Soucek Ludvik Tajemnica ślepych ptaków 01 Tajemnica ślepych ptaków


Ludvik Soucek

Tajemnica Ślepych Ptaków

Przełożył: Andrzej Piotrowski

ZAMIAST WSTĘPU

Polecenie redaktora naczelnego, abym na łamach naszego czasopisma przedstawił

dzieje i przeżycia wyprawy doktora Kamenika, wprawiło mnie w poważne

zakłopotanie. Przede wszystkim dlatego, że w ostatnich tygodniach i miesiącach

napisano o niej setki, a może nawet tysiące artykułów i sprawozdań, poza tym

radio i telewizja przyniosły obszerne i szczegółowe relacje. O ile mi wiadomo,

w najbliższym, czasie na ekranach naszych kin pojawi się film, stanowiący montaż

wielu dziesiątków zdjąć dokonanych przez sprawozdawców kroniki filmowej. Moje

opory były tym bardziej zrozumiałe, że dziedziny nauki, do których rozwoju

przyczyniła się zdumiewająca podróż czworga badaczy, w żadnej mierze nie wiążą

się z zawodem dziennikarza. Jedynie rzadka łaskawość i uczynność dr. Kamenika

spowodowała, iż odważyłem się podjąć próbę wywiązania się z powierzonego zadania

i konsekwentnego opisania w kilku rozdziałach nie tylko przeżyć wyprawy, ale

i wszystkich istotnych wydarzeń, jakie ją poprzedziły. Aby uniknąć ewentualnych

niedokładności, za wiedzą redakcji rozstrzygnąłem sprawę jak król Salomon:

nagrałem mianowicie na taśmę magnetofonową relacje wszystkich osób, które miały

jakieś związki z wyprawą i mogły udzielić wyjaśnień dotyczących zwłaszcza

zdumiewających czy też niemal niewiarogodnych punktów sprawozdań, analizowanych

w tych dniach na łamach prasy fachowej i specjalistyczno-naukowej. Swoje uwagi

i wyjaśnienia dodawałem jedynie tam, gdzie było to - moim zdaniem - niezbędne,

zwłaszcza tam, gdzie moje łaskawe „ofiary” używały w toku pełnej emocji

opowieści zupełnie niezrozumiałych wyrazów, odkrywających swoje znaczenie

jedynie przy użyciu encyklopedii i słownika wyrazów obcych. Nie muszę chyba

dodawać, że do poszczególnych relacji nie wprowadzałem żadnych zmian prócz

drobnych poprawek językowych i stylistycznych, oczywistych w takich wypadkach.

Starałem się też zachować specyficzny styl i charakter wypowiedzi każdego

narratora.

Uważam za miły obowiązek podziękować tym wszystkim, którzy umożliwili mi

odpowiedzialne opracowanie serii trzydziestu jeden artykułów i dokumentów,

a przede wszystkim profesorowi Sörenssenowi, kierownikowi katedry języka

staroislandzkiego na uniwersytecie w Reykjavik. Jestem mu zobowiązany nie tylko

jako dziennikarz, ale i jako gość - za niezwykle łaskawe i przyjazne przyjęcie,

i to zarówno na terenie kierowanej przez niego placówki naukowej, jak

i prywatnego mieszkania.

Wszędzie tam, gdzie sprawozdanie moje dotyczy zagadnień istnienia żywych

organizmów na innych planetach i innych problemów astrobiologicznych,

korzystałem z pomocy zawsze chętnego i niestrudzonego informatora - docenta

Holuba, kierownika laboratorium astrobiologicznego Czechosłowackiej Akademii

Nauk. Jego rozległa wiedza z dziedziny historii badania planet i znajomość

teorii tej zupełnie nowej dziedziny nauki pozwoliły mi na rezygnacją z pomocy

innych uczonych.

Pierwszego pilota transatlantyckiego samolotu „Convair”, kursującego na stałej

linii Kopenhaga - Tokio, kapitana Sigurdssona, jednego z najbardziej zasłużonych

lotników towarzystwa „Scandinavian Airlines System”, nie udało mi się, niestety,

spotkać osobiście, choć świadectwo jego w celu pełnego opisu wszystkich wydarzeń

było niezwykle istotne. Spełnił jednak moją prośbę i opisał swoje przeżycia

z „latającym talerzem” w obszernym liście, którego dosłowny przekład dołączyłem.

Podziękowania moje należą się, oczywiście, przede wszystkim - bezpośrednim

uczestnikom „przygody stulecia”, jak perypetie ekspedycji nazwał niedawno

dziennik „New York Herald Tribune” - to znaczy dr. Kamenikowi, jego

towarzyszowi, dr Bjelke, lekarzowi polikliniki w Hafnarfjordur (niemało włożyłem

wysiłku, by nauczyć się tej nazwy na pamięć), fotografowi Alenie Kralównie

i przewodnikowi górskiemu Leifowi Thorgunnowi, bez którego prawdopodobnie nikt

by z krateru Sneffels nie powrócił, by opowiedzieć o swoich przeżyciach.

Historyka literatury nie musiałem daleko szukać. Znakomitą znajomością

twórczości Jules Verne'a - o którego mi przede wszystkim chodziło - pomagał mi

malarz Kamil Lhotak.

Mam nadzieję, że w ten sposób zadośćuczyniłem wszystkim obowiązkom, i proszę mi

pozwolić, abym zakończył nieco zmienionym przysłowiem chińskim:

„Wszystkie strony dodatnie tej opowieści przypiszcie tym, którzy wzięli udział

w przedstawionych wydarzeniach, wszystkie zaś niedostatki autorowi, który nie

potrafił swoim opowiadaniem przybliżyć się do atrakcyjności prawdziwego życia”.

Praga, styczeń-sierpień 1962

DR LUDVIK SOUCEK

Część pierwsza

PRAGA

z jednym jedynym wyjątkiem

ZACZYNA DOKTOR KAMENIK

Już tu, na samym początku, niech pan, redaktorze, od razu napisze, że przypadki

to bzdura. To znaczy - przypadkiem może panu spaść na głowę gont z dachu, to

możliwe, ale przypadkiem nikt nic nie wynalazł, nie odkrył, ani - za

przeproszeniem - nie spartolił.

Po co to panu mówią? Otóż czytałem przed dwoma tygodniami w jakiejś gazecie, już

nie pamiętam w jakiej, być może w „Timesie” albo w „Observerze”, ale z całą

pewnością w angielskiej, artykuł pana kolegi po piórze. O mnie. Rozumie pan, że

mnie to zainteresowało, człowiek chętnie się czegoś o sobie dowiaduje -

oczywiście, jeśli to ma głowę i nogi. Artykuł ów nie odpowiadał tym warunkom.

Nazwano mnie w nim „rycerzem przypadku”...

Jaki tam ze mnie rycerz, panie redaktorze, a przede wszystkim: gdzie tu

przypadek? Nie ma mowy o przypadku - niech pan to, bardzo proszę, napisze i trzy

razy podkreśli!

Właściwie to nawet spotkanie z doktorem Bjelke nie było przypadkowe. Przejeżdżał

przez Pragę w drodze na odbywający się w Wiedniu kongres psychiatrów,

pielęgnował w sobie dobrze już zastarzałe zapalenie wyrostka robaczkowego,

o którym - rzecz zupełnie zrozumiała - jako lekarz doskonale wiedział, ale mówił

sobie tak jak każdy lekarz, że jeszcze jakoś wytrzyma, no i w Pradze wynieśli go

na noszach z wagonu i błyskawicznie przewieźli do szpitala. A że mu wyrostek

pękł, to też nic w tym dziwnego - gdy mu go po dwu godzinach usunąłem, wyglądał

jak szmatka i pęknąć musiał, rozumie pan? A że operowałem właśnie ja? Któż inny

mógł mieć dyżur w sobotę wieczorem? Młodsi koledzy jeżdżą do swoich domków

weekendowych, tańczą te, jak się one nazywają, madisony i twisty - a Kamenik

pracuje, aż się kurzy. Ale to nic! Cóż zresztą miałbym robić? W szpitalu bywa

nocą spokój, mogę sobie coś poczytać, wiele spraw przemyśleć, a gdy przychodzi

pacjent i trzeba go zoperować, to go operuję pięknie, spokojnie i bez pośpiechu,

tak jak to lubię. No i niech pan sam powie: gdzie tu miejsce na przypadek?

Szczerze mówiąc, wiele pociechy to z nowego pacjenta nie miałem. Lekarze to

bowiem najgorsi pacjenci pod słońcem: nie słuchają, wstają z łóżek, mają mnóstwo

własnych pomysłów i sposobów leczenia, które na ogół różnią się niemal zawsze od

moich - krótko mówiąc: jesteśmy najszczęśliwsi, kiedy pacjentowi-lekarzowi

wypisujemy zwolnienie ze szpitala i kiedy się za nim uroczyście zamyka brama.

A Bjelke był nie tylko lekarzem, ale i cudzoziemcem, Islandczykiem. Nigdy

w życiu nie widziałem jeszcze żywego Islandczyka nawet z daleka, a cóż dopiero

od środka, na stole operacyjnym, ale to nie ujmowało mi wcale tremy, jaką zawsze

w takich wypadkach odczuwam. Rozumie pan, że zależy nam na dobrym imieniu

czeskiej medycyny, staramy się wszystko robić jak najlepiej, złości nas każdy

nadtłuczony garnuszek na herbatę, popędzamy siostry i salowe, aby szanowny gość

z zagranicy widział, że wszystko potrafimy... co tam zresztą będę panu

opowiadał!

Przez pierwsze dni po operacji doktor Bjelke zachowywał się - wiadoma rzecz -

zupełnie spokojnie, tak jak wszyscy inni pacjenci, grzecznie pił herbatę

i ilekroć musiał przewrócić się na drugi bok, pojękiwał troszeczkę, ale już

w środę wieczorem przyczłapał do mnie do pokoju lekarzy. Widać było, że się

nudzi. Początkowo chciałem go przepędzić na salę, ale po chwili zrobiło mi się

go żal, usadowiłem go więc w fotelu, obłożyłem swoimi poduszkami, a sam usiadłem

na łóżku - z niedobrymi przeczuciami co do przebiegu naszej rozmowy.

Islandzkiego ani duńskiego w szkole mnie nie uczono.

- How are you, doctor? - zapytałem, jak mu się powodzi.

- Well - odpowiedział, że dobrze, ale skoro go tylko usłyszałem, wiedziałem, że

po angielsku się nie dogadamy. Wymawiał angielskie słowa starannie jak na

ćwiczeniach fonetyki w szkole - a to jest zawsze świadectwem słabej znajomości

języka. Po angielsku trzeba mamrotać, jakby się miało w ustach gorący kartofel -

ale proszę mi wybaczyć, redaktorze, że odbiegłem od tematu.

Krótko mówiąc: zostaliśmy obydwaj przy języku niemieckim i jakoś to szło.

Zapytałem go - to pytanie zadaje się zawsze każdemu cudzoziemcowi - jak mu się

podoba Praga, on zaś odpowiedział bardzo uprzejmie, że ogromnie, a ja za chwilę

miałem ochotę wymierzyć sobie kilka porządnych kuksańsów, bo uświadomiłem sobie,

że przy czterdziestostopniowej gorączce widział z całej Pragi jedynie szklany

strop hali dworcowej na Głównym.

Najchętniej zapadłbym się pod ziemię, tym bardziej że Bjelke jest psychiatrą i w

jego obecności człowiek ma wrażenie, iż jest badany, że poddawany jest ocenie

jego stan psychiczny, inteligencja i Bóg jeden wie co jeszcze. Bjelke zresztą

tak właśnie wyglądał - miał czarne oczy, śniadą cerę, raczej Włoch niż Nordyk,

drobny, szczupły - zupełnie nie przypominał jasnowłosych piegowatych olbrzymów,

jak ja sobie zawsze Islandczyków wyobrażałem. Na szczęście bardzo szybko

zagadaliśmy to wszystko, bo Bjelke zauważył na stole pudełko z moimi

chrząszczami.

Rozumie pan, każdy z nas ma jakiegoś konika. A ja już od lat gimnazjalnych

namiętnie kolekcjonuję chrząszcze. Najpierw zbieraliśmy z Józkiem - to taki

jeden kolega, dzisiaj jest dyrektorem fabryki gdzieś w Słowacji - wszystko, co

w Roztokach i Selczy łaziło, biegało i wspinało się na sześciu nogach. W miarę

upływu czasu stwierdziłem, że nie dam rady zebrać pół miliona opisanych do tej

pory gatunków chrząszczy, choćbym nawet żył tysiąc lat, a po dalszych kilku

latach - mniej więcej wtedy, kiedy robiłem doktorat - wyzbyłem się nadziei i na

tych siedem tysięcy gatunków, jakie żyją w naszym kraju. Niech pan sobie

wyobrazi, panie redaktorze, że za tą bestią, za Helophorem, który nie ma nawet

pół milimetra długości, chodziłem cały tydzień i o mało się przy tym nie

utopiłem.

W tym miejscu doktor Kamenik opisywał interesujące przygody ze swojej praktyki

kolekcjonera. Ze względu jednak na to, że nie mają one bezpośredniego związku

z naszym tematem, musieliśmy część wywiadu opuścić.

Przyp. red.

W końcu pozostałem więc przy swoich Leptoderinach, chrząszczach jaskiniowych.

Nie ma ich wiele - zaledwie jakieś pięćset gatunków - ale nie uwierzyłby pan,

jakie są zajmujące! Gdzie tam do nich bogatkom, jelonkom, cieślom i wszystkim

innym entomologicznym „asom”. Rozumie się, że nie odznaczają się specjalną

urodą, nie są też olbrzymami, największy, noszący nawet miano: giganteus, czyli

ogromny, ma równo osiem milimetrów, ale komu sio nie podobają, nie musi ich

zbierać. A mnie się podobają!

No i kolega Bjelke zauważył pudełko, w którym właśnie znajdowały się nowe

nabytki z letniego pobytu we Włoszech, z jaskini na Cima Mandriola, przygotowane

do klasyfikacji i opisu. Kamień spadł mi z serca! Miałem już o czym mówić, no

i opowiadałem o nich tyle, jakbym zamierzał mu to pudełko sprzedać. Właściwie to

nie o nich - o nich tak wiele nie mówiłem, cóż bowiem można opowiedzieć laikowi

o chrząszczach, skoro jeden jest dlań podobny do drugiego i jeden od drugiego

szkaradniejszy: nożasty, niemal biały - ale o swoich łowieckich przygodach.

O tym można by mówić przez całe tygodnie. Zupełnie zapomniałem, że mam do

czynienia z chorym człowiekiem. W myślach odbywaliśmy podróże po Europie:

biegaliśmy z olbrzymiej jaskini Vjeternice w Hercegowinie do Siedmiogrodu,

następnie do Bałkańskiego Krasu, do zagadkowych labiryntów jaskiń w południowej

Francji z rysunkami praludzi i z powrotem do naszego Morawskiego Krasu, do

Macochy, i wreszcie do najgłębszej czechosłowackiej przepaści, do Barazdalaśe

w Słowacji. Z pewnością stanowiło to dla doktora Bjelke niemały wysiłek. Dość

późno zauważyłem, że jest blady i nieznacznie trzyma się za brzuch - krótko

mówiąc: przesadziliśmy. Własnoręcznie odwiozłem go automobilem - tak nazywamy

nasze szpitalne trzykołowe wózki - do pokoju i wymyślałem sobie, że też coś

takiego mogło mi przyjść do głowy. Tej nocy odwiedziłem miłego kolegę

przynajmniej pięć razy. No, nic mu się nie stało - spał jak suseł. Kamień spadł

mi z serca.

Po trzech dniach już go wypisywaliśmy. Pod śniadą opalenizną kryła się jeszcze

bladość, ale wszystko poza tym było w zupełnym porządku: rana zagojona, szwy

zdjęte - krótko mówiąc: pacjent pierwsza klasa! Chciał zdążyć przynajmniej na

zakończenie kongresu i uprosił ordynatora, aby go o te kilka dni wcześniej

zwolnił - za rewersem. Przyszedł do mnie na salę, gdy myłem się właśnie przed

operacją. Stojąc na progu dziękował mi i jakby mimochodem powiedział, że ma tam

u siebie, w Islandii, w Hafnarfjordur - to ci dopiero nazwa, nie? - przyjaciela,

znanego przewodnika po górach i jaskiniach, i że zapyta go o jakieś chrząszcze

dla mnie. I już go nie było. Nie zdążyłem mu nawet powiedzieć, aby nie zawracał

sobie tym głowy, że nie jest to aż tak istotne.

Prawdę mówiąc, nie wziąłem tej obietnicy poważnie. W większości wypadków chorzy

po operacji bardzo dziękują, a na ulicy to nawet pana nie poznają. Jesteśmy do

tego przyzwyczajeni, wcale nam to nie przeszkadza i nie oczekujemy żadnych

podziękowań za swoją pracę. Ja sam też nie kłaniam się do ziemi, kiedy mi

śmieciarz wypróżni pojemniki na śmieci albo dozorca zamiecie przed domem. Każdy

robi to, co potrafi, a jeśli tkwi w nim odrobina przyzwoitości, robi to

najlepiej, jak potrafi. Ale oto co się zdarzyło: za miesiąc, może za dwa,

przyszła bardzo elegancko zapakowana i zapieczętowana paczuszka z ogromną

ilością znaczków i pieczęci. Z Islandii...

Opakowanie ze znaczkami natychmiast zagrabił kolega Rużek, zagorzały

filatelista, a dla mnie pozostało pudełko. I lepiej na tym wyszedłem. Ułożono

tam pięknie i fachowo - w delikatnych trociczkach skropionych odrobinę kreozolem

- najbajeczniejsze okazy: kilka malutkich, niezwykle cennych przedstawicieli

rzędu Leptoderina, niewiele większych od mrówek, jeden Astagobius i wreszcie na

samym spodzie „złoty gwóźdź” - nie znana dotychczas odmiana Speleoplana, słowem:

wystarczająca ilość materiału do szczegółowych studiów. W miesiąc po tym ukazał

się, proszę: oto „Pismo Towarzystwa Entomologicznego”, tu, na pierwszej stronie,

artykuł: „Osiągnięcie czeskiego kolekcjonera”. Ten kolekcjoner, proszę pana, to

ja. A ten chrząszcz na rysunku to Speleoplanes giganteus var. Kam. To Kam. - to

od mojego nazwiska...

Krótko mówiąc: Bjelke odwdzięczył mi się po królewsku. Na szczęście udało mi się

jeszcze wydrzeć Rużkowi skrawek opakowania z adresem nadawcy i dzięki temu

mogłem mu nie tylko podziękować, ale także posłać różne książki

o Czechosłowacji, o Pradze, piękny drewniany czerpak z ludowym ornamentem i inne

drobiazgi. On mi się rewanżował publikacjami o Islandii, pantoflami ze skóry

renifera - mam je na nogach, pewnie pan zauważył - najbardziej niecierpliwie

jednak oczekiwałem zawsze małego drewnianego pudełeczka z chrząszczami.

I przyznać muszę, że nigdy nie czekałem długo. Leif Thorgunn, tak nazywał się

przyjaciel doktora Bjelke, był tak gorliwym zbieraczem, iż podejrzewałem go, czy

aby nie przeszedł na wiarę chrząszczy. Przynajmniej raz w miesiącu coś tam

znajdował - wprawdzie już nie nowe gatunki - byłoby zgoła nieskromnością coś

takiego wymagać - ale mimo to moje zbiory znacznie się wzbogaciły,

zainteresowało się nimi Muzeum Narodowe i przyszedł je obejrzeć pan profesor

Obenberger. Poklepał mnie po ramieniu i stwierdził, że jaskinie Islandii mam

najpełniej reprezentowane spośród wszystkich europejskich zbieraczy i że jeśli

następnym razem ten doktor Bjelke dostanie w Pradze zapalenia wyrostka

robaczkowego, to abym go łaskawie odstąpił preparatorowi Muzeum Narodowego. On

to też potrafi niezgorzej usuwać, no a muzeum zyska wspaniałe nabytki. Musi pan

wiedzieć, że od razu napisałem o tym doktorowi Bjelke: aby przekonał się, że

przyjaźń potrafimy cenić.

Pewnego jednak razu rozpakowawszy pudełeczko osłupiałem i siedziałem nad nim

bezradnie. W trociczkach leżały - jak zawsze do tej pory - Leptoderiny, dziesięć

sztuk, ale już gołym okiem spostrzegłem, że są wśród nich osobniki czterech

różnych wielkości. Oznaczenie miejsca znalezienia było jednak to samo: Sneffels.

Coś mi się tutaj nie zgadzało! To po prostu nie mogła być prawda!

Ach tak, pan nie rozumie, redaktorze. No to musze, panu zrobić w kilku słowach

wykład z entomologii. Wie pan z pewnością przynajmniej tyle, że chrząszcz nie

rośnie jak dziecko, że się przepoczwarzą i zmienia, ale kiedy już jest dojrzałym

drągalem, nie urośnie ani na włos. Jeśli więc spotka pan kiedy na miedzy dwa

czarne chrząszcze, jednego większego, drugiego zaś trochę mniejszego, niech pan

pamięta, że to nie tata z synem wyszli na przechadzkę, ale że spotkały się

przypadkiem dwa zupełnie różne gatunki, może tego samego rodzaju, ale na pewno

nie z jednej rodziny. My odróżniamy gatunki na podstawie każdego milimetra, a u

tych brzdąców różnicę stanowi nawet pół milimetra. I nigdy się nie mylimy. Cóż

jednak z tego, dlaczegóż nie miałoby żyć obok siebie kilka gatunków chrząszczy

różniących się rozmiarami - doprawdy, dlaczegóż by nie? Oczywiście, panie

redaktorze, i to jest istotne: nie w przypadku Leptoderinów! W każdej jaskini

żyje tylko jeden, najwyżej - i to już wyjątek - dwa gatunki. Trzy - nigdzie na

świecie. Może mi pan wierzyć, łapię chrząszcze pod ziemią już prawie dwadzieścia

lat.

Istniało kilka możliwości. Albo nieznajomy przyjaciel i dobroczyńca Thorgunn

pomylił coś i umieścił w jednym pudełku okazy znalezione w różnych miejscach,

albo też ów „Sneffels” - Bóg jeden wie, co to takiego, wówczas jeszcze tego nie

wiedziałem - to takie miejsce, gdzie nie obowiązują prawa entomologii. Jeśli

tak, to znajdowałbym się na tropie jeszcze większego odkrycia niż Speleoplanes

giganteus var. Kam.

Trzeciej możliwości, iż nie są to wcale gatunki, ale coś całkiem innego, nie

dopuszczałem wtedy nawet we śnie. Tłumaczy mnie trochę fakt, że nie pomyśleli

o tym także panowie z Towarzystwa Entomologicznego, którym chrząszcze pokazałem,

nie zdradzając im jednak, skąd je mam. To oczywiście już przejaw ostrożności

idiotów, którym wydaje się, że są na tropie odkrycia...

Szczyt wszystkiego miał dopiero nastąpić, kiedy po jakimś czasie przyszedł znowu

„Sneffels” z czterema Leptoderinami: trzy z nich należały do gatunku nadesłanego

w ostatniej przesyłce, czwarty zaś do innego, różniącego się rozmiarami gatunku,

czyli - ogólnie rzecz biorąc - do piątego.

Zupełnie zrozumiałe, że miałem zamiar natychmiast napisać do doktora Bjelke,

przedstawić mu całą tę historię i poprosić o sprawdzenie miejsc znalezienia

chrząszczy i o bliższe szczegóły. Nim jednak ze względu na nawał zajęć

i najrozmaitsze sprawy zabrałem się do tego pewnego wieczora, zadzwonił dzwonek

u drzwi i na progu stanął sam doktor Bjelke.

Uściskałem go, jakby należał także do plemienia słowiańskiego o czułym sercu,

a nie był Islandczykiem, ale nie wziął mi tego za złe. Wprost przeciwnie -

ucieszył się, że mnie widzi i że mi może opowiedzieć więcej, niż się da

w listach napisać, i to listach dość często podróżujących z Pragi do Islandii

i z powrotem. Tym razem przyjechał wprost do Pragi. - W klinice psychiatrycznej

- mówił - udoskonalono jakąś aparaturę służącą do badania uszkodzeń mózgu,

ulepszony elektroencefalograf, i islandzkie Ministerstwo Zdrowia posłało właśnie

doktora Bjelke, aby na miejscu zaznajomił się z działaniem urządzenia, przyjrzał

się mu i nauczył z nim obchodzić, a jeśli okaże się przydatne - zakupił dla

kliniki w Reykjavik. Pobyt jego miał trwać dwa miesiące.

Natychmiast zrezygnowaliśmy telefonicznie z pokoju hotelowego, który doktorowi

Bjelke przydzielił „Cedok”, ja przeprowadziłem się z łóżka na tapczan

i rozpoczęliśmy wspólne życie. Jak każdy porządny stary kawaler miałem w domu

jakiś tam rondel, korkociąg, kubeczki na herbatę i popielniczkę. Nic więcej nie

potrzebowaliśmy. Bjelke był zadowolony, a ja miałem przed sobą całe dwa miesiące

towarzystwa wspaniałego człowieka. W trzy dni później siedzieliśmy pod wieczór

na tarasie petrzyńskiego „Nebozizka”. Była wiosna, strahowski park kwitnął,

Praga pod nami leżała w półmroku i tylko wieże wynurzały się z tej lekkiej mgły

unoszącej się znad Wełtawy - proszę mi wierzyć, panie redaktorze, że taki widok

chwyta za serce nawet urodzonego prażanina, który do takich widoków jest

przyzwyczajony, a cóż dopiero cudzoziemca! Bjelke, chociaż widział Londyn, Rzym,

Paryż i inne miasta Europy, był wzruszony. Nie mógł wyjść z podziwu, a ja mu

oczywiście w tym nie przeszkadzałem, nawet kiedy zaczęło mi być porządnie zimno.

Jemu nie - rozumie pan: Islandczyk! W szczerej rozmowie podziękowałem mu

naprawdę z całego serca za jego przyjaźń i upominki. Machnął tylko ręką. Mogę

przecież - nie jemu, ale jego ojczyźnie - łatwo się odwdzięczyć: niechaj po

prostu napiszę - kiedy uznam, że mam wystarczającą ilość materiału porównawczego

- książkę o chrząszczach jaskiniowych Islandii. Bjelke postara się o jej wydanie

w Reykjavik - i rachunki między nami zostaną wyrównane. Jednym słowem -

proponował mi i nadal ofiarowywał swoją przychylność i życzliwość.

Propozycję - oczywiście - odrzuciłem. Nie - czułem się dostatecznie przygotowany

do takiego zadania i nie wydawało mi się to uczciwe.

- Nie ma o czym mówić! Postąpiłbym podobnie jak Jules Verne, który - nie będąc

nigdy w Islandii - napisał o niej całą książkę: „Wyprawa do wnętrza ziemi”.

Bjelke machnął ręką.

- Jyrry - mówił mi po imieniu, tylko że nie potrafił wymówić poprawnie czeskiej

formy imienia Jerzy: Jifi - ty się ciągle nie doceniasz. Kompleksy, świetnie to

rozumiem, jestem przecież psychiatrą. A jeśli idzie o Verne'a, to też nie masz

racji. Islandię bowiem odwiedził, wiem o tym z całą pewnością.

Nic podjąłem sporu, ale myśl ta nie dawała mi spokoju. Verne - mój ulubiony

pisarz - w Islandii? Nie czytałem o tym nigdy i nigdy nie słyszałem. Bjelke

jednak nie wracał już więcej do tej sprawy. Patrzył, jak zapalają się światła

Pragi, jak odbijają się w Wełtawie i załamują na jazach, słuchał śpiewu ptaków

w gałęziach pobliskich drzew i milczał. Był to wyjątkowo piękny wieczór,

redaktorze, jeden z najpiękniejszych, jakie nam Praga ofiarowała.

O Islandii i Verne'em jednak nie zapomniałem. Na drugi dzień Bjelke miał

spotkanie z technikami z „Chirany”, gdzie właśnie wyprodukowano ten aparat, tak

że mogłem po pracy pójść do biblioteki uniwersyteckiej i w czytelni przewertować

ze smakiem wszystkie dostępne życiorysy sławnego francuskiego marzyciela.

Oczywiście - nie myliłem się; Jules Verne nigdy nie był w Islandii. Odwiedził

bardzo różne kraje, ale na wyspie o mrożącej nazwie Ziemia Lodowa nigdy nie był,

a w żadnym wypadku przed napisaniem powieści: „Wyprawa do wnętrza ziemi”, to

znaczy przed 1864 rokiem.

Należy wyjaśnić, dlaczego „Jyrry” Kamenik zwraca się do doktora Bjelke po

nazwisku, a nie używa jego imienia: Gudmundur. Doktorowi Kamenikowi wydawało się

ono nieco za długie i nie brzmiało dość serdecznie - natomiast doktor Bjelke nie

życzył sobie, aby jego imię zdrabniano na - Gud, Dur czy wreszcie Mundur, no

i dlatego pozostano przy formie: Bjelke. Oczywiście kontakty między przyjaciółmi

nie stały się przez to mniej serdeczne.

Sprawdziłem też twierdzenie doktora Kamenika, jeśli idzie o pobyt Jules Verne'a

w Islandii. Nie wiedzieli nic o tym nawet biografowie francuscy (M. Allotte de

la Fuye: „Jules Verne, sa Vie, son Oeuvre”; Bastard Georges: „Jules Verne”

i inni), a co dopiero niemieccy (J. J. Honneger: „Jules Verne”; Gerda Schmokel:

„Die Belebheit des Stills in der Darstellungsart Jules Verne”) czy czescy (na

przykład J. M. Mafatka: „Nieznany Jules Verne”). Nic nowego nie przyniosły też

poszukiwania w wielkich encyklopediach powszechnych i literackich, chociaż

przejrzałem takie publikacje jak Encyclopedia Britannica, Wielka Encyklopedia

Radziecka, Larousse Universelle i tym podobne. Wszystkie źródła zgadzały się na

taka oto kolejność podróży Verne'a:

1859 - podróż do Szkocji i pobyt w Londynie;

1861 - podróż do Skandynawii odbyta wraz z przyjacielem Hignardem, pobyt w Danii

i Norwegii. Z podróży tej Verne powrócił szybko do Francji w związku

z urodzinami swojego pierworodnego syna.

Następną podróż do Stanów Zjednoczonych podjął Verne dopiero w 1866 roku na

pokładzie największego w owych czasach kolosa morskiego, na statku „Great

Eastern”, głośnym między innymi i dlatego, że on to właśnie przeciągnął

transatlantycki kabel z Irlandii do Ameryki.

A potem - aż do końca życia - Verne odbywał jedynie krótsze wyprawy swoimi

jachtami, noszącymi nazwy: „Święty Michał I”, „Święty Michał U” i „Święty Michał

III”, przeważnie po Morzu Śródziemnym.

O Islandii nigdzie ani słowa. Miał więc doktor Kamenik pełne prawo żywić

wątpliwość co do prawdziwości twierdzenia doktora Bjelke, wygłoszonego z tak

niezachwianą pewnością.

Przyp. red.

Bjelke z uśmiechem przyjął moje sprawozdanie z poszukiwań historyczno-

literackich.

- Ależ, Jyrry, nie twierdziłbym przecież czegoś, czego nie wiem z całą

pewnością. Przekonam cię, skoro tak bardzo leży ci na sercu sprawa badań

dotyczących Verne'a. Ale najpierw powiedz mi, czyś ty właściwie czytał jego

„Wyprawą do wnętrza ziemi”?

- Oczywiście! Co za pytanie?! Nie tylko czytałem, ale wraz z Józkiem, moim

długoletnim kolegą, przeżywaliśmy ją zupełnie serio. Zwrot: „O, cudowny

geniuszu” stał się niemal naszym hasłem, które powtarzaliśmy dotykając palcem

czoła przy każdej możliwej i niemożliwej sposobności.

Bjelke upił mały łyk kawy - nie mógł się przyzwyczaić do tych przerażających

ilości, którymi my, prascy lekarze, systematycznie się zatruwamy, i błysnąwszy

mądrymi ciemnymi oczyma, zwrócił się do mnie:

- Jyrry, czy mógłbyś mi odświeżyć w pamięci jej treść. Ot, tak, proszę cię,

w kilku słowach...

- A więc słuchaj: hamburski naukowiec, profesor Lidenbrock, znajduje w jakiejś

starej księdze skrawek pergaminu zapisany staroislandzkim pismem, runami.

Pergamin podpisany jest nazwiskiem znanego uczonego islandzkiego żyjącego w XVI

wieku, Arne Saknussema. Czy istniał w ogóle ktoś taki?

- Oczywiście - zapewnił mnie Bjelke. - To postać historyczna. Żył naprawdę

i nasze dzieci uczą się o nim w szkole.

- W porządku. A więc ten Arne Saknussem ukrył w zaszyfrowanym czterowierszu

wiadomość, że wścibstwo pozwoliło mu dotrzeć przez jakiś krater do środka ziemi.

Bratanek profesora Lidenbrocka - Axel i profesor idąc śladami Arne Saknussema

dostają się przez krater jakiejś islandzkiej góry do wnętrza ziemi. Rzecz dzieje

się w Islandii, przedtem już bowiem opisał Verne ten kraj i jego lud. Do środka

ziemi nasi podróżnicy nie docierają, ale znajdują się w jakiejś olbrzymiej

pieczarze, spotykają z prehistorycznymi zwierzętami, a w końcu z jakimś

praczłowiekiem pasącym stado mastodontów, po nieszczęśliwym zaś podłożeniu

ładunku wybuchowego porywają ich wody „wewnętrznego oceanu” i unoszą do

gardzieli wulkanu, który poprzez krater Stromboli we Włoszech wysadza ich

grzecznie na światło dzienne. Krótko mówiąc sci-fi według wszelkich reguł.

- Co to znaczy?

- Wybacz. Sci-fi to powszechnie używany skrót science-fiction, czyli innymi

słowy: powieść fantastyczno-naukowa.

- Aha. Posłuchaj no, Jyrry, czy ten profesor tylko z bratankiem zszedł w głąb

krateru?

- No wiesz, masz rację. To bardzo nieładnie z mojej strony, że zapomniałem

o twoim rodaku, któremu Verne powierzył rolę Anioła Stróża Lidenbrocka i Axela -

o zawsze spokojnym, mądrym i dzielnym Hansie.

- Hansie... a jakie on nosił nazwisko? Nie pamiętasz przypadkiem?

- Nie miał nazwiska. Po prostu Hans. Verne dość często w swoich powieściach

nazywał bohaterów jedynie imionami - Conseil z „Dwudziestu tysięcy mil

podmorskiej żeglugi”, Dick z „Tajemniczej wyspy” i inni.

- Widzę, Jyrry, że jesteś znakomitym znawcą twórczości Verne'a - to znaczy, że

wciąż jesteś jeszcze chłopcem, co zresztą jako doświadczony psychiatra dawno już

zauważyłem. Dlatego jesteś taki sympatyczny. Ale czy jesteś pewien, że nie

mylisz się w tym wypadku?

- Bjelke, nie chcesz chyba, abym zaraz jutro tę „Wyprawę do wnętrza ziemi” kupił

albo wypożyczył?

- Myślisz, że to możliwe? - spytał mój współlokator z nieoczekiwanym

zainteresowaniem.

O do licha, ale wpadłem, bądź co bądź wchodzi tu w grę duma narodowa. Jeszcze

tego tylko brakowało, żebym w praskich księgarniach nie znalazł tej powieści...

Nazajutrz rano pełen ufności zadzwoniłem do swojego znajomego z biblioteki

uniwersyteckiej i narodowej i poprosiłem, aby mi książkę przygotował. Po chwili

odezwał się telefon, przynosząc hiobowe wieści: „Wyprawy” nie ma ani

w bibliotece narodowej, ani w miejskiej. Wszystkie inne powieści Verne'a mogą mi

pożyczyć, ale właśnie „Wyprawy do wnętrza ziemi”, niestety, nie...

- O, do licha - powtórzyłem po raz drugi - ślicznie będę wobec doktora Bjelke

wyglądać! I wziąłem się do dzieła. Zasiadłem przy telefonie w gabinecie

ordynatora i rozpocząłem połów. Po chwili wzięła pierwsza ryba: antykwariusz

w Skofepce miał na półce niezwykle rzadkie pierwsze wydanie francuskie Hetzela:

„Voyage au centre de la terre”. Sam, niestety, po francusku nie umiem (zostały

mi tylko strzępy wiedzy z lat gimnazjalnych!), a Bjelke - o ile mi wiadomo -

również nie zna tego języka. Mimo to książkę zamówiłem. Kosztowała sto

pięćdziesiąt koron - niebagatelna sumka! Na szczęście biblioteka Muzeum Naprtska

posiadała to, czego właśnie szukałem - popularne niemieckie wydanie Weicherta

„Reise zum Mittelpunkt der Erde”, wprawdzie bez ilustracji, ale to nie szkodzi.

Po trzecie zaś ordynator usłyszawszy, jak telefonuję, oświadczył, że książkę

chętnie mi pożyczy. Jeśli dobrze pamięta, z całą pewnością ma ją jeszcze z lat

chłopięcych. I rzeczywiście miał ją w swoich zbiorach - w ten sposób mogłem

wieczorem przynieść doktorowi Bjelke z miną zwycięzcy dwa egzemplarze: czeski

w czerwono-złotej okładce, wydany przez Vilimka. Zna pan tę edycję, prawda,

panie redaktorze? Nad tajemniczym zamkiem w Karpatach przelatuje „Albatros”

Robura, nieco dalej unosi się balon „Victoria” ścigany przez Arabów na koniach,

w stronę księżyca zmierza pocisk prezesa klubu armatniego Barbisana, w dole zaś

- pod ziemią bestii - Nautilus kapitana Nemo rzuca potężne snopy światła na

nurka walczącego na śmierć i życie z ośmiornicą. A jeśli był pan jak ja gorliwym

czytelnikiem powieści Verne'a, to na pewno pamięta pan także rysunek w prawym

dolnym rogu: tam właśnie nieustraszony profesor Lidenbrock, Axel i wierny Hans

płyną z prądem lawy po morzu z płomieni, a do tego wszystkiego jeszcze jakiś

prehistoryczny gad szczerzy na biedaków zęby...

Okładka tego wydania bardzo się doktorowi Bjelke podobała, ale nic rzucił się na

książkę z niecierpliwością... Rozczarowało mnie to odrobiną, tyle przecież

poświęciłem wysiłku na jej zdobycie, nie mówiąc już o tym, że przetelefonowałem

co najmniej pięć koron...

Poprosił mnie, abym przejrzał czeskie wydanie i sprawdził, czy istotnie Verne

nie podaje nigdzie nazwiska Hansa. Posłuchałem go. Nie, nigdzie nie ma nazwiska,

wszędzie Hans, Hans i tylko Hans. Kartkowałem aż do strony pięćdziesiątej

dziewiątej, gdzie Jules Verne opisuje spotkanie profesora Lidenbrocka

z poleconym przez profesora nauk przyrodniczych w Reykjavik, pana Fridrikssona,

przewodnikiem Hansem.

Aha, tu to mamy:

„... ta surowa, milcząca i flegmatyczna figura nosiła nazwisko Hans Bjelke...” -

oto dosłowny cytat z Verne'a.

Bjelke! A więc to dlatego!

Mój towarzysz, jak się okazało, lepiej znał powieść Verne'a niż ja i nie chciał

sobie odmówić przyjemności obserwowania mojego zdumienia, wywołanego zbieżnością

nazwisk. Miałem go już zamiar porządnie - oczywiście na żarty - zwymyślać, ale

Bjelke był poważny, tylko oczy może bardziej mu niż zwykle błyszczały. Nim

zdążyłem coś powiedzieć, on sam się odezwał:

- Widzisz, Jyrry, ten Hans Bjelke z powieści Verne'a to mój rodzony dziadek.

Dlatego chciałem cię troszkę ukarać. Ale nie gniewasz się, prawda, Jyrry?

I możesz tu jeszcze coś sprawdzić, czegoś wczoraj nie wiedział. Nazwę krateru,

przez który powieściowa trójka zstąpiła w głąb ziemi.

Pospiesznie przewracałem kartki.

Sneffels! Miejsce, skąd pochodziły owe zagadkowe okazy Leptoderinów. Dlatego ta

nazwa wydawała mi się skądś znajoma...

DOKTOR BJELKE PROTESTUJE I POCZĄTEK AKCJI VAI.

Aby czytelnicy nie zagubili się w chaosie zdumiewających przygód, które

rozpoczynają się właśnie w chwili, gdy dobiega końca poprzednia rozmowa

z doktorem Kamenikiem, zdecydowałem się kontynuować narrację częścią wypowiedzi

doktora Bjelke, mimo że nagrałem ją jako jedną z ostatnich, i to w odległości

kilku tysięcy kilometrów od kawalerskiego gospodarstwa Jyrrego Kamenika na

Starym Mieście. Doktor Bjelke zrozumiał moje intencje, przeczytał przekład

poprzedniej rozmowy i rozpoczął dokładnie w tym miejscu, tu którym uważałem za

stosowne pierwszy wywiad przerwać.

Przyp. red.

Drogi panie redaktorze, mój czechosłowacki przyjaciel doktor Jyrry Kamenik myli

się w kilku punktach swojego wywiadu. Mogę to powiedzieć zupełnie otwarcie

choćby dlatego, że jest moim prawdziwym przyjacielem. A przyjaciele nie biorą za

złe nawet nieco ostrzejszej uwagi.

Przede wszystkim idzie tu o sprawę powieści Verne'a i naszej rodziny. Jyrry

przypuszczał - nie wiem dlaczego - że chciałem go ukarać. Oświadczył nawet panu,

że coś podobnego powiedziałem. To nieprawda. Twierdzenie, że pisarz Jules Verne

nigdy osobiście w Islandii nie był, stanowiło dla mnie nadzwyczaj ciekawą

wiadomość. Nigdy nie zajmowałem się bliżej życiorysem Verne'a - że jednak Jyrry

się myli, nie ulegało najmniejszej wątpliwości. Mój ojciec bardzo często

opowiadał mi o wizycie jakiegoś pisarza (zmienił jednak jego nazwisko na Vaarna,

bardziej odpowiadające duchowi naszego języka), który za pośrednictwem profesora

Fridrikssona z Reykjavik poprosił o pomoc dziadka, trudniącego się w razie

potrzeby oprowadzaniem cudzoziemców, dziadek bowiem - niekiedy myśliwy to znów

rybak - zawsze był biedakiem. Ale a propos profesora... Jak pan widzi, nazwisko

i osoba zgadzają się, tylko że ów profesor Fridriksson nie był - jak podaje

Verne - wykładowcą nauk przyrodniczych, ale geodezji, i korzystał z pomocy

mojego dziadka przy pracach mierniczych podczas wytyczania drogi z Reykjavik

wzdłuż wybrzeża poprzez Lundur (gdzie dziadek mieszkał) i Snoksdatur aż do

Stadur na północno-zachodnim krańcu wyspy. Oprócz tego ustnego podania -

zakładam, iż mogło ono powstać jak baśń czy legenda po przeczytaniu powieści

Verne'a, wydanej i u nas w 1890 roku - mam też, oczywiście, dowody nie do

zakwestionowania. Oto one.

Doktor Bjelke przyniósł z biblioteki małe płócienne ramki, w których - umocowana

czterema paskami tektury - znajdowała się fotografia młodego mężczyzny

o rozłożystej brodzie i kędzierzawych włosach. Stał z założonymi rękoma na tle

draperii.

Fotografia była stara, wyblakła już nieco, a jej szczególny brązowy odcień

i kształt prostokąta wielkości wizytówki na twardym kartonie wskazywały bez

wątpienia na ubiegłe stulecie. Bjelke wyjął fotografię z ramek i odwrócił. Na

drugiej stronie ozdobnym pismem wydrukowano nazwę firmy: Nadar. Tak, to był

dowód przekonujący: fotografia bezwzględnie przedstawiała Jules Verne'a. A co

więcej: młodego Verne'a. Według tej fotografii znany ilustrator książek

francuskiego pisarza, Rinu, wykonał jedyny jego portret, pojawiający się

w powieściach: postać profesora Arannaxa, bohatera powieści: „Dwadzieścia

tysięcy mil podmorskiej żeglugi”. Fotograf Nadar o prawdziwym nazwisku Gaspar

Felix Tournachon, „król fotografów i aeronautów”, był wiernym przyjacielem

Verne'a... Ów marzyciel i fantasta przyczynił się nawet w niemałej mierze do

sukcesów życiowych Verne'a. Nie mającego powodzenia młodego autora przeciętnych

powieścideł o straszliwych tytułach, takich jak: „Złamane źdźbła” czy „Zamki na

lodzie” zaznajomił on w 1861 roku na zebraniach w „Kółku czasopism naukowych”

z zasadami żeglugi powietrznej. A za rok, w jesieni, gotowa już była powieść,

dzięki której Jules Verne stal się sławny: „Pięć tygodni w balonie”. Jako wzór

balonu doktora Fergussona, bohatera książki, posłużył olbrzymi balon Nadara

„Geant” („Gigant”) przygotowujący się właśnie do pierwszych lotów.

Jules Verne też według zasług uwiecznił swojego przyjaciela Nadara -

najsympatyczniejszą postacią powieści „Wokół księżyca” jest „...ruchliwy

Paryżanin, ducha równie bystrego jak i dzielnego...” imieniem Michał Ardan. Nie

trzeba mieć tak wiele sprytu, aby rozpoznać w tej postaci Nadara. Rytownik Riou

i w tym wypadku wierny był modelowi i przekazał nam w ilustracjach do książki:

„Wokół księżyca” twarz Nadara wprawdzie nie nadzwyczaj piękną, ale poczciwą

i inteligentną.

Głównym dowodem był jednak francuski napis u dołu zdjęcia, pisany drobnym ostrym

pismem, tak jakby każda literka stanowiła drzewce sztandaru. Napis brzmiał:

„Dzielnemu Hansowi Bjelke za pomoc i uratowanie życia - wdzięczny Jules Verne.

27 lipca 1861 roku”.

27 lipca 1861 roku! A więc akurat starczyło czasu, by Verne wsiadł na statek i -

przeskakując po dwa schodki w biegu do swojego studenckiego mieszkania

dzielonego z małżonką Honoratą - zdążył na urodziny swojego syna Pierworodnego,

który przyszedł na świat w dniu 3 sierpnia.

Doktor Bjelke, który po wszystkich wydarzeniach wokół Dziury Świętego Patryka

stał się znakomitym i cenionym znawcą życia i twórczości Jules Verne'a,

potwierdził wszystkie moje domysły.

Przyp. red.

Widzi pan więc, że miałem pełne prawo spierać się z Jyrrym do ostatka, chociaż

zupełnie nie wiedziałem, dokąd nas cała ta polemika wokół życiorysu Verne'a

zaprowadzi.

Oczywiście, nie miałem wcale zamiaru Jyrrego „karać”, wprost przeciwnie:

chciałem go leczyć. Stwierdziłem bowiem - dzięki temu, że jestem lekarzem chorób

psychicznych - iż mój praski przyjaciel jest bardzo wyczerpany. Jego naczynia

zaczynały się - że tak powiem - starzeć szybciej, niż wskazywał na to jego wiek.

Pił zbyt wiele czarnej kawy, bardzo mało sypiał, łykał ciągle najprzeróżniejsze

proszki - wie pan doskonale, że każdy lekarz ma je pod ręką: jedne, żeby zasnąć,

drugie, żeby nie zasypiać, inne znów od bólu głowy albo na uspokojenie...

Nowoczesna nauka przyniosła obok ogromnych zdobyczy i tę rozpustę. Wydaje mi

się, panie redaktorze, że za jakieś sto lat będą już wytępione wszystkie groźne

śmiertelne choroby, nawet gruźlica i rak, ich miejsce natomiast zajmie jedna

jedyna: choroba spowodowana nadużywaniem lekarstw...

Postawiłem diagnozę i jednocześnie zaproponowałem środki terapeutyczne: Jyrry na

kilka tygodni musi oderwać się od swoich lekarskich zmartwień i - jeśli to

możliwe - zmienić otoczenie. W przeciwnym wypadku z tych pierwszych

ostrzegawczych objawów - jak niepokój, chorobliwe drżenie rąk, zanik pamięci -

rozwinie się długa i ciężka choroba. Objawy te stwierdziłem już zresztą podczas

swojej pierwszej przymusowej wizyty w szpitalu, kiedy to Jyrry zaopiekował się

mną jak dotychczas nikt jeszcze nigdy w życiu. Doskonale umiem rozróżnić, ile

troski poświęcono mi jako lekarzowi, a do tego jeszcze cudzoziemcowi, a ile

Jyrry dodał od siebie jak człowiek człowiekowi - i postanowiłem, że postaram mu

się odwdzięczyć za jego łaskawość i dobroć, które zresztą zaobserwowałem także

u innych lekarzy i pielęgniarek.

Jeszcze przed drugim pobytem w Pradze rozmawiałem z ministrem oświaty naszej

małej republiki - przypadkiem to mój przyjaciel, również lekarz - i otrzymałem

od niego zobowiązujące przyrzeczenie: jeśli specjaliści przyrodnicy

z uniwersytetu w Reykjavik uznają pracą Jyrrego o owadach jaskiń islandzkich za

ważki wkład i przyczynek do poznania naszej ojczyzny, zostanie on zaproszony

przez rząd islandzki na kilkutygodniowy, a może nawet kilkumiesięczny pobyt

w Islandii w celu zbadania chrząszczy jaskiniowych.

A ponieważ wiedziałem z góry, że Jyrry będzie się bronić, powołując się na swoje

obowiązki, na brak lekarzy na oddziale chirurgicznym, krótko mówiąc, że będę

miał niemałe kłopoty z uzyskaniem jego zgody na wyjazd do mojej ojczyzny,

starałem się znaleźć jak najwięcej interesujących powodów, które by tę podróż

uzasadniały i czyniły bardziej atrakcyjną. Prócz naszej przyjaźni, oczywiście...

No i proszę sobie wyobrazić: udało się. Ale to już zasługa wypadków, które

stanęły po mojej stronie. Jyrry chwycił przynętę. Odezwał się w nim miłośnik

najrozmaitszych zagadek, tym bardziej że właśnie przygotowywał pracę

o islandzkich owadach z „vernowskiego” krateru Sneffels, skąd to mój stary

przyjaciel, Leif Thorgunn, posyłał mu te przedziwne mrówki (czy co to właściwie

było). Mnie zaś - rzecz jasna - interesował problem pobytu Verne'a w Islandii

jako fragment dziejów mojego rodu, aż do tej chwili jasny - z jednym jednak

poważnym znakiem zapytania. Chciałem dowiedzieć się prawdy choćby dlatego, że

dziadek Hans stanowił zarówno dla mojego ojca, jak i dla mnie wzór mężczyzny

odważnego, zmagającego się z naturą i przeciwnościami losu nie ze względu na

siebie samego, ale by pomóc swojej rodzinie i sąsiadom w rybackiej osadzie

Lundur.

Rozpoczęliśmy więc akcję VAI - to znaczy Verne a Islandia - jakeśmy ją pół

żartem, pół serio nazwali. A rozpoczęliśmy ją - w myśl wspaniałego planu Jyrrego

- od uprzejmego listu do profesora Sörenssena, który na uniwersytecie

w Reykjavik wykładał gramatykę języka staroislandzkiego i był znakomitym

lingwistą oraz znawcą pisma runicznego i historii literatury islandzkiej.

Nazajutrz list nasz odleciał na pokładzie samolotu SAS do Reykjaviku, a po

tygodniu mieliśmy już odpowiedź.

Ale o tym najlepiej poinformuje pana sam list profesora Sörenssena. Znajduje się

w Pradze, włączony do archiwum VAI - właśnie wówczas Jyrry założył je

z troskliwością właściwą wszystkim specjalistom od chrząszczy... Albo wie pan

co? Jeszcze lepiej: chodźmy wprost do profesora.

Z WIZYTĄ U PROFESORA SÖRENSSENA

Wyobrażałem sobie uczonego, który zasłynął na całym świecie jako odkrywca

i tłumacz nie znanych dotychczas fragmentów północnonordyckich, islandzkich

podań Eddy i pieśni o bogu Tuiście, synu Ziemi, i jego synu Manie, jako

brodatego starca, pogrążonego w starych pergaminach i rękopisach. Tym bardziej

więc zdziwiłem się, kiedy za drzwiami z małą mosiężną tabliczką z napisem:

„Kierownik katedry” zastałem stosunkowo młodego mężczyznę w sportowym swetrze

z norweskim wzorem, opalonego na ciemny brąz i w ciemnych okularach w grubej

oprawie.

Później stwierdziłem że:

1 Profesor Sörenssen nie jest taki młody, na jakiego wygląda;

2 Nosi okulary, chociaż tak bardzo ich nie potrzebuje, aby wyglądać na swoje

lata i wzbudzać szacunek wśród studentów.

Prawdę powiedziawszy, nie w pełni mu się to udawało, tym bardziej że na biurku

obok książek, słowników, maszyny do pisania i telefonu leżały części wiązań do

nart, które pan profesor za pomocą śrubokrętu starał się usilnie połączyć

z powrotem w jedną całość. Poza tym pokój - oczywiście pełen kwiatów i książek -

był ogrzewany centralnie wodą z gorących źródeł. Między oknami wisiała rzeźba

ludowa: mityczny siłacz Gretti z islandzkich podań, a naprzeciw niego fotografia

Amundsena, słynnego badacza polarnego, opartego o skrzydło swojego samolotu.

- God dag! - przywitał mnie po duńsku, ale przypomniawszy sobie zaraz, kim

właściwie jestem (doktor Bjelke zapowiedział telefonicznie moją wizytę) zaczął

mówić płynnie i czysto po rosyjsku. Był to pretekst do nawiązania

przyjacielskiej, nieoficjalnej rozmowy. Sörenssen wyjaśnił mi, że właśnie języki

rosyjski i polski stanowiły dlań bramę wiodącą do odkrycia nie znanych

fragmentów staroislandzkicgo piśmiennictwa, które wraz z wyprawami Wikingów -

dziwnymi i zagadkowymi drogami dotarły na brzegi Bałtyku i do portów

północnoruskich.

Przyp. red.

- Nasz przyjaciel Bjelke jest najlepszym, jakby z podręcznika szkolnego

zaczerpniętym przykładem związków Islandii z krajami słowiańskimi. Nieprawdaż,

panie redaktorze? - zauważył. - Nie uda mu się ukryć, że któryś z jego przodków

był Słowianinem o jasnej karnacji - biełyj, biały - czym różnił się od smagłych

nordyckich wojowników. Najprawdopodobniej na „Ziemię Lodową” dostał się

z Jomborga, słynnej siedziby Wikingów u ujścia rzeki Odry, położonego niedaleko

dzisiejszego Szczecina. Wikingowie z Jomborga to były dzielne zuchy... Mógłbym

panu o nich opowiadać takie historie, że włosy by panu stawały ze strachu na

myśl o przygodach tych berserkierów o herkulesowej sile, których zapał

i obojętność na rany i ból stała się przysłowiowa na całym świecie. Mówi się, że

berserkierowie rzucali się w bój w szczególnym stanie ducha: z dziką

wściekłością i pianą na ustach oraz z wilczym wyciem. Po drodze łamali drzewa,

gryźli brzegi tarcz i walczyli, nie zważając na odniesione rany dopóty, dopóki

nie padli martwi... No, nasz miły Bjelke nie jest do nich zupełnie podobny. Na

szczęście. Nie byli to szczególnie mili kompani... I tak oto dochodzimy do

przyczyny pana wizyty u mnie. Jules Verne, aby zgodnie z prawdą przedstawić swój

pobyt w naszym kraju, użył prawdziwego nazwiska Hansa Bjelke - ale nie bardzo mu

ono - by tak powiedzieć - odpowiadało. Brzmi ono bowiem mało prawdopodobnie: nie

po islandzku - powiedziałbym. Celowo go więc unikał. Gdyby nasz dobry i dzielny

Hans nosił nazwisko: Thornsson, Olafsson, Greiflund czy też jakoś podobnie,

z całą pewnością częściej pojawiałoby się ono na kartach powieści. Ale to tylko

uwaga na marginesie.

Ale pan z pewnością chce się czegoś dowiedzieć o liście, jaki mniej więcej przed

rokiem otrzymałem od doktora Bjelke i jego praskiego kolegi, doktora Kamenika,

prawda? Z początku byłem nie tylko zdziwiony, ale i nieco zdenerwowany i zły, że

będę musiał dla jakichś tam niemądrych błahostek oderwać się od poważnej pracy.

Te przecież zrozumiałe, że kiedyś jako chłopak czytałem „Wyprawę do wnętrza

ziemi”, tylko że wówczas nawet mi się nie śniło, że będę się zajmować runami,

i całą tę bajeczkę o pergaminie Saknussema ledwie przerzuciłem, właściwie to -

prawdę mówiąc - po prostu przeskoczyłem, aby jak najrychlej znaleźć się pośród

przygód w środku ziemi. Wiadoma rzecz: chłopak! No i teraz - po upływie

trzydziestu lat - przesłanie Saknussema wróciło za karę na moje biurko: jako

niezwykle staranna kopia fotograficzna z pierwszego francuskiego wydania

Hetzela.

Doktor Kamenik sięgnął bowiem głąbiej do kieszeni i wspomniana edycja mimo

wszystko powędrowała z antykwariatu w Skofepce do jego kawalerki. Niemieckie ani

czeskie wydanie nie zamieściły oryginalnych ilustracji z pierwszej edycji, ale

tylko niezbyt dokładnie je przerysowały. Gdyby więc doktor Kamenik pożałował

niepotrzebnie wyrzuconych.” stu pięćdziesięciu koron i książki, bardzo zresztą

cenionej przez zbieraczy, nie kupił, nigdy - być może - nie dotarlibyśmy do

„Dziury Świętego Patryka”.

Przyp. red.

Ponieważ chciałem spełnić prośbę doktora Bjelke - czym mniejszy naród, tym

bardziej jego przedstawiciele starają się nieść sobie nawzajem pomoc na całym

świecie - a także dlatego, aby - szczerze mówiąc - mieć całą tę sprawę z głowy,

jeszcze tego samego wieczora zasiadłem do napisania listu do obu lekarzy, którzy

- jak mi się zdawało - niepotrzebnie wtrącali się do problemów językoznawstwa.

Runy na reprodukcji fotograficznej były poprzestawiane i całkowicie pozbawione

sensu, co mnie zresztą specjalnie nie zdziwiło. Pamiętałem jeszcze, że szło tu

o jakiś zagadkowy napis, do którego właściwego ułożenia potrzeba było zarówno

niemałej inteligencji profesora, jak i owego młodzieńca z książki Verne'a.

Interesujące było to, że runy nakreślono doskonale czy - mówiąc dokładniej -

doskonale napisano, i to z określonymi właściwościami typowymi dla epoki

historycznej i szczegółami dotyczącymi pochylenia i wzajemnego stosunku części

liter i kresek. Najwyraźniej można było tę dokładność stwierdzić na powiększonym

podpisie Arne Saknussema, wyglądającym tak, jakby dopiero co wyszedł spod pióra

pisarza owej epoki upadku, kiedy to na naszą literaturę narodową zaczynała mieć

niedobry wpływ łacina, oczywiście łacina barbarzyńska, nie mająca nic wspólnego

z pięknem i urodą języka Owidiusza czy Wergilego - przynieśli ją wszakże do

Islandii niedouczeni mnisi, którzy znali jedynie łacinę kościelnych obrzędów

i nie zdawali sobie nawet sprawy, jak piękna i dźwięczna to mowa.

Pismo nie są to martwe, raz na zawsze dane znaki, ale - odważam się twierdzić -

niemal żywa istota, zmieniająca się i rozwijająca zgodnie z duchem epoki i jej

smakiem i gustem. Nie należy się więc dziwić, że profesor Sörenssen już na

pierwszy rzut oka określił okres historyczny, z jakiego pochodzi pismo,

zamieszczone w książce Verne'a.

Posiadanie takiej wiedzy i umiejętności jest dla badacza starej literatury

wszystkich narodów warunkiem niezbędnym.

Przyp. red.

Podobnie jak pismo tak i język odczytanego w końcu napisu odpowiada „kuchennej”

łacinie Arne Saknussema.

Napis w pierwotnej oryginalnej wersji brzmi następująco:

In Sneffels Yaculis craterem kem delibat

umbra Scartaris Julii intra calendas descende,

audax viator, et terrestre centrum attinges.

Kod jęci. Arne Saknussem.

A oto przekład z tego niesmacznego wywaru łaciny kościelnej:

Jeśli zstąpisz do tego krateru, który

cień Skartarisu pocałuje pierwszego lipca,

dotrzesz, dzielny podróżniku, do środka Ziemi.

Co uczyniłem. Arne Saknussem.

Szesnastowieczny alchemik niemało - jak pan widzi - przyrzeka, ale ja już dawno

wyrosłem z krótkich spodenek i bardziej niż treść napisu zaintrygował mnie

pewien szczegół: ostatnia linijka łacińskiego oryginału, właściwie jedno tylko

króciutkie zdanie składające się z dwóch zaledwie słów: „Kod feci”.

Rani to uszy i uczeń w szkole otrzymałby za formę „Kod” murowaną dwóję, zanimby

zdążył otrząsnąć się ze zdumienia - właściwa bowiem forma brzmi: „quod” - mnie

jednak w tej chwili uderzyło, że ten niezwykły i wyjątkowo wstrętny barbaryzm

gdzieś już spotkałem. Przez jakiś czas szukałem w bibliotece i po chwili

daremnego szperania i przestawiania tomów znalazłem „Fragmenty dzieła Arne

Saknussema”, wydane w 1870 roku, które ocalały mimo prześladowania tego

alchemika i dziwaka przez Świętą Inkwizycję i mimo spalenia wszystkich jego

dzieł na stosie. No, oczywiście - powiedziałem sobie. - Zwyczajne brednie

alchemików o „krwawiącym pelikanie”, „białym lwie” - wielkie słowa zasłaniające

prosty fakt, że wytapianie złota, przemiana pospolitych metali w szlachetne to

bzdura i można to osiągnąć jedynie w cyklotronach, bombardując ołów ciężkimi

cząsteczkami, a tego Saknussem z całą pewnością nie potrafił. Natomiast wszędzie

tam, gdzie powinno być „quod”, używał stale dziwolągu „kod”...

Tak więc mogłem z całkowitym spokojem napisać doktorowi Bjelke: „Napis, jaki

przytoczył Jules Verne w swojej powieści fantastycznej „Wyprawa do wnętrza

ziemi”, pisany jest runami ściśle odpowiadającymi epoce, z której mają

pochodzić, i to w najdrobniejszych nawet szczegółach. Barbarzyńska łacina

przypisywana przez powieściopisarza Saknussemowi w zadziwiający sposób zgadza

się z jego rzeczywistymi wypowiedziami literackimi, łącznie z używaniem

specyficznych, właściwych tylko Saknussemowi nowotworów. Ogólnie rzecz biorąc

można powiedzieć, że Jules Verne z niezwykłą pieczołowitością przestudiował

materiały, zanim przystąpił do pisania swojej powieści, i poznał je znakomicie”.

W zakończeniu listu doktor Bjelke prosił mnie, abym dowiedział się, czy istnieje

możliwość wypożyczenia lub też jedynie przejrzenia cennego rękopisu „Heims-

Kringla”, czyli „Kuli Ziemskiej”, napisanego w XII wieku przez Snorra

Turlessona, w którym opisuje panowanie władców norweskich w Islandii. Jako

historyk literatury nie musiałem - rzecz jasna - nic sprawdzać. Znam tę księgę

bardzo dobrze - oczywiście tylko jej fotokopię. Oryginał na nieszczęście

przechowywano w bibliotece kopenhaskiej, skąd w okresie wojen napoleońskich,

kiedy wojska francuskie zajęły Danię, dostał się do Francji. Obecnie jako wielka

rzadkość spoczywa w szafie pancernej biblioteki w Amiens.

Rząd republiki Islandii usiłuje właśnie na drodze dyplomatycznej przekonać rząd

francuski, iż skarb ten powinien zostać zwrócony narodowi, dla którego ma

największą wartość - Islandczykom. Wydaje się, że pertraktacje te uwieńczone

zostaną pomyślnym wynikiem. Dopóki więc oryginał nie powróci, nasza pracownia

fotograficzna jest do dyspozycji doktora Bjelke i sporządzi mu tyle kopii

rękopisu Turlessona, ile tylko będzie sobie życzyć.

Oto więc wszystko, co napisałem doktorowi Bjelke i jego praskiemu przyjacielowi.

Potem rozmawialiśmy już z uprzejmym panem profesorem Sörenssenem o narciarskich

wiązaniach, o nowej technice jazdy na nartach po stromych zboczach, kiedy to

podczas szusów ciało przegina się zupełnie inaczej niż przedtem, o literaturze

islandzkiej, a wreszcie o planach profesora odwiedzenia Czechosłowacji...

Na dole przed budynkiem uniwersytetu czekał już niebieski samochód z doktorem

Bjelke za kierownicą, który ofiarował się odwieźć mnie przynajmniej na skraj

sceny wszystkich wydarzeń - zanim się jednak nimi zajmiemy, musimy na tych

kartach powrócić do Pragi, do taśmy magnetofonowej z zapisem rozmowy z doktorem

Kamenikiem.

Przyp. red.

DOKTOR KAMENIK OPOWIADA O PIERWSZYCH ZNAKACH ZAPYTANIA

Rozumie pan, panie redaktorze, że nie mogłem niczym zakochany młodzieniec

oddalać się od łóżek pacjentów i wybiegać listonoszowi naprzeciw. Dałby mi za to

ordynator! Siedziałem jak na szpilkach. Na szczęście Sörenssen okazał się pełnym

galanterii dżentelmenem i nie upłynął nawet tydzień, a miałem już odpowiedź.

Prócz mnie i doktora Bjelke czekał na nią również filatelista Rużek. Wiadoma

rzecz!

List przeszedł wszelkie oczekiwania, tak jakbyśmy się z panem profesorem języka

staroislandzkiego umówili... Tylko że on, oczywiście, nie miał nawet pojęcia,

o co chodzi.

Natychmiast przekonałem się, że nasz miły Juliusz Verne rzeczywiście odwiedził

Amiens, a to dnia 8 maja 1856 roku, kiedy odbywał się ślub jego przyjaciela

Lelarge'a. Verne był świadkiem i zamierzał po dwóch dniach udać się w drogę

powrotną do Paryża, tylko że - niech pan zechce i to przyjąć do wiadomości -

człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi. Dwa dni przekształciły się w kilka

miesięcy. Młody Jules bowiem zapatrzył się w piękne oczy siostry panny młodej,

młodziutkiej wdowy Honoraty Morel z domu de Viane. Najpierw chodził wzdychając

smętnie pod jej oknami, po czym zdobył się na odwagę i porozmawiał z matką - to

zrozumiałe: inaczej się wtedy tych spraw nie załatwiało! - następnie z ojcem,

a wreszcie (przynajmniej sądzę, że dopiero na końcu) z Honoratą, którą też

przywiózł ze sobą do Paryża. Oczywiście jako swoją żonę. Miłość w jego wypadku

nie była jednak aż tak ślepa, by przysłoniła mu cały świat. Nie spędzał już

każdej wolnej chwili pod oknami Honorci, ale rozglądał się za pomysłami do

powieści i sztuk teatralnych, a także po mieście, do którego za szesnaście lat

się przeprowadził, osiedlił się na stałe i gdzie też umarł. Już wówczas był

zdecydowany jak najprędzej porzucić zajęcie maklera giełdowego i poświęcić się

wyłącznie literaturze. Można więc z całą pewnością przypuszczać, że któregoś

dnia odwiedził bibliotekę i obejrzał jej najwspanialszy zabytek - rękopis

Turlessona... I że - być może - miał szczęście. Mogło to - z grubsza rzecz

biorąc - wyglądać tak, jak to później przedstawił w swojej książce...

Chwileczkę, tu to mamy:

.... wtem wypadek niespodziewany zmienił nagle tok naszej rozmowy. Ze starej

książki wypadł na ziemię kawałek brudnego i zaplamionego pergaminu. Stryj mój

chciwie chwycił to cacko. Stary jakiś dokument od niepamiętnych może czasów

zamknięty w zapleśniałej księdze musiał koniecznie mieć ogromną wartość w jego

oczach...”

Jak pan myśli, panie redaktorze: ilu ludzi w ospałym Amiens ubiegłego stulecia

interesowało się staroislandzkim pismem runicznym i norweskimi królami? Jeśli

jeden na sto lat, to i tak dużo. Mieszkańcy tego grodu zadowalali się pełnym

szacunku spozieraniem na tom oprawny w starą uczciwą świńską skórę z obitymi

miedzią rogami, wysadzanymi kolorowymi szkiełkami, i co najwyżej przejrzeli

jedną, dwie karty, ale któż będzie się dłużej przypatrywał znakom, których nie

rozumie? Krótko mówiąc: Verne, wścibski i wszędobylski, miał odrobinę szczęścia

i prawdopodobnie spomiędzy kart albo też - o to bowiem najłatwiej, bo tam

znajdują się zazwyczaj różne cenne rze - czy - z grzbietu książki wytrząsnął

autentyczny rękopis Saknussema. Rzecz jasna, znał się na tym - za przeproszeniem

- jak kura na gwiazdach, ale że miał romantyczną naturę, powiedział sobie:

znajdzie się przecież ktoś, kto mi to przeczyta i przetłumaczy... I nie pomylił

się...

Tę naszą - nazwijmy ją tak - roboczą tezę profesor Sörenssen poparł dodatkowo

stwierdzeniem, że napis u Verne'a jest zgodny z jego prawdopodobną postacią, to

znaczy: tak by wyglądał, gdyby naprawdę został przez Saknussema napisany...

Tego wieczoru leżeliśmy obaj - Bjelke i ja, on na łóżku, ja na tapczanie, on

z niemieckim, ja z czeskim przekładem Verne'a - i czytaliśmy, czytaliśmy bez

przerwy. Niekiedy tylko wymienialiśmy kilka zdań albo zapalaliśmy papierosa...

I chyba dwa razy zaparzałem kawę. Bjelke - rzecz dziwna - nie burczał i wbrew

swoim przyzwyczajeniom pociągnął łyk kawy, mimo że był już późny wieczór.

- Słuchaj no, Jyrry, czyś zwrócił uwagę, jak wspaniale opisuje islandzkie

obyczaje i przyrodę, kiedy przedstawia podróż profesora Lidenbrocka z Reykjavik

na Sneffels?...

A po chwili:

- Słuchaj, Bjelke, czy te islandzkie słowa napisane są prawidłowo?

- Bezbłędnie!

- Hmm...

Krótko mówiąc: nim północ minęła, obaj byliśmy święcie przekonani, że Verne

naprawdę był w Islandii - i to nie tylko ze względu na świadectwo rodzinnych

pamiątek doktora Bjelke, ale i samej powieści - i że, co więcej, znalazł rękopis

Saknussema. Niech mnie pan dobrze zrozumie: można zebrać całe sterty materiałów

do powieści, można przestudiować setki książek, ale pisarz, który - jak Verne -

związany jest umową przewidującą napisanie kilkudziesięciu książek i składanie

dwóch tomów rocznie, nie będzie tracił drogocennego czasu na szukanie kresek

przy islandzkich runach i zastanawianie się nad sposobem wyrażania się w języku

łacińskim, właściwym absolutnie nieznanemu alchemiście. Byłoby to ciągnięte za

włosy i nie przypominało metod pracy Verne'a nad innymi powieściami, gdzie

fantazja - oczywiście, genialna - nierzadko pokrywa się z wynikami -

rzeczywistymi wynikami - nauki, badań naukowych...

Jeśli założyć, że nasze przypuszczenia były prawdziwe, to wówczas wyłaniały się

dwie całkiem nowe związane ze sobą zagadki, czekające na rozwiązanie.

Pierwsza: czy Jules Verne w ogóle ukrywał swój pobyt na Islandii?

Druga - ważniejsza - jeśli tak, to dlaczego, do wszystkich diabłów, go ukrywał?

Tego nie mogliśmy się z książek dowiedzieć. Bjelke twierdził, że życiorysy Jules

Verne'a przepisywano bezwstydnie z jednej monografii do drugiej i że nie należy

wyłączać przypadku, iż pierwszy biograf zapomniał po prostu o islandzkiej

wyprawie pisarza i w ten sposób wiadomość o tym nie znalazła się w żadnej innej

pracy. Uważał to za najprostsze wyjaśnienie - mnie jednak wciąż się wydawało, że

sprawy musiały wyglądać inaczej. Przede wszystkim dlatego, że tak ważna chwila

w życiu Verne'a nie mogła ujść uwagi badaczy, tym bardziej że Islandia pojawia

się jeszcze w innych jego powieściach, na przykład w „Złotym wulkanie”.

Odgrywała tu też rolę sympatia moja i szacunek dla czeskiej książki J.M.

Maratki, który wykorzystał oryginalne, a nie zapożyczone materiały. Nie

pozostawało nic innego, jak rozpocząć badania bezpośrednio we Francji. Poczciwy

doktor Bjelke ofiarował się, że pojedzie tam za kilka miesięcy w czasie swojego

urlopu, ja również zamierzałem się tam udać ze względu na moje chrząszcze, ale

dopiero, kiedy będzie jakaś nadzieja ich znalezienia, a więc w lecie. A myśmy

się bardzo niecierpliwili. Na szczęście udało się nam zdobyć informacje

wcześniej, niż się spodziewaliśmy.

I jeszcze - abym nie zapomniał wątku - sprawa chrząszczy... Te pięć gatunków

Leptoderinów z jaskini krateru Sneffels, redaktorze, stanowiło kolejną zagadkę.

Największą ze wszystkich. Tylko wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze, że i ona wiąże

się ściśle z poprzednimi dwoma...

POZNAJEMY ALENĘ KRALÓWNĘ

Aby dotrzeć do Aleny Kralówny, musiałem wspiąć się aż na czwarte piętro nowo

zbudowanego gmachu Akademii Nauk w Diejwicach. Tam bowiem znajduje się jej

królestwo ciemni i aparatów fotograficznych wszelkiego rodzaju i wieku: od

najnowszych lśniących chromem aż po sędziwe antyki z drzewa, o rogach obitych

mosiądzem. Alena z całym zaufaniem wyznała mi, że właśnie te ostatnie lubi

najbardziej. Dowiedziałem się również, że chętnie chodzi na mecze hokejowe, że

ubóstwia filmy włoskie i kremy i że ma nerwy napięte jak struny (tak się -

dosłownie - wyraziła), bo właśnie złożyła podanie o przyjęcie do sekcji

fotograficznej Związku Plastyków i czeka, co z tego wyniknie.

Alena Kralówna już od siedmiu lat pracuje jako fotograf w Akademii Nauk i Muzeum

Narodowym. Na pewno znacie jej zdjęcia - to te wspaniale oświetlone kryształy,

motyle i chrząszcze, którymi cały szereg autorów dziel naukowych i artykułów

ilustruje swoje prace. Jest mistrzem fotografii dokumentalnej, a w dziedzinie

zdjąć drobnych owadów nie ma prawdopodobnie równego sobie rywala

w Czechosłowacji, nie mówiąc już o rywalce. Fotografia artystyczna, portrety

i pejzaże - tym zajmuje się tylko w niedzielą (jako zagorzały amator - tak się

wyraziła).

Krótko mówiąc nazwisko Aleny Kralówny coś znaczy, ale mimo to woda sodowa nie

uderzyła jej do głowy. Nadal jest owym miłym dziewczątkiem, o wielkich, szeroko

otwartych oczach, w których taił się przestrach, dziewczątkiem, jakie przed laty

przyszło wprost z ławy szkoły zawodowej po raz pierwszy do Akademii. Tak też się

zresztą zachowuje i wyraża.

Przyp. red.

- Jurka... chciałam powiedzieć doktora Kamenika poznałam, oczywiście, w Muzeum

Narodowym w sekcji chrząszczarzy. Rzecz jasna: myślę o entomologach. Ale ta

nazwa, którą dla nich wymyśliłam - chrząszczarze - wcale im nie przeszkadza...

Poprosił mnie wtedy, abym sfotografowała mu do jakiegoś artykułu naukowego kilka

pędraków, a kiedy się wymigiwałam, że mam bardzo dużo pracy, robił takie

okropnie nieszczęśliwe miny, że w końcu to jego pudełko z poprzyszpilanymi

skarbami dołożyłam do całego stosu innych i zaciągnęłam do swojej fotonory.

Kiedy przyszedł po zdjęcia, przyniósł mi zgnieciony bukiecik fiołków - była

właśnie wiosna - i sprawiło mi to większą przyjemność niż bombonierka z szeroką

wstążką, jaką dostaję za kamyki, proszę wybaczyć, chciałam powiedzieć za zdjęcia

minerałów od docenta Marśalka. Dla doktora Kamenika fotografowałam jeszcze

kilkakrotnie - wtedy już nosił swoje pudełko do mnie i zawsze pokonywał piętra

po dwa razy, ponieważ zapominał o podpisie na przepustce. Kiedyś, właśnie

w okresie największego zamieszania i zawracania głowy przed moją podróżą do

Amiens, doktor Kamenik przybiegł do atelier, tym razem bez Ferdów, tak nazywałam

jego mrówki, a on się wtedy bardzo złościł i tłumaczył, że nie są to mrówki, tym

bardziej nie mróweczki, tylko chrząszcze. Zamiast zamówienia wyrzucił z siebie

jakieś nieskładne opowiadanie o doktorze z Islandii, starym pergaminie z runami

i młodzieżowym pisarzu Verne'em. Kiedy zaczęłam patrzeć jak zraniona sarna - a,

to, proszę pana, znakomicie potrafię - zlitował się. Powiedział, że widzi, ile

mam roboty, że pozwoli sobie poczekać na mnie po pracy przed Akademią. No,

roboty naprawdę miałam pełne ręce. Jechałam do Francji, aby sfotografować całe

mnóstwo rzeczy, przede wszystkim słynny zbiór motyli Neuffelta do wielkiego

atlasu przygotowywanego przez chrząszczarzy Akademii. Pakowałam właśnie aparaty,

przybory fotograficzne, obiektywy, elektronowe lampy błyskowe, płyty,

reflektory, sznury, a wszystko to na wszelki wypadek układałam w wacie, tę

z kolei w wacie drzewnej, watę drzewną w papierze, papier w pudełkach, pudełka

w skrzyniach - wie pan, jak się to robi, prawda? Pewnie się pan też domyśla, że

o doktorze Kameniku na śmierć zapomniałam. Siedziałam tu do szóstej i omal nie

umarłam ze strachu, kiedy na mnie fuknął. Czekał na mnie niczym cierpliwy amant

na filmie i bohatersko opanował gniew, że czeka już niemal dwie godziny, chociaż

najchętniej - jak sam potem przyznał - rozdeptałby mnie jak żmiję. Co robić?

Musiałam biedaka jakoś usatysfakcjonować, zaciągnęłam go więc do „Riviery” - to

taka kawiarenka w pobliżu Akademii - i cierpliwie wysłuchałam.

O wszystkim, co mi opowiadał, już pan słyszał, prawda? To świetnie! Zaoszczędzę

sobie dłuższego gadania. Krótko mówiąc - przyrzekłam, że postaram się w Amiens

znaleźć Muzeum Jules Verne'a, a jeśli je znajdę, to sprawdzę, czy nie ma tam

żadnej wzmianki o pobycie pisarza w Islandii około 1861 roku. Doktor Kamenik był

po prostu wspaniały, palił się z niecierpliwości i z jego oczu można było

wyczytać, że najchętniej widziałby mnie już z powrotem z całym mnóstwem

informacji. Potem opowiadał mi o swoich chrząszczach, o podróżach w poszukiwaniu

coraz to nowych okazów, o szpitalu i o swoim islandzkim koledze... Zachowywał

się w stosunku do mnie, jakbym była gwiazdą fotografiki i wyświadczała mu Bóg

wie jaką łaskę, i wcale nie zwrócił uwagi na to, że właśnie tam, przy tym

marmurowym stoliku, nad filiżanką czarnej kawy, zaczęłam go kochać. Napełniło

mnie to lękiem - wie pan, Jurek ma już na skroniach wiele siwych włosów i niemal

czterdziestkę na karku - ale wkrótce przyzwyczaiłam się do tego i nie żałuję. Za

miesiąc odbędzie się nasz ślub. O tym pan nie wiedział, prawda?

Jurek miał zresztą niemało szczęścia, że się w nim zadurzyłam, w przeciwnym

bowiem razie o muzeum Verne'a pewnie bym nawet nie pomyślała. Nie wiedziałam, do

czego się najpierw zabrać, z całego Amiens to właściwie znam tylko pokój

preparatora muzeum miejskiego, w którym rozłożyłam się obozem i fotografowałam

od rana do wieczora trzydzieści tysięcy motyli Neuffelta. W nocy wywoływałam

próbne zdjęcia - wie pan, kolorowa fotografia jest bardzo kapryśna i wymagająca,

wystarczy troszkę niższe napięcie w sieci, światło zmieni odcień barwy, człowiek

wcale na to nie zwróci uwagi, a fotografia jest już czerwona - zupełnie jakby ją

polano sosem pomidorowym...

Na Verne'a przeznaczyłam poniedziałek, bo tego dnia muzeum miejskie jest

zamknięte, a jego portier, preparator i kustosz stanowczo odmówił zmarnowania

dla zwariowanej fotografki wolnego przedpołudnia. Muzeum znajduje się w domu

Verne'a na rogu ulicy Karola Dubois i bulwaru Longueville. Szczerze mówiąc: za

żadne skarby świata nie chciałabym tu mieszkać. Ten Jules Verne miał przedziwne

pomysły. Dom wygląda raczej jak zamek, ma nawet wieżę, górującą nad obu

piętrami. I tam właśnie, w okrągłym pokoiku na wieży, umieścił Jules Verne swój

gabinet. Zachowany jest w takim stanie, jak wyglądał za życia pisarza - ślicznie

za taki gabinet dziękuję! Bardziej przypominał celę klasztorną - krzesło, byle

jak wyheblowany stół, lampa, kałamarz i to już chyba wszystko.

W całym domu znajdują się książki Jules Verne'a, fotografie autora, jego rodziny

i jachtów, powiększone ilustracje podobne jak dwie krople wody do zdjęć

z czeskiego filmu „Diabelski wynalazek”, przedmioty, do których pisarz był

przywiązany, i wszystkie publikacje, jakie ukazały się o nim na całym świecie.

Także te chińskie i japońskie, turkmeńskie i inne, pisane różnego rodzaju

zygzakami, jemu są poświęcone - jak mi to wyjaśnił stareńki kustosz muzeum. Miał

wprawdzie wychodne, ale mimo to znajdował się w muzeum, i kiedy zastukałam do

drzwi, odkurzał akurat modele „Świętych Michałów” - I, II i III (tak właśnie -

żeby pan wiedział - nazywały się jachty Verne'a). Najpierw usiłował udawać

groźnego i wyraźnie chciał się mnie pozbyć, ale kiedy nie ustępowałam, wpuścił

mnie jednak do środka. A jak mu powiedziałam, że przyjechałam z Pragi,

z Czechosłowacji, gotów był mi przynieść wszystko, czego tylko bym zażądała.

Rzuciłam się przede wszystkim na szczegółowy życiorys Verne'a umieszczony

w jednej z gablotek ściennych. Nie - o Islandii ani słowa. Tylko Ameryka, Dania

i Norwegia, ale o tym mi już Jurek mówił.

Wytłumaczyłam dziadkowi, o co mi chodzi. Kręcił głową tłumacząc, że to zupełnie

zbyteczny wysiłek, bo Verne w Islandii nie był nigdy w życiu... A szkoda, że nie

był - mówił. Bo mógłby napisać powieści jeszcze piękniejsze niż „Wyprawa do

wnętrza ziemi” i „Złoty wulkan”. Ażebym się w pełni przekonała, że mówi prawdę,

pokaże mi skarb niedostępny przypadkowym gościom i turystom. Podreptał dokądś

i po chwili przyniósł pokaźną księgę w świńskiej skórze o wytartej oprawie

i nieco pozaginanych rogach. Był to własnoręcznie przez Verne'a pisany dziennik,

który zaczął pisarz prowadzić w 1855 roku i prowadził aż do samej śmierci.

Dziadek ostrożnie - czubkami palców - przerzucał karty, aż dotarł do roku 1861,

roku podróży Verne'a do krajów skandynawskich. Czytaliśmy razem. Tak - to

właśnie to. Linijki pięknego, wyraźnego pisma, od niechcenia rzucane uwagi,

które autor na pewno rozumiał i które zawierały dlań cały szereg przeżyć

i doświadczeń.

Kilka zdań o Danii, o Kopenhadze, spotkanie z jakimś starym znajomym nazwiskiem

Trappe na molo przy promie do Szwecji, następnie Sztokholm i okolice, wyrazy

podziwu na widok najnowocześniejszego tartaku parowego w lasach koło Borklandu,

a nawet rysunek zabawnej maszyny parowej - olbrzyma, przewyższającego rozmiarami

sam budynek tartaku. I na tym koniec. Dalsze notatki odnosiły się już do okresu

po urodzeniu syna Michała, do którego niedobry Verne ledwie zdążył na czas

przyjechać.

- No i widzi pani - użalił się nade mną staruszek. - A przecież ja to wszystko

od razu panience powiedziałem. Pan Jules i Islandia, nie, to niemożliwe...

Musiałbym coś o tym wiedzieć...

- Jeszcze chwileczkę, panie kustoszu! - wstrzymałam szybko staruszka

zamierzającego natychmiast odnieść dziennik do jakiejś skrytki. - Czy nie

zechciałby pan być tak uprzejmy i pokazać mi raz jeszcze tę kartę, którą

czytaliśmy jako ostatnią...

Mój przewodnik wzruszył lekko ramionami, ale odpowiednie miejsce przewracając

ostrożnie karty odnalazł. Tak - tutaj coś się nie zgadzało! Przede wszystkim to:

Jules Verne - przynajmniej zgodnie z tym, jak mi go Jurek, wielbiciel pisarza,

przedstawił - był umysłowością jasną, naukową, staranną - tak samo jego dziennik

był wprost wzorem przejrzystości i pieczołowitej troski o ład i w ogóle

wszystkiego, czego mnie brakuje. A mimo to rozdział o pierworodnym synu, pełen

czułych słów i planów, jakie w stosunku do tego pędraka żywił, zaczynał się

wprawdzie na osobnej stronie, ale dopiero od drugiej linijki. Nad nią znajdowało

się jeszcze tylko jedno jedyne słowo, kończące opowieść o Skandynawii. Czyżby

nie dało się go wcisnąć w ostatni werset na przedniej stronie? - zapytałam się

w duchu. - Nie, nie dało się wcisnąć. Nie było tam dosyć miejsca. Oczywiście,

nie chciało mi się wierzyć, aby Jules Verne, który jako pisarz musiał się

przecież doskonale orientować w ilości liter swego rękopisu - choćby ze względu

na honorarium, które - jak wiadomo - jeszcze dzisiaj oblicza się na podstawie

ilości liter - nie potrafił skończyć zdania równo ze stronicą. To - po pierwsze.

Po drugie w dzienniku nie było nawet wzmianki o spodziewanym powiększeniu się

rodziny, milczał też pisarz jak grób o drodze powrotnej - opis Skandynawii

kończył się na tartaku parowym koło Borklandu. Koniec i kropka. A przecież na

pokładzie statku musiał pan Verne mieć dostatecznie dużo czasu, aby o tym

wszystkim przynajmniej parę słów w dzienniku napisać.

Największą radość sprawiło mi jednak odkrycie trzeciej sprawy: ostatnie słowo

opisu skandynawskiej wyprawy na nowej stronie napisane było innym atramentem niż

poprzednie zdania. Rzucało się to w oczy nawet po stu latach, kiedy atrament nie

był już czarny, ale jasnoszary. No - krótko mówiąc - kiedy wyglądał już jak

stuletni atrament. Słowa tego nie napisał więc Verne równocześnie z całym

zdaniem, ale kiedy indziej, najprawdopodobniej już przy notatkach odnoszących

się do małego Michałka.

Czułam się - słowo daję - jak Sherlock Holmes. Ogarnęła mnie detektywistyczna

gorączka. W pewnej chwili uświadomiłam sobie, że ostatnie zdanie skandynawskiego

notatnika nie było kiedyś ostatnim, że dalszy fragment tekstu ciągnął się na

następnej stronie, a może nawet na kilku, które zostały wyrwane i zniszczone...

Jules Verne dopisał następnie to jedno jedyne słowo, aby zdanie nie straciło

sensu, i kontynuował swoje notatki.

Numeracja stron w dzienniku była prawidłowa - to jednak, rzecz jasna, o niczym

nie świadczyło. Bardzo możliwe, że spaginował je staranny bibliotekarz dopiero

później, po śmierci pisarza. Potwierdziło to jeszcze moje okropne podejrzenia -

zeszyt bowiem liczył 284 strony. Ta dziwna liczba nie chciała mi wyjść z głowy:

dlaczego właśnie 284? Dlaczego nie 300? Albo też 250? Po chwili jednak zdałam

sobie sprawę z faktu, że Francuzi z ogromną rozkoszą używają do dzisiaj tuzinów,

kop i w ogóle rozmaitych skomplikowanych i podstępnych miar ze wszystkich innych

prócz jednego właściwego systemu dziesiętnego - i byłam od razu w domu. Zeszyt

liczył pierwotnie 288 stron, dwa grosy. Brakowało więc czterech stron!

Opamiętaj się, dziewczyno! - podszeptywał mi rozum. - Przecież mogła się po

prostu przed stu laty pomylić dziewczyna licząca w introligatorni kartki. Być

może Verne wyrwał zupełnie inne strony, bo zrobił na nich kleksy, któż to wie?

Doktor Kamenik ci po prostu zawrócił w głowie i widzisz zagadki nawet tam, gdzie

ich nie ma...

Na wszelki wypadek poprosiłam jeszcze - olśniona nagłą myślą - zacnego dziadka,

aby mi łaskawie znalazł notatki Verne'a odnoszące się do okresu przed ślubem,

wypełnionego zalotami w Amiens. Uśmiechnęłam się przy tym do niego najponętniej,

jak potrafiłam, aby przypadkiem nie stracił cierpliwości i nie wyrzucił mnie za

drzwi. To pomogło. Po chwili pochylaliśmy się nad kartą zapisaną samymi

Honoratami. Honorata występowała w każdym zdaniu przynajmniej dwukrotnie. Jules

Verne, przyszły genialny i znany na całym świecie pisarz, wypisywał o swojej

wybrance równie niemądre i banalne zdania jak każdy normalny zakochany chłopak.

Ale chwileczkę! Tu, na końcu karty, coś bardzo starannie wytarto twardą gumką

albo nawet wyskrobano scyzorykiem. Właśnie w owym miejscu raz jeszcze pojawiła

się Honorata, tym razem dla odmiany „bardzo piękna w białej sukni”. Być może, iż

wmawiałam to sobie, ale i tu atrament wydawał się innego koloru i bardzo

przypominał mi ten, którym Verne napisał ostatnie słowo swojego skandynawskiego

notatnika. Zwróciłam uwagę dziadka na wyskrobane miejsce. Poprawił okulary

i niemai dotknął nosem karty, ale pismo rzeczywiście usunięto bardzo dokładnie -

jedynie chropowata powierzchnia papieru wskazywała na dawną ingerencję. I ja nie

miałam więcej szczęścia! Cóż robić? - powiedziałam sobie - musisz teraz,

dziewczyno, musisz teraz użyć całego swojego uroku i zdolności

dyplomatycznych...

Uf, miły panie redaktorze, niełatwe to było zadanie. Najtrudniejsze chyba, jakie

zdarzyło mi się spełnić w swoim niedługim życiu - ale w końcu udało mi się

dziadka przekonać, że wcale nie zamierzam zniszczyć ani też ukraść wspaniałego

dziennika, skarbu wszystkich badaczy życia i twórczości Verne'a, ale chcę tylko

to jedno jedyne miejsce sfotografować, i to oczywiście w jego obecności. Dreptał

wokół mnie, lękliwie się rozglądał na wszystkie strony, czy tego przypadkiem nie

widzi któryś spośród jego przełożonych i czy z powodu swojego heroicznego czynu

nie będzie miał jakichś nieprzyjemności. Na szczęście wszystko się dobrze

skończyło. Za chwilę byliśmy w hotelu, w którym mieszkałam. Miałam jednak nosa,

że zostawiłam tam na wszelki wypadek swoją „Exactę” - a nuż mi się uda znaleźć

chwilę wolnego czasu i sfotografować coś innego niż motyle!... No, wie pan, jak

to jest z fotografiami! Wlokłam ze sobą całe mnóstwo rozmaitych - przeważnie

niepotrzebnych - rzeczy, a pośród nich także tak zwany czarny filtr,

przepuszczający tylko niewidzialne, infraczerwone promienie, i odpowiednią

błonę. Położyłam dziennik na oknie (dziadek umierał ze strachu, że może spaść

z ósmego piętra na dół, na bruk ulicy), założyłam filtr i na wszelki wypadek

zrobiłam aż dwadzieścia zdjęć owego fatalnego miejsca.

Kiedy wreszcie skończyłam te swoje zabiegi, dziadek przycisnął dziennik do

piersi niczym od dziesiątków lat opłakiwanego syna pierworodnego, i zamierzał

jak najszybciej zniknąć wraz ze swoim skarbem. Ale tak od razu go nie puściłam.

Najpierw musiałam się przekonać, czy zdjęcia się udały, czyli wywołać film

w naprędce zaimprowizowanej ciemni, którą bez pozwolenia dyrekcji hotelu

urządziłam sobie w łazience, żebym niekiedy mogła wywołać jeszcze kilka zdjęć po

powrocie do hotelu z muzeum, gdzie koło godziny piątej wszyscy pracownicy

zaczynali na mój widok zgrzytać zębami. Nie trwało to dłużej niż pół godziny.

W pokoju za drzwiami panowała cisza, nie słyszałam żadnych odgłosów. Czyżby

dziadek uciekł? - pomyślałam. Ale nie uciekł - kiedy wreszcie z wywołanym

i utrwalonym filmem opuściłam swoją łazienkę-ciemnię, najspokojniej sobie spał,

pogrążony w fotelu...

Infraczerwona fotografia, jaką posługują się dziś wszyscy kryminolodzy na całym

świecie, a także naukowcy i technicy, znakomicie spełniła swoje zadanie. Widzi

ją pan zresztą tam na ścianie w ramce. Oprawiłam ją z jednej strony dlatego, że

była świadkiem naszej prawdziwej znajomości z Jerzym, z drugiej zaś ze względu

na to, że miała poważne znaczenie w całej tej historii Dziury Świętego Patryka.

Przeczytałam na niej to samo, co pan teraz czyta. „Przepiękną Honoratę”

rzeczywiście dopisano później. Pod nią znajdował się pierwotny napis, właściwie

jedno tylko zdanie. Odczytałam je bez trudu nawet z tą swoją arcynędzną

francuszczyzną:

„Zajmujący kawałek starego pergaminu z jakimś tajemniczym pismem - zobaczymy!”

No i właściwie to już wszystko. Rozumie pan, że natychmiast popędziłam na pocztę

i wysłałam do Jurka depeszę, za którą zapłaciłam z pieniędzy kieszonkowych,

przeznaczonych na zakup pończoch:

Przypuszczenia potwierdzają się stop rzeczywiście znalazł pergamin z napisem

stop karty o Islandii chyba z dziennika wyrwane

Kralówna

Najchętniej bym jeszcze dopisała:

Chciałabym jak najszybciej rzucić te motyle i być z Tobą. Okropnie tęsknię -

Alena.

Ale wówczas by się chyba niczego nie przeczuwający Jurek - wtedy właściwie to

jeszcze dla mnie pan doktor Kamenik - śmiertelnie przestraszył. Telegram był

więc na szczęście krótki i wystarczyło mi także na pończochy.

Mniej więcej za tydzień skończyłam fotografować motyle, spakowałam graty

i ruszyłam w podróż do kraju, wypełniona po brzegi informacjami dla Jurka.

DOKTOR BJELKE STAJE SIĘ POWAŻNIEJSZY, A W KOŃCU NAWET ZADOWOLONY

Nasza trochę chłopięca sensacja z akcją VAI przemieniła się - po powrocie panny

Kralówny z podróży służbowej do Francji - w poważny problem. Jej telegramu

początkowo nie potraktowaliśmy, prawdę powiedziawszy, tak zupełnie serio, ale

zdjęcia, które przywiozła, i szczegółowy opis bardzo chytrego przebiegu śledztwa

w muzeum Jules Verne'a w Amiens, były przekonujące.

Sytuacja przedstawiała się w następujący sposób, jeśli pan pozwoli, powtórzę to

raz jeszcze: w roku 1856 w czasie swojej wizyty w Amiens, kiedy to starał się

o swoją przyszłą małżonkę Honoratę, Jules Verne znalazł stary rękopis Arne

Saknussema. Jeśli go zamieścił bez zmian w książce „Wyprawa do wnętrza ziemi” -

a o tym świadczy opinia profesora Sörenssena - pergamin wskazywał, skąd można

dotrzeć do środka kuli ziemskiej. Jules Verne w Islandii był z całą pewnością

w roku 1861, przebywał nawet w pobliżu krateru Sneffels, przez który - opierając

się na wypowiedzi Saknussema - można spuścić się w głąb ziemi, o swoim pobycie

jednak nigdzie i nikomu nie wspominał, zniszczył notatki o tym w swoim dzienniku

podróżnym, a nawet zupełnie niewinne zdanie o dawnym znalezieniu skrawka

pergaminu z tajemniczym napisem.

Dowodów świadczących o pobycie Verne'a w Islandii mieliśmy niemało: pośrednich

i bezpośrednich - przede wszystkim własnoręczna dedykacja pisarza na fotografii

ofiarowanej mojemu dziadkowi jak i doskonała znajomość kraju i zwyczajów

mieszkańców opisanych o wiele dokładniej niż w pozostałych powieściach, których

akcja toczy się w krajach, gdzie pisarz nigdy nie był.

Małą - powiedziałbym „uboczną” - zagadką było znalezienie przez Thorgunna kilku

gatunków chrząszczy tego samego rodzaju właśnie w kraterze Sneffels, jakie -

zdaniem Jyrrego - nigdy nie powinny występować razem. Napisaliśmy, oczywiście,

do Leifa Thorgunna, aby potwierdził miejsce znalezienia przysłanych chrząszczy

i w miarę możliwości przysłał z Sneffels dalsze materiały. Odpowiedź jednak

długo nie przychodziła. Prawdopodobnie Leif był właśnie na wyprawie.

A oto zasadnicze pytanie, które wzburzyło całą naszą niewielką społeczność: to

jest mnie, Jyrrego, a ostatnio także i pannę Kralównę: dlaczego Jules Verne tak

dokładnie zacierał ślady swojego pobytu w Islandii?

Wymyślaliśmy wszystkie możliwe i niemożliwe powody. Przypuszczenia, iż Verne

popełnił jakieś przestępstwo i starał się zatrzeć ślady, odrzuciliśmy

natychmiast. Przecież Verne był człowiekiem spokojnym i sprawiedliwym.

Bardziej prawdopodobnie brzmiało przypuszczenie, wysunięte przez pannę Kralównę,

że Verne, zwiedziony fałszywym pergaminem napisanym przez jakiegoś dowcipnisia,

a być może prawdziwym pergaminem, rzeczywiście pojechał do Islandii, zbadał

Sneffels... i nic tam nie znalazł. Obawiając się, iż przyjaciele będą się

z niego wyśmiewać, nigdy o tych swoich przygodach nie opowiadał, pisemne zaś

świadectwo zniszczył. Być może dlatego, aby nie drwili zeń jego dziedzice

i potomkowie.

Nie będę pana, panie redaktorze, nudzić analizą psychologiczną, na podstawie

której tę możliwość odrzuciłem w oparciu o szczegółowe studia nad życiem

Verne'a, przeprowadzone na materiale zawartym w książkach zdobytych w praskich

księgarniach i antykwariatach przez bardzo zainteresowanego tą sprawą Jyrrego.

Krótko mówiąc - jedną z zasadniczych cech charakteru Verne'a była skłonność do

autoironii. Verne nigdy nie odmówił sobie przyjemności zabawienia przyjaciół

swoim kosztem. Chętnie przebierał się w przeróżne kostiumy jak na maskaradę,

grał śmieszne postacie, a przede wszystkim ani jednego przeżycia, w którym grał

komiczną rolę, nie zapomniał uwiecznić w jakimś opowiadaniu, jak na przykład

swoją pierwszą i ostatnią nieudaną przygodę myśliwską, jaką przeżył w dniu,

który w całości poświęcił łowieckim gonitwom i którego ofiarą stał się w 1859

roku przestrzelony w Pikardii kapelusz żandarma... Być może ta cecha charakteru

stanowiła obronę przed możliwością drwiny - Verne bowiem miał nerwowy tik,

sprawiający, iż następował skurcz połowy twarzy, a do takiej reakcji obronnej -

zwłaszcza w młodym wieku - człowiek niezwykle łatwo się przyzwyczaja. Któż to

wie? Nie będę jednak męczył pana wykładem z dziedziny psychiatrii. Krótko

mówiąc: panna Kralówna również się myliła.

Odrzuciliśmy również kolejną możliwość - na przykład jakiś romansik, który

safanduła Jules chciałby ukryć przed Honoratą. Verne do końca życia gorąco

kochający swoją małżonkę na pewno o czymś podobnym nigdy by nie pomyślał, tym

bardziej w okresie, kiedy młodzi małżonkowie oczekiwali pierwszego małego

Verne'a-juniora.

W końcu zgodziliśmy się, że Verne znalazł w Islandii, i to prawdopodobnie

w kraterze opisanym w pergaminie Saknussema, coś, o czym świat nie powinien się

dowiedzieć. Problemu, dlaczego więc w ogóle powstała powieść „Wyprawa do wnętrza

ziemi” lub dlaczego Verne nie zmienił zasadniczej części rękopisu, nie przeniósł

akcji na inny kraniec świata lub choćby na inny kraniec Islandii, oczywiście nie

mogliśmy w Pradze rozwiązać. Po nie kończących się rozmowach z Jyrrym,

a niekiedy też z panną Kralówną, zadowoliliśmy się następującym przypuszczeniem:

odkrycie było tego rodzaju, że pisarz nie mógł się zdecydować na całkowite jego

zatajenie i pozostawił dalszy bieg wypadków - losowi. Jak się później okazało,

przypuszczenie to było trafne.

Nie mogę ukryć pewnej doniosłej okoliczności - chociaż jestem w kłopocie, jak

się do tego zabrać. Wierzę, oczywiście, panie redaktorze, że nie nadużyje pan

mojego zaufania! Zauważyłem, że w przeciwieństwie do Jyrrego, panna Kralówna nie

szuka naszego towarzystwa i nie zajmuje się problemem VAI tylko z samej

ciekawości czy też z powodów historyczno-literackich. Panna Kralówna po prostu

się w Jyrrym zakochała. Wcale się jej zresztą nie dziwiłem - doktor Kamenik to

wspaniały człowiek. Ciekawe jednak, że absolutnie nie zdawał sobie z tego

sprawy, chociaż panna Kralówna i jemu bardzo się podobała, o czym mi

niejednokrotnie mówił.

Jako przyjaciela Jyrrego ten rozwój wypadków ogromnie mnie radował - Jyrry tego

właśnie potrzebował! Mam wrażenie, że już mówiliśmy o oznakach wyczerpania

nerwowego i rozdrażnienia, które ostatnio u niego zaobserwowałem. No - stan jego

nie polepszał się, ale wprost przeciwnie. Napięcie nerwowe przy pracy związanej

z opisywaniem i opracowywaniem nowych okazów owadów jaskiniowych, wyczerpujące

rozmyślania o naszej akcji VAI i noce spędzone nad stertami książek Verne'a

i jego biografii, nie licząc oczywiście jego własnej pracy lekarskiej

w szpitalu, wszystko to wywierało na Jyrrego swój wpływ. Wiedziałem, że jeśli

jego rozdrażnienie nie ma przemienić się w ciężką chorobę, musi bardzo szybko

zdecydować się na zmianę otoczenia i trybu życia. Postanowiłem wówczas

przyspieszyć swój plan i w związku z nową sytuacją rozszerzyć go nieco. Czasu

nie pozostawało wiele. Aparat, który wypróbowałem i zamówiłem dla swojego kraju,

był już gotowy. Właśnie odbywały się ostatnie próby. Za dziesięć dni, najpóźniej

za dwa tygodnie będę musiał swój pobyt w Pradze zakończyć - właściwie to

czekałem już tylko na ukończenie prób, aby móc aparat osobiście eskortować

w czasie podróży przez Morze Północne. W żadnym wypadku nie mogłem swojego

pobytu, opłacanego z bardzo skromnych funduszów naszego Ministerstwa Zdrowia,

przedłużyć.

Udałem się więc z wizytą do konsula, pana Lundborga, który znał już odkrycia

Jyrrego w naszych jaskiniach, a nawet postarał się o dokonanie przekładów jego

artykułów naukowych na nasz język ojczysty, aby mogły być w Reykjavik ocenione.

Przyniosłem z sobą także próbki zdjęć panny Kralówny, które udało mi się od niej

pod jakimś pretekstem pożyczyć, i po chwili pan Lundborg był już całkowicie

przekonany, iż udział doświadczonego fotografa albo - rzecz jasna - fotografki

znającej specyfikę fotografowania drobnych owadów nie tylko poważnie wzbogaci

możliwości planowanych badań doktora Kamenika, ale i w istotny sposób przyczyni

się do rozpropagowania osobliwości przyrodniczych naszego kraju na całym

świecie. Zacny pan Lundborg, chociaż przerwałem mu pilną pracę, przeglądał

bowiem czeską prasę, co stanowi część regularnych obowiązków personelu

wszystkich placówek dyplomatycznych, natychmiast zaczął działać. Na drugim końcu

drutu, jeśli dobrze zrozumiałem, znajdował się jakiś Knud - nawet

w najśmielszych marzeniach nie przyszło mi do głowy, że ów Knud to Prezes Rady

Ministrów Islandii - i że go pan Lundborg przy pomocy istotnych i mniej

istotnych argumentów przekonuje właśnie o konieczności mojego projektu.

Po chwili konsul przybiegł z pokoju zasapany, ocierający chusteczką pot z czoła,

ale promienny i zadowolony.

- Niech pan się cieszy, doktorze. Dociągnęliśmy to już pod dach! - wołał

szukając w szafce na ścianie kieliszków i butelki. - To trzeba oblać! Udział

tego pańskiego kolegi, doktora Kamenika, został już aprobowany i wydano

zezwolenie... Nasi entomologowie są jego odkryciami po prostu zachwyceni.

A teraz właśnie Knud - chciałem powiedzieć pan premier... wie pan, jako chłopcy

codziennie porządnie się tłukliśmy nawzajem, mieszkaliśmy bowiem przy jednej

uliczce - przyrzekł mi zobowiązująco udział jeszcze jednego pracownika

niezbędnego dla dokumentacji, i to według wyboru doktora Kamenika. No i co: jest

pan zadowolony? Potrafi coś tata Lundborg załatwić czy nie?

I ZNÓW DOKTOR KAMENIK, NAJPIERW PEŁEN WĄTPLIWOŚCI

No - a potem to nagle przyszło.

Początkowo myślałem, że Leif Thorgunn przysyła mi znowu jakieś chrząszcze, ale

tym razem była to bardzo urzędowa koperta, pełna znaczków dla doktora Ruźka,

a na odwrocie miała nawet prawdziwą pieczęć. Niemal że bałem się ją otworzyć.

Ale w końcu przecież nie wytrzymałem i z wrażenia aż usiadłem.

Niech pan sobie wyobrazi, redaktorze, że moje prace znali aż w Islandii, że się

im podobały i - szczyt wszystkiego - zapraszali mnie dc Islandii w celu zbadania

na miejscu islandzkich odmian chrząszczy jaskiniowych! I nie tylko to: miałem

prawo zabrać z sobą jeszcze fotografa według własnego uznania.

Z wrażenia zakręciło mi się w głowie. Na wszelki wypadek przeczytałem list

jeszcze raz, czy na pewno do mnie i czy go właściwie zrozumiałem. Ale tak, słowo

daję - wszystko się zgadzało!

To zupełnie zrozumiałe, że natychmiast zatelefonowałem do doktora Bjelke, który

właśnie czuwał w „Chiranie” nad tą swoją maszyną. Ten się dopiero zdziwił, panie

drogi - że jego starego kolegę Jyrrego znają na świecie! Ale muszę przyznać, że

kiedy minęło zdziwienie, które wcale nie wydało mi się aż tak wielkie, ogromnie

się ucieszył, gratulował mi, a kiedy później wrócił do domu, przyniósł w ręku

butelkę wina, a w kieszeniach mrożone filety - jako - tak powiedział -

„pozdrowienia z kraju rodzinnego”, i że sami je sobie usmażymy. Trochę mu to

„pozdrowienie z kraju rodzinnego” przemoczyło płaszcz, ale dobrego nastroju nie

mogło nam to zepsuć.

Nagle ogarnęły mnie wątpliwości: a co będzie ze szpitalem? Co powie na to

ordynator z chirurgii? Nie mogę przecież odejść, nawet gdybym chciał! Kto by

miał w sobotę dyżury i w ogóle? Islandia, przed chwilą jeszcze tak bliska,

zaczynała się coraz bardziej oddalać na swoje odwieczne miejsce - gdzieś w morzu

na skraju świata, tam gdzie zawsze - jak twierdzą radiowi meteorologowie -

zaczyna się psuć nasza czeska pogoda. A poza tym pięknie by Ministerstwo Zdrowia

wyglądało, gdyby zwariowani lekarze jeździli na koniec świata szukać chrząszczy.

Bjelke wysłuchał mnie, pokiwał głową i zwrócił uwagę na załącznik do listu, na

który w tym zdenerwowaniu nie zwróciłem uwagi: Islandzkie Ministerstwo

Szkolnictwa i Nauki równocześnie z tym zaproszeniem zwraca się do rządu

Czechosłowackiej Republiki Socjalistycznej pismem z dnia itd., na podstawie

umowy o współpracy kulturalnej i naukowej zawartej między Czechosłowacką

Republiką Socjalistyczną a Republiką Islandii. No, powiedziałem sobie, to już

o tym wie nawet i rząd! A kiedy się dowie o tym jeszcze nasz ordynator, to

niełatwo będzie ten taniec zatańczyć.

Bjelke ciągle kiwał głową. Mówił, że szkoda i z jednej strony z powodu Islandii,

z drugiej - nowych gatunków owadów - kto wie, co się stało z Thorgunnem. Dostał

wiadomość, że leży w szpitalu chory na jakąś dziwną chorobę i przez dłuższy czas

nie będzie przysyłać chrząszczy. Z tego powodu jest mu właśnie przykro, że nie

uda nam się razem zbadać krateru Sneffels i przekonać się, czego tam właściwie

staruszek Verne szukał...

Jakby we mnie grom strzelił! Już od dwu niemal miesięcy nie mówię o niczym innym

i nie myślę o niczym innym jak o naszym problemie VAI i teraz właśnie zupełnie

o nim zapomniałem. No oczywiście - rozwiązanie tajemnicy na miejscu...

I nagle wszystko zaczęło mi się przedstawiać w różowym kolorze. O dwa miesiące

nie ma co robić hałasu. Jeden wezmę sobie jako urlop i niech diabli porwą w tym

roku południowofrancuskie jaskinie wraz z ich chrząszczami. A ten drugi miesiąc

jakoś beze mnie przeżyją. Obiecam Rożkowi worek znaczków islandzkich, byle tylko

wziął za mnie ze dwa dyżury, coś tam mógłby odpracować Kulich - a ordynatorowi

jakoś to wyjaśnię. Przecież w końcu po dwunastu latach pracy mam chyba prawo...

Nieprawdaż, panie redaktorze?

A więc krótko mówiąc zdecydowałem, że pojadę. Zostawał jeszcze jeden problem -

kogo wziąć ze sobą jako fotografa. Bjelke, rzecz jasna, nic nie mógł mi poradzić

i tylko wzruszał ramionami. W pewnej chwili przyszła mi do głowy wspaniała myśl:

- Słuchaj, Bjelke, dlaczego właściwie nie mogłaby jechać Alena?

Bjelke odpowiedział na to, że nie wie, czy panna Alena Kralówna jest dość

zręczna, że musi to być naprawdę specjalista najwyższej klasy, żebym w końcu nie

żałował. I czy to w ogóle nie będzie dla niej zbyt męczące i coś tam jeszcze.

Dopiekł mi tym do żywego. Specjalista najwyższej klasy. Wiadoma rzecz, że Alena

jest u nas specjalistką pierwszej klasy. Mówił to przecież sam profesor

Obenberger, a on ma już niemałe wymagania, jeśli chodzi o ilustracje do jego

artykułów i książek! Tylko czy Akademia zgodzi się na jej wyjazd? To wcale nie

drobiazg! Mogą sobie znów przypomnieć o jakimś zbiorze motyli i żegnaj,

Islandio! Musi się zgodzić - postanowiłem. - O siebie i swoje sprawy nie

potrafię walczyć, ale kiedy chodzi o kogoś innego, panie drogi, warto mnie

posłuchać! Panna Kralówna po prostu pojedzie do Islandii, choćbym nawet miał

stanąć na głowie - niech Bjelke wie, jak niewłaściwie ją ocenił.

I basta!

PIERWSZĄ CZĘŚĆ MA ZASZCZYT ZAKOŃCZYĆ PAN VOLEJNIK, PORTIER AKADEMII

- Czy znam pannę Kralównę? Co za pytanie - jakże bym nie mógł nie znać naszej

Alenki? Czy jeszcze pamiętam, jak odjeżdżała? W tę sławną podróż?

No, to zrozumiałe! Tak żebym ją naprawdę widział, jak odjeżdżała, to nie

widziałem, ale tego dnia, kiedy się o tym dowiedziała, przyszedł do niej ten jej

kawaler. No, wie pan, ten doktor. Nie wiem już, jak się nazywa, ale zawsze

zapominał podstemplować sobie przepustkę i musiał stante pede raz jeszcze

wspinać się na czwarte piętro. Żal mi go było, ale porządek musi być, nieprawda?

A więc ten doktor przyszedł to Alence powiedzieć. I zaraz po obiedzie wybiegła

z gmachu, zadyszana z podniecenia, oczy błyszczały jej jak dwie gwiazdeczki.

- Dokąd to, Alenko, dokąd? - zapytałem.

- Niech pan zgadnie, stryjku! - szczerzyła zęby.

- Do cukierni - zgadywałem - albo na randkę.

- Skądże! Pudło, stryjku. I to jeszcze jakie! Niech pan sobie wyobrazi: jadę do

Islandii!

- Naprawdę, Aleno? Co też pani mówi? A nie będzie tam pani zimno?

- Niech się pan o mnie nie obawia. Potrafię się zagrzać! - rzuciła mi przez

ramię i już jej nie było! Ladaco!

No, to byłoby wszystko, co wiem o podróży naszej Alenki do Islandii, panie

redaktorze. To już starczy? Tym lepiej!

Część druga

ISLANDIA

DOKTOR KAMENIK O DRODZE NA SCENĘ WYDARZEŃ

Wreszcie znaleźliśmy się przed Sneffelsem. Na szczęście nie musieliśmy - jak

profesor Lidenbrock i jego nieszczęsny bratanek - już od samego początku

pokonywać trudno dostępne stromizny. Wprost przeciwnie: samochód doktora Bjelke,

nazywany przezeń pieszczotliwie „Iza.”, bez trudu i nie zatrzymując się wcale

przebył najuciążliwszy odcinek drogi - wznoszenie się terenu od bazaltowych

ścian fiordu Stąpi aż do samego niemal podnóża góry Sneffels pod dwa rozpłatane

szczyty w śniegowych czapach, które nie tajały nawet w lecie, trwając od zimy do

zimy.

Krętą dróżkę tu i ówdzie zabezpieczały wały z ogromnych głazów, gdzie indziej

znów wgryzała się w skałę, widocznie dzięki pomocy pirotechników, którzy ją tu

kiedyś wykuli. Otwierał się stąd przepiękny widok na morze, usiane archipelagami

skał i głazów, otoczonych pierścieniem śnieżnobiałej piany.

Bjelke nie mógł sobie darować efektu rodem z Verne'a, którego zresztą z całą

pewnością się spodziewałem. Zatrzymał samochód, zwrócił się na zachód i wskazał

ręką:

- Grenlandia!

Alena - nieświadomie - zareagowała także dokładnie według Verne'a:

- Grenlandia? Naprawdę?

- Tak. Widzi pani tam, nad horyzontem, ten białawy opar, mgłę? To blask

grenlandzkich lodowców. Wiódł do celu islandzkich zuchwalców, Wikingów, którzy

w 983 roku pod wodzą dzikiego Eryka Rudobrodego osiedlili się na tym

niegościnnym pustkowiu. W celu pozyskania zwolenników dla swoich zamiarów

przezornie nazwali nową ojczyznę Groenlandem - Zieloną Ziemią. Rzecz jasna -

niewiele tu zieleni znaleźli. Mimo to jednak przetrwały tam gospodarstwa

pierwszych mieszkańców przez niemal sto lat i dzięki okresowym podróżom między

Islandią i Grenlandią szaleńczo odważny Leif Eriksson na kilkaset lat przed

Kolumbem odkrył Amerykę. Jego łodzie przybiły do brzegów Nowej Fundlandii,

później zaś nawet znacznie dalej na południe - do Wirginii.

Od śniegu wionęło chłodem i Alena podniosła kołnierz futrzanej kurtki, którą jej

pożyczyła przezorna matka doktora Bjelke. Ja sam także nieomal szczękałem zębami

- Bjelke natomiast oczarowany spoglądał wokół siebie, Thorgun zaś jakby

naumyślnie rozpiął wiatrówkę. Islandczycy!

Niedaleko stąd znajdował się kamienny budynek stacji benzynowej. Z komina unosił

się dym. Bjelke zamierzał zostawić tu na parkingu swój samochód i dlatego

zajechaliśmy wprost przed chatę. Stwierdziliśmy, że można tu kupić nie tylko

benzynę, ale i kawę, herbatę, konserwy, pocztówki z widokiem wulkanu

i najrozmaitsze drobne pamiątki - figurki z lawy, wyszywane woreczki ze skóry

i miniaturowe śniegowce. Podczas gdy Bjelke rozmawiał z właścicielem parkingu,

Alena zastanawiała się, czy warto czy też nie warto wydać kilka aurarów na

niezbyt urodziwego krasnala z lawy, uniosła się nagle sterta koców leżących na

łóżku w rogu izby i spojrzała na nas staruszka - najprawdziwsza staruszka

z bajki, licząca co najmniej sto lat. Bjelke wprawdzie mówił później, że nie

mogła mieć więcej niż siedemdziesiąt, że ludzie tu z powodu ciężkiej pracy

szybciej się starzeją - ale ja tam wiem swoje. Coś zakrakała. Dzierżawca stacji

chciał ją - jak się zdawało - uciszyć kilku słowami i skłonić do powrotu na

łóżko, ale uprzejmy Bjelke - rzecz jasna - coś babce odpowiedział, ta zaś

rozgadała się na dobre. Mówiąc kołysała ciałem do przodu i do tyłu i skandowała

rytmicznie, jakby recytowała jakiś wierszyk. Na próżno syn (a może wnuk?)

usiłował jej przerwać. Skończywszy, wróciła do łóżka i ponownie otuliła się

kocami.

Bjelke miał taką minę, jakby się nic nie stało, za to Leif trzykrotnie splunął

na boku. Dobrze to zauważyłem. Alena nic z tego nie rozumiała. Stała w kąciku

z szeroko otwartymi oczyma. Była do tego stopnia zaskoczona, że nawet w ulubiony

sposób „nie strzeliła z boku” swoją „Exacta”.

Bjelke uzgodnił w końcu zaparkowanie samochodu na drodze przez torfowisko za

stacją benzynową, dał właścicielowi jakieś pieniądze i zabieraliśmy się do

odejścia. Najpierw wypakowaliśmy bagaże, następnie zaś Bjelke podjechał „Izą” na

miejsce i wrócił do nas. Alena chciała się dowiedzieć, co właściwie ta stara

kobieta mówiła, ale Bjelke machnął tylko ręką. Ja także byłem ciekaw. Nie dawało

mi to spokoju i podczas składania namiotu, pakunków i lin oraz ekwipunku Aleny

zbliżyłem się do Leifa i spytałem szeptem.

- Niech pan posłucha, Leif, co to...

Leif na wszelki wypadek raz jeszcze trzykrotnie splunął i oświadczył krótko:

- Czarownica. Opowiadała taką jedną starą bajkę.

- Jak to bajkę? I dlaczego właśnie nam?

- Nie wiem. Nawet ja jej dobrze nie rozumiałem. Jacyś ogniści mężowie głęboko

pod ziemią, śmierć słabych i kowal...

Bjelke usłyszał naszą rozmowę i powiedział:

- Przypadek dla Sörenssena, Jyrry. Prawdziwa, niekłamana saga islandzka

w dwudziestym wieku. Muszę go tu posłać z magnetofonem.

Po czym pochylił się znowu nad bagażami. Nie było tego mało, zwłaszcza jeśli

wziąć pod uwagę fakt, że mieliśmy właściwie przeprowadzić jedynie wstępne

dwudniowe badania przed rozpoczęciem zbierania owadów, ale troskliwy Bjelke

nawet tu zapewniłby nam najchętniej wygodę jak w swoim mieszkaniu, a Leif

w milczeniu przytakiwał, gdy wkładał do plecaków dodatkowe torebki z sokiem

pomarańczowym, a potem jeszcze puszkę brzoskwiń i na wszelki wypadek jeszcze

jedną konserwę wołową, zastanawiając się przy tym nadal, co by tu jeszcze

wybrać.

W końcu jednak bagaże jako tako rozdzieliliśmy - największą częścią mimo naszych

protestów obarczył się Leif Thorgunn. Dla Aleny pozostały tylko aparaty

fotograficzne i moje szklane naczynie do uśmiercania owadów. Wyjaśniliśmy jej

pospiesznie, że właściwie niesie najwięcej, bo z tymi delikatnymi przyrządami

nie wolno jej pod żadnym pozorem upaść.

A potem wyruszyliśmy w drogę do upragnionego miejsca, gdzie zagadka VAI miała

znaleźć swoje rozwiązanie.

Byłem przygotowany na trudną wspinaczkę, ale mimo wszystko Islandia nie powinna

mi była wypłatać takiego figla. Wdrapywaliśmy się na setki głazów, wciągając się

nawzajem i pomagając sobie czekanami. Szczyty, które z samochodu wydawały się

pozornie blisko, w zasięgu ręki, po godzinie znajdowały się równie daleko, jeśli

nie dalej niż na początku wyprawy. Tak się nam przynajmniej wydawało. Bjelke

szedł z zaciśniętymi zębami, Alenie wystąpiły na czoło krople potu, których

nawet lodowaty wicher nie zdołał wysuszyć. Leif - oczywiście - kroczył

w milczeniu, jak gdyby nigdy nic. O sobie wolę nie mówić. W końcu Leif dał znak

do odpoczynku. Znajdowaliśmy się właśnie na jakimś szerokim, skalnym tarasie, na

płaskowyżu, z którego wznosiły się obydwa wierzchołki Sneffelsu. Widok był po

prostu boski - miałem jednak z niego mały pożytek. Z rozkoszą zwinąłem się

w kłębek na skale porosłej mchem i zrzuciłem plecak z ramion. Nie opodal spał

zmęczony Bjelke. Rzecz dziwna: pierwsza przyszła do siebie Alena.

- Doktorze, machnę tu kilka zdjęć... Nie możemy przecież pozwolić, aby nam to

umknęło...

- Aha - powiedziałem sobie - znowu obudził się w tobie namiętny fotograf

niedzielny... Ale w końcu dlaczegóż by nie?... Jeśli masz ochotę, fotografuj

sobie!

Alena rozglądała się za swoimi przyborami fotograficznymi... Leif podskoczył

z galanterią, chwycił statyw i olbrzymi aparat płytowy, przez chwilę wyrywali

sobie nawzajem te przedmioty, po czym obydwoje zgodnie zniknęli za najbliższą

skałą.

Bjelke zwrócił się w moją stronę i wsparty na łokciu spytał:

- Wiesz, Jyrry, co ta baba mówiła?

- Jeszcze o tym nie zapomniałeś? - zdziwiłem się.

- A nie zapomniałem! I powiem ci zaraz, dlaczego. U nas w Islandii trzeba myśleć

nieco odmiennymi kategoriami niż w Europie. Przez blisko tysiąc lat żyliśmy

tylko dla siebie, mały dzielny naród, któremu w nieustannej, rozpaczliwej walce

o życie i chleb powszedni dodawały otuchy pieśni bohaterskie. Podobnie jak

starożytnym Grekom... Tylko oni mieli cholernie łatwe warunki życia! Te pieśni,

Jyrry, nie zostały przez nikogo zapisane, nikt bowiem poza najwyższymi kapłanami

nie umiał pisać. Przechodziły więc z pokolenia na pokolenie w postaci ustnych

podań... Muszę ci tu przypomnieć Homera: zanim „Iliada” i „Odyseja” zostały po

raz pierwszy spisane, pan Homer już dobrych paręset lat spoczywał pod darnią...

No i ta staruszka właśnie śpiewała jakąś obłąkaną przypowieść - tylko że

miejscami brzmiało to po staroislandzku. Sama tego pewnie nie rozumiała, tylko

słuchając nauczyła się słów od swojej matki albo nawet od babki.

Brzmi to mniej więcej tak:

Wielcy mężowie o mocnych tarczach i młotach nie zginą,

ale śmierć skosi pasterzy owiec i łowców małych ptaków.

Strzeżcie się małych ptaków i lodowych błysków,

nim was pochłonie Dziura Świętego Patryka.

Z ubywającym księżycem ujmijcie swoje młoty

i odejdźcie nad fiord,

jak najdalej od tego, co kuje z ognistymi mężami,

głęboko, głębiej niż strzała Wotana doleci...

Oczywiście, nie pamiętam dosłownie całego tekstu, ale tak to w przybliżeniu

brzmiało. Muszę tu koniecznie przysłać Sörenssena. Będzie z radości skakał aż

pod sufit! A co ty o tym myślisz, Jyrry?

Wzruszyłem ramionami. Co mogę na to powiedzieć?

- Nic z tego nie rozumiem. Wydaje mi się zupełnie bez sensu. Powiedz mi, proszę,

Bjelke, co to ma być ta Dziura Świętego Patryka?

Teraz na odmianę on wzruszył ramionami.

- Nie wiem, nigdy o niej nie słyszałem.

Zachrzęściły kamienie - to wracali Alena i Leif. Nie napracowali się widocznie

za bardzo, bo od razu do nas: czy ruszamy dalej?

Posłusznie włożyłem plecak na obolałe ramiona i wyruszyliśmy w dalszą wędrówkę

do obu wierzchołków. Nie wiem, czy pan w to wierzy, panie redaktorze, ale

rzeczywiście złapaliśmy drugi oddech i drogi ubywało nam teraz o wiele szybciej.

Słońce stało jeszcze dosyć wysoko na niebie, kiedy osiągnęliśmy szczyt

południowego stożka Skartarisu. Z pewnością pamięta pan tę nazwę - pojawiała się

już przecież w pergaminie Arne Saknussema. Jego cień miał nam wskazać drogę do

środka ziemi albo przynajmniej do tajemnicy, którą Jules Verne tak starannie

ukrywał. Tymczasem jednak mieliśmy, oczywiście, inne kłopoty: rzecz w tym, aby

przed zachodem słońca dostać się na dół, na dno krateru i przygotować tam

nocleg. Leif wciąż mruczał swoje wieczne: „Forüt!”, „Forüt!”, zachęcał do

pośpiechu i nie pozwalał nam nawet na chwilkę się tu zatrzymać, aby

z wierzchołka Skartarisu popatrzeć na roztaczający się wokół krajobraz wyspy.

A proszę mi wierzyć, że widok to był wspaniały. Łańcuchy górskie jeden za drugim

niczym stado przedpotopowych zwierząt ciągnęły się aż ku widnokręgowi...

Mogliśmy zajrzeć do głębokich kanionów wyżłobionych wodami rzek. Tu i ówdzie na

granicie jak rozpryśnięte na czerni szkolnej tablicy rozłożyły się wioski

rybackie z drewnianymi kościółkami i wstęgami dróg.

Na pewno wie pan, panie redaktorze, jak odróżnić młodość od starości, a jeśli

nie, to panu powiem: młody jest człowiek dopóty, dopóki mu wszystko jedno, czy

wchodzi na schody, czy też z nich schodzi. A starość zaczyna się wówczas, gdy

jedno i drugie jest dlań równie uciążliwe i męczące. Jeśli opierać się na tej

mądrości, to byliśmy - Alenka, Bjelke i ja - zupełnymi Matuzalemami... Zejście

było znacznie trudniejsze niż wspinaczka, chociaż rumowiska głazów wewnętrznej

ściany krateru przypominały jak dwie krople wody swoje siostrzyce na zewnętrznym

zboczu. Leif Thorgunn jako doświadczony przewodnik górski oczywiście o tym

wiedział, wiedział także, iż do zachodu słońca musimy dotrzeć na dno krateru.

Stąd też to jego natarczywe: „Forüt!” „Forüt!”

Leif był zresztą wspaniały: czuwał nad nami w szczególnie niebezpiecznych

miejscach, kiedy przechodziliśmy przez języki lodowca oblizujące wewnętrzne

ściany krateru, wspinał się po każdego z nas z osobna, ofiarnie dźwigał co

najmniej połowę bagażu... A mimo wszystko na dnie krateru, gdzie myśmy się

z trudem dowlekli, wyglądał zupełnie świeżo.

- Na Boga, Leifie - wychrypiałem, kiedy wreszcie mogłem wciągnąć mroźne

powietrze i odetchnąć nim bez ciężaru plecaka - czy po te chrząszcze chodził pan

aż tutaj?

Leif zapalając fajkę przytaknął.

- Z turystami?

Pokręcił głową.

- No chyba... A ja już myślałem, że i tutaj przychodzą turyści, aby wypisać

swoje czcigodne nazwiska na pobliskich skałach. A więc z kim?

- Dwukrotnie. Z geologami. A potem z pewnym astronomem: szukał najdogodniejszego

miejsca. Budowa nowego obserwatorium. I kilkakrotnie sam. Ot, tak sobie.

Z ciekawości.

Z ciekawości osiem godzin drogi tam i osiem z powrotem - przerażające!

- Co pana tu ciągnęło?

Wysoki i wytrwały Islandczyk w skupieniu i z powagą zapalał fajkę: w zapadającym

zmierzchu ognisty refleks padł na ostry nos i jakby z granitu wykute kości

policzkowe.

- Ludzie boją się tu chodzić - odparł z - rozwagą. - Taki jakiś głupi przesąd.

Chciałem pokazać, że nie ma się czego bać. A tym bardziej jakiejś Dziury

Świętego Patryka.

Obaj z doktorem Bjelke nastawiliśmy uszu.

- Co... Dziury Świętego Patryka? To przecież o niej mówiła ta starucha na dole!

Teraz dla odmiany zdziwił się Leif.

- Naprawdę? No, możliwe. Ja tam rozumiałem ledwie piąte przez dziesiąte.

- A co ludzie mówią o Dziurze Świętego Patryka?

Leif przesunął plecak, oparł się oń wygodnie, zamyślił i w końcu wyjaśnił:

podobno to zejście do piekieł. Święty Patryk, biskup irlandzki, który działał

również w Islandii, tam właśnie uderzył w nocy laską o ziemię i ziemia się

otworzyła. Kiedy nad Dziurą Świętego Patryka stanie nów księżyca, słychać

uderzenia młotów i jęki męczonych dusz. Ich przekleństwa odbijają się od

księżyca i spadają z powrotem na ziemię w postaci wielkich czarnych kotów

z ognistymi oczyma. Oto co mu opowiadała babunia i bardzo się gniewała, kiedy

pewnego razu jeszcze jako mały chłopak uciekł z domu i podążył do Dziury

Świętego Patryka. A kiedy wkrótce potem zachorował, powiedziała, że to kara za

łobuzerski wybryk...

- Oto jakie są te bajeczki... - zakończył Leif z wiele mówiącym spojrzeniem, po

czym wyczyścił fajkę i zaczął rozpakowywać namiot i śpiwory.

Nie opodal siedział na kamieniu Bjelke niczym jakiś górski skrzat z głową

wspartą na dłoniach.

- „Strzeżcie się małych ptaków i lodowych błysków, nim was pochłonie Dziura

Świętego Patryka...” Tak to jakoś brzmiało, prawda, Jyrry? Posłuchaj, Leif,

gdzieś ty właściwie znalazł te chrząszcze dla doktora Kamenika? Te ostatnie,

które wszystkie wyglądały jak mrówki!

- Właśnie tam, w Dziurze Świętego Patryka. Byłem wtedy z astronomem, ale nie

miałem zbyt wiele czasu - wyjaśnił Leif. Alena tymczasem z całej siły

nadmuchiwała malutką pompką gumową podłogę. Bjelke zeskoczył z głazu. Ruchy miał

nerwowe, niespokojne.

- Ty, Jyrry - chwycił mnie za ramię - nie pochodzisz stąd. Nie rozumiesz... -

machnął ręką, jakby coś odganiał albo rezygnował z wyjaśnień.

- Panno Aleno, Leifie, zaniechajmy tego. Wracajmy. Mamy pochodnie magnezjowe

i latarki... Koło północy będziemy przy samochodzie i zdążymy jeszcze wypić coś

gorącego u dzierżawcy stacji benzynowej.

Alena nie zrozumiała, co Bjelke ma na myśli.

- Gorąca kawa będzie za chwilę. Po co tyle hałasu z powodu garnuszka lury?

Leif jednak przerwał pracę, podparł maszt namiotu złożony z kilku aluminiowych

rurek paru bryłami granitu i zbliżył się do nas. Po chwili staliśmy wszyscy obok

siebie w półmroku niczym widma na najbardziej pustym miejscu świata, na tle

ponurych kulis czarnych ścian, głazów i okrągłych kraterów wulkanu,

otwierających się w odległości około dziesięciu metrów.

Bjelke przez chwilę milczał, po czym przesunął dłonią po czole.

- Wiem - powiedział z wahaniem - że to szalone, kiedy ja, lekarz-psychiatra...

Ale, błagam, nie myślcie, że jestem tchórzem, że boję się ciemności lub strachów

czy też krakania pomylonych starych bab. Nie o to chodzi... Ty wiesz, Leifie, że

nie o to chodzi, prawda?

Leif zapewne przytaknął w ciemności ruchem głowy, lecz tego nie zauważyłem.

- Wiecie, przyjaciele, ty, Jyrry, i pani, panno Aleno, zwracam się do Leifa, bo

to także Islandczyk i ma we krwi to samo co ja, instynkt, który naszym przodkom

umożliwiał utrzymanie się przy życiu na najbardziej niegościnnej ziemi, na

jakiej ludzie osiedli. Proszę cię, Leifie, powiedz, dlaczego - tak naprawdę -

przychodziłeś tutaj, do krateru, chociaż wcale nie musiałeś i choć ci matka

zabraniała?

Thorgunn zamyślił się.

- Dlaczego, że się tu bałem... - wyznał w końcu.

- Tak, tego się spodziewałem - powiedział cicho Bjelke. - Bałeś się. Tutaj każdy

się boi... całe pokolenia mają to widocznie we krwi. Ale dlaczego, Leifie?

Dlaczego, Jyrry? Ludzie boją się celowo, to instynkt samozachowawczy człowieka,

który jeszcze nie dorósł do tego, aby stawić czoło niebezpieczeństwu. Nasi

przodkowie bali się ciemności, bo - pełna zwierząt o ostrych kłach i pazurach -

groziła im niebezpieczeństwem. Czyhały w niej gady i przepaście. A my,

nierozsądni potomkowie, dysponujący asfaltowymi szosami i noszący w kieszeni

latarki, wyśmiewamy się z nich. Bali się złych uroków, bo nie wiedzieli, że to

bakterie przenoszą choroby, obawiali się południcy, zjawiającej się w południe

i zabijającej, bo nic nie wiedzieli o udarze słonecznym... Czego mieli się

strzec mężowie o mocnych tarczach, ludzie, których nie przerażały nawet burze

morskie i którzy śmiali się śmierci w twarz i stokrotnie ją wzywali? Co to są te

małe ptaki i lodowe błyski?

- Bzdury! - wyrwało mi się. Cóż robić, nie mogłem już tego wycofać i zrobiło mi

się nieprzyjemnie. Za tak znakomitą tyradę Bjelke zasłużył sobie na większy

aplauz publiczności. Zgarbił się, chwilę milczał, po czym powiedział:

- A więc - bzdury! Może masz rację, Jyrry. Pozostawmy więc na boku przesądy

i psychologiczne dywagacje. Zastanówmy się nad faktami, aby zdobyć pewność. Leif

przyszedł tu po raz pierwszy jako chłopiec... A potem się rozchorował. Było tak,

Leifie?

- Skąd pan to wie? - spytał przestraszony Leif.

- Sam pan to przed chwilą powiedział, panie Thorgunn! - uspokoiła go Alena.

- Właśnie, przed chwilą to powiedziałeś. Ostatni raz byłeś tu z uczonym,

astronomem. Zbierałeś chrząszcze dla Jyrrego. A następnie prawie cały miesiąc

leżałeś w szpitalu. Zgadza się?

- Tak, ale... - zaczął wyjaśniać zdziwiony Leif.

- Wiem, wiem, przeziębiłeś się. Astronom nie zachorował, prawda!

- No tak! Bo on nie szukał chrząszczy! - bronił się Leif i nie patrzył na mnie,

jakby się wstydził, iż wyszło na jaw, że właściwie to zachorował przeze mnie.

- Nie, nie szukał. Nie był w Dziurze Świętego Patryka, mówiąc ściśle. Ale mój

dziadek chyba tam był. Wiem od swojego ojca, że akurat po odjeździe Jules

Verne'a długo, bardzo długo chorował. Nie mógł już oprowadzać cudzoziemców po

górach ani pomagać geodetom. Żył jeszcze długie lata, zajmując się wędzeniem

dorszy. Wbijał je za skrzele na hak i wieszał w wędzarni...

- Dość już tego, Bjelke! - przerwałem mu. Nie wierzyłem własnym uszom. Zawsze

spokojny, rozsądny i uśmiechnięty człowiek - a teraz wszędzie wokół siebie

dopatruje się strachów.

- Zresztą nie wiesz nawet, czy rzeczywiście chodzi o Dziurę Świętego Patryka.

Tyle tu tych dziur co w serze ementalskim, a mnie prócz chrząszczy interesuje

tylko jedna jedyna, właśnie ta, którą delikatny cień tego oto draba - wskazałem

ręką wierzchołek Skartarisu, wzniesionego nad nami niczym czarny palec na tle

nieba usianego już gwiazdami - ucałuje jutro w południe. Wprawdzie nie mamy

akurat pierwszego lipca, ale nie będziemy przecież czekać bez mała rok... Jakiś

tam jeden metr nie powinien robić różnicy.

- Oczywiście, masz rację, Jyrry - ożywił się Bjelke. - Zaraz to sprawdzę.

- Ohoho! - ucieszyła się Alena. - Przywoła pan słoneczko? Świetnie, doktorze,

z pana swój człowiek...

- No, niezupełnie, niestety... - uśmiechnął się Bjelke. - Zrobię to całkiem

prosto. Sposobem, na który właściwie powinien już był wpaść czcigodny profesor

Lidenbrock. Tu oto - sięgnął do kieszeni i wyciągnął kawałek papieru - mamy

położenie słońca na firmamencie dokładnie w samo południe w dniu 1 lipca. A tu -

z drugiej kieszeni wyjął coś co w mroku przypominało korkociąg - poczciwy

marynarski sekstant, wypożyczony z Muzeum Żeglugi w Reykjavik. W Instytucie

Fizyki ofiarowywali mi wspaniałomyślnie daleko lepsze instrumenty, pełne

soczewek, skal i zegarów, ale na pewno nie umiałbym sobie z nimi poradzić,

a ponadto były ciężkie że aż strach. - Następnie oświetlił kieszonkową latarką

mały, delikatnie cyzelowany przyrząd z mosiądzu, leżący na dłoni.

Były to w zasadzie dwa kątomierze, ustawione prostopadle wobec siebie.

W poziomym znajdował się umocowany ozdobny kompas.

- Zadanie geometryczne jest więc tak łatwe, że zrozumie je nie tylko znakomita

nasza fotografka - doktor Bjelke ukłonił się Alenie - i przewodnik górski, ale

nawet dwaj absolutnie nie znający tej dziedziny nauki lekarze, którzy na stare

lata ledwie umieją liczyć.

Według pergaminu Saknussema wejście do środka ziemi znajduje się na przedłużeniu

linii prostej łączącej słońce i wierzchołek Skartarisu. Wystarczy więc znaleźć

miejsce, z którego widać odnośny wierzchołek pod tym samym kątem i w tym samym

kierunku jak słońce w dniu pierwszego lipca - i już jesteśmy w domu! Proste,

prawda? Mam nadzieję, że będzie to równie łatwe i w praktyce.

Chwileczkę - w blasku światła latarki nastawiał skalę. - I ruszamy. Według

sekstantu to powinno znajdować się w tym kierunku - powiedział, spojrzawszy na

niebo przez okienko w przesuwanej rameczce prostopadłego kątomierza.

Leif silną lampą akumulatorową, którą wyjął z plecaka, oświetlał drogę. Nie bez

powodu - dno krateru usiane było głazami, ostrymi bryłami, a w kilku miejscach

otwierały się bezdenne przepaście wygasłych kominów wulkanicznych.

Alena towarzyszyła wyprzedzającemu nas o kilka kroków Leifowi Thorgunnowi.

Bjelke zwrócił się do mnie szeptem:

- Jyrry, czy zdajesz sobie sprawę, co to oznacza, jeśli rzeczywiście promienie

słońca wpadają pierwszego lipca do Sneffelsu? Jeszcze jedno potwierdzenie

naszego przypuszczenia co do bytności Jules Verne'a...

Nie odpowiedziałem.

Doktor Bjelke znowu patrzył przez okienko sekstantu.

- Dalej już nie trzeba - zawołał do Leifa i do Aleny - a teraz bardziej na

prawo!

Cofnęliśmy się aż do ściany otaczającej stromym wałem krater.

Bjelke, oparty o potężny głaz, wciąż coś uważnie mierzył. W końcu odjął sekstant

od oka, złożył go i schował do kieszeni.

- Jesteśmy na miejscu. A gdzie ta słynna Dziura Świętego Patryka?

Leif mimo woli sięgnął ręką do gardła, zakasłał i powiedział cicho:

- Dokładnie za panem, doktorze...

Bjelke odwrócił się z wolna.

Smugi świateł naszych latarek jak na rozkaz skierowały się na niską półokrągłą

szczelinę, przypominającą łuk starodawnych sklepień, otwierającą się w murze

skalnej fortecy.

ALENA KRALÓWNA, CZYLI ŚLICZNE MAŁE INTERMEZZO

Co tam dzisiaj, panie redaktorze, dzisiaj już mi to obojętne, ale wtedy brrr,

ohyda. Wszystko było tajemnicze i jakby umyślnie przygotowane przez jakiegoś

zręcznego pisarza - wróżąca staruszka, krakanie doktora Bjelke, skały czarne jak

buty, a na koniec Dziura Świętego Patryka właśnie tam, którędy chcieliśmy zejść

do wnętrza naszej mateczki Ziemi dokładnie według wskazówek pana Verne'a.

Nie mieliśmy ochoty na rozmowy. Bjelke milczał i tylko monosylabami odpowiadał

na pytania. Leif namiętnie pykał z fajki, gotował na maszynce spirytusowej

gulasz z konserwy i herbatę i wyglądał, oświetlony płomieniem, jak diabeł

w cywilu. Namiot już postawiono - wie pan, takie leciutkie nylonowe namioty

i śpiwory z puchu to naprawdę coś! No, mnie z Jerzym nie pozostało nic innego do

roboty, jak siedzieć na skale i patrzeć w gwiazdy, obserwować światełka

samolotów przelatujących co chwila po niebie. Islandia jest bowiem jednym

z największych węzłów lotniczych na świecie i tak to wyglądało, jakby te

wszystkie samoloty umówiły się na randkę właśnie nad Dziurą Świętego Patryka.

W żaden jednak sposób nie odpowiadało to sytuacji. Gdyby na krawędzi krateru pod

Skartarisem pojawił się Wiking z długą włócznią, mieczem, tarczą i bawolimi

rogami na przyłbicy, bardziej by harmonizował z krajobrazem.

Ale za dużo mówię, prawda?

Właściwie - to o tym wieczorze nie bardzo jest co opowiadać. Zupełnie nic, a to

trochę, co można by opowiedzieć, dotyczy mnie i Jerzego. Ale dlaczegóż bym nie

miała tego panu wyznać - przecież to taki śliczny mały drobiazg.

Przez chwilę siedzieliśmy milcząc, nie mówiąc ani be, ani me. Wreszcie Jerzy

westchnął i powiedział:

- Wie pani, Alenko - nie mogę sobie tej jaskini darować, już choćby z powodu

tych bestii Leptoderinów. Do końca życia miałbym wyrzuty sumienia, że taki szmat

świata przemierzyłem i w końcu uciekłem tuż przed samym celem. Ale panią bardzo,

bardzo proszę, niech pani zostanie jutro na zewnątrz, tutaj... Przecież tam

naprawdę nie ma co fotografować w takich ciemnościach. No nie? Prawda, że zrobi

to pani dla mnie?

Nim zdałam sobie sprawę z jego słów, zapytałam zdziwiona:

- Na miłość boską, dlaczego, doktorze? Przecież ja już dzisiaj niemal umieram

z ciekawości.

- No, wie pani - wiercił się Jerzy i raz po raz zmieniał pozycję, jakby go ten

kamień gniótł - Bjelke to mądry człowiek i być może tam rzeczywiście jest coś

szkodliwego. Rozumie pani, wulkan, opary, gazy siarkowe - no, co tam będę pani

tłumaczył...

- Niech pan da spokój, doktorze - ja na to - a mrówkom te gazy nie szkodzą?

- Jezus, Maria - jęknął Jerzy - ile razy mam pani mówić, Aleno, że to nie są

mrówki tylko chrząszcze, i niech już pani z tymi mrówkami da spokój, przecież to

po prostu obraza nauki... i... w ogóle...

Obrażony uderzył okutym obcasem w skałę, ale mówił dalej: - To nic nie znaczy,

że mrówkom... cholera, już tak mówię jak i pani, chciałem powiedzieć, że to

chrząszczom nie szkodzi. One są przyzwyczajone do trudnych warunków życia. Pod

wodą, pod ziemią, w starych gnijących grzybach, a pani nie. No widzi pani?

- Niech się pan nie boi, doktorze, gdzie pan wytrzyma, tam i ja wytrzymam.

Jurek nie dawał za wygraną.

- Wie pani, Aleno, byłbym niepocieszony, gdyby się tam pani coś stało... Błagam,

nich pani będzie rozsądna...

Redaktorze, zbierało mi się na płacz, ale tak jakoś miło. Natychmiast dałabym

Jurkowi buziaka, tu, pod tymi chłodnymi gwiazdami. Wie pan, że nawet nie mrugają

tak jak u nas?

- Kolego doktorze medycyny Jerzy Kameniku - odpowiedziałam równie grobowo

ponurym głosem - ja także byłabym bardzo nieszczęśliwa, gdyby się panu tam coś

stało i dlatego wolę pana pilnować. Tak będzie bezpieczniej.

Nagle Jurek ześliznął się z głazu jak jaszczurka i stanął przede mną.

- Naprawdę, Aleno?

- Naprawdę, Jurku!

A potem znad kuchenki rozległ się głos Leifa:

- Gulasz! - huknął.

I ruszyliśmy do namiotu potykając się o kamienie. Wzięliśmy się za ręce jak Jaś

i Małgosia i zapomnieliśmy w odpowiedniej chwili od siebie odskoczyć, tak że,

obawiam się, Bjelke to zauważył. Zresztą - mieliśmy to obydwoje wypisane na

czole. Kiedy później nalewał do garnuszków herbatę, poklepał Jurka po ramieniu,

a mnie pogładził po ręce i powiedział:

- To dobrze, to bardzo dobrze...

Do dziś dnia nie wiem na pewno, co miał na myśli, ale zaczerwieniłam się, jakbym

miała piętnaście lat.

No a potem spaliśmy po królewsku w przyjemnym cieple puchowych śpiworów. Rano

obudził nas oczywiście Leif - który już się pluskał w jakiejś deszczowej kałuży

W zagłębieniu skały. Namiot pozostawiliśmy na miejscu - dzisiaj zamierzaliśmy

przeprowadzić tylko pierwsze pobieżne badania przy wejściu do jaskini

i zabraliśmy z sobą jedynie pochodnie magnezjowe, manierki z herbatą, jakieś

suchary i jedną albo dwie konserwy. Przewiesiłam przez ramię „Flexaret”, a do

torby włożyłam „Exacte” z kolorowym filmem. To dopiero Jurek trafił kulą w płot

myśląc, że nie będę fotografowała. Zobaczymy!

Jurek przez chwilę biegał po dnie krateru i oglądał skały. Szukał inicjałów

Saknussema, które według Verne'a miały być gdzieś tutaj wyryte na skale. Po

chwili jednak poniechał tego, zdenerwowany ciągłym pokrzykiwaniem Bjelkego

i Leifa, którzy się za nim obracali jak chorągiewki i pilnowali, aby nie zginął

w którymś z kominów.

W końcu wyruszyliśmy.

Tuż przed Dziurą Świętego Patryka Bjelke zatrzymał się.

- Teraz naprawdę już po raz ostatni, przyjaciele. Wchodzimy, czy nie? Nie mogę

się pozbyć niemiłego uczucia... Oczywiście nie można nie przeprowadzić badań,

ale na pewno należałoby je podjąć dopiero wówczas, kiedy będziemy lepiej

wyposażeni. Jurku, ty jesteś doświadczonym grotołazem, Leifie - zwracał się to

do jednego, to do drugiego.

Jurek bawił się swoim entomologicznym przyrządem na mrówki - ależ nie, proszę mi

wybaczyć, tego wieczoru zdecydowałam, że już nigdy nie będę go złościć - na

chrząszcze, Leif zwijał cienką, ale bardzo mocną alpinistyczną linę. Mieliśmy ją

z sobą ot tak, na wszelki wypadek. Leif opisał nam już przedsionek Dziury

Świętego Patryka jako olbrzymią jaskinię, właściwie rodzaj sali, którą zamykał

w głębi bezdenny, prostopadły, nie zbadany jeszcze komin. Tak daleko nie

mieliśmy zamiaru się zapuszczać, ale dzisiejszy dzień miał być poświęcony

polowaniu na Leptoderiny i zbadaniu jaskini. Doktor Bjelke czekał jeszcze

chwilkę, nikt się jednak nie odezwał.

- A więc dobrze, idziemy!

Leif wszedł pierwszy ze swoim niezmiennym:

- Forüt!

Za chwilę wszyscy weszliśmy do Dziury Świętego Patryka.

LEIF THORGUNN JEST BARDZO LAKONICZNY

Milczący Leif nie jest typem mówcy, a więc jego relacja była zawsze wynikiem

wzajemnej współpracy. Z tego powodu wypowiedzi nie są podane w formie płynnego

opowiadania, ale w takiej, w jakiej zostały przekazane - jako wywiad

przeprowadzony przy łaskawej pomocy doktora Bjelke w roli tłumacza.

Przyp. red.

- Czy zechciałby pan być tak uprzejmy, panie Thorgunn, i opisać naszym

czytelnikom Dziurę Świętego Patryka. Wydaje mi się, że jest pan do tego jak

najbardziej powołany. Odwiedził ją pan przecież wielokrotnie, prawda?

- Tak - chyba sześć albo i siedem razy.

- Czy odczuwał pan tam jakiś szczególny niepokój?

- Nie - zupełnie to samo co w każdej innej jaskini... tylko że...

- Proszę, niech pan dokończy, panie Thorgunn!

- Tylko że, wie pan, panie redaktorze, nie jestem zabobonny, ale w głębi jaskini

Dziura Świętego Pstryka wywołuje w człowieku przerażenie. To komin spadający

prostopadle w głąb, mający w sobie coś z muszli morskiej. Rozbrzmiewa. Cicho.

Wydaje taki szczególny dźwięk jak... - jakby to najtrafniej określić? - aha: jak

skrzypce, ale wciąż tak samo. Jakby grano tylko na jednej strunie. Człowiek

przez dłuższy okres nie zdaje sobie z tego sprawy, ale po chwili potrząsa głową,

wsadza sobie palce do uszu, czy mu w nich nie dzwoni - no i nie może się tego

pozbyć. Czy chce, czy nie chce, musi słuchać tego śpiewu płynącego z przepaści.

- To brzmi dość ponuro. A jakie wrażenie wywarła Dziura Świętego Patryka na pana

współtowarzyszach, doktorze Kameniku, doktorze Bjelke i pannie Alenie?

- Na każdym inne. Doktor Kamenik jest doświadczonym grotołazem, speleologiem,

i chociaż w granitowej jaskini wygasłego krateru był po raz pierwszy, czuł się

tu jak u siebie w domu. Doktor Bjelke był niespokojny, ciągle nas zganiał do

kupy i czekał, kiedy się coś wydarzy - a panna Alena nieustannie biegała z kąta

w kąt i fotografowała, dopóki dym magnezjowych pochodni nie wypełnił całej

jaskini, tak że musieliśmy pochylać się ku ziemi, aby się nawzajem widzieć.

- Jak długo, panie Thorgunn, był pan w jaskini?

- Mniej więcej pięć godzin. Doktor Kamenik znalazł kilka chrząszczy - wspinał

się po nie na ściany i głazy, potykał na szczelinach. Doktor Bjelke wzywał go

raz po raz do powrotu, a panna Alena prosiła, aby zachowywał ostrożność. I wtedy

właśnie doktor Kamenik odkrył pierwszy wizerunek ptaka. Znajdował się wysoko

niemal u stropu jaskini, wpół zatarty na skutek wilgoci - ale o to, panie

redaktorze, niech pan raczej zapyta doktora Bjelke. Ja sam bowiem nie

poświęciłem ptakom zbyt wiele uwagi, szukając również chrząszczy dla doktora

Kamenika i pilnując, aby nikt nie zbliżał się zanadto do Dziury Świętego

Patryka...

- Jeszcze jedno pytanie, panie Thorgunn: czy nie przyszło panu do głowy, że może

istnieć jakiś związek pomiędzy odkryciem wizerunku ptaka i posępną wróżbą

staruszki z chaty pod Sneffelsem?

- Nie - to przyszło do głowy dopiero doktorowi Bjelke.

Rozmowa ta odbywała się w małej kawiarence na brzegu morskim, z widokiem na

zatokę, gdzie w 874 roku Ingolf Arnarsson wraz ze swymi Wikingami wyładował

pierwsze belki na budową siedziby w nowej ojczyźnie. Leif przygotowywał się

właśnie do nowej wyprawy z grupą glacjologów, specjalistów w dziedzinie badania

lodowców i pokrywy lodowej, na Vatna-Jokull. Miał mało czasu i dużo roboty. Co

chwila dyskretnie odwijał rękaw swego czerwono-niebiesko-zielonego swetra

i patrzył na zegarek. Nie mogliśmy go więc zatrzymywać i po nagraniu tej

krótkiej rozmowy rozstaliśmy się. Od tej pory nie widziałem Leifa Thorgunna.

Często jednak zastanawiam się, gdzie jest w tej chwili, jakie lodowce

przemierza, gdzie chrzęszczą pod jego okutymi butami odłamki skał granitowych

i bazaltowych wokół lodowo-chłodnych fiordów lub też na którym górskim terenie

ćwiczebnym - Islandia dopiero niedawno została odkryta dla alpinistów jako

prawdziwy skarbiec nie zdobytych dotychczas ścian, kominów i skał - popuszcza

linę zapewniającą bezpieczeństwo bogatego cudzoziemca. Kiedy wyobrażam sobie

dzisiejszą, a zresztą i jutrzejszą Islandię, małą republikę na małej wyspie,

zawsze on właśnie staje mi przed oczyma. Chyba dlatego, że poznałem go tak

dobrze z opowieści uczestników wyprawy.

Przyp. red.

DOKTOR BJELKE SPOTYKA ŚLEPE PTAKI

- Tak - pierwsze odkrycie, pierwszy wizerunek ptaka... Ma pan rację. Od tego

właśnie wszystko się zaczęło. Muszę mówić „wizerunek ptaka” - nie był to bowiem

rysunek, malowidło ani wykuta w ścianie wypukła płaskorzeźba.

Jyrry to zbadał bardzo dokładnie, mimo że prosiłem go, aby raczej poświęcił swój

czas chrząszczom.

I słowa staruszki:

„... strzeżcie się małych ptaków i lodowych błysków...” brzmiały mi ciągle

w uszach. Jak mówił już panu Leif, wizerunek ptaka umieszczony był - rzecz godna

uwagi - u samego stropu w jednym kącie jaskini, właściwie w kącie, który

tworzyły strop i ściany przedsionka Dziury Świętego Patryka.

Jyrry zeskrobał nożem warstwę najrozmaitszych osadów, chwilę dłubał w skale,

a następnie zawołał nas wszystkich, abyśmy to dziwo obejrzeli. Musieliśmy to

zrobić kolejno - przed samym wizerunkiem bowiem znajdował się głaz

przypominający nieco jajko, na którego czubku mogła balansować tylko jedna

osoba. Jyrry stwierdził, że wizerunek wykonany jest z pasa jakiegoś białego

metalu o słabym odcieniu barwy żółtej, wtopionego w skałę w niezwykły,

niezrozumiały sposób. Przypominało to nieco nasze ludowe drewniane naczynia,

w których najpierw wierci się otwory, a następnie zalewa roztopioną cyną. Tylko

że ten metal stawiał opór nożowi Jyrrego, był więc co najmniej równie twardy jak

żelazo. Jyrry w końcu ze wzruszeniem ramion zszedł z głazu i ustąpił mi miejsca.

W oślepiającym świetle magnezjowej pochodni, trzymanej wysoko przez Leifa, po

raz pierwszy zobaczyłem znak, który miał się stać znamienny dla całej naszej

wyprawy, i jednocześnie od razu na pierwszy rzut oka stwierdziłem, że ten ptak

nie jest dziełem rąk mieszkańców Islandii. Wie pan, panie redaktorze, nie jestem

znawcą islandzkiej sztuki ludowej ani nie chcę nim zostać, ale podobnie jak pan

tak i ja poznam lub - jeśli pan woli - wyczuję styl i charakter twórczości

swojego narodu czy to w dziele literackim, w rzeźbie czy też wyrobie ludowym.

Nasza islandzka sztuka jest surowa, jakby wyciosana z granitu, bez ozdób, bez

upiększeń. Wizerunek, który mieliśmy przed sobą, był jednak prawdziwym tego

zaprzeczeniem. Przypominał raczej sztukę orientalną, pełną ornamentów,

zakrętasów i ozdobnych arabesek. Co ważniejsze - a na co Jyrry nie zwrócił uwagi

- ptak, którego przedstawiał dziwny pas metalu wkuty bądź też w jakiś sposób

wtopiony w spoisty granit, był wizerunkiem zupełnie szczególnego rodzaju

zwierzęcia. Mimo stosunkowo drobiazgowego odtworzenia wszystkich części ciała

nie miał na przykład oczu, jego szczęki - były to rzeczywiście szczęki, nie

dziób - zdawały się być uzbrojone szeregiem drobnych zębów; również upierzenie

niewiele przypominało pióra któregokolwiek ptaka znanego z zoologii.

Nie mogłem, niestety, dokładnie obejrzeć wizerunku. Na skałę już się wspinała

panna Alena, wszystkim nam przydzieliła rolę chłopców z pochodniami, a sama

przez następne kilka minut fotografowała przedziwny symbol (domyślałem się

wtedy, że może to być jakiś znak lub symbol) ze wszystkich stron: najpierw

w całości z okalającą skałą, a następnie jego poszczególne części. Kiedy

skończyła i nasze pochodnie wypaliły się już prawie do końca, Jyrry

zaproponował, abyśmy poszli nieco dalej, ku wewnętrznemu kominowi Dziury

Świętego Patryka.

Przyznam się panu, panie redaktorze, że szedłem tam niechętnie, ale nie mogłem

przecież - rzecz oczywista - okazać swoim przyjaciołom, że ogarnął mnie bez

powodu nieuzasadniony lęk, który można by nazwać przesądem albo - co gorsze -

tchórzostwem. Leif bardzo ostrożnie szedł na przedzie. Ale po jakiś stu

pięćdziesięciu krokach - jaskinia tymczasem zwęziła się w tunel - doszliśmy do

komina otwierającego się na dnie jaskini. Spadał w głąb prostopadle, jego otwór

był wygładzony, przypominał marmur i mimo woli pomyślałem o marmurach grobowców

i katafalków. Jyrry odsunął Alenę za siebie, przyklęknął ostrożnie, po czym

położył się na brzuchu i usiłował w świetle pochodni zajrzeć jak najgłębiej

w przepaść. Nie udało się to ani jemu, ani nam, którzy staraliśmy się tam

zajrzeć po nim. Pochodnie bowiem bardzo oślepiały i oblewały sinawym światłem

raczej nas niż wnętrze Dziury Świętego Patryka. Leif wyciągnął jedną z ostatnich

pochodni, zapalił ją na całej jej długości i wrzucił do przepaści. Uderzając

o ściany, rozpryskiwała snopy iskier, a w końcu zatrzymała się na występie

skalnym kilkadziesiąt metrów pod nami. Mogliśmy teraz obejrzeć dokładnie Dziurę

Świętego Patryka.

Gładki był tylko skraj otworu, nad którym staliśmy. Kilka metrów głębiej

zaczynały się w skale jakby schody, nierównomierne występy, które umożliwiały

trudne wprawdzie, niemniej jednak realne zejście w głąb.

Przypuszczam, że my obaj, ja i Jyrry, oświetleni widmowym światłem z głębi,

używanym na scenach teatrów dla straszydeł i poczwar, myśleliśmy o Jules

Verne'em. Komin odpowiadał dokładnie opisowi pierwszego etapu schodzenia do

środka ziemi profesora Lidenbrocka i jego bratanka oraz Hansa. Dziura Świętego

Patryka była rzeczywiście wejściem do tajemnic podziemia, nie zaś tylko jednym

z licznych kraterów znajdujących się na dnie Sneffels...

Wkrótce nasze przypuszczenie miało się potwierdzić. Jyrry przez chwilę rozmawiał

cicho z Leifem, po czym opasał się liną i zsunął z brzegu przepaści.

- Jerzy, proszę cię, nie! - zawołała panna Alena, ale Jyrry już zniknął w głębi,

oświetlonej jeszcze dopalającą się głęboko pod nim pochodnią. Zawsze spokojny

Leif ostrożnie popuszczał linę, przerzuconą na krzyż przez ramię, i wsparty

o głazy granitu obserwował, czy cienki sznur nylonowy, na którym wisiało

zdrowie, a może nawet życie Jyrrego, nie ociera się o ostrą krawędź skały.

Jyrry zresztą nie opuścił się zbyt głęboko. Ledwie odwinęło się kilka metrów

liny, odezwał się jego głos, zwielokrotniony potężnym echem, jakby dochodził

równocześnie zo wszystkich kątów jaskini.

- Halo, Bjelke! Znalazłem już coś! W skale jakimś ostrym narzędziem wyryto

litery, wygląda to jak runy, i jeśli się bardzo nie mylę, to własnoręczny podpis

Saknussema. Ten sam, którego mieliśmy według Verne'a szukać na głazie na górze.

Co ty na to?

Zaproponowałem Jyrremu, aby wracał jak najszybciej na górę i abyśmy nasze

badania kontynuowali dopiero wówczas, gdy powrócimy do Sneffels lepiej

wyposażeni.

- Chwileczkę, tu jeszcze coś jest - dudnił potężny głos z przepaści. - Bjelke,

chłopie, znalazłem jeszcze jednego ptaka. Wiszę akurat przed nim. Tylko że tego

namalowano - właściwie to wyciosano czy jak - dziobem na dół, w głąb Dziury

Świętego Patryka. Zupełnie jakby wskazywał drogę. A poza tym wydaje mi się

trochę mniejszy. Hej, Leifie, opuść mnie jeszcze kawałek! Pode mną jest jakaś

półka skalna.

Lina ześliznęła się kilkadziesiąt centymetrów i zwiotczała. Jyrry widocznie stał

na skale.

- Całkiem tu przytulnie - zawołał. - Stanowczo przyjemniej niż w Vjeternicy czy

w Barazdalaśe. Tylko żadnych chrząszczy tu nie widzę. Mam zejść jeszcze niżej?

Wygląda to zupełnie możliwie.

Tego było już dla mnie trochę za wiele. Wsadziłem głowę niemal do przepaści

i przy pomocy panny Aleny i - co dziwniejsze - nawet i Leifa, któremu takie nie

przygotowane badania speleologiczne mimo wszystko wydały się szaleństwem,

namawialiśmy Jyrrego do powrotu na górę. Ledwie zdążyliśmy dotrzeć do wyjścia,

zanim dopaliła się ostatnia pochodnia. Proszę mi wierzyć, panie redaktorze, że

elektryczne latarki są doskonałe w drodze po schodach do domu, ale w terenie

pełnym zdradzieckich przepaści, skał i kamieni, które jakby naumyślnie pchają

się pod nogi, wygodniej jednak polegać na starej wypróbowanej pochodni, nieco

tylko zmodernizowanej i ulepszonej.

W Dziurze Świętego Patryka i w jaskini światło pochodni wydawało się nam

oślepiającym blaskiem. Gdy jednak wyszliśmy na światło dzienne, mimo że niebo

nad kraterem Sneffels było tego popołudnia zaciągnięte gęstymi białymi chmurami,

mrużyliśmy oczy jak półślepe, nowo narodzone kocięta.

Byłem bardzo szczęśliwy, że nic się nie zdarzyło, panna Alena świergotała niby

ptaszek i rozwijała swoje teorie co do pochodzenia zagadkowych rysunków, Jyrry

co chwila z miłością zaglądał do probówki, gdzie w spirytusie pływało kilka

rzadkich i prawdę powiedziawszy wcale niepowabnych chrząszczy. Nawet Leif

pogwizdywał przygotowując nasze drugie śniadanie, będące jednocześnie obiadem,

a prawdopodobnie i kolacją. W jaskini bowiem o jedzeniu nawet nie pomyśleliśmy.

Tego wieczoru nie osiągnęliśmy porozumienia, jak wyjaśnić odkrycie tych

niezwykłych wizerunków. Wydawało się dziwne, że dotychczas nikt na nie nie

zwrócił uwagi. Chroniło je wprawdzie nie rzucające się w oczy i trudno dostępne

miejsce, a z pewnością także i zabobon. Razem z Jyrrym rysowaliśmy plan

przedsionka Dziury Świętego Patryka, na którym po naradzie z Leifem i panną

Aleną zaznaczyliśmy także miejsce znalezienia wizerunków przedziwnych ptaków,

podpisu Saknussema (który mógł być również zaczerpniętym z Verne'a dowcipem

jakiegoś zwiedzającego, z czego zdawaliśmy sobie sprawę), jak i miejsc,

w których Jyrry znalazł rzadkie Leptoderiny.

Nazajutrz, ulegając uporczywym namowom Jyrrego, chcieliśmy przeprowadzić

dokładniejsze badanie studni Dziury Świętego Patryka i w miarę możliwości

sfotografować runiczny napis i następny wizerunek na skalnej ścianie. Kładliśmy

się spać w znakomitym humorze, rankiem natomiast nasz mały obóz przypominał

raczej szpital.

Panna Alena bez wątpienia miała gorączkę i skarżyła się na bóle głowy i stawów,

podobne dolegliwości odczuwał Jyrry. A nawet ja czułem się jakoś niewyraźnie.

O zejściu do Dziury Świętego Patryka nie było co myśleć.

Jyrry nalegał, abyśmy jeden dzień odpoczęli. Twierdził, w końcu nie bez racji,

że starczy nam żywności i że skoro możemy jutro przeprowadzić przedwstępne

badania bez trudu i zmęczenia, głupotą byłoby wspinanie się na szczyt

Skartarisu, a potem schodzenie w dół do mojego samochodu.

Oczywiście miał rację. Ale mnie bez przerwy chodził po głowie ten przedziwny

chmurny wiersz, zapowiadający, że „śmierć skosi pasterzy owiec i łowców

ptaków...” W niespełna godzinę namiot był złożony, bagaż spakowany, a my

podążaliśmy przez lodowe pola i zwaliska granitowych skał z powrotem na brzeg

krateru.

Tym razem był to marsz trudniejszy i żałosny. Alena nie mogła nieść nawet swoich

przyrządów fotograficznych, Jyrry przezwyciężał się, chociaż na bladą twarz

występowały mu krople potu, i dzielnie parł naprzód, ale słysząc jego ciężki

oddech nawet nie lekarz poznałby, że znajduje się już u kresu sił. W istocie

wędrówka nasza wyglądała tak, że Leif przenosił prawie sam z moją - obawiam się

mało wydatną - pomocą wszystkie pakunki o kilkadziesiąt metrów dalej, po czym

wracał, aby pomóc Jyrremu i pannie Alenie, i znowu brał część pakunków, i w ten

sposób w ślimaczym tempie posuwaliśmy sią na- przód. W czasie drogi kilkakrotnie

zatrzymywaliśmy się na dłuższy odpoczynek. Leif za każdym razem wyjmował czajnik

i przygotowywał z rozpuszczonego lodu herbatę.

Gdy doszliśmy do stacji benzynowej, dawno już minęła godzina, kiedy powinien

nastąpić zachód słońca - tylko że my znajdowaliśmy się w Islandii i czerwona ku-

la słońca toczyła się po niebie, by zajść na kilka zaledwie godzin dopiero

gdzieś koło północy. Jyrry i Alena zwali- li się bezwładnie na tylne siedzenie,

ja - niczym w ja- kimś przedziwnym śnie - włączyłem silnik i zagrzewałem go,

podczas gdy Leif pakował bagaże. Nagle z kamiennego domku wyszła przez niskie

bardziej do tunelu podobne drzwi nasza znajoma starucha i zbliżyła się z wolna

do nas.

- Powrócili dzielni mężowie ze strzałami i młotami, widzieli małe ptaki?

Grzaliście je w dłoniach? - Nie czekając na odpowiedź roześmiała się piskliwym

starczym śmiechem, który brzmiał nam jeszcze w uszach, kiedy zjeżdżałem

serpentynami nad Budir na drogę wiodącą wzdłuż zachodniego wybrzeża do

Reykjavik.

DOKTOR KAMENIK O DZIWNYM PRZEZIĘBIENIU

Nie wiem, co pan doktor Bjelke opowiadał o naszej drodze z krateru, ale jeśli

mówił o niej bardzo źle, to - mówiąc między nami, panie redaktorze - była

jeszcze gorsza.

Myślałem już, słowo daję, co najmniej sto razy, że nie dojdę, że usiądę na

najbliższym kamieniu i spokojnie tudzież wygodnie zamarznę. Jedynie wygląd

Aleny, ledwo powłóczącej nogami i zataczającej się, a mimo to idącej naprzód,

dodawał mi sił. Właściwie to nie dodawał sił, a raczej zawstydzał. Mówiłem

sobie: „Ty, doświadczony grotołaz, chłop jak dąb, a z powodu głupiego

przeziębienia zachowujesz się jak panienka...”. Szło się dalej, przede wszystkim

dzięki Leifowi, ponieważ i Bjelke nie bardzo się do dalszego marszu nadawał.

Przeziębienie - wie pan, mnie od, samego początku to przeziębienie wydawało się

bardzo dziwne. W przedsionku Dziury Świętego Patryka nie panował wcale jakiś

szczególny chłód, było tam nawet cieplej niż na zewnątrz w kraterze. Wypływa to

ze specyfiki jaskiń - w lecie się tam człowiek przyjemnie ochłodzi, w zimie zaś

trochę ogrzeje. Poza tym posłuchawszy rad Thorgunna ubraliśmy się jak na biegun

północny, a co najdziwniejsze, że nikt z nas nie kasłał, nie skarżył się na bóle

w piersiach i na takie różne rzeczy, które zazwyczaj towarzyszą przeziębieniu.

Oczywiście, że ani ja, ani kolega Bjelke nie czuliśmy się upoważnieni do

wtrącania się w sprawy internistów - ale, jak mówię: od samego początku wydawało

się nam to bardzo dziwne.

Bjelke musiał podczas tych czterech godzin jazdy krętą drogą wzdłuż wybrzeża od

Stąpi przez Breidifjord i Faxafjord do Reykjavik przezwyciężyć słabość i zdobyć

się na ogromny wysiłek. Przez stolicę przeleciał jak burza - bez przeszkód

zresztą. Na ulicach znajdowały się tylko koty i kilku spóźnionych marynarzy,

którzy zatrzymali się dłużej w gospodzie, a także grupy gwiżdżących

i pokrzykujących amerykańskich boys, nie wiedzących, co zrobić z czasem

i nadmiarem energii płynącej ze spożycia konserw i gumy do żucia. No i po chwili

byliśmy już w Hafnarfjordur, pokręciliśmy się po porcie i zakotwiczyliśmy między

olbrzymimi głazami, rozsianymi w tej podmiejskiej dzielnicy, w willi doktora

Bjelke. Leif został w domu w Reykjavik. Czuł się zupełnie dobrze i przyrzekł, że

nazajutrz się w Hafnarfjordur pokaże.

Pamiętam bardzo niewyraźnie, co się z nami działo. Wiem, że Alena opierała głowę

o moje ramię, że matka doktora Bjelke ugotowała nam coś bardzo gorącego i bardzo

słodkiego - a potem zapadliśmy w sen. Miałem przedziwne sny, w których zębate

granitowe ptaki przemieniały się w rozwścieczone staruchy i w węże runicznego

pisma, którego za żadne skarby świata nie mogłem przeczytać. Następnie

rozkołysało się we mnie olbrzymie wahadło: w tę i tamtą stronę, ruchy zwiększały

się nieustannie i w końcu stały się już tak wielkie jak świat, a ja broniłem się

rozpaczliwie i na próżno. Czułem, że zostanę rozdarty i runę w Dziurę Świętego

Patryka, i będę palić się tam jak magnezjowa pochodnia... I znowu w tę i tamtą,

w tę i tamtą stronę...

Rano wszyscy czuliśmy się trochę lepiej. Blady Bjelke w czerwonym szlafroku

krzątał się między pokojem, gdzie leżała Alena, a tym drugim, w którym ja

leniuchowałem, i starał się nas przekonać, że należy pozostać w łóżkach.

Oczywiście, na próżno. Lekarza nie tak łatwo w łóżku utrzymać, a Alena, no,

Alena po prostu trzymała ze mną i wstawała również, choć obydwoje słanialiśmy

się i przytrzymywali łóżek jak wzajem się wspierające towarzystwo stuletnich

staruszków.

W południe odbyło się posiedzenie „rady wojennej”, w którym brał udział także

i Leif. Przyjechał autobusem z Reykjavik w dobrym humorze i znakomitej kondycji.

Bjelke także czuł się zupełnie dobrze. Tylko Alena i ja czuliśmy jeszcze na

plecach ogromny ciężar i słabość w całym ciele.

Pierwszym punktem było odkrycie przedziwnych ptaków. Nikt z nas nie potrafił

wyjaśnić ani ich pochodzenia, ani techniki, przy której pomocy dawny ich twórca

umieścił je w granitowej skale. Że stało się to bardzo dawno, być może przed

wielu wiekami, nikt z nas nie miał wątpliwości - świadczyły o tym wyraźnie

zwietrzałe skały wokół i oksydowana powierzchnia nieznanego metalu. Bjelke

przyniósł z biblioteki olbrzymią książkę o sztuce ludów pierwotnych - nie

znaleźliśmy jednak nic, co by choć w przybliżeniu przypominało wizerunki

w jaskini.

Bjelke zastanawiał się nad problemem, dlaczego ptaki na wizerunku nie miały

oczu. O ile pamiętam, to miały oczy - a także ich upierzenie nie wydawało mi się

wcale tak dziwne. Przez chwilę rysowaliśmy je na arkuszu papieru i spieraliśmy

się o ich rzeczywiste kształty, ale Alenie przyszła szczęśliwa myśl do głowy:

wywoła filmy, na których ptaki są utrwalone, przynajmniej jeden - i będzie po

kłopocie. I mimo lekarskich zastrzeżeń ze strony doktora Bjelke zniknęła szybko

wraz ze swymi przyborami w łazience, zawiesiła okno kocem (nie ma pan pojęcia,

jakimi mistrzami w swoim zawodzie są doświadczeni fotografowie i jak niewiele im

potrzeba!) i zostawiając nas za drzwiami prosiła, abyśmy krzyknęli, kiedy minie

dziesięć minut - tak długo bowiem film powinien leżeć w wywoływaczu - i następne

trzy - bo dopiero wtedy będziemy mogli popatrzeć.

Niestety, nie pomogła nam. Otworzyła drzwi i wyszła z łazienki trzymając

w palcach mokry, kapiący jeszcze film - zupełnie sczerniały i nie do użycia,

plamisty, tylko tu i tam noszący niewyraźne ślady rysunku.

- Ale ze mnie idiotka! - kręciła głową Alena. - To mi się jeszcze nigdy w życiu

nie zdarzyło! W łazience jest przecież ciemno, ciemniutko, aparat mam

wielokrotnie sprawdzony, film również - a po wywołaniu wygląda tak, jakby był

prześwietlony... Czy nie ma tam jakiegoś zagadkowego czarodziejskiego światła,

które w Dziurze Świętego Patryka przenika na wskroś aparaty, mądrzy panowie

doktorzy? A może to duchy Wigingów prześladują wścibskie fotografki? - zwróciła

się do Bjelkego.

Roześmieliśmy się, a Bjelke pocieszał Alenę, że nic się nie stało, że do jaskini

i tak wrócimy jeszcze i że możemy znowu fotografować, a Leif się krzywił

i usiłował na prześwietlonym filmie odnaleźć swoją twarz.

Naraz Bjelke przerwał w połowie zdania, otworzył szeroko oczy i wybiegł do

sąsiedniego pokoju. Po chwili zjawił się z powrotem ubrany tak jak w dniu

wyprawy do Sneffels.

- Leifie, muszę wyjechać na kilka godzin. Pojedziesz ze mną?

Zawsze spokojny i obojętny Leif kiwnął tylko głową.

To zrozumiałe, żeśmy wraz z Aleną protestowali, chwytaliśmy obydwóch za rękawy,

wskazując okno, za którym z szarych chmur spływały strumyczki wody. Na próżno.

A potem już tylko mogliśmy patrzeć, jak „Iza” doktora Bjelke rozpryskując

głębokie kałuże przed domem zmierzała w kierunku Reykjavik.

Na pożegnanie polecił nam Bjelke, abyśmy się jak najlepiej z Aleną bawili, nie

wychodzili na dwór, nie przemęczali się i nie wycierali jego mamie naczyń, boby

się bardzo gniewała! No - oczywiście wcale się nie obraziła, kiedyśmy się

kręcili wokół stołu ze ścierkami, chociaż nasze porozumiewanie się było dosyć

kłopotliwe. Starsza pani umiała zaledwie kilka słów po niemiecku, my po

islandzku nie rozumieliśmy wcale, i nie pozostało jej nic innego, jak zabawiać

nas jak już wielu gości przed nami: pokazywała nam album z fotografiami

rodzinnymi. Na pożółkłych prostokątach defilowali ojciec i dziadek doktora

Bjelke, przewodnik Verne'a, stryjkowie i ciotki, przeważnie rybacy, marynarze,

robotnicy z kamieniołomów i myśliwi. Tylko sam Bjelke (w albumie znajdowały się

jego zdjęcia: golutkie niemowlę na białej skórze, uczeń, student i, oczywiście,

świeżo promowany doktor) sprzeniewierzył się rodzinnej tradycji - został

lekarzem. Na tym zabawa się skończyła, starsza pani usiadła naprzeciw nas

w fotelu na biegunach i po chwili już drzemała.

Myśmy wzięli z niej przykład, tym bardziej że Alena pobladła i marzyła o tym,

żeby jak najszybciej znaleźć się w swoim pokoju i położyć spać.

Długo nie mogłem zasnąć. Czekałem na doktora Bjelke. Na próżno. Ostatni rybacki

stateczek odgwizdał swoje obowiązkowe pozdrowienie, ostatni autobus ze stolicy

przetoczył się na pobliskiej szosie z Eyrabakki, najbardziej wysuniętego na

południe cypla wyspy, ostatni spóźnialscy żegnali się głośnymi okrzykami.

A potem szumiały już tylko niedalekie fale i do okien w regularnych odstępach

czasu wpadało światło latarni morskiej, znajdującej się na końcu molo. Bjelke

nie przyszedł.

Zbudził mnie dopiero wczesnym rankiem - przemoczony, z potarganymi włosami. Stał

objęty blaskiem świtania na tle prostokątu drzwi jak zjawa: cichy i milczący.

Woda ściekała po nieprzemakalnym płaszczu, sącząc się na podłogę. Nie zwracał na

to uwagi.

Z nieprzytomnym spojrzeniem usiadł w fotelu i położył na stole między przyborami

do szycia matki a wazonem ze świeżymi kwiatami jakiś bardzo dziwny przyrząd -

skrzynkę z tarczą, od której biegł przewód do metalowego pręta wielkości

probówki. Wielcy mężowie z mocnymi strzałami i miotami nie zginą, ale śmierć

skosi pasterzy owiec i łowców małych ptaków. Strzeżcie się małych ptaków...

Mówił raczej do siebie i ciągle patrzył gdzieś poza mnie. Wyskoczyłem z łóżka

i szybko włożyłem szlafrok.

- Na Boga, co z tobą? Gdzie byłaś, Bjelke?

- W Sneffels. W Dziurze Świętego Patryka.

- Nie wygłupiaj się! Teraz? W nocy?

- Nie - byliśmy tam z Leifem już wieczorem... zaraz wróciliśmy... To straszna

wyprawa! Z dziesięć razy nieomal że nie spadłem, a Leif trzykrotnie.

Ubezpieczaliśmy się nawzajem liną... Ale, Jyrry, rozumiesz, musiałem tam pójść!

Od wczoraj rana już to przeczuwałem i musiałem się upewnić - ze względu na

ciebie i na pannę Alenę...

- Ciągle nic nie rozumiem. Co się właściwie stało, Bjelke?

- Nic, tylko to, że wielcy mężowie w karacenach, w pancerzach i za mocnymi

tarczami z drzewa obitymi metalem nie zginęli - ale śmierć skosiła pasterzy

w łachmanach. Tylko to, że film w kasecie był prześwietlony, Leif po pierwszej

wizycie w jaskini zachorował, a przed kilku miesiącami ponownie. Że ty, Alena,

a także trochę i ja, wszyscy, którzy przybliżyliśmy się do tych dziwnych

wizerunków na ścianie, zaziębiliśmy się! Zaziębiliśmy? Nonsens!

W końcu zrzucił z siebie mokry płaszcz, schwycił przyrząd leżący na stole

i podsunął mi go pod nos.

- Wiesz, co to jest, Jyrry?

- Nie mam pojęcia.

- To ja ci powiem. Geiger. Licznik Geigera-Mullera wskazujący ilość

radioaktywnych cząsteczek. Nie patrz na mnie z przerażeniem. Te powabne, piękne

i niezwykłe ptaszki są radioaktywne. Są radioaktywne, i to tak silnie, że nieco

dłuższy pobyt w ich pobliżu oznacza śmierć. No - teraz już wiesz.

ALENA KRALÓWNA O NIEPRAWDOPODOBNYM PRZYPUSZCZENIU

Odchodziłam po prostu od zmysłów - przenosiłam wzrok z Jurka na doktora Bjelke

i z powrotem jak na turnieju tenisa stołowego i nie wiedziałam, o czym właściwie

mówią. Dopiero po chwili wyjaśnili mi wspólnymi siłami, pewnie dlatego, abym nie

jęczała, kiedy mi Bjelke strzykawką pobierał krew z żyły, podobnie zresztą jak

Jurkowi i Leifowi. A potem Jurek rewanżując się ukłuł z kolei jego.

Dowiedziałam się, że właściwie nie jestem wcale przeziębiona, ale że moja

choroba jest skutkiem napromieniowania, ponieważ podobnie jak Jurek kręciłam się

dość blisko tych potwornych ptaków. Bjelke pobiegł, aby oddać próbki z naszą

krwią do laboratorium polikliniki hafnarfjordurskiej w celu wykonania analizy,

czyli policzenia białych i czerwonych ciałek. Mówił, że na podstawie tego

zorientuje się, jak poważny jest nasz stan.

No - ja to i bez analizy wiedziałam, że nie jestem tak bardzo chora. Właściwie

czułam się już zupełnie dobrze i kiedy powiedziałam to doktorowi Bjelke, odparł,

że myśli tak samo jak i ja i że mu kamień spadł z serca. Mogło to się bardzo źle

skończyć, gdybyśmy w pobliżu tych ohydnych wizerunków przebywali troszkę dłużej.

Doszliśmy wspólnie z Jurkiem do wniosku, że wizerunki ptaków odkryli już dawni

mieszkańcy Islandii, prawdopodobnie pogańscy kapłani, druidzi, poznali ich

działanie i używali ich dla swoich celów. Jurkowi przyszło nawet do głowy, że na

przykład całodzienna modlitwa przed wizerunkiem w granicie z całą pewnością

skruszonego grzesznika kosztowała życie - zwłaszcza jeśli był to pasterz owiec,

a nie rycerz, Wiking, opancerzony jak konserwa i dzięki temu w jakimś stopniu

chroniony przed działaniem zgubnych promieni. Potem odkrycie poszło

w zapomnienie, może z przyjęciem chrześcijaństwa, i przetrwało jedynie w ustnie

przekazywanej sadze, opowieści, którą wykrakała starucha spod Sneffels.

- Obiecałeś, Bjelke, posłać do Sneffels profesora Sörenssena - przypomniał

Jerzy.

Bjelke wbrew swoim zwyczajom zapalił papierosa z pudełka, które już nie wiadomo

jak długo leżało na stoliku z przyborami do palenia.

- Obiecałem, Jyrry! Ale nie poślę. Przemyśleliśmy to z Leifem dzisiejszej nocy

w czasie drogi powrotnej. Rozważ, Jyrry - ty jesteś komunistą, prawda? Wiem,

mówiliśmy przecież o tym u ciebie w Pradze. Powiedziałem ci wtedy, że nie jestem

komunistą, i byłem ci bardzo wdzięczny za to, że mnie nie usiłowałeś

przekonywać, nie sprzeczałeś się ze mną i pozostaliśmy przyjaciółmi. Pamiętam

jak dziś, co mi wtedy powiedziałeś: „Komunizm to nie towar na eksport, Bjelke.

Trzeba go sobie stworzyć własnymi rękoma tam, u was, w kraju!”. Powiedziałeś mi

tak, nieprawda?

Jurek w milczeniu kiwnął głową.

- Wiele o tym myślałem, nawet wtedy kiedy rozmawialiśmy o Verne'em

i chrząszczach. Praga, twój kraj i ty, Jyrry, poważnie zachwialiście moją wiarę

w zbawcze tradycje naszego narodu, których podobno musimy się trzymać i w miarę

możności zawsze i wszędzie opierać się na nich. Widzisz, Jyrry, Althing zasiada

pod gołym niebem tak jak przed tysiącem lat, nasz prezydent, tak samo związany

tradycją, nie urzęduje w Reykjavik, gdzie mieszka niemal połowa ludności naszego

państwa, ale W wiosce Bessastadir, tak małej, że nie znajdziesz jej na mapie.

I można by tak wyliczać w nieskończoność. Nasze tradycje, nasze zwyczaje,

świadomość narodowa i duma chroniły nas przez tysiąc lat - niestety, nie dłużej.

Spójrz, Jyrry, widzisz?

Bjelke podszedł do okna wychodzącego na zachód: widać stąd było przystań,

a dalej wzburzony Faxafjord, pokryty spienionymi falami. Wskazał mi skały

biegnące tarasami coraz wyżej i wyżej, po czym łukiem wyciągniętym jak chciwa

ręka i tworzącym wąski półwysep obejmujące południową część Faxa-fjordu. Tam

w oddali widać było właśnie punkcik lądującego samolotu odrzutowego z grzybkiem

hamującego spadochronu za nim, a kiedy się dobrze przyjrzałam, dostrzegłam

pasiaste biało-czerwone rękawy wskazujące kierunek wiatru, jakie widuje się na

lotniskach.

- To Keflavik - baza bombowców o dalekim zasięgu, Jyrry. Islandia, jak wiesz,

należy do NATO i od roku istnieje na naszym terenie jedna z największych baz USA

na świecie.

Dotychczas są tylko w Keflavik, na obszarze trzydziestu kilometrów kwadratowych

ziemi, którą nasi pradziadkowie i ojcowie wydarli skałom, obsieli, skąd własnymi

rękoma odciągali głazy... Teraz wyrosły tam koszary, bary i hangary. Ale Jyrry -

Bjelke chwycił Jurka za ramię i tak je ścisnął, że aż grymas bólu skrzywił mu

twarz - czy potrafisz sobie wyobrazić, co się stanie, kiedy gazety podadzą

sensacyjną wiadomość o przedziwnym radioaktywnyrq metalu, który promieniuje całe

stulecia, dzisiaj już może z mniejszą siłą, ale nieustannie? I o pozostałych

tajemnicach, które - być może - kryje Dziura Świętego Patryka? Jeśli nie

potrafisz, to ja ci powiem: za kilka dni Sneffels otoczą kłęby drutów

kolczastych, a wewnątrz będą pracowały grupy nie czeskich czy islandzkich, ale

zupełnie obcych naukowców, i nie w celu wyjaśnienia nie znanych jeszcze tajemnic

przyrody i znalezienia odpowiedzi na stojące przed nami dalsze znaki zapytania,

ale w celu zbudowania jeszcze doskonalszych bomb i innych środków masowej

zagłady. Czy potrafisz wyobrazić sobie jaki skutek miałyby pociski i odłamki

granatu z metalu, zabijającego nie tylko przez zranienie, lecz także zdradliwą

śmiercią, rozpadem czerwonych ciałek krwi, czy potrafisz wyobrazić sobie lekko

rannego chłopca czy mężczyznę duszącego się i sinymi wargami łapiącego

powietrze...

- Dosyć, na litość boską, dosyć, doktorze!... - przerwałam doktorowi Bjelke,

zatykając sobie rękoma uszy. - Jurku, on ma rację. Nie możemy do tego dopuścić.

Ale co mamy robić?

- Dziękuję pani, panno Aleno, za pomoc. Wiem, że mi jej użyczy każdy przyzwoity

człowiek na świecie. Co zrobimy? No, myśmy z Leifem już się zdecydowali. Jutro

Leif postara się o kilka kilogramów materiału wybuchowego. Nie wiem jeszcze,

gdzie i w jaki sposób, i nie martwię się o to - ale wierzę, że go zdobędzie.

Pojutrze w nocy tam, gdzie dzisiaj jeszcze znajduje się przedsionek Dziury

Świętego Patryka, będzie już sto tysięcy ton granitowych głazów. Sneffels

pogrzebie niebezpieczeństwo zagrażające światu, a tym samym i, miły Jyrry -

Bjelke uśmiechnął się nieco smętnie - i naszą zagadkę VAI. No i ty przez kilka

następnych tygodni będziesz mógł całkowicie poświęcić się swoim chrząszczom!

- A ty? Czy to dopuszczalne: ni stąd, ni zowąd w cywilizowanym kraju wysadzać

jaskinię w powietrze?

Bjelke machnął ręką.

- Wybuchu nie będzie prawie słychać, ale gdyby nawet, będziemy już z Leifem

dawno w samochodzie. Tym razem zostawię go na wrzosowisku pomiędzy Budir

a Stąpi. Nikt się o naszym przyjeździe i odjeździe nie dowie i nie wiadomo, ile

lat upłynie, zanim przypadkowy podróżnik odkryje, że wejście do jaskini jest

zawalone...

Jurek przemierzał pokój z kąta w kąt, od okna z widokiem na morze do stołu, przy

którym siedzieliśmy: Bjelke z oczyma jak w gorączce, spokojny Leif i ja

z szeroko otwartymi oczyma, śledząca, co się wokół mnie dzieje.

Wreszcie Jurek zatrzymał się przed doktorem Bjelke.

- Gudmundurze - po raz pierwszy słyszałam, jak zwrócił się do doktora po imieniu

- masz rację i bardzo cię za to szanuję. Być może, że i ja nie postąpiłbym

inaczej. Przyrzekam, że ze wszystkich sił pomagać ci będę w dążeniu, aby

odkrycia w jaskini Dziury Świętego Patryka nie zostały nigdy przez nikogo

niewłaściwie wykorzystane - ale musimy tam wrócić. Słyszysz, musimy! To nasz

obowiązek: sprawdzić, czy tajemnica, której mądry Jules Verne nie przekazał

światu, nie powinna być dzisiaj ujawniona!

- Mówisz głupstwa, Jyrry! Przecież w jaskini kryje się śmierć - i to

prawdopodobnie nie pod jedną postacią.

Jurek pokręcił głową.

- Nie przypuszczam, żeby było aż tak źle. Wróciliśmy przecież - trzeba przyznać,

trochę napromieniowani, ale chyba nie niebezpiecznie. Leif powrócił, Jules Verne

również, wrócił też nawet Arne Saknussem, i to w okresie, kiedy - według

wszelkiego prawdopodobieństwa - promieniowanie nieznanego metalu było jeszcze

silniejsze. Przecież radioaktywność w miarę upływania czasu maleje. Co wykryłeś

przy pomocy licznika Geigera?

Bjelke popatrzył na Leifa. Ten kreślił palcem po obrusie, oczy miał spuszczone.

- No tak, masz rację. Licznik zaczął tykać zaraz po wejściu do jaskini, ale

strefa niebezpiecznego promieniowania - nawet jeśli przebywa się w jego zasięgu

kilka minut - zaczyna się dopiero w odległości jednego do dwóch metrów od

wizerunku. Mimo to...

- Poczekaj, Bjelke. Ja wiem. Jestem przecież także lekarzem, a nie ryzykantem.

Nigdy mi nie przyszło do głowy narażać kogokolwiek na niebezpieczeństwo i to

właśnie teraz - Jurek popatrzył na mnie bardzo czule - ani siebie. To zupełnie

zrozumiałe. Przyjaciele, muszę powiedzieć wam coś, co dotychczas zostawiłem dla

siebie. Nie z powodów egoistycznych. Nie chciałem was spłoszyć już na samym

początku badań.

Niedaleko komina Dziury Świętego Patryka oprócz drugiego wizerunku ptaka

znajduje się jeszcze inny rysunek, czy jak tam go nazwać, wykonany tą samą

techniką - pas jasnożółtego metalu wtopiony w skałę. Przez chwilę nie mogłem

rozpoznać, co przedstawia - bardzo to uproszczone, zaledwie kilka linii. Dopiero

później się zorientowałem: leżący szkielet ludzki!

Musicie mi przyznać, że to ponure odkrycie - w nastroju tajemniczych wróżb

i szumu dobiegającego z Dziury Świętego Patryka - nie zachęciłoby nas zbytnio do

prowadzenia dalszych badań. Dlatego też pozostawiłem tę wiadomość dla siebie.

Nie wiedziałem wtedy, co oznacza - teraz już wiem. Ten, kto umieścił

w granitowej ścianie wizerunki ptaków, ostrzegał przybyszów: uwaga, tu czyha na

człowieka śmierć! Rozumiecie teraz, prawda?

- Czemu twierdzisz, że na człowieka? - zapytał Bjelke. - Czy innym istotom

radioaktywność nie szkodzi?

- Nie, wcale tak nie myślę. Ale poczekaj jeszcze chwilkę. Czy zauważyliście, jak

umieszczono wizerunek ptaka w przedsionku Dziury Świętego Patryka? - Jerzy

zwrócił się z tym pytaniem do nas wszystkich.

- Działanie zabójczych promieni obejmuje - wprawdzie stosunkowo mało intensywnie

- całą powierzchnię jaskini. Sam to potwierdziłeś, mówiąc o tykaniu licznika

Geigera już przy samym wejściu. Dlatego też w odleglejszych zakątkach jaskini

powstały nie nowe rodzaje - jak przypuszczałem początkowo - ale mutacje

Leptoderinów, właściwie osobniki zwyrodniałe pod wpływem działania promieni

radioaktywnych, ale mimo to zdolne do dalszego rozwoju i prawdopodobnie

rozmnażania. Naukowcy potrafią „bombardowaniem” cząsteczkami radioaktywnymi czy

też promieniami Rentgena wywołać bardzo wiele mutacji nie tylko muszek

bananowych, ale większych i bardziej złożonych tworów. Widzisz - Bjelke - nauka

nie kłamie! Kilka gatunków Leptoderinów naprawdę nie żyje obok siebie w jaskini

- ta zasada nie uwzględnia jednak ptaków z jakiegoś promieniującego metalu.

Ale wracajmy ad rem! Aleno - jak myślisz: jakie inne światło mogłoby jeszcze

oświetlić z tego miejsca wszystkie kąty jaskini?

- No, oczywiście lampa! - strzeliłam.

- Tak, przyjaciele. Alena ma rację. Lampa. Zwróćcie uwagę, że znajdujemy

wizerunki ptaków właśnie tam, gdzie byśmy umieścili reflektory albo też jakieś

inne źródło światła. Ma się rozumieć, nie wydziela ono widzialnego światła -

lecz promienie radioaktywne, których człowiek nie dostrzega oczyma, ale - jak

zauważył no Bjelke - ptaki na wizerunkach są ślepe! Nie mają oczu, przy których

pomocy mogłyby widzieć nasze ludzkie światło.

No - a do tego stwierdzenia dochodzą dalsze: wizerunki są wykonane metodą

absolutnie nie znaną człowiekowi żyjącemu w XX wieku. Prawdopodobnie wykuto przy

pomocy odpowiednio ostrego przyrządu otwór głębokości kilku centymetrów -

posłużono się zapewne wąskim diamentowym wiertłem lub ultradźwiękami, kto wie?

Na pewno i dzisiaj takie zadanie byłoby bardzo trudne - jeśli nie niemożliwe -

do wykonania. Teraz jednak następuje rzecz najważniejsza: w szczelinę powstałą

w skale wtopiono, wkuto lub Bóg wie co zrobiono, krótko mówiąc, wypełniono ją

twardym metalem. Nie można było tego dokonać bez udziału artysty czy

rzemieślnika - a człowiekowi przebywającemu w pobliżu metalu grozi po

kilkudziesięciu minutach niechybna śmierć.

Nie spuszczaliśmy wzroku z ust Jurka - jeden tylko Bjelke zdawał sobie chyba

sprawę, do czego zmierza. Podniósł się z wolna zza stołu, a my - nie wiedząc,

dlaczego - wstaliśmy również. Nawet Leif uczynił to samo.

- Jyrry, a więc ty myślisz?... - bąknął Bjelke.

- Tak, jestem nawet przekonany. Przyjaciele, Jules Verne i my idąc jego tropem

odkryliśmy ślady pobytu gości, których ojczyzną nie jest i nigdy nie była nasza

planeta.

PRZY CZARNEJ KAWIE Z DOCENTEM HOLUBEM

Pozostawmy na chwilę naszych bohaterów w domku na przedmieściu Hafnarfjordur,

z widokiem, na kutry rybackie w Faxafjordzie i kolczaste druty otaczające

amerykańską bazę lotniczą, a my przenieśmy się z taśmą magnetofonową, kilku

rysunkami i zdjęciami z powrotem do Pragi, na drugie piętro nowoczesnego gmachu

na Albertowie, gdzie ma swoją siedzibę laboratorium astrobiologiczne

Czechosłowackiej Akademii Nauk.

Nie ma tu ani teleskopów, ani rzędów dostojnych ksiąg oprawnych w skórę na

półkach. Astrobiologia jest bardzo młodą nauką i dlatego nie miała jeszcze czasu

nabrać patyny. Docent Hołub nie przypomina roztargnionego astronoma. Ma bardzo

wiele wspólnego z naszym starym znajomym, profesorem Sörenssenem - jest tak samo

opalony, wysportowany, właśnie dopiero co wrócił z Wysokich Tatr, gdzie mierzył

widma drzew, krzaków w warunkach zimowych. Wyjaśnił nam, że analiza spektralna

i badanie zdolności odbijania różnych rodzajów roślin jest bardzo ważną metodą

pomocniczą w astrobiologii - pozwala bowiem określić w przybliżeniu ewentualne

gatunki roślinności na innych planetach. Nie wnikaliśmy głębiej i szczegółowiej

w korzyści wypływające ze spektroskopii, ponieważ czas docenta Holuba był

ograniczony, sądząc jednak na podstawie jego opalonej i zdrowiem tryskającej

twarzy, wydały się nam znakomite, przynajmniej dla zdrowia naukowca.

Na dworze padał śnieg, gęsto wirujące płatki przesłaniały światła latarni, a z

przechodniów, przeważnie spieszących do domu medyków, czyniły w ciągu paru chwil

zupełnie niebrzydkie bałwanki.

Docent Hołub przygotował na małym stoliczku kawę. - Au! - krzyknął oparzywszy

się parą. A potem już mogliśmy usiąść i rozpocząć nasz wywiad.

Przyp. red.

- Jak panu wiadomo, panie docencie, piszę dla swojego czasopisma szereg

artykułów o losach wyprawy doktora Kamenika i o całej tej historii związanej

z Dziurą Świętego Patryka. Chciałbym po rozdziale, kończącym się pierwszym

przypuszczeniem o wizycie gości z wszechświata w kraterze Sneffels, przedstawić

kilka danych odnoszących się do tego problemu z okresu przed zbadaniem jaskini

pod Sneffels.

- No, byliśmy wtedy biedni, ale nie tak zupełnie. Już od kilku lat rozlegały się

na świecie głosy o możliwości wizyt gości z wszechświata na naszej planecie

zarówno w dalszej przeszłości, jak i całkiem niedawno.

- Czy mógłby pan, panie docencie, powiedzieć naszym czytelnikom coś więcej na

ten temat.

- Oczywiście. I tak na przykład bardzo interesujący materiał przyniosło badanie

starych legend. Weźmy - dajmy na to - Biblię, która nie jest niczym innym jak

zbiorem legend i opowieści narodów osiadłych przed tysiącami lat na terenach

położonych wokół Morza Martwego. Zna pan część Starego Testamentu dotyczącą

zagłady Sodomy i Gomory? Do mieszkańca jednego z miast, pana Lota, przyszli

według Biblii jacyś posłowie z ostrzeżeniem. Dosłownie brzmiało to tak.

Docent Hołub wyciągnął z podręcznej kartoteki arkusz zapisany cytatami, z kilku

nalepionymi wycinkami.

„Zachowaj duszę twoją: nie oglądaj się nazad ani postawaj we wszystkiej krainie:

albo na górze zachowaj się, byś i ty pospołu nie zginął...”

Pan Lot odpowiedział przerażony:

„I na górze nie mogę być zachowany, by mię snadź nie zachwyciło złe i nie

umarł”.

Niewiele brakowało, by i jemu przytrafiło się nieszczęście. Doszło do

katastrofy:

„Tedy Pan dżdżył na Sodomę i Gomorę siarką i ogniem od Pana z nieba. I wywrócił

miasto te, i wszystko wokół krainę: wszystkie obywatele miast i wszystko, co się

zieleni na ziemi”.

- Nie muszę panu, panie redaktorze, tłumaczyć ani wyjaśniać, że teksty te

niebawem bardzo zainteresowały badaczy zajmujących się zagadnieniem możliwości

międzyplanetarnych odwiedzin na naszej planecie. Posłowie chcąc zachować Lota

radzą mu ukryć się w bezpiecznej kryjówce, w jaskini. Lot wie, że „zło może go

zachwycić” i że jest w stanie go uśmiercić. Zresztą i opis słupa dymu z ziemi,

ognia i zniszczenia może zupełnie dobrze odpowiadać rzeczywistym wydarzeniom:

startowi rakiety kosmicznej i odlotowi, na który załoga jednak zdecydowała się

po widocznie niezbyt skutecznym ostrzeganiu zabobonnych mieszkańców.

Jeszcze bardziej interesujące materiały odkryto przypadkiem w roku 1947

w postaci tzw. rękopisów znad Morza Martwego, znalezionych w jaskini Antylibanu.

Pojawiły się one w godny uwagi sposób. Arabscy koczownicy oprócz całego szeregu

pamiątek, służących do wyciągania pieniędzy z kieszeni turystów, wyciągnęli

kilka wyglądających prawdziwie kawałków rękopisów na papirusie. Teksty te

dostały się do rąk znawców, którzy stwierdzili ponad wszelką wątpliwość, że

powstały one dawno, przynajmniej przed dwoma tysiącami lat, a co więcej,

fragmenty te informowały o jeszcze starszych, przechowanych jedynie w ludowych

opowieściach, wydarzeniach. Po niesłychanie długich przesłuchaniach, domysłach

i aktach przekupstwa udało się wreszcie odkryć pierwotne źródło owych rękopisów:

kilka glinianych dzbanów przechowanych tak szczęśliwie, że ich zawartość nie

uległa zniszczeniu ani na skutek działań wilgoci, ani pleśni. Znalezione legendy

roją się wprost od wzmianek o istotach, które przybyły z nieba na ziemię i na

odwrót: o ludziach, którzy uniesieni zostali do nieba.

Niech pan sam osądzi, panie redaktorze. Proszę posłuchać:

„Ci, którzy spadli z nieba, byli na ziemi w owych dniach i później, kiedy

przychodzili synowie Boga...”

Albo tutaj:

„I przyjaźnił się Enoch z Bogiem, i nie było go, bowiem Bóg go zabrał do

siebie...”

Ukoronowaniem tych przypuszczeń i odkryć było znalezienie baalbeckiego terasu

właśnie w jednej z niezliczonych dolin w górach Antylibanu niedaleko Bejrutu,

w pobliżu ruin starożytnego Heliopolis. Jest to właściwie płyta, zbudowana

z olbrzymich bloków kamiennych. Niektóre z nich mają dwadzieścia metrów długości

i ważą kilkadziesiąt milionów kilogramów.

Specjaliści zgadzają się, że nawet połączonymi siłami wszystkich mieszkańców

okolicznych państw nie zdołano by nawet poruszyć takich głazów, a co dopiero

mówić - jeśli się weźmie pod uwagę prymitywne środki, jakimi dysponowano przy

budowie ówczesnych domów, świątyń i piramid - o zgromadzeniu ich i ułożeniu

w równą płytę.

Przez dłuższy czas nie mogliśmy sobie dać rady z problemem baalbeckiego terasu.

Dopiero rozpoczęty niedawno okres lotów kosmicznych pozwolił na nowe spojrzenie

na tę zagadkę: czy nie jest to pole startowe albo też kosmodrom pojazdów

międzyplanetarnych lądujących tu w drodze z dalekiego wszechświata? Świadczyłyby

o tym teksty znalezione w glinianych dzbanach. A więc nie byłoby nic dziwnego

w tym, że goście zabrali z sobą człowieka, w tym wypadku pana Enocha, jako

przedstawiciela mieszkańców Ziemi, podobnie jak Kolumb przywiózł królowej

Izabeli „wzorki” tubylców z Wysp Zachodnioindyjskich.

- Pańskiego opowiadania, panie docencie, słucha się jak powieści. Coś mi się

jednak nie zgadza: czy jest w ogóle możliwe, żeby spotkanie z istotami na takim

poziomie cywilizacji technicznej pozostało bez wpływu na mieszkańców Ziemi?

- Proszę zrozumieć ówczesne czasy. Ludzie żyli w wspólnocie pierwotnej, co

najwyżej w okresie niewolnictwa, byli zabobonni, niewykształceni, oddawali cześć

błyskawicom, gromom, słońcu, księżycowi i niewiele mieli wspólnego

z ewentualnymi przybyszami z bardziej rozwiniętych planet. Ale tak zupełnie bez

śladu ta wizyta nie pozostała.

Pojawiły się rysunki. Do dziś dnia nie potrafimy wyjść z podziwu. Proszę, niech

pan spojrzy, tu mamy jeden z nich, znaleziony w Chakaskim Obwodzie Autonomicznym

w ZSRR u podnóża Ałtaju, w górnym biegu Jeniseju. Interesujące, że archeologowie

radzieccy umieszczają je w przybliżeniu w tym samym okresie co baalbecki teras

i rękopisy z dzbanów. Przypuszczam, że nie muszę panu wyjaśniać, że postaci

z ptasimi głowami po boku rysunków mają wyraźnie egipski charakter. Proszę sobie

wyobrazić, Egipcjanie we wschodniej Syberii! Czy to nie naciągane? Właśnie

Egipcjanie, znienawidzeni przez wszystkie okoliczne narody... Tak daleko mogli

dotrzeć tylko drogą powietrzną. Najbardziej interesująca jest oczywiście postać

wyryta pośrodku. Staliśmy przed nią zakłopotani. Do niedawna określano ją jako

wizerunek bożka płodności. A co pan o tym myśli?

- Najbardziej przypomina mi głowę człowieka w skafandrze.

- Absolutnie tak, w pełni się z panem zgadzam. Tylko że naukowcy tego zupełnie

oczywistego podobieństwa nie odważyli się stwierdzić, obawiając się śmieszności.

Tak samo dziwne wizerunki postaci z kulistymi głowami, znalezione w skalnej

galerii jaskiń na Saharze w Tasili i w Żabbarenie, zostały nie bez zakłopotania

określone jako dzieła z epoki upadku sztuki pustynnej. A moim zdaniem nie szło

o nic innego jak o sportretowanie dawnych astronautów w hermetycznych

skafandrach z hełmem chroniącym głowę.

- Bardzo możliwe, choćby z mojego laickiego punktu widzenia, wspieranego

tęsknotą za romantyką, że ma pan, panie docencie, rację. Miałem jednak na myśli

inne dowody: na przykład jakieś wiadomości czy też umiejętności, które stojący

na tak wysokim poziomie goście pozostawili swoim zacofanym ziemskim braciom.

- Oczywiście. I takie znaki zapytania tu mamy: jeśli pan chce, nic nie stoi na

przeszkodzie, aby łączyć je z wizytą ze wszechświata.

W Azji na przykład znaleziono w na wpół rozsypanych tabliczkach w rumowisku

babilońskich jaskiń zapisy dróg, jakie Wenus opisywała w stosunku do Ziemi,

sprzed trzydziestu tysięcy lat, a więc w okresie, kiedy praską kotlinę

przemierzali jeszcze łowcy mamutów. Albo inny przykład: Wilhelm Kdnig, inżynier

niemiecki, twierdzi, że kamienne płytki znalezione w Iraku i eksponowane

w Państwowym Muzeum w Bagdadzie nie mogą być niczym innym jak tylko częściami

baterii elektrycznych, zbudowanych mniej więcej w tym samym okresie, kiedy

powstał baalbecki teras i rękopisy z Antylibanu.

Nic więc dziwnego, że ówczesny prymitywny ustrój społeczny nie był zdolny

wykorzystać wiadomości z dziedziny techniki. Stały się one bardzo szybko

własnością kapłanów, którzy przemienili je w przedmioty cudowne, służące do

zastraszenia wierzących, podobnie jak wizerunki ptaków w Dziurze Świętego

Patryka. I mimo przepaści wieków nawet w epoce nowożytnej spotkać się możemy

z korzystaniem z dawnych zasobów wiedzy nieznanej cywilizacji: bajecznej

Atlantydy - jak twierdzi jedna grupa naukowców, lub też istot spoza ziemi - jak

ja przypuszczam. Bo jakże w inny sposób, panie redaktorze, wyjaśnić, że sławny

Dante Alighieri w „Boskiej Komedii” opisuje zupełnie dokładnie i wiernie

gwiazdozbiór Krzyża Południa, którego wówczas - według naszych założeń - żaden

z europejskich podróżników nie mógł nie tylko widzieć, a nawet o nim słyszeć?

A jako zbiegu okoliczności ja osobiście nie potrafię ani nie chcę tego nawet

wyjaśniać.

Docent Hołub dopił kawę, przeszedł przez pracownię do biblioteki i przyniósł

małą książeczkę, wciśniętą między olbrzymie tomy dzieł astronomicznych

i przyrodniczych. Były to znane „Podróże Guliwera” Jonathana Swifta. Przez

chwilę przewracał kartki, następnie położył książkę przede mną i wskazał palcem

akapit.

- Niech pan to czyta, panie redaktorze.

Posłuchałem go i dowiedziałem się, że astrologowie Laputy (była to latająca

wyspa wyczarowana przez wyobraźnię Swifta) „...odkryli dwa trabanty Marsa,

z których bliższy odległy jest od swego planety o trzy jego średnice, a dalszy

o pięć średnic. Pierwszy obraca się w przeciągu dziesięciu, drugi w przeciągu

dwudziestu jednej i pół godziny koło Marsa...”

- Jak pan wie, panie redaktorze, lub też nie wie - wyjaśniał docent Hołub -

pierwsze wydanie „Podróży Guliwera” ukazało się w roku 1726. Malutkie księżyce

Marsa odkrył wyjątkowo doskonałą lunetą astronom Hali dopiero w roku 1877

i stwierdził, że bliższy z nich, Phobos, oddalony jest od planety o 9400

kilometrów i obiega ją w przybliżeniu w ciągu siedmiu i pół godziny, drugi zaś

w ciągu trzydziestu godzin, a oddalony jest w przybliżeniu o 23 500 kilometrów.

Odległości i czasy obiegu różnią się wprawdzie od siebie, nie na tyle jednak,

aby ich podobieństwo nie było wprost uderzające. A do tego wszystkiego Mars, na

którego do niedawna my, astrobiologowie, zwracaliśmy największą uwagę, nosił dla

wszystkich starożytnych narodów to samo imię co bóg wojny. Chaldejczycy nazywali

go Nergal, Grecy - Ares, Arabowie, Persowie i Turcy - Mirrich. Imiona, w których

rozlega się brzęk mieczy i słychać ryk bojowy...

- W porządku, panie docencie, wszystko to są - powiedzmy - pośrednie dowody na

słuszność przypuszczeń o możliwości istnienia rozumnych istot na innych

planetach. Ale czyż astronomia i pańska dziedzina nauki, astrobiologia, nie

miały innych bezpośrednich dowodów?

- Oczywiście, że tak, tylko nie wiem, czy można je nazwać dowodami.

Astrobiologia to nie matematyka: zbiera swoje wiadomości cząstkami, a jak pan

widzi, tak trochę jakby z łaski innych dziedzin nauki, wśród których nie brak

ani historii, ani językoznawstwa. Bardzo poważnym dowodem wskazującym na

możliwość istnienia życia podobnego do naszego ziemskiego na innych ciałach

niebieskich była szczegółowa analiza próbek meteorytów przeprowadzona w roku

1961 przez Melvina Calvina i panią Suzan Vaughan z Uniwersytetu w Kalifornii.

Droga skomplikowanej, dokładnej i na wszystkie sposoby sprawdzonej analizy

doszli do wniosku, że materia meteorytów zawiera część węglanów w postaci

związków przypominających nasze cukry, a nawet jeszcze bardziej złożone

substancje, z których zupełnie łatwo powstać mogą białka niezbędne dla życia.

Naukowcy amerykańscy Claus i Nagy odkryli nawet u schyłku tego samego roku w dwu

kamiennych meteorytach drobne mikroskopijne formacje o regularnych kształtach,

z których opisali pięć rodzajów rozmaitych „zorganizowanych cząstek materii

organicznej”, jak przezornie i skromnie nazwali swoje zdumiewające odkrycie.

Idzie tu bez wątpienia o pozaziemskie rośliny lub też istoty żyjące,

przypominające nasze ziemskie wodorosty.

- A wie pan, panie redaktorze, co to jest?

- Oczywiście! Kawałek zielonego szkła butelkowego!

- Pomyłka, przyjacielu, pomyłka. To wełtawin, czyli mołdawit, rzadki kamień

tajemniczej proweniencji. Ma braciszków tu i tam: w Teksasie, w Indochinach, na

Filipinach, na Jawie, w Libii i w Australii. Całe grupy naukowców snują domysły

co do jego powstania - jedni twierdzą, iż są to kawałki lawy, wyrzuconej aż na

Ziemię z kraterów księżycowych wulkanów, inni natomiast przypuszczają, że

powstały one w czasie potężnych wybuchów podczas upadku ogromnych meteorytów,

a wreszcie ostatni, najodważniejsi, zastanawiają się, czy nie są to kamienie

stopione w kształt szklanych łez przez płomienie rakiet międzyplanetarnych

lądujących i startujących kiedyś w odległej przeszłości na naszej planecie...

Tyle wiadomości zawdzięczamy chemii i geologii. Fizyka także się już kilka razy

włączyła. Po całym szeregu wiadomości o sygnałach słyszanych z Marsa i Wenus,

które okazały się kaczką dziennikarką, Morrison i Coctony opublikowali w roku

1959 odważną hipotezę, iż na którejś z tysięcy milionów planet naszej Galaktyki,

Mlecznej Drogi, znajdują się istoty rozumne, wysyłające w wszechświat wiadomości

o swoim istnieniu na falach o częstotliwości 1420 megacykli. Zbudowano olbrzymie

stacje odbiorcze, radioteleskopy, największy z nich w Jodrell-Bank niedaleko

Manchesteru, i te wiadomości z wszechświata nagrano na tysiącach taśm

magnetofonowych. Analiza przeprowadzona przez mózgi elektronowe wykryła, iż

struktura sygnałów jest pokrewna strukturze wiadomości nadawanych alfabetem

Morse'a czy też morskim kodem sygnałowym. Określone grupy powtarzały się

nierytmicznie, a jednak w sposób nie nieprawdopodobny i naukowcy sądzą, że

chociaż wiadomości nie zostały dotychczas rozszyfrowane - w wypadku użycia

bardziej sprawnych urządzeń elektronicznych można będzie znaleźć klucz do ich

rozwiązania, a następnie będzie nawet można odpowiedzieć.

- A astronomia?

- Oczywiście, astronomia, siostrzana, właściwie lepiej powiedziawszy macierzysta

nauka astrobiologii, dostarcza nam całego szeregu faktów i obserwacji, w których

po troskliwej selekcji znajdujemy dowody świadczące o prawdopodobieństwie

zamieszkania innych planet naszego systemu słonecznego przez istoty żyjące,

choćby nawet bardziej proste niż człowiek czy też zwierzęta na Ziemi. Zresztą -

przecież nasz wydział nazywał się początkowo „astrobotanicznym”, a naszym

zadaniem było zbadanie możliwości istnienia roślin na pozostałych planetach,

a może i gdzie indziej we wszechświecie. Ostatnie lata zmusiły nas jednak do

zmiany programu naukowego i nazwy.

Uczony radziecki Barabaszow dowiódł, a amerykańscy naukowcy potwierdzili

spektroskopicznymi zdjęciami przez teleskop, uniesiony przez balon do

stratosfery, istnienie tlenu i pary wodnej w atmosferze Wenus.

Najbardziej pasjonującą, niemal detektywistyczną historię przygotowali nam,

oczywiście, astronomowie z „zagadkową planetą” Marsem.

Nie będę tu, panie redaktorze, mówić o tajemniczych „kanałach” po raz pierwszy

zauważonych przez włoskiego astronoma Schiaperelliego w roku 1877. Wokół tej

sprawy sporo było zgiełku i wrzawy; uważano je za dzieło istot rozumnych, za

kanały melioracyjne, następnie zaprzeczono ich egzystencji - obserwowane przez

udoskonalone teleskopy rozpadają się bowiem na szereg regularnych plam. No,

a ostatnio powracamy znowu do kanałów. Zdajemy sobie sprawę z tego, że na Marsie

przy zastosowaniu najlepszych teleskopów rozpoznać możemy „szczegóły”, które

rozmiarami dorównują obszarowi Moraw - nie moglibyśmy więc zobaczyć budów

wielkości Kanału Panamskiego czy też Sueskiego. To, co uważano za „kanały”,

mogło być - powtarzam: mogło być - jakimiś oazami, kępą lasów i innych skupisk

roślin wokół systemów nawadniających. Że się jednak coś na Marsie dzieje,

dowiodło w 1952 roku powstanie nowej plamy, którą astronomowie ochrzcili jako

„Plamę Laokoona”. Obejmuje obszar wielkości Francji lub Niemiec i okazała się

bardzo uparta - nie zniknęła po kilku dniach jak wielokrotnie przedtem chmury

burzy prochowych szalejących nad głowami Marsjan (jeśli tacy istnieją), ale trwa

do dnia dzisiejszego, dziesięć z górą lat i stale jest jaskrawsza i jaśniejsza.

Mam teraz wielką pokusę powiedzieć, że się zalesiającym pustynne tereny

Marsjanom udało ich dzieło... No - przyszłość pokaże, czy jestem marzycielem,

czy też nie. Zresztą w naszym zawodzie do niedawna jeszcze niemało tkwiło

romantyki. W przeciwnym razie żaden astrobiolog nie wytrwałby długo w dziedzinie

nauki o tak skąpych wynikach, ale z taką dużą za to ilością domysłów.

Bardziej interesujące niż kanały są satelity Marsa. Już panu o nich, mam

nadzieję, wspominałem w związku z „Podróżami Guliwera”. Kanonik Swift, autor

słynnej powieści, nie był jedynym, który przypisywał Marsowi dwa satelity.

Również Kepler, półślepy geniusz, żyjący w Pradze na dworze cesarza Rudolfa,

odkrywca praw ruchu planet według danych szczęśliwszego kolegi Tycho de Brahe,

twierdził to samo - niezależnie od Swifta. Sława i autorytet Keplera skłoniły

dużo później, bo w roku 1862, sławnych odkrywców planet i ich księżyców,

Herschela i Lassela, do skierowania swoich, jak na owe czasy ogromnych i nad

wyraz doskonałych, teleskopów właśnie w stronę Marsa w poszukiwaniu jego

satelitów. Na próżno. Przez teleskop, przy którego pomocy odkrył Herschel dużo

mniejszy księżyc Urana, zasadniczo gorzej widzialny, w okolicy Marsa nie

zauważył zupełnie nic. W tym roku właśnie, 1862, Mars znajdował się najbliżej

Ziemi - następne zbliżenie nastąpiło dopiero po upływie piętnastu lat - w 1877

roku. Zainteresowani astronomowie oczywiście skierowali znów teleskopy wszelkich

wielkości i rodzajów na tajemniczą planetę - i wielu z nich jednocześnie odkryło

dwa księżyce: Phobos i Deimos, obiegające blisko powierzchnię Marsa. Dostrzegli

je nawet obserwatorzy wyposażeni w o wiele mniejsze teleskopy niż te, jakimi

dysponowali Herschel i Lassel.

Ciekawe, prawda, redaktorze? Astronomowie tłumaczyli wówczas ten godny uwagi

fakt nagłego i równoczesnego odkrycia na różny sposób: dorzecznie i mniej

dorzecznie, nikt jednak nie odważył się wypowiedzieć przypuszczenia, z którym

dopiero przed kilku laty wystąpił radziecki astrobiolog Fiesienkow i astrolog

Szkłowski: Phobos i Deimos to sztuczne satelity ogromnych rozmiarów. Zanim mogła

powstać ta myśl, musiał zostać wystrzelony pierwszy sputnik, musiała zostać

udowodniona możliwość zbudowania sztucznych satelitów. A oprócz tego należało

dokładnie zbadać ruch Phobosa i Deimosa. Okazało się, że sprzeciwiają się

wszelkim prawom astronomicznym o powstaniu i ruchu księżyców planet. Na przykład

Phobos porusza się szybciej niż obracająca się tarcza planety, obydwa zataczają

dokładny krąg na wysokości równika planety... Nie, raczej nie będę wyliczał

wszystkich dowodów. Jest faktem, że - mimo całej fantastyczności tej koncepcji -

takie wyjaśnienie zagadki satelitów Marsa jest najbardziej do przyjęcia.

Oczywiście - pozostaje jeszcze ogromny problem techniczny, jakim jest stworzenie

satelitów o średnicy 8-15 kilometrów, ale czyż na przykład satelita Echo nie

wypuszcza z malutkiej głowicy ogromnego, sześćdziesięciometrowego balonu, który

sam się we wszechświecie wypełnia i umożliwia przekazywanie sygnałów radiowych,

telewizyjnych i radarowych? A zresztą gdyby powierzchnia obu ciał lśniła, byłaby

o wiele mniejsza - mniej więcej: kilometr do dwóch.

Jeśli przyjmiemy, że istniały sztuczne satelity Marsa, to niedaleko już do

przypuszczenia, iż powstały między rokiem 1862 a 1877, a więc nie przed kilkoma

milionami lat, jak przypuszcza Szkłowski. Mówiąc między nami kilka milionów lat

w wypadku planety to ułamek „kosmicznej sekundy” - niemal chwilka. Kilka

milionów lat wydaje mi się zbyt długim okresem - już po kilkuset latach satelita

taki zostałby zniszczony wskutek zderzenia z małymi meteorytami,

mikrometeorytami, naruszającymi jego powierzchnię, mógłby też - według

wszelkiego prawdopodobieństwa - trafić weń jakiś większy międzyplanetarny

„pocisk”, którego szybkość - 40 kilometrów na sekundę - ma bardziej niszczące

działanie niż bomba lotnicza.

Kawa mi wystygła. Za oknami Instytutu Biologicznego było już zupełnie ciemno.

Rozlegające się niekiedy dzwonki tramwajów, przejeżdżających koło Albertowa,

pozwoliły mi powrócić z wyżyn wszechświata na naszą Matkę Ziemię. Prawdę

powiedziawszy, zazdrościłem docentowi Holubowi jego wiedzy i zawodu. Ale tylko

przez chwilę. Ile pracy, ile badań i rozmyślań, ile niepowodzeń i jakie

niebezpieczeństwo przykrych pomyłek stanowi o specyfice jego gałęzi nauki.

- Jeszcze jedno pytanie, panie docencie, a potem już sobie naprawdę pójdę. Czy

to możliwe, by cywilizacja, stojąca na tak wysokim poziomie, zdolna stworzyć

potężne dzieła melioracyjne i olbrzymie sztuczne satelity, nigdy nie podjęła

próby odwiedzenia swej młodszej siostrzyczki - Ziemi lub też nawiązania z nią

w jakiś sposób kontaktu?

- Rzeczywiście troszkę młodszej - roześmiał się docent Hołub. - O jakieś

kilkaset milionów lat. Mógłby to już być powód do zazdrości, prawda? Ale mówiąc

poważnie - i w tym wypadku mam w zapasie cały szereg przypuszczeń. W latach 1920

i 1922 ziemskie stacje radiowe przyjęły dziwne sygnały, zupełnie niepodobne do

wysyłanych przez nieliczne wówczas stacje nadawcze. Radziecki uczony Perelmann

już wtedy przypisywał je nieznanym istotom spoza naszej planety,

najprawdopodobniej Marsjanom, tym bardziej że właśnie w owym okresie Mars na

swojej drodze we wszechświecie znalazł się znowu najbliżej Ziemi. Ostatnią próbę

nawiązania z nami kontaktu podjęli Marsjanie, jeśli zechce pan przyjąć tę

teorię, w 1956 roku. W chwili kiedy obie planety znalazły się najbliżej siebie,

nastąpił na powierzchni „Czerwonej Planety” potężny wybuch. Zarejestrowało go

wiele obserwatoriów astronomicznych w Anglii i we Francji, a szczególnie

szczęśliwie udało się cały przebieg wypadku zarejestrować przy pomocy

specjalnych przyrządów pułkowskiemu obserwatorium koło Leningradu, którego

dyrektor, akademik Michajłow, oświadczył, że musiało tu chodzić o wybuch

jądrowy, widocznie sygnał dla naszej planety. Zresztą i na Ziemi pojawiły się

podobne pomysły, na przykład zasadzenia na nieprzemierzonych obszarach Syberii

lub też na nawodnionej Saharze olbrzymiej ilości drzew w kształcie wzoru

Pitagorasa - pole kwadratu zbudowanego na przeciwprostokątnej trójkąta

prostokątnego równe jest sumie pól kwadratów zbudowanych na przyprostokątnych -

jako znaku, że na Ziemi żyją istoty rozumne. Podstawowe twierdzenia geometryczne

są zapewne takim samym utrapieniem dla młodzieży szkolnej na Ziemi, jak i na

Marsie i gdziekolwiek indziej we wszechświecie...

- No tak, ale rzeczywista próba: wizyty, lądowanie...

- Mówiliśmy już przecież o pośrednich dowodach, jakie stanowią stare legendy,

budowla baalbeckiego terasu i przedziwne malowidła na Syberii i Saharze.

Zresztą, wiem doskonale, do czego pan zmierza! Chce pan usłyszeć o tym, o czym

sam pan dobrze wie. Chodzi panu o meteor tunguski, prawda? No, niechże pan się

przyzna! -

Zawstydzony nieco, przytaknąłem.

- Widzi pan - właśnie ten przykład do niedawna jeszcze wydawał mi się osobiście

nie bardzo przekonujący. Wiele wokół niego było hałasu, wiele sporów - a to nie

sprzyja pracy naukowej. Jeśli pan chce, przekażę pańskim czytelnikom -

oczywiście za pana pośrednictwem - nagie, nie koloryzowane fakty.

Według nie sprawdzonego twierdzenia francuskiego astronoma-amatora w roku 1908

krążyło wokół Ziemi niezwykłe ciało, poruszające się mniej więcej tak jak

dzisiaj całe stada latających nad nami sztucznych satelitów. Nie obserwowali go

uczeni z żadnego instytutu naukowego i wiadomość o nim została zapomniana jako

drobna zaledwie wzmianka w jakimś francuskim czasopiśmie specjalistycznym.

30 czerwca o siódmej rano zdarzyło się na Syberii w dorzeczu rzeki Tunguzki, co

następuje: przez nieboskłon przeleciało z łoskotem gromu olbrzymie żarzące się

ciało, któremu towarzyszyły co pewien czas potężne wybuchy. Pozostawiało za sobą

smugę ognistą i runęło wreszcie gdzieś w nieprzebytej tajdze, gdzie - według

opowiadań naocznych świadków z plemienia łowców reniferów, Ewenków - zmieniło

się w słup ognia. Nastąpił niesłychanie potężny wybuch, który w odległości wielu

dziesiątków kilometrów wstrząsnął oknami, a w bardzo szerokim promieniu od

miejsca upadku ognistej kuli zniszczył i spalił miliony drzew tajgi. Czułe

przyrządy, sejsmografy, zanotowały dwa wstrząsy skorupy ziemskiej nie tylko na

terenie Syberii, ale także w Niemczech, Francji i Anglii. Chmura kurzu, wzbita

wybuchem, rozproszyła się w stratosferze i przez kilka nocy oświetlała jako

lśniący obłok Europę i północną Afrykę.

Dzisiaj z całą pewnością na miejsce upadku meteorytu, nawet puste i nie

zamieszkane, w ciągu kilku godzin pospieszyłyby śmigłowcami i samochodami na

gąsienicach całe ekipy uczonych, prześcigających się nawzajem, kto Prędzej to

niezwykłe zjawisko opisze i wyjaśni. Wtedy jednak oczywiście czasy były trochę

inne. Skromne, podejmowane przez mieszkańców pobliskich miast próby znalezienia

miejsca upadku ognistej zjawy utonęły w bezdennych moczarach rojących się od

miliardów komarów i w nieprzebytej gęstwinie tajgi. Dopiero rząd radziecki

w 1927 roku, w dziewiętnaście lat po katastrofie, wysłał prawdziwą, choć

niewielką wyprawę, kierowaną przez geologa Kulika, która po przezwyciężeniu

niesłychanych trudności, błądzeniu i wypytywaniu przebiła się - w dosłownym tego

słowa znaczeniu - na granicę olbrzymich obszarów martwej ziemi między Czambe

a Kimczu, na 60°55 szerokości północnej i 101°57 długości wschodniej. Setki

kilometrów kwadratowych tajgi uległo zniszczeniu - drzewa leżały opalone

i powywracane, w szeregach wskazujących jednoznacznie kierunek, gdzie upadł

meteoryt. Dalsze dni uciążliwego przechodzenia przez dziesiątki tysięcy pni

doprowadziły wyprawę Kulika do miejsca katastrofy, gdzie miano nadzieję znaleźć

największy kamienny czy też żelazny meteoryt, jaki w czasach historycznych spadł

na powierzchnię Ziemi. Nic jednak nie znaleziono. Jedynie okrągłe jamy, które

Kulik przypisywał upadkowi części meteorytu. Mimo późnej pory roku, złej pogody

i braku jakiejkolwiek pomocy ze strony zabobonnych Ewenków dokonał Kulik

wyczerpujących wierceń, sondy, pobrania próbek ziemi i pomiarów

magnometrycznych. Na próżno! Nie znalazł nawet śladu olbrzymiego ciała, chociaż

można przypuszczać, że podczas przelatywania przez atmosferę z meteoru o wadze

kilkudziesięciu ton wyparuje tylko stosunkowo nieznaczny procent. Stwierdzono

zresztą później, że nawet okrągłe otwory nie są śladami bombardowania pociskami

międzyplanetarnymi, ale przejawem letniego rozmarzania gleby torfowej

zamarzniętej zawsze do głębokości kilkudziesięciu centymetrów.

Po wyprawie Kulika wyruszyło kilka następnych, ale nie odkryto nic nowego.

Astronomowie zadowolili się stwierdzeniem, że przypadek na Syberii wskazał

możliwość powstania kraterów księżycowych dzięki bombardowaniu meteorytów,

i obliczyli, że całkiem mały meteoryt wielkości piłki pingpongowej, o wadze

zaledwie gramów, zdolny jest przy upadku wywołać takie spustoszenie jak pocisk

artyleryjski o wadze tysiąca ton, a meteoryt tunguski, jeśli założymy, iż jego

waga wynosiła 50 000 ton, osiągnął przy upadku siłę równą eksplozji 3 000 000

ton nitrogliceryny. Nic więc dziwnego, że nie pozostał z niego nawet pyłek.

Przełom w badaniu upadku meteoru tunguskiego spowodował nie uczony, ale autor

powieści fantastycznych, Aleksander Kazancew. Napisał, nie przypuszczając

z pewnością, ile wrzawy to wywoła, opowiadanie: „Wybuch”, w którym przedstawił

katastrofę tunguską jako katastrofę pojazdu międzyplanetarnego z innej planety,

który dostawszy się nieoczekiwanie w gęste warstwy atmosfery ziemskiej, co

spowodowało rozżarzenie się powierzchni statku kosmicznego, usiłuje zmniejszyć

śmiertelną szybkość przy pomocy hamowania rakietami odrzutowymi, ale bez skutku.

Nad miejscem katastrofy wybuchły zapasy paliwa jądrowego planetolotu rozbijając

go na atomy i molekuły.

Wspaniała myśl, prawda, panie redaktorze? I wyobraźnia godna zazdrości. Tylko że

żyjemy w okresie sztucznych satelitów, pojazdów międzyplanetarnych i bohaterów-

kosmonautów. Pomysł Kazancewa przyjął się. Wyjaśniał bowiem cały szereg spraw,

których - przyjąwszy, iż był to meteoryt - nie dało się wyjaśnić. Choćby to na

przykład, dlaczego w samym miejscu wybuchu drzewa stoją i żyją? Wroński znalazł

tam modrzewie - bliźniaki i jeden z nich ściął. Liczył on dokładnie 140 lat.

Uczeni nie traktowali Kazancewa zbyt poważnie - aż do 20 lutego 1958 roku, kiedy

przedstawił swój pogląd, wówczas już zmieniony i uzupełniony, na posiedzeniu

Wszechzwiązkowego Towarzystwa Astronomicznego w Moskwie. Rozpętała się wtedy

ogromna burza. Kazancewa oskarżono o wprowadzanie w błąd młodzieży,

o przedstawianie fantastycznych domysłów powieściopisarza jako faktów naukowych

i Bóg jeden wie, o co jeszcze. Biedny Kazancew! Poważni, pracowici, pogrążeni

w swoich liczbach i równaniach fizycznych astronomowie ruszyli do walki -

a warto było. Wreszcie nawet czasopismo „Technika Młodzieży” musiało stanąć

w obronie pisarza.

Rząd radziecki zauważył spór wokół meteoru tunguskiego, który rozpalał, przede

wszystkim wyobraźnię młodzieży, pasjonującej się myślą o posłach z dalekiego

wszechświata, i w porozumieniu z Akademią Nauk wysłał na miejsce

przypuszczalnego upadku meteorytu szereg ekspedycji, bez porównania lepiej

wyposażonych niż wyprawa Kulika. W stosunku jednak do tamtej znajdowały się one

w sytuacji pod jednym względem gorszej - zjawiły się na miejscu upadku dopiero

po pięćdziesięciu latach, kiedy to bujne i niepowstrzymane życie tajgi zatarło

już niemal ślady katastrofy, a wokół centrum wybuchu rosły już

pięćdziesięcioletnie modrzewie, brzozy i świerki...

Dlatego też wyniki są i takie, i owakie.

Zwolenników teorii „pojazdu międzyplanetarnego” rozentuzjazmowało odkrycie

lekarza z Tomska, Plechanowa, który oświadczył, że wokół miejsca upadku można

stwierdzić podwyższoną radioaktywność gleby.

Ich przeciwnicy natychmiast wykazali, że właśnie w tym miejscu znajdują się na

powierzchni bazaltowe skały wulkaniczne, które są nosicielami naturalnej

radioaktywności.

Ci, którzy pamiętali wypadek, Ewenkowie, opowiadali, iż świadkowie wybuchu,

którzy znaleźli się owego tragicznego poranka w pobliżu, umarli wkrótce na

nieznaną chorobę, chociaż nie znajdowali się bezpośrednio w zasięgu wybuchu...

„Meteorytowcy” dodawali, że szamani Ewenków mieli wtedy długie, chciwe palce

i dość wpływu, aby każdą chorobę wytłumaczyć jako wynik gniewu bożego za

niedostateczne posłuszeństwo i szczodrość swoich owieczek, a niekiedy dla

wywołania większego efektu je truli...

Doniosły problem poruszył konstruktor samolotów Monockow. Na podstawie całego

szeregu wypowiedzi, świadectw i zapisków dowiódł przekonująco, że zagadkowe

ciało poruszało się nad miejscem katastrofy, z szybkością - niech pan się

trzyma, panie redaktorze! - mniej więcej 700 metrów na sekundę. A 700 metrów na

sekundę to szybkość myśliwca odrzutowego. Nawet najpowolniejszy meteoryt pędzi

przynajmniej dziesięciokrotnie szybciej.

Zupełnie fantastycznie brzmi twierdzenie znanego i u nas radzieckiego astronoma

i popularyzatora astronomii Szternfelda. Obliczył on niezależnie od

rzeczywistego czasu upadku meteorytu najdogodniejszą drogę i czas startu oraz

lądowania rakiety międzyplanetarnej. Jeśli chodzi o Marsa - to wypadły lata:

1907 albo 1909 - a więc woda na nasz młyn. Natomiast Wenus znajdowała się

w najdogodniejszym położeniu właśnie w roku Szternfeld uściślił swoje obliczenia

i doszedł do daty 30 czerwca 1908 roku, to jest do dnia, kiedy nad Tunguzką

pojawiła się ognista kula...

Spory jednak trwają nadal. Zołotow i Djadkin określili na podstawie rodzaju

i położenia zwęglonych drzew wysokość wybuchu na pięć kilometrów nad

powierzchnią ziemi, równocześnie zaś pracujący z nimi Wroński całkowicie

wyłączył z kręgu rozumowania spopielenie, udowadniając, że drzewa padły ofiarą

najzwyczajniejszego pożaru leśnego.

Tak oto, panie redaktorze, przedstawia się sprawa. Nie boli pana od tego

wszystkiego głowa? Nas, astrobiologów, prawdę powiedziawszy, tak...

Oczywiście głowa wcale mnie nie bolała. - Raczej huczało w niej od mnóstwa

nowych myśli, zagadek, znaków zapytania. Ileż to zagadek domagających się

rozwiązania stawia przed nami życie i świat wokół nas.

Pierwsza wizyta u docenta Holuba dobiegała końca. Miała jeden cel - przekonać

was, że przypuszczenie Jyrrego Kamenika o pozaziemskim pochodzeniu przedziwnych

rysunków, wygłoszone w małym domku w Hafnarfjordur między oknem z kwiatami

i stolikiem, z albumem z fotografiami, nie było tak zupełnie nierozsądne,

pozbawione sensu i fantastyczne.

Przyp. red.

DOKTOR BJELKE SIĘ GNIEWA

Wyniki analizy krwi wszystkich czworga uczestników wyprawy miałem w ręku już po

kilku godzinach. Odetchnąłem z ulgą. U nikogo z nas nie stwierdzono wyraźnego

spadku białych ciałek krwi, pierwszej oznaki poważniejszego stanu choroby

popromiennej. Jeszcze tylko kilka dni spokoju i kilka tygodni rekonwalescencji,

a będziemy mogli, oczywiście, zaopatrzeni w radiometry, liczniki Geigera,

indywidualne dozomierze wskazujące dawką napromieniowania, na jaką każdy z nas

był narażony, przedsięwziąć kolejną próbę dotarcia w głąb Dziury Świętego

Patryka. Do tego czasu mógł Jyrry poświęcić się całkowicie swoim chrząszczom.

Niestety, panie redaktorze, człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi. Słuszność

przysłowia sprawdziła się bardzo szybko, już nazajutrz rano zjawił się

niepozornie wyglądający pan, który przedstawił się grzecznie jako przedstawiciel

naszej, bardzo zresztą nielicznej tajnej policji, pokazał swoją legitymację

i poprosił mnie, abym mu łaskawie towarzyszył do prefektury. Rzecz zrozumiała,

że zgodziłem się, nie domyślając się, o co chodzi.

W prefekturze oczekiwało mnie już dwóch mężczyzn. Jeden z nich był widocznie

urzędnikiem policji. Drugiego uważałem początkowo za jego kolegę albo też

przypadkowego gościa - stał bowiem przy oknie, nudził się i pozornie nie

interesował się naszą rozmową. Wkrótce jednak przekonałem się o swojej omyłce.

Ten nudzący się pan przy oknie był najważniejszą osobą w biurze.

Inspektor po sprawdzeniu mojej tożsamości zapytał, czy jestem właścicielem

niebieskiego samochodu marki Borgward-Isabella, numer rejestracyjny IS-1705.

Potwierdziłem. Aha - przyszło mi na myśl - moja szalona jazda przez Reykjavik

dotarła do wiadomości policji, która za karę dowcipnie ulży mojej portmonetce...

Rozmowa jednak przybrała inny obrót.

- Czy przed czterema dniami był pan, panie doktorze, w towarzystwie dwóch

mężczyzn i jednej kobiety w okolicach Sneffels? - wypytywał mnie dalej pan

inspektor.

- Tak, oczywiście. Ale po co zadawać pytanie, skoro doskonale wie pan o tym? -

powiedziałem cierpko. - Nie zwykłem spowiadać się policji ze swoich wycieczek

i podróży.

Inspektor mrugnął do mnie ostrzegawczo i wskazał oczyma mężczyznę stojącego pod

oknem. Ten aktorski występ inspektora oznaczał, że powinienem uważać.

- Niech się pan uspokoi. Bardzo proszę. Wszystko się wyjaśni. Sprawa jest -

jeśli wolno się tak wyrazić - dość nieprzyjemna...

- Niech pan przestanie owijać w bawełnę i zapyta wprost, co tam, do diabła,

robił! - huknął od okna aż do tej chwili spokojny i nie rzucający się w oczy

słuchacz w zwyczajnym szarym ubraniu. Mówił po islandzku niemal bez błędu.

Podkreślam to niemal - ponieważ bez wątpienia nie był rodowitym Islandczykiem,

a jego warczący akcent wskazywał raczej na przedstawiciela narodu anglosaskiego.

- Słyszał pan, panie doktorze? Czy może nam pan wyjaśnić swoją tam obecność?

Jestem pewien, że nie sprawi to panu najmniejszej trudności, prawda? -

zakłopotany inspektor usiłował złagodzić nerwowy ton swojego towarzysza.

- Odpowiem, gdy dowiem się, kim jest ów pan i co ma wspólnego z moim

przesłuchaniem.

Inspektor pokręcił się na szerokim fotelu, spojrzał w kierunku okna i zaczął

wyjaśniać:

- To jest - mister...

- Bez nazwisk - zabrzmiało od okna. - Wyjaśnię to doktorowi sam. Jak pan zapewne

raczy pamiętać, szanowny panie, Islandia wstępując do Paktu Atlantyckiego

przyjęła pewne zobowiązania, a wśród nich oczywiście i to, że nie dopuści, aby

komunistyczni agenci zwiedzali ważne z punktu strategicznego obszary, i to

jeszcze oprowadzani łaskawie przez islandzkich działaczy publicznych. Aby takim

rzeczom zapobiec, ponieważ taka sytuacja, choć to dziwne, może zaistnieć,

z policją islandzką lub z... co wy tu macie - przy tych pogardliwych słowach

inspektor opuścił wzrok na biurko, ale nie powiedział ani słowa - współpracuje

kontrwywiad, którego jestem pracownikiem. Czy to panu wystarczy?

- Całkowicie... - odparłem.

- Żądam, aby pan dokładnie opisał wszystko, co robiliście od chwili zaparkowania

wozu w stacji benzynowej w pobliżu Budir aż do chwili powrotu do samochodu

o godzinie 20.40 dnia następnego.

Pracownik stacji benzynowej poinformował więc o naszym „podejrzanym”

towarzystwie policję - zdałem sobie sprawę - a może nawet bezpośrednio organa

amerykańskie.

- Zapewniam pana, że nasza wyprawa na Sneffels miała charakter i przebieg czysto

naukowy - powiedziałem i zamierzałem udzielić mu bliższych wyjaśnień, ale agent

odwrócił się od okna, uderzył ręką w oparcie fotela i przerwał mi w pół zdania:

- Znamy te wyprawy naukowe i panów naukowców! Proszę łaskawie odpowiadać na

pytania!

Tego już było za wiele nawet dla inspektora.

Wstał, zbliżył się do okna i szybko coś tłumaczył po angielsku. Usłyszałem

zaledwie kilka słów: „...nie jest przecież aresztowany... opinia publiczna...

znany tutejszy lekarz...”

- Bardzo pana proszę, panie doktorze. Widzi pan - inspektor rozłożył ręce. -

Niechże więc pan nie utrudnia sytuacji sobie i mnie...

Co miałem robić? Opisałem bardzo dokładnie i zgodnie z prawdą naszą drogę,

poszukiwanie owadów, pobyt w Dziurze Świętego Patryka, rozwlekle opowiedziałem

również o kłopotach drogi powrotnej z chorym Jyrrym i panną Aleną. Przemilczałem

jedynie dziwne wizerunki i radioaktywność.

Jako ostatni atut przedłożyłem inspektorowi zezwolenie rządu i uniwersytetu

w Reykjavik, upoważniające doktora Kamenika w moim towarzystwie do zbierania

wszędzie owadów jaskiniowych, nawet na terenie rezerwatów przyrody, i proszące

wszystkie władze i osoby cywilne o udzielenie nam wszelkiej pomocy.

Inspektor z radością schwycił dokument, przeczytał go i podał agentowi, który

wyjął z kieszeni okulary w szerokiej oprawie, założył je i dokładnie

pełnomocnictwo przestudiował. Pieczątkę przybliżył do samych oczu i obejrzał

papier pod światło, czy rzeczywiście znajduje się na nim państwowy znak wodny,

po czym rzucił dokument na stół.

- Dobrze, tym razem całą tę sprawę uznamy za niebyłą, doktorze Bjelke,

i zapiszemy ją na konto godnej nagany lekkomyślności organów terenowych. Panu

osobiście, jako rozsądnemu człowiekowi, radzę: niech pan natychmiast przerwie

wszelkie kontakty z tymi komunistami. Ja wiem - machnął ręką, jakby odganiał

muchy, kiedy chciałem zaznaczyć, że - o ile mi wiadomo - ani Leif, ani panna

Alena Kralówna nie są komunistami, a jeśli są, to nigdy o tym nie mówiliśmy -

zawrócili panu w głowie. To się, niestety, stało już z setkami milionów ludzi.

Nie jest pan ani pierwszy, ani ostatni. Oto moja rada. A teraz rozkaz: w okolice

góry Sneffels ani panu, ani pana gościom zagranicznym nie wolno się zbliżać. Nie

zbliży się tam zresztą już nikt. Mam do pana zaufanie i zdradzę mu tajemnicę

wojskową, która za parę miesięcy obiegnie cały świat za pośrednictwem czerwonych

gazet i radiostacji: nasze siły lotnicze zbudują w tej okolicy kolejną bazę

wojskową, potężny zespół urządzeń radarowych, część łańcucha chroniącego wolny

świat. Od dnia wczorajszego byliśmy zmuszeni zabronić kolejnym wyprawom

„naukowym” wstępu na te tak interesujące tereny. Rozumie mnie pan? Nie muszę

chyba raz jeszcze tego powtarzać?

Pokręciłem głową. Chciałem jak najszybciej stąd wyjść i znaleźć się w domu.

- Świetnie! Już na pierwszy rzut oka wiedziałem, iż pana tylko obałamucono, ale

że jest pan rozumnym człowiekiem. Mam nadzieję, że nie usłyszę o panu nic

takiego, co by wywołało znowu nasze zainteresowanie.

I wyszedł z pokoju.

Inspektor wzruszył znacząco ramionami, podał mi rękę i odprowadził do drzwi.

Na dworze jasno świeciło słońce, na morzu kołysały się łodzie rybackie

z marynarzami w czerwonych czapkach i impregnowanych spodniach, w pogodnym dniu

błyszczały drewno i cegły domów Hafnarfjordur. Tylko daleko, na zachodzie, za

Faxafjordem na tle błękitnego nieba poruszało się kilka czarnych punktów:

samoloty z bazy Keflavik.

Wracałem powoli, krok za krokiem. Co powiem moim przyjaciołom? Jak będę mógł

spojrzeć w oczy Jyrremu, który przyjechał do Islandii, aby pomagać naszym

naukowcom? Co powiem Leifowi, którego mimo woli wciągnąłem w całą tę historię,

która kto wie, jaki będzie miała epilog? Że CIC o czymś zapomni - nie wierzyłem

w to ani przez chwilę.

Nie było innego wyjścia. Wyjaśniłem Jyrremu, Alenie i Leifowi, który już czekał

na mnie ze starannie zapakowaną paczką, całą prawdę. Przyjęli tę wiadomość

spokojnie, Jyrry poklepał mnie po ramieniu i powiedział, iż jest to najlepsze

rozwiązanie, ponieważ nie wiadomo, co by nas z Leifem spotkało podczas

awanturniczego przedsięwzięcia z materiałem wybuchowym. I że z pewnością

przeceniliśmy trochę wczorajsze odkrycie - niezwykłego, radioaktywnego metalu.

Idzie pewnie o zupełnie naturalną radioaktywność i uczeni wyśmialiby nasze

„odkrycie”... Jyrry wyprowadził mnie z równowagi - takiego łatwego pogodzenia

się z całkowitą ruiną naszych planów się po nim nie spodziewałem. Nawet

opanowany Leif zaklął tak wściekle, że nie odważyłem się w obecności Aleny jego

słów przełożyć, i zaczął się głośno tupiąc przechadzać po pokoju jak lew

w klatce.

Panna Alena usiłowała przeciwstawić się Jyrremu, czytałem w jej oczach, że pełna

jest kontrargumentów i uwag, ale on w dość ostry sposób przeciął spór: jego

celem jest zbieranie owadów w Islandii. Czas jego pobytu zbliża się ku końcowi

i lepiej będzie pozostawić odkrycia w wewnętrznym kominie Dziury Świętego

Patryka bardziej do tego powołanym fachowcom niż psychiatra, chirurg, przewodnik

górski i fotografka... Choćby nawet tak ładna i dzielna - dodał, aby złagodzić

swoje bezwzględne słowa.

Panna Alena potrząsnęła głową i obrażona wyszła do kuchni, do mojej matki. Te

dwie kobiety świetnie się rozumiały, chociaż do dnia dzisiejszego nie wiem, jak

to możliwe i jak się ze sobą porozumiewały. Leif wziął swój pakunek pod pachę

i zamierzał odejść.

- Poczekaj! - zatrzymałem go. - Zostaw to tutaj. Musimy całą tę sprawę

przemyśleć w spokoju.

Ukryłem materiał wybuchowy pod łóżkiem w swoim pokoju - wydawał mi się tam

świetnie schowany i zupełnie bezpieczny - i pożegnałem się z Leifem. Zostaliśmy

sami z Jyrrym. Kiedy za Leifem zatrzasnęły się drzwi, zmienił się nie do

poznania. Chwycił mnie za ramię i posadził w fotelu.

- Bjelke, musimy coś robić! Rozumiesz to przecież! Ale nie wolno nam teraz,

kiedy w grę wchodzi więzienie, a może nawet utrata głowy - wciągać w to Leifa

i Aleny. Nie zamierzamy przecież przekroczyć praw obowiązujących w twoim kraju

ani dopuścić się żadnego przestępstwa - ale odkrycia w Dziurze Świętego Patryka

muszą należeć do całego świata, a nie służyć wojskowym celom jednego jedynego

mocarstwa. Popatrz - wsadził mi w rękę angielskie naukowe czasopismo

przyrodnicze, które od lat abonuję, z zakreślonym fragmentem.

„Naukowcy już od kilku lat pracują nad stworzeniem tak zwanej »czystej« bomby

neutronowej o potężnej sile niszczycielskiej, działającej jednak tylko na żywe

istoty. Fabryki i inne urządzenia przemysłowe pozostałyby nie uszkodzone.

W zbudowaniu tej niezwykle korzystnej broni przeszkadza brak trans uranów,

niezwykle radioaktywnych metali z rodziny uranów, otrzymywanych dotychczas

jedynie w doświadczalnych reaktorach w ilości kilku miligramów lub też

mikrogramów. Produkcja bomby neutronowej wymaga przynajmniej kilkuset gramów

tych bardzo rzadkich pierwiastków...”

- Rozumiesz, Bjelke? Pamiętasz metal, z którego wykonano wizerunki ptaków?

A jeśli to któryś z transuranów? Całe kilogramy transuranu? Nie jest to jedynie

nagłe, nierozsądne przypuszczenie - ale zupełnie logiczne rozumowanie.

Posłuchaj, jakie tarcze mieli kiedyś Wikingowie, „silni mężowie z mieczami

i młotami”?

- No - okrągłe... Ale dlaczego pytasz? - zdziwiłem się.

- Chwileczkę, nie chodzi mi o kształt. Pytam, z czego je robiono?

- O ile wiem, to z drzewa, powleczonego skórą.

- Widzisz, o to właśnie chodzi. Promieniowanie gamma lub też promienie Rentgena

przenika przez takie tarcze jak nic. A przecież śmierć ominęła silnych mężów

z tarczami... Ale z neutronami jest na odwrót: przez żelazo przenikają, drzewo

natomiast dość dobrze je zatrzymuje. A dla transuranów właśnie charakterystyczne

jest promieniowanie neutronowe...

To naprawdę było straszne przypuszczenie i wcale nie niemożliwe. Ale co robić?

Rozpoczęliśmy z Jyrrym naradę wojenną.

DOKTOR KAMENIK. O ROZLICZNYCH CUDACH ISLANDZKIEJ PRZYRODY I JESZCZE O CZYMŚ

INNYM

Islandzkie, białe noce - to trzeba zobaczyć, panie redaktorze! Nie jestem poetą

i nigdy już chyba nim nie zostanę, gdybym jednak mimo wszystko postarał się

o to, od nich bym właśnie zaczął. Proszę sobie wyobrazić: słońce, które koło

północy tylko tak na chwilkę zanurzyło się za widnokręgiem w Atlantyku, znów

wschodzi i zalewa cały kraj łagodną różową poświatą. Gdzieniegdzie po niebie

przebiegają postrzępione czarne chmury jak stada dzikich ogierów. Trą brzuchami

o dzikie skały wulkaniczne, podobne do łodzi Wikingów, i odbijają się

w zwierciadłach lodowców. Zielone trawniki, gęste jak perskie dywany, upstrzone

są owieczkami, których nie opłaci się pasterzom zaganiać na krótką noc do

zagród. Niektóre z nich śpią, inne się pasą. Owczarz w kudłatym kożuchu gra na

fujarce zupełnie tak samo jak owczarze u nas, w Czechosłowacji, w Gaskonii czy

też gdziekolwiek indziej na świecie. Nawet w bajkach. A morze, panie redaktorze,

morze mieni się wszystkimi kolorami tęczy. Raz jest różowe i rzuca ogniste

blaski, to znów niebieskie, zielone - i tu i ówdzie otwiera się między falami

czarna otchłań, którą po chwili pokrywa miłosiernie śnieżnobiała piana. Krótko

mówiąc - porywające.

Te białe noce mają też swoje złe strony - przede wszystkim jest zbyt jasno.

Bardzo nam to przeszkadzało, kiedy opuściliśmy z Bjelkem pokład „Świętej

Gizeli”, przesiąkniętego zapachem dorszy kutra rybackiego, którego szalupa

wysadziła nas na pustym wybrzeżu, pełnym głazów o przedziwnych kształtach,

niedaleko Stąpi. Nie wiem, co Bjelke szyprowi w szczególności, a rybakom w ogóle

o naszej wyprawie powiedział - być może przedstawił mnie jako zwariowanego

turystę, tęskniącego za romantyką podróży morskiej i długich pieszych wędrówkach

po pustym bezludnym wybrzeżu. Rybacy o nic nie wypytywali. Zgodnie z umową

wysadzili nas na brzeg właśnie w czasie takiej krótkiej nocy. Zanim się

rozwidniło, byliśmy już ukryci w bezpiecznym miejscu, między dwiema skałami,

w zagłębieniu wysłanym kawałkami drzewa i gałęzi, przyniesionymi tu falą

przypływu gdzieś z wybrzeży Grenlandii. Na szczęście było lato i morze

zadowoliło się prezentami typu botanicznego i nie musieliśmy się obawiać

nieprzyjemnych spotkań, opisanych przez Daniela Strejca w jego dzienniku podróży

z 1613 roku. Chwileczkę, zaraz to znajdę, aha, już mam:

„Przede wszystkim z Grunlandu (to jest, panie redaktorze, z Grenlandii) silne

wiatry przyganiają po morzu do Islandczyków olbrzymie ilości lodu, i to z hukiem

groźnym i grzmotem, i zdarza się niekiedy, iż znajdują się na nich białe

niedźwiedzie, które polując w Grunlandzie na zwierzynę daleko się na morze

wypuszczają...”

Jedynymi żywymi istotami było kilka mew, parę morskich jaskółek, a między

kamieniami roiły się pędraki, żuczki z rodziny Bemdidionów. Musi pan wiedzieć,

panie redaktorze, że chrząszczarz wszędzie ma na co patrzeć: od kręgu polarnego

aż po równik!

Spotkanie z „białymi niedźwiedziami” byłoby bardzo nieprzyjemne. Nie mieliśmy,

oczywiście, żadnej broni, a i dynamit (czy co tam właściwie Leif przyniósł)

spoczywał, jak przypuszczaliśmy, na dnie Faxa-fjordu. Bjelke oświadczył, że jest

wolnym obywatelem wolnego państwa, że Sneffelsu dotychczas nikomu nie wynajęto

ani też nie sprzedano i że nic na świecie nie jest w stanie zabronić mu zejścia

w głąb krateru. No, ja miałem trochę więcej doświadczenia z licznymi „wolno”

i „nie wolno” z czasów okupacji faszystowskiej w naszym kraju. W końcu udało mi

się go przekonać, że podejmiemy próbę dostania się na Sneffels po kryjomu.

Stwierdziliśmy bowiem, że wokół całego masywu górskiego patrolują albo

żołnierze, albo też celnicy, i że w budynku stacji benzynowej, koło której

przemknęliśmy jak najszybciej wypożyczonym samochodem z zaciągniętymi

zasłonkami, nudzi się kilku cywilów o uderzająco nieislandzkim wyglądzie.

Moralne, karne, międzynarodowe i Bóg wie jakie jeszcze prawo było bez wątpienia

po naszej stronie - ale za to siła i przewaga znajdowały się bez wątpienia po

stronie wartowników staruszka Sneffels. Bjelke uznał to wreszcie i - acz

niechętnie - przyzwyczaił się ostatecznie do roli szpiega, skradającego się

podstępnie wśród niebezpieczeństw we własnym kraju. Zabawne, co, panie

redaktorze?

Alenie i Leifowi powiedzieliśmy, że jedziemy aż na drugi kraniec wyspy, do

jaskiń niedaleko Vapnalfjordur, i że za trzy, cztery dni będziemy na pewno

z powrotem. Murowane! Na wszelki wypadek zostawiliśmy jednak u notariusza

w Hafnarfjordur zapieczętowany list zaadresowany - na życzenie doktora Bjelke -

do rektora uniwersytetu w Reykjavik, w którym dokładnie i bez ukrywania

czegokolwiek opisaliśmy swoje przeżycia i zamiary. Nie wyłączając przypuszczeń

o transuranach i możliwości ich nadużycia. Jeślibyśmy nie wrócili w ciągu

dziesięciu dni, list miał zostać doręczony adresatowi, a Bjelke wierzył, że

profesorowie wiedzieliby, jakie przedsięwziąć kroki i jak dalej postępować,

nawet gdyby się z nami coś stało.

Z Aleną pożegnałem się jakby nigdy nic - myślałem, że nic nadzwyczajnego nie

zauważyła.

No - ale dość dygresji.

Co było robić? Nie mogliśmy wiecznie sterczeć na brzegu ani też niemal przez

całą dobę oczekiwać nadejścia następnej chwili ciemności. Mniej więcej dwa

kilometry przed nami wyłaniała się jakby wprost z morza ściana Sneffels,

zakończona białą czapą północnego wierzchołka, mlecznego brata Skartarisu.

Wydawała się niedostępna, ale Bjelke zapewnił mnie, że nie bez trudów wprawdzie

i niebezpieczeństw - można ją - mimo wszystko zdobyć.

Przywierając jak najściślej do skalnej ściany, zamykającej usiane głazami

wybrzeże, i przeskakując z kamienia na kamień zbliżaliśmy się do celu. Proszę mi

wierzyć, redaktorze, była to prawdziwa droga przez mękę, chociaż nie mieliśmy

z sobą ciężkiego bagażu i ekwipunku. Nieśliśmy tylko wypróbowaną linę nylonową

kilka pochodni, latarki, czekany i haki, licznik Geigera-Mullera, który Bjelke

pod jakimś bardzo skomplikowanym pretekstem pożyczył z zakładu fizyki, a ja

miałem w kieszeni mały aparat fotograficzny, „Mikromę”, w kasecie z cienkich

ołowianych płytek. No i to już wszystko, jeśli nie liczyć notesów, kilku

opatrunków i dwóch śpiworów. Tym razem postanowiliśmy żyć po spartańsku -

żadnych kompotów, żadnych przysmaków. W kilku malutkich paczuszkach miał każdy

z nas w plecaku i w kieszeniach dehydrowane pożywienie w kostkach, wyciąg

mięsny, glukozę, parę torebek z sokiem pomarańczowym, a jedyny luksus, na jaki

sobie pozwoliliśmy, stanowiło kilka tabliczek czekolady. Krótko mówiąc: nie było

tego zbyt wiele - ale niech pan spróbuje skakać jak kozica z plecakiem na

plecach i czekanem w ręku.

Te dwa kilometry brzegiem do Sneffels zabrało nam przynajmniej dwie godziny. Pod

samym północnym szczytem zatrzymaliśmy się na odpoczynek i „odświeżenie”,

polegające na wypiciu kilku łyków wody deszczowej. Zapomniałem panu powiedzieć,

że wzorem profesora Lidenbrocka nie mieliśmy z sobą ani kropli wody. Podczas

drogi do krateru mogliśmy liczyć na pola lodowe, wewnątrz, w Dziurze Świętego

Patryka... no, zobaczymy!

A potem zaczęliśmy tę wspinaczkę. Trzy kroki naprzód, dwa kroki w tył... Ani ja,

ani Bjelke nie uczęszczaliśmy nigdy do wyższej szkoły alpinistycznej - a teraz

cholernie by się nam przydała... Moje speleologiczne doświadczenia odnosiły się

raczej do włażenia do wszelkiego rodzaju dziur i jaskiń i przydały mi się

później, ale na polach lodowych i na niemal pionowej ścianie nie czułem się jak

u siebie w domu. Ze sto razy żegnałem się już z życiem i ze sto razy miałem

ochotę zawrócić. Bjelke przyznał się później, że doświadczał takich samych

uczuć. Naprzód parła nas tylko jedna myśl: zapobiec śmierci dziesiątków tysięcy,

a może milionów ludzi. Taka myśl, redaktorze, posiada niebywałą siłę, wytwarza

coś w człowieku niczym reaktor. Przecież, aby ocalić choćby jedno tylko życie

ludzkie, prawdziwy mężczyzna narazi wszystko, nawet własne życie - a cóż

dopiero, kiedy chodzi o całą ludzkość.

Nie będę pana męczył, wspinaczka trwała całe przedpołudnie, ale wreszcie

znaleźliśmy się u pierwszego celu, w siodle pod północnym wierzchołkiem

Sneffels.

W tym miejscu muszą przerwać opowiadanie doktora Kamenika i uzupełnić to, co on

kwituje kilku zaledwie słowami.

Inżynier Borgland, doświadczony taternik i kawaler wielu międzynarodowych

odznaczeń alpinistycznych, oświadczył w jednym z wywiadów radiowych, że

najbardziej zdumiewającym epizodem całej historii wokół Dziury Świętego Patryka

jest właśnie pokonanie północnej ściany przez ludzi nie posiadających

doświadczeń alpinistycznych. Zdaniem Borglanda północna ściana Sneffels to

przynajmniej „szóstka”, jeśli chodzi o trudności wspinaczki, teren, który

w normalnych warunkach mogą pokonać jedynie doświadczeni reprezentanci tego

sportu, i to po długich przygotowaniach i przy doskonałym ubezpieczeniu.

Przyp. red.

Nie wyglądaliśmy bardzo okazale i bohatersko - leżeliśmy na brzuchach na

zlodowaciałej skale, z trudem chwytając oddech i patrząc na kamyki, mchy

i mrówki przy samym nosie z zachwytem i nadzieją ludzi, którzy po raz wtóry się

urodzili. Kiedyśmy trochę odetchnęli i schrupali tabliczkę czekolady, chciałem

rozejrzeć się po okolicy. Bjelke mnie jednak bezwzględnie powalił na ziemię.

I dobrze zrobił.

Na szczycie Skartarisu obracała się mała postać i w pewnej chwili przy jej

twarzy coś zalśniło - to promienie słońca odbiły się w szkłach lornetki.

Teraz każda dobra rada liczyła się na wagę złota. Spodziewaliśmy się, że łańcuch

straży będzie tylko u podnóża Sneffels naprzeciwko drogi, tam gdzie krater był

dostępny i którędy prowadziła trasa bardzo zresztą rzadkich wypraw naukowych.

Wartownik na szczycie Sneffels zauważyłby nas natychmiast, ledwie byśmy przebyli

kilka metrów, jak mrówki w pustej umywalce - tak bowiem wyglądalibyśmy na

lodowych polach wewnętrznej ściany krateru. Miał on na pewno połączenie

telefoniczne albo radiowe z niemiłymi cywilami usadowionymi w stacji benzynowej,

wystarczyłoby kilka słów - i żegnaj na zawsze, Dziuro Świętego Patryka!

- Musimy poczekać, aż się ściemni, Jyrry - wyszeptał Bjelke, jakby żołnierz mógł

nas usłyszeć z odległości tych dwóch kilometrów, jakie go od nas dzieliły.

- Nic nam to nie pomoże - odparłem. - Noc trwa zaledwie dwie godziny, a w ciągu

tego czasu możemy zejść na dół jedynie w charakterze dwóch bezkształtnych

truposzy. Zejście zajmie nam przynajmniej cztery godziny, a prócz tego ów

chłopak na szczycie Skartarisu ma bez wątpienia infralornetkę...

- Co ma? - zdziwił się Bjelke.

- Infralornetkę. Przyrząd, który dzięki zastosowaniu promieni infraczerwonych

umożliwia widzenie w ciemności. Bjelke, jak możesz, człowieku, być tak zacofany?

Dzisiaj noktowizor ma już każdy artylerzysta czy też jadący w nocy kierowca

wojskowy.

Bjelke coś tam mruknął, że nie jest ani kierowcą wojskowym, ani artylerzysta, że

nie musi mnie jego ignorancja dziwić i że nawet moja rozległa wiedza daleko nas

nie zaprowadzi.

Niestety, była to najprawdziwsza prawda. O powrocie nie było nawet co myśleć.

Już przy wspinaczce narażaliśmy życie, a co dopiero mówić o zejściu. Leżeliśmy

milcząc, chwilami przeklinaliśmy jednomyślnie wartownika i przychodziły nam do

głowy różne bezsensowne plany. Ukoronował je Bjelke projektem, abyśmy po prostu

rozpoczęli spokojnie schodzić i skorzystali ze swojej moralnej przewagi.

Przewaga moralna i CIC!

Z pomocą, rzecz dziwna, przyszedł nam przypadek, chociaż trzeba przyznać, że mam

przysłowiowego pecha zawsze, ilekroć choć trochę na niego liczę. Kiedyśmy sobie

tak leżeli, niebo zaciągnęły czarne chmury. Nad lądem uniósł się obłok kurzu,

powstały wiry powietrzne, wsysające oprócz pumeksowego pyłu i zdziebeł trawy

drobne kawałki kamieni i ziarenka piasku.

- Mistour! - poinformował mnie Bjelke. - Burza pyłowa. Za chwilę będzie lać jak

z cebra.

- Jak długo trwa taki mistour? - zapytałem.

- Różnie bywa. Czasami piętnaście minut, czasami kilka godzin. Szukajmy raczej

miejsca, gdzie by się ukryć. Będzie padać grad, a może i kamienie.

- Wręcz przeciwnie, Bjelke. Nie schowamy się, natomiast ten żołnierzyk na

Skartarisie uczyni to z pewnością i za nic w świecie nie pozwoli sobie rozbić

głowy. Bądź gotów! Kiedy burza dotrze do nas, wyruszamy.

Bjelke zgodził się. Dopiero później, kiedy znaleźliśmy się już na zewnętrznym

zboczu w deszczu kamieni, tłuczeni gradem i lodowatą ulewą, zrozumiałem heroizm

jego decyzji, niepozorny, drobny Bjelke musiał przecież cierpieć bardziej niż

ja.

Mistour uderzał falami. Chwilami nie widzieliśmy nawet na krok przed sobą,

ślizgaliśmy się i toczyli, połączeni liną, po lodowych płaszczyznach i po

zwaliskach kamiennych, wymacując drogę jedynie ostrzem czekana, to znów

różowiało nad nami niebo. A potem deszcz, grad i piasek raniący boleśnie, do

krwi, twarze i kłujący w oczy. Wartownik na Skartarisie nie pojawił się na

szczęście nawet w chwilach, kiedy burza przycichała. Moje przypuszczenie okazało

się słuszne. Mistour, który pomógł nam przebyć niebezpieczny odcinek i stał się

naszym sprzymierzeńcem, nie ustał nawet wtedy, kiedy w podartych ubraniach,

poobtłukiwani i pokrwawieni dotarliśmy wreszcie na dno krateru. Ulewa raz po raz

spłukiwała nas lodowatym prysznicem, szczękaliśmy zębami i na próżno szukaliśmy

miejsca, gdzie moglibyśmy się ukryć. Przedsionek Dziury Świętego Patryka Bjelke

stanowczo odrzucił. Byłoby szaleństwem z naszej strony narażać się na

promieniowanie bardziej niż to konieczne. Obstawał przy tym, że sprawdzi aparat

Geigera i dozomierze, czy nie ucierpiały w czasie drogi, i że badania zaczniemy

dopiero, gdy się ściemni.

Wreszcie w pobliżu wejścia do Dziury Świętego Patryka znaleźliśmy wgłębienie

w skale, ukryte przed wzrokiem obserwatora ze Skartarisu, i wcisnęliśmy się

w nie, dwaj smętni rycerze, ale tym bardziej zdecydowani za wszelką cenę wcielić

w życie swój zamiar.

Czas uciekał. Niebo z różowego zmieniło się w fioletowe i lada chwila miało już

zajść słońce.

Bjelke, z sinymi z zimna ustami i olbrzymim guzem na czole, stwierdził, że nasze

aparaty są w porządku - jedynie szkło w liczniku Geigera nie przetrwało bez

uszczerbku naszego dramatycznego zejścia i deszczu kamieni. Uderzenia burzy

stawały się rzadsze i zmieniły się w ciągły deszcz, który z wolna przekształcił

dno krateru w archipelag jeziorek spływających strużkami przez kilka

wulkanicznych kominów pod ziemię. Naraz w ciszy, potęgowanej srebrnymi dzwonkami

spadających kropli, zachrzęścił kamień. Po chwili raz jeszcze. Do diabła! Ktoś

szedł ostrożnie w pobliżu.

Kroki przybliżały się. Wcisnęliśmy się w naszą niedostateczną kryjówkę. Bjelke

wojowniczo ścisnął kamień w ręku.

- Nie wygłupiaj się! - syknąłem.

Zza zasłony deszczu wyłoniły się dwie postacie i zatrzymały się przed nami

ALENA KRALÓWNA W KOLI PRZEMYTNIKA

Nie muszę chyba panu, panie redaktorze, tłumaczyć, że ani przez chwilę nie

wierzyłam Jurkowi w tę jego wyprawę do jaskini koło Vapnalfjordur czy też innego

„fjorduru” - w Islandii jest tyle tych przeróżnych „fjordurów” i „jokullów”

i „vattnow”, że mogliby je eksportować jak mrożone filety. Wyglądał jak

uosobienie tajemnicy i żegnał się ze mną jak gladiator odchodzący na pewną

śmierć na arenie. Podzieliłam się swoimi podejrzeniami z Leifem. Po naszej

rozmowie bolały mnie ręce jak po ćwiczeniach na spartakiadę, ale wreszcie

zrozumiał i trzykrotnie z powagą kiwnął głową, co oznaczało - sam pan zapewne

przyzna - niebywałą uprzejmość z jego strony.

Od razu wiedziałam, że my, to jest Leif i ja, musimy interweniować i nie

dopuścić do jakiegoś nieszczęścia, do którego z całą pewnością Jurek i doktor

Bjelke z zapałem zmierzali. Szlachetny Bjelke, pełen szczytnych ideałów, po

prostu nie zdawał sobie sprawy, jak to jest nie tylko na świecie, ale - po

powrocie z prefektury - nawet w jego kraju ojczystym. Był znakomitym

dopełnieniem niedźwiedziowatego Jurka, gotowego zagrać rolę walecznego Wikinga

nawet wobec całej załogi bazy w Keflavik. Nie miałam nic przeciwko temu, że

potrafi walczyć o swoje sprawy, nie dać się i nie poddać - ale będzie lepiej,

jeśli na wszelki wypadek i ja przy tym będę... No i postanowiłam, że w tym dniu

rozpocznę akcję ubezpieczeniową. Zaledwie niebieska „Iza” doktora Bjelke

zniknęła między rybackimi chatami i skierowała się obok przystani w stronę

głównej drogi, zrzuciłam szlafrok, założyłam porządne buty turystyczne, spodnie,

wiatrówkę, wcisnęłam do plecaka płaszcz nieprzemakalny i już z Leifem biegliśmy

ile sił w nogach, by zdążyć na autobus do Reykjavik. W drzwiach zatrzymała mnie

matka Gudmundura, coś mi mówiła, a ja wiedziałam doskonale - zupełnie jakby

mówiła po czesku - że mówi: „Jedziecie za nimi, prawda?” i dodała jakieś

pieszczotliwe słówko, jakie zwykle mówią w Islandii mamusie małym dziewczynkom.

Może „dziewczątko”, może „córeczko” albo coś podobnego. Kiedy pokiwałam głową,

objęła mnie serdecznie i pocałowała w oba policzki, a potem stała przed domem

i patrzyła za nami tak jak przed tysiącem lat jej babka i prababka,

i praprababka, kiedy żegnały się ze swoimi dziećmi wypływającymi na morze.

Leif niósł skrzynkę z dynamitem. Bałam się, aby to nie wybuchło, ale jeszcze

bardziej obawiałam się, aby zawartość skrzynki się nie rozsypała i ładunki nie

potoczyły po podłodze czerwono-szarego autobusu i abyśmy zamiast na Sneffels nie

znaleźli się w mamrze. Zresztą sama skrzynka wydawała się okropnie podejrzana,

no tak - wie pan - jakby w niej rzeczywiście znajdował się dynamit. Oczekiwałam

chwili, kiedy zostaniemy zdemaskowani, kiedy wskaże nas palcem babka z torbą

ziemniaków siedząca naprzeciwko albo któryś z młodych rybaków wracających

w dobrym humorze z Hafnarfjordur do Reykjavik. Wie pan już, że nic się nie stało

i wszystko poszło jak z płatka. Bez kłopotów dostaliśmy się do domu Leifa.

Mieszkał on w pokoju na poddaszu z oknami wychodzącymi na morze, o ścianach

ozdobionych fotografiami z jego wysokogórskich wypraw, szczątkami nart,

czekanami i tym podobnymi „trofeami”, w których zaklęte było co najmniej

dziesięć lat jego milczącego życia.

Ze stosu plecaków Leif wyciągnął największy i spokojnie, z rozwagą wpakował do

niego niewiarygodną ilość konserw, manierek, latarek i pochodni. Na samym

wierzchu położył jeden z tych potwornie bajecznych puchowych śpiworów, w który

owinął niebezpieczną skrzynkę. Podniósł plecak, sprawdził, czy dobrze wyważony,

i zadowolony odłożył go na miejsce. Nastawił wodę na kawę.

Nie mogłam zrozumieć, dlaczego tak zwleka, skoro Jurek z doktorem Bjelke pewnie

dochodzą już bez mała pod Sneffels, i przekazałam to panu Thorgunnowi w taki sam

sposób jak wierny i inteligentny wilczur: to znaczy pociągnęłam go za rękaw do

drzwi. Ale Leif uroczyście pokręcił głową.

- Doktor Bjelke, Jyrry - morze. Łódź. Czas - oznajmił swoją dość marną

niemczyzną.

Zapytałam go słowami, rękami, oczyma, skąd wie o tym.

Odsunął firankę, właściwie kawałek cienkiej sieci rybackiej, i wskazał drugą

stronę zatoki, wybrzeże. Przez chwilę nie wiedziałam, na co mam właściwie

patrzeć, czy na pomnik Ingolfa Arnassona, czy na fabrykę konserw rybnych, czy

też na ogromną reklamę HORPU-SILKI (Bóg wie, co to za towar), i dopiero po

chwili zauważyłam niebieski punkt, w którym po dokładniejszym przyjrzeniu się

poznałam samochód, a gdy popatrzyłam przez lornetkę - „Izę” Bjelkego zaparkowaną

przy molo zastrzeżonym dla małych rybackich kutrów motorowych. Wyróżniała się

tam pośród szop i wędzarni jak ananasowa konserwa między ziemniakami. Jeszcze

jeden dowód, jak bardzo mężczyznom potrzebny jest rozum kobiecy. Bjelke nie mógł

swojego wozu gorzej ustawić. Policja portowa musiała sobie doskonale zdawać

sprawę, że właściciel wozu wsiadł na któryś ze statków żeglugi przybrzeżnej.

Leif widocznie mimo to uważał pomysł obu awanturniczych doktorów za wspaniały.

- Doktor Jyrry - doktor Bjelke - Sneffels od strony morza. Tam nie ma straży -

popukał się z uznaniem w czoło (u nas ma to zupełnie odwrotne znaczenie, ale co

kraj, to obyczaj...). - Ale góra. Bardzo. Bardzo źle!

A potem wyjaśnił mi tak samo kwieciście - nalewając kawę - że łodzią można

dotrzeć na północną stronę. Faxa-fjordu najwcześniej za dwadzieścia godzin,

podczas gdy autobusem, mimo że objeżdża wielkim łukiem, jedzie się tam zaledwie

sześć. Wystarczy więc, jeśli po południu pojedziemy autobusem stałej linii

Reykjavik-Stapi. No i pojechaliśmy, Leif niemal niewidoczny zza olbrzymiego

plecaka ukoronowanego puchowym śpiworem, w którym ukrył dynamit. Mimo że byłam

zdenerwowana jak przed maturą, usnęłam panu Thorgunnowi na ramieniu jako dodatek

do plecaka. To wcale nie drobiazg - 300 kilometrów w autobusie - nawet tak

cudownym i czyściutkim jak kostka cukru.

Wysiedliśmy na przystanku przed Stąpi - właściwie był to tylko postój na polu

lawy zalewającej wgłębienia pomiędzy dzikimi głazami i skałami wietrzejącymi na

deszczu i wietrze. Stąd prowadziła droga do trzech zarośniętych domków, które na

wszelki wypadek wspierały się o siebie, jakby chcąc wspólnie przeciwstawić się

jesiennym wichrom lub też przygnębiającej samotności. Nie opodal domków -

wyglądały jak dziecinne zabawki i musiałam je obejrzeć, chociaż Leif chmurnie

spoglądał na zegarek - znajdował się maleńki, niemal kieszonkowy kościółek. I to

wszystko.

Chciałam ten zarodek wioski zobaczyć z bliska, ale Leif skręcił w jakiś wąwóz

między skałami, omijający to odludzie i prowadzący przez drogi i bezdroża

w kierunku góry Sneffels, rysującej się na tle zaróżowionego nieba kilka

kilometrów przed nami. Widocznie znał tę drogę i szedł nią nie po raz pierwszy.

Poznałam to choćby po tym, że ostrzegał mnie mrukliwym „Gif akt!” przed każdą

z rozpadlin, jaką wyżłobiły dopływy Hvity w skale lub też ruchomymi głazami

chwiejącymi się przy lada dotknięciu.

Słoneczko stoczyło się bardzo nisko nad bazaltowe morze skał, kiedy zbliżyliśmy

się do podnóża wulkanu. Leif zatrzymał się za grupą głazów, wyjął z bocznej

kieszeni bezdennego plecaka lornetkę i wciśnięty w szczelinę między

dwustutonowymi „kamyczkami” uważnie i strasznie długo obserwował teren przed

nami. Zatrzymał mnie skinieniem ręki, abym, broń Boże, nie wychodziła z ukrycia.

- Straże. Żołnierze. Musimy czekać do zmroku. Niedługo! - oświadczył, spokojnie

usiadł sobie, wyjął z kieszeni jabłko i zaczął jeść. Nie zwracał uwagi na moje

protesty, skrzynkę z materiałami wybuchowymi postawił na kamieniu, jakby to było

pudełko herbatników, i okrył mnie aż po szyję. Szczerze mówiąc broniłam się

tylko tak sobie, aby nie myślał, że jestem zbyt uległa. Od pól lodowcowych,

polśniewających teraz czerwono na zboczach Sneffelsu, ciągnęło chłodem jak na

Matkę Boską Gromniczną, mimo że północne lato było właśnie w pełni.

Wreszcie słońce ukryło się za skałami i nieboskłon szybko ciemniał. Leif

zasznurował plecak, z przepraszającym spojrzeniem zabrał mi śpiwór i po kilku

minutach byliśmy gotowi do drogi. Minęło jeszcze co najmniej pół godziny, nim

dał znak do wymarszu.

Teraz droga była o wiele trudniejsza. Potykałam się co chwila i nierzadko

siarczyście klęłam. Leif nie mruczał już: „Gif akt”, ale mówił ostrym szeptem,

a kiedy to nie pomagało, ujmował mnie za rękę i prowadził wciąż w górę, na

szczyt. Kilkakrotnie zatrzymywał się i nasłuchiwał uważnie. Raz usłyszeliśmy nie

opodal chrzęst kamieni - Leif przyłożył usta niemal do mego ucha i szepnął:

- Straże. Teraz uwaga. Bardzo cicho.

Starałam się jak mogłam być bardzo cicho i według obiektywnych norm - pośród

kamieni, bloków skalnych, niskich krzewów i jeżyn, chwytających za nogi jak

ośmiornice - udawało mi się to wspaniale, w porównaniu jednak z niestrudzonym

Leifem poruszałam się mimo to jak czołg przy „Tatrze 603”. Na szczęście żądanie:

„Bardzo cicho” nie trwało długo. Już po kilkuset metrach Leif zauważył

półgłosem:

- Dobra. Straże tam - wskazał palcem do tyłu. Po dwugodzinnej nocy widać już

było trochę w porannym półmroku.

- A teraz bardzo szybko pod Skartaris. Tam jeden - tak.

Za pomocą pantomimy wyjaśnił, co znaczy: „jeden - tak”. Przysłonił mianowicie

dłonią oczy, jakby patrzył w dal, i obracał się na obcasie we wszystkie cztery

strony świata. Zrozumiałam doskonale - ale dlaczego mamy iść bardzo szybko pod

Skartaris, a nie jak najdalej od niego, zrozumiałam dopiero po rozpaczliwie

męczącej wspinaczce, której bez Leifa nigdy w życiu bym nie wytrzymała. Jakimś

głębokim żlebem, wgłębieniem w skale, pozornie niedostępnym, ale

w rzeczywistości w niektórych miejscach niemal tak wygodnym jak schody,

wspięliśmy się aż na szczyt Skartarisu. Gdzie indziej jednak żleb to sobie

wynagradzał i tam właśnie Leif trzymał mnie na linie jak kota.

Istotne było to, że skały zasłaniały nas przed obserwacją ze szczytu Skartarisu,

a co więcej, gdy całkiem już rozedniało, siedzieliśmy z Leifem mniej więcej

pięćdziesiąt metrów pod miejscem, gdzie Leif widział podobno przez lornetkę

żołnierza, który robił „tak”.

Na wszelki wypadek rozmawialiśmy szeptem.

- Teraz przez dwie, trzy godziny nic. Odpoczywać i czekać na doktora Bjelke

i Jyrrego - zdecydował Leif.

Podporządkowałam się i jak najwygodniej wyciągnęłam na twardej skale, znów

otulona miłosiernie śpiworem, i usiłowałam nie myśleć o otartej pięcie

i bolących kostkach. Leif tymczasem starannie metr po metrze badał przez

lornetkę przeciwległą ścianę zbocza, skąd - jego zdaniem - mieli nadejść Jurek

i Bjelke. Z niezadowoleniem kręcił głową.

- Ja bać się. Tam - wskazał przeciwległe zbocze - Sneffels bardzo stromy. Ja -

tak. Doktor Jyrry - może. Doktor Bjelke - chyba nie. Źle. Bardzo...

Teraz dopiero uświadomiłam sobie, co mi mówił już w Reykjavik - a ja - głupia

dziewczyna - widziałam doktora Bjelke i Jyrrego roztrzaskanych na skałach.

Najchętniej rozpłakałabym się albo pospieszyła na pomoc, spuszczając się na

drugą stronę przez krater.

Opanowanie Thorgunna zaczynało mi działać na nerwy. Był jak bryła lodu - a nie

człowiek. W milczeniu, nieruchomy, potrafił raz po raz, po raz dziesiąty

i setny, obserwować każdy kamień przeciwległego zbocza aż do chwili, kiedy

nieoczekiwanie z nieba nad nami, z chmur, które zakrywała przed naszym wzrokiem

półka skalna nad głowami, spadła pierwsza dawka ulewy, kurzu, gradu i kamieni.

- Mistour... bardzo niedobrze - szepnął Leif. - Doktor Jyrry i doktor Bjelke...

Nie dokończył, ale wiedziałem, co chce powiedzieć, i rozpłakałam się naprawdę.

Redaktorze, błagam, niech pan się nie śmieje, że i teraz płaczę, ale

przypomniałam sobie tę chwilę pod Skartarisem i - wie pan - znowu wydało mi się

okropnie smutne, że ludzie muszą umierać, kiedy chcą coś zrobić dla innych, że

tacy wspaniali chłopcy jak Jurek i Bjelke leżą być może nieżywi u stóp skalnego

zbocza, a my z Leifem ukrywamy się jak sycylijscy rozbójnicy w jaskini tylko

dlatego, aby kiedyś nie umierały matki i dzieci jak w Hiroszimie. Niech pan sam

powie - czy to nie straszne? I niech się pan już na mnie nie gniewa. Już nie

płaczę.

Ten mistour - czy jak tam go Leif nazwał - stawał się coraz to gorszy i gorszy.

Przed naszą norą spadały w dół całej masy wody, a kamienie wielkości głowy

waliły się z potężnym hukiem na skały, odbijały się i toczyły w głąb, do

krateru. Leif włożył lornetkę do plecaka, wziął skrzynkę z dynamitem i krzyknął

(teraz nie musieliśmy już szeptać), aby zagłuszyć wiatr i uderzenia wody:

- Ja sam zejdę na dół. Pani tu poczeka. Za kilka godzin wrócę.

Pokręciłam wściekle głową, od razu wyplątałam się ze śpiwora i wstałam. Naraz

wszystkie gwiazdy stanęły mi w oczach: uderzyłam głową o strop jaskini.

Leif zaczął mnie przekonywać:

- Pani nie. To nierozsądne. Ja sam. Gdybym ja - tu zrobił wymowny gest, którego

nie mogłam nie zrozumieć - pani wróci sama. Panią żołnierze puszczą. Islandczycy

żołnierze i ja. Pani powie światu, co w Dziurze Świętego Patryka, Aleno. Pani

tu. Doktor Jyrry także by żądał, żeby pani tu została. Na pewno.

Tak - Leif bez wątpienia miał rację. Gdyby mu się coś stało - a przy obchodzeniu

się z materiałami wybuchowymi, na których się nie znał, było to całkiem możliwe

- ja byłabym jedyną osobą, która mogłaby powiedzieć światu o Dziurze Świętego

Patryka. Miał rację także i co do tego, że Jurek z pewnością robił wszystko,

abym się nie narażała na niebezpieczeństwo. I właśnie dlatego musiałam iść.

Musiałam iść dalej, tam gdzie Jurek być może zabił się spadając z tych

potwornych skał, które sam Leif uważał za bardzo niebezpieczne. I musiałam tam

iść mimo to, że nie byliśmy z Jurkiem małżeństwem, właściwie to nawet nie

powiedzieliśmy sobie wyraźnie, że się kochamy. Nie mieliśmy na to czasu. Ale

byliśmy ludźmi - a o to właśnie chodziło. Rozumie mnie pan, redaktorze?

Leif przekonawszy się, że potrafię być uparta jak muł, zrezygnował wreszcie

z dalszej perswazji. Zawinął skrzynkę w śpiwór, zarzucił plecak na ramiona,

przekrzyczał swoim: „Gif akt!” ryk, huk, grzmot i plusk mistouru i ruszyliśmy.

Wartownik na Skartarisie nie mógł nas widzieć - chyba żeby się położył na

brzuchu na gzymsie skalnym i patrzał prosto przed siebie. Nie było to zbyt

prawdopodobne - wiedzieliśmy o tym. Zresztą Leif i tak nie dbał zbytnio

o ostrożność i schodził na dno krateru tamtędy, ml którędy wiodła najbardziej

dostępna droga.

Jakie było to zejście? Nie wiem, drogi panie redaktorze. Nie myślałam o tym.

Myślałam o Jurku, o Gudmundurze i o ślepych ptakach, które w ręku morderców

mogłyby zabijać matki i małe dzieci. Myślałam o dynamicie w skrzynce Leifa, czy

nie zaszkodziły mu te nawałnice deszczu i czy będziemy mogli w nocy wykonać swój

plan: zniszczenie wejścia do Dziury Świętego Patryka, aby nigdy już nie ginęli

pasterze owiec ani łowcy małych ptaków.

Krótko mówiąc - jakoś zeszliśmy na dół, krztusząc się pumeksowym pyłem, który

lgnął do nas jak kasza i strużkami ściekał po twarzy i ubraniach. Musieliśmy

przedstawiać bardzo zabawny widok. Wyglądaliśmy jak kiepscy klowni po prysznicu

- ale nie śmieliśmy się.

Ledwie zeszliśmy na dno krateru, mistour raz jeszcze pokazał, co potrafi. Ulewa

zabębniła o skały i hucząc spadała w wulkaniczne kominy. Leif ciągnął mnie za

sobą do wejścia jaskini. Dochodziliśmy już, kiedy puścił mnie nagle. Jego ręka

sięgnęła do pasa, gdzie w skórzanej pochwie tkwił nóż myśliwski. Teraz już i ja

dostrzegłam dwie postaci w rozpadlinie skalnej.

- Straże! - krzyknęło coś we mnie. - Cały wysiłek, ofiary Jurka i doktora

Bjelke, wszystko daremne, wszystko na nic.

Wtem jedna z postaci runęła - w dosłownym tego czasownika znaczeniu - ku nam

i objęła mnie za ramiona, wyciskając pocałunek na policzku, wymazanym błotem,

kurzem i łzami, powtarzając wciąż tylko:

- Alenko, Alenko, Alenko...

Druga postać chwyciła Leifa. Nie wiem, czy i on dostał buziaka, ale wiem, że

wszyscy byliśmy okropnie szczęśliwi, że znów jesteśmy razem, że udało się nam

przedrzeć przez pierścień straży, i że uczynimy teraz to, co należy zrobić.

Było nas czworo - zdaję sobie sprawę, panie redaktorze, że to nie tak wiele -

ale wydawało się nam, że tworzymy całą armię.

DOKTOR BJELKE POPROWADZI NAS POD ZIEMIĘ

Już w chwili gdy weszliśmy do przedsionka Dziury Świętego Patryka, licznik

Geigera odezwał się głośnym tykaniem, ale siła promieniowania nie była

niebezpieczna, tym bardziej że łatwo można było znaleźć ukryte albo - jeśli pan

woli - „ciemne” kąty. Zbadaliśmy intensywność promieni - cienka warstwa skały,

a nawet dłoń osłabiała ich działanie - szło więc w przeważającej mierze

o neutrony. Przypuszczenie Jyrrego znajdowało tu niemal potwierdzenie:

radioaktywny metal mógł być rzeczywiście transuranem.

Radioaktywnego ptaka obeszliśmy więc z szacunkiem i w możliwie największej

odległości. Stanęliśmy przed otworem komina, wiodącego w głąb ziemi. Dziura

Świętego Patryka. Licznik Geigera,- trzymany w wyciągniętej ręce wprost nad

przepaścią, nie wskazywał zwiększonej intensywności promieniowania. Słabe

tykanie rozlegało się tu tak samo jak w całej jaskini.

- Przyjaciele - powiedziałem - wiem, że nie czas teraz na przemówienia. Na

początku naszej wyprawy w nieznane, której koniec niewiadomy, a wyniki trudne do

przewidzenia, pragnę wam podziękować w swoim imieniu, w imieniu Leifa Thorgunna

i wszystkich Islandczyków. Wasze poświęcenie, wasza odwaga chroni naszą ojczyznę

i jej młodą niepodległość. Tym goręcej was przeto proszę, panią, panno Aleno,

i ciebie, Jyrry, bądźcie ostrożni. To, co dla mnie i dla Leifa jest obowiązkiem,

z waszej strony jest przejawem wspaniałego stosunku do jeszcze do niedawna nie

znanego kraju i obojętnych ludzi...

- Słuchaj, Bjelke, tu mimo wszystko radioaktywność jest nieco wyższa i szkoda

każdej chwili - przerwał mi dobrotliwie Jyrry. - Wiesz, jeśli trzeba coś

powiedzieć, to tyle, że naprawdę nie ma znaczenia, czy jesteśmy Czechosłowakami

czy też Islandczykami, Amerykanami czy Buszmenami. Jesteśmy ludźmi - i to

czwórką zupełnie niezłych ludzi. I dlatego nadstawiamy głowy tam, gdzieśmy chyba

nie powinni. Tylko to ci chcę powiedzieć, że bez względu na to, co się stanie,

nie żałuję i dziękuję ci. Panu też, panie Leifie. A ciebie, Aleno,'kocham

i ożenię się z tobą, i będziemy mieć mnóstwo dzieci. Bo wrócimy. Musimy wrócić.

Tak, a teraz do dzieła.

Teraz już naprawdę nie można było nic dodać.

Obeszliśmy otwór Dziury Świętego Patryka i spuściliśmy linę. Leif zastosował

metodę opisaną przez Jules Verne'a: złożoną w pół linę zaczepił o głaz i zjechał

przytrzymując się rękoma i nogami na półkę skalną, właściwie występ, który

odkrył już Jyrry podczas poprzedniej wyprawy. Byłem przygotowany. W sekundę

później kołysał się w zasięgu jego ręki licznik Geigera.

- Promieniuje? - spytaliśmy jednocześnie Jyrry i ja.

- Nie - zawołał Leif. - Licznik tylko trochę sobie tyka. Dużo mniej niż

w jaskini.

Zgodnie trzymaliśmy za wiatrówkę pannę Alenę, która niecierpliwie pochylała się

nad przepaścią.

- Jurku, doktorze! Przecież tam w dole są schody, spójrzcie tylko! - wołała do

nas. - Wprawdzie potrzebowałyby tu i ówdzie wygładzenia i poprawienia, ale są.

Wspaniale!

Jeśli idzie o mnie: powiedziałbym to wprawdzie z mniejszym chyba zachwytem, ale

trochę racji panna Alena miała. Pochodnia Leifa rzeczywiście oświetlała jakby

wykute w skale nierówne schody, które obiecywały całkiem łatwe zejście w głąb.

Tylko -. to promieniowanie... Schodząc na półkę każdy z nas musiał prześliznąć

się przez strefę promieniowania drugiego ślepego ptaka... A kto wie, co nas

czeka dalej...

Po chwili staliśmy na wąskim występie skalnym. Leif kazał zostawić linę

zawieszoną na skale, abyśmy mogli bez trudu, a przede wszystkim szybko, wrócić

na górę. Druga krótsza lina, przewleczona przez nasze karabińczyki przy pasach,

łączyła nas ze sobą. Był to niezbędny środek ostrożności, zapewniający możliwość

ocalenia nawet w wypadku ześliznięcia się w przepaść, ale oznaczał jednocześnie

konieczność napięcia uwagi nas wszystkich, aby wypadek jednego spośród nas nie

przemienił się w śmiertelny upadek wszystkich.

Licznik Geigera niemal milczał. Stwierdziliśmy, że wizerunki drugiego ślepego

ptaka i szkieletu ukryte są jakby w głębokiej niszy skalnej i że promieniowanie

ogranicza się do stosunkowo wąskiego stożka i do nas nie dociera. Znaleźliśmy

także napis runiczny pod niszą - nie był to jednak podpis Arne Saknussema, ale

inna wskazówka napisana nie znanymi nam znakami.

Alena zaproponowała, że napis przerysuje w celu późniejszego odczytania przy

współudziale i współpracy profesora Sörenssena, Jyrry jednak wyciągnął

z kieszeni maleńki czechosłowacki aparat fotograficzny, „Mikromę” w ołowianej

kasecie, i podał go pannie Alenie.

- Ach, Jurku, jesteś cudowny! - ucieszyła się i natychmiast schwyciła aparat,

którym niewątpliwie umiała się lepiej niż my posługiwać. Kiedy zrobiła już

zdjęcia, ruszyliśmy w dalszą drogę.

Zejście nie było trudne. Nie mieliśmy możliwości dokładniejszego określenia

głębokości, na jakiej znajdowaliśmy się pod powierzchnią dna krateru, ale myślę,

że nie brakowało wiele do stu metrów, kiedy Leif, idący na przedzie, krzyknął:

- Uwaga! - I szybko cofnął się.

- Co się stało? - Skupiliśmy się wokół niego.

- Wizerunek na skale. Znowu szkielet. Dwa kroki przed nami.

Ostrożnie wysunąłem za występ jonizacyjną komórkę Geigera. Nic. Wyjrzałem więc

sam. Blask pochodni rzeczywiście padł na taki sam chmurny symbol, jaki

znaleźliśmy w pobliżu otworu Dziury Świętego Patryka - ten jednak nie przejawiał

ani śladu radioaktywności.

Wiadoma rzecz, że skorzystaliśmy z tego we właściwy sposób i oglądaliśmy

wizerunek ze wszystkich stron. Wykonano go w identyczny sposób jak wszystkie

dotychczas odkryte: pas metalu wkuto albo też inną metodą wprawiono bez

najmniejszej choćby szczelinki w granit. I położenie szkieletu było identyczne,

poziome - ten jednak wyciągał rękę, jakby wskazywał pewne miejsce w ścianie.

Alenie przyszło na myśl szczegółowiej zbadać ścianę przepaści w tym miejscu. Nim

upłynęło parę chwil, zawołała:

- Halo, znalazłam nowy korytarz albo coś takiego! - I już pchała się do

okrągłego otworu ukrytego między granitowymi blokami. Jyrry wcale nie skąpiąc

siły odciągnął ją liną do tyłu.

- Aleno, nie wariuj. Poczekaj na pomiar radioaktywności.

Potem zwrócił się w moją stronę i szepnął kącikiem ust, tak aby ani Alena, ani

Leif nic nie słyszeli:

- Bjelke, czy licznik w porządku? Ten metal wygląda tak samo jak na górze.

Serce niemal że przestało mi bić ze strachu. Nie przyszło mi to do głowy -

wszyscy pochylaliśmy się nad wizerunkiem, a nawet dotykaliśmy go. Czyste

szaleństwo!

- Nie wiem. Jak chcesz to sprawdzić?

- Czy ktoś z was nie ma przypadkiem zegarka z fosforyzowanymi cyframi? - zwrócił

się do nas Jyrry.

Leif i Alena pokręcili głowami.

- Nie zajmuj się teraz zegarkami, Jurku! - oświadczyła. - Bjelke, niech pan

zmierzy tym swoim cudem nowo odkrytą jaskinię Aleny Kralówny, aby Jurek nie

drżał o życie narzeczonej.

Włożyłem licznik Geigera w otwór jaskini. Zaczął tykać niczym spłoszony budzik.

Kamień spadł mi z serca.

Nim zdążyłem powiedzieć choć jedno słowo - Jurek odciągnął pannę Alenę jeszcze

dalej od jaskini Aleny Kralówny. Jego przytomność umysłu zapobiegła pierwszemu

poważnemu wypadkowi.

Podczas dalszej drogi jeszcze kilkakrotnie spotykaliśmy podobne, ostrzeżenia -

chyba tylko to bowiem mogły te szkielety oznaczać. Zagadkowi mieszkańcy Dziury

świętego Patryka przy pomocy zrozumiałych znaków ostrzegali gości z ziemi przed

śmiertelnym niebezpieczeństwem, wszędzie tam gdzie ono zagrażało. Mniej więcej

na głębokości stu pięćdziesięciu metrów znaleźliśmy - ostrzeżeni najpierw

wizerunkami szkieletów i licznikiem Geigera-Miillera wejścia do dwu następnych

silnie radioaktywnych pomieszczeń oraz dwa radioaktywne wizerunki ptaków. Obok

ostatniego musieliśmy przebiec. Przepaść zwężała się lejkowato i granitowe

schody, o których Leif twierdził, że w niebezpiecznych miejscach zostały kiedyś

z grubsza ociosane, zmieniły się w rodzaj ścieżki, stromo opadającej w głąb.

Ostatni ptak na wizerunku nie wskazywał dziobem w dół, ale w kierunku skalnej

wnęki, zasypanej odłamkami kamieni i głazami.

Na próżno szukaliśmy jakiegoś wejścia. Ruszyliśmy więc dalej. Wkrótce jednak

ścieżka kończyła się albo - ściślej mówiąc - zmieniała się w oddalone od siebie

stopnie nad przepaścią. Po kilku karkołomnych skokach z kamienia na kamień Leif

stanął na ruchomej płycie granitu, która przechyliła się pod jego ciężarem.

Wystarczyło mu tylko czasu na okrzyk:

- Uwaga!

Niewiele brakowało, abym i ja - pociągnięty brzemieniem spadającego ciała Leif

a - runął w przepaść. W ostatniej chwili chwyciłem się występu skalnego. Czułem,

jak ostre krawędzie granitu ranią mi dłonie do krwi - ale już lina nade mną

napięła się: to Jyrry i panna Alena, zamykający nasz pochód, natężyli wszystkie

siły. Życie Leifa wisiało na cienkiej nylonowej nitce - wytrzymała. Po chwili

stał już - potłuczony i blady - koło nas. Dopiero teraz uświadomiliśmy sobie, że

gdzieś strasznie głęboko pod nami rozbrzmiewają w mroku uderzenia głazu, wciąż

jeszcze spadającego coraz to głębiej i głębiej.

- Bjelke... a może to naprawdę dziura... do środka ziemi... - szepnął Jyrry,

opierając się o ścianę i wycierając pot z czoła.

- Uważaj na Leifa! - krzyknąłem chwytając naszego przyjaciela za ramiona. Leif

zataczał się na krawędzi przepaści, jakby go przyciągała, i wydawało się, że

lada chwila zemdleje. Położyliśmy go w miarę możliwości jak najwygodniej na

ostatnich metrach skalnej półki. Oczy miał zamknięte, twarz bladą - tylko

z rozciętego czoła sączyło się kilka kropli krwi. Przejrzałem kieszenie jego

niewyczerpanego plecaka i znalazłem bandaż, mogłem mu więc założyć prowizoryczny

opatrunek. Otworzył oczy, uśmiechnął się do nas usprawiedliwiająco, po czym

odwrócił się na bok i zaczął wymiotować.

Spojrzeliśmy z Jyrrym na siebie. Zrozumieliśmy się bez słów. Prawdopodobnie

podczas nieszczęśliwego upadku Leif doznał wstrząsu mózgu. O dalszym schodzeniu

nie było mowy, a tym bardziej o drodze powrotnej.

Ostrożnie odprowadziliśmy Leifa kilka kroków z powrotem do skalnej wnęki, którą

wskazywał czwarty, ostatni ślepy ptak. Leif wprawdzie twierdził, że nic mu nie

jest, że za chwilę będziemy mogli ruszyć dalej, ale zwisał nam w ramionach

niemal bezwładnie i jego potykanie się świadczyło o tym, że ukrywa rzeczywisty

stan i uczucia. Mieliśmy z Jyrrym nadzieję, że obrażenia nie są poważne, że

czaszka nie została uszkodzona i że nie nastąpił wylew krwi do mózgu.

Siedzieliśmy wokół Leifa przy blasku jednej pochodni - oszczędzaliśmy światło.

Kto wie, jak długo będziemy musieli zostać pod ziemią. Jyrry tymczasem sprawdzał

zawartość plecaka Leifa. Oczywiście jako pierwsza wpadła mu w ręce owinięta

w śpiwór skrzynka z dynamitem.

- Spójrz, Bjelke - pokazywał mi otwartą skrzynkę wypełnioną ciemnoczerwonymi

kostkami. - A więc to jednak nie leży na dnie morza...

Potem przy skalnej ścianie zaczął ustawiać konserwy. Mieliśmy kilka kompotów,

dwie puszki suszonej wołowiny, mniej więcej kilogram czekolady, mnóstwo

sardynek, butelkę szwedzkiej wódki, akwawitu, nie licząc oczywiście prasowanej

żywności, którą nieśliśmy Jyrry i ja. Panna Kralówna do naszych zapasów dodała

jeszcze kiełbasę i cztery pudełka topionego sera. Żywności mieliśmy więc dosyć -

wszyscy jednak myśleliśmy o czym innym: o wodzie. Czuliśmy pragnienie, a przede

wszystkim Leif potrzebował napoju - ale obok stosu konserw stała smutnie tylko

jedna manierka, wypełniona do połowy czarną kawą - resztę wypili panna Kralówna

i Leif w drodze do krateru - i około dziesięciu przezroczystych torebek z sokiem

pomarańczowym. Wraz z przesłodzonymi kompotami z kalifornijskich brzoskwiń

i ananasów nie było tego jak dla czworga ludzi zbyt wiele.

Nadzieje, że znajdziemy wodę, na razie zawiodły. Skały były idealnie suche

i szmer strumyków nie odzywał się w głębi, zwielokrotniającej każdy dźwięk

niczym potężny głośnik. Mistour, który wtłoczył dziesiątki ton wody do

wulkanicznych kominów, wychodzących na dno krateru Sneffels, nie dotarł do

Dziury Świętego Patryka: zatrzymał go kryty przedsionek.

Spojrzałem na swoich przyjaciół, oddarłem róg jednej torebki z sokiem

pomarańczowym i podałem ją Leifowi, który natychmiast wypił jej zawartość.

- A dla nas na wzmocnienie kawa - zmuszając się do uśmiechu nalałem najpierw

pannie Kralównie, potem Jyrremu, a w końcu sobie. Smakowała bajecznie - ale

ledwie zdołała zwilżyć zaschnięte gardło, a znajdowaliśmy się w podziemiu

dopiero kilka godzin. Jak będzie wyglądać dalsze schodzenie?

Leif odczuł znaczną ulgę. Usiadł, oparty plecami o skałę, i wskazał w dół,

w głąb przepaści.

- Droga się kończy - powiedział. - Ścieżka urwana. Pod nami dziesiątki metrów

skały gładkiej jak komin. Bez haków, drabinek linowych i wielokrążków nie można

iść dalej.

- A więc co robić? - spytała Alena, która zrozumiała sens słów Leifa. - Nie

możemy przecież ruszyć z powrotem. Jurku, doktorze - zwracała się raz do tego,

raz do drugiego - no powiedzcie coś wreszcie!

- Nie, nie możemy ruszyć z powrotem - powtórzył Jyrry w zamyśleniu. - Nie wolno

nam, a teraz - wskazał oczyma Leifa, opartego o skałę i ciężko oddychającego -

nie możemy. Nie możemy zniszczyć przedsionka Dziury Świętego Patryka...

Leif otworzył oczy.

- Jeśli ktoś jest na dole? Nie. To nie przeszkadza. To przecież nie ma

znaczenia... Wcale nie...

- Niech pan nie mówi nonsensów! - szepnęła ostro panna Alena. - Niech pan lepiej

szuka dalszej drogi. Krótko mówiąc: musi tu gdzieś być!

- Może była - odezwałem się - ale zniknęła, gdy zapadła się ścieżka.

- A ten ptak, wskazujący dziobem właśnie tu, w naszą stronę?...

- Tak, prawda, ten ostatni ptak... - zastanowił się Jyrry. - Wiecie co?

Odrzucimy trochę tych kamyczków! Leifie, czy może pan przejść kawałek dalej?

„Kamyczki” były głazami ważącymi od dziesięciu do stu kilogramów. Zrzucaliśmy je

w przepaść i staraliśmy się głośną rozmową zagłuszyć głuche, grzmiące echo ich

uderzeń o ściany kominu.

Na próżno. Było w tym coś strasznie przygnębiającego, a jednocześnie kuszącego -

lecieć tak w dół, wciąż w dół, z rozrzuconymi rękoma w mroku niczym ślepy

ptak... Otrząsnąłem się. Precz z takimi myślami! Zacząłem gorliwiej toczyć

kamienie na skraj przepaści, nie zważając, iż poranione ręce pieką coraz

bardziej. Niestety, pod warstwą „kamyczków” Jyrrego znajdowały się potężne bloki

o wadze kilku ton, spiętrzone jedne na drugich, jakby straszliwą siłą zwarte

w pięści kamiennej ściany. Nie drgnęły nawet, chociaż Jyrry użył czekana jak

dźwigni.

Leif podniósł się z trudem i chwiejnym krokiem zbliżył się do nas. Zaczął

opukiwać czekanem głazy granitu, uważnie przy tym nasłuchując.

- Tam jest próżnia - powiedział w końcu. - Słyszycie? - Uderzył czekanem

w skalną ścianę, a potem w głaz w samym środku wnęki. Drugie uderzenie

zabrzmiało całkiem inaczej.

Potem znalazł na ziemi pośród kamieni pierwsze muszelki. Nic dziwnego, że

w migotliwym świetle pochodni magnezjowych nie dostrzegliśmy ich przedtem.

Wcisnęły się w szpary, rozpadły w proch albo też przemieniły się w zwietrzałe

białe łuseczki. We wszystkich jednak znajdowały! się niewielkie otworki, a kiedy

przyjrzeliśmy się uważniej ich krawędziom, stwierdziliśmy niedostrzegalny ślad

zieleni. Jyrry wyjaśnił tę małą tajemnicę: muszelki były kiedyś nawleczone na

miedziany drut, który w ciągu długich wieków, a może nawet tysiącleci na skutek

utleniania się zniknął bez reszty, pozostawiając tylko swój ślad, tak samo jak

znajdujemy dziś we wrakach fenickich galer na dnie Morza Śródziemnego zagadkowe

włókna metalowe, które były kiedyś - solidnymi gwoździami. Nie ulegało

wątpliwości, że w odległych czasach kamienny wał zbudowano umyślnie i umocniono

go jeszcze na wszelki wypadek sznurami muszelek, którym zapewne ich właściciele

przypisywali moc magiczną.

Skrzynka z czerwonymi cygarami ładunków dynamitu uśmiechała się do nas szyderczo

i wyzywająco. Taka ilość materiału wybuchowego wystarczyłaby do wysadzenia nie

jednej, ale trzech takich przeszkód. Niemniej jednak wybuch w wąskiej przepaści

- nad tym należało się zastanowić. Nikt z nas nie był pirotechnikiem i nie

umieliśmy nawet w przybliżeniu przewidzieć, jaki wpływ fala powietrza wywrze na

nas i na półkę skalną, którą schodziliśmy w głąb. Nawet skalne ściany przepaści

nie budziły nadmiernego zaufania. Szerokie rysy i szpary, zapewne pamiątki

katastrofalnego trzęsienia ziemi w 1780 roku, które oderwało od wyspy wielkie

kawałki lądu, mogły łatwo spowodować podczas wybuchu runięcie całych potężnych

bloków skalnych. Nie mieliśmy jednak wyboru. Pierwszą osobą, która głośno

wyraziła myśl nas wszystkich, była oczywiście Alena. Po upływie pół godziny

spleciony lont tryskał już fajerwerkiem drobnych iskier. Włożyliśmy pięć

ładunków w otwór pod głazem, który wydawał się nam najlżejszy i najłatwiejszy do

wysadzenia. Według przepisu odcięliśmy lont tak długi, aby płonął dokładnie pięć

minut, a Jyrry, któremu przypadło w udziale zapalenie go, pędził z pochodnią

w górę ścieżki skalnej, gdzie w niewielkim wgłębieniu ściany tuliliśmy się do

siebie jak wystraszone dzieci.

Patrzyłem na zegarek i oznajmiałem przyjaciołom, ile jeszcze zostało czasu, ale

może połączone lonty palą się szybciej, może też przepis był niewłaściwy czy też

źle go zrozumieliśmy, krótko mówiąc, ledwie wskazówka sekundnika obiegła

trzykrotnie tarczę, rozległ się wybuch, któremu towarzyszył potężny płomień i po

którym nastąpił łoskot odłamków granitu, oderwanych wybuchem i roztrzaskujących

się o ściany. Ciężkie głazy waliły się z łoskotem w otchłań, drobniejsze

kamienie zaś toczyły się, wydając przy tym odgłos podobny do przesypywania

grochu przez olbrzyma. Chciałem już podnieść się i popatrzeć na wyniki naszej

próby pirotechnicznej, ale Leif pociągnął mnie do tyłu i ocalił mi życie. Kamień

wielkości piłki futbolowej gwizdnął mi koło ucha, roztrzaskując się o skalną

półkę, po której wiodła ścieżka, i zniknął w bezdennej głębinie. Za nim spadały

inne, poruszone falą ciśnienia i wstrząsem skały wysoko nad nami. Kasłaliśmy, na

wpół uduszeni gorzkim gazem powstałym przy wybuchu i drapiącym w gardle.

Wreszcie wszystko uspokoiło się - tylko tu i tam zachrzęścił drobny kamień,

toczący się z miejsca wybuchu.

Nagle Jyrry krzyknął:

- Bjelke, widzisz? Nasze pochodnie!

Magnezjowe pochodnie, płonące dotychczas w stojącym martwo powietrzu nieruchomo

niczym kościelne świece, zaczęły niespokojnie migotać. I na twarzach poczuliśmy

chłodny powiew.

- Przyjaciele, udało się! - ucieszył się Jyrry i niecierpliwie ruszył w dół. My

za nim.

W kamiennej ścianie, zbudowanej zapewne przed dawnymi laty przez zabobonnych

mieszkańców z głazów i muszelek, wybuch zrobił wyrwę dostatecznie dużą, by mógł

się przez nią przecisnąć człowiek. Trzeba było tylko odwalić ostre kamienie,

sterczące w wyłomie niczym druty w pułapce na myszy. Z podziemnej jaskini tchnął

wilgotny chłód.

Jyrry pochylił się nad wyrwą i usiłował przeniknąć wzrokiem w głąb.

- Niech pan zgasi światło! - rzucił przez ramię do Leifa, który trzymał na pół

wypaloną pochodnię w ręku. - Szybciej, myślę, że...

Magnezjową pochodnię zgasić można, oczywiście, jedynie przez zanurzenie jej

w wodze - a więc Leifowi nie pozostawało nic innego niż rzucić ją w przepaść.

Zakreśliła ognisty łuk uderzając o przeciwległą ścianę Dziury Świętego Patryka,

trysnęła fajerwerkiem iskier, po czym zniknęła w otchłani.

Znaleźliśmy się nagle w mroku pośród niepokojącej ciszy.

- Co?... - Panna Alena chciała zadać pytanie, ale umilkła.

Teraz widzieliśmy już wszyscy, dlaczego Jyrry chciał zgasić bezcenną pochodnię:

z otworu we wnętrzu skały wydobywało się słabe, ale widoczne błękitnofioletowe

światło. W miarę jak nasze oślepione ostrym światłem oczy stopniowo się

akomodowały, blask wzmagał się, tak że rozpoznawaliśmy już własne twarze

pochylone nad otworem. Miały widmowy siny kolor i zmieniały nas czworo

w topielców. Wewnątrz jaskini coś sdę znajdowało. Pierwsza rozpoznała to panna

Alena. Krzyknęła i ukryła twarz w wiatrówce Jyrrego. Potem i my to zobaczyliśmy:

wokół otworu, wyrwanego materiałem wybuchowym, stały półkolem ogromne postaci

o niebieskich włosach i patrzyły na nas, nieruchome i milczące.

DOKTOR KAMENIK O CUDACH JASKINI

Kiedy zrozumieliśmy, że straszliwe postaci znajdujące się w środku,

w błękitnofioletowym świetle, są oczywiście tylko figurami, wstydziliśmy się

trochę i złościliśmy się na samych siebie, że tak łatwo ulegliśmy panice.

Bjelke oświadczył, że dwie z nich z zastanawiającą dokładnością przedstawiają

postaci islandzkiego chłopa i pasterza w odświętnym stroju mniej więcej z XVIII

wieku. Trzecia była bez wątpienia rzeźbą mieszczki z tego samego chyba okresu,

a ostatnia, najmniejsza, wiernym portretem Eskimosa. Zagadką pozostawało

tworzywo, z jakiego je wykonano. Oddawało wiernie nie tylko fałdy szat, ale

i sposób tkania materiału, a nawet drobne skazy i niedokładności w tkaninie

i obuwiu, na chmurnych policzkach chłopa splątywało się w dziko rozwichrzoną

brodę - a przecież figury nie miały ubrań i przylepionych peruk. Całe

sporządzone były z jednej, Bóg wie jakiej masy plastycznej, do pewnego stopnia

prężnej jak kauczuk i tak mocnej, że nie poddawała się nawet ostrzu noża

myśliwskiego Leifa i próbom oderwania w celu bliższego zbadania pierścienia

włosów czy też rogu koronkowego kołnierza. Kolory oddano wiernie - niebieskie

włosy, które tak nas przeraziły, gdy po raz pierwszy spojrzeliśmy w głąb

jaskini, w rzeczywistości były - rzecz jasna - albo jasne, albo

ciemnokasztanowate, a u Eskimosa czarne. To tylko widmowe światło, jakie rzucała

wielka płaszczyzna ściany o nieokreślonym kształcie, zabarwiło je tym niezwykłym

odcieniem. Zniknął, skoro tylko przynieśliśmy do jaskini pochodnie i zapalili

je.

Leif zaczął coś opowiadać Bjelkemu po islandzku, podniesionym głosem - ale ten

pokręcił głową. Wyjaśnił nam potem, że Thorgunn przypomniał stare islandzkie

przesądy o trupach straszących w pobliżu góry Helgy, o czyśćcu pod wulkanem

Hekla i o potężnych walkiriach, półboginkach, półpannach leśnych, które potrafią

przy pomocy straszliwych zaklęć runicznych przemienić człowieka w posąg. Myśl,

że usiłujemy oderwać wąsy żywemu potomkowi Wikingów, była wprawdzie nieco

wstrząsająca, ale należała raczej do średniowiecza albo do baśni. To z pewnością

nigdy nie byli żywi ludzie.

Alena znalazła lepsze wyjaśnienie. Przyszło jej do głowy, że te figury mogły być

wykonane doskonałą metodą fotoreliefową, która jest powszechnie używana przy

sporządzaniu kopii posągów. Po przedmiocie, który ma być odtworzony, biegnie

cieniutki promień światła, notowany na całym szeregu zdjęć fotograficznych.

Poszczególne drogi punktu świetlnego tworzą na przedmiocie rodzaj poziomic,

a jeśli zastąpić klisze grubymi płytami, na przykład z tworzywa sztucznego,

i zlepić je w odpowiednim porządku, otrzymuje się w wyniku dość dokładny model

przestrzenny fotografowanego przedmiotu, wymagający tylko kosmetycznego zabiegu,

polegającego na wygładzeniu powierzchni i usunięciu śladów połączeń

poszczególnych płyt.

Przypuszczenie Aleny brzmiało zupełnie rozsądnie - tym bardziej że przy

wnikliwszym zbadaniu stwierdziliśmy, że każda z figur ma jakiś mankament -

Eskimosowi brakowało lewego ucha, części ramienia i ręki, plecy pasterza nie

nosiły śladów ostatecznego opracowania, przypominały płaską płytę, a policzki

i suknia mieszczki były bardzo nieprawdopodobnie zielone, wyglądało to mniej

więcej tak jak na nie całkiem udanej fotografii kolorowej. Zdecydowaliśmy więc,

że figury uważać będziemy na razie za nieudane próby przedstawienia mieszkańców

naszej Ziemi. Rozległa jaskinia, tak wielka, że ani blask pochodni, ani snop

światła latarek elektrycznych nie sięgał przeciwnej ściany, obiecywała inne

jeszcze odkrycia.

Chcieliśmy przede wszystkim zbadać, w jaki sposób i właściwie dlaczego świeci

przeciwległa ściana. Bjelke na przedzie jak Indianin na ścieżce wojennej

z wyciągniętym przed siebie licznikiem Geigera, za nim Alena i ja, wspierający

Leifa, zbliżaliśmy się do zdumiewającego źródła światła. Licznik Geigera

niekiedy cichutko zatykał, ale radioaktywność nigdzie nie przekraczała

niebezpiecznej granicy. Nasze przypominające wieczne pióra dozomierze chemiczne,

z białymi słupkami wewnątrz, przybierającymi w miarę ilości przyjętego

promieniowania coraz to bardziej intensywnych odcieni czerwieni, ostrzegające

posiadaczy, aby natychmiast opuścili obszar zagrożenia, tymczasem pozostawały

niemal bez zmiany.

Bjelke zbliżył się do błękitnego światła i wykrzyknął zdziwiony:

- Jyrry, Leif, chodźcie tu!

No - tak „zaraz” to w wypadku Leifa nie wchodziło w rachubę, ale - wiadoma

rzecz, że pospiesznie podeszliśmy i podobnie jak Bjelke patrzyliśmy szeroko

otwartymi oczyma: za błękitnym szkłem - jeśli to było szkło - mniej więcej

pięćdziesiąt metrów pod nami przelewały się fale Faxa-fjordu, a blisko horyzontu

kilka kutrów rybackich poławiających dorsze zarzucało właśnie sieci.

Przylepiliśmy się do niebieskiej szyby jak muchy, zdawało się nam, że znowu

jesteśmy na świecie, że powróciliśmy z wyprawy w odległe czasy albo z innej

planety. Co pan woli, panie redaktorze!

Leif na pierwszy rzut oka poznał miejsce, gdzie się znajdowaliśmy. Była to

północna ściana Sneffelsu, niemai na samym końcu półwyspu, wychodząca na

Breidifjord. Daleko przed nami, na widnokręgu, wynurzał się z morza szczyt

wzgórza, pokryty lodem - zdaniem Leifa, podnóże wiecznie białego Glam-Jokullu.

- Nie rozumiem! - Leif pokręcił głową. - Parę kilometrów stąd, może trzy,

najwyżej pięć kilometrów, znajduje się stara wioska Olafsvik. Jakże mogli

stamtąd nie zauważyć wprawionego w skałę kawałka niebieskiego szkła... Gdzieś

tam musi prowadzić droga do latarni morskiej w Ondverdarness, no tak, kilka

metrów pod nami.

- Czy Sneffels jest dostępny z tej strony? - zapytał Bjelke Leifa.

- Nie. Zbocze jest łagodniejsze, ale pola morenowe, głazy runą na dół przy

najlżejszym dotknięciu.

- Świetnie. Wobec tego nie będzie tu straży. Popatrzymy sobie na dół. Nic nie

poradzimy - jako goście powinniśmy wprawdzie zachowywać się grzeczniej, ale

kawałek szyby mimo wszystko źle na tym wyjdzie... - Bjelke podniósł duży kamień

i zanim zdążyłem mu w tym przeszkodzić czy też coś powiedzieć, uderzył ostrą

krawędzią w róg błękitnego okna.

Nic.

Uderzył silniej. I znowu nic. Kamień odbił się jak od litej skały.

Teraz już Bjelke rozpędził się i rzucił z całej siły kamieniem wprost w środek

szyby, tak że w jaskini zadudniło. Przez błękitną płytę jakby przebiegła fala,

podobna do kręgów, jakie powstają na wodzie po wrzuceniu kamienia, ale oprócz

niemal całkiem nieznacznego zadrapania, widocznego jedynie z bardzo bliska,

zagadkowemu szkłu nic się zupełnie nie stało.

Nie wyglądaliśmy zapewne specjalnie inteligentnie, kiedyśmy na siebie popatrzyli

ze zdumieniem.

Alena roześmiała się.

- Widzi pan, panie Thorgunnie, że z tym szkłem i tymi chłopakami z Olafsvik to

nie taka prosta sprawa. Kto wie, jak to wygląda z drugiej strony - być może jak

najzwyklejsza w świecie skała. Przecież zwierciadlane okulary słoneczne też są

z każdej strony inne. A poza tym - jak grube jest mniej więcej to szkło?

Bjelke przyjrzał się uważnie miejscu, gdzie niebieska, przejrzysta płytka

łączyła się z granitem, i z zakłopotaniem zanurzył palce we włosach.

- Nie widać śladów wprawiania, żadnej ramy ani najmniejszej nawet szparki -

powiedział. - Wygląda to tak, jakby naprawdę sam granit pod wpływem czegoś stał

się przejrzysty. Widzicie - wskazał pewne miejsce, gdzie łagodne przejście było

szczególnie widoczne. - O tu skała szarzeje, staje się przejrzysta, a w końcu

przemienia się właściwie w szkło okienne. A grubość? Ma pani rację, panno Aleno

- może metr, a może i więcej. Nie można tego rozbić kamieniem. I wystrzałem

z armaty też chyba nie!

- Proponuję naradę wojenną - powiedziała Alena. - Co robić dalej?

- Na razie nasuwają się dwa nie cierpiące zwłoki pytania - Bjelke przyjął jej

propozycję i usiadł na głazie. Leif z widoczną ulgą opuścił się na ziemię obok

niego. - Po pierwsze: czy mamy zapuszczać się dalej w głąb i czy odkryte już

części jaskini wystarczą do podjęcia ostatecznej decyzji, co przedsięwziąć:

zawalić wejście do Dziury Świętego Patryka i w ten sposób zagrodzić ją na

zawsze, czy też wybrać inny sposób ocalenia przed niewłaściwym użyciem metalu,

z którego sporządzono wizerunki ślepych ptaków? A po drugie: czy dotychczasowe

wyniki badań pozwalają na wyciągnięcie jakichś wniosków?

- Drugie pytanie odpowiada właściwie na pierwsze - powiedziałem. - Myślę, że

absolutnie nie pozwalają. To panoptocum - wskazałem figury, odwrócone od nas

niegrzecznie plecami - nie jest żadnym dowodem wizyty z innego świata. I ptaki -

ostatecznie - też nie. Być może, że w Islandii znajdują się gdzieś złoża żółto-

białego promieniotwórczego metalu i że wszystko wyjaśni się zupełniie

naturalnie, krótko mówiąc - radzę iść dalej. Oczywiście zdaję sobie sprawę

z trudności. Przede wszystkim woda i... - przerwałem z odrobiną zakłopotania,

nim odważyłem się mówić dalej - i Leif. Nie czuje się dobrze.

Leif natychmiast usiadł - leżał już bowiem - i opierając się na łokciu starał

się przybrać minę zdrowego człowieka, ale wszyscy wiedzieliśmy, że nie czuje się

jeszcze dobrze.

- Jeśli idzie o wodę - powiedział - myślę, że tymczasem nie musimy się spieszyć

z powrotem do Sneffels. Jest tu przeciąg. Albo jaskinia jest otwarta, albo

gdzieś blisko znajduje się komin. Tam może być woda.

- A więc jutro idziemy dalej? - zapytał Bjelke patrząc pytająco na każdego

z nas.

Alena gorliwie kiwnęła głową, Leif oczywiście także. No i ja, aby powiedzieć

szczerze, również byłem gotów przez jakiś czas jeszcez znosić pragnienie.

Przecież nie zobaczyliśmy jeszcze nawet tego, co Jules Verne... Jules Verne -

chwileczkę!

Natychmiast wyjaśniłem swoją myśl pozostałym. Dlaczegóż by Verne zadawał sobie

trud ukrywania i wydrapywania wzmianek w dzienniku o pobycie w Islandii, gdyby

widział tylko to, co myśmy dotychczas zobaczyli? Odkrycie smółki uranowej, to

znaczy polonu i radu, pani Maria Skłodowska-Curie ogłosiła dopiero w 1898 roku,

a przed nią w 1896 roku na działanie uranu na płytkę fotograficzną zwrócił uwagę

francuski uczony Bequerel. Verne więc nie mógł nawet przewidywać rzeczywistego

działania bladozłotego metalu i nie mógł łączyć choroby Hansa Bjelke, dziadka

Gudmundura, z jego wpływem. Według naszych dotychczasowych badań - nie mógł

nawet dostać się do jaskini tą drogą co my. Kamienna ściana, zagradzająca dostęp

do Groty Figur, jak tymczasem nazwaliśmy tę część jaskini, miała na pewno więcej

niż sto lat, sądząc po zwietrzałych muszelkach, z którymi pomieszane były

kamienie.

Bjelke wyraził przypuszczenie, że Verne być może znalazł inną drogę i dostał się

groty Figur nie przez ten otwór. Sądząc po przeciągu tak silnym, że aż przykrym,

gdzieś tu naprawdę musiała być jakaś dziura. Wszyscy jednak byliśmy już bardzo

zmordowani: zegarki wskazywały godzinę, kiedy porządni ludzie już śpią, a my

wszyscy mieliśmy za sobą nie przespaną noc. Bjelke znalazł kąt, gdzie licznik

Geigera nie wskazywał praktycznie żadnego promieniowania. Tam też się

ułożyliśmy. Temperatura była zupełnie znośna, zdecydowanie wyższa niż, na górze,

w przedsionku Dziury Świętego Patryka - pewnie gdzieś w pobliżu ogrzewało skały

gorące źródło, „reykir”, w które Islandia jest tak bogata.

Alena oświadczyła, iż jest tak ciekawa, że na pewno wcale nie uśnie albo

przynajmniej strasznie długo będzie jeszcze siedziała bezsennie. Wymawiając

ostatnie słowa już spała. Również Bjelke, bardzo zmęczony, z podkrążonymi

oczyma, zasnął natychmiast. Ja pamiętam jeszcze świecący w mroku czerwony płomyk

fajki Leifa - bo tam po drugiej stronie niezwykłego okna zachodziło właśnie

słońce, A potem i ja zapadłem w sen głęboki jak otchłań.

NIEWDZIĘCZNY DOKTOR BJELKE NIE MYŚLI O JULESIE VERNE'EM

Obudziliśmy się nie po ośmiu, jak to przewidywał niepisany plan dnia naszej

społeczności, ale dopiero po pełnych czternastu godzinach - i to z niezbyt

przyjemnym uczuciem: męczyło nas pragnienie.

Leif, wyglądający już dość dobrze i wedle swojego oświadczenia zdolny do każdego

wysiłku, zaproponował wypicie soku pomarańczowego. Twierdził, że najlepiej gasi

on pragnienie i że wodę na pewno wkrótce znajdziemy. W ostatecznym wypadku można

przecież będzie dynamitem skruszyć skałę w pobliżu błękitnofioletowego okna

i wyjść przez wyłom. Nie istnieje więc konieczność pośpiechu i nie należy -

obawiając się braku napojów - wracać, skoro już stoi się u progit rozwiązania

tajemnicy Dziury Świętego Patryka.

Wszyscy jednomyślnie zgodziliśmy się z jego poglądem. Niech mi pan wierzy, panie

redaktorze, nigdy nie piłem nic tak pysznego - chociaż właściwie za pomarańczami

wcale tak bardzo nie przepadam...

Za oknem było już słoneczne popołudnie i fioletowy świat wydawał się nam pełen

spokoju i uciszenia. Breidifjord był niczym zwierciadło, gładki, spokojny -

tylko niedaleko wybrzeża pruła wodę pozostawiając pienistą smugę mała łódź

motorowa. Mimo woli oddaliliśmy się od okna - wydawało się nam, że załoga łodzi

musi nas spostrzec, że niebieskofioletowe okno musi się na skalnej ścianie

rzucać w oczy podobnie jak plama z atramentu na czystej karcie w zeszycie.

Kiedyśmy tak ostrożnie wyglądali zza krawędzi szyby, Leif zaczął nieco szybciej

pykać swoją wierną fajkę i oświadczył:

- Policja przybrzeżna...

Nie mylił się. Na rufie łodzi trzepotała mała błękitna flaga państwowa Islandii

ze srebrnym i czerwonym krzyżem, na pokładzie znajdowali się obok kierowcy

jeszcze trzej mężczyźni w niebieskich mundurach policji. Jeden z nich przez

lornetę badał wybrzeże. A więc Sneffels był już otoczony również od strony

morza. Zapewne - jak przypuszczał Jyrry - wybuch, który skruszył kamienną ścianę

przed Grotą Figur, usłyszano na zewnątrz, w kraterze, a nawet na szczycie

Skartarisu, gdzie stał wartownik, i natychmiast podjęto odpowiednie środki

ostrożności i rozpoczęto energiczniejsze śledztwo. Pomyślałem sobie, że optymizm

Leifa, jeśli idzie o zdobycie wody, był nieco przedwczesny, ale pozostawiłem tę

myśl dla siebie.

Pożegnaliśmy się z oknem wychodzącym na nasz świat, zapaliliśmy pochodnie

i znowu zanurzyliśmy się w wieczny mrok, dla bezpieczeństwa związani z sobą

liną, na wypadek, gdyby ktoś z nas runął nagle w przepaść, otwierającą się

zapewne między bazaltowymi skałami, porozrzucanymi bez ładu w jaskini.

Pierwsze nasze zadanie polegało na znalezieniu otworu, przez który wpływało do

jaskini chłodne, przesycone solą powietrze morskie. Chwiejne płomienie pochodni

wskazywały nam drogę w głąb podziemnego panopticum, z dala od

błękitnofioletowego okna na świat XX wieku. Grota Figur miała niewiarygodne

rozmiary - była to sala co najmniej kilkaset metrów długa, której sklepienie

tylko niekiedy pojawiało się nam w blasku pochodni wysoko nad głowami niczym

spiętrzone kamienne chmury, by znowu oddalić się na niedosiężne wzrokiem wyżyny.

Jyrry, doświadczony speleolog, który - jak sam twierdził - zbadał każdą jaskinię

w Europie, nie wychodził ze zdumienia i porównywał Grotę Figur do Jaskini

Mamuciej w Kentucky albo do podziemnego labiryntu Guachara w Kolumbii.

Dno sali zaczęło obniżać się i po kilku minutach czerwonymi refleksami światła

błysnęła przed nami tafla podziemnego jeziorka. To prawda, że nie byliśmy

jeszcze tak spragnieni jak zbłąkani Beduini i jeziorko na pewno nie uczyniło na

nas tak dramatycznego wrażenia jak długo oczekiwana i upragniona studnia oazy,

mimo to jednak byliśmy okrutnie rozczarowani, kiedy Leif nabrawszy wody

w dłonie, skosztował ją, po czym wypluł z krótkim wyjaśnieniem:

- Słona, morze.

Tak, rzeczywiście było to morze i tuż za wschodnim krańcem jeziora odkryliśmy

kolejny otwór łączący podziemny labirynt ze światem. Był to rodzaj tunelu,

ledwie pół czy trzy czwarte metra wysokości, ograniczony skałą i taflą wody,

lekko falującej aż tu, w podziemiu, od uderzeń przypływu. Niewyraźny poblask,

dobrze widoczny, gdy zasłoniło się blask pochodni, wskazywał na połączenie

jeziorka ze światem zewnętrznym - wylot tunelu, nie rzucająca się zupełnie

w oczy dziura, ukryty był prawdopodobnie gdzieś pośród dziesiątek tysięcy skał

otaczających brzegi Faxa-fjordu i Breidifjordu.

Leif, teraz już, przynajmniej na pierwszy rzut oka, w doskonałej kondycji

fizycznej, pytająco spoglądał wokół siebie i zrzucił plecak z ramion.

- Mam przepłynąć?

Jyrry zaprzeczył ruchem głowy.

- Nie, panie Leif. Na razie to zbyteczne, a sądząc na podstawie moich

doświadczeń nawet niebezpieczne bez gumowej łodzi pneumatycznej albo jeszcze

lepiej aparatu do nurkowania. Zadowólmy się tym, że wiemy, którędy w najgorszym

wypadku można się wydostać na powierzchnię ziemi - chociaż droga to nieco zimna

i mokra. Co ty na to, Bjelke?

Oczywiście, że zgodziłem się - jedyną osobą, której nasza niedostateczna ochota

na awanturnicze „wyskoki” się nie podobała, była - rzecz dziwna - skądinąd

trzeźwa panna Alena.

- Myślicie, że Verne i dziadek Bjelkego tędy weszli do jaskini? - spytała nie

ukrywając wątpliwości. - A więc szukajcie, panowie. Musieli przecież zostawić tu

przynajmniej nazwiska wyryte na skale jak wszyscy uczciwi turyści, no nie?

Panna Kralówna w przeciwieństwie do nas ani na chwilę nie zapomniała o tym, komu

właściwie zawdzięczaliśmy odkrycie podziemnego labiryntu, a nawet - i to wyznaję

panu, redaktorze, ze wstydem - o moim dziadku Hansie. Ja, Jyrry i Leif mieliśmy

głowy pełne ślepych ptaków i transuranów.

Zabraliśmy się do szukania. Tym razem nie trwało to długo. Ledwie oświetliliśmy

pochodniami brzeg podziemnego jeziorka (właściwie raczej zalewu), Jyrry

przywołał nas do siebie. Klęczał i wygrzebywał z drobnego żwiru - zasypaną aż po

szyjkę butelkę. Wilgoć zniszczyła etykietę, ale szło niewątpliwie o butelkę po

winie, a sądząc po wysmukłym kształcie i długiej szyjce - najprawdopodobniej po

winie reńskim. W środku wszyscy dostrzegliśmy zwinięty papier, wsunięty do

flaszki zaopatrzonej w szczelny korek, a ponadto noszącej ślady zawiązania

szyjki papierem albo też skrawkiem tkaniny, które już dawno zgniły w wilgotnym

powietrzu jaskini.

Jyrry wyjął z kieszeni nóż z korkociągiem i usiłował wyciągnąć zetlały korek,

który jednak osuwał się coraz 182 głębiej w dół szyjki, grożąc uszkodzeniem

znajdującego się wewnątrz pisma.

- Do diabła z taką robotą! - ulżył sobie Jyrry. - Nie jesteśmy przecież

kolekcjonerami upominków.

I wziąwszy kamień, położył butelkę na jednym z głazów i rozbił ją ostrożnymi

uderzeniami. Kilka dużych odłamków szkła z chrzęstem upadło na żwir. Skupiliśmy

się wszyscy wokół Jyrrego, który trzymał w ręku kilka gęsto zapisanych arkuszy

papieru. Wzruszenie ściskało mi gardło, gdy zaglądając mu przez ramię czytałem

francuski tekst, pisany niewątpliwie ręką sławnego powieściopisarza. Wszystkie

wątpliwości rozproszył podpis pod ostatnim wierszem: Jules Verne. I niżej drżącą

dłonią postawiony drugi - Hans Bjelke. Mój dziadek!

Panna Alena ostrożnie wzięła rękopis do ręki, w obawie, że w najbliższej chwili

może rozpaść się w proch i pył. Leif zgasił w jeziorku wszystkie pochodnie prócz

jednej. Stanął za panną Aleną, nieruchomy i zupełnie spokojny, tak że światło

padało na rękopis i na jego twarz o ostrych rysach, ogorzałą od lodowatych

wichrów. A zresztą należeli do siebie: on, Islandia i tajemnica, u której progu

staliśmy właśnie.

LIST JULESA VERNE'A

Informację. Jules Verne'a, znalezioną w Grocie Figur, cytuję w dokładnym

przekładzie według odpisu opublikowanego w „Sprawozdaniach Akademii

Francuskiej”. Oryginał jest obecnie niedostępny jako jeden z eksponatów

przygotowywanej wystawy o wynikach ekspedycji. Panowie akademicy na tyle jednak

zasługują na zaufanie, że nie można mieć wątpliwości co do dosłowności brzmienia

użytego tekstu.

Przyp. red.

Informację tę sporządzam ja, makler giełdy paryskiej, Jules Verne, będąc w pełni

władz umysłowych i przy zdrowych zmysłach, chociaż czytelnikowi może się - jak

przypuszczam - wydać aż nadto fantastyczna. Uspokaja mnie jednak fakt, że jeśli

Opatrzność pozwoli tu komukolwiek przybyć, nim czas zdąży zniszczyć moje

zapiski, choć sporządzam je na dobrym i trwałym papierze, będzie miał z całą

pewnością możność odkryć to samo co ja i mój przewodnik, wierny i dzielny Hans

Bjelke, leżący kilka kroków ode mnie i z trudem oddychający w męczarniach

nieznanej a dziwnej choroby.

Ja sam też czuję gorączkę, jest to jednak raczej gorączka będąca wynikiem

wzburzenia, powodującego uderzenia krwi z serca do głowy i rozpalającego

wyobraźnię chłodnego dotychczas i skłonnego raczej do nauk matematycznych

i ekonomicznych ducha, jak to powinno mieć miejsce w wypadku maklera

i przyszłego (obyż dobrotliwy Bóg ustrzegł mnie od tego losu, o którym marzy dla

mnie cała rodzina nie wyłączając nawet ukochanej Honorci!) bankiera czy nawet

wpływowego polityka. Strzęp per - gaminu znaleziony w bibliotece w Amiens

i podpisany pismem runicznym przez Arne Saknussema, który dotychczas uważałem za

dobry, choć zapewne wymagający też niemałego wysiłku, żart jakiegoś

krotochwilnego studenta języków skandynawskich czy historii, w chwili

romantycznego rozmarzenia doprowadził mnie aż tu, mokrego od potu przerażenia

i lodowatych fal Morza Północnego, w ubraniu w strzępach i z dziko

rozwichrzonymi włosami, do podziemnego jeziora niedaleko góry Sneffels. Naprawdę

bardziej podobny jestem do pirata czy do owych przedziwnych bandytów z ruin

Koloseum, opisywanych przez autora „Hrabiego Monte Christo” niż do wymuskanego

i budzącego zaufanie finansisty...

Lecz nie będę się tu rozpisywał o subiektywnych nastrojach i odczuciach. Mój

miejscowy przewodnik zbyt natrętnie przypomina mi o konieczności

natychmiastowego powrotu. Im prędzej do tego dojdzie, tym lepiej. Trzeba będzie

wiosłować kilka nie kończących się mil aż do Stąpi czy nawet do Budir, tym razem

bez pomocy silnych mięśni doświadczonego rybaka i żeglarza.

Żałuję, że nie jestem pisarzem (nie uważam moich dotychczasowych prób

w dziedzinie dramaturgii za dostateczny powód, by używać tego miana) - zadowolę

się więc przedstawieniem samych tylko faktów, które już jako takie są

dostatecznie zdumiewające.

Wzmiankowany pergamin Arne Saknussema zawiódł mnie na Islandię, co stanowiło

niewielkie tylko odchylenie od trasy mojej skandynawskiej podróży. Celów

i powodów swojej podróży na Islandię nie zdradziłem nawet swojemu przyjacielowi

Hignardowi - bo i po cóż ośmieszać się niepotrzebnie niemądrymi pomysłami

właśnie w kręgu rodziny, gdzie drwina bywa najtrwalsza i najtrudniejsza do

zapomnienia? Opuściłem się - dokładnie w myśl zalecenia - kominem zwanym tu

Dziurą Świętego Patryka, z którym wiąże się cały szereg niemądrych przesądów -

znalazłem jednak tylko kilka dziwnych wizerunków inkrustowanych w skale blachą

metalową lub drutem. Przedstawiały jakieś ptaki i prymitywne postaci,

przypominające szkielety. Droga jednak wkrótce zginęła i jedyną zdobyczą oprócz

odkrycia wizerunków na skalnej ścianie był fragment złamanego miecza i świetnie

obrobiony młot kamienny, pochodzący widocznie z bardzo odległych czasów.

Pierwotnie miałem zamiar oddać oba znalezione przedmioty muzeum w Nantes - leżą

teraz przede mną - podobnie jak kawałek metalu jednego z ptaków, który po

długiej i uciążliwej pracy udało się Hansowi odłamać i który ma teraz w swoim

plecaku - wkrótce jednak rzucę to wszystko w morze. Czytelnik - jeśli znajdzie

się taki - zrozumie niebawem, dlaczego.

Mój przewodnik, milczący, a jednak inteligentny i zdumiewająco wykształcony

Islandczyk, Hans Bjelke, po pewnym wahaniu zdradził mi jednak, że zna jakieś

wejście do podziemnych jaskini, przez które dotrzemy do upragnionego celu

łatwiej i szybciej niż przez Dziurę Świętego Patryka. Odkrył je przypadkowo

podczas którejś z swoich wypraw rybackich. Na drugi dzień byliśmy wypożyczoną

łodzią na miejscu. Hans umyślnie wynajął jak najmniejszą łódź, tak że

wystarczyło obciążyć ją kamieniami, aby zanurzyła się aż po brzegi, i położyć

się na dnie, aby móc odpychając się dłońmi o skalne sklepienie - przepłynąć

poprzez kręty tunel aż do jeziorka podziemnego, nad którym spisuję tę informację

i gdzie też ją ukryję.

Ostrzegam cię, czytelniku, nie idź dalej! W głębi jaskini - mniej więcej

dwieście kroków stąd na południe - ukryte są cuda, obrazy przedziwnych maszyn,

przypominające w pewnej mierze fotografie, daleko jednak doskonalsze, żywe

i ruchome. Któż wie, jakie nieznane plemię pozostawiło tu, w głębi Islandii,

świadectwo swojej technicznej doskonałości, o którą ludzkość - jak dotąd

bezskutecznie - walczy. Może Atlantydzi, mieszkańcy zagadkowego królestwa

opisywanego przez Platona w dialogach „Krytiasz” i „Timajos”? Nie wiem - nikt

przecież z uczonych czy też marzycieli, umieszczających kwitnące państwo

Atlantydów na Morzu Azowskim, na Wyspach Kanaryjskich, w Andaluzji, Maroku,

Nigerii afrykańskiej czy wreszcie na Spitsbergenie - nie pomyślał o bezludnej

wulkanicznej Islandii... I rzeczywiście - stokrotnie łatwiej doszukiwać się

śladu szczęśliwej epoki Atlantydów w oazach urodzajnej niegdyś Sahary, jak tego

próbuje dowieść poważny uczony Berlioux z uniwersytetu w Lyonie, niż tu, gdzie

skąpa natura ledwie umożliwia swoim dzieciom utrzymanie się przy życiu.

Już raczej jakiś tajemniczy władca ziemskich głębin, tyjący z daleka od świata

nieznany geniusz, tworzył tu przez całe lata dzieła niezrównanej doskonałości

i polotu, których nie chciał powierzyć mało dotychczas przebudzonemu pokoleniu

ludzkiemu. Przekonałem się na własne oczy, że ten twórca może również łatwo

latać w powietrzu jak pływać pod powierzchnią morza albo poruszać się

z niezwykłą i niesłychaną szybkością po lądzie. Pan świata. Zdobywca.

A więc ty, podróżniku i czytelniku tych kart, w którym chyba wbrew woli

wzbudziłem tymi słowami ciekawość i pragnienie poznania dotychczas nie znanego -

zastanów się i rozważ! Stoisz u progu odkryć, które obdarzą ludzi niezwykłą

potęgą - jeśli oczywiście nasi uczeni wykorzystają je inteligentnie - albo też

wtrącą ich w straszliwe klęski wojenne. Zdumiewające maszyny mogą służyć tak

samo spokojnemu życiu i zbadaniu nie poznanych dotychczas krańców kuli ziemskiej

jak i zrzuceniu straszliwych granatów i min na miasta i świątynie.

Nie wiem, z jakiego dziesięciolecia czy wieku pochodzisz. Może na świecie

powiewa już sztandar wolności, równości i braterstwa. Może okręty wojenne dawno

już zatopiono, a działa przetopiono na dzwony i pługi. Jeśli tak - to idź dalej

i otwórz przed ludzkością wrota skarbca, którego ja nie odważyłem się otworzyć

w latach, kiedy nad światem gromadziły się chmury grożącej wojny-

Jules Verne - Hans Bjelke lipca 1861 roku

PS. Przeczytałem i przełożyłem powyższe słowa swojemu przewodnikowi

i przyjacielowi Hansowi Bjelke, którego stan z godziny na godzinę się pogarsza.

Z trudem i ciężko oddychając poprzysiągł właśnie tak samo jak ja, że nikt się

nigdy nie dowie o tym, cośmy w tej jaskini ujrzeli. Na dowód tego dołączył i on

swój podpis. Nie pozostaje nam nic innego jak zatrzeć wszelkie ślady naszego

pobytu, pozbyć się metalu, miecza i młota, zniszczyć wszystkie notatki

w dziennikach, a potem niech decyduje OPATRZNOŚĆ!

ALENA KRALÓWNA CZĘŚCIĄ DECYDUJĄCEJ WIĘKSZOŚCI

Teraz mieliśmy już wszystko czarno na białym.

Wie pan, panie redaktorze, doznałam podobnego uczucia, jak wówczas, kiedy po raz

pierwszy przyjechałam do Paryża i stwierdziłam, że naprawdę wznosi się tam wieża

Eiffla i że podobna jest jak dwie krople wody do tej z pocztówek i obrazów.

Krótko mówiąc, zaskoczy to pana, chociaż właściwie zaskoczyć nie powinno. Po

tych nie kończących się rozważaniach i niby to detektywistycznych konstrukcjach

psychologii Verne'a i Bóg wie czego jeszcze wszystkich nas w końcu straszliwie

zdziwiło, że zgadzaliśmy się co do joty i że nasz ukochany Jules naprawdę nie

chciał zdradzić tajemnicy Pziury Świętego Patryka z powodów, przed którymi

możemy jedynie z szacunkiem zdjąć czapki. I bardzo nisko się pokłonić.

Od razu nad podziemnym jeziorkiem odbyła się narada wojenna. Wiedzieliśmy już,

co nas czeka w dalszej drodze - a mianowicie odkrycia techniczne nie znane

dotychczas światu - stwierdziliśmy istnienie dalszego - trochę mokrego - wejścia

do podziemnych pieczar, a co najważniejsze - wyjścia z nich, nie pozostawało

więc nic innego, jak naradzić się, co dalej.

Nie będę dłużej nadużywała pana cierpliwości, zresztą sam pan wie doskonale, że

nie wysadziliśmy jaskini w powietrze ani przy pomocy dynamitu Leifa, ani też nie

ulotniliśmy się po cichu mając nadzieję, że tajemnica Verne'a będzie sobie nadal

spoczywała we śnie przez następne dziesięciolecia albo i wieki.

Przystaliśmy na projekt Jurka, poparty natychmiast przez Leifa, a przyjęty też

po krótkim wahaniu i przez doktora Bjelke: to znaczy na opublikowanie

szczegółowej informacji o dotychczas odkrytych cudach podziemnego labiryntu

jaskini pod Sneffelsem w taki sposób, aby stały się przedmiotem uwagi całego

świata i aby cały świat zajął się dalszymi odkryciami. Pozostawało tylko znaleźć

sposób, jak tego dokonać.

Bjelke przyznał, że czasopisma państwowe nie byłyby najodpowiedniejszym organem,

nie obiecywał sobie też wiele po radiu - doświadczenia w biurze prefektury

w Hafnarfjordur wyleczyły go z całego szeregu nierozsądnych iluzji. O publikacji

wrażeń z podziemnej wędrówki w którymś z czasopism wychodzących poza Islandią

nawet nie pomyśleliśmy. Przede wszystkim nie było czasu - postać strzegąca

kamieni i lodowców na wierzchołku Skartarisu mogła w każdej chwili wiedziona

ciekawością zejść na dół, za nią niepozorni panowie w cywilnych ubraniach, no

i za parę godzin góra Sneffels wraz z okolicami zostałaby bezpowrotnie i na

nieokreślony czas „wynajęta”... A poza tym - i cała ta sprawa należała do narodu

islandzkiego i do nikogo innego.

Czytałam z oczu Jurka, co zamierza zaproponować, ale jednocześnie widziałam, że

czeka na zdanie Leifa albo Gudmundura. Wreszcie odezwał się Leif, rozciągnięty

na kamieniach i przypominający w blasku pochodni - ze względu na wystające kości

policzkowe i ogryzioną fajkę - wodza indiańskiego.

- Wydaje mi się, doktorze, że najlepiej by na łamach „Thjodviljinu”...

Bjelke szybko podniósł głowę.

- „Wola Ludu”? Komuniści? - popatrzył na Jurka z odrobiną niepokoju.

Jurek jednak udawał, że nie słucha, i ze skupieniem sznurował sobie bucik.

- Nonsens, Leifie. Nie mam oczywiście nic przeciwko Socjalistycznej Partii

Jedności, ale oni w tej chwili nie mają ani ochoty, ani czasu i miejsca

w gazecie na figury ze sztucznych tworzyw i radioaktywne ptaki. A zresztą

pomyślą, żeś niespełna rozumu i po prostu wyrzucą cię z redakcji.

Leif energicznie pokręcił głową.

- Nie wyrzucą. Ja sam jestem członkiem partii. W redakcji mnie znają... Teraz

już i Jurek przestał sznurować bucik, roześmiał się od ucha do ucha i spojrzał

na Leifa z radością. Gudmundur także na niego patrzył, również z otwartymi

ustami, ale ze zdziwienia.

- Ty, Leifie? Nigdyś mi przecież ani słowa...

- Po co, doktorze? Nigdy mnie pan nie pytał. A poza tym mamy fotografie! -

wskazał na niewielką, ale wcale ciężką szkatułkę „Mikromy” w ołowianych

płytkach, którą z I samozaparciem wlokłam za sobą koło wszystkich tych cudów,

sporządzając przy jej pomocy już blisko czterdzieści zdjęć.

Doktor Bjelke popatrzył na nas z zatroskaniem.

- Co ty na to, Jyrry? A pani, Aleno? Rozumiem, to oczywiste - zawahał się, nie

wiedząc, co dalej.

- Co oczywiste? - Jurek nie owijał w bawełnę. - Chcesz powiedzieć, że oczywiście

jesteśmy za „Thjodviljinem”, bo to komunistyczna gazeta. Wiadoma rzecz, ty

ostrożnisiu, że tak! Ale nie dlatego, żeby mu dostarczyć sensacji, ale dlatego,

że to naprawdę jedyne pismo, które to właściwie wykorzysta, nie będzie zwlekać

i nie pójdzie pytać panów z Keflavik, czy można to czy też nie można

opublikować. Wszyscy troje - Leif, ja, a myślę, że mogę też mówić w imieniu

Aleny - wszyscy troje jesteśmy za „Wolą Ludu”. Żebyś wiedział!

Gudmundur skinął ręką na pojednanie.

- Troje komunistów na jednego mieszczanina to przemoc, Jyrry. A więc dobrze, ja

także jestem za „Thjodviljinem”, abyśmy już byli zupełnie jednomyślni. Zresztą

większość i tak by zadecydowała, prawda? A więc wszystko w porządku między -

Bjelke chwilę wahał się, a potem dokończył - między nami, towarzyszami, czy też

nie?

Teraz myśmy - nasza trójka - śmiali się od ucha do ucha, a Gudmundur, jak mi Bóg

miły, zaczerwienił się. Wie pan, redaktorze, byliśmy pod ziemią, pośród

zagadkowych i niepojętych śladów nie znanej cywilizacji, nieludzko zmęczeni,

z ustami popękanymi z pragnienia - po prostu nie w głowie nam były

manifestacyjne wystąpienia ani wiecowanie - ale dodało nam to ducha. To uczucie,

że kieruje nami jedna myśl, że nawet tu, w tej przerażającej pustce, w wiecznym

mroku, nie jesteśmy sami, że związani jesteśmy z milionami, tam, na ziemi.

Rozumie mnie pan, prawda?

Zdecydowano, że na świat powróci wypróbowana ekipa przemytników: Leif Thorgunn

i ja. O drodze powrotnej przez Dziurę nie można było nawet myśleć. Musielibyśmy

wspinać się w górę po ścianie Sneffelsu, a to równałoby się natychmiastowemu

zameldowaniu się panom z CIC w domku stacji benzynowej. Mieliśmy nadzieję, że

Leif znajdzie drogę poprzez skalisty brzeg na szosę, skąd już jakoś się do

Reykjavik dostaniemy. Był zresztą niezbędny w kontaktach z redakcją „Woli Ludu”

- nasze informacje rzeczywiście wyglądały straszliwie nieprawdopodobnie

i towarzysze w redakcji mieliby właściwie pełne prawo myśleć, że chcemy

zaszkodzić ich pismu podpuszczając im ogromną międzynarodową kaczkę

dziennikarską i okryć je wstydem. No i aby zupełnie na pewno i na własne oczy

przekonali się, że nie zwariowaliśmy i dostaliśmy wśród lodowców Sneffelsu

porażenia słonecznego, miałam iść ja wraz z „Mikromą”, i cennymi zdjęciami.

A może też i dlatego, aby swoją wymową uzupełniać telegraficznie zwięzły styl

Leifa, którego słów wystarczyłoby akurat na jednowierszowe podpisy pod zdjęcia.

A my mimo wszystko wyobrażaliśmy sobie, że będzie tego troszkę więcej.

Nie dałam po sobie poznać, przynajmniej mi się wydaje, że nie dałam, ale nogi

się pode mną ugięły na myśl, że Jurek i doktor Bjelke - co tu ukrywać, powiem

szczerze: przede wszystkim Jurek - pójdą sami, bez Leifa, tą straszną drogą

wśród przepaści z powrotem na dno Sneffelsu. Leif także zdawał sobie z tego

sprawę, długo i szczegółowo wyjaśniał coś doktorowi Bjelke w swoim języku

ojczystym, pokazywał mu sztuki z liną ratowniczą i hakami i rysował na żwirze

jakieś zygzaki, które chyba miały być planem najtrudniejszych odcinków

wspinaczki. Nie zwracałam na to specjalnej uwagi. Spoglądaliśmy z Jurkiem na

siebie i chociaż nie odezwaliśmy się ani słowem, powiedzieliśmy sobie w tej

chwili bardzo wiele.

Leif podzielił zawartość plecaków. Wzięliśmy z sobą tylko dwie konserwy

i mniejszy zwój nylonowej liny. Całą resztę zostawił Jurkowi i doktorowi Bjelke.

Potem zdjął ubranie, umocował plecak na głowie i ruszył poprzez jeziorko, aby

zbadać jego głębokość. Na szczęście wody było najwyżej po pas - jeziorko

stanowiło jakąś płytką kieszeń, taki języczek sięgający do jaskini. Nie minęło

kilka chwil od zniknięcia Leifa w niskim tunelu, gdy rozległ się jego głos,

jakby dobiegający z piwnicy albo skądś z bardzo daleka:

- Jestem już na zewnątrz. Wszystko w porządku. Niech pani idzie za mną, panno

Aleno.

Cóż miałam robić? Poszłam.

O psiakrew, to ci była woda. Lody przy niej to coś rozkosznie ciepłego.

Myślałam, że nogi mi odpadły. Nie czułam w ogóle ostrych kamieni i kiedy

w pewnej chwili omal nie rozbiłam sobie palców o głaz, wydawało mi się, że

kopnęłam coś nie swoją nogą albo protezą. No - wreszcie się to skończyło i oto

stałam z guzem na głowie (zapomniałam się w tunelu dostatecznie pochylić) znowu

na świecie, na brzegu pośród skał. Leif wkładał za głazem ubranie i wołał do

mnie cicho, abym się pospieszyła, że wie już, gdzie jesteśmy i że mogą się tu

znajdować posterunki.

Nie musiał mnie dwa razy popędzać. Szczękałam zębami, tak że musiało to być

słychać aż na szczycie Skartarisu...

Droga poprzez głazy i zwaliska wzdłuż brzegu do nieco bardziej dostępnego stoku

była bardzo trudna, ale pana to nie interesuje, prawda? To zwyczajne przeżycia

turystyczne, których zaznaje w Islandii prawie każdy. Za to kiedy już

wdrapaliśmy się niemal na drogę, ładnych parę kilometrów od góry Sneffels, i na

pożegnanie obejrzeliśmy się na nią przez ramię, zobaczyliśmy coś zdecydowanie

nieturystycznego.

Z wierzchołka Skartarisu wyleciało w powietrze kilka głazów, potem zdawało się,

że całe wzgórze zakołysało się - w końcu jednak odłupała się tylko mała

wierzchnia płaszczyzna, jakaś płyta, podniosła się w górę, rozłamała na kilka

części i runęła do krateru. Po kilku sekundach dotarł do naszych uszu potworny

łoskot i ziemia zadrżała nam pod nogami.

- Wulkan wybucha... Leifie, co zrobimy? Jurek i Bjelke - zawołałam chwytając

Leifa za ramię.

Zanim zdążył mi odpowiedzieć, od wierzchołka góry oddzielił się srebrzyście

lśniący dysk i najpierw pomału jak balon, potem zaś coraz to prędzej i prędzej

leciał koło nas naprzeciwko szarym chmurom, błyskając na swoim obwodzie jasnymi

wiązkami świateł. Nie mogliśmy nawet ust otworzyć, tylko patrzyliśmy na tę

dziwną i straszną rzecz, jak bezdźwięcznie leci nad nami, mija wielki samolot

pasażerski, który rozpaczliwym manewrem usiłował uniknąć z nim spotkania, jak

stale przyspiesza lotu, po czym z szybkością naddźwiękowego myśliwca znika za

łańcuchem gór.

- Co... Co... Co to było, Leifie? - wyjąkałam.

Leif wzruszył ramionami. Był również blady, tylko trzymał się lepiej niż ja.

- Tam - przystanek autobusowy! - wskazał palcem zbocze, na które droga wspinała

się kilku ostrymi zakrętami.

Tym razem naprawdę zazdrościłam mu spokoju i opanowania.

DOKTOR BJELKE VERSUS CZARNA OŚMIORNICA

- O latającym talerzu już pan, panie redaktorze, słyszał i pisał?

Świetnie.

Teraz więc moją jest rzeczą wyjaśnić, w jaki sposób go wypuściliśmy. Bo myśmy

rzeczywiście go wypuścili. W najwłaściwszym tego słowa znaczeniu. Chociaż

zupełnie nieświadomie.

Kiedy opuścili nas panna Alena i Leif, postanowiliśmy z Jyrrym zbadać dokładnie

Grotę Figur, zwłaszcza owe cuda techniki, opisywane w liście Verne'a, a także -

jeśli to możliwe - wszystko inne, czego zapewne nie dostrzegł.

Tuż za jeziorkiem znacznie podwyższyła się ilość pyłu radioaktywnego. Licznik

Geigera nie wskazywał wprawdzie niebezpiecznego promieniowania, utrzymywał się

w przyzwoitych granicach - powiedzmy - drugorzędnych pokładów w kopalniach

uranu, ale mimo to zmuszał nas do ostrożnego i niezbyt pochopnego postępowania,

tym bardziej że tu, głęboko pod ziemią, musieliśmy odliczyć znaczną część

wskazań komórki licznika na „bomby” promieni kosmicznych, nieuchronnie

notowanych na powierzchni ziemi, a na te właśnie warunki ziemskie oznaczono

podziałki skali,

Czuliśmy się okropnie samotnie. Nie brakowało nam chyba tyle małomównego Leifa -

to znaczy, mówiąc ściśle, jego nieobecność nie rzucała się tak w oczy, jak

nieobecność panny Kralówny.

Po ich odejściu zapanowała nagle w jaskini szczególna, martwa i jakby nieco

złowieszcza cisza. Tylko podziemne jeziorko, na które Jyrry kilkakrotnie się

obejrzał, jakby mógł tam jeszcze dostrzec choćby ślad panny Kralówny, lekko

falowało wydając przy tym mlaszczący odgłos, gdy poprzez wąski tunel docierała

aż tu fala przypływu.

Wkrótce jednak zaczęło nam także bardzo brakować Leifa. Po kilkudziesięciu

krokach równe dno jaskini zmieniło się w splątany labirynt trachitowych głazów,

oddzielonych od siebie głębokimi szczelinami, przypominającymi raczej małe

przepaści. Wie pan, panie redaktorze, słowo głaz ma w mowie potocznej swoją

ludzką miarę, ludzki wymiar - wyobrażamy sobie kamień wielkości, no powiedzmy

człowieka, albo namiotu czy też - ostatecznie - domu, ale to, na co my z Jyrrym

wspinaliśmy się - przekraczało te tradycyjne wymiary. Znajdowały się tu głazy-

katedry, głazy-piramidy - bo ja wiem, z tymi piramidami to może trochę

przesadziłem, ale i tak... Najgorsze było to, że te potężne bloki chwiały się,

kołysały pod naszymi nogami i nie mogłem się pozbyć wrażenia, że te gigantyczne

bryły kamienia, ważące tysiące ton, zwalą się na nas przy nieostrożnym kroku

i pogrzebią nas niczym niepożądanych intruzów w królestwie podziemi, którego

strzegły. Nie słyszał pan nigdy o poczuciu alienacji, jakiego podobno doznają

piloci samolotów stratosferycznych? Mówi się (ale żaden z kosmonautów dotychczas

tego nie potwierdził), że na wysokości dwunastu tysięcy metrów ogarnia pilotów

dziwny, niewytłumaczalny niepokój, połączony z zawrotami głowy, z uczuciem

przerażenia i niemożności powrotu na Ziemię, która wydaje się już niemal

niedostrzegalna pod kłębami chmur, niczym porysowana waza o uniesionych

brzegach. Nie pomaga połączenie radiowe z lotniskiem, monolog, rozmaite

lekarstwa - i niech mi pan wierzy, że lotnicy właśnie nas psychiatrów, niemało

o nie namęczyli! - tylko jak najszybszy powrót na dół, na lotnisko albo

przynajmniej towarzystwo innego pilota w innej maszynie, ale w zasięgu wzroku.

No i widzi pan, panie redaktorze: taki lotnik otoczony jest absolutnie

niewątpliwymi wytworami ludzkiej pracy i ludzkiego geniuszu. Ufa im. Powierzył

się swojej maszynie, dziesiątkom zegarów, kombinezonowi ciśnieniowemu, aparatowi

do oddychania... Słyszy w słuchawkach hełmu wielojęzyczny głos Ziemi, a mimo

to... my byliśmy w gorszej sytuacji - nawet jeśliśmy, oczywiście, nie gderali.

Poruszaliśmy się w przedziwnym, trochę przerażającym świecie nieznanych istot,

tworzących dla niezrozumiałych nam celów ludzi z masy plastycznej,

przyozdabiających ściany dziwnymi wizerunkami ptaków i szkieletów i zakażających

przestrzenie jaskini cichą, nie zwracającą uwagi i niewidzialną śmiercią

radioaktywną... A więc i my także przeżywaliśmy chyba na własnej skórze poczucie

wyobcowania. Skrzypienie ogromnych bloków skalnych doprowadzało nas do

szaleństwa. Wydawało się, że karkołomna wyprawa, jaką młody Jules Verne odbył

w towarzystwie mojego dziadka, nigdy się nie skończy. Albo że dawno już

minęliśmy miejsce, opisane w relacji pisarza, i że śladami Arne Saknussema

zstępujemy gdzieś do środka ziemi.

Dyszeliśmy, wspinając się na dachy i gzymsy kamiennych katedr, chwytaliśmy

oddech i - chociaż nie było to najrozsądniejsze - nieustannie rozmawialiśmy.

Chcieliśmy zagłuszyć tysiącletnie milczenie, jakie przetrwało tu, pomiędzy

ogromnymi blokami trachitu, przetykanego żyłami szpatów i porfiru, i delikatne

skrzypienie piasku, którym poruszało morze głęboko pod nami... Miliardy ziarenek

szlifowało podstawy kamiennych bloków, aż przemieniło je w chwiejące się głazy,

kołyszące się nawet pod ciężarem ludzkiej mrówki.

Droga zdawała się nie mieć końca, ponieważ liczne obejścia i wspinanie się na

grzbiety coraz to nowych i nowych kamiennych fal znakomicie zniekształciły nam

rzeczywistą odległość od podziemnego jeziorka.

Wreszcie skończyły się głazy. Znajdowaliśmy się na szerokim gzymsie skalnym,

ciągnącym się w obu kierunkach wzdłuż pionowej ściany jaskini aż tam, dokąd nie

sięgał blask naszych pochodni. Jyrry, blady, z trudem chwytający oddech -

z pewnością nie wykaraskał się jeszcze ze swojej choroby popromiennej w tym

stopniu, jak to przypuszczałem - zwrócił uwagę, że tu skały zdają się być

sztucznie ułożone, wygładzone i ociosane. Rzeczywiście - tylko że nigdzie wokół

nie widzieliśmy cudów opisywanych przez Verne'a - tylko czarne wilgotne skały,

gubiące się w migotliwych cieniach, gdy zadrżało w nich oślepiające światło

naszych pochodni.

Po krótkiej naradzie zdecydowaliśmy z Jyrrym, że dalsze badania podejmiemy

osobno. Jyrry będzie usiłował przeszukać skalną galerię w prawo, ja w lewo.

Droga wydawała się wygodna - mówiąc dokładnie: nie niebezpieczna i nie tak

uciążliwa, nie było więc potrzeby ubezpieczać się wzajemnie. Jeślibyśmy w ciągu

pół godziny nie znaleźli nic interesującego, mieliśmy się dokładnie za godzinę

spotkać w miejscu rozstania, oznaczonym plecakami, któreśmy tu zostawili.

Po chwili pochodnia Jyrrego zniknęła w mroku. Zostałem sam pod czarnym

sklepieniem skał, które zawisły gdzieś wysoko nade mną. Lepiej się nad tym nie

zastanawiać - myśl o ważącym tonę głazie spadającym cicho i podstępnie

z wysokości na głowę ludzkiej mrówki, naruszającej spokój podziemnych świątyń -

nie była nadzwyczaj zachwycająca.

Przypatrywałem się ścianom i skale pod nogami. Nic - i wciąż nic. Tylko jakieś

bryły, może opracowane ludzką ręką, ślady prostej obróbki ostrych występów

i krawędzi, które przeszkadzały nieznanym istotom w chodzeniu wokół galerii.

A jednak coś. Po chwili w szczelinie pomiędzy dwoma głazami zalśnił kolorowy

przedmiot. Rzuciłem się nań niecierpliwie. Było to pudełko po cygarach marki

„Maria-Macini-Extra”, z ledwie dostrzegalnym rysunkiem wytrawnego palacza

i zdaniem, że panowie producenci doczekali się specjalnego uznania ze strony

najmiłościwiej panującego Jego Cesarskiej Mości Napoleona III. Oto ślad pobytu

Verne'a. Znajdowałem się więc na właściwej drodze, a na dalsze dowody nie

musiałem też długo czekać. Blask pochodni padł daleko przede mną na lśniącą

taflę, która na chwilę zalśniła zielono. Po kilku niecierpliwych krokach stałem

przed szybą podobną do błękitnego okna w Grocie Figur. Tu też nie dostrzegało

się wyraźnej ramy i sposobu wprawienia szkła w skałę gładkiej tafli - przejście

było łagodne, jakby skała powoli wrastała w szkło (czy też co to właściwie

było).

W odróżnieniu od okna wychodzącego na Faxa-fjord tafla ta była nieco wypukła

i najbardziej przypominała ogromny ekran telewizyjny. I rzeczywiście, gdy

spojrzało się uważniej, migały na szkle jakieś jaśniejsze i ciemniejsze rysunki

i wzory, ledwie dostrzegalne w blasku pochodni. Odłożyłem pochodnię w utworzony

przez skały mroczny kąt, tak aby światło nie padało wprost na lśniącą

powierzchnię. Ruch na zielonkawej płaszczyźnie stał się wyraźniejszy, chociaż

musiałem bardzo natężać wzrok i fantazję, aby zrozumieć, co się właściwie przede

mną odgrywa.

W grobowej ciszy na zielonej tafli poruszały się niczym duchy niejasne cienie

przedziwnych maszyn, posuwających się powolnym ślimaczym ruchem po równinie bez

jednej choćby nierówności, bez jednego choćby drzewa. Tylko tu i ówdzie

z równiny wyrastał słup uwieńczony - jeśli można było takie drobiazgi zauważyć -

jakimś kłębem drutów czy też ostro zakończonych prętów rozbiegających się na

wszystkie strony. Niekiedy nad równiną przelatywały niewyraźne cienie

przedmiotów - może ptaki, może maszyny, nie wiem. Zdawało się, że maszyny

budowały jakieś drogi albo przesiewały ziemię - w każdym razie pozostawał nad

nimi pas ciemniejszy niż teren przed nimi. Niekiedy obraz ciemniał zupełnie i na

ekranie iskrzyły się tylko drobne światełka, podobne do robaczków

świętojańskich. Jedna z maszyn zatrzymała się - naprawdę podobna była do

wielkiego ślimaka, ale nie miałem skali porównawczej, aby chociażby

w przybliżeniu określić jej rozmiary, i z okrągłego otworu w jej boku wyroiło

się kilka kształtów przypominających... Nie, naprawdę nie wiem, redaktorze, do

czego je porównać i nie wiem tego nawet teraz, po kilku miesiącach. Mam

nadzieję, że nie wyda się panu nazbyt fantastyczne porównanie do meduz albo

ośmiornic, unoszących się w morzu. Pod półkolistym sklepieniem, zakończonym

jaśniejszym pasmem, splatały się w przedziwnych liniach krzywych jakieś odnóża

(jeśli były to żywe istoty) albo podpórki (jeśli to były maszyny). Przesuwały

się przy pomocy dziwnych, urywanych skoków, nie poruszając przy tym ani jednym

z tych odnóży. Wyglądało to tak, jakby odbijały się przy pomocy mocnych sprężyn

albo też miały napęd odrzutowy. Podskakiwały po ciemniejszym pasie ziemi za

maszyną, zatrzymywały się i znów odskakiwały z pola widzenia. Żadna z nich nie

przybliżyła się na tyle, bym mógł na ciemnym i bardzo niewyraźnym obrazie

rozpoznać dalsze szczegóły.

Podziemne, jaskiniowe kino - czy też telewizja - było tak zdumiewającym

odkryciem, że zapomniałem o czasie. Podczas jednego z zakłóceń obrazu przez rój

świecących robaczków świętojańskich spojrzałem wreszcie na zegarek. Rany boskie!

Za pięć minut miałem się przy naszych plecakach spotkać z Jyrrym.

Mając całkowicie usprawiedliwioną nadzieję, że mi „program” nie ucieknie przez

tę chwilę, chwyciłem pochodnię i pospieszyłem z powrotem, wypełniając grotę

tysiąckrotnym echem kroków i łoskotem brył skalnych. Myślę, że zbliżyłem się

bardzo do rekordu świata w terenowym biegu jaskiniowym, gdyby oczywiście

istniała taka dyscyplina. Dobiegłem do plecaków na miejsce naszego umówionego

spotkania z trzyminutowym zaledwie opóźnieniem - ale Jyrrego, zawsze

punktualnego co do sekundy, nie zastałem. Nadsłuchiwałem. Nigdzie nie rozległ

się nawet szelest czy chrzęst spadającego kamyka. Minuty płynęły. Po chwili

zawołałem:

- Jyrry!

Nic. Tylko nie kończący się szept ruchomego piasku w olbrzymich przestrzeniach

podziemia.

Po upływie piętnastu minut nie mogłem już ustać w miejscu, zarzuciłem swój

plecak na ramiona i udałem się na poszukiwanie Jyrrego. Teren był tu taki sam

jak w okolicy zdumiewającego telewizora - niedługo jednak galeria zaczęła

spiralą schodzić w dół. Uświadomiłem to sobie, chociaż w migotliwym świetle

magnezjowej pochodni widziałem tylko w promieniu niewiele metrów wokół siebie,

wnioskując z trudności marszu, uciążliwszego z powodu konieczności „hamowania”

na dość stromym zboczu. Wołałem jeszcze kilka razy. Bez skutku. Chciałem

oświetlić sobie większą przestrzeń, spróbować przeniknąć wzrokiem ciemności

i znaleźć chociażby najmniejszy ślad wędrówki Jyrrego. Podniosłem pochodnię

wysoko nad głowę - i przyznam się panu, redaktorze, chociaż nie świadczy to

o zimnej krwi ani odwadze czy też innych cechach charakteru bohaterów

międzyplanetarnych utopii - krzyknąłem przejęty zgrozą.

Kilkadziesiąt metrów przede mną nad porozłupywanymi głazami unosiło się

olbrzymie cielsko, wielkie jak balon do żeglugi powietrznej, gigantyczna,

potworna ośmiornica, przebierająca mackami i poruszająca się w przedziwny,

urywany sposób w górę i w dół. Ten ruch przypominający jakąś ogromną wodną

amebę, tak, to przecież było to nie nazwane z zielonego telewizora, jedna

z istot albo narzędzi, jakie wynurzyły się ze ślimakowatego pojazdu. Teraz po

raz pierwszy mogłem ocenić ich rzeczywiste rozmiary. Przed telewizorem tym

skaczącym meduzom, nie wiem właściwie dlaczego, przypisywałem ludzkie wymiary,

a tymczasem...

Odsuwałem się na drżących nogach do tyłu aż do chwili, gdy uderzyłem boleśnie

plecami o skalną ścianę. Potworne cielsko czułem raczej przed sobą, niż

widziałem - wypełniało się, a następnie rytmicznie zmniejszało jak mięsień

sercowy, jeśli pozwoli pan na takie porównanie. Nagle w miejscu pod półokrągłym

sklepieniem, gdzie u „meduz” na ekranie telewizora spostrzegałem niewyraźnie

jaśniejszy pas, zapaliła się zielona tarcza, zamrugała i zgasła. Jednocześnie za

moimi plecami rozległ się cichy trzask. Odskoczyłem od ściany jak ukąszony przez

jadowitą żmiję. Przypuszczałem bowiem, że za mną znajduje się drugi potwór, ale

na prawo i na lewo ciągnął się spoisty masyw skalny. Znowu zapaliła się zielona

tarcza niczym smocze oko - i znów trzask. Dopiero teraz uświadomiłem sobie

w czym rzecz.

Licznik Geigera-Mullera w plecaku. Ta bestia atakuje promieniami radioaktywnymi!

Ale dlaczego? Przecież jestem wobec niej jak mrówka wobec piłki do gry w futbol.

Bezsilny, ślepy, na wąskim chodniku nad otchłaniami i przepaściami skalnego

labiryntu. Wystarczyłby jeden ruch i...

Pulsujący ruch ustał. Cielsko przede mną zaczęło się zmniejszać, stawać się

płaskie i po kilku chwilach zniknęło. Wydawało mi się, że między potężnymi

blokami skalnymi, nawarstwionymi bez ładu i składu w jaskini, jeszcze na chwilę

zapłonęło słabo zielonkawe światło, że licznik Geigera jeszcze raz za moimi

plecami nieśmiało tyknął - ale może rzeczywiście tylko mi się zdawało. Zjawa

zniknęła. Pozostała groza, niezrozumiałe zdziwienie i nagle chwycił mnie za

gardło strach - o Jyrrego. Może potężna meduza zabiła go, uniosła gdzieś

w głębiny.

Przestałem martwić się o siebie. Zawołałem jeszcze raz ze wszystkich sił i -

wstrzymując oddech nasłuchiwałem. Tam - tam przede mną rozległo się

westchnienie. Kilkoma susami znalazłem się przy postaci leżącej w skulonej

pozycji na występie skalnym. Jyrry! Przewróciłem go na plecy i szybko rozpiąłem

koszulę. Kilka guzików oderwało się - ale nie zważałem na to! Słuchałem serca

Jyrrego - i odetchnąłem z ulgą. Biło - wprawdzie bardzo szybko, ale mocno

i rytmicznie. Wyrwałem z kieszeni na piersiach dozomierz i odetchnąłem z ulgą po

raz wtóry. Biały słupek, określający zabarwieniem całkowitą dawkę

napromieniowania, zróżowiał wprawdzie nieco, ale daleko mu jeszcze było do barwy

określającej dawkę powodującą lekką chorobę popromienną. Oko ośmiornicy

oszczędziło więc Jyrrego tak samo jak i mnie.

Jyrry poruszył ręką, odetchnął głęboko, otworzył oczy i natychmiast zamknął je

z powrotem, oślepiony blaskiem pochodni.

- To ty, Bjelke? Ach, jak to dobrze!...

Zwilżył językiem spieczone wargi. Pospiesznie odnalazłem w plecaku jedną

z ostatnich torebek z sokiem pomarańczowym, oderwałem róg i przytrzymałem u jego

ust. Jyrry zakrztusił się, kiwnął głową i usiadł.

- Widziałeś to także, Bjelke?

- Widziałem.

- Rzuciłem w to pochodnią. Wyłoniło się z przepaści tuż obok mnie i straszliwie

mnie trzepnęło. Myślałem, że już po mnie. A co było dalej, nie wiem.

- Gdzie cię uderzyło, Jyrry? Nie jesteś ranny?

- Wcale mnie nie uderzyło, mówię ci przecież wyraźnie, że trzepnęło. Poraziło

prądem elektrycznym albo czymś takim. Wyciągnęło do mnie mackę, zamrugało i już

to dostałem, to znaczy to trzepnięcie. Gdzie to teraz jest?

- Nie wiem. Zniknęło pośród skał jak przekłuty balon. Możesz chodzić?

- Chyba tak, spróbuję.

Jyrry zataczał się trochę, ale poganiało nas obu pragnienie znalezienia się jak

najszybciej możliwie najdalej od miejsca przerażającego spotkania. Po chwili

byliśmy z Jyrrym koło plecaków. W kilku słowach opowiedziałem mu o przedziwnym

telewizorze z „nieprzerwanym programem”.

- Muszę to zobaczyć! - oświadczył Jyrry z całą stanowczością. - Już choćby

dlatego, że widocznie to właśnie widział Jules Verne i że właśnie dopiero teraz

jestem u samego sedna akcji VAI. Nie czujesz tego, Bjelke?

Oczywiście, panie redaktorze, że czułem to także, ale miałem sposobność dłużej

i bardziej szczegółowo niż Jyrry obserwować potwora z przepaści i odczuwałem

lęk. W każdej chwili mógł się znowu wynurzyć z którejś przepaści czy rozpadliny

właśnie tu obok galerii.

Jyrry jakby czytał moje myśli.

- Człowieku, ja się również boję i to do tego stopnia, że najchętniej zaraz bym

stąd uciekł, ale czy to ma jakiś sens? Ten potwór nie chciał nas widocznie

zabić, w przeciwnym razie już byśmy się obaj sprzeczali ze Świętym Piotrem

o wizę wjazdową do nieba.

Słowa te szeptaliśmy idąc na palcach i rozglądając się wokół. Nic się nie

poruszyło. Bez przeszkód doszliśmy - teraz już po równinie - do zielonego

telewizora. „Program” tymczasem biegł dalej. Na ekranie skupiało się

niezmierzone mnóstwo przeźroczystych kulek, podobnych do żabiego skrzeku.

W środku każdej kulki tkwiła skomplikowana gwiazda z czarnych kropeczek.

- Komórka i jej jądra podczas podziału, widzisz, Bjelke? - szeptał podniecony

Jyrry.

Ścisnąłem mu przegub na znak zgody - rzeczywiście tak to wyglądało, tylko że

w tej chwili pojawił się przed kulami nasz stary znajomy - czarna ośmiornica.

Sięgała zaledwie do połowy średnicy jednej „komórki”, która - jeśli wyjść z tej

skali porównawczej - miałaby wielkość dziesięciopiętrowej kamienicy. Poruszała

się urywanymi ruchami, wniknęła do wnętrza jednej komórki, gdzie zmieniła się

w chmurkę kurzu i zupełnie zniknęła.

Wymieniliśmy z Jyrrym bezradne spojrzenia.

Sceny na ekranie zmieniały się, przerywane raz po raz iskrzeniem, podczas

którego obraz zawsze znikał i zmieniał się w idealnie niewyraźne cienie pokryte

przelatującymi gwiazdami.

Maszty na równinie z kłębami drutu, z których sypały się długie iskry.

Przedziwne sieci z nieprawidłowo poumieszczanymi ciałami, pulsującymi chwilę to

znów nieruchomiejącymi.

Bryły geometryczne, przypominające kryształy, domy, maszyny albo właściwie nic

nie przypominające.

Potem wydało się nam z Jyrrym, że mimo wszystko coś jednak rozumiemy. Pojawiły

się obrazy niepodobne do poprzednich - jakby narysowane, podczas gdy poprzedni

program przypominał film składający się ze zdjęć fotograficznych.

Płaski krajobraz z czymś, co mogło (ale nie musiało) być drzewami z dziecinnych

składanych wiosek. Wyglądały jak piłeczki pingpongowe wbite na szpilkę i „korony

tych drzew” drżały jak galareta. Pod nimi wznosiły się przedziwne, nielogicznie

skupione łodygi, przemieszane z workowatymi kształtami, które przypominały

gumowe baloniki. Wszędzie przecinały krajobraz strużki, płynęły wokół drzew

i znikały w ziemi, na pozór jednolitej jak betonowa płyta lotniska.

- Widzisz, tam, w prawo! - zwrócił mi uwagę Jyrry.

I rzeczywiście. W prawym rogu obrazu pojawił się między łodygami i kulkami jakiś

stwór, niepodobny do niczego znanego u nas na ziemi. Był szkliście przezroczysty

jak powiększony do ogromnych rozmiarów pierwotniak, ameba albo pantofelek, miał

jednak daleko bardziej określony kształt wrzecionowaty. Poruszał się stosunkowo

szybko na odnóżach, które wysuwał, jak się nam zdawało, z dowolnego miejsca

swojego szklistego ciała, tam gdzie właśnie ich potrzebował. Ruchy jednak miały

przedziwny, mechaniczny charakter, czy też jak później Jyrry słusznie określił -

chemiczny, jakby przed nami dokonywało się bardzo szybko pęcznienie

i wysychanie. Na ekranie pojawiały się jakieś niezrozumiałe wzory i linie.

Zastąpił je po chwili obraz lądu. Strug wody było już daleko mniej. Zniknęły

drzewa o galaretowatych koronach. Zamiast nich pojawiły się inne rodzaje,

podobne do anten telewizyjnych. Po ekranie przebiegały cienie. Myśleliśmy, że

idzie tu o zakłócenia - dopiero po chwili zrozumieliśmy swój błąd: były to

powiewy piaskowej albo też śnieżnej burzy, tak się nam przynajmniej wydawało.

W ziemi, gdzieniegdzie nagiej, dostrzec można było kilka otworów. Wydawało się,

że coś się w nich porusza, coś jakby larwy chrząszczy w swoich piaskowych

pancerzach, ale obraz był bardzo niewyraźny. I znowu wzory przypominające

wykresy albo pismo geometryczne. Kiedy pojawiło się następne zdjęcie ziemi,

teraz już całkowicie pozbawionej drzew, jedynie z niskimi źdźbłami trawy,

podobnej do kłębów drutu (albo z kłębami drutu, podobnymi do trawy, może pan

sobie wybrać), Jyrry jęknął:

- Bjelke, już wiem! Patrzymy na dzieje innego świata. Rozumiesz - stopniowe

wysychanie, rozwój roślin w kierunku gatunków wytrzymalszych. Teraz powinniśmy

zobaczyć świat zwierzęcy tamtej epoki!

I jak na zawołanie tak się właśnie stało. Z dziur, które zauważyliśmy

w poprzedniej części „programu”, wysunęły się najpierw jakieś odnóża, a potem...

nie, naprawdę nie potrafię tego, redaktorze, opisać. Niech pan poczeka raczej na

obszerne sprawozdanie, które jest właśnie opracowywane i które wkrótce ukaże się

drukiem we wszystkich językach świata wraz z materiałem ikonograficznym. Wie pan

- z grubsza biorąc wyglądało to jak dwie połączone z sobą rozgwiazdy.

Cztery ramiona dolnej części służyły do poruszania się po ziemi, górnymi zaś ten

przedziwny stwór zrywał źdźbła trawy. Nie udało się nam stwierdzić, co z nimi

robi. Jakby znikały gdzieś pomiędzy górnymi kończynami. Tam zapewne znajdowała

się jego jama ustna. I znów rzucały się w oczy ruchy - „chemiczne” według

określenia Jyrrego. Ramiona czy czułki tych przedziwnych istot nie posiadały

kości, ale nie poruszały się także jak podobne kończyny ziemskich ośmiornic. Nie

były niezgrabne - wprost przeciwnie - ale ruchom nie dostawało płynności. Wie

pan - każdy ruch składał się z nawiązujących do siebie, ale mimo to oddzielnych

„międzyruchów” - krótko mówiąc było to naprawdę coś jakby złożone pęcznienie,

podległe celowej woli oraz inteligencji i przez nie kierowane.

Aha, inteligencja - widzi pan: te istoty nie miały głowy! Sprawiało to odrobinę

przerażające wrażenie - jak rycerze bez głowy - celowa działalność, zbieranie

roślin, a przy tym brak głowy.

I znowu obraz na ekranie się zmienił. Krajobraz wysechł zupełnie, zmienił się

w monotonną wyprażoną płaszczyznę od horyzontu do horyzontu. Tylko tu i ówdzie

widać było kilka jakichś szczecinek przyciśniętych do ziemi, a między nimi nasze

stare znajome otwory dla roślinożernych podwójnych rozgwiazd. Jedna z nich

właśnie wysuwała się z otworu. Na pierwszy rzut oka było jasne, że zmieniła się,

udoskonaliła, chociaż się też chyba jednocześnie zasadniczo zmniejszyła. Czułki

wydawały się bardziej złożone, na końcach bardziej rozgałęzione, odnóża, przy

pomocy których stwór się poruszał, stały się silniejsze i pokryły się - jak było

można przypuszczać - rodzajem rogowatych płytek. Teraz całość nie wyglądała już

jak dwie niemal identyczne rozgwiazdy, ale - według naszej skali porównawczej -

znacznie bardziej celowo. Stwór właśnie zbliżył się do jednego pęku roślinnych

ździebełek, kiedy na ekranie mignął czarny cień i rzucił się wprost na niego.

Ja i Jyrry na pierwszy rzut oka poznaliśmy ptaka, właściwie, panie redaktorze,

proszę to raczej napisać w cudzysłowie, to znaczy „ptaka” z Dziury Świętego

Patryka. Linie krzywe, które uważaliśmy za ornament, i to ornament arabski, były

przynajmniej w części rzeczywistymi kształtami istoty, która zaatakowała

podwójną rozgwiazdę. W żadnym wypadku nie szło tutaj o ptaka - brakowało

mianowicie rozpostartych skrzydeł, chociaż na wizerunkach je wyobrażono -

i stworzenie to poruszało się w powietrzu w jakiś zupełnie inny sposób, którego

nie udało się nam określić. Podwójna rozgwiazda zajęła przedziwną pozycję

obronną: połączyła górne kończyny rozdzielonymi, chwytnymi końcami i wymierzyła

je w napastnika. Ptak unikał dotknięcia tych czułek, które iskrzyły drobnymi

błyskami, i usiłował rwanym lotem napaść rozgwiazdę z odkrytej strony. Wreszcie

udało mu się dosięgnąć „tułowia”. Wzniesione obronnie kończyny opadły, cała

podwójna rozgwiazda zwinęła się jak kawałek szmaty. Podczas upadku dostrzegliśmy

między wieńcem ramion coś niby głowę albo raczej węzeł, różniący się

zabarwieniem od reszty ciała. „Ptak” zniknął - pewnie - według naszych ziemskich

wyobrażeń - pożerał swoją ofiarę. Wkrótce resztki podwójnej rozgwiazdy zniknęły

zupełnie, a z miejsca, gdzie odegrała się walka, wyleciały - dwa „ptaki”.

Nie - nic nie rozumieliśmy.

I znów nastąpiła zmiana obrazu. Byliśmy w podziemnym pomieszczeniu (przynajmniej

wyglądało jak jaskinia), oświetlonym nierówną płaszczyzną na jednej ścianie.

Znajdowało się tu kilkadziesiąt podwójnych rozgwiazd - znów o nieco zmienionych

kształtach. Rytmicznymi ruchami zbliżały się do błyszczącego wielokąta i chwilę

tam stały. Potem zmierzały do przeciwległego rogu ku czemuś, co przypominało

maszyny. Obraz powiększył się, przybliżył. Ze skomplikowanej aparatury,

najbardziej przypominającej chyba urządzenia fabryki chemicznej, wydostawały się

różańce szklistych kul z jądrem w środku, podobne do tych, które przed kilku

godzinami widzieliśmy na ekranie telewizora.

Zacząłem rozumieć - chociaż było to niewiarygodne.

- Słuchaj, Jyrry, te podwójne rozgwiazdy to... ludzie!

- Nie wygłupiaj się, Bjelke!

- Zrozum mnie dobrze! Istoty inteligentne! Spójrz: noszą te szklane piłki do

promieniującej ściany. I teraz jądra rosną, widzisz, wypełniają już niemal całą

kulę i teraz - na miłość boską, Jyrry - wylęgają się z nich latające ośmiornice,

takie same jak ta, z którą przed chwilą się spotkaliśmy.

Obaj jednocześnie rozejrzeliśmy się z przerażeniem wokół siebie.

- Hodują ośmiornice jak zwierzęta domowe...

- Albo jak maszyny - odparł Jyrry. - Dlaczego by maszyny nie mogły się wylęgać

z jajek, skoro mogą latać odrzutowe ptaki, które po smacznym obiedzie

rozdzielają się na dwa egzemplarze? Dlaczego by maszyny nie mogły rozwijać się

z jajeczek, skoro naładowane elektrycznością mogą latać w powietrzu jak balony?

- Chyba masz rację. Tu nie obowiązują nasze ludzkie prawa. Ale patrz teraz!

Tymczasem obraz się zmienił. Znajdowaliśmy się znów na powierzchni, na jałowej

równinie. W powietrzu (jeśli oczywiście było tam powietrze) unosiło się kilka

„ptaków”. Jeden z nich zatrzymał się tak blisko, że wypełnił niemal cały ekran.

Rzeczywiście był ślepy, to znaczy - ściśle mówiąc - nie miał oczu ani nic

przypominającego oczy. Mimo to natychmiast runął na jeden z otworów, jaki się

właśnie otwierał. Tylko że w otworze nie pojawiły się czułki podwójnych

rozgwiazd, ale kopuła: latająca ośmiornica.

W mgnieniu oka napadło na nią kilka ptaków - bez widocznego skutku. Z wolna

wynurzała się z otworu cała i pomału - lekko urywanymi ruchami - uniosła się

nieco ponad nim. Pas wokół kopuły zaczął błyszczeć. Następny „ptak” gwałtownie

rzucił się na przeciwnika. Przez ekran przeleciał błysk jeden, drugi, trzeci -

i na ziemi wokół otworu leżało kilka nieruchomych „ptaków”. Rozpadały się

w oczach na drobne, czarne kształty, które pospiesznie wwiercały się w ziemię.

- Dość! - wykrzyknął Jyrry. - Ja chyba zwariuję, Bjelke! To nieprawda! To

kiepski żart, sprzeciwiający się prawom biologii, logiki i doświadczeniom...

Nie mogliśmy się jednak oderwać od telewizora. Obraz następował po obrazie.

Przed nami na bezkresnej jałowej równinie rozgrywała się walka z jakimiś

przedziwnymi maszynami, toczącymi się jak ogromne piłki. Z wozu wystawały maszty

wysyłające iskry i błyskawice... Nie... - i teraz też nic nie rozumieliśmy - ale

wkrótce wędrówka poprzez historię innego świata (jeśli miałem rację) dotarła do

miejsca, które prawdopodobnie ujrzał na ekranie Jules Verne.

Latające maszyny poruszające skrzydłami, z pionowymi śmigłami, podobne do

„Albatrosa” Robura z powieści Verne'a. Na świecie, którego życie oglądaliśmy,

istnieje więc przynajmniej jakaś atmosfera gazowa, która umożliwia lot śmigłowy.

Maszyny przypominające czołgi jechały po równinie rozrywanej wybuchami.

Przedziwne konstrukcje wieżowe, rzucające przeciwko sobie wiązki niszczących

promieni z obrotowej kopuły, w jednej chwili kryją się w ziemi jak robaki.

Obrazy wojny, zniszczenia.

- Myślisz, że każdy świat musi przejść przez taką epokę? - spytał cicho Jyrry.

Wzruszyłem ramionami.

- Nie wiem, ale powinniśmy już iść. Mamy przed sobą długą drogę powrotną przez

Dziurę Świętego Patryka. I brak nam wody - przypomniałem Jyrremu.

Podnieśliśmy się i zarzuciliśmy na ramiona pasy plecaków. Niechętnie oddalaliśmy

się od telewizora, gdzie przez kilka godzin byliśmy świadkami cudów.

- Jeszcze rozejrzmy się trochę wokół, Bjelke. Chodź! - Jyrry uniósł pochodnię

nad głową i ruszył galerią przed siebie. Ja za nim. Przeszliśmy zaledwie kilka

kroków, kiedy Jyrry wykrzyknął podnieconym głosem i pokazywał skalną ścianę.

W blasku pochodni zjawiła się metalowa płyta wielkości niemałej bramy pokryta

delikatnym, niezwykle skomplikowanym ornamentem kół, wzorów i rysunków. Biały

metal! Włosy ze strachu podniosły mi się na głowie i czym prędzej wyjąłem

z plecaka licznik Geigera... Nie, na szczęście milczał, tylko niekiedy cicho

tyknął, rejestrując naturalne promieniowanie znajdujących się wokół nas

minerałów.

(Nawiasem mówiąc - książka, którą czytacie, jest takie radioaktywna. Słowo daję.

I biurko, na którym leży, i wy Sami. Oczywiście, bardzo, ale to bardzo

nieznacznie, posiadając tak zwaną naturalną radioaktywność. Na szczęście. Nie

trzeba się więc obawiać.

Przyp. red.

Badaliśmy bardziej szczegółowo rysunki na płycie. W górze znajdował się

niewątpliwie obraz Ziemi - rozpoznawaliśmy zarysy lądów, Azji i Afryki. Kula

ziemska otoczona była atmosferą, wyciągniętą nieco falą przypływu w stronę

Księżyca, wyrytego nie opodal. (Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że tak musi

być naprawdę). Inny cypel zmierzał z atmosfery w kierunku na dół, ku delikatnym

kółkom ułożonym w skomplikowany wzór na całej pozostałej powierzchni płyty.

Staliśmy bezradnie przed rysunkami i nic mądrego nie przychodziło nam do głowy

nawet wówczas, gdy Jyrry stwierdził, że środek każdej powierzchni współśrodkowej

z najrozmaitszą ilością kółek można wcisnąć niczym przycisk do środka. Wiadoma

rzecz, że - nieco wylęknieni, co też stać się może? - naciskaliśmy. Ale nic, ale

to zupełnie nic się nie zdarzyło.

Zacząłem już odczuwać niepokój. Rzeczywiście był już najwyższy czas, aby udać

się w drogę powrotną. No tak, uczeni będą mieć z pewnością większe szczęście niż

my i odkryją tajemnicę, oczywiście, jeśli uczeni tu dotrą... Jeśli Alenie

i Leifowi nie uda się spełnić zadania, my będziemy musieli wykonać swoje

i tajemnicę Dziury Świętego Patryka na zawsze zasypią miliony ton głazów. Świat

nigdy się nie dowie o cudach pod Sneffelsem... Nie mogłem o tym myśleć bez

drżenia. Taka strata dla nauki, ale transurany, bomba neutronowa, miliony

zabitych kobiet i dzieci...

Przeszliśmy kilkaset metrów, kiedy Jyrry złapał mnie za rękaw i z podnieceniem

szeptał, spoglądając ostrożnie poprzez mrok w kierunku, gdzie zniknęła latająca

ośmiornica.

- Bjelke, idziemy z powrotem. Wydaje mi się, że zrozumiałem tę płytę. Wciąż

o tym myślałem, wiesz? Nie mogłem się pozbyć myśli o tym. Chodź.

- Ależ, Jyrry, stracimy znowu co najmniej pół godziny...

Doktor Kamenik był nieugięty. Ciągnął mnie za sobą z powrotem ku zagadkowym

wzorom, pochylił się nad nimi, po czym odtańczył przed moim zdziwionym wzrokiem

prawdziwy niekłamany taniec indiański.

- No widzisz, tak właśnie myślałem. Tu jeden elektron, jeden proton - wodór. Tu

hel, fluor, tu - liczba atomowa szesnaście - tlen. Bjelke, rozszyfrowaliśmy to.

Kółka oznaczają ilość elektronów, a te punkciki wewnątrz to protony w jądrze

atomu. Jest to coś jakby niedostępna kasa pancerna na hasło: wystarczy nacisnąć

odpowiednie pierwiastki, rozumiesz? A więc - atmosfera, powietrze -

pierwiastki... powietrza. No szybko, nasze szkolne wiadomości - tlen, azot...

Całe szczęście, że musiałem się kiedyś za karę nauczyć na pamięć całej tablicy

Mendelejewa: układu okresowego pierwiastków wraz z liczbami atomowymi.

Jyrry z zapałem rzucił się ku tablicy i naciskał guziki pierwiastków atmosfery,

pomrukując przy tym:

- Tlen, argon, neon, krypton, azot, ksenon, hel... wciąż nic? A więc jeszcze

dwutlenek węgla - tlen już mamy, węgiel, ciężar atomowy sześć, gdzie go mamy -

aha, tu. Dobrze!

Nic się nie stało. Jyrry powtórzył raz jeszcze całą manipulację. Na próżno.

- Słuchaj, Jyrry - odważyłem się wtrącić - to chyba zależy też od kolejności,

w jakiej należy naciskać guziki, jeśli się, oczywiście, nie mylisz. Tak samo jak

przy gwarantowanych zamkach kas pancernych...

- Masz rację! - Jyrry wzburzony otarł sobie pot z czoła (chociaż w jaskini wcale

nie było tak gorąco!). - Spróbujemy raz jeszcze. A więc: - azot - liczba siedem,

tlen - osiem. Argon - osiemnaście. Tylko czy dobrze to pamiętam - no, ale miejmy

nadzieję. Na czym stanąłem? Aha, argon. Teraz neon - dziesięć, krypton -

trzydzieści sześć, ksenon - pięćdziesiąt cztery, a może pięćdziesiąt pięć? Nie,

na pewno pięćdziesiąt cztery, pięćdziesiąt pięć ma cez. Tak. Hel - dwa. Tu się

nie mogę mylić...

Nie dokończył. Skała zadrżała nam pod nogami, od stropu jaskini spadł deszcz

drobnych kamieni. Rozległ się łoskot i dudnienie, jakby cała jaskinia się

waliła. Przycisnęliśmy się do siebie przy skalnej ścianie, aby uchronić się

przed spadającymi kamieniami.

- Na miłość boską, co się stało - szepnął Jyrry. Zanim zdążyłem cokolwiek

powiedzieć, obaj oniemieliśmy. Nad metalową tablicą w miejscu, gdzie jeszcze

przed chwilą z całą pewnością znajdowała się jednolita szara skała, powoli

zapalał się dalszy ekran, jakby z głębi zbliżało się olśniewające zielone

światło. Tym razem obraz nie był ciemny i niewyraźny, ale wspaniale jasny.

Między gwiazdami powoli obracała się jasna kula, planeta. Biorąc pod uwagę

charakterystyczną rzeźbę powierzchni i dwa małe księżyce, na pierwszy rzut oka

obaj poznaliśmy Marsa. Oddalał się w wszechświat i po chwili był już wielkości

jabłka. Wtedy na ekranie pojawiła się inna planeta - Ziemia. Obroty ustały

i pomiędzy obiema planetami powstało łączące je pasmo, niczym most nad

niezmierzoną przepaścią wszechświata, lina utkana z najdelikatniejszej koronki,

olśniewająca kolorami tęczy. A potem obrazy obu planet poruszyły się, zaczęły

zbliżać się do siebie i zatrzymały się w bliskim sąsiedztwie.

I w ten sposób, miły panie redaktorze, głęboko pod ziemią Jyrry - nie zdając

sobie z tego sprawy - dzięki naciśnięciu kilku guzików wyekspediował ze szczytu

góry Sneffels kosmicznego wysłannika.

SAS - SCANDINAVIAN AIRLINES - STOCKHOLM

Telegraph: SASSTO

The 10. Febr. 1963

Redaktor dr Ludvik Soućek

Prague - Czechoslovakia

Szanowny panie redaktorze, wierzę, że nie uzna mnie pan za człowieka

niegrzecznego, jeśli już na wstępie listu oświadczę, że jest pan rzadkim

wyjątkiem. Otóż od chwili spotkania z latającym talerzem nad Islandią -

praktycznie rzecz biorąc - nie żyję. Dziennikarze, filmowcy i reporterzy

telewizyjni usiłują się do mnie dostać wszelkimi możliwymi i niemożliwymi

drogami. Żaden, najbardziej nawet niepozorny hotel, nie jest przed nimi

bezpieczny, a także w swoim mieszkaniu w Kopenhadze, które uważałem dotychczas

za prawdziwą oazę ciszy i spokoju, nie mam ani chwili wytchnienia. W zasadzie

odmawiam udzielania jakichkolwiek wywiadów, ale mimo to zdecydowałem się Panu

odpowiedzieć. Prośba pana brzmiała wiarogodnie jako prośba odpowiedzialnego

pracownika narodu, którego przedstawiciele odegrali bardzo ważną rolę we

wszystkich wydarzeniach wokół Dziury Świętego Patryka i który ma niewątpliwe

prawo zaspokojenia naturalnej ciekawości.

A więc: jako kapitan samolotu Convair 2 BS wystartowałem dokładnie według

rozkładu z Kopenhagi do lotu na stałej linii: Kopenhaga - Reykjavik - Biegun

Północny - Tokio. Samolot jak niemal zawsze miał komplet pasażerów i aż do

fatalnego spotkania nad Islandią nie zdarzyło się nic szczególnego, tylko drugi

nawigator skarżył się na kłopoty ze swoją kopenhaską narzeczoną, a nasza

kucharka, Miss Laxdal, przypaliła kilka befsztyków. Kiedy o godzinie 13.30

przelatywaliśmy nad kraterem Sneffels, który jest ważkim optycznym punktem

nawigacyjnym na trasie islandzkiej, samolot prowadził właśnie mój kolega, drugi

pilot Einarsson. W okolicach amerykańskiej bazy na Keflavik nie powierzamy

bowiem maszyny pilotowi automatycznemu - myśliwce odrzutowe, startujące

z Keflavik, bardzo często nie przestrzegają określonej wysokości i obszaru, tak

że nie można wyłączyć niespodziewanego spotkania, które bez ingerencji człowieka

mogłoby się skończyć katastrofą.

Piłem właśnie kawę w tylnej części pomieszczeń kajuty pilotów, kiedy usłyszałem

okrzyk nawigatora znajdującego się w pomieszczeniu przed siedzeniami pilotów

i jednocześnie ze zmiany wagi filiżanki w dłoni wywnioskowałem, że samolot

wychyla się z kursu w kierunku pionowym i poziomym. Biorąc pod uwagę wysokość

trzech tysięcy metrów takie zboczenie z trasy lotu stanowiło coś absolutnie

wyjątkowego, a nawet niezrozumiałego, nic więc dziwnego, że natychmiast

odstawiłem filiżankę z kawą i pospieszyłem na swoje miejsce pierwszego pilota.

Latający talerz w tej chwili zbliżył się na odległość mniej więcej pięciuset

metrów. Wydawało się, że jego trasa skrzyżuje się z naszą i bez manewru

unikowego zderzenie będzie nieuniknione. Drugi pilot od razu przełączył stery na

mnie. Dokończyłem ostrego zakrętu w prawo. Podświadomie słyszałem brzęk

porcelany i szkła za drzwiami oddzielającymi kabinę pilotów od pomieszczeń

pierwszej klasy - bo stewardessa właśnie przed kilku minutami zaczęła roznosić

obiad...

Nie wiem, panie redaktorze, czy pojmie pan stan mojego ducha. Być może nie

interesował się pan dotychczas problemem latających talerzy. Być może tu

i ówdzie czytał pan wzmianki o nich w gazetach, ale u nas, a także w państwach

zachodnich, zwłaszcza przed kilku laty, tak zwane UFO wypełniały całe strony

czasopism. Oczywiście, nie traktowałem poważnie wiadomości o talerzach

latających nad armią Cromwella ani opowieści najrozmaitszych idiotów czy też

raczej oszustów, opisujących nawet spotkania ze szlachetnymi istotami

wysiadającymi z międzyplanetarnych środków komunikacyjnych o kształcie

latających talerzy - my, lotnicy, musieliśmy się jednak zastanowić nad wypadkiem

kapitana Mantella. Na pewno słyszał pan o tym, ale mimo to kilka słów o tej

sprawie: 7 stycznia 1948 roku z amerykańskiego lotniska Fort Knox zaobserwowano

ponad wszelką wątpliwość trzy latające talerze. Dowódca lotniska pułkownik Hix

wydał rozkaz ścigania obiektów latających. Wystartowały trzy samoloty myśliwskie

najnowszego typu F-51 pod dowództwem kapitana Mantella. Jego pierwszy raport

złożony podnieconym głosem dyspozytorowi lotniska brzmiał następująco: „Zbliżam

się do przedmiotu. Jest bezpośrednio nade mną. Jego szybkość równa się mniej

więcej połowie mojej. Przedmiot wydaje się metalowy i jest potwornie wielki!”

Pozostałym dwu myśliwcom latające talerze zniknęły w chmurach. Tylko kapitan

Mantell ścigał je nadal i o godzinie 15.3C donosił: „Przedmiot unosi się w górę,

nabiera prędkości i leci z szybkością 600 kilometrów na godzinę. Wzniosę się na

wysokość 7000 metrów i jeśli go nie doścignę, zrezygnuję z pogoni”.

To były ostatnie słowa, jakie świat usłyszał od kapitana Mantella.

Komendant lotniska natychmiast wysłał do akcji całą eskadrę myśliwców w celu

ochrony pierwszych maszyn. Dwa myśliwce wróciły, kawałki samolotu kapitana

Mantella znaleziono rozrzucone na powierzchni kilkudziesięciu kilometrów

kwadratowych. A była to maszyna śmigłowa, nie odrzutowa. I przyczyny katastrofy,

prawdopodobnie wybuchu w powietrzu, są zupełnie niepojęte...

Wierzy mi pan chyba, że to wszystko przemknęło mi przez myśl, kiedy

obserwowałem, jak do mojego Convaira pełnego podróżnych zbliża się obiekt

o kształcie talerza mającego przynajmniej sto metrów średnicy, gładki

i srebrzyście lśniący. Dzięki manewrowi unikowemu przeleciałem o jakieś 300

metrów od ściany talerza. Przypominał dysk i na jego obwodzie wszyscy

widzieliśmy kilka okienek, które jakby fosforyzowały zielonymi błyskami.

Charakter lotu był szczególny. Żadnych śmigieł, turbin, silników odrzutowych.

Wydawało się, że ten przedziwny statek powietrzny spada w głąb wszechświata.

Zwyciężyła we mnie żyłka myśliwska. Wbrew wszelkim przepisom, rozkładom lotu

i ostrożności skierowałem maszynę w stronę latającego talerza. Przez kilka

sekund wzbijaliśmy się obok siebie z tą samą szybkością. Potem - chociaż

wszystkie cztery turbiny Convairu wyły na najwyższych obrotach - dysk bez

najmniejszego trudu zaczął oddalać się i po kilku chwilach zniknął na

firmamencie jak nieznaczny srebrny punkcik. Przypuszczam, że wielu podróżnych go

nawet nie dostrzegło. Zbyt byli zajęci wymyślaniem z powodu kawy i zupy rozlanej

na spodnie i spódnice.

Jeśli pan sobie życzy, mogę panu służyć zaprzysiężonym świadectwem drugiego

pilota, nawigatora i radiotelegrafisty.

W chwili, kiedy zaniechałem pościgu za przedziwnym przedmiotem, nawigator

zameldował o zbliżaniu się dwu amerykańskich myśliwców odrzutowych typu

„Starfighter” z bazy z Keflavik. Może miały więcej szczęścia - nie wiem.

Opisałem tu panu prawdziwie wszystko, co mogę z czystym sumieniem potwierdzić ja

i moi współpracownicy.

Łączę wyrazy pozdrowienia

Sigurdsson.

kapitan - pilot SAS

ALENA KRALÓWNA OSZUKUJE STARUSZKĘ

Jak się dostałam do autobusu, właściwie nie wiem - najprawdopodobniej to Leif

wepchnął mnie do środka. Nie wyglądałam na pewno zbyt inteligentnie - ale ludzie

nie zwracali na mnie uwagi. Myślę, że nie widzieli latającego talerza - autobus

jechał w dość głębokiej dolinie pomiędzy skałami - ale za to aż za dobrze

słychać było i widać dwa srebrne myśliwce, które zapewne wystartowały z bazy

w Keflavik w pogoni za tym dziwnym przedmiotem i zawyły nam wprost w uszy

z wysokości kilkuset metrów nad głowami. Akurat nad Skartarisem uniosły ostre,

wydłużone nosy ku górze i wzbijały się niemal pionowo. Za kilka sekund pozostały

z nich tylko srebrne kreski z ogonem zgęszczonej pary.

Ludzie ze zdziwieniem spoglądali za nimi przez okna. Nie żeby nie znali maszyn

US Air Force albo żeby byli ich jakoś szczególnie ciekawi. Oczywiście, nie! Ale

między amerykańską bazą a towarzystwami komunikacyjnymi, których samoloty

codziennie przelatywały nad Islandią w drodze między Europą a Azją Wschodnią,

istniała umowa o żonach wysokościowych. Dla maszyn z bazy w Keflavik zastrzeżona

była wysokość od 1000 do 2000 metrów i od 5000 metrów wzwyż - a te myśliwce

przemknęły nad nami - na wysokości no, nie więcej jak pięciuset metrów...

„O Boże, to dopiero draka!” - pomyślałam w duchu wyobrażając sobie, jaki ruch

panuje w bazie Keflavik, jak rozmaite wygalowane mundury miotają się i co mówią.

Rosyjski samolot nie znanego typu nad bazą amerykańską! Zagadkowy satelita

ucieka przed amerykańskimi maszynami! Atak Czerwonych na amerykańską sferę

wpływów (tego Amerykanie podobno bardzo nie lubią!) No, krótko mówiąc,

wyobrażanie sobie takich i tym podobnych rzeczy bardzo by mnie bawiło i skracało

czas podróży, gdyby nie odezwał się we mnie ponownie strach o Bjelkego i Jurka.

Co właściwie zdarzyło się w jaskiniach góry Sneffels? Przyłapałam się na tym, że

dopuszczam do siebie jeszcze bardziej nieprawdopodobne pomysły niż te, jakie

przypisywałam mieszkańcom bazy w Keflavik. Dwaj lekarze porwani przez statek

kosmiczny! Skartaris bazą Marsjan!

Nie, nie wolno mi się wygłupiać! - przerwałam sobie z przekonaniem. Wie pan,

panie redaktorze, ja czasami potrafię się dość rozsądnie przekonywać.

Powiedziałam sobie: dziewczyno, teraz powinnaś się troszczyć o „Mikromę”

z filmem i o Leifa, który w redakcji - „Thjodviljinu” powie tego co najwyżej na

trzy wiersze i to jeszcze drukowane wielkimi literami...

Wówczas nie wiedziałam jeszcze, że obok troski o aparat fotograficzny i o Leifa

oboje będziemy mieli kłopot z tym, jak dostać się w ogóle do Reykjavik. Nie

minęło dziesięć minut, a już obok autobusu na wąskiej drodze śmignął w zupełnie

gangsterski sposób jeep. Mimo kosmicznej szybkości zdołałam na błękitnobiałych

hełmach kierowcy i pasażerów dostrzec literki MP. Amerykańska policja wojskowa -

hoho, dzielni chłopcy! Pierwsi na miejscu.

Dopiero dość daleko w tyle jechał z rozsądniejszą już szybkością samochód

ciężarowy z miejscowymi policjantami. Zdecydowanie zatrzymał nas czerwono-białym

„lizakiem”, wystawionym z okna i już z tyłu wyskakiwali dwaj młodzieńcy

w stalowobłękitnych mundurach z małymi składanymi pistoletami automatycznymi

i zaczęli coś tam gadać.

Leif pochylił się ku mnie i tłumaczył mi w stosunku chyba 1:100 treść rozmowy.

- Nikt nic nie widział... my też. My już za górą Sneffels, kiedy to frr! - Temu

frrr, oznaczającemu lot, towarzyszył tak jednoznaczny ruch ręki, że gdyby

stalowobłękitny chłopak akurat na nas patrzył, nie miałby ani przez chwilę

wątpliwości, żeśmy latający talerz nie tylko widzieli, ale że nim lecieliśmy, że

wynaleźliśmy go, po czym: żegnaj „Thjodviljinie”!

Na szczęście udało mi się na czas podbić Leifowi rękę i przytulić się do niego,

jakbyśmy byli młodymi małżonkami, wracającymi właśnie z wycieczki.

Po chwili wypytywania pojechaliśmy dalej, ale nie daleko. Akurat na placu

w Miklaholt zatrzymał nas kolejny czerwono-biały „lizak”, teraz już nie było

żartów. Wszyscy wysiadać! Kontrola dowodów osobistych.

Powstał zamęt i chaos - dwie trzecie podróżnych oczywiście dowodów osobistych

nie miało i wcale za nimi, jak się zdawało, nie tęskniło. Nie pozostawało nic

innego jak skomplikowane spisywanie oświadczeń o tożsamości i szukanie świadków,

którzy mogliby to potwierdzić. Rozgoryczona grupka, otaczająca wyglądającego

bardzo nieszczęśliwie policjanta z dystynkcjami porucznika, z szemraniem udała

się do drewnianej, pochylonej ku ziemi gospody o pięknie rzeźbionych oknach

i dachu z gontów; i tam tych uczciwych obywateli i płatników podatków poddano

urzędowemu nudziarstwu.

Okna te, panie redaktorze, obserwowałam ot tak tylko, z przyzwyczajenia, poza

tym miałam porządnego stracha. Skoro tylko otworzę usta i pokażę czechosłowacki

paszport, będę się musiała pożegnać z wizytą w redakcji. Oczywiście, nie

spodziewałam się niczego złego, nic przecież nie uczyniłam, ale na pewno jak

najuprzejmiej poproszą mnie, abym w Reykjavik wyjaśniła swoją obecność u podnóża

góry Sneffels właśnie w chwili, kiedy nad nią to coś zrobiło frrr!...

Lekko szturchnęłam Leifa między żebra.

- Towarzyszu Thorgunn - szepnęłam - niech pan się do mnie nie przyznaje. Tu ma

pan aparat fotograficzny...

Leif, jakby przez całe życie nic innego nie robił, tylko spiskował

i konspirował, wysunął dłoń i aparat w jednej chwili zniknął w jego pojemnej

kieszeni. Nie spojrzał nawet na mnie - od razu przestałam dla niego istnieć.

Stary mądry Leif - wybaczyłam mu już całkiem to jego frrr!...

Pięćdziesiąt procent wyprawy było więc z dużą prawdopodobnością ocalone. Leif na

pewno oświadczy, że był po prostu gdzieś - nie wiem gdzie - jako myśliwy

i zbieracz płodów natury i po chwili pojedzie dalej. Poza tym miał przy sobie

papiery osobiste w najlepszym porządku. Teraz chodziło o to, aby zatroszczyć się

o pozostałą połowę, innymi słowy - o mnie.

Udało się, wprawdzie w haniebny sposób, ale szło przecież o szlachetny cel.

Haniebny dlatego, że po prostu zupełnie normalnie oszukałam jakąś dobrą

islandzką babcię i z całą pewnością zasługuję na jej sprawiedliwy gniew aż do

dnia dzisiejszego. Nie przyszło mi mianowicie nic mądrzejszego do głowy niż

chwycić się za brzuch i bezwładnie osunąć się na jakąś ławkę przy ścianie.

Musiałam wyglądać dość przekonująco. Byłam zmęczona i niewyspana,

napromieniowanie także nie dodawało mi urody, strach, że nie dotrę do redakcji,

również - słowem: jedno dodać do drugiego i wspomniana staruszka rzuciła się do

mnie jak kwoka, pomogła mi wstać, mówiła mi coś uspokajającego, ja - rzecz jasna

- na wszelki wypadek milczałam i starałam się tylko jak najbardziej przekonująco

jęczeć po islandzku. Nikt na nas nie zwracał specjalnej uwagi. Podróżni wesoło

sprzeczali się z porucznikiem, wtłoczonym wraz z papierami w kąt pomieszczenia

i ginącym za norweskimi swetrami, impregnowanymi kurtkami rybaków oraz

czerwonymi wyszywanymi chustami kobiet. Ta dobra dusza zaprowadziła mnie do

sąsiedniego pomieszczenia, położyła na kanapie, powiedziała - rozumiałam

doskonale, chociaż nie złapałam ani jednego słowa - abym sobie odpoczęła i że

przyniesie mi coś na wzmocnienie, i wyszła z izby. Od razu opadły ze mnie

cierpienia. Jak Indianin skradałam się do drzwi z drugiej strony pokoju. Dokąd

prowadzą? No i proszę - prowadziły na podwórze, do stajni, obstawionej wysokim

stosem starannie porąbanych gałęzi, do niskiego murku z czerwonej skamieniałej

lawy. Chwyciłam plecak - raz dwa - i juz zmykałam, przeskoczyłam niemal

wzorowymi - jak na pokazie gimnastycznym - nożycami murek i w nogi. Biedna

babcia z pewnością bardzo się zdziwiła, kiedy wróciła z czymś pokrzepiającym.

Może by się mniej gniewała, gdyby wiedziała, że trochę ciepłej lury bardzo by mi

się przydało i że tego swojego omdlenia to tak bardzo nawet nie musiałam udawać.

Rozumie pan, panie redaktorze, dziś wspominam to jako coś zabawnego, ale wtedy

wcale mi nie było do śmiechu. Słowo daję, że nie.

Opowiadam bardzo rozwlekle, prawda? A więc poprawię się i będę mówić krótko.

Autobus widziałam głęboko pod sobą: toczył się po drodze niczym wielki czerwony

żuk, a ja spoglądałam ze skalnego gniazda, czy nie ścigają mnie młodzieńcy

z pistoletami maszynowymi. Nie ścigali. Albo nie doliczyli się podróżnych, albo

nie byłam tego warta dla nich, a najbardziej prawdopodobne jest to, że nie byli

wcale zachwyceni swoim zadaniem. Ten umęczony porucznik to na pewno nie.

Wioskę obeszłam szerokim łukiem, mniej więcej dwa kilometry za nią znowu

stanęłam na drodze i zastanawiałam się, co dalej? Do Reykjavik pozostało dobrych

sześćdziesiąt kilometrów, co dla dobrego i wypoczętego piechura oznacza

dwanaście godzin marszu, ale ja nigdy nie uchodziłam za dobrego piechura,

wypoczęta też nie byłam, a dwanaście godzin to dla mnie cała wieczność, podczas

której mogło się zdarzyć mnóstwo nieprzyjemnych rzeczy. No, nie będę pana

dręczyć. Zabrał mnie samochód rozwożący mleko, który zmierzał do Reykjavik,

zatrzymując się w Thinvelir, gdzie ładowaliśmy bańki z mlekiem, i w ten sposób

uniknęliśmy podróży po głównej szosie i niemiłych spotkań. Bielusieńki samochód

prowadził małomówny starszy kierowca o rozwichrzonych siwych włosach. Kiedy na

jego powitanie w miejscowym języku odpowiedziałam wzruszeniem ramion, spojrzał

na mnie z ukosa spod krzaczastych brwi, które mu niemal przysłaniały oczy

i przydawały odrobinę pirackiego wyglądu. Kiedy spróbowałam się do niego odezwać

po angielsku, tym razem on wzruszył ramionami, nie stał się też bardziej

rozmowny ani w języku niemieckim, ani francuskim. No - ale jechaliśmy. Kiedy

pojawiły się pierwsze domy Reykjavik, odetchnęłam pełną piersią. Podałam

małomównemu mleczarzowi rękę i już - już zamierzałam wysiąść, dłoń położyłam już

na klamce. Psiakrew, ale gdzie? Na śmierć zapomniałam Leifa zapytać o adres

„Thjodviljinu”.

- „Thjodviljin”? - powiedziałam pytająco.

Pokręcił głową i odpowiedział - coś jakby:

- Habubuha...

- Thjod - vii - jin - sylabizowałam cierpliwie.

I znów bez skutku.

Przyszła mi do głowy zbawienna myśl. Wyjęłam z kieszeni notesik i ołówkiem

dużymi drukowanymi literami napisałam:

- THJODVILJIN.

Dziadek zmienił się jak pod dotknięciem czarodziejskiej pałeczki. Krzaczaste

brwi uniosły się niewiarygodnie wysoko, usta rozciągnęły się w uśmiechu i siwa

głowa kiwała ze zrozumieniem:

- A, a, Tohuhun, Tohuhun...

A więc tak to naprawdę brzmiało. I jak tu się w takich warunkach porozumieć.

Ruszyliśmy tak gwałtownie, że tylna część mojego ciała w dość nieprzyjemny

sposób spotkała się z siedzeniem. Jak się do tego odniosły bańki z mlekiem za

nami, nie wiem, ale łomotały, ile się tylko da.

Po chwilce - bo Reykjavik jest właściwie taką trochę większą ładną wioską -

byliśmy już na miejscu, przed dwupiętrowym domem o czerwonym dachu.

- Tohuhun - potwierdził dziadek i jeszcze pomachał mi z okienka na pożegnanie.

Naprawdę był to „Tohuhun”, to znaczy - proszę, mi wybaczyć - „Thjodviljin”,

a Leif pogrążony był już w pracy.

Na pierwszy rzut oka redakcja „Thjodviljinu” nie sprawiła na mnie wielkiego

wrażenia. Z całą pewnością nie wyglądała na czarodziejską kuchnię, skąd w ciągu

kilku godzin mogłyby popłynąć na cały świat sensacyjne wiadomości ocalające

odkrycia w górze Sneffels dla ludzkości i nie pozwalające wykorzystać ich

w niewłaściwy sposób. Wyobrażałam sobie niczym idiotka coś jak żelbetonowy

drapacz chmur pełen spieszących się dziennikarzy, gońców i redakcyjnych

fotoreporterów, stukające dalekopisy, setki telefonów, windy pospieszne... Jak

Boga kocham, chciało mi się płakać, kiedy wchodziłam do tego domku z rzeźbionymi

gzymsami. Pachniał kawą, starą farbą olejną i dymem z papierosów. Na

skrzypiących schodach zamiast najrozmaitszych redakcyjnych specjalistów

zobaczyłam tylko staruszką - sprzątaczkę z kubełkiem i szmatą. A w samej

redakcji - wstyd powiedzieć. Nie idzie tu o bałagan, jaki zawsze i wszędzie

panuje w redakcjach, ale o to, że bałagan ten czyniło około dziesięciu osób,

przeważnie młodych dziewcząt i chłopców, skupionych wokół Leif a i gorliwie

z nim debatujących. Kilka starych biurek, które właśnie opuścili, w niczym nie

przypominało stalowych, szklanych i plastykowych wspaniałości dziennikarskich

cudów techniki. W rogu pomieszczenia siedział chmurny młodzieniec w swetrze

w kratkę nad stosem gazet, a nie opodal zatykał sobie z rozpaczą uszy inny, tym

razem w czarnym swetrze, skreślający i wpisujący niebieskim ołówkiem poprawki na

świeżo wydrukowanych kolumnach pierwszych odbitek szczotkowych.

Ujrzawszy mnie Leif radośnie skinął obu rękami i rozgarnął stojącą wokół siebie

grupkę, aby móc rzucić się mi naprzeciw. Zanim jednak mu się to udało, rzucił

się na mnie inny młody człowiek (dla odmiany miał na sobie sweter biały

z czarnymi i czerwonymi jeleniami) i wylał na mnie cały wodospad międzynarodowej

wymowy:

- Alena Kralova, nicht wahr? Sprechen Sie deutsch, gawaritie po ruski, do you

speak English, parlez vous francais? Yes?

- Ja - jawohl... da... yes, a little... si, to znaczy oui... - jąkałam

przerażona, tak że oboje roześmieliśmy się. Z takim bogactwem znajomości języków

obcych porozumiałam się z nim, oczywiście, bez kłopotu. Nazywał się Jon

Gunarsson, po dziesięciu minutach już zwracaliśmy się do siebie: towarzyszu

Jonie i towarzyszko Aleno, a po następnym kwadransie już tylko: Jonie i Aleno.

Stwierdziłam nie bez zdziwienia, że Leif sporo już powiedział, ja więc tylko

uzupełniałam i odpowiadałam na pytania, którymi Jon mnie dosłownie zasypywał.

Kiedy trwało to już chyba z pół godziny, sumienie nie pozwoliło mi nie zapytać

się:

- Słuchaj, Jon, dlaczego nie robisz sobie choćby notatek. Czy masz tak dobrą

pamięć?

- Wprost przeciwnie, Aleno. Przysłowiowo kiepską z wyjątkiem pamięci do słówek

i gramatyki wszystkich możliwych języków. Ale mam - sięgnął do wewnętrznej

kieszeni płaszcza i wyciągnął płaskie pudełeczko wielkości mniej więcej futerału

na cyrkle - to. Ten „druciak':.

- „Druciak”? Na miłość boską, co to jest?

- Miniaturowy magnetofon na tranzystorach nagrywający przez cztery godziny na

drucik. Bardzo pożyteczna rzecz dla dziennikarza, ale - spojrzał na mnie

prosząco - Aleno, błagam, pokażę ci dokładnie jego działanie dopiero wtedy, gdy

ukaże się numer, dobrze?

Raz jeszcze poczerwieniałam z wściekłości na samą siebie i jednocześnie

uświadomiłam sobie, że z tym „Thjodviljinem” nie jest tak źle, jak wydawało się

na początku, i że młodzieniec z jeleniami na swetrze mówiący płynnie co najmniej

pięciu językami, oraz te „druciaki” nie będą zapewne jedynymi zdobyczami tej na

pozór skromnej redakcji.

Mieliśmy już niemal za sobą relację o wypadkach, kiedy przybiegła skądś

czarnowłosa dziewczyna mniej więcej w moim wieku, w poplamionym białym fartuchu

i palcami brunatnymi od wywoływacza - krótko mówiąc: na pierwszy rzut oka

fotograf.

- Tu masz zdjęcia, Jonie. Świetne, nie? Ten aparat najchętniej bym sobie

niepostrzeżenie przywłaszczyła. Spójrz - takie maleństwo...

To słówko Jon przełożył mi dodatkowo.

Nieufnie kręciła głową i krytycznie przyglądała się leżącej na dłoni mojej

„Mikromie”. Na śmierć zapomniałam o fotografiach. Nic więc dziwnego, że rzuciłam

się na nie. Kamień spadł mi z serca. Wszystko było mniej więcej takie, jak sobie

życzyłam. Przedziwne ptaki, szkielety, figury w błękitnej jaskini i reprodukcja

własnoręcznego listu Verne'a, Jurek, Bjelke, Leif i ja, muszelki - krótko mówiąc

wszystko. Najchętniej bym koleżankę po fachu uściskała za świetny kawałek

roboty, ale ta chwyciła fotografie i już jej nie było.

- Dokąd tak pędzi? Nawet jej nie podziękowałam!

- Za co? - zdziwił się Jon. - A pobiegła, oczywiście, zdjęcia wyretuszować,

wykropkować drobne usterki, a potem natychmiast zaniesie zdjęcia do chemigrafii.

Ale teraz, Aleno, wszyscy cię na chwilę opuścimy. Musimy odbyć błyskawiczną

naradę redakcyjną i zabrać się do specjalnego wydania. Nie jest to takie proste

- papier, drukarnia i tym podobne rzeczy... Rozumiesz, wielu ludziom

przeszkadzamy... Ale wszystko pójdzie dobrze, zobaczysz... Za dwie godziny

rozbiegną się już po stolicy dobrowolni kolporterzy. Dopiero później odpowiednio

ci, podziękujemy i pogadamy sobie...

Zostaliśmy sami z Leifem i młodzieńcem w czarnym swetrze i z niebieskim

ołówkiem, który nic nie widział i nic nie słyszał, tylko coś tam skreślał

i wpisywał.

Pod oknami rozległo się wołanie gazeciarzy.

Leif zbliżył się do okna, nasłuchiwał, a potem przetłumaczył:

- Latający talerz nad górą Sneffels... Amerykańscy specjaliści udali się

natychmiast na miejsce... Sneffels zamknięty dla wszystkich.

Nie odezwaliśmy się ani słowem, spojrzeliśmy tylko oboje ponad falami morza, na

północ, w kierunku, gdzie daleko na horyzoncie kłuła chmury igła Skartarisu

i gdzie strasznie głęboko pod nią, w świecie skał i przerażających figur,

znajdowali się Bjelke i Jurek.

POKTOB KAMENIK POWRACA

Na podstawie tego, cośmy panu, panie redaktorze, powiedzieli - Alena, Bjelke,

Leif i ja - ma pan zapewne wrażenie, że właściwie podczas całej tej szopki wokół

Dziury Świętego Patryka wciąż się dokądś z trudem i ostatkiem sił wspinaliśmy

i schodziliśmy. No nie? Ale tak całkiem szczerze! Na Skartaris, do krateru

i znów zpowrotem, potem od strony morza przez tę przeklętą ścianę i znów na dół,

przez Dziurę Świętego Patryka, po granitowych skałach, a teraz znów z powrotem,

własnymi śladami - drogą ślepych ptaków, na górę do jaskini przed Grotą.

Ma pan rację. Wspinaczki na pewno było zupełnie dosyć, jak mi Bóg miły, tyle, że

zupełnie poważnie chcę zostawić robactwo jaskiniowe w spokoju i poświęcić się -

no dajmy na to bogatkom, tym przystojnisiom, co tkwią niczym szmaragdy

w kwiatach i na liściach jabłoni i dzikiej róży. Choćby dlatego, żeby Alena

miała co fotografować także na kolorowej błonie i aby to stanowiło ucztę dla

oka. Przez dłuższy czas jaskinie nie będą już mnie chyba bawić...

Ale wracajmy do rzeczy. Droga powrotna przez Dziurę Świętego Patryka była

wprawdzie, jak się to mówi, drogą przez mękę, ale nie była znów taka zła, jak

się z doktorem Bjelke obawialiśmy. To stara prawda wypływająca z doświadczenia,

że wspinanie jest często bezpieczniejsze i do pewnego stopnia łatwiejsze niż

schodzenie. Tu potwierdziła się raz jeszcze. Może mi pan wierzyć lub nie, ale

najgorszy odcinek drogi wiódł przez te ruchome głazy, z jednej strony z powodu

tych kołyszących się pod nogami katedr, z drugiej zaś z obawy, że wyłoni się

skądś ów potwór wielkości balonu i zamruga do nas radioaktywnymi oczyma. Dziś -

u nas, w islandzkich rannych pantoflach i przy czarnej kawie w Pradze - wydaje

mi się to, panie redaktorze, śmieszne, ale tam - brrr! Lepiej nie wspominać.

Widział pan fotografię Czarnej Ośmiornicy? Nie? W ostatnim numerze czasopisma

„Nature” opublikowano oryginalne zdjęcia Borglanda! Ten chłopak ma odwagę!

Kiedy minęliśmy Grotę Figur i tunel, otwarty w skale przy pomocy dynamitu,

wydawało się nam niemal, że jesteśmy w domu, i przekonywaliśmy się, że naprawdę

wysoko nad głowami widzimy ledwie dostrzegalną poświatę dziennego światła,

wpadającego z jaskini do Dziury Świętego Patryka. Oczywiście, nonsens, w jaskini

panowały egipskie ciemności, a cóż dopiero w samym korytarzu, ale widzi pan

przynajmniej, jak bardzo spieszyliśmy się z powrotem na naszą ludzką ziemię. Na

skalnym gzymsie, skąd przed dwoma dniami spadł Leif - wydawało się nam, że miało

to miejsce co najmniej dwa lata albo nawet dwa wieki temu - odpoczywaliśmy

chwilę.

- Słuchaj, Jyrry, którędy właściwie szedł Arne Saknussem? - spytał nagle Bjelke,

żując powoli kawałek konserwowego cornedbeefu.

Rzeczywiście, którędy szedł alchemik, czarodziej i uczony, którego śladami idąc

podjęliśmy akcję VAI?

- Myślę, że tędy. Być może nie dotarł dalej niż właśnie tutaj, ale żeby to

lepiej wyglądało, napisał, że dotarł do wnętrza ziemi. A może rzeczywiście tak

myślał.

- Z całą pewnością nie - sprzeciwił się Bjelke. - Wówczas wyobrażenie

o wielkości kuli ziemskiej było już całkiem przyzwoicie sprecyzowane dzięki

zamorskim odkryciom i uczony na miarę Saknussema nie mógł pomylić odległości

6378 kilometrów, jaka dzieli powierzchnię kuli ziemskiej od jej środka,

z kilkuset metrami, jakie myśmy z niemałym trudem przebyli.

- Również bezsensowna jest oczywiście myśl, że istotnie dotarł do środka ziemi

i wrócił z powrotem - teraz ja z kolei przeciwstawiłem się Bjelkemu. - Jeśli

zgodzimy się, że minimalne dzienne spożycie wody i potraw wynosi około dwóch

kilogramów, musiałby przy takiej wyprawie i przebywaniu w ciągu dnia około 1000

metrów nieść ładunek o wadze 25 ton, a i to by mu ledwie wystarczyło!

- Wodę mógł gdzieś w głębi znaleźć, Jyrry.

- Aha. Strumień Hansa. Strumień twojego dziadka, prawda, który tak ochoczo wiódł

wyprawę profesora Lidenbrocka do plantacji ogromnych pieczarek i do świata pod

skorupą ziemską.

- Nie śmiej się, Jyrry. Tego świata pod skorupą ziemską nie mogą sobie ludzie

wybić z głowy. Nie idzie tu tylko o piekła wszystkich czasów i narodów, ale i o

świat podziemny Verne'a, Plutonie Obruczewa, Pellucidar Burroughsa...

- To wszystko bzdury, wytwór ludzkiej fantazji i tęsknoty za lepszym

i ciekawszym środowiskiem niż to tu na górze. A piekło? Gdzie je miał Kościół

podziać, jeśli nie pod ziemią, skoro nad głowami umieszczono niebo ze świętymi

i aniołami? Ja ci powiem, co jest w środku ziemi. Nie Plutonia, nie Pellucidar

i oczywiście nie plantacja pieczarek ogromnych jak parasole przekupniów na

rynku. Także nie ogień wewnętrzny, jak się do niedawna wierzyło, i w końcu nie

jądro z żelaza i niklu, Ni Fe, jak możesz jeszcze dzisiaj niekiedy przeczytać,

ale w zasadzie te same minerały i związki jak na powierzchni, tylko

w kruszcowym, metalicznym stanie, ściśnięte potężnym ciśnieniem, tak że atomy

leżą koło siebie jak sardynki i materia, która na powierzchni ma gęstość około

3,5 osiąga w środku ziemi gęstość 8-11. Fachowcy od trzęsienia ziemi, którzy

doszli do takiego wniosku, twierdzą ponadto, że wokół metalicznego jądra

znajduje się warstwa zwana płaszczem perydytowym, czyli po naszemu składająca

się z tlenków krzemu, magnezu i żelaza. Zapamiętałem to sobie dlatego, że można

na tym połamać język nie gorzej niż na „stole z powyłamywanymi nogami”. Tych

atomów i sardynek nie bierz tak dosłownie - gdyby naprawdę można było je ścisnąć

bez względu na sprzeciw pól elektrycznych wobec takiej bezwzględności, cała kula

ziemska nabrałaby podręcznego formatu i zmieściłaby ci się w kieszeni. Musiałaby

to jednak być bardzo mocna kieszeń - ziemia ważyłaby bowiem w dalszym ciągu tyle

samo, co w przeliczeniu na kilogramy wyraziłoby się liczbą o dwudziestu czterech

miejscach...

- Czy to możliwe, aby ta sama materia raz była metaliczna to znów niemetaliczna?

- No oczywiście... i przypłaciła to na przykład życiem wyprawa do Bieguna

Południowego z 1912 roku kierowana przez Scotta. Cyna, którą zamknięte były

kanistry z naftą, pod wpływem mrozu zmieniła swój stan z metalicznego

w niemetaliczny proszek, o jedną czwartą lżejszy, nafta wyciekła i badacze

zginęli z zimna. Szkoda, że nie zasięgnęli rady jakiegoś starszego kustosza

zbiorów muzealnych. Taki to na pewno wie, co to „cynowa zaraza”, i zdaje sobie

sprawę, że naczynia z cyny wystawione na działanie mrozu skazane są na zagładę.

Metaliczną i niemetaliczną postać może też mieć arsen albo fosfor - i tę postać

metaliczną możemy łatwo osiągnąć w naszych laboratoriach przy pomocy dostępnych

środków, przy ciśnieniu kilku mizernych tysięcy atmosfer, podczas gdy pani

Ziemia dysponuje jak nic milionami atmosfer i potrafi doprowadzić do postaci

metalicznej nawet gazy.

Bjelke umilkł, pokonany moimi oczywistymi argumentami - na nieszczęście jednak

myliłem się co do drogi Saknussema - ale o tym opowiem panu innym razem.

Wspinaliśmy się powoli, ostrożnie, oszczędzając sił i unikając

niebezpieczeństwa, grożącego bądź to ze strony ślepych ptaków, przypominających

o sobie tykaniem liczników Geigera-Mullera, bądź też - na szczególnie stromych

miejscach - przepaści, do których w każdej chwili mogliśmy runąć. Raz jeszcze

błogosławiłem mądrą ostrożność, która nie pozwoliła nam zastosować do koców

i nie tłukących się przedmiotów genialnego sposobu transportu, wymyślonego przez

bohatera Verne'a - profesora Lidenbrocka przy Dziurze Świętego Patryka,

a polegającego po prostu na wrzuceniu związanego tłumoka w przepaść. Kamienie,

ktpre niekiedy potrącaliśmy nogami, odbijały się nieskończenie długo spadając

wciąż w dół i w dół, w czarny mrok pod nami, w końcu szeleściły już tylko

ziarnka piasku, ale nigdy nie usłyszeliśmy dźwięku towarzyszącego osiągnięciu

dna. Diabelska otchłań!

Podczas jednej z ostatnich chwil odpoczynku, na jakie pozwalaliśmy sobie po

każdej godzinie wspinaczki, zapytałem w końcu:

- Bjelke, a co właściwie zrobimy na górze?

Wzruszył ramionami.

- Zobaczymy. „Będziemy się starali nie dopuścić do tego, aby przedsionek Dziury

Świętego Patryka opanowali zainteresowani specjaliści wojskowi, zanim nie zjawią

się tu uczeni i przedstawiciele naszego rządu, jeśli oczywiście powiedzie się

pannie Alenie i Leifowi.

- A jeśli się nie powiedzie?

- Wówczas jeden z nas zostanie na miejscu, a drugi będzie usiłował dotrzeć,

gdzie trzeba.

- No dobrze - powiedziałem i wolałem nie wspominać o tym, że nie mamy już nic do

picia, a do jedzenia tyle, że lepiej nie mówić. - Ale w jaki sposób zamierzasz

zabronić żołnierzom i policjantom wstępu do jaskini, powiedz, proszę!

Oczywiście, jeśli zechcą tam włazić.

- Musimy się z tym liczyć, skoro tylko wiadomość o naszych odkryciach pojawi się

na łamach „Thjodviljinu”. Zależeć to będzie właśnie od tych kilku godzin, jakie

upłyną między opublikowaniem wiadomości, która oczywiście w ciągu kilku minut

dotrze drogą telefoniczną czy też inną do policjantów wokół góry Sneffels i na

szczycie Skartaris, a możliwościami ingerencji narodu i organizacji postępowych.

Przede wszystkim będziemy starali się ich przekonać, wskażemy na

niebezpieczeństwo radioaktywności... Wiesz, Jyrry, nasi żołnierze i policjanci

są rozsądni. Wierzę, że mamy możliwości przekonania ich.

- A ci z bazy w Keflavik? Military Police, elitarne jednostki armii

amerykańskiej?

- Zobaczymy, Jyrry...

A więc dobrze. Skoro zobaczymy, to zobaczymy.

Z cierpliwością i samozaparciem wspinaliśmy się dalej. Teraz już naprawdę przed

nami świtało. Jaskinia, przedsionek Dziury Świętego Patryka, która po wejściu ze

światła dziennego wydawała się nam na dnie krateru Sneffels absolutnie ciemna,

teraz, po trzech dniach spędzonych w podziemiach, ukazywała nam mimo wszystko

życzliwą „ziemską twarz”, kiedy oczy nasze przywykły do najmniejszego nawet

przebłysku światła. Zapomniałem bowiem dodać, że od przedziwnych telewizorów

w jaskini ruchomych głazów nie używaliśmy już pochodni magnezjowych, ale latarek

elektrycznych i parafinowych łuczyw, których blask był wprawdzie znacznie

słabszy, ale nas nie oślepiał.

Pozostawało jeszcze kilkadziesiąt metrów. Zatrzymaliśmy się na skalnej

płaszczyźnie przy napisie runowym, który znalazłem podczas pierwszego -

lekkomyślnie nie przygotowanego - badania wejścia do Dziury Świętego Patryka.

(Któż zresztą mógł przypuszczać, że te ślepe bestie są radioaktywne?) Po kilku

nieudanych próbach złapaliśmy linę, zostawioną tu na głazie w pobliżu zejścia,

i ostatkiem sił, dysząc i klnąc, wspinaliśmy się w niebezpiecznym, ale

nieuniknionym pobliżu jednego z radioaktywnych ptaków, tego, który dziobem

wskazuje drogę w głąb przepaści. Licznik Geigera w plecaku Bjelkego zaczął

szatańsko tykać jak budzik o zepsutym włosie (albo co tam w budzikach jest, aby

się nazbyt nie spieszyły), ja ze swoim pechem zaplątałem się oczywiście nogą

w linę akurat koło tego lśniącego srebrzyście paskudztwa i minęło kilka nie

kończących się sekund, zanim udało mi się wyplątać i ruszyć dalej. Czułem

zupełnie niczym jasnowidz, jak różowy słupek w dozomierzu, wskazujący całościową

dawkę napromieniowania, powoli czerwienieje. Akurat teraz najbardziej mi

potrzeba choroby popromiennej - powiedziałem sobie. Hej rup! ostatni wysiłek,

przy którym aż pociemniało mi w oczach, wzorowe gimnastyczne podciągnięcie się

na ramionach... i już leżałem na krawędzi otworu Dziury Świętego Patryka obok

Bjelkego, który wcale lepiej niż ja nie wyglądał.

Na dworze chyba zachodziło właśnie słońce. Od wschodu przedostawało się tu

z jaskini różowe światło pełne chłodnej świeżości śnieżnych pól i lodowców,

przesiewane przez lekkie chmury nad Faxa-fjordem i jakby do - tykające delikatną

ręką szorstkich, porozrzucanych byle jak głazów w jaskini. Nadsłuchiwaliśmy -

cisza. Wydawało się, że w jaskini nie ma nikogo.

Ruszyliśmy w stronę wejścia do jaskini, gasząc na wszelki wypadek pochodnie.

Bjelke ostrożnie wybierał drogę kierując się jonizacyjną komórką licznika

Geigera, tykającego w deszczu promieni wysyłanych przez ślepego ptaka niemal pod

sklepieniem jaskini, teraz zaczajonego podstępnie w gęstym cieniu. Ukrywaliśmy

się z głazami, leźliśmy na czworakach poprzez skalne kaniony, obtłukując sobie

kolana i zgodnie przeklinając idiotyczne pomysły: instalowanie urządzeń

radioaktywnych w miejscach - nazwijmy to tak - turystycznie dostępnych.

Nie myliliśmy się. Słońce rzeczywiście zachodziło. Zbliżała się północ. Za kilka

minut zapadnie krótka, jakby polana mlekiem noc islandzka. Ostrożnie wychyliłem

głowę z otworu jaskini. Dno krateru - jak daleko sięgaliśmy wzrokiem - było

puste, ale za to na wierzchołku Skartarisu panował ruch. Szczyt miał nieco

zmieniony kształt - wówczas nie wiedzieliśmy jeszcze, dlaczego, i w żadnej

mierze nie łączyliśmy tego z guzikami, pierwiastkami atmosfery i wstrząsem, jaki

odczuliśmy po odkryciu tajemnicy białej tablicy. Sam wierzchołek zniknął,

zamiast tego szczyt góry zakończony był płaszczyzną, na której pośród jakichś

konstrukcji i wysokich masztów roiły się ludzkie postaci. Na tę odległość nie

rozpoznaliśmy nawet koloru ich mundurów - ale na podstawie szybkiej bieganiny

i gwałtownych gestów można było przypuszczać, że na pewno stało się coś

nadzwyczajnego.

Obdarzony bystrzejszym wzrokiem Bjelke zwrócił się w moją stronę i w różowym

świetle zachodu słońca spostrzegłem, że jest blady i przerażony.

- Jyrry - odezwał się przytłumionym głosem - Jyrry, pewnieśmy tam w dole,

w jaskini, wiesz, naciskając te guziki spowodowali wznowienie wulkanicznej

czynności góry Sneffels...

- Ależ, proszę cię, co za nonsensy! A jeśli nawet, to ze Skartarisu unosiłby się

przynajmniej dym i z całą pewnością nie kręciłoby się tam tyle ludzi.

- To prawda, ale wierzchołek... Widzisz przecież, że uległ zmianie!

- No tak, zmienił się. No i co z tego. Przynajmniej zajmą się tym wierzchołkiem,

a nam dadzą spokój.

- To prawda, Jyrry, ale - Bjelke kurczowo chwycił mnie za rękaw - czy nie

pamiętasz? Właśnie tam, na szczycie Skartarisu, stał przecież na warcie ten

żołnierz...

O psiakrew, zupełnie zapomniałem! Że też przyszedł mi do głowy ten idiotyczny

pomysł bawienia się guzika- mi i prezentowania swojej wynalazczości i znajomości

tablicy Mendelejewa! Dlaczego nie poczekaliśmy na uczonych, na specjalistyczne

badanie jaskini? Ta nie usprawiedliwiona donkiszoteria mogła kosztować życie

ludzkie...

Ścisnęło mi gardło niczym powrozem.

- Bjelke, chodźmy tam! Muszę wiedzieć... - podnosiłem się już z ziemi,

zamierzając wyjść na dno krateru.

Bjelke zatrzymał mnie.

- Nie, Jyrry. Nic byśmy nie pomogli, a być może wszystko popsuli. To straszne

i niewybaczalne, jeśliśmy przez swoją nieostrożność - a ja jestem w równym

stopniu winowajcą jak ty - zabili człowieka. Ale za nami są transurany, projekty

niszczycielskich machin wojennych i kto wie co jeszcze... Śmierć milionów ludzi,

rozumiesz?

Opanuj się, Jyrry, proszę cię. Wiem, co się z tobą dzieje. Ja też nie jestem

w lepszej sytuacji.

Słońce tymczasem zaszło i na wierzchołku Skartarisu rozbłysnął oślepiający

wieniec reflektorów. Maszty były więc częścią systemu oświetleniowego.

W widmowym świetle wysoko nad nami trwała praca. Wyglądało to tak, jakby

rzeczywiście Skartaris pluł ognistą lawą. Nie- kiedy bowiem, gdy poruszające się

postaci przesłaniały naraz kilka reflektorów, blask słabł nagle, potem znów

nabierał mocy, zapalając tysiące iskier na lodowych po- lach i skałach wewnątrz

krateru.

- Musimy się napić, Jyrry - przypomniał Bjelke. - Chodź, na pewno gdzieś tu

znajdziemy trochę wody. Ci tam na górze są oślepieni i nie widzą dna krateru.

Tak, miał rację. Język miałem już suchy i spuchnięty, a gardło szorstkie jak

papier ścierny, tylko że wzburzenie było silniejsze. Dopiero teraz uświadomiłem

sobie, że straszliwie łaknę łyku wody, że mam takie pragnienie, jakiego jeszcze

nigdy w życiu nie zaznałem, że jestem po prostu chory z pragnienia.

Wyszliśmy z jaskini na dno krateru. Po raz pierwszy po kilku dniach owionął nas

rześki wiatr morski. Poddawaliśmy mu twarze niczym oczyszczającej kąpieli.

W zagłębieniach głazów wody było dosyć, piliśmy więc i piliśmy, nienasycenie

i łapczywie, mimo że piasek zgrzytał nam między zębami, miałki piasek czy raczej

proch, naniesiony do krateru przez mistour.

- Napełnimy jeszcze manierki, Jyrry, kto wie jak długo...

Nie dokończył.

Ze szczytu Skartarisu wytrysła na dno krateru ostra smuga światła, chwilę

poruszała się niepewnie, po czym zatrzymała się na wejściu do jaskini przed

Dziurą.

- Cholera! - zakląłem. - Nie możemy teraz cofnąć się.

- Znakomicie! - Bjelke wprost przeciwnie: ucieszył się. - To znaczy, że Alenie

i Leifowi udało się. Ukazał się „Thjodviljin”. Teraz już nie musimy się ukrywać.

Chodźmy.

Ledwie poruszyliśmy się, następny krąg promieni objął nas obu. Pierwszą moją

myślą było rzucić się na ziemię, rozumie pan, panie redaktorze, to te głupie

wspomnienia z lat wojny: reflektory na wieżach wartowniczych w obozie

koncentracyjnym, ale na czas uprzytomniłem sobie, że przecież w tym wypadku nie

może odezwać się karabin maszynowy, i tak zbliżaliśmy się z Bjelkem do jaskini

niczym dwaj aktorzy w kręgu światła pośród bajecznych dekoracji.

- A więc, Jyrry, nastaw wodą na kawę. Za chwilę będziemy tu mieć gości... -

Bjelke usiłował żartować.

I rzeczywiście przyszli. Tylko że nie pokonując długą i męczącą drogę po

kamiennych zboczach i polach lodowych wewnętrznych ścian krateru, ale daleko

wygodniej. Nie minęło nawet pół godziny, a już nad szczytem Sneffels rozległ się

warkot i na dno krateru, oświetlone teraz wszystkimi reflektorami z wierzchołka

Skartarisu, opuszczał się niewielki sześcioosobowy helikopter amerykańskiej

marynarki wojennej.

Znieruchomiał przezornie w powietrzu na wysokości kilku metrów nad kamienną

równiną, wybrał sobie miejsce do lądowania i usiadł mniej więcej trzydzieści

metrów od jaskini, w której wgłębieniu siedzieliśmy z Bjelkem na głazach.

Wyskoczył zeń oficer w mundurze pułkownika amerykańskiego lotnictwa, młodzieniec

w kombinezonie z radiometrem albo jakimś podobnym instrumentem w torbie na

ramieniu i oczywiście żandarm z krótkim pistoletem maszynowym. Pilot nie opuścił

swojego miejsca w kabinie. Widzieliśmy przez panoramiczną przeźroczystą obudowę

kabiny, że natychmiast wyciągnął jakieś czasopismo i zagłębił się w jego

lekturze, nie zdradzając absolutnie zainteresowania otaczającym go światem.

- Mów ty, Jyrry, znasz lepiej angielski - szepnął Bjelke. - Ja wiem, że nie jest

to najlepsze rozwiązanie, nie jesteś obywatelem islandzkim, ale nic się nie da

zrobić. Przede wszystkim - graj na zwłokę.

Pułkownik w towarzystwie żołnierza z urządzeniem do pomiarów promieniowania,

niosącym przed nim komórkę jonizacyjną na długim uchwycie niczym krzyż przed

procesją, ostrożnie stąpał po ostrych odłamkach granitu. Zbliżywszy się do nas,

zasalutował.

- Czy mówi pan po angielsku? - zapytał, wymawiając każdą sylabę jasno

i zrozumiale.

- Tak - odpowiedziałem.

- Pan doktor Kamenik, jeśli się nie mylę? - pułkownik objął mnie spojrzeniem od

stóp do głów i ukłonił się lekko. - A tam - spojrzał ponad moim ramieniem, gdzie

nie zwracając na nic uwagi siedział na głazie i kiwał nogami drugi „obrońca

twierdzy” - pański kolega, doktor Bjelke, prawda?

- Nie myli się pan, panie pułkowniku - powiedziałem również uprzejmie. - Czemu

zawdzięczamy pańską wizytę?

Oficer uśmiechnął się z uznaniem.

- Dotychczas przypisywałem sense of humour, poczucie humoru, tylko narodom

anglosaskim. Widzę, panie doktorze, że obdarzeni są nim nieskąpo również

Słowianie. Pańskie pytanie miało być, spodziewam się, żartem?

- Ależ wcale nie! - ja na to. Wydawałem się sobie bramkarzem, który rozsądnie

i pomalutku odbija ręką piłkę, potem zmienia zdanie, jeszcze raz cofa się do

tyłu i wreszcie podaje ją krótkim strzałem do obrońcy. Krótko mówiąc: grałem na

zwłokę, liczyła się każda sekunda; tylko że ów; bramkarz z porównania wie, że go

za trzydzieści sekund oswobodzi gwizdek sędziego. My nie wiedzieliśmy. Koniec

spotkania mógł nastąpić za godzinę, dwie, dziesięć godzin albo dla nas

ewentualnie nigdy.

- No to skróćmy tę rozmowę. Jesteście na pewno zmęczeni, wyczerpani drogą, która

uczyni panów sławnymi w całym naukowym świecie. Gratuluję panu, doktorze... -

Zarówno głos, jak i spojrzenie pułkownika nabrały twardszego wyrazu. - Wzywam

jednak panów, abyście w moim towarzystwie opuścili natychmiast teren bazy

radarowej Stanów Zjednoczonych - Sneffels. W związku z tym, że być może w chwili

wejścia do podziemi nie wiedzieli panowie o użyczeniu tego terenu naszym siłom

zbrojnym, nie aresztuję panów od razu. Ani chwili jednak nie będę się wahać

z uczynieniem tego, jeśli będą panowie stawiać opór. Proszę bardzo! - Wskazał

ręką helikopter. - Pójdą panowie za mną. Wysadzę panów, gdziekolwiek panowie

zechcą w odległości pięciu kilometrów od krateru.

- Bardzo pan łaskaw, pułkowniku - teraz ja się ukłoniłem. - Tylko niech pan

pozwoli, abym ustrzegł pana od nieprzyjemności. O ile mi wiadomo, rząd Republiki

Islandii nie podpisał jeszcze dokumentu o wynajęciu okręgu Sneffels jednostkom

amerykańskim - do tego uprawnione jest wyłącznie posiedzenie połączonego

Althingu. To po pierwsze. Po drugie proszę wziąć pod uwagę, że groźbę

aresztowania uważam za akt bezprawia z pana strony. Jestem obywatelem

Czechosłowackiej Republiki Socjalistycznej, mam w porządku paszport i wizę

wjazdową, a nawet pozwolenie i upoważnienie do przeprowadzania badań

speleologicznych od rządu islandzkiego i mogę być uwięziony jedynie na podstawie

nakazu aresztowania wydanego przez urzędy islandzkie. Zastrzegam sobie prawo

skargi na pańskie postępowanie w placówce dyplomatycznej Czechosłowacji

w Reykjavik. Niech pan uważa, panie pułkowniku - nota dyplomatyczna naszego

rządu do rządu USA nie byłaby chyba panu na rękę!

- Niech pan mnie zostawi tę troskę - pułkownik przerwał mi wpół zdania.

- Jeszcze chwilkę, nie skończyłem. Jest ponadto trzecia sprawa. Jako lekarze

mamy obaj, doktor Bjelke i ja, obowiązek nie wpuścić nikogo na teren jaskini, aż

do przybycia islandzkich organów bezpieczeństwa. Na terenie jaskini bowiem

znajdują się bardzo silne ogniska radioaktywności zagrażające każdemu, kto się

do nich zbliży. Zresztą nawet do pana sięga promieniowanie... Niech pan zapyta

radiometrysty.

Pułkownik cofnął się pospiesznie o parę kroków. Kilka niedawnych awarii

reaktorów atomowych o tragicznych, śmiertelnych następstwach zbyt jeszcze żywo

tkwiło w pamięci mieszkańców naszego globu i nikt nie lekceważył

radioaktywności. Dozometrysta odsunął z ucha jedną ze słuchawek, aby usłyszeć

szybkie, stłumione pytanie pułkownika, przytaknął i wskazał zegary na

zewnętrznej ścianie torby. Pułkownik cofnął się jeszcze dalej, tak że musiał

podnosić glos, abyśmy go mogli zrozumieć.

- Zwracam panom uwagę, że jeśli w ciągu pięciu minut nie opuszczą panowie

jaskini, będę musiał użyć siły.

Bjelke, który tymczasem zbliżył się do mnie niepostrzeżenie, szepnął mi do ucha:

- Powiedz mu, Jyrry, że w wypadku jakiejkolwiek przemocy zawalimy przedsionek

wybuchem przygotowanego ładunku, aby w ten sposób ocalić przed niewłaściwym

użyciem odkrycia, które należy do nauki. Powiedz mu, że osobiście będzie przed

światem odpowiadać za tę niepowetowaną stratę.

Powtórzyłem słowa Bjelkego po angielsku i omal się nie zająknąłem, gdy

uświadomiłem sobie, jak wspaniale wymyśliliśmy nie istniejące ładunki.

Pułkownik zresztą także nie brał widocznie poważnie naszej pogróżki.

- Minęły cztery minuty - oświadczył spojrzawszy na zegarek na ręce.

Gdzieś za murami krateru wschodziło po króciutkiej nocy słońce. Na horyzoncie

pojawiły się czerwone strzały, reflektory na wierzchołku Skartarisu przybladły.

Niebieskawy poblask, oświetlający niebo nad kraterem, czynił z nas wszystkich

trupioblade postaci, z głębokimi cieniami pod oczyma.

- Pięć minut - skonstatował pułkownik, spojrzał na mnie pytająco, a kiedy nie

przejawiłem najmniejszej ochoty opuszczenia swojego głazu, skinął na pilota,

który ostrożnie złożył swoje pismo i dołączył się do policjanta i wojskowego.

- Rozbroić i wyprowadzić! - rozkazał pułkownik.

Z tym rozbrojeniem to nie będzie takie trudne - pomyślałem - nie ma nam bowiem

co zabrać. A wyprowadzić - no cóż, długo chyba nie będziemy walczyć

z pistoletami maszynowymi.

Właśnie zamierzałem skrócić front i cofnąć się do przedsionka Dziury Świętego

Patryka, gdy za mną, dość daleko w głębi jaskini, rozległ się krzyk Bjelkego:

- Jyrry, na ziemię. Zaraz wybuchnie!

„Dynamit Leifa” - przemknęło mi przez myśl.

- Down! - ryknąłem i jak długi runąłem między głazy.

Pilot i policjanci rozsądnie poszli natychmiast za moim przykładem.

Radiometrysta spoglądał nic nie rozumiejąc. Mając słuchawki na uszach nie

słyszał mojego okrzyku. Wreszcie zrozumiał i już miał paść na ziemię, ale

pułkownik powstrzymał go wściekłym głosem i ostro nakazał podnieść się dwu

pozostałym. Zanim zdążyli wykonać rozkaz, w jaskini rozległ się ogłuszający

wybuch. Nad głową gwizdnęły mi kamienie, wyrzucone siłą eksplozji i w jednej

chwili całe wejście do jaskini przysłonił kurz i duszący żółty dym.

Teraz oczywiście i pułkownik padł na ziemię. Zachował zimną krew i przytomność

ducha - muszę mu to przyznać. Natychmiast po wybuchu podniósł się, otrzepał

starannie mundur, zawołał swoich ludzi, wsiadł do helikoptera i odleciał. Nas

nie zaszczycił już nawet spojrzeniem.

Ledwie helikopter uniósł się nad ziemię, rzuciłem się do jaskini szukać

Bjelkego. Szedłem na oślep w dymie i prochu, nie zwracając uwagi na

promieniowanie. Nagle zderzyliśmy się: szedł mi naprzeciw, czarny na twarzy,

potrząsając głową, jak pływak, któremu woda dostała się do uszu.

- Jyrry, człowieku, to ci dopiero była draka, co? A ja wysadziłem tylko jeden

ładunek! Za bardzo skróciłem lont. Ładunek wybuchł wcześniej niż się

spodziewałem. Ledwie zdążyłem ukryć się za jakąś skałą. A co z pułkownikiem?

- Nie ma go tu. Odleciał.

- Co powiedziałeś? Mów głośniej!

- Nie ma go tu! - wrzasnąłem do ucha ogłuszonemu dynamitardowi.

Skinął głową.

- Pierwsza runda dla nas. Teraz zacznie się druga.

I rzeczywiście wyglądało na to, że druga runda zacznie się lada chwila. Wybuch

słychać było oczywiście i widać z wierzchołka Skartarisu, skąd natychmiast

rzuciły się biegiem drobne postaci, ślizgając się po lodowych polach i skracając

sobie drogę bezpośrednio w dół, gdzie tylko pochylenie stoku na to pozwalało.

Kiedy helikopter uniósł się w powietrze i stało się jasne, że wybuch nie był

zamachem na delegację z Keflavik, widocznie zwolniły ruchy, zakłopotane.

Tak przynajmniej to sobie tłumaczyliśmy. Nie widzieliśmy na tę odległość, że

ludzie na szczycie Skartarisu spoglądają w dół na drogę, że oficerowie

pospiesznie i ze wzburzeniem wydają rozkazy, że oddział policji islandzkiej

rozwija się w rzadką tyralierę, zamykając jedyną w jakimś stopniu dostępną drogę

dojścia na okrągły grzbiet kraterowego wału wokół Sneffelsu.

Tego wszystkiego nie mogliśmy, rzecz jasna, widzieć, ale że coś się dzieje, było

zupełnie oczywiste.

„Druga runda” opóźniała się. Żołnierze i policjanci ze szczytu Skartarisu zeszli

ledwie do połowy zbocza - obserwowałem to, podczas gdy Bjelke przygotowywał

w jaskini ładunek, zdolny tym razem naprawdę zawalić cały przedsionek Dziury -

potem zdawało się, że ich odwołano. Niektórzy wracali pospiesznie, inni znów

zatrzymywali się w grupkach, patrząc w naszym kierunku.

- Bjelke - krzyknąłem za siebie, w głąb jaskini - coś się dzieje. Na górze

panuje jakieś zamieszanie. Tylko nie odpal tego zaraz.

- Nie bój się. Będę uważał. Ale co pewność, to pewność. Nie mam jak ty tej

niezachwianej wiary w cudowną potęgę czerwonych czasopism i wolę przygotować

dynamit.

- Poczekaj no tylko, to czerwone pismo cię przekona! - odciąłem się w chwili,

kiedy na szczycie pojawił się cały szereg nowych postaci, jedna obok drugiej,

które jakby trzymając się za ręce wybiegały pionowo wprost z drogi aż pod

Skartaris. Wzdrygnąłem się: posiłki. Ale nie - ci ludzie machali rękoma

i wołali, tak że aż tu, do nas, dochodziły z dołu przytłumione głosy.

- Bjelke, chodź tu prędko! Bjelke!

- Co się stało?

- Nie wiem. Dlatego chcę, żebyś tu przyszedł.

Bjelke wynurzył się z jaskini, mrużąc oczy w oślepiającym świetle, i spojrzał

w górę, gdzie właśnie w tej chwili wzbiło się w niebo stado białych gołębi. Nie,

to nie były gołębie, ale ulotki, które ze szczytu Skartarisu ktoś pełnymi

garściami zrzucał na zbocza krateru. Widzieliśmy, jak niezdecydowane postaci,

które przed chwilą zatrzymały się w pół drogi do nas, zbierają je. Kilka z nich

wiatr zrzucił na stok nie opodal.

- Poczekaj, Bjelke, pójdę tam - powiedziałem i zamierzałem wczołgać się na

pierwsze głazy zwaliska pod stokiem, kiedy ziemia zaczęła się pode mną

przedziwnie kołysać.

- Znowu coś leci... albo zaczyna działać wulkan Skartaris... schowaj się -

powiedziałem nieposłusznym językiem i usiłowałem utrzymać równowagę. Bjelke

chwycił mnie od tyłu za ramiona.

- Co się stało, Jyrry? Odpocznij sobie, usiądź, o tak...

Oparł mnie jak lalkę o głaz i sam ruszył po ulotkę. Ziemia uspokajała się

powoli, minęło też to paskudne uczucie mdłości i zbliżających się torsji. Skądś

rozległy się dźwięki kapeli - wie pan, panie redaktorze, takiej czeskiej kapeli,

Bóg wie skąd się tu miała wziąć i kto tak ofiarnie wlókł się tu po skałach

z leśnymi rogami, trąbami, bombardonem i bębnem.

Na wargach zjawiły się wiersze:

Ach, Czechy - piękna ziemia miła -

w karczmie ukryte wygrywają,

w karczmie, co się przed wzrokiem skryła,

ach, Czechy - piękna ziemia miła -

Czechy, najcudowniejsze w maju.

Na Boga, czyj to utwór? Nezvala, Halasa, Hrubina? Z wysiłkiem usiłowałem sobie

przypomnieć (ziemia znów lekko zadrżała, ale ja nie zwróciłem na to uwagi, tylko

mocniej chwyciłem się głazu) i nagle uświadomiłem sobie, że Bjelke jest znowu

przy mnie z kartką zadrukowanego papieru i coś ze wzruszeniem czyta.

„Sława nauki naszej młodej republiki... przyspieszyć rozwój ludzkości o całe

stulecia albo cofnąć go wstecz... odpowiedzialność narodu... wzywamy do

natychmiastowego marszu pokoju na górę Sneffels, czego nam, wolnemu narodowi

niezawisłej republiki, nikt nie może zabronić... Wzywamy wszystkich studentów

i uczonych, robotników i marynarzy, przedstawicieli narodu w Althingu... wzywamy

artystów, każda minuta jest droga... ocalcie uczestników najwspanialszej

wyprawy, jaka kiedykolwiek na świecie była podjęta... nie pozwólcie zniszczyć...

kierowcy autobusów, właściciele samochodów ciężarowych...

Kiedy kołysanie na chwilę ustało, zdołałem przeczytać w nagłówku dużymi literami

„Thjodviljin”. Aha, wydanie specjalne... I znów w lodowatym powietrzu odezwała

się kapela... Tylko gdzie się, u diabła, ukryła?

- Oto masz, Bjelke, cudowną potęgę czerwonych czasopism... To, mój chłopcze,

właśnie to: nie stać samotnie. Wiesz, Bjelke, nie stać po prostu samotnie. Na

tym to właśnie polega - powtórzyłem uparcie i popatrzyłem na tłum ludzi, który

dotarł już niemal aż do nas. Nie były to już postaci żołnierzy i policjantów -

chociaż i ich rozpoznaliśmy w pochodzie (teraz to już naprawdę był

najprawdopodobniej pochód) - szli razem z innymi, z karabinami odrzuconymi na

ramię, pomagając sobie nawzajem na trudniejszych przejściach. A kapela, kapela

im przygrywała, lecz wciąż nie było jej widać...

- Jyrry! - Bjelke chwycił mnie za rękaw, omal go nie odrywając. - Widzisz, ile

ludzi przyszło po nas? Cały Reykjavik... uniwersytet... tam idzie rektor...

A ten w swetrze w kratę to przecież profesor Sörenssen, no wiesz, ten, który

napisał do nas list o runach...

- I marynarze - mówiłem z trudem. - Widzisz marynarzy, Bjelke? Piękni są, co? Ja

bardzo lubię marynarzy. I słuchaj - pochyliłem się ku niemu konfidencjonalnie -

gdzie właściwie gra ta kapela?

- Jaka kapela, Jyrry?

- Nie zadawaj głupich pytań, proszę cię bardzo. No przecież ta kapela. Przecież

słyszysz: traratatata, trara...

Dlaczego ten Bjelke tak dziwnie na mnie patrzy?

Pochód dzieliło od nas na dnie krateru zaledwie kilkaset metrów. Najzręczniejsi

przeskakiwali już z głazu na głaz i biegli do nas, ale Bjelke nie zwracał na

nich uwagi i patrzył wyłącznie na mnie, jakby to we mnie było coś szczególnie

interesującego. No - może rzeczywiście było. W krótkim przebłysku pełnej

świadomości zobaczyłem Bjelkego tak, jak w istocie wyglądał: bladego jak ściana,

zarośniętego, brudnego, straszliwie obdartego i wychudłego. „Ja chyba wyglądam

tak samo” - pomyślałem. Para włóczęgów w łachmanach będzie witać dostojników

uniwersyteckich i pięknych marynarzy.

Nagle z błękitnego, bezchmurnego nieba zaczął padać śnieg. Pomiędzy mnie a świat

spadła biała kurtyna. Wszystko zniknęło w wirowaniu płatków śniegu, które -

rzecz dziwna - nie chłodziły, ale przyjemnie grzały. A kapela była już niemal

tu, grała, wygrywała: trara, ratta. Chciało mi się tańczyć. Puściłem się głazu.

- Jyrry, na miłość boską, Jyrry! - wołał gdzieś za płatkami śniegu Bjelke

i nagle wszystko zawirowało, po czym świat rozpłynął się bez reszty w nicości.

No, a potem, panie redaktorze, obudziłem się w szpitalu. Przy łóżku siedzieli

Alena i Bjelke, który także miał na sobie szpitalny szlafrok.

DOKTOR BJELKE, KIEDY JUŻ WSZYSTKO DOBRZE SIĘ SKOŃCZYŁO

Kiedy już chcąc nie chcąc staliśmy się sławni - a proszę mi wierzyć, panie

redaktorze, nie jest to wcale szczególnie przyjemne i nie radzę panu

kiedykolwiek o to zabiegać - kiedy nasze zdjęcia, te uczciwe, cywilne,

sporządzone przez pannę Alenę, i te gangsterskie, sporządzone przez

fotoreporterów w kraterze, przebiegły cały świat - nikt się już nie odważył

powiedzieć nam prawdy: to znaczy, że nasza wyprawa była przedsięwzięciem

diabelnie ryzykownym i że jedynie cudem skończyła się tak szczęśliwie.

Na piąty chyba dzień, kiedy już całkowicie przyszedłem do siebie po kryzysie

nerwowym i fizycznym - Jyrry wtedy jeszcze spał, i to spał jak Śpiąca Królewna

(przypuszczam, że wy, Czesi, także tę baśń znacie, prawda?) - przyszedł do mnie

ordynator kliniki, w której obaj z Jyrrym leżeliśmy, profesor Thordarsson.

Usiadł przy łóżku ze stosem gazet z informacjami o naszej wyprawie i odczytywał

monotonnym głosem drukowane większymi czcionkami tytuły, jakby sumował

poszczególne pozycje: choroba popromienna, brak snu, sensacyjna wspinaczka po

północnej ścianie Sneffelsu, wędrówka podczas mistouru do krateru, zejście

Dziurą Świętego Patryka, kolejna dawka promieniowania, nieustanne podniecenie

nerwowe, pragnienie, brak pożywienia, i znów promieniowanie podczas powrotu,

znowu pragnienie, znowu brak snu...

- Niech pan posłucha, Bjelke, wie pan, czym jesteście? - spytał w końcu ze

zmarszczonymi brwiami. - Pan i doktor Kamenik?

Wolałem nie zgadywać - myślałem, że nas profesor Thordarsson zakwalifikował jako

dwóch wariatów, ale, niestety, tak nie było. Położył mi gazetę na kołdrze - po

raz pierwszy przez cały ten czas, gdyż dotychczas surowo zakazywał nam

jakiegokolwiek wzruszenia i pod - niecenia - poprawił mi trochę poduszkę,

z czego wywnioskowałem, jak bardzo jesteśmy: Jyrry, Alena, Leif i ja sławni,

popatrzył na mnie surowo, a w końcu mi wyjawił:

- Jesteście dwoma prawdziwymi mężczyznami.

Przyjąłem wyrazy uznania z zakłopotaniem i natychmiast po wyjściu profesora

rzuciłem się niecierpliwie na gazety. Co się dzieje ze Sneffelsem? Czy nasz trud

nie poszedł na marne?

Ledwie przeczytałem pierwszą stronę, miałem zamiar wyskoczyć spod kołdry

i potrząsnąć Jyrrym, leżącym na sąsiednim łóżku, bladym, ale oddychającym

regularnie. Nie było to daremne, niepotrzebne i głupie bohaterstwo.

Cały okręg wokół góry Sneffels został objęty przez narodowy rezerwat islandzki

pod patronatem uniwersytetu w Reykjavik., Rząd nasz zwrócił się do wszystkich

narodów świata z apelem o współpracę w kompleksowym badaniu labiryntu jaskiń -

skoro tylko młody fizyk, inżynier Borgland, pobieżnie zweryfikował prawdziwość

naszych informacji. Inżynier Borgland został także na kierowniczym stanowisku

pośród pracowników prowadzących badania, których postęp miała kontrolować

mianowana przez rząd komisja międzynarodowa.

O pretensjach Keflaviku do góry Sneffels i o stacji radarowej już się nie

mówiło. Jak wynikało z informacji, inżynier Borgland zabrał się do pracy z całą

energią. Korzystając z dokładnych informacji Leifa, uzupełnionych zdjęciami

i szkicami, zszedł w towarzystwie dwóch doświadczonych przewodników górskich do

Dziury. Leif, który oczywiście proponował swoją kandydaturę, został

niemiłosiernie odrzucony przez komisję lekarską ze względu na napromieniowanie,

jakiemu w minionych dniach uległ. Tygodnik „Życie”, wychodzący w Reykjavik,

odrzucenie to dowcipnie skomentował: „Rząd Islandii w najbliższym czasie -

natychmiast po zakończeniu wstępnych badań naukowych - udostępni pomieszczenia

podziemnego labiryntu wszystkim naszym obywatelom i gościom zagranicznym -

z jednym tylko wyjątkiem: właściwych odkrywców. Grupa specjalistów, lekarzy

i fizyków atomowych, podczas całonocnego posiedzenia już na początku prac

badawczych ustaliła zasady wyboru kandydatów z setek tysięcy, którzy już dziś

zgłaszają się dobrowolnie do prac specjalistycznych i pomocniczych. Zasada numer

jeden: nikt, kto w minionym roku miał jakiś kontakt z radioaktywnością, nie może

przekroczyć wejścia do Dziury Świętego Patryka... Biedni odkrywcy będą więc

skazani na informacje kroniki filmowej i telewizyjnej...”

Zadaniem wyprawy Borglanda było zainstalowanie systemu oświetleniowego

i jednocześnie zmniejszenie niebezpieczeństwa radioaktywności w miejscach

krytycznych. Wizerunek ptaka znajdujący się tuż pod otworem Dziury został

zakryty płytą ołowianą i poduszką z masy plastycznej, pochłaniającą neutrony,

pozostałe miejsca przysłonięto folią z laminatu i farbami antyradiacyjnymi.

Pierwszy z ptaków w przedsionku jest właśnie poddawany szczegółowej analizie. Za

kombinowaną osłoną, ochraniającą pracowników, którzy zmieniają się co kwadrans,

urządzono doskonale wyposażone laboratorium radiologiczne, gdzie nie brakuje

nawet „sztucznych rąk”, dostarczających narzędzi i najrozmaitszych próbek

w bezpośrednie pobliże wizerunku i oddzielających przy pomocy karborundowych

i diamentowych pilników drobniutkie cząstki białawego metalu do dalszej analizy.

Wyniki badań nie zostały jeszcze opublikowane, według wstępnych wypowiedzi

komisji naukowej idzie tu jednak o metal nie występujący gdzie indziej na kuli

ziemskiej, nie znany dotychczas i niezwykle interesujący, którego właściwości,

jak się wydaje, przyczynią się w poważny sposób do głębszego poznania budowy

materii jako takiej.

Na razie udostępniono badaczom drogę aż do podziemnego jeziorka „Listu Verne'a”.

Obecnie grupa górników pracuje nad poszerzeniem dostępu od strony morza, aby

można było wygodniejszą drogą przetransportować instrumenty naukowe i inne

narzędzia w możliwie najbliższe sąsiedztwo przedziwnych telewizorów. Inżynier

Borgland oświadczył, że badania nie będą dalej prowadzone, dopóki nie zostanie

dokładnie zbadana istota Czarnej Ośmiornicy, owego potwora zgodnie opisywanego

przeze mnie i Jyrrego, i grożące z jej strony niebezpieczeństwa. Zdecydował się

na przetransportowanie w elementach na galerię skalną w pobliżu telewizorów

rodzaju jakiejś „twierdzy” ze stalowych płyt pancernych, pokrytych warstwami

izolacyjnymi ołowiu i gumy, z której to twierdzy ma zamiar podjąć próbę bardziej

szczegółowej obserwacji potwora.

I tak dalej, i dalej. Gazety były tego pełne, redaktorze, i to nie tylko nasze,

ale wszystkie: europejskie, amerykańskie, w ogóle wszystkie. Dziennikarze

prześcigali się w sensacyjnych przypuszczeniach co do Czarnej Ośmiornicy,

latającego talerza, białego metalu, figur w Błękitnej Grocie i w zależności od

fantazji i temperamentu umieszczali ojczyznę międzyplanetarnych gości na Marsie,

na Wenus i na innych oddalonych planetach obcych układów gwiezdnych.

- Wie pan, co sprawiło mi największą radość? Wywiad z żołnierzykiem, który stał

na wierzchołku Skartarisu w chwili, kiedy startował latający talerz. Zdrowy był

jak rydz i jeśli mu czegoś brakowało, to prawdomówności.

Skoro tylko ziemia drgnęła, zmykał, że aż się kurzyło, ale reporterowi „New York

Herald Tribune” mimo to udzielić raczył informacji o pięknych płowowłosych

istotach, które życzliwie skinęły pozdrawiając go z kosmicznego pojazdu.

Szczerze mówiąc - nie był to nawet najidiotyczniejszy wymysł spośród wszystkich,

a uczestniczyli w ich wymyślaniu nawet uczeni o głośnych nazwiskach.

No, poczekamy, redaktorze, prawda? Skończyła się, aby się tak wyrazić,

pionierska, zdobywcza era Sneffelsu, którą zapoczątkował przed trzystu laty Arne

Saknussem, którą kontynuował przed stu laty Jules Verne, a którą my właściwie

zakończyliśmy. Teraz nastąpi cierpliwe, mrówcze zbieranie, wartościowanie

i próby odkrycia prawidłowości. Niemal zawsze bywa tak w dziedzinie nauki... Ale

jestem zadowolony, że byliśmy przy tym... Wierzy pan? Ja, Jyrry, Leif i Alena,

zupełnie zwyczajni ludzie. Zresztą - zupełnie zwyczajni ludzie w większości

wypadków decydują o losach świata.

I tak być powinno. Nie sądzi pan, panie redaktorze?

Część trzecia

ZNOWU W PRADZE

DRUGA I OSTATNIA KAWA U DOCENTA HOLUBA

Podczas tej wizyty nie padał już śnieg i studenci, wychodzący z gmachu, gdzie

mieszczą się instytuty wydziału lekarskiego, koło Albertowa, nie byli podobni do

śniegowych bałwanków. Bo przecież upłynął tymczasem szereg tygodni, podczas

których odwiedziłem Islandię, poznałem przynajmniej margines widowni akcji VAI,

porządkowałem, i klasyfikowałem swoje notatki i taśmy magnetofonowe i starałem

się o materiał ikonograficzny jako uzupełnienie tego sprawozdania. W powietrzu

czuło się przedwiośnie, które nieuchronnie dotrze i tu: dymem lokomotyw

i chmurami spalin. Z błotnistych zboczy nad Instytutem Higieny i z kortów

tenisowych, położonych po obu stronach schodów wiodących na Karlin, gdzie

mieszkają ostatnie praskie kuny, dobiegał zapach ziemi, wilgotnego piasku

i jeszcze czegoś tak cudownie nieokreślonego, że chociaż nie było akurat

specjalnie ciepło, okna gabinetu docenta Holuba, kierownika Laboratorium

Astrobiologicznego, otwarte były na oścież: na słoneczne popołudnie pod

błękitnym niebem, wyższym i piękniejszym - w przedwiosennej Pradze - niż

gdziekolwiek indziej na świecie.

Docent Hołub powitał mnie z otwartymi ramionami, to znaczy, mówiąc szczerze

i skromnie, z otwartymi ramionami powitał teczkę, w której przywiozłem mu

z Reykjavik rzadkie oryginalne fotografie, kroniki filmowe, nie opublikowane

dotychczas sprawozdania z posiedzeń poszczególnych sekcji komisji, wycinki

z prasy codziennej i specjalistycznej oraz listy czeskich i słowackich uczonych

biorących udział w badaniu jaskini pod górą Sneffels. Ja byłem tylko jakimś

niezbędnym dodatkiem.

Ale nie chcę być wobec niego niesprawiedliwy - chociaż miał mnóstwo pracy

i płonął zrozumiałą ciekawością przejrzenia nowych materiałów z mojej teczki,

bardziej niż życzliwie poświęcił mi swój czas i znowu - przy czarnej kawie -

pozwolił mi zamknąć dla was, czytelnicy naszego pisma, całą historię VAI, tak

jak się ona nam dzisiaj przedstawia.

Przyp. red.

- A więc przede wszystkim, panie docencie, skąd przybyli na Sneffels owi goście?

- Chce pan poznać aktualną przyjętą ogólnie opinię czy też moje osobiste

poglądy?

- I to, i to. Najpierw, jeśli pan pozwoli, ową przyjętą ogólnie opinię.

- Ojczyzny istot, które celowo - to nie ulega wątpliwości - zostawiły swoje

ślady w jaskiniach Sneffels, nie udało się dotychczas z całą pewnością określić.

Szczegółowe badania wyłączyły przypuszczenie, że mogło tu chodzić o odznaczające

się wysoką dojrzałością istoty z tej Ziemi, o mieszkańców Atlantydy, jak

przypuszczał w swoim liście Jules Verne, czy też o jakiegoś genialnego kapitana

Nemo, samotnie tworzącego w odosobnieniu swoje podziemne królestwo. Materiały

znalezione w jaskiniach są niewątpliwie pochodzenia pozaziemskiego. Metal,

z jakiego sporządzono wizerunki ptaków, jest pierwiastkiem pokrewnym szeregowi

ziemskich transuranów, ale o typie, jakiego dotychczas nie udało się na Ziemi

uzyskać nawet przy pomocy najbardziej intensywnego bombardowania pierwiastków

ciężkimi jądrami w cyklotronach.

Jeszcze bardziej interesujące są figury, to znaczy materiał, z jakiego są

sporządzone. Podobny jest do szczególnie twardej gumy, ale podczas analizy

chemicznej stwierdzono, że materia ta nie jest zwyczajnego pochodzenia

organicznego, że niemal zupełnie nie zawiera węgla, który - jak pan wie - jest

podstawowym elementem wszystkich związków organicznych, a więc i - oczywiście -

zarówno naturalnej, jak i sztucznej gumy. Podstawą materiału, z jakiego

sporządzono figury, jest niezwykle skomplikowany związek krzemowy o tak złożonym

układzie atomów krzemu, że pierwsze sprawozdanie ogłoszone przez grupę

chemiczno-fizykalną przyjęła specjalistyczna opinia światowa jako żart prima

aprilisowy. Nikt nie chciał uwierzyć, że krzem może wytwarzać struktury,

przewyższające swoją złożonością związki węgla, ponieważ nie zostały przedtem na

Ziemi ani stwierdzone, ani też sztucznie stworzone. Dzisiaj nie potrafimy

stworzyć nawet najprostszego choćby białka, a samo badanie skomplikowanej

struktury białek i nukleoproteidów, tych kamieni węgielnych życia, dopiero

w ostatnich latach osiąga stan zapowiadający osiągnięcie celu. Najbardziej

interesujące w tej całej sprawie jest oczywiście to, że nie szło wcale o materię

ożywioną, ale wyłącznie o jakiś sztuczny związek służący jedynie do mechanicznej

reprodukcji kształtu mieszkańców Ziemi.

Równie „nieziemską” budową odznaczają się urządzenia projekcyjne. Ze względu na

niebezpieczeństwo uszkodzenia, przy demontażu raczej nieuniknione, nie zostały

dotychczas szczegółowo zbadane. Są to, jak pan z pewnością już wie, panie

redaktorze, naprawdę, urządzenia projekcyjne - okno w Grocie Figur jest rodzajem

jakiejś „telewizji przemysłowej”, a nie oknem, jak przypuszczali członkowie

grupy doktora Kamenika. Między grotą a zewnętrznym zboczem Sneffelsu znajduje

się bowiem skała grubości około dwustu metrów. Nadzieje na przebicie okna przy

pomocy dynamitu nie mają wciąż poważniejszych szans realizacji. Dotychczas nie

udało się elektronikom ani alpinistom znaleźć położenia urządzeń odbiorczych,

skierowanych na Bredifjord, skądś - sądząc po kącie fotografowanego obrazu -

z dolnej części zbocza góry Sneffels. Najprędzej zbadane zostanie - nawet za

cenę uszkodzenia - urządzenie obrazowe nad tablicą z wyrytymi symbolami atomów

poszczególnych pierwiastków. Obraz na nim już dzisiaj się nie porusza, wprost

przeciwnie: z wolna blednie: był z górą tysiąc razy fotografowany, badany,

mierzony i już od kilku miesięcy znajduje się w centrum uwagi astronomów

z całego świata. Przedstawia bowiem tarczę Marsa O średnicy 42 centymetrów, co

było dla astronomów dotychczas nieziszczalnym i nierozsądnym marzeniem.

Największe teleskopy świata, na przykład olbrzym na Mount Palomar

o pięciometrowym zwierciadle, rzuca na płytę fotograficzną obraz Marsa jako

tarczę o średnicy - niech pan zgadnie, jakiej, panie redaktorze? - akurat 3,6

milimetrów. Powtarzam milimetrów, nie centymetrów czy decymetrów! W 1956 roku

udało się Sturmowi i Wilsonowi, pracownikom Obserwatorium Lowella, przy pomocy

urządzeń aparatu telewizyjnego powiększyć obraz Marsa do 10,5 milimetrów,

oczywiście kosztem poliniowania obrazu. Teraz wreszcie astronomowie dostali do

rąk nie miniaturowy niewyraźny obrazek, ale obraz, który wytrzyma powiększenie

do średnicy kilku metrów i przyniesie ogromne mnóstwo materiału, którego

opracowanie naukowe potrwa długie lata. Sądząc po obrazie Marsa, umieszczonym na

płaszczyźnie projekcyjnej w bezpośredniej bliskości obrazu Ziemi, można by

przypuszczać, że „adresem domowym kosmicznych gości jest Mars - co zresztą

twierdzi cały szereg uczonych, popularyzatorów i entuzjastów. Swój osobisty

pogląd ujawnię panu, jeśli pan pozwoli, nieco później.

Najbardziej interesującego materiału dostarczyło trzecie urządzenie na galerii

jaskini Czarnej Ośmiornicy, jak ją się dzisiaj zazwyczaj nazywa. Cały program

jest dłuższy, niż sądzili doktor Kamenik i doktor Bjelke, trwa około dwóch dób

i jego części następują po sobie w zmiennej kolejności. Dopiero teraz

przystąpiono do prób rozszyfrowania zasadniczych części - stwierdzono na

przykład, że również iskrzenie na ekranie jest widocznie elementem składowym

informacji, być może jakimś rodzajem pisma, któż wie?

No i oczywiście sama Czarna Ośmiornica znajduje się poza wszelkimi podejrzeniami

ziemskiego pochodzenia.

- Panie docencie, skoro już jesteśmy przy Czarnej Ośmiornicy, to co się

właściwie teraz z nią dzieje?

- Inżynier Borgland ją oswoił. Schodzi w głąb i pojawia się, ilekroć ją o to

poprosi.

- Pan żartuje, panie docencie!

- Ależ wcale nie. Czarna Ośmiornica bardzo czule reaguje na każdy błysk światła

w jaskini, jeśli pojawi się w ściśle ograniczonym i przez Borglanda wyznaczonym

odcinku galerii. Wynurza się, zapewne dokonuje zdjęć intruza, i znów znika.

Oczywiście, jeśli używam określenia „dokonuje zdjęć”, posługuję się ziemską

terminologią dla określenia nieziemskiego działania. Wydaje mi się mianowicie,

że promieniowanie radioaktywne, które zawsze przez bardzo krótki okres czasu -

mniej więcej jedną dziesiątą sekundy - wysyła w kierunku źródła światła, ma za

zadanie sfotografowanie przy pomocy nie znanego dotychczas mechanizmu

przedmiotów znajdujących się na drodze promieni. Tak przynajmniej twierdzi

Borgland.

- Ależ to niewiarygodne! Jakże zwierzę może fotografować?

- Zwierzę? Kto mówi o zwierzęciu? Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa Czarna

Ośmiornica jest maszyną.

No tak. Czemu pan patrzy z takim zdziwieniem, panie redaktorze? Myśli pan, że

w całym wszechświecie maszyny muszą się składać z kółek, dźwigni, wałów

napędowych i Bóg jeden wie z czego jeszcze? Że muszą być wykonane ludzkimi

rękoma w fabrykach? Skądże znowu. Wysoce skomplikowane aparaty zdolne są

wytwarzać podobne do siebie potomstwo, a nawet udoskonalać je, co zresztą jest

faktem współczesnej cybernetyce ziemskiej bardzo dobrze znanym i wcale nie tak

zaskakującym. Zresztą praca, jaką Czarna Ośmiornica wykonuje, jest ogromnie

prosta: impuls świetlny - wynurzenie się - skierowanie organu czy, jeśli pan

chce, urządzenia wysyłającego promienie we właściwą stronę, krótkie naświetlanie

i być może manewry, jakich dotychczas nie znamy, być może gromadzenie zdjęć -

i opuszczenie się w głąb. Inżynier Borgland przypuszcza, że uderzenie prądu

elektrycznego, które poraziło doktora Kamenika, nie było umyślnym albo też

zawartym w programie automatu atakiem, ale nieszczęśliwym wypadkiem.

Jeśli idzie o doskonałość Czarnej Ośmiornicy, to niech pan, drogi panie

redaktorze, pójdzie popatrzeć na dwa fotonowe żółwie: Elsę i Córę inżyniera

Waltera i Graya, szukające cienia, ładujące w odpowiednim miejscu swoje

akumulatory słoneczne albo też „karmiące się” bezpośrednio z kontaktu

elektrycznego, który same znajdują. Niech pan pójdzie popatrzeć na mysz

Shannona, szukającą drogi poprzez labirynt i uczącą się na własnych błędach, tak

że po kilku próbach ten twór z kółek, drucików i urządzeń cybernetycznych

bezbłędnie przebywa najbardziej skomplikowane labirynty. Niech pan poczyta coś

niecoś o perceptronie, maszynie, która umie mówić i czytać i przy której zresztą

pomocy grupa psychologów i cybernetyków usiłuje rozwiązać owe zagadkowe

informacje w postaci iskrzenia i błyszczących punktów.

- A więc pan, panie docencie, myśli, że Czarna Ośmiornica nie dorównuje swoim

poziomem technicznym, jeśli oczywiście jest maszyną, poziomowi ziemskiej

techniki? To oczywiście jest...

- Chwileczkę, panie redaktorze, i proszę się nie gniewać, że przerywam panu

w pół zdania, ale czynię to dlatego, aby ustrzec pana od błędu... Czarna

Ośmiornica jest przede wszystkim nie zbadaną jeszcze tajemnicą, chociaż Borgland

przy pomocy zmieniających się stale naukowców wielokrotnie już ją sfotografował,

sfilmował, zmierzył i Bóg jeden wie, co jeszcze z nią zrobił... Prócz tego jest

to maszyna o ograniczonym programie, nie wymagającym specjalnie skomplikowanych

urządzeń. To oczywiście nic nam nie mówi o technicznym poziomie gości spoza tego

świata.

Mimo to jednak jest w tym coś, o czym pan właśnie mówił. Wie pan, absolutna

większość autorów powieści utopijnych przedstawia pozaziemskie cywilizacje,

jeśli jej przedstawiciele odwiedzą Ziemię, jako prawdziwe cuda, nieporównanie

doskonalsze niż wszystko to, co ludzkość nie tylko zdołała stworzyć, ale co

kiedykolwiek w najbliższej przyszłości zdolna będzie stworzyć. Myślę, że

jesteśmy nie tylko niesprawiedliwi w stosunku do naszej wiedzy, ale też mylimy

się w dość istotny sposób. Jesteśmy przecież dopiero na progu badań otaczającego

nas wszechświata. Ludzkość ma dzisiaj bez wątpienia warunki zdobycia Księżyca

i pobliskich planet, poznania ich i dostarczenia szczegółowych i wiarogodnych

o nich informacji. To badanie musi być - nie potrafię sobie tego inaczej

wyobrazić - pierwszym etapem zdobycia wszechświata, to znaczy wykorzystania jego

źródeł na rzecz życia. Być może Księżyc kiedyś w przyszłości dostarczy nam

potężnych diamentów krystalicznych do wiercenia szybów głębinowych i ciągnięcia

najcieńszych drutów, z Marsa automatycznie kierowane rakiety dostarczać może

będą transporty pierwiastków radioaktywnych dla reaktorów atomowych - kto wie?

Ale badania - pierwsze wyprawy są już dzisiaj na horyzoncie i twierdzę, że

jakakolwiek cywilizacja, czy to ziemska czy marsjańska - jakakolwiek - z całą

pewnością rozpocznie te badania przy mniej więcej takim poziomie wykształcenia

technicznego, jakie my, mieszkańcy Ziemi, posiadamy w tej chwili. Nie musimy się

więc absolutnie spotykać w jaskiniach pod górą Sneffels z niezrozumiałymi

cudami, na które będziemy patrzeć - za przeproszeniem - z rozdziawioną gębą jak

dzikusy do lusterka na pokładzie karaweli Kolumba, ale spotkamy się raczej

z maszynami i śladami cywilizacji całkowicie nam wprawdzie obcej, ale - jeśli

idzie o poziom - wcale nie tak oddalonej. Rozumie mnie pan?

- Tak, oczywiście, wyjaśnia pan wszystko bardzo mądrze, ale... No, na przykład

latający talerz, tajemniczy UFO?

- Widzi pan, panie redaktorze, i pan znajduje się pod wpływem kiepskich powieści

utopijnych! „Tajemniczy” latający talerz! Dlaczego „tajemniczy”? Czy nie wydaje

się panu znacznie bardziej tajemniczy ten niewiarygodnie skomplikowany związek

krzemu wskazujący, że poza naszą Ziemią mogło się rozwijać życie -

i prawdopodobnie rozwijało się - na zupełnie odmiennej zasadzie biologicznej?

Bardzo podobny latający dysk mógłby panu dziś zaprojektować i skonstruować każdy

zdolny konstruktor lotniczy. Zgodnie z życzeniem. Albo jako pojazd unoszący się

przy pomocy jednego lub kilku śmigieł, ukrytych w korpusie, albo też o napędzie

odrzutowym. To prawda, że nie byłby to prawdopodobnie pojazd równie dobry jak

ten, który wzbił się z wierzchołka góry Sneffels, na pewno nie tak szybki i tak

stabilny - ale nic poza tym. Latający talerz ukrywa w sobie trzy inne podstawowe

zagadki:

1 Dlaczego został wypuszczony?

2 W jakim kierunku został wypuszczony?

3 Jaki miał napęd?

Pierwsze pytanie jest najłatwiejsze.

Myślę, że cały świat zgadza się na odpowiedź, że latający dysk jest dla

„odbiorcy” sygnałem, iż ludzkość osiągnęła poziom cywilizacyjny umożliwiający

ewentualne połączenie się z nią i współpracę. Jego wypuszczenie mianowicie

przekaże tam, dokąd doleci, informację, żeśmy co najmniej odkryli subtelną

strukturę materii, elektrony, protony i neutrony oraz zbadali skład naszego

świata.

Trudniejsze pytanie: dokąd zmierzał? Tu, niestety, nie można odpowiedzieć

jednoznacznie, chociaż myśliwce z bazy w Keflavik obserwowały go aż do granic

stratosfery i chociaż przez cały czas przy pomocy radiolokatorów określano jego

położenie. Kierunek początkowy odpowiada z grubsza Marsowi albo Uranowi.

- Dlaczego wciąż pan myśli tylko o planetach, panie docencie? Czy goście

przybyli do Sneffels nie mogli wystartować z innych systemów gwiezdnych?

- Drogi panie redaktorze, proszę łaskawie stać na gruncie rozumu, nie fantazji.

Do najbliższej gwiazdy - Proxima Centauri - jest trochę za daleko - mniej więcej

cztery lata świetlne. Przy szybkości 30 kilometrów na sekundę - a jest to

maksymalna szybkość, jaką mogą osiągnąć dziś nasze rakiety - goście nasi

podróżowaliby w przestrzeni kosmicznej 40 000 lat na Ziemię i następnych 40 000

z powrotem. Nie ma na razie powodu przypuszczać, że dysponują urządzeniami

wielokrotnie doskonalszymi niż my, ale załóżmy. Powiedzmy - stokrotnie.

Pozostaje więc podróż trwająca czterysta lat. Przypuśćmy, że żyją

dziesięciokrotnie dłużej niż my, jak pan widzi, panie redaktorze, wychodzę panu

naprzeciw we wszystkich możliwych kierunkach. A więc podróż trwałaby całe

aktywne życie, od dojrzałości aż po wiek starczy w ziemskim tego słowa

znaczeniu. Czy to możliwe? Być może - tak, ale naturalnie nie można zakładać, że

powtórzyliby go dla samego badania więcej niż jeden raz. A teraz liczmy dalej

i dam panu inne jeszcze fory: załóżmy możliwość wizyty z rejonów kosmosu jeszcze

bardziej odległych - do dziesięciu lat świetlnych. Tak blisko (albo jak pan woli

tak daleko) od naszego Słońca znajduje się około pięćdziesięciu gwiazd...

W idealnym wypadku, powiedzmy, każda z nich mogłaby mieć dwa zamieszkałe

satelity o cywilizacji umożliwiającej rekordowe, jeśli idzie o odległość, loty

kosmiczne. Ogółem więc od powstania życia na Ziemi, a więc - powiedzmy dla

uproszczenia - na przestrzeni miliarda lat, znalazłoby się na kuli ziemskiej sto

wypraw. Nadąża pan za mną jeszcze, panie redaktorze?

- Usiłuję.

- A więc: przeciętnie zaszczyciłaby nas jedna wizyta na dziesięć milionów lat.

Gdybyśmy więc mieli zaszczyt gościć taką właśnie w Sneffels, poprzednia

wypadłaby akurat w czasach, kiedy w trzeciorzędzie żyli pierwsi prapradziadowie

człowieka, pramałpoludy... Wierzy pan jeszcze, że to prawdopodobne?

- Nie, ale... Ale jeśli kosmiczne statki mogą się poruszać z szybkością bliską

szybkości światła?

- Wie pan, panie redaktorze, rzemiosło proroków już dawno się przeżyło, ale nie

chciałbym się mylić, wydaje mi się jednak, że tak daleko chyba nie sięgają

możliwości. Oczywiście, wierzę w rozum ludzki i postęp, ale wierzę także w prawa

fizyki i zasadę względności, która jednoznacznie udowadnia, że wraz z szybkością

rośnie zarówno ciężar, jak i bezwładność materii. Nie jest to zresztą tylko

teoria. W cyklotronach, przyspieszających ruch cząsteczek, udaje się nam w ruchu

kołowym za pomocą pola magnetycznego przyspieszyć kwanty tylko do określonej

skrajnej szybkości i na tym koniec. Materia ich wzrośnie na tyle, że nasze

środki są słabe i niewystarczające. Takie zmiany miałyby bez wątpienia bardzo

poważny, jeśli nawet nie zgubny, wpływ na życie. A prócz tego rakiety fotonowe,

napędzane promieniami światła - o takich pan myślał, prawda? - istnieją na razie

jedynie na papierze, a i tam wyglądają nieprawdopodobnie, na pewno nie

dojrzeliśmy do ich skonstruowania. Zresztą - i tu przechodzimy do trzeciego

pytania, do problemu napędu latającego dysku.

Pamięta pan jeszcze wzór: s = g/2*t2?

- Tak, chwileczkę, tego przecież uczyliśmy się w szkole...

- Oczywiście, że uczył się pan tego w szkole, redaktorze! Droga spadającego

ciała równa się połowie przyspieszenia pomnożonej przez czas do drugiej potęgi,

prawda? To przecież wzór swobodnego spadku. I - widzi pan - latający talerz

poruszał się, co zauważył już nawet kapitan Sigurdsson, oczywiście z poprawką

uwzględniającą ukośny tor lotu i opór powietrza, które zostawmy matematykom,

właśnie według tego wzoru.

- Nie rozumiem, panie docencie. Spadek swobodny do góry?

- No i widzi pan, znowu zdziwienie! I raz jeszcze mówiłby pan o tajemniczym

napędzie - a przecież nie jest on już dzisiaj dla ludzkości pod żadnym względem

niezrozumiały. W 1957 roku na odbytej w Stanach Zjednoczonych konferencji,

poświęconej zagadnieniom przyciągania ziemskiego, rozwinęła się dyskusja, która

trwa do dziś. Krótko mówiąc: część fizyków przypuszcza, że materia kryje w sobie

obok protonów, elektronów, neutronów i innych cząstek atomowych również

grawitony, nie odkryte dotychczas kwanty, które decydują o przyciąganiu i wadze

ciał. Jeśli istnieją, możliwe jest chyba poprzez ich wyeliminowanie

zlikwidowanie przyciągania, zlikwidowanie ciężaru ciał. Jest chyba również

możliwe stworzenie materii antygrawitacyjnej, która będzie na przykład odpychać

ziemię zamiast ją przyciągać. No, a jak nam się wydaje, mieliśmy z tym do

czynienia w wypadku latającego talerza i Czarnej Ośmiornicy, unoszącej się jak

balon.

My, ludzie, nie dotarliśmy jeszcze - to prawda - tak daleko, ale w laboratoriach

nasi fizycy pracują już nad tym i osiągają pierwsze rezultaty. A więc i w tej

dziedzinie, proszę mi wierzyć, drogi redaktorze, nie jesteśmy dzikusami przed

lusterkiem.

- Podziwiam pańską wiedzę, panie docencie, ale zapomnieliśmy o czymś

zasadniczym, a mianowicie o pańskim osobistym poglądzie na temat, skąd przybyli

kosmiczni goście.

- Chętnie go panu wyjawię, oczywiście zastrzegając się, że to rzeczywiście mój

osobisty pogląd, który trzeba będzie skrupulatnie przeanalizować.

- Mam wrażenie, że podał mi pan tytuł całego pańskiego reportażu - jak on brzmi

dokładnie?

- Tajemnica ślepych ptaków.

- No z tymi ptakami nie bardzo mogę się zgodzić, ale niech będzie. Znajdujemy

się od razu przy pierwszym filarze wspierającym moje przypuszczenie. Ani „ptaki”

na ekranie telewizora, ani twory podobne do podwójnych rozgwiazd nie mają

żadnego widocznego organu, który mógłby spełniać rolę oka. Reagowanie jedynie

samą skórą na bodźce świetlne, w jakie wyposażone są na przykład nasze

dżdżownice, w wypadku tak rozwiniętych i skomplikowanych organizmów nie jest ani

trochę prawdopodobne. Jaki wniosek wyprowadziłby pan z tego?

- Nie wiem.

- Nie jest to wcale trudne. Istoty te pochodzą ze świata, gdzie blask słoneczny

jest słaby albo gdzie widzialne światło słoneczne nie jest głównym rodzajem

promieniowania, gdzie nie gra praktycznie żadnej roli i nie umożliwia istotom

żywym orientacji. Możemy więc spokojnie wyłączyć z kręgu rozważań Merkurego,

przynajmniej jego stale oświetloną półkulę, Wenus i Marsa...

- A więc pan nie wierzy, że idzie o gości z Marsa? Przecież...

- Chwileczkę, zaraz wyjaśnię. Z przedstawionego powyżej punktu widzenia wchodzi

w rachubę Jowisz, otrzymujący dwudziestosiedmiokrotnie mniej światła niż nasza

Ziemia. Niech pan, panie redaktorze, spojrzy z okna przez to szkło. To szary

filtr fotograficzny, wymagający trzydziestokrotnie dłuższego naświetlenia błony

niż przy zdjęciu bez niego, czyli zniżający blask słoneczny do wartości bliskiej

stosunkom na Jowiszu. Co pan widzi?

- Nic. Mrok. No, teraz zaczynam trochę rozpoznawać kontury oświetlonych budowli,

ale bardzo niewyraźnie.

- Widzi pan, a mamy piękny słoneczny dzień wiosny.

Kolejna planeta, Saturn, otrzymuje jeszcze czterokrotnie mniej życiodajnego

blasku Słońca: krąży w przybliżeniu dwa razy dalej od Słońca: niemal dwa i pół

miliarda kilometrów. Uran i Neptun, nie mówiąc już o Plutonie, poruszają się już

w wiekuistych ciemnościach i nasze Słońce wydawałoby się z ich powierzchni jedną

z wielu gwiazd, najjaśniejszą wprawdzie, ale jedynie gwiazdą. Oczywiście, i tu

tkwi kruczek, bo ani Jowisz, ani Saturn, ani Uran nie mogą być ojczyzną takiego

życia, jakie przedstawiało się na ekranie telewizora nad skalną galerią.

- Dlaczego?

- Wszystko świadczy o tym, że rozwój życia w ojczyźnie naszych kosmicznych gości

dokonywał się gdzieś na stałej powierzchni, krótko mówiąc na lądzie. Wymienione

trzy planety mają, niestety, podobny skład jak Słońce: zasadniczym elementem ich

budowy materialnej jest prawdopodobnie wodór i inne gazy i tylko dzięki potężnym

ciśnieniom we wnętrzu gęstość przewyższa o jedną trzecią gęstość wody. W wypadku

Jowisza jest to mówiąc dokładnie 1,34. Saturn to, według „Kosmicznych pieśni”

Jana Nerudy, biedaczek składający się wyłącznie z „gazowych łachmanów” i jego

gęstość wynosi 0,69, Uran jest w lepszej sytuacji, bo ma 1,56, Neptun zaś 2,27.

Być może, krzywdzimy nasze siostrzane planety mówiąc, że mają małe, twarde

metaliczne jądro, otoczone wysoką warstwą gazów, które obserwujemy i błędnie

uważamy za właściwą planetę - ale nawet tam tego rodzaju życie nie mogłoby

istnieć.

- Teraz to już, panie docencie, w ogóle nic nie rozumiem. Wyeliminował pan

wszystkie planety, a przecież nie wierzy pan, że wizyta złożona została „przez

sąsiadów” systemu planetarnego którejś obcej gwiazdy...

- Nie dotarliśmy jeszcze do końca. Jowisz i Saturn mają swoje księżyce. Proszę,

tu ma pan fotografie: cztery księżyce Jowisza, zwane też księżycami Galileusza,

ponieważ ten sławny astronom odkrył je już w 1610 roku podczas pierwszych

obserwacji firmamentu przez lunetę. Może je pan dostrzec nawet przez lornetkę

teatralną. Pozostałe satelity - a jest ich osiem - są zbyt małe. Saturn ma

dziewięć księżyców: także niemała rodzinka, co?

- Chyba nie myśli pan, że na tak małych ciałach niebieskich...

- Małych? No, no, panie redaktorze, niech pan ich nie obraża! Trzeci i czwarty

księżyc Jowisza, Ganimed i Callisto, mają ponad pięć tysięcy kilometrów

średnicy. Są tn więc drągale wielkości Merkurego. Ganimed jest nawet o dobry

kawałek większy. Również księżyce Io o średnicy 3300 kilometrów i Europa

o średnicy 2880 kilometrów nie są karłami. A największy satelita Saturna, Tytan,

o średnicy sięgającej znów blisko 5000 kilometrów, także nie ma się co wstydzić

Merkurego.

Mam nadzieję, że żałuje pan tego określenia, prawda?

Najbardziej interesujący jest fakt, że wszystkie te księżyce mają, jak

stwierdzono, atmosferę gazową, są ciałami stałymi, prawdopodobnie dawnymi

planetami, planetoidami, które dostały się w strefę przyciągania olbrzyma

Jowisza, a nawet wydaje się, że w ich atmosferze dokonują się jakieś procesy

meteorologiczne, że po ich niebie przeciągają chmury (oczywiście nie takie chyba

jak nasze, złożone z pary wodnej), powstaje szron... krótko mówiąc są to

księżyce bardzo interesujące. A więc na nich mogłoby - mówię to wyraźnie:

mogłoby - powstać życie takie, jakie przedstawiło się nam pod Sneffels...

- Czy ma pan, panie docencie, jeszcze inne dowody potwierdzające pańskie

twierdzenie?

- Tak, i to niejeden. Zaraz je pan usłyszy, ale zachowajmy porządek.

A więc stosunki na satelitach Jowisza i Saturna odpowiadałyby od razu dwóm

warunkom: stała „ziemska” skorupa i brak światła słonecznego. Nasuwa się, rzecz

jasna, dalsze pytanie: jakie więc jest źródło życia w ojczyźnie przedziwnych

gości z wszechświata, jeśli nie jest nim Słońce? Słońce, jak pan wie, jest

motorem życiowym naszej Ziemi. Bez niego nie mogłyby się rozwijać rośliny, bez

roślin wyginęłyby zwierzęta roślinożerne, skazane na pokarm roślinny,

i mięsożerne, skazane z kolei na mięso roślinożernych. Życie zanikłoby.

Ucichłyby wiatry, rzeki by wyschły i martwa Ziemia krążyłaby bez celu we

wszechświecie, dopóki by nie przyciągnęła jej do swojej gorejącej paszczy jakaś

odległa gwiazda. Inne światy muszą mieć również taki „motor życiowy”,

najprawdopodobniej promieniowanie innego typu niż słoneczne. I tu przychodzi nam

z pomocą nowa dziedzina astronomii, badająca firmament nie przy pomocy lunet,

ale olbrzymich mis radioteleskopów, coraz to większych i doskonalszych. W 1954

roku dwaj amerykańscy naukowcy, Burke i Franklin, nadaremnie łamali sobie głowę

nad urządzeniem, przy pomocy którego badali siłę promieniowania radiowego

Mgławicy Kraba w gwiazdozbiorze Byka. Co chwila musieli przerywać obserwację,

ponieważ raz po raz siła uderzenia wyrzucała z łożyska pióro kreślące linię na

arkuszu rejestracyjnym. W końcu obaj zorientowali się, o co chodzi; źródłem

zakłóceń był Jowisz. Ta olbrzymia planeta, największa w całym systemie

słonecznym, jest silnym źródłem promieniowania radiowego, sięgającego dwoma

pasami daleko poza tory księżyców Galileusza. Jego źródłem są potężne burze,

miliard razy gwałtowniejsze niż nasze letnie gromobicia. Trudno to sobie

wyobrazić, redaktorze, ale tak jest. Chmury zamarzniętego amoniaku pędzą

przecież na równiku Jowisza z szybkością dwunastu kilometrów na sekundę, a więc

z szybkością rakiet kosmicznych. Podczas takich burz powstają podobnie jak na

Słońcu (Jowisz znajduje się bowiem - według najnowszych badań - na pograniczu

między gwiazdą a planetą) oprócz promieniowania radiowego także wszystkie inne

rodzaje promieniowania. Widzialne światło pochłonięte zostaje przez gęste chmury

- na księżyce jednak przenika silna wiązka promieniowania niewidzialnego,

takiego, jakie daje aparat rentgenowski, uran i inne ziemskie źródła

promieniowania. To jest - albo co najmniej może być - panie redaktorze, „motorem

życiowym” naszych gości.

- Ależ to newiarygodne! Przecież promieniowanie tego rodzaju - wprost przeciwnie

- zabija wszystko żywe, przecież...

- Ma pan rację, panie redaktorze, ale niezupełnie. Małe dawki pewnego rodzaju

niewidzialnego promieniowania sprzyjają nawet rozwojowi roślin, a niektóre

wodorosty są bardzo wytrzymałe nawet na dawki silniejsze. Oczywiście,

człowiekowi takie promieniowanie szkodzi i wybuchy jądrowe wraz z bojowymi

substancjami radioaktywnymi stanowią największe niebezpieczeństwo dla ludzkości.

A do zabicia człowieka, proszę pana, wystarczy energia promienna, która

przemieniona w cieplną równa się zaledwie małej filiżance ciepłej herbaty...

Widzi pan więc, że radioaktywność nie uszkadza tkanek i organów w tak prosty,

łatwy do wyjaśnienia sposób. Wydaje się, że w komórkach znajduje się jakaś

molekuła, powiedzmy, tarcza, która znalazłszy się w zasięgu lecącej cząstki czy

też promienia umiera, a wraz z nią cała komórka, milion razy większa. To dotyczy

życia na Ziemi, człowieka, roślin i zwierząt. Ale przecież gdzieś we

wszechświecie mogły rozwinąć się żywe organizmy, które nie tylko nie mają

w komórkach (jeśli w ogóle składają się z komórek) owej tarczy, która umiera pod

działaniem promieniowania radioaktywnego, ale wprost przeciwnie - czerpią

z niego potrzebną energię? Nie byłby to zły sposób - przecież na przykład

rośliny z całego światła słonecznego zużytkowują jedynie mniej więcej jedną

pięćdziesiątą, najaktywniejszych zaś promieni o największej energii nie są

zdolne wykorzystać, lecz wprost przeciwnie - giną pod ich wpływem.

Te pozornie fantastyczne przypuszczenia w naszym wypadku znajdują potwierdzenie

od razu w całym szeregu faktów.

A więc przede wszystkim wizerunki ptaków w Dziurze Świętego Patryka mogły

rzeczywiście spełniać rolę urządzeń oświetleniowych, lamp. To znaczy, że istoty,

które je umieściły w skale i używały ich, były nie tylko wytrzymałe na działanie

promieniowania radioaktywnego, ale używały go, tak jak my używamy światła

słonecznego: aby widzieć. To wyjaśniałoby także, dlaczego nie znajdujemy na nich

nigdzie oczu czy też podobnych organów: są po prostu ukryte w głębi, chronione

przed uszkodzeniem. Przecież promienie przenikają do nich nawet przez „naskórek”

rozgwiazdowych stworów i ślepych ptaków.

Bardzo istotnym potwierdzeniem mojego przypuszczenia są także wizerunki ludzkich

szkieletów oznaczające niebezpieczne miejsca o zwiększonej radioaktywności.

Doktor Kamenik i wszyscy jego przyjaciele wyjaśniali je sobie jako ponure znaki

ostrzegające przed niebezpieczeństwem śmierci. Myślę, że prawda będzie

zasadniczo prostsza już choćby dlatego, że goście z Kosmosu nie mogą przecież

znać przerażających wyobrażeń i historyjek łączących się z tą całkiem niewinną

częścią ciała ludzkiego: przedstawili raczej człowieka, tak jak go widzieli

w świetle promieni radioaktywnych, przenikających przez ciało jak promienie

Rentgena. W podobny sposób przedstawione są też ptaki, jak z dużą odwagą nazywa

pan te stwory. Przedziwne linie krzywe w ich rysunku w jaskini nie są - według

zgodnej opinii biologów i innych specjalistów - ornamentem, ozdobą jedynie, ale

rzeczywistym obrazem pewnych części ich ciała, jakiegoś „szkieletu”. Bardzo

proszę, niech pan łaskawie wszystkie te wyrazy opatrzy cudzysłowem - używam ich

dlatego, aby zbliżyć te rzeczy pańskim czytelnikom. Nie znaczy to, oczywiście,

że tam, skąd przybysze pochodzą, spotykamy się naprawdę z ptakami podobnymi do

ziemskich.

I po trzecie: napęd maszyn tej cywilizacji jest zupełnie inny niż nasz.

W atmosferze ojczystej planety naszych gośai z wszechświata brak tlenu, a co za

tym idzie - ognia. Silniki spalinowe, maszyny parowe - wszystko to jest im nie

znane. Rozwinęli i udoskonalili zupełnie odmienne zasady, być może wykorzystanie

sztucznej siły mięśniowej.

I to także nie jest nam tak zupełnie obce. Na wystawie światowej w Brukseli EXPO

58 w nie rzucającej się w oczy probówce umieszczony był jeden z najbardziej

interesujących przedmiotów: słabe włókienko, które kurczyło się poruszając

ciężarkiem, zależnie od tego, jaki był skład roztworu, który je opływał.

Sztuczny mięsień - rozwiązanie wielkiej tajemnicy życia... Oto gdzie, panie

redaktorze, znajduje się i dla mieszkańców tej Ziemi przyszłość techniki, niech

mi pan wierzy albo nie wierzy.

Aparaty projekcyjne są również potwierdzeniem mojego przypuszczenia. Szczegóły

obrazów ujawniły się dopiero na filmach czułych na ultrafioletowe, niewidzialne

promienie, chociaż nieznani przybysze usiłowali, jak się zdaje, przy pomocy

wprowadzenia fosforyzujących „ekranów”, przypominających telewizyjne, uczynić

obraz widzialny dla wzroku ludzkiego.

I jeszcze ostatni dowód: obraz Marsa, o którym mówiliśmy już, jest wprawdzie

bardzo dokładny i wyraźny, ale jednocześnie w dość poważny sposób różni się od

naszych fotografii tej planety. Podobny jest właśnie do zdjęć dokonywanych przy

pomocy promieni ultrafioletowych. Podkreślam - podobny. Uczeni zgadzają się, że

prawdopodobnie przedstawia planetę tak, jakby widziana była przy użyciu promieni

o jeszcze krótszej długości fal, a więc nieuchwytnych przez nasze urządzenia

astronomiczne.

- Przypomina mi pan, panie docencie, najważniejsze pytanie: dlaczego właśnie

Mars, dlaczego planeta znajdująca się tylko dwa razy dalej od Słońca niż Ziemia,

skoro pan sam umieszcza ojczyznę gości z wszechświata na Jowiszu albo też na

księżycu Saturna? Może chodziło o zdobycie całego systemu słonecznego?

- Nie. Myślę, że chodziło o ucieczkę.

- O ucieczkę?

- Tak, o ucieczkę. Niech pan posłucha.

Już w XVII i XVIII wieku zaczęły się na Jowiszu pojawiać zapowiedzi katastrofy.

W południowej strefie równikowej, dotychczas pokrytej równomiernie pasami chmur,

składających się prawdopodobnie z amoniaku, metanu i wodoru, zaczął się tworzyć

jakiś niejasny obłoczek, obiegający wokół całą olbrzymią planetę. W 1831 roku

nagle urósł, stał się dobrze widzialny. Decydujący był rok 1878, kiedy pozornie

niewinny obłoczek w jednej chwili przemienił się w „Czerwoną Plamę” o długości

50 000 km i 10 000 km szerokości, w ceglastoczerwoną formację, mknącą

z niewyobrażalną szybkością. Nie wiemy, czym jest „Czerwona Plama”, raz niemal

całkowicie niknąca, jak na przykład w latach 1915 i 1938, kiedy indziej znów

intensywna i widoczna na pierwszy rzut oka. Być może potężny kawał jakiejś

materii unoszący się w atmosferze, kto wie, czy nie ślad gigantycznych wybuchów

wulkanicznych...

W każdym razie na Jowiszu pojawiło się coś nowego o niezmiernej wielkości, co

musiało w wyraźny sposób wpłynąć nie tylko na samą planetę, ale i na jej

satelity. „Czerwona Plama” nie jest jedyną tajemnicą. W 1905 roku na Jowiszu nie

wiadomo skąd pojawiła się szara podłużna chmura, nazwana przez ziemskich

astronomów - „Welonem”, pozornie ścigająca „Czerwoną Plamę” i uderzająca w nią

w przybliżeniu co dwa lata, przyspieszająca jej ruch i opływająca ją tak jak

woda opływa kamień w korycie rzeki. I po trzecie: już cztery lata wcześniej,

w roku 1901, znowu w pobliżu „Czerwonej Plamy” pojawiła się „Wielka południkowa

perturbacja tropikalna”, znowu szybsza i - jak się zdaje - podobnie jak „Plama”

płynąca pod górnymi warstwami atmosfery, uderzająca w nią i wciąż

przyspieszająca jej ruch. Interesujące, prawda?

- Bardzo. Ale wciąż jeszcze nie rozumiem, jaki związek może mieć „Czerwona

Plama” ze Sneffels.

- Zaraz pan zrozumie. Mech pan tylko zwróci uwagę na daty, zestawione tu jakby

w tabliczce chronologicznej:

XVII i XVIII wiek - pierwsze ślady „Czerwonej Plamy”;

Schyłek XVIII wieku - trzęsienie ziemi i zaraza na Islandii;

1861 - Jules Verne znajduje ślady pobytu pod Sneffels;

1862 - satelity Marsa nie były widzialne mimo najlepszych warunków;

1877 - cały szereg astronomów odkrywa satelity Marsa;

1878 - nagła intensyfikacja „Czerwonej Plamy”;

1901 - pojawienie się „Wielkiej południowej perturbacji tropikalnej”;

1905 - pojawienie się „Welonu”;

1908 - meteoryt tunguski;

Jeśli ułoży się taką tabliczkę i zrobi użytek z wyobraźni, oczywiście mającej

mocne oparcie w faktach, które stwierdziliśmy w głębi Sneffels i przedtem, można

dojść do takiego oto na przykład przypuszczenia: inteligentni mieszkańcy

satelitów Jowisza odwiedzili w okresie przed mniej więcej 2000 laty Ziemię.

Zbudowali teras baalbecki w Antylibanie, usiłowali przekazać ludziom pewne

wiadomości, oczywiście bezskutecznie. Ze względu na szczególne warunki swojego

życia, toczącego się, jak się zdaje, przeważnie w pomieszczeniach zamkniętych

i wymagających silnych źródeł promieniowania, wybrali sobie jako bazę nie

zamieszkaną Islandię i jaskinię w głębi Sneffels. W XVII wieku pojawiła się

straszna groźba - „Czerwona Plama” - z którą nie umieli sobie poradzić. Dlatego

została wysłana na Ziemię kolejna wyprawa, która ponownie stwierdziła, że

warunki nie są dla dalszego życia tych istot przychylne, zwłaszcza że nie można

liczyć na pomoc i współpracę ludzi. Zbudowano urządzenia projekcyjne

i pozostawiono latający talerz jako znak, że ludzkość osiągnęła stopień

techniczny, odpowiadający możliwości wzajemnych kontaktów. Ta wyprawa popełniła

przy starcie bądź lądowaniu jakiś błąd: nie przewidywanym następstwem jego było

potężne trzęsienie Ziemi, które oderwało wielkie obszary Islandii od

macierzystej wyspy i otwarło paszcze wulkanów.

Oprócz tego doszło do zakażenia części wyspy materiałami radioaktywnymi -

choroba popromienna osłabiła ludność, która następnie łatwo zapadała i umierała

na zupełnie zwyczajną grypę. To, panie redaktorze, była, moim zdaniem, owa

zaraza. Z pewnością wie pan, że termin zaraza do niedawnych czasów oznaczał po

prostu niosącą śmierć chorobę bez względu na to, o jaką chorobę rzeczywiście

szło. I tak przez Europę przeszły „zarazy” - czarnej ospy, gruźlicy, grypy,

rzeczywistej zarazy, czyli dżumy, tyfusu plamistego i tak dalej.

Tymczasem na Jowiszu katastrofa przybliżała się. Około 1870 roku zostały

pospiesznie zbudowane w pobliżu najbliższej planety, Marsa, dwa sztuczne

satelity, na których osiedliła się co najmniej część mieszkańców księżyców

Jowisza. Przesiedlenie nastąpiło we właściwej chwili. W roku 1878 księżyce

ogromnej planety były już nie do zamieszkania. Doszło do próby podjęcia walki

z „Czerwoną Plamą” i zniszczenia jej. Wysłana na Jowisza wyprawa wywołała

ogromną burzę - była to „Wielka południowa perturbacja tropikalna” z 1901 roku.

W cztery lata później doszło do następnej próby. Zbudowano płaszczyznę

o milionach kilometrów powierzchni - „Welon”. Ale i tym razem walka z „Czerwoną

Plamą” okrążającą Jowisza z szybkością statku kosmicznego nie zakończyła się

sukcesem. Wyprawa, powracająca z Jowisza na Marsa, została zniszczona przy

awaryjnym lądowaniu na Ziemi w 1908 roku. Tak, panie redaktorze, meteoryt

tunguski zmierzający trasą bezpośrednio przez Sybir do Islandii... Dopiero po

wyczerpaniu wszystkich środków i prób stworzenia warunków powrotu na ojczyste

ciała niebieskie przystąpiły owe istoty do kolonizacji od dawna już gasnącego

Marsa. Plama Laookona jest pierwszym śladem widzialnym z Ziemi. Wybuch jądrowy,

widzialny z Ziemi w 1956 roku, jeśli nie był sygnałem dla Ziemi, stanowił część

niwelacji powierzchni Marsa, być może drążenia niezbędnych pomieszczeń

podziemnych.

- No i jakże się to panu podoba?

- Ogromnie - to ciekawsze niż powieść przygodowa. Jeśli założymy, że pan, panie

docencie, ma rację: czy możliwe będzie nawiązanie z tymi istotami kontaktu,

a nawet i współpracy? Większość uczonych zachowuje wobec takiej możliwości

stosunek pełen niedowierzania.

- Wydaje mi się że tak. Wie pan, nie wierzę wprawdzie w możliwość braterskiego

padania sobie w ramiona we wszechświecie, w istoty podobne jak dwie krople wody

do ludzi, a jeszcze mniej w istoty wprawdzie do ludzi niepodobne, ale za to

myślące w podobny sposób i zdolne przy pomocy jakichś cudownych cybernetycznych

maszyn elektronicznych rozmawiać płynnie z naszymi astronautami nie tylko

o pogodzie, ale i o sprawach daleko bardziej skomplikowanych. Wszystko jednak

wskazuje na to, że w wypadku istot z jaskini pod Sneffels mimo diametralnej

różnicy ich objawów życia spełnione są dwa główne, zasadnicze warunki kontaktu:

podobny rytm czasu i ruchu w czasie i przestrzeni.

- Czy nie zechciałby pan wyjaśnić tego bliżej naszym czytelnikom?

- Spróbuję. Niech pan posłucha, panie redaktorze, życie efemerydy, ściślej,

dojrzałego owada, ogranicza się do jednego dnia. W ciągu tego jednego dnia

wylęga się z larwy, dojrzewa, przeżywa okres godów, składa jajeczka i umiera.

Całe życie zgęszczone jest do kilku godzin, przebiega dziesięć tysięcy razy

szybciej niż u człowieka. Czas efemeryd biegnie więc dziesięć tysięcy razy

szybciej niż czas ludzki. Czas bakterii być może miliony razy szybciej. Ale

nawet czas ludzki nie zawsze jest identyczny. Jeden jedyny dzień rocznego

dziecka jest 1/365 jego życia, dzień dziesięcioletniego dziecka jest już

dziesięciokrotnie mniejszą częścią życia z dziesięciokrotnie mniejszą dawką

nowych przeżyć, a u mężczyzny pięćdziesięcioletniego taki sam dzień oznacza już

tylko jedną pięćdziesiątą tego, czym był kiedyś, gdy miał zaledwie jeden rok.

Niech pan nie myśli, że to moje wymysły. I tak na przykład rany, zadrapania

i otarcia małych dzieci goją się niemal w oczach, rany zaś ludzfi starych daleko

wolniej. Dziecku wydaje się, iż dzień nie ma końca, starcom zaś lata uciekają

niewiarygodnie szybko.

I na odwrót. Zna pan olbrzymie żółwie z Galapagos? Znajdują się także w praskim

ogrodzie zoologicznym. Wiek największego spośród tych zdumiewająco powolnych

stworzeń oblicza się na trzysta lat. Czas żółwi więc płynie w porównaniu

z ludzkim pięć razy wolniej.

Nadzieję porozumienia ma człowiek tylko w wypadku istot, które mają

w przybliżeniu podobny rytm czasu. Rozumie pan to przecie, prawda? A ruch

w czasie i przestrzeni? No niech pan sobie wyobrazi - a może pan to sobie

wyobrazić zupełnie dobrze - istoty, których ruch jest tak wolny jak rośniecie

drzewa albo tak szybki jak lot bąka, osiągającego na krótkich dystansach niemal

szybkość ponaddźwiękowego samolotu myśliwskiego: 1300 kilometrów na godzinę.

Ruch sam w sobie niewiele by jednak znaczył, ale jest jednocześnie wyrazem

ogólnego rytmu życia, może nawet myślenia, percepcji, tworzenia opinii i sądów.

Jest do nich przystosowany i zharmonizował się z nimi w miarę rozwoju.

Inne jeszcze perspektywy otworzył nam trzeci telewizor. Wydaje się, że

przynajmniej niektóre z istot, które mogłyby być nosicielami inteligentnego

życia, żyją, podobnie jak ludzie, życiem towarzyskim, w grupach o większej

ilości jednostek. A jest to, panie redaktorze, sprawa bardzo istotna dla

wzajemnego zrozumienia, a być może także dla możliwości kontaktu.

- Ale... ale ludzie... i bezgłowe rozgwiazdy...

- Czyżby oczekiwał pan ślicznotek z Marsa? Niechże pana nie znam, redaktorze!

Kolekcja ludzkich wyobrażeń o mieszkańcach innych planet jest humorystycznym

przeglądem naiwności, a także w pewnym stopniu ignorancji nie istniejącej

wówczas jeszcze astrobiologii.

- No, ale dosyć tego. Powróćmy do wykładu serio. Bez względu na zupełnie

odmienną - prawdopodobnie - podstawę życia gości z Sneffels - ich kształty,

a być może i „psychologia”, są zdumiewająco podobne do naszych. I to jest

właśnie źródło największej nadziei.

- Jeszcze ostatnie pytanie, panie docencie: kiedy pana zdaniem dojdzie do prób

nawiązania kontaktu?

- Gdyby doszło do tego dzisiaj wieczorem, wcale bym się nie gniewał. Już choćby

dlatego, że taka akcja wymagać będzie zapewne połączonych wysiłków całej

ludzkości, wie pan, coś podobnego jak lata geofizyczne. A takie połączone

wysiłki to właśnie przedświt czasów, kiedy wreszcie ludzie staną się ludźmi:

zjednoczonymi obywatelami naszej planety.

LIST DOKTORA BJELKE DO DOKTORA KAMENIKA

Mój drogi Jyrry, czy naprawdę ani trochę nie tęsknisz za Islandią? U nas jest

właśnie wiosna, prawdziwa, niekłamana wiosna islandzka. Powietrze jest ostre

i rześkie, trawa zielona jak szmaragd, a gęsta jak na najlepszym polu golfowym

i zupełnie już przepędziła zimę. Morze jest błękitne, jak - no, takie, jakie

morze zwykle bywa. Nie tęsknisz?

Znasz mnie - nawet we śnie nie przyszłoby mi do głowy pytać Cię, gdybym nie miał

możliwości zaproszenia. A ja ją właśnie mam! Zapraszam Cię jako współpracownika

Międzynarodowego Instytutu Kontaktów Międzyplanetarnych, który właśnie zaczynamy

budować - zgadnij gdzie? No oczywiście, w kraterze i u podnóża góry Sneffels.

Lotnisko dla helikopterów jest już gotowe, kolejka linowa ze Stąpi na Skartaris

także. Wznoszą się pierwsze mury. Obserwatorium astronomiczne, laboratorium

biologiczne, pracownie cybernetyków, psychologów i Bóg wie kogo jeszcze. Na

północnym szczycie budują właśnie ogromny betonowy fundament, podstawę pod

potężny radioteleskop, który ma przewyższać największy - jak na razie - przyrząd

tego rodzaju w Jodrell-Bank koło Manchesteru.

Wszystko to wiem z całkowitą pewnością - bo akurat wczoraj byłem tam, aby

obejrzeć swoje laboratorium. Na raziie dmą tam wiatry, bo nawet ścian jeszcze

nie wzniesiono, tylko narożne kolumny i rusztowania ze stalowych rur, ale bez

wątpienia jest to już moje laboratorium, laboratorium badania psychologii

mieszkańców innych planet. Dziwny zawód: astropsycholog, nieprawdaż? No, nie tak

znów zupełnie dziwny. Odkrycia w grotach góry Sneffels przyniosły nam ogromną

ilość materiału najróżnorodniejszego rodzaju. Teraz tkwią w nich po uszy całe

ekipy biologów, chemików, astronomów i fizyków atomowych - zgodnie jednak doszło

do głosu pragnienie systematycznego badania psychologii przybyszów ze

wszechświata. Ostatecznie materiałów jest dosyć. Obrazy aparatów projekcyjnych,

ich montaż, układ i porządek, przedstawianie samych wydarzeń z reakcjami

obronnymi, walką i scenami roboczymi, transpozycja rzeczywistości na obrazy bądź

to rysowane, bądź inkrustowane białym metalem i tak dalej, i dalej - krótko

mówiąc, mamy tego na lata, a może nawet dziesięciolecia. Obok tego program

mojego wydziału - jeśli można tak dumnie już dzisiaj go nazwać - jest daleko

szerszy. Chcemy wraz ze wszystkimi współpracownikami raz jeszcze dogłębnie

przeanalizować stare opowieści i legendy, zweryfikować i porównać nawzajem

relacje świadków o talerzach latających, szukać w baśniach i ludowych klechdach,

starać się odnaleźć dalsze nici w opowiadaniu Ewenków o meteorycie tunguskim -

czy mam dalej wyliczać, aby Cię skusić?

Powstaje tu zupełnie nowy wydział astrobiologii doświadczalnej. To także nowość.

Astrobiologia była dotychczas w większej lub mniejszej mierze skazana na wyniki

obserwacji astronomicznych i porównywanie ze stosunkami ziemskimi. Dzisiaj

otworzyły się przed nami kolejne drzwi. Cały szereg przypuszczeń należy

sprawdzić doświadczalnie, pierwsze wnioski i domysły biologów czekają na jak

najsurowszą krytykę... no, to już sobie chyba sam potrafisz wyobrazić.

Upoważniono mnie, abym ci zaproponował stanowisko w tym wydziale, gdzie spotkasz

się z przyjaciółmi kilku narodowości, ale żywiących jedno jedyne pragnienie:

rozwiązać wszystko, co wydaje się dziś nie do rozwiązania. Zniszczyć zagadki

w ten sposób, że się na nie odpowie.

Tobie przecież nigdy o nic innego nie chodziło, prawda, Jyrry? W wypadku gdybyś

przyjął moją propozycję, która jest jednocześnie i życzeniem, i prośbą, przyjedź

mniej więcej za dwa miesiące z ekipą innych naukowców czechosłowackich, którzy

będą pracować w naszym instytucie. Wierzę, że spotkam się z Tobą na przynajmniej

jeden jedyny rok stałej współpracy - w Tobie przecież za po- ważną twarzą

chirurga kryje się biolog i zamiłowany kolekcjoner owadów, entuzjasta tajemnic

i przygód.

Przyjedziesz?

Twój Gudmundur Bjelke

Hafnarfjordur 10 maja 1963 roku O U PS. Jeśli znasz przypadkiem jakiegoś

fotografa (może to być nawet i kobieta), przywieź go z sobą. Ma tu zapewnioną

posadę i roboty powyżej uszu.

TELEGRAM DOKTORA KAMENIKA DO DOKTORA BJELKE

przyjedziemy z aleną stop musimy stop od czasu gdy na moją cześć zmieniono nazwę

dziury świętego patryka na jaskinię kamenika nie mogę w pradze wytrzymać stop

koledzy nie nazywają mnie inaczej jak świętym patrykiem stop

jerzy i alena



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Soucek Ludvik Tajemnica slepych ptakow
Soucek Ludvik Jezioro Sloneczne
Soucek Ludvik Białe zaczynają
#01 Wyjawione Tajemnice tyt
01 Tajemniczy list, Religijne, !Modlitwy
Gifford Blythe Królewskie wesela 01 Tajemnica książęcej wybranki
#01 Wyjawione Tajemnice tyt
Herries Anne Tajemnice Opactwa Steepwood 01 Dwie siostry
McNish Cliff Tajemnica zaklęcia 01 Tajemnica zaklęcia
01 Tajemniczy list
01 Donna Clayton Tajemnica niani
Ashley Anne Tajemniczy 01 Tajemniczy opiekun
May Karol Rod Rodrigandow 01 Tajemnica Miksteków
Peters Ellis Kroniki brata Cadfaela 01 Tajemnica świętych relikwii
01 Tajemnica jąkającej się papugi(1)
Tajemnica obrazu 01 Kenner Julie To były piękne dni
Sala Sharon Tajemniczy wielbiciel 01 W potrzasku
Roberts Nora W blasku reflektorow Klamstwa i tajemnice 01
01 Diamentowe imperium Jameson Bronwyn Tajemnica diamentów(1)

więcej podobnych podstron