LUDVIK SOUĆEK
Białe zaczynają
Motto:
„Ludzi o tak zwanej mentalności prymitywnej cechuje wrażliwość i atawizm wędrownych
ptaków, które znają szlak przelotów i prawo powrotu; mózg ich, ich wrażliwość bliska jest
owemu skupieniu energii, gdy świat przetwarza się znowu, kiedy czeka na swoją cykliczną
samoodnowę.
Kiedy ciała niebieskie podporządkowane na swoich niezwykłych torach linii równika
magnetycznego przesuwają się po nocnym firmamencie, ludzie na wyspie spokojnie podnoszą na
nie wzrok spod swoich dachów, nie wierząc, że można zmusić do milczenia nieziemskie
jasnowidzenie tych, których nazywamy Tamtymi.
Francis Maziere
Tajemnice Wyspy Wielkanocnej
Pan Jeremiasz Muhembo siedział na składanym aluminiowym fotelu przed głównym
i właściwie jedynym budynkiem Stacji i z niechęcią patrzył na błękitny step falujący rozległymi
pagórkami aż do widnokresu, na tęczowe kule datów unoszące się w górę niczym dziecięce
baloniki i rozpadające się na stada pseudomotyli oraz na nudny i z dnia na dzień taki sam
korowód całego mnóstwa księżyców krążących wokół 3/12/Ceti. Pana Jeremiasza Muhembo
sceneria ta wcale nie zachwycała, co, być może, bardzo wielu ludzi by zaskoczyło. Cały
galaktyczny Patrol i znaczna część nielatającego personelu uważała bowiem pana Muhembę za
coś w rodzaju mitu, na poły pustelnika, na poły poszukiwacza przygód, który rok za rokiem
z miłości do planety dobrowolnie wiódł żywot Robinsona na jednej z najodleglejszych stacji
Patrolu od ośmiu już – nie, chwileczkę, od dziewięciu, tak niemal od całych dziewięciu
solarnych lat. Jakże ten czas ucieka!
Jednakże pan Muhembo nie był ani poszukiwaczem przygód, ani pustelnikiem i jego
stosunek do 3/12/Ceti miał zupełnie szczególny charakter.
Poszukiwacz przygód wybrałby sobie planetę – nazwijmy to tak – bardziej romantyczną,
a przede wszystkim w jakiś sposób bardziej monumentalną w swoich atmosferycznych,
wulkanicznych, wegetacyjnych i wielu innych przejawach. Z rozkoszą zamknąłby się pod
tylekroć już razy opiewaną przejrzystą kopułą, biczowaną nieustannie ulewnymi deszczami (dla
odmiany czasem też ulewami amoniaku czy też protoplazmatycznej brei, tworzącej na
niektórych światach jeden jedyny, niegustowny, ale za to spoisty ogólnoplanetarny organizm),
wyruszałby w pogoń za nowymi wrażeniami jedynie w opancerzonych transporterach
wyposażonych w anihilatory, które zaczęto produkować i dostarczać na planety odległych
gwiazd dopiero po stwierdzeniu, że najrozmaitsze straszydełka w rodzaju King Konga, Godzilli
i jeszcze znacznie gorsze, chociaż nie tak fotogeniczne, istnieją nie tylko w wyobraźni
scenarzystów filmowych.
Poszukiwacz przygód by...
Ależ nie!
Poszukiwacz przygód musiałby przede wszystkim wyglądać zupełnie inaczej niż malutki,
tłuściutki pan Muhembo, o kolorze skóry przedziwnie złotym, którego podniecały jedynie
zadania szachowe, jakie wprawdzie z wielką namiętnością, ale bez polotu i przeważnie błędnie
rozwiązywał. To także powód, dlaczego pan Muhembo wybrał jedną z najspokojniejszych i –
prawdę mówiąc – także najnudniejszą planetę ze wszystkich ośmiu sektorów.
3/12/Ceti natura obdarzyła stałym łagodnym klimatem, bez nadmiernych zmian
sezonowych, atmosferą, w której oddychało się całkiem przyzwoicie, a przy tym nie obfitującą
nazbyt w bakterie i alergeny (z ich nadmiarem te konowały dały sobie już radę!), z absolutną
nieobecnością dokuczliwego robactwa, owadów oraz innej niebezpiecznej fauny, na przykład
turystów z Ziemi, a przede wszystkim tubylczej ludności, z którą, jak uczy nas historia Patrolu
(Lowe-Kraskin: The Great Boom itd., itp.), z dawien dawna były tylko kłopoty i zmartwienia.
Od czasów głośnego i nieprzyjemnego incydentu porucznika Mc Crellisha na 6/4/Eridanie
obowiązywał Patrol stanowczy rozkaz natychmiastowego opuszczenia planety, jeśli istniałoby
tam – stwierdzone bez jakichkolwiek wątpliwości – kortykalne, swobodne i logiczne myślenie,
bez względu na to, czy myślą obdarzone byłyby istoty całkiem podobne do ludzi, jak na
3/18/Centauri, głowonogi – jeśli posłużyć się ziemską terminologią (godne uwagi badania
prowadzone przez Vespra wokół Aldebarana) – czy też na przykład kamienie. A to, jak
wiadomo, jeszcze żadnemu z tych zuchów Patrolu się nie przytrafiło.
Cóż jednak człowiek może wiedzieć?!...
Jedynym, w pewnej mierze reprezentacyjnym stworzeniem planety 3/12/Ceti, nie licząc
oczywiście datów, występujących – rzecz zdumiewająca – właśnie z wyjątkiem Ziemi w całym,
można powiedzieć, znanym wszechświecie, było coś, co wielkością i kolorem przypominało
królika, ale poruszało się w powietrzu tuż ponad rzeźbą terenu na pokrytej długim włosem
błonie, ruchem podobnym niemal zupełnie do ruchów płaszczek, czymś w rodzaju eleganckiego
i niespiesznego falowania, tak że budziło właściwie zdziwienie, że takie stworzonko w ogóle lata
– ale nad tym sobie roztropny pan Muhembo głowy nie łamał. Chociaż płaszczkokróliki
wyraźnie go nie unikały, nie szukały też jego towarzystwa i nie domagały się karmienia, co –
biorąc pod uwagę stały klimat i nieustanny dostatek błękitnej trawy, którą, jak sądził pan
Muhembo, płaszczkokróliki się odżywiały – było zupełnie zrozumiałe.
No, a poza tym była tu już tylko trawa przypominająca ziemską. Była to wprawdzie trawa
błękitna, jednakże za tę, wydawałoby się zupełnie nieistotną, różnicę chłopcy z Patrolu, pocący
się nad karkołomnymi opisami nowych planet w znienawidzonych powszechnie rozkładach
jazdy, oddaliby diabłu swoją nieśmiertelną duszę. W kosmosie rzeczy różnią się zazwyczaj od
ziemskich realiów czymś cholernie ważnym, dużo ważniejszym niż tylko kolor!
Właściwie było tu coś jeszcze, ale o tym pomówimy dopiero po obaleniu teorii o panu
Jeremiaszu Muhembie jako o pustelniku.
To prawda, że pan Muhembo nie był skądinąd stworzeniem nazbyt towarzyskim – czegoś
takiego nie moglibyśmy się nawet u szachisty spodziewać. Nie znaczy to jednak, że stworzony
był do samotniczych medytacji. Raczej wprost przeciwnie. Bardzo pragnął w niedalekiej
przyszłości używać radości życia i oddawać się przyjemnościom, jakie ofiarowywała cywilizacja
rodzinnej Ziemi i kilku innych rozwiniętych Centralnych Planet każdemu, kogo na te
przyjemności było stać.
Nie chciałbym czytelnika rozczarować, ale i w czasach pana Muhemby – ściślej mówiąc
u schyłku III wieku A.I.E.C. (Ab Initio Erae Cosmicae) – istniało wciąż jeszcze coś w rodzaju
pieniędzy, tak samo jak tradycyjne imiona i nazwiska – a Muhembo należało do najbardziej
tradycyjnych – nie zostały dotychczas zastąpione ani liczbami, ani brzmiącymi przykro dla ucha
nowotworami, od których roiło się wprost w powieściach fantastycznonaukowych gdzieś
u progu Ery Kosmicznej. Oczywiście, znaczenie pieniędzy zasadniczo się już zmniejszyło i do
życia jako takiego nikt ich naturalnie nie potrzebował, ale pan Muhembo nigdy nie wyobrażał
sobie życia jako takiego. Łączył je na przykład (a to byłby kolejny powód do zdumienia jego
kolegów z Patrolu) z wizją ekskluzywnej krwawobrunatnej czy nawet złotej istoty, pachnącej
i jedwabistej, o odpowiednich wymiarach, wyróżniającej się przymiotami ciała i ducha. Pan
Muhembo wprawdzie uparcie mozolił się nad rozwiązywaniem zadań szachowych, mimo to
jednak nie był aż tak naiwny, aby możliwość zdobycia czegoś tak rozkosznego w jakikolwiek
sposób łączyć z odwiedzinami publicznego lokalu, gdzie każdy otrzymywał za darmo któryś
z bogatego asortymentu napojów, podczas gdy w pokoiku na tyłach sąsiedniego
przedsiębiorstwa siedzieli nad kieliszkami hennesy, marie brizard i wybranymi rocznikami
chateaux latour, krótko mówiąc nad tym, czego nawet przy najlepszej woli nie można dostarczyć
w dostatecznych ilościach miliardom ewentualnych klientów, przystojniacy z Patrolu, piloci,
szefowie stacji na Dalekich Planetach korzystający z urlopu, słowem: cała ta gromada nadziana
nadzwyczajnymi bonami. Z weekendowym bungalowem, oraz własnym barwnym i plastycznym
stereotelewizorem z ogromnym ekranem i wycieczkami do interesujących zakątków Systemu...
Jednakże pan Muhembo nie miał, niestety, warunków, a więc tym samym i nadziei, że
zostanie pilotem czy też nawigatorem Patrolu, a nawet dyrektorem którejś z większych
i ważniejszych stacji. Mimo to nie poddał się. Dlatego siedział tu, na składanym fotelu malutkiej
Stacji 3/12/Ceti, gdzie z całą pewnością diabeł mówiłby dobranoc, gdyby się tu jakiś znalazł.
Jego obiekt spełniał określone zadanie – był czymś w rodzaju miejsca odpoczynku, suchym
dokiem i w wyjątkowych wypadkach tymczasową bazą ratunkową dla rakiet Patrolu i ciężkich
statków towarowych Interstelarnej, z kaprysu pani Natury położonym w pustce między Ósmym
Sektorem a pierwszymi wysuniętymi stacjami na planetach systemu Centrum. Witał gości jak
kierownik schroniska w Kuźnicach, kiedy między Myśliwieckimi Turniami a Kasprowym
zacznie się nagle zadymka albo damie wysiądą narty lub nerwy. Nie miał więc – podobnie jak
kierownik schroniska w Kuźnicach u stóp Tatr – żadnych złudzeń co do innych i może
szlachetniejszych motywów nawigatorów, którzy lądowali w swoich gratach na betonowej
płycie między stacją a ohydną budą magazynu części zamiennych.
Jednakże pan Muhembo już podczas swojej pierwszej wizyty na 3/12/Ceti, którą przed
dziesięciu laty złożył przypadkowo jako magazynier „Moby Dicka”, stwierdził, że w tej mało
zachęcającej sytuacji można by się całkiem dobrze urządzić. I urządził się.
Wkrótce po objęciu przez niego stanowiska administratora Stacji, łączącego w sobie
jednocześnie wszelkie możliwe funkcje, bo na 3/12/ Ceti przewidziano w układach zbiorowych
etat, tylko dla jednego jedynego człowieka, ilość lądujących tu statków wyraźnie się zwiększyła,
jakby między Ósmym Sektorem a Centrum rozmnożyły się wprost epidemicznie najrozmaitsze
awarie. Centrum obliczeniowe nawet w kilku przypadkach stwierdziło niezwykłe zmiany kursów
towarowych kosmolotów i mniejszych rakiet Patrolu, które z niezrozumiałych względów
zaprowadziły kapitanów w okolice gwiazdy 3/12/Ceti, ale zbytnio się tym nie przejmowano.
Służba w Odległych Regionach nie jest, jak wiadomo, zabawą i kapitanom pozwalano rozsądnie
na maksymalną swobodę decyzji. Jeśli u pana Muhembo nie będą hulać załogi szybkich
ekspresowych kliperów flotyll „Flying Cloud” i „Witeź”, co dotychczas się jeszcze nie zdarzyło,
Centrum Obliczeniowe gotowe jest przymknąć oko i zajmować się ważniejszymi sprawami.
Dzięki temu pan Muhembo korzystał z jednej strony ze względnego spokoju, z drugiej zaś
mógł cieszyć się ze stopniowego realizowania swoich planów i marzeń. Czegóż więcej może
sobie życzyć człowiek na tym świecie!? Jednakże teraz właśnie siedział zaniepokojony,
zdenerwowany i zniechęcony, twarzą w twarz z bezkresną błękitną sawanną. Czekał, aż
z poszarpanych perłowych chmur, zakrywających chwilami dziwaczne stada księżyców planety
3/12/ Ceti, spadnie nań jakaś nieprzyjemność.
Nie musiał długo czekać. Dokładnie w chwili zapowiedzianej przez wszechwiedzącą
Centralę Obliczeniową nad zachodnim horyzontem rozbłysnął oślepiający punkt i kilkakrotnie
mrugnął. Sygnalizacyjny laser rakiety zapowiadał przybycie gości!
– Żeby cię szlag trafił! – mruknął pan Muhembo niechętnie i gniewnie poruszył się w zbyt
dużym fotelu. Takie znaki mają sens jedynie jako sygnał do przygotowań do niespodziewanego
lądowania. Ale co on mógł tu przygotować? Bukiet błękitnej trawy? A może ma na powitanie
zatańczyć na betonowej płycie?
Pan Muhembo szybko i z pewnym powodzeniem wprowadził się w nastrój wyrażający
niezadowolenie i gorycz. Nie bez większego trudu zachował na złotej pucołowatej twarzy
towarzyski uśmiech, kiedy mała, można by powiedzieć miniaturowa, rakieta typu „Helga lux”
brawurowo wylądowała na miotle z płomieni, gdy otworzył się właz i kiedy na rozpalony
jeszcze runway wyskoczył zeń mężczyzna w białym tropikalnym stroju, bez nakrycia głowy,
z papierosem w kąciku ust. Kilkoma skokami dotarł do płyty chłodnego betonu – widocznie
mimo wszystko żal mu było podeszew.
Pan Muhembo, przyzwyczajony raczej do wizyt starszych i poważnych kapitanów starszych
i poważnych statków transportowych, splunął – acz tylko w duchu – z niechęcią.
„Wytworny goguś! – pomyślał. – I oczywiście ten biały człowiek jest znowu bez skafandra.
Panowie z Centrum nie znają, widać, obowiązujących podczas lotu przepisów. Albo ich przepisy
nie obowiązują! Żebyś tak kiedy porządnie tym piórkiem trzepnął i zdehermetyzował zbiorniki
z ciekłym tlenem, draniu! Przekonałbyś się wtedy, jak by ci nagle brak było skafandra i jak byś
gnał na łeb, na szyję do larów i penatów!...”
– Halo, Muhembo, co tu u pana słychać? – odezwał się fircyk, kiedy pan Jeremiasz
Muhembo wyszedł mu dostojnie (!) kilka kroków naprzeciw. – Jak tam z miejscowym życiem
towarzyskim i czy króliki nie tupią za bardzo?
„Bydlę!” – pomyślał Muhembo, ale głośno powiedział:
– Witam pana, panie Vaert! Dziękuję, jako tako, ujdzie! Tylko królikami nie mogę, niestety,
służyć!
Pan Muhembo wzywał gromy na swoją głowę za to, że mówi właśnie to, a nie co innego, że
chcąc nie chcąc wpada w ton basutskiego pasterza zaczepionego gdzieś na weldzie przez białego
voorlopera. Wcisnął ręce do kieszeni, aby nie ulec pokusie zacierania ich z radości. Tego tylko
jeszcze brakuje, żebym przed tym łajdakiem tańczył na dwóch łapkach!
Na dobrą sprawę wzajemny stosunek panów Vaerta i Muhemba niewiele się różnił od
związku łączącego w czasach feudalnych lennika z panem, suwerenem. Pan Jeremiasz Muhembo
był nic nie znaczącym administratorem nic właściwie nie znaczącej stacji kosmicznej, właściwie:
stacyjki, podczas gdy pan Vaert był jednym z dyrektorów towarzystwa MIDAS, mającego
w swoich rękach organizację całego transportu z Sektora Ósmego i Czwartego do Centrum,
potężnego przedsiębiorstwa zatrudniającego setki tysięcy pracowników wszystkich kategorii,
pośród których jednym z najmniej znaczących był właśnie biedny pan Muhembo. Sam fakt, że
potężny pan Vaert zna malutkiego pana Muhembę z nazwiska, nie mógł nie sprawiać
przyjemności, chociaż tę zupełnie zbędną informację pan Vaert z całą pewnością odświeżył
sobie dopiero tuż przed lądowaniem „Helgi”. I pan Muhembo znów musiał powściągać w sobie
skłonność do gwałtownych gestów.
– No, chyba nie będzie tak źle... – zauważył bezmyślnie Vaert. Z wyglądu sądząc, ten
mężczyzna o włosach koloru piasku i wypłowiałych niebieskich oczach mógł mieć około
czterdziestu lat. Przedstawiał się znakomicie – kosmetycy i dietetycy pracowali nad nim
widocznie niestrudzenie i nie bez powodzenia z dnia na dzień – pan Muhembo mimo to jednak
zauważył drobne znamiona „twarzyczki na kredyt”: niemal niedostrzegalną pajęczynkę
rozszerzonych naczyń wokół oczu i troskliwie wyretuszowanych zmarszczek biegnących od
brody pod kołnierz bardzo modnej tuniki. Może więc Vaert nie był ani tak młody, ani tak
witalny, ani tak nietknięty, jak usiłował to każdemu zademonstrować.
Myśl ta odrobinę pana Muhembę rozweseliła i w pewnej mierze wyrwała z kręgu ponurych
rozmyślań. Beton pasów startowych wystygł już tymczasem zupełnie i Vaert już bez kłopotów
przyniósł z rakiety bagaż podręczny i futerał z karabinkami. Być może oczekiwał pomocy pana
Muhemby. Nie doczekał się.
– Po co na Stacji broń, panie Vaert? – Muhembo wskazał futerał z jasnobrązowej
prawdziwej skóry jeleniej, warty z pewnością cały majątek. – Tu u mnie... hm... chciałem
powiedzieć: u nas nie ma na co polować. Daty...
– Bóg z panem i z pańskimi datami... – Vaert uśmiechnął się krzywo. – Bóg jedyny,
sprawiedliwy i niewypowiedziany, Muhembo. Albo ten jakiś pański fetysz, jeśli pan sobie życzy.
Tak nisko na razie jeszcze nie upadłem. Przyjechałem tu rąbnąć królika. Takiego trofeum mi
jeszcze brak. A poza tym, oczywiście, jakiegoś pięknego orona z Szóstki Herkulesa, ale na niego
musiałbym mieć działo atomowe, a zresztą taka zdobycz nie zmieściłaby mi się do chałupy!
Z pańskim królikiem sprawa na pewno będzie prostsza!
Muhembo osłupiał.
– Z całą pewnością, panie Vaert... Ale... jestem bardzo zdziwiony... Nigdy nie przyszło mi
na myśl, że można je uważać... no... te, jak pan je nazywa, króliki za zwierzynę łowną. Są
absolutnie... absolutnie nieszkodliwe, łagodne, rozumie pan, panie Vaert?...
Pan Vaert wprawdzie rozumiał, mimo to jednak patrzył na pana Muhembę niczym na
interesujący eksponat wystawiony w panopticum ku powszechnemu podziwowi i dla dobra
nauki.
– No i co z tego? A może zające, bażanty czy też kuropatwy mają jakieś diabelskie cechy?
Czy są to groźne drapieżniki? Albo sarny? Jeśli pańskie króliki wydają się panu małe, to niech je
pan porówna z bekasami. Z nich w końcu zostaje piórko, a z królików będzie świetna skórka na
ścianę. A potem zniknę i pan, panie Muhembo, będzie się mógł znowu oddawać temu, co się
panu żywnie podoba... Rozumie pan?
Smutne, melancholijne vlaktes i kopjes, błękitne pagórki 3/12/Ceti. Ale płaszczkokróliki
były eleganckie, spokojne jak mewy nad morzem albo chusteczki powiewające na tle
widnokręgu. Spokojne, zupełnie spokojne. Oczywiście, może być z nich świetna skórka na
ścianę, to nie ulega wątpliwości. Z człowieka zresztą – także!
I pan Muhembo czuł, jak budzi się w nim dawny, zapomniany od wieków strach. Strach jego
buszmeńskich przodków chroniących się przed śmiercią w niedostępnych jaskiniach Gór
Smoczych. Przed śmiercią, która i tak ich dościgła. Strach przed groźnym i wspaniałym Czaka,
którego wystrojeni Zulusowie przeorywali Afrykę od oceanu do oceanu. Strach przed
Mantatetami i Hotentotami. Strach przed matabelskimi królami: Dinganem, Sykonyellą
i Moselikatsem. Strach przed szpetnym i swą szpetotą budzącym przerażenie zjednoczycielem
Bantuów i band mieszańców, nazywanym ironicznie Piękną Różyczką, który z rozkoszą
mordował małych Buszmenów o głowach pokrytych pieprzowymi ziarenkami kręconych
włosów i o kilku innych jeszcze, zwłaszcza intymnych cechach anatomicznych. Strach przed
Koranami, Grikami i Beczuanami. I największy strach przed białymi, szczupłymi i sprężystymi,
wypielęgnowanymi i bezlitosnymi Afrykanerami, którzy na swoich krytych płachtami wozach
przebijali się od Kraju Przylądkowego coraz dalej na północ i nie przestając ani na chwilę
śpiewać pieśni pełnych wiary i ufności w przychylność białego, szczupłego i wypielęgnowanego
(oczywiście) Boga i natchnieni niezachwianą pewnością co do swoich przekonań, dokonali
niemal całkowitej zagłady narodu pana Muhemby.
Burscy bohaterowie, którzy zabawiali się obdzieraniem ze złotych skór buszmeńskich
trupów pokrywających gęsto brzegi zatrutych studni i ćwiczyli się w strzelaniu do malutkich
buszmeńskich bachorów o pieprzowych włosach dopóty, dopóki nie osiągnęli niespotykanej
wprost doskonałości! Oprawcy, mordercy! Oni także mieli szczupłe ręce porośnięte żółtymi
włoskami, choć z całą pewnością nie tak troskliwie wymanikiurowane jak pan Vaert. Ręce, jakie
w sto lat później ściągały tatuowane skóry ludzkie na abażury lamp i oprawy wyszukanych
romansów. Oprawcy muszą przecież nieustannie zabijać. Teraz, w błogosławionej epoce
A.I.E.C., choćby tylko biedne płaszczkokróliki, nieszkodliwie lewitujące nad błękitnymi
błoniami.
– Tak, rozumiem pana, panie Vaert – powiedział Jeremiasz. – Weźmie pan ze Stacji pojazd?
Ci... te zwierzęta nie występują tak licznie, wie pan?
Najgorsze było to, że znajdował się tu wobec tych porośniętych włoskami rąk zupełnie sam.
Tak samotny jak rzadko kto. Sam w przepaści wszechświata, w czarnej jamie Galaktyki,
w przestrzeni wielu, wielu dziesiątków lat świetlnych. Człowiek nigdy by tu oczywiście nie
dotarł, gdyby nie istniał Drouet i jego szalone równania, umożliwiające wśliznięcie się do
pozaprzestrzeni jak do czarodziejskiej skrzynki i wynurzenie się – naturalnie w granicach
rozsądku – gdziekolwiek.
– Chyba nie będzie pan posyłał „Helgi” na orbitę, panie Vaert – zauważył pan Muhembo. –
Może jeszcze dziś się panu poszczęści, nie sądzi pan? Tu na Stacji bowiem nie mamy
specjalnych wygód.
Vaert uśmiechnął się życzliwie i był to uśmiech Oprawcy.
– Nie, nie wezmę pojazdu, panie Muhembo. Z prawdziwą przyjemnością rozprostuję kości!
Chociaż tak byłoby chyba prędzej, a jak widzę, i pan wolałby, żebym jak najprędzej przycisnął
gaz do deski! Bo chyba nie żal panu tych potworów?
Muhembo pojął, że było to tylko pytanie retoryczne, przeczesał dłonią szpakowate już trochę
ziarnka pieprzu włosów i nie odezwał się.
– Wie pan, kogo mi pan przypomina, kolego? Pewnego leśniczego w Serenghetti. Miałem
wówczas nadzwyczajne zaproszenie na kudu, prawdopodobnie na ostatnie na naszej drogiej
Ziemi. Oczywiście, za wiedzą i z błogosławieństwem Towarzystwa Zoologicznego, które na
szczęście nie może sobie pozwolić na odgrywanie roli arki Noego i które wobec tego pozwoliło
mi w końcu – roniąc łzy – na odstrzał. I wie pan, co ten leśniczy, rzecz jasna Murzyn, zrobił?
Kiedy znaleźliśmy się na odległość przyzwoitego strzału, machał za moimi plecami chusteczką,
aby ten drań mi uciekł.
– I uciekł? – Pan Muhembo grzecznie udawał zainteresowanie.
Vaert uderzył dłonią o kolbę karabinka, który tymczasem wyjął z futerału. Miał kolbę
szlachetną w linii jak skrzypce Stradivariusa, krótką lufę i elektroniczne urządzenia pomiarowe
z infraekranem i przybliżaczem celu.
– O nie, przed tym się tak łatwo nie ucieka. Jeśli jest gdzie, nie ma po co. I na odwrót.
A jako że pan Muhembo słowa Vaerta odniósł do siebie, najtrudniej mu było umknąć przed
własnym strachem.
Vaert skinął na pożegnanie głową i z karabinkiem pod pachą ruszył w błękitny step, tak jak
przyszedł, jakby przemierzał odległość od jednej jamki do drugiej na terenach golfowych. Pan
Muhembo nie próbował go zatrzymać. Gdyby pan Vaert miał na coś ochotę, sam by to
powiedział. Pewnie przekąsił sobie coś na „Heldze”. I na pewno ma w kieszeni coś na ząb „w
pigułce”.
Rozsiadł się znów w fotelu przed Stacją i obserwował kule datów, unoszące się z wolna jak
dziecięce baloniki i rozpadające się na stada motyli. No, oczywiście, nie prawdziwych ziemskich
motyli, to zrozumiałe. A może właśnie te były prawdziwe?
Zbliżało się południe. Vaert zniknął za łańcuchem wzgórz, co w niczym nie zagrażało
szczęśliwemu powrotowi. Antena kierunkowa kompasu, rzecz jasna, łączyła go nieustannie
z „Helgą” i ze Stacją i w każdej chwili mógł ruszyć wprost w ich kierunku. Natura na 3/12/ Ceti
była łagodna i życzliwa. Dla Oprawców – aż nazbyt!
Pan Muhembo całą swoją istotą czekał, aż wreszcie rozlegnie się strzał, i wcale nie był
pewien, czy przyniesie mu ulgę, czy też jeszcze bardziej rozeźli go na Vaerta. I gdy tak czekał,
ogarnęło go dziwne uczucie. Step wokół zmienił się. Nie, nie zmienił się, to nie jest trafne
i precyzyjne słowo. Ożył. Muhembo daremnie zastanawiał się, na czym to polega. W polu
widzenia nie znajdował się ani jeden płaszczkokrólik i nawet daty w południowej spiekocie – na
3/12/Ceti nie panowały upały – wolały pozostać ukryte w trawie. Nigdzie nic nawet nie drgnęło.
Pan Muhembo jednak mimo to czuł, jak wokół niego przewalają się fale życia, jak wypełniają
okolicę od horyzontu po horyzont, jak wdzierają mu się w głąb mózgu i usiłują porwać go
i wciągnąć w wir, który zaczął kręcić się coraz szybciej.
Otarł różową dłonią pot z czoła i wstał z fotela, aby się rozejrzeć. Nic. Nic a nic. Błękitny
step bez śladu życia, perłowe chmury, kadryl ścigających się księżyców, czerwone pudełko
Stacji i buda magazynu części zamiennych. I – oczywiście – on, Jeremiasz Muhembo. I gdzieś
w stepie Oprawca z karabinkiem, w najprymitywniejszy sposób realizujący swoje atawistyczne
popędy. Nic więcej. Próżnia wszechświata. Remanent został przeprowadzony łatwo i szybko.
Tymczasem Vaert wytropił swojego pierwszego płaszczkokrólika – albo tak mu się
przynajmniej wydawało. Ujrzał go, jak szybuje elegancko mniej więcej na kilometr przed nim
niczym niedostrzegalny nieomal biały punkt odbijający się od błękitu trawy. Elektroniczny
teleskop karabinka przybliżył go tak, że znalazł się – można powiedzieć – w zasięgu ręki:
delikatna, porośnięta białymi włoskami membraną wystającą po obu bokach beznogiego ciała
przypominający najbardziej pędraka, zakończonego z przedniej strony czymś w uderzający
sposób podobnym do jeżyny. Dopiero po chwili Vaert uświadomił sobie, że to grono oczu,
pokrywające niemal całą część łbową stworzenia, które bez pośpiechu i pozornie też zupełnie
bez celu szybowało faliście kilka centymetrów nad wierzchołkami ździebeł błękitnej trawy, nie
dotykając jej wcale i nie wyrywając choćby tylko jednej jedynej łodyżki.
Odległość była jeszcze zbyt znaczna nawet dla elektronicznego urządzenia celowniczego;
Vaert chciał zdobyć skórkę ani trochę nie uszkodzoną i trafić w głowę, czy w co tam to zwierzę
ma, mimo iż szkody wyrządzane kulką kalibru 6,5/ 57 nie były tak straszne i zręczny preparator
z pewnością by sobie z nimi poradził. Tak charakterystyczne dla myśliwego podniecenie
sprawiało, że teleskop drżał mu odrobinę w szczupłych, wypielęgnowanych rękach. Śmieszne!
Kiedy teraz widział swoją przyszłą zdobycz na własne oczy, niemal żałował straty czasu, jaki
zajęła wyprawa na 3/12/Ceti...
Vaert nie spodziewał się, że właśnie w tej chwili i on spowijany jest falami, które już przed
jakimś czasem dotarły do znacznie wrażliwszego pana Jeremiasza Muhemby, zmusiły go do
wstania ze składanego fotela i okrążenia czerwonego pudełka Stacji, bezwolnie, niczym
w półśnie, z pulsowaniem krwi w głowie i świstem pił tarczowych w uszach. Niewiele
brakowało, a potknąłby się o płaszczkokrólika, unoszącego się niemal w miejscu z lekkim
falowaniem pokrytej sierścią błony. Patrzyli na siebie: istota z 3/12/Ceti przypominającym owoc
jeżyny narządem wzroku i pan Jeremiasz Muhembo ciemnopiwnym, odrobinę skośnymi oczami,
przymglonymi nieco nagłym bólem głowy.
Widział płaszczkokrólika z tak bliska po raz pierwszy i nie był to widok nazbyt przyjemny,
jeśli oczywiście pędrak z jeżyną zamiast głowy i włochatym ręcznikiem wzdłuż beznogiego ciała
może w ogóle sprawiać miłe wrażenie, ale pan Muhembo mógł do swoich licznych zalet zaliczyć
również absolutny brak uprzedzeń.
Świst pił tarczowych w uszach ulegał modulacji i przemieniał się w słowa:
– Oprawca., musi... zniknąć... musi... zniknąć...
Pan Muhembo zatkał sobie uszy, uszczypnął się w rękę, ale słowa nie umilkły. Właściwie to
wcale nie były słowa. To jedynie pan Muhembo tłumaczył świadomość konieczności, jaka do
niego docierała, na język ludzki. Oprawca musi zniknąć. Oprawca. Skąd to zwierzę wie –
przeraził się pan Muhembo – że w myślach nazwałem Vaerta Oprawcą? Zwierzę tego
oczywiście nie wiedziało – i pan Muhembo zdawał sobie z tego sprawę. To on. On sam. Obraził
voorlopera.
Płaszczkokrólik trwał bez ruchu w miejscu i rytmicznie falował pokrytą włosami kryzą.
Pan Vaert natknął się na upragniony egzemplarz w zasięgu strzału również całkiem
niespodziewanie, za niewielką wyniosłością terenu, na którą z zarozumiałością wbiegł zwinnie,
choć czuł już zmęczenie i bolesny ucisk w klatce piersiowej. Kiedy zbliżał się już do szczytu,
biały pędrak wypłynął wprost na niego i zatrzymał się na wysokości jego oczu. I on poczuł
pulsowanie krwi w głowie i wycie w uszach, ale ręce Oprawcy słuchały również mniej
subtelnych, dawniejszych i pierwotniejszych rozkazów i nie były skazane tylko i wyłącznie na
korę mózgową. Same podniosły karabinek do ramienia i niemal w tej samej chwili – pan Vaert
był doświadczonym i znakomitym strzelcem – smukły palec wskazujący z kilku płowymi jak
słoma włoskami nacisnął spust.
Wszystko to trwało sekundę. W tysięczną część sekundy później gorąca kulka opuszczała
już wylot lufy. Dla białego pędraka, falującego nad zboczem porośniętym błękitnymi źdźbłami,
upłynęło tymczasem nieskończone wprost mnóstwo czasu.
Sieć metainteligencji scalająca całą powierzchnię planety 3/12/Ceti, której węzłami były
niezwykłe krystaliczne mózgi (by posłużyć się ziemską terminologią) płaszczkokrólików,
skoncentrowała się właśnie w płomienisty stożek, a na jego wierzchołku, rozpłomienionym
zdolnościami, o jakich pan Vaert nie miał najmniejszego pojęcia, tkwiło odrażające i śmieszne
zwierzątko trzepocące się o kilka kroków przed nim. W porównaniu z szybkością jego reakcji
Vaert był nieruchomy jak skała, zmieniająca się jedynie pod wpływem zjawisk atmosferycznych
i poruszająca się tylko pod powolnym naciskiem lodowca. Największy logistyczny mózg
Galaktyki i może w ogóle największy logistyczny mózg w całym wszechświecie, ukryty
w milionach pędraczych głów, zaczął za jeżynami oczu działać i zbadał wszelkie alternatywy
skutków i warianty rozwiązania tego incydentu znacznie wcześniej niż porośnięty płowymi
kłakami palec nacisnął spust. Właśnie w chwili, kiedy pocisk osiągnął połowę długości lufy,
płaszczkokrólik, w którego wymierzono broń, otrzymał ramowe rozwiązanie. Oznaczało życie
(jedną z innych możliwości była oczywiście śmierć) – cóż jednak znaczy zagłada czy
zachowanie jednego jedynego elementu w ogromnej maszynie liczącej? Biały pędrak
z jeżynowym okiem zdążył już sam przeanalizować konkretne możliwości, nim pocisk opuścił
lufę. Czasu było dość, i to jeszcze jak, znacznie więcej niż pozostawiają go niekiedy nagłe
kosmiczne katastrofy przychodzące niespodziewanie i to nieraz w rozmiarach wymagających
wyjątkowych środków zaradczych.
Z szeregu możliwości, jakie się nasuwały, płaszczkokrólik posłużył się w końcu tą
najprostszą. Nie zmuszała go ani do pośpiechu, ani do poświęcenia całej tej sprawie więcej
uwagi, niż na to w rzeczywistości zasługiwała. Wyczekiwał i z zainteresowaniem obserwował
Oprawcę, podczas gdy pocisk zbliżał się do niego nieubłaganie. Dopiero gdy go już niemal
dotykał lśniącym i rozgrzanym metalem – rozpłynął się po prostu na atomy, stał się kodem,
szyfrem, abstrakcją, która niemal w tej samej chwili, ale w innym miejscu, o kilkaset metrów
dalej, znowu jak według odlanej matrycy zebrała atomy, złożyła je w molekuły, łańcuszki
molekuł, związki organy, a później ciało. Białe stworzenie, ukryte teraz za łańcuchem wzgórz,
oddalało się wolnym, rytmicznym, falistym ruchem błony.
Vaert wbił szeroko otwarte oczy w miejsce, gdzie przed ułamkiem sekundy ten potwór
z całą pewnością był i gdzie spadały jeszcze na ziemię kawałki ździebeł błękitnej trawy
zmiażdżonej pociskiem. W głowie mu huczało, ale nic poza tym. Nic nie układało się w słowa.
Nie czuł nawet gorących fal wstrętu, jakie zalewały go ze wszystkich stron, z milionów punktów
całej planety, zewsząd, gdzie za jeżyną oczu znajdował się cząstkowy mózg metainteligencji.
Nic poza bólem i lekkim zawrotem głowy.
Wyrzucił pustą łuskę w trawę i zarzucił karabinek na ramię. Obrócił się na pięcie i ruszył
w drogę powrotną do Stacji, nie tak już prężnie, szedł przygnębiony i smutny. To draństwo
wystrychnęło go na dudka! Muhembo musi mu powiedzieć coś więcej na ten temat, przecież
siedzi tu już wiele lat. Bo w przeciwnym razie – poleci! Te bestie, te małe białe bestie! Tym
razem weźmie proponowany mu przez pana Muhembę pojazd. Nikt z chłopaków z Safari-klubu
go tu – na szczęście – nie widzi! Tu na pewno nie! Przeklęte bestie!
Pan Jeremiasz Muhembo popijał właśnie proszek od bólu głowy, który dotychczas nie minął,
mimo iż piły tarczowe ucichły i uspokoiły się bębny tętniących żył. Gdyby – dzięki prościutkiej,
jednakże pewnej siebie duszy wszystkich szachistów – nie był tak przekonany o swojej
psychicznej normalności, uznałby minione pół godziny za szalony sen, odpowiadający bardziej
naturze Lewisa Carrola niż zarządcy stacji kosmicznej. Administratora w najlepszym wieku,
a może nawet dopiero u jego progu, jeśli wziąć pod uwagę obiecujące możliwości „twarzyczki
na kredyt”.
Zagłębił się ponownie w fotelu, żeby czas do powrotu Vaerta wykorzystać na rozmyślania.
Zauważył, że tu i tam wokół niego na błękitnym tle stepu bieleją płaszczkokróliki, ale nie
poświęcił im uwagi, choć było ich dzisiaj z całą pewnością znacznie więcej niż kiedykolwiek
przedtem. Osobista znajomość z jednym egzemplarzem na razie mu aż nadto wystarczyła.
To, co zdarzyło się później, o mało nie zbiło go z nóg. Nigdy nie przyszło mu nawet do
głowy, że te białe stworzenia to coś więcej niż na przykład rzeczywiste dzikie króliki albo
rzeczywiste płaszczki czy też po prostu jakieś inne zupełnie normalne zwierzęta, wobec których
człowiek nie musi absolutnie odczuwać kompleksu niższości. A teraz on przyjmował od
zwierząt rozkazy. Stacja musi zostać opuszczona, oczywiście. Ale ONI na razie sobie tego nie
życzą. Pewnie szachista im nie przeszkadza. Albo jego obecność jest rękojmią, że ta ich
cywilizacja – czy w ogóle można to nazwać cywilizacją? – tu nie dotrze i że będą mieli spokój.
Tak, tak to chyba jest. Dlatego też ani jeden okaz nie może dostać się na Ziemię. Kto wie, jak też
te płaszczkokróliki wyglądają od wewnątrz i czy nie wzbudziłyby niepożądanej uwagi czy nawet
sensacji.
Wszystko to wydawało się rozsądne, ale szczęśliwy pan Muhembo nie wiedział jeszcze
wielu innych rzeczy. Nie przypuszczał, że metainteligencja planety 3/12/Ceti już dawno zbadała
nie tylko każdą jego krwinkę, każde naczynie włoskowate i każdy najdrobniejszy przejaw tego,
co zazwyczaj z braku ściślejszego określenia nazywamy życiem, ale także każdą jego myśl. Jego
oraz kapitanów i nawigatorów, i pilotów Patrolu, lądujących na betonowej płycie między Stacją
a tym obrzydliwym magazynem części zamiennych. Że była szczegółowo poinformowana
o wszystkim, co znajdowało się w ich świadomości i podświadomości, i już dawno
zrekonstruowała z zadowalającą ścisłością charakter, przeszłość, a dzięki temu także
prawdopodobną przyszłość odległej cywilizacji Systemów Centralnych, których reprezentantem
– wprawdzie wcale nie najwspanialszym – jest pan Jeremiasz Muhembo. Wynikiem było
stwierdzenie, że kontakt prowadziłby prawdopodobnie do anihilacji jednej z cywilizacji.
Płaszczkokróliki, a właściwie metamózg, który jako poszczególne komórki tworzyły, nie miały
złudzeń, kto byłby pokonany. Przewaga cywilizacji technicznej była na razie zbyt miażdżąca.
Lepiej poczekać. Czas oznaczał dla nich jedynie wielkość względną i mógł z wolna kapać sobie
w chronomach, najmniejszych atomach wieczności, stanowiących prawie niewymierny ułamek
sekundy, z równą łatwością, jak gnać w błyskach toczących się z szaloną prędkością tysiącleci.
Czekać. Wszechświat ma czas, mnóstwo wspaniałego czasu.
Pan Muhembo już nie wydawał się sobie zupełnie normalny, ale podporządkował się
jednoznacznym rozkazom. Grawitelegramem wysłał do Centrum Koordynacyjnego wiadomość,
że pan Vaert mu się nie podoba, że zachowuje się dziwnie, więcej: ekstrawagancko, i że wobec
tego prosi o wysłanie psychiatry bądź przynajmniej o radę, co i jak. Ściślej mówiąc:
grawitelegram wysłali ONI. Muhembo jedynie posłużył IM słowami i głosem, który już za kilka
godzin doleci do Centrum Koordynacyjnego poprzez szereg kolejnych retranslacji
w międzyprzestrzeni. A potem zjawi się tu pewnie psychiatra i pan Muhembo będzie mógł
pakować walizki. Szkoda. Chciał tu wytrzymać jeszcze kilka lat.
Na horyzoncie pojawiła się biała plama, większa niż falujące owale płaszczkokrólików.
Vaert wracał i Muhembo, niepozorny pan Muhembo poczuł, że ściska mu się gardło. Wsunął
ręce do kieszeni, aby powstrzymać ich drżenie. ONI go teraz na pewno opuścili.
Vaert był blady, na czole wystąpiły mu krople potu, choć największa południowa spiekota
już minęła i ponad błękitnym stepem dął przyjemnie orzeźwiający wietrzyk. Wyraźnie nie
zbywało mu na dobrym humorze.
– Niech mi pan przygotuje pojazd, Muhembo – powiedział nie witając się. – I niech mi pan
szybko da coś do jedzenia. Już ja tym ścierwom... – Zacisnął wargi i powiesił karabin na
wieszaku w hallu Stacji,
Pan Muhembo na swoich odrobinę zbyt płaskich stopach podreptał do kuchni, gdzie wrzucił
jeden komplet do infrapodgrzewacza. Sam nie mógł o jedzeniu nawet myśleć. Potem ruszył po
pojazd, ale Vaert zatrzymał go.
– Panie Muhembo, skąd u licha ma pan tak głupie nazwisko? Niech pan teraz uważa. Co to
właściwie jest, te białe bestie? No, szybko, bo wyleci pan...
– Dlaczego, panie Vaert? – obruszył się pan Muhembo. – Nie widzę powodu...
– Ależ widzi pan, oczywiście, że pan widzi... – przerwał mu Vaert niecierpliwie. – Niech mi
pan tu nie wygłasza mów, niewiniątko! Myśli pan, że ja nie wiem o tym pańskim handelku...
tym... świństwem, które pan tu pędzi? I że mogę pana na zawsze skompromitować
i uniemożliwić służbę w każdej z filii galaktycznych, ty przeklęte zero. Ty trucicielu!
Skurcz gardła przemienił się w dławienie, tak że pan Muhembo bezwiednie rozpiął sobie
kołnierzyk tuniki. A więc Vaert wie o tym. A to znaczy, że wkrótce będą wiedzieli wszyscy.
Wszyscy się dowiedzą, dlaczego pan Muhembo już od dziewięciu lat siedzi na 3/12/Ceti,
dlaczego nie woli latać jako magazynier na którymś ze statków transportowych albo nie podaje
piwa choćby w „Wenusjanie”: ze względu na małe czerwone jagódki, pojawiające się wprawdzie
bardzo rzadko, mimo to jednak tu i ówdzie pod błękitną trawą. Dowiedział się o nich zupełnie
przypadkowo od pewnego botanika, który kiedyś, dawno temu, badał florę 3/12/Ceti. Jeszcze
bardziej przypadkowo opowiadał mu nieco później pokładowy lekarz starej „Wiktorii”
o sensacyjnych skutkach użycia wyciągu z jakichś czerwonych jagódek, który nie działa jak
narkotyk, niemniej jednak ogromnie rozwesela i ułatwia ciężkie życie i w ogóle. A Centrum
Koordynacyjne postanowiło kategorycznie zataić, gdzie owe jagódki rosną i pozostawić je
w spokoju, jako że same w sobie nie przyczyniają się do powstania nałogu. Przede wszystkim
dlatego, że jest ich bardzo mało, a mądra Centrala starała się raczej ograniczyć ilość
przyjemności dostępnych jedynie nielicznym, niż ją nieustannie powiększać. A już największy
z możliwych przypadek sprawił, że w kilka miesięcy później „Gambetta”, na którym pan
Muhembo wówczas pracował jako dyspozytor, miał jakąś banalną awarię podczas podróży
z Odległych Regionów i zatrzymał się właśnie na 3/12/Ceti, tak że pan Muhembo mógł owe
jagódki znaleźć, nazbierać i wypróbować, przy czym mu oczywiście w niemałej mierze
dopomógł tlący się jeszcze w nim pradawny instynkt rodowy, który od niepamiętnych czasów
umożliwiał Buszmenom znalezienie na śmiertelnej pustyni Kalahari takiej ilości wody, by móc
napełnić nią skorupę strusiego jaja, kilku jadalnych korzonków, a nawet tu i ówdzie – śledząc lot
ptaszków-miodojadów – podziemnego gniazda dzikich pszczół. W pół roku później zaczął już
pracować na Stacji. I z wolna i niespiesznie zaczęły się u pana Muhemby zatrzymywać statki
towarowe i rakiety Patrolu.
Nie sprzedawał – co to, to nie. Nie miał jednak nic przeciwko temu, jeśli mu ktoś za butelkę
rubinowoczerwonego płynu przyniósł jakiś drobiazg. Pamiątkę. Upominek z podróży.
A ponieważ 3/12/Ceti stanowiła wysuniętą placówkę na szlaku do Odległych Regionów, podróże
bywały na ogół odpowiednio długie i nie tak znowu zwyczajne. Pan Muhembo w ciągu tych lat
skompletował sobie piękne zbiory, z którymi mogło konkurować jedynie muzeum
Galaktycznego Centrum Koordynacyjnego, a jeśli idzie o pewne szczególne okazy, to nawet ono
im nie dorównywało.
Oczywiście – te czerwone pokrzywy (czy co to właściwie jest) z Marsa ma w swoim
pamiętniku każda już niemal dziewczynka w wieku szkolnym, a krystaliczne diamenty
z Merkurego w istocie rzeczy nie kosztują już więcej niż zwykłe szkiełka, ale pan Muhembo
posiadał też nie byle jakie rarytasy! Meteoryty pochwycone bezpośrednio we wszechświecie ze
skamielinami i żywymi dotychczas zarodkami życia, kryształy levium lżejszego od powietrza,
zwierzęta i rośliny z najdalszych zakątków Galaktyki, ząb orona z 6/Herculis – a coś takiego ma
rzadko kto, bo przy spotkaniu z oronem zazwyczaj ten ostatni zdobywa łup, lustro z tellitu
skupiające myśli i pozwalające w pewnej mierze na jasnowidzenie...
– No i co? – Vaert przerwał bieg smętnych myśli pana Muhemby. – Nie mam zamiaru
czekać, aż przyjdzie panu ochota... A może mam panu pomóc?
Delikatne, szczupłe, wypielęgnowane ręce. Pan Muhembo nie wątpił, że pan Vaert
potrafiłby mu pomóc, zapewne w ten sam sposób, w jaki jego pradziad czy prapradziad pomagał
biednym Żydom gdzieś w witebskim getcie, a praprapradziad, choć może związkami krwi nie
tak bliski, głodnym ludzikom buszmeńskim wynurzającym się niedorzecznie na skraju pastwisk.
– Niewiele o nich wiem – odpowiedział zgodnie z prawdą. – Tylko to... że... nie życzą sobie
tutaj pańskiej obecności, panie Vaert.
– Naprawdę? – Oprawca drwiąco pokręcił głową. – A więc te bestie nie życzą sobie mojej
obecności... No, no, to wprost nie do wiary! A skąd pan o tym wie?
– Oni... oni mi to powiedzieli. Właściwie nie powiedzieli, panie Vaert, niemniej jednak
wiem. Dziś po raz pierwszy nawiązali ze mną kontakt. Słowo honoru, dziś po raz pierwszy! Są
inteligentni... w jakiś niezwykły sposób. Panie Vaert, błagam pana: niech pan odleci...
Od infraogrzewacza rozległ się dźwięk sygnału. Vaert nie spojrzał nawet na pana Muhembę,
sam przyniósł sobie komplet, rozdarł opakowanie, wyjął z kieszeni sztućce polowe („Jeszcze
jedna, zupełnie zbędna ekstrawagancja! – pomyślał pan Muhembo) i zabrał się do jedzenia.
– Pan chyba naprawdę zwariował, Muhembo! – powiedział w końcu z pełnymi ustami. –
I tylko to może pana uchronić przed tym, co dla pana szykuję, rozumie pan? Otóż każę panu
zapłacić za wszystkie dłuższe postoje statków kosmicznych, które tu w ostatnich latach
lądowały... Nie odpracuje pan tego nawet za milion lat. Zostanie pan kosmicznym włóczęgą!
Myśli pan, że gdybym nawet panu wierzył (a ja oczywiście panu nie wierzę!), tobym odleciał?
Aby na zawsze pozbawić się możliwości postrzelania sobie do tych białych bestii? Właśnie teraz
tu zostanę i położę trupem jedno z tych paskudztw, choćby mi miała wyrosnąć broda po sam
pas! A pan tymczasem może się zacząć pakować.
„Nie, ja nie zwariowałem – pomyślał pan Muhembo. – Za to o tobie biegnie teraz za
pośrednictwem łańcucha stacji i poza przestrzenią do Centrum Koordynacyjnego wiadomość, że
brak ci jednej klepki. Za chwilę tam będzie. A dalej już nie chcę o tym myśleć. Niech myślą
ONI.”
Nagle tak gwałtownie skierował wzrok w jakiś punkt za Vaertem, że Oprawca odwrócił się
i jednym ruchem zmiótł ze stołu nie do jedzony obiad. Nad betonową płytą, na której niczym
smukły ołówek stała „Helga” Vaerta, unosił się płaszczkokrólik i przyglądał się uważnie (jeśli
oczywiście w wypadku jeżyny można mówić o uważnym przyglądaniu się) obu mężczyznom.
Tu pan Muhembo widział go w ciągu całych tych dziewięciu lat po raz pierwszy.
Na twarzy Vaerta pojawiły się koło nosa białe plamy – widocznie uważał obecność białego
stworzenia za osobistą obrazę znakomitego dyrektora MIDASA. Zerwał karabinek z wieszaka,
zeskoczył ze schodków, wiodących od Stacji do betonowej płyty, i strzelił niemal nie celując, „z
biodra”.
Wszystko było obliczone z góry i metainteligencja planety nie musiała się tym razem nawet
tym cząstkowym problemem jakoś specjalnie zajmować. Od dawna już rozwiązywała inne,
ważniejsze i nie cierpiące zwłoki zadania.
Biały latający pędrak nie materializował się dla odmiany w odległości kilkuset metrów.
Stworzył, czego oczywiście żaden z mężczyzn nie mógł zauważyć, bo cała akcja trwała
jedynie tysięczną część sekundy, kanał w swoim ciele, którym z dokładnością do ułamka
milimetra przeszedł pocisk, nie czyniąc najmniejszej szkody. Pan Muhembo słyszał, jak uderzył
o beton, spostrzegł skrzesaną iskrę i obłoczek szarego kurzu. Vaert wsunął do lufy drugi
ładunek. Tym razem mierzył w skomplikowane oko. Kulka, odbita i śpiewająca w locie,
uderzyła w ścianę magazynu części zamiennych.
Pan Muhembo miał język suchy jak kawałek drewna. Na jego oczach Vaert z sekundy na
sekundę zmieniał się w zwierzę. Skrzeczał – tak, to właściwe słowo, skrzeczał wydobywając
z siebie niezrozumiałe przekleństwa i długimi skokami biegł do płaszczkokrólika, wiszącego
nieruchomo ciągle w tym samym miejscu i poruszającego leniwie pokrytą sierścią błoną. Tylko
jeżynowe grono oczu kierował uważnie na Oprawcę.
Trzeci strzał Vaert oddał dotykając niemal lufą karabinka głowy płaszczkokrólika, który
nawet nie przyspieszył powolnego falowania membrany.
– Ty... ty... ja... – zawył Vaert załamującym się głosem, który nie przypominał już nawet
ludzkiego głosu, chwycił karabinek za lufę i z całą siłą zamachnął się, by uderzyć białego
pędraka kolbą. Płaszczkokrólik w chwili tak długiej, że kolba nie zbliżała się do niego
z szybkością ani trochę większą niż rosnąca łodyga bambusa, zmaterializował się o krok dalej.
Karabinek wystrzelił po raz czwarty i ostatni – tym razem nie pod naciskiem szczupłego,
wymanikiurowanego i porośniętego kłakami koloru słomy palca, ale na skutek uderzenia kolby
o beton.
– Nie... – powiedział Vaert z wyrazem zdumienia na twarzy i z wolna, jakby układał się do
snu, osunął się na ciepły beton.
Na wszystko to pan Muhembo patrzył trochę tak jak na telewizyjny horror; białe zwierzę,
z wolna i bez pośpiechu falujące przed lufą karabinka, ciało Vaerta, zwinięte i bezwładne,
ciemna kałuża, która się pod nim rozszerzała, i stada datów, przerażonych strzałami i unoszących
się ze wszystkich stron pod niebo pełne zgonionych księżyców.
Płaszczkokrólik przypłynął niespiesznie do schodków, na których stał osłupiały pan
Muhembo. I znów rozległ mu się w uszach świst pił tarczowych i zaczęły pulsować tętnice
mózgowe. Przez chwilę jakby w skupieniu nasłuchiwał samego siebie, po czym skinął głową
i zszedł na dół. Uniósł powiekę Vaerta – oko pozostało otwarte. Pocisk kalibru 6,5/57 nie
pozostawia wprawdzie zbyt rozległego śladu w skórze królika, ale w ciele człowieka... Ujął
znacznie wyższego i cięższego Vaerta pod ramiona i przez myśl przemknęło mu dawne,
pradawne wspomnienie. W taki sposób zdyszani i biali ze strachu Buszmeni wśród nocy ciągnęli
za nogi trupy zabitych wojowników Pięknej Różyczki, zabitych przez własnych
współplemieńców i porzuconych w pobliżu ich kraalów; ciągnęli je za nogi, by je ukryć, bo
miały posłużyć jako pretekst kolejnego napadu, którego celem były zazwyczaj złote
i podniecające buszmeńskie dziewczęta. Albo nawet jako pretekst do wyniszczającej wojny.
Pan Jeremiasz Muhembo teraz właśnie ratował swój mały osobisty kraal. I nie tylko on, ale
i ONI. ONI przecież zabili Oprawcę. ONI wiedzą.
Spojrzał za siebie przez ramię. Płaszczkokrólik tkwił tu nadal, ledwie dwa kroki od niego,
jakby obserwował, czy pan Muhembo postępuje właściwie i sprawnie.
„Gdyby to miało przynajmniej jakiś wyraz – pomyślał pan Muhembo. – Gdyby miało pysk
jak... jak pies albo kot, albo koń... Ale tylko te oczy, jedynie te oczy...”
W końcu udało mu się zaciągnąć ciało Vaerta do „Helgi” i przypiąć pasami do fotela pilota.
Nacisnął dźwignię START. Oczywiście nic się nie stało – rakiety mogły się oddalić dopiero po
zwolnieniu obwodów startowych na głównej tablicy rozdzielczej Stacji. Potem wysiadł. Nim
zdążył zatrzasnąć automatyczny właz „Helgi”, przepłynął obok niego tak blisko, że otarł mu się
niemal o kolano, płaszczkokrólik i zniknął w głębi rakiety. Pan Muhembo cofnął się ze
wstrętem, zamknął właz i ominął kałużę krwi na betonie. Na szczęście nie musiał jej wycierać.
Jak każdego dnia o tej porze i dziś niebo pokrywało się chmurami. Za chwilę spadną pierwsze
krople ulewnego, niemal tropikalnego deszczu, skraplającego regularnie kontynent 3/12/Ceti,
gdzie znajdowała się Stacja.
Nacisnął przycisk zwalniający obwody startowe. Spod „Helgi” zaczęły się wydobywać
chmury dymu i z dysz silników plazmowych buchnęły płomienie. Zapachniało żarem
i rozpalonym metalem, potem rakieta uniosła się z wolna i jak kamień lecący w górę zniknęła
w warstwie niskich deszczowych chmur.
Pan Muhembo popił jeszcze jeden proszek od bólu głowy i potarł pobolewający kark.
Czegóż to ONI jeszcze?... Aha! Już wiedział.
Wysłał wiadomość, że pan dyrektor generalny MIDASA Vaert po udanych łowach odleciał
właśnie w kierunku Obszarów Centralnych, nie czekając na radę czy konsultację lekarską.
Nic więcej zrobić nie mógł. Teraz wszystko już zależy od NICH.
Nazajutrz siedział znów w składanym fotelu przed Stacją, śledząc wzrokiem wieczne
wzbijanie się i rozpad datów i równie wieczny menuet licznych księżyców planety 3/12/Ceti,
gdy w grawitelegrafie rozległa się odpowiedź.
„Lekarza dla Stacji odwołano, ponieważ podczas opuszczania pozaprzestrzeni panu
dyrektorowi generalnemu Vaertowi zdarzyła się tragiczna katastrofa.
Otóż swoim zwyczajem zaczął hamować dopiero w ostatniej chwili i z wyłączonymi
urządzeniami automatycznymi, chociaż pracownicy MIDASA i piloci Patrolu wielokrotnie mu
na ten błąd taktownie i z całą ostrożnością zwracali uwagę. »Helga« uderzyła o booster i nastąpił
wybuch materiałów pędnych. Mimo natychmiastowego włączenia się automatycznych urządzeń
gaszących nie udało się pana Vaerta uratować. Wydobyto jedynie zwęglonego
i zniekształconego trupa i jeszcze coś, co wyglądało na zezwłok małego białego psa. Centrum
Koordynacyjne, które czuje się boleśnie dotknięte stratą, prosi pana Muhembę, ostatniego
towarzysza zmarłego niezapomnianego pana dyrektora, aby poinformował łaskawie, czy idzie tu
o trofeum myśliwskie pana Vaerta, ścierwo było również zwęglone i rozpadło się pod
dotknięciem. Zresztą to tylko formalność, niezbędna dla sporządzenia maksymalnie dokładnego
protokołu.
A po drugie, Jeremiaszu, telegrafował rudy Douglas z Wysuniętej Bazy Okręgów
Centralnych, mknie do pana »Fandango« z kapitanem Garetem. Mają ponoć jakieś kłopoty
z urządzeniem nawigacyjnym, a więc niech pan ich, Jeremiaszu, przywita chlebem i solą.
Przynajmniej znów będzie pan miał partnera do partii szachów, co, pustelniku? Koniec.
Wyłączamy się.”
Pan Jeremiasz Muhembo odgrawitelegrafował potwierdzając, że mały biały rozpadający się
pies to rzeczywiście ostatnie trofeum myśliwskie nieszczęsnego pana Vaerta. Tak – to musiało
się stać. ONI wszystko przewidzieli. A potem sprawdził, czy ma dostateczny zapas rubinowego
płynu dla starego Gareta. „Fandango” wracało skądś aż z peryferii Ósmego Sektora i z całą
pewnością wiozło jakieś interesujące cacuszka. A uczciwy handel wymienny stanowił sól jego
życia.
W końcu wyniósł przed budynek Stacji nad błękitnymi łąkami stolik i ustawił figurki
szachowe w szczególnie wyrafinowanej kombinacji. Białe wprawdzie zaczynają, ale w drugim
ruchu nieuchronnie dostają mata.
Przetłumaczył Andrzej Czcibor-Piotrowski