DZIEŃ GÓRNIKA
To nie była typowo kopalniana okolica. Była tu zaledwie jedna górnicza osada, otoczona z jednej strony lasem, a z drugiej stromym górskim zboczem, lecz mimo to także tutaj co roku obchodzono Dzień Górnika. W wiosce, położonej siedem kilometrów niżej, była stacja kolejowa i rampa. Także stamtąd ciężarówkami dowożono ludzi do pracy w kopalni. Teraz w połowie drogi między dwoma wioskami, w miejscu gdzie dolina nieco się rozszerzała, znajdowała się przerzucona przez potok kładka, a po obu brzegach strumyka porozstawiano namioty i stragany. Cieśle pracowali w deszczu całe sobotnie popołudnie. Padało również w nocy i mimo że nadal kropił zimny kapuśniaczek, wczesnym rankiem górnicy z rodzinami zeszli do doliny.
Mieli w swej górniczej wiosce gości: dwóch teologów, którzy, co prawda, przedstawiali się jako prawnicy. Przyjechali poprzedniego popołudnia i natychmiast poszli rozejrzeć się po okolicy. Pokręcili się trochę przy kręgielni,
a potem poszli obejrzeć szkołę. Mówili wszystkim, że są prawnikami i że przyjechali tu na wycieczkę.
Także oni w towarzystwie młodej nauczycielki i przedszkolanki przyszli świętować. Samotność i bezlitośnie długie wieczory w wąskiej dolinie sprawiły, że kobiety były bardzo szczęśliwe, gdy tak szły z chłopcami u boku, otoczone odświętnym, gęstym tłumem — jakby tylko na to spotkanie czekały. Chciały się schronić przed zimnymi kroplami deszczu. Udało im się znaleźć bardziej suche
miejsce pod wielką choiną, gdzie zaczęli grać w remika.
Ziemia była tu czysta, bowiem potok co miesiąc wylewał i zgarniał wszystkie śmieci. Po jakimś czasie przerwali grę, by siedząc pod drzewem, przyglądać się świętującym. Jeden z teologów zagadnął przedszkolankę i udali się na spacer
między namiotami. Nauczycielka i drugi teolog zostali na kocu i rozmawiali.
Gdy tamtych dwoje wróciło, nauczycielka wyciągnęła z niebieskiej, plastikowej torby kanapki, rozłożyła je na wilgotnej torbie i zaczęli jeść. Kanapki były zawinięte w papier, na którym były namalowane przez dzieci kolorowe obrazki,
jakie zwykle widuje się na szkolnych korytarzach. Krople deszczu powoli zamazywały kolory i nazwiska uczniów na niepotrzebnych już rysunkach.
Tymczasem nadjechała nowa grupa. To ci, co pracowali na nocnej zmianie. A po szychcie starannie się wymyli, odpoczęli chwilę i włożyli odświętne ubrania. Teraz wszyscy się witali, wreszcie spotkały się trzy zmiany. Pili czystą wódkę. Teologowie cieszyli się, że z nimi też piją i że nie mają pretensji o kobiety. Ale górnicy niewiele o to dbali, wiedzieli, że jakby co zawsze przyślą im nową nauczycielkę. Zresztą tu jeszcze żadna nauczycielka nie wyszła za mąż.
Jeden z teologów poszedł do namiotu, gdzie sprzedawali piwo, kupił cztery butelki i ustawił je w potoku, żeby się schłodziły. Jeszcze raz zagrali w remika. Siedzieli tak blisko siebie, że z łatwością mogli zaglądać sobie w karty, ale nikt się tym nie przejmował.
Przez firankę mżawki widać było, jak ludzie, zataczając się, beztrosko krążą wokół straganów, jak mokną na deszczu ubrani w starannie wyprasowane koszule, które już od dwóch, czy nawet trzech tygodni czekały, aż zostaną włożone na wyszorowane do czysta ciała. Teolog, który się temu przyglądał, milczał, by słowami nie spłoszyć wtulonej w niego przedszkolanki. Byli na wycieczce. I póki
piwo się im nie schłodziło, pili czystą wódkę.
Nagle koło południa paru ludzi ruszyło prędko w górę drogi. Kilku zaczęło biec. Niektórzy na przełaj, przez potok, bo sklecona naprędce kładka okazała się zbyt wąska. Niedaleko, na pierwszym zakręcie zobaczyli wywróconą ciężarówkę na węgiel, cały ładunek leżał w potoku. Droga była śliska. Kierowca pewnie planował, że zrobi jeszcze ostatni kurs, rozładuje i zaraz potem przyjdzie tu świętować. Stał
teraz blady obok auta, a czerwona strużka krwi ściekała mu z kącika ust na brodę i skapywała kropla po kropli. Przerażony mówił, że z tyłu, na lawecie siedział chłopak z kopalni, a teraz nigdzie go nie widać. Obok auta, w potoku, leżała
wielka sterta węgla.
Kiedy wyciągnęli spod niej chłopaka, większość ludzi odwróciła wzrok: nie był to miły widok. Tylko jego matka, która dotąd stała z innymi, podeszła teraz blisko i zaczęła mu się przypatrywać.
Chłopak wyglądał spokojnie, nie krwawił, cały był umorusany ciemnoszarym, mokrym pyłem. Nawet w ustach miał odłamki węgla.
— Chciał coś powiedzieć — rzekła po chwili milczenia kobieta.
— Po co inaczej miałby tak szeroko otwierać usta?
Wszyscy się z nią zgodzili: chłopak na pewno chciał coś powiedzieć. Wzięli ją mocno pod ręce, żeby odprowadzić do domu.
— Co on chciał powiedzieć? — pytała kobieta z uporem i przez chwilę wydawało się, że trzeba ją będzie odciągnąć stąd siłą. Wkrótce jednak sama odeszła.
Wieczorem ciągle powtarzała to jedno pytanie. Mieszkała naprzeciw szkoły, po drugiej stronie potoku, i jej głos niósł się po wodzie, w wilgotnym powietrzu.
Jeden z teologów zamknął okno. Powiedział, że nie może już tego słuchać. Ale powietrze w pokoju też było wilgotne i karty zaczęły się sklejać. Więc drugi teolog otworzył okno, on chciał to słyszeć.
„Co on mógł chcieć powiedzieć?".
Siedzieli tak jeszcze chwilę, potem pierwszy z nich zabrał rękę z kolana przedszkolanki i wstał.
— A niech to wszystko szlag... — powiedział cicho. Już i tak było wszystko jedno.
— Kiedyś tu wrócimy — pożegnali się prędko.
Wyszli na drogę i czekali na okazję, żeby stąd odjechać.
Nie byli źli. Chcieli się tylko zabawić. Mówili, że są prawnikami, choć tak naprawdę byli teologami. Z daleka było po nich widać, że to teolodzy, tyle że w tych stronach nikt nigdy na oczy nie widział ani prawnika, ani teologa.
Przełożyła Małgorzata Komorowska-Fotek
26
Adam Bodor - „Z powrotem do Uszatej Sowy” - Dzień górnika