Soucek Ludvik Jezioro Sloneczne


...każdy z nas był czymś bezcennym, życie ludzkie miało najwyższą wartość tam, gdzie nie mogło mieć już żadnej, gdzie tak cienka, nie istniejąca niemal błonka oddzielała je od końca.

Wystarczy byle świństwo, byle przepa­lony drucik w aparatach łączności — i już. Gdyby jeszcze ludzie mieli zawodzić w tych warunkach, wyprawy byłyby sa­mobójstwem, rozumie pan?

Stanisław Lem: „Powrót z gwiazd"

Przedmowa

Za kilka minut skończę pisać przedmowę, która — jak to wie pewnie każdy czytelnik — bywa zazwyczaj pisana na końcu, i zamknę trzeci i ostatni tom repor­taży publikowanych w naszym piśmie, a następnie w kolejno zebranych tomach „Tajemnica ślepych pta­ków" i „Znak jeźdźca".

Dziś już jest oczywiste, że moje wróżby i przepo­wiednie, którym dałem wyraz w epilogu „Znaku jeźdźca", na ogół się nie spełniły. No cóż — nie mo­głem przewidzieć, że sondy, wysłane w latach 1964 i 1967 w kierunku Marsa, przeleciały — widać na­umyślnie — przez jakieś okienka czy dziury w strefie Longschampsa, która grozi śmiertelnym niebezpieczeń­stwem wszystkiemu, co żywe, ze względu na ogromne dawki intensywnego promieniowania, a której istnie­nie stwierdziła dopiero automatyczna stacja kosmiczna „Kondor". Jej powierzchnia, jak się wydaje, nie rządzi się starą, dobrą i mniej więcej zbadaną aktywnością słoneczną, ale czymś zupełnie odmiennym i na razie absolutnie nie znanym. Teorii jest wiele — ja jednak

zupełnie się na nich nie znam i obawiam się, że nie byłbym powołanym i właściwym interpretatorem.

Nie mogłem przygotowując do druku tom reportaży „Znak jeźdźca" nawet przypuszczać, że przyszłość kry­je nieprzyjemny i ostatecznie całkiem niepotrzebny in­cydent morski w pobliżu Belmonte, celowo rozdmucha­ny przez ludzi, którzy tylko na coś podobnego czekali. Obok innych konsekwencji (o których z wystarczają­cym rozgoryczeniem i oburzeniem pisała szczegółowo prasa na całym świecie) oznaczało to praktycznie kil­kumiesięczne wstrzymanie międzynarodowej współpra­cy przy budowie statku kosmicznego „Rider" i poważne trudności ze strony Banku Międzynarodowego.

Po trzecie zaś jako człowiek o przysłowiowym pechu w odgadywaniu przyszłości bliskiej i dalekiej (nie­mniej jednak niezachwiany optymista) nie przewidy­wałem wcale, że ostatni akt historii rozpoczętej w Is­landii „Tajemnicą ślepych ptaków" i prowadzącej dr. Kamenika, Alenę Kralównę, dr. Bjelke i Leifa Thor-gunna poprzez Dziurę Świętego Patryka do nawiązania pierwszego kontaktu z nieznaną cywilizacją rozegrał się w tak dramatycznych, skomplikowanych, a w koń­cu również tragicznych okolicznościach.

Usprawiedliwiam się więc i oddaję głos bezpośrednim uczestnikom. Podobnie jak w dwóch poprzednich to­mach i tu mój udział ograniczył się jedynie do pra­cy redakcyjnej, uporządkowania materiału i normal­nych w takich wypadkach poprawek stylistycznych w wypowiedziach nagranych w większości wypadków na taśmę magnetofonową. A właściwie — na strunę...

Nasza redakcja bowiem wybitnie się unowocześniła;

redaktor naczelny zgodził się w końcu — po długolet­nim warczeniu i po licznych uwagach o rozpieszcza­niu i o specjalnych „pomocach" dla mało zdolnych reporterów — na zakup mającego zaledwie pięć lat „druciaka", który mieści się w kieszeni. Piszę o tym dlatego, aby się dodatkowo usprawiedliwić przed tymi spośród swoich łaskawych współpracowników, którzy być może nie przeczuwali nawet, że w mojej kieszeni obracają się kółka i że głos ich jest notowany. Nie na użytek wieczności wprawdzie, ale dla naszych reporta­ży i tej oto książki. Właściwie to podpisuję ją swoim nazwiskiem — raczej bezprawnie.

Szczególnie gorąco dziękuję wszystkim przyjaciołom, a zwłaszcza docentowi Holubowi z Laboratorium Astro-biologicznego Czechosłowackiej Akademii Nauk i pro­fesorowi Sórenssenowi z Uniwersytetu w Reykjaviku, krótko mówiąc: tym wszystkim, którzy w taki czy in­ny sposób przyczynili się do powstania „Jeziora Sło­necznego".

A teraz już chwila najbardziej uroczysta: koniec pra­cy czterech bez mała lat — kropka.

Dr Ludvik Soucek

Tym razem wyjqtkowo rozpoczyna dr Bjelke

Ja? Naprawdę? Ale dlaczego, panie redaktorze? Wie pan przecież, że w wyliczance, która okazała się niezbędna po odkryciu strefy Longschampsa, odpadłem wraz z Leifem Thorgunnem z gry i wróciłem do niej dopiero znacznie później. Trzeba było wówczas raz jeszcze skontrolować wszystkie obliczenia wstępne, do­dać kolejne warstwy osłony z ołowiu, a nawet ze zło­ta — krótko mówiąc: przewidywana początkowo ilość członków załogi zmniejszyła się z dziewięciu do czte­rech. Ale to przecież dla pana nie nowina, chociaż stało się to wszystko dopiero wczoraj...

Czas ucieka, panie redaktorze, prawda? Od roz­poczęcia akcji Val wtedy, w Pradze, w garsonierze Jyrry'ego, zdążył pan już trochę posiwieć. Ja — oczy­wiście — także. Tylko Jyrry, chociaż najstarszy z nas, wygląda wciąż tak samo, nie mówiąc, rzecz jasna, o tej...

Ale nie uprzedzajmy faktów, prawda?

A więc po osiemnastomiesięcznych przygotowaniach, przerwanych na jakiś czas z powodu znanych nieprzy­jemności związanych z aferą w pobliżu Belmonte, kie­

dy statek kosmiczny „Rider" znajdował się nie tylko na planach i kalkach oraz arkuszach obliczenio­wych projektantów, ale już w stadium produkcji w dwudziestu chyba punktach świata, trzeba było zmniejszyć radykalnie ilość członków załogi. Rakieta nośna Uran-Agena III C nie wyniosłaby po prostu w kosmos większego ciężaru — dodatkowe obłożenie ścian kabiny warstwą termoizolacyjną przekreśliło pla­ny.

Nie chodziło jedynie o wagę podróżników — ja na przykład jestem co najwyżej waga piórkowa, a Leif, chociaż drągal, nie ma za to ani jednego zbytecznego grama — raczej o niezbędne zapasy wody, żywności i tego wszystkiego, czego członkowie ekspedycji na Marsa będą potrzebowali w ciągu roku i stu dwudzies­tu siedmiu dni. Tak długi był bowiem przewidziany i na elektrycznych maszynach liczących dziesięć co najmniej razy skontrolowany okres wizyty na Marsie, to znaczy obejmujący podróż tam i z powrotem, a po­nadto czterdziestodniowy pobyt. Oczywiście, konstruk­torzy, a przede wszystkim koordynator całego pro­jektu — profesor Tombaugh — przewidzieli niezbędną rezerwę. Na miejscowe źródła Marsa nie mogliśmy li­czyć, a regeneratory wody dla „Ridera" okazały się w końcu jeszcze większe i cięższe niż sam zapas wo­dy, dlatego też je skreślono. Nie planowaliśmy też w „Riderze" miejsca na hodowlę rzęsy — Tombaugh bardzo uczenie oświadczył, że statek kosmiczny nie jest ogrodem botanicznym i że niemal piętnaście miesięcy w bardzo ciasnym pomieszczeniu to i tak galery, choć-

by skazańców od rana do wieczora karmiono kawiorem i młodymi kuropatwami, i języczkami słowiczymi, i... Profesor Tombaugh, ten wielki smakosz i miłośnik do­brego jadła, wymienił jeszcze dziewięć innych przy­smaków. Omlet z rzęsy trzy razy dziennie — nie, przy takim menu nie wytrzymałby podróży kosmicznej na­wet — za przeproszeniem — koń. Wszyscy przyznaliś­my mu rację, szczególnie głośno Jyrry i Alena. Tak więc w magazynie „Ridera", znajdującym się na razie w baraku z falistej blachy w pobliżu boosteru, zaczęły się gromadzić dziesiątki ton rozmaitych dobrych i nie-dobrych rzeczy w konserwach z całego świata, pakowa­nych specjalnie dla warunków stanu nieważkości, a przede wszystkim bardzo wyraźnie oznaczonych na­zwiskiem producenta.

Jyrry złościł się i gderał, kiedy na posiedzenia ko­misji, której powierzono badanie przydatności poszcze­gólnych produktów i opakowań, wdzierali się co chwi­la natrętni fotoreporterzy i kiedy później pojawiły się tu i ówdzie w prasie światowej całostronicowe rekla­my, a na nich osoba czcigodnego przewodniczącego ko­misji, to znaczy Jyrry'ego, trzymającego niczym to­mahawk na przykład czekoladę Sucharda czy pudełko zup w kostce Knorra, poniżej zaś ogromnymi literami napis:

ZDOBYWCA MARSA DOKTOR KAMENIK OŚWIADCZA:

BEZ CZEKOLADY SUCHARDA (albo bez zup Knorra, albo jeszcze czegoś innego) NIGDY NIE OPUŚCIŁBYM ZIEMI!

„Zdobywca Marsa", wysiadujący nieustannie na nie kończących się konferencjach i zebraniach gdzieś w po­bliżu Cap Kennedy, skąd miał "Rider" wystartować, niekiedy nie wytrzymywał i rzucał w fotoreportera tym, co miał akurat w ręku, ale niewiele to pomagało...

Kiedy w końcu zdecydowano, że liczba uczestników wyprawy skurczy się do niespełna połowy, w dziewię-cioosobowym kolektywie zaczął się ruch i gwar. Po­mysłowy hamburski ,,Stern" ogłosił nawet coś w ro­dzaju waszej loterii — jakże się to nazywa, aha: toto--lotek! — z wysokimi nagrodami dla tego, kto odgadnie ostateczny skład załogi. Niewielu znalazło się szczę­śliwców, dla nas jednak od samego początku było z grubsza wiadome, kto będzie się musiał z podróżą da wałęsających się w kosmosie dzieci Hollohalandu po­żegnać, a kto nie. Pierwszy pilot McLaughin miał zapewnione miejsce. Zgodnie z wypróbowaną metodą, używaną jak daleko sięga pamięć, a dokładniej mówiąc od drugiej wojny światowej, przez fabryki lotnicze, brał — podobnie jak piloci doświadczalni najszybszych maszyn — udział we wszystkich pracach projektowych i konstrukcyjnych, zaznajomił się z każdą śrubką naj­pierw na planie, a potem w fabryce. Nie miał łatwego życia! Co to — to na pewno nie. Kabinę "Ridera" pro­dukowano w Związku Radzieckim i Mac McLaughin w ciągu niecałych dwóch lat przygotowań nalatał się przez ocean tyle kilometrów, ile na Marsa i z powro­tem. W końcu był już na ty ze wszystkimi stewar­dessami i na ulicy w Taszkiencie, gdzie przeprowadza­no montaż części kabiny, co dwadzieścia metrów skła-

dał podpis w co najmniej jednym pionierskim pamięt­niku. Tego kościstego amerykańskiego Irlandczyka znali z łamów czasopism, z filmów i relacji telewizyjnych chyba nawet australijscy buszmeni.

Następnym niewątpliwym kandydatem był Iwan Ma-ksymycz Ostapienko, przysadzisty, krótko ostrzyżony Ukrainiec, inżynier i jeden z głównych projektantów. Poza swoją — nazwijmy ją tak — kosmiczną specjal­nością był także geologiem, mineralogiem, meteorolo­giem, poza tym miał za sobą dwa lata pobytu w ra­dzieckiej stacji Mirnyj na Antarktydzie i na drugim krańcu świata — na Ziemi Franciszka Józefa, na Pół­nocnym Oceanie Lodowatym. Podczas opracowywania statutu wyprawy zdecydowaliśmy, że Ostapienko będzie dowódcą, komendantem. Jego poważny, spokojny spo­sób postępowania, autorytet i ogromne doświadczenie w kierowaniu małymi zespołami w izolacji i w bardzo ciężkich warunkach stanowiły rękojmię, że dokonaliś­my słusznego wyboru.

Trzecim z „pewnych" był sam Jyrry, chociaż natych­miast po decyzji konstruktorów dotyczącej zasadni­czych zmian w powłoce antyradiacyjnej i zmniejszenia ilości członków załogi „Ridera" on właśnie podniósł najgłośniejszy alarm. Jyrry jest bowiem lekarzem — to po pierwsze. Ja wprawdzie również jestem dokto­rem medycyny, -aleT nigdy bym się nie odważył skła­dać złamanej kończyny, a co dopiero mówić o ope­racji ślepej kiszki. Im dalej od psychiatrii, tym bardziej moja wiedza medyczna rozsypuje się w gruzy. Jurek jest, oczywiście, znakomitym chirurgiem i chociaż, być

może, coś niecoś na tym swoim wydziale astrobiolo-gicznym zapomniał, to jednak z całą pewnością przy­pomniał sobie wszystko w klinice Mayo. Raz po raz latał tam operować, i to wszystko bez wyboru —• Osta­pienko i Tombaugh upierali się przy tym. Najchętniej bez przerwy widzieliby go przy stole operacyjnym. Jyrry jest ponadto również astrologiem, entomolo-giem, i w ogóle znakomitym zoologiem. Jako trzecią jego specjalność wzięto też pod uwagę jego doświad­czenie speleologiczne, to łażenie po wszelkiego rodzaju jaskiniach, jamach i przepaściach. Kto wie, czy się to na Marsie nie przyda?!

Ja z Leifem od razu wiedzieliśmy, że nie mamy na­wet najmniejszej szansy. Czteroosobowa wyprawa nie mogła sobie pozwolić na luksus dwóch lekarzy, i to o podobnej „kosmicznej" specjalności, ani na własnego przewodnika górskiego i alpinistę, chociaż Leif — czyli według barwnych zeszytów komiksów „Flegmatyczny. Larry" — w każdej krytycznej sytuacji byłby nie do zastąpienia.

Pozostawał elefctronik-operator Wisper, który miał zajmować się sprawami łączności, drugi pilot-kosmo-nauta Pietrow, który, jak pan wie, brał udział w dra­matycznym locie statku „Woschod 14" i po zderzeniu z ostatnim członem rakiety nośnej nie tylko sprowa­dził uszkodzony „Woschod" na Ziemię, ale nawet w przewidzianym rejonie lądowania. Następnie seman­tyk Sinton, którego zadaniem miało być podjęcie prób znalezienia środków komunikacyjnych dla porozumie­nia się z inteligentnymi istotami, jakie zapewne zało-

ga „Ridera" znajdzie na Marsie. Obok profesji seman­tycznej był on również znawcą języków staroskandy-nawskich, uczniem profesora Sórenssena, a w rezerwie miał ponadto „lincos" i „astroglosę", dwa sztuczne ję­zyki — jeśli można te hieroglify, obrazki i schematy w ogóle nazwać językiem — wymyślone przez mądre głowy właśnie dla ułatwienia wzajemnego kontaktu cywilizacji kosmicznych. No i oczywiście — chociaż niegrzecznie wymieniam ją dopiero na końcu — pani Atena Kamenikowa — fotograf i dokumentator.

Koordynatorzy nie mieli specjalnie łatwego zada­nia — nie sądzi pan, panie redaktorze?

Niestety — mówię „niestety" ze względu na naszą starą przyjaźń, a nie ze względu na wyprawę — pani Alena odpadła już w pierwszej rundzie. Psychologowie, którzy wraz z nami mieszkali w naszej nadmorskiej willi o kilka kilometrów od rosnącego boosteru „Ride­ra", jakby się umówili i w najbardziej niespodzianych i nieoczekiwanych chwilach pchali się do drzwi ze swoi­mi elektrcencefalograficznymi maszynkami, doszli do wniosku, że jej obecność nie byłaby wskazana i że mo­głaby skomplikować stosunki międzyludzkie w tym niewielkim kolektywie. Ostapienko wymierzył pani Alence ostatni cios: poradził, aby nauczyła fotografi­cznego rzemiosła Jyrry'go albo — jeszcze lepiej — Mac McLaughina. Tak czy inaczej on właśnie podczas po­bytu na Marsie będzie chyba najmniej zajętym człon­kiem załogi.

Pani Alena popłakała sobie troszkę, kiedy nikt nie patrzył — co zdradził mi Jyrry pod straszliwą przysię­

gą, że zachowam to w tajemnicy, proszę więc mnie ra­czej nie wydawać — nawymyślała zatroskanemu mał­żonkowi, że jest draniem, bo dranie zawsze mają naj­większe szczęście, po czym z werwą zabrała się do udzielania lekcji sztuki fotografowania. Na wszelki wypadek uczyła obu — Jyrry'ego i McLaughina. Po dwóch miesiącach zameldowała Tombaughowi i Osta-pience, że wprawdzie Mac Mac McLaughin — zawsze tego jednego „Maca" dodawała — ijest urodzonym kno-ciarzem, Jyrry zaś wstrętnym formalistą, ale na Mar­sie to chyba nie będzie tak bardzo przeszkadzało i nie popsuje smaku artystycznego skaczących czarnych me­duz.

Wszystko to — Ostapienko z grymasem szyderstwa, pan profesor Tomtoaugh zaś z kamienną twarzą — przyjęli do wiadomości i zatwierdzili.

Nie powinienem jednak przeciągać, prawda, panie redaktorze?

Krótko mówiąc w końcu musiał ustąpić Wisper, w którego elektroniczne cuda dla określania i zmiany kursu „Ridera" i wszystkich innych możliwych ewen­tualności, gdzie mogłaby mieć zastosowanie matematy­ka i logika matematyczna, zaczął się przy pomocy sze­fów i wiceszefów z General Electric wciągać Ostapien­ko; Mac Mac McLaughin — widzi pan, mówię już jak pani Alena — obiecał, że ciągle będzie żywy i zdrowy, nierdzewny i kuloodporny i w ogóle i że drugi pilot nie będzie potrzebny — odpadł więc w ten sposób Pie-trow. Od chwili, kiedy Mac dowiedział się o tym, od rana do nocy siedział u trenerów, pozwalając rozkręcać

się w centryfugach na Cap Kennedy i tej większej w Bajkonurze, gdzie wybierał się czasami, dopóki mu Jyrry nie nawymyślał, że jeszcze się rozchoruje, zanim siądzie w „Riderze" w fotelu pilota.

Semantyka Sintona uznano za niezbędnego. Nawią­zanie kontaktu było bowiem głównym i właściwie je­dynym zadaniem wyprawy. Bez Sintona albo by w ogóle do tego nie doszło, albo też — z wielkim tru­dem. Fred wysłuchał tej wiadomości jednym uchem, pokiwał głową, jakby niczego innego nie tylko nie oczekiwał, ale nawet nie mógł oczekiwać, i znów znik­nął za stosami książek, taśm magnetofonowych i eks-pandorów sprężynowych piętrzących się na biurku o rozmiarach znormalizowanego stołu do gry w tenisa stołowego. Ekspandorów używał jako dopełnienia i przeciwwagi swojej siedzącej profesji i muszę po­wiedzieć, że zupełnie nieźle. Wyglądał raczej na kultu­rystę niż na oschłego językoznawcę.

No a potem pewnego pięknego dnia staliśmy na mo­lo w porcie i patrzyliśmy w stronę widnokręgu, gdzie szaroniebieskie morze łączyło się z niebieskoszarym niebem, na malutki punkcik, z którego wylęgła się naj­pierw dziecięca łódeczka, potem stateczek, a w końcu ogromny statek wiozący na pokładzie w specjalnym. domku z płyt plastykowych nasz statek kosmiczny, ka­binę „Ridera". Alena fotografowała, nowo upieczeni artyści-fotograficy Jyrry i Mac również, my, to znaczy ja z Leifem, Wisper i Piotrów, spoglądaliśmy nieco melancholijnie, a kordon policjantów odsuwał w tył tysiące widzów, aby pozostał skrawek miejsca dla nas,

a przede wszystkim dla oficjalnej delegacji NASA (Urzędu do Spraw Kosmonautyki), która olśniewała błę­kitem mundurów i uśmiechami. Jak można przypusz­czać — Belmonte dawno już poszło definitywnie w za­pomnienie, zapomniano też o nie kończących się sporach nad ujednoliceniem dokumentacji technicznej, nad de-cymalnym i withwortowskim gwintowaniem śrub oraz tysiącem innych dyskusyjnych problemów.

Przedstawiciele kosmonautyki radzieckiej nie da­wali się — jeśli idzie o jakość uśmiechów i ich ilość — zawstydzić i cała uroczystość poszła jak po maśle, nie licząc deszczu, który spadł nagle i rozpędził pośrednich i bezpośrednich uczestników tej parady do kawiarni i bufetów w najbliższej okolicy. Tak więc w końcu ,,Ri­dera", a właściwie jego część, załadowano na specjalną przyczepę z potężnym ciągnikiem jedynie w asyście zmokniętych policjantów na motocyklach, a więc zu­pełnie spokojnie i bez nerwów, jakby zapewne powie­działa pani Alena.

A czas, panie redaktorze, płynął coraz prędzej. Nie mówiliśmy wprawdzie o tym, ale codziennie przynajmniej na chwilkę podjeżdżaliśmy tak blisko boosteru, jak na to pozwalał drut kolczasty i tłumy ludzi dokoła, i obserwowaliśmy, jak rośnie kadłub „Ridera", jak niczym grzyby po deszczu wyrastają wokół niego pomocnicze zbiorniki na materiały pędne, jak w końcu na sam wierzchołek wysokiej na siedem­dziesiąt metrów rakiety wciągana jest pozornie malut­ka kabina kosmiczna... Dalej i dla nas wejście było wzbronione. Musiała nam wystarczyć dokładna ma-

kieta kapsuły. Przedłużaliśmy wspólne wieczory, jak tylho się dało — i Ostapienko nawet tak bardzo nam nie wymyślał.

Siadywaliśmy z Jyrry'm, Aleną, a niekiedy także z Leifem w kąciku messy i niestrudzenie rozmawiali-liśmy o Marsie i o tym, co tam ekspedycja znajdzie albo też i nie znajdzie.

— Jyrry, a co będzie, jeśli się okaże, że to wszystko W końcu tylko pomyłka i na Marsie będą tylko jakieś porosty i mchy; jeśli runa rider w rejonie Jeziora Sło­necznego to jedynie przypadkowy układ jakichś zupeł­nie naturalnych formacji? — pewnego razu odważyłem się wreszcie wypowiedzieć głośno to, co męczyło mnie już niemal dwa lata.

Jyrry łypnął na mnie oczyma i przez chwilę milczał. Potem machnął ręką.

— W takim wypadku, Bjelke, pomyślimy o tobie i zaliczymy to na twój rachunek. Żeś rzucił urok, ro­zumiesz? A mamy już, drogi chłopcze, niejakie do­świadczenia z islandzkimi czarownicami!

— Potraktuj to serio, Jurku! — Pani Alena stanęła po mojej stronie. — To dobrze, że Gudmundur podjął ten problem. Ja także wciąż o tym myślę, tylko że nie taki ze mnie jak z niego bohater. To by ci dopiero by­ła heca! W samych tylko dolarach „Rider" kosztował już, psiakrew, niemal osiem miliardów!...

— ... a w rublach niemal dwa razy tyle, o nieufna i małowierna! Jakbym o tym nie wiedział! Gazety przypominają nam to codziennie jak tatuś koszt nowej teczki wyrodnemu synkowi, który za wszelką cenę chce

jeździć na niej jak na sankach. Ale czyż my, na miłość boską, chcemy czegoś takiego? A zresztą gdybyśmy znaleźli i przywieźli tylko te porosty i mchy, i jeszcze jakieś robactwo, to i tak by to była wspaniała zdobycz! Rozumiecie?

Jyrry, panie redaktorze, był wówczas tak poiryto­wany, że aż Ostapienko z drugiego końca messy popa­trzył ciekawie: dlaczego i o co tak się kłócimy? To trze­ba widzieć na własne oczy: Jyrry'ego, kiedy ogarnie go sprawiedliwy gniew.

— No, dobrze już, dobrze, ty krzykaczu! — nie ustę­powała pani Alena. — Tak myślisz ty. I Gudmundur. I choćby ja. Ale ludzie oczekują jakiejś sensacji. I w końcu — mają do tego prawo. Przecież za „Ridera" zapłacili. Każdy człowiek na kuli ziemskiej począwszy od prezydenta, a skończywszy no... no choćby na ma­mie doktora Bjelke, dał na niego uczciwych osiem do­larów. Rozumiesz, Jurku? I za te osiem dolarów...

Jurek złapał się za głowę.

— Alenko, błagam cię: skończ już z tym. Ja wiem! Za te osiem dolarów możesz sobie kupić dajmy na to srebrną puderniczkę albo pajacyka na sprężynce, albo jeszcze jednego okropnego słonia do tej swojej obrzy­dliwej kolekcji...

— Nie, Jurku, o tym akurat nie myślałam — przerwała mu Alena. — Tylko tak na własny użytek policzyłam, ile za te osiem dolarów można kupić na przykład ryżu albo chleba. Wiesz, że na świecie są je­szcze ludzie, może byś w to nie uwierzył, ale są jeszcze na świecie ludzie, którzy potrzebują kawałka chleba

albo woreczka ryżu bardziej niż pajacyka na sprężynce. Drogi Jyrry, skoro to tylko usłyszał, natychmiast zrobił się taki malutki.

— Wybacz... ja wiem... Ja tylko tak... sami wiecie... Chwilkę się zastanawiał, po czym pochylił sdę do nas konfidencjonalnie:

— Sam bym się długo namyślał, czy warto niemal półtora roku być, Alenko, bez ciebie, gdybym nie był pewien, że na Marsie są nie tylko mchy i jakieś inne zielone czy raczej czerwone łodyżki, ale też bardziej interesujące rzeczy!

— A ty jesteś pewien? — powiedzieliśmy niemal je­dnocześnie z panią Aleną.

Jyrry ściszył głos niczym teatralny intrygant.

— ,Tak, jestem pewien. Nie chciałem się z tym przed wami zdradzać, ale przycisnęliście mnie do mu­ru... — przełknął ślinę i z wyrzutem spojrzał na mnie i na panią Alenę — ...zarzucając mi brak zrozumienia ludzkich potrzeb.

Przez chwilę zgodnie i jednogłośnie protestowaliśmy, ale Jyrry machnął ręką i natychmiast ciągnął dalej, że naprawdę jest pewien i że ma dowód na istnienie na Marsie wysoko rozwiniętej cywilizacji.

Wszyscy zastygliśmy w bezruchu. Zauważyłem, że nawet pani Alena wyglądała — jak by to sama okre­śliła — niczym wystraszona mysz.

Pierwszy — rzecz dziwna — odzyskał mowę na ogół milczący Leif Thorgunn. Wyjął z ust tę swoją wiecz­nie poobgryzana fajkę, z którą nie rozstawał się ani

na chwilę od czasu, kiedy zdecydowano definitywnie, że jednak nie poleci, i rzucił:

— To jest... bardzo interesujące. Na całym świecie właśnie tylko ty... — I znów przysłonił się milczeniem i chmurą błękitnego dymu „Złotego runa", które bez cła, a więc absolutnie nielegalnie, zdobywali dlań ro­syjscy uczestnicy projektu ,,Rider".

— Nie tylko ja! Przypadkiem wie o tym także Osta-pienko! — bronił się Jyrry. — A teraz wiecie to również wy ł mam nadzieję, że przynajmniej do startu „Ridera" zachowacie to dla siebie. Postanowiliśmy z Iwanem Maksymyczem, że na razie nie będziemy ro­bić paniki.

Zapytałem, jaką panikę ma. na myśli.

— Zaraz się dowiecie! Chodźmy na chwilę do nas —

Jyrry na to.

Wymknęliśmy się chytrze i cicho jak Indianie na ścieżce wojennej, ale nie udało się nam ujść pełnemu wyrzutu wzrokowi Iwana Maksymycza Ostapienki, który spojrzał na zegarek i znowu popatrzył na nas.

Jyrry przez chwilę grzebał w swoich wiecznie poroz­rzucanych, niemniej jednak absolutnie nietykalnych stertach papieru, i wyciągnął w końcu kilka reproduk­cji, wyciętych widać z jakiegoś czasopisma. Ze wzglę­du na to, że na zdjęciach znajdowały się — jako zawo­dowiec poznałem to na pierwszy rzut oka — słynne fo­tografie powierzchni Marsa dokonane przez sondę ,,Ma-riner IV", a na ostatniej stronie uniwersalny „dwume-trowiec" Zeissa z obserwatorium w Tautenburgu, mo­żna było przypuszczać, że to specjalistyczne pismo

astronomiczne. Na podstawie zaś czeskiego tekstu — dzisiaj, panie 'redaktorze, potrafiłbym go już nawet jako tako przetłumaczyć — stwierdziłem, że periody­kiem tym było praskie „Królestwo gwiazd". Jyrry tę moją detektywistyczną dedukcję potwierdził.

— A więc patrzcie, wy, wy... z waszymi porostami i mchami! — I podsunął nam pod nos pierwszą foto­grafię obejmującą część Mare Sirenum z wysokości około 1000 km. Jeśli dobrze pamiętałem, największy krater na zdjęciu ma około 50 km średnicy. W lewej górnej części fotografii mniej więcej do połowy do­strzegało się zatarcie rastra — poza tym nic nadzwy­czajnego nie widziałem, tym bardziej więc, oczywiście, nic nadzwyczajnego nie mogli widzieć ani pani Alena, ani też Leif, którego wiedza astronomiczna kończyła się gdzieś na Koperniku.

Pani Alena osunęła się w fotelu.

— O mój Boże, znowu zdjęcia! Jedynym fotografem z prawdziwego zdarzenia jestem w tym towarzystwie ja, a wy, chłopcy, powinniście z tym skończyć! W ten sposób przecież zaczęła się właściwie cała akcja z „Ri-derem" — tylko że wtedy mieliśmy przynajmniej zdję­cia tego szkraba ze statku z rakietami! To jest zupeł­nie, ale to zupełnie nieinteresujące. Co pan na to, Gudmundurze?

Wzruszyłem ramionami.

— Właściwie to ja także nic nie wiem... Jyrry przerwał mi w całkiem nieparlamentarny spo­sób: ' ' — Jeśli nie wiesz, to się nie wtrącaj! A więc żeby­

ście wiedzieli, wy wszyscy, ta linia, która najwyraź­niej wygląda jak przerwa w rastrze podczas wysyłania bądź też przyjmowania fotografii, wcale nie jest prze­rwą. Przypadkiem tylko jest niemal — powtarzam:

niemal — równoległa z pionowymi liniami rastra.

— I znowu, Jurku, masz jakieś przypadki. Taki przypadek to przecież jedna możliwość na... bo ja wiem na ile... No... choćby jedna na milion — protestowała pani Alena.

— Jedna na milion? Co ci też przychodzi do głowy! Jasna linia odchyla się od linii rastra o pełny stopień. Sprawdziłem to przy pomocy mikroskopu w obserwa­torium u Nawia. Z możliwych 360°, czyli z pełnego koła, mogła się trafić w liniach rastra dokładnie czte­ry razy — z góry, z dołu, z lewej strony i z prawej, a jeśli założymy jeszcze możliwe odchylenie o jeden stopień, to znaczy, że jeszcze osiem razy. Ogółem bio­rąc — dwanaście razy. Prawdopodobieństwo więc, mo­ja szanowna, miła i matematycznie zacofana małżonko, przedstawia się więc nie jak jeden do miliona, ale je­den do trzydziestu. Taki przypadek dopuśćcie już więc łaskawie, abyśmy nie przeciągali tego zbyt długo i aby Ostapienko nie zjawił się tu nagle jak upiór. Jest już po capstrzyku. Krótko mówiąc wierzcie mi, że ta linia, dość zresztą dziwna, na pewno nie ma nic wspólnego z liniami rastra — nikt tego jednak nie zauważył, zdję-\ cię o numerze porządkowym 8 uznano za nieudane i w zasadzie nie zostało ono opublikowane. Jedynie „Królestwo gwiazd" i być może jakieś inne jeszcze pis­ma chciały mieć coś ekstra i wykorzystały je. Ta biała

linia zaczyna się od czarnego punktu — właściwie to nie tyle od czarnego punktu, ile od czarnej plamki w kształcie koła, obejmującej mniej więcej dwudzie­stą część pozornej średnicy sąsiedniego krateru. Od tej plamki ciągnie się nieprzerwanie biała linia, która mniej więcej w połowie drogi do skraju fotografii roz­pada się i jej wyrazistość stopniowo słabnie. Jest tak?

— Tak, Jurku! Wszystko to mówisz bardzo pięknie, jakbyś z książki czytał... — ziewnęła pani Alena z głę­bi fotela. — Tylko że ja takich śladów widziałam w swoim długim i trudnym życiu całe setki i zawsze przepowiadały nieszczęście. To po prostu zadraśnięcie emulsji filmu paznokciem albo czymś równie złowiesz­czym... Tak powstała prosta szrama, a ten twój sła­wetny punkt czy też plamka to odrobina zdartej emul­sji. A teraz możemy spokojnie iść spać.

— Świetnie — ucieszył się Jyrry. — Widać zupeł­nie to samo myśleli wszyscy, którzy mieli zdjęcie w rę­ku, i dlatego nie zbadali go dokładnie. Ja jednak, ko-chasiu, jestem z natury dociekliwy i dlatego u ra-dioastronomów w Jodrell Bank, gdzie te portrety Mar­sa przyjmowano, z całą pewnością stwierdziłem, że przyrząd przyjmował negatywy. Rozumiesz, Alen-ko, negatywy? A więc w przypadku, który tak lekko­myślnie przedstawiasz, linia musiałaby być czarna, a ów punkcik biały, a nie odwrotnie.

Zresztą — spójrzcie na kolejne zdjęcie. Nosi numer porządkowy 14 i mamy na nim północno-zachodnią część pustyni Phaetonis, sfotografowaną już z o wiele mniejszej wysokości. Krótko mówiąc, część powierzch­

ni zdjęcia 8, i to na szczęście właśnie jedna z tych, przez którą biegnie nasza...

— Jaka znów nasza?! — odezwała się z oburze­niem pani Alena.

— A więc moja biała linia. Widzicie!

— Co? — teraz na odmianę powiedzieliśmy jedno­cześnie Leif i ja.

— To niewiarygodne! — Jyrry chwycił się za głowę jak nauczyciel bezradny wobec szczególnie tępego ucz­nia. — No ten szeroki jasny nieprawidłowy pas w le­wej połowie obrazu! To wcale nie jest skaza, ale... co?

Woleliśmy milczeć, Jyrry więc dokończył za nas:

— To jest, o moi niedomyślni, częściowo rozproszona smuga kondensacyjna, jaką w chłodnej i rzadkiej atmo­sferze Marsa pozostawił samolot, uchwycony w locie właśnie na zdjęciu numer 8!

— O psiakrew! Jeszcze jeden pierwszorzędny przy­padek — zauważyła jakby od niechcenia i dla samej siebie pani Alena.

— Wcale nie! — odciął się Jyrry. — Na ten pomysł wpadł Ostapienko. Mówiąc zupełnie szczerze, mnie to •wcale nie przyszło do głowy. Zdaniem Iwana Maksy-mycza jakaś latająca maszyna zmierza dokładnie do miejsca, dokąd kierował się „Ranger IV", aby obser­wować jego lądowanie i Bóg jeden wie co jeszcze. Do­konaliśmy obliczeń i wszystko zgadza się co do joty. Owa latająca maszyna na pewno nie znalazła się tam przypadkiem. Lotnisko także nie znajduje się przypad­kiem tam, gdzie lądują samoloty.

No, dość szczególna to wprawdzie logika, ale coś w tym było!

— Dobrze, Jyrry, ale dlaczego trzymacie to z Osta-pienką w sekrecie? Być może podczas dyskusji z inny­mi astronomami okazałoby się, że jednak nie macie racji. Może by... — wolałem czym prędzej zamilknąć. bo Jyrry znów zaczął czerwienieć.

— Chciałeś powiedzieć, czy się aby przypadkiem nie boimy posprzeczać czy też pobić o naszą teorię, co, Bjelke? Czyżbyś tak mało mnie znał? Wiesz, że nie... Boimy się za to całkiem czego innego; ta maszyna, któ­ra na zdjęciu numer 8 wygląda jak czarna plamka, ma mianowicie dobry kilometr średnicy, nawet jeśli weź­miemy pod uwagę fakt, że leciała mniej więcej 50 km nad powierzchnią Marsa. Gdyby leciała jeszcze wyżej, nie powstałyby już smugi kondensacyjne. A „Rider" ma na pokładzie, o ile mi wiadomo, trzy czechosłowac­kie kieszonkowe pistolety maszynowe „Skorpion", kil­ka granatów ręcznych do walki z kosmicznymi potwo­rami i jeden egzemplarz karabinu laserowego, który jest znakomity na ćwiczeniach; w praktyce nie skrzyw­dziłby nawet kota. Miotacze promieni i broń radioak­tywna stanowią — niestety — uzbrojenie kosmonautów jedynie w powieściach fantastycznych.

— No i? — zdenerwowałem się odrobinę. — Czyż­byśmy mieli jakieś powody, aby od razu planować starcie z nieznaną cywilizacją? A może nasza wypra­wa na Marsa ma charakter zdobywczy?

— Nie mów głupstw... — Jyrry machnął leniwie rę­ką. — Sam przecież najlepiej wiesz, że nie. Nasza wy­

prawa jednak i tak już jest bardzo cenna i kosztowna, musi więc być odpowiednio wyposażona we wszystkie możliwe i niemożliwe środki na każdą ewentualność. I Iwan Maksymycz, i ja nie wątpimy, że znalazłyby się jakieś mądre głowy upierające się przy zapewnie­niu „Riderowi" ochrony przeciwko latającym maszyn­kom o rozmiarach powiatowego miasteczka. Zanimby to przedyskutowano, upłynęłyby znów tygodnie i mie­siące, a w końcu wyfasowalibyśmy dla „Ridera" bom­bę atomową i odpowiednie osłony antyradiacyjne, a za­miast kosmonautów poleciałby już pewnie tylko jakiś kieszonkowy robot. A to jest, moi mili, dokładnie to, czego sobie z Ostapienką absolutnie nie życzymy. Po chwili odezwała się pani Alena.

— Słuchaj no, Jurku... — powiedziała nieco zmie­nionym głosem — więc ty naprawdę myślisz, że tam... wiesz, tam, w górze, mogą istnieć jakieś maszyny zdol­ne zagrozić „Riderowi"?...

— Co też ci przychodzi do głowy, kochanie! — Jyrry klepnął ją po plecach. — Właśnie przed chwilą prze­konałaś mnie absolutnie, że to tylko draśnięcie paznok­ciem. Zostańmy więc przy tym, zgoda?

No i zostaliśmy przy tym, panie redaktorze, aż do startu „Ridera".

Doktor Komenik opowiada

A więc przede wszystkim, redaktorze, rzecz najważ­niejsza: niech pan nigdy nie czyta sci-fi, czyli powieści fantastyczno-^naukowych. Pozbawi się pan wszelkiej radości, jeśli kiedyś potem Pan Bóg przypadkiem do­puści i z kija wypuści, tak jak wypuścił w moim wy­padku, i uda się pan osobiście i całkiem naprawdę gdzieś za stodołę naszej starej dobrej mamy Ziemi.

Nie tyle może dlatego, że bywa w nich mnóstwo nonsensów. Z tym musi się człowiek zawsze liczyć. Gorsze jest to, co jest trafne i absolutnie dokładne i co w końcu niweczy każdą niespodziankę. Wie pan, kie­dyś, przed dawnymi, bardzo dawnymi laty przyjaźni­łem się z takim jednym kolegą, medykiem, razem uczyliśmy się, razem zdawaliśmy egzaminy, no i pew­nego razu zdecydowaliśmy, że razem wyruszymy na wędrówkę po Karkonoszach. Mój szanowny kolega miał na brzuchu w przezroczystym mapniku mapę turysty­czną i ciągle mnie pouczał:

— Posłuchaj, Jurek, tam, za tym zakrętem drogi, będzie młyn, a nad nim trzy domki na zboczu. Nie,

przepraszam, cztery domki. Wydawało mi się, że ten czwarty to rezultat trawienia jakiejś muszki.

A po chwili:

— A teraz uważaj: jeszcze mniej więcej sto metrów i znajdziemy się koło leśniczówki.

I tak dalej, i dalej. Wytrzymałem to z Jilemnic do Witkowa, ale tuż za Witkowem tygrysim susem prze­skoczyłem rów i zniknąłem w lesie. Odżałowałem wspólne pęto kiełbasy, ale za to potem maszerowałem sobie wesoło i pozwalałem się zaskakiwać, no i była to — krótko mówiąc — przygoda, a nie jazda wzdłuż wytyczonej chorągiewkami i z góry znanej trasy.

Dlaczego to mówię?

Ano dlatego, że wszystko, co podczas startu i po starcie „Ridera" przeżywaliśmy, zna pan już z pew­nością doskonale, tak jak zna to każdy chłopak, który raz na jakiś czas pozwoli sobie na fantastyczno-nauko-wą lekturę — a któryż to chłopak sobie nie pozwala, niech pan sam powie, redaktorze?

Napije się pan kawy? Świetnie. Ja też.

A więc te pierwsze minuty były zupełnie przepisowe, łącznie z przeciążeniem, uczuciem ucisku koło serca i w żołądku i tak dalej, i dalej; wyjątek stanowił fakt, że kabina „Ridera" podczas przelotu przez atmosferę ziemską wypełniona była dwutlenkiem węgla, tak że musieliśmy siedzieć w skafandrach. Nie mogliśmy nawet spojrzeniem pożegnać się z naszą macierzystą planetą w ogóle, a z kilkoma bunkrami wokoło boosteru, gdzie znajdowali się Alena, Bjelke, Leif i pozostali przyja­ciele, w szczególności. Dwutlenek węgla stanowił jak-

by doskonalszą namiastkę formuły zakazu palenia roz­błyskującej w startujących samolotach. My, oczywiście, o paleniu nie mogliśmy nawet marzyć — ale i tak te pierwsze i ostatnie odcinki lotu przez atmosferę są po­noć największym problemem. Kątem oka dostrzegłem za iluminatorami „Ridera" znane „robaczki świętojań­skie", iskierki, odłamki roztopionego i rozżarzonego płaszcza rakiety. Wyglądały zupełnie tak jak iskry z paleniska lokomotywy podczas jazdy nocą. Po­wierzchnia osłony „Ridera" była rozpalona do czerwo­ności, tak mnie przynajmniej pouczał kiedyś Mac Mac Mac — i niebezpieczeństwo pożaru w kabinie właśnie w tej chwili największe.

No i siedzieliśmy sobie pięknie niczym kokoszki w kojcu, z rękoma i nogami ciężkimi jak z ołowiu. McLaughin trzymał wprawdzie palce na guziczkach i dźwigniach ręcznego sterowania, ale chyba tylko z po­czucia obowiązku i odpowiedzialności — aż do ostate­cznego bowiem wprowadzenia na orbitę wokółziemską kierowało „Riderem" centrum obliczeniowo-dyspozy-cyjne na Cap Kennedy na spółkę z Bajkonurem. Ży­wię brzydkie podejrzenie, że w wypadku jakiegoś nie­szczęścia jeszcze w atmosferze Mac McLaughin tak czy inaczej nie na wiele by się przydał.

W jednym tylko punkcie, panie redaktorze, powieści fantastyczno-naukowe niewątpliwie kłamią, tak że aż się im z liter i rozdziałów kurzy; a mianowicie wów­czas, kiedy popuszczają wodze fantazji i z rozkoszą opisują, w jakim bajecznym komforcie, niemal jak z Tysiąca i Jednej Nocy, spędzają kosmonauci najnud-

niejszy okres wypełniania obowiązków, to znaczy po­dróż tam i z powrotem. Ha! ha! ha! — proszę pozwolić mi zaśmiać się straszliwie. Nie ma mowy o salach gim­nastycznych i basenach, i bibliotekach! Nie ma mowy o specjalistach, którzy na każde żądanie potrafią wy­czarować dowolny krajobraz i przepiękne widoki! Nie ma mowy o windach łączących poszczególne kondy­gnacje rakiety!

„Rider" miał rozmiary małego autobusu albo raczej czegoś pośredniego między małym autobusem a mikro­busem. To, szanowny panie redaktorze, mówi wszystko! I proszę napisać w swojej książce, jeśli już za wszelką cenę chce ją pan wydać, to mianowicie: zasadniczym problemem podróży kosmicznych na dalekich dystan­sach nie jest już dziś technika, ale ludzie i ich wzajem­ne stosunki, które podczas wielu miesięcy podróży w bardzo ciasnym pomieszczeniu nie mogą tak się roz­sypać, by zagrozić wynikowi kosztownej i pracochłon­nej ekspedycji. Planetoloty z łazienkami i bieżniami, z bibliotekami i ogrodami zoologicznymi dla rozrywki „zdobywców wszechświata", jak z upodobaniem nazy­wa się kosmonautów, to — proszę mi wybaczyć — idio­tyzm. Ludzie, którym w ciągu kilku miesięcy podróży niezbędne są takie figliki, powinni i muszą siedzieć w domu. I basta! Każda dodatkowa tona wagi kabiny oznacza dalsze kilka milionów dolarów czy rubli, które w końcu ktoś musi zapłacić — i tak prawdopodobnie będzie jeszcze długo, bardzo długo, nawet gdy rakiety będzie napędzać energia atomowa, fotony, anihilacja masy czy — choćby, bo ja wiem — nawet dobre słowo.

Krótko mówiąc: najważniejsi są i będą ludzie, którzy widzą dalej niż czubek własnego nosa, w miarę możli­wości nie przeszkadzają sobie nawzajem i nie irytują się więcej niż to niezbędnie potrzebne. Napisze pan to? Nie zapomni pan? A więc dobrze — tu pan ma obieca­ną kawę jako honorarium.

W ten sposób spełniam warunki umowy, a jednocze­śnie udowadniam, że na chwalebnie znaną kawę, jaką parzy się tylko u Kameników, w pełni zasłużyłem. Oczywiście, słowa doktora Kamenika przeczytalibyście i bez tej łapówki. A to dlatego, że w poszczególne wy­wiady starałem się w miarę możliwości nie ingerować, przede wszystkim zaś z uwagi na niezwykłą ważkość tej myśli. W tym względzie zgadzam się z doktorem Kamenikiem co do joty.

Przyp. red.

Proszę sobie jednak nie wyobrażać, że całe wnętrze kabiny „Ridera" służyło tylko i wyłącznie naszym skromnym osobom. Wówczas czulibyśmy się — jak ma­wiał nasz posługacz szpitalny, pan Burgrabek — ni­czym Pan Bóg we Francji. Skądże znowu! Większą część zajmowały zapasy wody i żywności, przyrządy i części zamienne, mikrofilmy i broń, o której — jak sądzę — wspomniał już Bjelke, i tysiące innych rzeczy. Aha, jeszcze jedno: nie mieliśmy robotów7 słuchających poleceń i wykonujących wszystkie możliwe i niemożli­we prace, podczas gdy kosmonauta kręci sobie palcami młynka na brzuchu. Niestety, i one na razie należą je­

dynie do świata fantazji, ale powiem panu, że niekiedy cholernie by się nam przydały... Musieliśmy posługiwać się własnymi rękoma. No... ale nie uprzedzajmy wy­padków.

W końcu szczęśliwie wydostaliśmy się z atmosfery, „robaczki świętojańskie" za iluminatorami pomału rzedły, aż wreszcie zniknęły zupełnie. „Rider" krążył wokół Ziemi po elipsie na wysokości mniej więcej 300 km. Było to pierwsze z czterech okrążeń, które miały być rodzajem próby generalnej mającej wykazać, czy wszystko jest w należytym porządku, czy też Mac Mac Mac powinien raczej zwrócić spiczasty nos — oczywiście „Ridera", nie swój — w przeciwnym kie­runku. Iwan Maksymycz pozwolił zdjąć hełmy skafan­drów — ciśnienie tlenu wytłoczyło dwutlenek węgla, którym dla bezpieczeństwa wypełniona była kabina, i mogliśmy przynajmniej podrapać się w nos. Nie uwierzy pan, redaktorze, co to za przyjemność! Pod­czas czterech okrążeń nic szczególnego się nie działo, poza tym, że praktycznie zaznajamialiśmy się ze sta­nem nieważkości, że Fredowi ołówek poleciał pod su­fit, tak że zdenerwowany chwytał go niczym muchę, ale coś takiego przydarzyło się już — jeśli dobrze pa­miętam — Gagarinowi, i że na własne oczy przekona­liśmy się o widzialności dróg i świateł miejskich na pogrążonej w mroku półkuli, statków na oceanach i in­nych rzeczy, które już przed nami kosmonauci widzieli, a które — biorąc pod uwagę wszelkie teoretyczne prze­widywania — nie powinny być absolutnie dostrzegalne gołym okiem.

No, ja panu tego, redaktorze, nie będę wyjaśniał. Jak Boga kochani, nie wiem, jak się to dzieje.

A potem zaczęła się już właściwa podróż na Marsa. Nie powiem panu o niej nic poza tym, że trwała do­brych parę miesięcy. Przemiana materii w każdym z nas musiała być znacznie zwolniona. Z jednej strony oszczędzaliśmy w ten sposób tlen, wodę i żywność, z drugiej zaś — zmniejszało się przez to niebezpieczeń­stwo choroby popromiennej podczas przelotu przez strefę Longschampsa. Rozdawałem więc najrozmaitsze środki uspokajające i nasenne i drzemałem jak wszy­scy pozostali koledzy prócz biedaka — albo szczęścia-•rza, ma pan do wyboru — który właśnie pełnił służbę i którego zasadniczym obowiązkiem w wypadku ja-' kiegoś nieszczęścia w kabinie albo też na ekranie rada­ru meteorycznego było obudzenie przy pomocy za­strzyku katosilu najpierw McLaughina, po nim Osta-pieriki i trzeciego śpiącego rycerza. Wypróbowaliśmy katosil na ziemi. Wydaje mi się, że obudziłby i dopro­wadził do stanu pełnej sprawności nawet mumię Tu-tanchamona.

Niekiedy słyszałem, jak na sąsiednich siedzeniach zmienionych w kuszetki Fred rozmawia z Iwanem Ma-ksymyczem i wprowadza go w rozmaite językoznawcze tajemnice. Jeden zwrot pamiętam, ponieważ odnosi się do Islandii: „Heimskt er heimaalid barn", czyli „Głu­pie jest dziecko, które rośnie w domu". Do zawartej w tym islandzkim przysłowiu rady zastosowaliśmy się więc w stu procentach. Niekiedy też czytałem przez chwilę; na zmianę — pod komendą Ostapienki albo też

naszego kulturysty Freda — gimnastykowaliśmy się trochę w miarę możliwości i miejsca albo też słucha­liśmy programów specjalnie dla nas przygotowanych przez kilka rozgłośni na Ziemi. Odbiór był tak kiepski, że Iwan Maksymycz dziękował „za ogromne walory" raczej dlatego, aby nie sprawić przykrości tym gorliw­com, którzy wymyślali dla nas najrozmaitsze rozrywki:

od prastarych anegdot i programów estradowych aż po koncerty muzyki konkretnej i elektronowej. Jedynie głosów najbliższych, którzy zostali w domu, na Ziemi, słuchaliśmy w napięciu i cichutko jak myszki, a im bardziej się oddalaliśmy i im trudniej je Iwan Maksy­mycz „łapał" swoją krótkofalówką, tym były nam droższe. Ale opowiadam tu panu, redaktorze, rzeczy zupełnie banalne, które pewnie nikogo nie. interesu j ą, prawda?

Daję słowo — nic niezwykłego się nie przydarzyło! Nie spotkaliśmy żadnego roju meteorytów, chociaż zgodnie z wszelkimi powieściowymi regułami powin­no się to zdarzyć i osłona „Ridera" powinna przynaj­mniej w trzech miejscach zostać przebita, i któryś z nas z narażeniem życia powinien ją z zewnątrz załatać — tylko że między Ziemią a Marsem tych meteorytów jest tyle, ile za grosz uranu, a na domiar złego są tak drobne, że na tungstenkarbidowej osłonie „Ridera" zo­stawiłyby ledwie dostrzegalne otworki. Nie byliśmy przygotowani do igraszek poza kabiną w kosmosie, a jeśli nawet, to i tak nie moglibyśmy nic zrobić, chy­ba tylko zapłakać nad dziurą w „Riderze" — spawanie bowiem specjalnie prasowanych stopów za pomocą na-

szych marniuchnych źródeł energii elektrycznej mo­żliwe jest jedynie i wyłącznie w powieściach...

Od dnia, kiedy sokolooki Fred Sinton stwierdził, że ogieniek Marsa, widoczny w bocznym iluminatorze, jest już czerwonawą tarczą, nie świecącym wprawdzie, ale już dość jasnym punktem — podróż zaczęła mijać trochę prędzej. Oczywiście, natychmiast dostrzegliśmy 'to wszyscy — obawiam się jednak, że pragnienie doda­wało tu bystrości wzrokowi. Długotrwały stan nie­ważkości zaczynał już nam bowiem działać nie tylko na nerwy — to by jeszcze człowiek wytrzymał. Przede wszystkim jednak — mimo wszelkie środki i lekarstwa, którymi zgodnie z zaleceniami światowych powag i spe­cjalnych tablic profesora Tombaugha szpikowałem su­miennie każdego z nas — zaczął oddziaływać na organ równowagi; dawały o sobie znać dolegliwości żołądko­we, a od piątego miesiąca podróży, czyli od momentu, kiedy do celu pozostawało jeszcze uczciwe dziesięć ty­godni lotu, również choroba skafandrowa. Trzeba by znaleźć na nią jakiś sposób, redaktorze, tylko nie wiem, jaki, nie wie też tego żaden z mądrych i brodatych pro­fesorów medycyny kosmicznej — przynajmniej na ra­zie. Po prostu skóra nie wytrzymuje bez odparzeń tak długiego hermetycznego zamknięcia, nawet jeśli ska­fander jest w najbardziej pomysłowy sposób ogrzewa­ny, wietrzony i suszony. Wiadomo, że nie sterczeliśmy w skafandrach bez przerwy — ale co najmniej przez połowę podróży nie zdejmowaliśmy ich z siebie. Zgod­nie z obowiązującym bezwzględnie regulaminem pokła­dowym dwaj spośród nas musieli być w stałym pogo­

towiu, w „pełnym rynsztunku", z hełmami pod ręką, aby moc je założyć w ciągu dwóch-trzech sekund. Po­zostali dwaj mogli tymczasem odpoczywać w fote­lach — „w stroju domowym". Tu Iwan Maksymycz nie ustąpił ani o włos. A więc najpierw wszyscy drapa­liśmy się, a potem jęczeliśmy przy każdym ruchu, ja zaś prowadziłem długie i pouczające rozmowy konsul­tacyjne z mniej więcej połową klinik dermatologicznych na Ziemi, niestety jednak każda z nich miała na tę sprawę diametralnie różny pogląd. W końcu tę naszą dolegliwość leczyliśmy na swój rozum. Najgorzej nam się za to dostało od Aleny — znajdowaliśmy się wów­czas już jakieś dziesięć milionów kilometrów od tej kulki, którą ludzie nazywają Ziemią. Zwymyślała nas, że jesteśmy jak dzieci i powinniśmy przesyłać na Zie­mię bardziej interesujące informacje niż to, że coś nas gdzieś swędzi i piecze... Iwan Maksymycz strasznie chi­chotał, a Fred Sinton oświadczył, że dopiero teraz ro­zumie, dlaczego tak się na Marsa pchałem. A to drań!

W tym miejscu gwoli uczciwości muszą wspomnieć o pewnej drobnej sprawie. W pierwotnym tekście „bo­czny iluminator", o którym wspomina doktor Kamenik na początku akapitu, zastąpiłem „przednim iluminato-rem". Statek „Rider" miał bowiem cztery iluminatory. Przypuszczałem wiec — zgodnie z naszymi ziemskimi wyobrażeniami — ze cel można osiągnąć jedynie wtedy, jeśli poruszamy się w jego kierunku, i że doktor Ka-memk po prostu się przejęzyczył. Mój łaskawy współ­pracownik jednak podczas korekty sprowadził rzecz do

właściwych wymiarów i wyjaśnił mi dokładnie zasady kosmicznej nawigacji, podczas której dwa ciała zbliża­ją się do siebie pod najodpowiedniejszym kątem. Szyb­kość, z jaką Mars krąży wokół Słońca, jest taka, że „Rider" w porównaniu z nim jest zwyczajnym ślima­kiem, no i oczywiście o wyścigach nie ma co myśleć. Dlatego istotnie Mars zjawił się w bocznym iluminato-rze.

Ofiarny doktor Kamenik udokumentował mi ten fakt całym mnóstwem „planów lotu" i projektów dotarcia do Marsa począwszy od Candera i Ciołkowskiego poprzez Ary Szternfelda aż po trasy obliczone przez nowoczesne maszyny elektronowe. Muszą przyznać^ że ani Cander, ani maszyny elektronowe nie były tak naiwne jak ja — ale przyznałem się już do tego, mam wrażenie, we wstąpię, kiedy to nie rozmijając sią ab­solutnie z prawdą oświadczyłem, że nie jestem powoła­ny do fachowych wyjaśnień na temat strefy Long-schampsa. Nic nie poradzą. Tym bardziej wiać staram sią o dokładność powtórzenia wypowiedzi moich dale­ko bardziej poinformowanych „ofiar".

Przyp. red.

i

No a potem czerwonawa tarcza Marsa zaczęła się po­większać, tak że wyglądała jak zdjęcie astronomiczne, a wokół niego na czarnym niebie świeciły gwiazdy. Widzi pan, o tym jeszcze nie mówiłem, redaktorze. Wie pan co? Niech pan to sobie gdzieś przeczyta i opi­sze w tej swojej książce owe efekty z czarnym niebem i ognistym węzłem Słońca, które wyglądało jak ognie

sztuczne na Boże Narodzenie, oczywiście, że trochę jaś­niej, otoczonym strzępami korony i tak dalej i dalej. I tak to już każdy czytał gdzieś co najmniej dziesięć razy!

Wiośnie z tego powodu nie przyjąłem propozycji

doktora Kamenika.

Przyp. red.

> W końcu zaczęliśmy mieć coś do roboty — rzecz

jasna „Rider" podczas lotu wypełniał również najroz­maitsze zadania przewidziane w tej części programu:

mierzył gęstość mikrometeorytów, promieniowanie ko­smiczne i Bóg wie co jeszcze, ale była to bądź fuszer­ka, bądź też robiły to za nas w całości urządzenia auto­matyczne, które dane zapisywały — coś, co wymagało trochę myślenia, a niekiedy też wzięcia rzeczy we wła­sne ręce, oczywiście, o ile w kabinie jakieś czynności fizyczne były w ogóle możliwe. „Chrapacylina", jak ta­bletki nasenne w przybliżonym przekładzie na nasz ję­zyk nazwał Fred (a ma on, redaktorze, ogromny ta­lent do tworzenia nowych straszliwych słów, co wiąże się pewnie z tą jego semantyczną profesją!), definityw­nie powędrowała już do apteczki. Ostapienko obstawał przy uczciwych ośmiu godzinach uczciwego snu na do­bę. Na Marsie dzień ma tylko o czterdzieści siedem mi­nut więcej niż na Ziemi i ziemskie zwyczaje znakomicie się nam tam przydadzą. Sam pan rozumie, że z początku szło nam bez „chrapacyliny" niełatwo, bardzo sią do

niej przyzwyczailiśmy, ale po kilku dniach — Mars tymczasem wyglądał jak zupełnie niczego sobie pla­cek — spaliśmy już znowu na zmianę jak zabici. Pew­nego pięknego dnia przyśrubowaliśmy na powrót heł­my skafandrów i do kabiny „Ridera" zaczął z sykiem napływać ze zbiorników dwutlenek węgla. Zbliżaliśmy się do gazowej powłoki Marsa, który wisiał pod nami jak ogromny puchar, tak, redaktorze, głęboki puchar. Nie mieliśmy wcale wrażenia, że jesteśmy już tuż-tuż nad niemal wypukłą kulą — ale to z pewnością wie pan także, ponieważ pisał o tym każdy niemal kosmo­nauta, kiedy na stare lata chciał sobie dorobić taką czy inną książką...

Ostapienko popatrzył na nas przymrużonymi oczy­ma. Wyglądaliśmy chyba nieszczególnie, ale z wolna i stopniowo przyzwyczajaliśmy się do tego, a więc nie robiło to na nas większego wrażenia. Nie, nie to, re­daktorze, oczywiście byliśmy ogoleni, nie udawali­śmy załogi łodzi podwodnej, a zresztą nie kosztowało nas to wiele wysiłku. Firma Phillips dzięki czterem le­ciutkim maszynkom marki „Spaceshaver" zrobiła so­bie wspaniałą reklamę i zarobiła miliony. A zresztą — dlaczego nie? Goliły bajecznie. Mieliśmy tylko kręgi pod oczyma, cerę bladą jak pędraki, a włosy jak nieco już podtatusiały zespół bigbeatowy.

Nie odezwał się. Tylko kolejno — jednego po dru­gim — dotknął ręką, jakby nas poklepywał po ramie­niu. Fred Sinton uśmiechnął się przyjaźnie, Mac Mac Mac zachęcającym ruchem uniósł w górę kciuk, a ja... właściwie to nawet nie wiem, redaktorze, co ja... Pew­

nie tylko siedziałem z bąblem skafandra na głowie, za­sznurowany pasami deceleracyjnymi, wdychałem tlen z helem, syczący cichutko w wentylu bezpieczeństwa przewodu doprowadzającego, i myślałem o tych, którzy zostali na Ziemi: o Alenie, o dr. Bjelke, o Leifie. A tak­że o tym, dokąd to nas właściwie w końcu zaprowadzi­ły: cała akcja Val oraz kilka zatartych słów w dzien­niku Julesa Verne'a.

Za iluminatorami ukazały się pierwsze „robaczki świętojańskie", pierwsze iskierki, drobinki roztopionej warstwy termoizolacyjnej chroniącej powłokę „Ride­ra". Mac McLaughin nacisnął jeden z zupełnie niepo­zornych guziczków na tablicy rozdzielczej — ale wbrew tej niepozomości mieliśmy wrażenie, że wpadł na nas parowóz pociągu pospiesznego. Oczywiście nic takiego się nie stało — bo skądże by znowu na Marsie jakiś parowóz, no nie? — o przeciążeniu też nie ma co mó­wić, zaledwie jakieś dwie albo trzy atmosfery, a i to kto wie, czy tyle, ale to pierwsze włączenie silników rakietowych, przy pomocy których Mac McLaughin rozpoczynał manewr wejścia na orbitę — dziwi się pan, redaktorze, że się tak fachowo wyrażam, co? — natychmiast pouczyło nas namacalnie, jak bardzo Zdziadzialiśmy w ciągu tych kilku miesięcy stanu nie­ważkości.

Fred, siedzący czy też leżący obok mnie w pozycji

deceleracyjnej, spojrzał na mnie i z przerażeniem łyp­nął oczyma. Rozumieliśmy się bez słów. Rozmowy zresztą tak czy inaczej były zabronione — połączenie telefoniczne skafandrów miał zastrzeżone dla siebie

nasz pan szef —. Ostapienko. Właśnie pracowicie naci­skał klawisze kalkulatora pokładowego i szło mu to bardzo dobrze — widać naprawdę się tego nauczył. Na podstawie zwięzłych meldunków Maca przeprowadzał korektę kursu i obliczał nowe parametry orbity.

„Robaczki świętojańskie" niezwykle się rozmnożyły i — praktycznie — iluminatory przysłoniła ognista za­słona, w której tylko od czasu do czasu — i to jedynie na ułamek sekundy — otwierały się wrzecionowate okienka. Powierzchnię Marsa widzieliśmy więc znacz­nie gorzej niż choćby „Ranger IV" i — o ile mogliśmy to stwierdzić — na ogół wyglądała tak jak na zdjęciach, które nam łaskawie przekazał. Kratery, łagodnie sfał-dowane równiny o nieokreślonej brunatnoczerwonej barwie. Tu i ówdzie mignęła przed nami ciemna li­nia — niczym rzeka albo rozpadlina czy wąwóz. W tych warunkach polowych nie mogliśmy, rzecz jasna, dać głowy ani za jedno, ani za drugie, ani za trzecie.

— Słuchaj no, Mac — Iwan Maksymycz zwrócił się do McLaughina swoim spokojnym, trochę jakby non­szalanckim głosem. — Atmosfera jest tu osiem i pół rażą gęstsza niż na tej wysokości przewidywano. Je­śli będziemy schodzić zgodnie z pierwotnym planem, spalimy się w tym sosie jak meteor. Przytrzymaj go jeszcze na orbicie i nie przekraczaj szóstki. Później otworzymy parasol.

W przekładzie na niekosmonautyczny język oznacza­ło to, redaktorze, że Mac Mac ma wstrzymać dalsze schodzenie „Ridera", zmniejszyć szybkość orbitalną do sześciu kilometrów na sekundę, co umożliwi włączenie

urządzeń hamujących, jakichś tam klapek zwalniają­cych lot poprzez tarcie o altanosferę. Rozumie .pan? Na­prawdę? Słowo honoru?

Łatwo się mówi, tylko że — ale co ja tam będę pa­nu wyjaśniać! W końcu znaleźliśmy się na krytycznej wysokości nad powierzchnią Marsa — a mianowicie tak blisko, że uczciwa góra ziemskiej produkcji forma­tu mniej więcej Mount Everestu mogłaby „Ridera" roztrzaskać i rozproszyć jego szczątki na obszarze rów­nym średnio dużemu i dobrze prosperującemu państwu. Nie znaczy to, że spodziewaliśmy się na Marsie takich pagórków, wprost przeciwnie, ale diabeł nie śpi. Mac McLaughin mimo skafandra z regulacją temperatury był spocony jak mysz, Iwan Maksymycz zaś nie naci­skał już guzików kalkulatora, tylko obserwował wszyst­kie trzydzieści dwa zegary na tablicy rozdzielczej „Ri­dera". W miarę jak wskutek działania „parasola" — być może uszkodzonego w wyniku straszliwego prze­ciążenia — malała stała szybkość, kabina wibrowała, drżała i trzeszczała. Ekrany radiolokatorów wyglądały jak rebusy dla szaradzistów — chmury jonizowanych gazów, otaczające rozżarzoną osłonę „Ridera", uniemo­żliwiały działanie anten nadawczych i odbiorczych.

Najbardziej z nas wszystkich wstrząsy te dokuczały chyba FredowL. Usta miał fioletowe i zaciśnięte w wąską linię. W końcu nie wytrzymał i wychrypiał

w mikrofon:

— Do cholery, Mac, jak długo to jeszcze potrwa...

— Cicho! — warknął Ostapienko. — Przygotować się do twardego lądowania!

Twarde lądowanie, redaktorze, to — aby pan wie­dział — w kosmonautycznym żargonie coś bardzo nie­przyjemnego, bliskiego katastrofie.

Ekrany pojaśniały trochę i stały się mniej zagadko­we. Zaglądając Maoowi przez ramię spostrzegłem, że wskazówka szybkościomierza „niekosmicznych pręd­kości", mającego podziałki aż do pięciu M, zadrżała lek­ko. Ekrany radiolokacyjne ukazywały rozciągającą się pod nami równinę, beznadziejną i nieskończoną... A je­dnak nie. Chwilami migały jakieś formacje i pasy, ujrzałem nawet w pewnej chwili jaśniejszą plamę o ciemnych brzegach. Coś jakby tająca zamarznięta ka­łuża, jeśli pan pozwoli. Tak mniej więcej wyglądała.

Ekran nad urządzeniem sterowniczym zamigotał, zgasł i znowu się zapalił. Teraz obraz był trochę inny — jakby powierzchnia Marsa odskoczyła nagle od nas przynajmniej na czterokrotną odległość. Iwan Maksy-mycz włączył panoramiczny radar.

Odniosłem wrażenie, że temperatura w kabinie wzrasta — pewnie uległo uszkodzeniu urządzenie kli­matyzacyjne skafandrów. Teraz oczywiście nie można było o naprawie myśleć. Ciśnienie deceleracyjne wy­ciągało nas z foteli, tak że aż pasy wrzynały się w cia­ło. Usłyszałem w słuchawkach, jak Ostapienko mówi do Maca:

— Uwaga, to podgórze Edom i Zatoka Równikowa. Orbita niemal idealnie w porządku. Staraj się skiero­wać go o mniej więcej pół stopnia na północny za­chód.

Ostapienko i McLaughin budzą wprost podziw, re­

daktorze! W tym zamieszaniu wiedzieli nawet, gdzie się znajdujemy. Wyobraziłem sobie mapę Marsa — znaliśmy ją doskonale na pamięć. Do Jeziora Słonecz­nego brakowało zaledwie dziesiątej części obwodu rów­nika Marsa — wydawało się jednak, że „Riderowi" za to brakuje wiele, bardzo wiele.

Temperatura w skafandrach stawała się nie do znie­sienia, a do wstrząsów dołączyły się jeszcze jakieś ude­rzenia o płaszcz rakiety, jakby ktoś rzucał garściami grochu na blaszany dach. Miałem ogromną ochotę za­pytać Iwana Maksymycza, co to jest, ale obawiałem się, że w tej chwili z całą pewnością by mnie ugryzł. Bez względu na hełm skafandra. Zresztą po chwili sam się domyśliłem: przez iluminator widać było żółtawe strzępy przesuwające się koło nas z ogromną szybkoś­cią, tworzące wiry, to znów rozpadające w mnóstwo drobnych obłoczków i cząstek. Pyłowa, a właściwie — kamienna burza. Pierwsza, jaką przeżyliśmy na Marsie. Coś w rodzaju islandzkiego mistouru, jeśli pan, re­daktorze, jeszcze pamięta. Tam, na SneflelsieL.

— Za dwadzieścia sekund włączamy silniki hamują­ce — rozległ się w słuchawkach głos McLughina. — Proszę się przygotować. Dziesięć, dziewięć, osiem, sie­dem, sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden... już!

Po raz drugi już stuknął nas parowóz pociągu po­spiesznego. Tuż przy twarzy świsnął mi niczym bicz pas urwany z fotela Freda, którego wyrzuciło do przo­du jak kamień z procy — na szczęście drugi pas wy­trzymał — tak że Fred zwinął się w dziwnej pozycji w miejscu, gdzie przed chwilą miał nogi. Ja miałem

wrażenie, że pas przetnie mnie w pół albo sprawi, że przez resztę życia będę miał osią talię. Pociemniało mi w oczach. Niczym w półśnie usłyszałem, jak Mac Mac Mac chrypi w mikrofon:

— ...aga, obrót!...

A potem świat obrócił się do góry nogami, na szczę­ście jednak nasze sprytnie pomyślane fotele przewi­działy te i obróciły się razem z nami, tak że teraz ja ze zwiniętym w kłębek nieruchomym Fredem Sinto-nem siedzieliśmy na „parterze" „Ridera", Ostapienko zaś z McLaughinem na ,,pierwszym piętrze", nad nami. Dolne krawędzie ich foteli mieliśmy akurat przed no­sem, ja zaś w ciągu tej sekundy zdążyłem zauważyć delikatną pajęczynę pęknięć na lakierze fotela Maca. Jemu też na pewno porządnie się dostało, ale wytrzy­mał. Gdzie tam, redaktorze, cybernetycznym maszy­nom równać się z człowiekiem!...

Podczas gdy dokonywało się obrócenie świata, o któ­rym właśnie mówię, Mac włączył silniki hamujące, tak że parowóz trącił nas po raz trzeci, tym razem już nie tak intensywnie, a wkrótce potem uczucie cią­żenia i ciśnienia zniknęło, jak nożem uciął. Staliśmy na płomieniu, który smagał i topił grunt pod nami. Grunt? Brzmi to dość dziwacznie, nieprawdaż, redak­torze, kiedy mówiąc o Marsie używamy terminów „grunt" czy „ziemia". No cóż, trzeba coś wymyślić. Albo wymyśli coś Fred Sinton, gotów jestem założyć się, że raz dwa się do tego weźmie...

Bardziej przeczuwaliśmy niż czuli, jak cała ogromna masa „Ridera", zbiorniki paliwa pod nami, w których

zmieściłby się zupełnie przyzwoity statek powietrzny, wieńce silników odrzutowych, słowem: całe te tysiące ton metalu, z wolna, metr po metrze, opuszcza się na powierzchnię Marsa. I raczej przeczuwałem niż wie­działem naprawdę, jak ogromnego wymaga to od Maca wysiłku — mimo że pomagają mu — rzecz jasna — żyroskopy, repulsory automatyczne i jakże się tam te wszystkie wynalazki nazywają — aby tego potwora delikatnie i szczęśliwie sprowadzić na dóL Gdzieś daleko pod nami skrzypnął metal, jakby otwie­rały się nie oliwione wrota — to obok stabilizatorów wysunęły się trzy teleskopowe ramiona z potężnymi sprężynami hamującymi i szerokimi talerzami podpór. Płomienie silników odrzutowych huczały nierytmicz-nie — w miarę jak je automaty (a może sam Mac Mc-Laughin?) włączały.

Potem nastąpił lekki, ledwie odczuwalny wstrząs. „Rider" natychmiast pochylił się o kilka stopni, silni­ki odrzutowe zawyły, pochylenie — przy wibracjach i skrzypieniu kadłuba — powoli wyrównywało się, jeszcze jeden wstrząs, tym razem dość silny, tak że Fred wspinając się z powrotem na swój fotel, opadł znów na czworaki i nadal wisiał na zapasowym pasie, jakiś łoskot i trzaski pod nami — i cisza.

Tylko w osłonie „Ridera" coś cichutko postukiwa­ło — być może to tylko kurczyły się stygnące dysze. Przed iluminatorem i przed ścianką hełmu znajdowało się coś, czego nie mogłem dobrze rozpoznać, właściwie to z początku miałem trudności z akomodacją wzro­ku — zna pan to uczucie, redaktorze? W końcu blask

zachodzącego przed nami, ale poza polem widzenia ilu­minatora słońca oświetlił to nieco: pojawiła się bru-natnoczerwona sieć, nieregularnie spleciona, tu i ów­dzie rozszerzająca się w jakieś kuliste, jakby lodowe naroślą. Sięgała widać bardzo wysoko — najwyższe „oka" sieci widziałem zaledwie parę metrów pod nami, a więc co najmniej sześćdziesiąt metrów od podstawy.

Po niebie z absolutnie nieziemską szybkością płynęły absolutnie nieziemskie błękitno-żółte chmury, przypo­minające raczej dymy z jakiejś fabryki chemicznej niż nasze poczciwe chmurzyska.

A potem jakby ktoś nagle przekręcił kontakt — za­padła ciemność, czego zresztą ze względu na rzadkość atmosfery i równikowe położenie Jeziora Słonecznego oczekiwaliśmy i co profesor Tombaugh z pewnością siebie przepowiadał.

Nie zauważyłem nawet, że nie ma już w kabinie dwutlenku węgla, dopóki nie usłyszałem jakby z dale­ka zmęczonego trochę wprawdzie, ale spokojnego głosu Iwana Maksymycza:

— Możecie zdjąć hełmy. Jesteśmy na miejscu.

No i rzeczywiście, redaktorze, byliśmy na miejscu. Tam, na Marsie.

Zdaję sobie sprawę, że moja opowieść nie była ro­mantyczna, nie występują w niej piraci kosmosu ani podstępne meteory — ale chciał pan przecież prawdy, no nie?

A teraz z przyjemnością wypiję jeszcze jedną kawę. No, redaktorze, jazda! Wspominając to, co rozpoczęło się po chwili, bardzo jej będę potrzebować!

Jeszcze raz (teraz już zupełnie krótko) doktor Kamenik

Ależ pan niecierpliwy, redaktorze! Nawet pan po­rządnie nie skosztował mojej kawy, a ma ona, mój dro­gi panie, nie byle jaką opinię. Wie pan, że przy­syła mi ją Hertwig wprost z Brazylii? Ma on teraz w Santarenie kawiarenkę z czerwono-białymi firanecz­kami i czterema stolikami na chodniku. Przysłał mi fo­tografię. A ta kawa, ta kawa jest naprawdę bardzo in­teresująca. Proszę sobie wyobrazić, że każde ziarnko jest na swój sposób odmienne, ma najróżnorodniej-sze kształty, raz wygląda jak rogalik, to znów jak kul­ka. Oczywiście, są to ziarnka przebrane...

Doktor Kamenik był w swoim żywiole. A ja z kolei ogromnie się niecierpliwiłem — choćby dlatego, że był późny wieczór, doktor nie czuł się jeszcze zupełnie zdrowy i dawno już powinien spać. Oczywiście, nie Śmiałem mu przerwać — przecież to od niego przede wszystkim zależało, czy ukaże sią „Tajemnica ślepych ptaków", „Znak jeźdźca" i książka, którą właśnie czy­tacie. I tak w końcu, chcąc nie chcąc, dowiedziałem się

oprócz nazw najrozmaitszych gatunków kawy także

sposoby jej przyrządania; w porządku alfabetycznym od Anissette, arabskiej, brazylijskiej, Borgia, bośniac­kiej, curacao, dimiana i tak dalej, i tak dalej, aż po kawę tropikalną, turecką, Yenezia i wiedeńską... Na literę 2 już żadnej kawy nie ma — w przeciwnym ra­zie doktor Kamenik by ją z pewnością znał i wypró­bował.

Ta gastronomiczna rozmowa trwała chyba z godzi­nę... Niech, mi mój szanowny i drogi przyjaciel dr Ka­menik wybaczy, że taśmę magnetofonową z jego kawo-logicznym wykładem zostawiłem sobie jako piękną pa­miątkę i cenne pouczenie osobiste i że jego doświad­czeń w tym zakresie w książce nie wykorzystałem.

Zresztą zbliżała się już niebezpiecznie północ, pani Alena chodziła wokół nas wprawdzie w milczeniu, ale niewątpliwie ze wzmagającym się nieustannie pragnie­niem ujrzenia mnie za. drzwiami. Tak więc dalszy ciąg wywiadu jest bardziej telegraficzny i zwięzły niż to doktor Kamenik ma w zwyczaju. Niemniej jednak jest co do joty zgodny z zapisem.

Przyp. red.

W myśl wszelkich reguł powieści fantastycznych po­winniśmy w tej chwili niczym sarenki wyskoczyć z deceleracyjnych kuszetek, na których wylegiwaliśmy się przez niemal trzy czwarte roku, i zacząć sobie ha­sać po Marsie. Jeśli już nie z innego powodu, to choć­by ze względu na przyciąganie, które nie osiąga tu nawet połowy grawitacji ziemskiej.

Ho, ho! Szkoda, że pan tych harców i tych sarenek nie widział! Ledwo wlekliśmy się. Była to chyba re­akcja na napięcie nerwowe ostatnich godzin, a zwłasz­cza skutek długotrwałego stanu nieważkości: kiedy to mięśni nie ćwiczyła nawet zwykła konieczność statycz­nego tonusu fleksorów... Ale to pewnie dla pana zbyt specjalistycznie lekarskie, prawda? Lepiej więc dajmy temu spokój. Krótko mówiąc czuliśmy się wszyscy jak po długiej ciężkiej chorobie i tak też przedstawiała

się nasza kondycja fizyczna.

Dokładne dyrektywy lotu opracowano tylko do chwi­li lądowania — dalej już obowiązywała decyzja dowódcy ekspedycji, Ostapienki. Postanowił, że z cennych czter­dziestu dni, jakie spędzimy na Marsie, urwiemy tak za dwa-trzy na odzyskanie sił i sprawności, a także na odzyskanie równowagi psychicznej, a dopiero potem za­bierzmy się do eksploracji. Wie pan, redaktorze, co my tu będziemy o tym gadać... to raczej temat dla dr. Bjelke, niech pan go kiedyś o to zapyta. Żaden z nas wprawdzie się do tego nie przyznał, ale pod koniec pod­róży wszyscy mieliśmy już halucynacje, każdy zgodnie ze swoim usposobieniem. Na naszej starej poczciwej Ziemi wystarczyłoby to zupełnie, by człowieka zabrano na przymusowe leczenie na oddziale psychiatrycznym. •Niech no pan spróbuje zamknąć się na trzy czwarte roku w pomieszczeniu wielkości kabiny samochodo­wej i wystrzelić w przestrzeń kosmiczną!...

Zanim zabraliśmy się do pracy, do analizy miejsco­wej atmosfery, do badania bakterii i ich wrażliwości na antybiotyki, których mieliśmy ze sobą całkiem

przyzwoitą apteczkę, do mierzenia — dla celów fil­mowania i fotografowania — barwnej temperatury światła i tak dalej i dalej, zasiedliśmy wszyscy razem niczym na naradzie wojennej. Jakbyśmy się umó­wili — nikt z nas nie użył kuszetki. Mieliśmy ich zu­pełnie dosyć. Mac i Iwan Maksymycz oparli się o ta­blicę rozdzielczą, chociaż najrozmaitsze wypukłości i dźwignie gniotły ich w tylne części ciała i musieli pochylać głowy, ja z Fredem zaś usiedliśmy na zdję­tych hełmach w wąskim przejściu między kuszetka-mi.

Musiały wytrzymać ciśnienie 800 ziemskich kilogra­mów, teraz więc nic im nie groziło.

— A co tu właściwie wokół nas rośnie? — trochę na­iwnie zapytał Fred.

— Marsjańska odmiana palm kokosowych — nie od­mówiłem sobie żartu. — Same kudły z orzechów i orze­chy. Nie zauważyłeś?

— Spokój, chłopaki, spokój! — uśmiechnął się krzy­wo Mac Mac Mac. — Oto przeżywamy historyczną chwilę, o której kiedyś dzieci będą się uczyć w szkole. Moje będą musiały umieć to na pamięć i płakać na myśl o tym, co tatulek przeżył. W przeciwnym razie zjem je z kościami — dodał mściwie.

— Czy wobec tego mamy wygłosić jakieś prze­mówienie okolicznościowe? — Fred na to. — A jeśli w końcu nie znajdziemy tu nic poza tymi kokosami George'a — miał mnie na myśli, redaktorze — i wró­cimy do domu z kwitkiem? Co ty na to, Iwanie? Jes­

teś przecież koordynatorem, zacznij więc zachowywać się historycznie!

Iwan Maksymycz stał z pochyloną głową i nie od­powiadał. Myślałem, że pogrążony jest w jakichś głę­bokich rozważaniach, ale nagle zauważyłem, że z uwa­gą przesuwa w palcach pasek z nakreśloną linią krzy­wą. Z daleka wyglądało to jak elektrokardiogram, ale takich wymyślnych urządzeń na pokładzie „Ridera" nie mieliśmy.

— Przepraszam — Ostapienko drgnął — co mówiliś­cie? Aha, już wiem. Mówiłeś Frędzle, że są tu tylko kokosy. Otóż nie, chłopcy. My dwaj, to znaczy Jurek i ja, już na ziemi byliśmy święcie przekonani, że na Marsie znajdziemy coś bardziej interesującego i że ma­my nawet na to dowody. Chwileczkę — powstrzymał lawinę pytań — wszystko wam we właściwym czasie powiemy. Teraz coś ważniejszego: mniej więcej o sto kilometrów od miejsca lądowania w kierunku północ-no-wschodnim spostrzegłem na ekranie jakieś prawid­łowe formacje. Wyglądało to na dość regularne figury geometryczne... albo może w przybliżeniu figury geo­metryczne, półkule ułożone według wielkości w krąg. Nie wiem. Nie jestem pewien. I wy to zauważyliście?

Popatrzył na nas.

Wszyscy pokręciliśmy głowami.

— Naprawdę nie? Hm. Może więc... Miejmy nadzie­ję, że będzie to na zdjęciu ekranu, zdążyłem jeszcze nacisnąć wyzwalacz, wynik, oczywiście, poznamy do­piero na Ziemi... Ale tu jednak jest dowód. Spójrz­cie! — Wyciągnął rękę i powoli przewijał pasek między

palcami. Co kilka centymetrów powtarzał się w pra­widłowych interwałach ostry zygzak krzywej.

— Co to znaczy, Iwanie? — Fred pochylił się. — Będziesz nam musiał chyba to wyjaśnić.

Ostapienko zastanawiał się chwilę, popatrzył na mnie, po czym uśmiechnął się do siebie.

— No dobrze. Może się to przyda. Jako bodziec i za­chęta... Chociaż... A więc słuchajcie: na tym pasku mamy zapis czynności urządzenia automatycznego, któ­rego obecność na „Riderze" uważałem za zbyteczną. Jest to udoskonalona i oczywiście odpowiednio zminia­turyzowana wersja antyradarowego lokatora doświad­czalnego wykrywającego promienie radarowe w chwili, kiedy padają na antenę. Dzisiaj — o ile się orientuję — bardzo to w siłach zbrojnych modne i takie maszynki są w samolotach doświadczalnych jeszcze bardziej sza­nowane niż wychodzące już po trosze z mody kamery fotograficzne. Nasz detektor radarowy obejmuje całe spektrum fal, jakie zna nasza ziemska elektronika: od milimetrowych aż po metrowe. Włączył się samoczyn­nie mniej więcej pół miliona kilometrów od Marsa. O tu — widzicie? — Nawinął odcinek czystego paska, dalej był kleks, spowodowany wibracją leżącego ele­mentu piszącego, za nim zaś równa ciągła linia. Szyb­ko przesuwał między palcami wstążkę podobną do pas­ka zapisu telegraficznego. — W odległości 382 000 kilometrów od powierzchni Marsa detektor po raz pierwszy zanotował — nazwijmy to tak — audycję na talach krótkich. Po dziesięciu sekundach kierowany stożek fal ustalił się, musiał to bowiem być stożek kie­

rowany, możecie mi jako elektronikowi wierzyć, i nie

opuścił już „Ridera" ani na chwilę. Dopiero tuż przed lądowaniem przyrząd umilkł. Albo uszkodziła go wi­bracja, albo też — i to wydaje mi się bardziej prawdo­podobne — „Ridera" przysłoniło jakieś wzniesienie, albo po prostu załamanie powierzchni Marsa między nami a tym nadajnikiem. Oto co — teraz już wiecie. Pierwszy przyszedł do siebie Fred.

— A więc to znaczy...

— To znaczy — Mac McLaughin klepnął go po ra­mieniu — że jednak będziesz tu miał, Frędzle, coś do roboty. Chętnie poznam tutejszych kolegów-pilotów, a ty będziesz pełnił obowiązki tłumacza. W przeciw­nym razie po co byśmy cię tu wlekli tyle kilomet­rów?!

Na tym dyskusja się skończyła, redaktorze. Wszyst­kim nam huczało w głowie od pytań, ale mieliśmy na tyle rozsądku, aby zdawać sobie sprawę, że na razie nie potrafimy na nie odpowiedzieć. Woleliśmy poło­żyć się spać. Nie wystawialiśmy straży. W tej sytu­acji przypominałoby to bowiem zabawę w Indian. Nie łykaliśmy też „chrapacyliny".

I pan niech już także idzie do łóżka. Jutro po obie­dzie może mnie pan znów odwiedzić i zaczniemy dal­szy ciąg woltyżerki.

Ziemia, tu „Rider"!

Nie wiem, szanowni czytelnicy, jak was, ale mnie z całego „Robinsona Crusoe" najbardziej wzruszał spis przedmiotów, jakie nieszczęsny rozbitek ocalił z wraku statku. Po prostu fakty, fakty i tylko fakty 'bez upiększeń, takie, jakie naprawdę były. Na ogół zupeł­nie to wystarcza.

Przy pracy nad tym rozdziałem posłużyłem się me­todą zgoła nieliteracką. Wykorzystałem w dosłownym brzmieniu teksty radiogramów wysyłanych na Ziemie przez załogę „Ridera" po wylądowaniu. Miało to — nie przeczę — dobre strony, ale odpowiadało również duchowi książki, która nie chce być romantyzowaniem wydarzeń i tak wystarczająco romantycznych.

Radiogramy przyjmowano bądź w obserwatoriach radioastronomicznych w Jodrell Bank, w Symeis na Krymie bądź też w Adelajdzie w Australii. Oczywiście, że poza tym chwytano głosy z Marsa gdzie się tylko dało: robili to amatorzy i obserwatoria, ale ostateczny tekst był zredagowany i opublikowany przez koordy­natorów projektu na podstawie wersji tych trzech

ośrodków, dysponujących dostatecznie czułymi przy­rządami. W Jodrell Bank znajduje się największy — jak na razie — ruchomy radioteleskop o średnicy an­teny 60 metrów, w Adelajdzie trochę mniejszy, a w Simeis tak zwany krzyż Millsa o ramionach dłu­gich na dwa kilometry.

Dokładne brzmienie radiotelegramów zawdzięczam przede wszystkim profesorowi Lowellowi, dyrektorowi radioobserwatorium w Jodrell Bank i jemu w tym miejscu składam podziękowanie. Informacji z gazet nie wykorzystałem; jak się okazało, nawet najgłośniej­sze agencje prasowe dodawały od siebie całe zdania

i akapity.

Przyp. red.

drugi dzień pobytu dziewiąta trzydzieści miejscowego czasu

pokład ridera stop

lądowanie odbyło się stosunkowo gładko stop rider stoi nie­mal pionowo z odchyleniem zaledwie czterech stopni na ziboczu niewielkiego wzgórza otoczony włóknistą roślinnością nieznane­go gatunku stop spektrograficznie stwierdzono maximum w pa­śmie czerwonym albedo zero dziesięć stop temperatura ze­wnętrzna o siódmej czasu miejscowego plus trzy stopnie Celsjusza o dziewiątej zero zero plus sześć i pół stopnia Celsju­sza ciśnienie atmosfery pięć zero dwa mm stop przeprowadza­my analizę i badania bakteriologiczne stop promieniowanie radioaktywne przewyższa mniej więcej trzykrotnie ziemskie i jest znacznie poniżej normy około zero zero zero trzy mr stop niebo jasnoczerwone chmury w zasięgu spektralnym pięć zero sześć angstremów na wysokości około tysiąca pięciu­set metrów szybkość poruszania się około dziewięćdziesięciu siedmiu kilometrów na godzinę stop porywisty wiatr którego szybkość obliczamy na dwanaście balów niesie z sobą ziarnka

l grudki twardej substancji rodzaj kamyków o ciężarze w gra­nicach od jednego do dziesięciu gramów stop

form zwierzęcych dotychczas nie stwierdzono stop bardzo izybkie ledwie dostrzegalne ruchy między włóknami porostu osiągającego wysokość około sześćdziesięciu metrów stop w miarę poprawy warunków świetlnych spróbujemy nakręcić zwolniony film stop

uwaga ściśle tajna część sprawozdania wyłącznie dla ośrod­ka koordynacyjnego stop

w ostatniej fazie lotu rider znalazł się w zasięgu stożka promieni fal krótkich w strefie częstotliwości urządzeń radio­lokacyjnych stop po wylądowaniu kontakt ustał stop innych oznak cywilizacji na razie nie odkryto stop szczątki formacji geometrycznej w margaritifer sinus współrzędne aerograficz-ne plus piętnaście minus dziesięć zaobserwowane przez jednego członka załogi i nie zweryfikowane stop

koniec ściśle tajnej informacji wyłącznie dla ośrodka koor­dynacyjnego stop

załoga zdrowa przeprowadza rehabilitację sprawności mię-Aniowej w warunkach grawitacji i wstępne rozpoznanie stop jutro opuszczamy kabinę ridera stop

ostapienko

trzeci dzień pobytu dziewiąta dwadzieścia sześć miejscowe­go czasu pokład ridera stop

temperatura zewnętrzna w porównaniu z wczorajszą bez zmian stop niebo niemal pogodne na wysokości około czte­rech tysięcy metrów lśniące perłowo obłoki o zwracających wuagę — ze względu na swoją konsystencję i nieruchomość — kształtach stop bardzo mało czerwonych chmur stop wynik analizy atmosfery piętnaście zero pięć tlenu sześćdziesiąt trzy siedem azotu jeden zero osiem helu zero dziesięć dwutlenku •węgla ślady argonu kryptonu amoniaku i olejków organicz­nych stop przewidujemy możliwość oddychania stop na po­żywkach wyrosło kilka gatunków bakterii większość wyraźnie

o charakterze saprofito-nitryfikacyjnym stop dwie kolonie pa-togenetycznych rozkładających agar okazały się wrażliwe na szerokosipektralne antybiotyki stop pozwalam dwóm członkom załogi opuścić kabinę w lekkich skafandrach przy wzajemnym ubezpieczaniu liną stop z kabiny wyjdą dowódca wyprawy i doktor kamenik stop akcja rozpocznie się o dziesiątej zero zero stop niewidoczne szybko poruszające się przedmioty (część informacji zniekształcona w wyniku zakłóceń atmosfe­rycznych) aż do kolejnego pojawienia się stop

ściśle tajny dodatek dla ośrodka koordynacyjnego stop detektor fal radiowych ponownie stwierdził że rider zna­lazł się w zasięgu stożka promieni tym razem o częstotliwości dwadzieścia sześć pięć mm i dwadzieścia dziewięć zero mm stop kontakt zanotowany zero trzydzieści sześć miejscowego czasu i szósta zero siedem miejscowego czasu z powodu nie­przeniknionych ciemności nie można było optycznie określić

źródła stop

ostapienko

trzeci dzień pobytu dwunasta zero zero osiem miejscowego

czasu pokład ridera stop

wstępne rozpoznanie terenu pomyślnie (informacja znie­kształcona w wyniku zakłóceń atmosferycznych) przeprowa­dzono sterylizację przy pomocy... o wysokiej częstotliwością (dalsze zniekształcenia) promienie stop pierwsze analizy mi­kroskopijne wskazują na strukturę komórkową o wyraźnych odchyleniach od ziemskiego typu stop wydaje się że jądra komórek są... (znowu zniekształcenia) nie nastąpił nawet po długotrwałym naświetlaniu krótkofalowymi promieniami ultrafioletowymi o charakterystyce spektralnej... (zakłócenia) ...zdumiewająca jest zdolność regeneracyjna... (zakłócenia)

...bez skafandrów stop

ściśle tajny dodatek dla ośrodka koordynacyjnego stop radiolokacja ridera powtórzyła się o dziewiątej szesnaście miejscowego czasu i trwała... (zniekształcenia) ...ciało stop ze •względu na szybkie poruszanie się wśród chmur nie dało się

stwierdzić, czy jest to... (zniekształcenia) ...pojawiły się od­bicia naszych fal stop to dziwne stop żadna z sond ani inne urządzenia ridera nie odkryły śladów warstwy heaviside'a albo Innych płaszczyzn zdolnych odbić fale elektromagnetyczne... was bardzo źle stop potwierdźcie... (zniekształcenia)... albo defekt aparatury stop zamierzamy emitować fale elektroma­gnetyczne na tej samej częstotliwości co... (zniekształcenia) ...szeregi arytmetyczne i symbole stop koniec (zniekształce­nia)

Czwarty przyjęty komunikat był jednocześnie ostat­nim. Do ogromnych parasoli anten w Jodrell Bank do­tarło wówczas jedynie kilka słów.

Przyp. red.

Czarne na stosunki ziemskie ogromne... zupełnie dobrze możliwe... bezbronni raczej... kilkadziesiąt kilometrów na za­chód gdzie opada... szczególna symbioza roślin jeśli oczywiś­cie...

dodatek dla...

widocznie napęd odrzutowy ale dla tak ogromnego... deszcz kamieni o wymiarach... nie przejawiały wrogich zamiarów...

Nazajutrz wszystkie „radiotelegraficzne uszy" zwró­cone były w stronę Marsa. Profesor Lowell dokonał — wraz ze swoimi współpracownikami — w ciągu jednej nocy rzeczy wprost niewiarygodnej: włączył na szczy­cie największego radioteleskopu maser, wzmacniacz molekularny, którego supraprzewodnictwo, wywoływa­ne przez płynny hel, zapewniało tysiąckrotne wzmoc­nienie najsłabszych nawet sygnałów. Oczywiście — szumu, niestety, także.

Nic się nie odezwało. Tylko jeden uczony z Obserwa­torium Jodrell Bank, dr Hemmelin, przekazał pismu „New Scotchman" informację, z której wynikało, że w kanonadzie zakłóceń i wśród odgłosów dalekich burz usłyszał dwa słowa:

...opuszczamy... powrót...

Profesor Lowell nie potwierdził wprawdzie tych do­mysłów, lecz mimo to stały się one skromnym wpraw­dzie, ale zawsze łakomym kąskiem dla wszystkich ga­zet i periodyków na świecie.

Od tej chwili „Rider" definiitywnie zamilkł.

Alena Kamenikowa mówi o sensacyjnym przełomie

Krótko a dobitnie mówiąc, redaktorze, to było pie­kło. Myślę o tych miesiącach, kiedy nie wiedzieliśmy o „Riderze" ani o czterech członkach jego załogi nic, absolutnie nic, nic a nic. Wszystkie radioteleskopy, du­że i małe, skierowane były na Marsa, wszystkie lune­ty na Jezioro Słoneczne — i nic. Co to znaczy nic? Różnych informacji było, oczywiście, mnóstwo. Astro­nomowie tak przyzwyczaili się do poszukiwań, że w Je­ziorze Słonecznym i wokół niego dostrzegali najrozma­itsze możliwe i niemożliwe rzeczy. Najwięcej widzieli właśnie ci, co mieli najmniejsze lunety, ale tak to już bywa, nieprawdaż?

Byliśmy tu wszyscy, nie tylko ja, Bjelke i Leif, ale cały Sneffels, tak przerażeni, że chwilami we wszy­stko to niemal wierzyliśmy — ale za każdym razem okazywało się, że matką „odkrycia" była dobra wola, niekiedy zaś także — wiadomo! — pragnienie sensacji. Nie rozumiem, dlaczego ludzie tak strasznie lubią czytać swoje nazwisko w gazetach, redaktorze. I chy­ba nie zrozumiem tego już do śmierci.

Minęło czterdzieści dni, to znaczy tyle, ile „Rider" mógł przebywać w tej przerażającej dali. Po ich upły­wie musiał wystartować do lotu powrotnego—w prze­ciwnym wypadku Mars zaniósłby go Bóg jeden wie dokąd i o powrocie na Ziemię nie można by już było nawet marzyć. I nic. Znowu nic!

Bjelke nieustannie myślał i dużo mówił o wyprawie ratunkowej — ale była to, wiadomo, fantazja! Skąd wziąć od razu tyle pieniędzy? A przede wszystkim trzeba by czekać nie wiadomo ile lat, aby znów nastą­piła korzystna opozycja w koniunkcji Ziemi z Mar­sem, a wtedy by już wyprawa nie miała i tak żadnego sensu. Odezwały się głosy, że w zamilknięciu „Ridera" maczała palce strefa Longschampsa i że, być może, to nie tylko zakłócenia, ale także ostateczne wyczerpanie Iwana Maksymycza sprawiło, że brakowało słów w radiogramach.

W końcu wraz z Bjelkem i Leifem nie wytrzymaliś­my i na zwyczajnym zebraniu wydziału astrobiologicz-nego naszego Instytutu powiedzieliśmy o poglądzie Jurka na zdjęcie nr 8 dokonane przez sondę „Ranger". W kręgach naukowych nie wywołało to szczególnie wielkiej sensacji, wzięło to jednak w swoje ręce angiel­skie pismo — „Flying Saucer's Review", „Przegląd La­tających Talerzy", które bez mała w każdym wróblu widzi Marsjanina. Rany boskie, redaktorze, czego ci ludzie z tego nie zrobili?! Dla nich i dla ich czytelni­ków wszystko stało się od razu jasne: biedny „Rider" zderzył się po prostu z kosmicznym krążownikiem wielkości Jeziora Machy i zgodnie z wszelkimi zasada-

mi kosmicznej sztuki wojennej został zniszczony do­szczętnie i na amen. Dlaczego jeszcze przez kilka dni nadawał — coraz gorzej i coraz mniej — nad tym sobie redakcja talerzowego magazynu woale głowy nie ła­mała!

Jak Bozię kocham, nie wierzyłam w takie koszałki--opałki, ale że nie wpływały na poprawę mojego na­stroju, to także jasne. Tę interesującą siwiznę we wło­sach mam właśnie od tego czekania, redaktorze; wyda­wałam się sobie żoną wilka morskiego i z przerażeniem wydzierałem kartki z kalendarza, kiedy... Hej tam, Jurku, zmykaj stąd! Wiesz, że masz jeszcze leżeć w łóżku!

Niech mi rodzina Kameników wybaczy, ze przepi­sałem dosłownie ostatnie zdanie stenogramu... W drzwiach bowiem pojawił się godnie dr Kamenik w szlafroku, widać stanowczo zdecydowany słuchać wraz ze mną, aby dowiedzieć się w końcu, co tu na. Ziemi pani Alena w ciągu tych długich miesięcy prze­zywała. Jak na tak głośnego uczonego — został nad podziw szybko i łatwo wyprawiony z powrotem do sypialni, wywiad zaś trv}ał nadal.

Przyp. red.

Na czym to skończyłam? Aha — na wydzieraniu kar­tek z kalendarza! No tak, strasznie szybko zbliża­ła się data, kiedy „Rider" miał wodować na Oceanie Spokojnym. Podobno gdzieś tam, gdzie Rosjanie doko­

nywali prób z rakietami międzykontynenitalnymi, ale nie wiem na pewno. Zmierzały tam już okręty, helikop­tery i samoloty, nie mówiło się o tym zbyt wiele — wszystko wyglądało na to, że inicjatorzy całego przed­sięwzięcia mają jedno gorące życzenie: aby o ,,Riderze" jak najszybciej i całkowicie zapomniano. Rzecz zrozu­miała — przecież to na ich zmartwione głowy spadło wówczas mnóstwo zarzutów i pytań, na które przy najlepszej woli nie mogli odpowiedzieć.

Kiedy skromnie wraz z Bjelkem pytaliśmy Odpo­wiednie Instancje, czybyśmy i my, biedne panny na wydaniu, nie mogli przypadkiem udać się w rejon wo­dowania, otrzymaliśmy ze wszystkich stron masę wy­mijających odpowiedzi o niewygodach i o burzach i tak dalej, i dalej... Bjelke nie wytrzymał. Któregoś dnia odwiedził mnie i powiedział mi wprost, że lepiej, abym sobie nie robiła zbyt wielkich nadziei. Ze radioloka-tory spenetrowały całe mnóstwo rozmaitych możli­wych i niemożliwych tras, po których „Rider" miał i mógł powrócić na Matkę-Ziemię i że na razie — jak się wydaje — żadna maszyna z Marsa nie znajduje się w drodze. Potem obrócił się do okna i strasznie długo patrzył na sitko radaru, które i tak widział od rana do wieczora, a oczy miał pełne łez. Rzecz jasna, beczałam i ja, tylko że nie tak subtelnie.

Zapewne po to, aby mnie rozerwać, przyniósł mi po dwóch czy trzech dniach z biblioteki Instytutu numer „Sterna", „Life'u" albo „Ouicku", krótko mówiąc ta­kiego jakiegoś pisma z mnóstwem reklam i barwną okładką.

— Niech pani sobie wyobrazi, Alenko — powie­dział — że na świecie istnieją jeszcze inne zagadki, nie tylko i wyłącznie te nasze, międzyplanetarne. Widzi pani? Znowu na tapecie pojawił się człowiek śniegu.

— Hm... — mruknęłam tylko tak sobie, aby nic mi me można było zarzucić, i objęłam spojrzeniem roz­kładówkę, gdzie obok archiwalnych zdjęć jakichś pa­górków pod śniegiem znajdował się rysunek czegoś, co przypominało skrzyżowanie gangstera z Chicago z praczłowiekiem i potrząsało maczugą. — Niech się pan, Gudmundurze, nie gniewa, ale właśnie teraz nie mam ochoty na ludzi: ani śnieżnych, ani leśnych, ani żadnych innych...

Biedny Bjelke oddalił się bezszelestnie. Jak szakal.

Ja, redaktorze, wcale się nad tym artykułem nie za­stanawiałam. Właściwie nie wiem, co tam pisano. Nie byłam zdolna do myślenia. Ale gdybym myślała, a ja to naprawdę czasami potrafię, to z całą pewnością wie­działabym, że to znów jiakaś kaczka dziennikarska i że mamy właśnie sezon ogórkowy, kiedy każdy wąż mor­ski czy dwugłowe cielę albo ziemniak w kształcie stat­ku powietrznego jest dla redakcji prawdziwym błogo­sławieństwem. Czytelnik przeczyta sobie o tym z przy­jemnością, i tak w to nie uwierzy, czego zresztą nikt od niego nie wymaga — i obie strony są zadowolone. A po kilku dniach o sensacji nie szczeknie nawet pies z kulawą nogą. Czy nie mam racji? Niech się pan przyzna! Pan przecież też pracuje w tym fachu!

I rzecz dziwna, dość znaczna część tej zaimprowizo­wanej na poczekaniu przepowiedni nie spełniła się

jednak: człowiek śniegu z łamów gazet nie zniknął. Wprost przeciwnie: niemal co dzień mrugała na mnie jakaś wiadomość zawierająca coraz to nowe szczegóły, tak że w końcu zaczęłam je naprawdę czytać i z chao­sem w zatroskanej głowie udałam się do doktora Bjel­ke. I ze skruchą, wiadoma rzecz!

— I co pan na to, Gudmundurze? — spytałam go podsuwając mu pod nos „Thjodviljin", który w rzuca­jący się w oczy sposób opublikował wiadomość za któ­rąś z indyjskich czy nepalskich gazet. Pisano tam, że ponoć Szerpowie, lud górski, żyjący na pograniczu Ty­betu i Nepalu, opuszczają masowo swoje wioski, po­nieważ na pobliskich lodowcach pojawił się nie jeden yeti, ale od razu całe grupy ludzi śniegu, czego wi­docznie delikatne nerwy Szerpów nie wytrzymały. Po­dobno nawet musiano posłać pomoc żywnościową do stołecznej wioski Szerpów, do Namcze Bazar, zeszło się tam bowiem ludzi jak na odpust, a na okolicznych lodowcach jak na złość nic do jedzenia nie rosło.

Wiadomość, o której mówi pani Kamenikowa, to ma­teriał agencyjny „India News", przekazany przez ko­respondenta z Katmandu. Jako pierwsze opublikowało ją pismo „The Observer". Za sprawdzenie tego szcze­gółu dziękuję dr. Kubeszowi z Wydziału Dziennikar­skiego Uniwersytetu Karola w Pradze.

Przyp. red.

Gudmundur wzruszył ramionami.

— Nie wiem. Pewnie tę panikę wywołało jakieś sta--do niedźwiedzi albo parę małp... Ja tam w przeraźli-

wych ludzi śniegu nie bardzo, pani Alentoo, wierzę... A Szerpowie są pewnie zabobonni. Bóg jeden wie, cze­go się przestraszyli...

W imię sprawiedliwości muszę twierdzenie dr. Bjel­ke — mimo całego szacunku, jaki dla niego żywięsprowadzić do właściwych wymiarów. Szerpowie n i e są ani trochę zabobonni, a do tego wszystkiego są to tubylcy jak na stosunki nepalskie aż nazbyt obojętni na sprawy religii. Yeti, którego nazywają też — mi-ko albo mirgod, szupka czy też jeszcze inaczej, uważają za •niemiłe, niekiedy nawet niebezpieczne zwierzę. Cały problem zresztą pozostaje nadal otwarty.

Przyp. red.

Myśli pan, że to takie łatwe: zwinąć manatki i opuścić ognisko domowe? — zauważyłam.

— Z tym ogniskiem domowym to w Himalajach nie jest chyba tak źle — zaśmiał się znowu doktor Bjel­ke. — Pewnie nie przeczytała pani jeszcze wszystkich informacji. Pełno ich w gazetach. Chce pani prasę z ze­szłego tygodnia? Zaraz zatelefonuję do biblioteki.

— Niech się pan nie trudzi, Gudmundurze! — pod­niosłam się. — Tak strasznie mnie to znów nie interesuje...

Jeszcze nie dopowiedziałam tego zdania do końca, kiedy nagle na korytarzu rozległ się tupot i buch! buch! do drzwi jak w balladzie Erbena, ale kiedy stara, to znaczy ja, otworzyłam, nie leżało tam cielę bez głowy i głowa bez cielęcia, nie leżało tam w ogóle nic, ale stal tam stary pocztowiec — w Islandii nie nazywa się ich

jeszcze doręczycielami, redaktorze — ze Stąpi, okutany w szale i rozmaite płaszcze jak prawdziwy człowiek śniegu. Po tej wyprawie motocyklem serpentynamitu do nas nawet szron na brwiach mu nie roztajał! Chwycił doktora Bjelke za rękaw i wyciągnął z pokoju na korytarz.

Bjelke miał trochę zdziwiony wyraz twarzy, potem jednak wymamrotał jakieś przeprosiny i wyszedł. Sły­szałam szepty i rozmowę, a następnie człapanie prze­marzniętego pocztowca: 'odbywał swoją zwykłą trasę do kuchni instytutu, żeby zjeść coś ciepłego na roz­grzewkę.

Gdzie jest Gudmundur? — zadałam sobie pytanie. Jego kroki bowiem zdążyłam w ciągu tych lat poznać.

Otworzyłam drzwi i krzyknęłam przeraźliwie, bo w tej samej chwili Gudmundur wpadł mi wprost w ra­miona, a także dlatego, że miał wytrzeszczone oczy i wyglądał jak... no po prostu wyglądał bardzo dziwnie. W ręku trzymał jakiś papier z czerwonym nadrukiem.

— Na miłość boską, Gudmundurze, co się z panem dzieje? Stało się coś? A może dostał pan... — zająknę­łam się — jakąś wiadomość o „Riderze"?...

Bjelke otarł dłonią twarz, jakby ścierał pajęczynę.

— Nie... nie... Alenko... proszę mi wybaczyć... mu­szę... — i trochę niepewnie wyszedł, po czym przyspie­szył kroku, a na końcu korytarza biegł już jak szalony. Po chwili usłyszałam, jak warknął rozrusznik jego błękitnej „Izy" — i ten dźwięk znam jak własną kie­szeń — ale nie znałam jeszcze rozpaczliwego pisku opon, z jakim ruszył spod naszego Instytutu na szosę

do Stąpi. Jakby brał udział w Raiłye Monte Carlo albo Monzu, tylko że na takie wyskoki droga była zbyt śliska, mimo że drogowcy z Budiru dbali o nią z ma­cierzyńską wprost czułością. Na zakręcie pod obserwa­torium astronomicznym zobaczyłam połę białego fartu­cha przytrzaśniętą drzwiami „Izy". Nie włożył nawet marynarki...

Pokręciłam głową i poszłam do ciemni. Tam przy­najmniej panowały mrok i praca, i cisza. Tam mogłam mimo wszystko choć przez chwilę myśleć o czymś in­nym, nie o Jurku.

Mam nadzieję, redaktorze, że mnie nie słyszy!

Nadąłby się jak dętka samochodowa!

Doktora Bjelke nie było przez trzy dni. Po prostu nie istniał — ale do Reykjaviku szczęśliwie dojechał. Roz­mawiałam telefonicznie z jego matką w Hofnarfjordur. Teraz już dzięki mojej czechoislandczyźnie rozumiały­śmy się zupełnie dobrze. Przebrał się ponoć w strój ga­lowy i dokądś pobiegł.

A na trzeci dzień powtórzyło się niemal dosłownie to, co już strasznie dawno mieliśmy za sobą — wie pan, redaktorze, w ten dzień, kiedy Bjelke powró­cił z szaleńczej nocnej wyprawy do Sneffels i kiedy dowiedzieliśmy się po raz pierwszy, że ślepe ptaki pro­mieniują i przynoszą śmierć pastuchom-zuchom. Koło północy ktoś załomotał do drzwi laboratorium, gdzie krzątałam się jeszcze kończąc jakieś reprodukcje śred­niowiecznych rękopisów dla naszego ośrodka dokumen­tacyjnego. Bóg jeden wie, na co się im to może przy­dać?! Strasznie się przestraszyłam.

— Proszę! — powiedziałam.

I wówczas wpadł do mojej fotojaskini Bjelke w rów­nie godnym pożałowania stanie jak wtedy.

Nawet się nie rozebrał i tak jak był w gumowym płaszczu i z rękoma w smarach — „Iza" to już bądź co bądź starsza pani i raz po raz zatrzymuje się gdzieś przy drodze — rzucił się na fotel. To był pierwszy wstrząs. Drugi nastąpił natychmiast, skoro tylko po­prosił mnie o coś do picia, przy czym z tonu wynikało niedwuznacznie, że wcale nie tęskni specjalnie za wo­dą. Bjelke! Zawsze z Jurkiem myśleliśmy, że doktora Bjelke można by napoić alkoholem jedynie w sytuacji powieściowej, to znaczy kiedy byłby nieprzytomny, a my byśmy ,,rozchylili mu nożem szczęki i wlali do ust kilka kropli wódki". Zna pan to z powieści Verne'a, nieprawdaż?

Nalałam mu niezłą porcję „Larsena", Bjelke wlał ją w siebie, okropnie się skrzywił, z trudem złapał oddech, po czym zaczął kaszleć. Po chwili usiadł wygodniej, oparł brodę na rękach i badawczo patrzył na mnie czarnymi oczyma z zupełnie twarzowymi sinymi krę­gami zmęczenia.

— Wie pani, muszę pani wyjaśnić swoje zachowanie sprzed trzech dni, Alenko... — zaczął.

— Ależ to wcale niepotrzebne, Gudmundurze — za­pewniłam go pospiesznie. — Wygląda pan na doskona­le dojrzałego albo nawet przejrzałego do łóżka. Czy me powinien pan raczej pójść się położyć?

Bjelke pokręcił głową i znów przetarł twarz dłonią,

•tylko że tym razem nie zdejmował nie istniejącej pa­jęczyny, ale zmęczenie i senność.

— Otrzymałem wtedy — opowiadał chrapliwym i strasznie znużonym głosem — niezwykły wprost list. Zaszyfrowane pismo z konsulatu angielskiego,

•właściwie zaś jego dosłowny odpis z komentarzem. Chwileczkę... — szukał po kieszeniach; wyciągnął no­tes, scyzoryk, starą gazetę, a w końcu plik papierów. — Ja pani to przeczytam. Proszę posłuchać.

Pani Kamenikowa słuchała. Dzięki uprzejmości archi­wum Instytutu Międzynarodowego w Sneffels mogłem

•przepisać wszystkie materiały związane z podróżą

•dr. Bjelke do Reykjaviku. Poniżej zamieszczam dokład­ny przekład wspomnianego listu.

Przyp. red.

Konsulat ( Jej Królewskiej Mości

w Reykjaviku i '• Nasz nr 008569/67 otwarte '

dr Gudmundur Bjelke MIBM — Snetfels, p. Stąpi

Szanowny Panie,

mam zaszczyt donieść Panu, że przed kilku godzina­mi Ministerstwo Spraw Zagranicznych Jej Królewskiej Mości poinformowało nas o zaszyfrowanym piśmie, jakie nasz konsulat w Katmandu przekazał za pośrednictwem telegramu dyplomatycznego. Informacja nosi wczorajszą datę i po wyrażeniu zgody przez Jego Ekscelencję Pana

Ambasadora podaję Panu do wiadomości w pełnym brzmieniu:

»Do Urzędu Konsularnego Ambasady Jej Królewskiej Mości w Katmandu przybył dziś o godzinie 9.30 obywa­tel Nepalu pan Mingma-Tharke, przewodnik górski z ple­mienia Szerpów, przygotowujący w tym czasie w Kat­mandu ekwipunek szwajcarskiej ekspedycji himalajskiej. Pan Tharke poinformował dyżurnego urzędnika, że krewny przekazał mu list do którejkolwiek europejskiej placówki dyplomatycznej. Krewny wzmiankowanego pa­na Tharke podróżował z prowincji północnych do Kat­mandu ze zdwojoną szybkością, ponieważ przywiązuje do listu niezwykłą wagę. Nie ulega wątpliwości, że ode­grała tu też rolę psychoza paniki, jaką wywołały w tych dniach wśród Szerpów pogłoski o tak zwanych ludziach śniegu. List napisany jest na odwrocie jakiegoś zdjęcia mężczyzny i kobiety, widocznie fotografii ślubnej, i jest bardzo lakoniczny. Powtarzają się w nim tylko dwie linijki w językach angielskim, francuskim i rosyjskim:

„Rider około 26° o' SP i 83^0' DW. Sytuacja bardzo zła. Pilnie potrzebujemy żywności i leków. Natychmias­towa pomoc niezbędna". Podpisu brak.

Ze względu aa absolutne nieprawdopodobieństwo sy­tuacji, aby statek kosmiczny „Rider" uznany — o ile mi wiadomo — za zaginiony od zeszłego roku, mógł wy­lądować w podobnym miejscu, a więc mniej więcej w okolicy lodowca Khumbu na południowy zachód od Mount Everestu, uważamy całą tę historię za prowo­kację i z naciskiem ostrzegamy przed przedwczesną publikacją. Jakiekolwiek przejawy zwiększonego zain­teresowania czy nawet nieprzemyślana akcja w bezpo­średnim sąsiedztwie granicy mogą doprowadzić do po­ważnych skutków polityczno-dyplomatycznych.

Oryginał listu odesłano natychmiast — jak zwykle — dyplomatyczną pocztą lotniczą do Delhi.

Proszę o dyrektywy, jak w przedstawionej powyżej sytuacji dalej postępować.

David Foster Pierwszy sekretarz*.

Ministerstwo Spraw Zagranicznych Jej Królewskiej Mości nie przywiązuje do wzmiankowanego listu żadnej wagi i przypuszcza, iż idzie tu albo o żart nie na miej­scu, albo o oszustwo. Mimo to zdecydowało się poinfor­mować Pana o nim w całej rozciągłości, co też ni­niejszym czynię.

Z wyrazami prawdziwego szacunku Sir G. T. Knight, BA, FRGS radca konsularny

Sporządzono w dwóch egzemplarzach. Egzemplarz pierwszy otrzymuje p. dr G. Bjelke.

Przypuszczam, redaktorze, że w ciągu jednej sekun­dy wyglądałam tak samo, jeśli nie gorzej, jak Bjelke. Najpierw krew uciekła mi z głowy, a po chwili napły­nęła z powrotem — nie zdarzyło mi się to jednak w takich okolicznościach po raz pierwszy. Podobnych informacji od różnych ludzi — mających całkiem do­bre i całkiem złe intencje — otrzymaliśmy już całe mnóstwo.

— No i? — Chwyciłam doktora Bjelke za ramię l potrząsnęłam nim. — Niechże pan wreszcie mówi, Gudmundurze!

Bjelke pokiwał głową.

— A więc jak pani wie, Wskoczyłem do „Izy" i po­jechałem do Reykjaviku, gdzie zmobilizowałem wszyst­

kich swoich znajomych od profesora Sorenssena zaczy­nając, a na starym poczciwym grubasie Lundborgu z rady ministrów kończąc. Raz nam już pomagał;

w przyjeździe Jyrry'ego do Islandii, pamięta pani,

Alenko?

— Ależ oczywiście, inkwizytorze! Ale, błagam, niech

pan przejdzie do rzeczy!

— Już, już. No i wszyscy razem rzuciliśmy się na

sir Knighta, który jest bardzo miłym panem i wbrew swojemu dość już zaawansowanemu wiekowi okazał się zdumiewająco dziarski.

— Gudmundurze! — jęknęłam błagalnie.

— Rozumiem, rozumiem... Już mówię. Sir Knight natychmiast kablem Intercomu połączył się telefonicz­nie z Delhi i ubłagał swojego kolegę, z którym, na szczęście, studiował przed dawnymi laty w Oxfordzie czy w Cambridge, czy też w Eton albo jeszcze gdzie indziej, aby natychmiast otworzył worek poczty z sa­molotu Katmandu-Delhi, znalazł ów list, wsiadł w sa­mochód i polecił agencji India-Press wysłać go jako telefoto, obie strony, zdjęcie i tekst, do Reykjaviku. Ten miły pan w Delhi strasznie lamentował, że może go to ponoć kosztować karierę dyplomatyczną, ale potem po­wiedział sobie, że w jego wieku i tak jest to już prawie obojętne, no i w końcu dokonał prawdziwych cudów. Za godzinę, najdalej za dwie telefonowało Delhi — ta­ka odległość, Alenko, niech sobie pani wyobrazi...

Miałam straszną ochotę kopnąć doktora Bjelke, re­daktorze, tylko proszę mu tego nie mówić. Był wspa­niały.

— Sir Knight dopuścił się straszliwej zbrodni łącząc się za pośrednictwem nietykalnej i świętej linii dyplo­matycznej z telefoto agencji prasowej Island-News — ale innej możliwości nie było. Po raz pierwszy w dzie­jach wysłano kablem Interoomu telefoto z Delhi aż do Islandii. Nie potrafi sobie pani wyobrazić, ile pa­czek reprezentacyjnych papierosów kosztowało to si­wowłosego sir Knighta, zanim udało mu się obudzić i zaciągnąć w piżamach do agencji wszystkich potrzeb­nych pracowników... No a tu są zdjęcia. Tekst wyglą­da dość nędznie, fotografia również, ale może... Niech pani spojrzy!

Wsunął mi do ręki dwa zdjęcia. Ręce drżały mi tak, że tekst fruwał mi przed 'oczyma jak motylek i nie zdo­łałam przeczytać ani linijki, za to fotografię poznałam na pierwszy rzut oka. Bo jakżeby inaczej — była to przecież nasza fotografia ślubna: ja ze starannie ucze­sanym Jurkiem, którego strasznie cisnął kołnie­rzyk, przed drzwiami Urzędu Stanu Cywilnego w Sta­romiejskim Ratuszu...

I znów krew zaczęła mi biegać na trasie nogi-głowa i z powrotem.

— Gudmundurze... ależ to... to przecie — zaczęłam się jąkać.

Bjelke uspokajał mnie jak małą dziewczynkę.

— Spokojnie, Alenko... tylko spokojnie, bardzo pa­nią proszę. Bo znowu będzie pani zawiedziona i rozcza­rowana. Żadnych wielkich nadziei. I lepiej niech mnie pani wysłucha do końca.

Z sir Knightem wszystko poszło jak po maśle. Ale

potem zaczęły się trudności. W końcu wyciągnęliśmy z łóżka tak wysokiego urzędnika państwowego, że wo­lę pani nie zdradzać jego nazwiska, i zaczęliśmy do-niego mówić wszyscy jednocześnie. Kiedy wreszcie przekonaliśmy go, że nie uciekliśmy z domu wariatów i że to wszystko prawda, od razu zabrał się do roboty. Mam wrażenie, że tej nocy obudziliśmy przynajmnie} połowę wszystkich mężów stanu Azji. Telefony, da­lekopisy, wszystko latało. Pewien minister obrony na­rodowej chcąc pomóc nam w naszej akcji postawił w stan gotowości bojowej całe lotnictwo — i w rekor­dowym czasie dwudziestu czterech godzin wszystko było załatwione. Zgoda sąsiednich państw na loty w strefie przygranicznej i strona techniczna, to zna­czy samoloty i piloci zdolni dokonać rekonesansu nad miejscem określonym w liście. Lotnictwo nepalskie nie mogło się tego podjąć — dysponuje zaledwie kilku maszynami starszego typu na liniach komunikacji we­wnętrznej. Wie pani, wpuścić nad strefę pograniczną obce samoloty z kamerami fotograficznymi to znowu nie taka błaha sprawa, pani Alenko. Kiedy jednak spo­tkają się ludzie, prawdziwi ludzie, wszystko w końcu można załatwić.

Ostatnią wiadomość otrzymaliśmy z Delhi. Że w kie­runku Katmandu wystartowały już dwa samoloty i że­byśmy czekali. A więc czekaliśmy.

Niemal dwa dni, Alenko! Mój Boże — to były naj­dłuższe dni w moim życiu... Wszystko wprawdzie prze­biegało ściśle tajnie i u nas, i tam, w Himalajach, ale gdyby okazało się, że...

— Bjelke... — przerwałam mu niegrzecznie w pół zdania — znaleźli ich czy nie?

Gudmundur wysączył ostatnią kropelkę koniaku" z dna kieliszka.

— To wcale nie jest takie proste. W Himalajach za­częła się właśnie pora monsunów, przełęcze są niedo­stępne. Licho wie, jak się w ogóle ten list do Katman-du dostał i jak długo wędrował. Pierwszego dnia ze względu na niski pułap chmur nie można było fotogra­fować. Dopiero nazajutrz pogoda się poprawiła i jeden z pilotów, niejaki kapitan Radżid Singh, znalazł coś w tym straszliwym i chyba nie zmapowanym jeszcze labiryncie, coś, co warte było fotografii. I tym razem przesłano ją za pośrednictwem dyplomatycznego kabla. Pewnie już się do tego przyzwyczajono!

Bjelke przyjrzał mi się uważnie, pogrzebał w pa­pierach i wyjął powoli prostokącik telefoto. Wyrwałam mu go z ręki, cudem tylko mu jej przy tym nie ampu­tując. Musiałam położyć fotografię na stole, tak bardzo trzęsły mi się ręce.

Zdjęcie było — jak my, fachowcy, to określamy — ostre jak żyletka. Pod wysoką, częściowo pokrytą śnie­giem i jakimś lodowcem ścianą skalną leżał na boku na wpół zasypany „Rider". Z całą pewnością. Służące przy lądowaniu łapy były pokrzywione, kadłub pogięty, a w jednym miejscu, tam gdzie znajdowały się zbior­niki, ziała nieregularna dziura, przez którą przejechał­by pięciotonowy samochód.

Wokół potężnej masy „Ridera" widać było na śniegu kilka punkcików — ale szczegółów już nie rozpoznawa­

łam, bo oczy miałam pełne łez i to wszystko podpłynęło mi do gardła dusząc mnie i dławiąc. Ledwie zdołałam

wykrztusić:

— Żyją... żyją, Bjelke?

Bjelke uniósł się w fotelu. I on również wyglądał tak, jakby zaraz miał się rozpłakać.

— Żyją, Alenko. Przed kilku godzinami kapitan Singh zrzucił im pierwsze zapasy i radiostację. Tak przynajmniej sądzę. Taki był program. A dziś w nocy gazety otrzymały informacje. Rano przeczytałaby to pani sama, ale wolałem sam z tym przyjechać...

— Ale dlaczego mówił pan o rozczarowaniu i o na­dziei... co się stało? •

— Nic, Alenko. Dlatego przyjechałem. Aby nie do­wiedziała się pani zbyt nagle. Wie pani, skoro już je­stem psychiatrą... Ateno! — krzyknął naraz i zerwał się z miejsca, ale ja już przepisowo padałam na ziemię jak pierwsza naiwna z powieści, kiedy ukłuje się w palec. Biedny Bjelke musiał mnie nieść przez cały długaśny korytarz aż do mojego pokoju i tam przy pomocy ro­zespanych kowbojów z Teksasu Fultona i Davisa cucić •własną wodą kolońską.

A więc w końcu został mimo wszystko za to dręcze­nie mnie ł przeciąganie przykładnie ukarany.

Doktor Bjelke o akcji zakulisowej

Dziękuję, panie redaktorze. Z grubsza rzecz biorąc

było tak, jak to pani Alena przedstawiła, co właśnie usłyszałem z pańskiej taśmy magnetofonowej. Takie czy inne niedokładności można, oczywiście, wyjaśnić zdenerwowaniem w wiadomej sytuacji zupełnie zrozu­miałym, nieprawdaż? I tak na przykład z tymi wyry­wanymi ze snu mężami stanu nie było w rzeczywisto­ści tak źle — mój przyjaciel Lundborg miał bowiem już na początku całej akcji znakomity pomysł: zwrócił się mianowicie do organów Narodów Zjednoczonych i Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, które wyko­nały za nas mnóstwo pracy. Pierwszych zdjęć „Ridera" nie zrobił zresztą kapitan Singh, ale niech pan zgad­nie kto?

Kapitan Singh natychmiast po szczęśliwym odnale­zieniu i pomyślnym zaopatrzeniu drogą lotniczą „Ride­ra" został awansowany do stopnia majora indyjskich sił powietrznych. Myślę, ze w pełni na to zasłużył. Wszy­stkie pisma specjalistyczne, nie wyłączając naszego pe­

riodyku „Lotnictwo i kosmonautyka" (nr 6), skonsta­towały, że nigdy dotychczas w tak trudnych warun­kach atmosferycznych nie podejmowano lotów w Hi­malajach, zwłaszcza zaś w okolicach masywu Mount Everest, czyli Czomolungmy. Najwyższe wyrazy uzna­nia należały się majorowi Singhowi także ze względu na użytą maszynę — był to dość już przestarzały sa­molot rozpoznawczy typu „Hughes XF-11", wprawdzie dobrze sprawujący się na tych wysokościach, ale bez kabiny ciśnieniowej, tylko z aparatami tlenowymi dla pilota i obserwatora. Jest więc całkiem w porządku, że major Singh urządzi sobie wcale piękny zbiór odzna­czeń nie tylko indyjskich, ale także wszystkich państw biorących udział w akcji i jeszcze kilku innych na do­datek.

Przyp. red.

Nie zgadnie pan. Właściwie to pytanie powinno brzmieć: niech pan zgadnie — co? Zanim bowiem wy­startowały samoloty, jakaś mądra głowa wpadła na pomysł zwrócenia się o pomoc do ISFM, do Międzyna­rodowej Służby Meteorologicznej: czy przypadkiem na przedstawiających układy chmur i fronty burzowe zdjęciach przesyłanych do stacji naziemnych przez ca­ły łańcuch satelitów „Tiros" nie widać czegoś niezwy­kłego w okolicach Khumbu, gdzie już tych chmur tyle nie bywa. I to czegoś, co skłoniłoby mężów stanu przy­najmniej do tego, aby zaniechali myśli o głupim żar­cie albo o prowokacji i zaczęli całą sprawę traktować poważnie.

Ale nawet tu nie obeszło się bez problemów. Na wspólną i stanowczą prośbę wszystkich państw do ar­chiwum ISFM nie mają dostępu specjaliści zajmujący się oceną i a-nalizą zdjęć lotniczych, aby fotografie nie zostały — broń Boże — wykorzystane do celów szpie­gostwa powietrznego. A meteorologowie wprawdzie znakomicie odróżnią „cumulus" od „stratusa", „nimbo-stratusa" czy „cirrusa" czy jak się tam te różne chmu­ry nazywają, na ziemi natomiast nie rozpoznają na­wet — jak jeden z nich przyznał mi się otwarcie — własnego instytutu. Co zresztą na zdjęciach z takie] wysokości nie jest ani takie łatwe, ani zabawne.

W końcu jednak wszystko się jakoś dało załatwić. Centralę ISFM w Waszyngtonie niby to kurtuazyjnie odwiedziło kilku prominentów ze służby lotniczej, któ­rych o tak wczesnej porze udało się wyciągnąć z łóżek, i niby to grzecznościowo przyniesiono im ze skarbca jako próbkę niby przypadkiem plik najnowszych zdjęć rejonu Himalajów, sporządzonych mniej więcej przed szesnastu godzinami przez jeden z „Tirosów", oraz je­dno zdjęcie starsze, a do tego cały komplet szkieł po­większających. Panowie oficerowie równie grzeczno­ściowo, ale bardzo starannie przyniesione fotografie obejrzeli, powiedzieli kilka słów i odmaszerowali do dalekopisów. Zdjęcia powróciły znów do skarbca ISFM. W ciągu pół godziny tuzin decydujących rządów został poinformowany, że w rejonie lodowca Khumbu znaj­duje się coś, czego w rzeczywistości tam być nie po­winno, chociaż na podstawie zdjęcia nie można okre­ślić charakteru przedmiotu, i że prawdopodobnie nie

dojdzie do blamażu, jeśli zajmą ,się. tym czynniki ofi­cjalne. v

No — a niebawem wzięły się za to wszystkie agencje prasowe. Redaktorze, to ci dopiero był huczek! Wiszący w powietrzu konflikt o odcinek granicy koło Cotopaxi między Ekwadorem a Kolumbią został z powodu abso­lutnego braku zainteresowania odłożony. Po raz pierw­szy w historii nie odbyły się tradycyjne wyścigi w Li-yerpoolu, ponieważ na torze zjawili się jedynie buk-macherzy, a i to nie wszyscy. Widzowie woleli siedzieć w domu przy telewizorach i czekać na dalsze informa­cje i transmisje.

Nasz Instytut ma, oczywiście, wykupiony abonament na wszystkie wycinki z prasy światowej dotyczące pro­blemów komunikacji międzyplanetarnej i — rzecz jas­na — ekspedycji „Ridera" również. Aż do dnia, kiedy ni stąd, ni zowąd zjawił się on pod Pumori na lodowcu Khumbu, jakoś to szło, chociaż nasi dokumentaliści cią­gle narzekali, że wydział mikrofilmów nie może sobie dać rady — ale teraz zaczęły do nas przychodzić nie. setki, ale tysiące kilogramów gazet i pism z całego świata. Budżet Instytutu znalazł się nagle w opałach, a nasze możliwości — również. W końcu skapitulo­waliśmy i ograniczyliśmy przekazywane do archiwum materiały do wycinków z kilku jedynie najważniej­szych dzienników. Najbardziej cieszył się z tego pan Pederssen, właściciel fabryki papieru ;w Borgarnes, do­kąd ostatecznie dociera każdy skrawek makulatury z całej Islandii. ;

Szanowni czytelnicy może nie wiedzą, że w stosunku do ilości mieszkańców Islandia wydaje najwięcej ksią­żek na świecie. Ponieważ nie ma lasów, papier stano­wi jedną z najważniejszych pozycji na liście towarów importowanych. Jako skromne lekarstwo na tę narodo­wą dolegliwość zbiórka makulatury od długich już dzie­siątków lat uważana jest za światy obowiązek każdego Islandczyka. Pan Pederssen, którego poznałem przy­padkiem za pośrednictwem profesora Sórenssena w reykjavickim jacht-clubie, żyje sobie dzięki temu całkiem nie najgorzej; jego jadu — „Wiewiórka" (dość dziwna to nazwa dla łodzi!) wygrał już wiele regat, i uważany jest za jeden z najlepszych w całej Skandy­nawii.

Przyp. red.

Cieszyłem się z tego w końcu także i ja, mogłem so­bie bowiem w spokoju i ciszy spośród całych gór mok­nących na podwórzu Instytutu gazet wybrać to, czego potrzebowałem do prywatnego archiwum akcji Val. A może woli pan napić się kawy i wskazać artykuły, które pana interesują? Natychmiast każę je sfotografo­wać, nasz wydział mikrofilmów jakoś to zmieści w budżecie, i będzie pan mógł zabrać je ze sobą do Pra­gi? Nie sądzi pan?

Nie bardzo miałem na to ochotę. Po wydaniu zbio­rów wywiadów „Tajemnica ślepych ptaków" i „Znak jeźdźca" otrzymałem wiele listów, w których czytelni­cy zarzucali mi, że ułatwiam sobie prace, że nie intere­

suje ich to, co już dawno czytali w gazetach, i że chcą się dowiedzieć czegoś, co dotychczas nie było publiko­wane. Staram się, jak mogę, spełnić te ich żądaniadlatego też, aby zdobyć wywiady, które zebrałem w tomie „Jezioro Słoneczne", zjeździłem niemal pół świata. Nie mogę jednak, rzecz oczywista, sprzenie­wierzyć się zamiarowi absolutnie dokładnej rekon­strukcji wydarzeń — jak wynika z moich doświadczeń, czytelnicy skarżyli się nawet w prezydium Czechosło­wackiej Akademii Nauk i gdzie indziej na drobne po­myłki w swobodniejszych przekładach niektórych ma­teriałów.

Dlatego wybrałem kompromis — bieg wydarzeń na­tychmiast po odnalezieniu „Ridera" prześledzimy w oparciu o kilka cytatów z prasy światowej, po czym znów oddamy głos bezpośrednim uczestnikom.

Za dostarczenie mi obszernej dokumentacji dziękuję doktorowi Bjelke, za bardzo staranne tłumaczenia zaś wyrażam wdzięczność pracownikom sekcji przekłado­wej Praskiego Biura Informacyjnego, którzy tak chęt­nie spelnili moją prośbę.

Przyp. red.

INDIA-NEWS. Delhi (wiadomość tę przedrukowała

następnie niemal cała prasa światowa)

Katmandu. Statek kosmiczny „Rider", uznany przez specjalistów za zaginiony, znów na widnokręgu.

Jak donosi nasz specjalny korespondent, zaginiony statek kosmiczny „Rider", który przed dziesięciu mie­siącami wylądował na Marsie i z którego czteroosobowł załogą niemal natychmiast po tym stracono łączność, po-

jawił się w niepojętych i zagadkowych okolicznościach na lodowcu jednego z najbardziej niedostępnych rejo­nów Himalajów. Statek odkryto na południe od nie zdo­bytego dotychczas szczytu Pumori na cyplu lodowca Khumbu, a na północ od szerpijskiej wsi — Lobudże. Pierwszą wiadomość o nieoczekiwanym wprost znale­zieniu statku „Rider" przyniosły do stolicy Katmandu jednostki górskich odziałów armii nepalskiej, rozmiesz­czone na tym przygranicznym obszarze.

Tu informacja rozmija się z faktami.

Przyp. red.

Po tajnych naradach dyplomatycznych na najwyż­szym szczeblu zainteresowanych rządów do Katmandu udały się dwa samoloty obserwacyjne lotnictwa indyj­skiego. Po uzupełnieniu zapasów paliwa i przeglądzie technicznym wystartowały natychmiast z lotniska woj­skowego w Kotang, skąd w ciągu ostatnich czterdzie­stu godzin podjęto ogółem cztery loty nad rejon Czo-molungmy. Podczas ostatniego lotu dowódca eskadry i pilot jednego z samolotów kapitan Radżid Singh od­krył statek „Rider" leżący u stóp bezimiennej góry w pobliżu lodowca Khumbu.

— Pomyłka jest niemożliwa — oznajmił kapitan Singh po powrocie na lotnisko Kotang obecnemu tam dziennikarzowi. — To na pewno „Rider", a koło niego znajdowali się ludzie. Sprawia to wrażenie bardzo brzyd­kiej katastrofy ze szczęśliwym zakończeniem. Cieszę się, żeśmy ich znaleźli. Warunki lotu były okropne, wi­dzialność prawie żadna. Sfotografowałem „Ridera" z tak bliska, jak tylko — z powodu wichury i pobliskich lo­dowców — się dało. Mam nadzieję, że zdjęcia okażą się przekonywające.

REUTER: Wiadomość ó znalezieniu „Ridera" wywoła­ła ogromne podniecenie na całym świecie. Tłumy ludzi oblegają redakcje gazet i biura agencji prasowych. Jak wynika z informacji naszych sprawozdawców parlamen­tarnych, rządy różnych państw otrzymują pierwsze te­legramy i listy domagające się natychmiastowego wy­słania ekspedycji ratunkowej. Sir Hillary oznajmił te­legraficznie kancelarii brytyjskiego premiera przy Dow-ning Street, że oddaje się do dyspozycji i gotów jest zająć się jej organizacją. Z dobrze zazwyczaj poinformo­wanych źródeł dowiadujemy się, że jednostki nepal­skich wojsk ochrony pogranicza znajdują się w drodze na miejsce katastrofy i w ciągu kilku godzin mogą na­wiązać kontakt z załogą statku kosmicznego.

Ta informacja „z dobrze zazwyczaj poinformowanych źródeł" była, niestety, jak się niebawem okazało, nie­prawdziwa.

Przyp. red.

AFP: Major skautów czygralskich White, pełniący obecnie obowiązki przewodniczącego Himalayan Ciub w Dardżylingu, przyznającego medal „Tygrysów himalaj­skich" i skupiającego najlepszych europejskich, ame­rykańskich i szerpijskich znawców Himalajów, oświad­czył dziś w odpowiedzi na pytanie naszego korespon­denta w Dardżylingu co następuje:

— Wszelkie rozważania na temat dotarcia na lodo­wiec Khumbu, gdzie podobno leży statek kosmiczny „Rider" — w co ja osobiście nie wierzę — przed końcem pory monsunowej są absolutną fantazją. Przełęcze na zachód od szczytu Pokalde, którędy wyprawa ratunko-

wa w drodze do wioski Lobudże musiałaby przejść,właśnie o tej porze najbardziej zagrożone przez lawiny oraz urywanie się lodospadów i wież lodowych—seraków.;

Każdy znawca Himalajów potwierdzi moje słowa.

Na pytanie, dlaczego wątpi w prawdziwość informacji, jakie dostarczył major lotnictwa indyjskiego Singh, ma­jor White odpowiedział:

— Nie wierzę, że ktoś mógł dostarczyć wiadomość spod Mount Everestu w tak krótkim czasie, aby jeszcze pozostawało dość czasu na ocalenie przed chorobą wy­sokogórską grupy ludzi nie przyzwyczajonych do Himala-lajów. Na wysokości 6000 metrów występuje ona już po kilku dniach i dla osobników nie zaaklimatyzowanych kończy się tragicznie. Proszę mi wierzyć — przemawia przeze mnie doświadczenie dwudziestu lat spędzonych w Himalajach.

ASSOCIATED PRESS: Koordynator projektu „Rider", profesor Tombaugh, który z objawami wyczerpania ner­wowego leczy się obecnie w klinice Mayo, ostrzega przed mistyfikacją z rzekomym odnalezieniem „Ridera" gdzieś w Himalajach. Według opinii profesora Tombaugha, któ­ry natychmiast połączył się z ośrodkiem obliczeniowym na Cap Kennedy, „Rider" w żadnym wypadku nie mógł dotrzeć na Ziemię wcześniej o trzy tygodnie niż to przewidywał program lotu.

— Nie istnieje — oświadczył profesor Tombaugh — żadna trajektoria umożliwiająca zakończenie lotu w tym czasie bez całkowitego wyczerpania materiałów napędo­wych. Poza tym „Rider" po starcie z 'Marsa i po prze­widzianym odrzuceniu urządzeń umożliwiających lądo­wanie nie był zdolny do lądowania na gruncie stałym. Niewystarczająca ilość materiałów pędnych uniemożli­wiała zmniejszenie szybkości kosmicznej do tego stop­nia, aby można było zapobiec roztrzaskaniu się „Ride­ra" i jego całkowitemu zniszczeniu, jeśli — oczywiś­

cie — wodowanie nie nastąpiłoby na powierzchni morza, jak to pierwotnie planowano.

DELHI-NEWS, AGENCJA INDIA-PRESS: Zamiesz­czamy zdjęcia zrobione przez majora Sinhga podczas lotniczego rekonesansu nad masywem lodowca Khumbu. Na fotografii, której jakość obniża raster pozostawiony przez przekaźniki telefotograficzne, można bez trudu rozpoznać kadłub „Ridera", służące przy lądowaniu ła­py teleskopowe oraz kilka postaci wokół staktu kosmicz­nego. Zdaniem specjalistów — jest tam pięć osób — chociaż załoga „Ridera" liczyła ich tylko cztery. Zapew­ne kwestię tę można będzie rozstrzygnąć po połączeniu radiowym z „Riderem", które ma nastąpić w najbliż­szych godzinach. Major Singh zamierza bowiem zrzu­cić w rejonie lądowania — na podstawie fotografii wygląda ono na katastrofę — zapasy żywności i na­dajnik radiowy o takim zasięgu, który obejmowałby nie tylko lotnisko w Kotang, ale także Katmandu, Dardży-ling i Patna.

AFP: Profesor Tombaugh odmówił odpowiedzi na inne pytania dziennikarzy.

— Zdjęcie to mistyfikacja. Nie mam tu nic więcej do powiedzenia! — oświadczył.

Podobne poglądy wyraża cały szereg specjalistów kosmicznych oraz konstruktorów „Ridera". Jeden z nich, Pietrow, który miał lecieć jako drugi pilot „Ridera", oznajmił telefonicznie naszemu korespondentowi w Baj-konurze:

— Gdyby „Rider" wylądował na skale, nie znaleźli­byśmy nic, absolutnie nic. Nie mógł on w chwili lądo­wania lecieć wolniej niż pocisk z karabinu. Nie można w ogóle mówić o możliwości zetknięcia się przy tej prędkości z lądem stałym i pozostaniu przy życiu, ą, co dopiero mówić o ocaleniu statku kosmicznego. Nie mo­gę w to uwierzyć.

FLYING SAUCERS REVIEW: Informacje o wylądo­waniu „Ridera" w Himalajach należy traktować ze znaczną rezerwą. Nie przypuszczamy, aby po stwierdze­niu istnienia ogromnych statków powietrznych, porusza­jących się w bezpośrednim pobliżu Marsa i po przypu­szczalnym konflikcie z nimi (patrz numery zeszłoroczne­go rocznika — 6, 7 i 8 — w ograniczonej ilości można je jeszcze zamówić w administracji naszego pisma) pozo­stawała jakakolwiek nadzieja, iż spotkamy się jeszcze z „Riderem" i jego załogą. Wbrew twierdzeniom, które to właśnie nam zarzucają, pismo nasze od początku swo­jego istnienia unikało starannie wszelkiej sensacyjności i przynosiło jedynie dokładnie sprawdzone informacje, czego nam wielu „UFOfobów" nie może wybaczyć.

Jak wiadomo — nawet sami organizatorzy ekspedycji nie wierzą w możliwość powrotu „Ridera". Już dawno ostrzegaliśmy: cywilizacje kosmiczne, znacznie przewyż­szające poziomem naszą ziemską cywilizację, nie są tyl­ko czczym wymysłem i bajką. Tragiczne wydarzenia wokół „Ridera" udowodniły to całkiem niedwuznacznie.

Ostatniej informacji nie należało traktować tak zu­pełnie serio ze względu na nieco szczególny i wyjątko­wy charakter pisma, ale i pozostałe przedstawiały się dla „Ridera" i jego załogi •— by tak powiedzieć — nie­wesoło. Oczywiście, musiało to oddziałać również na. nastroje w Sneffels. Zapytałem o to wprost dr. Bjelke.

Przyp. red.

Ma pan, panie redaktorze, absolutną rację, tylko że to wierzenie-wątpienie i niepewność trwały na szczę­

ście stosunkowo k-rćiko. Już mniej więcej po upływie dwóch dób od odkrycia ,,Ridera" dzięki stanowczej in­terwencji komisji koordynacji kosmicznej UNESCO za­częto wiadomości dla prasy „filtrować" i rozpowszech­niać za pośrednictwem ośrodka prasowego powstałego W Katmandu, do sąd natychmiast udało się kilku człon­ków naziemnego sztabu projektu „Rider". Agencjom prasowym nie pozostało więc nic innego niż publikacja i komentowanie oficjalnych informacji biura prasowe­go albo też snucie — w miarę .możliwości: bogatszych czy też uboższych — fantazji.

Robiły i jedno, i drugie — a po trzecie podniosły ogromną wrzawę wokół rzekomego ograniczania swo­body informacji i tak dalej, i dalej. Zna pan to prze­cież, prawda? Komisji koordynacyjnej nie szło, rzecz jasna, o ograniczanie wolności informacji, ale wprost przeciwnie: o szybkie dostarczenie tych informacji, a przede wszystkim o wiarogodność. Nie może pan za­pominać, że wszystko odgrywało się na bardzo gorą­cym — chociaż w rzeczywistości pokrytym warstwą lo­du — skrawku świata. Każdy krok uznany słusznie czy niesłusznie — przez któreś z państw leżących w bezpo­średnim sąsiedztwie: Indie, Chiny, Nepal, Sikkim, Bhutan czy też Pakistan — za niezręczny, mógł poważ-

•nie skomplikować sytuację.

Kapitan Singh dwukrotnie startował z Kotang — na

-próżno. Nie dotarł dalej niż gdzieś na poziom szczytów Ambu Gjalb żeń i Ama Dablam, a więc mniej więcej ha pół drogi między wioską szerpijską Namcze Bazar a miejscem, gdzie znajdował się „Rider". Gwałtowna

burza monsunowa, mgły i powłoka lodowa na krawę­dziach skrzydeł zmusiły go do powrotu do Kotang.

Nazajutrz wystartował ponownie w eskorcie drugie­go samolotu, pilotowanego przez porucznika Rao. Tym razem warunki atmosferyczne były korzystniejsze. W końcu po najrozmaitszych komplikacjach — jeśli pan sobie życzy, redaktorze, mogę panu pożyczyć ,,U.S. News and Worid Report", gdzie później opubli­kował w odcinku wspomnienia o całej tej akcji — do­tarł nad lodowiec Khumbu. Porucznik Rao, jak przy­puszczam, również, mimo iż miał kłopoty z silnikiem;

Rao fotografował, Singh starał się zrzucić w pobliżu „Ridera" kilka odpowiednio zapakowanych i opatrzo­nych spadochronami zasobników. Podczas gwałtownej wichury nie było to wcale łatwe i w rozmowie z dzien­nikarzami Singh przyznawał, że nie miał zbyt wiele czasu, by rozglądać się wokół siebie. Podobno jednak mimo wszystko widział jakieś postaci w pobliżu ,,Ride­ra". Nie wie dokładnie, ile mogło ich być, może pięć, może sześć — ale być może tylko cztery. Po zatoczeniu kilku kręgów udało się Singhowi zrzucić na płaszczy­znę lodowca w pobliżu „Ridera" paczkę żywności, za­opatrzoną w kolorową świecę dymną, kasetę z lekar­stwami i witaminami niezbędnymi w przypadkach cho­roby wysokogórskiej, cztery komplety urządzeń tleno­wych z zapasowymi butlami i — rzecz najważniejsza — krótkofalowy nadajnik radiowy bardzo prosty w ob­słudze. Ten, niestety, chybił celu i Singh widział jesz­cze, jak wiatr znosi go na lodowiec znacznie niżej od statku kosmicznego. Nadciągająca szybko znad Mount

Everestu mgła zmusiła oba samoloty do odwrotu — Singh więc wyraził wątpliwość, czy załodze „Ridera" uda się nadajnik z rozpadliny lodowca wydobyć.

Ośrodek koordynacyjny zadowolił się krótką infor­macją:

,,Dzisiaj w godzinach porannych udało się dostarczyć w rejon przypuszczalnego lądowania statku kosmiczne­go ,,Rider" (charakterystyczna jest wielka ostrożność sformułowań — przyp. red.) zapasy żywności, lekarstw i innych przedmiotów, które zostały tam zrzucone przez samolot pilotowany przez kapitana Singha. Druga ma­szyna, którą pilotował porucznik lotnictwa indyjskiego Rao, dokonała kolejnych zdjęć".

Nic więcej — mimo wysiłków korespondentów wszy­stkich agencji prasowych świata, którzy wypełnili, za­zwyczaj na wpół pusty, samolot z Patny do Katmandu i przyjechali dróżką łączącą indyjskie miasto Raksauł ze stolicą Nepalu i którzy robili, co tylko mogli. Do Singha i Rao w Kotang nie mogli, oczywiście (na szczęście) dotrzeć — było to lotnisko wojskowe.

Chociaż Singh wypowiadał się dość sceptycznie o mo­żliwościach dotarcia przez załogę „Ridera" do nadajni­ka, zniesionego wiatrem daleko w dół lodowca, to jednak od chwili jego powrotu dziesiątki radiotelegra­fistów siedziało ze słuchawkami na uszach przy apa­ratach nastawionych na falę zrzuconego nadajnika. To absolutnie nie jest moja wizja poetycka, redaktorze! Przypadkiem rozmawiałem z jednym młodym człowie­kiem z komitetu koordynacyjnego, tak że mam wiado­mość z pierwszej ręki.

- Przez długie, przeraźliwie długie godziny nie działo się absolutnie nic — w słuchawkach tylko rozlegały się szmery i trzaski, jakaś stacja na bliskiej częstotliwo­ści nadawała big beat, a potem poglądy szczególnie kosmonautyce wrogiej gazety z Akry, według któ­rych „Rider" widocznie nigdy nie opuścił Ziemi i że po prostu ukrył się w Himalajach, aby potem w chwale powrócić, co mu się z jakichś przyczyn technicznych nie udało (i tę informację dzięki dr. Kubeszowi znala­złem — opublikowało ją wychodzące w Ghanie pismo „Atlantic News" w numerze 275), kiedy wreszcie o go­dzinie 00.14 w słuchawkach odezwały się szmery, stu­kanie w mikrofon, a potem chrapliwy, zmęczony, ury­wany głos, który czasami zanikał, zniekształcony aż do granic niezrozumiałości. Natychmiast puszczono w ruch wszystkie magnetofony — może pan zresztą sam posłu­chać. Redaktorze, to jest po prostu wstrząsające...

Doktor przez chwilę szukał w pudełkach z taśmami magnetofonowymi na półce nad biurkiem, zdumiewają­co szybko znalazł właściwą szpulę, założył ją i włączył magnetofon. Po chwili rozległ się szmer i stukanie — i przenieśliśmy się niemal o rok wstecz i o dziesiątki tysięcy kilometrów od miejsca, gdzie znajdowaliśmy się obecnie.

— ... attention, here is „Rider", the cosmical sbip „Rider", do you hear me... people?

— ... wnimanje... wnimanje... goworit tcosmiczeskiJ korabi „Rajder"... kosmicseskij korabi „Rajder"... sly-szytie mienia... wy słyszytie mienia?...

Odezwał się sygnał stacji przełączanej z nadawania na odbiór, chwila ciszy, a potem gwar podnieconych głosów mówiących, krzyczących i szczebiocących w pię­ciu co najmniej językach. To zgłaszali się zdenerwo­wani radiotelegrafiści. Nagle pewien głos wzbił się po­nad inne i z miejsca uciszył ten chaos.

— Proszę o ciszę. Sźlence, please. Don't chatter! Stop talking. Mówi kierownik ośrodka koordynacyjne­go, Struve. Tylko ja będę prowadził rozmowę.

Halo, „Rider", słyszymy was. Jesteśmy szczęśliwi, że nawiązaliśmy z wami łączność. Przekażcie nam infor­macje o waszym położeniu i o potrzebach. Zrobimy wszystko, abyście jak najprędzej znaleźli się wśród nas.

Koniec. Przechodzę na odbiór.

— Halo, Struve... jak się masz... tu... Kamenik... Bar­dzo źle z nami... nie mamy lekarstw... to, co zrzuciliście, nie wystarczy... są tu z nami czterej mężczyźni z kolo­nii Ottara... wszyscy chorzy na odoskrzelowe zapalenie płuc... poślijcie przede wszystkim antybiotyki... i tlen... i jeszcze kilka aparatów tlenowych z zapasowymi bu­tlami... strasznie tu marzniemy... Wyślijcie do nas wy­prawę ratunkową... oni... nie mogą zejść niżej... zbyt wysokie ciśnienie atmosferyczne... coś w rodzaju cho­roby kesonowej... doręczyciel naszego listu już nie żyje... Struve... pospieszcie się... Odbiór.

— Halo, „Rider". Zrozumieliśmy, natychmiast wy­ślemy wam wszystko, czego potrzebujecie. Trzymajcie się, Jerzy, musicie wytrzymać. Musicie! Natych­miast zawiadomię wasze rodziny. Ekspedycja ratunko­wa wyruszy, jak tylko będzie to możliwe. Spróbujemy

wprowadzić do akcji helikoptery. Możesz jeszcze mó­wić? Odbiór.

— Tak... krótko, przepraszam cię, mam gorączkę... jestem strasznie wyczerpany...

— Rozumiem, Jerzy. Podaj informacje o stanie za­łogi... po potwierdzeniu przerywamy nadawanie na osiem godzin. Odezwiemy się ponownie punktualnie o 20.00. Czekam na potwierdzenie. Odbiór.

— Rozumiem... o dwudziestej zero zero znów się odezwiecie... Iwan Maksymycz Ostapienko... poległ... śmiercią... walecznych... Fred Sinton pozostał... na Mar­sie... Z załogi jesteśmy tylko my dwaj. Struve... Mac McLaughin i ja... znajdujemy się u kresu wytrzyma­łości... Odbiór.

— Rozumiem, Jerzy... — Struve milczał chwilę, jak­by coś go dławiło w gardle. — Zrobimy wszystko. Koń­czę, Jerzy. Cały świat jest z was dumny!

Głosy umilkły, szpula obracała się cicho, dopóki czer­wony ogonek taśmy nie wykręcił się ze ścieżki. Doktor Bjelke wyłączył magnetofon.

Wie pan, redaktorze, że nikt spośród dziennikarzy, dla których ten zapis odtworzono, nie odważył się ode­zwać, choć wszyscy wprost pękali od nadmiaru pytań, którymi byli naładowani. Nawet się temu tak bardzo nie dziwię...

Nazajutrz zapis ten nadawały wszystkie stacje radio­we na całym świecie. I znów rozdzwoniły się telefony i telegrafy. Wbrew majorowi White'owi z Himalayan

CIubu jeszcze tego samego dnia na bezpośrednie pole­cenie nepalskiego rządu królewskiego i parlamentu indyjskiego zaczęto w Dardżylingu organizować wypra­wę złożoną z najdzielniejszych i najbardziej wykwali­fikowanych „tygrysów wysokogórskich", jacy kiedy­kolwiek wyruszali w Himalaje. Obok młodych śmiał­ków — również stare i mocno już wyleniało tygrysy. Doświadczenie i sława zastępowały to, co zabrały lata:

Tenzing Norkey, Ang Tharke, Dawa Thondup, Ang Cchering, Phu Tharke i inni, których nazwiska są we wszystkich alpinistycznych klubach świata wymawia­ne z największym szacunkiem. Ze wszystkich stron zla­tywali do Katmandu członkowie wyprawy, której za­daniem było przedostanie się po raz pierwszy w dzie­jach Himalajów poprzez przełęcze w najmniej odpo­wiedniej porze roku, zabezpieczenie tyłów grupie wspi­naczy, przygotowanie opieki lekarskiej i jeszcze chyba dziesięciu tysięcy innych rzeczy.

Tego dnia, panie redaktorze, nie byliśmy już w Is­landii. Ani ja, ani Leif Thorgunn, ani pani Alena. Sie­dzieliśmy obok siebie na trzech fotelach samolotu „Tu-114" linii Moskwa-Kalkuta, skąd mieliśmy połączenie lotnicze do Palny i dalej do Katmandu. Leif oświad­czył, że dostanie się do pierwszego samolotu, nawet gdyby musiał sobie drogę do niego wystrzelać z pisto­letu. Nie było to potrzebne. Dla „Ridera" na całym świecie zapalono — jeśli się tak można wyrazić — zie­lone światło i wystarczyło tylko napomknąć, kim je­steśmy i czego chcemy, aby otwierały się przed nami wszystkie drzwi. Włącznie z drzwiami tego „Tu-114".

I znów cofnęliśmy się odrobinę: aż do samego niemal początku historii „Tajemnicy ślepych ptaków"... Pa­mięta pan jeszcze, jak nas, to znaczy mnie i Jurka, szu­kali w kraterze Sneffelsu pani Alena wraz z Leifem, by przyjść nam z pomocą w kłopotach? Teraz z kolei wszyscy troje szliśmy po Jurka, troszkę dalej, to praw­da, ale to nie miało znaczenia.

Wszystkim nam wydało się nagle, że nic się w ogóle nie zmieniło; że cofnął się tylko czas, a wszystko pozo­stało tak, jak było. Stara wiatrówka Leifa, spłowiały plecak, mimo protestów stewardessy wsunięty pod fo­tel, a nawet ta stara poobgryzana fajka.

A przede wszystkim postanowienie dokonania czegoś, redaktorze, choćby świat miał runąć na głowę.

A to była — jak sądzę— rzecz najważniejsza.

Doktor Komenik o pierwszych godzinach

Pan, redaktorze, przypomina mi agenta ubezpiecze­niowego. Za żadne skarby świata się pana nie pozbędę, a skoro już raz przed laty podałem panu naiwnie palec, to już na zawsze ze mną koniec, prawda?

Nie woli pan poczekać na „Wstępną ocenę materia­łów ekspedycji «Rider»"? Ukaże się mniej więcej za pół roku tu, u nas, a liczy sobie ni mniej, ni więcej tylko uczciwy tysiąc stron w czterech tomach...

No cóż — rzecz jasna — nie popsuję panu tej ostat­niej książki o akcji Val. Niech pan siada i od razu

przystąpmy do rzeczy.

Jak widzę, powinienem zacząć od drugiego dnia po­bytu na Marsie. Informacja, jaką odebrano na Ziemi, jest bardzo skąpa, a jeśli pamiętam jej rzeczywiste brzmienie — a nie pamiętam go prawie wcale — to na domiar złego jeszcze tu i tam fałszywa. Ale to nic nie

szkodzi.

Tu doktor Kamenik wyjął z kieszeni gruby kalen­darz z pogniecionymi rogami i 2 napisem SPOFA na

plastykowej oprawie.

Przyp. red.

Oto mój dziennik bojowy. Będzie nas prowadził ni­czym pan Wszędobylski w „Labiryncie" Komenskiego.

Na czym to ja?... Aha. A więc ten dzień rozpoczął się od zajęć nadprogramowych, by użyć terminu wojsko­wego, zresztą ma pan to również w przyjętym radio­gramie. O 10.00 ja wraz z Iwanem Maksymyczem wło­żyliśmy znów z absolutną niechęcią skafandry i ruszy­liśmy na pierwszy rekonesans, na razie z bardzo skrom­nym zadaniem: mieliśmy rozejrzeć się wstępnie w ota­czającej „Ridera" gęstwinie włókien, przynieść ich próbkę jako materiał do analiz i najpóźniej za godzinę być z powrotem w domu. Oczywiście, jeśli kabinę stat­ku międzyplanetarnego można nazwać domem — w da­nej sytuacji zaś chyba tak. Próbki atmosfery mieliśmy już — przedstawiała się całkiem przyzwoicie, mniej więcej tak jak na Ziemi na wysokości 8000 metrów, co jeszcze by jako tako od biedy uszło i — jeśliby sobie człowiek od czasu do czasu łyknął trochę tlenu — po­winno wystarczyć do życia. Tym bardziej że obniżona grawitacja ułatwiała poruszanie się i człowiek tak się tu nie męczył. Mimo to na pierwszą wyprawę ruszyli­śmy w skafandrach. Na moje wyraźne życzenie — pod­kreślam! Wie pan, ja tam nie lubię zbytniej fanfaro­nady, a dopóki nie wiedzieliśmy na pewno, z jakimi bakteriami będziemy mieli zaszczyt zawrzeć znajomość i co to właściwie jest: te zapachy, którymi przesiąknię­ta jest atmosfera Marsa, nie chciałem ryzykować.

Dokładnie w oznacgonym czasie odśrubowaliśmy już z Iwanem Maksymyczem chyba coś koło miliona śrub mocujących płaszcz ochronny przy wejściu do kabiny

„Ridera" i czekaliśmy, aż sobie Fred i Mac szczelniej dokręcą hełmy. Patrzyli na nas z zazdrością. Jak my patrzyliśmy na nich, nie mogli stwierdzić. Nasze ska­fandry, przeznaczone do poruszania się poza kabiną, były bowiem zupełnie inne niż „podróżne", lżejsze, przestronniejsze, z ciemną osłoną hełmu jako ochroną przeciwko promieniom ultrafioletowym. Ze względu na rzadką atmosferę było ich na Marsie znacznie więcej niż na Ziemi. Mogłem więc zupełnie bez ryzyka po­kazać Mac Mac Macowi język! Wzięliśmy ze sobą kilka probówek do pobrania próbek, a na wszelki wypadek zarzuciliśmy na ramię „Skorpiony", miniaturowe pisto­lety maszynowe madę in cssr. Jedynie to „madę in...", redaktorze, pozwala mi na pojednanie z nimi... Skąd­inąd jestem, jak panu wiadomo, prawdziwym antyta­lentem wojennym. Nawet tę rakietę pod Sneffelsen musiał odpalić Bjelke!

Drzwi uchyliły się. Słyszeliśmy zupełnie wyraźnie, jak gęstsze powietrze syczy uciekając z kabiny na ze­wnątrz. Iwan Maksymycz wyciągnął ze schowka pod stropem kabiny rodzaj wiszącego trapezu, właściwie raczej rodzaj takiego trochę tylko ukształtowanego i na metr i ćwierć długiego nic, przypominającego wy­ciąg narciarski, na którym konstruktorzy postanowili zaoszczędzić jak najwięcej surowca. Od siedzenia cią­gnęły się w górę dwie napięte liny stalowe, nawinię­te na walec, wprawiany w ruch przez dwa guziczki.

Chwyciliśmy się z Iwanem Maksymyczem tego nic i odepchnęli w pustkę przed otwartym włazem rakiety. Walec zaczął zwalniać linę i my, ściśnięci obok siebie,

zaczęliśmy się powoli opuszczać wzdłuż kadłuba „Ri­dera", noszącego tu i ówdzie ślady żaru, a także spot­kań z meteorytami. Nie był już gładki jak lustro — przypominał raczej garnek po niezbyt długim, ale in­tensywnym używaniu w kuchni.

Pod naszymi nogami w oparach pyłu, pozwalających widzieć zaledwie na kilkadziesiąt metrów, kołysała się plątanina nitek, sznurków i włosków o niezwykłej czarnobrunatnej barwie, przechodzącej miejscami w od­cień zielem. Włókna nie były jednak splątane byle jak, w układzie ich istniała prawdopodobnie jakaś regu­larność i prawidłowość, ale tak bardzo skomplikowana, że nie byliśmy zdolni odkryć ich na pierwszy rzut oka. Iwan Maksymycz opuścił trapez, na którym kołysaliś­my się nad sześćdziesięciometrową przepaścią, aż nad same włókna — mimo woli podkurczyłem nogi, aby się w nie nie zaplątać — i ostrożnie dotknął ich czubkiem buta. I w odróżnieniu od uczciwych powieści fantas­tycznych — nie stało się absolutnie nic. Włókna nie chwyciły go za nogę, nie ścisnęły się — krótko mówiąc zachowały się jak zupełnie zwyczajne sznurki. Zresz­tą mieliśmy szczęście. Roślinność, jeśli mogę to tak nazwać — przylegała do kadłuba „Ridera" tylko tam właśnie, gdzie się opuszczaliśmy. Wszędzie dokoła była spalona ogniem z dyszy silników hamujących i roz­padła się w kupki czarno-brunatnych strzępów pędzo­nych wiatrem tam i z powrotem.

Jako dalszy punkt programu — Iwan Maksymycz próbował mocnym kopnięciem przerwać najcieńsze włókno, jakie znajdowało się w zasięgu nogi. Niewiele

brakowało, a spadłby z siedzenia. I spadłby z całą pewnością, gdybyśmy nie byli ubezpieczeni pasami ochronnymi. Włókno bowiem nie puściło!

— Widzisz? — rozległo się w głośniku radiotelefonu wbudowanego w mój hełm. — To świństwo jest mocne i sprężyste jak drut. Właściwie to raczej jak guma. Spróbuję to przeciąć.

Ostapienko wyjął z pochwy u pasa długi nóż. Na Ziemi polecano go nam jako niezwykle przydatne na­rzędzie i broń, chociaż wyglądał absolutnie „niekos-micznie" i bardziej nadawał się na pas Old Shatter-handa niż kosmonauty. Z własnego doświadczenia wie­działem, że jest ostry jak brzytwa. Kiedyś w kabinie bawiłem się nim z nudów i porządnie skaleczyłem się w palec. Iwan Maksymycz chwycił łodygę i zaczął dy-dolić. Trwało to bardzo długo, nim udało mu się wresz­cie przeciąć włókno grubości zapałki.

— Uff! — ulżył sobie. — Mam nadzieję, że nie wszy­stko jest tu z tak solidnego materiału.

— Co tam macie, chłopcy? — zainteresował się z kabiny Mac Mac Mac. — Czy naprawdę nie możecie nadać porządnego reportażu z pierwszych kroków po Marsie? Pomrzemy tu z ciekawości!

— No to umierajcie — Ostapienko na to. — A przede wszystkim nie mówcie na naszym paśmie. Możecie tylko słuchać.

— No, no, no — usłyszałem w odpowiedzi pomruki Mac McLaughina. W końcu jednak posłusznie zamilkł. Z przeciętych końców łodygi nie sączyła się żadna

ciecz, żaden sok. Były absolutnie suche — z okrągłym otworem w środku. Właściwie była to raczej rurka;

Iwan Maksymycz zaczął znów z poświęceniem dydolić o kawałek dalej, aby część rurki odciąć. Kiedy to mu się udało, zwinąwszy .ią umieściłem w jednej z pro­bówek. Stawiała opór, jakby rzeczywiście była gumo­wa, miała skłonność do prostowania się.

— Mam nadzieję, że te pajęczyny nie sięgają aż do ziemi — burczał Ostapienko. — Nie wiem, jak byśmy się przez taką gęstwinę przedostali...

Pomanipulował przy guziku, który sterował nawi-jaczem. Trapez znów zaczął opadać. Nogami i rękoma odpychaliśmy włókna, aby dostać się o metr czy dwa niżej. Stawało się to, redaktorze, coraz trudniejsze. Te przeklęte łodygi nie miały już grubości nitki czy za­pałki, ale palca, a w końcu ręki. Na szczęście było ich za to coraz mniej i mniej i nagle — o jakieś dziesięć metrów nad ziemią — znaleźliśmy się w zupełnie wolnej przestrzeni, w oceanie czerwonobrunatnego światła, które tu — na dół — przenikało poprzez pląta­ninę łodyg nad nami niczym przez jakiś nadzwyczajny klosz na lampie.

— Chyba te sznurki, Iwanie Maksymyczu, nie wi­szą sobie, ot tak, w powietrzu?! — powiedziałem zdzi­wiony, a także po to, aby usłyszeć swój głos. Wyglą­dało tu trochę tak jak w teatrze kukiełkowym na ja­kimś budzącym grozę przedstawieniu. Zna pan te de­koracje ze smoczą jamą, prawda?

— Chyba nie wiszą, Gieorgij — wyraził przypusz­czenie Ostapienko. — Zaraz się dowiemy.

Tempo opadania trapezu przyspieszyło się znacznie, tak że obawiałem się, czy aby coś nie popsuło się w urządzeniu sterującym, ale w końcu tuż nad ziemią zatrzymaliśmy się mimo wszystko płynnie. Odpięliśmy pasy. Celowo nie opuszczałem siedzenia i uważałem, aby nawet noskiem buta nie dotknąć czerwonej gąb­czastej warstwy pod nogami. Iwan Maksymycz jest dowódcą i kierownikiem wyprawy, niech więc on sta­nie na Marsie jako pierwszy człowiek! — powiedziałem sobie. Podobnie zapewne myślał Ostapienko, tylko że on z kolei mnie chciał odstąpić pierwszeństwo...

— Niepotrzebnie się kłopoczesz, Gieorgij — zaśmiał się Iwan Maksymycz. I ja — chociaż nie widziałem przez ciemny wizjer jego twarzy — usłyszałem jego śmiech w radiotelefonie. — My nie jesteśmy wcale pierwszymi ludźmi na Marsie. Spóźniliśmy się, przyja­cielu, o dobrych kilkaset lat. Jakież więc tu zaszczyty, no nie! Idziemy — ale ostrożnie. Wygląda to trochę jak bagno. Na razie trzymaj się trapezu.

Zeszliśmy jednocześnie obaj. Nogi zanurzyły się nam po kostki w miękkiej warstwie, a spod butów uniosły się ogromne kłęby czerwonego pyłu. Wyglądało to tak, jakbyśmy stąpnęli na purchawkę — pył był delikatny, rozpływał się w obłoczki i w nieruchomym powietrzu, jakie dzięki obniżonej grawitacji trwało pod włóknistą kopułą, uderzająco powoli opadał na dół. Jedyną Bu­dzącą zaufanie i solidną rzeczą były tu szeroko rozsta­wione trzy teleskopowe łapy i kawałek kadłuba „Ri­dera" z dyszami, w górnej części przecięty pasem brunatnoczerwonej roślinności.

Dopiero teraz na własnej skórze poczuliśmy, co to znaczy zmniejszone o połowę przyciąganie, ale w prze­ciwieństwie do opisów w książkach wcale nie czuliśmy się jakoś szczególnie lekko — wprost przeciwnie: po długich miesiącach przebywania w stanie nieważkości wydawaliśmy się sobie niezgrabni, ciężcy i słabi, ale o tym już panu, jak mi się zdaje, opowiadałem, pra­wda?

Nic na to nie mogłem poradzić — a jak Boga ko­cham, wcale nie jestem zabobonny ani też szczególnie strachliwy — ale, redaktorze, miałem wrażenie, że pod tą kopułą, która w jakiś niezrozumiały i sprzeczny z prawami natury sposób unosiła się nad naszymi gło­wami, że pod tą kopułą ktoś na nas nieustannie patrzy. Zna pan to uczucie? Przeszedłem kilka kroków po gruncie, który ustępował pod nogami, z głową w heł­mie zwróconą ku górze. Podobnie chyba jak wtedy, kiedy z Jose i Hertwigiem wędrowaliśmy z lotniska do Filadelfii i uważaliśmy na jaguatrici. Moje wysiłki obserwatorskie zostały w końcu nagrodzone według zasługi. Tuż pod najgrubszymi i idealnie walcowatymi rurami coś śmignęło. Ruch był tak szybki, że ledwie zdołałem go zarejestrować. Nieco dalej — znowu. I jeszcze raz.

— Hej, Iwanie Maksymyczu — szepnąłem, jakby dźwięk radiotelefonu mógł to coś ogromnie szybkiego spłoszyć i w czymś mu przeszkodzić. — A cóż to lata nam nad głowami?

Ostapienko zatrzymał się i przez chwilę patrzy? w górę. Tu i ówdzie ruch się powtórzył. Wyglądało to.

tak, jakby ktoś strzelał z procy kulami wielkości piłki nożnej, które z ogromną szybkością wpadały w spląta­ną gęstwinę czerwonobrunatnych lin i tam ginęły. Zro­biłem na ślepo kilka fotografii.

— Któż to może wiedzieć?! —zauważył w końcu filozoficznie Ostapienko. — Mogą to być jakieś nasiona albo licho wie co. Bardzo bym się ucieszył, gdyby się okazało, że to egzemplarze tutejszej fauny. Oczywiście, pod warunkiem, że któraś z nich nie trafi prosto w ciebie lub we mnie.

— Dlaczego byś się ucieszył? — spytałem nie rozu­miejąc.

— Bo wierzę, że Mars jest w ogóle dość gęsto za­mieszkały, a w takim przypadku życie powinno wcis­kać się wszędzie. Jak na Ziemi. Istnieć w morzu, na lądzie. A teraz idziemy dalej. Jesteśmy już pół godziny poza kabiną. Spróbujmy pójść kilkaset kroków w tamtą stronę, wprost przed siebie. Wrócimy bez trudu — po śladach.

Rzeczywiście — nasze buty zostawiały w miałkim i sypkim gruncie głębokie ślady. Pierwsze ślady czło­wieka na Marsie. A może jednak nie!

Włóknisto-łodyżasta kopuła nie zbliżała się ani nie oddalała. Wisiała nad nami jak baldachim, z którego tu i ówdzie wystrzelała lśniąca kula.

Mniej więcej po pięćdziesięciu krokach zaczęły się przed nami rysować w czerwonawym półmroku kontu­ry czegoś, co przypominało walcowatą cysternę na ropę naftową — połyskiwało to jak metal: białawo i tłus­to.

— Wydaje się, że zbliżamy się do rozwią2ania za­gadki, jałc to — Iwan Maksymycz wskazał krótką lu­fą automatu nad głową — jest zawieszone lub pod­parte.

Po chwili byliśmy na miejscu. Trochę się rozjaśni­ło, bo nie znajdowała się teraz nad nami gęstwina całego asortymentu i najróżniejszej grubości łodyg, ale tylko te najgrubsze, pomiędzy którymi prześwitywało różowawe niebo. Potężne walce, grubości obficie i ucz­ciwie żywionego ciała ludzkiego, jak niemal idealnie regularna gwiazda zbiegały się ze wszystkich stron do srebrzystego walca o doskonałym kształcie i delikatnie ziarnistej powierzchni.

— Słyszysz? — zapytałem po chwili Ostapienkę i przyłożyłem zewnętrzny mikrofon do ściany walca.

Iwan Maksymycz poszedł za moim przykładem i ski­nął głową, co w skafandrze wymagającym właściwie pochylenia się jest najlepszym dowodem małomów-ności i milczkowatości.

W srebrzystym walcu rozlegał się rytmiczny szum niczym szybkie oddychanie... Nie, nie jest to trafnie powiedziane — raczej jak odgłos pracującego tłoka. Tam i z powrotem, tam i z powrotem, rodzaj takiego wsssz hu, wsssz hu i tak dokoła Macieju.

Ostapienko miał znów w ręku ten swój kozik i wi­docznie zamierzał zbadać twardość ściany walca. Chcia­łem go zapytać, czy przypadkiem nie zamierza wyryć serca przebitego strzałą albo naszych monogramów, lecz nim zdążyłem swój zabawny żart powiedzieć, za­machnął się i uderzył. Przez analogię do nieustępliwej

łodyżki, którą przed chwilą, kiedy opuszczaliśmy się, tak mozolnie dydolił, użył całej siły. Nóż niemal bez oporu zagłębił się w ścianie aż po rękojeść. Okazało się, że „drzewo" da się zupełnie łatwo kroić, tak jak cienka blacha aluminiowa, ledwie jednak kawałek „ko­ry" odgięliśmy, buchnęła chmura czerwonego pyłu, identycznego jak ten, który wzbijaliśmy każdym kro­kiem, i dmuchnęła nam wprost na hełmy skafandrów, tak że przez chwilę staliśmy zupełnie oślepieni. Z od­ległości kilku kroków obserwowaliśmy w milczeniu, jak z wyciętej nożem Ostapienki dziury pył bucha W takim samym rytmie, w jakim przedtem pulsował walec. Wyglądało to niemal tak, jakby walec oddy­chał.

Ostapienko wzruszył ramionami, w obłokach pyłu zbliżył się do miejsca swojego czynu i tę blachę, korę czy łupinę albo co to tam było, przygiął z powrotem, tak że przez szczeliny wydobywały się tylko ledwie widoczne obłoczki.

Przez chwilę patrzyliśmy na to puf-puf-puf. Było jasne, że nie dowiemy się niczego więcej niż dotych­czas. Chcieliśmy już ruszyć dalej, kiedy Iwan Maksy­mycz chwycił mnie za ramię i ponownie wskazał auto­matem w górę. Tam, gdzie przed chwilą przelatywała tu i ówdzie jedna piłka, teraz się wprost roiło. Dzie­siątki, setki kulistych ciał przelatywało szybko jak strzały wokół głównej kolumny wspierającej, jeśli można tak srebrzysty walec nazwać, migały jedno za drugim i niknęły w cieniu między plątaniną łodyg. Bezszelestnie. Nasze mikrofony nie rejestrowały żadne-

go dźwięku, prócz — rzecz jasna — stłumionego puf--puf-puf w miejscu przecięcia kory filara.

— Widzisz? — Iwan Maksymycz ściskał moje ra­mię. — Latają łukiem. Skręcają koło tego filara. To nie są nasiona. Mają własne źródło ruchu i orientację. Są żywe...

Częstotliwość latających kuł szybko słabła. W ciągu kilkudziesięciu sekund wszystko znów się uspokoiło. Tylko niekiedy gwałtowny ruch przecinał półmrok. Bezwiednie zwróciłem się w stronę srebrnej kolumny. Puf-puf-puf już całkowicie ucichło, cięcie zniknęło. Z bliska widać było jedynie ledwie widoczną rysę na powierzchni kolumny — jak dawno zagojona blizna po operacji.

— Ma zdolności regeneracyjne, Iwanie Maksymyczu. Regeneruje się diabełnie szybko. Jak w bajce o wodzie życia. Ale nawet woda życia nie odważyłaby się chyba leczyć blachę.

— A więc to pewnie nie będzie blacha — oświadczył Ostapienko. — Powiniśmy byli wziąć próbkę, ale teraz lepiej już nie płoszyć tych kuł. Chodźmy jeszcze ka­wałek, Gieorgij. Wydaje mi się, że trochę się przed nami rozwidnia.

Pomału, ostrożnie i nie bez trudu brnęliśmy dalej w pyle, zostawiając za sobą podwójny różaniec śladów. Proszę się ze mnie, redaktorze, nie śmiać, ale obej­rzałem się na nie i byłem wcale dumny. Nie z siebie. Z ludzi. Że aż tu sięgają nasze ślady. A teraz idziemy pod groźnym, nieznanym i prawdopodobnie wrogim firmamentem — a mimo wszystko idziemy...

Wiem, wiem — dosyć liryki. Pan nie chce pwyieści,

ale reportażu...

o

Minęliśmy jeszcze trzy srebrzyste kolumny — jedna znajdowała się od drugiej o dobrych dwieście metrów. Wytrzymałość tych łodyg i włókien musiała być wprost ogromna, zdecydowanie większa niż choćby zbrojonego betonu. Potem rzeczywiście rozjaśniło się przed nami i stanęliśmy pod samą krawędzią urywającego się na­gle sklepienia. W drobnych wirach powietrznych uno­sił się czerwonobrunatny pył, a na ziemię spadał nie­ustanny deszcz kamyków i grudek, do nas jednak po­wiewy docierały rzadko. Chroniła nas gęsto spleciona kopuła.

Niekiedy warstwa pyłu przerzedzała się, otwierając widok na krajobraz u naszych stóp. Wydawało się, że stoimy na jakimś wzniesieniu, a ściślej mówiąc — u podnóża gór otaczających dolinę opadającą nierówną rzeźbą terenu coraz dalej i głębiej, aż ginęła w chmu­rach pyłu, a może i mgieł, unoszących się jak z kot­ła czarownic. W odległości mniej więcej dwustu czy 'trzystu metrów sterczała na zupełnie równej, opadają­cej w dół płaszczyźnie jakaś pryzma wysokości dwóch--trzech metrów, na wpół zawiana pyłem i piaskiem. Jej wierzchołek był niezwykły, niejednolity, jakby składał się z belek czy też poskręcanych blach. Zauwa­żyliśmy to obaj.

— Iwanie Maksymyczu, jesteśmy już niemal trzy kwadranse poza „Riderem"! — i ja zdecydowałem się choć raz odezwać pierwszy.

— Ubezpieczaj mnie, Gieorgij — odpowiedział cał­kiem nie na temat Ostapienko, ścisnął w ręku mały pi­stolet automatyczny i ruszył długimi susami, jakie umożliwiała właśnie tylko grawitacja Marsa, w strona kopczyka. Już po kilku metrach ogarnęły go wiry po­wietrzne, widać było, jak rzucają nim, od hełmu od­skakiwały mu kamyczki i grudki jak grad od parapetu okiennego. Chwilami znikał zupełnie w obłokach pyłu. Potem zobaczyłem go: stał w rozkroku na szczycie pa­górka i wyrywał coś oburącz z ziemi. Wrócił pochylo­ny pod ciężarem tego brzemienia, a w słuchawkach hełmu słyszałem wyraźnie jego zdyszany oddech.

— Jakieś ruiny... Sztuczna materia czy co! Zoba­czymy później. Teraz idziemy z powrotem, Gieorgij. Spróbuj połączyć się z „Riderem"...

Spróbowałem — bez skutku. „Rider" nie odpowia­dał. Zbliżaliśmy się już niemal do teleskopowych łap statku, kiedy wreszcie w słuchawkach zaczęło się roz­legać dalekie wołanie Mac McLaughina, który widocz­nie nie wytrzymał nerwowo, chociaż do umówionej godziny pozostawało jeszcze dwie czy trzy minuty.

— Daj spokój, Mac — westchnął Iwan Maksy-mycz. — Postawisz na nogi pół Marsa. Już idzie­my.

I znów usiedliśmy ciasno jeden obok drugiego na ławeczce wiszącej windy, znów przeciskaliśmy się przez sieć łodyg i włókien, tym razem z większym tru­dem, bo najdroższa zdobycz Ostapienki przypominała z grubsza śmigło, była ogromnie nieporęczna i z wy­rafinowaną konsekwencją i pomysłowością przeszka­

dzała w transporcie. Odetchnęliśmy z ulgą, dopiero gdy winda uniosła się ponad ostatnie warstwy niemal jak pajęczyna już cienkich włókienek i zatrzymała się z nami przy wejściu do ,,Ridera", które niczym w zaczarowanym zamku albo nie zaczarowanych wil­lach z fotokomórką otworzyło się przed nami. Po nie­zbędnej sterylizacji promieniami ultrafioletowymi ska­fandrów i przyniesionego łupu z ulgą zdjęliśmy heł­my.

— Coś tak hałasował? — spytałem Mac McLaughi­na. —Nie jesteśmy małymi dziećmi.

— Wiecie... — Mac w skupieniu bawił się ołów­kiem — my tu tymczasem widzieliśmy jakieś miejsco­we manewry lotnicze. A poza tym znowu mają nas na lokatorach. Popatrzcie!... — Wyjął z kieszeni zmię­ty pasek jeżący się od nieregularnych linii, które prze­chodziły w regularną, lekko sfalowaną krzywą, nie­wątpliwy ślad promieni radarowych.

Fred Sinton nie zwracając na nas uwagi notował coś w swoim dzienniczku.

— A więc o co właściwie idzie? Co się stało? Dowiem się wreszcie? — spytał Iwan Maksymycz trochę po­drażnionym tonem.

— No... właściwie to nic, szefie. Tylko między tymi perłowymi chmurami spostrzegliśmy płaski obiekt. Rozmiarów ani koloru nie udało nam się określić, ale był tam jak dwa razy dwa jest cztery...

— Semiologicznie rzecz biorąc można by użyć traf­niejszego porównania, ale i tak nie oddałoby ono isto­ty rzeczy — wtrącił się niespodzianie Siriton. — Mac

i ja zgodziliśmy się, że latający talerz, który nas obser­wował, miał kilkaset metrów średnicy. Przepraszam, że przerwałem... — I znów pochylił się nad swoim no­tesem.

— Już-już wydawało się, że zniknie za chmurą (prze­świt był stosunkowo wąski, powiedzmy: dwa-trzy stop­nie), ale nagle zatrzymał się...

— W miejscu? Natychmiast?

— Tak. Widocznie wymodlił sobie u Pana Boga wy­jątek od prawa bezwładności. Biorąc pod uwagę szyb­kość, z jaką się poruszał, musiały w nim w jedne] chwili zostać zahamowane setki g...

— I co dalej?

— Dalej? Dalej nic. Okrążył „Ridera". W odległości około sześciu-siedmiu kilometrów. Chwilami ledwie go widzieliśmy. Bo tu...

— Pył. Wiem — dokończył Ostapienko. — Zauwa­żyliście jakieś szczegóły?

— Tu! — odezwał się ponownie Fred i dotknął no­tesu, który widocznie nie był tak zupełnie pozbawiony związku ze „świętem lotniczym" wokół „Ridera". — Rozmiary... o tym już mówiliśmy. A więc przystąpmy do innych wątpliwości. Na górnej płaszczyźnie o kształ­cie wycinka koła błyszcząca wypukła narośl. Kabina pilotów? Znak zapytania. Za statkiem powietrznym przez kilkadziesiąt sekund pozostaje biały ślad, który szybko rozpływa się na wietrze. Smuga kondensacyj­na? Znak zapytania. Dolna płaszczyzna najwidoczniej płaska, tak że ciało ma w przybliżeniu kształt połączo­nej płasko-wypukłej soczewki. Pod nim znajduje się

kilka wisiorków w kształcie kuł połączonych na stałe z dyskiem. Ich średnica równa się mniej więcej jednej dziesiątej średnicy całego statku. Zbiorniki paliwa? Znak zapytania. Wystarczy? Znak zapytania.

— Na razie tak! — Iwan Maksymycz skrzywił się. — A co nasze radary?

— Nie patrzyliśmy na nie — przyznał się Mac. — Daliśmy pierwszeństwo starym wypróbowanym oczom. Ale możemy popatrzeć n'a zapis radaru panoramiczne­go. Coś tam powinno być.

Będę się trochę skracał, redaktorze, dobrze? Nic tam nie było. Jakby wokół „Ridera" wcale nie krążył pla­cek wielkości przepisowego stadionu do gry w piłkę nożną, ale duch. No a ponieważ w duchy nie wierzy­liśmy, Mac i Fred nie sprawiali wrażenia świeżo po­strzelonych, alkohol zaś na „Riderze" występował je­dynie w zbiornikach materiałów pędnych, był więc absolutnie niedostępny, musieliśmy przyjąć do wiado­mości, że konstruktorzy latającego talerza znają jakiś sposób na radary, zdecydowanie lepszy niż nasze ziem­skie wstążki staniolowe, odbijacze kątowe, pozorne cele i jak się tam te wszystkie wojskowe wynalazki nazywają. Dla radaru po prostu ich maszyny nie istnieją.

To, redaktorze, wyjaśnia wiele rzeczy. Że kształt dysku jest dla statku kosmicznego szczególnie korzyst­ny, o tym wiedzieliśmy już dawno. Rotacja ogranicza kołysanie i skuteczność hamowania jest przy tym kształcie największa — tylko że na Ziemi nikt w in­formacje o latających talerzach nie wierzy przede

wszystkim dlatego, że — prócz rzadkich wyjątków — nie uchwyciły ich radary, pełniące dzisiaj straż wszę­dzie i rejestrujące nawet każdego wróbla. Bo jakże by je mogły uchwycić?!

W końcu powiedzieliśmy sobie, że i tak nic nie wy­myślimy i zabraliśmy się do pracy nad zdobytym tro­feum. W komunikacie przesłanym na Ziemię coś niecoś już zasygnalizowaliśmy. Owa tak oporna nitka składa­ła się z komórek — w zasadniczej więc koncepcji przypominała w znacznym stopniu ziemskie — ale komórki te po pierwsze łączyły się ze sobą przy pomo­cy licznych mostków, co wyjaśniało niezwykłą spo-istość i trwałość, po drugie — nie miały jąder. Właś­ciwie miały, ale rozproszone w substancji zasadniczej, co odpowiadałoby niezwykle prymitywnemu stopnio­wi rozwoju, na to zaś z kolei ta puszcza pod nami ani trochę nie wyglądała. Rozwiązaliśmy tę zagadkę do­piero znacznie później: komórki bez jąder są na Mar­sie zjawiskiem zupełnie normalnym. To ochrona przed radiacją. Wie pan, co to jest ,,czuła objętość" jądra komórki? Nie? Niech więc zarezerwuje pan sobie jednd całe popołudnie, a ja panu to zupełnie gratis i franco wyjaśnię.

Wspaniałomyślnej propozycji doktora Kamenika na razie nie przyjąłem i zadowoliłem się — czego mi, mam nadzieję, czytelnicy nie wezmą za złezapewnieniem, że komórka ze zorganizowaną w ten sposób masą ją­drową ma daleko większe możliwości opierania się pro-

mieniowowur -niż komórka .z jądrem wyspecjalizowa­nym i bardzo łatwym do uszkodzenia.

Przyp. red.

ów powyginany pręt, który Iwan Maksymycz wy­rwał z przysypanej pyłem gmatwaniny ruin — czy co to tam było — na skraju naszego pajęczynowego lasu, leżał już widocznie dość długo na miejscu. Choć był oszlifowany piaskiem i pyłem, rzucało się w oczy, że to fragment przedmiotu, którego zewnętrzne i we­wnętrzne ściany były kiedyś idealnie gładkie — w miejscu załamania jednak materiał miał drobne po­ry. Przypominał poddaną niedbałej polimeryzacji syn­tetyczną żywicę, ale na to z kolei wydał się zbyt ciężki. Jego ciężar właściwy określiliśmy mniej więcej na bliski żelazu, metalu jednak nie przypominał. Zagadka, redaktorze!

— Nie potraficie sobie wyobrazić kształtu ciała, z którego się to ułamało? — nalegał Iwan Maksy­mycz. — Nawet ty nie, Mac? No to jaki tam z ciebie potrójny inżynier, człowieku. Pamiętaj, abyś po powro­cie zwrócił wszystkie dyplomy!

— Potrafię sobie wyobrazić wszystko, co zechcesz! — Mac Mac Mac pogmerał w swojej rudej czuprynie, opadającej mu już malowniczo na ramiona. — Tylko nie potrafię tego opisać. Jedynie w symbolach geo­metrii przestrzennej, a to i tak na nic się nie przyda. Wyobraź sobie. Iwanie... no... choćby Marsjanina, któ­ry w oparciu o zasady geometrii usiłuje wyrazić naszą poczciwą łyżeczkę. Zupełnie zwyczajną łyżeczkę do

kompotu. Zapisze pięćdziesiąt stron terminami, symbo­lami i wzorami i w końcu — mimo tych wszystkich paraboli i hiperboli, nie będzie ani trochę mądrzejszy i ani o krok nie zbliży się do zrozumienia, że toto wkłada się do ust. Nie sądzisz?

— Nie wiem! — Ostapienko wzruszył ramionami. — Ogólnie rzecz biorąc, masz chyba rację. Tylko nie wie­dzieć zupełnie nic...

Fred Sinton przeciągnął się i zaczął bębnić palcami w ścianę kabiny.

— Nie wiedzieć zupełnie nic to zresztą normalne zja­wisko przy maksymalizacji średniej wartości funkcji użytkowej, jeśli wziąć pod uwagę niepełną znajomość prawdopodobieństwa, i to do tego wszystkiego jeszcze z przypadkowym horyzontem... — Patrzyliśmy na nie­go, redaktorze, jak cielę na malowane wrota, ale on to naprawdę mniej więcej tak cybernetycznie powie­dział. — Co jednak jest daleko istotniejsze, to fakt, że nasze informacje zwrotne zdradzają ślady blokowa­nia.

To zrozumiałem nawet i ja.

— Blokowania? Jakiego blokowania? — Ostapienko wpadł w przejście między fotelami i stanął wprost nad Fredem.

— Całkiem interesującego! Podczas przylotu nie stwierdziliśmy przecież ani śladu jakiejś warstwy joni­zacyjnej, odbijającej fale elektromagnetyczne, to samo zresztą stwierdziły zarówno nasze jak i radzieckie son­dy. Teraz jednak zaczynamy mieć dla całego spektrum zupełnie przyzwoity dach. Coś w rodzaju warstwy He-

aviside'a, tylko że to nie przepuszcza już fal o żadnej

częstotliwości. Wszystko powraca z wysokości około 150 kilometrów. Na razie ten parasol ma jeszcze dość ctużo dziur, ale z czasem prawdopodobnie zgęstnieje.

— Co to za wspólnego z blokowaniem informacji? — Ostapienko wzruszył ramionami. — Warstwa Heavisi-de'a ma też związek z następstwem dnia i nocy oraz z aktywnością słońca — to wie każde małe dziecko. Ale jesteśmy na Marsie. Kto wie, co...

— To jednak nie jest zjawisko naturalne — odezwał się nagle Mac Mac Mac. — Nie chciałem was już dziś tym nudzić, dopóki nie stwierdzimy co i jak — ale ów parasol, jak to nazwał Fred, znajduje się dokładnie tyl­ko między nami a Ziemią. Nieustannie. A ponieważ Mars się obraca, to i ten parasol wędruje. To z całą pewnością rezultat jakichś zabiegów technicznych z dziedziny elektroniki, i to zabiegów wymierzonych przeciwko nam. Thafs all. No tak, teraz już wiesz...

— Teraz już wiem — burknął Ostapienko, po czym wyprostował się i uśmiechnął zupełnie tak jak wtedy, gdy „Rider" stał na boosterze i gdzieś w dole pod nami zaczynały syczeć włączniki silników rakietowych. — A więc słuchaijcie, chłopcy: od tej chwili ogłaszam na­tychmiastowe pogotowie pierwszego stopnia. Mac Mc Laughin bezzwłocznie skontroluje i sprawdzi broń. Ty, Gieorgij, przygotujesz apteczkę, filmy i porcje żywnoś­ci na trzy do pięciu dni. Jutro wyruszamy na wyprawę eksploracyjną. Fred Sinton jest odpowiedzialny za ogólną organizację badań przy pomocy wszelkich do­stępnych środków. Musimy teraz uzyskać znacznie

więcej wiadomości... i to bez przypadkowego horyzon­tu — dodał z uśmiechem. — Dalej: jeden z nas bę­dzie pełnił stale wartę, we dnie i w nocy. Włącz wszy­stkie automaty, Mac, chociaż na razie nie widać na nich tych waszych latających naleśników...

— Jak to „naszych"? -- oburzył się Mac Mac Mac.

— Jako pierwszy obejmuję dziś wachtę ja: do pół­nocy; od północy do rana zastąpi mnie doktor. Wszy­scy pozostali idą spać. I to zaraz!

—— Z „chrapacyliną"? — zapytał uprzejmie Fred.

— Bez!

No i poszliśmy, redaktorze, spać. To znaczy: zależy jak kto. Ja od pomocy miałem wachtę, przypuszczam jednak, że nikt spośród nas dobrze tej nocy nie spał.

Kontynuuje (tym razem już krócej) doktor Kamenik

Krótko mówiąc: rano zamierzaliśmy wyruszyć, ale wie pan, panie redaktorze, jak to jest! Człowiek ooś postanawia, a najrozmaitsze nieoczekiwane okolicznoś­ci wszystko to cholernie komplikują.

Obserwowałem przez iluminator „Ridera" niebo;

brzask tutaj na Marsie nie rozjaśnia go pomału, jak choćby u nas... Wszystko odbywa się tu ze wspaniałą iluminacją. Nie wiadomo skąd tryskają pierwsze pro­mienie słońca, ukrytego jeszcze daleko za horyzontem, a na czarnym firmamencie z mnóstwem gwiazd, które tu niemal wcale nie migocą, pojawiają się wysokie per­łowe obłoki, które odbijają w dół niezwykły siarkowy półbiask. Wszystko wygląda jak zanurzone w wodzie, jak w akwarium, ale — jeśli wolno mi przez chwilę kontynuować to porównanie — tak jak w akwarium bardzo nędznie utrzymanym i zarośniętym rzęsą. Pierwszy akt świtu właśnie się kończył — pod masą perłową zaczęły czerwono płonąć: szkarłatne chmury. O płaszcz „Ridera" zabębniły właśnie w budzącym się rannym wietrze kamyki i grudki, kiedy kątem oka do-

strzegłem, jak nad tablicą rozdzielczą, gdzie leżały teraz porozrzucane części skafandra i pasiasta marynar­ska koszula Maca, zaczyna mrugać czerwone światełko termoluministycznego dozymetru, a właściwie to tylko wałeczka z kryształu Huorydu wapnia ogrzewanego drutem oporowym. Kryształ żarzył się i mrugał. In­tensywność promieniowania wyraźnie rosła.

— Alarm! — wrzasnąłem. — Wkładać skafandry. Promieniowanie!

Śpiący zerwali się i w ciasnym pomieszczeniu zaczęli sobie nawzajem przeszkadzać, mimo to jednak włożyli w końcu skafandry w zupełnie przyzwoitym czasie. A więc trening na Ziemi miał swój sens, ale nie o tym teraz myślałem. Skafandry chroniły nas trochę — do­zymetry wewnątrz hełmów na razie nie reagowały, promieniowanie było więc poniżej normy, ale jak dłu­go?

— Skąd to płynie, Mac? — usłyszałem w radiotele­fonie głos Ostapienki.

Mac już wyciągał z torby, którą wczoraj tak sta­rannie zapakowałem, licznik Geigera. Wcale mu wi­docznie nie przeszkadzało, że pakiety opatrunków, kon­centraty i zwoje filmów latają przy tym po całej kabi­nie. Przekręcił konitakt i obrócił się na pięcie z wy­ciągniętym przed siebie indykatorem, jakby się w coś bawił.

— Stąd, Iwanie. Chwileczkę... — Zbliżył się do te} ściany kabiny „Ridera", za którą teren się wznosił. Włożył rurkę indukcyjną do kieszeni na piersiach jak wieczne pióro i popatrzył przez iluminator.

— Podajcie mi tu reflektor, chłopcy!... Szybko... tu...

tu coś... lezie... Mac był widocznie bardzo wzburzony — ledwie go

rozumieliśmy.

Ostapienko przepisowymi nożycami przeskoczył po­słanie, które mu stało na drodze, i przyłożył do wizjera przenośny reflektor. Patrzyłem mu przez ramię, a za mną gapił się jeszcze Fred. Wszyscy naraz i tak byś­my się przy okienku nie zmieścili.

Snop światła przeciął półmrok, kontrastujący ze sto­sunkowo jasnym niebem, i zatrzymał się na po­marszczonej, niejednolitej powierzchni czegoś, co znaj­dowało się tuż za iluminatorem, a więc na wysokości około siedemdziesięciu metrów nad ziemią, i czego tu wczoraj z całą pewnością nie było.

Zanim zdążyliśmy zdać sobie sprawę z sytuacji i ja­koś na to zareagować, już to coś gruzełkowate ulotniło się wprost po angielsku. Nie dostrzegliśmy ruchu — w jednej chwili to coś po prostu było przed ilumina­torem, w następnej -- nie. Tak jakby ktoś skleił dwa odcinki trikowego filmu. Rozumie mnie pan, redakto­rze?

Iwan Maksymycz zatoczył reflektorem szeroki łuk.

Włókna niezwykłego lasu pod nami zalśniły metalicz­nie, opadający pył błysnął jak iskierki, a w niższych piętrach sznureczków przemknęło w różnych kierun­kach kilka kuł. Potem jednak snop światła zatrzymał się na błyskawicznie poruszającym się owalnym kształ­cie, skaczącym, tak, dosłownie: skaczącym tuż nad naj­wyższymi pędami lasu, i to skaczącym na jakichś po-

strzępionych szmatach. Trwało to może ćwierć, może pół sekundy. Na pewno nie dłużej.

Teraz wiedziałem już, co nam przeszkodziło, i wie­działem również, że dozymetr stoi już w pozycji: spocz­nij. I rzeczywiście — stał.

— Ja to znam, Iwanie Maksymyczu — oświadczyłem najbardziej obojętnym tonem, na jaki mogłem się zdo­być. — To zupełnie zwyczajna czarna ośmiornica. Spot­kałem się z jej kuzynką pod Sneffelsem. Niekiedy przyświeca sobie promieniami Roentgena. To jej wro­dzona właściwość, podobnie jak wysokie napięcie. Ale skądinąd to całkiem nieszkodliwe stworzonko. Nie uzgodniliśmy jeszcze z Borglandem: czy to zwierzę, czy też maszyna.

Mac Mac Mac udał, że spluwa — prawdziwe splu­nięcie w hełmie skafandra okrutnie by się na sprawcy zemściło.

— Ślicznie dziękuję za takie stworzonko... Ze też musisz mieć tak idiotyczne znajomości!

Oczywista rzecz, że na tak perfidne oskarżenie nie raczyłem odpowiedzieć.

— O czarnej ośmiornicy wiemy niemało — powie­dział Iwan Maksymycz. — Nie musimy nawet grzebać w archiwum mikrofilmów. Przede wszystkim możemy być pewni, że jesteśmy obserwowani. Najpierw pro­mienie radaru, a teraz ta poranna wizyta połączona z pobudką... Uważam za wskazane natychmiast rozpo­cząć akcję. Już tylko choćby dlatego, aby mieć za so­bą pierwszy kontakt. Co ty na to, Fred?

— Zgadzam się! — odparł bez wahania semantyk. —

Psychologicznie rzecz biorąc — i to powinno obowiązy­wać chyba powszechnie, nie tylko ludzi — nieświado­mość jest pierwszym krokiem do strachu. Jako drugi krok następuje albo ucieczka, albo — wprost prze­ciwnie — atak. I jedno, i drugie to zły początek.

— Dobrze! Postanowione. Dziś zostajemy w kabinie my: ja i doktor. Mac z Fredem udadzą się po naszych śladach aż na skraj lasu i umieszczą tam automatycz­ną radiolatarnię. I natychmiast wrócą. To zorkaz, Mac. Żadnych badań! Możecie najwyżej zadowolić się. którąś z tych pięknych kuł, które latają nam nad gło­wami. Początek akcji o 10.00. Jak tylko wrócicie, wy­ruszamy wszyscy.

— Wszyscy? — zapytałem. — Nikt nie zostanie

w „Riderze" na straży?

— Nikt. Nikt tu na nic by się nie przydał, a podział grupy tylko by całą sprawę skomplikował.

— A dlaczego umieszczamy automatyczną radiolatar­nię akurat na skraju naszego lasku, Iwanie? — spytał McLaughin. — Moglibyśmy ją na przykład wciągnąć na wierzchołek „Ridera". Słyszalność wyraźnie by się polepszyła, a zasięg zwiększył.

— Na pewno! — Ostapienko skinął głową. — Ale pod tymi sznurami będzie za to osłonięta przed ude­rzeniami kamieni i burzy piaskowych. A poza tym... — zamilkł na chwilę — poza tym... Wiecie, że za po­mocą radiolokatorow można nie tylko ustalić położe­nie wszystkiego w przestrzeni, ale także naprowadzać na cel. Na przykład — rakiety. Ktoś tutaj — nie Wiemy kto, słowem: ktoś — zna technikę radioloka-

cyjną, i to nie najgorzej. Jeśliby już nriało się ooś takiego zdarzyć, niech to trafi raczej w urządzenie

sygnalizacyjne. Nie w „Ridera".

— Ale ty masz paskudną wyobraźnię! — powie­dział cicho Fred i zaczął zbierać z podłogi rozsypane pakieciki i wpychać je z powrotem do plecaków. — A więc naprzód, Mac! Idziemy!

Po chwili słyszeliśmy już tylko sporadyczne ude­rzenia: to od osłony „Ridera" odbijał się ciężki auto­mat radiowy z zasilaczem albo — znacznie częściej — Mac lub Fred odpychali się nogą od kadłuba.

Mniej więcej po dwóch godzinach byli już z po­wrotem.

— Nadajnik? — spytał Ostapienko, ledwie zdąży­li zdjąć hełmy z ramion.

— Stoi, skarb najmilszy i działa. Wszystko O.K. — odpowiedział Mac i dodał: — Zakotwiczyliśmy go tro­chę, gdyby przypadkiem zerwał się wicher. Słuchaj­cie, chłopcy, te opowieści o latających piłkach i as­tmatycznych drzewach to dowcip?

Spojrzeliśmy na niego z Iwanem Maksymyczem nic nie rozumiejąc.

— Co się tak gapicie? Nie spuszczaliśmy oczu z niższych gałęzi, ale w całym lesie nic się nie poru­szyło. Lśniących kuł nie widzieliśmy wcale. A te pnie milczą jak zaklęte. Już kiedy opowiadaliście o tym dmuchaniu, nie miałem wątpliwości, że wodzicie nas za nos. To wpływ tych nieszczęsnych broszurek sci-fi, islandzkich potworów i tak dalej...

— Słuchaj no, Mac, daj spokój, dobrze?—wybuch-r nąłem. — Ja już z powodu tego islandzkiego potwora

niejedno przeżyłem.

— Chwileczkę! — Ostapienko energicznie prze­rwał naszą dyskusję. — Chcesz powiedzieć, że w tym, co nazywamy lasem, nie dostrzegliście żadnego ru­chu? Żadnych lśniących kuł? I że drzewa wyraźnie i rytmicznie nie oddychają?

— Nic innego! —- odburknął Mac. — A może ty masz odmienny pogląd na tę sprawę? — zwrócił się o po­moc do Sirtena.

Fred tylko w milczeniu pokręcił głową i starannie wkładał nowy film do hasselbladu.

Ostapienko przez chwilę bębnił palcami o stół, gdzie obok dziwnej części zamiennej leżało kilka map aerograficznych i kartek z notatkami.

— Interesujące. Może sprawiłem to ja uderzając nożem w drzewo? Chociaż... taka reakcja wydaje mi się odrobinę... odrobinę nielogiczna. Nie na miejscu. Krótko mówiąc: niecelowa. Wskazuje to niezbicie na jakiś związek drzew z latającymi kulami. Być może, kiedy drzewa przestają oddychać — fto „oddychanie" i te „drzewa" trzeba, oczywiście, umieścić w bardzo wyraźnym cudzysłowie — wtedy kule przestają latać. Po prostu brak im energii albo pożywienia, albo cze­goś innego.

— Może to, Iwanie Maksymyczu, było coś całkiem innego — ja na to. — A mianowicie reakcja obronna i ucieczka z miejsc zagrożonych. Rozumiesz przecież, że nasze zające i wróble też by zapewne uciekły,

gdyby ni sitąd, ni zowąd wylądowała w jakimś lesie rakieta kosmiczna.

— To nie ulega wątpliwości — dodał małomówny Fred. — Tylko nie widzę powodu, dla którego miały­by wyginąć wszystkie drzewa dookoła. Kto wie, czy to właśnie tu się nie zdarzyło? Jeśli to oddychanie, które stwierdziliście, było podstawowym przejawem ich życia.

— Na razie nie będziemy sobie łamać nad tym gło­wy — zdecydował Ostapienko. — Z całą pewnością wymyślilibyśmy za chwilę co najmniej dwadzieścia interesujących teorii, jedna ładniejsza od drugiej i jedna od drugiej niepotrzebni ej sza. Lepiej więc daj­my temu spokój. Ruszamy... jutro wczesnym ran­kiem.

— Dlaczego nie dzisiaj? — zapytaliśmy wsizyscy naraz tymi samymi mniej więcej słowami.

— Ponieważ musimy przesłać komunikat na Zie­mię, skontrolować ekwipunek i broń. A także dlatego, abyśmy mieli dość czasu, gdybyśmy przypadkiem musieli do „Ridera" wracać. Poza tym... Posłuchajcie!

O zewnętrzną osłonę „Ridera" uderzał teraz istny grad. Za iluminatorami wirowały dziko chmary ku­rzu i kamieni. Wyjść teraz na zewnątrz — naprawdę nie byłoby to ani specjalnie przyjemne, ani specjal­nie bezpieczne.

No i wysłaliśmy ostatni komunikat, który Ziemia jeszcze przyjęła.

Nazajutrz rano podaliśmy jeszcze tylko wiadomość, że opuszczamy „Ridera" na trzy do pięciu dni — tyle

bowiem umożliwiały nam zbiorniki z tlenem, jeśli za­łożyło się, że będziemy używać go jedynie czasami, i to raczej jako uzupełnienie tutejszej atmosfery—i że zaraz po powrocie będziemy podawać informacje co­dziennie o godzinie 7.00 i 19.00 ziemskiego czasu Green-wich. A więc doktor Hammelin prawdopodobnie cał­kiem trafnie odebrał te dwa słowa: opuszczamy i po­wrót.

A potem ten „parasol" nad nami zupełnie się za­mknął i nie usłyszeliśmy już z Ziemi ani słóweczka. I wy od nas także nie, prawda, redaktorze? Było to przykre — często myślałem o Alenie, jak się tam, bie­daczka, zamartwia. Ale cóż mogliśmy zrobić, niech pan sam powie...

Zagadka listu do Katmandu

Być może, pochlebiam sobie przypuszczając, ze czy­telnicy niecierpliwie oczekują rozwoju wydarzeń i bar­dzo interesują się dalszymi losami i przygodami załogi „Ridera" na Marsie i że wobec tego bez entuzja­zmu powitają przerwę. Niemniej jednak pozwalam so­bie wtrącić kilka słów — jako wyjaśnienie i usprawie­dliwienie.

Kolejny wywiad — tym razem z Mac McLaughi-nem — przeprowadzony został, jeśli idzie o chronolo­gię, w kilka miesięcy później, a jeśli idzie o miejsce — o kilka tysięcy kilometrów dalej. Aby go przeprowa­dzić, udałem się z wyprawą MÓD, czyli Międzynarodo­wej Organizacji Dziennikarzy, do Katmandu. Wywiad, nawiązujący do relacji doktora Kamenika, umieściłem w następnym rozdziale. Zanim jednak do niego doszło, udało mi się — dzięki pewnemu zbiegowi okolicznoś­ci — zdobyć informacje interesujące przede wszystkim dlatego, że nie trafiły na łamy prasy światowej (z wy­jątkiem mało znanego tygodnika kopenhaskiego — „Hjemmet"), są więc, jeśli wolno mi tak to określić, „prapremierą światową", ponadto zaś ze względu na

swo^ą właściwą zawartość, która Wyjaśnia coś niecoś z góry i cos niecoś na zapas.

Owym szczęśliwym zbiegiem okoliczności, o któ­rym wspomniałem, było moje spotkanie z korespon­dentem pisma watykańskiego „Osseryatore Romano", księdzem kanonikiem Trezzim. Okrąglutki, zawsze w doskonałym humorze dziennikarz z cygarem, kolo­ratką i wygoloną tonsurą bardzo mnie — nie wiem właściwie dlaczego — polubił. Może imponowały mu moje działy: krajowy i rolniczy, które w porównaniu z absolutnie nierolniczą problematyką watykańskiej ga­zety wydawały mu się niezwykle egzotyczne i interesu­jące. W każdym razie trzymał się mnie jak rzep psiego ogona, co z początku wydawało mi się dość krępują­ce — w Katmandu jednak zrezygnowałem od razu z wszelkich zastrzeżeń. „Lama" Trezzi — jak go tu powszechnie tytułowano — stanowił wyjątkową oso­bliwość naszej dziennikarskiej ekspedycji. Sam fakt, że był księdzem katolickim, nie dawałby mu, rzecz jasna, takich przywilejów (w Katmandu, przy ulicy Cziula Toul, znajduje się kilka kościołów najrozmait­szych wyznań chrześcijańskich) — ale jego pochodze­nie z europejskiej Lassy, z Rzymu, otwierało przed nim wszystkie drzwi i miejscowi lamaistyczni wierni w ab­solutnie nieświętym księdzu Trezzim widzieli — rzecz niezwykła — człowieka godnego podziwu i świątobli­wego. Podejrzewam zresztą, że jakaś emigmatyczna międzynarodówka wszystkich kapłanów świata dawno zapowiedziała przyjazd ks. Trezzi; już w pogranicznej twierdzy Chisapani Gargi, na samym szczycie stromego

grzebienia Mahabharet Sakh, dokąd wspięliśmy się z dymiącymi chłodnicami po karkołomnej dróżce, przywitano go ze wszystkimi honorami.

Już pierwszego wieczora w Katmandu ksiądz Trezzi od razu zbliżył się do mnie nieznacznie, wyjął z ust swoje nieodstępne cygaro, aby nie wykłuć mi oka, i szepnął tajemniczo, czy nie zechciałbym odwiedzić ra­zem z nim pewnego lamaistycznego klasztoru, dokąd go właśnie zaproszono na filiżankę herbaty.

Nie znaczy to wcale, że ci poganie mnie interesu­ją — wyjaśnił natychmiast. — To, kolego, sprawa czysto zawodowa. Chamho-lama, czyli po naszemu opat tego klasztoru, wie cos o liście, który nadszedł od załogi „Ridera" do Katmandu. Wie pan, o tym liście, w któ­ry major White ani nikt w ogóle nie chciał wierzyć. Moglibyśmy więc naszym szanownym panom kolegom zdmuchnąć tę wiadomostkę sprzed nosa. Co pan na to?

Rozejrzałem się wokoło po „szanownych panach ko­legach". Byliśmy właśnie na przyjęciu wydanym na naszą cześć przez pana, którego pełny tytuł brzmi:

Ojaswi Radżanja Prodżiwal Nepal Tara Ati Prawala Gerkha Dakszina Bahu Protuladhisza Judha Sumszere Jung Bahadur Rana, co w przekładzie znaczy: król Ne­palu, którego tu zastępował minister informacji. Nie wiem, czy udało mi się cały tytuł zanotować bezbłęd­nie co do joty, ale podyktował mi go pomału sąsiad, oficer w pięknie szamerowanym mundurze, a więc przypuszczam, że przynajmniej z grubsza odpowiada to rzeczywistości. „Szanowni panowie koledzy" dzielili swoją uwagę między wielomówne toasty i absolutnie

nieegzotyczne cinzano, ja zaś i jedno, i drugie znam już od lat. A więc w nie zwracający uwagi sposób wy­śliznęliśmy się z sali, na co potężny odźwierny w żół­tym turbanie i z zakrzywioną szablą u boku zareagował

zgorszonym uniesieniem brwi.

Z pałacu królewskiego szliśmy do klasztoru najpierw koło poligonu wojskowego, później zaś długą ulicą, wzdłuż której stały otoczone żelaznymi kratami spiżo­we pomniki byłych maharadżów.

— Wszystko od Kruppapoinformował mnie wszystkowiedzący ksiądz Trezzi. — I wszystko przy­nieśli tu przez trudno dostępne przełęcze tragarze na

własnych plecach...

Po chwili znaleźliśmy się koło klasztoru. Chambo-la-ma z rogiem szafranowej szaty przerzuconym eleganc­ko przez ramię czekał już przy potężnej kutej bramie i poprowadził nas labiryntem uliczek i przejść pomię­dzy budynkami klasztornymi, których okna zalepiono przejrzystym papierem, i obok niezliczonych młynków modlitewnych o wszystkich możliwych wymiarach do wspaniale ozdobionego pomieszczenia z mnóstwem po­duszek i stolikiem inkrustowanym masą perłową.

— Czego dostojni goście się napiją: naszej herbaty czy europejskiej? — spytał pan chambo-lama niemal nienaganną angielszczyzną.

Uprzejmie zgodziliśmy się na miejscową herbatę ne­palską i zostaliśmy okrutnie ukarani — słoną i gorzką cieczą, po której pływały oka zjelczałego tłuszczu ja­ków. Ale to tylko na marginesie... I tylko tak margi­nesowo zaznaczam, że pośród tego orientalnego przepy-

chu zjawił się nagle prawdziwe ascetyczny mnich, który wyciągnął z misternie ułożonych fałd swojej sza­ty najnowocześniejszy aparat fotograficzny z miniatu­rowym fleszem i zrobił kilka zdjęć. Prawdopodobnie do archiwum klasztornego albo do prywatnych zbiorów chambo-lamy.

— Tak, o liście, a właściwie o sposobie jego doręcze­nia mogę panom rzeczywiście cos niecoś interesującego opowiedzieć — chambo-lama skinął uprzejmie głową, kiedy wreszcie przeszliśmy do sedna sprawy. — Nie jest to żadna tajemnica... zresztą, wbrew pewnym ro­mantycznym wyobrażeniom europejskim — uśmiech­nął się usprawiedliwiająco, jakby chcąc zaznaczyć, że żadną miarą nas to nie dotyczy — w naszych klaszto­rach niewiele jest rzeczy tajemniczych.

Szczególne warunki klimatyczne panujące w Nepalu, Tybecie, Sikkimie i innych krajach, gdzie znajdują się nasze klasztory, od długich, bardzo długich już wie­ków wymagają pewnych... pewnych umiejętności umo­żliwiających mnichom życie nawet w tych trudnych warunkach.

Ksiądz Trezzi nieznacznie, ale wymownie rozejrzał się wokół zatrzymując wzrok na jedwabnych kotarach i złotych posągach.

Opat zauważył jego spojrzenie i natychmiast wy­jaśnił:

— To, oczywiście, nie dotyczy naszego klasztoru. W górach nasi bracia mieszkają na wysokości pięciu tysięcy metrów albo nawet jeszcze wyżej i czasami z klasztoru do klasztoru można dotrzeć jedynie prze­

łęczami znajdującymi się jeszcze o dwa tysiące metrów wyżej. Poza tyni, rzecz jasna, swoją rolę odgrywają też mrozy i surowy klimat, któremu mieszkańcy klasz­toru muszą przeciwstawić się ze względu na brak

opału...

— Tak. Słyszałem o pewnym obrzędzie... Nazywa

się, jeśli dobrze pamiętam, „tumo"... — Kanonik Trezzi niespokojnie pokręcił głową, jakby rozmowa dotyczyła czegoś, co sprzeciwia się jego wierze i o czym wobec tego w przyzwoitym towarzystwie nie- powinno się

mówić.

Chambo-lama skłonił się.

— Widzę, że mam do czynienia ze znawcą. „Tumo", czyli „grzejący płaszcz bogów", jest istotnie dla pustel­ników i mnichów nie tylko pewnym stopniem wtajem­niczenia, ale także — uśmiechnął się usprawiedliwia­jąco — niezwykle praktycznym osiągnięciem sporto­wym, jak byście to wy określili.

— Panowie, błagam o przebaczenie — wmieszałem się do rozmowy — ale czy nie moglibyście mi łaskawie

wytłumaczyć, o czym mowa?

— Ależ oczywiście, proszę mi wybaczyć — ukłonił się lama i podsunął mi tacę z twardymi jak kamień słodyczami, które nawet po dłuższym ssaniu nie chciały się w ustach rozpuścić. — A więc aby pan wiedział:

„tumo" to zdolność wywołania w sobie ciepła we­wnętrznego samym tylko wyobrażeniem sobie ognia, zdolność, która umożliwia każdem,u, kto tę umiejętność posiądzie, spędzenia zimy w skalnej grocie bez szat albo jedynie w bawełnianym habicie, takim oto, jak

pan widzi — chambo-lama rozłożył ręce jako model — to znaczy w naszym zwyczajnym stroju. A do tego jeszcze wysuszenia na ciele w mroźną noc kilku prze­ścieradeł zanurzonych w lodowatym jeziorze. Ale to już, naturalnie, są raczej niezwykłe osiągnięcia, w któ­rych ambitni mnisi prześcigają się nawzajem. Rodzaj...

— Rekordów — uzupełniłem.

To właśnie chciałem powiedzieć, dziękuję. Opa­nowanie „tumo" rozpoczyna się od ćwiczeń oddecho­wych, podczas których młody adept wyobraża sobie, że wchłania błogosławieństwo Buddy...

Będą panu bardzo wdzięczny, jeśli zechce pan nie wdawać się w szczegóły dogmatyczne — odezwał się ksiądz Trezzi spoza kłębów dymu. — Jak pan wie, nasze poglądy...

— Ach, błagam o wybaczenie — zawołał uprzejmy chambo-lama i natychmiast obłudnie dodał: — Nie przypuszczałem, że chmura nietolerancji może swoim cieniem przysłonić nawet tak wybitnych przedstawi­cieli chrystianizmu...

Kanonik Trezzi chrząknął, ale nie powiedział ani słowa.

Opat zresztą bez zwłoki podjął opowiadanie.

— Podobnym ćwiczeniem jak „tumo", poprzedzo­nym oczywiście całkiem odmiennym sposobem przy­gotowania i o innych zamierzonych skutkach, jest

„lung-gom". Niewątpliwie i o tym pan słyszał, nie­prawdaż?

Tym razem „lama" Trezzi pokręcił przecząco głową.

— Teraz już się nie dziwię, że uszedł waszej uwa­

gi jedyny możliwy sposób dotarcia listu spod lodowca Khumbu aż do Katmandu, to znaczy właśnie „lung­-gom".

— Znowu jakaś mistyka? — nastroszy! się ksiądz

Trezzi.

— Wielebny ojcze, jeśli ojciec sobie tego życzy, mo­gą nie mówić wcale o elemencie wewnętrznym, który, oczywiście, jest dla nas niezbędny. 'Zostanie sam szkie­let, który dla was, Europejczyków, będzie bardziej zro­zumiały. A więc młody człowiek, który ma zostać „lung-gom-pa", przebywa przez trzy lata i trzy mie-ciące w absolutnym mroku i samotności...

— A niech to licho/ — wyrwało mi się, ale na szczę­ście chambo-lama nie znal mojego ojczystego języka.

— Przez cały ten czas nie może zobaczyć żadnego człowieka. Dlatego też pożywienie przynoszą mu w no­cy, kiedy śpi. Po oczyszczeniu się przy pomocy mo­dlitw, o których na wyraźne żądanie mówić nie będę, przeprowadza specjalne ćwiczenia oddechowe. Siedzi mianowicie na grubej poduszce i oddychając głęboko wyobraża sobie, że jego cialo staje się coraz to lżej­sze, a przy najgłębszym oddechu podskakuje nie poma­gając sobie wcale rękoma...

— No i?... — spytał niecierpliwie kanonik Trezzi,

spodziewając się sensacji dla „Ossermtore".

— Nic więcej. To wszystko. Po trzech latach i trzech miesiącach „lung-gom-pa" wyskakuje w ten sposób nad podwójną wysokość swojego ciała i uzyskuje inne jesz­cze interesujące możliwości. Zapytajcie, panowie, na­szych górali. Potwierdzeń że „lung-gom-pa" potrafi

nawet nie ugnie, albo na wierzchołku stosu ziarna, usiąść nawet na kłosie pszenicy, tak że kłos się przy tym tak że me osunie się przy tym ani jedno ziarnko. Ze musi być nieustanie owinięty grubymi żelaznymi łań­cuchami, aby go wiatr nie porwał... 'Ja wiem, wiem... — Chambo-lama wstrzymał wyciągniętą ręką wodospad pytań księdza Trezzi, a przyznam się otwar­cie, że i moich zastrzeżeń.

— Bajki są bajkami i nie w naszym interesie — wy­dało mi się, że mrugnął porozumiewawczo do księdza Trezzi — jest im zaprzeczać. Proszę mi jednak wierzyć, że kontaktu miedzy naszymi klasztorami, oddalonymi od siebie o dziesiątki i setki mil drogi przez niedostęp­ne tereny, nie może zapewnić nikt inny poza właśnie „lung-gom-pa". Jeśli mi panowie nie wierzą, to proszę przeczytać choćby książkę swojej rodaczki, madame Aleksandry David-Neele. Spędziła w Nepalu i Tybecie czternaście lat i w tym czasie wielokrotnie widziała naszych klasztornych biegaczy.

— Myśli pan, że dzięki temu wybrani młodzieńcy uzyskują jakieś wyjątkowe zdolności sprinterskie? — spytałem opata.Jeśliby tak było istotnie, to już od

dawna na wszystkich stadionach świata biegaliby euro­pejscy „lung-gom-pa'owie".

Mój pomysł chambo-lamę widocznie rozbawił, bo za-krztusił się herbatą i diugo nie mógł przyjść do siebie.

— Wątpię, szanowny panie, bardzo wątpię. Ponad trzy lata mroku i samotności — nie, nie jest to dla Europejczyka łatwa droga. Pewną rolę odgrywa też rzadkie powietrze w górskich regionach naszego kraju,

a wreszcie również... duchowa treść ćwiczeń, o której pański czcigodny przyjaciel nie chce słyszeć. Gdyby pan na własne oczy zobaczył „lung-gom-pa", zrozu­miałby pan nieporównywalność jego osiągnięć z bie­giem sportowym. Taki wtajemniczony skacze bowiem jak gumowa piłka, z niezwykłą łatwością odbija się od ziemi i potrafi bez specjalnego wysiłku biec choćby cały dzień i cala noc. Nie ośmielam się nawet powie­dzieć, jak wielkie odległości potrafi pokonać na nędz­nych ścieżynkach himalajskich przełęczy. I tak by mi panowie nie uwierzyli. Poza tym „lung-gom-pa" śpi poczas biegu.

— Śpi?

— Tak, jest pogrążony w stanie „sana", który w Europie prawdopodobnie nazwalibyście panowie hipno­zą. W przeciwnym razie nie zniósłby ogromnego zmę­czenia, jakie wiąże się z biegiem na tej wysokości nad poziomem morza, na jakiej przeważnie „lung-gom--pa'owie" się poruszają.

— Proszę mi wybaczyć — kanonik Trezzi zaczął z oburzeniem wywijać cygarem — ale to już całkowity absurd! Kiedy człowiek śpi, nie jest na ogół zdolny do żadnego działania, a co dopiero mówić o bieganiu po

górach.

Chambo-lama wzruszył uprzejmie ramionami. Jak sobie ojciec życzy, wielebny ojcze. Przypusz­czałem, że niezwykłe, nieprzeciętne wyniki osiągnięte w hipnozie znane są i u was, w Europie. Czytałem, że doszło do jakiegoś procesu, na którym ojciec duchowny sportowców...

Trener — wyjaśniłem.

— ...tak, na którym oskarżono trenera, że wplywal na wyniki swoich podopiecznych właśnie przy pomocy hipnozy. Ale bez względu na to, jak było — i tu wresz­cie poprzez grubą łupiną docieramy do jądra — list do Katmandu naprawdę przyniósł „lung-gom-pa", któ­ry bez odpoczynku biegł z klasztoru Lobudże aż do klasztoru Litang tu, w Katmandu. I tam list oddal.

— Czy mogę z nim porozmawiać?Kanonik Trezzi niemal podskoczył na stosie poduszek, na których sie­dział, jakby chciał zademonstrować ćwiczenie treningu „lung-gom".

Chambo-lama łagodnie pokręcił głową.

Bardzo żałuję, ale z „lung-gom-pa" nikt nie może rozmawiać. Nawet mnisi z klasztoru. Przyjmuje pole­cenia jedynie od chambo-lamy i wypełnia je. A zresztą już dawno nie ma go w Katmandu. Skoro tylko wypeł­nił zadanie, powrócił do klasztoru Lobudże.

— Kłamstwo! Wszystko to zmyślenie i oszustwo! — syknął ksiądz Trezzi kącikiem ust, tak abym tylko ja to usłyszał, a głośno zapytał:

— Bez odpoczynku?

— „Lung-gom-pa" nie potrzebuje odpoczynkuodpowiedział opat. — Odpoczywa w drodze. Ale prócz tego pozostaje nam jeszcze jedna ciekawostka: otóż list do klasztoru w Lobudże przyniósł bardzo dziwny po­słaniec. Mniej wykształceni bracia w klasztorze podle­gają w pewnej mierze wpływowi opowieści ludowych o mi-teh, cztowieku śniegu, i ci skłonni byli w posłańcu Widzieć tę właśnie istotę. Z informacji, którą jedno­

cześnie przysłali, wydaje się jednak wynikać, że o mi­-teh nie może być nawet mowy. Ten mężczyzna był bez wątpienia człowiekiem o długich włosach i brodzie, z potężną klatką piersiową i bardzo cienkimi nogami i rękoma. Był zupełnie wyczerpany i przypuszczam, że mój drogi brat chambo-lama klasztoru w Lobudże bar­dzo obciążył się winą w Kręgu Losu, nie proponując mu jadła ani odpoczynku, tylko pozwalając odejść... Człowiek, który doręczył list, był ponoć uzbrojony jak dawny wojownik — na plecach miał łuk i kołczan ze strzałami, a za pasem długi miecz, który w niczym nie przypominał tybetańskiej broni szlacheckiej.

Wymieniliśmy z księdzem Trezzi spojrzenia i zrozu­mieliśmy się bez słów: jeden z potomków drużyny Ottara, człowiek z Marsa...

Kiedy wracaliśmy do hotelu ulicą, oświetloną re­fleksem odbitego od lodowców na szczytach nad Kat­mandu księżycowego blasku, wzdłuż której stały po­sągi, ksiądz Trezzi okazywał niezwykłą nerwowość i podniecenie. W końcu nie wytrzymał i wybuchnął:

— To już naprawdę ironia losu! Najbardziej sensa­cyjna wiadomość, a ja ją podsuwam wprost pod nos innemu pismu. Niechże pan nie robi takiej zdziwionej minyoczywiście pańskiemu! Czy wydaje się panu, człowieku, że mogę przyjść do „Osservatore" z „bło­gosławieństwem Buddy" i tymi wszystkimi lamaistycz-nymi historyjkami?': Ale by mnie konsystorz i cenzura kościelna przeświecili! Ho, ho, ho, drogi panie! Pra­wdopodobnie przeniesiono by mnie do działu sporto­wego, a na to — ksiądz Trezzi na poły z satysfakcją,

na poły z niechęcią popatrzył na swój pięknie zaokrą­glony brzuszek — nie mam już ani aparycji, ani wieku. Tak bez żadnego wysiłku zdobyć rewelacyjny materiał! Czy kiedykolwiek cos podobnego mnie się przytra­fiło?!

Oto w jaki sposób pierwszy — i niemal jedynyzdobyłem z pierwszej ręki informacje wyjaśniające punkt, który w całej historii odnalezienia „Ridera" był nie tylko niejasny, ale także sporny i podejrzany. Re­daktor pisma „Hjemmet" otrzymał wiadomość od księ­dza Trezzi, znaczy z drugiej ręki.

A więc ów wieczór spędziłem wcale twórczo! Nie muszę żałować ani toastów, ani królewskiego cinzano. Żal mi jedynie tego biedaka Trezziego!

Po raz pierwszy z Mac McLaughinem

Przeprowadzenie wywiadu nastręczało tu nieco tru­dności — McLaughin, rzecz jasna, nie miał pojęcia ani o „Tajemnicy ślepych ptaków", ani o „Znaku jeźdźca", ani tym bardziej o tym, że jeśli idzie o całą akcję Val wyróżniam się dodatnio od tłumu stypendystów MÓD. Wspomniany tłum już nazajutrz rano za wszelką cenę usiłował wedrzeć się do willi przy jednej z uliczek sta­rego Katmandu, gdzie po opuszczeniu szpitala Mac Mc­Laughin zamieszkał. Był to niezwykle romantyczny za­kątek: wąskie jak górskie przełęcze uliczki z dwupię­trowymi domami o dachach przypominających pagody, z rzeźbionymi kratami i gzymsami i z nieprzerwanym różańcem malutkich sklepików na parterze, w których można kupić dosłownie wszystko. Od papierosów, ko­szyków i miedzianych dzbanków aż po części zamienne do czechosłowackich motocykli.

Tymczasowa siedziba McLąughina znajdowała się przy jednym ze skrzyżowań w pobliżu hinduistycznej świątyni. W najbliższym sąsiedztwie odbywała się właśnie folklorystyczna uroczystość połączona, z wysta-

wą. Tak to przynajmniej wyglądało. Na schodach (Bóg jeden wie, dlaczego na całym świecie właśnie schody są tak ulubionym miejscem spotkań, modlitw, snu, kłótni i w ogóle rozmaitych przejawów naszego życia powszedniego) tłoczyły się gromady Nepalczyków w ciemnych marynarkach i białych spodniach, Tybe-tańczyków w krótkich kaftanach i futrzanych czapach, Hindusów o białej cerze i Hindusek owiniętych w zie­lone albo też różowe sari, bawołów, krów ź — oczy­wiście — mnóstwo wiecznie głodnych wynędznia­łych psów nieokreślonej rasy.

Przed domem McLaughina stał gruby policjant z krótką laseczką, symbolem swojej władzy, i godnie odpędzał nie tylko żebrzących mnichów i gapiów, ale także — na specjalny a surowy rozkaz lekarzy i kie­rownika akcji ratunkowej Struvego, który dopiero przed kilku dniami wyjechał z Katmandu — czcigod­nych panów dziennikarzy.

Poczekałem, dopóki ostatni obrażony i wygrażający członek naszej wyprawy nie opuści miejsca klęski (dziwnym zrządzeniem losu był to ksiądz kanonik Trez-zi!) i nie zniknie za rogiem. Dopiero potem zbliżyłem się do policjanta i poprosiłem go, aby oddał łaskawie panu McLaughinowi list polecający od doktora Bjel­ke — z dopiskiem, że pokornie czekam przed furtką na odpowiedź. Spod listu dyskretnie wyglądał rożek dzie-sięciorupiowego banknotu. W policjancie przez chwilę toczyła się walka między obowiązkami służbowymi a perspektywą bakszyszu — i w końcu zwyciężyły gorsze cechy charakteru ludzkiego i list powędrował do

adresata. Nie minęło nawet pięć minut, a ospały stróż porządku i bezpieczeństwa wychylił ponownie głowę z pięknie rzeźbionej furty, doświadczonym wzrokiem ocenił sytuację i szybko wciągnął mnie za klapy do środka. Po chwili siedziałem, już z McLaughinem — rozpartym w fotelu na biegunach i otoczonym pismami oraz niezliczonymi puszkami soku grejpfrutowego — w jego pokoiku, z dala od całego rozgardiaszu. Wywiad można było rozpocząć.

Przyp. red.

All right, redaktorze — skoro Goody (to znaczy:

Gudmundur, innymi słowy dr Bjelke. Przyp. red.) pana poleca, tak jakby był pan jego od lat zagubionym, a te­raz szczęśliwie odnalezionym braciszkiem... Ja się nigdy w życiu nie bałem, nawet jako pilot-oblatywacz .odrzu­towych bellów, a cóż dopiero mówić o dziennikarzach. Z Fredem Sintonem będzie pan miał cięższą przepra­wę. Jeśli, oczywiście, wróci...

A więc do roboty, szefie! Bo chciałbym jeszcze dzi­siaj posłuchać sprawozdania z meczu base-ballu, jeśli mi ta skrzynka złapie w dzień Hawaje. W nocy działa zupełnie dobrze. Nasze badania? W takim razie dla mnie by z całego tortu pozostało właśnie całe mnóstwo bitej śmietanki! O nie! To nie byłoby fair. Zostawię trochę papu dla Kamenika. Ja to tylko napocznę... Dobrze? Attaboy! — napijmy się pod to soczku, przy­jacielu! Nic innego mi nie wolno i nic innego zresztą nie mam. W przeciwnym razie pokazałbym, co po­trafię, jak mi Bóg miły!

Tego ranka, kiedy właśnie pakowaliśmy wszystko do

plecaków, znowu przez pół godziny latał jakiś talerz. Był jak dwie krople wody podobny do tego z poprzed­niego dnia. Ostapienko widział go wtedy po raz pier­wszy. Chodził za nim od iluminatora do iluminatora, z zębami zaciśniętymi, tak że mu na policzkach wysko­czyły guzy jak świętej pamięci Garry Cooperowi, ale nie odezwał się ani słowem. A ja już wtedy zacząłem się zastanawiać, dlaczego ciągle widzimy tylko jeden...

Nie rozumie pan, redaktorze? No tak, pan nie jest pilotem samolotów myśliwskich, prawda? No a ja, wi­dzi pan, tak! Uczciwych osiemset godzin lotów na wszelkich możliwych maszynach, nawet na tych lata­jących trumnach, spacefighterach. A więc niech pan grzecznie słucha, aby się czegoś nauczyć.

Myśliwce nigdy nie latają solo — zawsze przynaj­mniej w tandemie, w eskadrze. W celu ubezpieczenia, zastępstwa i rozmaitych innych rzeczy. Gdyby na Zie­mi wylądował jakiś nieznany statek powietrzny i gdyby jego identyfikację zlecono lotnictwu, z całą pewnością wystartowałoby jeszcze więcej maszyn. Kto wie, co może się zdarzyć, prawda? Dowódca, który na taką akcję posłałby tylko jedną maszynę, może z góry postawić własną nieśmiertelną duszę przeciwko zmar­zniętemu ziemniakowi, że w najlepszym wypadku skończy karierę jako kierownik magazynu albo oficer łącznikowy gdzieś w fabryce. O lataniu nie miałby co marzyć, a co dopiero mówić o decydowaniu o lotach! ' Ja wiem, że to stosunki ziemskie, ale że jeden plus jeden równa się dwa, a dwa to więcej niż jeden obo­wiązuje zarówno na Ziemi jak i na Marsie, a nawet

tam gdzie pieprz rośnie, redaktorze} Jako w niebie tak i na Ziemi. Amen. Fakt, że wokół •••nas -kręoi się ciągle tylko jeden talerz, mógł oznaczać; że ONI"-są absolut^-nie pewni swojej przewagi — a nie mieli'po temu żadnego rozsądnego powodu, nie mogli na przykład wiedzieć, czy przypadkiem nie wleczemy ze sobą zdal­nie kierowanej rakiety ziemia-powietrze z głowicą ato­mową. Mógł też oznaczać, że żaden inny talerz nie znaj­duje się w danej chwili w pobliżu i nie może być skierowany nad Jezioro Słoneczne, gdzie z poczciwiną ,,Riderem" wylądowałem. Ze nie ma go nigdzie na Marsie. Przy szybkości, jaką talerz zdołał na naszych oczach rozwinąć, i ze względu na niewielkie rozmiary planety musiałby bowiem z dowolnego punktu Marsa dotrzeć w pobliże nas w ciągu kilku godzin. Z całą

pewnością. "

Nie podzieliłem się tym z Ostapienką. I to był chy­ba błąd.

Tego dnia wiatr był całkiem znośny. Kiedy mi­nęliśmy radiolatarnię i wyszliśmy na nagą równi­nę, opadającą — jak sięgnąć wzrokiem, a w tym pyle nie sięgaliśmy zbyt daleko — nieustannie w dół, sypał się nam na skafandry jedynie delikatny piasek. Po chwili przyzwyczailiśmy się do tego. Szło się zupełnie dobrze — mimo to jednak ubezpieczaliśmy się nawza­jem liną. Człowiek nigdy nie może być niczego pewien. Przy mniejszej o więcej niż połowę grawitacji jakiś gwałtowniejszy podmuch wiatru mógł nas z łatwością porwać albo co najmniej wywrócić i porządnie poturbo­wać. Skafandry — na razie — mieliśmy szczelnie za-

mknięte. Ostapienko zdecydował, że spróbuje oddychać miejscową atmosferą dopiero wtedy, gdy będzie tak gę­sta jak na Ziemi mniej więcej na wysokości pięciu ty­sięcy metrów. Nie wiem, czy wyrażam się w sposób naukowy, ale taki sens to na pewno miało.

Zbocze stawało się coraz bardziej strome i nudne. Wyglądało na to, że „Rider" wylądował gdzieś na ob­wodzie płaskowyżu otaczającego ogromny krater, który na Ziemi nazywamy Jeziorem Słonecznym. Po godzinie czy dwóch musieliśmy już przy schodzeniu przyhamo­wywać nogami, co wprawdzie w tych pyłowych i pia­szczystych wydmach nie było szczególnie trudne, ale za to porządnie dawało się we znaki mięśniom. Bardzo odwykliśmy od wysiłku fizycznego, a poza tym wszy­scy myśleliśmy o tej harówce, gdy będziemy się musie­li jak mrówki drapać z powrotem... Nikt jednak tego głośno nie powiedział.

W końcu mieliśmy tego zupełnie dosyć. Ostapienko również rozglądał się wokół szukając miejsca, gdzie by można na chwilę wyciągnąć nogi i odpocząć. Jak na zawołanie w .odległości około pięciuset metrów ukazał się przed nami wśród chmur pyłu jakiś nieregu­larny pagórek. Niczym na rozkaz przyspieszyliśmy kro­ku i po chwili byliśmy na miejscu.

Ten pagórek, szefie, wcale nie był pagórkiem, ale jakimś budynkiem, z którego tu i ówdzie sterczały po­krzywione pręty czy rury, wpuszczone w ziemię. Ko­mendant Ostapienko jedną ręką odpiął od pasa karabi­nek liny, drugą wyjął z kabury pod pachą „Skorpio­na" i rzucił oschle w mikrofon:

— Mac, ty pójdziesz ze mną. Odległość dziesięć kro­ków. Gieorgij i Fred zostaną na miejscu i będą nas ubezpieczać. Idziemy.

I ruszył. Oto co znaczy musztra w piechocie. Wszy­stko bardzo proste, żeby pan wiedział.

Szedłem za Ostapienką i już po kilku krokach za­uważyłem, że potykam się o drobne kępki trawy, właściwie o pokryte kurzem pęcherzyki, rozpadające się pod dotknięciem buta, tak że wcale to jak trawa nie wyglądało. Wycofuję się więc. Sorry. Ale te wszy­stkie: „jak" i „podobnie", i „niemal" nie będą chyba miały dla kosmonautów większej wartości. To tylko rodzaj namiastek. Dlatego właśnie doktor i ja fotogra­fowaliśmy na wyścigi i przy tej okazji z całego serca klęliśmy pył osadzający się na obiektywach... Będzie więc mógł pan obejrzeć sobie zdjęcia. Lada dzień pew­nie Tombaugh i spółka wydadzą wreszcie jakąś książ­kę.

— Słuchajcie, chłopcy, tu rosną bratki — powiedzia­łem przez radiotelefon. Ale usłyszałem, jak Freddy i George zgodnie zachichotali, a Ostapienko mruknął coś karcąco, wolałem więc już się nie odzywać.

Komendant zbliżył się do domku i ostrożnie zaczął go okrążać. Przyspieszyłem kroku, aby nie stracić go z oczu, ale jak skręciłem za róg, Ostapienki tam nie było. Jęk wyrwał mi się z piersi — rozumie pan, i ja również czytałem takie czy inne budzące grozę powieś­ci o Marsie i o Marsjanach... Na szczęście właśnie w tej chwili w radiotelefonie rozległ się jego głos:

— Halo, chłopcy! Chodźcie no tutaj! Wydaje mi się,

że jest "tu zupełnie pusto. Gospodarze już dość dawno się ulotnili.' - ;•

Dopiero teraz zauważyłem okrągły otwór znajdujący się w ścianie. Miał około dwóch metrów średnicy i dolną krawędzią sięgał w przybliżeniu pół metra od ziemi. Wokół 'rozpościerał się niemal spoisty dywan suchych ździebeł.

Przeskoczyłem ten jak na mój gust trochę za wysoki próg i wszedłem za Ostapienką do środka. Wszędzie wzdłuż ścian sterczały pręty, rury i jakieś walce, rude jak lisie futerko. Chciałem na jednej z tych rur usiąść, ale momentalnie rozsypała się, bestia, w pył i drobne okruchy rdzy. Niewiele brakowało, a usiadłbym na ziemi. Było to całkiem nieoczekiwane.

Po chwili znajdowaliśmy się już w środku wszyscy czterej. Miejsca było dosyć — domek miał kształt w przybliżeniu kwadratowy o bokach długości co naj­mniej sześciu metrów.

Ostapienko z namysłem rozcierał w palcach kawałek zardzewiałego metalu.

— Tu znajdowała się woda... i to wcale nie tak dawno — zauważył. — Za kilka lat wszystko rozpadnie się i z całej itej armatury nie zostanie ani śladu. Może za kilkadziesiąt lat, może będzie to trwać trochę dłu­żej, ale w porównaniu z tempem zmian geologicznych na Ziemi to i tak jedna chwilka... Dlaczego tak szybko wyschła?

— Kto to może wiedzieć, komendancie, jak długo nie ma tu już wody?— powiedziałem.

— Ależ nie! — wtrącił się doktor. •— Z całą pewnoś­

cią bardzo krótko; wydaje mi się nawet, że w pewnych porach roku jest tu nadal trochę wilgoci. Te rośliny nie wytrzymałyby bez wody dłużej niż rok czy dwa.

— Mac, ty przecież jesteś inżynierem — Ostapienko zwrócił się do mnie. — Co to za maszyny?

Wcale nie musiał mi zadawać tego pytania — i tak już pilnie kręciłem się koło rur i rurek i usiłowałem odnaleźć w nich jakiś sens. Niestety, nie skończyłem jednak marsjańskiej politechniki, tylko zupełnie zwy­czajny wydział politechniczny w Wichita Falls, a to się tu na niewiele przydawało.

A mimo to po chwili zaczęło mi w głowie błyskać światełko.

— OK. Już mam! — oświadczyłem Ostapience. — Stacja pomp. Ta rura wpuszczona jest chyba w wy­wiercony otwór, to jakaś cholernie skomplikowana pompa z systemem filtrów czy coś takiego... Najważ­niejszą część jak na złość przysiadłem... A to tu, uła­mane albo też rozmontowane na końcu, to na pewno część wału... Na razie brak mi tu tylko jednego dro­biazgu...

— Silnika, nieprawdaż? — Ostapienko przerwał skomplikowany i trudny manewr picia w skafandrze soku owocowego przez rurkę i oblizał wargi. — Po prostu źródła energii. Mnie także, przyjacielu.

— Po co mnie egzaminujesz, skoro sam wszystko wiesz? — nastroszyłem się. — Cóż -my wiemy o tutej­szej energetyce?! Może chodziło im to na kawałeczku uranu, a sam silnik zmieściłby się w kieszonce kami­zelki?

— Noooo — przeciągnął Fred — albo zaprzęgali do kieratu parę czarnych ośmiornic i już im to pompowało jak sto diabłów...

— Mówisz poważnie? — spytałem ostrożnie.

— Nie, oczywiście nie. Jak daleko sięgają moje ogól­ne wiadomości o energetyce jako formie zasadniczego uwarunkowania integrowanej sieci informacyjnej...

— O Boże, on znowu zaczyna! — jęknął żałośnie George, ale Fred nie pozwolił sobie przerwać...

— ...każda formacja społeczna szukała źródeł nie tylko najefektywniejszych, ale także w danych oko­licznościach najbardziej ekonomicznych. Krótko mó­wiąc: tu najprawdopodobniej mógłby to być — wiatr. Wieje tu od rana do wieczora. I to wcale porządnie!

— Wiesz, to całkiem rozsądne... — Ostapienko po­kiwał głową, co oczywiście w hełmie z determalną os­łoną nie było nazbyt widoczne, ale chyba pokiwał, rozumie pan, redaktorze? — Tylko: gdzie i jak?

Wszyscy więc wyszliśmy znów na dwór i rozgląda­liśmy się za wiatraczkiem. Nie znaleźliśmy go — tylko w pobliżu budynku walało się kilka pogiętych i niemal całkiem przeżartych rdzą prętów wpuszczonych w zie­mię i kruszących się przy dotknięciu.

— Tutaj chyba stała konstrukcja z jakimś porusza­nym wiatrem śmigłem albo kołem — wyraził przy­puszczenie Ostapienko. — Tylko gdzie się... Chwilecz­kę! — powiedział podnieconym głosem i bacznie przy­glądał się końcom zardzewiałych prętów. — Spójrzcie no! To wcale nie jest przeżarte rdzą! Tu ktoś posługi­

wał się piłą albo czymś w tym rodzaju. Pręty są dość gładko odcięte, widzicie?

Widzieliśmy, ale nie na wiele nam się to przy­dało.

Po chwili znów siedzieliśmy wewnątrz, odpoczywa­liśmy i na tyle, na ile pozwalały skafandry — poży­wialiśmy się nieco.

— Bardzo mnie interesuje, jak wyglądają budow­niczowie tej rudery... — powiedział doktor. — Na pew­no nie jak ludzie. Ktoś, kto choć w ogólnych zarysach podobny jest do człowieka, nie zbudowałby sobie ta­kiego wejścia. To chyba raczej dla balonów...

— Masz na myśli te skaczące sepie czy czarne oś­miornice, doktorze? — zwrócił się do niego Ostapien­ko. — Wciąż jeszcze te ekrany pod Sneffelsem, co? Mnie z kolei interesuje, dlaczego to wszystko leży w ruinach?

— Prócz talerza ^— zauważyłem. — On wcale na ruinę nie wygląda.

— Oczywiście, prócz talerza i radiolokacji „Ridera". Wiecie, trochę mi to przypomina Alaskę. Nome, Teller, Klondyke, budzące grozę opustoszałe miasta. Byłem tam przypadkiem. Tam również latały nad nami naj­nowsze samoloty komunikacyjne, a w dole, na ziemi, rozpadały się całe ulice, bary z sędziwymi orkiestrio-nami i meble mające pięćdziesiąt lat, i tak dalej i da­lej... No, idziemy, chłopcy! Może dalej zobaczymy coś bardziej interesującego i podniecającego...

Przez komendanta przemówił wówczas duch niemal proroczy! My goodness, redaktorze!

Przede wszystkim nie szliśmy już przez tak bezna­dziejną pustynię jak dotychczas. Na piasku zaczęły po­jawiać się prawdziwe rośliny. Obok tych pęcherzyko-watych, rosnących wokół stacji pomp, znajdowaliśmy przynajmniej trzy inne gatunki. Pierwszy był właści­wie plątaniną włókien i grubszych rurek. Przypominał nieco zagajnik koło „Ridera". Drugi natomiast był ogromnie podobny do bardzo już przejrzałej kapusty włoskiej o twardych, jakby krzemowych liściach ster­czących na wszystkie strony, trzeci zaś niczym się z daleka nie różnił od wysokiej trawy. Z bliska, oczy­wiście, nie miał z trawą nic wspólnego. Wyglądał ra­czej jak wetknięty w ziemię włoski makaron, spaghetti:

bez kolanek, bez zwężenia na końcu — krótko mó­wiąc — włoski makaron. I wszystkie trzy odmiany — „włókniaki", „spaghetti" i „kapusta włoska" — były ra­czej czerwonobrunatne niż zielone. Zieleń ukazywała się jedynie tu i ówdzie na listkach, które — według ziemskich norm — powinny być najmłodsze.

Ciśnienie atmosfery wzrastało szybciej niż by to od­powiadało szybkości naszego schodzenia. Nie łamaliśmy sobie tym głowy i cieszyliśmy się, że tak jest... Naszym zadaniem nie było zresztą badanie Marsa, ale zdoby­cie wiadomości o istotach, które wysłały na Ziemię znak runy rider. Natomiast temperatura — mimo że schodziliśmy w dół — gwałtownie opadała. W naszych skafandrach nie czuliśmy tego, oczywiście, ale termo­metr wskazywał już poniżej zera, podczas gdy koło „Ridera" było o tej porze o kilka stopni więcej. W po­wietrzu zaczęły nawet wirować płatki śniegu. Wszyscy

obejrzeliśmy je dokładnie na rękawach skafandrów — niczym nie różniły się od sześcioramiennyćh gwiazdek u nas, w domu.

Chwała Bogu — powiedzieliśmy sobie w duchu. — Przynajmniej to znamy...

Minęliśmy jeszcze kilka „stacji pomp" — wszystkie równie opustoszałe i przeżarte wewnątrz rdzą, wszyst­kie bez widocznego źródła energii. Teraz już nawet nie zatrzymywaliśmy się i nie wchodziliśmy do nich.

Rzeźba terenu stawała się coraz bardziej urozmaico­na i interesująca. Pojawiły się tu i ówdzie fałdy, gdzieniegdzie zaś, tam gdzie wiatr odsłonił przysypany pyłem i piaskiem grunt, występowały czerwonawe skalne grzbiety. Wyglądało to tak, jakby na pustyni le­żały smoki z bajek o Jacku (angielski i amerykański odpowiednik naszego rodzimego szewczyka-smokobój-cy — przyp. red.), potężne i muskularne.

Śnieg sypał cicho i coraz gęściej. Wiatr niemal ustał i kruche „spaghetti" ledwie się kołysały. W zewnętrz­nych mikrofonach usłyszeliśmy, jak chrzęszczą niczym trzcina na wietrze.

— Brak mi tu czegoś żywego — odezwał się doktor zmęczonym głosem. Otrzepywał sobie z butów śnieg zmieszany z pyłem, który przylepiał mu się do pode­szew. — Wiecie, u nas, na Ziemi, nawet na takiej pu­styni coś niecoś bym jednak znalazł. Najrozmaitsze owady, chrząszcze i żuczki, a w większości wypadków i większe żyjątka. Zaczynam powoli wierzyć, że wszy­stko tu jest na wymarciu.

— Nie chcę się wtrącać —odezwał się w głośniku

głos Freda. — Ty jesteś fachowcem. Najgorsze nas jed­nak nie spotkało: nie znaleźliśmy tylko skarłowaciałych mchów i porostów. Są tu stosunkowo wysoko zorgani­zowane rośliny... a na pewno będą też zwierzęta. Zoba-. czysz!

— Oby tylko! — George dał wyraz wątpliwości, ale nim zdołał myśl tę rozwinąć, rozległ się ostry głos Os-. tapienki.

— Wszyscy stać! Ani kroku dalej. Przed nami prze­paść.

Zatrzymaliśmy się w miejscu. Rzeczywiście, o kilka kroków przed nami teren gwałtownie — w niektórych miejscach niemal pionowo — opadał w dół na głębo­kość około osiemnastu-dwudziestu metrów. Trudno tu mówić o prawdziwej przepaści — ale nawet przy o połowę mniejszym przyciąganiu upadek z tej wyso­kości równałby się mniej więcej upadkowi z drugiego piętra na Ziemi — co wcale nie jest do pozazdroszczenia.

W dole, u sftóp urwiska, ciągnął się pas idealnie rów­nej i gładkiej płaszczyzny, która teraz z wolna pokry­wała się warstwą śniegu. Pas szeroki na około dwa ki­lometry, o ile, rzecz jasna, pod tą śnieżną pokrywą mo­gliśmy się domyślić jego rozmiarów, zamykała stromi­zna wznosząca się na wysokość kilkudziesięciu metrów. Dalej teren już nie opadał — marszczył się w pagórki i pojedyncze skały, tu i ówdzie tworzące przedziwne-formacje. Horyzont niknął w śnieżnej zawiei.

Śniegowe pola na zwróconych w naszą stronę zbo­czach miały miejscami zaskakującą barwę — karmino-woczerwonawą. Zdecydowanie bardziej czerwoną niż

miejscowe skały i rośliny. Zauważyliśmy to wszyscy, ale tylko Ostapienko i chyba doktor wiedzieli, co to może być.

Chlamydomonas niualis, rzęsa śnieżna albo coś podobnego w marsjańskim wydaniu —- powiedział Os­tapienko. — Czerwony śnieg widziałem już w Laponii i na Spitsbergenie. A także w Grenlandii. Tam całe wybrzeże koło przylądku Yorka nazywa się Crimson CMffs, Karminowe Rafy. Przeważnie bywa na nich mnóstwo chrząszczy, o których tak marzysz, Gieor-gij — zwrócił się do doktora. — Pewnie się na tych rzęsach pasą. Nie wiem. Tak daleko już moja wiedza biologiczna nie sięga.

Położył plecak i pistolet obok siebie i zaczął odkrę­cać kołnierz hełmu skafandra.

— Chwileczkę, Iwanie Maksymyczu! — rzucił się do niego doktor. — To nie twoja sprawa. Ja pierwszy...

Ale nim skończył, komendant już trzymał hełm w ręku. Płatki śniegu osiadały mu na włosach i na zwróconej w niebo twarzy. Na czole schły powoli dro­bniutkie kropelki potu i wilgoci. Mimo wszystkich tych sensacyjnych ulepszeń i wynalazków wciąż jeszcze by­wa jej w skafandrze pod dostatkiem!

Staliśmy wokół Ostapienki jak trzy Parki i czeka­liśmy, co się stanie. Oddychał głęboko, szybko i tro­szkę nerwowo. Oparł się nawet o ramię Freda i my­śleliśmy, że zemdleje, ale on uśmiechnął się i poruszył ustami:

— Jakoś to idzie!

Po chwili wszyscy staliśmy już bez hełmów.

Po tych miesiącach w konserwie „Ridera" i w ska­fandrze świeże powietrze niemal nas znokautowało. Wyglądało to tak, jakby w płuca wgryzała się piła tar­czowa: trzeszczało i gwizdało w nich prawie zupełnie tak samo. Nie było tu wprawdzie zbyt wiele tlenu, musieliśmy chwytać powietrze niczym te zabawne tłus­te psiaki, które wciąż trzęsą się i sapią, ale oddychać się dało. Zawrót głowy i ból w piersiach po chwili minęły. Powietrze było chłodne, świeże, czuło się ozon — promienie ultraczerwone wykonywały tu wi­dać swoje obowiązki ponad miarę — i jeszcze coś nie­określonego, co przypominało woń tlącego się drzewa z domieszką cynamonu. Nie było to nieprzyjemne. Doktor po chwili znalazł źródło: to pachniała ziemia, grunt planety, na którą lecieliśmy przez pół systemu słonecznego.

Dokazywaliśmy jak smarkacze, krzyczeliśmy do sie­bie i nie mogliśmy powstrzymać .się od śmiechu sły­sząc swoje głosy zabawnie zniekształcone w rzadkim powietrzu.

— A więc zasadniczy argument przeciwko istnie­niu ludności na Marsie możemy definitywnie wy­kreślić — oświadczył Fred. — Przynajmniej tu, w Sło­necznej Brytfannie.

— Fe! Co za obrzydliwa nazwa! — zaprotestował doktor. — Obawiam się, że jak większość niegusftow-nych nazw od razu się przyjmie...

— Co to znaczy: niegustowna nazwa? — bronił się dotknięty Sinton. — Czy brytfanna jest czymś gorszym od sonetu czy ballady? Albo jeziora? Wprost przeciw­

nie! Przedkładam brytfanny nad jeziora! Niech żyją brytfanny! A jako semantyk protestuję przeciwko po­głębianiu i itak już dość żałosnej niedokładności naszej mowy przez nadawanie rzeczom nieodpowiednich nazw. Nie znaleźliśmy tu jeziora, ale coś w rodzaju brytfan-ny> Korzystam więc z prawa odkrywców i raz na zaw­sze chrzczę to miejsce nadając mu nazwę Solis sar-tago, czyli Słoneczna Brytfanna!

— Barbarzyńco! Wstrętny przyziemny barbarzyń­co! — Doktor pogroził mu pięścią. — Skoro już cheł­pisz się tak tą swoją wiedzą językoznawczą, mógłbyś opuścić w nazwie to słońce. Niewiele go tu jest!

—Proszę bardzo! — Fred natychmiast podchwycił pomysł. — Mam więc 'to miejsce ochrzcić jako Nivis sartago, czyli Śnieżna Brytfanna, czy też Pulveris sar-tago, czyli Pylna Brytfanna?...

— Daj spokój, Fred, nie denerwuj nam doktora — przerwał mu nagle komendant, który stał na skraju urwiska i uważnie patrzył w dół przez lornetkę. — Nie skończyłeś jeszcze... Co było tym pierwszym punkr tem w argumentacji istnienia ludności na Marsie?

— Brak powietrza. Tlenu.

— Tak, rzeczywiście możemy go skreślić. A inne?

— Brak wody. Podobno gdyby gdzieś na Marsie znajdowała się tafla wodna mająca przynajmniej osiemdziesiąt metrów średnicy, widzielibyśmy na Zie­mi odbicie w niej Słońca jako gwiazdę szóstej wiel­kości. To znaczy: na granicy widzialności gołym okiem.

— Nie musisz mi tu, Fred, robić bez odpowiedniego

wynagrodzenia wykładów astronomii. To wszystko wiem i ja. Ten drugi argument można również wy­kreślić. Woda tu jest. I to pod dostatkiem.

— No... tak... może — wyjąkał nieco zdumiony Fred. — Woda podskórna. To zrozumiałe. W przeciw­nym razie nie wyrosłyby tu nawet te makarony i ka­pusty włoskie, i...

— Żadna woda podskórna, Fredzie — powiedział z wolna zamyślony Ostapienko. — Na tym właśnie po­lega pech, że z tym nie liczyliśmy się...

Wtedy i ja, redaktorze, nie wytrzymałem, i wmie­szałem się do rozmowy.

— Iwanie, na miłość boską, co ty znów wymyśliłeś? Gdzie tu masz jakąś wodę?

— Tu! — Ostapienko wskazał równinę u naszych stóp. — Drzewa przysłoniły wam las, chłopaki! Pod na­mi znajduje się rzeka... Porządna rzeka i do tego po­rządnie wartka. Albo jeden z kanałów, o których zu­pełnie niepotrzebnie zapisano tyle papieru. Nie, >to nie halucynacje od rzadkiego powietrza! — Opędził się od nas ruchem ręki.—Spójrzcie no tylko przez lornetkę!

W końcu musieliśmy przyznać komendantowi rację. Cała równina pod nami znajdowała się w ruchu z po­łudniowego zachodu na północny wschód, tylko że go­łym okiem wcale tego nie było widać. Kiedy nie bez znacznego wysiłku zeszliśmy po stromym zboczu na dół, zrozumieliśmy dlaczego.

Całą powierzchnię potężnego nurtu pokrywała spo­ista warstwa drobnego pyłu, który nie tonął, ale uno­sił się na wierzchu. Zbadaliśmy to eksperymentalnie

w menażce. Tylko tu i ówdzie, przeważnie przy brzegu, powstawał mały wir, na chwilę zalśniła ciemna woda, ale znikała, zanim zdążyło się powiedzieć jedno słowo. Wyglądało to strasznie dziwnie i trochę przerażająco:

ta płynąca koło nas bez plusku i fali rzeka pyłowa, gładka jak najświetniejpza autostrada. Patrzyliśmy na nią długo w całkowitym milczeniu, póki wreszcie nie odezwał się doktor:

— I masz ci, babo, placek! Obecnie idzie o to, co te­raz i co potem, nieprawdaż?

Powiedział to ot tak, ogólnie, ale wszyscy wiedzie­liśmy, że pytanie skierowane było do komendanta. Ale Ostapienko .nic, nie 'odzywał się ani słowem, tylko wciąż patrzył na tę pyłową taflę, jakby czegoś od niej oczekiwał albo jakby go ten monotonny widok Bóg wie jak interesował.

— Przynajmniej znów dowiedzieliśmy się czegoś — mówił dalej doktor, aby milczenie nie rzucało się tak w oczy. — A mianowicie dlaczego tu, w Słonecznej Brytfan... widzisz, Fredzie, co narobiłeś?! — i w ogóle na Marsie nie widzimy z Ziemi ani skrawka tafli wod­nej... Rzeki mają tu czapy z pyłu...

— ...i morza także, i jeziora, George. Z uwagi na konieczność precyzji określeń nie używałbym słowa:

rzeki. Jest to bowiem sztuczne koryto. Jeśli jest ina­czej, gotów jestem ofiarować na cele dobroczynne swo­je dyplomy inżynierskie z Wichita Falls — oświad­czyłem wspaniałomyślnie.

Była to szczera prawda. Nachylenie brzegów było zbyt regularne, a koryto zbyt proste. Zapewne wie pan,

redaktorze, że wszystkie rzeki na świecie, a prawdopo­dobnie również 'na wszystkich innych planetach, któ­re obracają się wokół własnej osi, mają skłonności do stworzenia sobie z czasem tak krętego łożyska,'że na­wet dżdżownica połamałaby sobie w nim kręgosłup, gdyby go, oczywiście, miała. Specjaliści od gospodarki Wodnej muszą to ich upodobanie mieć nieustannie na uwadze i zapobiegać temu pracami regulacyjnymi.

Słysząc to poczuliśmy łaskotanie na karku i chłodny dreszcz przebiegł nam po plecach, w porównaniu bo­wiem z taką budowlą wodną kanały sueski czy panam-ski są rowkami odpływowymi na jakiejś fermie. Ciągle jednak nie wiedzieliśmy, co teraz i co potem, jak pro­blem trafnie sformułował doktor.

— W każdym wypadku ma to jedną dobrą stronę — oświadczył w końcu Ostapienko. — Od początku świata rzeka jest znakomitym punktem orientacyjnym, a to właśnie jest nam tu potrzebne jak sól. Pójdziemy więc wzdłuż rzeki i zobaczymy...

Nie wiem, czy już panu doktor mówił, że na Marsie kompasy nadają się jedynie do przyozdobienia wysta­wy. Pole magnetyczne praktycznie tu nie istnieje, ściślej mówiąc— jest tutaj niemal trzysta razy słab­sze niż na Ziemi i nie poruszy nawet najbardziej ilu­zorycznej strzałki. No... a Słońce pod itym parasolem pyłu i śniegu jest też bardzo zawodną i rzadko kiedy wchodzącą w rachubę pomocą.

I znów sapiąc — to rzadkie powietrze nie bardzo służy przy ciężkiej pracy fizycznej — wspięliśmy się na stromy brzeg rzeki i na życzenie komendanta zbu­

dowaliśmy z czerwonych kamieni piramidkę, „skrzata", jak go — przypuszczam — nazywają alpiniści, aby w drodze powrotnej znaleźć miejsce, gdzie zeszliśmy nad rzekę. Tu zaczęło nam już brakować tchu. W koń­cu więc każdy choć na chwilkę włożył hełm, aby z roz­koszą łyknąć sobie trochę tlenu...

. f

Chciałbym przypomnieć poprzedni rozdział o biega­czach — „lung-gom-pa'ach" — po pierwsze jako do-' wód potrzeby specjalnego treningu i przystosowania się do znacznych wysokości, po drugie zaś ze względu na niewątpliwie godne podziwu osiągnięcia tych nie­zwykłych „sportowców". Miejsce, gdzie załoga „Ride­ra" dotarła do pierwszej rzeki, leży na wysokości od­powiadającej około pięciu tysiącom metrów nad po­ziomem morza. Innymi słowy: zawartość tlenu i ciś­nienie powietrza odpowiadają tam w przybliżeniu wa­runkom na tej wysokości na Ziemi. „Lung-gom-pa" porusza się bardzo często o tysiąc metrów wyżej, oczy­wiściebez tego dobrodziejstwa; jakim jest możli­wość łyknięcia sobie od czasu do czasu tlenu, i bez potężnego ułatwienia, jakim jest mniejszą o dwie trze­cie siła przyciągania.

Przyp. red.

Szliśmy nad rzeką, pokonując ciągnące się wzdłuż brzegów pagórki, około dwóch albo trzech godzin — słowem: całe popołudnie. Krajobraz wcale się nie zmieniał. Pył, piasek, śnieg, „kapusta włoska", „spa­ghetti" i włókniste kłęby, a od czasu do czasu „stacje pomp" w różnym, ale przeważnie bardzo już zaawanso-

wanym stopniu rozpadu, z pordzewiałą armaturą. Nig­dzie ani śladu żywej istoty, chociaż wypatrywaliśmy oczy. Wszystkie spostrzeżone wśród krzaczków albo za stacjami ruchy okazywały się w końcu złudzeniem. Za rzeką dostrzegaliśmy w powietrzu jakieś czarne punkty, ale znajdowały się tak daleko i nawet widzia­ne przez lornetę były tak malutkie, że i co do tego nie mieliśmy wcale pewności. Biorąc to wszystko pod uwagę, zrozumie pan, redaktorze, że powoli zaczęły nas ogarniać: zmęczenie, niepokój i wątpliwości. Wy­daje mi się, że przeżyją to wszyscy, którzy znajdą się na jakiejś obcej planecie. Ani mnie, ani doktorowi nie bardzo już chciało się mówić, a co dopiero myśleć o jakichś tam żartach. Wlekliśmy się noga za nogą jak skazańcy, wzbijając chmury czerwonego pyłu, któ­ry wciskał się nam do ust, do nosa i do oczu. Wszystko ciążyło nam: butle z tlenem, hełmy, plecaki — chętnie pozbylibyśmy się tego jak najprędzej! Przynajmniej ja —-z największą rozkoszą. Słowo daję!

Widzi pan, że nie usiłuję grać tu przed panem roli kosmicznego bohatera, Tarzana przestrzeni międzypla­netarnych. Nie mam w tym kierunku uzdolnień. A zresztą — po co, no nie?

Słońce zachodziło z wolna za czerwoną pylistą mgłę i nad horyzontem — na południu — błyskała blado tarcza Phobosa. Jego jasność dorównuje zaledwie na­szej Wenus, ale nie jest to blask złoty, ale — redakto­rze — takie rudawe, nieco widmowe światło. Wyglądało to tak, jakby po niebie toczyła się ogromnie szybko mała rozżarzona kulka. Sprawia to chyba znajdujący

się w atmosferze pył. Właściwie — na pewno sprawia

to ten pył.

W pobliżu rzeki natrafiliśmy na znajdującą się w stosunkowo dobrym stanie „stację pomp". Doktor i Fred mieli jeszcze tyle sił, że wyrzucili przed chałupę większość zardzewiałych rur i prętów, a kilkoma in­nymi — za radą komendanta — zabezpieczyli jako tako owo dziwne kuliste wejście. Ja zdobyłem się na ze­rwanie paru garści „kapusty włoskiej" i tych „makaro­ników". Kruszyły się przy dotknięciu i niemało się na­męczyłem, zanim udało mi się zanieść je do „stacji". Kiedy podpaliliśmy je — płonęły niskim bezbarwnym płomieniem i pachniały tak samo dziwnie jak grunt

wokół nas.

Po chwili na dworze było już ciemno jak w worku. Phobos umknął za horyzont, a ani gwiazdom, ani ma-lusieńkiemu Deimosowi nie udało się przebić wiszące­go nad nami pancerza kurzu. Ogieniek rzucał na ściany nasze cienie — zupełnie jak w filmie grozy. Doktor usiłował zaparzyć w menażce kawę, ale płomień nie dawał zapewne zbyt wiele ciepła, tak że po chwili za­niechał tego i zadowolił się letnią „Nescoffee pur soluble", jaką — aby oszczędzić akumulatory — piliś­my niemal przez całą podróż.

— No tak... a teraz serio, Iwanie Maksymyczu — ni stąd, ni zowąd odezwał się nagle w ciszy Fred. Ude­rzyło mnie to, ponieważ dotychczas tak ceremonialnie i po rosyjsku tytułował komendanta tylko doktor. — Jeśli sytuacja się nie zmieni — a, niestety, nie zanosi się na to, aby miała się zmienić, i wcale bym się nie

zdziwił, gdyby ta rzeka po prostu opływała znaczną

część Jeziora Słonecznego — co wtedy zrobimy?' Czy nie warto by się nad tym zastanowić?

Ostapienko ułamał liść „kapusty włoskiej", przytrzy­mał w ogniu i patrzył, jak płomień go spopiela.'

— Tak, oczywiście. Jeśli jutro nie znajdziemy przej­ścia przez rzekę i nie zdarzy się nic, co mogłoby nam dostarczyć dalszych istotnych informacji, po prostu wrócimy do „Ridera".

— I zostawimy to wszystko? — doktor niemal krzyk­nął i tak gwałtownie rzucił się do przodu, że pochlapał sobie przy tym „czystą i rozpuszczalną" namiastką ka­wy cały skafander.

— Dlaczego do „Ridera"? — przyłączyłem się i ja.— O ile mi wiadomo, nie liczyliśmy się z rzekami i nie wzięliśmy ze sobą żadnej łódki. A może udałoby się zrobić tratwę z puszek po konserwach?... Nie, nie... to fantazja!

Ostapienko rzucił resztkę opalonego liścia do gasną­cego ogniska.

— Nie, Gieorgij, nie zostawimy tego wszystkiego i nie będziemy, Mac, budować tratwy z blaśzanek. Po prostu zaparkujemy „Ridera" po drugiej stronie rzeki, na równinie, którą stąd widać. Tam mniej więcej znaj­duje się środek Jeziora Słonecznego i jeśli już w ogóle mamy coś znaleźć, to znajdziemy to właśnie tam.

Obawiam się, że żaden z nas trzech nie wyglądał w tej chwili specjalnie inteligentnie. Raczej wprost przeciwnie. Ale ja, redaktorze, aby pan wiedział, opa­miętałem się pierwszy. : •."' •• ;•

—.. Zaparkować „Ridera" gdzie indziej? Wiesz, co to znaczy? Ze nigdy już nie wrócimy na Ziemię. „Rider" to nie samolot czy helikopter. My goodness, będziemy musieli wywindować go nad warstwę atmosfery, a na-

|'sze zapasy paliwa...

' Ale w tej samej chwili, redaktorze, wrzuciłem wsteczny bieg i umilkłem jak zaklęty. Płomień oświet-

I lił na chwilę twarz Ostapienki z sinymi kręgami pod

i oczyma, z wystającymi kośćmi policzkowymi na wy­chudłych policzkach, twarz wyrażającą absolutną i bez­warunkową determinację. Zrozumiałem, że komendant wie o tym wszystkim — bo jakżeby miał nie wie­dzieć — i że nad tą ewentualnością zastanawiał się już na długo przed startem i liczył się z nią, tak samo, jak wiedział już w domu, na Ziemi, o latającym ta­lerzu...

— Tak... itak... •— powiedział cicho Ostapienko, jak­byśmy byli razem na rybach gdzieś nad Saskatchewan i opowiadali sobie żartobliwe i dydaktyczne historyj­ki. — Jak nie wrócimy, to nie wrócimy. Poczekamy na następny pociąg. Ale pierwsze zasadnicze zadanie, to znaczy nawiązanie kontaktu z tymi, którzy może — dziś mówię już: może, a nie: na pewno — są tu nie­mal tysiąc lat, to zadanie spełnimy bez względu na oko­liczności. Nawet gdyby diabeł na kozie jeździł, a grom gromem poganiał, jak to mawiają u nas. No nie?

Milczenie.

Po dłuższej chwili odezwał się Fred.

— A jeśli za tą rzeką — odpowiedział zupełnie ob­cym głosem — będzie następna rzeka, a za nią jeszcze

jedna, i może jeszcze jedna, a my nagle znajdziemy się

pomiędzy nimi? Przecież na wykreślenie samej tylko runy rider, jeśli — rzecz jasna — tworzą ją rzeki, musi tu być mnóstwo najrozmaitszych wód i strumieni. Czy nie lepiej już tak jak jest?

— Nie wiem, Frędzle... — Ostapienko oparł się o ścianę. — Naprawdę nie wiem. Ale wydaje mi się, że nie. Prawdopodobnie dowiemy się jutro. Może za rzeką będą jakieś drzewa albo coś innego, co utrzyma się na wodzie i na czym będziemy się mogli ewentu­alnie przeprawić przez następne rzeki. Zobaczymy. Teraz najlepiej iść spać. Pierwszy stoję na warcie ja, drugi ty, Frędzle. A więc — dobranoc!

— Dobranoc — mruknęliśmy z Fredem, ale doktor wyskoczył nagle jak diabełek z pudełka, podbiegł do tego okrągłego otworu w murze, miażdżąc nogami na rdzawy proch jakąś zapomnianą rurę, chwycił się chłodnej ściany i niemal krzyknął:

— Czy tu naprawdę nie ma czegoś innego prócz pyłu i ruin? No, odezwijcie się do cholery!...

Komendant stał już za nim, chcąc mu zapewne poło­żyć rękę na ramieniu, ale wstrzymał gest w połowie drogi, jakby pomiędzy nas wtargnęła czarownica z baj­ki o królewnie Śnieżce.

Z daleka, z mroku, gdzieś stamtąd, zza rzeki, dobie­gało nas ciche głuche rytmiczne bębnienie przeplatane niekiedy metalicznym brzękiem, podobnym do uderze­nia w ogromny gong.

A teraz, redaktorze, niech pan już sobie idzie, bo jeszcze zastanie tu pana mój nadworny lekarz i dostanę

Straszliwą burę. Proszę przyjść jutro rano koło dzie­wiątej, dokończę panu tę historię. To nie potrwa dłu-

[go. • A więc good bye. I uwaga na sprzedawców tutej-

i szych antyków. Wszystkie są „madę in Japan"...

'f i' i'

Na schodach omal że nie dostałem ataku apopleksji. l Całym domkiem wstrząsnęło przeraźliwe wycie | i wściekłe wrzaski. Pomyślałem już sobie, że spokojna J jeszcze przed chwilą ludność dokonuje zamachu stanu | albo też oddaje się jakiejś innej ludowej rozrywce. j' Dopiero po chwili zrozumiałem, że to Mac Mac Macowi j: udało się wreszcie złapać wymarzone sprawozdanie

,'• z meczu baseballowego. ' Przyp. red.

Mdc Mac Mac (jak nazywa go pani Alena) kontynuuje i tym razem kończy

Nasze spotkanie z McLaughinem nazajutrz o godzi­nie dziewiątej nie doszło do skutkuwycieczce MÓD zmieniono bowiem nagle program. Już wczesnym ran­kiem wybraliśmy się małą karawaną „Willysów" do Namcze Bazar, skąd trzy helikoptery przetransporto­wały nas kolejno w pobliże „Ridera", gdzie znajdo­wała się grupa pracowników naukowych — ale o tym będzie jeszcze mowa.

Krótko mówiąc z pilotem statku kosmicznego spot­kaliśmy się po raz drugi dopiero po kilku dniach, tuz przed odlotem z Katmandu, tak że policjant mógł bez większych wyrzutów sumienia udawać, że o mnie za­pomniał, a nawet, że mnie nigdy w życiu nie widzial, i zarobić sobie dzięki temu drugi niebieski banknot. Niechże mu pójdzie na zdrowie!

Przyp. red.

Na czym to skończyliśmy, old chap? Aha — na tubylczym big-beacie za rzeką. Już Wiłem. Oczywiście wszyscy zerwaliśmy się na równe nogi

i wybiegliśmy ze stacji. Nie, nie, redaktorze, z całą pewnością nie były to dźwięki naturalne czy też ja­kiegoś zwierzęcia — i my wiedzieliśmy o tym. Mo­gliśmy to zresztą obserwować, bo nagle i nieoczekiwa­nie noc wokół nas wypełniła się życiem.

Tu i ówdzie rozlegał się niezwykły dźwięk przypo­minający świst pękającej zbyt mocno napiętej struny. To bliżej, to znów dalej coś szalenie szybko zaszeleściło między łodygami, raz tak blisko, że niemal dosięgną! nas strumień wyrzuconego piasku i pyłu. Coś koło nas stąpało i syczało, a kiedy w powietrzu nad głowami zagwizdało nam długo i melodyjnie coś, co widocznie posiadało zdolność latania, wszyscy mimo woli pochy­liliśmy się. Snopy światła naszych latarek biegały po piasku jak szalone... Tu i ówdzie chyba — mówię wy­raźnie: chyba — coś w nich mignęło, ale pośród krzaków o dość skomplikowanych kształtach można w takich okolicznościach dojrzeć nawet disneyowskle krasnoludki wraz z : królewną Śnieżką! Słowo daję, redaktorze!

Za rzeką bębnienie i uderzenia w metal nie cichły. Ze względu na ten ruch w mroku dokoła nas wole­liśmy wycofać się za barykadę z zardzewiałych rur, do budynku stacji, i przez szpary wpatrywaliśmy się w mrok. Komendant bardzo uważnie patrzył przez lor­netkę w ciemność.

Kiedy po dłuższej chwili doktor go w końcu zapy­tał, czego właściwie wypatruje, odpowiedział lapidar­nie:

. — Ognia! . . • ,

I patrzył dalej. Bez rezultatu.

Muzykanci nie mogli być zbyt daleko od nas — na Marsie bowiem rozrzedzone powietrze przenosi dźwię­ki okropnie mizernie — a wiatr dął zza rzeki w naszą stronę. Najprawdopodobniej znajdowali się gdzieś w pobliżu drugiego brzegu.

Komuś — myślę, że doktorowi — przyszło na myśl, że moglibyśmy dać o sobie znać albo przy pomo­cy rakiet świetlnych, albo salwy z automatów, w końcu jednak kolektywnie odrzuciliśmy ten projekt. Kto wie, jaki by to miało skutek i czy nie wywołalibyśmy pa­niki. Zwłaszcza Fred był jak najbardziej przeciwny i uzasadniał to w jakiś bardzo skomplikowany sposób. W jaki — dokładnie już nie pamiętam, ale to chyba nie jest takie ważne.

W nocy temperatura znacznie spadła i .oddychało się nam trochę gorzej. Co chwila każdy z nas manipu­lował w skafandrze, aby łyknąć przynajmniej trochę tlenu. Oto dlaczego nie byliśmy rano wypoczęci — ale za to paliliśmy się wprost do dalszej drogi. O zaparko­waniu „Ridera" w innym miejscu nikt już nie mówił — wszyscy po prostu wiedzieliśmy, że w ostatecznym wy­padku skorzystamy z tego rozwiązania, że nic innego nie da się zrobić i że potem chcąc nie chcąc będziemy musieli poczekać „na jakiś następny pociąg", jak nam to pięknie i zwięźle podsunął komendant.

Nazajutrz rano — biorąc pod uwagę na ogół bardzo kiepskie warunki atmosferyczne na Marsie — było wy­jątkowo spokojnie. Łagodny powiew ledwie unosił ma­łe obłoczki pyłu, niebo było tylko lekko różowawe,

a poprzez mgłę prześwitywały nie tylko perłowe „kala­fiory", przelatujące jak samoloty myśliwskie wysoko nad nami, ale niekiedy nawet Słońce. Przez ochronną szybkę hełmu mogliśmy choć chwilę patrzeć na nie zupełnie swobodnie — miało średnicę mniej więcej o połowę mniejszą niż na Ziemi.

Teren za rzeką leżał przed nami jak na dłoni aż po postrzępione góry oddalone w przybliżeniu o pięć kilo­metrów i niknące w brunatnoróżowym oparze. Wy­glądał jak skrawek Księżyca — dopiero teraz widać było wyraźnie, że pagórki i kaniony w większości wy­padków są właściwie resztką sieci pierścieni kratero­wych i zagłębień o najrozmaitszej wielkości i bardzo zróżnicowanym stopniu rozpadu. Niektóre były na wpół zakryte i przysypane piaskiem, z innych pozostało jedynie kilka głazów i skał. Za rzeką panowały widać korzystniejsze warunki dla rozwoju roślinności; na ile mogliśmy to zaobserwować, ziemia pokryta była nie­mal spoistą warstwą jakichś czerwonych roślin, a jesz­cze dalej stały nawet tu i ówdzie grupki czegoś, co przypominało słupy telegraficzne albo drzewa, pył jed­nak nie pozwalał przyjrzeć się im dokładniej.

Po śniadaniu doktor zaczął krążyć po stacji, jakby szukał czegoś w piasku.

— Zbierasz grzyby? — przyciął mu Fred.

— Wcale nie. Szukam śladów. W nocy, człowieku, było tu bardzo ruchliwie i żywo...

— Co ty powiesz — Fred na to. — Podczas war­ty wydawało mi się, że jestem w zamku, gdzie straszy. I czułem się tak jak chłopak, który po raz pierwszy

w życiu stoi na warcie pilnując, aby nikit nie ukradł w nocy wakacyjnego obozu, i w każdej sowie widzi ducha.

Doktor pokiwał głową i szukał dalej. Od czasu do czasu coś fotografował.

— No i co, Gieorgij? — spytał go Ostapienkp. — Znalazłeś coś?

— Niewiele — przyznał doktor. — Wygląda na to, że dokazywały wokół same małe żyjątka. Dołek tu, dołek tam... Niewiele z tego rozumiem. A zresztą, mó­wiąc prawdę, nie jestem wcale jakimś nadzwyczaj­nym tropicielem śladów. Poza tym pył zrobił już swoje.

— A wiesz przynajmniej, czy miejscowa fauna ma po sześć nóg? — Tym razem Fred przeniósł głowę znad pasów plecaka. — W każdej uczciwej powieści o Mar­sie roi się od sześcionogich istot. Bardzo chciałbym to sprawdzić!

— Hm... sześć nóg to jeszcze nic... Wyobraź sobie tylko stworzenie o sześciu nogach, które oprócz pary wielkich oczu po obu stronach głoiwy ma jeszcze trzy malutkie oczka na czole, uszy na nogach, chodzi ty­łem, oddycha — za przeproszeniem — tyłkiem, a na przedniej parze odnóży rosną mu szczoteczki, aby w każdej chwili mogło się wypucować. Ma też...

— Dość! Wystarczy! Masz fantazji na dziesięć po­wieści — oświadczył Fred. — Ogromna, niepoweto­wana szkoda, że marnujesz tutaj swój talent. —— To wcale nie fantazja. Skądże znowu?!-.—.bro­

nił się George. — Właśnie opisałem wam jak najdo­kładniej bezstronnie zwyczajną mrówkę...

Fred spojrzał na niego szeroko otwartymi oczyma, po czym zniechęcony machnął ręką i dociągnął ostatni pasek.

— Jeden zero dla naszego doktora! — uśmiechnął się komendant. — Widzicie, to całkiem interesujący przykład względności poglądów. Obawiam się, Fred, że to właśnie będzie kością niezgody i kamieniem obra­zy na początku kontaktów z miejscową cywilizacją, jeśli ją tu, rzecz jasna, znajdziemy. Zapewne będziemy się im wydawać straszydłami!

Sprzeciwiłem się, oświadczając, że wcale nie wydaję się sobie straszydłem i że w wypadku mojej skromnej osoby jestem z osiągnięć matki natury zupełnie zado­wolony.

— Na tym właśnie ta względność polega, Mac — oświadczył komendant — że istoty, które nie są do nas w ogóle podobne, z całą pewnością widziałyby w tobie różowe stworzenie z czymś niby trawa na skądinąd łysej głowie, z wilgotnymi oczyma, które poruszają się i kręcą, o dziwnym sposobie poruszania się z miejsca na miejsce, przy kitórym jedną kończynę wysuwa przed drugą i nieustannie znajdujesz się w pozycji chwiejnej, którą musi równoważyć, najprawdopodobniej chyba z pomocą żyroskopów wmontowanych gdzieś w środku ciała... Ręce dzielące się na końcu na witki jak gałąź, jakieś urządzenie, które wewnątrz ciała uderza ryt­micznie, czerwony mięsień obejmujący dookoła purpu­rowy otwór w głowie... Spróbuj chociaż przez chwilę

popatrzeć na siebie z punktu widzenia dajmy na to czarnej ośmiornicy! Jękniesz z przerażenia i rzucisz

się do ucieczki!...

Na takich i podobnych dydaktycznych rozmowach upływała nam raźnie droga wzdłuż rzeki, ale na nie­szczęście wszystko wyglądało wciąż tak samo i my powoli wprawdzie, ale stale traciliśmy humor. Zanosiło się na to, że naprawdę będziemy musieli wrócić do „Ridera", zaparkować go o dam dalej, za rzeką, i cze­kać „na jakiś następny pociąg". A nie była to szcze­gólnie pociągająca perspektywa.

Potem jednak zobaczyliśmy to nagle.

Doktor zatrzymał się tak raptownie, że z tyłu wpadł na niego Fred, i skierował lornetkę na drugi brzeg rzeki.

— Chłopcy — oznajmił trochę niepewnym głosem — tam coś jest... Coś jakby dom... Widzicie?

W tej chwili widzieliśmy go wszyscy.

Nad brzegiem rzeki na niskim urwisku, kończącym się grupką kilku postrzępionych skał i głazów, stał pochylony ku ziemi dom z dwiema ścianami fronto­wymi bez okien, tylko z niskim — tym razem nie okrągłym, ale — jak przystoi i należy — prostokątnym otworem drzwi. Między obu szczytami, które wyda­wały się być zrobione z desek, chociaż z uczciwym drzewem jeszcze się na Marsie nie spotkaliśmy, ułożo­ne były w wysokie pryzmy głazy skalne —"środkowa pryzma rozpadła się w bezkształtną kupę. Dach miał taki sam kolor jak teren dokoła i jak on był także tu i ówdzie porośnięty kępami brunatnych roślin. Cały

budynek zlewał się z tłem; w pewnej mierze był to więc przypadek — oczywiście nie chcę, broń mnie Pa­nie Boże, ujmować doktorowi choćby źdźbła zasługi — że go w ogóle spostrzegliśmy.

— Wygląda to na... architekturę piłowatą — powie­dział w końcu Fred. — Co ty na to, doktorze? Ty przecież znasz Islandię jak własną kieszeń. Nic (d to nie przypomina?

— Nie przypomina, ^ponieważ to jest budowla staroskandynawska! — Doktor wsunął lornetkę do po­krowca i zaczął przygotswywać teleobiektyw. — Tylko w Islandii mech i trawa na dachu są zielone, a tu czer­wone. Po prostu — to samo na niebiesko... chciałem powiedzieć: na czerwono.

Wtrąciłem wówczas coś w tym sensie, że sfotogra­fujemy to sobie niczym grzeczne dzieci i nadal będzie­my kontynuować woltyżerkę, ten budynek jest bowiem dla nas w istocie równie daleki, jakby znajdował się po drugiej stronie Marsa. A potem rozejrzałem się, gdzie jest komendant. Nie było go, nie występował. W końcu odkryłem go dopiero nad samym nurtem rzeki, dokąd zszedł sobie tymczasem. Pełnymi garścia­mi odrzucał chmary pyłu z jakiegoś pagórka, który wyglądał jak grób.

— Hej, Iwanie Maksymyczu! — zawołał doktor. —'• Co tam znalazłeś? Mamy przyjść do ciebie?

Komendant skinął tylko głową i dalej grzebał w pro­chu tak pilnie, że woleliśmy włożyć hełmy skafandrów. On sam zresztą także.

Po chwili ekshumowaliśmy z czerwonego pyłu łódź.

Ja wiem, redaktorze, że to jest najbardziej idiotyczny kawałek całej opowieści. Wygląda to na okropnie nie­prawdopodobny przypadek, na — jak to się mówi? — deus ex machina — czy powiedziałem to OK? Dzię­kuję. No ale prawda jest trochę inna. Nie był to żaden przypadek, przypadek polegał raczej na czym innym:

że szliśmy taki szmat drogi wzdłuż rzeki i nigdzie nic — ale do tego chyba jeszcze powrócimy.

Staliśmy wokół łodzi — jak przejęte rodzeństwo nad nowo narodzonym niemowlęciem. Wydawała się nam całkiem luksusowa — coś w rodzaju angielskiego jach­tu królewskiego — ponieważ w łodzi tej spoczywały jedna przy drugiej ogromne szansę pozostawienia „Ri­dera" z na wpół opróżnionymi zbiornikami materia­łów napędowych tam, gdzie jest, i otwierały się możli­wości nieczekania dziesięciu lait na następne pociągi na Marsa.

Skądinąd zresztą łódź wcale zbytnio luksusowa nie była. Zrobiono ją z czegoś, co przypominało drzewo, ale nie miało ani widocznych słojów, ani sęków, ani innych cech uczciwej dechy. Cała łódź miała około czterech metrów długości, zaostrzony dziób i rufę oraz cztery wiosła, porzucone na dnie. Wygrzebaliśmy je dopiero na samym końcu. Ich miejsce było widoczne we wcięciach na burtach łodzi. Deski połączono kołka­mi i jedynie w kilku najbardziej narażonych na trudy miejscach dodatkowo przytrzymywały je dobrze już zardzewiałe gwoździe.

Kiedy pył powoli opadł i kiedy zdjęliśmy z ulgą hełmy skafandrów i mogliśmy popatrzeć sobie w oczy,

najpierw zatrzymałem wzrok na doktorze. Trzymał w ręku jedno z wioseł i wyglądał na bardzo wzruszone­go.

— Co się sitało, George? — spytałem.

— Widzicie, chłopcy... tu, to wygładzenie... — Dok­tor wskazał na uchwyt bardzo niezgrabnego i byle jak wyciosanego wiosła. — To od ręki człowieka. Od ludz­kiej ręki. Rozumiecie mnie? A i ta łódź ma ludzkie wymiary... pierwsze ludzkie wymiary tu, na Marsie. Nie jest to ani ogromny latający talerz, ani czarna oś­miornica, ani... Wybaczcie, błagam! Ja pewnie... pewnie mówię głupstwa, prawda?... —• zaplątał się, siadł na burcie łodzi i włożył do ust przewód tlenowy. Zu­pełnie go to znokautowało.

Bardziej odpornego Freda interesowało przede wszy­stkim to, czy łódź nas uniesie. Komendant opukiwał już jej boki i sprawdzał spojenia desek.

— No... Kontrola techniczna klubu wodnego zapew­ne by jej nie przepuściła, ale możemy zaryzykować. Ta warstwa pyłu powinna trochę pomóc. Zatka szcze­liny...

Doktor zamknął w końcu dopływ itlenu. Do policz­ków znowu napłynęła mu krew.

— A jeśli, Iwanie Maksymyczu, ktoś jest na tym brzegu, a my mu zabierzemy łódź? Nie możemy po

prostu tak...

Doktor martwił się niepotrzebnie. Łańcuch, którym łódź przywiązano do głazu, był porządnie zardzewiały... poszczególne ogniwa stopiły się już doszczętnie i ła­mały się w palcach. Skórzane pętle, w kitóre wkładało

się wiosła, pokryła warstwa czegoś, co na Ziemi, po­dobnie zresztą jak i tu, mogło być chyba tylko pleśnią. . Doktor odrobinę tego zabrał do probówki. Właściciel łódki na pewno nie pokazywał się tu od bardzo, bardzo dawna. Najprawdopodobniej coś mu się przytrafiło i nigdy już nie wrócił na drugi brzeg.

— A więc, chłopcy, wsiadamy! — polecił w końcu komendant i przeszedł na przód łodzi. Ja z doktorem zasiedliśmy przy wiosłach, Fred zaś odepchnął nas od brzegu na wartki nurt, po czym skoczył, potknął się i upadł jak długi na dno łódld, która zakołysała się nie­bezpiecznie, ale na szczęście nie wywróciła. Tylko Fred dostał od nas wszystkich porządną burę.

Właściwie dopiero teraz oceniliśmy w pełni korzyści płynące ze zmniejszonej o połowę grawitacji. Łódź płynęła pod prąd całkiem lekko. Nie sprawiało nam wcale trudności utrzymanie kierunku wprost na po­dwójny domek na przeciwległym brzegu, chociaż nurt był dosyć wartki. Pył na powierzchni wody także nie przeszkadzał — przód łodzi rozcinał go bez trudu. Chociaż łódź nie nabierała wiele wody, mimo to Fred chcąc okupić swoje przewinienie wybierał ją gorliwie przy pomocy pokrywki od menażki.

W końcu dziób łodzi dotknął drugiego brzegu, który jeszcze przed chwilą wydawał się nam absolutnie nie­dostępny. Znajdowaliśmy się około stu metrów od do­mu. Wokół nas sami starzy znajomi: „kapusta włoska", „spaghetti" i „kłębki" — a prócz tego coś jeszcze, co wy­glądało, jeśli mogę się tak, redaktorze, wyrazić, bardzo niemarsjańsko. Chyba jak niski wyczyniec łąkowy,

o łodyżkach ukrytych u dołu w zwiniętych listkach, które mimo czerwonego odcienia i delikatnej war­stwy pyłu, pokrywającego to wszystko, były cał­kiem wyraźnie i niewątpliwie zielone. Pierwszy za­uważył to komendant, pochylił się, wyrwał jedną roś­linkę wraz z korzeniem, obejrzał ją, powąchał, a potem długim krokami ruszył w stronę domu. My za nim — ja na wszelki wypadek z odbezpieczonym „Skorpio­nem". Fakt, że w stacjach pomp nigdzie dotychczas nic nie mieszkało i nie rzuciło się na nas, nie oznaczał jeszcze, że coś podobnego nie może zdarzyć się tutaj.

Przekroczyliśmy próg, zatrzymaliśmy się i w całko­witej ciszy rozejrzeliśmy się wokół siebie. Oba domki ' łączyły się wewnątrz w jedno dość rozległe pomiesz­czenie. Dach podpierały kolumny z tego samego ma­teriału, z jakiego sporządzono łódź. Kolumny były bo­gato rzeźbione — ale w tym półmroku nie mogliśmy rozpoznać, co te rzeźby przedstawiają. Wszędzie leżała warstwa czerwonego pyłu, który unosił się w kłębach i wirował pod nogami. Pośrodku każdej połowy sali znajdowała się wykopana w ziemi jama wyłożona czer­wonymi głazami, wzdłuż ścian ciągnęły się proste zro­bione z belek ławy, a przed nimi stały stoły na krzy­żakach. W pyle walało się kilka czerepów glinianych naczyń. Fred rozgrzebał pył i podniósł miecz z ręko­jeścią w kształcie krzyża i szerokim ostrzem. Wszyscy drgnęliśmy, kiedy rzucony miecz z metaliczmym dźwię­kiem upadł na stół.

Uświadomiłem sobie, że komendant coś mówi — był to chyba cytat z jakiejś książki o kosmonautach na

Marsie — o rakiecie, ale także o pelargoniach i huś" tawce. Nie słuchałem tego od początku, do dziś więc nie rozumiem, jaki to miało z nami związek.

Doktor Kamenik pomógł mi uzupełnić relację Mc-Laugłlina — Iwan Maksymycz podobno cytował wów­czas dosłownie fragment z którejś książki pisarza ame­rykańskiego Raya Bradbury'ego. Po długich i żmud­nych poszukiwaniach udało mi się znaleźć odnośny fragment w rozdziale „Trzecia ekspedycja" powieści „Kronika marsjańska". Oto on w przekładzie:

„— Mars! — zawołał nawigator Lustig.

— Staruszek Mars — powiedział Samuel Hinkston, archeolog.

— A więc jesteśmy na miejscu — dodał kapitan John Black.

Rakieta wylądowała na zielonym trawniku, na któ­rym stał żelazny jeleń. Nie opodal zalany słońcem wznosił się wśród zielem wysoki brunatny dom w sty­lu wiktoriańskim, cały ozdobiony kolumienkami i ro-kokowymi ornamentami. W oknach miał kolorowe szybki: niebieskie, różowe, żółte i zielone. Z werandy zwisały pelargonie, a stara huśtawka przymocowana hakami do dachu werandy kołysała się w łagodnym wietrze raz w tę, raz w drugą stronę. Dom miał wie­życzkę o oknach z osadzonych w ołowiu sześciokątnych szybek. Przez frontowe okno widać było nuty utworu „Piękne Ohio", rozłożone na pulpicie.

Dookoła rakiety rozpościerało się małe miasteczko tonące w zieleni i pogodzie marsjańskiej wiosny. Do­

my pomalowane były na biało, były też domy z czer­wonej cegły i wysokie wiązy, kołyszące się na wietrze, i wysokie jawory, i dzikie kasztany. I dzwonnice koś­cielne, a w nich pozłacane milczące dzwony.

Mężczyźni podeszli do iluminatorów i zobaczyli to wszystko. Wymienili spojrzenia i raz jeszcze wyjrzeli na dwór. Stali blisko siebie i wydawało się, że nagle nie mogą złapać oddechu. Twarze im pobladły".

Nigdy już nie dowiemy się, czy to ten właśnie ury­wek zacytował Ostapienko w obliczu pierwszego domu mieszkalnego na Marsie. Sądząc z opowiadania Mc-s Laughina — chyba tak. W każdym razie fragment t wydaje się wyjątkowo dobrze dobrany.

Przyp. red.

Potem odwrócił się i podsunął nam pod nos małą ; wątlutką roślinkę, którą wciąż jeszcze trzymał w pal-

; cach.

— Wiecie, co to jest? — spytał, ale widocznie wcale nie oczekiwał odpowiedzi. — To jest, a właściwie był, jęczmień. W ciągu tych wieków, jakie upłynęły od zasiania pierwszego ziarnka ziemskiego jęczmienia tu, w glebie Marsa, przystosował się, zmienił, może nawet zdziczał i stał się na powrót trawą, jaką był na Ziemi przed dziesięciu tysiącami lat. Ale niewątpliwie jest to jęczmień.

— Coś mi się wydaje, że jako odkrywcy i zdobywcy przyjechaliśmy na Marsa za późno — zauważył Sinton, który właśnie przy jednej ze ścian przyglądał się cze­muś, co wyglądało jak zbutwiałe i zgniłe resztki kutej

tarczy. Sięgnął pomiędzy odłamki, piętrzące się w za­kurzonych kupkach na ławie, i zdziwiony zawołał:

— Halo, a cóż to takiego?

Przyniósł do światła wpadającego przez otwór drzwi trzydziestocentymetrową mniej więcej figurkę z palo­nej czerwonej gliny. Wyglądała jak... ale co ja tam panu, redaktorze, będę opowiadał i strzępił sobie język. Doczeka się pan fotografii!

McLaughin mylił się — niestety. Posążek nie tylko nie dotarł na Ziemię, ale nawet negatywy jego foto­grafii z winy okoliczności, o których będzie jeszcze mowa, uległy niemal całkowitemu zniszczeniu. Mimo czarodziejskich sztuczek specjalistów Eastman-House nie udało się uzyskać nadającej się do reprodukcji od­bitki. Dlatego też na podstawie niewyraźnych zarysów na zniszczonym negatywie i wskazówek doktora Ka-menika sporządzono jak najwierniejszy rysunek, któ­ry wywołał wiele hałasu i domysłów — od powoływa­nia się na kult boga Thora aż po ulubione przypuszcze­nia o Atlantydzie i o dalszych dowodach związków Wikingów z amerykańskimi kulturami późnego śred­niowiecza. To jednak nie należy już do naszej książki.

Przyp. red.

Doktor twierdził, że to pewnie jakiś krwiożerczy bo­żek skandynawski, i radził, abyśmy sobie tym nie łamali głowy. Mnie się to ani trochę nie podobało. Wie pan, panie kolego, ci Marsjanie pożerający ludzi mają

tradycje... Niech no pan sobie przypomni choćby „Woj­nę światów" Wellsa... Ostapienko w końcu zdecydował, że wprawdzie figurka najprawdopodobniej nie ma z sytuacją na Marsie nic wspólnego, że tu niemal na pewno nie chodzą ludożerczy olbrzymi w spiczastych czapkach, ale że na wszelki wypadek podwoimy os­trożność. Na tym sprawa owego brzdąca została na

razie załatwiona.

Fred Sinton nie uczestniczył w debacie. Wytarł z ku­rzu kawałek ławy i usiadł z głową w dłoniach, jakby się nad czymś głęboko zastanawiał. W końcu spojrzał na nas i w uzupełnieniu swoich poprzednich pesymis­tycznych uwag powiedział:

— Ruiny, ruiny, ciągle tylko ruiny. Opuszczony dom, zardzewiałe maszyny, porzucona i zasypana piaskiem łódź... Nie rozumiem tego. I ta dekoracja z wątlutkich, skurczonych przy ziemi roślin i zwyrodniałe zboże... Zaczynam się obawiać, czy nie przybyliśmy tu za późno. Mniej więcej o pięćset lat.

— Co w takim razie oznacza runa rider, którą za­obserwowaliśmy ze Sneffelsu? I te dźwięki dzisiaj w nocy? — zaprotestował doktor.

— Runa rider, George? Tak... pomyślałem sobie również, że właśnie runa rider jest najważniejszym ar­gumentem. Tylko że dzisiaj już przecież w przybliżeniu wiemy, co właściwie nakreśliło znak runy rider na Jeziorze Słonecznym...

— Serio? A więc błagam cię, poucz nas! — Doktor

podniósł głos.

— Po co miałbym was pouczać... przecież sami to

wiecie. Rzeka. Ściślej mówiąc: rzeki. Albo — jeśli wo­licie — system nawadniający zbudowany Bóg jeden wie kiedy. Być może w zależności od kaprysów pogody znika tu niekiedy powłoka pyłu na powierzchni wody albo ,też — wprost przeciwnie — kanały nieraz przy­bierają i to powoduje intensywniejszy rozwój pasów roślinności wokół nich. To wydaje mi się bardziej pra­wdopodobne. Rzeka, którą przed chwilą przepłynęliś­my, jest wprawdzie dość szeroka, ale przez nasze ziemskie teleskopy mimo wszystko nie moglibyśmy jej chyba zobaczyć.

Spytałem Freda, jak to się stało, że ten jego system nawadniający tak to sobie obliczył i narysował runę rider właśnie po wydarzeniach pod Sneffelsem i po starcie latającego talerza ze Skartarisu?

— A skąd, do cholery, wiesz, że to stało się właśnie wówczas? — Fred zapomniał na chwilę o swoim do­brym wychowaniu. — A jeśli to jest zjawisko perio­dyczne, powtarzające się dajmy na to dość często? Przecież żona doktora wpadła na to przypadkiem, a urządzenia techniczne, aparaty pozwalające na pro­wadzenie takich obserwacji mamy dopiero od około dwudziestu-ftrzydziestu lat. A i to jest jeszcze nie­pewne.

Nie chciałem kapitulować tak zupełnie bez walki.

— I to wszystko, mam na myśli ten system nawad­niający, działa tak samo przez się, Frędzle? Wzruszył ramionami.

— A dlaczegóż by nie? W Libanie działają do dziś

bez usterek akwedukty, które zbudowali tam staro­rzymscy architekci...

— Wiecie co? — przerwał nasz spór komendant. — Dajcie spokój. Lepiej rozejrzyjmy się po okolicy. Ma­my jeszcze kilka godzin dnia. Jeśli nic lepszego nie znajdziemy, a chyba rzeczywiście nie znajdziemy, zo­staniemy tutaj na noc. Najpóźniej pojutrze musimy wrócić do ,,Ridera", a więc nie traćmy niepotrzebnie

czasu!

Pogoda popsuła się trochę. Wiatr pędził koło nas chmury i kolumny pyłu i wzbijał piasek w niezliczoną ilość drobnych piaskowych „duchów", wędrujących niczym procesja potępieńców.

— Dokąd więc, Iwanie Maksymyczu? — spytał dok­tor i zarzucił na ramię kaburę z miniaturowym auto­matem.

— Te... te dźwięki słyszeliśmy w nocy moim zda­niem gdzieś stamtąd, prawda? — Komendant wskazał na północ od brzegu rzeki. — Pójdziemy kawałek w tamtą stronę. Ze względu na realne możliwości kon­taktu, o którego charakterze nie możemy mieć na razie pojęcia, zmienimy nieco sposób posuwania się. Pier­wszy pójdę ja, doktor i Mac o pięćdziesiąt metrów za mną, a Fred pomaszeruje jako straż tylna. A więc, chłopcy, do roboty!

Ruszyliśmy.

Przełaziliśmy przez osypujące się pierścienie krate­rowe, klęliśmy na „spaghetti" chwytające nas za nogi i powoli zbliżaliśmy się do tych przedziwnych przed-

miotów przypominającychni to słupy telegraficzne, ni to drzewa.

Formacje te (czy tez organizmy bardzo do nich po­dobnej pojawiały się już na „telewizorach skalnych" pod Sneffelsem i zostały opisane w „Tajemnicy śle­pych ptaków". Jeśli pamiętam, nazwano je wówczas roboczo „antenami".

Przyp. red.

Zanim dotarliśmy do nich, musieliśmy jeszcze poko­nać płytki, stosunkowo dobrze zachowany krater ze skrajnym pierścieniem o średnicy około dwustu albo trzystu metrów. Komendant, który szedł o kilka­dziesiąt kroków przed nami, niekiedy znikał niemal zupełnie w obłokach kurzu i piasku, unoszonych przez coraz gwałtowniejsze porywy wiatru. Chwilami był to — na tle ciemniejącego powoli czerwonawego nie­ba — całkiem interesujący widok, zwłaszcza kiedy hełm Ositapienki, który włożył jako ochronę przed ku­rzem i pyłem, zalśnił nagle w promieniach zachodzą­cego słońca.

Powiesiłem automat na ramieniu i chwyciłem hassel-blad. Doktor zatrzymał się przy mnie i nie bez kryty­cyzmu przyglądał się moim konkurencyjnym zabiegom fotograficznym.

Obserwowałem w matówce komendanta: zbliżał się do skrajnego pierścienia krateru. Wyglądało to tak, jakby szedł po pas w wodzie: do tego stopnia zakry­wała go pylna zadymka. Czekałem, aż będzie trochę

lepsza widzialność, a czekanie to mimo wszystko chwil­kę trwało — nawet Fred, wlokący się o parę kroków w tyle, tymczasem nas dogonił. Zdjęcie nie zapowiada­ło się specjalnie obiecująco i chciałem już fotografo­wania zaniechać, kiedy nagle zobaczyłem — wciąż jeszcze w soczewce aparatu — że Ostapienko uskoczył i wymierzył automat gdzieś przed siebie...

I w tej samej chwili ja również zobaczyłem, że na samym grzebieniu pierścienia wyrosła z ziemi uderza­jąco wysoka postać ludzka i w niepojętym geście rozpaczy czy strachu — czy właściwie: czego? — pod-: niosła w niebo obie ręce. Jakby się poddawała — ale ; ten gest był chyba jak na Marsa trochę zbyt nowo­czesny i ziemski, nie wydaje się panu, redaktorze?

Wstrząsnęło to mną tak, że mniej lub więcej przy-| padkowo nacisnąłem wyzwalacz — w moim aparacie

' wystarczyło go dotknąć.

| No a potem biegliśmy już na łeb na szyję w stronę ? komendanta i tego kogoś, kto tam na górze stał do­słownie jak Y z podniesionymi rękoma... A teraz, redaktorze, chętnie przekazałbym znów

sztafetę naszemu konowałowi. Jeśli pan chce, opowiem

panu raczej coś o powrocie... to z kolei moja dziedzina

i znam na ten temat lot oj storźes...

Dzięki zbiegowi całego szeregu okoliczności i przy­padków, wśród których niebłaha rolę odegrały lękli-wosć kapitana McLaughina, delikatny wyzwalacz jego aparatu fotograficznego, a w końcu również fakt, że ten negatyw należy na szczęście do najmniej uszko-

dzonych, została pomyślnie dokonana „fotografia ty­siąclecia", jak ją nieco patetycznie, ale ostatecznie cał­kiem trafnie nazwał nestor fotografiki światowej, sę­dziwy Edward Steichen.

Czy pierwsza sekunda kontaktu ludzi z Ziemi z ludź­mi z Marsa nie jest reportersko nieporównywalnie wa­żniejsza niż wszystkie sensacje i „sensacje", które dzięki czasopismom ilustrowanym zalewają codziennie cały świat?

Przyp. red.

Nieco uładzona rozmowa z Leifem Thorgunnem

Mac McLaughin podjął swoją relację w miejscu, gdzie znowu — jak przypuszczałmiał cos do powie­dzenia. Między finałem poprzedniej rozmowy a jej kon­tynuacją powstał w ten sposób interwał obejmujący kilka bardzo istotnych dni, który wypełnił w końcu doktor Kamenik przy łaskawej pomocy docenta Holu-ba, niezastąpionego współpracownika przy powstawa­niu dwóch poprzednich książek. Te rozmowy jednak przeprowadzono dopiero znacznie później.

Dlaczego o tym wszystkim mówię?

Aby samego siebie, a przede wszystkim — rzecz jasna — czytelnika przekonać, że tym razem wolno mi odstąpić od wypróbowanej klasycznej zasady jed­ności czasu, miejsca i akcji, czyli od konieczności nie-przerywania toku wydarzeń. Trudno powiedzieć, który wątek przedstawianej przez jej uczestników akcji Val, a ściślej mówiąc: ostatniego jej aktu, był bardziej dra­matyczny: czy wyprawa ratunkowa zmierzająca do „Ridera" na lodowiec Khumbu, czy też przeżycia uczes­tników ekspedycji w Jeziorze Słonecznym. Bez wzglę­du na to, czy przyznamy pierwszeństwo temu czy tam-

temu wątkowi akcji — a jako skromny kronikarz czy też w najlepszym razie redaktor otrzymanych materia­łów nie uzurpuję sobie do tego żadnego prawa — jedno jest pewne: zbliżają się do siebie aż do punktu kry­tycznego, gdzie przecinają się i łączą.

Proszę mi więc wybaczyć, że w podobny sposób po­rządkuję też swoje materiały archiwalne i taśmy ma­gnetofonowe. Tak się wydarzenia wokół Jeziora Sło­necznego przedstawiały nie tylko mnie, ale wszystkim, którzy je śledzili na podstawie niezbyt obszernych i przesiewanych przez ośrodek koordynacyjny infor­macji prasy czy też radia. Dane i wypowiedzi nadcho­dziły raz z Jeziora Słonecznego, kiedy indziej z Nepalu, Tylko dzięki połączeniu ich otrzymamy przynajmniej jako tako pełny obraz.

Dlatego też obecnie zabierze głos Leif Thorgunn. Czytelnicy „Tajemnicy ślepych ptaków" i „Znaku jeźdźca" wiedzą, że tu nie mogło być mowy o nagra­niu relacji na taśmę. Nie pozostawało nic innego jak w drodze wyjątku posłużyć się formą rzeczywistego wywiadu, czyli pytań i odpowiedzi.

Przyp. red.

Natychmiast po sprawdzeniu wiadomości o znale­zieniu „Ridera" zdecydował się pan, panie Leifie, wziąć udział w wyprawie ratunkowej. Pańskie po­budki — nazwijmy je tak — uczuciowe są oczywiste i jasne. Czy miał pan jeszcze inne powody?

— Oczywiście, panie redaktorze! Jako wytrawny al­pinista i instruktor Alpin-clubu w Reykjaviku mam

pewne doświadczenia, właśnie jeśli idzie o lód. Chcę przez to powiedzieć: we wspinaczce na lodowce i w po­konywaniu pól śniegowych. Islandzki Yaltnajókull z naj­wyższym lodowcem Kverkfjollem, Hófsjókull, a os­tatnio cieszący się szczególnym powodzeniem Lodowiec Myrdallski znakomicie odpowiadają charakterem lodo­wym i śnieżnym szlakom w Himalajach. Wielu alpi­nistów, którzy przygotowywali się do wyprawy w Hi­malaje, przeprowadzało treningi i wypróbowywało ekwipunek właśnie u nas... Na przykład Diller, Lerou, Lobbicher, Couzy, Terray i inni.

— Czy pańskie przypuszczenia potwierdziły się?

— Częściowo. Od strony technicznej — tak. Okazało się jednak, że techniczny aspekt wspinaczki nie sta­nowił najistotniejszego problemu. Znacznie poważniej­szą rolę grały tu... inne względy.

— Czy mógłby pan nam o nich coś więcej powie­dzieć?

— Ludzkie... Tak, tak można by to nazwać. Ludzkie. Rozumie pan, panie redaktorze, ścieżki były często zu­pełnie wygodne, łatwo dostępne, ale dajmy na to wi­siały nad nimi wieże lodowe—seraki, grożące w każdej chwili runięciem. Bardzo dużo czasu tracono — jak by to najtrafniej powiedzieć — na szukanie miejsc, gdzie niektórych uczestników wyprawy nie dręczyłaby obawa o własne bezpieczeństwo.

— Czy ma pan kogoś konkretnego na myśli?

— Proszę mi wybaczyć, ale wolę o tym nie mó­wić.

— Czy to właśnie stało się powodem, dla którego

pan wraz z doktorem Bjelke i grupą Szerpów odłączył się od reszty wyprawy i na własną rękę ruszył w kie­runku miejsca, gdzie znaleziono „Ridera"?

— Tak.

— Bardzo pana, panie Leifie, przepraszam, ale znów stał się pan aż nadto lakoniczny. Dlaczego nie pozostał pan z zasadniczą grupą?

— Zasadniczo wyprawę organizował, jak pan wie, Himalayan-club. Ekipę skompletowano bardzo szybko, ale odpowiedzialnie. W jej skład weszli najlepsi alpi­niści europejscy i Szerpowie, którzy byli akurat wolni. Tylko potem zachowywała się ona tak, jakby nie po­dążała na ratunek ginącej pierwszej ekspedycji mię­dzyplanetarnej, ale zamierzała zdobyć któryś z nie zdobytych dotychczas szczytów. Zresztą kierownik wy­prawy major Longstaff napisał o tym zupełnie szczerze do „Daarjelling News". Chce pan to zacytować do­słownie? Proszę bardzo!

Leif wyciągnął z portfela złożony wielokrotnie wyci­nek. Major Longstaff broni się w nim wyraźnie przed zarzutami, że przygotowania do wyprawy postępują zbyt wolno i że wybrał sobie drogę aż z Namcze Bazar przez skalistą dolinę rzeki Imdża Khola, co oznacza co najmniej dziesięciodniowy marsz do obozu wyjściowe­go.

Major Longstaff — nawiasem mówiąc: doświadczo­ny znawca Himalajów i odważny alpinista, który jako pierwszy zdobył północną ścianą Pinade-Peak i po-łudniowo-zachodni stok lodowca Kharta-Kangri, a tak­

że jako pierwszy człowiek stanął na szczycie góry Sato Parbat — pisze tam między innymi:

„Ekspedycja to przede wszystkim sprawa transportu. Idzie o to, aby decydująca puszka sardynek znalazła się w decydującym momencie w decydującym miej­scu. Istotnym warunkiem jest znalezienie jak najlep­szego punktu wyjściowego (dla naszej wyprawy będą nim zapewne trasy na zachód od Lobudże), unikniecie niebezpieczeństw monsunu i jak najbardziej ekono­miczne wykorzystanie owej puszki sardynek. Ponieważ środki transportu — w naszym wypadku aż do gra­nicy wytrzymałości utrudzeni ludzie — potrzebują tak­że materiałów napędowych, nie możemy zadowolić się tylko jedną puszką, wobec czego zmuszony byłem zor­ganizować wyprawę niemal sto pięćdziesięcioosobowq, ; wliczając w to Szikarów i Szerpów, aby wybrana gru­pa otrzymała tych sześć decydujących sardynek w de­cydującym miejscu i dzięki temu nawet w najtrudniej­szych warunkach atmosferycznych zdołała dotrzeć na lodowiec Khumbu do załogi statku kosmicznego".

Bardzo dobrze rozumiałem pobudki majora Long-staffa, który był odpowiedzialny za całą akcję — ale pojmowałem też (i to przynajmniej tak samo dobrze) stanowisko Leifa Thorgunna. Szczególnie jasno zrozu­miałem go po przeczytaniu artykułu. Troska o sześć sardynek, jako taka na pewno cenna i niezbędna, w każdym jednak wypadku niezbyt sympatyczna, mu­siała widocznie doprowadzić do stanu wrzenia nawet

jego niezwykle spokojne usposobienie.

Przyp. red.

— Dziękuję. To rzeczywiście wiele spraw wyjaśnia. Kiedy po raz pierwszy dowiedział się pan, że w pań-' skiej próbie dotarcia na lodowiec Khumbu weźmie udział również doktor Bjelke?

— Dopiero wówczas, kiedy sam mi to powiedział.

— I przystał pan na to? Zgodził się pan?

— Nie, ponieważ lepiej niż on potrafiłem sobie wy­obrazić, co itaka wyprawa oznacza. Jednocześnie jednak z całą pewnością wiedziałem, że próby odradzania mu tego nie mają żadnego sensu. Lekarz zresztą był dla Jerzego i Maca, i całej reszty osobą najważniejszą. Poza tym...

— Proszę, niech pan dokończy!

— Gudmundur zdobył południową ścianę Sneffelsu. Sforsował ją wówczas... pamięta pan chyba. Bez ha­ków, bez lin i przede wszystkim — bez doświadczenia. Kto potrafi coś takiego, potrafi niemal wszystko na świecie.

— Dlaczego nie wprowadzono do akcji śmigłowców?

— Było to niemożliwe. Zaczęły się burze monsuno-we. Oznaczałoby to pewną śmierć. W końcu zawieszono nawat loty nad Khumbu, chociaż major Singh ofiaro­wywał się podjąć kolejne próby. Przez kilka dni lotni­cy usiłowali zrzucać paczki bez spadochronów z wyso­kości gwarantującej jakie takie bezpieczeństwo. To zna­czy nie schodząc poniżej wysokości lotu nad najwyż­szymi okolicznymi szczytami. Rozrzut wynosił kilka kilometrów, ani jeden zrzut nie spadł — oczywiście je­śli w ogóle można to było zaobserwować — tak blisko „Ridera", by istniała choćby najmniejsza nadzieja jego

przejęcia. Całą akcję utrudniało też to," że mońsunowe zawieje śnieżne w ciągu jednej tylko doby zasypały kadłub „Ridera" tak, że znalezienie miejsca lądowania stało się niezwykle trudne.

— Wy jednak użyliście śmigłowca?

— Tak. W pierwszej fazie. Doktor Bjelke, Szerpo-wie — Ang Nima, Dawa Thondup, Ang Tharke, Da Namgjał — i ja odlecieliśmy z Namcze Bazar do bazy wypadowej w Czoła. Właściwie jest tylko klasztor z kilku zabudowaniami dokoła, niemal dokładnie na południe od miejsca lądowania „Ridera". Między nami a „Riderem" znajdował się — rzecz jasna — łańcuch górski, jedno z bocznych pasm rozgałęzionego masywu Czomolungmy, czyli Mount Eyerestu. Dotychczas nikt przez nie nie przeszedł — przynajmniej w Dardżylingu o tym nie wiedziano, ale droga stąd do „Ridera" stano­wiła zaledwie piątą część drogi z Namcze Bazar.

— Przypuszczam, że trasa, którą pan wybrał...

— ... nie ja, panie redaktorze. Podobnego zdania był również Ang Tharke, który urodził się w regionie Solo

Khumbu.

—• Dobrze... A więc czy droga, którą wspólnie wy­braliście, była wygodniejsza?

— Wprost przeciwnie. Decydował tylko i wyłącznie czas. Byłem pewien, że przemyślana we wszystkich szczegółach i wspaniale dobrana ekspedycja majora Longstaffa w określonym czasie dotrze do „Ridera", i to najłatwiejszą i najbardziej pewną drogą... Tylko...

— Słucham?..

— Tylko że „Rider" przestał nadawać... Zamilkł. Już

po raz wtóry. Jak wówczas z Marsa. Wie pan przecież o tym, panie redaktorze... |.

Aby nie było niedomówień — muszę przyznać, ze rozmowa ta została nieco uładzona, przeredagowana. W rzeczywistości potrzebowałem znacznie więcej py­tań, aby z małomównego i flegmatycznego Leifa wy­dobyć przynajmniej kilka zdań. Jej treść jednak i sens absolutnie odpowiada stanowi faktycznemu, co zresztą potwierdził sam Leif Thorgunn, któremu przesłałem kopię wywiadu, zanim została oddana do druku.

Przy p. red.

Raz jeszcze doktor Bjelke

Tak, panie redaktorze, to był istotnie zasadniczy po­wód, dla którego postanowiliśmy spróbować na własną rękę zrobić taki trochę partyzancki wypad na lodo­wiec Khumbu. Wycieczka z Namcze Bazar do Solo Khumbu — to kraj Szerpów pod najwyższymi łańcu­chami Himalajów — w pomyślnych warunkach trwa czternaście dni albo trzy tygodnie, i to tylko wówczas, kiedy Dudh Kosi, czyli Mleczna Rzeka, przepływa­jąca przez Solo Khumbu od tajemniczego jeziora Pokhari, nie jest wezbrana. Jyrry, Mac i ludzie ze Słonecznego Jeziora, których przywieźli, w żadnym wypadku nie mogli tak długo czekać. Tyle wiadomości z medycyny pozostało mi jeszcze w głowie, aby móc się domyślić, co na wysokości niemal siedmiu tysięcy me­trów stanie się z chorymi na bronchopneumonię...

Nie wiem, czy mam panu, redaktorze, opowiadać o samym Namcze Bazar, o fantastycznym krajobrazie, o biało malowanych domkach i różowych czhórtenach i świątyniach. Wolę to zostawić pani Alence. Jako foto­grafik na pewno zapamiętała to sobie znacznie lepiej

niż ja. Ja tam, proszę mi wierzyć, nie miałem żadnego wyczucia dla piękna natury. Spieszyłem się, aby już być na Khumbu albo przynajmniej tam, skąd już za żadne skarby świata nie da się pójść dalej i gdzie do­piero okaże się ostatecznie, że projekt doświadczonego majora Longstaffa — mimo rozpaczliwie wolnego tempa — jest jedynym sposobem przyjścia „Riderowi" z pomocą.

Do Czoli dolecieliśmy helikopterem — bez przygód i trudności. Wylądowaliśmy na niewielkim jako tako wyrównanym skrawku ziemi między kamiennymi mur­kami otaczającymi malutkie, można powiedzieć: kie­szonkowe poletka jęczmienia, ziemniaków i rzodkwi. Ale o tej porze roku wszystko było już dawno zebrane i najwyżej położone pola na świecie — Czoła leży na wysokości niemal 4 500 metrów nad poziomem mo­rza — oczekiwały znów przychylniejszej pogody po zakończeniu pory monsunów.

Dopiero po opuszczeniu ciepłej kabiny śmigłowca przekonaliśmy się, jak znakomitym i odważnym pilo­tem był nepalski lotnik i co dla nas i dla „Ridera" ry­zykował. Gwałtowna wichura, niosąca ostatnie kryształ­ki zmarzniętego śniegu z trzech lodowców otaczających wieś, o mało nas nie przewróciła i zmusiła do zbicia się w gromadkę i ukrycia w zaciszu za helikopterem. Ang Tharke w ciemnych okularach ochronnych na oczach śmiał się wprawdzie, aż mu błyskały olśniewająco bia­łe zęby, nam jednak — kiedy tak patrzyliśmy na po­wiewające z niebotycznych szczytów dokoła lodowe chorągwie szarpane wichrem i słyszeliśmy łoskot spa­

dających gdzieś w przełęcze serafców — wcale do śmie­chu nie było.

Kiedy człowiek spogląda na mapą Himalajów, może mu przyjść do głowy pytanie, dlaczego grupa Leifa Thorgunna i doktora Bjelke nie udała się raczej drogą powietrzną do Lobudże, lezącej po tej samej stronie bocznego łańcucha Mount Everestu co „Rider". Lobu­dże nie jest jednak na stałe zamieszkałą wioską szer-pijską, tylko letnim obozowiskiem pasterzy wypędzają­cych tu swoje jaki na skromne i ubogie pastwiska. Kie­dy podjęto wyprawę ratowniczą, Lobudże już dawno była opuszczona i nigdzie dookoła nie było tu — w dość szerokim promieniu — miejsca umożliwiającego bez­pieczne lądowanie śmigłowca. Prócz tego w monogra­ficznym dziele sir G. L. Bradleya wyczytałem, ze. właśnie dolina lodowca Khumbu jest niemal nieustan­nie wystawiana na najgwaltowniejsze wichry wiejące od Pumori i przełęczy Lho-La na granicy tybetansko--nepalskiej. Wichury osiągają tu taką gwałtowność, że ten szlak na Czomolungmę (Mount Everest) jest niemal stale niedostępny i zamknięty; większość wypraw wy­sokogórskich zdobywa Everest od południa albo od po­łudniowego wschodu. Tym bardziej więc, oczywiście,

nie mógł tu wylądować helikopter.

- Przyp. red.

Bagażu i żywności mieliśmy bardzo niewiele. Liczy­liśmy się z krótką, co najwyżej cztero- albo pięciodnio­wą wyprawą. Aby być w zgodzie z prawdą, muszę po-

wiedzieć, że przewidująco — a przede wszystkim za radą Leifa — wziąłem z Instytutu, mimo protestów kierownika magazynu, wszystkie próbki żywności przy­gotowane kiedyś dla załogi „Ridera". Dzięki temu dy­sponowaliśmy znaczną ilością niezwykle wydajnych i wartościowych kalorycznie potraw zajmujących nie­wiele miejsca i przeważnie bardzo lekkich. Specjalne opakowania dla warunków stanu nieważkości wcale nie przeszkadzały — rurka, przez którą konsumowało się potrawę, dawała się w większości wypadków bez trudu odłamać i wszystko było w porządku. Najpierw wraz z Leifem myśleliśmy, że zaproponujemy, aby ży­wność tę zrzucono z samolotu załodze ,,Ridera", ale po zawieszeniu akcji lotniczej wykorzystaliśmy ją z. czystym sumieniem dla naszej ekspedycji.

Zdecydowaliśmy się wyruszyć natychmiast. Na dro­dze z wioski, otoczonej z obu stron łupkowymi płytami wkopanymi w ziemię i tworzącymi rodzaj niskiego murku, byliśmy, oczywiście, przedmiotem za­interesowania wszystkich wieśniaków. Stali w milcze­niu w drzwiach swoich białych domków. Sprawiało to dziwne wrażenie — na pewno widzieli już mnóstwo wysokogórskich ekspedycji i prawdopodobnie znali na­szych przewodników Szerpów; Ang Nima i Dawa Thondup pochodzili zresztą z najbliższej wioski — Phalong Karpa, leżącej na południowy wschód od Czoli. Nikt nie odezwał się do nas, nikt nie pomachał ręką. Dopiero na samym końcu wioski, przed różowym klasztorem o płaskich dachach pokrytych łupkiem i z lamaistycznym znakiem zamkniętego pąku loto­

su — pei-chai — na najwyższym dziedzińcu oczekiwał nas na środku drogi sędziwy lama w szafranowej szacie.

Przypuszczałem, że zamierza poczęstować nas czarką czhangu, słabego, ale za to wyjątkowo ohydnego al­koholu z prosa, który jest w Nepalu i Tybecie ogrom­nie lubiany wbrew surowym przepisom lamaistycznej religii zakazującym wszelkich napojów wyskokowych. Zamiast wznieść symboliczny toast za pomyślność wy­prawy lama zaczął drżącym głosem mówić Szerpom coś niezwykle ważnego. Ang Tharke i jego koledzy uprzejmie go wysłuchali i ukłonili się z dłonią przy­ciśniętą do czoła. Dopiero potem ruszyliśmy dalej. Kie­dy na zakręcie drogi zmieniającej się tuż za wioską w ledwie dostępną ścieżkę górską odwróciłem się, zo­baczyłem lamę: stał bez ruchu i patrzył w ślad za nami.

Zapytałem Tharka, co kapłan mówił.

Wzruszył ramionami.

— Ostrzegał nas. Powiedział, abyśmy się nie zbli­żali do Góry-tak-wysokiej-że-nie-przeleci-nad-nią-ża-den-ptak. Mówił o straszydłach. A także o burzach i o monsunowych lawinach.

Góra-tak-wysoka-że-nie-przeleci-nad-nią-żaden-ptak to miejscowa szerpijska nazwa Mount Eyerestu, ogra­niczona jednak wyłącznie do regionu Khumbu. Nepal­ska nazwa — Czu-mu-lang-ma- znaczy Bogini Matka Świata albo Bogini Matka Wiatrów.

Przyp. red.

— O demonach i straszydłach? — ja na to. — Miał chyba na myśli yeti?

Ang Tharke i Dawa Thondup, którzy z ładunkiem na plecach, przytrzymywanym opaską na czole, szli obok mnie tak lekko, jakby nieśli po kilka kilogramów, a nie uczciwe pół cetnara, popatrzyli na mnie nie bez zdziwienia.

— Ależ nie, sahibie. Skądże! Yeti to przecież zwie­rzę. Lamowie opowiadają, że pod najwyższymi górami znajdują się podziemne korytarze, a w nich fosfory­zujące straszliwe smoki poruszające się szybko jak... jak myśl. Śpią w studniach pod klasztorami i panują w podziemnym królestwie Agarftu, tak rozległym jak cały Tybet i Nepal na powierzchni ziemi.

— I wy w to wierzycie?

— My, Szerpowie? Nie, sahibie. Już dawno nie wie­rzymy w smoki. Czhi-ling-ngowie (ludzie z dalekich kra­jów — przyp. red.) nauczyli nas nie wierzyć, a zresz­tą nigdy w życiu nic takiego nie widzieliśmy. Ale w burze i monsunowe lawiny... — nie dokończył, a ja, panie redaktorze, wolałem go nie wypytywać.

Wkrótce znaleźliśmy się na małym lodowcu, ściślej mówiąc — jedynie na języku lodowym na północ od Czoli. Mimo jego stosunkowo niewielkich rozmiarów, zaledwie kilka kilometrów kwadratowych, wędrówka tamtędy była prawdziwym piekłem. Nie mówiąc, oczy­wiście, o wysokości niemal 5000 metrów, która nam, to znaczy Leif owi i mnie — a jeśli już mam być zu­pełnie szczery, to przede wszystkim mnie — dawała się porządnie we znaki. Po chwili odczuwałem nieprzepar­

tą chęć pozbycia się nawet niewielkiego aparatu foto­graficznego...

Lodowiec na północ od Czoli z dwoma niebezpiecz­nymi lodospadami uważany jest za jeden z najbar­dziej niebezpiecznych terenów lodowych na świecie. Informacje szwajcarskiej wyprawy Dittera, Lamberta i dr. Chevalleya, przede wszystkim jednak sławnego Shipitona, jakie uzyskaliśmy o nim z archiwum w Dar-dżylingu, niewiele pomagały. Lodowiec nieustannie się zmieniał, dosłownie z dnia na dzień. Nawet nasi prze­wodnicy często nie mogli sobie dać rady. Czym wobec tego jest przedzieranie się przez dżunglę? Tam przynaj­mniej nie wiszą nad głową grożące w każdej chwili ru­nięciem seraki—wieże lodowe, gotowe w każdej chwili przysypać nas masą o wadze kilku katedr, pod nogami zaś — co nie jest ani trochę bardziej przyjemne — nie otwiera się sieć przykrytych śniegiem i niewinnie wy­glądających szczelin, będących jednak — jak mnie na szczęście w porę pouczył Leif — stumetrowymi prze­paściami.

Po kilku godzinach uciążliwego sondowania terenu, kluczenia i pokonywania szczelin wydawało się, że ma­my już lodowiec za sobą. I właśnie wtedy doszliśmy do tego, czego Leif się najbardziej obawiał: do szero­kiej przepaści ciągnącej się w poprzek całej doliny. Prawdopodobnie tej samej właśnie, która zmusiła eks­pedycję szwajcarską do powrotu z kwitkiem do Czoli i podjęcia prób zdobycia Everestu z drugiej strony. Albo też innej szczeliny — ale jakie to ma znaczenie? Pech polegał na tym, że jej szerokość uniemożliwiała

przejście czy też przeskoczenie. Ściany lodowca opa­dały tak stromo, że o sforsowaniu ich z bagażami nie mogło być nawet mowy. Leif, wściekle gryząc wy­gasłą fajkę, wyjaśnił mi, że trzeba by zabezpieczać każ­dy krok wbijanymi w skałę hakami i że w ten spo­sób dotarlibyśmy do „Ridera" najwcześniej na wiosnę...

Po trwającej dłuższą chwilę rozmowie z Szerpa-mi — angielszczyzna Leifa jest, panie redaktorze, wiel­ce osobliwa i brak słów zastępuje znakomite aktor­stwo — Leif opasał się linką i kazał opuścić się między lodowe ściany na głębokość mniej więcej dziesięciu metrów. Nie pojmowałem, co zamierza tam robić. Szerpowie na polecenie Leifa przesilali go opuszczać i Leif odbił się z całej siły nogami od ściany. Rozhuś­tany jak wahadło nad przepaścią usiłował w locie wbić czekan w lód po drugiej stronie i w ten sposób się tam utrzymać — daremnie. Poleciał więc z powrotem i mu­szę przyznać, że przebiegł mnie dreszcz, kiedy usłysza­łem odgłos uderzenia o lód jego dość kościstego ciała. Ani druga, ani trzecia, ani dziesiąta próba nie skoń­czyła się pomyślniej, chociaż Leif rozpaczliwie usiłował uchwycić się „na drugim brzegu" — czekanem, palca- • mi i żelaznymi „rakami" na butach. W końcu Szer­powie wyciągnęli go z powrotem. Usiadł ponury na lodowym głazie i dyskretnie rozcierał sobie miejsca, które niezbyt delikatnie społkały się z twardym lo­dowcem.

— I co teraz, Leifie? — spytałem. — Wracamy? Popatrzył na mnie szeroko otwartymi oczyma.

— Wracamy? Co też przychodzi ci do głowy, Gud-

mundurze?! W górach to zupełnie normalna zwłoka! W końcu na pewno znajdziemy drogę. Zobaczysz!

I rzeczywiście, znaleźliśmy, panie redaktorze, cho­ciaż trwało to jeszcze niemal dwie godziny. Na głębo­kości około dwudziestu metrów Leif odkrył niewielki wyatęp, na którym można było jako tako stanąć. Stam­tąd udało mu się zaczepić po przeciwnej stronie prze­paści, z ogromnym wysiłkiem wyrąbać czekanem stop­nie i wspiąć się po drugim brzegu szczeliny, by zna­leźć się zaledwie... o trzy metry od nas. Wystarczyło kilka minut, by zostały przerzucone i zabezpieczone trzy liny, po których karkołomnie wprawdzie, ale z uwagi na ubezpieczenie bez większego ryzyka do­staliśmy się na drugą stronę.

Szerpowie uśmiechali się, poklepywali sapiącego Leifa po ramieniu i w końcu oświadczyli, że najpraw­dopodobniej ma podwójne płuca. Leif poczerwieniał i zakłopotany coś wymamrotał. Widać ta pochwała z ust „himalajskich tygrysów" bardziej go ucieszyła niż wszystkie te medale, jakie sobie w ciągu swojego bo­gatego życia sportowego uzbierał.

Po chwili mieliśmy już za sobą ostatni lodowy język. Teraz już nasi przewodnicy byli — by tak powie­dzieć — w domu. Nasza mała ekspedycja szybkim mar­szem ruszyła w stronę siodła w masywie Kang-Czo-Czang — Kaczańdżungi, czyli Pięciu Skarbnic Wiel­kiego Śniegu.

Nie wiem, panie redaktorze, co panu o tej wspinacz­ce opowiadać. Szedłem jak w półśnie, lewa, prawa, lewa, prawa, wdrapywałem się na głazy albo omijałem

skalne bloki, widziałem przed sobą na przemian albo wypłowiałą wiatrówkę Leifa, albo futrzaną kurtkę któ­regoś z Szerpów. Na północ od nas, gdzieś w Tybecie, szalała monsunowa burza. Niebo raz po raz rozjaśniały fioletowe błyskawice rozcinające gęstniejący mrok. Wichura wzmagająca się z każdym metrem, który zbli­żał nas do siodła, smagała nam twarze nie tylko zlo­dowaciałym śniegiem, ale także kawałkami lodu, kłują­cymi jak okruchy szkła. Wszyscy mieliśmy na twa­rzach zmarznięte krople krwi.

Pamiętam, że w pewnym miejscu Szerpowie zatrzy­mali się i stali przez chwilę przy niewielkiej pryzmie kamieni, na wpół zawianej śniegiem.

— Tu znaleźć śmierć doktor Alfred Ward — wy­jaśnił mi Ang Tharke. — Bardzo silny, ale bardzo wielki chłód, nie mieć spirytus do maszynki do goto­wania... Wieczór — noc — rano. Koniec. Ja znaleźć. Dawno'. — Machnął ręką w kierunku Czoli, jakby wskazywał w przeszłość.

Wcale mnie to nie wzruszyło. Po prostu nie mogłem myśleć, a nawet nie bardzo rozumiałem, co Tharke mi właściwie opowiada...

W najwyższym punkcie przełęczy między wyglądają­cymi niebezpiecznie głazami nasi przewodnicy rozbili dwa namioty. Jeden dla nas, dla mnie i dla Leifa, drugi •— dla siebie. Wmusili we mnie filiżankę go­rącego kakao i jakieś owoce w cukrze. Jadłem to z ta­kim samym apetytem, jakbym żuł trociny. W nocy ogrzewaliśmy się z Leifem nawzajem i masowali, aby nie odmrozić sobie palców. Muszę się przyznać, że po

chwili runąłem w sen jak'W lodową przepaść i wszy­stko zostawiłem Leifowi, „flegmatycznemu Larry'emu", człowiekowi bez nerwów i z podwójnymi płucami..,

Leif Thorgunn, który był na tyle łaskaw, że prze­czytać ten wywiad i uzupełnił go kilku fachowymi wy­razami z wysokogórskiego słownika (nie wspominam tu o płaczliwym błaganiu, abym wykreślił fragment o nim samym, czego nie • zrobiłem!), zdradził mi, że osiągnięcia i wyczyny doktora Bjelke były godne po­dziwu i dla znawców Himalajów niemal niepojęte. Dro­ga z Czoli do przełęczy i siodła Kaczandżungi jest bo­wiem niezwykle trudna i wyczerpująca, ma nawet kil­ka odcinków wymagających wspinaczki, tak że skło­niła do rezygnacji z niej kilka ekspedycji himalajskich organizowanych przez fachowców, i to w daleko przy-chylnieyszej porze roku. Można zresztą przeczytać ar­tykuł na ten temat w oficjalnym himalajskim piśmie alpinistycznym „Himalagan Review (nr 8 z 1968 ro­ku). Już sam tytuł artykułu kapitana J. X. Thornieya:

„Miracie on Kansche" („Cud na Kaczandżundze") jest dość wymowny. Doktor Bjelke jako pierwszy nie-aipi-nista na świecie otrzymał honorowy medal „tygrysa himalajskiego". To także mówi samo za siebie, ponie­waż Klub Himalajski w Dardżylingu z całą pewnością medalami tymi nie szafuje. :

. . Przyp. red.

Nazajutrz rano na długo przed wschodem słońca obu­dził nas chłód. Z namiotu Szerpów-prześwitywał ogie-

niek maszynki spirytusowej i po chwili grzaliśmy już porządnie zgrabiałe ręce na garnuszkach gorącego soku pomarańczowego. Oczekiwała nas najtrudniejsza część drogi — wprawdzie już nie długie i ciągnące się bez końca podejście, ale za to nie zbadany grzbiet, w które­go dostępność wierzyli jedynie Leif Thorgunn i Ang Tharke.

Poprosżtem tu o „alpinistyczną ekspertyzę" pana Thorgunna. Wyjaśnił mi, że niebezpieczeństwo wspi­naczki polegało na gwałtownej wichurze północnej, na którą ten rejon, schodzący ku lodowcom Guanara i Ngo-dżumbo, jest nieustannie wystawiony, przede wszyst­kim jednak na możliwości zejścia lawin świeżego je­siennego śniegu z południowych i wschodnich stoków. Jak się okazało, przewidywania te sprawdziły się bez reszty.

Przyp. red.

Rano chcieliśmy jeszcze z malutkiego tranzystoro­wego odbiornika Leifa posłuchać najnowszych wiado­mości, poprzedzonych wypowiedzianymi dziewczęcym głosem słowami: „Lhasa kujo dżansanioko", czyli „Tu mówi radio Lassa". Na nieszczęście nasza znajomość języka tybetańskiego równała się zeru, dlatego też z wiadomości nie mieliśmy żadnego pożytku. Katmandu nie udało się nam złapać — widocznie przeszkadzały zasłaniające nas pasma górskie. A poza tym — przy­znaję się — samo kręcenie gałką wymagało na tej wy­

sokości niemałego wysiłku, w którym ze względu na jego oczywistą zbędność wcale nie zamierzaliśmy prze­sadzać. •

Przypięcie „raków" do buitów trwało — jak mi się wydawało — całe godziny, a każdy krok coraz to wy­żej i wyżej po usianym głazami zboczu — minuty. Szerpowie — obarczeni większymi niż normalnie ła­dunkami — z trudem łapali oddech; nasza „kieszon­kowa" ekspedycja nie mogła sobie bowiem pozwolić na luksus kilkakrotnego, stopniowego przenoszenia ba­gażu do coraz to wyżej położonego obozu, tak jak to na przykład planował i urzeczywistnił potem major Longstaff.

Nie spostrzegłem nawet, jak znaleźliśmy się na szczycie. Patrzyłem w ziemię tuż pod nogami i coraz częściej potykałem się o kamienie, o bryły lodu, o cze­kan, a niekiedy nawet o własne nogi. Dziko postrzę" piony grzbiet szybko się zwężał. Po obu stronach otwierały się przepaście o stromych urwistych brze­gach, tak że nie utrzymywały się na nich pola śniego­we, tylko pasy i plamy w miejscach, gdzie skały po­pękały od mrozu i wichur. Tak, panie redaktorze, ta wichura... Kiedy mi się teraz śni w nocy jakiś wyjątko­wo przerażający i okropny sen, to jestem w nim na grzbiecie między dolinami Guanara i Khumbu i idę jak automat w mlecznej mgle składającej się z tysiąca kłujących i smagających lodowych pocisków... Zastą­pił on budzące grozę sny o maturze: że zdaję ją po raz drugi i nie umiem odpowiedzieć nawet na najpros­tsze pytania...

Wszystko odbywało się jak w gorączce. Przypomi­nam sobie, że w pewnym momencie najmłodszemu z naszych Szerpów, Ang Nimie, osunęła się noga. Szedł o parę metrów przede mną po ostrzu grzbietu i naraz go tam nie było; pociągany ciężarem bagażu śliz­gał się po zboczu coraz niżej. Szarpnięcie porwało też Dawa Thondupa, który szedł przed nim i przywiązany był do tej samej liny co Ang Nima i Leif, torujący dro­gę daleko w przedzie. Dawa Thondup usiłował chwy­cić się palcami głazu, ale waga Ang Nimy okazała się jednak większa niż siła jego mięśni. W ułamku sekundy i on zaczął osuwać się w dół, coraz niżej i niżej.

Stałem jak słup soli i nawet nie potrafię panu, panie redaktorze, powiedzieć, co wtedy myślałem, jakie myśli przebiegły mi przez głowę i tak dalej i tak da­lej, jak się to zazwyczaj ex post ko.mentuje. Najpraw­dopodobniej — nic. Wszystko stało się tak szybko, a ja byłem bardzo zmęczony. Pamiętam tylko Leifa. On tak­że na krótką chwilę zdrętwiał, skamieniał — potem jednak wykorzystał ten ułamek sekundy, kiedy Dawa Thondup powstrzymał upadek Nimy, błyskawicznie wbił ostrze czekana w szparę między głazami, przerzucił przez rękojeść pętlę liny i ze wszystkich sił naparł na nią całym ciężarem ciała. Widziałem, jak nadludzki;

wprost wysiłek napina mu wszystkie mięśnie. A potem to szarpnięcie — lina napięła się i malutki czekan z niltką nylonowej linki trzymał głęboko pod nami na niemal pionowym zboczu dwa ciała wraz z bagażem, na górze zaś Leifa, który lada chwila zostałby nie­uchronnie ściągnięty w przepaść.

Rękojeść czekana wygięła się jak łuk, lina brzęknę-ła — ale i jedno, i drugie wytrzymało. Po chwili obaj Szerpowie stali już z powrotem na ścieżce, trochę po­bladli, ale wcale nie jakoś nadzwyczajnie wstrząśnięci. Dawa Thondup obojętnie wysysał krew z rozciętej dłoni i pozwolił ją sobie zabandażować, Ang Nima zaś poprawił ładunek, którego nawet przy upadku nie upuścił, szturchnął sahiba Leifa palcem w wiatrówkę i oświadczył:

- — Tygrys!

. I nikt już o całej tej przygodzie nie powiedział ani

słowa. Szliśmy dalej.

Cały ten dzień zatarł mi się jakoś w pamięci. Do­piero teraz to sobie uświadamiam. Nie wiem nawet, czy jedliśmy obiad i gdzie — ale chyba tak. W Himalajach człowiek idealnie traci apetyt i nie odczuwa potrzeby jedzenia, ale musi slię wbrew temu zmuszać do jedze­nia, aby uzupełnić ubytek kalorii. Wielu alpinistów i badaczy przypłaciło życiem nieznajomość tej właśnie zasady. Zabił ich mróz i choroba wysokogórska.

Po południu zatrzymaliśmy się pod jednym z bez­imiennych szczytów łańcucha. W samą porę. Wlek­liśmy się już niczym sześć widm. Co chwila pod któ­rymś z nas uginały się kolana i tylko szarpnięcie liną przez towarzysza, który szedł z tyłu, stawiało nas z po­wrotem na nogi. I dokonywało rzeczy pozornie niemo­żliwej: wprawiało nas znowu w ruch...

Skały chroniły nas nieco przed padającymi zewsząd grudkami śniegu. Leif wyjął z futerału swoją lornetkę ze zniszczoną i w kilku miejscach ponaddzieraną opra-

i uważnie wpatrywał się w głębię u naszych stóp. Trwało to kilka minut. Musiał oprzeć się łokciami o skałę — i on był już porządnie zmęczony. W końcu zwrócił się do mnie:

— Przeszliśmy, Gudmundurze! Tam, w dole... — Wskazał ręką coś białawego pod nami. — Tam znaj­duje się północno-zachodni cypel Khumbu. Widzę już też „Ridera"... Schodzimy.

Przełożyłem Szerpom słowa Leifa. Pokiwali głowa­mi i uśmiechnęli się — nic więcej. Wcale nie wydawa­ło się im dziwne, że jako pierwsi przeszliśmy tą drogą i że w ciągu niecałych dwóch dni dotarliśmy tam, do­kąd znakomicie wyposażona ekspedycja, kierowana przez jednego z najbardziej doświadczonych znawców Himalajów, miała dotrzeć dopiero po tygodniach. Byli przyzwyczajeni do wypełniania swoich obowiązków i podporządkowania się życzeniom sahibów. Nic nie wydawało się im niezwykłe. Krótko mówiąc: było to aczczha — w porządku.

Zapewne wie pan, panie redaktorze, z własnego do­świadczenia, że schodzenie byiwa zazwyczaj gorsze i trudniejsze niż wspinaczka. Tym razem, na szczę­ście, nie znalazło to potwierdzenia. W rozrzedzonym wysokogórskim powietrzu wspinaczka, wymagająca da­leko większej wydajności energii przy przenoszeniu wzwyż punktu ciężkości, jest... Ale to pana nie inte­resuje, prawda? Jednym słowem — teraz szło nam się jak z płatka...

Mniej więcej po godzinie w chwilach, kiedy ucichały porywy burzy śnieżnej, rozpoznawaliśmy już „Ridera"

gołym okiem. Niemal cały itonął w śniegu, tylko część kadłuba i dwie służące przy lądowaniu łapy sterczały w górę i odbijały się na tle lodowca. Wydawało się, że ruch lodowca zmienił nieco położenie statku w porów­naniu do jego pozycji na zdjęciach Singha — przednia część zapadła się wyraźnie w szczelinę, a zniekształcone dysze uniosły się o kilka metrów. Wyglądało to tak, jakby „Rider" chciał wlecieć wprost pod lodowiec.

f Przyspieszyliśmy tempo schodzenia. Leif omijał gła-|zy na polu śniegowym, a Szerpawie szli krok w krok j Za nim. Musiałem się dobrze namęczyć, aby im dorów-|nać. Ang Tharke nie zatrzymując się wyciągnął z ka-l bury przy pasie rakietnicę i wystrzelił rakietę. Płonąca zielona kula wzbiła się wysoko w powietrze, a potem z wolna opadała. Miałem wrażenie, że poza zasłoną śniegu zjawiły się wokół „Ridera" jakieś postaci, ale nie dałbym głowy, że tak było istotnie. Ang Tharke strzelał raz po raz: jedną rakietę za drugą — zapewne te efekty świetlne sprawiały mu przyjemność. Nepal-czycy bowiem kochają ognie sztuczne nade wszystko! Każda wyprawa wysokogórska — aby pozyskać sobie życzliwość wieśniaków i bez trudu zdobyć tragarzy i żywność — musi wziąć ze sobą przynajmniej jedną skrzynkę tych pirotechnicznych „cudeńków".

— Uwaga, świeży śnieg! — Leif obrócił się w tył. — Tu mogą być lawiny. Gudmundurze, powiedz Thar-kemu, aby zaniechał tego strze...

Nie dokończył. Przecinaliśmy właśnie na ukos zbo­cze kończące się przy górnym krańcu lodowca. „Rider" znajdował się o kilkaset metrów od nas. W chwili bie-

dy Leif powiedział to „strze...", Ang Tharke wystrze­lił kolejną rakietę i jednocześnie z hukiem wystrzału rozległ się nad nami tępy trzask, jakby ktoś złamał wiązkę spróchniałych gałęzi. Na zboczu jeszcze przed chwilą gładkim pojawiło się nierówne pęknięcie i za­częło się błyskawicznie poszerzać. Czułem, jak śnieg pode mną zaczyna się kołysać i zapadać.

Lawina! — przemknęło mi przez myśl. — Właśnie tu, tak blisko celu... Ten stary lama w Czoli... — ale zanim zdążyłem pomyśleć do końca, szarpnięcie liny rzuciło mnie w przód. Widziałem, jak Leif i Szerpowie biegną po osuwającej się tafli śniegu, która podcinała im nogi. Skoczyłem ze wszystkich sił. Upadłem. Wie­działem, że w lawinie człowiek musi pływać jak w wo­dzie, wiosłować szeroko rozrzuconymi rękoma i za żadną cenę nie dopuścić, aby głowa dostała się pod po­wierzchnię. Lawina huczała i dudniła za nami. Tysią­ce ton białej śmierci z potężnym grzmotem spadało jak wodospad w dolinę w falach rozpryskujących aż do nas wachlarze śniegu, który dusił, wciskał się do ust i do oczu...

A potem wszystko ucichło, tylko tu i ówdzie toczyła się jeszcze bezszelestnie jakaś zapóźniona grudka. Wy­grzebałem się ze śniegu. Nie opodal stał i otrzepywał się Ang Tharke, który już po raz drugi w życiu spotkał się z lawiną.

Po raz pierwszy lawina zasypała Ang Tharka pod­czas tragicznej wyprawy na Mount Everest, kiedy to zginało siedmiu Szerpów.

Przyp. red.

Ogłuszony i poturbowany przez lawinę, zatoczyłem się jak pijany i usiłowałem liczyć. Przede mną znajdo­wał się także Leif, który umknął przed lawiną; tak, a tam są Ang Nima i Dawa Tbondup, który właśnie wydobywał spod śniegu Da Namgjala. Ciężki ładu­nek pociągnął go w dół. Da Namgjał zwisał wpraw­dzie bezwładnie na rękach Dawa Thondupa, ale żył. Lawina nas oszczędziła.

Na śnieżnym polu znajdował się jed­nak jeszcze jeden człowiek.

Przetarłem oczy, czy aby to nie złudzenie na skutek zmęczenia, wyczerpania i przeżytego wstrząsu. Nie — to nie złudzenie. Szerpowie również skupili się już wokół kontuzjowanego Da Namgjala, jakby zamierzali go bronić.

Siódmy człowiek na śnieżnej równinie był uderza­jąco wysoki, szczupły, o potężnej klatce piersiowej i rozwichrzonej rudej brodzie, pełnej teraz sopli i gru­dek lodu. Odziany w jakiś brunatnoczerwony kożuch, wspierał się na długiej włóczni z prymitywnie wy­kutym ostrzem. Ciężko dyszał, oczy błyszczały mu jak w gorączce i wydawało się, że z trudem trzyma się na nogach. Gdyby nie włócznia, stoczyłby się pewnie

w dół po stoku.

Człowiek zbliżył się chwiejnie o kilka kroków do naszej grupki, niespiesznie przyjrzał się nam wszyst­kim po kolei, po czym zatrzymał się przede mną. Za­uważyłem, że Leif natychmiast stanął obok. Mężczyzna kilkakrotnie otwierał usta, jakby nie mógł przemówić,

a potem, pandę redaktorze, potem głuchym chrapliwym głosem powiedział:

Jakie twe imię,

dzielny bohaterze,

jakże cię zwą wojownicy?

Pan ci snąć ufa.

skoro straż tu trzymasz

na lśniącym dziobie okrętu?

Tak, tu, na lodowcu Khumbu, zabrzmiał niemal czys­ty język staroislandzki, „Pieśń o Helgu, synu Hjowar-da", jedna z najpiękniejszych sag literatury skandy­nawskiej. Uczyłem się, jej, oczywiście, w szkole i jak każdy Islandczyk znam ją na pamięć.

Daty powstania tej sagi nie udało się dotychczas — zdaniem profesora Sorenssena — ustalić. Wydaje się, że jej powstanie przypada na schyłek epoki Wikingów, o więc w przybliżeniu na wiek dziesiąty. To potwier­dzałoby znakomicie teoretyczne przypuszczenia na te­mat Jarla Ottara i jego Wikingów, przytoczone w po­przednich reportażach zebranych w tomie „Znak jeź­dźca". W czasie kiedy część drużyny Ottara odleciała z przybyszami z kosmosu na Marsa, „Pieśń o Helgu" była jeszcze zupełnie „współczesną literaturą".

Przyp. red.

Była to sytuacja tak absurdalna, tak fantastyczna, że nie zdobyłem się na żadne rozważania i niemal

automatycznie podjąłem:

Nazywam się Atli, nienawidzę olbrzymek. Na wilgotnym, dziobie stawałem często dusząc ten ich motłoch...

Widziałem jak pokryte odmrożeniami i kurczowo za­ciśnięte na drzewcu włóczni ręce zadrżały. Wysoki bro­daty mężczyzna wyrwał włócznię ze śniegu, odwró­cił się i z wolna — niepewnym, ale godnym krokiem — ruszył w stronę „Ridera".

My za mm.

Doktor Kamenik o wieczorze w Oskopnir

Doktor Kamenik zaznajomił się — jak zwykle — z po­prawioną i przełożoną relacją dr. Bjelke. Jeśli tylko okoliczności i następstwo materiałów w czasie na to pozwalały — metodę tę stosowałem konsekwentnie, aby zachować ciągłość toku wydarzeń — bez interwa-lów. Fakt ten wyjaśnia zarazem aluzje do opowiadania doktora Bjelke.

Przyp. red.

»

Stwór, który wylazł na Iwana Maksymycza zza wału

krateru, nic nie recytował. Bjelke ma już takie choler­ne szczęście, a nas, redaktorze, fortuna jakoś nie chce zauważyć. Dryblas tak się przeląkł, że tylko straszliwie jęknął. Iwan Maksymycz zresztą także. Przyznał się później, że niewiele brakowało, a nacisnąłby spust auto­matu. Kiedy uświadomił sobie, że mógłby zabić czło­wieka, spocił się ponoć jak mysz. Tak, człowieka, bo to stworzenie było bez wątpienia człowiekiem — cho­ciaż dosyć niezwykłym.

Już na pierwszy rzut oka można było zauważyć bar­dzo słabo rozwinięte umięśnienie — ręce i nogi były

wprawdzie nie jak patyki i wcale nie „żółte jak z wos­ku czołko", ale też na pewno nie zapowiadały atlety;

Nie miały też nic z łap Wikingów, których wyobraża­my sobie jako potężnych tęgich chłopów. Przede wszy­stkim nogi miał ten młody człowiek uderzająco cien­kie— z lewą ręką było odrobinę lepiej, a prawa od­powiadała już niemal zupełnie ludzkim wymiarom. Zmierzyłem to później — w obwodzie bicepsu miała prawie dziesięć centymetrów więcej niż lewa. Co te­mu rudzielcowi — miał on bowiem rude włosy i bro­dę — niedostawało w nogach, to wynagradzał sobie tułowiem. Brzuch miał dość pokaźny. Ale przede wszy­stkim ta klatka piersiowa, redaktorze, klatka piersiowa jak beczka spięta obręczami żeber, rysującymi się pod skórą. Gdzież tam do niego mistrzowi świata w pływa­niu! Na beczce klatki piersiowej tkwiła osadzona na mocnej krótkiej szyi całkiem normalna głowa o twa­rzy tak śniadej, że aż kawowej. Przystojniś, którego właśnie panu opisuję, przypominał trochę Cygana — oczywiście, z wyjątkiem czupryny. Cyganie miewają włosy znacznie bardziej gęste i rzadko kiedy rude.

Zapomniałem o rzeczy najważniejszej, nie powie­działem panu jeszcze, że wszystko to widzieliśmy tak dobrze dlatego, iż ów młody człowiek nie miał na so­bie nawet listka figowego. Był nagi, jakby właśnie do­piero co na świat przyszedł, tylko temu z kolei nie odpowiadały broda i ogólny wygląd człowieka mniej więcej dwudziesto- albo dwudziestopięcioletniego.

Nagus wzorowo podniósł ręce nad głowę jak przy-' łapany na gorącym uczynku „czarny charakter" w po-

wieści kowbojskiej. Muszę powiedzieć, że Iwana Ma-ksymycza wyprowadziło to trochę z równowagi i że — rzecz dziwna — przez chwilę nie wiedział, co robić. Tak nam przynajmniej potem opowiadał.

Zdziwienie Iwana Maksymycza nie było tak całkiem uzasadnione, podobnie jak zakłopotanie Mac McLaughi-na, opowiadającego o spotkaniu i wahającego się, jak określić tamten gest, jako wyraz rozpaczy czy laku. Podniesienie do góry obu rąk jest znakiem poddania się i przyznania do porażki już od bardzo dawna, co najmniej od kilku tysięcy lat. Nie narodziło się więc wraz z koltami wiszącymi cholernie nisko na biodrze czy też ze współczesnymi zwyczajami wojennymi.

Przyp. red.

W jednej chwili znaleźliśmy się przy Iwanie Maksy-myczu wszyscy trzej — to znaczy nie tylko Mac i ja, ale także Fred stanowiący straż tylną i poruszający się zawsze i wszędzie z rozwagą i maksymalną oszczęd­nością energii. Oczywiście z wyjątkiem kulturystycz­nych treningów. Musiał to być widok nie lada — na­gus z rękoma do góry, Iwan z automatem, a wokół my trzej niczym Kacper, Melchior i Baltazar. Sytuację znakomicie rozwiązał Fred Sinton. Wśród ogólnej ciszy powiedział kalka słów w języku, który bardzo przypo­minał islandzki i który rzeczywiście był islandzkim, ale z okresu, kiedy wojownicy Ottara dotarli tu, na Marsa. Na tyle, na ile dzięki podobieństwu do współ-'

czesnego języka islandzkiego (już go jako tako opano­wałem przy pomocy Leif a, doktora Bjelke i jego ma­musi, a także sprzątaczek oraz elektryków w Instytucie oraz kelnerów w Reykjaviku) rozumiałem, Fred mówił coś w tym rodzaju, że nie jesteśmy wrogami, aby się uspokoił, że z naszej ręki nie spadnie mu ani jeden rudy włos z głowy i takie różne rzeczy, jakie mówi się nawet świątecznym karpiom, kiedy wyjmuje się je z wanny. Młody mężczyzna miał widać usposobienie poczciwe i ufne, bo rzeczywiście nieco się uspokoił.

Kiedy go tak spotkaliśmy w stroju Adama i z gołymi rękoma, oczywiście natychmiast przyszło nam do gło­wy, że tu, na Marsie, ród ludzki musiał się zdegenero-wać, że właściwie przestał już być rodzajem ludzkim, bo postradał to, czym na przestrzeni długich milio­nów lat człowiek różnił się od zwierzęcia: narzędzia i odzież. Pozostała mu tylko mowa — i to mowa zdu­miewająco czysta, jak nam przez ramię rzucił Fred Sinton, pogrążony bez reszty w konwersacji z naszym nowym znajomym, który przykucnął pod kamiennym pierścieniem krateru i przejmująco szczękał zębami.

Jak Boga kocham, redaktorze, wargi miał z zimna zupełnie sine i broda tak mu się trzęsła, że Fred go

ledwie rozumiał.

— Słuchaj no, Fred — przerwałem im ten sążnisty dialog — temu człowiekowi jest zimno, za chwilę cał­kiem nam tu zamarznie. Do zachodu słońca jeszcze dość daleko, a już teraz wygląda na jakieś trzy-czte-ry stopnie mrozu. Pospiesz się więc!

Fred najpierw spojrzał na mnie krzywym okiem, po

czym przez chwilkę o czymś z nagusem w podniece­niu rozprawiali. Przetłumaczył nam to potem w tym mniej więcej sensie, że wprawdzie nie bardzo rozu­mie, ale człowiek ten został wygnany z szerszej — chy­ba rodowej — wspólnoty, mieszkającej w skałach tam, na horyzoncie, a właściwie w jaskiniach skalnych — teraz w zapadającym już półmroku były ledwie wi­doczne — i że stało się to w jakimś związku z nami. I wydaje mu się, że mimo woli przeszkodziliśmy w ja­kimś oryginalnym sposobie egzekucji.

— Śmierć z zimna? Zamarznięcie? — zainteresował się Iwan Maksymycz.

Fred znów wymienił z młodzieńcem kilka zdań — już się do tej staroislandczyzny tak przyzwyczaił, że usta mu się poruszały jak maszyna do szycia i nie chwytałem z tego ani słowa. Brzmiało to ciągle niczym jakaś wyliczanka, ale z przegłosem w brzmieniu samo­głosek i z końcówkami ungr, ar, et powtarzającymi się w kółko. Na przykład jak: „ónikung bónikar kliket bo" — a to jest, panie redaktorze, aby pan wiedział, staroislandzkie twórcze rozwinięcie — „eniki, beniki, kliki be"!

— Ani z zimna, ani z głodu — meldował Fred. — Powiada, że wie tu gdzieś o czymś, co może być cie­płym źródłem — nazywa to Białym Świętym Kamie­niem Kipiącej Fali. I w ogóle wyraża się jak skald, staroislandzki trubadur. Bardzo obrazowo, trudno i mę­tnie. Porozumiewanie wcale nie jest łatwe. Mówi coś o Rogheimie, co w dosłownym przekładzie znaczy: dom sporów. Ale to, co go dziś w nocy z całą pewnością

zabije, nazywa się thurs. Bardzo szerokie pojęcie. Coś w rodzaju diabła albo straszydła!

Ostapienko siedział tymczasem na kamieniu rysując coś źdźbłem ,,makaronu" w śnieżnym pyle i zastana­wiając się nad tym czymś w skupieniu — tak przynaj­mniej to wyglądało.

— Zapytaj go, Frędzle, jak można się przed tym diabłem czy też straszydłem obronić — powiedział w końcu.

Młody człowiek zakrył sobie oczy w tak straszliwie ludzkim geście rozpaczy i bezradności, że aż wszystko w nas jęknęło. Potem zaczął coś Fredowi tłumaczyć.

— Aha, to już rozumiem trochę lepiej. W Roghe­imie ponoć można thursy odpędzić hukiem, bębnieniem i uderzaniem w...

— A więc to właśnie słyszeliśmy dzisiaj w nocy... — przerwał mu Mac.

— Chyba. Ale on, jak mówi, nie ma itu świętego bębna Ragnira i dlatego thurs go na pewno zabije, jeśli hoenirowie go nie ocalą.

— Hoenirowie? — Iwan Maksymycz uniósł głowę,

— Przepraszam, zapomniałem przełożyć. Hoeniro-włe to boscy obrońcy. Nazywa się ich też czasem — lodurami. On jednak — wskazał spojrzeniem przygnę­bionego mężczyznę — on z całą pewnością ma tu na myśli nas...

— Ledwie się na Marsie zjawiliśmy, a już tu z nas robią bóstwa... — rozkoszował się Mac. — Chłopcy, ja...

— Chwileczkę! — powstrzymał go Ostapienko. — Najpierw musimy załatwić te... te... jakże się one nazy­wają?... Aha, thursy. Zapytaj go, Fred, czy są wi­dzialne, czy niewidzialne, jak wyglądają, co robią i tak dalej. I pospiesz się. Za chwilę będzie ciemno.

Fred starał się jak mógł. Niekiedy kącikiem ust przekazywał nam, czego się właśnie dowiedział: że thur­sy są widzialne, że zabijają prawdopodobnie przy pomo­cy zębów, bardzo ostrych zębów, ale tego nie jest cał­kiem pewien, i że nasz towarzysz spróbuje takiego thursa narysować.

Mężczyzna rzeczywiście wziął do ręki suchą łodygę „kapusty włoskiej" — podobnie jak przed chwilą Iwan Maksymycz — i niepewnymi liniami narysował coś na powłoce śnieżnej. Pochyliliśmy się nad dziełem. Po­tem wymieniliśmy spojrzenia i zrozumieliśmy się bez słowa. To przecież był ślepy pftak z promie­niujących metalowych płaskorzeźb pod Sneffelsem i z ,,telewizorów skalnych" w Jaskini Ruchomych Głazów!

— No dobrze, jak thurs, to niech będzie thurs!... — Ostapienko podniósł się energicznie i ponownie wziął do ręki automat, który przed chwilą włożył do ka­bury. — Wnioskując z tego, co o nim wiemy, może być całkiem nieprzyjemny. Nie mam racji, Gieorgij?

Pomyślałem o walce ślepych ptaków z podwójnymi rozgwiazdami i ośmiornicami na zielonych ekranach i żywo przytaknąłem. Poczułem nawet chłodny dreszcz przebiegający po plecach. .Nieznacznie objąłem spojrze­niem niebo — stonowane w kolorach od jasnoróżowego

po ciemnofioletowy — na wschodnim widnokresie zlewające się niemal z płaskorzeźbą krajobrazu. Właśnie tam, nad pasem fioletu, wschodziła jasna zielonkawa gwiazda, a nie opodal niej — złota iskra.

— Spójrzcie, chłopcy, Ziemia! I Księżyc! — 'ode­zwałem się, ale nikt mnie nie słuchał. Wszyscy patrzy­li na nagiego mężczyznę, który klęcząc kłaniał się nisko

wschodzącej Ziemi...

— Nie zapomnieli, jeszcze nie zapomnieli... — po­wiedział wzruszony Mac. A Iwan Maksymycz ujmował już za ramię naszego nowego towarzysza i dawał mu do zrozumienia, że ma iść z nami. Kłusem, a właściwie to jakimiś podskokami, odpowiadającymi tutejszym warunkom grawitacyjnym, pobiegliśmy z powrotem na brzeg rzeki do domu, który tam odkryliśmy. Rzecz dziwna: szło nam to lepiej niż jemu — nasze ziemskie mięśnie mimo wszystko przyzwyczajone były do trzy­krotnie większego wysiłku — ale przynajmniej po­rządnie się zagrzał.

Kiedy doszliśmy do domu, młody mężczyzna zaczął się nagle opierać. Przez chwilę nawet wyglądało na to, że chce uciec i pozwolić się pokornie i bez protestów thursowi pożreć, byle tylko nie musiał wchodzić do środka. Wykrzykiwał coś, co brzmiało jak: oskopnir — ale kto się tam na tym wyzna, redaktorze!

W końcu jednak wspólnymi siłami udało się nam wepchnąć go do domu, gdzie wywołaliśmy w nim dru­gi wstrząs, kiedy zapaliłem latarkę — z pewnością wy­dała mu się małym wypożyczonym słoneczkiem — i kie­dy zabraliśmy się do rozpalania ognia z kawałków spró-

chniałych stołów i ław, mając uzasadnioną nadzieję, że podobny do drewna materiał będzie się podobnie jak drewno palił. Na widok takiego wandalizmu archeolo­gowie na Ziemi pewnie by zemdleli, ale nie byliśmy na Ziemi, a nasz niespodziewany gość wyglądał na co­raz bardziej przemarzniętego. Migotanie pierwszego płomyczka powitał z bardziej zadowolonym wyrazem twarzy.

— Ogień tu znają — zauważył Mac. — Nawet mo­ja zapalniczka jakoś go specjalnie nie podnieciła, cho­ciaż to oryginalny „Ronson". Dwadzieścia pięć dola­rów to nie bagatela! — pchał nam pod nos ten swój cudowny instrument.

— Zostaw to, Mac! — Fred odsunął jego rękę. — Wiesz, co znaczy Oskopnir, pisany dużą literą? Mac oświadczył, że się poddaje.

— Tu widocznie zachowała się w krystalicznie czys­tej postaci cała skandynawska mitologia. Profesor Só-renssen oszalałby z radości. A więc, chłopcy, „oskop-nir" znaczy zniekształcony albo ohydny...

— Na pewno ciebie miał na myśli — zauważył od niechcenia Mac, patrząc w sufit.

— Wcale nie, błażnie jeden! Miał na myśli ten dom! Bo Oskopnir to także miejsce, gdzie spotykają się bo­gowie i demony w decydującej walce, w ragnarók, z której nikt nie wyjdzie z życiem. Wszyscy co do jed­nego polegną. A to tu nazywa się Oskopnir.

— No i co z tego? — włączyłem się do dyskusji. — W Pradze są na przykład Gardłorzezy i ulica Katowska

i tak dalej... Dlaczego więc coś nie może się nazywać

Oskopnir?!

— Dosyć! — Ostapienko wstał od ognia, do którego dorzucał właśnie kawałki stołu. Paliły się bladonie-bieskim płomieniem, bez dymu — jak benzyna. — Bądźcie trochę rozsądniejsi! Nie wolno nam popełnić błędu. Zwłaszcza zaś błędu niepotrzebnego błędu. Nie idzie tu wcale o nas, ale o wynik ekspedycji. O któ­rej godzinie thursy zaczynają działać, Fred? Zapytaj

go, bardzo cię proszę.

Fred zwrócił wzrok ku belkom sufitu, skrzywił się rozpaczliwie, po czym wdał się w dłuższą dyskusję. Myśleliśmy, że powie nam Bóg wie co, a on oświadczył

w końcu lakonicznie:

— Koło północy. Niekiedy dopiero nad ranem.

— Dobrze, mamy czas. Jedno wejście założymy cał­kowicie kamieniami, drugie — częściowo, tak abyśmy się mogli przez nie przecisnąć. Takiego otworu można całkiem dobrze bronić, a w razie potrzeby zabarykadu­jemy go stołami. Niektóre są na szczęście w dość do­brym stanie, a opału mamy na razie pod dostatkiem.

W pomieszczeniu było już ciepło, niemal gorąco — czuliśmy to nawet przez skafandry z automatyczną regulacją temperatury. Lekki pył rdzewny i piasek to znakomite przewodniki ciepła. Nasz gość wyraźnie roz-tajał. Przestał już szczękać zębami, wciąż jednak wy­glądał ogromnie nieszczęśliwie. Wiadoma rzecz, żebyś­my mu chętnie dali coś z ubrania, aby nie wydawał się sobie Adamem albo też sługą Piętaszkiem pośród Robinsonów, niestety jednak — nie było co dać. Pod

skafandrami mieliśmy tylko cienką obcisłą bieliznę, której pozbycie się oznaczałoby natychmiastowe na­bawienie się choroby skafandrowej w najlepszym ga­tunku.

Na szczęście nasz dryblas sam się o siebie troszczył. Chodził wzdłuż tylnej ściany pomieszczenia koło pale­niska i uważnie przyglądał się ziemi. W końcu nawet przyklęknął tam i ostrożnie odgarniał pył dłońmi. Os-tapienko i ja przyglądaliśmy mu się z zainteresowa­niem. Mac tymczasem przekonywał Freda, aby nie był okrutnikiem i aby naszemu nowemu towarzyszowi wy­jaśnił, że nie ma się czego bać, że wszystkie thursy

załatwimy od niechcenia lewą ręką, i to aż do dziesiąte­go pokolenia.

— Posłuchaj no. Mac — Fred na to. — Po pierwsze:

sam w to nie wierzysz, i ja też nie, chociaż tu w bardzo rzadkim powietrzu i przy zmniejszonej porcji grawitacji nasze „Skorpiony" będą strzelać trzy razy dalej niż na Ziemi. A po drugie: mam powyżej uszu kłopotów z porozumiewaniem się nawet w najprostszym kręgu pojęciowym. Na wyrażenie stanów uczuciowych w ro­dzaju strachu na razie się nie odważę.

— To znaczy, że ich język tak bardzo się zmienił? — spytał z drugiego końca pomieszczenia Iwan Maksy-

mycz, chociaż wyglądał na bardzo zaabsorbowanego po­czynaniami dryblasa.

— Ależ nie! — Fred wzruszył ramionami. — Raczę} zatrzymał się w rozwoju. Nie mieli tu możliwości kon­frontacji z innymi językami, to zrozumiałe. Nowe wa­runki określiły jednak zupełnie nową treść słów. Spo­

tykam się z tym w każdym zdaniu. Przesunięcie zna­czeń, rozumiecie. Jeśli wziąć pod uwagę aspekt seman­tyczny, to w stosunku do lingwistyki systematycznej i względnej...

— No dobrze już, dobrze, Frędzle. Poddajemy się! — mruknął Ostapienko, ale nagle zaostrzył uwagę, a ja — ponieważ stałem właśnie tuż obok — również.

Dryblas wygrzebał z pyłu mocno osadzony w kamie­niu metalowy pierścień, stanął nad nim w rozkroku i pociągnął ze wszystkich sił. Kamień nie drgnął. Osta-pienko odsunął go delikatnie i sam ujął pierścień w rę­ce. Bez widocznego wysiłku podniósł kamienną płytę, do której pierścień umocowano. Tak, tak, redaktorze, oto co znaczą uczciwe, porządne ziemskie mięśnie, przyzwyczajone do zupełnie innej grawitacji.

Zanim zdążyliśmy popatrzeć, co właściwie znajduje się w tej odkrytej przez Iwana Maksymycza mogiłce, nasz nagi podopieczny rzucił się tam i zaczął z muro­wanego schowka wyciągać kawałki jakiejś tkaniny, krótki szeroki miecz w pochwie i okrągłą, obitą sre­brzystym metalem tarczę.

— Podejrzanie dobrze orientuje się tutaj... — za­uważył Mac.

Fred wdał się już ponownie w ożywioną rozmowę z dryblasem, który pospiesznie i z wyraźną ulgą wkła­dał na siebie odzież znalezioną pod płytą. Dzięki bardzo suchej atmosferze i warstwie pyłu znajdowała się w zupełnie przyzwoitym stanie. No a Iwan Maksymycz oglądał na odmianę miecz, który nasz dryblas, odziany teraz w jakąś długą koszulę, przepasaną szerokim oz-

dobnym pasem, wysokie sznurowane buty i pilśniowy płaszcz, spięty metalową sponą, dał mu bardzo nie­chętnie.

— Blaatunga... — powiedział dryblas i już wyrywał Ostapience miecz z dłoni.

— Oddaj mu go, Iwanie — poradził Fred. — Oni są bardzo wrażliwi, jeśli idzie o te ich koziki. To znaczy byli u nas, na Ziemi, bardzo czuli na ich punkcie. Tu, na Marsie, i w Japonii przetrwało to pewnie do dziś...

Ostapienkę interesowało, co znaczy Blaatunga, ale to nawet ja zrozumiałem przy swojej bardzo skromnej znajomości islandzkiego. ,,Niebieski Język" — to wi­dać nazwa tego miecza. Jeśli idzie o mnie, redak­torze, to skoro armaty nazywają się Berta czy Ferdy­nand, a wyrzutnie rakietowe — Katiusze, to dlaczego miecz nie miałby się nazywać Niebieski Język? Czyż nie mam racji?

Na dworze tymczasem bardzo pociemniało. Na ciemnoczerwonym niebie świeciły już najjaśniejsze gwiazdy, a nieco wyżej nad nimi uwijał się Phobos. Jak wrócimy do ,,Ridera", będziemy musieli przyjrzeć mu się uważnie przez lunetę, aby w końcu nie było wą­tpliwości co do jego naturalnego czy też sztucznego po­chodzenia, co tak do dziś podnieca bardziej roman­tycznych astronomów! — pomyślałem sobie.

Nie miałem czasu dalej się nad tym zastanawiać. Fred ni stąd, ni zowąd wydał jakiś dziwny kwik i sko­czył do stołu, gdzie leżały nasze pistolety, ale tym­czasem Iwan Maksymycz zdążył już wydobyć z kabury swojego „Skorpiona". Obróciłem się w stronę jako

tako zabarykadowanych drzwi i też o mało nie kwi-knąłem. Na kawałku zwapniałej skóry, która ponie­wierała się w końcu pomieszczenia i której uży­liśmy jako budulca do zaimprowizowanej barykady, siedziało coś okropnego. Wyglądało to jak komar wielkości kondora, ale zamiast ciała miało jakiś ob­wisły worek, z którego w nieregularnych odstępach sterczało sześć nóg, a zamiast skrzydeł — metrowej długości (a prawdopodobnie jeszcze dłuższe!) gęsie pióra porośnięte delikatnym pierzem. Oczu nie widzieliśmy, w tym zamieszaniu jednak nie było to wcale dziwne. Wydawało mi się, że ten stwór wydający niezwykły szum (jak obracające się skrzydła wielkiego wentyla­tora) ma zamiast oczu dwie głębokie ciemne jamki. Nawiasem mówiąc, później się to potwierdziło.

W pomieszczeniu rozbłysło oślepiające światło. To Mac Mac Mac z właściwą sobie przytomnością umysłu nacisnął wyzwalacz swojego hasselblada z elektronicz­nym fleszem — Jakby strzelał nie celując, z biodra. W chwili kiedy McLaughin robił zdjęcie, zaterkotał automat Ostapienki. Dzięki tłumikowi i rozrzedzonemu powietrzu nie narobił większego hałasu niż chłopcy kręcący wielkanocnymi kołatkami — a może nawet niniejszy. Dlatego nasz dryblas wcale się nie wystra­szył, tylko zdziwił, że z belek koło drzwi i barykady nagle się zakurzyło. Skrzydlaty potwór nie czekał i w tej chwili zniknął. Tak szybko, że wcale nie do­strzegliśmy odlotu. Po prostu zniknął. Na pożegnanie gwizdnął przenikliwie. Ten melodyjny dźwięk słysze­liśmy już wczorajszej nocy w „stacji pomp".

— Fe, do licha! — splunął Mac. Wiadomo, że powie­dział to po angielsku, ale „fe, do licha!" da się przecież powiedzieć we wszystkich językach świata, prawda, redaktorze? — Fe, do licha, ale plugastwo! A więc to jest thurs? Zapytaj go, Fred!

Sinton nie musiał się wcale trudzić; ledwie dryblas usłyszał znajome słowo, zaczął stanowczo kręcić gło­wą, że nie, że to nie thurs, ale — jak Fred w końcu mimo wszystko przetłumaczył — fot. Co to jest fot, Fred nie wiedział. Jak długo żyje, takiego słowa nie słyszał. Możemy za to wcale na niego — oczywiście: fo-ta — nie zwracać uwagi, jest nieszkodliwy.

Jak pan widzi, redaktorze, chłopcy Ottara w ciągu tych paru wieków wyrobili sobie nerwy jak z żelaza. Gdyby taki piękny egzemplarz fota usiadł na oknie kogokolwiek z nas, na pewno byśmy nie zachowali zimnej krwi, co pan o tym myśli?

To samo, co doktor Kamenik.

Przyp, red.

Kiedy wrzawa wywołana przez fota ucichła, Iwan Maksymycz nagle zastygł w bezruchu, przestał napeł­niać magazynek „Skorpiona" z pudełka, które każdy z nas uczciwie tachał w plecaku, i zwrócił się do nas:

— Wiecie, chłopcy, żeśmy go nawet — skinął głową w stronę dryblasa — nie zapytali, jak ma na imię? Napraw to natychmiast, Fred.

Tak natychmiast to się znów nie udało. Nasz gość nosił zapewne równie niezwykłe i skomplikowane na­

zwisko jak choćby popularny IIadżi Halef Ómar ben Hadżi Abdul Abas ibn Hadżi Dawud el Gossarag z po­wieści Karola Maya. Fred porządnie się napocił. W koń­cu jednak mimo różnicy zdań zgodzili się, że będzie reagował na imię Sigurd — bez wyliczania wszystkich

przodków.

Iwan Maksymycz miał rzeczywiście świetny pomysł,

Sigurd bowiem po wzajemnej prezentacji jakby ożył i stał się o wiele bardziej przyjacielski. Zaczął sam wy­machiwać rękami i mówić — najpierw i my też go słuchaliśmy, usiłowaliśmy wpadać mu w słowo i wy­ciągnąć z Freda Sinitona, o czym mowa. Po chwili za­niechaliśmy tego. Fred i tak obrzucał nas wściekłymi spojrzeniami i syczał, żebyśmy sobie poszli bawić się gdzie indziej i że nam w odpowiedniej porze i tak sam wszystko opowie. Mac dorzucał do ognia i malowniczo się przy tym rozpierał na górującym nad innymi ho­norowym fotelu hófdinga, pana domu. Nie wiem, czy znał staroskandynawskie obyczaje przynajmniej na ty­le co ja i czy potrafił sobie wyobrazić dzikich i ha­łaśliwych wojowników siedzących na ławach wzdłuż ścian, niewolników roznoszących jadło i dzbany z pi­wem i skaldów śpiewających improwizowane sagi o dawnych bitwach albo też pieśni ku czci gospodarzy. Mówiąc między nami — mam wrażenie, że nie.

Oparliśmy się z Ostapienką o barykadę z pewną do­zą ostrożności, bo a nuż nas jakiś fot porwie. Nie było ich tu wcale mało — „wentylatorowy" szum i melo­dyjne gwizdanie rozlegały się wszędzie dokoła, a tych kilka na j jaśniej szych gwiazd, przebijających się po-

przez czerwoną zasłonę kurzu, mrugało i co chwila znikało — widać przysłaniało je coś latającego... I znów noc wypełniły dźwięki, brzęczenie, szuranie, po­spieszny tupot i krótkie, jakby urywane okrzyki. Tyl­ko szeroka rzeka przed nami płynęła pod pierzyną pyłu idealnie bezszelestnie: nie rozlegało saę ani jedno pluśnięcie, nawet takie, kiedy itafU dotyka płotka lub okoń.

I znów zaczęło się — ale tym razem bardzo blisko. Ktoś uderzał w tympany, pomału, rytmicznie, ale wca­le nie jednostajnie. Niekiedy wdzierał się w to jasny, ostry dźwięk metalu. Sigurd zbladł i skurczył się cały na ławie koło Freda, co ze względu na jego wybujałą postać było nie lada wyczynem.

— Rogheim... — zrozumiałem go. I jeszcze: — Thur-sy. — Aha, to w Domu Sporów zaczął się nocny kon­cert na bębnie Ragnirze odpędzającym ślepe ptaki. No dobrze — pomyśleliśmy pewnie obaj z Iwanem Maksy-myczem i uśmiechnęliśmy się nieznacznie. Przyłapaliś­my się bowiem nawzajem na tym, że nie bez scepty­cyzmu patrzymy na nasze gotowe do strzału miniatu­rowe pistolety automatyczne ze składaną kolbą...

— Wiesz, Gieorgij — powiedział w końcu Osta-pienko tak itrochę do gwiazd nad Prochową Rzeką — kiedyś i tak będą w kosmos latać tylko automaty. Ni­kogo nie będzie to interesować. Nikt już nie będzie nadstawiał karku...

— Hm... — ja na to. — Bardzo się cieszę, że jednak zdążyłem urodzić się w porę. Jak dotychczas, bardzo mnie to 'interesuje...

A potem zdaliśmy sobie sprawę z tego, jak okropnie zabawnie — na dobrą sprawę — musimy wyglądać z tymi strzelającymi zabawkami pośród nocy niezna­nego i prawdopodobnie wrogiego nam świata.

Niedaleko od nas, o kilkaset metrów, na pewno nie dalej, Ragnir rozbrzmiewał rytmicznie, a mnie jego łoskot i dudnienie układały się — czym tego chciał, czy nie chciał — w najrozmaitsze sylaby. Najczęściej:

„Jeśli-się-to-uda-zabi jemy-was! Jeśli-się-to-uda-zabije-my-was! Jeśli-się-to-uda-zabijemy was!" I tak w kółko : to samo. Doboszowi nie zbywało na wyobraźni i upar­cie wystukiwał ten sam rytm.

— Północ — powiedział nagle Ostapieriko. — Go­dzina duchów i thursów. Jak myślisz, czy nie powin­niśmy zawołać tu McLaughina i Freda?

— Daj im spokój! — wstawiłem się za nimi. — Mac słodko śpi w fotelu, będzie więc mógł nas rano za­stąpić. A Fred nadal ciągnie Sigurda za język. Dopóki obaj to wytrzymują, dajmy im szansę. Może się to nam przydać.

Ostapienko skinął głową.

I znowu wpatrywaliśmy się w czerwono-czarną cie­mność i śledzili — na ile pozwalały nam na to gwiaz­dy — krążące gdzieś nad nami foty. Na razie nie po­dejmowały kolejnej próby złożenia nam wizyty. Dzięki Bogu! Nieustanne dudnienie tego cholernego świętego Ragnira cholernie działało mi na nerwy. Tu i ówdzie przeciął niebo meteor, a niekiedy nawet świetlisty bo­lid, jaki u nas na Ziemi widuje się rzadko: jesit to nad­zwyczajna nagroda jedynie dla szczególnie wytrwałych

obserwatorów. Tu, panie redaktorze, mieliby używa­nie! Widać Mars krąży po bardziej uczęszczanym szla­ku niż dobra stara kula ziemska i przykleja się do nie­go więcej tych kosmicznych śmieci! A poza tym ma tuż za stodołą ładny pas planet! Zresztą, te kratery wszędzie wokół nas mówiły o tym meteorycznym bom­bardowaniu więcej niż całe tomiska. Najpierw spoglą­daliśmy po sobie trochę nerwowo, zastanawiając się, kiedy nas jakiś meteor potrąci, ale na szczęście nic tak dramatycznego się nie zdarzyło. Nie zaobserwowa­liśmy też żadnego upadku. Absolutnie nie mogę powie­dzieć, aby nas to choć trochę zmartwiło...

Jednym uchem usłyszałem, że skwapliwa mowa Sigurda staje się coraz bardziej urywana i lakoniczna i że Fred im dalej itym częściej musi mu zadawać pytania. Sigurd siedział na ławie jak kupka nieszczę­ścia i przerażony wodził wzrokiem po nas i po baryka­dzie strzegącej wejścia. Barykadzie zbudowanej zresztą byle jak.

Nagle szepnął coś Fredowi.

— Posłuchaj, komendancie! Sigurd za wszelką cenę chce wyjść na dwór. Skoro już raz, powiada, zositał ofiarowany thursowi, nie życzy, sobie, abyśmy i my przy tym ucierpieli. Po prostu chce wyjść i dobrowol­nie dać się pożreć.

— Nonsens! — warknął Ostapienko. — I jak w ogóle do tego ofiarowania doszło?

Ale o tym właściwie nie muszę już panu mówić; ma pan przecież, redaktorze, sporządzony przez Freda ste-nogram rozmowy, prawda?

Zapis Frćda Sintona 2/b

' . • '' ^or. '• '•': •.

Wśród materiałów, jakie „Rider" przywiózł na Zie­mię, znajdowały się również notatki, uwagi i spostrze­żenia natury lingwistycznej semantyka wyprawy, Freda Sintona. Ze względu na ich znaczenie dla ogól­nej oceny ekspedycji już w Katmandu zostały na­tychmiast dzięki staraniom nepalskiego muzeum naro­dowego i jego dyrektora, profesora Szaktri, sfotogra­fowane i odbite w kilku kopiach, aby przypadkiem podczas ewentualnej katastrofy samolotu czy też auto­busu na 'wąskiej szosie z Potny do Katmandu nie zagi-' nęły bezpowrotnie.

Doktor Kamenik był na tyle łaskaw, że po konsul­tacji z profesorem Tombaughem i pozostałymi koordy­natorami akcji „Rider" zgodził się na przedrukowanie, w tomie „Jezioro Słoneczne" kilku fragmentów. Jeden:

z tych materiałów, oznaczony numerem porządkowym 2/b, odpis stenogramu rozmowy Freda Sintona z Sigur-dem w ową noc w Oskopnir czy też — powiedzmy — w noc thursów, przynosi właśnie niniejszy rozdział. Jest to dosłowny i autoryzowany przekład opracowany

dla celów późniejszej publikacji przez ośrodek koordy­nacyjny grupy „Rider".

Uważam za swój obowiązek zwrócić uwagę, że na razie bez zezwolenia odpowiednich instancji, to znaczy kierownictwa Instytutu Badań Stosunków Międzypla­netarnych, nie wolno przedrukowywać ani całego roz­działu, ani jego fragmentów.

Przyp. red.

f

Zapis rozmowy z człowiekiem imieniem Sigurd.

Dom nad brzegiem Rzeki Prochowej — (Oskopnir?) Pytanie (sens): Jak i dlaczego znalazłeś się tutaj?

Odpowiedź: Wierzyłem w przepowiednie naszych skaldów. Wieścili przybycie hoenirów z Pięknej (praw­dopodobnie — planeta Ziemia), którzy ponoć w ognistym statku odwiozą Westfoldingów z powrotem nad zielone fiordy i morza bez pyłu. Większość wojowników im nie wierzyła, ale (brak terminu) powtarzał tę wróżbę wie­le razy. Pewnego dnia zniknął. Przypuszczam, że spra­wili ito (brak terminu). Pozostałem z kilku (brak termi­nu), ale milczeliśmy przy składaniu ofiar i w świątyni Wotana. Przed trzema dniami (brak terminu) na mnie przy świętym Ragnirze. Wieczorem widziałem w .oddali płomienny ogon i statek ognisty zniżający się nad Os­tatnie Góry (termin niepewny). Jednocześnie po długiej nieobecności pojawił się znowu na niebie (termin nie­pewny) i leciał ku ognistej kuli. Poczułem (brak termi­nu) podobnie jak wszyscy, którzy właśnie znajdowali się w pobliżu wejścia do (brak terminu). Zacząłem ze

wszystkich siił uderzać w Ragnir i wołać, że wróżba się spełnia i że hoenirowie z Pięknej wrócili po swoje dzieci (brak terminu). Ogłuszyli mnie jednak, pokonali i po krótkim sądzie (? — termin niepewny) skazali na (brak terminu) przez thursa. A potem spotkałem was na drodze ku (brak terminu) rzece.

Pytanie (sens): Dlaczego szedłeś nad rzekę?

Odpowiedź: Nie szedłem nad rzekę. Czekałem z ka­mieniem w ręku na (brak terminu). Miałem nadzieję, że uda mi się jednego z nich schwytać i schować się w jego skórze. Thursy (brak tego samego co powyżej terminu) nie dostrzegają. Gdyby udało mi się prze­trwać przez dwa razy dziesięć i dwa (pojęcia liczeb­ników bardzo niepewne) okrążenia Wielkiego Przewod­nika (Phobosa? — termin niepewny), mógłbym powró­cić i (brak terminu) nie mogliby mieć nic przeciwko temu. Taki jest log (prawdopodobnie prawo).

Pytanie (sens): Co chciałeś schwytać?

Odpowiedź: Brak terminu — wyjaśnienie zupełnie niezrozumiałe. Prawdopodobnie idzie o jakieś wielkie zwierzę, które można bez większego ryzyka zabić ka­mieniem. Jest jednak ogromnie rzadkie.

Pytanie (sens): Gdzie mieszka twoje plemię?

Odpowiedź: W jaskiniach Skał Asgrima. Dziesięć i dwa (brak terminu) stąd.

Pytanie (sens): Od kiedy? Zawsze?

Odpowiedź: Nie. Przez wiele, wiele setek lat (ter­min niepewny — może też oznaczać: długo) Westfol-dingowie z Nowego Nidaros (co do tego terminu łą­czącego miejscową ludność z jarlem Ottarem nie może

być najmniejszej wątpliwości) mieszkali wszędzie do­koła, w całym (brak terminu). Za Jarla Swerrira (brak terminu) odeszli i zaczął się głód. Wielu Westfoldin-gów, przeważnie dzieci, umarło. Myśleliśmy, że (brak tego samego terminu) już nigdy nie wrócą. Pojawiły się thursy. Przenieśliśmy się do jaskiń. Pola wyjało-wiały i zaczęło brakować (brak terminu). Później (brak terminu) znaleźli Małe Słońce (itermin niepewny), a w podziemnych korytarzach również (brak terminu). Przynajmniej tak mówią. Niekiedy bogowie głębin ofiarowują nam (kilka terminów niepewnych), ale pło­nące kule już dawno — jeszcze za naszych dziadów — wygasły. Westfoldingowłe skazani są na śmierć, jeśli ich hoenirowie nie odwiozą z powrotem na Piękną. Tu w (brak terminu) już prawie nie można żyć. Pod­ziemni bogowie odeszli głęboko (dalsza część zdania niejasna).

(Uwaga: Jeśli idzie o podziemnych bogów, nie można znaleźć płaszczyzny porozumienia. Sens pozostaje nie­jasny.)

Pytanie (sens): Ilu Westfoldingów z Nowego Ni-daros przebywa tutaj?

Odpowiedź: W skałach Asgrima czterdziestu (termin niepewny, ale prawdopodobny). Możliwe, że jeszcze gdzieś w (brak terminu) są inne rodziny, ale ze wzglę­du na (brak terminów) i na thursy nie można (termin niejasny, prawdopodobny sens: nawiązać kontaktu).

Pytanie (sens): Kto tu jest władcą?

Odpowiedź: Bardzo niejasna — w granicach możli­wości porozumienia się można przypuszczać, że jakimiś

absolutnymi władcami są podziemni bogowie nazywani na przemian imionami z mitologii skandynawskiej i terminami nie mającymi odpowiedników, w dalszej kolejności zaś ktoś, na kogo brak określenia, w końcu zaś Jarl Wisund, to jest Byk. Wszystko to odnosi się widocznie jedynie do ograniczonej grupy ludzi miesz­kających w jaskiniach tak zwanych Skał Asgrima.

Pytanie (sens): Kto zamieszkiwał w tym domu, zwa­nym Oskopnir? Dlaczego dom został opuszczony?

Odpowiedź: Rybak (? — termin niepewny) Saemund. Nie chciał opuścić domu, nawet gdy Westfoldingowie z innych osiedli schronili się do jaskiń. Zniknął z całą rodziną — odkryli to łowcy (brak terminu).

Pytanie (sens): Jak dawno?

Odpowiedź: Bardzo niejasna: najprawdopodobniej już przed wielu laty, ale nie można tego stwierdzić z ca­łą pewnością. Respondent powraca znów do powodów zniknięcia rybaka (?) Saemunda i łączy to z thur-sem.

Pytanie (sens): Co to jest thurs? Dlaczego jest nie­bezpieczny?

Odpowiedź: Znowu niemal niezrozumiała. Nie można znaleźć płaszczyzny porozumienia się w zakresie no­wych słów stworzonych dla określenia miejscowych zja­wisk. Wydaje się, że thursy są w jakiś skomplikowany sposób związane z podziemnymi bogami, ale nie są nimi.

Pytany raz jeszcze potwierdza, że pojawiają się w nocy, zazwyczaj po północy, które to pojęcie astro­nomiczne jest mu dobrze znane, i że można je od-

pędzić biciem w bęben i tak dalej. Brakuje całego sze­regu niezbędnych kluczowych terminów.

Pytanie (sens): Przypuszczasz, że thurs napadnie nas działaj?

Odpowiedź: Z całą pewnością tak. Najlepiej będzie, jeśli wyjdę na dwór, aby nie sprowadzić na hoenirów nieszczęścia. Im także thurs zagraża, on zagraża nawet podziemnym bogom (interpretacja bardzo niepewna ze względu na nieprawdopodobieństwo tego oświadczenia). Wyjdę natychmiast.

Ten fragment rozmowy przytoczył doktor Kamenik w swojej opowieści.

Przyp. red.

Pytanie (sens): Dlaczego podziemni bogowie nie na-

•uczyli Westfoldingów walczyć z thursami?

Odpowiedź (na ile została zrozumiana): Dopóki pod­ziemni bogowie żyli z Westfołdingami w (brak termi­nu), thursów nie było (albo były rzadkie). Za Jarla Swerrira bogowie odeszli do Utgardu (prawdopodobnie do podziemia) i zostawili (brak terminu) thursom. Pod­ziemni bogowie nie wychodzili z wnętrza ziemi, thursy zaś (część zdania niejasna. Brak terminu otwierające­go zdanie — z kontekstu wynika, że może tu chodzić o „podwójne rozgwiazdy" z ekranów „skalnych tele­wizorów" pod Sneffelsem) już od dawna nie strzegą w nocy Westfoldingów. Człowiek nie może walczyć z thursem — powoduje tylko jego rozmnożenie.

Pytanie (sens): Czy są w okolicy jeszcze jakieś inne niebezpieczne istoty, zwie

Tu zapis kończy się nagle — w oryginalnym ste-nogramie Freda Sintona ostrą krechą, jakby ołówek drgnął mu w ręku. Przyczyny wyjaśni pilot Mac Mc-Laughin, który o „nocy thursów" opowiadał już pod­czas naszych posiedzeń w Katmandu i którego dlatego poproszono o bardziej szczegółową wypowiedź na ten temat, chociaż on sam wolałby opowiadać dopiero o wydarzeniach związanych z powrotem „Ridera" na Ziemią. Wykorzystałem jego uprzejmość, ile się tylko dało — dr Kamenik nie czuł się jeszcze wtedy zupełnie dobrze, a z przyczyn technicznych zbiór wywiadów

musiał być oddany do drukarni.

'Przyp. red.

Galowa opowieść Mac McLaughina

I znów ja? I to raz jeszcze o tej nocy w ruderze nad •rzeką? Oj, człowieku, więc pan naprawdę nie chce zo­stawić bratu George'owi żadnej prawdziwej sensacji?!

Na czym to pan skończył? Aha — na tej kresce w notatkach Freda. No, całe szczęście, że mu się przy tym nie urwała ręka! By Jove! Siedział z Sigurdem, rozmawiali sobie jak dwoje grzecznych dzieci, a mnie to ich gaworzenie usypiało lepiej niż wszystkie proszki nasenne razem wzięte. A więc drzemałem sobie przeważnie i już tylko przez sen widziałem, że doktor z Ostapienką ofiarnie czuwają przy sitosie połamanych stołów, którymi mniej więcej symbolicznie zabaryka­dowali wejście. Ogień w jamie pośrodku pomieszczenia z wolna dogasał, a mnie rozespanemu ani rusz nie chciało się wstać i dorzucić jeszcze jakąś nogę. Wia­doma rzecz, że stołową. No i nagle mnie to, oZd chap, postawiło na nogi! Błyskawicznie!!! Wyglądało to tak, jakby sama noc ryknęła tak przeraźliwie, że cudem tylko nie popękały nam bębenki. Przypominało dość dokładnie grzmot ponaddżwiękowego samolotu myśliw­

skiego, udało mi się nawet przy tym łoskocie odwalić jeszcze kawałek snu, że znowu jestem na lotnisku w Harvey i że znów oblatujemy tam stare „Thun-derchiefy", ale ten piękny sen trwał, niestety, bardzo krótko. Coś lecącego bardzo szybko i bardzo głośno mignęło koło naszego domku. Kącikiem oka dostrze­głem, że Sigurd zbladł jak ściana. Mniej lub bardziej podświadomie nacisnąłem guzik ładowania kondensa­tora flinty laserowej i z zadowoleniem stwierdziłem, że wibrator mruczy i że zapaliła się lampka kontrolna na kolbie. Jak widać — laser wytrzymał dość brutalne obchodzenie się z nim, kiedy to używałem go jako laski i dźwigni i w ogóle posługiwałem się nim nie tak jak należy — miałem go bowiem powyżej uszu i zazdroś­ciłem kolegom ich malutkich i lekkich automatów. A ta kolubryna ważyła co najmniej tyle, ile muszkiet albo hakownica. Całe szczęście, że panowała tu uczciwa oszczędna grawitacja: w przeciwnym razie pewnie bym zupełnie przypadkowo wrzucił laser do rzeki...

A byłby to, przyjacielu, poważny błąd.

Po chwili przekonaliśmy się o tym.

Tymczasem wycie przeszło w cichy warkot. To coś, co mi przerwało słodką drzemkę, oddaliło się. Oczy­wiście, stałem już przy wejściu obok naszego komen­danta i konowała. Fred też biegł do nas, ale Iwan odesłał go z powrotem do Sigurda. I tak byśmy się tam wszyscy czterej nie zmieścili i przeszkadzalibyśmy sobie nawzajem.

— Spójrz, Iwanie Maksymyczu, foty zniknęły... — szepnął doktor.

— To dla nich zbyt silna konkurencja — zauważył Ostapienko. — Zapytaj, Fred, czy to był thurs?

— Tak! — rozległo się z półmroku za nami.I z całą pewnością wróci...

A potem zobaczyliśmy to — przynajmniej ja zo­baczyłem. Na tle gwiazd i czerwonawego nieba oświe -tlonego Phobosem, biegającym sobie nad pierzyną pyłu, mignęła nagle potężna wrzecionowata sylwetka z czymś co wyglądało jak wydłużony przód samolotu odrzutowego z rurką Pitota, ale gdy to pojawiło się na nieco jaśniejszym skrawku nieba, wydłużony przód zmienił się w potworną szyję, a rurka Pitota w długi cienki, sterczący groźnie dziób. Cały ten potwór mógł mieć dobrych sześć albo siedem metrów długości, poruszał się w powietrzu niesłychanie szybko, a prze­de wszystkim w przedziwny sposób — ze złożonymi skrzydłami. Wzbijał się pionowo w górę jak rakieta, tak że stawał się malutki jak jaskółka i ledwie widocz­ny na tle nieba, po czym zatrzymywał się w miejscu i natychmiast zmieniał o sto osiemdziesiąt stopni kie­runek lotu.

Ostapienko warknął niezadowolony, że po latającym talerzu jest to już druga miejscowa osobliwość, której widocznie nie obowiązuje prawo bezwładności.

Tak to wyglądało — jak mi Bóg miły!

Thurs rozmyślił się nagle i zaczął spadać wprost na nas. Oczywiście słowo spadać nie oddaje wcale istoty rzeczy — absolutnie to, redaktorze, nie przypominało lotu kani czy jastrzębia rzucającego się na upatrzoną ofiarę. Wrzecionowate, idealnie aerodynamiczne cia­

ło — ja się na tym jako tako znam, może mi pan wie­rzyć — pędziło w dół jak lecący na łeb na szyję bom­bowiec nurkujący. Ten huk wskazywał, że nasz koli-berek nie przekroczył jeszcze m1 i że nie jest szybszy od dźwięku, ale i tak — kapelusz z głowy! Nie zdąży­liśmy nawet policzyć do trzech, a już znajdował się nad naszym domkiem tak nisko i tak blisko, że stra­ciliśmy go z oczu. Zasłoniła go barykada i wystające belki dachu.

Wszyscy instynktownie skuliliśmy się nieco. Wyło to i huczało, jakby się wszyscy diabli żenili. Każdemu z nas przyszło z pewnością do głowy, że thurs po pro­stu przebije dach i huzia na nas! ^

Na szczęście, nie zrobił tego. Pokazał, ha co ma skrzydła, tak starannie przedstawione na tych promie­niujących rysunkach pod Sneffelsem i na tych niepro-inieniujących bohomazach gdzieś w Brazylia, jeśli się nie mylę, co? Widzi pan, jaką wspaniałą mam pamięć?!

Kapitan Mac McLaughin miałrzecz jasna — na myśli „ślepego ptaka" ze skały nad obozowiskiem ple­mienia Trumai nad Xingu,. odkrytego przez doktora Bjelke, Leifa Thorgunna, a przede wszystkim — pana Hertwiga.

Przyp. red.

Nagle thurs pojawił się wprost przed chałupą. Nie­wiarygodnie szybko zahamował szeroko rozpostartymi skrzydłami, niemal w miejscu, chociaż rozwijał niema-

la szybkość — te skrzydła jednak były coś warte! Jak Boga kocham, redaktorze! Zgodziliśmy się później, że do dziesięciu metrów niewiele im brakowało —• i to jeszcze kto wie, czyśmy je w pełni docenili!

Widzieliśmy ogromny czarny kształt opadający bły­skawicznie przed próg, a później nie widzieliśmy już nic, ponieważ jak taran uderzyła w nas ściana pyłu, która wdarła się przez tę naszą śmieszną barykadę do pomieszczenia i w jednej chwili zdusiła ostatnią iskier­kę tlącego się jeszcze ognia. Zrobiło się ciemno jak w worku i w tych egipskich ciemnościach terkotały krótkie serie z automatów komendanta i doktora. Jaki efekt miała ta kanonada, nie wiem. Akustycznie rzecz biorąc — żaden. Rozrzedzone powietrze, kurz i tłumiki współpracowały iście po bratersku — strzałów niemal wcale nie było słychać. Bęben Ragnir, mój panie, ten ci gdzieś za nami robił zupełnie inny hałas! Wygląda­ło na to, że wali weń jakiś wściekły szaleniec.

Ja osobiście wyszedłem z tej pylnej powodzi sto­sunkowo najlepiej — miałem już bowiem na nosie okulary, stanowczo zalecane przy strzelaniu z karaibinu laserowego, aby nie nastąpiło uszkodzenie wzroku. Mam nadzieję, że mówiłem już panu — karabin lase­rowy dobry jest na ćwiczeniach...

Szczekanie automatów ucichło na chwilę — komen­dant i doktor wymieniali widocznie magazynki. Przed nami w chmurze kurzu rzucało się coś ogromnego. Miałem wrażenie, chociaż dusiłem się i kaszlałem, i wypluwałem grudki błota, że czuję przenikliwy za­pach piżma i że uderza w nas fala ciepła jak z otwar­

tego pieca chlebowego. Thurs musiał być gdzieś cho­lernie blisko.

By Jove, redaktorze! Rzeczywiście — był. Ryknąłem na obu strzelców kurkowych, aby zamknęli oczy, i nacisnąłem czerwony guzik na kolbie lasera. Miałem nadzieję, że ani komendant, ani doktor nie sto­ją na linii ognia. Oślepiający promień, cienki jak igła, przebił mrok. Rozproszył się nieco na cząsteczkach py­łu i dzięki temu zobaczyłem — a był to widok wielce szkaradny — mniej więcej o pół metra od siebie, tak że mógłbym spokojnie sięgnąć ręką — piękny komplet zębów, które były pewnie ogromnie ostre i niemiłe. Promień lasera z sykiem i trzaskiem wgryzł się w zę­batą paszczę, wśród pyłu błysnęło oko wielkie jak spory .talerz, trysnęły niebieskie płomyki, coś upadło na ziemię, tak że cały dom zadrżał i posypał się nam na głowy kurz z belek stropowych. Potem odniosłem bar­dzo sugestywne wrażenie, że tuż przed nosem wybuch­ła mi bomba atomowa albo co najmniej przeciwczołgo-wa mina. Coś uderzyło mnie w głowę i upadłem na ziemię. Byłem wprawdzie na wpół przytomny, ale mi­mo to usłyszałem znów terkotanie „Skorpiona". Ko­mendant albo doktor zdążyli już pewnie wymienić ma-gazynki i prażyli w kłąb, który wciąż jeszcze zwijał się i przewalał u naszych stóp.

Z trudem udało mii się podnieść na czworaki i w tej pozycji macałem wokół siebie dłonią: gdzie też się po­działa moja laserowa flinta? W końcu znalazłem ją między połamanymi nogami i porozłupywanymi des-Jkami stołów. Nie była już potrzebna. Przed chałupą

panowała niemal całkowita cisza — tylko coś tam peł­zało i ryło ziemię. Doktor z automatem gotowym do strzału wspierał się o futrynę drzwi i wyglądał na bar­dzo zdenerwowanego. Komendant oświetlał reflekto­rem chmurę pyłu, opadającego bardzo pomału z powo­du tej niewiele wartej grawitacji. Coś czarnego i bez­kształtnego rozpadało się tam na wiele kawałków przy­pominających duże dżdżownice, a każda dżdżownica starała się jak tylko mogła najprędzej odpełznąć z za­sięgu światła albo też wwiercała się od razu w ziemię. Strzegącą wejścia barykadę potworna siła roztrzaskała na strzępy i wtłoczyła na dwa metry w głąb sieni. A mnie na czole, w miejscu, gdzie prawdopodobnie wyr­żnął mnie któryś ze stołów, wyrastał wspaniały guz.

Doktor otarł dłonią pot rozmazując sobie przy tym po twarzy warstwę czerwonego pyłu, tak że wyglądał jak spryskany krwią. Nie zwracał na to uwagi.

— A więc mamy to na razie z głowy — powiedział w końcu i usiadł na ziemi opierając się o ścianę. — Thurs raz jeszcze rozłożył się na czarne dżdżownice. Patrząc na to na ekranie pod Sneffelsem można było tylko oszaleć. A tu z tego wszystkiego zbiera mi się na mdłości... — Zakrył usta dłonią. Widocznie naprawdę było mu niedobrze.

— Już po wszystkim, Gieorgij. To... to.,,. — Komen­dant nie dokończył, machnął tylko ręką. — Fredzie, hej, Frędzle, co z tobą? — zwrócił się za siebie w mrok.

Fred bez widocznych objawów podniecenia odpo­wiedział, że właściwie to nic, że opiekuje się Sigurdem, którego to nieźle wzięło, i że usiłuje ponownie roznie­

cić ogień. Po chwili widać już było niebieskie płomyki wystrzelające ponad rozgrzebaną warstwę pyłu i nie­bawem ogień zapłonął jak się patrzy. Komendant wraz z doktorem starali się doprowadzić do jakiego takiego porządku barykadę, ale Fred po rozmowie ze śmiertel­nie bladym Sigurdem poradził im, aby raczej sobie od­poczęli, bo na dzisiaj thurs jest już zdjęty z afisza.

— Jak to? — spytał zdziwiony komendant. Fred wzruszył ramionami.

— Sam nie wiem i nie bardzo rozumiem. Chłopak jest bardzo wystraszony, czemu się zresztą wcale nie dziwię. Wydaje się, że złożono go w ofierze — jeśli wolno mi tu użyć tego biblijnego zwrotu— jednemu tylko określonemu thursowi. Jak i dlaczego — nie wiem. Może są już bardzo rzadkie albo też mają swoje ściśle określone rewiry...

— Spójrzcie no: foty! — powiedział nagle radosnym głosem doktor wskazując lufą automatu Phobosa, któ­ry dotarł dopiero do zenitu. Cała zabawa z thursem trwała więc najwyżej kilka minut. W czerwonawym mroku krążyły znów -— niczym stado niewydarzonych i wyrośniętych komarów — dziwaczne foty. — Wyglą­da na to, że powracają idylliczne czasy. Mac, happy days arę here again.

Zapytaj go, Fred, co stanie się z kawałkami thur-sa, które rozlazły się wokoło. A przy okazji, skoro jesteśmy już przy tym, niech powie, czy są tu jeszcze jakieś inne zwierzęta, które by... no, krótko mówiąc jakieś inne nieprzyjemne zwierzęta, dobrze?

Fred wdał się w bardzo długą dyskusję z Sigurdem,

który tymczasem otrząsnął się ze strachu i-wyglądał na ogromnie szczęśliwego i zadowolonego.

— Taka to ci i z nim rozmowa — poskarżył się Fred. — Ciągle gada coś o powrocie do Rogheimu i o nas, a także o mnóstwie innych rzeczy, których nie rozumiem. Mówi, że żadnych innych groźnych zwie­rząt prócz thursów tu nie ma — przynajmniej poza jaskiniami, jeśli, oczywiście, dobrze go rozumiem. A co stanie się z thursem rozłożonym na czynniki pier­wsze — nie wie: dotychczas żaden z miejscowych lu­dzi spotkania z nim nie przeżył. Podobno jednak w żaden sposób nie można thursa naprawdę zabić.

— Widzieliśmy to!... — Doktor splunął z obrzydze­niem.

W powieści, redaktorze, po takich trudach usnęli­byśmy jak zabici, nie sądzi pan? My jednak nie byliś­my powieściowymi bohaterami i chyba dlatego o śnie nie mogliśmy nawet marzyć. A i tak zresztą zbliżał się ranek. Doktor opatrzył mi guz na czole, przez chwilę czyścili i odkurzali z komendantem pistolety, przy czym nieustannie spoglądali spod oka na niebo, które powoli rozjaśniało się na powitanie nowego dnia. Nad ranem foty zniknęły, a w tym podnieceniu nie zauwa­żyliśmy nawet, kiedy właściwie skończył się koncert na bębnie. Panowała absolutna cisza, tylko zadowolony Sigurd z mieczem Blaatungiem na łonie pochrapywał sobie na ławie. Nerwy miał godne pozazdroszczenia — a był tu wśród nas, czterech mężczyzn w zakurzonych skafandrach, z pistoletami automatycznymi, laserem i wiedzą ludzi dwudziestego wieku, niczym gotycki

kredens na wystawie światowej w Montrealu... Rano

nie znaleźliśmy ani śl;;du nocnej walki'Z thursem. Pył pokrył wszystko, a wiatr zawiał nawet ścieżki, jakie musiały pozostawić pełzające czarne dżdżownice...

Rozebraliśmy barykadę i ruszyliśmy gęsiego za Si-gurdem, który naraz okropnie zważniał. Prowadził nas szybkim marszem po brzegach kraterów i obok pa­górków w kierunku miejsca, gdzie spotkaliśmy się z nim wczoraj wieczorem. Po kilku kilometrach kraj­obraz zmienił się naraz zupełnie.

Staliśmy na krawędzi urwiska, opadającego w głąb stromymi, pionowymi niemal ścianami skalnymi. Pod nami rozpościerała się płaszczyzna o niezwykłej rzeźbie terenu. Wyglądało to, redaktorze, tak, jakby umówiły się tu na randkę wszystkie górotwórcze siły planety. Skały piętrzyły się jedna przy drugiej tworząc szero­kie masywy, to znów strome urwiska — ale co ja się tu będę męczył, ma pan przecież fotografie...

— Rogheim — oznajmił z dumą Sigurd, jakby to on sam osobiście wyrzeżbił ten krajobraz. Ściągnął moc­niej pas i ruszył w dół karkołomną wprawdzie, ale tu i ówdzie już trochę wydeptaną ścieżką między ska­łami. Zejście ułatwiały też dość wysokie rośliny po­dobne do „anten telewizyjnych" rosnących w pobliżu rzeki, o szorstkiej powierzchni, z jakimiś dzwonkami czy też kieliszkami, połączonymi ze sobą przy pomocy elastycznego i chyba żywego drewna. Przypuśćmy, że było to drewno. Tam, na górze, wszystko można było pojąć i opisać jedynie w przybliżeniu...

Sigurd zręcznie chwytał się tych dzwoneczkowych

drzewek i schodził tak szybko, że ledwie za nim nadą­żaliśmy. Nagle doktor jęknął i upadł mi wprost na ple­cy. Gdyby nie to, że ważyliśmy ledwie kilka nędznych kilogramów, nie rozmawiałbym dziś z panem, drogi re­daktorze! Z trudem utrzymałem się na ścieżce.

Przerażony George wskazywał jedno z dzwoneczko­wych drzewek rosnących przy ścieżce. Wisiała tam kula o rozmiarach mniej więcej piłki nożnej, wcale jednak nie przypominała latających kuł w lesie koło „Ridera". Jej powierzchnia była pomarszczona jak skó­ra węża lub krokodyla i lśniła tłusto. Doktor wytrwale wycierał dłoń o spodnie skafandra. Widocznie przypad­kiem dotknął kuli i przestraszył się.

Sigurd wrócił do nas, przekonał się, co doktora tak bardzo wzburzyło, i roześmiał się od ucha do ucha. A zęby miał — mówiąc nawiasem — godne pozazdrosz­czenia! Bełkotał coś, że ta kula to fot, ale nam wyda­wało się to trochę nazbyt ciągnięte za włosy. W końcu wyciągnął z pochwy Blaatunga i jednym ciosem rozciął kulę. Niewiele brakowało, a skończyłoby się to dla mnie i dla doktora nową katastrofą: z nacięcia trysnęła pod ciśnieniem biała pienista ciecz, która na powietrzu syczała i bulgotała zastygając w przedziwne kształty. Było jej coraz to więcej i więcej, na przeciętej kuli rosły dziwne sznurkowate formacje, pojawiły się na nich cztery ciemne punkty, które powiększały się nie­ustannie, syczenie i bulgotanie ustały, to białe na kuli pęczniało, a potem zobaczyliśmy, jak lęgną się tam — to bezsensowny wyraz, ale żaden inny nie przychodzi mi akurat do głowy — a więc jak z tej białej śmietanki

lęgną się bez wątpienia od razu dwa foty, jak zaczy­nają już przewracać oczyma, przemieniającymi się po­tem w głębokie jamki i jak zaczynają wyglądać niemal dorośle. Jedną fazę tych czarów udało mi się zresztą sfo­tografować. Jeśli pan sobie życzy — oto zdjęcie.

Wszystko działo się ogromnie szybko, ale nie tak szybko, abyśmy mogli sobie pozwolić na spędzenie ca­łego przedpołudnia przy piłce nożnej i dwóch skrzy­dlatych, a właściwie pierzastych potworach, które urodziły się z bitej śmietanki. Schodziliśmy dalej — tylko doktor wciąż jeszcze nieufnie odwracał się pa­trząc na dwa nowo narodzone foty, które wprawdzie tkwiły jeszcze mocno nogami w macierzystej papce, ale już zaczynały poruszać się i suszyć swoje metrowe

skrzydła.

Na dole, pod skałami, zatrzymaliśmy się. Ścieżka,

którą właśnie pokonaliśmy, była chyba jedyną drogą dojścia i gdyby nie Sigurd, trudno by nam było ją wypatrzyć. Skały wokół nas wydawały się niedostępne. Nasz przewodnik tłumaczył coś Fredowi.

— Powiada, że za chwilę będziemy przy jaskini jego plemienia — oznajmił Fred Sinton. — Już tylko parę

kroków.

Obeszliśmy występ skalny.

Pod nami — na sfałdowanej i pociętej rozpadlinami równinie — poruszało się kilkanaście ciemnych punk­tów, niewyraźnych i niknących czasem w pylnym tu­manie. i

— Westfoldingowie — powiedział Sigurd. Tym razem Fred nie musiał tłumaczyć.

Rozmowa z niezastqpionym docentem Holubem

Aby przeprowadzić tą rozmową, nie musiałem do­centa Holuba, kierownika laboratorium astrobiologicz-nego Czechosłowackiej Akademii Nauk „łapać" ani w Berlinie, ani w jego gabinecie na Albertowie. Wcale nie musiałem go „łapać". Po prostu docent Hołub oso­biście przyjechał do Islandii wraz z wycieczką astro-biologów z kilku krajów biorących udział w pracach i finansowaniu Instytutu w Sneffels, aby z koordyna­torami projektu „Rider" ocenić wstępne wyniki ekspe­dycji. Polegało to na szeregu posiedzeń przy drzwiach zamkniętych, bez dziennikarzy, którzy tymczasem chcąc nie chcąc nudzili się w okolicznych wioskach i z nudów wysyłali na wszystkie strony telegraficzne protesty. Czasopisma zachowywały jednak na ogół rze­czowy i trzeźwy ton — wiele jeszcze brakowało do ze­brania materiałów, a wyniki wyprawy i perspektywy, jakie się dzięki niej otwierały, były zbyt ważkie, by odważyć się na wyciąganie pospiesznych i — jeśli można tak powiedzieć i— szytych gorącą igłą wnios­ków.

W końcu wydano oschły komunikat oficjalny roz­powszechniony przez wszystkie agencje świata. Przy­puszczam, że jest wszystkim znany — w skróconej wersji wydrukowały go chyba wszystkie dzienniki i tygodniki, a większość naukowych czy też popularno­naukowych czasopism opublikowała go w całości.

Zadowalam się dlatego jedynie tekstem rozmowy z docentem dr. Holubem. Odbyła się w gospodzie pa­trona Gerekssona — w pobliżu akwarium ze skalara-mi. Tak — właśnie tam, gdzie doktor Bjelke po raz pierwszy zobaczył Spendera i gdzie właściwie rozpo­częła się podróż w poszukiwaniu runy rider, a tym samym wyprawa — na Czerwoną Planetę. Docent Holub życzył sobie poznać i zobaczyć na własne oczy restauracyjkę Gerekssona, a w zamian za to, że towa­rzyszyłem mu w charakterze przewodnika turystycz­nego, ofiarował mi niniejszy wywiad.

Przyp. red.

Wie pan, redaktorze, ja mogę odpowiedzialnie mówić tylko o jednej dziedzinie wyników, a miano­wicie, jeśli ocierają się przynajmniej o astrobiologię. W Sneffels astrobiologia była dotychczas Kopciusz­kiem. Szanowni koledzy ze znacznie większym zainte­resowaniem i pasją kłócili się tam o najrozmaitsze problemy językoznawstwa, archeologii, porównawczej historii sztuki, astroarcheologii i tak dalej, i to tak długo, że biedni biologowie zasypiali itwardym, kamien­nym snem.

— Dlaczego, panie docencie?

— Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że badania materiału biologicznego wszelkiego rodzaju — od bak­terii przez próbki roślin aż do analizy uzyskanych in­formacji o życiu na Marsie — znajdują się dotychczas nawet nie w powijakach, ale przed narodzinami. W sta­nie embrionalnym. Bardzo wiele wody upłynie, nim będziemy mogli z całą odpowiedzialnością powiedzieć A czy B. Wie pan, taka bakteria, podróżująca przez cały szereg królików, mówiąc inaczej: przeszczepiana stopniowo z jednego królika na drugiego, potrzebuje na to trochę czasu. A czas ten jeszcze nie minął.

— Mam nadzieję, panie docencie, że nasi czytelnicy, jeśli oczyw:iście głębiej i od strony fachowej interesu­ją się tą problematyką, cierpliwie poczekają na osta­teczną ocenę. Będę ogromnie rad, jeśli już dziś zechce mi pan przedstawić wstępnie i jedynie w ogólnych za­rysach te cenne informacje, o ile — rzecz jasna — nie jest to sprzeczne z koniecznością zachowania w taje­mnicy przebiegu obrad w Sneffels.

— Ależ nie! Nie obowiązuje nas jak żołnierzy „po­ufne i ściśle tajne" i nie tyle idzie tu o tajemnicę, ile o ustrzeżenie czytelników przed gigantycznymi kaczka­mi dziennikarskimi.

A więc niech pan słucha, redaktorze: największą nie­spodzianką, jaką przeżyliśmy przy sprawozdaniach z Marsa, okazało się stwierdzenie, że właściwie wszy­stko mogliśmy z góry przewidzieć i wyliczyć sobie na palcach, tylko że to wydawało się cholernie trudne, nikt więc nie odważył się na rozwijanie podobnych te­

orii. Na nieszczęście — dla niego. Dzisiaj byłby bardzo .sławnym człowiekiem, a między nami astrobiologami sławą numer jeden. Number one — jak mawia się w Ameryce, gdy chodzi o najlepszego naukowca, gra­cza w baseball czy też o markę piwa.

I tak przede wszystkim mogliśmy przewidzieć — o czym zresztą nieśmiało wprawdzie, niemniej jednak niekiedy przebąkiwano — że po osiągnięciu celu przez ,,Ridera" spotkają się na Marsie cztery zupełnie albo niemal zupełnie odmienne postaci życia.

A więc po pierwsze: miejscowe — będące widocznie w stanie zaawansowanego obumierania, reprezentowa­ne jedynie przez najodporniejsze i najlepiej wyposa­żone organizmy o takiej zdolności adaptacyjnej, o ja­kiej na Ziemi, odnoszącej się na razie do swoich roślin­nych i zwierzęcych dzieci z. wspaniałomyślną szczodroś­cią, nawet się nie śniło.

Po drugie — zabytki cywilizacji, która stworzyła ga­lerię posągów pod Sneffelsem, jaskiniowe telewizory, latający talerz i tak dalej, którym ewentualnie mogą towarzyszyć niezwykle rzadkie okazy miejscowych zwierząt i roślin. Wyraźnie mówię: niezwykle rzadkie, ponieważ cywilizacja ta, którą ciągle jeszcze umiesz­czam na ogromnych księżycach Jowisza (a znaczna część uczonych zaczyna się ze mną zgadzać), widocznie istniała w warunkach nie sprzyjających rozwojowi wię­kszej ilości gatunków i rodzajów organizmów. Prócz tego — jak to pokazała nam już pod Sneffelsem — po­trzebną do życia energię czerpie prawdopodobnie bez­pośrednio z procesów jonizacji. Teoretycznie rzecz bio-

rac — jest to ogromnie pomysłowy sposób, ponieważ dzięki temu odpada konieczność wleczenia ze sobą po systemie słonecznym wszelkich zapasów — na przykład zajmującego wiele miejsca jedzenia czy też zwierząt domowych. A że konstruktorzy latających talerzy przy­wiozą na Marsa również thursy, tego — oczywiście — niht nie mógł się spodziewać...

— A inne postaci życia?

— Aha, inne postaci. No na przykład wymierająca populacja Wikingów Ottara, którzy przez wiele setek lat przystosowywania się do nowego i niezwykłego śro­dowiska stali się też właściwie zupełnie odrębną grupą, wraz ze swoim aklimatyzowanym zbożem i bakteriami istniejącymi w każdym człowieku. Grupę tę uważa za odrębną i samodzielną jedynie część astrobiologów — profesor Sharpley wiedzie bojowy szyk przeciwników, którzy twierdzą, że zmiany w organizmie Wikingów są zgoła niezasadnicze i że nas do podobnych wniosków nie uprawniają. Mówię to panu, redaktorze, jedynie w imię naukowej rzetelności i uczciwości. Skądinąd bowiem z Sharpleyem — rzecz jasna — żywo się nie zgadzam i na posiedzeniach nieraz dawaliśmy temu jawnie wyraz.

— Czym wyróżniają się poszczególne typy tych — jak je pan nazwał...

— Powiedzmy: postaci życia, redaktorze, życia w najszerszym tego słowa znaczeniu.

Ten pierwszy, miejscowy, marsjański — przede wszystkim niezwykłą wprost zdolnością adaptacji i do­skonałością mechanizmów obronnych. Proszę tylko

wziąć pod uwagę choćby ten włóknisty las, w którym „Rider" wylądował. Z opisu Kamenika widać wyraźnie, że idzie tu o coś bardzo przypominającego ziemskie rośliny; analiza mikroskopijna próbek w pełni to po­twierdza. Ale jakże doskonale rozchodzą się po ca­łym lesie impulsy. Wystarczyło naciąć nożem jeden pień, aby „dowiedział się" o tym — proszę to napisać w cudzysłowie — cały stosunkowo rozległy porost. Wi­docznie 'istnieje tu coś podobnego do systemu nerwo­wego, który poprzez plątaninę włókien i łodyg prze­kazuje informacje całemu organizmowi. Niektóre, a właściwie wszystkie rośliny na Ziemi również posia­dają tę właściwość, ale w daleko mniejszym stopniu. Nie potrzebują jej. Walka o życie na Ziemi nie jest tak okrutna. Już sama odporność i elastyczność włók­nistego lasu, nawet najcieńszych jego łodyg, świadczy o wytrwałym wysiłku obronnym, a tę cechę w ciągu milionów lat zdobyły sobie na Ziemi jedynie pewne rośliny pustynne, kaktusy i trawa stepowa. W ten spo­sób bronią się z jednej strony przez zniszczeniem przez zwierzęta, które także — oczywiście — przystosowują się do opornego, twardego czy też uzbrojonego w kol­ce pokarmu, z drugiej zaś — przed wyparowaniem wody. To niezwykłe przeplecenie każdej komórki ogromnego organizmu włóknistego lasu ogromnie moc­nymi włóknami krzemowymi wskazuje, że nastąpiło tu prawdopodobnie przystosowanie do nieustannego desz­czu kamieni i kamyków, bombardujących las podczas burz i wichur. Być może także — chociaż wydaje mi się to nazbyt ciągnięte za włosy — chroni je to przed

meteorytami. Siła łodyg musi być wprost fantastycz­na!

— Mówił pan, panie docencie, o włóknach krzemu. Czy to oznacza może, iż życie na Marsie istnieje bez związków węgla, jak tu i ówdzie sądzono po znalezie­niu posągów w Jaskini Ruchomych Głazów?

— Nie, nie — ta postać życia jest w zasadzie złożo­na z tych samych podstawowych elementów jak na Ziemi — ze związków węgla, wodoru, tlenu i azotu. Jego prefabrykatami budowlanymi są białka i kwas dezoksyrybonukleinowy. Oczywiście, z wielu istotnymi odchyleniami od naszych norm — ale mówić o tym byłoby jeszcze przedwcześnie. I tego można się było spodziewać, redaktorze! Natura jest — jeśli wolno mi się tak wyrazić — okropnie konserwatywna i trzyma się rękoma i nogami tego, co już raz stworzyła. W pra-morzach Ziemi i Marsa istniały w podobnych warun­kach podobne białka.

— A latające kule pod plątaniną włókien?

— Wie pan, drogi przyjacielu, nie jestem prorokiem. Wydaje mi się, że już raz to panu wyjaśniłem. We­dług opinii specjalistów i zgodnie ze wstępną oceną zdjęć idzie tu prawdopodobnie o formy życia zwierzę­cego, rzecz jasna, w bardzo bliskich związkach z włók­nistym lasem. Nie mamy żadnego powodu, aby przy­puszczać, że właśnie na Marsie powstały jakieś fanta­styczne formy przejściowe między roślinami a zwie­rzętami, na przykład rośliny o nasionach posiadających zdolność rozumnego poruszania się. Chociaż nawet tego nie mogę negować. Podatność na impulsy włóknistego

lasu, jego „system nerwowy", wskazuje wyraźnie, że musimy być w wyciąganiu wniosków bardzo ostrożni. Nawiasem mówiąc: czytał pan, redaktorze, „Życie roś­lin" Maeterlincka?

— Nie.

— Szkoda. Nawet na Ziemi bowiem w życiu roślin

wciąż jeszcze tyle jest niezwykłości i tajemniczości... To prawda, nasiona naszych kwiatów nie latają jak aerop­lany czy też rakiety, ale — latają... Wie pan przecież:

jawor, dmuchawiec i setki innych.

— Ale w jaki sposób, panie docencie, dzięki jakiemu

mechanizmowi mogą „kule lodowe" podróżować w po­wietrzu? I to z taką szybkością?...

— Nie wiem. Być może jest to mechanizm odrzu­towy, mają go na przykład młode sepie przelatujące •w powietrzu na odległość dziesiątków metrów na wy­sokości kilku metrów nad powierzchnią. Może wy­pełnione są gazem lżejszym od miejscowej atmosfery albo mają urządzenia napędowe, których załodze „Ri­dera" nie udało się dostrzec ani przy pomocy wzroku, ani aparatu fotograficznego. Wcale bym się nie zdzi­wił, gdyby ze względu na niską grawitację powstały na Marsie liczne l rozmaite formy latających organiz­mów na czysto „nieziemskich" zasadach.

— A foty? Ten sposób wylęgu, który przez cały sze­reg uczonych uznany został za absolutny nonsens, a fotografia McLaughina — tu i ówdzie — za zręczny

fotomontaż?

— Dlaczego? Czyż powstanie ziemskiego owadu z poczwarki nie jest także cudem? Dlaczegóż wewnętrz-

ne siły koordynacyjne rodzącego się organizmu, które umieściły na właściwych miejscach wszystkie organy i stworzyły warunki doskonałego przystosowania się, miałyby we wszystkich okolicznościach i w całym wszechświecie egzystować jedynie tygodnie albo mie­siące? Dlaczego nie miałyby się ujawnić choćby w cią­gu kilku minut, jeśli jajeczko przygotowane jest do powstania organizmu i jeśli dojrzały wszystkie żywe substancje, z których się składa? Oczywiście uważam ten system za bardzo zaawansowany oraz za wynik doskonałego przystosowania się do warunków. Dzięki temu młody f ot nie jest wystawiony ani na działanie surowego klimatu, ani na ataki zewnętrznych nieprzy­jaciół. W ciągu kilku minut ze stanu zarodkowego sta­je się osobnikiem dojrzałym. To przecież idealne roz­wiązanie, nie sądzi pan? A fotomontaż? Proszę mi wy­baczyć, redaktorze, ale o tak oczywistym nonsensie nie musimy tu wcale dyskutować.

— Zgadzam się z panem, panie docencie, co do joty. A teraz, jeśli można prosić, kilka słów o drugiej posta­ci życia, o podziemnych bogach i o thursie.

— Tu wolę być bardzo ostrożny i powściągliwy. Z wielu powodów. Przede wszystkim idzie o cywili­zację, z którą — jak przypuszczam — albo zostanie w najbliższej przyszłości nawiązana łączność, albo też ~ ludzkość nie szczędząc sił i środków będzie się przy­najmniej starała ten kontakt nawiązać. Nie chcę uprze­dzać prac komisji koordynacyjnej, w której, jak pan wie, obok nas, przyrodników, zasiadają też filozofowie, ekonomiści, planiści, a nawet przedstawiciele armii.

Docent Hołub miał na myśli komisję Narodów Zjed­noczonych przy radzie astronomicznej UNESCO. Je.j prace, jak na razie, nie doprowadziły, niestety, do istotniejszych wyników — ale to rzecz ogólnie znana.

Przyp. red.

Z wielką ostrożnością będziemy musieli oceniać, na czym polega poszerzenie naszej wiedzy w porównaniu z informacjami, jakich dostarczyły nam już skalne te­lewizory w Jaskini Ruchomych Głazów pod Sneffel-sem. Dzisiaj chciałbym powiedzieć tylko tyle, że tak naprawdę brak nam już czasu. Wydaje się, że pod­ziemni bogowie muszą opuścić wewnętrzne planety na­szego systemu słonecznego i wyprowadzić się... Do­kąd? Nie wiem. Może na księżyce Jowisza, skąd przy­byli do nas, może na któregoś z satelitów Satur­na...

Wie pan co? Lepiej porozmawiajmy o thursie. Jedno z pytań na posiedzeniu w Sneffels sprowadzało się do kwestii: dlaczego znajdujący się na wysokim poziomie rozwoju mieszkańcy wszechświata zabrali tego stwora ze sobą na Marsa? Domysłów nie brakowało. Jeden z historyków, którego nazwisko pominę tu milczeniem, mówił nawet o heraldycznym zwierzęciu, które znajdu­je się w herbie podziemnych bogów, tak jak na przy­kład lew w naszym godle państwowym. Jego zdaniem wiadome istoty przywiozły thursa ze sobą tak jak Bruncwik przywiózł ze sobą do nowej ojczyzny lwa. Profesor Tombaugh wyraził się o tej zaskakującej te-

orii bardzo niegrzecznie, no i młody historyk śmiertel­nie się obraził — wydaje mi się, że niesłusznie. Na pewno nie miał racji: nie chodziło o to.

Nie wierzę też, by część thursa, zdolna przekształ­cić się w dojrzałe zwierzę, została pomyłkowo czy też przypadkiem przetransportowana na Marsa na statku kosmicznym gości ze wszechświata. Jest to równie ab­surdalne jak przypuszczenie, że w „Riderze", sterylizo­wanym i kontrolowanym tysiąc razy, została przez po­myłkę sprzątaczka albo kot... Nie, to także wydaje się niemożliwe. Nie chcę się wtrącać w sprawy etnologów i astropsychologów, ale stosunek mieszkańców wszech­świata do thursów jest chyba bardziej skomplikowany. Wie pan, właśnie wczoraj przyszło mi na myśl, że te­raz na przykład zupełnie poważnie rozważa się możli­wość wykorzystania usług, jakie mogłyby świadczyć człowiekowi delfiny choćby przy odnajdywaniu uszko­dzonych odcinków kabli, przy naprowadzaniu statków rybackich na szlaki wędrówek śledzi albo też — proszę się nie śmiać — przy napędzaniu ryb do sieci. Kto wie, czy thurs nie wyświadcza mieszkańcom wszechświa­ta podobnych usług. Obrazy walki między podwój­nymi rozgwiazdami, czarnymi ośmiornicami i thursami na ekranach to przecież historia, i to prawdopodobnie bardzo odległa historia. Człowiek też walczył z wilkiem li dzikim turem, zanim je oswoił dla swoich potrzeb, nie sądzi pan? No i coś podobnego chyba — wyraźnie mówię: chyba — mogło zdarzyć się i w tym wy­padku.

— A ten fantastyczny rozpad thursa na czarne

dżdżownice, jak je nazywają doktor Kamenik i kapitan McLaughin...

— To tylko, jeśli pan pozwoli, dalszy dowód albo co najmniej istotny argument na rzecz mojej teorii. Tu bowiem spotykamy się z czymś, co od podstaw różni się od życia na Ziemi — przynajmniej jeśli idzie o taki rozmiar organizmu i o taką formę. Wie pan, panie redaktorze, my ciągle musimy posługiwać się na­miastkami, tymi najrozmaitszymi: „jak", „w przybliże­niu", „mniej więcej". Mówimy o istotach podobnych do ośmiornic, przypominających dwie morskie rozgwiaz­dy przylepione do siebie grzbietami, o ślepych ptakach, ale to wszystko jedynie pojęcia usiłujące z większym lub mniejszym powodzeniem albo też tylko nadzieją na nie wywołać właściwe, względnie co najmniej nie­zbyt zniekształcone wyobrażenie rzeczywistości. Ślepe ptaki oczywiście wcale nie są ptakami, czarne ośmior­nice wcale nie są ośmiornicami, a podwójne rozgwiazdy z całą pewnością nie/są ani trochę bardziej podwójnymi rozgwiazdami niż na przykład podwójnymi słoniami czy podwójnymi pchłami. Znacznie słuszniej byłoby chyba porównywać nowe formy życia do ziemskich organizmów przynajmniej trochę do nich zbliżonych pod względem układu wewnętrznego i funkcji, choćby nawet zasadniczo różniły się kształtem. I tak na przy­kład włóknisty las z latającymi kulami bardziej niż z lasem zniósłby porównanie z porostem powstającym ze współżycia glonów z grzybami. A ślepy ptak, bar­dziej niż ptakiem, jest wysoko zorganizowaną kolonią poszczególnych wyspecjalizowanych organizmów zdol-

nych w wyjątkowych okolicznościach do samodzielnego życia. Jak na przykład kolonia rzęsy zielonej Volvox albo — to już zakrawa trochę na fantazję — mro­wisko.

— Dobrze, panie docencie. Nie rozumiem jednak, co to ma wspólnego z teorią o thursie — oswojonym zwierzęciu domowym.

— Uwaga, redaktorze! Niech pan natychmiast włą­czy bieg wsteczny! Ja, na miłość boską, o niczym takim nie mówiłem i bardzo bym nie chciał czegoś ta­kiego przeczytać jako swoją wypowiedź. Wyraźnie po­wiedziałem, że być może, być może, wzajemny sto­sunek między podziemnymi bogami a thursami jest bardziej skomplikowany niż się to nam dzisiaj wydaje. A co to ma wspólnego? Otóż tak wyposażona istota, łącząca w sobie doskonałą współpracę poszczególnych elementów z ich niewiarygodną wprost samodzielnością, • jest — niech wolno mi będzie użyć tu wyrazu z ziem­skiego słownika technicznego — wyraźnie wielofunk­cyjna. Jak widać, nie ma wrażliwych organów będą­cych odpowiednikami organów istot ziemskich — ser­ca, płuc i tak dalej. Tak wyspecjalizowane części nie byłyby z pewnością zdolne do samodzielnego życia i — odwrotnie — thurs w żadnym wypadku nie mógł­by się bez nich obejść ani w złożonym, ani w rozłożo­nym stanie. Prawda? Nie dam się przekonać, że jest inaczej. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby to miłe roz­padające się stworzonko mogło żyć także w przestrze­ni kosmicznej, przynajmniej chwilowo. Jego źródła energetyczne są prawdopodobnie niezwykle interesu­

jące, tak samo jak jego sposób poruszania się, a przede wszystkim zdolność opierania się potężnemu przeciąże­niu przy nagłych zmianach kierunku i szybkości. Jeśli podobne stworzenie udałoby się wykorzystać i manipu­lować nim — nie używam słowa: oswoić, które zbytnio przypomina ziemskie owieczki oraz pieski i kotki — oznaczałoby to ogromną korzyść dla każdej cywilizacji.

— Czy można się trochę cofnąć, panie docencie? Zupełnie zapomnieliśmy o roślinności na Marsie, o ,,ma­karonach", „kapuście włoskiej" i innych przedstawi­cielach miejscowej Hory...

— Tak, ma pan rację. Dziś już kilka instytutów na Ziemi z powodzeniem hoduje je w warunkach jak najbardziej zbliżonych do naturalnych. Irwing i Davis ze swoją ekipą roboczą wyprodukowali nawet kilkaset kilogramów gwarantowanie prawdziwej gleby marsjań­skiej i kwiatki im na niej rosną, że aż radość patrzeć. Pod mikroskopem bardzo przypominają łodyżki ,,włók­nistego lasu". Mają nadzwyczajną zdolność rozmnaża­nia się nawet z najmniejszego kawałeczka pędu. Bo­tanicy z tego powodu omal głowy nie tracą — wie pan, jakie by to miało znaczenie choćby dla walki z pusty­niami na Ziemi, grożącymi pochłonięciem całych kon­tynentów, gdyby udało się aklimatyzować je u nas? My, astrobiologowie, musimy walczyć jak lwy, aby też otrzymać jakieś egzemplarze dla własnych celów ba­dawczych...

— A u was, na Albertowie...

— Niech pan będzie spokojny, mamy je także u nas w Pradze. Na razie jedynie w warunkach laborato-

ryjnych i zamknięte na siedem spustów, aby nie do­stali ich do rąk nasi „gnojarze", przepraszam, chciałem powiedzieć: agronomowie... Ale i oni się doczekają, naprzód jednak musimy je jak się patrzy rozmnożyć w probówkach i przyzwyczaić trochę do naszych ziem­skich warunków...

— Obawiam się, że zaczynam już nadużywać pań­skiego/czasu, a więc, panie docencie, jeszcze jedno py­tanie: trzecia postać życia, potomkowie Wikingów Ot-tara...

— Oraz ich jęczmień i bakterie. Tak, to również jest strasznie interesujące, chociaż bardziej dla lekarzy i fizjologów niż astrobiologów. Stwierdziliśmy, że w okresie, który dla rozwoju ludzkości od strony fizycz­nej nie znaczył niemal zupełnie nic, doszło do zmian, które... Nie, tu musiałbym w rozmowie z panem użyć specjalistycznego żargonu, mówić o indeksach antropo­metrycznych, testach krwi i tak dalej... Proszę zapa­miętać i wyjaśnić swoim czytelnikom tylko jedno: po­tomkowie wojowników Ottara v/ ciągu zaledwie tysią­ca lat pobytu na Marsie zyskali stałe i widocznie dzie­dziczne właściwości, które pozwoliły im żyć w wa­runkach podobnych wprawdzie do ziemskich, ale nie do tego stopnia, aby można egzystować bez uczciwego i wszechstronnego przystosowania. Zwłaszcza ciśnienie powietrza i zawartość w nim tlenu stanowiły istotny szkopuł, chociaż szanowni goście z kosmosu robili wi­docznie wszystko, co się dało...

— Przepraszam bardzo, ale teraz niezupełnie pana rozumiem... '

— Nie? To oznacza, że nie raczył się pan zaznajo­mić z teorią Van Dine'a, prawda?

— Płonę ze wstydu, ale rzeczywiście nie. Van Di­ne?... Czy to nie ten autor powieści sensacyjnych?

— Barbarzyńco! Richard Van Dine to jeden z naj­sławniejszych chemików przemysłowych świata i na­groda Nobla na pewno go nie minie. Otóż ów pan Van Dine przeprowadził szczegółową analizę tego, co załoga „Ridera" określiła jako „stacje pomp" i do­szedł do wniosku, że wcale tu o żadne prawdziwe stac­je pomp nie chodziło. W okresie, kiedy atmosfera Je­ziora Słonecznego, leżącego — jak pan wie — znacznie niżej niż pozostała powierzchnia Marsa, była trochę bardziej zbliżona do ziemskiej, padało tam, grzmiało i błyskało, wiało i śnieżyło aż za bardzo, tak że czerpa­nie wody z głębi było zupełnie zbyteczne. Skompliko-,wane mechanizmy miały — zdaniem Van Dine'a — zupełnie inny sens: w sposób, który Van Dine wy­jaśnia straszliwie zawile, /rozkładały związki żelaziste i żelaziane, z których złożona jest znaczna część po­wierzchni Jeziora Słonecznego; część z nich na powrót syntetyzowały, a na samym końcu reakcji powstawał uchodzący w atmosferę wolny tlen. I wszystko to prze­biegało ponoć już co najmniej tysiące lat przedtem, nim się w Jeziorze Słonecznym pojawił pierwszy za­bijaka z drużyny Ottara.

To by także wyjaśniało — przynajmniej częściowo i jako jedna z ewentualności — wizytację latających talerzy nad matką Ziemią już przed bardzo dawnymi laty. Zaznajamiały się ze wszystkimi warunkami życia

u nas, no a później goście z kosmosu tę swoją wiedzę wykorzystali po prostu w celu poprawienia klimatu na Marsie w ogóle, a w niecce Jeziora Słonecznego w szczególności.

— To wprost niewiarygodne...

— Tak pan sądzi? Niech pan tak za sto albo za dwieście lafr-~'naumyślnie i trochę dla zabawy zmar­twychwstanie przynajmniej na chwilę — jak król Ję-czmionek — i niech pan wtedy popatrzy, co potrafi zdziałać cywilizacja starsza od naszej jedynie o sto czy dwieście lat. A mieszkańcy kosmosu mogliby — jak się wydaje — być naszymi praprapraszczurami. Asitro-biologowie z początku — wiadoma rzecz — stanęli na tylnych łapach i wysunęli pazury, że jakiś chemik przemysłowy wtrąca się do ich spraw, ale w końcu musieli przyznać, że w dzisiejszych warunkach człowiek prawdopodobnie nie mógłby się przystosować do życia w Jeziorze Słonecznym i że kiedyś musiała tam pano­wać lepsza i przychylniejsza sytuacja. Coś podobnego zresztą zasygnalizował też Sigurd w rozmowie z Fre-dem Sintonem, której stengoram pan — o ile mi wia­domo — posiada: przedtem było ludziom na Marsie le­piej, potem podziemni bogowie odeszli i do głosu do­szły znacznie bardziej surowe warunki klimatyczne oraz arcymiłe thursy. Kilkaset lat zresztą wcale dobrze odpowiada szybkości ucieczki molekuł tlenu wymyka­jących się z zasięgu przyciągania Marsa. Wystarczy jeszcze tylko trzydzieści-pięćdziesiąt lat, a w Jeziorze Słonecznym nie pozostanie ani śladu ziemskiej wege­tacji. ,.,

— A oo z ludźmi, panie docencie? Co z ludźmi?

— No cóż, będziemy ich musieli przywieźć z powro­tem na Ziemię, do domu. Nic się me da zrobić. Nie ma­my na razie środków, aby wspaniałomyślnie wyprodu­kować niezbędne miliardy ton tlenu i w ten sposób uzupełnić zapasy w Jeziorze Słonecznym. Repatriacja — jeśli można się tak wyrazić — potomków runy rider na Ziemię będzie z całą pewnością łatwiejsza, szybsza, a także tańsza. Już choćby dlatego, że niewielu ich pozostało. O ile się orientuję, ośrodek koordynacyjny przypuszcza, że jest tam pięćdziesięciu, co najwyżej stu ludzi.

— Mówił pan o ziemskiej wegetacji, panie docencie. Przypuszczałem, że w Jeziorze Słonecznym znaleziono jedynie bardzo już zdegenerowany jęczmień...

— Skądże znowu! Z kilku probówek, jakie przy­wiózł doktor-^Kamenik i jakie wszyscy uważaliśmy za okazy niekłamanej i autentycznej flory Marsa, w koń­cu, po ostrożnym przystosowaniu do warunków ziem­skich, wykluli się jak najbardziej ziemscy reemigran­ci. Proszę moment poczekać!

Docent Holub grzebał przez chwile w ogromnej tecz­ce ściekniętej dwoma pasami, ja zaś tymczasem obser­wowałem eleganckie tańce skalarów i nie mniej ele­ganckie ruchy patrona Gerekssona przy kuchni. Z całą pewnością produkował jakiś skandynawski przysmak. Doktor Bjelke jest tu stałym gościem i mówi, ze sma­czniejszych potraw niż tu nie jadł od Narwiku aż po Kopenhagę — a doktor Bjelke to nie lada znawca!

Docent wyciągnął w końcu z teczki gruboscienną kolbę szklaną, erlenmejerkę (nazwą tą pamiętacie pew­nie ze szkoły), zatkaną uczciwym kłębem waty, który wyglądał jak kozacka papacha, i podetknął mi ją pod nos.

Przyp. red.

— A więc niech pan popatrzy, mądra dziennikarska głowo: co to jest?

— Hm... Ja bym powiedział, że to twardzioszki. Na wiosnę zawsze wrzucam je do zupy...

— Wie pan co? Lepiej niech pan nic nie mówi! Na •miłość boską, przecież to najdroższe grzyby na świecie, grzyby, które podlegały tysiącletniemu procesowi adap­tacyjnemu i dwa razy wędrowały miliony kilometrów przez wszechświat, a ten mi tu wyjeżdża z kartoflan­ką!... No, ale coś w itym jest. Mykolodzy wprawdzie nie co do tego zupełnie zgodni, być może jednak, że to istotnie był zarodnik czegoś podobnego do twardzioszka przydrożnego, z czego to kiedyś na Marsie wyrosło — ale wie pan, w jakim kształcie, w jakiej postaci?

— Poddaję się, jeśli pan pozwoli.

— A więc niech pan spojrzy: oto fotografia doktora Kamenika datowana w dniu dotarcia załogi ,,Ridera" do Skał Asgrima i wykonana bezpośrednio u ich pod­nóża. Kolega Kamenik zwierzył mi się, że był święcie przekonany, iż odkrył nową formę życia. Wyglądało to ponoć jak mikroskopijny obraz kosmków, takich ma­łych krótkich wyrostków wyścielających wewnętrzną stronę jelit. Sfotografował, odrobinę zeskrobał do pro­bówki... a nam tu z tego wyrosły na Ziemi grzyby...

A z łodyżki z pęcherzykami, o której, jak mi się wy­daje, również mówił doktor Kamenik, natychmiast po powrocie wykluły się ostatecznie... ziemniaki.

— Ziemniaki?... Chwileczkę, docencie, to niemożli­we! Przecież ziemniaki przywieziono z Ameryki. Zanim karawele Kolumba — „Santa Maria", „Pinta" i „Ni­na" — ujrzały światło dzienne, ludzie Ottara od ład­nych kilkuset lat byli już na Marsie!

— No oczywiście... o to też się przecież mnóstwo ludzi zawzięcie kłóci, redaktorze! Wydaje się, że to odkrycie definitywnie potwierdziło legendy i domysły oraz twierdzenia krążące od bardzo dawna. Ziemniaki zresztą znaleziono w Islandii już wcześniej, ale ich wiek nie został ostatecznie i obowiązujące potwierdzo­ny. Krótko mówiąc — mamy tu kategoryczny i bez­sporny dowód kontaktów skandynawskich żeglarzy, Wikingów, z Nowym Światem na wiele lat przed Ko­lumbem. Być może, przywiózł je do Europy właśnie Ottar, a potem z nimi, kiedy zdały egzamp jako po­trawa, wyruszył nad Xingu. Wytrzymały nie lada tru­dy, nieprawdaż, redaktorze?

Wie pan, życie to jednak ogromna rzecz i nie tak łatwo wyplenić je i zniszczyć. Przystosuje się, zmie­ni, ustąpi, schowa — ale, nim się spodzie jesz, już jest tu znowu, jeszcze silniejsze i z jeszcze większą chęcią do... no, do życia!

— Dziękuję panu, panie docencie. Wydaje mi się, że na tym powinniśmy skończyć. to bardzo piękne i krzepiące.

— Jeszcze chwileczkę. Właśnie ze względu na to, co

mówiłem, chciałbym jeszcze wspomnieć o tej czwartej postaci życia — to znaczy o załodze „Ridera". Będzie pan pisał o wyprawie?

— Naturalnie. Dlatego przecież nudzę tu pana.

— Znakomicie. Ja wprawdzie nie czytam pańskich artykułów ani książek, ale przypuszczam, że tu i ów­dzie są jednak ludzie dysponujący nieprzyzwoitą ilością wolnego czasu i nie mający poważniejszych zmartwień, którzy jednak to robią. A więc proszę, niech pan tam napisze, aby ludzie zdali sobie w końcu sprawę z tego, jak ogromnie korzystna była cała ta ekspedycja nie tylko dla rozwoju silników statków kosmicznych, ale przede wszystkim dla ich załóg. Iwan Maksymycz Os-tapienko i wszyscy pozostali są nie tylko pierwszymi ludźmi, którzy z własnej woli i zgodnie ze swoimi pra­gnieniami stanęli na gruncie nieznanej planety. Cał­kiem spokojnie, redaktorze, całkiem spokojnie można ich nazwać ojcami kosmonautyki planetarnej. Na włas­nej skórze poznali wszystkie błędy płynące z naszej niewiedzy. Mówią o tym strasznie mało, ale na Marsie wysiedli z kabiny „Ridera" w takim stanie, że u nas, na Ziemi, przewieziono by ich natychmiast ryczącymi wniebogłosy karetkami pogotowia wprost do szpitala. Nastąpiło gwałtowne odwapnienie kości, naruszenie czynności serca, wapń z kości uszkodził nerki — na szczęście nie na trwałe — a przede wszystkim ucier­piał organ równowagi w uchu wewnętrznym. To ten przeklęty stan nieważkości — coś trzeba będzie z nim, redaktorze, zrobić. Czy kolega Kamenik albo Mac Mc-Laughin mówili panu, że w ostatnich tygodniach pod­

róży i tuż po wylądowaniu zwracali od razu każdy zje­dzony kęs i że utrzymywano ich przy życiu jedynie zastrzykami z odżywek?!

— Nie! Słowo honoru, że ani słowa!

— No widzi pan! Dopiero na posiedzeniach w Snef-fels przyznali się do tego, ponieważ należało wyciągnąć wnioski ze wszystkich obserwacji. Ale nawet wtedy doktor Kamenik biegał od jednego uczestnika do dru­giego przekonując ich, aby takie rzeczy publikowano jedynie w tych najbardziej specjalistycznych czaso­pismach. Ze oni wcale nie mają ochoty odgrywać bo­haterów. Odgrywać, redaktorze, rozumie pan? W tym także zawiera się kawałek tego niezniszczal­nego, kuloodpornego, nierdzewnego i niepalnego, krót­ko mówiąc — wiecznego życia, nie sądzi pan?

Sadziłem. J uczciwie zapisują to, czego się od do­centa Holuba, któremu raz jeszcze jak najserdeczniej dziękują, dowiedziałem. Mam nadzieję, że twardzioszki z Marsa, „kapusta włoska" i „makaron" oraz cala ta marsjanska reszta będzie rosła w laboratorium na Al­bertowie co najmniej równie pięknie jak na Marsie.

A potem już oddaliśmy należne honory czemuś, co nam patron Gereksson tymczasem przyrządził. Nazy­wało się to ,.,Letspraengt Lammsbryst", a jeśli domy­śliłem się właściwie, składało się z mięsa jagnięcia, jarzyn i cukru i było bardzo smaczne.

Przyp. red.

Doktor Kamenik opowiada tak długo, aż pani Alena się gniewa

A może woli pan, redaktorze, coś na pamiątkę ode mnie? Buddę autentycznie cudownego i trzykrotnie obtańczonego przez szamana, Buddę ze ślimakami chło­dzącymi jego zmęczoną i od medytacji rozpaloną do białości głowę? Tybetańskiego Jamantaku z panną Szakti? Albo — i to ofiaruję panu najchętniej — któ­ryś okaz z będącej dumą Aleny ohydnej kolekcji jesz­cze ohydniejszych słoni? Całe szczęście, że jej tu nie ma, redaktorze, bo dałaby mi szkołę, że hej!

Ale dość żartów — o tym, co później nastąpiło, nie będzie mi łatwo mówić, chociaż zgadzam się, że dla pana będzie to złoty gwóźdź wieczoru. Dla nas jednak... No, cóż robić... A więc niech pan słucha.

Jak pan już wie od Mac Mac Maca, dotarliśmy do Skał Asgrima. Znajdowały się tam widocznie całe sy­stemy jaskiń, ale nam właśnie teraz nie bardzo chcia­ło się je oglądać. Znacznie bardziej interesowały nas i — co tu ukrywać — wzruszały te ludzkie postaci, wspinające się po straszliwych, ściślej mówiąc: strasz­liwie jałowych stokach i pierścieniach marsjańskich

kraterów i Bóg jeden wie czego tara. szukające. Praw­dopodobnie jakiegoś cholernie nędznego pożywienia.

Wie pan, czytałem gdzieś kiedyś jakąś powieść sci-fi o wynędzniałym człowieku, który jako międzyplane­tarny tramp i obibok podróżował po całym systemie słonecznym komponując piosenki. Sławę — według bujnej fantazji autora — zdobył mu przede wszystkim szlagier .o zielonych zboczach Ziemi. Strasznie senty­mentalny, dużo słabszy niż jego trampowskie piosenki o osadzie i ognisku, i przyjacioooołach, przyjacioooo-łach, którzy już nigdy nie powrócą... I tak dalej i da­lej. Rozumie pan? Nie pojmowałem, jak wokół takiego banału można osnuć całą powieść. Dopiero u stóp Skał Asgrima, na progu Rogheimu, rozjaśniło mi się nagle w głowie. Jak Boga kocham! Właśnie tam zrozumiałem, że kiedyś — a niebawem się tego doczekamy, gdy będzie latać się tu, na czerwone pustynie Marsa, na buchające żarem pustkowia Merkurego, pod wiecznie zachmurzone i smagane burzami niebo Wenus pokrytej naftowymi jeziorami, a jeśli chodzi o mnie, to choć­by nawet na przejmującego grozą Jowisza — pojawi się całe mnóstwo takich i jeszcze gorszych piosenek i wytrawni kosmonauci będą wieczorami pociągać no­sami jak smarkacze słysząc o dmuchawcach i błękit­nym niebie czy choćby o tych zielonych zboczach Zie­mi. No, ale dajmy temu spokój. Skoro są już sentymen­talne piosenki, my nie musimy być sentymentalni, i to już teraz, prawda, redaktorze?

W zakolu skał, za ogromnym głazem wielkości cał­kiem przyzwoitego domu towarowego w kwitnącym

mieście powiatowym, wisiała na grubo kutym łańcu­chu bryła srebrzystego metalu. Nie był oksydowany, błyszczał jak nowy.

— Aha — zauważył Iwan Maksymycz — pochodzi z miejscowych złóż, chłopaki! Spotkanie ziemskiego średniowiecznego rzemiosła z surowcami, które tu po­zostały po... po podziemnych bogach... — Ostapienko uśmiechnął się przepraszająco, że nie znalazł bardziej naukowego terminu.

Najważniejsze, że wszyscy go zrozumieli. Nasz przyjaciel Słgurd ujął leżący pod tym kawa­łem metalu i wygładzony niezliczonymi rękoma ka­mień i zaczął nim wściekle, histerycznie niemal, uderzać w to „srebro". Jak podczas alarmu lotni­czego.

Postaci tam, w dole, pod nami, zatrzymały się w oka mgnieniu. Widzieliśmy drobniutkie tarcze zwróconych w naszą stronę twarzy, potem ruch i gwar, i narady... następnie zaś cała gromada zgodnie ruszyła z powrotem ku Skałom Asgrima, gdzie staliś­my rzucając się z daleka w oczy z powodu naszych ska­fandrów, pistoletów maszynowych i błyszczącej arma­tury zasobników z tlenem.

Zanim ci ludzie doszli do nas, ni stąd, ni zowąd z otwierającej się na improwizowany gong jaskini wy­nurzyli się dwaj inni potomkowie Wikingów Ottara. Sigurd natychmiast zaprzestał muzykowania, co przy­jęliśmy z ogromną ulgą. Kawał metalu wydawał bo­wiem dźwięki, jakie słyszeliśmy już przez dwie noce pod rząd na przemian z odgłosami świętego Ragnira.

Z daleka te metaliczne trzaski sprawiały nawet dość interesujące wrażenie — z bliska jednak zagrażały bę­benkom w uszach. Ludzie musieli tu mieć nerwy z że­laza, jeśli potrafili spać przy takim hałasie.

Obaj dziadkowie — a sądząc z siwych bród i star­czych zmarszczek byli to dziadkowie — mieli stroje podobne jak Sigurd, nie nosili tylko mieczy. Nie wy­dawało się, że nasza wizyta jakoś szczególnie ich zasko­czyła. Przyznam się, że zdziwiło nas to ogromnie, a chyba też trochę rozczarowało — Sigurd był zupełnie inny i zachowywał się dokładnie tak, jak według po­wieści fantastycznych godzi się w takiej sytuacji i na­leży.

Zdawało się nawet, że bardziej ich dziwi obecność Sigurda niż nasza. Jeden ze starców natychmiast bo­wiem zalał go wodospadem słów, które z uwagi na in­tonację były pytaniami. Fred Sinton wyjaśniał, na ile rozumiał, że istotnie pytają Sigurda, jakim cudem uniknął śmierci i czy ukrył się przed thursem w skórze zwierzęcia, o którym Sigurd wczoraj opowiadał. Wi­docznie sprzeciwiało się to regułom gry, ale drogiemu skazańcowi ani trochę to nie przeszkadzało. Oświad­czam, redaktorze, że z tego powodu nie stał mi się ani odrobinę mniej sympatyczny. Gdyby mnie ktoś skazał na pożarcie przez ten zębaty samolot myśliwski rozkła­dający się na stado dżdżownic, też bym chyba nie bardzo przestrzegał zasad fair play...

Bardziej interesujące było to , że ten gadatliwy dzia­dunio mówił o hoenirach, a więc o nas, że są ponoć oczekiwani, ponieważ już wczoraj kilku wojowników

ich widziało. Aha — stąd ten spokój. Później przeko­naliśmy się, że Westfoldingowie przyzwyczajeni są me do takich rzeczy. Nie wyprowadziłaby ich z równowagi nawet jednoczesna wizyta białej pani, wilkołaka i dru­żyny jędz na dodatek — a cóż dopiero kilku zwykłych ludzi w skafandrach...

Później Fred włączył się w to swoją uniwersytecką staroislandczyzną, troszkę już wygładzoną i przysto­sowaną do miejscowych warunków dzięki dyskusjom z Sigurdem. Ostapienko przez chwilę miał niezadowo­loną minę. Jeśli trafnie odczytałem jego myśli, chciał zapewne t o właśnie zostawić w rezerwie i nie zdradzać przedwcześnie, że jeden z nas rozumie i zna miejscowy język... A zresztą — Sigurd by to wcześniej czy pó­źniej i tak mieszkańcom Rogheimu powiedział!

A teraz, szanowny panie, muszę panu coś wyjaśnić:

a mianowicie dlaczego nie rzuciliśmy się do Westfoldin-gów z otwartymi ramionami i dlaczego zachowywaliś­my się z pewną rezerwą. Mieliśmy wystarczające po­wody. Przyszłość pokazała, żeśmy ich jeszcze nie doce­nili. Pokazała to — niestety — aż nadto dobitnie i tra­gicznie. Od spotkania z Sigurdem wiedzieliśmy — i na każdym kroku znajdowało to potwierdzenie — że przy­najmniej część ludności Rogheimu obawia się raczej naszego przybycia i że ta część, mająca na domiar złe­go władzę w swoich rękach, wolała raczej ofiarować thursowi młodego i zdrowego członka plemienia niż dopuścić do rozszerzenia się wiary w przybycie hoeni-rów z Pięknej, czyli ludzi z planety Ziemia, i ryzyko­wać utratę prestiżu i władzy. Wprawdzie w tych okrop­

nych warunkach, jakie panują na Marsie, wydaje się to szalone i niemal niewiarygodne, ale jeśli pan już koniecznie chce, przedstawię panu około trzystu pięć­dziesięciu podobnych przykładów. Nie z Marsa. Z na­szej miłej i życzliwej Ziemi, redaktorze...

Tymczasem obaj staruszkowie zachowywali się bar­dzo powściągliwie, obserwowali nas spod oka ł wyraź­nie spochmurnieli, kiedy dotarł do nas zasadniczy pe­leton mieszkańców krainy pod Skałami Asgrima. Znaj­dowali się tam mężczyźni i kobiety — wszyscy w wie­ku powyżej osiemnastu lat, jeśli, oczywiście, zdołaliś­my to bezbłędnie odgadnąć. Dzieci nie dostrzegliśmy wcale. Być może w ostatnich latach w związku z po­gorszeniem się warunków w ogóle się nie rodziły. Albo umierały. Nie wiem.

Wszyscy Westfoldingowie odziani byli — podobnie jak Sigurd — w długie do kolan koszule, ściągnięte szerokimi pasami. Mężczyźni mieli u pasa krótkie mie­cze, niektórzy oprócz tego jeszcze długie włócznie o ostrzu ze srebrnego metalu, a jeden czy dwóch na­wet łuki i kołczany ze strzałami. Łuki sporządzono z jakiegoś przedziwnego materiału. Z całą pewnością nie było to ani drewno, ani metal, ani związana para rogów antylopy jak w Mongolii, ale jakaś zupełnie szczególna substancja najbardziej przypominająca wiąz­kę włókien. Ostrza strzał były niezwykle długie, a nie­które przypominały kształtem małe harpuny.

Ludzie, zwłaszcza kobiety, byli zdecydowanie bar­dziej wzruszeni i przychylni niż obaj starcy. Niektó­rzy rzucali się przed nami na kolana, mamrotali coś

o hoenirach, obejmowali się nawzajem, podskakiwali. Patrząc na to wszystko staruszkowie pochmurnieli co­raz bardziej, chociaż wyraźnie nie chcieli dać tego po sobie poznać. .

W końcu energicznym gestem przerwali ten ludowy festyn przed jaskinią i zaprosili nas do środka. West-foldingom i Sigurdowi kazali odejść, ale Iwan Maksy-mycz uparł się i za pośrednictwem Freda Słntona oznajmił, że Sigurd pójdzie z nami i basta!

— Nie odstępuj go ani na krok, Frędzle, i niech nam w porę da znać, gdyby się na coś zanosiło — powiedział Ostapienko do Freda i pierwszy ruszył za starcami.

Rozległą jaskinię oświetlało kilka otworów wybitych w skale na stosunkowo dużej wysokości. Światło prze­nikało przez wirujące w powietrzu kłęby czerwonego pyłu. Tuż przy wejściu leżał potężny walec z podłużną szparą na całej długości. Łuskowatą powierzchnią przy­pominał pnie miejscowych „drzew", był jednak kilka­krotnie grubszy. Dwaj mężczyźni musieliby się porząd­nie namęczyć, aby go objąć.

— Ragnir, święty bęben — pouczył nas Fred wy­mieniwszy półgłosem kilka słów z Sigurdem. — Pod­stawowy oręż obrony przeciwlotniczej ziemia-po-wietrze. Wygląda to tak samo jak lokali Murzynów af­rykańskich, jest tylko od nich trochę większy.

Zauważyłem, redaktorze, że na dźwięk znajomego słowa jeden ze starców spojrzał na Sigurda, jakby pragnął uśmiercić go złym spojrzeniem. Nie powie­działem o tym Ostapience ani słowa i proszę mi wie­rzyć, że do dziś nie mogę sobie tego darować. Przesu­

nąłem tylko nieznacznie „Skorpiona", aby go mieć pod ręką.

Na przeciwległym krańcu groty otwierał się w ska­le nieregularny otwór prowadzący w głąb jakiegoś szy­bu. Oświadczyłem wówczas coś w tym rodzaju, że po­wyżej uszu mam już speleologicznych doświadczeń i że po przeżyciach w Dziurze Świętego Patryka ani tro­chę nie tęsknię za podziemnymi labiryntami, ale Os­tapienko już ruszył naprzód. Rzucił mi tylko przez ramię, że musimy starać się nawiązać kontakt z mieszkańcami wszechświata, z podziemnymi bogami, i że wobec tego widocznie będziemy musieli pofatygo­wać się w tym celu pod ziemię. Skoro już raz wleźli do jaskiń pod Sneffelsem, to chyba i tu zostali wierni swoim narodowym zwyczajom. I żebym zwracał uwa­gę na dozymetry w hełmach. Podziemni bogowie mo­gą mieć w Skałach Asgrima równie nieprzyjemne lam­pki radioaktywne jak w Dziurze Świętego Patryka.

Przekazałem ostrzeżenie Ositapienki McLaughinowi i Fredowi i ufnie pobrnąłem za komendantem w głąb sztolni. Przed wejściem, które dzięki niezwykłemu ka­prysowi sił górotwórczych przypominało swoim ostro-łukiem gotycką bramę, leżała wiązka pochodni, a właś­ciwie długich prostych prętów, co do których roślin­nego pochodzenia miałem pewne wątpliwości. Omotano je jakąś włóknistą materią, podobną z daleka do ką­dzieli albo też czesanego lnu. Iwan Maksymycz położył bliżej stojącemu starcowi dłoń na ramieniu i wskazał reflektor -zasilany z baterii skafandra. Zaświecił go. Starzec ani nie padł twarzą na ziemię, ani też

me przestraszył się okropnie, pomrugał tylko trochę oczyma, odłożył pochodnię i zanurzył się w głąb ko­rytarza.

Rzeczywiście, redaktorze, wyglądało tu jak w ko­palnianym korytarzu, tylko — rzecz jasna — bez sza­lowania. Gdzieniegdzie skały nosiły ślady ręki ludz­kiej: ociosano je i wygładzono, aby ułatwić przejście — wie pan, stary grotołaz na pierwszy rzut oka pozna takie ingerencje w dzieło natury. Korytarz nieregular­nymi stopniami obniżał się o jakieś sto albo sto pięć­dziesiąt metrów.

— Słuchaj no, Fred — zwróciłem się do Sintona — a gdzie się podziewa ten Jarl Wisund, Jarl Byk, o któ­rym opowiadał twój przyjaciel Sigurd. Nie widziałem go tu dotychczas.

— Mylisz się, przyjacielu — Fred na to. — Ten młodszy i brzydszy z tych dwóch przystojnisiów, którzy tak bezinteresownie i widać nie bardzo chętnie bawią się w naszych przewodników, to właśnie ów Jarl.

— A ten starszy? Brat?

— Tutaj wszyscy są mniej lub więcej braćmi albo też co najmniej kuzynami, doktorze! Cofnęliśmy się o tysiąc lat do okresu wspólnoty rodowej. Starszy pan — jeśli dobrze Sigurda zrozumiałem — jest czymś w rodzaju najwyższego kapłana plemienia. Religię tu mają bardzo skomplikowaną — trochę Odyna, trochę Chrystusa, jeśli można się tak wyrazić, a ponadto jesz­cze kult węża, chociaż, jak się wydaje, na Marsie żad­nych węży nie ma. Na pewno zapożyczyli to od tu­bylców znad Xingu, i lepiej nie odwracaj się co chwi­

la, bo zdefasonujesz sobie ten swój wspaniały nos... Guz Maca niech ci będzie przestrogą!

Fred miał rację. Korytarz stawał się coraz bardzie,) niewygodny i nieprzystępny. Tak daleko widocznie zapuszczało się już niewiele osób.

Po kilkudziesięciu metrach korytarz rozszerzał się tworząc rozległą salę.

— Boże, oby tylko nie było tu ruchomych gła­zów! — westchnąłem zupełnie szczerze. — Właśnie tam się to wszystko zaczęło...

Nie, redaktorze, ruchomych głazów tam nie było, by­ło za to coś bardziej interesującego. Wiązki światła naszych reflektorów odbiły się od czegoś oślepiająco białego i ogromnego, co spadało z wysokości mniej więcej trzypiętrowej kamienicy prosto w dół niczym lśniący wodospad, ale wodospad stężały i zastygły, a przy tym — jak się zdawało — zupełnie nieru­chomy.

\ — Chłopaki, jeśli to stalaktyt, to jest to największy stalaktyt na świecie... — zauważył Mac. — Ale jeśli toto jest z lodu, to prawdziwy pech, bo nikt nie nazwie tego naszym imieniem... A może nazwie?... Co ty na to, Fred?

Fred nic nie powiedział, ale obrzucił Maca karcą­cym spojrzeniem.

Znajdowaliśmy się widocznie przy Białym Świętym Kamieniu Kipiącej Fali, o którym mówił już Sigurd. Mam tu fotografię, redaktorze. Jeśli pan chce, może ją pan wziąć do tego swojego reportażu. Niewiele jest warta. To białe lśniło jak lustro. Mimo wysiłku i po-

ważnej wiedzy fotograficznej, jaką zyskałem dzięki swojej szanownej małżonce — widzi pan, i znów szko­da, że nie ma tu Aleny — jak na złość nie udało mi się uchwycie/na negatywie choćby śladu drobnego ry­sunku na powierzchni tego czegoś. Sprawiło mi jednak drobną satysfakcję, kiedy na błysk elektrycznego fle­sza Jarl Wisund i wielebny kapłan jednak troszeczkę drgnęli. Oto do czego prowadzi ignorowanie naszej techniki!

Zdjęcie zrobiłem przy użyciu obiektywu panora­micznego, redaktorze... Super-Angulon, rozumie pan, trzydziestka piątka. Popełniłem zupełnie szkolny błąd nie prosząc nikogo z obecnych, aby przy tym stanął... Wtedy można by ocenić wymiary. Do wiadomości pana i czytelników: dolna, najniższa część Białego Świętego Kamienia Kipiącej Fali ma dobre trzy me­try średnicy. Człowiek na tle tej lśniącej wspania­łości wygląda jak mrówka na tle... no... na tle buta. A to już coś znaczy!

Dwie największe niespodzianki przeżyliśmy, kiedy podeszliśmy do tego bliżej. Najpierw mniejsza niespo­dzianka, wyraźnie nieprzyjemna — dozymetry w heł­mach zaczęły żarzyć się rubinowe. Na razie nie ponad dopuszczalną normę — te maszynki są ogromnie czułe i reagują nawet na fosforyzującą tarczę zegarka — ale diabeł nie śpi i lepiej dwa razy mierzyć, a raz kroić, i tak dalej w myśl tych wszystkich ludowych mądrości. Jarl Wisund i kapłan bez obawy podeszli do tej rze­czy o nieznośnie długiej nazwie, jak gdyby nigdy nic, a ponieważ nie byli tu zapewne po raz pierwszy,

a mimo to doczekali zupełnie przyzwoitego, na miejsco­we zaś warunki nawet godnego pozazdroszczenia wie­ku, i my też odważyliśmy się ruszyć z miejsca — w hełmach na głowach i zezując nieustannie na czer­wony wskaźnik dozymetru. Intensywność promienio­wania radioaktywnego nigdzie nie przekroczyła granic przyzwoitości, krótko mówiąc — mogliśmy koło Bia­łego przebywać kilka minut, a nawet godzin, to zaś wydawało się nam więcej niż dosyć. Oczywiście, tyl­ko tak długo, dopóki nie przyjrzymy się wszystkiemu porządnie i z bliska. Redaktorze — to płynęło! Wprawdzie straszliwie powoli, znacznie wolniej niż miód, powiedzmy tak dwa-trzy centymetry na minutę, ale mimo wszystko płynęło. A przy tym — i to było najdziwniejsze i Ostapienkę, który był także geologiem i mineralogiem, niemal zwaliło z nóg — lśniąco biała substancja była w rzeczywistości twarda i przy uderze­niu dzwoniła jak prawdziwy kamień. Przez długie mi­nuty patrzyliśmy, jak poszczególne „stalaktyty" prze­dłużają się z wolna i zbliżają do polepy jaskini, skąd równie wolno odpływał strumyczek świetliście białej masy, aby zniknąć w następnym zagłębieniu skalnym. Rzuciliśmy w ten potoczek kamień. Substancja Białego Świętego Kamienia Kipiącej Fali pochłonęła go z szybkością — mniej więcej — wskazówki sekundni-ka. Zniknął.

— Rodzaj materiału parakrystalicznego, metaloidu... licho wie, czego... — Iwan Maksymycz w końcu zdobył się na jakieś przypuszczenie. — Właściwie to zupełnie podobnie zachowuje się szewska smoła. Tak samo

cieknie, a przy tym pozostaje niemal tak twarda jak kamień. Albo szkło. Tylko że smoła potrzebuje na to tiługich dni, a szkło całych tyciącleci. No, chłopcy, ka­wałek tego musimy wziąć do domu. To może okazać się strasznie ważne...

Mac natychmiast ruszył ochoczo w stronę wiszącego nad nami białego olbrzyma.

— Nie, nie teraz. Później. Frędzle, czy jaskinia koń­czy się tutaj? Zapytaj Sigurda.

— Już pytałem, komendancie. Okropnie się bał, ale widocznie jest na Jarla Wisunda i arcykapłana potwor­nie wściekły za to, że skazali go na śmierć, no i dał się w końcu przekonać. Tutaj ponoć miejscowe atrakcje dopiero się zaczynają. W dalszej jaskini jest coś, co na­zywa Małym Słońcem, i tam właśnie — jak się wyda­je — Westfoldingowie mogą nawiązać kontakt z pod­ziemnymi bogami.

Fred był zdenerwowany. Zaczynało być gorąco, re­daktorze!

Iwan Maksymycz ruszył w stronę czarnego otworu, przez który wyciekał dołem lśniąco-biały strumyczek. Jarl Wisund i arcykapłan rzucili się ku niemu niespo­dzianie i zaczęli jeden przez drugiego coś paplać. Sin-ton w miarę możliwości tłumaczył, że następne jaskinie to ponoć święte miejsca, do których nie wolno wejść nawet hoenirom, gdyż podziemni bogowie mogliby się rozgniewać i na zawsze opuścić swoje dzieci z Nowego Nidaros. Mówili też coś o pożywieniu, od którego Westfoldingowie są całkowicie zależni i bez którego by zginęli, ale tę część przemówienia Fred rozumiał je­

dynie piąte przez dziesiąte i nie odważył się jej do­słownie przekładać.

Barczysty komendant wzruszeniem ramion strząsnął ręce obu starców. Na czole, brudnym od czerwonego pyłu i poprzecinanym strużkami potu, zjawiły się gniewne zmarszczki.

— Kto wobec tego może iść dalej, Frędzle? Jeśli się nie mylę, tylko oni, co?

Po krótkiej dyskusji Fred przyznał, że chyba tak.

— Aha! — warknął chmurny Ostapienko. — A więc powiedz im, że... Albo nie! Powiedz im, że podziemni bogowie w żadnym wypadku nie mogą się na hoenirów rozgniewać. Że jesteśmy przyjaciółmi podziemnych bo­gów i — krótko mówiąc — musimy się z nimi poro­zumieć.

Fred obiecał zrobić, co tylko się da. Po chwili oznaj­mił:

— Jarl Wisund twierdzi, że tak czy inaczej dalej się nie dostaniemy. Powiada, że podziemni bogowie strze­gą swojego królestwa przy pomocy niewidzialnego mu­ru. Otwierają go jedynie wtedy, kiedy sami tego pra­gną i kiedy Westfoldingom wolno przyjść po pożywie­nie. Ale tego dokładnie nie rozumiem — dodał Fred.

Iwan Maksymycz ruszył przed siebie, obaj nasi prze­wodnicy za nim.

Tym razem korytarz był znacznie krótszy niż mię­dzy pierwszą grotą mieszkalną w Skałach Asgrima a jaskinią Białego Świętego Kamienia. Prowadził nie­co pod górę i skręcał pod kątem prostym.

Jarl Wisund powiedział coś — widocznie pad adre­sem Ostapienki.

— Czego chce? — spytał komendant.

— Mówi, że możesz zgasić „pochodnię w brylan­cie" — ma na myśli reflektor. Tu jest widno. Zbliża­my się do Małego Słońca.

— Nie spuszczajcie oka z dozymetrów! — polecił Iwan Maksymycz. — Ja tam już żadnym małym ani dużym słońcom nie wierzę... — Ale reflektor rzeczywi­ście zgasił.

Mrok korytarza rozświetlał dziwny blask mieniący się wszystkimi kolorami tęczy. Światło załamywało się i odbijało od gładkich powierzchni ścian. Ostapienko mówił właśnie coś w tym sensie, że pod względem geo­logicznym mamy tu do czynienia z absolutną zagadką, a przede wszystkim są tu niewyczerpane złoża żelaza, jeśli oczywiście nauczymy się przewozić je tanio przez kosmos, kiedy nagle korytarz urwał się na kolejnym zakręcie. Usłyszeliśmy okrzyk komendanta. Skoczyłem w przód, za mną Mac Mac Mac i Fred, który dość bru­talnie odtrącił Sigurda, przejętego skruchą z powodu zdrady, jakiej się dopuścił wobec Jarla i arcykapłana. Ostapienko stał z obu starcami w niewielkiej grocie o niemal okrągłym kształcie, do której — podobnie jak w Rogheimie — światło dzienne wnikało przez mały otwór w pobliżu sklepienia. Różnica polegała na tym, że tu spadało niemal pionowo, z zenitu, i rozpraszało się snopem tryskających promieni — oślepiających i rzucających tysiące tęczowych plam. To lśnienie by­ło tak gwałtowne, że oślepiło nas i w pierwszej chwili

nie moglibyśmy rozpoznać, co właściwie leży na cokole z potężnego kloca, który — sądząc z rozmiarów i po­wierzchni — służył też do sporządzenia świętego bębna Ragnira.

Ostapience przyszło w końcu na myśl włożyć hełm skafandra i opuścić odpowiedni filtr wizjera. Poszliś­my za jego przykładem. Przed nami znajdował się jakiś przejrzysty sześcian o krawędziach mniej więcej metrowej długości, osadzony jednym z rogów w nacię­ciu pnia tworzącego podstawę. Sześcian rzucał wokoło blask oślepiający nawet wtedy, gdy patrzyło się przez filtr polaryzacyjny. Można też było stwierdzić, że sześ­cian właściwie nie jest wcale sześcianem, ale bryłą o dużo bardziej skomplikowanej budowie. Jarl Wisund i arcykapłan kilkakrotnie skłonili się przed Małym Słońcem, jak się rzecz owa zupełnie trafnie nazywała.

— Wiecie, na co my tu właściwie patrzymy? — odezwał się w końcu Iwan Maksymycz.

— Na jakiś wyjątkowo duży kryształ, co? — wy­raził przypuszczenie Mac.

— Kryształ? O krystalograficznej postaci trój­kątnego dwudziestoczterościanu, czyli triakisoktaedru? A zresztą, czy widziałeś już kiedyś kryształ, który by w ten sposób załamywał światło? Oczywiście nie! To jest, proszę ja kogo, największy surowy diament, jaki człowiek kiedykolwiek widział. Najczystszej wody! Wspaniały! Wszystkie ziemskie diamenty, Góra Świa­tła, Orłów, Excelsior i te inne drobniejsze śmieci są przy nim jedynie nędznym i obrzydliwym piaskiem. Waży pewnie dobrych kilka ton.

— Jaką ma wartość? — zainteresował się Mac.

— Jaką? Absolutnie żadnej! Gdyby oceniano go we­dług obowiązujących na Ziemi kryteriów, gdzie — o ile mi wiadomo — za każdy następny ułamek grama podwaja się cenę, to pewnie by wszystkie pieniądze świata, i to pomnożone jeszcze przez jakiś bilion czy trylion, nie wystarczyły. A więc mówienie o wartości jest kompletnym nonsensem. A na Ziemi ten klocek zdezorganizowałby od razu cały diamentowy rynek. Nawet gdyby go rozdzielono na mniejsze kawałki — a moim zdaniem byłaby to niepowetowana strata — doprowadziłoby to do potwornego krachu na wszyst­kich diamentowych giełdach...

— No to bierzemy go, chłopaki — zaproponował Mac. — Niechaj znowu będzie jakaś heca!

— Bardzo jestem ciekaw, jak go weźmiesz i gdzie go w „Riderze" schowamy — zauważył jakby od nie­chcenia Fred. — A poza tym nie zachowuj się tu jak zdobywca. Ten kamyczek wcale • nie pada przed tobą błagalnie na kolana!

— No, no, znowu jakieś kazanie... — mruczał Mac. — Ale gdzie są ci podziemni bogowie? O to nie potrafisz zapytać, co?

Fred nie czekając na zachętę rozmawiał już żywo z Sigurdem, którego obecności Jarl i arcykapłan wy­raźnie i celowo nie dostrzegali. Sigurd jednak nigdy w życiu tu nie był i nawet przy najlepszej woli nie potrafił poradzić, dokąd iść. Obaj starcy stali przy Małym Słońcu z rękoma założonymi na piersiach i od­mawiali odpowiedzi na pytania Sigurda. Jarl Wisund

w końcu oznajmił lakonicznie, że w świętym przybyt­ku nie powinno się podziemnym bogom zakłócać wbrew ich woli spokoju. I basta!

— Zachowują się wobec nas coraz bardziej nieprzy­chylnie — powiedział Ostapienko. — Zapewne popeł­niliśmy jakiś błąd, ale z drugiej strony... wiecie, mam wrażenie, że Jarl i arcykapłan wcale nie są o wiele przyjemniejsi nawet dla swoich współplemieńców. Wi­docznie tych miejscowych bogów zagarnęli dla siebie i korzystają z tego, jak mogą.

Fred wzruszył ramionami i rzucił coś o zupełnie nor­malnym i przyjętym wykorzystywaniu toku zdeformo­wanych informacji, jeśli istnieją takie możliwości. Za­milkł dopiero wówczas, kiedy Mac zaczął jęczeć jak , człowiek dotknięty nagłym bólem zębów. Mac zawsze reagował w ten sposób, ilekroć Fred dosiadał swojego semantyczno-cybemetycznego rumaka.

— Spróbuj ich, Frędzle, bardzo grzecznie zapy­tać, czy Małe Słońce znaleźli tu, na cokole, i powiedz im, aby ich udobruchać, że jesteśmy wprost zachwy­ceni i że czegoś tak wspaniałego nigdy w życiu nie widzieliśmy. Może to poskutkuje!

Widocznie Fred starał się, jak mógł, bo po jego dłuż­szym przemówieniu arcykapłan przestał być tak bardzo ceremonialny, z oczu zniknął mu wyraz niechęci i ra­czył odpowiedzieć, że nie, że Małe Słońce znaleźli w jednej z pobliskich jaskiń i przynieśli je tu ku czci pod­ziemnych bogów. Wokół Małego Słońca — mówił — leżało jeszcze wiele mniejszych słońc.

— Istny Transwal... — zauważył Mac. — Wiecie, ja-

kie by to miało znaczenie dla naszych wierceń głębi­nowych? Albo dla ciągnięcia drutów?... Wyobraźcie so­bie, że każda fabryka może sobie pozwolić na kilka diamentów/o wielkości baraniej głowy!

Dobra wola kapłana i Jarla nie sięgały dalej. Osta-pienko podjął więc penetrację jaskini na własną rękę. Po kilku zaledwie krokach znalazł to, czego szukał:

wąski otwór w skale.

— O, tu znów wypływa ten biały kamienny stru­myczek — oznajmił. — Po drodze gdzieś się nam za­gubił. Nawet tego nie spostrzegliśmy. Au!

— Co się stało? — zapytaliśmy go wszyscy trzej jednym głosem.

— Uderzyłem o coś... na razie nie widzę, o co. Coś jakby płyta szklana, ale odrobinę elastyczna. Mac... chodź no tu i popatrz... pewnie znów jakieś miejscowe cuda i czary...

Tym razem nie były to, redaktorze, cuda i czary, ale coś jeszcze dziwniejszego, co Jarl i arcykapłan od dawna znali... Teraz patrzyli na nas drwiąco, jak usi­łujemy przejść przez otwór i jak odbijamy się od nie­widzialnej przeszkody niczym muchy od szyby okien­nej. Właściwie nie jest to tak bardzo ścisłe porówna­nie; już w określonej odległości od przeszkody czuło się wyraźny opór, odpychanie, które ciągle wzrastało i osiągało stopniowo taką siłę, że nie można jej było przezwyciężyć. Przypominało to — praktycznie rzecz biorąc — bardziej niż płytę szkła błonę gumową, któ­rej opór wzrasta w miarę napinania. Ma pan przynaj­mniej zielone pojęcie, jak to funkcjonowało? Chwała

Bogu! Kiedy tak kręciliśmy się wokół zagadkowej prze­szkody i zastanawialiśmy się, czy spróbować użyć „Skorpiona", czy raczej Macowego lasera, w pewnej chwili bardzo skutecznie zasłoniliśmy kawałek otworu... Fred chwycił nas za ramiona.

— Chwileczkę... tam jest coś w rodzaju siatki! Wi­działem to całkiem wyraźnie. Jak Boga kocham! Drob­niutka siatka, której oka mają średnicę mniej więcej centymetra lub dwóch... Stańcie znów tak, aby zasło­nić tę dziurę przed Małym Słońcem... No tak... to siatka! Widzicie?

Oczywiście widzieliśmy. Jakby zawieszona w powie­trzu kołysała się i lśniła zagradzając wejście do dal­szego podziemnego korytarza regularna siatka z zie­lonkawych, niezmiernie delikatnych kreseczek, które czasami znikały na chwilę, by pojawić się znowu, cza­sem zaś przesuwały się, aby potem wrócić na swoje miejsce. Raz czy nawet dwa razy na ułamek sekundy cała siatka gwałtownie rozbłysła i splątała się, ale na­tychmiast powróciła do pierwotnej postaci. Gdy popa­trzyliśmy z bliska, wydało się nam, że powietrze wokół nitek drży tak, jak w lecie nad rozgrzaną szosą. Tem­peratura jednak — na ile udało się nam zbliżyć rękę— nie wzrastała. Ale do samej zielonej koronki nie moż­na było ręki zbliżyć. Co najwyżej — na pięć albo sześć centymetrów.

— Wiecie, chłopaki, co to przypomina? — odezwał się w końcu Fred. — Zapis oscylacyjny na ekranie. Nawet kolor tych nitek... Nie wydaje się wam?... I te krótkotrwałe zakłócenia, kiedy na chwilę wszystko to

mota się i plącze, by natychmiast powrócić do poprzed­niego stanu...

— To twoja dziedzina, Mac. Ty jesteś elektronikiem. Właściwie to między innymi elektronikiem — popra­wił się Ostapienko. — A więc ty myślisz...

— Wolę zbyt wiele nie myśleć — wykręcił się na­tychmiast McLaughin. — Tu, na Marsie, teoretyzowa-nie prowadzi zazwyczaj do bardzo przykrej kompromi­tacji. Ale rzeczywiście najbardziej to przypomina ja­kieś pole siłowe o mocnym ładunku antygrawitacyj-nym. Jego nosicielami są te zielone sznureczki, które jakaś maszyna indukuje albo emituje, albo coś w tym rodzaju. Ten, kto to zainstalował, wie zapewne o gra­witacji i o antygrawitacji trochę więcej niż my. Uświa­domiliśmy to sobie zresztą już wtedy, kiedy patrzyliś­my na latający talerz kręcący się koło „Ridera", praw­da? Ale skoro już przy tym jesteśmy, to ci dwaj pa­nowie — wskazał głową Jarla i arcykapłana z zainte­resowaniem śledzących nasze poczynania — z całą pew­nością wiedzą, dlaczego Małe Słońce właśnie t u przy-dźwigali. Gdyby nie to, żeśmy przypadkiem tę siatkę zasłonili i że mimo wszystko zwykliśmy się odrobinę wokół siebie rozglądać, nigdy byśmy jej nie spostrze­gli. Westfolding, który tu zabłądził, jeśli się na coś tak świętokradczego w ogóle odważył, z całą pewnością opowiadał do śmierci, że jakieś złe i nieczyste siły odtrąciły go od siebie...

Ostapienko wzruszył ramionami.

— Może. Ale co teraz? Myślę, że na nic się to nie zda, ale mimo wszystko spróbowałbym lasera. Energia

wiązki fotonów jest z pewnością skuteczniejsza niż kul­ki naszych automatów. No, do dzieła, Mac!

McLaughin ochoczo zdjął z ramienia karabin lasero­wy, przez chwilę ładował kondensatory, po czym wy­celował i z bliska — na tyle, na ile mógł pokonać lufą wzrastający opór — wypuścił ognisty promyczek, cienki jak igła, wprost w zielonkawą siatkę. Zamknę­liśmy oczy, ale ostry blask sprawił nam ból nawet mi­mo opuszczonych powiek i dymnego szkła wizjerów. Mac powiedział nam później, że obserwował to wszyst­ko przez okulary ochronne. Promień uderzył w pole siłowe jak strumień wody w taflę szkła, rozprysnął się na nim i rozpłynął — tak dosłownie się wyraził — na wszystkie strony. Na kilka sekund cały otwór w skale zalśnił, włókienka jakby pogrubiały, wzmocniły się i — tego jednak Mac nie był tak całkiem pewien — przemieniły się w różańcowe formacje złożone z sze­regu drobnych kuleczek. Po chwili wszystko było już po staremu. Nie naruszona siatka zielonkawych, ledwie widocznych pajęczyn nadal zagradzała drogę...

— A więc z pozycji siły nic się nie da zrobić ;— po­wiedział Iwan Maksymycz. — Musimy wymyślić coś lepszego. Mniej brutalnego. Ta siatka to widocznie dzie­ło zdolnych uczonych, a my na nią od razu zf bronią w ręku. Nie...

Wszyscy jak jeden mąż spojrzeliśmy na Iwana Ma-ksymycza: czy mówi poważnie, czy też stroi sobie z nas żarty, ale zanim zdążyliśmy ten problem rozstrzygnąć, Fred jęknął:

— Spójrzcie no szybko! To zaczyna się zmieniać!...

Miał rację, redaktorze! Nitki, jeszcze przed chwilą ledwie widoczne, zaledwie pajęczynowaty i zielonkawy zarys kresek, zaczęły się nagle żarzyć jak włókna w żarówce. W pewnym miejscu siatki zrobił się naraz otwór, który rósł pomału, zachowując dokładnie ku­listy kształt. Jedna żarząca nitka po drugiej odwijały się spiralnie, by w końcu zniknąć bez śladu. Mac Mac Mac jednym szarpnięciem otworzył futerał swojego hasselblada i nie celując pstryknął zdjęcie.

— Posłuchaj, Mac, tyś jednak naderwał to tym swo­im laserem, a teraz pruje się jak nylonowa pończo­cha — powiedziałem i naprawdę tak myślałem. Bo też to się dosłownie pruło, redaktorze... Zresztą nawet na fotografii dość dobrze to widać.

— Uważajcie lepiej na Jarla — poradził nam za ple­cami Fred.

Westfoldingowie stali tuż za nami i patrzyli na sieć. Wcale nie wyglądali na zdziwionych czy przerażonych, raczej wprost przeciwnie — na zawiedzionych i wście­kłych.

— A więc to tak — odezwał się komendant. — Obaj panowie ten cud widocznie doskonale znają i wiedzą, jak usunąć to pole siłowe albo jak dać .znak temu, kto je tu utrzymuje. Raczej to drugie... Jakąś rolę gra tu chyba Małe Słońce — po prostu impuls świetlny, któ­ry — nie wiedząc o tym — wysłaliśmy strzelając z la­sera... Może... ale dajmy już spokój domysłom.

Ostrożnie wsunął rękę tam, gdzie jeszcze przed chwi­lą znajdowało się pole siłowe. Zniknęło. Ręka przesu­nęła się bez trudu.

— Obaj wysoko urodzeni Westfoldingowie pójdą przed nami, Frędzle! Powiedz im to, proszę cię bardzo. Mac i Sigurd zostaną tutaj. Troszkę mi to przypomina zwodzony most, a według zgodnej opinii wszystkich powieści przygodowych lepiej mieć swoich ludzi po obu stronach.

Jarl wraz z arcykapłanem bez protestu weszli w ni­ski otwór. Obaj — aby zmieścić się w nim — musieli się pochylić. Po jednej stronie, tuż przy skale, znajdo­wało się regularne, widocznie sztuczne, koryto, którym z wolna, niemal niedostrzegalnym ruchem płynęła lśnią­co biała substanacja. Tym razem już po kilku metrach dotarliśmy do czwartej jaskini, nie oświetlonej, o roz­miarach dość rozległego pomieszczenia. Ściany były niemal zupełnie gładkie, strop ginął gdzieś wysoko w górze.

Jarl i arcykapłan natychmiast po wejściu rzucili się na kolana i mamrotali coś z głowami przyciśniętymi do skalnej posadzki.

— Jeśli się nie mylę, proszą podziemnych bogów o przebaczenie, że zbezcześcili ich... ich coś. Nie wiem, czy świątynię, czy tylko przybytek. Nie wszystko ro­zumiem... I aby nie obrażali się i nie odmawiali w przyszłości swoim dzieciom... i znów nie wiem, cze­go... ale na podstawie pokrewnych wyrazów może to być chleb... Jest to pewnie bardzo już zniekształcone i zatarte wspomnienie chrześcijańskiej modlitwy Ojcze nasz — „chleba naszego powszedniego daj nam dzi­siaj..."

— Tak myślisz, Fredzie7 — powiedział z wolna Osta-pienko oświetlając reflektorem wszystkie kąty jaski­ni. — Ależ nie, przyjacielu! Spójrz tylko... I ty rów­nież, doktorze. Właściwie ty przede wszystkim. Co się tu z Białym Kamieniem dzieje? Widzicie — tu! Zauwa­żyłem, że Jarl Wisund przy tym całym oddawaniu po­kłonów i biciu głową o ziemię ułamał coś i szybko wsunął do ust. I arcykapłan także przysuwa się nie­znacznie coraz bliżej...

Nie będę zwlekał, doktorze, i zbyt długo podniecał pańskiej ciekawości, oczywiście, jeśli moja opowieść na tyle pana interesuje, by można tu mówić o jakimś podniecaniu. Wolny, ledwie widoczny strumień ka­miennej substancji tu, w jaskini, jeszcze bardziej zwal­niał swój bieg i rozlewał się tworząc okrągłe jeziorko pokryte przy ujściu ledwie dostrzegalnymi stalaktyta­mi galaretowatej masy. Musiałem włożyć na obiektyw aparatu fotograficznego swoje i Maca pierścienie, aby móc fotografować z dostatecznie bliskiej odległości. Wyglądały jak malutkie sople rosnące w górę na wy­sokość najwyżej pół centymetra. Ale niedaleko od uj­ścia kamiennego potoczka zmieniały się: stawały się matowomleczne i niemal w oczach przybierały najbar­dziej fantastyczne kształty, które pomysłowy Fred na­zwał celnie ,,karnawałem krasnoludków". Widzi pan te fotografie — prawda, że to trafne określenie?

W ostatnich szeregach po drugiej stronie jeziorka „tańczące krasnoludki" niemal cudownie ożywały. Za­czynały się zwijać i kręcić, z czapeczek tu i ówdzie wytryskiwały z cichym trzaskiem mleczne kropelki (ma

pan je na zdjęciu) i jeszcze kilkadziesiąt centymetrów drogi i te śmieszne, dziwaczne figurki rozpływały się w warstwę białawej — o lekko brązowym odcieniu — masy pokrywającej taflę jeziorka. Pachniało to przy­jemnie — jak karmel albo pieczone mięso.

Fred spytał obu starych Westfoldingów, czy to jest ów chleb, którego im podziemni bogowie dostarczają. Przytaknęli żywo. Jarl Wisund dodał, że bez tego po­żywienia mieszkańcy Rogheimu dawno by pomarli z głodu, zwłaszcza w zimie, kiedy nie można tu nic zebrać ani upolować.

Potem oczywiście i ja tę rzecz ostrożnie skosztowa­łem — najpierw jedynie odrobinę na koniuszek języka, następnie zaś — niewielki kęs. W smaku przypominało to trochę ekstrakt mięsny z dodatkiem grzybów, po­zostawiało jednak lekkie pieczenie w ustach. Wcale nie było to złe, redaktorze! Nie wydaje mi się, abym so­bie tę potrawę szczególnie upodobał, tak żebym mu­siał prosić Alenę o przyrządzanie jej na każdy nie­dzielny i świąteczny obiad, ale pod względem kalo­rycznym była zapewne wydajna. Zresztą jadłem już gorsze rzeczy! Jak mi Bóg miły! Zapewne była to ja­kaś hodowla organizmów na pożywce.

Ostapienko naraz zwrócił się gwałtownie do Sin-tona.

— Frędzle... dopiero teraz przyszło mi to do głowy... Zapytaj, czy właśnie tu spotykali się z podziemnymi bogami. Szybko! Człowieku, że też nie przyszło mi to wcześniej na myśl!

Fred, nieco zdziwiony tym pośpiechem, uniósł brwi, niemniej jednak pytanie przetłumaczył.

Jarl i kapłan wymienili spojrzenia, po czym Wisund, który widocznie przemawiał w imieniu wszystkich po­zostałych, powiedział z wahaniem:

— Tak... już mój ojciec ich tu słyszał. My także rozmawialiśmy z nimi. Nieczęsto. Jeśli sobie przypo­minam, przez całe życie mówili ze mną chyba pięć i pięć razy.

Jak pan widzi, Jarl w matematyce nie był orłem... Dyskusja za pośrednictwem tłumacza trwała — mi­mo przeszkód — nadal. Iwan Maksymycz rzucał jedno pytanie po drugim —, Wisund odpowiadał wolniej i bardziej powściągliwie.

— I co wam podziemni bogowie mówili?

— Mówili tylko o dniach, kiedy wolno nam przyjść po pożywienie, i

W jakim języku mówili?

— W naszym. Podziemni bogowie są wszechwiedzą­cy. Mówią językami wszystkich narodów.

— Mówili jak ty, jak inni Westfoldingowie?

— Bogowie nie mówią jak ludzie...

— A więc jak mówią?

Tu rozmowa ugrzęzła na mieliżnie. Jarl Wisund albo nie chciał, albo nie umiał opisać języka podziemnych bogów. Skąpym rezultatem wysiłków Freda było stwierdzenie, że mówili „jakby głosem świętego Ragni-ra", ale — na ile udało mu się zrozumieć — nie tak głośno. ;

— Albo jest to podstęp jak w dziesiątkach najroz­

maitszych mówiących świątyń — komendant otarł so­bie pot z czoła — albo po prostu zmyśla jak setki kró­lów i jariów ku większej chwale majestatu, albo też wreszcie mówi prawdę i jesteśmy tam, gdzie chcieliś­my się znaleźć. Frędzle, bardzo cię proszę: jeszcze kil­ka pytań. Czy widzieli kiedyś podziemnych bogów na własne oczy?

— Nie... nigdy — odpowiedział Jarl. — Człowiek nie może patrzeć na bogów. Widzieliśmy ich statki, który­mi mogą latać po niebie.

Ostapienko pospiesznie wymontował z hełmu muszlę mikrofonu. Miała w przybliżeniu kształt płaskiej mi­ski. ,

— Czy te ich niebieskie statki wyglądały mniej wię­cej tak?

Jarl i kapłan wymienili kilka słów, po czym Jarl skinął głową.

— Niezupełnie, ale mniej więcej tak.

— Aha. Latające talerze! Nic innego... Jeszcze chwi­leczkę, Fred! Ile statków do podróżowania po \niebie widzieli Westfoldingowie i kiedy zobaczyli ostatni?

Znów chwila konsultacji, po czym odpowiedź:

— Dawniej widywano więcej statków, nawet kilka jednocześnie... latały niczym foty wokół księżyca. Te­raz od wielu lat — ani jednego. Dopiero przed trzema i trzema dniami.

A Fred uzupełnił:

— Chciał jeszcze dodać, że oznaczało to nieszczęście, czyli krótko mówiąc nasze przybycie, ale arcykapłan, Iwanie Maksymyczu, powstrzymał go spojrzeniem.

Wydawało się, że komendant nie zwrócił na ten ko­mentarz uwagi.

— A nic innego nigdy nie widzieli? Na przykład wielkich czarnych kuł? Czarnych ośmiornic? Nic — tylko thursy?

WestfoldŁngowie kręcili głowami.

— Dobrze. Skoro oni mówili z podziemnymi boga­mi, to może i nam się uda. Łączność jest chyba obu­stronna, pewnie wiedzą już o naszej obecności. A mo­że nie?... To też możliwe. Mac, daj no mi tę swoją świetlną dubeltówkę! — zawołał Ostapienko.

Z mroku sklepionego korytarza wynurzyła się po chwili ręka w skafandrze z laserem. Ostapienko stanął w rozkroku, skontrolował lampkę sygnalizacyjną i igłą promienia objechał najdalszą ścianę jaskini. W powie­trzu rozszedł się zapach palonego kamienia. A potem wokół nas, redaktorze, naprawdę wszędzie dokoła nas, rozległ się jakiś głos, jakiego jeszcze nigdy w życiu nie słyszeliśmy. Obaj Westfoldingowie natychmiast padli na ziemię i leżeli w bezruchu jak martwi. My zbiliśmy się w gromadkę w kącie jaskini, a ja przy tym omal nie podeptałem tańczących krasnoludków. Głos najpierw brzmiał chrapliwie i niewyraźnie, do­piero potem rozległy się słowa, artykułowane straszli­wie pomału, głoska po głosce, sylaba po sylabie, nie­kiedy dziwnie przeciągane, kiedy indziej znów towa­rzyszyły im 'odgłosy, nie będące częściami słów. Nie chcę się chwalić, ale od razu zaświtało mi w głowie:

to mówi maszyna. Nie gramofon, magnetofon czy radio, słowem nic, co głos ludzki tylko zapisuje i przekazuje,

ale maszyna, która głos „tworzy", tak jak trąbka two­rzy trąbienie. Wie pan przecież, że saksofon może z po­wodzeniem śmiać się i że na skrzypcach, jeśli to pana "bawi, może pan naśladować śpiew kanarka. No... a ta maszyna mówiła. Po staroislandzku, tak że Fred mu­siał tłumaczyć, choć tak samo jak my stracił z wraże­nia głowę. Na szczęście miał dosyć czasu — ta mówią­ca maszyna nie mogła się w wygadaniu równać chociaż­by... no chociażby z Aleną. Skądże! Tym razem to szczęśliwy zbieg okoliczności, że jej tu nie ma! Jeśli dobrze pamiętam, pierwsze słowa brzmiały... Ale wie pan co? Damy już temu spokój. Ja wpraw­dzie chętnie wspominam, ale dzisiaj przebrałem trochę miarę. Kolega Piotr na pewno mnie zwymyśla, kiedy zobaczy jutro wyniki badań krwi... To przemówienie w jaskini „karnawału krasnoludków" znajduje się zresztą w archiwum akcji, a co działo się potem, może panu opowiedzieć Mac. Niewiele tego zostało. A więc dobranoc, redaktorze...

Tym nieprzyzwoicie długim rozdziałem tivymki ba­dania krwi doktora Kamenika okazały się nazajutrz rzeczywiście nie najlepsze; czy kolega Piotr go zwymyślał, nie wiem, mnie za to pani Atena zwy­myślała przez telefon jak się patrzy — i słusznie!) ze­gnamy się z doktorem Kamenikiem, jednym z glów-•nych — jeśli nie głównym — narratorów przygód akcji Val. Gdyby nie on, akcja Val wcale by się nie naro­dziła, nie doszłoby do „przygody stulecia", jak już pier-

wszą wyprawę w głąb jaskiń pod Sneffelsem nazwała jakaś zagraniczna gazeta, i — naturalnie — nie po­wstałyby też trzy tomy moich wywiadów z jej uczest­nikami. Za to wszystko jestem mu bardzo zobowią­zany.

Mój przyjaciel doktor Kamenik wie o tym dobrze, tak że mogę tu sobie darować sążniste frazesy orien­talnych uprzejmości.

Przyp. red.

Zapis Freda Sintona 4/a

Niniejszy tekst jest dokładnym i dosłownym powtó­rzeniem fragmentu oryginalnych uwag Freda Sintona wydanych jako fotofacsimile przez Instytut w Snef-fels. Sinton nie zanotował rozmowy w języku stara-islandzkim (w jakim faktycznie ją prowadzono), ale po angielsku. Starałem się tłumaczyć jak najwierniej, aby uchwycić także pewne charakterystyczne cechy „mo­wy maszyny".

Zainteresowani znajdą szczegółową analizę rozmowy w prawdopodobnej oryginalnej wersji staroislandzkiej^ powstałej w wyniku ponownego przekładu tekstu Sin­tona na język staroislandzki, oraz liczne komentarze na temat częstotliwości głosek i tak dalej i temu po­dobnie w osiemnastym tomie „Linguistic Research" (nr 5, 6 i 7). Osobiście przypuszczam, że mój przekład nie jest wcale gorszy od angielskiego; mam też nadzieję i wierzę — aby 2 szacunku dla Freda Sintona wyrazić się w jego ulubiony sposób — że nie została „podwyż­szona semiologiczna entropia ani też informacyjny szum w kanale".

Przyp. red.

(Stenogram rozmowy w jaskini za polem siłowym. Respondent prawdopodobnie mechaniczny.)

1. niewyraźne dźwięki (przygotowanie maszyny?)

2. ... ludzie... trzecia... gwiazda... słowo... słowo... sło­wo... ludzie... trzecia... gwiazda... czwarta... gwiazda... nie... więcej... słowo... słowo...

(Prawdopodobne znaczenie: „Mieszkańcy Ziemi, mo­żemy z wami rozmawiać jedynie przy pomocy tego zasobu słów, jakim posługują się Westfoldingowie". Terminu „planeta" i niektórych form gramatycznych •wyraźnie brak.)

2a. Kto do nas mówi?

3. Ludzie... trzecia... gwiazda... mówi... nie... ludzie... rozum... ostatni... krąg... teraz... czwarta... gwiazda... te­raz... tak... nie... jutro... nie... nie...

(Znaczenie niezupełnie jasne; prawdopodobnie: „Mie­szkańcy Ziemi, rozmawiacie z rozumnymi istotami ze­wnętrznego kręgu systemu słonecznego (?), którzy znaj­dują się tymczasowo na Marsie, ale jutro [jutro — prawdopodobnie w przenośnym znaczeniu tego słowa] odjadą).

3a. Czy możemy się z wami spotkać, przyjaciele?

4. ... ludzie... słowa... ludzie... trzecia... gwiazda... słowa... nie... ludzie... czwarta... gwiazda... słowa... nie... przyyyyyjaciele... słowo... nie... nie...

(Znaczenie: ,,Używajcie tylko miejscowego zasobu słów! Nie rozumiemy, co znaczy: przyjaciele".)

Widocznie wśród Westfoldingów częstotliwość uży­wania tego słowa jest minimalna albo wręcz zerowa. Charakterystyczne!

(Od tej chwili w pytaniach i odpowiedziach przysto­sowałem się do językowych nawyków maszyny.)

4a. My ludzie trzecia gwiazda rozum ostatni krąg razem czwarta gwiazda teraz?

5. Nie... kamień... ludzie ogień płomień śmierć... oko nie... palce nie... śmierć... rozum... ostatni krąg... śmierć... nie... życie... słońce... rozum ostatni krąg... ma­łe... małe... zwierzę... oko nie palce nie... śmierć... lu­dzie... śmierć nie.

(Znaczenie niemal niewątpliwe: „Nie możemy się spotkać. Jesteśmy radioaktywni [niewidzialny i niedo­tykalny płomień], co was zabija, a z kolei wasze bak­terie [małe, małe zwierzę], które wam nie szkodzą, nas zabijają".)

Uwaga: Użyte już raz słowa maszyna reprodukuje szybciej, bez poprzedzających je długich interwałów.

Kolejnego pytania nie zadano — maszyna natych­miast podjęła.

6. ... ludzie trzecia gwiazda... ludzie trzecia czwarta gwiazda teraz... szybko powrót trzecia gwiazda... sta­tek... płomienie... rozum ostatni krąg czwarta gwiaz­da... szybko ostatni krąg... śmierć czwarta gwiazda... kamień płomień oko nie... nie... nie... rozum ostatni krąg śmierć... ostatnia lata... (słowo zagłuszają trzaski) ostatnia lata... (znowu trzaski) ostatni krąg... czwarta gwiazda... ludzie trzecia czwarta gwiazda... w przeciw­nym razie... śmierć... ludzie trzecia czwarta gwiazda.

(Prawdopodobny sens: „Mieszkańcy Ziemi, przewieź­cie Westfoldingów [człowiek trzecia czwarta gwiazda — Ziemia — Mars] swoją rakietą z powrotem na Ziemię.

My [rozum ostatniego kręgu na Marsie — czwarta gwiazda] musimy szybko wracać. Tu czeka nas pew­na śmierć, radioaktywność wyczerpuje się [kamień pło­mień niewidzialny]. Mamy tu ostatnią latającą maszy­nę [?], którą wrócimy. W przeciwnym razie Westfol-dingowie umrą".) v^_

7. „Kiedy rozum ostatni krąg czwarta gwiazda ostat­ni krąg leci?"

(W ten sposób przetłumaczyliśmy pytanie: „Kiedy odlecicie?")

7 a. ... część część część część... krąg czwarta gwia­zda słońce... jedna część... leci ostatni krąg... nie leci śmierć.

(Stosunkowo pewne znaczenie: „Musimy odlecieć po jednej czwartej obiegu Marsa wokół Słońca [to znaczy po upływie około pięciu ziemskich miesięcy], w prze­ciwnym razie zginiemy".) /

Maszyna kontynuuje:

...rozum ostatni krąg... znak ludzie trzecia czwarta gwiazda... ludzie trzecia gwiazda... rozum ostatni krąg...

lata... (znowu takie same trzaski) nie... nie trzecia gwiazda...

(I znów sens dość jasny: „Dlatego posłaliśmy znak Westfoldingów ludziom z planety Ziemia. Nie mogliś­my sami przylecieć, nasz statek międzyplanetarny (?) nie może lecieć w kierunku Ziemi".)

8. „Ludzie gwiazda nie statek ogień teraz czwarta gwiazda trzecia gwiazda czwarta gwiazda trzecia gwiaz­da czwarta gwiazda trzecia gwiazda. Ludzie trzecia

czwarta gwiazda dużo. Mało czas krąg czwarta gwiaz­da. Słońce. Śmierć ludzie trzecia czwarta gwiazda".

(Maszyna, która z nami rozmawiała, przejawiała nie­zwykłą, wyjątkową wprost pojętność. Obawiałem się, że pytanie zostało sformułowane w sposób zbyt skom­plikowany, ale maszyna od razu zrozumiała. Jej spek­trum semantyczne budziło podziw. Nasze pytanie w wersji oryginalnej brzmiało: „Nie zdołamy podczas kil­ku podróży zabrać do rakiety wszystkich Westfoldin­gów. Jest ich wielu. Nie ma czasu. Westfoldingom grozi śmierć".)

8a. Śmierć nie zimno... nie powietrze... śmierć po­żywienie... ludzie trzecia gwiazda broń... czwarta gwiaz­da pożywienie (kilka słów zagłuszają trzaski) ...więcej krąg czwarta gwiazda słońce... czas czas... jaskinia te­raz ludzie trzecia gwiazda pożywienie rozum ostatni krąg więcej krąg czwarta gwiazda Słońce... czas czas.

(Sens nie ulega wątpliwości: „Nie grozi śmierć ani z zimna, ani z braku tlenu, ale z głodu. Wy macie broń, przy pomocy której możecie upolować dość zwie­rzyny, a w tej jaskini jeszcze przez kilka następnych łat będziemy wyrabiać pożywienie. Czasu jest dosyć".)

Maszyna kontynuuje:

...ludzie trzecia gwiazda... statek płomienie... natych­miast... natychmiast... natychmiast... powrót trzecia gwiazda... nie powrót... statek płomienie... kamienie kamienie burza... statek nie... trzecia gwiazda nie... śmierć ludzie trzecia gwiazda śmierć ludzie trzecia czwarta gwiazda... ''natychmiast powrót trzecia gwiaz­da... dziś jutro... potem dzień... za późno... śmierć.

(Przekład budzący wprawdzie niepokój, ale — jak się zdaje — trafny: „Natychmiast wracajcie rakietą na Ziemię, w przeciwnym razie zniszczą ją kamienie [me­teory? wichura?]. Wracajcie dziś albo jutro. Dzień póź­niej może być już za późno. Wszyscy tu zginą. Wy i Westfoldingowie".)

9. ,,Statek płomienie nie dziś jutro. Woda płomienie mało. Dziś jutro statek płomienie nie trzecia gwiazda. Dziesięć dziesięć dziesięć dzień statek płomienie do­piero trzecia gwiazda".

(Sens: „Nie możemy natychmiast odlecieć rakietą, Mamy mało materiałów napędowych. Możemy odlecieć dopiero za trzydzieści dni".)

I to maszyna od razu zrozumiała.

9a. Statek płomienie wiele woda płomienie... jedna

mała część... podróż czwarta gwiazda trzecia gwiazda tak nie...

(Zrozumieliśmy, że pytają [tak, nie], czy zużyjemy dużo paliwa w pierwszej części podróży?)

9b. „Tak. Statek płomienie dużo dużo woda płomie­nie jedna mała część podróż czwarta gwiazda trzecia gwiazda. Dwa trzy cztery część mało woda płomienie Potem część trzecia gwiazda dużo".

10. (Sens jasny.) ...ludzie trzecia gwiazda... statek płomienie... natychmiast natychmiast... powrót trzecia gwiazda... dziś jutro... rozum ostatni krąg lata... (trzask) statek płomienie jedna część podróż czwarta gwiazda trzecia gwiazda nic woda płomienie... kamień płomień oczy niewiele nie... śmierć ludzie trzecia gwiazda trze­cia czwarta gwiazda nie... natychmiast powrót...

(Ustalony wspólnie sens: „Natychmiast wracajcie ra­kietą na Ziemię. Pomożemy wam przy pomocy swojej latającej maszyny przebyć pierwszą część podróży bez zużycia materiałów pędnych". Dalsza część niejasna;

prawdopodobnie: „Niewiele radioaktywności. Nie za­graża śmiercią ani wam, ani Westfoldingom". To z ko­lei jest niezrozumiałe, bo nasze dozymetry nie wyka­zywały ani śladu promieniowania.)

11. Sprawdzono przy pomocy kilku powtórnych py­tań. Maszyna powtarza to samo w różnych wariantach. Znowu wzmianki o deszczu kamieni, który grozi „Ri-derowi". Być może, periodycznie zdarzają się tu desz­cze meteorów, o których nie mamy pojęcia — może huragany?

12. „Kiedy rozum ostatni krąg ludzie trzecia gwiaz­da razem tak nie?"

(Znaczenie: „Czy i kiedy się spotkamy?")

12a. Rozum ostatni krąg życie śmierć teraz... na­tychmiast powrót... [kilka wyrazów pochłaniają trza­ski]... potem lata (trzaski) trzecia gwiazda... ludzie trze­cia gwiazda rozum ostatni krąg razem rozum ostatni krąg znak... czas... śmierć kamień płomień oko nie... nie nie... natychmiast powrót trzecia gwiazda...

(Prawdopodobne znaczenie: „Walczymy teraz o ży­cie [?]. Musimy natychmiast wracać. Potem przyleci­my na Ziemię, spotkamy się, damy wam znak. Nie lękajcie się radioaktywności. Wracajcie natychmiast".)

Maszyna kontynuuje:

...ludzie trzecia gwiazda... szczęśliwa szczęśliwa... po-

dróż... trzecia gwiazda... rozum ostatni krąg... ludzie trzecia gwiazda... ;

(Sens jasny.)

Kolejne pytania pozostały bez odpowiedzi. Ostatnie słowa brzmiały coraz ciszej, jakby wyczer­pywały się źródła energetyczne maszyny.

Notował: Fred Sinton

O dramatycznym wydarzeniu i powrocie opowiada Mac McLaughin

Ostatni wywiad z kapitanem Mac McLaughinem powstał — jak wszystkie poprzednie — w Katmandu, w domku przy placu ze swiątyńką. Chronologicznie je­go miejsce jest po opowieści doktora Kamenika i za­piskach Freda Sintona, dlatego tez został tu włączony.

Przyp. red.

OK, redaktorze, pamiętam, że obiecałem panu opo­wiedzieć o naszym powrocie, niechże więc pan nie bę­dzie taki nieufny jak barman, który próbuje zębami każdego dolara! Tylko nie uprzedził mnie pan, że właś­nie dla mnie zostanie najgorsze... Blaszany głosik w jaskini porządnie nas rozstr&ił. Zniszczenie „Ridera" ze wszystkimi konsekwencjami, spotkanie z cywiliza­cją kosmiczną, która przemawia ludzkim głosem — choćby tylko przy pomocy maszyny i po staroislandz-ku!... Wie pan, jestem tylko inżynierem i kosmonautą, a i jednych, i drugich zaczyna być na świecie tyle co ziemniaków i tak jak one nadają się — jak sądzę —

do wszystkiego! Wierzy pan, że chwilami — później przyznaliśmy się do tego — mieliśmy ogromną ochotę rzucić się na ziemię jak ten ich tamtejszy kapłan i król?

Kiedy było już wiadomo, że niczego nowego się nie dowiemy, Iwan zwołał krótką naradę wojenną. Zdecy­dowaliśmy się w końcu usłuchać tego blaszanego głosu jak ze staroświeckiego gramofonu ,,His Master's Voice", wie pan, to ten z pieskiem na reklamie, i biec do ,,Ri­dera", zanim go nam rozbiją kamienie. Swoje zadanie na Marsie i tak już wypełniliśmy — pozostawało tylko zabezpieczyć jakoś tutejszych przedstawicieli rodzaju ludzkiego, aby nie umarli z głodu, dopóki nie powróci­my tu jakimś autobusem kosmicznym i nie zabierzemy ich wszystkich z powrotem na Ziemię. Ostapienko uwa­żał, że dwóch West^oldingów powinniśmy wziąć ze so­bą — w planach i zaopatrzeniu liczono się z taką moż­liwością: można było inaczej ustawić siedzenia, cho­ciaż stawały się mniej wygodne. Wiedziałem o tym i ja. Byłem przecież przy narodzinach każdej niemal śrubki i nakrętki starego dobrego „Ridera". Dzisiaj, biedaczek, nadaje się już na złom, oczywiście, gdyby jakiemuś przedsiębiorczemu handlarzowi starym żela­stwem chciało się ruszyć z taczkami aż na lodowiec Khumbu... No cóż, taki to już los, przyjacielu!...

W drodze z jaskini komendant wziął do probówki kawałek omletu, który wyrastał z głów tańczących kra­snoludków i przez chwilę usiłował — bez skutku — odtłuc kawałek owej marmurowej kaszy. Wkrótce tego zaniechał. Małe Słońce zostawiliśmy także — to nie do

pomyślenia brać ze sobą taki obelisk, choćby nawet był diamentowy!...

Dwaj starzy Westfoldingowie wlekli się za nami, jakby nie umieli do trzech zliczyć. Gdybym, redakto­rze, wiedział wówczas, co sobie w tych swoich maków­kach roją, zabiłbym ich natychmiast gołymi rękoma — ale tego nikt nas nie nauczył. No i zapłaciliśmy za to! Wszystko stało się później tak szybko, że wydaje mi się to dziś jakby groteską z Mac Sennetowskimi poli­cjantami, poruszającymi się po ekranie prędzej niż li­muzyny, to znaczy te ,,Fordy", które ścigają. Może to rzeczywiście trwało tylko minuty, może godziny — nie wiem. Proszę się nie gniewać — naprawdę nie wiem. Nawet głowa nie służy mi tak jak dawniej. I dziwiłbym się, gdyby służyła, słodkie biedactwo...

Przed jaskinią czekał już na nas cały szczep koszula-stych dziatek Nowego Nidarosu. Zauważyłem, że kła­niają się głęboko nie tyle nam, hoenirom, równym bo­gom, ile jarlowi i arcykapłanowi. Komendant poprosił Freda, aby stanął przy nim, i zaczął do tych koszula-stych istot przemawiać.

Opowiadał im o Ziemi, o tym, że już niedługo na pewno tam powrócą, że tu pomarliby z głodu, nie unik­nął nawet poetyckiej improwizacji o błękitnym niebie i błękitnym morzu z białymi statkami, o lasach i o gó­rach, i o motylach — ja już tam tego wszystkiego nie pamiętam — tak że omal się nie rozpłakałem, kiedy rozejrzałem się dokoła i widziałem tę okropną rów­ninę z zakurzonymi krzakami i nagimi łańcuchami skał obnażonych przez meteory. A Westfoldingowie napraw-

de płakali jak dzieci... I znowu obejmowali się, i pchali do komendanta, tak że go omal nie zadusili, chcąc choćby tylko dotknąć jego skafandra. A obok mnie pła­kał wraz z nimi nasz konował powtarzając wciąż, że jednak nie zapomnieli, Fred zaś nie mógł wydobyć z siebie głosu, kiedy patrzył na tych wychudłych, spa­lonych słońcem i mrozem łudzi w podartych/tunikach, z bronią z drewna czy też z grubsza obrobionego me­talu, przy pomocy której potrafili się przez tysiąc lat bronić przeciwko obcej planecie i żyjącym na niej naj­rozmaitszym potworom.

Na zakończenie Iwan Maksymycz obiecał im, że wrócimy po nich, że zostawimy im tu broń, aby mogli zdobyć pożywienie, i żeby wybrali spośród siebie dwóch przedstawicieli, którzy już teraz będą mogli polecieć z nami na Ziemię. Do domu — tak, komen­dant właśnie tak dosłownie powiedział: do domu, bo oni ciągle uważają Ziemię za swoją ojczyznę.'

Do śmierci, redaktorze, do śmierci nie przestanę so­bie wyrzucać, że nawet wówczas nic jeszcze nie zauwa­żyłem. O, jakiż osioł ze mnie!

Jarl Byk i kapłan zaczęli coś mówić. Fred Sinton tłumaczył: twierdzili, że nikt z nami nie może jechać, że jesteśmy złymi duchami i że chcemy ich wziąć ze sobą do ognistego statku Westfoldingów tylko po to, aby ich zjeść po drodze albo rzucić jako ofiarę thur-som, żeby nam pozwoliły odlecieć.

Ostapienko strasznie się rozgniewał, ale usiłował nie dać tego po sobie poznać. Zwrócił się bezpośrednio do Jarla Byka i za pośrednictwem Freda Sintona coś mu

tłumaczył. Nie wiem, co — wokół mnie rozlegały się okrzyki wzburzonych Westfoldingów. Widocznie kłó­cili się, czy rzeczywiście zamierzamy ich zjeść, czy też nie. Fred Sinton mówił później, że jar! poprosił ko­mendanta, aby udał się za nim, że pokaże mu, dlaczego nikt z Nowego Nidarosu nie może opuścić Rogheimu. I żebyśmy poszli tam wszyscy.

I to była, redaktorze, ostatnia przysługa, jaką nam i wszystkim ludziom Iwan Maksymycz wyświadczył:

polecił nam zostać przed jaskinią i poszedł sam. Był jeszcze czas, można było wszystko uratować, widzia­łem w oczach Jarla Byka straszliwą wściekłość, że nie idziemy za nim; spojrzałem też na kapłana — stał tuż obok mnie blady jak ściana, ale udawał zadowolonego. Chciałem coś zrobić, ale komendant wszedł już z jar-lem do jaskini. Tylko na sam jej skraj — wszyscy widzieliśmy ich. Jarl zbliżył się do ściany skalnej, z której wystawał gruby drąg. Ostapienko, z odrzuco­nym w tył hełmem skafandra i z czupryną jasnych włosów przyprószonych czerwonym pyłem, patrzył z niedowierzaniem, co też Jarl zamierza mu .pokazać. Jarl chwycił za drąg i wszyscy ludzie wokół mnie za­marli z przerażenia. A potem trwało to już ledwie jedną chwilę.

Widziałem, jak Ostapienko chwycił pistolet maszy­nowy i przycisnął go do biodra, ale Jarl okazał się szybszy. Pod starą pomarszczoną skórą nabrzmiały mu niewiarygodne wprost powrozy mięśni i wtedy zrozumiałem, dlaczego nazywa się Byk i że to imię nie wzięło się ot tak, z niczego. Z ogromną siłą naparł

na drąg. Westfoldingowie krzyknęli ze strachu, usły­szałem, jak zaterkotał automat komendanta, ale nagle cała skalna ściana zakołysała się, runęła, potężne, stu-tonowe głazy leżały w chmurze pyłu tam, gdzie przed chwilą stał Iwan Maksymycz, nasz Iwan Maksymycz, no i — oczywiście — Jarl.

To wszystko, redaktorze^ Tak zginął dowódca „Ri­dera". Nie w pazurach jakiegoś międzyplanetarnego potwora, śmierci nie zadał mu kosmos; była to zwy­czajna, pospolita zbrodnia, u której źródeł stały prze­sądy, żądza władzy... i... Proszę mi wybaczyć. Jedną chwileczkę...

i -• i

McLaughin podniósł się z fotela na biegunach i pod­szedł do okna; długo patrzył na zamykające horyzont góry. Widziałem, jak nabrzmiewają mu mięśnie na szczękach i jak zaciska pięści, tak że mu aż stawy po­bielały... Potem wrócił na fotel, wypił jednym haustem puszkę jakiegoś soku, skrzywił sią i uśmiechnął prze' praszająco...

Przyp. red.

Już wszystko OK, przyjacielu. Takich wypadków na gwiezdnych szlakach zdarzy się naszym następcom niemało, nie sądzi pan? Ale wszystko to jeszcze zbyt świeże. Ciągle wydaje mi się, że jestem współwinowaj-cą, a także — odrobinę — idiotą. Pierwszy opamiętał się George i z krzykiem rzucił się przez chmurę ku­rzu ku jaskini. Po drodze zwalił na ziemię kilku ludzi w koszulach i wcale tego nie zauważył. Było to zu­

pełnie zbędne. Tym dwóm nikt już nie mógł pomóc i będą tam leżeć zawsze albo też przynajmniej tak długo, dopóki nie dotrzemy na Marsa z porządną tech­niką, z ciężkimi samobieżnymi dźwigami, i dopóki nie przyjdzie komuś do głowy pogrzebać szczątki komen­danta w jakiś godniejszy sposób.

Zaraz po George'u — Fred i je staliśmy jak słupy soli — ocknął się arcykapłan, coś krzyknął i ze sztyle­tem w ręku — Bóg albo, jak pan woli, czart wie, jak i skąd go wytrzasnął — rzucił się na nas. Nie dobiegł daleko. Po dwóch-trzech krokach zachwiał się i upadł na ziemię. W plecach, w boku i w piersi tkwiły mu trzy długie strzały. Widać byli tu jeszcze co najmniej trzej bystrzy młodzieńcy, którzy sympatyzowali z na­mi i gotowi byli poprzeć to czynem.

O tym, co działo się potem, w ciągu najbliższych godzin, mam jedynie bardzo mgliste pojęcie. Proszę się nie gniewać, ale naprawdę nie mogę tego opisać jak w „Trzech muszkieterach". Westfoldingowie byli strasz­nie wzburzeni, rozbiegli się w popłochu, a teraz z wol­na powracali. Fred mówił wciąż i mówił, może doszło nawet do jakiejś bójki, ale — o ile mi wiadomo — nikt już nie został ranny ani zabity. George nalegał, żebyśmy jak najszybciej wrócili do „Ridera", żebyś­my posłuchali rady tego hismastersvoiceoiwskiego gło­su, a ponieważ jako najstarszy objął dowództwo, nas zaś obowiązywała dyscyplina, rzeczywiście wyruszyliś­my z Rogheimu stosunkowo szybko. Przedtem jednak odbyła się rozmowa, która zmieniała wszystkie pla­ny-

Pośród zamieszania podszedł do George'a Fred Sin-ton, trochę blady, ale zupełnie spokojny, i oświad­czył:

— Ja tu zostanę, George.

— Tyś chyba zwariował, człowieku! — ofuknął go doktor. — Nie wystarczy j^eden? Nie wystarczy Iwan Maksymycz? Skończony wariat! Zostaw sobie, do cho­lery, te swoje pomysły na odpowiedniejszą porę! — I tak dalej w tym sensie, tylko daleko bardziej kwie­ciście, wyrażał się nasz konował.

— Chwileczkę. Błagam. Nie denerwuj się. Posłu­chaj, George... Moja praca" dobiegła końca. Weźmiesz ze sobą moje uwagi i notatki... Te ostatnie właśnie kończę, za chwilę będą gotowe. A skądinąd w drodze powrotnej jestem tylko balastem. Poczekaj, przynaj­mniej chwilkę mi nie przerywaj. Tak. Jestem balastem. Dosłownie. Jeśli tu zostanę, będziecie mogli zabrać na Ziemię nie dwóch, ale czterech Westfoldingów. A to jest mniej więcej jedna dziesiąta całego plemienia. A ja i tak tu muszę zostać.

— Dlaczego? — spytał George wściekle.

— Bo w przeciwnym wypadku przynieślibyśmy Westfołdingom nie życie, ale śmierć, doktorze! A te­go przecież nie chcemy — ani ty, ani ja.

— Nie rozumiem cię, Frędzle. Nie wiem, o czym mówisz. Czyście tu naprawdę wszyscy powariowali?

— Wcale nie. Posłuchaj, jaskinia jest zawalona ka­mieniami...

— Nie musisz mi o tym mówić. Nawet na łożu śmierci będę o tym pamiętał.

— A więc sam widzisz! Droga do tego dziwnego po­żywienia za grotą Małego Słońca jest zasypana. A po­za tym, George, ucierpiał również bęben Ragnir. Co będą jeść? Jak będą się bronić przed thursami? No, powiedz coś...

Doktor ciężko usiadł na głazie i oparł głowę na dłoniach, co w skafandrze jest nie lada wyczynem.

— Tak... masz rację, ale to przecież... Fred, człowie­ku, tu... Nie, ja naprawdę nie mogę... Zostawimy im tu broń, laser, wszystko, co chcesz, ale ciebie...

Fred położył doktorowi rękę na ramieniu.

— Sam wiesz, że to niemożliwe, George! Pozostaje nam tylko kilka godzin i w ciągu tych paru godzin nie uda nam się zasypać przepaści tysiąca lat dzielącej na­szą technikę od ich współczesności. Tylko ja jeden znam ich język. Mogę udzielać im rad, zostanę — bo ja wiem? — ich jarlem, ułatwię im życie, doktorze... A zresztą wy... wy powrócicie tutaj. Po nas — dodał tak cicho, że ledwie go usłyszałem.

— Dacie mi jakieś niepotrzebne rzeczy z „Ridera"... Pójdę tam teraz z wami — mówił Fred do doktora, który milczał uparcie, wpatrując się we własne za­kurzone buty. — Całe plemię uda się tymczasem do Oskopnir, gdzie zabiliśmy thursa. Tam ponoć będą przez jakiś czas bezpieczni. Dowiedziałem się już. Prze­każesz mi literaturę techniczną na mikrofilmach. Może uda mi się, doktorze — Fred usiłował zażartować, ale wypadło to dość żałośnie — stworzyć tu, zanim wróci­cie, zupełnie przyzwoitą i oryginalną cywilizację. Me­tale tu są, ludzie także...

— Daj spokój, Fred — powiedział George znużonym głosem. — Masz rację. Sam bym tu został, ale nie miałoby to sensu. Nie rozumiem ich języka, a podczas podróży lekarz jest najważniejszą osobą. Mac także jest w „Riderze" niezbędny. Bez Iwana Maksymycza i tak... — zamilkł na chwilę, zagryzł wargi — będzie to ryzykowne. Te maszyny liczące... No, jakoś sobie chyba poradzimy. Ale jedno ci obiecuję, Fred: jeśli ca­ły i zdrowy wrócę na Ziemię, tak długo nie\będę się golić, dopóki nie wyruszy następny statek kosmiczny, Po was!

— Tylko nie to, George — uśmiechnął się Fred. — Błagam cię, nie traktuj tego przyrzeczenia serio: bro­dacze budzą nieufność i straciłbym tu najpiękniejsze lata.

A potem ruszyliśmy, redaktorze, a wszyscy Westfol-dingowie ze Skał Asgrima za nami. Było ich — dokład­nie licząc — czterdzieścioro pięcioro — mężczyzn i ko­biet. Lękali się zostać w Rogheimie z obawy przed thursami. Dopiero teraz spostrzegliśmy, jak są ubodzy i nędzni. Cały swój majątek, całe mienie z łatwością nieśli ze sobą — kilka koszyków, parę zawiniątek, pry­mitywną broń.

Większość członków plemienia została w Oskopnir. Natychmiast rozbiegli się w poszukiwaniu suchej tra-^y ^y J&k tam te nędzne łodyżki rosnące na Marsie nazwać; mężczyźni ruszyli na łowy — na co, nie wiem — my zaś z sześciu wojownikami szliśmy dalej w mrok: łodzią, którą już raz przeprawialiśmy się, przepłynęliśmy Rzekę Prochową, potem minęliśmy

„skrzata" z kamieni na zboczu nad rzeką, posuwając się coraz dalej i dalej. Mijaliśmy na wpół zburzone bu­dynki „stacji pomp". Westfoldingowie oddychali z tru­dem, chwytając zsiniałymi wargami rozrzedzone po­wietrze. Teren wznosił się, tlenu było coraz mniej. My dawno już włożyliśmy hełmy i od czasu do czasu od­dychaliśmy resztkami tlenu z pustych już niemal zbior­ników. Szło się nam, to znaczy mnie i Fredowi, dokto­rze, z wielkim trudem. Wszystko — prócz karabinu laserowego do obrony przed thursami, gdyby przypad­kiem któryś z tych potworów się pojawił — wszystko zostawiliśmy w Oskopnir, pistolety maszynowe, amu­nicję, aparaty fotograficzne, tych kilka pudełek kon­serw, noże, zapasowe zbiorniki z tlenem, krótko mó-więc — wszystko. Yes, boy.' Dopiero późno w nocy, kiedy już wokół księżyców mknących chyżo po czer­wonawym od kurzu niebie zaczęły znów krążyć foty i kiedy wokół nas leżała już gruba warstwa śniegu, rozbiliśmy obóz w jednym ze stosunkowo mniej znisz­czonych budynków „stacji pomp".

Nie spaliśmy. Jak Boga kocham — nie zmrużyliśmy nawet oka. Budziliśmy się nawzajem, aby łyknąć tro­chę tlenu. Westfoldingowie trzęśli się z zimna — ogie-niek z łodyg „kapusty włoskiej" nie dawał niemal wca­le ciepła — ale kiedy tak siedzieli spokojnie, oddy­chało się im znacznie łatwiej niż nam i wcale tlenu nie potrzebowali. W ciągu tyłu wieków przyzwyczaili się. ;

Tak — a o najważniejszym zapomniałbym panu po­wiedzieć: od samego początku podróży, właściwie od

chwili, kiedy zbliżyliśmy się do Rzeki Prochowej, uno­sił się nad nami nasz stary znajomy latający talerz, który po raz pierwszy ujrzeliśmy przez iluminator „Ri­dera" natychmiast po wylądowaniu. Nasi koszulaści przyjaciele chcieli paść na ziemię, by oddać mu cześć,. ale odradziliśmy im to. Wierzyliśmy, że podziemni bo­gowie (czy jak sami się nazywają: „rozum ostatniego kręgu" — Bóg jeden wie, co to znaczy) obserwują nas w przyjaznych intencjach. Może zamierzali bronić nas przed thursami? Talerz opuścił się bowiem. dość nisko, powiedziałbym: na wysokość jakichś dwóch--trzech tysięcy metrów, ale w tym pylnym plugastwie widzieliśmy go jako ledwie dostrzegalny cień, przysła­niający niekiedy słońce albo gwiazdy. George całą niemal noc przestał przy okrągłym wejściu do „stacji pomp" i nazajutrz rano twierdził, że talerz przez ca­łą noc wisiał nad nami polśniewając kolorowymi świa­tełkami na burtach. Nie wiem. Byłem zbyt zmęczony i zbyt... Rozumie pan, redaktorze, te głazy, które za­biły Iwana... Słowem: nie interesował mnie w tej chwili żaden talerz na świecie — ani latający, ani nie latający.

Rano ruszyliśmy w dalszą drogę do „Ridera" — a ta „dalsza droga" to zły sen i koszmar. Na ostatnich kilo­metrach przed górami, na których „Rider" osiadł, tlen skończył się niemal zupełnie. Musieliśmy iść powoli, krok za krokiem, aby Westfoldingowie mogli za nami nadążyć. Nogi, owinięte jedynie w jakąś cienką skórę, mieli poranione do krwi i zostawiali za sobą czerwony ślad niczym rozsypane owoce porzeczek. Na szczęście

radiolatarnia działała: mogliśmy więc iść prosto przed siebie.

Tuż przed „sznurkowym lasem" zerwała się wichura niosąca drobne kamienie. Westfoldingowie musieli strasznie cierpieć. Zakrywali sobie twarze i oczy, pa­dali i podnosili się znów, a my nie mogliśmy im po­móc. Było to... po prostu okropne. I niemal tak samo okropny okazał się widok „Ridera", sterczącego ponad tym dziwnym lasem. Pogięte i połamane anteny lo­kacyjne i radiowe, dziesięciometrowy otwór z jednym :z zapasowych zbiorników, na szczęście pustych, jakby ktoś rozpruł go nożem. Właściwie do dziś nie wiem, co się tam zdarzyło — czy to meteor uderzył w zbiornik, czy burza kamienna, czy też może — ale to już coś dla autorów powieści fantastycznych — thurs. Zresztą, rozmiary otworu na to by wskazywały...

Wymieniliśmy z doktorem spojrzenia i nie powie­dzieliśmy ani słowa. Bo i o czym tu mówić? Albo uda się nam tym wrakiem odlecieć, albo — i tak jest wszy­stko jedno.

Fred, jak sądzę, niczego nie zauważył. Znosił drogę najgorzej z nas wszystkich. Być może miała na to wpływ myśl, że wkrótce nas opuści, być może był doszczętnie wyczerpany, nie wiem. Ale dajmy temu spokój!

Pod sklepieniem lasu było trochę lepiej. Wiatr ucichł, •nie padały także kamienie. Tu i ówdzie błysnęła nam nad głowami kula jakby z lodu porysowanego i po­dziurawionego jakimiś otworkami. Widziałem je wów­czas po raz pierwszy i mam nadzieję, że po raz os-

tatni... Ależ nie, redaktorze, niech pan tego nie trak­tuje poważnie i nigdzie tego nie pisze! Be so kind! Oczywiście, chętnie polecę po raz drugi. Wiadomo, że polecę. A po Freda — nawet w domowym sposobem zrobionej rakiecie z beczki po benzynie!...

Proszę kapitana Mac McLaugłlina o wybaczenie, że i te jego słowa dokładnie zanotowałem. Biorąc pod uwagę treść rozdziału wierzę, że nie przyniosą jego honorowi żadnej ujmy.

Przyp. red.

Jeszcze raz przeżyliśmy uderzenie wiatru podczas podróży wiszącą windą do włazu „Ridera". I on nosił ślady bombardowania i był poważnie uszkodzony, ale na szczęście dał się otworzyć. Nawiasem mówiąc, w drodze wzdłuż cygara „Ridera" oczekiwała nas ko­lejna miła niespodzianka: podczas naszej nieobecności jakaś tutejsza pleśń czy też bakterie albo jakieś inne świństwo pokryły tungstenkarbidową osłonę i w kil­ku miejscach wyrosły w pięknych okrągłych skupis­kach w jakieś pęcherze czy guzy. Sfotografowałem to ostatnim hasselbladem, jaki pozostał w kabinie, i zdję­cie to jest jedynym dowodem — bo wszystkie te guzy roztopiły się dokumentnie podczas przechodzenia stat­ku przez atmosferę ziemską. Jeśli pan chce, proszę wziąć sobie tę fotografię na pamiątkę...

Zdjęcie, które otrzymałem, stanowi wielki znak za­pytania i jak na razie niewytłumaczalną wręcz za­gadkę życia na Marsie. Wprawdzie ostatnio odkryto

u nas tak zwane „bakterie żelazne", przyczyniające się do korozji metali, a nawet ze względu na ważkość pro­blematyki korozji powstała na ten temat cala bogata literatura, biologowie jednak — tymczasem — nie po­trafią sobie wyobrazić żywego organizmu atakującego tungstenkarbid i używającego go jako pokarmu. We­dług zgodnej opinii idzie tu jednak niewątpliwie o ak­tywność organizmów, najprawdopodobniej przypomina­jących bakterie lub pleśnie.

Przyp. red.

Westfoldingowie tak byli zmęczeni, zmiażdżeni i zbi­ci przez pyłową zamieć, że nie zdziwili się na widok „Ridera", windy, krótko mówiąc — nie dziwili się ni­czemu. Po prostu zwalili się w kabinie na ziemię — jeden przy drugim.

Doktor miał jeszcze tyle siły, że włączył urządzenie klimatyzacyjne. Już po chwili do kabiny płynął z sy­kiem tlen, a przyjemne ciepło pozwalało nam z wolna rozmarzać. Pomagałem Fredowi pakować wszystko, co mogło mu się tu przydać, i przyznam się, że dodałem mnóstwo rzeczy, które podczas podróży mogły nam być cholernie potrzebne — ale dzisiaj zrobiłbym to raz jeszcze i niech pan nawet nie próbuje się dowie­dzieć, redaktorze, co stałoby się z tym, kto by odwa­żył się choć słówko pisnąć...

Nie mogliśmy tylko dać Fredowi nic z żywności. Nam samym nie wystarczyłoby jej — w pełnych por­cjach — na czas nawet możliwie najkrótszej podróży na Ziemię.

— To nic — uśmiechnął się stary dobry Fred — ja tam niczego się nie brzydzę. Przyzwyczaję się po pros­tu do smażonych fotów. Wymyślę jakąś zupełnie no­wą recepturę...

Obaj z doktorem woleliśmy się co prędzej odwrócić;

po prostu nie mogliśmy na Freda patrzeć. Pojmuje pan to, redaktorze? Rozumie mnie pan?

Mniej więcej za godzinę wszystko było przygotowane i zwiezione na dół, w pobliże teleskopowych łap „Ri­dera", zanurzonych talerzami stabilizatorów głęboko •w warstwę pyłu. Była tego spora kupa — Westfoldin-gowie będą musieli kilkakrotnie obrócić — na szczę­ście już trochę lepiej zabezpieczeni przed brakiem tle­nu, zimnem i kamiennymi deszczami. Zgodziliśmy się, że Fred wraz z dwoma przewodnikami, którzy zostaną na Marsie, przesuną ładunek co najmniej na skraj lasu w pobliże automatycznego sygnału radiowego, to zna­czy — poza zasięg ognia tryskającego z dysz „Ridera". Oczywiście, jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, w jaki sposób wystartujemy — ale nie chcę uprzedzać fak­tów.

— A więc, chłopaki, do widzenia podczas następnej wizyty! Piszcie często i uważajcie na siebie! — po­wiedział Fred z pobladłą twarzą, uśmiechnął się i uści­snął najpierw George'a, później mnie. Nie mogliśmy "wydobyć z siebie głosu, a Fred zresztą nie czekał na odpowiedź. Usiadł na trapezie windy; zawarczał motor pomocniczy i Fred zniknął głęboko pod nami w gąszczu „sznurkowego lasu". Wówczas widzieliśmy go po raz ostatni.

Zamknąłem właz do kabiny „Ridera" i aby coś w ogóle robić, zacząłem sprawdzać działanie mecha­nizmów pokładowych. Nadajnik radiowy milczał — an­teny były uszkodzone. Antenom lokacyjnym również się nieźle dostało, ale lokatory zastępcze, a przede wszystkim lokatory na rufie, ważne przy lądowaniu, chronione potężną masą „Ridera", były — widocznie dzięki temu — w porządku. Agregaty komputerów '"T maszyn liczących na szczęście chodziły jak zegarek.

Doktor opatrywał Westfoldingów, którzy — rzecz dziwna — wyglądali z każdą chwilą coraz gorzej i go­rzej.

Nagle uderzył się w czoło.

— Mac! To choroba kesonowa!

— Jaka choroba?

— Kesonowa. Wywołana nadmiernym ciśnieniem. Nie są przyzwyczajeni do naszego ziemskiego ciśnienia powietrza i do ilości zawartego w nim tlenu. Chwilecz­kę! — Poruszył na tablicy rozdzielczej czymś służącym do regulacji powietrza w kabinie, która była jego kró­lestwem. Po chwili zaczęło się mi cholernie kiepsko oddychać, pośpiesznie włożyłem hełm skafandra i ły­knąłem sobie tlenu. Za to Westfoldingowie wyraźnie okrzepli i ożywali w oczach — zaczęli się rozglądać po kabinie i przejawiać zainteresowanie, czym się tylko dało. George przy pomocy swojej łamanej islandczyzny usiłował porozumieć się z nimi przez radiotelefon. By­ła to galernicza praca, ale w końcu udało mu się to w jakiś zagadkowy sposób — i wówczas, i podczas ca­łej podróży.

A potem czekaliśmy. Nic innego nam nie pozosta­wało. Staliśmy obaj z George'em w skafandrach przy iluminatorze i zastanawialiśmy się, ile trzeba czasu, aby tę kupę zbiorników z tlenem, lekarstw, narzędzi i rozmaitych innych rzeczy przenieść na skraj lasu — staliśmy tak długo, że w końcu nie mogło już ulegać wątpliwości, że Fred znajduje się w drodze powrotnej do Oskopnir z pierwszym ładunkiem najniezbędniej-szych zapasów. Wiatr ucichł nieco — jak zwykle pod wieczór — tylko drobny piasek i pył osypywał się ze szmerem po ścianach „Ridera".

Kilkakrotnie jeszcze widzieliśmy krążący nad górami latający talerz, ale tak daleko, że wyglądał jak czarny punkcik. Powoli zapadał zmierzch. George odezwał się do mnie przez radiotelefon:

— Słuchaj no, Mac... nie chciałem cię tym nudzić, ale już od dłuższego czasu ta myśl nie daje mi spo­koju... A jeśli tam, wiesz, w jaskini za Małym Słońcem, wcale nie mówili mieszkańcy kosmosu? Jeśli to tylko jakaś sztuczka tego drania Jarla albo arcykapłana? Je­śli po prostu chcieli, abyśmy jak najprędzej się stąd wynieśli?

Zatkało mnie, redaktorze! Mnie coś takiego wcale nie przyszło do głowy!

— Bo zauważ tylko — ciągnął doktor — ta rozmowa nie stała zresztą na zbyt wysokim poziomie; tam gdzie zaczynały się sprawy fachowe, na przykład dotyczące latania, słowa ginęły wśród trzasków i brzmiały bardzo niewyraźnie. Pamiętasz?

Pamiętałem znakomicie. Zresztą, nie działo się to

znów tak dawno — zaledwie o jeden jedyny dzień wcześniej.

— A więc, Mac... co ty na to?

— Jeśli masz rację, jest to najlepszy dowcip w hi­storii kosmonautyki — powiedziałem bez śmiechu. — Dlatego że prawdopodobnie wcale się stąd nie wydo­staniemy albo będziemy musieli kisnąć tu jeszcze trzy­dzieści dni, nim spróbujemy wystartować.

— A damy radę? Z tą dziurą w „Riderze" i bez an­ten?

— Nie wiem, George. Poza atmosferą ta dziura nie będzie przeszkadzać, tam już na aerodynamice guzik zależy, ale co będzie w atmosferze?... Boję się, aby cały „Rider" nie rozdarł się jak papier. Wiesz, wystar­czy nieraz trafić w samolot odrzutowy jedną kulką z f Iow era, aby w ciągu sekundy zostały z niego strzę-

py-

— Bardzo ci dziękuję za słowa otuchy — powiedział doktor.

I znów milcząc patrzyliśmy, jak z wolna zapada zmierzch i na czerwono-czarnym niebie pojawiają się lśniące perłowe chmury i pierwsze gwiazdy.

A potem nagle, redaktorze, stało się. To najbardziej fantastyczne, co mogło się nam na Marsie zdarzyć... Czekało widocznie na ostatnią chwilę, na finał, jak w dobrej powieści sensacyjnej. Najpierw — ale proszę pana, niech się pan ze mnie nie śmieje — stało się czujnie. Wie pan, tak mówią myśliwi, kiedy w lesie na coś się zanosi, kiedy wszystko cichnie i zwierzyna zaczyna być niespokojna, człowiek także, a nikt i nic

właściwie nie wie, dlaczego. A poza tym powietrze na­ładowane było elektrycznością... Ale nie była to elek­tryczność — przynajmniej nasze aparaty nic nie wska­zywały. Czuliśmy gwałtowne drgania w mięśniach, Westfoldingowie zaś wytrzeszczali oczy i pewnie coś mówili, tylko że my w skafandrach nie słyszeliśmy tego.

— Co to jest, Mac — usłyszałem w słuchawkach głos doktora. — Burza elektryczna?

— Nie wiem, nie mam pojęcia. Ale coś się dziejte. My goodness, popatrz no tylko, człowieku!

A było na co patrzeć, redaktorze!

Perłowe chmury nad Jeziorem Słonecznym, któ­rych górne krawędzie błyszczały jeszcze jasno w os­tatnich promieniach zachodzącego słońca — psiakrew, ładnie to powiedziałem, nie sądzi pan? — skłębiły się i powstał potężny wir, szeroki na kilkadziesiąt kilo­metrów, którego środek zbliżał się do nas powoli, ale nieuchronnie. Było to zjawisko wręcz nie do opisania! Wie pan, widziałem tornado w Minnesocie i przeżyłem huragan oraz fale tsunami w Osace — ale to wszystko były dziecinne igraszki w porównaniu z karuzelą, na jakiej wokół nas wirowało niebo.

Doktor trzymał już w ręku aparat i przez ilumina-tor sfotografował kłębiące się chmury, porywające ze sobą tumany czerwonego piasku.

— Mac, coś mi się wydaje, że już niebawem ,,Rider" przestanie istnieć. Przepowiedziano nam to w jaskini — powiedział nad podziw spokojnie. — Jeśli to tornado, to nawet bez kamieni rozbije nas na molekuły. Nie

mógłbyś tak wystartować i dodać gazu?... Może udało­by się nam umknąć...

— Nie mógłbym, George. Nawet gdybym gwiżdżąc na wszystkie przepisy bezpieczeństwa maksymalnie przyspieszył start, to i tak zajęłoby to siedemdzie­siąt pięć minut. A to — skinąłem głową, a właściwie bąblem skafandra, w stronę przemieszczającego się wiru chmur — będzie'tu, jak sądzę, najdalej za dzie­sięć minut, a może wcześniej.

I rzeczywiście było to przy „Riderze" wcześniej — okazało się jednak, że to nie tornado. W ciągu kil­ku sekund obraz się całkowicie zmienił. Perłowe chmu­ry podarły się nagle na strzępy, właściwie na nitki, i połączyły z tumanami kurzu. Wyglądało to tak, jakby całe niebo przed nami przemieniło się w wirującą dzi­ko koronkę, a z tej koronki wynurzyło się naraz coś tak ogromnego, że nie potrafię tego opisać, coś, co miało pośrodku błyszczący oślepiająco cylinder z pier­ścieniem jasnego światła dookoła, a po bokach co naj­mniej na kilometr długie trzy ramiona — jakby skrzy­dła i ster kierunkowy, tylko że to wcale nie leciało jak samolot, a przy stosunkowo małej szybkości, z ja­ką się poruszało, skrzydła tak czy inaczej nie na wiele by się przydały. Zanim zdążyliśmy to pomyśleć, ko­ronka postrzępionych chmur i kurzu wokół tej lata­jącej góry ułożyła się jakby w linie pola siłowego. Nie potrafi pan sobie wyobrazić tego widoku, redaktorze, powtarzam to panu po raz drugi, mimo iż George zrobił całkiem niezłe zdjęcie. Ta straszliwa rzecz two­rzyła i miażdżyła pole siłowe wokół siebie jak skorupy,

odwracając do góry nogami grawitację, tryskała na wszystkie strony potwornymi wirami energii. Wie pan, nigdy nie myślałem, że zobaczę czystą energię — i oto ją miałem. Rzucało nami w kabinie „Ridera", chwilami znajdowaliśmy się w stanie nieważkości, ty-Biąctonowa masa rakiety drżała i wibrowała, wszech­świat wsysał i wyrzucał parę i pył, tak jak maszyna rolnicza — jakże się ona, do diabła, nazywa? — wyrzu­ca i wydmuchuje plewy.

Do kabiny „Ridera" przenikało tylko ciche warczenie, głębokie i groźne, które przemieniło się w świszczący huk. Wtedy kolos znajdował się już nad nami i zasła­niał niebo. Za iluminatorem migały jak bicze włókna— i sznurki lasu, a potem— i to było najbardziej fantas­tyczne — czuliśmy, jak cały „Rider" unosi się pomału, jak odlepia się od ziemi, właściwie od Marsa... I że znajduje się w niewoli pola siłowego, które trzyma go tak łatwo jak jaskółka muchę.

Wtedy też zaczął pomrugiwać dozymetr. Zauwa­żyliśmy to jednocześnie obaj — doktor i ja.

— Nie obawiaj się — powiedział doktor niemal szep­tem, tak jakby Westfoldingowie mogli nas zrozumieć — wiesz przecież, że nic nam nie grozi. ONI to obie­cali.

— A co z filmami, George?

— Do diabła z nimi! Są w pojemnikach, a my w skafandrach. Nic więcej nie da się zrobić. Leż spo­kojnie. To także znakomity środek na promieniowa­nie.

Leżałem więc spokojnie. No, tak bardzo spokojnie to

nie, bo to mrugające czerwone oko mimo wszystko tro­chę mnie denerwowało, ale leżałem. W końcu zresztą istotnie nie stało się nic strasznego, tylko ta mała cho­roba popromienna, a poza tym ucierpiały niektóre fil­my. A na to nic się nie da poradzić, redaktorze! Kto się boi, nie powinien chodzić do lasu — właściwie to przysłowie nie bardzo jest tutaj na miejscu, raczej:

gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą... Czyż nie mam racji?

W końcu skoczyłem do tablicy rozdzielczej i na­cisnąłem dźwignię zamykającą teleskopy, abyśmy nie zaczepili nimi o las i nie rozerwali na pół całego statku. Wskazówki przyrządów nie drgnęły. Pole siłowe unie­ruchomiło wszystko. Robienie czegokolwiek nie miało najmniejszego sensu. Rzuciłem się ponownie na wąską kuszetkę, jaka nam w wyniku nowej organizacji ka­biny została, przywiązaliśmy Westfoldingów z trudem poupychanych w lekkie skafandry, które były dla nich o wiele za krótkie, my tez się przywiązaliśmy i pilno­waliśmy porządku w kabinie — położenia siedzeń, za­wartości tlenu, ciśnienia i różnych takich rzeczy, które ani pana, ani czytelników specjalnie nie interesują. Po chwili w iluminatorach zalśniło słońce — znajdowaliś­my się już poza strefą cienia Marsa.

Włączyłem boczne i tylne ekrany lokatorów, a także kamerę telewizyjną, jaka nam jeszcze została. Powierz­chnia Marsa zapadała się pod nami... ale ja już zaczy­nam pana nudzić, prawda?

Krótko mówiąc — mniej więcej po trzech godzinach, kiedy byliśmy już bardzo daleko od tatulka Marsa,

wskazówki nagle drgnęły i na tarczach wszystkich zegarów ustawiły się w położeniu roboczym. Rzuciłem okiem od razu na wszystkie dwieście-trzysta — to już kwestia refleksu, doświadczenia, to nic nadzwy­czajnego, za dwadzieścia lat i pan się tego z łatwością nauczy. Lecieliśmy w tej chwili z szybkością pięciu kilometrów na sekundę, a więc akurat odpowiednią na ucieczkę z Marsa, i ze strefy lekkiego przeciążenia, którego niemal nie czuliśmy i, rzecz dziwna, West­foldingowie również (może powodowała to tarcza pola siłowego) przeszliśmy do lotu stałego w stanie nie­ważkości. Teraz już —• sami.

Przez iluminator widzieliśmy jeszcze, jak promienie Słońca odbiły się od kosmicznego statku podziemnych bogów, który na razie pozostawał na Marsie i który za kilka miesięcy odleci do ,,ostatniego kręgu". Po po­wrocie na Ziemię opisałem go jak najlepiej umia­łem — ale żaden z rysunków nie daje wyobrażenia o jego rzeczywistych rozmiarach, o tym, jak był ogromny.

No a potem lecieliśmy jak się patrzy po trajektorii, którą z trudem udało mi się wyliczyć na naszych maszynkach, tym razem dokonując już korekty lotu i kursu przy pomocy własnych silników rakietowych. Wreszcie wbrew oczekiwaniom wszystko się dobrze skończyło i nadrobiliśmy nawet — w stosunku do roz­kładu jazdy — trochę czasu.

Największe zasługi ma George. Wie pan, nie chcę się nad tym rozwodzić, ale świetnie nie czuliśmy się ani my, ani Westfoldingowie. Przez całe miesiące doku­

czała nam bardzo choroba skafandrowa, zwłaszcza nam dwóm, doktorowi i mnie. Nie mogliśmy bowiem ani na chwilę zdjąć skafandrów ciśnieniowych — a to po prostu piekło. Gdyby ml ktoś przed wyprawą powie­dział, że można — raz go włożywszy — wytrzymać w skafandrze ładnych parę miesięcy, roześmiałbym się mu w twarz i założył się o wszystko na świecie, że mówi nonsensy. No a widzi pan — jakoś się da! Człowiek, przyjacielu, ma końskie zdrowie!

Skończyła się nam także „chrapacylina", którą dawa­liśmy przede wszystkim Westfoldingom; dwóch z nich mimo wysiłków doktora już podczas lotu zachorowało na zapalenie płuc, on sam zaś nie spał całymi nocami, doglądając ich nieustannie i opiekując się nimi — ale to już należy do przyjemności kosmonautyki.

Najgorsze było to, że nie mogliśmy wodować na oceanie, jak to pierwotnie zaplanowano. Po pierwsze Westfoldingowie, nawiasem mówiąc: ogromne zuchy, strasznie cierpliwi i mili, umarliby w ciągu kilku go­dzin na chorobę, o której Goerge wspominał, po drugie zaś — ja obawiałem się, że pójdziemy na dno jak kamień. Bez względu na to, jak liczyłem, ciągle mi wychodziło, że wody, jaka dostanie się do dziurawego zbiornika, będzie o parę głupich hektolitrów więcej niż powinno i że przez to statek stanie się cięższy niż ciężar wody przezeń wypartej. A co to znaczy, niech panu łaskawie powie sędziwy mistrz Archimedes.

Nie pozostawało nam nic innego jak osiąść na lądzie, a jeśli tak — to gdzieś tam, gdzie ciśnienie i skład po­wietrza są podobne jak na Marsie, to znaczy gdzieś

wśród najwyższych szczytów świata. Z góry woleliśmy nic nie wybierać, chociaż oczywiście, opracowaliśmy kilka wariantów. Ze względu na podziurawioną osłonę musiałem zacząć hamowanie bardzo wysoko i znacznie zmniejszyć szybkość, zanim wejdziemy w gęste warst­wy atmosfery — a tu nie da się co do joty przewidzieć, jak się to skończy. No i w końcu wyszły z tego Hima­laje. Sytuacja była trochę nerwowa, ale w końcu dzięki resztce materiałów napędowych udało się to i wspólnymi siłami automatów przy mojej skromnej pomocy jako tako wylądowaliśmy. Wie pan, to tak, jak wylądować helikopterem na zaoranym polu, ale jak człowiek ma szczęście i jak Pan Bóg dopuści, to i z kija wypuści, no nie?

„Skromna pomoc" udzielona przez kapitana Mac Mc-Laughina automatom to — niech mi kapitan wyba­czy — czyste łgarstwo. Według wykresów wyjętych z zapieczętowanych mechanizmów „Ridera" i zgodnej opinii fachowców lądowanie odbyło się absolutnie bez pomocy automatów, wyłącznie przy użyciu ręcznego sterowania (!), i to z połamanymi antenami lokatorów i w statku pod względem aerodynamicznym całkowicie niesprawnym, z wyrwanym w osłonie ogromnym ot­worem. Sposób, w jaki McLaughin oparł potężną masę „Ridera", stojącego na płomieniu, na polu śnieżnym, aby bez śmiertelnego poranienia załogi opadła do po­łożenia horyzontalnego, komandor F. C. Houston, kie­rownik projektu „Dyna-Soar", bardzo celnie i dowcip­nie porównuje do „trafienia w oko biegnącego królika,

jeśli strzelec znajduje się na krążącej karuzeli, siedzi na koniu na biegunach, a przy tym ma zawiązane oczy i wygiętą lufę strzelby. To nie przypadek, to fantas­tyczne mistrzostwo i wyczyn, jakiego zapewne w ciągu całych stuleci żadnemu z kosmonautów nie uda się powtórzyć. Miejmy nadzieję, że nie będzie go trzeba powtarzać". („Space Report", vol. 11, No 4) Najwyższe odznaczenia, jakie Mac McLaughin wstydliwie ukrywa w najgłębszej szufladzie szafy, choć błyszczą, od dia­mentów, szmaragdów, złota, i platyny i tak dalej, a poza tym wyglądają bardzo dekoracyjnie, mówią zresztą same za siebie. '

Przyp. red.

Obawialiśmy się trochę, że tam w górze, na Khum-bu, zakończymy w dość głupi sposób swoją ziemską wę­drówkę i że cała podróż okaże się zbyteczna. Nie mie­liśmy bowiem nawet nadajnika radiowego — jak pan wie, antena była złamana i nie udało się zaimprowizo­wać nic, co pozwoliłoby nam wydostać się z tej kotli­ny... Ani mapy Himalajów. Z lądowaniem nieomal na szczycie Mount Everestu nikt się nie liczył!...

Redaktorze, niech pan posłucha... Wylądować na szczycie Mount Everestu — teraz mi to przychodzi do głowy — to by ci dopiero była sensacja, co pan na to? By Jove, że też nie pomyślałem o tym wcześniej!

Kiedy już zaczynało nam brakować tlenu, Thorgeir, któremu pozostało najwięcej sił, zaproponował, że ru­szy żlebem w dół, postara się znaleźć jakichś ludzi i przekazać im list. Sigurd i Einar odprowadzili go ka-

wałek. Widzieli nawet jakichś tubylców, ale ci przed nimi uciekli. Idioci — podobno myśleli, że to yeti, śnieżni ludzie... Dalej poszedł już Thorgeir sam, list od­dał w jakimś klasztorze, dokąd go nie wpuszczono, wrócił do ,,Ridera" i mimo wysiłków doktora na drugi dzień umarł. Chyba z wyczerpania. Właściwie — na pewno.

No a potem już przyleciały samoloty i zrzuciły nam radiostację, która — bestia jedna — po dwóch dniach nawaliła, to zrozumiałe... A pewnego dnia gruchnęła tuż koło „Ridera" lawina, pierwszym zaś, który się z niej wygrzebał, był Leif Thorgunn, drugim — nasz konował z campu — Goody Bjelke...

Z kabiny nas, redaktorze, wyniesiono, nie będę za­przeczał!

I dopiero w tej chwili byliśmy naprawdę na Zie­mi.

To wszysitko.

Naprawdę wszystko.

Kończy — jak wypada i należy — pani Alena Kamenikowa (chociaż wcale nie zdaje sobie z tego sprawy)

Wywiad ten — raczej wyjątkowo niż z reguły — przeprowadzono w porządku chronologicznym po in­nych, czyli rzeczywiście jako ostatni. Pani Alena nie przypuszczała nawet, że rozmowę nagrywam na ma­gnetofon (za co ją jak najpokorniej przepraszam) ani że ta rozmowa będzie zakończeniem trzeciego i os­tatniego tomu reportaży, rozpoczętych ongiś w Pradze od ślepej kiszki doktora Bjelke i mających swój ciąg dalszy w Islandii, w Brazylii, w bazie rakietowej na Cap Kennedy, na Marsie i w Himalajach. Jedność miejsca — warunek każdego porządnego dramatu — nie była tu absolutnie przestrzegana — ale to już wina życia, nie moja.

Przyp. red.

O rany koguta, pan tu znowu, redaktorku? Myślałam, że pan już dawno po fajrancie odpoczywa sobie w swo­im dziale rolniczym. Czytał pan już dzisiejsze gazety? Niech pan sobie wyobrazi, że Sigurd, Einar i Onund opuścili już Namcze Bazar i są w Katmandu, gdzie cał-

kiem dobrze im się powodzi. Strasznie się cieszę, bo ja bym w Namcze nie chciała nawet po śmierci być namalowana na ścianie. Ciągle mi się wydawało, że te góry runą na mnie. Katmandu w porównaniu z Nam­cze to istny Hollywood, nie sądzi pan? Zna pan prze­cież tamte strony, no nie? Tak, tak, a jednak Einar stracił dwa palce. Mówiłam od razu... takie odmroże­nia! Ale to nic, zagoi się i znów będzie mężczyzną jak się patrzy. W Nepalu będzie mu znakomicie. To kli­mat wprost wymarzony dla naszych Marsjanków!

Jurek ma strasznie dużo pracy, a pan zapewne znów ma zamiar rozmawiać do rana... Jak ostatnim razem, co? Pakujemy się pomału... rozumie pan... Snef-fels! Pracy nas tam czeka co niemiara! Jurek już na­wet listów nie czyta, chce wziąć je ze sobą do walizki... Niech się sekretarki Instytutu też trochę pomęczą! Bjelke znowu haruje, a Leif bierze udział w pracach przygotowawczych akcji „Rider II"...

Redaktorze, jestem strasznie napięta, zupełnie jak sznurek, czym się to skończy?

Ale dobrze, prawda?

Na pewno!

A więc niech pan idzie już do Jurka! Nie chce pan? A dlaczego? Hm, ależ z pana dziwak!...

No to do widzenia!...

Do widzenia!

Przyp. red.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Soucek Ludvik Tajemnica slepych ptakow
Soucek Ludvik Białe zaczynają
Soucek Ludvik Tajemnica ślepych ptaków 01 Tajemnica ślepych ptaków
05 GEOLOGIA jezior iatr morza
Energia słoneczna
KOLEKTORY SŁONECZNE prezentacja
14 Ogniwa słoneczne
Promieniowanie słoneczne
Warunki tlenowe w jeziorach binowo glinna szmaragdowe
Kolektory słoneczne
NOWE AUSTRALIJSKIE OGNIWA SŁONECZNE
oddzialywanie promieniowania slonecznego z atmosfera(full permission)
Rzeki i jeziora, GeoGraFia
Pasta z słonecznika, Zakąski
jeziora polodowcowe w górach Polski, antropogeniczne zmiany rzeźby
jeziora2

więcej podobnych podstron