniach, które stają się coraz krótsze,
w twoich dniach, w latach, które staję się coraz
krótsze, coraz zimniejsze — to jest Światłość
twoja. W twoim przygnębieniu, zniechęceniu do
ludzi za ich bezlitośność, interesowność, obo-
jętność — które w tobie z dnia na dzień nara-
sta — On jest Światłością twoją: On jest świa-
dectwem, że człowiek może być wielki, bezinte-
resowny, dobry, życzliwy, kochający.
 W twojej rezygnacji wobec samego siebie,
która w miarę lat twoich narasta; w przekona-
niu, że cię już na nic nie stać tylko na intere-
sowność, tylko na egoizm — On jest nadzieją
twoją, że potrafisz się zdobyć na wielkość, na
życzliwość.
 W miarę jak lata nasze coraz ciemniejsze
i zimniejsze, coraz bardziej potrzebujemy Jego
światła, by móc dalej żyć.
 „KTÓRZY UCIŚNIENI JESTEŚCIE Tyle lat od chwili, kiedy się narodził: do Niego
ciągnęli pasterze i mędrcy, a równocześnie
uderzyła w Niego nienawiść Heroda. Tak było
i potem, gdy zaczął nauczać: ciągnęli do Niego
biedni, chorzy, uciśnieni. Do nich mówił: błogo-
sławieni ubodzy, błogosławieni, którzy płaczą,
którzy cierpią, którzy łakną, którzy pragną.
Równocześnie uderzyła w Niego nienawiść ka-
płanów, faryzeuszy, saduceuszy.
 W małej kropli tamtego świata mieści się
wszystko, co było potem i co będzie, jak długo
Kościół głosi naukę Jezusa. Będą zawsze do
Niego ciągnęli mędrcy i pasterze, nieszczęśliwi,
biedni, uciemiężeni, I będą zawsze prześlado-
wali Go bogaci, możni, potężni — ci, którzy
z pomocą pieniędzy, wpływów, władzy — chcą
człowiekiem manipulować.
 „SŁYSZĄ A NIE ROZUMIEJĄ" Po co Pan Bóg zawiadomił pasterzy betle-
jemskich o narodzeniu swojego Syna. Czy te
proste żydowskie pastuchy były w
 stanie pojąć
tajemnicę wcielenia Syna Bożego? Po co Pan
Bóg zawiadomił trzech Magów o narodzeniu
swojego Syna. Czy ci nawet mędrcy, ale prze-
cież poganie byli w stanie zrozumieć tajemnicę
wcielenia Bożego? Po co mówić o tym dzie-
ciom, prostym ludziom, mieszkańcom buszu.
Po co było mówić o tym starożytnym Grekom,
Rzymianom, Frankom, Germanom, Słowia-
nom. Po co mówić o tym nam — tobie i mnie.
Czy jesteśmy w stanie — czy jesteś w stanie
pojęć tajemnicę wcielenia Słowa Bożego?
 „PRZYSZLI Z RADOŚCIĄ" Nic się nie zmieniło. Kupujesz drzewko, ubie-
rasz w łańcuchy, bańki, zabawki. Przygotowu-
jesz stół wigilijny. Potem gromadzę się wszyscy
domownicy wokół stołu. Modlitwa. Podchodzisz
do swoich najbliższych, by się z nimi przełamać
opłatkiem. Potem wilia, podarki,
 kolędy, pa-
sterka.
 Nic się nie zmieniło. Tak postępował twój
ojciec, twój dziad, twój pradziad. Jeżeli Bóg ci
da doczekać, to zostaniesz zaproszony przez
twoje dziecko i będziesz patrzył z rozrzewnie-
niem, jak ono powtarza twoje ruchy, nawet two-
je słowa. Będziesz patrzył, jak kładzie opłatki
na stół przykryty białym obrusem, pod którym
leży siano, poczujesz w ręku szorstkość opłat-
ka, usłyszysz słowa serdeczności, przeprosze-
nia, przyjaźni. Będziesz spożywał tradycyjne
potrawy, a potem pod choinkę, może wraz z
twoim wnukiem, z kantyczki będziesz wyśpie-
wywał stare kolędy.
 Nic się nie zmieniło. To, co ludzkość ma naj-
świętszego, to czego chce najbardziej, to co
określa słowem: prawda, wolność, dobroć,
przebaczenie, miłość, to znajduje swój wyraz
 w Jezusie, w którego narodzeniu chcemy
uczestniczyć. Bo wciąż wokół nas tyle głupoty,
fałszu, zazdrości, nienawiści, tyle przemocy,
i czujemy, że to zło coraz bardziej oblepia nas.
Że stajemy się coraz bardziej brudni. Że zaczy-
namy się z tym złem identyfikować. A prze-
cież naprawdę tęsknimy za czystością tego
Dziecięcia narodzonego w stajni i położonego
w żłobie.
 „TRZEJ MĘDRCY" Co ty myślisz? Czy ty myślisz? Na ile to, co
nazywasz swoim myśleniem, jest sterowane
przez świat, który cię otacza, przez szkołę, g
a-
zety, radio, telewizję, książki, odczyty, wykła-
dy. Na ile twoje myślenie jest uwarunkowane
twoimi zachciankami, namiętnościami, opęta-
niami, lękami: uwarunkowane tym, co chcesz
za wszelką cenę mieć, tym, czego chcesz unik-
nąć. Na ile ty jesteś wolny
, by myśleć: oceniać,
wydawać opinie, wyjaśniać, szukać nowych
dróg, rozwiązań.
 A przecież to ty jesteś mędrcem szukającym
prawdy, I z tego nie wolno ci zrezygnować, bo
Bóg jest Prawdą. Gdy zrezygnujesz z prawdy,
rezygnujesz z Boga.
 „A UJRZAWSZY GWIAZDĘ
URADOWALI SIĘ"
 Oby nad tobą wciąż świeciła gwiazda. Po to są święta. Wszystkie kościelne i wszy-
stkie twoje domowe: abyś nie dał się zamknąć
w jarzmie codziennego życia.
 Po to świętujesz: abyś miał właściwą per-
spektywę swoich cierpień, upokorzeń, krzywd,
których doznajesz; abyś zobaczył w blasku
wieczności swoją pracę zawodową, swoje obo-
wiązki.
 Oby ci nad szopą twoich spraw codziennych
nie zgasła gwiazda.
 Inaczej nie da się żyć. „ZOSTANĘ Z WAMI" Twoje święta. To jest tak jak wtedy, gdyś był
dzieckiem, I 
w swoim odświętnym ubranku, któ-
re cię nieco uwierało, podchodziłeś do drzwi
pokoju, naciskałeś klamkę i czując jej chłód
w swojej dłoni, powoli, ze wzruszeniem otwiera-
łeś. Przez powiększającą się szparę widziałeś
stół zasłany białym obrusem i leżące na
 nim
opłatki, w głębi drzewko jarzące się blaskiem
kolorowych świec, przybrane zabawkami, łań-
cuchami, bańkami, włosami anielskimi —
i przepełniony lękiem, aby nie spłoszyć tej ta-
jemnicy, na palcach wchodziłeś do odświętne-
go pokoju.
 Ód tamtych lat tylko tyle się zmieniło, że sta-
łeś się bezceremonialny, rubaszny, zamaszy-
sty, że przytępiałeś. Wszystko inne zostało ta-
kie samo. Te same obrzędy, zwyczaje, gesty,
obrazy, słowa, pieśni — odblaski Rzeczywi-
stości, która się za nimi kryje.
 Wchodź w twoje święta jak wtedy, gdy byłeś
dzieckiem — z szacunkiem, na palcach, by ci
się objawiła tajemnica, jaką kryją jej symbole.
 „GDZIE JEST TWÓJ SKARB" Jakież trzeba mieć oczy, żeby wypatrzyć taką
perłę. Jakież trzeba mieć ręce, żeby wygrzebać
taki skarb. Jakimi 
oczami trzeba patrzyć, jakimi
rękami trzeba szukać, żeby się tak zachwycić,
by z lekkim sercem dla tej jednej perły, dla tego
jednego skarbu sprzedać wszystko, co się do-
tąd miało. Wszystko, co nie jest jasnością, co
nie jest czystością, z lekkim sercem oddać.
 „KTO WYTRWA DO KOŃCA,
TEN ZBAWION BĘDZIE"
 Przybliżyło się królestwo niebieskie. Już
dzieją się wielkie znaki na ziemi i na niebie:
ludzie giną od głodu i zarazy, trzęsień ziemi
i nawałnic morskich, powstaje naród przeciwko
narodowi, królestwo przeciw
 królestwu, toczą
się wojny, brat wydaje brata, pojawiają się fał-
szywi prorocy i fałszywi Chrystusowie, którzy
czynią cuda, i wielu ludzi ulega zgorszeniu. Już
dokonuje się sąd świata.
 Przybliżyło się do ciebie królestwo niebie-
skie. Przeżywasz katakliz
my, stajesz wobec sy-
tuacji ostatecznych, wydajesz brata swego albo
go ratujesz, idziesz za fałszywymi prorokami
i Chrystusami albo zostajesz Jezusowi wierny.
Już teraz dokonuje się nad tobą sąd.
 „ZA KOGO WY MNIE UWAŻACIE? „Za kogo wy mnie uważacie?" To pytanie Je-
zusa staje przed ludźmi od dwóch tysięcy lat.
To pytanie staje przed każdym z nas. l nie wy-
kręcaj się od niego odpowiedziami, że jedni mó-
wię, iż jest prorokiem, a drudzy mówią inaczej.
On ciebie pyta: „Za kogo ty mnie uważasz?"
 „GDY WIARA WASZA BYŁA
JAK ZIARNKO GORCZYCY"
 Czyś ty już chodził kiedyś po morzu? Czyś ty
już kiedyś góry przenosił? Czyś ty bodaj raz
w życiu wierzył w to, co robisz — w wielkie spra-
wy, któreś zobaczył? Czy twoja wiara była choć
raz naprawdę wielka, wytrwała, uparta?
 A przecież tylko wtedy możesz przeżyć cud:
tylko wtedy znikają góry trudności, tylko wtedy
możesz przechodzić nad otwierającymi się
przepaściami, nad zastawionymi na ciebie pu-
łapkami.
 A może ty wolisz nie wierzyć? Bo to wygod-
niej, bezpieczniej, spokoj
niej nie dowierzać ani
sobie, ani ludziom, ani Bogu. Ale wtedy nie miej
pretensji, że gór nie przenosisz. Nie dziw się,
że morza się nie rozstępują. Żeś taki letni, nija-
ki, żaden.
 „GORZKO PŁAKAŁ" Czy się Pan Jezus nie pomylił, gdy nazwał
Piotra skałą, kt
órej bramy piekielne nie przemo-
gą. A przecież kur nawet nie zdążył zapiać, gdy
on się Go zaparł. Czy się Pan Jezus nie pomylił,
opierając Kościół o taką skałę.
 Czy Kościół nie przesadził, nazywając Pawła
apostołem narodów — Pawła, który miał taką
fatalną przeszłość.
 Piotr i Paweł są symbolami Kościoła, bo
w Kościele wciąż chodzi o takich, którzy porzu-
ciwszy wszystko poszliby za Jezusem; nawet
gdyby mieli podejrzaną przeszłość. W Kościele
zawsze ważny jest wielki czyn, który przekreśla
nawet wielkie grze
chy. Tu zawsze obowiązuje
to, co Pan Jezus powiedział do grzesznicy —
że jej wiele darowano, dlatego że bardzo umi-
łowała.
 „NIE POTĘPIAJCIE" Dotąd miłujemy bliźniego, dopóki szanujemy
tajemnice człowieka, który stoi obok nas, dopó-
ki zakładamy, że nie wy
czerpuje go żadne z na-
szych sformułowań, określeń, definicji, nie
przekreśla go żaden grzech, nie determinuje
żadna sytuacja, dopóki potrafimy wierzyć w nie-
go, zaufać mu.
 . NIECH BĘDZIE UKRZYŻOWANY" Ofiara Jezusa to Jego życie. Życie w wol-
ności. Życie człowieka, który potrafił wyzwolić
się od przymusów wewnętrznych, od nacisków
zewnętrznych, który myślał, mówił, działał
zgodnie ze swoim sumieniem. Stanął w obronie
człowieka w imię Prawdy i Sprawiedliwości.
 Krzyż Jezusa to tylko konsekwencja takiego
życia.
 „KTO CHCE IŚĆ ZA MNĄ" Nie rozumieli Go faryzeusze, saduceusze,
kapłani. — Mówili, że ma czarta. Nie rozumieli
Go uczniowie sprzeczający się pomiędzy sobą
o pierwsze miejsce w Królestwie Niebieskim.
Ani Piotr, który pytał, co dostanie za to, że wszy-
s
tko opuścił i poszedł za Nim. Ani Matka Naj-
świętsza i św. Józef, nie wiedząc, że w spra-
wach, które są Ojca Jego, potrzeba, aby był.
 Nie rozumieli Go krzyżowcy, krzyżacy, inkwi-
zytorzy. Chociaż wszystkim się zdawało, że Go
dobrze rozumieją. Tak się zdawało i franciszka-
nom, i dominikanom, i jezuitom, i salezjanom.
A naprawdę nikt nie jest w stanie dać ci gotowej
recepty na Chrystusa. Tylko ty własnym życiem
możesz w sobie kształtować Jego obraz.
 „UCZYNKI WASZE" Mogło być wszystko zupełnie inaczej. Jezus
nie musiał umrzeć na krzyżu. To był czas próby
również dla Judasza, apostołów, tłumów wier-
nych, które wypełniały Jerozolimę, dla Anna-
sza, Kajfasza, Piłata, Heroda.
 Może być w twoim życiu wszystko zupełnie
inaczej. To nieprawda, że dlatego tak postę-
pujemy, ponieważ tacy jesteśmy. A przynaj-
mniej — to jest połowa prawdy. Bo druga poło-
wa brzmi: tacy stajemy się, jak postępujemy.
Tworzysz się przez całe życie, I możesz wszy-
stko zmienić. — l możesz wszystko zepsuć, jak
możesz wszystko naprawić.
 „NIE BÓJCIE SIĘ" Ponad nami czarnym cieniem rozpostarł się
strach. Strach, że zamknę, doniosę, usunę, opi-
szę. Strach, że okradnę, wezmę, oszukają.
Strach, że przyjdzie choroba, że przyjdzie
śmierć. Strach o siebie. Strach o najbliższych.
Strach o dziś. Strac
h o jutro. Strach. A przed nami, nami zastrachanymi, staje Je-
zus, tak jak przed apostołami zgromadzonymi
w Wieczerniku, którzy zamknęli się z obawy
przed Żydami, i mówi: Pokój wam. Nie bój się.
Niczego. Ani nikogo. Bo przecież jesteś w rę-
kach twego Ojc
a, który troszczy się o trawę
polne i o wróble na dachu. Przecież jesteś dale-
ko ważniejszy od nich.
 „MIŁOSIERDZIA CHCĘ, A NIE OFIARY" W naszych świątyniach nie ma ołtarza, na
którym płonie ogień. Nie składamy ofiar cało-
palnych. Bo my wiemy, że Bóg „miłosierdzia
chce, a nie ofiary". Wiemy, że choć byśmy Mu
oddali całą majętność naszą, to nic nam nie
pomoże. Bóg chce nas samych.
 A jeżeli tak, i jeżeli nie chcesz o tym zapo-
mnieć, składaj Mu drobne ofiary. Nie tylko posty
piątkowe, niedzielne ofiary pieniężne, świece
przed ołtarzem, kwiaty, ale twoje drobne niewy-
gody, które dzień niesie, twoje drobne poświę-
cenia, po które potrzebujący wyciągają ręce.
 „CHLEB ŻYWOTA" Eucharystia nie jest chlebem aniołów, ale
ludzi.
 Nie dlatego przychodzimy do komunii świę-
tej, że jesteśmy czyści, ale dlatego przychodzi-
my do komunii świętej, aby być czystymi.
 Oczywiście istnieją bariery ciężkich grze-
chów, które zamykają dostęp do Jezusa, ale
i tak musimy sobie uświadomić, że Eucharystia
nie jest nagrodą za bezgrzeszne
 życie, lecz
środkiem dopomagającym nam, by żyć tak jak
Jezus.
 Eucharystia nie jest chlebem aniołów, ale
ludzi.
 „A GDY NADESZŁY ŚWIĘTA" Nie możesz wciąż chodzić w fartuchu, kombi-
nezonie, dresie. Nie możesz być człowiekiem,
dla którego jedynym tematem zainteresowań,
rozmów, działań jest praca — chociaż byś na-
wet był jak najbardziej w nią zaangażowany.
Musisz mieć także czas nie na pracę, I nie na
odpoczynek. Na świętowanie.
 Bądź gościem. Przychodź, gdy cię zaproszą
na swoje święto. Zachowuj się wtedy inaczej
niż w pracy. Nie spiesz się. Jedz nie po to, żeby
się nasycić. Pij nie po to, żeby zaspokoić prag-
nienie. Ale aby świętować.
 Bądź gospodarzem. Odbarykaduj swój dom.
Zapraszaj na swoje święta. Niech twoje mie-
szkanie: ta maszyna do jedzenia i spania 

zamieni się w salę gościnną. Przygotuj stół od-
świętnie. Rozmawiaj. Nie po to, żeby załatwiać.
Po to, żeby powrócić do ogólnoludzkich proble-
mów, które tak jak ciebie, tak i innych nurtują.
 Świętuj. Bądź człowiekiem. „ABYŚ DZIEŃ ŚWIĘTY ŚWIĘCIŁ" Nie możesz dać się opętać. Nie może cię
żadna sprawa — nawet najświętsza, żaden
człowiek — nawet największy, zupełnie pochło-
nąć. Nie możesz nawet największej sprawie,
największemu człowiekowi całkowicie się od-
dać. — Nie może cię opętać ani praca, ani mi-
łość, ani przegrana, ani błąd, ani szczęście oso-
biste, ani szczęście społeczne. Chodzi o to, byś
zawsze pozostał człowiekiem — byś był za-
wsze wolny. A tak łatwo, tak łatwo dać się opę-
tać — i to nie przez najważniejsze sprawy, i to
nie przez największego człowieka.
 l dlatego musisz świętować. Bo to jest je-
dyny ratunek przed tym niebezpieczeństwem,
które ci wciąż grozi, I dlatego musisz świę-
tować: odrywać ręce nawet od tych najwięk-
szych spraw, odchodzić nawet od tych naj-
większych ludzi — żeby w pers
pektywie abso-
lutnego Dobra, Prawdy, Piękna znaleźć dy-
stans do siebie i wszystkich swoich spraw —
ustalać ich hierarchię wartości.
 l dlatego umiejętność świętowania jest rów-
nie ważna jak praca.
 „PODAŁ MU RĘKĘ" Gdyby tak można było raz na zawsze uwie-
rzyć. Gdyby tak można było podjąć decyzję wia-
ry w sposób ostateczny. Ale tak nie jest. Bo
zaraz zaczyna ci grozić twoja interesowność,
chciwość, zazdrość, obłuda, fałsz. Zaraz niena-
wiść podejdzie pod samo gardło. A co gorsza,
w miarę upływu czasu coraz
 bardziej wmawiasz
w siebie, że tak musisz postępować, l rośnie na
tobie skorupa egoizmu.
 Dlatego na twojej drodze Kościół ustawia pa-
cierz, nabożeństwo majowe, pierwszy piątek
miesiąca, odwiedziny Najświętszego Sakra-
mentu, Drogę Krzyżową, rocznicę chrz
tu, imie-
niny — które ci radzi, poleca.
 Dlatego na twojej drodze Kościół ustawia
Mszę świętą niedzielną — do której cię przy-
musza.
 Wszystko po to, byś nie skarłowaciał, nie wy-
naturzył się, ale byś przez obcowanie z Chry-
stusem upodobnił się do Niego.
 „UCZCIE SIĘ ODE MNIE" Kościół widzimy poprzez ornaty, alby, kieli-
chy, ołtarze, kazania, ceremonie. Ale to narosło
potem. To potem Kościół rany oprawił w złoto,
wystylizował narzędzia męki, złożył pogrucho-
tane czaszki w wysadzane klejnotami relikwia-
r
ze; to potem buduje świątynie na miejscach
straceń, śpiewa hymny wysławiające wielkość
człowieka. To potem. Najpierw był Jezus i ci,
którzy poszli za Nim. A to, co jest później —
pieśni, nabożeństwa, posągi i obrazy — jest
właśnie po to, abyś i ty poszedł 
za Nim. „W CHWALE BOGA OJCA" A my tak w tym śpiewaniu... A my w atłasach,
z ozdobnymi kielichami, w świątyniach, które
kapią od złota. A my tak wśród ceremonii, śpie-
wów, uroczystości.
 Czyż Msza święta nie jest pamiątką Męki
i Śmierci Pana Jezusa? Skąd ty
le złota, kolo-
rów, świateł, muzyki?
 Bo Chrystus to nie tylko Mąż Boleści, ale
Zmartwychwstały; ale Siedzący w chwale Ojca.
Bo Msza święta to nie tylko pamiątka Męki
i Śmierci Jezusa, ale uczestnictwo w chwale
Bożej. Bo my nie tylko utrudzeni pracą w służbie
ludziom, ale my już tu — przez takie życie je-
steśmy uczestnikami chwały Bożej.
 l stąd nasze świętowanie, które jest symbo-
lem tej chwały, jaka w pełni nam się objawi
w przyszłym życiu.
 „ABYŚCIE JEDNO BYLI Nie ma indywidualnego chrześcijanina. Nie
ma
 prawdziwego chrześcijanina bez oparcia się
o społeczność wierzących, bez brania od nich —
bez dawania im siebie; bez odpowiedzialności
za braci swoich — bez ich odpowiedzialności za
ciebie.
 Nie ma prawdziwego chrześcijanina bez
uczestniczenia w niedzielny
ch Mszach świę-
tych.
 „OWCE W TEJ OWCZARNI Kościół nie jest zbiorem jednostek troszczą-
cych się każda z osobna tylko o zbawienie wła-
snej duszy.
 Dlatego jesteś członkiem Kościoła nie tylko
przez chrzest, ale również — na ile czujesz się
wrośnięty w tę społeczność, potrafisz się wspól-
nie modlić, odnosisz się do braci swoich z ży-
czliwością. — Na ile pomagasz im żyć.
 „NAUCZAJCIE WSZYSTKIE NARODY" My mamy wiarę katolicką. Nie amerykańską
ani europejską, nie polską ani francuską, nie
dominikańską ani franciszkańską, nie zakonną
ani świecką, nie tej albo innej parafii.
 My mamy wiarę katolicką. Wierzymy nie
w prywatne przekonania swojego proboszcza,
ale w prawdę, którą Chrystus przez swoich apo-
stołów przekazywał ludzkości. Przez apostołów
i ich następców — 
biskupów. Przez biskupów społeczności parafialne ca-
łego świata złączone są z sobą. Przez bisku-
pów powiązane są z wszystkimi pokoleniami
chrześcijan, aż po pierwszą gminę, aż po sa-
mych apostołów.
 l stąd pozycja biskupa ordynariusza. To on
jest właściwym kaznodzieją w każdym kościele
diecezjalnym, on jest właściwym liturgiem
i duszpasterzem. Wszyscy księża, łącznie z
proboszczami, wikariuszami, księżmi świecki-
mi i zakonnymi są jego zastępcami.
 My mamy wiarę Chrystusową dzięki obecno-
ści biskupów — następców apostołów.
 „ODSZEDŁ NA GÓRĘ,
ABY SIĘ MODLIĆ"
 Jesteśmy umęczeni nie dospanymi nocami,
dojazdami do pracy, ciasnotą mieszkaniową,
chodzeniem po sklepach, mnogością obowiąz-
ków, spraw do załatwienia, ludźmi, którzy się
wciąż do nas cisną, I stąd błędy, które popeł-
niasz: źle analizujesz, zapominasz, wymykają
ci się istotne elementy, pochłaniają cię szcze-
góły. Jesteś powierzchowny: unikasz trudnych
ludzi, trudnych spraw, nie stać cię na długofalo-
we myślenie. Brakuje ci czasu na rozmowy za-
sadnicz
e. Zbywasz obowiązki, nie doceniasz
albo przeceniasz. Reagujesz naskórkowo, aler-
gicznie, pochopnie podejmujesz decyzje albo
je odwlekasz tak długo, aż przestaną być aktu-
alne. Brak ci precyzji w działaniu. — Stajesz się
jednostką zagubioną w coraz bardz
iej przez
ciebie niezrozumiałym świecie.
 l dlatego tak potrzeba ci uspokojenia, ci-
szy — modlitwy. Bo może w którymś momencie
spostrzeżesz, że jesteś daleki od wszystkiego,
czego naprawdę chciałeś.
 „COKOLWIEK UCZYNILIŚCIE" Z okna pociągu unoszącego cię na urlop, wa-
kacje, wypoczynek patrzysz na swoją pracę.
Sprawy najbardziej istotne, które ci zajmowały
cały twój czas, gdzie walczyłeś o wszystko —
nagle przestają być ważne. Rozpływają się,
rozmywają. Gdy wrócisz, będą już inne sprawy,
częściowo inni ludzi
e. — l poczujesz się niepo-
trzebny.
 Czy było warto? Tak. Dobrze, że się zaanga-
żowałeś. To zostaje w tobie i w ludziach...
l gdyby ci się nawet zdawało, że nikomu na
świecie nie jesteś potrzebny, pamiętaj, że On
cię stworzył i postawił w tym właśnie miej
scu
i w tym czasie. Jesteś Jemu potrzebny.
 „ABY RADOŚĆ WASZA BYŁA PEŁNA Już ma się ku wieczorowi i już dzień się nam
nachylił. Bo już mamy dwadzieścia, trzydzieści,
sześćdziesiąt lat. Wciąż żal nam, że już tyle lat
jest poza nami, a nie umiemy cenić chwili
, którą
nam dajesz.
 Prosimy Cię, naucz nas radować się życiem.
Nie: nie martw się. Ale radować. Zawsze. Nie-
zależnie od tego, ile mamy lat doświadczenia
za sobą, ile na grzbiecie zmartwień, kłopotów
i trosk codziennych.
 Podejdź do nas idących w smutku przez ży-
cie, jak do uczniów zdążających do Emaus.
Upomnij nas — jak ich. Spraw, abyśmy przej-
rzeli, zanim będzie za późno.
 DROGA
KRZYŻOWA
 STACJA l JEZUS SKAZANY NIESPRAWIEDLIWIE
PRZEZ PIŁATA
 l ty jesteś Piłatem, który wydaje na drugiego
człowieka niesprawi
edliwy wyrok. Zbyt pochop-
nie, powierzchownie — pod wpływem pierw-
szego wrażenia, kierując się zazdrością, zem-
stą, antypatią, ze strachu, z lenistwa. Bo może
ci się kiedyś przestał podobać; zdarzyło się, że
kiedyś ci się naraził, wobec tego teraz wyrów
-
nujesz swoje porachunki z nim. Bo zbyt wielu
ludzi, i to twoich ludzi, zaczęło go podziwiać.
Bo, całkiem po prostu, nie chce ci się bliżej zaj-
mować tą sprawą i mówisz sobie, że wreszcie
trzeba mieć trochę czasu do swojej dyspozycji.
A może dlatego, żeby się nie narazić tym, którzy
sobie życzą, aby on był skazany? Sumienie na-
wet ci wyrzuca, że trzeba było wejść w sprawę,
w jego sytuację życiową, porozmawiać, wysłu-
chać jego racji, argumentów, nawiązać kontakt.
W gruncie rzeczy wcale nie wiesz, co tym czło-
wiekiem powodowało, o co mu chodzi, dlacze-
go on tak postąpił, powiedział, zachował się.
Może był chory, przechodził jakąś tragedię ro-
dzinną, a może miał jakieś istotne racje, których
nie znasz, których się nawet nie domyślasz. Za-
mykasz cały pro
blem stwierdzeniem, że mógł więcej na siebie uważać: liczyć się bardziej
z tym, co mówi i co robi. Przecież go nawet
kiedyś ostrzegałeś, nie posłuchał cię, wobec
tego ma, co chciał. Niech go to na przyszłość
nauczy rozumu. Teraz nie masz zamiaru za nie-
go
 nadstawiać karku. W końcu są przepisy, któ-
re cię obowiązują. Jakiś porządek musi być za-
chowany, I jesteś oburzony, i wygłaszasz słowa
potępienia. Jeszcze chwila a uwierzysz w to, co
mówisz.
 Po prostu nie zdajesz sobie sprawy, że nie
rozumiesz człowieka — żeby zrozumieć drugie-
go, potrzeba wrażliwości. Na to musisz wyjść
z zaczarowanego kręgu swoich spraw, swojej
osoby, swoich interesów, zagrożeń, strachów,
obaw, lęków o własną skórę i wczuć się w czło-
wieka cierpiącego: w to, co on przeżywa, co on
pr
zechodzi. Kiedyś potrafiłbyś się na to zdobyć.
Przecież każdy jest z natury jakoś wrażliwy. Te-
raz już nie jesteś w stanie przejąć się, zareago-
wać w sposób nieuprzedzony na krzywdę, która
się dzieje, na przemoc, niesprawiedliwość. Je-
steś już tylko kołkiem w płocie, obojętnym na to
czy deszcz pada, czy śnieg, czy jest ciepło, czy
zimno. Na przestrzeni tych lat narosła na tobie
gruba skóra obojętności. Nauczyłeś się być nie-
czuły, zimny, zahartowałeś się na wydarzenia
wstrząsające, straszne, wzruszające, i teraz
bez mrugnięcia okiem możesz patrzeć na
wszystko. Nawet się chwalisz, że nic cię nie jest
w stanie już wzruszyć, że niczym już nie przej-
mujesz się.
 A może jest jeszcze inaczej. Ale do tego nie
chcesz się przyznać nawet przed sobą. To ty
jesteś w
inien. To ty powinieneś ponieść karę,
na którą zasłużyłeś. O tym, że ten człowiek ska-
 zany został niewinnie, wiesz ty i może jeszcze
parę osób, które zmusiłeś do milczenia. Oczy-
wiście, on w tej całej sprawie również jakoś
uczestniczył: fizycznie, nie zdając sobie spra-
wy, w czym bierze udział — jakimi konsekwen-
cjami to mu grozi. Ale tak się niesamowicie zło-
żyło, że wszystkie okoliczności przemawiają
przeciwko niemu. Ty, jeden z głównych spraw-
ców, jakimś dziwnym trafem, czy też może dzię-
ki twemu 
sprytowi, pozostałeś w cieniu, I stąd
ten twój pośpiech w wydawaniu wyroku, po-
wierzchowność, bo drąży cię strach, że na-
gle — prawie na zasadzie przypadku — wyłoni
się prawda i oczy wszystkich zwrócą się na cie-
bie, surowego oskarżyciela, sędziego, stróża
porządku i moralności, i zobaczą w tobie zło-
czyńcę, któremu się należy podwójne potę-
pienie.
 Dlatego to teraz dokładasz starań, by wyrok
został jak najprędzej wykonany, by ta sprawa
zniknęła z pola uwagi społeczeństwa i utonęła
w ludzkiej niepamięci.
 Wydajesz wyrok na człowieka: na Jezusa,
który jest niesprawiedliwie skazany w tym czło-
wieku.
 STACJA II NA RAMIONA JEZUSA
WKŁADAJĄ KRZYŻ
 l Ty wkładasz krzyż na ramiona drugiego czło-
wieka. Krzyż codziennych twoich obowiązków,
który sam powinieneś nieść: to ty sam miałeś
walczyć o prawdę, to ty miałeś realizować spra-
wiedliwość wypełniając uczciwie swoją pracę
zawodową. To ty miałeś dawać się w aktach
miłości bezinteresownej w służbie chorym, nie-
szczęśliwym, potrzebującym. Ale jesteś za wy-
godny, ale
 ci się nie chce, ale się boisz, ale już
za darmo nie masz ochoty dla nikogo nic zrobić.
Był taki czas, owszem — albo ci się tylko tak
zdaje, że był taki czas — kiedy się mozoliłeś,
wytężałeś, poświęcałeś, szarpałeś, naprawdę
pracowałeś. Właściwie to nie była praca — to
było szczęście. Nie liczyłeś czasu ani pienię-
dzy. Praca stanowiła istotną treść twego życia.
Praca była treścią twoich rozmów, myśli, ma-
rzeń i snów. Miałeś ogromne plany, zamiary,
perspektywy. Chciałeś ustawić wszystko na
nowo, inaczej, 
sensownie, racjonalnie. Dużo
czytałeś, jeździłeś chętnie na spotkania, konfe-
rencje, zjazdy. Nie były dla ciebie ważne twoje
osobiste sprawy. Załatwiałeś je prawie mimo-
chodem. Zarywałeś noce, jadłeś byle co: byle
 szybciej. Paliło ci się wszystko w rękach. Wciąż
uważałeś, że masz za mało czasu na twoją isto-
tną robotę. Oszczędzałeś każdą chwilę, robiłeś
sobie wyrzuty z powodu każdej zmarnowanej,
nie wykorzystanej na pracę godziny. Teraz, gdy
o tym wszystkim myślisz, prawie nie chce ci się
wierzyć, że byłeś taki, że mogłeś tak żyć. Bo to
wszystko już ci przeszło. Tłumaczysz się, że
zbyt często ludzie cię okłamywali, nadużywali,
wykorzystywali, posługiwali się tobą i wyręczali,
że przejrzałeś wszystkie ich machinacje i mani-
pulacje, i już masz tego dość, że za dużo straci-
łeś na takie życie pieniędzy i energii. Mówisz,
że najwyższy czas, by się o siebie samego za-
troszczyć, by zadbać o swoje własne interesy.
Niech się ktoś inny pomęczy. Niech kto inny
urabia sobie ręce aż po same łokcie, naraża
się, mówi prawdę w oczy tym, którym się to na-
leży, nadstawia karku. Tobie już to minęło. Za
to wszystko dobre, co zrobiłeś dla innych w ży-
ciu, odpłacili ci ludzie niewdzięcznością. Nie ty
otrzymywałeś słowa podziękowania i uznania,
nagrody, wyróżnienia, podwyżki, lepsze stano-
wiska, ale tacy, którzy absolutnie na to nie za-
sługiwali.
 Teraz już jest całkiem inaczej niż dawniej.
Teraz skrupulatnie pilnujesz godzin pracy: ani
jedna minuta więcej. Dokładnie wyliczasz, ile ci
się należy — ile inni za tę samą robotę dostają.
A poza tym postawiłeś sobie nową zasadę: nie
przejmować się pracą. Nie spieszyć się, bo się
nie pali. Oszczędzać się, bo szkoda życia na
jakąś tam robotę. Żyć na półobrotach. Na poło-
wie swoich możliwości. Przyłapujesz się nawet
na tym, że markuj
esz pracę. Udajesz gorliwość,
zaangażowanie. Wiesz, co do ciebie należy.
 Ale się nie angażujesz. Starasz się przeczekać.
Wreszcie ktoś musi się wziąć za to. Obserwu-
jesz pilnie, kto się poderwie do twojej roboty.
Może nawet będziesz mu towarzyszył i patrzył,
czy daje sobie radę. Nie obiecujesz, ale może
go wesprzesz pociechą, albo gdy zobaczysz,
że nie potrafi podołać, podrzucisz mu kogoś
do pomocy; lub zastąpisz go kimś innym. W
każdym razie ty sam nie masz zamiaru brać
żadnej odpowiedzialności. Już wiesz
 dobrze,
co to znaczy, przekonałeś się, doświadczyłeś
na własnej skórze. Teraz niech inny dźwiga ten
twój krzyż.
 Zamiast samemu nieść, najlepiej włożyć
krzyż na ramiona drugiego człowieka: Jezusa,
który będzie niósł w tym człowieku twój krzyż.
 STACJA III JEZUS UPADA POD KRZYŻEM l ty stoisz i patrzysz na człowieka, który leży
u twoich stóp. Nie potrafi iść dalej. Przerwał
swoją drogę. Załamał się. Ma już wszystkiego
dość: ludzi, świata, siebie — życia. Na granicy
samobójstwa. Nie chce mu się dalej żyć. Nie
u
mie sobie poradzić z sobą samym. Zachowuje
się nienormalnie. Faktycznie skrzywdzono go,
ale on nie potrafi poza tę krzywdę wyjść. Wciąż
opowiada o tym, że go zniszczyli, a przecież
naprawdę nikt nikogo nie potrafi zniszczyć, je-
żeli człowiek sam się nie p
odda. Przecież na-
prawdę tylko człowiek sam siebie może zni-
szczyć. Ale on tego nie chce przyjąć. Gdy mu
się to tłumaczy — wybucha. Oburza się, że lu-
dzie go nie rozumieją, że nie są w stanie wczuć
się w jego sytuację, że gdyby sami przeżyli to,
co on przeżył, to by inaczej mówili. Wciąż roz-
wodzi się nad swoją krzywdą, wciąż do tego
samego powraca. Analizuje swoją klęskę na
wszystkie możliwe sposoby. Uczynił z niej cen-
tralny punkt obecnego życia. Utknął w tamtym
wydarzeniu i nie jest w stanie naprzód
 ruszyć.
Ptak z przetrąconym skrzydłem, niezdolny do
dalszego lotu. Chorobliwie wiąże wszystkie
 inne fakty z tamtą sprawą. Posądza coraz wię-
cej ludzi o złą wolę, o sprzysiężenie przeciwko
niemu. Krąg podejrzanych rozszerza się, ogar-
nia coraz bliższych 
ludzi, aż na końcu nie pozo-
staje nikt, komu by wierzył, do kogo by miał
zaufanie, przed kim mógłby się wypowiedzieć.
W ten sposób coraz więcej ludzi rozgorycza,
zniechęca do siebie. Odsuwają się od niego
zrażeni tym ciągłym powracaniem do tego sa-
mego, 
wyrzutami, jakie im czyni. Nie chcą go
już dłużej słuchać, bo nie chce im się nadal
towarzyszyć mu i tkwić w tym samym miejscu.
Nudne jest dla nich prostowanie po tysiąc razy
jego fałszywych wniosków, aby przy następ-
nym spotkaniu usłyszeć znowu to samo p
owta-
rzane z uporem maniaka. Staje się coraz bar-
dziewj pośmiewiskiem nawet tych, którzy go
początkowo bronili. Już nie po cichu, ale w głos
ludzie kpią z niego, biorą go sobie za przedmiot
żartów. To wszystko do niego dochodzi, tym
bardziej go rozgorycz
a, zniechęca, uprzedza.
Chcesz od niego odejść? Takiego go zostawić?
Swojego kolegę. Albo — jak to teraz zwykł je-
steś mówić — swojego dawnego kolegę. Wy-
kręcasz się od niego. Unikasz go jak możesz.
Mówisz mu, że nie masz czasu, że jesteś zaję-
ty, że ni
ech przyjdzie może innym razem. Nie
chce ci się go wysłuchiwać do końca. Przery-
wasz mu. Zbywasz go. Ale chwalisz się, że na-
wet ludzie obcy podziwiają cię, że masz tyle
cierpliwości dla niego.
 Nie pocieszaj się tymi stwierdzeniami. To nie
wystarczy, że jesteś taki, jak to mówisz: cierpli-
wy. Nie wystarczy bierna postawa. Trzeba się
schylić i spróbować dźwignąć tego, który upadł.
Trzeba mu pomóc. Mówisz: dlaczego ja, jest
 tylu innych, jego krewnych i jego przyjaciół. Że
to ich pierwszy obowiązek. Ale tyl
e czasu upły-
nęło i nikt z nich nie zajął się tym człowiekiem.
A przecież to jest też twój bliźni. Spróbuj go
uratować. Spróbuj go dźwignąć. Przywrócić go
do normalnego życia. Wiesz jak to zrobić, bo go
dobrze znasz, tyle czasu obserwujesz go.
 A ty wciąż stoisz bez ruchu i przyglądasz się
człowiekowi leżącemu u twoich stóp: Chrystu-
sowi czekającemu na twoją pomoc.
 STACJA IV SPOTKANIE MATKI NAJŚWIĘTSZEJ
Z JEZUSEM NIOSĄCYM KRZYŻ
 l ty spotkasz najdroższego ci człowieka na jego
drodze krzyżowej. Z przerażeniem zobaczysz,
jak jest bardzo zmieniony. Udajesz, że tego nie
dostrzegasz, ale w pierwszej chwili prawie go
nie poznałeś. Bardzo cierpi. Jesteś stężały od
bólu i z trudem powstrzymujesz się od płaczu.
Wiesz, że na nic się nie możesz mu przydać.
Po prostu ni
c nie jesteś w stanie zrobić. Ty,
który dla niego jesteś gotów wszystkiego się
podjąć, jesteś zupełnie bezsilny, I to jest dla
ciebie najstraszniejsze. Z tego, co widzisz, jak
i z tego co mówi, orientujesz się, że jest zupeł-
nie samotny. Nie ma przy nim n
ikogo życzliwe-
go. Nikogo, kto by najdrobniejszym gestem,
najprostszym słowem okazał mu swoja serde-
czność, współczucie. Widzisz, że to mu najbar-
dziej dokucza. Zamknął się, odciął się w kuli
swojego losu. Zbuntował się przeciwko światu,
ludziom, sobie 
samemu. Ten tobie najbliższy,
najdroższy. Nie chce, byś widział, że cierpi.
Przybrał maskę kpiarza. Usiłuje zbagatelizo-
wać sprawę. Żartuje z siebie i ze swojego stanu.
Stara się być dzielny. Ale nie potrafi cię oszu-
kać. Chociaż udajesz, że wierzysz w t
o, co on mówi, jesteś świadomy, co przeszedł i co prze-
chodzi. Najwyraźniej nie chce obciążać cię
swoim cierpieniem. Nie chce twego współczu-
cia. Zdaje mu się, że w ten sposób oszczędzi ci
cierpienia. A przecież jest zupełnie odwrotnie.
Tym bardziej cier
pisz, im bardziej on się od cie-
bie odcina, im bardziej się kryje ze swoim bó-
lem. Wiesz dobrze — bo sam trochę w życiu
cierpiałeś — że żyć można tylko wtedy, gdy
przynajmniej jeden człowiek na świecie cię
akceptuje, rozumie twoje intencje, sens twoje-
g
o poświęcenia, trudu, pracy, wzgardy ludzkiej,
potępienia — współczuje ci, stoi wiernie przy
tobie. Samemu nieść krzyż jest trudno. — Może
jeszcze krótkotrwałe cierpienie jest do przetrzy-
mania. Ale cierpienie długotrwałe, nasilające
się, gdy nad człowiekiem rozciąga się coraz
głębsza noc, gdy znikąd pomocy, szans, możli-
wości zmiany na lepsze, jest nieznośne. Wtedy
tak łatwo przychodzi jak nie rozpacz nawet, to
zmęczenie, zniechęcenie, zgryzota, zgorzknie-
nie. Dlatego patrzysz na niego i błagasz go
ocza
mi: „nie broń się wymijającymi odpowie-
dziami, unikami, uśmieszkami. Proszę cię,
mów o cierpieniu, które przechodzisz, mów
o krzywdzie, która cię spotkała. Daj mi trochę
twojego cierpienia. Będzie ci lżej. Daj mi trochę
siebie, żebym mógł iść z tobą, żebym mógł ci
towarzyszyć".
 Aż nagle, gdy ci będzie się zdawało, że nic
nie potrafi obalić muru obcości, który was dzie-
li — może zdarzyć się, że runie tama oporów,
bariera nieśmiałości i buchnie fala prawdy.
Wróci dawna czułość, serdeczność, ciepło do-
brych
, kochających rąk, uśmiechy we łzach,
słowa najprostsze, najbliższe, z upragnieniem
 oczekiwane. Usłyszysz wreszcie najdroższe
wyznanie: jak dobrze, że jesteś przy mnie, jak
dobrze, że jesteśmy razem, że nie jestem sam.
Będzie ci mówił, ile się nacierpiał, napłakał, ile
przeżył lęków, strachu, niepokoju, jak ciężko
mu było po nocach czekać, kiedy przyjdzie
dzień. Zniknie „ja" i „on" i rozkwitnie „my".
Zjednoczysz się z nim jak Matka Najświętsza
z Jezusem na drodze krzyżowej.
 STACJA V CYRENEJCZYK POMAGA JEZUSOWI
DŹWIGAĆ KRZYŻ
 l ty jesteś Cyrenejczykiem, którego zmuszono,
by wziął krzyż. Krzyż, którego drugi człowiek
nie był w stanie udźwignąć. Może zdarzyło się
to prawie przypadkiem. Już skończyłeś swoją
pracę. Zabierałeś się do domu z głową pełną
spraw nie załatwionych, kłopotów, problemów,
świadomy, że nie jesteś w stanie im podołać,
że nie zdążysz na czas, że robota cię przerasta
i że chyba nigdy nie potrafisz nadążyć. Byłeś
dostatecznie zmęczony dniem i chciałeś oder-
wać się od swojej pracy zawodowej i włożyć
ręce w sprawy, które na ciebie w domu czekały,
l wtedy postawiono ci propozycję: byś pomógł
drugiemu człowiekowi, bo sobie nie daje rady,
nie umie, nie nadąża, nie rozumie w ogóle, o co
chodzi. Nawet nie żebyś pomógł, ale go zastą-
pił: wziął za niego 
na siebie jego robotę, jego
odpowiedzialność. W pierwszej chwili uznałeś
tę propozycję za żart, a przynajmniej za niepo-
rozumienie: przecież wszyscy dobrze wiedzą,
ile masz pracy i że tylko z trudem potrafisz po-
dołać swoim obowiązkom, że pracujesz i tak
więcej niż inni i że dźwigasz odpowiedzialność
przewyższającą to, co normalny człowiek może
 ter unieść. Poczułeś się prawie obrażony, że ktoś
tego nie dostrzega. Odmówiłeś grzecznie lecz
stanowczo, I wtedy okazało się, że wszystko
jest już zdecydowane, że sprawa jest zamknię-
ta, że musisz przyjąć postawioną ci propozycję.
Zacząłeś się bronić pełen oburzenia, że ośmie-
lono się dysponować twoją osobą bez porozu-
mienia się z tobą, bez spytania się o twoje zda-
nie, że wyznaczono ci już funkcję i potraktowa
-
no cię jak rzecz, a przynajmniej jak niewolnika.
Wytoczyłeś najpoważniejsze argumenty, że to
nie jest praca dla ciebie. Że ją może ktokolwiek
zrobić, a szkoda twojego czasu na takie prymi-
tywne zajęcie, że jest wielu takich, którzy wcale
nie są tak obciążeni jak ty i mogliby tę pracę
z powodzeniem przejąć. Nic nie pomogło.
 To było dawno. A teraz dźwigasz krzyż dru-
giego człowieka. Ciężki i wciąż obcy dla ciebie.
Wciąż nie możesz się z nim pogodzić. Wciąż
masz za złe temu, kto idzie obok ciebie nie-
pora
dny, słaby, prawie nieprzytomny z niepo-
radności, ze strachu, ze wstydu przed tobą,
przed innymi ludźmi, że nie potrafił sobie dać
rady z sobą, ze swoją pracą. Wciąż jesteś na
niego wściekły, gardzisz nim, jego słabością,
wciąż czekasz na okazję, żeby jak
 najprędzej
pozbyć się tego obcego balastu, tego człowie-
ka, który się za tobą wlecze — Jezusa, który nie
jest w stanie udźwignąć swego krzyża.
 Ale może coś się w tobie przełamie. Może
obudzi się w tobie litość i na tej drodze odkry-
jesz w twoim towarzys
zu człowieka. Ujrzysz, że
on też cierpi, martwi się i niepokoi, myśli, usiłu-
je, stara się i troszczy, cieszy się drobnymi
swoimi sukcesami, że ma swój dom, swoją ro-
dzinę, że ma przeszłość i plany na przyszłość,
 że ma wielkie pasje i drobne zainteresowa-
nia — że jest człowiekiem takim jak ty. W miarę
upływu czasu coraz bardziej będzie się przed
tobą odsłaniało bogactwo jego osobowości.
Nawet się nie spostrzeżesz, jak będziesz
wdzięczny losowi, że pozwolił ci spotkać się
i przynajmniej przez jakiś czas iść razem z tym
człowiekiem — z Jezusem, który nie potrafił
unieść swojego krzyża.
 STACJA VI WERONIKA OCIERA TWARZ JEZUSOWI l ty możesz być Weroniką, I ty możesz otrzeć
twarz człowiekowi z krwi, potu, plwocin, brudu.
To w twoim towarzystwie, to w twojej obecności
niszczą człowieka. To ty widzisz na własne
oczy, jak plują na niego, rzucają błotem i nieczy-
stościami. Widzisz krew i pot spływające po
jego twarzy. Może nawet współczujesz. Może
nawet jest ci przykro, że człowieka, który nie
zasłużył na to, tak traktują. Znasz go dobrze.
Znasz go od lat. Nawet uważałeś go za swojego
przyjaciela. Do niedawna. Do chwili właśnie tej
rozmowy. Teraz się go wstydzisz. Boisz się,
żeby ktoś ci nie wypomniał tej twojej przyjaźni.
Chociaż równocześnie jest ci wstyd za tych,
 co
to robią, za ich niesprawiedliwość, bezwzględ-
ność, nieludzkość. Już pod warstwą brudu
i plwocin całkiem zanikła twarz tamtego czło-
wieka. A przecież wiesz, że to nie jest prawda,
że to zło, które mu przypisują, jest zwyczajnym
oszczerstwem, a przyna
jmniej złośliwym zafał-
szowaniem prawdziwego obrazu, krzywdą, na
którą sobie on absolutnie nie zasłużył. Wiesz
dobrze, że ten człowiek ma na swoim koncie
ogromne dobro, że należy mu się szacunek
 i uznanie. Jak długo potrafisz tego słuchać? Ile potrafisz wytrzymać, ty, jego były przyja-
ciel? Może się wreszcie w tobie obudzi poczu-
cie sprawiedliwości wobec krzywdy, jaka się
dzieje na twoich oczach. Może się obudzi w to-
bie zwyczajna przyzwoitość. Może wreszcie
oburzysz się i zaprotestujesz, przynajmniej
j
ednym gestem, jednym wystąpieniem zazna-
czysz swoje solidarność z poniewieranym, czło
wiekiem. Nawet gdyby to wystąpienie było ska-
zane na niepowodzenie, masz obowiązek.
Twój zdrowy rozsądek ostrzega cię, żebyś nie
robił głupstwa: nie ma co opowiadać się po stro-
nie przegranego, potępionego, nie opłaca się
taka deklaracja. Potępionemu nic nie pomo-
żesz, a sam ryzykujesz wszystko. Narażasz
swoją karierę, stanowisko, dobre imię, całą
swoją przyszłość. Możesz być pewny, że takie-
go wystąpienia nie podarują ci. Wcześniej czy
później zemszczą się. Nie ma co walczyć prze-
ciwko wszystkim. Nawet gdybyś miał rację. To
stracona pozycja. Jedynym skutkiem będzie
powiększenie klęski. Od razu cię chyba nie za-
atakują, ale uznają za obcego, wrogiego: druga
czarna ow
ca w stadzie, którą trzeba zniszczyć.
Wciąż milczysz pełen napięcia.
 Nagle stało się coś, przed czym się broniłeś,
czego nie chciałeś. Coś, co nie miało zupełnie
sensu. Zaprotestowałeś. Wbrew rozsądkowi,
wbrew możliwościom realnym. Zacząłeś mó-
wić. Zrobiło się cicho. W tej ciszy usłyszałeś
swój głos. Czułeś na sobie wpatrzone oczy
wszystkich zebranych. Mówiłeś prawdę o spo-
niewieranym człowieku. Mówiłeś to, o czym
miałeś najgłębsze przekonanie. Nagle przesta-
ło ci na wszystkim zależeć: na karierze, na
 przyszłości, na wszystkich konsekwencjach,
jakie wynikną z tego wystąpienia dla ciebie.
Mówiłeś nerwowo, pospiesznie, żeby wszyst-
ko zdążyć powiedzieć. Wiedziałeś, że zaraz
przerwą ci, zakrzyczą cię, napadną na ciebie,
zamkną ci usta swoimi argumentami, dow
oda-
mi i już nie będziesz miał żadnych szans, żeby
zabrać jeszcze raz głos, że będziesz musiał
znowu w milczeniu słuchać bezlitosnych obelg
rzucanych przeciwko twojemu przyjacielowi
i tobie samemu.
 Ale chodzi tylko o to, aby przynajmniej na
mgnienie oka wyjrzała prawdziwa twarz krzy-
wdzonego człowieka: Jezusa, który w tym czło-
wieku jest zelżony.
 STACJA VII JEZUS UPADA POD KRZYŻEM
PO RAZ DRUGI
 U stóp twoich leży człowiek. Stoisz nad nim
zadbany, czysty, wyprasowany, sterylny. Pa-
trzysz na niego z pozycj
i swojej doskonałości.
On, człowiek przegrany, zniszczony, odrzu-
cony przez społeczeństwo. Mijają go obojęt-
nie, z pogardą, z lekceważeniem, z ironią, ze
wstrętem, myśląc: „Jak może się człowiek tak
upodlić, jak może tak nisko upaść". Najwyraź-
niej nie udało mu się w życiu. Mierzył za wysoko
albo za nisko. Nie doszedł do celu. Zabłąkał się
w drodze i leży. Jezus nawet kiedyś mówił o po-
dobnej sytuacji, ale to nie jest to samo. O tym
jesteś najgłębiej przekonany. Tam był Samary-
tanin, którego zbójcy nap
adli na drodze. Ten
sam sobie jest winien. On sam siebie zniszczył.
Gdyby chciał, może w każdej chwili podnieść
się i włączyć w normalne życie. Od niego wszy-
stko zależy: może zerwać z sytuacją, w której
beznadziejnie tkwi. Ale czy naprawdę tak jest?
Z pewnością istniały inne wyjścia, były inne
rozwiązania, drogi, możliwości. Na pewno, gdy-
by był mocniejszy, dałby sobie radę nawet w tej
sytuacji, w jakiej się znalazł. Ale dla niego było
to już zbyt wiele. On nie potrafił rozegrać tej
 partii. Może nawet jego wina jest większa. Ale
rzecz w tym, że nie on sam jest odpowiedzialny
za to, co się stało. Za upadkiem człowieka stoją
ci, którzy do tego doprowadzili, którzy swoim
działaniem zapędzili go na skraj przepaści
i w tę przepaść wepchnęli. Za upadek człowieka
jest wielu ludzi odpowiedzialnych. Nie, nie tylko
przestępców, którzy go namówili do złego —
złych doradców i złych pomocników — ale rów-
nież wielu tych porządnych, uczciwych, nieska-
lanych, czystych, szanowanych, na wysokim
stanowisku. Niszczyli go bezlitośnie, z całą
premedytacją, podrywali zaufanie, jakie miał
u ludzi, szargali jego opinię, rzucali na niego
oszczerstwa, podejrzenia, wyolbrzymiali jego
potknięcia, nie dopuszczali, by zajął odpowied-
nią pozycję, blokowali, torpedowali wszystkie
jego usiłowania, uniemożliwiali swobodne po-
ruszanie się, nastawiali do niego negatywnie
tych, z którymi wchodził w kontakt, ostrzegali,
uprzedzali. Nie dawali mu żadnych szans roz-
woju. — A teraz mówią, że nie powinien się
tego dopuścić, tak postąpić, że nie powinien
odejść, zdradzić, załamać się. W jego upadku
uczestniczą ci, którzy teraz gorszą się, potępia-
ją, przechodzą obok niego wytykając palcami,
kiwają nad nim głowami, patrzą z pogardą,
wstrętem, albo tylko obojętnie.
 Ale przecież nie okłamuj siebie. Wiesz do-
brze, że to jest twoja ofiara. Myślałeś, że zniknie
ci sprzed oczu, że utonie. A tymczasem utrzy-
muje się wciąż na powierzchni jak wrak, straszy
cię jak upiór. Chociaż w miarę upływu czasu
znajdujesz się w coraz lepszej sytuacji. Nawet
ludzie, k
tórzy mieli ci tę sprawę za złe, sami
stwierdzają, że on jest niemożliwy. Nawet naj-
 więksi twoi oponenci, którzy wypominali ci
wciąż krzywdę, jaką wyrządziłeś tamtemu czło-
wiekowi, teraz powoli przyznają tobie rację,
ustępują ze swoich pozycji, wycofują się z za-
rzutów, jakie ci wytaczali. Ale to ci nic nie pomo-
że. Wiesz jaka jest prawda. Ty jesteś odpowie-
dzialny za jego klęskę. Tylko ty go możesz ura-
tować. Wiesz najlepiej, jak tego dokonać, bo
znasz drogę jego upadku. W twoich rękach spo-
czywa ta
 szansa: szansa dla niego, by jego ura-
tować i szansa dla ciebie, byś ty się uratował —
z twojego zła, w którym tkwisz i za które bę-
dziesz odpowiadał.
 A ty wciąż stoisz bez ruchu i przyglądasz
się człowiekowi leżącemu u twoich stóp: Chry-
stusowi pokona
nemu przez ciebie w tym czło-
wieku.
 STACJA VIII JEZUS ROZMAWIA Z PŁACZĄCYMI NIEWIASTAMI l ty spotykasz człowieka dobrego, który cierpi.
Patrzysz przerażony na jego nieszczęście.
Sam sobie się dziwisz, że cię stać na takie
współczucie. Ale to dopiero teraz
 tak się zmieni-
łeś. Przedtem byłeś inny. Po prostu miałeś nie-
omylny instynkt, który cię wiódł zawsze tam,
gdzie były pieniądze. Dla ciebie przyjaźń nie
była przyjaźnią, miłość nie była miłością, a na-
wet nienawiść nie była nienawiścią. — Udawa-
łeś miłość, udawałeś uśmiech. Gotów byłeś po-
kochać i znienawidzić w zależności od tego,
czy dobrze płacili. Byłeś gotów znosić ludzi nie
do zniesienia, gdy tylko pojawiła się perspekty-
wa, nawet daleka, zdobycia pieniędzy. Byłeś
gotów pójść za każdym, kto wydawał ci się do-
brym klientem, I byłeś okrutny, bezwzględny,
zimny jak głaz i nieczuły dla ludzi, którzy nie
stwarzali możliwości zarobku. Nikogo nigdy na-
prawdę nie kochałeś. Nigdy przez nikogo nie
zostałeś pokochany. Owszem, byli ludzie, któ-
rych mniej
 lub więcej lubiłeś. Byli tacy, o których
wiedziałeś, że czują do ciebie sympatię — to
wszystko, co w tym względzie zdołałeś osiąg-
nąć. Uznawałeś za bajki opowiadania o miłości:
 że ktoś kogoś może pokochać za darmo, że
ktoś dla kogoś może coś zrobić bezin
tereso-
wnie. Uważałeś to za głupotę, nonsens, w który
mogą wierzyć nastolatki, ale nie ludzie dorośli.
Nie wierzyłeś, że może być tak na świecie.
W twoim przekonaniu każdy ma jakiś swój inte-
res: jeżeli się uśmiecha, mówi dobre słowo, czy
nawet wyświadcza ci przysługę. Każdy, jeżeli
nawet nie oczekuje rewanżu natychmiast, to
spodziewa się go w przyszłości: że kiedyś bę-
dzie mógł przyjść i upomnieć się o swoją należ-
ność. Byłeś najświęciej przekonany, że cały
świat opiera się na zasadzie czysto handlowej

„do ut des" — co się wykłada: daję ci, byś mi
kiedyś też dał.
 Aż, rzecz nie do wiary, spotkałeś takiego
człowieka: człowieka dobrego. Który niczego
nie oczekuje za swoją dobroć. Podejrzewałeś
w tym jakiś interes. Uważałeś, że coś się musi
kryć w takim jeg
o postępowaniu, tylko nie wie-
działeś co. Czekałeś, kiedy zażąda wyrównania
rachunków, kiedy będzie domagał się rewanżu.
Ale wciąż to nie następowało. Nawet usiłowałeś
robić jakieś doświadczenia, jakieś próby.
Chciałeś sobie udowodnić, że tak nie jest, że
ten cud nie może wiecznie trwać. Ale ten dobry
człowiek wciąż był dobry. Nie zmieniał się. Słu-
żył zawsze, ilekroć do niego ktoś się zwrócił,
radą, pomocą, miał zawsze dla każdego czas,
żeby wysłuchać, przyjąć.
 l teraz stoisz wobec jego katastrofy, klęski.
Ten człowiek cierpi. Jesteś przerażony jawną
niesprawiedliwością losu. Bóg przecież powi-
nien takiemu błogosławić, a nie skazywać go
na klęskę. Właśnie takiemu powinno się dobrze
powodzić. Właśnie taki powinien być otoczo-
 ny powszechnym szacunkiem i poważaniem.
Niechby wszyscy ludzie przekonać się mogli
naocznie, że życie uczciwe opłaca się, spraw-
dza się na co dzień. Nie jesteś w stanie zrozu-
mieć tego, co się dzieje. Równocześnie ten do-
bry człowiek nie chce żadnej twojej pomocy.
Wręcz odmawia, I 
ty, spekulant, który zawsze
patrzyłeś tam, gdzie jest interes, który byłeś
zimny i wyrachowany, stoisz przy nim przepeł-
niony współczuciem. Wbrew twojemu założe-
niu życiowemu. Wbrew dotychczasowemu po-
stępowaniu. Nawet ci do głowy nie przychodzi,
że to się nie opłaca. Że trzeba tego człowieka,
który przegrał, porzucić jak najprędzej, iść za
tym, kto silniejszy i zwycięski.
 Trwasz przy dobrym człowieku, który cier-
pi — jak trwały niewiasty, które spotkały Jezusa
na drodze krzyżowej.
 STACJA IX JEZUS UPADA PO RAZ TRZECI
POD KRZYŻEM
 Patrzysz na człowieka będącego u kresu sił.
Stary człowiek. Jeszcze porusza się. Jeszcze
coś załatwia, krząta się wokół własnych spraw,
mówi. Ale to wszystko jest nieporadne, nie-
składne. Idzie potykając się, powłócząc noga-
mi.
 Czasem mówi do siebie samego. Powtarza,
zapomina, o czym przed chwilą mówił. Wciąż
zrywa mu się film pamięci. Wraca najchętniej
do wspomnień z dawnych lat. Zanudza cię tymi
swoimi opowiadaniami, które już znasz na pa-
mięć. Patrzysz na niego z niecierpliwością,
z litością, z pogardą. Życie jego zacieśniło się
do najprostszych spraw, wręcz biologicznych.
Jest samotny, opuszczony. Nikt już się nim nie
interesuje. Nikt już do niego nie przychodzi. Nikt
już go nie odwiedza. No bo i po co. Przed nim
nie ma przyszłości, jest tylko przeszłość i żadna
teraźniejszość. Utrzymuje się wciąż jeszcze na
powierzchni życia, ale bez szans, bez perspek-
tywy, bez rozwoju. Nie ma sensu inwestować
w niego, stawiać na jego partnerstwo, wiązać
się z nim. Może być tylko kulą u no
gi. Jest poza
nawiasem życia. Odstawiony na boczny tor.
A przecież to był człowiek bardzo inteligentny,
mądry, znany, szanowany, z którego zdaniem
 się liczono, człowiek, który dokonał ogromnej
roboty w swoim życiu. Jedyną konsekwencją
jego wielkiej przeszłości jest to, że od czasu do
czasu przychodzą do niego jacyś ludzie. Chcą
wydrzeć wartość, którą on jeszcze uratował,
którą skrzętnie przechowuje: wiadomość, infor-
mację, rzecz, tekst, zdjęcie. Pod pozorem od-
wiedzin, wizyty, za kamuflażem uprzejmych
słów, serdeczności, przychodzą, aby za je-
go życia rozdrapać, rozkraść, rozwlec to, co
jeszcze jest wartościowego, ubiec tych, którzy
o tym samym myślą, tylko wstrzymuje ich wstyd
czy wyrachowanie. Gdy zdobędą: wyproszą,
pożyczą to, po co przyszli, spada ich
 maska
uprzejmości. Spieszą się, już znowu nie mają
czasu. Obietnice przyszłych częstych wizyt
okazują się kłamstwem. Wszyscy, bez wyjątku
wszyscy przestają się interesować starym czło-
wiekiem jak pijawki, które wyssały całą krew ze
swojej ofiary.
 Obserwujesz, że w miarę takich doświad-
czeń stary człowiek jest coraz bardziej nieufny,
podejrzliwy. Nie dowierza już nikomu. Wietrzy
u każdego podstęp, oszustwo, naciąganie.
Z wielkimi oporami wpuszcza odwiedzających
do swego mieszkania. Nie chce się zwierzać.
Zamyka się. W ten sposób zraża do siebie na-
wet ludzi dobrej woli, którzy przychodzą do nie-
go w najczystszych zamiarach. Nie dziw się, że
i ciebie nie przyjmuje serdecznie, że podejrzli-
wie patrzy ci w oczy, że posądza o intereso-
wność, ciebie, który 
towarzyszysz jego do-
gasaniu. Nie dziw się, bo i w tobie to samo wy-
czuwa, co w tamtych innych.
 Czy naprawdę chciałbyś mu wyświadczyć
przysługę? Jeżeli tak, to wiedz o tym, że on ma
 czas. Ma dużo czasu. Ma za dużo czasu, I to
jest dla niego najcięższe. Samotność. Jeżeli cię
na to stać, to ofiaruj mu choć odrobinę tego, co
masz najdroższego: swój czas — swoje towa-
rzystwo. Chcesz mu wyświadczyć jeszcze ja-
kąś przysługę? Zrób mu herbatę. Albo pozwól
sobie zrobić. Idź z nim na spacer. Albo na matą
przejażdżkę za miasto. Może do restauracji.
Tylko nie traktuj tego jak jałmużnę. On to wy-
czuje natychmiast — i będzie miał rację, jeżeli
ci odmówi. Takie spotkania mogą być tylko na
zasadzie partnerstwa. Chcesz mu zrobić je-
szcze większą przysługę? To powspomin
aj.
Zacznij ty, a on natychmiast się włączy. Pozwól
mu, niech mówi. Tylko niech dostrzeże w tobie
autentyczne zainteresowanie, I gdy zaczniesz
słuchać jego opowieści o latach największych
sukcesów, zmagań, osiągnięć, walk, o lu-
dziach, z którymi pracował, spierał się, aż się
zdziwisz, bo odkryjesz w nim pokłady, któ-
rych nawet nie przeczuwałeś. Ze zdumieniem
stwierdzisz, że on też miał wielkie dni. On też
żył w ciekawych czasach. A teraz chce przeka-
zać prawdę o tamtych czasach młodszemu po-
koleniu — to
bie, który zechciałeś słuchać tych
relacji. A może wtedy nagle coś cię olśni i zapro-
ponujesz mu, aby wykonał jakąś pracę, podjął
jakiś, może całkiem niewielki obowiązek, zło-
żysz w jego ręce choćby drobną odpowiedzial-
ność, która potrafi wypełnić nową treścią jego
puste życie. On, który był odstawiony na ślepy
tor, poczuje się potrzebny, odkryje, że jest spra-
wa, która czeka na rozwiązanie przez niego.
Spróbuj postawić go znowu na nogi. Nie stój
bezczynnie nad Jezusem leżącym w tym czło-
wieku u kresu 
swej drogi krzyżowej. STACJA X JEZUS Z SZAT OBNAŻONY l ty jesteś oprawcą, który zdziera z człowieka
szatę, I ty jesteś szyderca, który kpi z obnażo-
nego człowieka. Dotąd okrywała go szata. Nie
było widać, jak ten człowiek jest strasznie pora-
niony, jak j
est potłuczony od upadków, jak ma
poobdzierane łokcie i kolana, jak jest brudny
od prochu i kurzu drogi, I ty jesteś czasem opra-
wcą, który zdziera szatę codzienności, który od-
krywa grzechy, śmiesznostki, wynaturzenia,
dziwactwa, tajemnice wstydliwe, wykroczenia
skrzętnie dotąd ukrywane przez tego człowie-
ka. Nikt o tym dotąd nie wiedział. Dopiero ty
teraz ukazujesz światu, kim on jest naprawdę:
jaki brudny, poraniony, zniekształcony. Kpisz
z niego, z jego ran, słabości, wypaczeń, kom-
pleksów, upadków.
 To prawda, piękny on nie
jest, życie go poobijało, ludzie go poobijali, po-
obijał się sam, jest naprawdę brudny, spocony,
cierpiący, choć na pozór na takiego nie wyglą-
dał. Mówisz, że nie kłamiesz, że przecież on
jest naprawdę taki. Ale w gruncie rzeczy
 krzyw-
dzisz tego człowieka, niszczysz w oczach spo-
łeczeństwa, do którego należy. Ludzie nie będą
pamiętać już o jego zasługach, dorobku, tru-
 dzie, który jest na jego koncie, a zostanie im
twój żart złośliwy, obelga, kpina, uwaga iro-
niczna. Taka jest
 natura ludzka. Pokazujesz
palcem, wywlekasz najgorsze brudy, koloryzu-
jesz, dodajesz swój pikantny komentarz, szy-
dzisz, podśmiewasz się, chichoczesz, ryczysz
ze śmiechu, obok ciebie rechoczą inni zachęce-
ni twoją odwagę. Nie ma świętości. Wychodzą
na 
jaw twoje resentymenty, twoja satysfakcja,
zazdrość upadłego anioła: nie tylko ja jestem
zły, są i inni, i ci najświętsi, najbardziej szano-
wani, oni są tacy sami jak my, jak każdy, jak i ja
sam. Każdy jest podły, i to tym bardziej, im
bardziej wydawał się porządnym człowiekiem,
normalnym, uczciwym, prawym. Noc czaro-
wnic: nie ma nic na świecie pięknego, cnotliwe-
go, szlachetnego. Wszystko jest błotem. A jeże-
li ktoś uważa inaczej, to tylko dlatego, że to nie
doszło do niego, że nie jest tego świadomy. 

To są twoje tłumaczenia. A nie zdajesz sobie
sprawy, że przez to twoje tak zwane „mówienie
prawdy" wyrządzasz krzywdę ludziom, którzy
tego wszystkiego słuchają. Oni jeszcze wierzy-
li, że przecież są na świecie ludzie uczciwi,
że są tacy, na których można polegać, którzy
się nie splamili podłością, którzy nie mają nic
wspólnego ze zdradą. Twoje odbrązowianie.
Przez twoje „mówienie prawdy" niszczysz tego
człowieka w jego własnych oczach. Nawet gdy-
by on to popełnił, co mówisz. Ale może teraz
chce być dobr
y? Jeżeli zależy mu na opinii ludz-
kiej? Jeżeli chce się podciągnąć. Może od cza-
su, gdy mu się zdarzyło upaść, już się zmienił,
zaprzestał tego, o czym ty wszystkim teraz do-
nosisz. Gdy dowie się, że ludzie teraz oskarżają
go o coś, od czego dawno odszedł albo czego
 zdecydowanie się wstydzi i potępia, to będzie
dla niego klęska. Twoje „mówienie prawdy"
może spowodować jego całkowite załamanie
się nawet na zasadzie dziecinnego aktu rozpa-
czy: tak będę postępował, jak ludzie o mnie
myślą.
 Wykaż choć odrobinę dyskrecji. Zdobądź się
na to, by zatrzymać tę informację dla siebie,
informację, o której się dowiedziałeś przez
przypadek albo od człowieka podłego, takich
jest zawsze wielu, którzy uprzejmie doniosą ci
o najnowszej sensacji, o ostatnim skandalu.
Może nawet w pierwszej chwili przyrzekałeś so-
bie, że nikomu tego nie powiesz. Może nawet
byłeś o to proszony i dawałeś słowo mówiąc, że
u ciebie to tak jak kamień w wodę, a nie minęła
chwila jak nie wytrzymałeś, prawie wbrew so-
bie, nie wiesz, jak to się stało — tłumaczysz się
przed sobą — usta niemal same tak się ułożyły,
że nagle usłyszałeś siebie mówiącego to, co
obiecywałeś sobie, że zmilczysz. A gdy padło
pierwsze słowo, a gdy padło pierwsze zda-
nie — powiedziałeś sobie — nie ma znaczenia
czy więcej, 
czy mniej, najlepiej, jak się powie
wszystko.
 Ty, który zdarłeś szatę z bliźniego twego. Ty,
który zdarłeś szatę z Jezusa skrzywdzonego
w tym bliźnim.
 STACJA XI JEZUS PRZYBITY DO KRZYŻA Przychodzisz do człowieka, który leży przybity
do łoża boleści. Tylko 
z najwyższym trudem
może poruszyć ręka i nogą. Jest spocony, opa-
dły z sił, śmierdzi potem, choroba, lekarstwami.
Nie potrafi zrobić porządku w swoim mieszka-
niu, zadbać o siebie, umyć się, uczesać. Patrzy
na ciebie zawstydzony, skrępowany swoim sta-
nem
. Na początku wciąż jeszcze dopytuje się
o swoje sprawy, sprawy „na świecie", o życie,
w którego nurcie płynął, o ludzi, z którymi szedł
ręka w rękę, pracował, załatwiał, tworzył, o ro-
botę, w której zdzierał się codziennie. W miarę
upływu dni milknie. Co
raz wyraźniej to czuje, że
nie nadąża, że życie bez niego biegnie dalej.
A zdawało mu się, że jest nieodzowny, nieza-
stąpiony, konieczny. Teraz słucha relacji o tym,
że już kształtują się nowe układy, powstają
nowe rozwiązania, przychodzą nowe osoby.
Wszy
stko funkcjonuje sprawnie choć bez nie-
go. On jest już historią, tym, co było dawno
temu. Widzisz na jego twarzy, jak cieszy się
tym, że wszystko jest w porządku, że nic się nie
zawaliło. Ale pozostaje w nim jakiś cień — to
żal za tym, że jego tam przy te
j robocie nie ma: Oczywiście. Świat musi iść dalej. „Co ci przy-
nieść, kupić, załatwić, coś komuś powiedzieć,
poprosić, żeby przyszedł?" „Pozdrów ich wszy-
stkich w pracy". Dodaje nieśmiało: „A pytali się
o mnie?" Dopiero teraz widać, czym ta praca
była w
 jego życiu. Ile pochłaniała nie czasu, ale
myśli, troski, zainteresowania. Narzekał na nią,
jak narzeka każdy, ale teraz, gdy jej zabrakło,
możesz stwierdzić, jak on nią żył. W miarę jak
choroba przeciąga się, coraz mniej ludzi do nie-
go zachodzi, coraz 
rzadziej ty go odwiedzasz.
W miarę jak jego choroba pogłębia się, jest co-
raz bardziej bezradny, nieczuły, nie widzący.
Coraz bardziej bez sił, bez możliwości, bez
ochoty, by się bronić, by się ratować. Coraz
słabiej reaguje na to, co mówisz, co opowia-
d
asz, jest coraz bardziej nieobecny. Z kamien-
ną, zastygłą twarzą, na której nie maluje się
nawet już żadne cierpienie, a tylko obcość, pa-
trzy na ciebie, na ścianę, na sufit. Nie wiesz,
czy masz dalej do niego mówić, czy też należa-
łoby przestać. Nie wi
esz, czy powinieneś przy
nim pozostać, czy też po cichu, ale jak najprę-
dzej się wynieść. Czy on chce twojej obecności,
czy też może go już tylko drażnisz. Czujesz się
coraz bardziej obco w tym domu, w towarzy-
stwie tego człowieka. Odczuwasz coraz dotkli
-
wiej różnicę dwóch światów: ty jesteś zdro-
wy — on chory, I może taki odejdziesz.
 Ale może się potrafisz przestawić na jego
falę: zaczniesz myśleć jego myśleniem, za-
czniesz mówić jego językiem. Spróbuj przekro-
czyć barierę obcości. Przestań go traktować jak
równego sobie partnera. On jest chory i tutaj
trzeba stosować jego reguły gry. Zbliż się do
niego. Usiądź obok. Uśmiechnij się. Mów do
 niego po prostu, opowiadaj, wspominaj — na
pogodnie, na wesoło, spróbuj nawet pożarto-
wać. Spytaj o samopoczucie
. Popraw podu-
szkę, podsuń go, jak potrafisz, trochę do góry,
gdy zsunął się za bardzo. Spróbuj go karmić,
przytrzymaj, podaj, przygotuj, pomóż. Miej
z sobą przygotowane dzienniki, tygodniki. Prze-
czytaj fragmenty. Skomentuj. Niech choćby na
chwilę zapom
ni o cierpieniu i chorobie. Niech
choćby na chwilę wejdzie w świat ludzi zdro-
wych, w którym nie tak dawno przebywał, który
opuścił — czasem mu się zdaje, że na zawsze.
Pomóż mu wierzyć, że do niego wróci — że on
do niego w dalszym ciągu należy. Że i teraz
może się w nim poruszać swobodnie, tak jak
dawnymi laty.
 Ulżyj w cierpieniu człowiekowi — Jezusowi
przybitemu w tym człowieku do krzyża boleści.
 STACJA XII JEZUS UMIERA NA KRZYŻU Towarzysz konającemu. Bądź razem z człowie-
kiem w tej najważniejszej i naj
trudniejszej chwi-
li. Bądź przy człowieku, który umiera. To trudna
chwila dla każdego: nawet dla najświętszego
człowieka. Nawet dla najlepiej przygotowane-
go. Nawet dla bardzo cierpiącego człowieka,
który pragnie śmierci, dla którego śmierć jest
wyzwolen
iem z jego męki. Powiedziano ci, gdy szedłeś go odwiedzić,
że ma jeszcze tylko kilka godzin życia. Ale że
on tego nie jest świadomy. Wie tylko tyle, że
jego złe samopoczucie jest wynikiem przesile-
nia, kryzysu, po którym przyjdzie poprawa
i szybkie wyzdro
wienie. Wszyscy zdają sobie
sprawę, że trzeba by go jakoś przygotować na
tę ostatnią chwilę, ale nikt nie wie, jak to zrobić.
Jesteś wstrząśnięty tymi wiadomościami.
Wchodzisz napięty. Ledwie go możesz poznać.
Tego się nie spodziewałeś. Jakby to był inny
człowiek. Jakiś taki mały, skurczony, stary.
Trwa w półśnie. Stoisz przed nim czekając na
przebudzenie. Obserwujesz go z bólem. Ciężki,
krótki, urywany oddech. Niespokojne szarpnię-
cia głową. Nieskoordynowane ruchy rękoma.
 Wreszcie otwiera oczy. Są przymglone, niewi-
dzące. Nagle błysk przytomności przebiega
przez jego twarz. Chory wraca do świadomości.
Ożywia się. Poznaje cię chyba. Widzisz, jak sta-
ra się okazać zainteresowanie twoją osobą.
Coś zaczyna mówić. Ale to nie mowa. To raczej
bełkot. Urwane, zniekształcone słowa. Właści-
wie nic z tego nie rozumiesz. Usiłujesz coś po-
wiedzieć, nawet wbrew sobie. Bo wiesz, że coś
powiedzieć powinieneś. Wiesz, że nie wolno
odbierać mu nadziei na wyzdrowienie, ale rów-
nocześnie chcesz mu dać do zrozumienia, że
stan jego jest poważny, że każdy w takiej sy-
tuacji musi się liczyć z ewentualnością osta-
teczną. On wyczuł doskonale twoją intencję
i daje ci do zrozumienia, że chce żyć i tylko
o tym wolno z nim rozmawiać. Tylko o życiu,
o leczeniu się, o powracaniu do z
drowia. Pa-
trzysz na niego z rozpaczą. On sobie naprawdę
nie zdaje sprawy, albo okłamuje się. Jesteś
bezradny. Czujesz się tutaj niepotrzebny.
 Nie odchodź. Trwaj przy człowieku, który
umiera. To jest największa łaska, jaką możesz
mu wyświadczyć, największy dar, największa
pomoc. Módl się w duszy, by umiał znosić cier-
pienie i przyjął śmierć. Może wyciągnie rękę, by
cię uchwycić, jak się wyciąga rękę, by przytrzy-
mać się brzegu, od którego odrywa fala. Zatrzy-
maj ją w swojej dłoni. Niech poczuje twoją mi-
łość, twoją wierność, która jedyna nie zna grani-
cy choroby i zdrowia, śmierci i życia. A może
stanie się cud i usłyszysz z jego ust prośbę:
pomódl się za mnie. l nagle spostrzeżesz się,
że on nie jest taki naiwny, ale czuje, że gasnące
siły wciągają go
 w ciemność. Pomóż mu wie-
rzyć, że zapadanie się ciała w ciemność i nicość
 jest zanurzeniem się duszy w światło i dalsze
życie. Pomóż mu wierzyć, że śmierć jest przej-
ściem do życia wiecznego, do wiecznej szczę-
śliwości, że tam czeka na niego Bóg — Miłość,
któremu starał się służyć na miarę swojej mąd-
rości i sił. Nie zawsze mu się to udawało. Tym
bardziej potrzebuje twojej pomocy, by wierzyć
w Boga, który daruje i przebacza.
 Może znajdziesz w domu gromnicę. Jeżeli
uznasz to za sensowne, zapal ją. Módl się gło-
śno, tak, by on słyszał. Jego już nie stać na to,
by ci towarzyszył wspólną głośną modlitwą. Od-
mawiaj Ojcze nasz, Zdrowaś Maryjo, Litanie.
Mów modlitwy przez ciebie najbardziej ulubio-
ne. Jeszcze moment i on spotka tych wszy-
stkich, których tu
taj wraz z tobą nazywał. Jeżeli trzeba będzie mu ulżyć przy oddycha
niu, podtrzymaj mu głowę. Może nie będzie dla
ciebie to łatwe. Zwłaszcza gdy przyjdą ostatnie
chwile, ostatnie zmaganie się organizmu bro-
niącego się przed śmiercią. Pomóż mu nie bać
się, przełamać strach i ból. Towarzysz mu do
ostatniego momentu. Jezus powiedział kiedyś:
„Cokolwiek uczyniliście jednemu z braci moich
najmniejszych, mnieście uczynili". Jeżeli kie-
dyś jest ktoś najbardziej biedny, najmniejszy,
najbardziej potrzebujący pomoc
y, to teraz, gdy
kona. Potem przyjdzie ostatnia śmiertelna
czkawka, ostatnie westchnienie i poczujesz, że
w swoich rękach trzymasz już nie człowieka,
tylko jego ciało. Módl się za tego, który stanął
teraz przed Bogiem twarzą w twarz. Zobaczył
Tego, w Kogo wierzył, zjednoczył się z Tym, do
którego dążył swoim życiem.
 Towarzysz człowiekowi konającemu — Je-
zusowi konającemu w tym człowieku.
 STACJA XIII JEZUS ZŁOŻONY W RAMIONA
SWOJEJ MATKI
 l ty możesz być tym, w którego ramionach zło-
żono ciało ukochanego człowieka. Zobaczysz,
jak rysy jego twarzy wyostrzają się, jak ogarnia
je martwota. To ciało nie jest już tamtym czło-
wiekiem, ale ono wciąż jeszcze zachowuje
kształt jego osoby, jest jej symbolem. Nie bój
się. Złóż jego ręce. Dopiero teraz wzbierze
w tobie żal. Dopiero teraz podejdzie skurcz aż
pod samo gardło. Dotąd musiałeś panować nad
sobą, nad każdą miną, nad każdym gestem,
nad każdym słowem. Dotąd musiałeś być silny,
by i choremu siły dodać. Na tym się cała twoja
uwaga skupiała. Walczyłeś o jego życie. Wal-
czyłeś o jego dobrą śmierć. Żyłeś nim bardzo
intensywnie, zwłaszcza w ostatnim okresie.
Związały cię z nim te chwile walki o jego życie.
Twoje dni były nim wypełnione. Codzienne sta-
rania, zabiegania, konsultacje, szukanie leka-
rzy, lekarstw, metod,
 sposobów leczenia absor-
bowały twoją uwagę. Teraz wszystko to się
skończyło. Teraz wszystko w tobie opadło.
Jego już nie ma. Przegrałeś. Twoje starania
spełzły na niczym. On umarł. Zostałeś sam.
Wejdziesz znowu w swoją normalną pracę, do
 której w ostatnim okresie tylko doskakiwałeś,
do swoich codziennych zajęć domowych, do
ludzi, z którymi prawie że zerwałeś kontakt. Ale
najgorsze to, że jego już nie będzie. Została po
nim pustka nie do wypełnienia, zostanie bez-
brzeżny żal. Sam nawet nie spostrzegłeś, kiedy
zacząłeś płakać. Poczułeś w którymś momen-
cie łzy na swojej twarzy. Jeszcze chwila, a roz-
szlochałeś się w głos.
 Może trzeba będzie, żebyś się zajął sprawa-
mi związanymi z pogrzebem: a więc przewie-
zieniem ciała do domu pogrzebowego, trumną,
miejscem na cmentarzu, ustaleniem terminów.
Może spadnie na ciebie ten nieprzyjemny cię-
żar spraw: formalności w instytucjach, jakim
człowiek jest podległy. Będziesz wybierał kolor
trumny i gatunek, ustalał porządek ceremonii,
układał spis adresów ludzi, do kt
órych muszą
być wysłane telegramy i listy.
 Potem przyjdzie czas na porządkowanie jego
osobistych rzeczy. Nagle zobaczysz, że zgło-
szą się ludzie, których nie znasz. Nie pojawiali
się w czasie choroby zmarłego, a teraz mówią
o zażyłości jaka ich z nim łączyła. Oświadczą,
że mają prawo do pozostawionego majątku.
Będą szukali testamentu, w którym powinny
być zawarowane ich roszczenia. W razie gdy
tego nie znajdą, nie cofną się nawet przed obel-
gami pod adresem zmarłego. Będą przeszuki-
wać jego mieszkanie, żeby znaleźć pienią-
dze, rzeczy wartościowe. Będą się dopominać
o zwrot jakiejś pożyczki, jakichś rzeczy ich zda-
niem przez zmarłego wziętych. Dojdzie do
spięć, awantur, kłótni, sprzeczek. Będziesz
patrzył z przerażeniem na te hieny, które w obli-
czu śmierci nie wahają się bić do upadłego o tę
 spuściznę, które przecież sami najdalej za kilka
czy kilkanaście lat będę musieli pozostawić.
 Ale tak już chyba zawsze jest. Przecież Jezus
nie miał nic, a i Jemu nie został zaoszczędzony
ten widok. Jego suknia stanowiła przedmiot
sporu pomiędzy żołnierzami trzymającymi straż
pod Jego krzyżem. Obyś stał z daleka od tych
hien.
 Czasami w tobie zbiera się złość na zmarłe-
go. On sobie odszedł, a cały kram zostawił na
twojej głowie. Złość za to, że nie zdążył upo-
rządkować swoich spraw i zapobiec wszelkim
nieporozumieniom, które teraz wybuchają.
Czasem w tobie wzbiera złość na siebie same-
go, że trzeba było wcześniej pozałatwiać wszy-
stko. Choć sam wiesz, że nawet tak próbowa-
łeś, ale ci słowa przez gardło przejść nie
 mogły.
Czułeś, że byłoby bezlitosne załatwiać sprawy
spadkowe, gdy on walczył o życie.
 Obyś był podobny do Jego Matki opiekującej
się ciałem Jezusa, ciałem człowieka, który
umarł z Jezusem.
 STACJA XIV JEZUS ZŁOŻONY DO GROBU l ty możesz uczestniczyć w pogrzebie zmarłe-
go. Nazywają pogrzeb ostatnią przysługą: bo to
jest wszystko, co jeszcze można na tym świecie
zrobić dla drugiego człowieka — zrobić w sen-
sie materialnym: odprowadzić go do grobu.
 Przygotuj się na to, że będą kwiaty, wieńce,
czarne ubrania,
 poważne miny. Potem nastąpią
przemówienia, gdzie kolejni mówcy będą wska-
zywali na stratę, jaką przez śmierć twojego
przyjaciela poniosła rodzina i społeczeństwo.
Każdy z nich będzie przedstawiał zmarłego
jako wzór uczciwości, prostoty, szlachetności
i męstwa, cerując pilnie te ogólniki faktami i da-
tami z jego życia. Przejmuje cię obrzydzenie
i strach na myśl o tej paradzie. Ale niesłusznie.
Pod tymi tradycyjnymi formami manifestowania
żalu na pewno kryje się dużo miłości do zmarłe-
go. A zresztą przecież nie przychodzisz dla
nich, ale chcesz jego ciało odprowadzić do gro-
bu. Pragniesz mu towarzyszyć i w tej ostatniej
drodze. Nie chcesz tego słowa: „ostatniej". Nie
chcesz z nim kończyć ani zrywać. Przecież
przyjaźń jest wieczna — jak wieczna jest mi-
łość. Może on już tak nie potrzebuje twojej
 obecności, już tak nie potrzebuje twojej pamię-
ci, jak potrzebował jej tutaj na ziemi. Ale ty po-
trzebujesz jego obecności. Chcesz, żeby on na-
dal ci towarzyszył, żeby w tobie trwał — ty
chcesz nim nadal żyć.
 Twoja pamięć o zmarłym człowieku. Przy-
chodź do niego w Dzień Zaduszny — w dzień,
gdy cmentarz zaludni się odwiedzającymi gro-
by swoich zmarłych, gdy nad cmentarzem roz-
ciągnie się zapach chryzantem i palących się
świec. Ale przychodź również na jego grób

w zwyczajne dni, gdy cmentarz jest prawie pu-
sty, żeby wyrwać chwasty zapomnienia, oko-
pać grób, posiać nową trawę, zasadzić kwiatki
czy zapalić świece. Będziesz się wpatrywał
w chwiejny płomyk świecy, w kwiaty kołyszące
się na wietrze. Niech wracają wa
sze najpięk-
niejsze chwile, które spędziliście razem. Niech
zostanie w twojej pamięci jego najpiękniejsza
twarz, najpiękniejszy uśmiech, najmądrzejsze
słowa, najserdeczniejsze gesty. Niech wracają
do ciebie jego drobne akty pełne miłości i po-
święcenia, 
na które on nie zwracał uwagi, któ-
rych może sam się wstydził, nie chciał nawet
wspominać, a które — jesteś o tym najgłębiej
przekonany — ukazywały jego osobowość
w całej prawdzie. Takim go spotkasz po tamtej
stronie. Niech jego obecność pomaga ci żyć —
t
obie, który wciąż jesteś jeszcze tutaj: po tej
stronie.
 Ile jeszcze dni, miesięcy, lat — ile jeszcze
twojego tutaj życia. Na pewno szybciej prze-
biegnie niż tego się spodziewasz. Będziesz ko-
lejno patrzył, jak ze świata odchodzą roczni-
ki twoich dziadkó
w, potem twoich ojców, aż
przyjdzie czas na twój rocznik. Zaczną odcho-
 dzić twoi rówieśnicy. Ty wciąż jeszcze będziesz
się utrzymywał na fali życia, aż i na ciebie przyj-
dzie czas. Odejdziesz za nimi tam, gdzie już nie
będzie rozstań, smutków i tęsknoty. Tam spot-
kasz wszystkich i wszystko, co kochasz. Tam
pod twym dachem będą jaskółki lepiły gniazda.
Tam pod twoimi oknami będą rosły malwy. Tam
spod lasu będzie dolatywał zapach świerków
i ziół. Tam nocami będą ci śpiewały słowiki,
a w ciągu dnia skowronk
i. Tam będziesz odby-
wał spacery wśród zbóż i patrzył, jak chodzi po
nich wiatr.
 Spotkasz się tam również z tym, w którego
pogrzebie uczestniczysz — z człowiekiem
uwielbionym — z Jezusem Chrystusem uwiel-
bionym w tym człowieku.
 

5 / 78



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Chodzący po morzu ks Mieczysław Maliński
wypadki chodzą po ludziach
Płynęli po morzu falami, Rodzinne wspomnienia, Piosenki
Stuff Happens wypadki chodzą po ludziach(1)
po morzu fali
Ślady żeglugi po Morzu Martwym w tekstach antycznych (IVBC IIAC) Briks,P
Czy Noe pływał po Morzu Czarnym
DZIESIATKA NAJLEPSZYCH DOWCIPÓW CHODZĄCYCH PO SIECI
PO wyk07 v1
Rehabilitacja po endoprotezoplastyce stawu biodrowego
Systemy walutowe po II wojnie światowej
HTZ po 65 roku życia
Zaburzenia wodno elektrolitowe po przedawkowaniu alkoholu
Organy po TL 2
Metoda z wyboru usprawniania pacjentów po udarach mózgu
03Operacje bankowe po rednicz ce 1

więcej podobnych podstron