Ludvik Soucek
Tajemnica Ślepych Ptaków
Przełożył: Andrzej Piotrowski
ZAMIAST WSTĘPU
Polecenie redaktora naczelnego, abym na łamach naszego czasopisma przedstawił
dzieje i przeżycia wyprawy doktora Kamenika, wprawiło mnie w poważne
zakłopotanie. Przede wszystkim dlatego, że w ostatnich tygodniach i miesiącach
napisano o niej setki, a może nawet tysiące artykułów i sprawozdań, poza tym
radio i telewizja przyniosły obszerne i szczegółowe relacje. O ile mi wiadomo,
w najbliższym, czasie na ekranach naszych kin pojawi się film, stanowiący montaż
wielu dziesiątków zdjąć dokonanych przez sprawozdawców kroniki filmowej. Moje
opory były tym bardziej zrozumiałe, że dziedziny nauki, do których rozwoju
przyczyniła się zdumiewająca podróż czworga badaczy, w żadnej mierze nie wiążą
się z zawodem dziennikarza. Jedynie rzadka łaskawość i uczynność dr. Kamenika
spowodowała, iż odważyłem się podjąć próbę wywiązania się z powierzonego zadania
i konsekwentnego opisania w kilku rozdziałach nie tylko przeżyć wyprawy, ale
i wszystkich istotnych wydarzeń, jakie ją poprzedziły. Aby uniknąć ewentualnych
niedokładności, za wiedzą redakcji rozstrzygnąłem sprawę jak król Salomon:
nagrałem mianowicie na taśmę magnetofonową relacje wszystkich osób, które miały
jakieś związki z wyprawą i mogły udzielić wyjaśnień dotyczących zwłaszcza
zdumiewających czy też niemal niewiarogodnych punktów sprawozdań, analizowanych
w tych dniach na łamach prasy fachowej i specjalistyczno-naukowej. Swoje uwagi
i wyjaśnienia dodawałem jedynie tam, gdzie było to - moim zdaniem - niezbędne,
zwłaszcza tam, gdzie moje łaskawe „ofiary” używały w toku pełnej emocji
opowieści zupełnie niezrozumiałych wyrazów, odkrywających swoje znaczenie
jedynie przy użyciu encyklopedii i słownika wyrazów obcych. Nie muszę chyba
dodawać, że do poszczególnych relacji nie wprowadzałem żadnych zmian prócz
drobnych poprawek językowych i stylistycznych, oczywistych w takich wypadkach.
Starałem się też zachować specyficzny styl i charakter wypowiedzi każdego
narratora.
Uważam za miły obowiązek podziękować tym wszystkim, którzy umożliwili mi
odpowiedzialne opracowanie serii trzydziestu jeden artykułów i dokumentów,
a przede wszystkim profesorowi Sörenssenowi, kierownikowi katedry języka
staroislandzkiego na uniwersytecie w Reykjavik. Jestem mu zobowiązany nie tylko
jako dziennikarz, ale i jako gość - za niezwykle łaskawe i przyjazne przyjęcie,
i to zarówno na terenie kierowanej przez niego placówki naukowej, jak
i prywatnego mieszkania.
Wszędzie tam, gdzie sprawozdanie moje dotyczy zagadnień istnienia żywych
organizmów na innych planetach i innych problemów astrobiologicznych,
korzystałem z pomocy zawsze chętnego i niestrudzonego informatora - docenta
Holuba, kierownika laboratorium astrobiologicznego Czechosłowackiej Akademii
Nauk. Jego rozległa wiedza z dziedziny historii badania planet i znajomość
teorii tej zupełnie nowej dziedziny nauki pozwoliły mi na rezygnacją z pomocy
innych uczonych.
Pierwszego pilota transatlantyckiego samolotu „Convair”, kursującego na stałej
linii Kopenhaga - Tokio, kapitana Sigurdssona, jednego z najbardziej zasłużonych
lotników towarzystwa „Scandinavian Airlines System”, nie udało mi się, niestety,
spotkać osobiście, choć świadectwo jego w celu pełnego opisu wszystkich wydarzeń
było niezwykle istotne. Spełnił jednak moją prośbę i opisał swoje przeżycia
z „latającym talerzem” w obszernym liście, którego dosłowny przekład dołączyłem.
Podziękowania moje należą się, oczywiście, przede wszystkim - bezpośrednim
uczestnikom „przygody stulecia”, jak perypetie ekspedycji nazwał niedawno
dziennik „New York Herald Tribune” - to znaczy dr. Kamenikowi, jego
towarzyszowi, dr Bjelke, lekarzowi polikliniki w Hafnarfjordur (niemało włożyłem
wysiłku, by nauczyć się tej nazwy na pamięć), fotografowi Alenie Kralównie
i przewodnikowi górskiemu Leifowi Thorgunnowi, bez którego prawdopodobnie nikt
by z krateru Sneffels nie powrócił, by opowiedzieć o swoich przeżyciach.
Historyka literatury nie musiałem daleko szukać. Znakomitą znajomością
twórczości Jules Verne'a - o którego mi przede wszystkim chodziło - pomagał mi
malarz Kamil Lhotak.
Mam nadzieję, że w ten sposób zadośćuczyniłem wszystkim obowiązkom, i proszę mi
pozwolić, abym zakończył nieco zmienionym przysłowiem chińskim:
„Wszystkie strony dodatnie tej opowieści przypiszcie tym, którzy wzięli udział
w przedstawionych wydarzeniach, wszystkie zaś niedostatki autorowi, który nie
potrafił swoim opowiadaniem przybliżyć się do atrakcyjności prawdziwego życia”.
Praga, styczeń-sierpień 1962
DR LUDVIK SOUCEK
Część pierwsza
PRAGA
z jednym jedynym wyjątkiem
ZACZYNA DOKTOR KAMENIK
Już tu, na samym początku, niech pan, redaktorze, od razu napisze, że przypadki
to bzdura. To znaczy - przypadkiem może panu spaść na głowę gont z dachu, to
możliwe, ale przypadkiem nikt nic nie wynalazł, nie odkrył, ani - za
przeproszeniem - nie spartolił.
Po co to panu mówią? Otóż czytałem przed dwoma tygodniami w jakiejś gazecie, już
nie pamiętam w jakiej, być może w „Timesie” albo w „Observerze”, ale z całą
pewnością w angielskiej, artykuł pana kolegi po piórze. O mnie. Rozumie pan, że
mnie to zainteresowało, człowiek chętnie się czegoś o sobie dowiaduje -
oczywiście, jeśli to ma głowę i nogi. Artykuł ów nie odpowiadał tym warunkom.
Nazwano mnie w nim „rycerzem przypadku”...
Jaki tam ze mnie rycerz, panie redaktorze, a przede wszystkim: gdzie tu
przypadek? Nie ma mowy o przypadku - niech pan to, bardzo proszę, napisze i trzy
razy podkreśli!
Właściwie to nawet spotkanie z doktorem Bjelke nie było przypadkowe. Przejeżdżał
przez Pragę w drodze na odbywający się w Wiedniu kongres psychiatrów,
pielęgnował w sobie dobrze już zastarzałe zapalenie wyrostka robaczkowego,
o którym - rzecz zupełnie zrozumiała - jako lekarz doskonale wiedział, ale mówił
sobie tak jak każdy lekarz, że jeszcze jakoś wytrzyma, no i w Pradze wynieśli go
na noszach z wagonu i błyskawicznie przewieźli do szpitala. A że mu wyrostek
pękł, to też nic w tym dziwnego - gdy mu go po dwu godzinach usunąłem, wyglądał
jak szmatka i pęknąć musiał, rozumie pan? A że operowałem właśnie ja? Któż inny
mógł mieć dyżur w sobotę wieczorem? Młodsi koledzy jeżdżą do swoich domków
weekendowych, tańczą te, jak się one nazywają, madisony i twisty - a Kamenik
pracuje, aż się kurzy. Ale to nic! Cóż zresztą miałbym robić? W szpitalu bywa
nocą spokój, mogę sobie coś poczytać, wiele spraw przemyśleć, a gdy przychodzi
pacjent i trzeba go zoperować, to go operuję pięknie, spokojnie i bez pośpiechu,
tak jak to lubię. No i niech pan sam powie: gdzie tu miejsce na przypadek?
Szczerze mówiąc, wiele pociechy to z nowego pacjenta nie miałem. Lekarze to
bowiem najgorsi pacjenci pod słońcem: nie słuchają, wstają z łóżek, mają mnóstwo
własnych pomysłów i sposobów leczenia, które na ogół różnią się niemal zawsze od
moich - krótko mówiąc: jesteśmy najszczęśliwsi, kiedy pacjentowi-lekarzowi
wypisujemy zwolnienie ze szpitala i kiedy się za nim uroczyście zamyka brama.
A Bjelke był nie tylko lekarzem, ale i cudzoziemcem, Islandczykiem. Nigdy
w życiu nie widziałem jeszcze żywego Islandczyka nawet z daleka, a cóż dopiero
od środka, na stole operacyjnym, ale to nie ujmowało mi wcale tremy, jaką zawsze
w takich wypadkach odczuwam. Rozumie pan, że zależy nam na dobrym imieniu
czeskiej medycyny, staramy się wszystko robić jak najlepiej, złości nas każdy
nadtłuczony garnuszek na herbatę, popędzamy siostry i salowe, aby szanowny gość
z zagranicy widział, że wszystko potrafimy... co tam zresztą będę panu
opowiadał!
Przez pierwsze dni po operacji doktor Bjelke zachowywał się - wiadoma rzecz -
zupełnie spokojnie, tak jak wszyscy inni pacjenci, grzecznie pił herbatę
i ilekroć musiał przewrócić się na drugi bok, pojękiwał troszeczkę, ale już
w środę wieczorem przyczłapał do mnie do pokoju lekarzy. Widać było, że się
nudzi. Początkowo chciałem go przepędzić na salę, ale po chwili zrobiło mi się
go żal, usadowiłem go więc w fotelu, obłożyłem swoimi poduszkami, a sam usiadłem
na łóżku - z niedobrymi przeczuciami co do przebiegu naszej rozmowy.
Islandzkiego ani duńskiego w szkole mnie nie uczono.
- How are you, doctor? - zapytałem, jak mu się powodzi.
- Well - odpowiedział, że dobrze, ale skoro go tylko usłyszałem, wiedziałem, że
po angielsku się nie dogadamy. Wymawiał angielskie słowa starannie jak na
ćwiczeniach fonetyki w szkole - a to jest zawsze świadectwem słabej znajomości
języka. Po angielsku trzeba mamrotać, jakby się miało w ustach gorący kartofel -
ale proszę mi wybaczyć, redaktorze, że odbiegłem od tematu.
Krótko mówiąc: zostaliśmy obydwaj przy języku niemieckim i jakoś to szło.
Zapytałem go - to pytanie zadaje się zawsze każdemu cudzoziemcowi - jak mu się
podoba Praga, on zaś odpowiedział bardzo uprzejmie, że ogromnie, a ja za chwilę
miałem ochotę wymierzyć sobie kilka porządnych kuksańsów, bo uświadomiłem sobie,
że przy czterdziestostopniowej gorączce widział z całej Pragi jedynie szklany
strop hali dworcowej na Głównym.
Najchętniej zapadłbym się pod ziemię, tym bardziej że Bjelke jest psychiatrą i w
jego obecności człowiek ma wrażenie, iż jest badany, że poddawany jest ocenie
jego stan psychiczny, inteligencja i Bóg jeden wie co jeszcze. Bjelke zresztą
tak właśnie wyglądał - miał czarne oczy, śniadą cerę, raczej Włoch niż Nordyk,
drobny, szczupły - zupełnie nie przypominał jasnowłosych piegowatych olbrzymów,
jak ja sobie zawsze Islandczyków wyobrażałem. Na szczęście bardzo szybko
zagadaliśmy to wszystko, bo Bjelke zauważył na stole pudełko z moimi
chrząszczami.
Rozumie pan, każdy z nas ma jakiegoś konika. A ja już od lat gimnazjalnych
namiętnie kolekcjonuję chrząszcze. Najpierw zbieraliśmy z Józkiem - to taki
jeden kolega, dzisiaj jest dyrektorem fabryki gdzieś w Słowacji - wszystko, co
w Roztokach i Selczy łaziło, biegało i wspinało się na sześciu nogach. W miarę
upływu czasu stwierdziłem, że nie dam rady zebrać pół miliona opisanych do tej
pory gatunków chrząszczy, choćbym nawet żył tysiąc lat, a po dalszych kilku
latach - mniej więcej wtedy, kiedy robiłem doktorat - wyzbyłem się nadziei i na
tych siedem tysięcy gatunków, jakie żyją w naszym kraju. Niech pan sobie
wyobrazi, panie redaktorze, że za tą bestią, za Helophorem, który nie ma nawet
pół milimetra długości, chodziłem cały tydzień i o mało się przy tym nie
utopiłem.
W tym miejscu doktor Kamenik opisywał interesujące przygody ze swojej praktyki
kolekcjonera. Ze względu jednak na to, że nie mają one bezpośredniego związku
z naszym tematem, musieliśmy część wywiadu opuścić.
Przyp. red.
W końcu pozostałem więc przy swoich Leptoderinach, chrząszczach jaskiniowych.
Nie ma ich wiele - zaledwie jakieś pięćset gatunków - ale nie uwierzyłby pan,
jakie są zajmujące! Gdzie tam do nich bogatkom, jelonkom, cieślom i wszystkim
innym entomologicznym „asom”. Rozumie się, że nie odznaczają się specjalną
urodą, nie są też olbrzymami, największy, noszący nawet miano: giganteus, czyli
ogromny, ma równo osiem milimetrów, ale komu sio nie podobają, nie musi ich
zbierać. A mnie się podobają!
No i kolega Bjelke zauważył pudełko, w którym właśnie znajdowały się nowe
nabytki z letniego pobytu we Włoszech, z jaskini na Cima Mandriola, przygotowane
do klasyfikacji i opisu. Kamień spadł mi z serca! Miałem już o czym mówić, no
i opowiadałem o nich tyle, jakbym zamierzał mu to pudełko sprzedać. Właściwie to
nie o nich - o nich tak wiele nie mówiłem, cóż bowiem można opowiedzieć laikowi
o chrząszczach, skoro jeden jest dlań podobny do drugiego i jeden od drugiego
szkaradniejszy: nożasty, niemal biały - ale o swoich łowieckich przygodach.
O tym można by mówić przez całe tygodnie. Zupełnie zapomniałem, że mam do
czynienia z chorym człowiekiem. W myślach odbywaliśmy podróże po Europie:
biegaliśmy z olbrzymiej jaskini Vjeternice w Hercegowinie do Siedmiogrodu,
następnie do Bałkańskiego Krasu, do zagadkowych labiryntów jaskiń w południowej
Francji z rysunkami praludzi i z powrotem do naszego Morawskiego Krasu, do
Macochy, i wreszcie do najgłębszej czechosłowackiej przepaści, do Barazdalaśe
w Słowacji. Z pewnością stanowiło to dla doktora Bjelke niemały wysiłek. Dość
późno zauważyłem, że jest blady i nieznacznie trzyma się za brzuch - krótko
mówiąc: przesadziliśmy. Własnoręcznie odwiozłem go automobilem - tak nazywamy
nasze szpitalne trzykołowe wózki - do pokoju i wymyślałem sobie, że też coś
takiego mogło mi przyjść do głowy. Tej nocy odwiedziłem miłego kolegę
przynajmniej pięć razy. No, nic mu się nie stało - spał jak suseł. Kamień spadł
mi z serca.
Po trzech dniach już go wypisywaliśmy. Pod śniadą opalenizną kryła się jeszcze
bladość, ale wszystko poza tym było w zupełnym porządku: rana zagojona, szwy
zdjęte - krótko mówiąc: pacjent pierwsza klasa! Chciał zdążyć przynajmniej na
zakończenie kongresu i uprosił ordynatora, aby go o te kilka dni wcześniej
zwolnił - za rewersem. Przyszedł do mnie na salę, gdy myłem się właśnie przed
operacją. Stojąc na progu dziękował mi i jakby mimochodem powiedział, że ma tam
u siebie, w Islandii, w Hafnarfjordur - to ci dopiero nazwa, nie? - przyjaciela,
znanego przewodnika po górach i jaskiniach, i że zapyta go o jakieś chrząszcze
dla mnie. I już go nie było. Nie zdążyłem mu nawet powiedzieć, aby nie zawracał
sobie tym głowy, że nie jest to aż tak istotne.
Prawdę mówiąc, nie wziąłem tej obietnicy poważnie. W większości wypadków chorzy
po operacji bardzo dziękują, a na ulicy to nawet pana nie poznają. Jesteśmy do
tego przyzwyczajeni, wcale nam to nie przeszkadza i nie oczekujemy żadnych
podziękowań za swoją pracę. Ja sam też nie kłaniam się do ziemi, kiedy mi
śmieciarz wypróżni pojemniki na śmieci albo dozorca zamiecie przed domem. Każdy
robi to, co potrafi, a jeśli tkwi w nim odrobina przyzwoitości, robi to
najlepiej, jak potrafi. Ale oto co się zdarzyło: za miesiąc, może za dwa,
przyszła bardzo elegancko zapakowana i zapieczętowana paczuszka z ogromną
ilością znaczków i pieczęci. Z Islandii...
Opakowanie ze znaczkami natychmiast zagrabił kolega Rużek, zagorzały
filatelista, a dla mnie pozostało pudełko. I lepiej na tym wyszedłem. Ułożono
tam pięknie i fachowo - w delikatnych trociczkach skropionych odrobinę kreozolem
- najbajeczniejsze okazy: kilka malutkich, niezwykle cennych przedstawicieli
rzędu Leptoderina, niewiele większych od mrówek, jeden Astagobius i wreszcie na
samym spodzie „złoty gwóźdź” - nie znana dotychczas odmiana Speleoplana, słowem:
wystarczająca ilość materiału do szczegółowych studiów. W miesiąc po tym ukazał
się, proszę: oto „Pismo Towarzystwa Entomologicznego”, tu, na pierwszej stronie,
artykuł: „Osiągnięcie czeskiego kolekcjonera”. Ten kolekcjoner, proszę pana, to
ja. A ten chrząszcz na rysunku to Speleoplanes giganteus var. Kam. To Kam. - to
od mojego nazwiska...
Krótko mówiąc: Bjelke odwdzięczył mi się po królewsku. Na szczęście udało mi się
jeszcze wydrzeć Rużkowi skrawek opakowania z adresem nadawcy i dzięki temu
mogłem mu nie tylko podziękować, ale także posłać różne książki
o Czechosłowacji, o Pradze, piękny drewniany czerpak z ludowym ornamentem i inne
drobiazgi. On mi się rewanżował publikacjami o Islandii, pantoflami ze skóry
renifera - mam je na nogach, pewnie pan zauważył - najbardziej niecierpliwie
jednak oczekiwałem zawsze małego drewnianego pudełeczka z chrząszczami.
I przyznać muszę, że nigdy nie czekałem długo. Leif Thorgunn, tak nazywał się
przyjaciel doktora Bjelke, był tak gorliwym zbieraczem, iż podejrzewałem go, czy
aby nie przeszedł na wiarę chrząszczy. Przynajmniej raz w miesiącu coś tam
znajdował - wprawdzie już nie nowe gatunki - byłoby zgoła nieskromnością coś
takiego wymagać - ale mimo to moje zbiory znacznie się wzbogaciły,
zainteresowało się nimi Muzeum Narodowe i przyszedł je obejrzeć pan profesor
Obenberger. Poklepał mnie po ramieniu i stwierdził, że jaskinie Islandii mam
najpełniej reprezentowane spośród wszystkich europejskich zbieraczy i że jeśli
następnym razem ten doktor Bjelke dostanie w Pradze zapalenia wyrostka
robaczkowego, to abym go łaskawie odstąpił preparatorowi Muzeum Narodowego. On
to też potrafi niezgorzej usuwać, no a muzeum zyska wspaniałe nabytki. Musi pan
wiedzieć, że od razu napisałem o tym doktorowi Bjelke: aby przekonał się, że
przyjaźń potrafimy cenić.
Pewnego jednak razu rozpakowawszy pudełeczko osłupiałem i siedziałem nad nim
bezradnie. W trociczkach leżały - jak zawsze do tej pory - Leptoderiny, dziesięć
sztuk, ale już gołym okiem spostrzegłem, że są wśród nich osobniki czterech
różnych wielkości. Oznaczenie miejsca znalezienia było jednak to samo: Sneffels.
Coś mi się tutaj nie zgadzało! To po prostu nie mogła być prawda!
Ach tak, pan nie rozumie, redaktorze. No to musze, panu zrobić w kilku słowach
wykład z entomologii. Wie pan z pewnością przynajmniej tyle, że chrząszcz nie
rośnie jak dziecko, że się przepoczwarzą i zmienia, ale kiedy już jest dojrzałym
drągalem, nie urośnie ani na włos. Jeśli więc spotka pan kiedy na miedzy dwa
czarne chrząszcze, jednego większego, drugiego zaś trochę mniejszego, niech pan
pamięta, że to nie tata z synem wyszli na przechadzkę, ale że spotkały się
przypadkiem dwa zupełnie różne gatunki, może tego samego rodzaju, ale na pewno
nie z jednej rodziny. My odróżniamy gatunki na podstawie każdego milimetra, a u
tych brzdąców różnicę stanowi nawet pół milimetra. I nigdy się nie mylimy. Cóż
jednak z tego, dlaczegóż nie miałoby żyć obok siebie kilka gatunków chrząszczy
różniących się rozmiarami - doprawdy, dlaczegóż by nie? Oczywiście, panie
redaktorze, i to jest istotne: nie w przypadku Leptoderinów! W każdej jaskini
żyje tylko jeden, najwyżej - i to już wyjątek - dwa gatunki. Trzy - nigdzie na
świecie. Może mi pan wierzyć, łapię chrząszcze pod ziemią już prawie dwadzieścia
lat.
Istniało kilka możliwości. Albo nieznajomy przyjaciel i dobroczyńca Thorgunn
pomylił coś i umieścił w jednym pudełku okazy znalezione w różnych miejscach,
albo też ów „Sneffels” - Bóg jeden wie, co to takiego, wówczas jeszcze tego nie
wiedziałem - to takie miejsce, gdzie nie obowiązują prawa entomologii. Jeśli
tak, to znajdowałbym się na tropie jeszcze większego odkrycia niż Speleoplanes
giganteus var. Kam.
Trzeciej możliwości, iż nie są to wcale gatunki, ale coś całkiem innego, nie
dopuszczałem wtedy nawet we śnie. Tłumaczy mnie trochę fakt, że nie pomyśleli
o tym także panowie z Towarzystwa Entomologicznego, którym chrząszcze pokazałem,
nie zdradzając im jednak, skąd je mam. To oczywiście już przejaw ostrożności
idiotów, którym wydaje się, że są na tropie odkrycia...
Szczyt wszystkiego miał dopiero nastąpić, kiedy po jakimś czasie przyszedł znowu
„Sneffels” z czterema Leptoderinami: trzy z nich należały do gatunku nadesłanego
w ostatniej przesyłce, czwarty zaś do innego, różniącego się rozmiarami gatunku,
czyli - ogólnie rzecz biorąc - do piątego.
Zupełnie zrozumiałe, że miałem zamiar natychmiast napisać do doktora Bjelke,
przedstawić mu całą tę historię i poprosić o sprawdzenie miejsc znalezienia
chrząszczy i o bliższe szczegóły. Nim jednak ze względu na nawał zajęć
i najrozmaitsze sprawy zabrałem się do tego pewnego wieczora, zadzwonił dzwonek
u drzwi i na progu stanął sam doktor Bjelke.
Uściskałem go, jakby należał także do plemienia słowiańskiego o czułym sercu,
a nie był Islandczykiem, ale nie wziął mi tego za złe. Wprost przeciwnie -
ucieszył się, że mnie widzi i że mi może opowiedzieć więcej, niż się da
w listach napisać, i to listach dość często podróżujących z Pragi do Islandii
i z powrotem. Tym razem przyjechał wprost do Pragi. - W klinice psychiatrycznej
- mówił - udoskonalono jakąś aparaturę służącą do badania uszkodzeń mózgu,
ulepszony elektroencefalograf, i islandzkie Ministerstwo Zdrowia posłało właśnie
doktora Bjelke, aby na miejscu zaznajomił się z działaniem urządzenia, przyjrzał
się mu i nauczył z nim obchodzić, a jeśli okaże się przydatne - zakupił dla
kliniki w Reykjavik. Pobyt jego miał trwać dwa miesiące.
Natychmiast zrezygnowaliśmy telefonicznie z pokoju hotelowego, który doktorowi
Bjelke przydzielił „Cedok”, ja przeprowadziłem się z łóżka na tapczan
i rozpoczęliśmy wspólne życie. Jak każdy porządny stary kawaler miałem w domu
jakiś tam rondel, korkociąg, kubeczki na herbatę i popielniczkę. Nic więcej nie
potrzebowaliśmy. Bjelke był zadowolony, a ja miałem przed sobą całe dwa miesiące
towarzystwa wspaniałego człowieka. W trzy dni później siedzieliśmy pod wieczór
na tarasie petrzyńskiego „Nebozizka”. Była wiosna, strahowski park kwitnął,
Praga pod nami leżała w półmroku i tylko wieże wynurzały się z tej lekkiej mgły
unoszącej się znad Wełtawy - proszę mi wierzyć, panie redaktorze, że taki widok
chwyta za serce nawet urodzonego prażanina, który do takich widoków jest
przyzwyczajony, a cóż dopiero cudzoziemca! Bjelke, chociaż widział Londyn, Rzym,
Paryż i inne miasta Europy, był wzruszony. Nie mógł wyjść z podziwu, a ja mu
oczywiście w tym nie przeszkadzałem, nawet kiedy zaczęło mi być porządnie zimno.
Jemu nie - rozumie pan: Islandczyk! W szczerej rozmowie podziękowałem mu
naprawdę z całego serca za jego przyjaźń i upominki. Machnął tylko ręką. Mogę
przecież - nie jemu, ale jego ojczyźnie - łatwo się odwdzięczyć: niechaj po
prostu napiszę - kiedy uznam, że mam wystarczającą ilość materiału porównawczego
- książkę o chrząszczach jaskiniowych Islandii. Bjelke postara się o jej wydanie
w Reykjavik - i rachunki między nami zostaną wyrównane. Jednym słowem -
proponował mi i nadal ofiarowywał swoją przychylność i życzliwość.
Propozycję - oczywiście - odrzuciłem. Nie - czułem się dostatecznie przygotowany
do takiego zadania i nie wydawało mi się to uczciwe.
- Nie ma o czym mówić! Postąpiłbym podobnie jak Jules Verne, który - nie będąc
nigdy w Islandii - napisał o niej całą książkę: „Wyprawa do wnętrza ziemi”.
Bjelke machnął ręką.
- Jyrry - mówił mi po imieniu, tylko że nie potrafił wymówić poprawnie czeskiej
formy imienia Jerzy: Jifi - ty się ciągle nie doceniasz. Kompleksy, świetnie to
rozumiem, jestem przecież psychiatrą. A jeśli idzie o Verne'a, to też nie masz
racji. Islandię bowiem odwiedził, wiem o tym z całą pewnością.
Nic podjąłem sporu, ale myśl ta nie dawała mi spokoju. Verne - mój ulubiony
pisarz - w Islandii? Nie czytałem o tym nigdy i nigdy nie słyszałem. Bjelke
jednak nie wracał już więcej do tej sprawy. Patrzył, jak zapalają się światła
Pragi, jak odbijają się w Wełtawie i załamują na jazach, słuchał śpiewu ptaków
w gałęziach pobliskich drzew i milczał. Był to wyjątkowo piękny wieczór,
redaktorze, jeden z najpiękniejszych, jakie nam Praga ofiarowała.
O Islandii i Verne'em jednak nie zapomniałem. Na drugi dzień Bjelke miał
spotkanie z technikami z „Chirany”, gdzie właśnie wyprodukowano ten aparat, tak
że mogłem po pracy pójść do biblioteki uniwersyteckiej i w czytelni przewertować
ze smakiem wszystkie dostępne życiorysy sławnego francuskiego marzyciela.
Oczywiście - nie myliłem się; Jules Verne nigdy nie był w Islandii. Odwiedził
bardzo różne kraje, ale na wyspie o mrożącej nazwie Ziemia Lodowa nigdy nie był,
a w żadnym wypadku przed napisaniem powieści: „Wyprawa do wnętrza ziemi”, to
znaczy przed 1864 rokiem.
Należy wyjaśnić, dlaczego „Jyrry” Kamenik zwraca się do doktora Bjelke po
nazwisku, a nie używa jego imienia: Gudmundur. Doktorowi Kamenikowi wydawało się
ono nieco za długie i nie brzmiało dość serdecznie - natomiast doktor Bjelke nie
życzył sobie, aby jego imię zdrabniano na - Gud, Dur czy wreszcie Mundur, no
i dlatego pozostano przy formie: Bjelke. Oczywiście kontakty między przyjaciółmi
nie stały się przez to mniej serdeczne.
Sprawdziłem też twierdzenie doktora Kamenika, jeśli idzie o pobyt Jules Verne'a
w Islandii. Nie wiedzieli nic o tym nawet biografowie francuscy (M. Allotte de
la Fuye: „Jules Verne, sa Vie, son Oeuvre”; Bastard Georges: „Jules Verne”
i inni), a co dopiero niemieccy (J. J. Honneger: „Jules Verne”; Gerda Schmokel:
„Die Belebheit des Stills in der Darstellungsart Jules Verne”) czy czescy (na
przykład J. M. Mafatka: „Nieznany Jules Verne”). Nic nowego nie przyniosły też
poszukiwania w wielkich encyklopediach powszechnych i literackich, chociaż
przejrzałem takie publikacje jak Encyclopedia Britannica, Wielka Encyklopedia
Radziecka, Larousse Universelle i tym podobne. Wszystkie źródła zgadzały się na
taka oto kolejność podróży Verne'a:
1859 - podróż do Szkocji i pobyt w Londynie;
1861 - podróż do Skandynawii odbyta wraz z przyjacielem Hignardem, pobyt w Danii
i Norwegii. Z podróży tej Verne powrócił szybko do Francji w związku
z urodzinami swojego pierworodnego syna.
Następną podróż do Stanów Zjednoczonych podjął Verne dopiero w 1866 roku na
pokładzie największego w owych czasach kolosa morskiego, na statku „Great
Eastern”, głośnym między innymi i dlatego, że on to właśnie przeciągnął
transatlantycki kabel z Irlandii do Ameryki.
A potem - aż do końca życia - Verne odbywał jedynie krótsze wyprawy swoimi
jachtami, noszącymi nazwy: „Święty Michał I”, „Święty Michał U” i „Święty Michał
III”, przeważnie po Morzu Śródziemnym.
O Islandii nigdzie ani słowa. Miał więc doktor Kamenik pełne prawo żywić
wątpliwość co do prawdziwości twierdzenia doktora Bjelke, wygłoszonego z tak
niezachwianą pewnością.
Przyp. red.
Bjelke z uśmiechem przyjął moje sprawozdanie z poszukiwań historyczno-
literackich.
- Ależ, Jyrry, nie twierdziłbym przecież czegoś, czego nie wiem z całą
pewnością. Przekonam cię, skoro tak bardzo leży ci na sercu sprawa badań
dotyczących Verne'a. Ale najpierw powiedz mi, czyś ty właściwie czytał jego
„Wyprawą do wnętrza ziemi”?
- Oczywiście! Co za pytanie?! Nie tylko czytałem, ale wraz z Józkiem, moim
długoletnim kolegą, przeżywaliśmy ją zupełnie serio. Zwrot: „O, cudowny
geniuszu” stał się niemal naszym hasłem, które powtarzaliśmy dotykając palcem
czoła przy każdej możliwej i niemożliwej sposobności.
Bjelke upił mały łyk kawy - nie mógł się przyzwyczaić do tych przerażających
ilości, którymi my, prascy lekarze, systematycznie się zatruwamy, i błysnąwszy
mądrymi ciemnymi oczyma, zwrócił się do mnie:
- Jyrry, czy mógłbyś mi odświeżyć w pamięci jej treść. Ot, tak, proszę cię,
w kilku słowach...
- A więc słuchaj: hamburski naukowiec, profesor Lidenbrock, znajduje w jakiejś
starej księdze skrawek pergaminu zapisany staroislandzkim pismem, runami.
Pergamin podpisany jest nazwiskiem znanego uczonego islandzkiego żyjącego w XVI
wieku, Arne Saknussema. Czy istniał w ogóle ktoś taki?
- Oczywiście - zapewnił mnie Bjelke. - To postać historyczna. Żył naprawdę
i nasze dzieci uczą się o nim w szkole.
- W porządku. A więc ten Arne Saknussem ukrył w zaszyfrowanym czterowierszu
wiadomość, że wścibstwo pozwoliło mu dotrzeć przez jakiś krater do środka ziemi.
Bratanek profesora Lidenbrocka - Axel i profesor idąc śladami Arne Saknussema
dostają się przez krater jakiejś islandzkiej góry do wnętrza ziemi. Rzecz dzieje
się w Islandii, przedtem już bowiem opisał Verne ten kraj i jego lud. Do środka
ziemi nasi podróżnicy nie docierają, ale znajdują się w jakiejś olbrzymiej
pieczarze, spotykają z prehistorycznymi zwierzętami, a w końcu z jakimś
praczłowiekiem pasącym stado mastodontów, po nieszczęśliwym zaś podłożeniu
ładunku wybuchowego porywają ich wody „wewnętrznego oceanu” i unoszą do
gardzieli wulkanu, który poprzez krater Stromboli we Włoszech wysadza ich
grzecznie na światło dzienne. Krótko mówiąc sci-fi według wszelkich reguł.
- Co to znaczy?
- Wybacz. Sci-fi to powszechnie używany skrót science-fiction, czyli innymi
słowy: powieść fantastyczno-naukowa.
- Aha. Posłuchaj no, Jyrry, czy ten profesor tylko z bratankiem zszedł w głąb
krateru?
- No wiesz, masz rację. To bardzo nieładnie z mojej strony, że zapomniałem
o twoim rodaku, któremu Verne powierzył rolę Anioła Stróża Lidenbrocka i Axela -
o zawsze spokojnym, mądrym i dzielnym Hansie.
- Hansie... a jakie on nosił nazwisko? Nie pamiętasz przypadkiem?
- Nie miał nazwiska. Po prostu Hans. Verne dość często w swoich powieściach
nazywał bohaterów jedynie imionami - Conseil z „Dwudziestu tysięcy mil
podmorskiej żeglugi”, Dick z „Tajemniczej wyspy” i inni.
- Widzę, Jyrry, że jesteś znakomitym znawcą twórczości Verne'a - to znaczy, że
wciąż jesteś jeszcze chłopcem, co zresztą jako doświadczony psychiatra dawno już
zauważyłem. Dlatego jesteś taki sympatyczny. Ale czy jesteś pewien, że nie
mylisz się w tym wypadku?
- Bjelke, nie chcesz chyba, abym zaraz jutro tę „Wyprawę do wnętrza ziemi” kupił
albo wypożyczył?
- Myślisz, że to możliwe? - spytał mój współlokator z nieoczekiwanym
zainteresowaniem.
O do licha, ale wpadłem, bądź co bądź wchodzi tu w grę duma narodowa. Jeszcze
tego tylko brakowało, żebym w praskich księgarniach nie znalazł tej powieści...
Nazajutrz rano pełen ufności zadzwoniłem do swojego znajomego z biblioteki
uniwersyteckiej i narodowej i poprosiłem, aby mi książkę przygotował. Po chwili
odezwał się telefon, przynosząc hiobowe wieści: „Wyprawy” nie ma ani
w bibliotece narodowej, ani w miejskiej. Wszystkie inne powieści Verne'a mogą mi
pożyczyć, ale właśnie „Wyprawy do wnętrza ziemi”, niestety, nie...
- O, do licha - powtórzyłem po raz drugi - ślicznie będę wobec doktora Bjelke
wyglądać! I wziąłem się do dzieła. Zasiadłem przy telefonie w gabinecie
ordynatora i rozpocząłem połów. Po chwili wzięła pierwsza ryba: antykwariusz
w Skofepce miał na półce niezwykle rzadkie pierwsze wydanie francuskie Hetzela:
„Voyage au centre de la terre”. Sam, niestety, po francusku nie umiem (zostały
mi tylko strzępy wiedzy z lat gimnazjalnych!), a Bjelke - o ile mi wiadomo -
również nie zna tego języka. Mimo to książkę zamówiłem. Kosztowała sto
pięćdziesiąt koron - niebagatelna sumka! Na szczęście biblioteka Muzeum Naprtska
posiadała to, czego właśnie szukałem - popularne niemieckie wydanie Weicherta
„Reise zum Mittelpunkt der Erde”, wprawdzie bez ilustracji, ale to nie szkodzi.
Po trzecie zaś ordynator usłyszawszy, jak telefonuję, oświadczył, że książkę
chętnie mi pożyczy. Jeśli dobrze pamięta, z całą pewnością ma ją jeszcze z lat
chłopięcych. I rzeczywiście miał ją w swoich zbiorach - w ten sposób mogłem
wieczorem przynieść doktorowi Bjelke z miną zwycięzcy dwa egzemplarze: czeski
w czerwono-złotej okładce, wydany przez Vilimka. Zna pan tę edycję, prawda,
panie redaktorze? Nad tajemniczym zamkiem w Karpatach przelatuje „Albatros”
Robura, nieco dalej unosi się balon „Victoria” ścigany przez Arabów na koniach,
w stronę księżyca zmierza pocisk prezesa klubu armatniego Barbisana, w dole zaś
- pod ziemią bestii - Nautilus kapitana Nemo rzuca potężne snopy światła na
nurka walczącego na śmierć i życie z ośmiornicą. A jeśli był pan jak ja gorliwym
czytelnikiem powieści Verne'a, to na pewno pamięta pan także rysunek w prawym
dolnym rogu: tam właśnie nieustraszony profesor Lidenbrock, Axel i wierny Hans
płyną z prądem lawy po morzu z płomieni, a do tego wszystkiego jeszcze jakiś
prehistoryczny gad szczerzy na biedaków zęby...
Okładka tego wydania bardzo się doktorowi Bjelke podobała, ale nic rzucił się na
książkę z niecierpliwością... Rozczarowało mnie to odrobiną, tyle przecież
poświęciłem wysiłku na jej zdobycie, nie mówiąc już o tym, że przetelefonowałem
co najmniej pięć koron...
Poprosił mnie, abym przejrzał czeskie wydanie i sprawdził, czy istotnie Verne
nie podaje nigdzie nazwiska Hansa. Posłuchałem go. Nie, nigdzie nie ma nazwiska,
wszędzie Hans, Hans i tylko Hans. Kartkowałem aż do strony pięćdziesiątej
dziewiątej, gdzie Jules Verne opisuje spotkanie profesora Lidenbrocka
z poleconym przez profesora nauk przyrodniczych w Reykjavik, pana Fridrikssona,
przewodnikiem Hansem.
Aha, tu to mamy:
„... ta surowa, milcząca i flegmatyczna figura nosiła nazwisko Hans Bjelke...” -
oto dosłowny cytat z Verne'a.
Bjelke! A więc to dlatego!
Mój towarzysz, jak się okazało, lepiej znał powieść Verne'a niż ja i nie chciał
sobie odmówić przyjemności obserwowania mojego zdumienia, wywołanego zbieżnością
nazwisk. Miałem go już zamiar porządnie - oczywiście na żarty - zwymyślać, ale
Bjelke był poważny, tylko oczy może bardziej mu niż zwykle błyszczały. Nim
zdążyłem coś powiedzieć, on sam się odezwał:
- Widzisz, Jyrry, ten Hans Bjelke z powieści Verne'a to mój rodzony dziadek.
Dlatego chciałem cię troszkę ukarać. Ale nie gniewasz się, prawda, Jyrry?
I możesz tu jeszcze coś sprawdzić, czegoś wczoraj nie wiedział. Nazwę krateru,
przez który powieściowa trójka zstąpiła w głąb ziemi.
Pospiesznie przewracałem kartki.
Sneffels! Miejsce, skąd pochodziły owe zagadkowe okazy Leptoderinów. Dlatego ta
nazwa wydawała mi się skądś znajoma...
DOKTOR BJELKE PROTESTUJE I POCZĄTEK AKCJI VAI.
Aby czytelnicy nie zagubili się w chaosie zdumiewających przygód, które
rozpoczynają się właśnie w chwili, gdy dobiega końca poprzednia rozmowa
z doktorem Kamenikiem, zdecydowałem się kontynuować narrację częścią wypowiedzi
doktora Bjelke, mimo że nagrałem ją jako jedną z ostatnich, i to w odległości
kilku tysięcy kilometrów od kawalerskiego gospodarstwa Jyrrego Kamenika na
Starym Mieście. Doktor Bjelke zrozumiał moje intencje, przeczytał przekład
poprzedniej rozmowy i rozpoczął dokładnie w tym miejscu, tu którym uważałem za
stosowne pierwszy wywiad przerwać.
Przyp. red.
Drogi panie redaktorze, mój czechosłowacki przyjaciel doktor Jyrry Kamenik myli
się w kilku punktach swojego wywiadu. Mogę to powiedzieć zupełnie otwarcie
choćby dlatego, że jest moim prawdziwym przyjacielem. A przyjaciele nie biorą za
złe nawet nieco ostrzejszej uwagi.
Przede wszystkim idzie tu o sprawę powieści Verne'a i naszej rodziny. Jyrry
przypuszczał - nie wiem dlaczego - że chciałem go ukarać. Oświadczył nawet panu,
że coś podobnego powiedziałem. To nieprawda. Twierdzenie, że pisarz Jules Verne
nigdy osobiście w Islandii nie był, stanowiło dla mnie nadzwyczaj ciekawą
wiadomość. Nigdy nie zajmowałem się bliżej życiorysem Verne'a - że jednak Jyrry
się myli, nie ulegało najmniejszej wątpliwości. Mój ojciec bardzo często
opowiadał mi o wizycie jakiegoś pisarza (zmienił jednak jego nazwisko na Vaarna,
bardziej odpowiadające duchowi naszego języka), który za pośrednictwem profesora
Fridrikssona z Reykjavik poprosił o pomoc dziadka, trudniącego się w razie
potrzeby oprowadzaniem cudzoziemców, dziadek bowiem - niekiedy myśliwy to znów
rybak - zawsze był biedakiem. Ale a propos profesora... Jak pan widzi, nazwisko
i osoba zgadzają się, tylko że ów profesor Fridriksson nie był - jak podaje
Verne - wykładowcą nauk przyrodniczych, ale geodezji, i korzystał z pomocy
mojego dziadka przy pracach mierniczych podczas wytyczania drogi z Reykjavik
wzdłuż wybrzeża poprzez Lundur (gdzie dziadek mieszkał) i Snoksdatur aż do
Stadur na północno-zachodnim krańcu wyspy. Oprócz tego ustnego podania -
zakładam, iż mogło ono powstać jak baśń czy legenda po przeczytaniu powieści
Verne'a, wydanej i u nas w 1890 roku - mam też, oczywiście, dowody nie do
zakwestionowania. Oto one.
Doktor Bjelke przyniósł z biblioteki małe płócienne ramki, w których - umocowana
czterema paskami tektury - znajdowała się fotografia młodego mężczyzny
o rozłożystej brodzie i kędzierzawych włosach. Stał z założonymi rękoma na tle
draperii.
Fotografia była stara, wyblakła już nieco, a jej szczególny brązowy odcień
i kształt prostokąta wielkości wizytówki na twardym kartonie wskazywały bez
wątpienia na ubiegłe stulecie. Bjelke wyjął fotografię z ramek i odwrócił. Na
drugiej stronie ozdobnym pismem wydrukowano nazwę firmy: Nadar. Tak, to był
dowód przekonujący: fotografia bezwzględnie przedstawiała Jules Verne'a. A co
więcej: młodego Verne'a. Według tej fotografii znany ilustrator książek
francuskiego pisarza, Rinu, wykonał jedyny jego portret, pojawiający się
w powieściach: postać profesora Arannaxa, bohatera powieści: „Dwadzieścia
tysięcy mil podmorskiej żeglugi”. Fotograf Nadar o prawdziwym nazwisku Gaspar
Felix Tournachon, „król fotografów i aeronautów”, był wiernym przyjacielem
Verne'a... Ów marzyciel i fantasta przyczynił się nawet w niemałej mierze do
sukcesów życiowych Verne'a. Nie mającego powodzenia młodego autora przeciętnych
powieścideł o straszliwych tytułach, takich jak: „Złamane źdźbła” czy „Zamki na
lodzie” zaznajomił on w 1861 roku na zebraniach w „Kółku czasopism naukowych”
z zasadami żeglugi powietrznej. A za rok, w jesieni, gotowa już była powieść,
dzięki której Jules Verne stal się sławny: „Pięć tygodni w balonie”. Jako wzór
balonu doktora Fergussona, bohatera książki, posłużył olbrzymi balon Nadara
„Geant” („Gigant”) przygotowujący się właśnie do pierwszych lotów.
Jules Verne też według zasług uwiecznił swojego przyjaciela Nadara -
najsympatyczniejszą postacią powieści „Wokół księżyca” jest „...ruchliwy
Paryżanin, ducha równie bystrego jak i dzielnego...” imieniem Michał Ardan. Nie
trzeba mieć tak wiele sprytu, aby rozpoznać w tej postaci Nadara. Rytownik Riou
i w tym wypadku wierny był modelowi i przekazał nam w ilustracjach do książki:
„Wokół księżyca” twarz Nadara wprawdzie nie nadzwyczaj piękną, ale poczciwą
i inteligentną.
Głównym dowodem był jednak francuski napis u dołu zdjęcia, pisany drobnym ostrym
pismem, tak jakby każda literka stanowiła drzewce sztandaru. Napis brzmiał:
„Dzielnemu Hansowi Bjelke za pomoc i uratowanie życia - wdzięczny Jules Verne.
27 lipca 1861 roku”.
27 lipca 1861 roku! A więc akurat starczyło czasu, by Verne wsiadł na statek i -
przeskakując po dwa schodki w biegu do swojego studenckiego mieszkania
dzielonego z małżonką Honoratą - zdążył na urodziny swojego syna Pierworodnego,
który przyszedł na świat w dniu 3 sierpnia.
Doktor Bjelke, który po wszystkich wydarzeniach wokół Dziury Świętego Patryka
stał się znakomitym i cenionym znawcą życia i twórczości Jules Verne'a,
potwierdził wszystkie moje domysły.
Przyp. red.
Widzi pan więc, że miałem pełne prawo spierać się z Jyrrym do ostatka, chociaż
zupełnie nie wiedziałem, dokąd nas cała ta polemika wokół życiorysu Verne'a
zaprowadzi.
Oczywiście, nie miałem wcale zamiaru Jyrrego „karać”, wprost przeciwnie:
chciałem go leczyć. Stwierdziłem bowiem - dzięki temu, że jestem lekarzem chorób
psychicznych - iż mój praski przyjaciel jest bardzo wyczerpany. Jego naczynia
zaczynały się - że tak powiem - starzeć szybciej, niż wskazywał na to jego wiek.
Pił zbyt wiele czarnej kawy, bardzo mało sypiał, łykał ciągle najprzeróżniejsze
proszki - wie pan doskonale, że każdy lekarz ma je pod ręką: jedne, żeby zasnąć,
drugie, żeby nie zasypiać, inne znów od bólu głowy albo na uspokojenie...
Nowoczesna nauka przyniosła obok ogromnych zdobyczy i tę rozpustę. Wydaje mi
się, panie redaktorze, że za jakieś sto lat będą już wytępione wszystkie groźne
śmiertelne choroby, nawet gruźlica i rak, ich miejsce natomiast zajmie jedna
jedyna: choroba spowodowana nadużywaniem lekarstw...
Postawiłem diagnozę i jednocześnie zaproponowałem środki terapeutyczne: Jyrry na
kilka tygodni musi oderwać się od swoich lekarskich zmartwień i - jeśli to
możliwe - zmienić otoczenie. W przeciwnym wypadku z tych pierwszych
ostrzegawczych objawów - jak niepokój, chorobliwe drżenie rąk, zanik pamięci -
rozwinie się długa i ciężka choroba. Objawy te stwierdziłem już zresztą podczas
swojej pierwszej przymusowej wizyty w szpitalu, kiedy to Jyrry zaopiekował się
mną jak dotychczas nikt jeszcze nigdy w życiu. Doskonale umiem rozróżnić, ile
troski poświęcono mi jako lekarzowi, a do tego jeszcze cudzoziemcowi, a ile
Jyrry dodał od siebie jak człowiek człowiekowi - i postanowiłem, że postaram mu
się odwdzięczyć za jego łaskawość i dobroć, które zresztą zaobserwowałem także
u innych lekarzy i pielęgniarek.
Jeszcze przed drugim pobytem w Pradze rozmawiałem z ministrem oświaty naszej
małej republiki - przypadkiem to mój przyjaciel, również lekarz - i otrzymałem
od niego zobowiązujące przyrzeczenie: jeśli specjaliści przyrodnicy
z uniwersytetu w Reykjavik uznają pracą Jyrrego o owadach jaskiń islandzkich za
ważki wkład i przyczynek do poznania naszej ojczyzny, zostanie on zaproszony
przez rząd islandzki na kilkutygodniowy, a może nawet kilkumiesięczny pobyt
w Islandii w celu zbadania chrząszczy jaskiniowych.
A ponieważ wiedziałem z góry, że Jyrry będzie się bronić, powołując się na swoje
obowiązki, na brak lekarzy na oddziale chirurgicznym, krótko mówiąc, że będę
miał niemałe kłopoty z uzyskaniem jego zgody na wyjazd do mojej ojczyzny,
starałem się znaleźć jak najwięcej interesujących powodów, które by tę podróż
uzasadniały i czyniły bardziej atrakcyjną. Prócz naszej przyjaźni, oczywiście...
No i proszę sobie wyobrazić: udało się. Ale to już zasługa wypadków, które
stanęły po mojej stronie. Jyrry chwycił przynętę. Odezwał się w nim miłośnik
najrozmaitszych zagadek, tym bardziej że właśnie przygotowywał pracę
o islandzkich owadach z „vernowskiego” krateru Sneffels, skąd to mój stary
przyjaciel, Leif Thorgunn, posyłał mu te przedziwne mrówki (czy co to właściwie
było). Mnie zaś - rzecz jasna - interesował problem pobytu Verne'a w Islandii
jako fragment dziejów mojego rodu, aż do tej chwili jasny - z jednym jednak
poważnym znakiem zapytania. Chciałem dowiedzieć się prawdy choćby dlatego, że
dziadek Hans stanowił zarówno dla mojego ojca, jak i dla mnie wzór mężczyzny
odważnego, zmagającego się z naturą i przeciwnościami losu nie ze względu na
siebie samego, ale by pomóc swojej rodzinie i sąsiadom w rybackiej osadzie
Lundur.
Rozpoczęliśmy więc akcję VAI - to znaczy Verne a Islandia - jakeśmy ją pół
żartem, pół serio nazwali. A rozpoczęliśmy ją - w myśl wspaniałego planu Jyrrego
- od uprzejmego listu do profesora Sörenssena, który na uniwersytecie
w Reykjavik wykładał gramatykę języka staroislandzkiego i był znakomitym
lingwistą oraz znawcą pisma runicznego i historii literatury islandzkiej.
Nazajutrz list nasz odleciał na pokładzie samolotu SAS do Reykjaviku, a po
tygodniu mieliśmy już odpowiedź.
Ale o tym najlepiej poinformuje pana sam list profesora Sörenssena. Znajduje się
w Pradze, włączony do archiwum VAI - właśnie wówczas Jyrry założył je
z troskliwością właściwą wszystkim specjalistom od chrząszczy... Albo wie pan
co? Jeszcze lepiej: chodźmy wprost do profesora.
Z WIZYTĄ U PROFESORA SÖRENSSENA
Wyobrażałem sobie uczonego, który zasłynął na całym świecie jako odkrywca
i tłumacz nie znanych dotychczas fragmentów północnonordyckich, islandzkich
podań Eddy i pieśni o bogu Tuiście, synu Ziemi, i jego synu Manie, jako
brodatego starca, pogrążonego w starych pergaminach i rękopisach. Tym bardziej
więc zdziwiłem się, kiedy za drzwiami z małą mosiężną tabliczką z napisem:
„Kierownik katedry” zastałem stosunkowo młodego mężczyznę w sportowym swetrze
z norweskim wzorem, opalonego na ciemny brąz i w ciemnych okularach w grubej
oprawie.
Później stwierdziłem że:
1 Profesor Sörenssen nie jest taki młody, na jakiego wygląda;
2 Nosi okulary, chociaż tak bardzo ich nie potrzebuje, aby wyglądać na swoje
lata i wzbudzać szacunek wśród studentów.
Prawdę powiedziawszy, nie w pełni mu się to udawało, tym bardziej że na biurku
obok książek, słowników, maszyny do pisania i telefonu leżały części wiązań do
nart, które pan profesor za pomocą śrubokrętu starał się usilnie połączyć
z powrotem w jedną całość. Poza tym pokój - oczywiście pełen kwiatów i książek -
był ogrzewany centralnie wodą z gorących źródeł. Między oknami wisiała rzeźba
ludowa: mityczny siłacz Gretti z islandzkich podań, a naprzeciw niego fotografia
Amundsena, słynnego badacza polarnego, opartego o skrzydło swojego samolotu.
- God dag! - przywitał mnie po duńsku, ale przypomniawszy sobie zaraz, kim
właściwie jestem (doktor Bjelke zapowiedział telefonicznie moją wizytę) zaczął
mówić płynnie i czysto po rosyjsku. Był to pretekst do nawiązania
przyjacielskiej, nieoficjalnej rozmowy. Sörenssen wyjaśnił mi, że właśnie języki
rosyjski i polski stanowiły dlań bramę wiodącą do odkrycia nie znanych
fragmentów staroislandzkicgo piśmiennictwa, które wraz z wyprawami Wikingów -
dziwnymi i zagadkowymi drogami dotarły na brzegi Bałtyku i do portów
północnoruskich.
Przyp. red.
- Nasz przyjaciel Bjelke jest najlepszym, jakby z podręcznika szkolnego
zaczerpniętym przykładem związków Islandii z krajami słowiańskimi. Nieprawdaż,
panie redaktorze? - zauważył. - Nie uda mu się ukryć, że któryś z jego przodków
był Słowianinem o jasnej karnacji - biełyj, biały - czym różnił się od smagłych
nordyckich wojowników. Najprawdopodobniej na „Ziemię Lodową” dostał się
z Jomborga, słynnej siedziby Wikingów u ujścia rzeki Odry, położonego niedaleko
dzisiejszego Szczecina. Wikingowie z Jomborga to były dzielne zuchy... Mógłbym
panu o nich opowiadać takie historie, że włosy by panu stawały ze strachu na
myśl o przygodach tych berserkierów o herkulesowej sile, których zapał
i obojętność na rany i ból stała się przysłowiowa na całym świecie. Mówi się, że
berserkierowie rzucali się w bój w szczególnym stanie ducha: z dziką
wściekłością i pianą na ustach oraz z wilczym wyciem. Po drodze łamali drzewa,
gryźli brzegi tarcz i walczyli, nie zważając na odniesione rany dopóty, dopóki
nie padli martwi... No, nasz miły Bjelke nie jest do nich zupełnie podobny. Na
szczęście. Nie byli to szczególnie mili kompani... I tak oto dochodzimy do
przyczyny pana wizyty u mnie. Jules Verne, aby zgodnie z prawdą przedstawić swój
pobyt w naszym kraju, użył prawdziwego nazwiska Hansa Bjelke - ale nie bardzo mu
ono - by tak powiedzieć - odpowiadało. Brzmi ono bowiem mało prawdopodobnie: nie
po islandzku - powiedziałbym. Celowo go więc unikał. Gdyby nasz dobry i dzielny
Hans nosił nazwisko: Thornsson, Olafsson, Greiflund czy też jakoś podobnie,
z całą pewnością częściej pojawiałoby się ono na kartach powieści. Ale to tylko
uwaga na marginesie.
Ale pan z pewnością chce się czegoś dowiedzieć o liście, jaki mniej więcej przed
rokiem otrzymałem od doktora Bjelke i jego praskiego kolegi, doktora Kamenika,
prawda? Z początku byłem nie tylko zdziwiony, ale i nieco zdenerwowany i zły, że
będę musiał dla jakichś tam niemądrych błahostek oderwać się od poważnej pracy.
Te przecież zrozumiałe, że kiedyś jako chłopak czytałem „Wyprawę do wnętrza
ziemi”, tylko że wówczas nawet mi się nie śniło, że będę się zajmować runami,
i całą tę bajeczkę o pergaminie Saknussema ledwie przerzuciłem, właściwie to -
prawdę mówiąc - po prostu przeskoczyłem, aby jak najrychlej znaleźć się pośród
przygód w środku ziemi. Wiadoma rzecz: chłopak! No i teraz - po upływie
trzydziestu lat - przesłanie Saknussema wróciło za karę na moje biurko: jako
niezwykle staranna kopia fotograficzna z pierwszego francuskiego wydania
Hetzela.
Doktor Kamenik sięgnął bowiem głąbiej do kieszeni i wspomniana edycja mimo
wszystko powędrowała z antykwariatu w Skofepce do jego kawalerki. Niemieckie ani
czeskie wydanie nie zamieściły oryginalnych ilustracji z pierwszej edycji, ale
tylko niezbyt dokładnie je przerysowały. Gdyby więc doktor Kamenik pożałował
niepotrzebnie wyrzuconych.” stu pięćdziesięciu koron i książki, bardzo zresztą
cenionej przez zbieraczy, nie kupił, nigdy - być może - nie dotarlibyśmy do
„Dziury Świętego Patryka”.
Przyp. red.
Ponieważ chciałem spełnić prośbę doktora Bjelke - czym mniejszy naród, tym
bardziej jego przedstawiciele starają się nieść sobie nawzajem pomoc na całym
świecie - a także dlatego, aby - szczerze mówiąc - mieć całą tę sprawę z głowy,
jeszcze tego samego wieczora zasiadłem do napisania listu do obu lekarzy, którzy
- jak mi się zdawało - niepotrzebnie wtrącali się do problemów językoznawstwa.
Runy na reprodukcji fotograficznej były poprzestawiane i całkowicie pozbawione
sensu, co mnie zresztą specjalnie nie zdziwiło. Pamiętałem jeszcze, że szło tu
o jakiś zagadkowy napis, do którego właściwego ułożenia potrzeba było zarówno
niemałej inteligencji profesora, jak i owego młodzieńca z książki Verne'a.
Interesujące było to, że runy nakreślono doskonale czy - mówiąc dokładniej -
doskonale napisano, i to z określonymi właściwościami typowymi dla epoki
historycznej i szczegółami dotyczącymi pochylenia i wzajemnego stosunku części
liter i kresek. Najwyraźniej można było tę dokładność stwierdzić na powiększonym
podpisie Arne Saknussema, wyglądającym tak, jakby dopiero co wyszedł spod pióra
pisarza owej epoki upadku, kiedy to na naszą literaturę narodową zaczynała mieć
niedobry wpływ łacina, oczywiście łacina barbarzyńska, nie mająca nic wspólnego
z pięknem i urodą języka Owidiusza czy Wergilego - przynieśli ją wszakże do
Islandii niedouczeni mnisi, którzy znali jedynie łacinę kościelnych obrzędów
i nie zdawali sobie nawet sprawy, jak piękna i dźwięczna to mowa.
Pismo nie są to martwe, raz na zawsze dane znaki, ale - odważam się twierdzić -
niemal żywa istota, zmieniająca się i rozwijająca zgodnie z duchem epoki i jej
smakiem i gustem. Nie należy się więc dziwić, że profesor Sörenssen już na
pierwszy rzut oka określił okres historyczny, z jakiego pochodzi pismo,
zamieszczone w książce Verne'a.
Posiadanie takiej wiedzy i umiejętności jest dla badacza starej literatury
wszystkich narodów warunkiem niezbędnym.
Przyp. red.
Podobnie jak pismo tak i język odczytanego w końcu napisu odpowiada „kuchennej”
łacinie Arne Saknussema.
Napis w pierwotnej oryginalnej wersji brzmi następująco:
In Sneffels Yaculis craterem kem delibat
umbra Scartaris Julii intra calendas descende,
audax viator, et terrestre centrum attinges.
Kod jęci. Arne Saknussem.
A oto przekład z tego niesmacznego wywaru łaciny kościelnej:
Jeśli zstąpisz do tego krateru, który
cień Skartarisu pocałuje pierwszego lipca,
dotrzesz, dzielny podróżniku, do środka Ziemi.
Co uczyniłem. Arne Saknussem.
Szesnastowieczny alchemik niemało - jak pan widzi - przyrzeka, ale ja już dawno
wyrosłem z krótkich spodenek i bardziej niż treść napisu zaintrygował mnie
pewien szczegół: ostatnia linijka łacińskiego oryginału, właściwie jedno tylko
króciutkie zdanie składające się z dwóch zaledwie słów: „Kod feci”.
Rani to uszy i uczeń w szkole otrzymałby za formę „Kod” murowaną dwóję, zanimby
zdążył otrząsnąć się ze zdumienia - właściwa bowiem forma brzmi: „quod” - mnie
jednak w tej chwili uderzyło, że ten niezwykły i wyjątkowo wstrętny barbaryzm
gdzieś już spotkałem. Przez jakiś czas szukałem w bibliotece i po chwili
daremnego szperania i przestawiania tomów znalazłem „Fragmenty dzieła Arne
Saknussema”, wydane w 1870 roku, które ocalały mimo prześladowania tego
alchemika i dziwaka przez Świętą Inkwizycję i mimo spalenia wszystkich jego
dzieł na stosie. No, oczywiście - powiedziałem sobie. - Zwyczajne brednie
alchemików o „krwawiącym pelikanie”, „białym lwie” - wielkie słowa zasłaniające
prosty fakt, że wytapianie złota, przemiana pospolitych metali w szlachetne to
bzdura i można to osiągnąć jedynie w cyklotronach, bombardując ołów ciężkimi
cząsteczkami, a tego Saknussem z całą pewnością nie potrafił. Natomiast wszędzie
tam, gdzie powinno być „quod”, używał stale dziwolągu „kod”...
Tak więc mogłem z całkowitym spokojem napisać doktorowi Bjelke: „Napis, jaki
przytoczył Jules Verne w swojej powieści fantastycznej „Wyprawa do wnętrza
ziemi”, pisany jest runami ściśle odpowiadającymi epoce, z której mają
pochodzić, i to w najdrobniejszych nawet szczegółach. Barbarzyńska łacina
przypisywana przez powieściopisarza Saknussemowi w zadziwiający sposób zgadza
się z jego rzeczywistymi wypowiedziami literackimi, łącznie z używaniem
specyficznych, właściwych tylko Saknussemowi nowotworów. Ogólnie rzecz biorąc
można powiedzieć, że Jules Verne z niezwykłą pieczołowitością przestudiował
materiały, zanim przystąpił do pisania swojej powieści, i poznał je znakomicie”.
W zakończeniu listu doktor Bjelke prosił mnie, abym dowiedział się, czy istnieje
możliwość wypożyczenia lub też jedynie przejrzenia cennego rękopisu „Heims-
Kringla”, czyli „Kuli Ziemskiej”, napisanego w XII wieku przez Snorra
Turlessona, w którym opisuje panowanie władców norweskich w Islandii. Jako
historyk literatury nie musiałem - rzecz jasna - nic sprawdzać. Znam tę księgę
bardzo dobrze - oczywiście tylko jej fotokopię. Oryginał na nieszczęście
przechowywano w bibliotece kopenhaskiej, skąd w okresie wojen napoleońskich,
kiedy wojska francuskie zajęły Danię, dostał się do Francji. Obecnie jako wielka
rzadkość spoczywa w szafie pancernej biblioteki w Amiens.
Rząd republiki Islandii usiłuje właśnie na drodze dyplomatycznej przekonać rząd
francuski, iż skarb ten powinien zostać zwrócony narodowi, dla którego ma
największą wartość - Islandczykom. Wydaje się, że pertraktacje te uwieńczone
zostaną pomyślnym wynikiem. Dopóki więc oryginał nie powróci, nasza pracownia
fotograficzna jest do dyspozycji doktora Bjelke i sporządzi mu tyle kopii
rękopisu Turlessona, ile tylko będzie sobie życzyć.
Oto więc wszystko, co napisałem doktorowi Bjelke i jego praskiemu przyjacielowi.
Potem rozmawialiśmy już z uprzejmym panem profesorem Sörenssenem o narciarskich
wiązaniach, o nowej technice jazdy na nartach po stromych zboczach, kiedy to
podczas szusów ciało przegina się zupełnie inaczej niż przedtem, o literaturze
islandzkiej, a wreszcie o planach profesora odwiedzenia Czechosłowacji...
Na dole przed budynkiem uniwersytetu czekał już niebieski samochód z doktorem
Bjelke za kierownicą, który ofiarował się odwieźć mnie przynajmniej na skraj
sceny wszystkich wydarzeń - zanim się jednak nimi zajmiemy, musimy na tych
kartach powrócić do Pragi, do taśmy magnetofonowej z zapisem rozmowy z doktorem
Kamenikiem.
Przyp. red.
DOKTOR KAMENIK OPOWIADA O PIERWSZYCH ZNAKACH ZAPYTANIA
Rozumie pan, panie redaktorze, że nie mogłem niczym zakochany młodzieniec
oddalać się od łóżek pacjentów i wybiegać listonoszowi naprzeciw. Dałby mi za to
ordynator! Siedziałem jak na szpilkach. Na szczęście Sörenssen okazał się pełnym
galanterii dżentelmenem i nie upłynął nawet tydzień, a miałem już odpowiedź.
Prócz mnie i doktora Bjelke czekał na nią również filatelista Rużek. Wiadoma
rzecz!
List przeszedł wszelkie oczekiwania, tak jakbyśmy się z panem profesorem języka
staroislandzkiego umówili... Tylko że on, oczywiście, nie miał nawet pojęcia,
o co chodzi.
Natychmiast przekonałem się, że nasz miły Juliusz Verne rzeczywiście odwiedził
Amiens, a to dnia 8 maja 1856 roku, kiedy odbywał się ślub jego przyjaciela
Lelarge'a. Verne był świadkiem i zamierzał po dwóch dniach udać się w drogę
powrotną do Paryża, tylko że - niech pan zechce i to przyjąć do wiadomości -
człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi. Dwa dni przekształciły się w kilka
miesięcy. Młody Jules bowiem zapatrzył się w piękne oczy siostry panny młodej,
młodziutkiej wdowy Honoraty Morel z domu de Viane. Najpierw chodził wzdychając
smętnie pod jej oknami, po czym zdobył się na odwagę i porozmawiał z matką - to
zrozumiałe: inaczej się wtedy tych spraw nie załatwiało! - następnie z ojcem,
a wreszcie (przynajmniej sądzę, że dopiero na końcu) z Honoratą, którą też
przywiózł ze sobą do Paryża. Oczywiście jako swoją żonę. Miłość w jego wypadku
nie była jednak aż tak ślepa, by przysłoniła mu cały świat. Nie spędzał już
każdej wolnej chwili pod oknami Honorci, ale rozglądał się za pomysłami do
powieści i sztuk teatralnych, a także po mieście, do którego za szesnaście lat
się przeprowadził, osiedlił się na stałe i gdzie też umarł. Już wówczas był
zdecydowany jak najprędzej porzucić zajęcie maklera giełdowego i poświęcić się
wyłącznie literaturze. Można więc z całą pewnością przypuszczać, że któregoś
dnia odwiedził bibliotekę i obejrzał jej najwspanialszy zabytek - rękopis
Turlessona... I że - być może - miał szczęście. Mogło to - z grubsza rzecz
biorąc - wyglądać tak, jak to później przedstawił w swojej książce...
Chwileczkę, tu to mamy:
.... wtem wypadek niespodziewany zmienił nagle tok naszej rozmowy. Ze starej
książki wypadł na ziemię kawałek brudnego i zaplamionego pergaminu. Stryj mój
chciwie chwycił to cacko. Stary jakiś dokument od niepamiętnych może czasów
zamknięty w zapleśniałej księdze musiał koniecznie mieć ogromną wartość w jego
oczach...”
Jak pan myśli, panie redaktorze: ilu ludzi w ospałym Amiens ubiegłego stulecia
interesowało się staroislandzkim pismem runicznym i norweskimi królami? Jeśli
jeden na sto lat, to i tak dużo. Mieszkańcy tego grodu zadowalali się pełnym
szacunku spozieraniem na tom oprawny w starą uczciwą świńską skórę z obitymi
miedzią rogami, wysadzanymi kolorowymi szkiełkami, i co najwyżej przejrzeli
jedną, dwie karty, ale któż będzie się dłużej przypatrywał znakom, których nie
rozumie? Krótko mówiąc: Verne, wścibski i wszędobylski, miał odrobinę szczęścia
i prawdopodobnie spomiędzy kart albo też - o to bowiem najłatwiej, bo tam
znajdują się zazwyczaj różne cenne rze - czy - z grzbietu książki wytrząsnął
autentyczny rękopis Saknussema. Rzecz jasna, znał się na tym - za przeproszeniem
- jak kura na gwiazdach, ale że miał romantyczną naturę, powiedział sobie:
znajdzie się przecież ktoś, kto mi to przeczyta i przetłumaczy... I nie pomylił
się...
Tę naszą - nazwijmy ją tak - roboczą tezę profesor Sörenssen poparł dodatkowo
stwierdzeniem, że napis u Verne'a jest zgodny z jego prawdopodobną postacią, to
znaczy: tak by wyglądał, gdyby naprawdę został przez Saknussema napisany...
Tego wieczoru leżeliśmy obaj - Bjelke i ja, on na łóżku, ja na tapczanie, on
z niemieckim, ja z czeskim przekładem Verne'a - i czytaliśmy, czytaliśmy bez
przerwy. Niekiedy tylko wymienialiśmy kilka zdań albo zapalaliśmy papierosa...
I chyba dwa razy zaparzałem kawę. Bjelke - rzecz dziwna - nie burczał i wbrew
swoim przyzwyczajeniom pociągnął łyk kawy, mimo że był już późny wieczór.
- Słuchaj no, Jyrry, czyś zwrócił uwagę, jak wspaniale opisuje islandzkie
obyczaje i przyrodę, kiedy przedstawia podróż profesora Lidenbrocka z Reykjavik
na Sneffels?...
A po chwili:
- Słuchaj, Bjelke, czy te islandzkie słowa napisane są prawidłowo?
- Bezbłędnie!
- Hmm...
Krótko mówiąc: nim północ minęła, obaj byliśmy święcie przekonani, że Verne
naprawdę był w Islandii - i to nie tylko ze względu na świadectwo rodzinnych
pamiątek doktora Bjelke, ale i samej powieści - i że, co więcej, znalazł rękopis
Saknussema. Niech mnie pan dobrze zrozumie: można zebrać całe sterty materiałów
do powieści, można przestudiować setki książek, ale pisarz, który - jak Verne -
związany jest umową przewidującą napisanie kilkudziesięciu książek i składanie
dwóch tomów rocznie, nie będzie tracił drogocennego czasu na szukanie kresek
przy islandzkich runach i zastanawianie się nad sposobem wyrażania się w języku
łacińskim, właściwym absolutnie nieznanemu alchemiście. Byłoby to ciągnięte za
włosy i nie przypominało metod pracy Verne'a nad innymi powieściami, gdzie
fantazja - oczywiście, genialna - nierzadko pokrywa się z wynikami -
rzeczywistymi wynikami - nauki, badań naukowych...
Jeśli założyć, że nasze przypuszczenia były prawdziwe, to wówczas wyłaniały się
dwie całkiem nowe związane ze sobą zagadki, czekające na rozwiązanie.
Pierwsza: czy Jules Verne w ogóle ukrywał swój pobyt na Islandii?
Druga - ważniejsza - jeśli tak, to dlaczego, do wszystkich diabłów, go ukrywał?
Tego nie mogliśmy się z książek dowiedzieć. Bjelke twierdził, że życiorysy Jules
Verne'a przepisywano bezwstydnie z jednej monografii do drugiej i że nie należy
wyłączać przypadku, iż pierwszy biograf zapomniał po prostu o islandzkiej
wyprawie pisarza i w ten sposób wiadomość o tym nie znalazła się w żadnej innej
pracy. Uważał to za najprostsze wyjaśnienie - mnie jednak wciąż się wydawało, że
sprawy musiały wyglądać inaczej. Przede wszystkim dlatego, że tak ważna chwila
w życiu Verne'a nie mogła ujść uwagi badaczy, tym bardziej że Islandia pojawia
się jeszcze w innych jego powieściach, na przykład w „Złotym wulkanie”.
Odgrywała tu też rolę sympatia moja i szacunek dla czeskiej książki J.M.
Maratki, który wykorzystał oryginalne, a nie zapożyczone materiały. Nie
pozostawało nic innego, jak rozpocząć badania bezpośrednio we Francji. Poczciwy
doktor Bjelke ofiarował się, że pojedzie tam za kilka miesięcy w czasie swojego
urlopu, ja również zamierzałem się tam udać ze względu na moje chrząszcze, ale
dopiero, kiedy będzie jakaś nadzieja ich znalezienia, a więc w lecie. A myśmy
się bardzo niecierpliwili. Na szczęście udało się nam zdobyć informacje
wcześniej, niż się spodziewaliśmy.
I jeszcze - abym nie zapomniał wątku - sprawa chrząszczy... Te pięć gatunków
Leptoderinów z jaskini krateru Sneffels, redaktorze, stanowiło kolejną zagadkę.
Największą ze wszystkich. Tylko wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze, że i ona wiąże
się ściśle z poprzednimi dwoma...
POZNAJEMY ALENĘ KRALÓWNĘ
Aby dotrzeć do Aleny Kralówny, musiałem wspiąć się aż na czwarte piętro nowo
zbudowanego gmachu Akademii Nauk w Diejwicach. Tam bowiem znajduje się jej
królestwo ciemni i aparatów fotograficznych wszelkiego rodzaju i wieku: od
najnowszych lśniących chromem aż po sędziwe antyki z drzewa, o rogach obitych
mosiądzem. Alena z całym zaufaniem wyznała mi, że właśnie te ostatnie lubi
najbardziej. Dowiedziałem się również, że chętnie chodzi na mecze hokejowe, że
ubóstwia filmy włoskie i kremy i że ma nerwy napięte jak struny (tak się -
dosłownie - wyraziła), bo właśnie złożyła podanie o przyjęcie do sekcji
fotograficznej Związku Plastyków i czeka, co z tego wyniknie.
Alena Kralówna już od siedmiu lat pracuje jako fotograf w Akademii Nauk i Muzeum
Narodowym. Na pewno znacie jej zdjęcia - to te wspaniale oświetlone kryształy,
motyle i chrząszcze, którymi cały szereg autorów dziel naukowych i artykułów
ilustruje swoje prace. Jest mistrzem fotografii dokumentalnej, a w dziedzinie
zdjąć drobnych owadów nie ma prawdopodobnie równego sobie rywala
w Czechosłowacji, nie mówiąc już o rywalce. Fotografia artystyczna, portrety
i pejzaże - tym zajmuje się tylko w niedzielą (jako zagorzały amator - tak się
wyraziła).
Krótko mówiąc nazwisko Aleny Kralówny coś znaczy, ale mimo to woda sodowa nie
uderzyła jej do głowy. Nadal jest owym miłym dziewczątkiem, o wielkich, szeroko
otwartych oczach, w których taił się przestrach, dziewczątkiem, jakie przed laty
przyszło wprost z ławy szkoły zawodowej po raz pierwszy do Akademii. Tak też się
zresztą zachowuje i wyraża.
Przyp. red.
- Jurka... chciałam powiedzieć doktora Kamenika poznałam, oczywiście, w Muzeum
Narodowym w sekcji chrząszczarzy. Rzecz jasna: myślę o entomologach. Ale ta
nazwa, którą dla nich wymyśliłam - chrząszczarze - wcale im nie przeszkadza...
Poprosił mnie wtedy, abym sfotografowała mu do jakiegoś artykułu naukowego kilka
pędraków, a kiedy się wymigiwałam, że mam bardzo dużo pracy, robił takie
okropnie nieszczęśliwe miny, że w końcu to jego pudełko z poprzyszpilanymi
skarbami dołożyłam do całego stosu innych i zaciągnęłam do swojej fotonory.
Kiedy przyszedł po zdjęcia, przyniósł mi zgnieciony bukiecik fiołków - była
właśnie wiosna - i sprawiło mi to większą przyjemność niż bombonierka z szeroką
wstążką, jaką dostaję za kamyki, proszę wybaczyć, chciałam powiedzieć za zdjęcia
minerałów od docenta Marśalka. Dla doktora Kamenika fotografowałam jeszcze
kilkakrotnie - wtedy już nosił swoje pudełko do mnie i zawsze pokonywał piętra
po dwa razy, ponieważ zapominał o podpisie na przepustce. Kiedyś, właśnie
w okresie największego zamieszania i zawracania głowy przed moją podróżą do
Amiens, doktor Kamenik przybiegł do atelier, tym razem bez Ferdów, tak nazywałam
jego mrówki, a on się wtedy bardzo złościł i tłumaczył, że nie są to mrówki, tym
bardziej nie mróweczki, tylko chrząszcze. Zamiast zamówienia wyrzucił z siebie
jakieś nieskładne opowiadanie o doktorze z Islandii, starym pergaminie z runami
i młodzieżowym pisarzu Verne'em. Kiedy zaczęłam patrzeć jak zraniona sarna - a,
to, proszę pana, znakomicie potrafię - zlitował się. Powiedział, że widzi, ile
mam roboty, że pozwoli sobie poczekać na mnie po pracy przed Akademią. No,
roboty naprawdę miałam pełne ręce. Jechałam do Francji, aby sfotografować całe
mnóstwo rzeczy, przede wszystkim słynny zbiór motyli Neuffelta do wielkiego
atlasu przygotowywanego przez chrząszczarzy Akademii. Pakowałam właśnie aparaty,
przybory fotograficzne, obiektywy, elektronowe lampy błyskowe, płyty,
reflektory, sznury, a wszystko to na wszelki wypadek układałam w wacie, tę
z kolei w wacie drzewnej, watę drzewną w papierze, papier w pudełkach, pudełka
w skrzyniach - wie pan, jak się to robi, prawda? Pewnie się pan też domyśla, że
o doktorze Kameniku na śmierć zapomniałam. Siedziałam tu do szóstej i omal nie
umarłam ze strachu, kiedy na mnie fuknął. Czekał na mnie niczym cierpliwy amant
na filmie i bohatersko opanował gniew, że czeka już niemal dwie godziny, chociaż
najchętniej - jak sam potem przyznał - rozdeptałby mnie jak żmiję. Co robić?
Musiałam biedaka jakoś usatysfakcjonować, zaciągnęłam go więc do „Riviery” - to
taka kawiarenka w pobliżu Akademii - i cierpliwie wysłuchałam.
O wszystkim, co mi opowiadał, już pan słyszał, prawda? To świetnie! Zaoszczędzę
sobie dłuższego gadania. Krótko mówiąc - przyrzekłam, że postaram się w Amiens
znaleźć Muzeum Jules Verne'a, a jeśli je znajdę, to sprawdzę, czy nie ma tam
żadnej wzmianki o pobycie pisarza w Islandii około 1861 roku. Doktor Kamenik był
po prostu wspaniały, palił się z niecierpliwości i z jego oczu można było
wyczytać, że najchętniej widziałby mnie już z powrotem z całym mnóstwem
informacji. Potem opowiadał mi o swoich chrząszczach, o podróżach w poszukiwaniu
coraz to nowych okazów, o szpitalu i o swoim islandzkim koledze... Zachowywał
się w stosunku do mnie, jakbym była gwiazdą fotografiki i wyświadczała mu Bóg
wie jaką łaskę, i wcale nie zwrócił uwagi na to, że właśnie tam, przy tym
marmurowym stoliku, nad filiżanką czarnej kawy, zaczęłam go kochać. Napełniło
mnie to lękiem - wie pan, Jurek ma już na skroniach wiele siwych włosów i niemal
czterdziestkę na karku - ale wkrótce przyzwyczaiłam się do tego i nie żałuję. Za
miesiąc odbędzie się nasz ślub. O tym pan nie wiedział, prawda?
Jurek miał zresztą niemało szczęścia, że się w nim zadurzyłam, w przeciwnym
bowiem razie o muzeum Verne'a pewnie bym nawet nie pomyślała. Nie wiedziałam, do
czego się najpierw zabrać, z całego Amiens to właściwie znam tylko pokój
preparatora muzeum miejskiego, w którym rozłożyłam się obozem i fotografowałam
od rana do wieczora trzydzieści tysięcy motyli Neuffelta. W nocy wywoływałam
próbne zdjęcia - wie pan, kolorowa fotografia jest bardzo kapryśna i wymagająca,
wystarczy troszkę niższe napięcie w sieci, światło zmieni odcień barwy, człowiek
wcale na to nie zwróci uwagi, a fotografia jest już czerwona - zupełnie jakby ją
polano sosem pomidorowym...
Na Verne'a przeznaczyłam poniedziałek, bo tego dnia muzeum miejskie jest
zamknięte, a jego portier, preparator i kustosz stanowczo odmówił zmarnowania
dla zwariowanej fotografki wolnego przedpołudnia. Muzeum znajduje się w domu
Verne'a na rogu ulicy Karola Dubois i bulwaru Longueville. Szczerze mówiąc: za
żadne skarby świata nie chciałabym tu mieszkać. Ten Jules Verne miał przedziwne
pomysły. Dom wygląda raczej jak zamek, ma nawet wieżę, górującą nad obu
piętrami. I tam właśnie, w okrągłym pokoiku na wieży, umieścił Jules Verne swój
gabinet. Zachowany jest w takim stanie, jak wyglądał za życia pisarza - ślicznie
za taki gabinet dziękuję! Bardziej przypominał celę klasztorną - krzesło, byle
jak wyheblowany stół, lampa, kałamarz i to już chyba wszystko.
W całym domu znajdują się książki Jules Verne'a, fotografie autora, jego rodziny
i jachtów, powiększone ilustracje podobne jak dwie krople wody do zdjęć
z czeskiego filmu „Diabelski wynalazek”, przedmioty, do których pisarz był
przywiązany, i wszystkie publikacje, jakie ukazały się o nim na całym świecie.
Także te chińskie i japońskie, turkmeńskie i inne, pisane różnego rodzaju
zygzakami, jemu są poświęcone - jak mi to wyjaśnił stareńki kustosz muzeum. Miał
wprawdzie wychodne, ale mimo to znajdował się w muzeum, i kiedy zastukałam do
drzwi, odkurzał akurat modele „Świętych Michałów” - I, II i III (tak właśnie -
żeby pan wiedział - nazywały się jachty Verne'a). Najpierw usiłował udawać
groźnego i wyraźnie chciał się mnie pozbyć, ale kiedy nie ustępowałam, wpuścił
mnie jednak do środka. A jak mu powiedziałam, że przyjechałam z Pragi,
z Czechosłowacji, gotów był mi przynieść wszystko, czego tylko bym zażądała.
Rzuciłam się przede wszystkim na szczegółowy życiorys Verne'a umieszczony
w jednej z gablotek ściennych. Nie - o Islandii ani słowa. Tylko Ameryka, Dania
i Norwegia, ale o tym mi już Jurek mówił.
Wytłumaczyłam dziadkowi, o co mi chodzi. Kręcił głową tłumacząc, że to zupełnie
zbyteczny wysiłek, bo Verne w Islandii nie był nigdy w życiu... A szkoda, że nie
był - mówił. Bo mógłby napisać powieści jeszcze piękniejsze niż „Wyprawa do
wnętrza ziemi” i „Złoty wulkan”. Ażebym się w pełni przekonała, że mówi prawdę,
pokaże mi skarb niedostępny przypadkowym gościom i turystom. Podreptał dokądś
i po chwili przyniósł pokaźną księgę w świńskiej skórze o wytartej oprawie
i nieco pozaginanych rogach. Był to własnoręcznie przez Verne'a pisany dziennik,
który zaczął pisarz prowadzić w 1855 roku i prowadził aż do samej śmierci.
Dziadek ostrożnie - czubkami palców - przerzucał karty, aż dotarł do roku 1861,
roku podróży Verne'a do krajów skandynawskich. Czytaliśmy razem. Tak - to
właśnie to. Linijki pięknego, wyraźnego pisma, od niechcenia rzucane uwagi,
które autor na pewno rozumiał i które zawierały dlań cały szereg przeżyć
i doświadczeń.
Kilka zdań o Danii, o Kopenhadze, spotkanie z jakimś starym znajomym nazwiskiem
Trappe na molo przy promie do Szwecji, następnie Sztokholm i okolice, wyrazy
podziwu na widok najnowocześniejszego tartaku parowego w lasach koło Borklandu,
a nawet rysunek zabawnej maszyny parowej - olbrzyma, przewyższającego rozmiarami
sam budynek tartaku. I na tym koniec. Dalsze notatki odnosiły się już do okresu
po urodzeniu syna Michała, do którego niedobry Verne ledwie zdążył na czas
przyjechać.
- No i widzi pani - użalił się nade mną staruszek. - A przecież ja to wszystko
od razu panience powiedziałem. Pan Jules i Islandia, nie, to niemożliwe...
Musiałbym coś o tym wiedzieć...
- Jeszcze chwileczkę, panie kustoszu! - wstrzymałam szybko staruszka
zamierzającego natychmiast odnieść dziennik do jakiejś skrytki. - Czy nie
zechciałby pan być tak uprzejmy i pokazać mi raz jeszcze tę kartę, którą
czytaliśmy jako ostatnią...
Mój przewodnik wzruszył lekko ramionami, ale odpowiednie miejsce przewracając
ostrożnie karty odnalazł. Tak - tutaj coś się nie zgadzało! Przede wszystkim to:
Jules Verne - przynajmniej zgodnie z tym, jak mi go Jurek, wielbiciel pisarza,
przedstawił - był umysłowością jasną, naukową, staranną - tak samo jego dziennik
był wprost wzorem przejrzystości i pieczołowitej troski o ład i w ogóle
wszystkiego, czego mnie brakuje. A mimo to rozdział o pierworodnym synu, pełen
czułych słów i planów, jakie w stosunku do tego pędraka żywił, zaczynał się
wprawdzie na osobnej stronie, ale dopiero od drugiej linijki. Nad nią znajdowało
się jeszcze tylko jedno jedyne słowo, kończące opowieść o Skandynawii. Czyżby
nie dało się go wcisnąć w ostatni werset na przedniej stronie? - zapytałam się
w duchu. - Nie, nie dało się wcisnąć. Nie było tam dosyć miejsca. Oczywiście,
nie chciało mi się wierzyć, aby Jules Verne, który jako pisarz musiał się
przecież doskonale orientować w ilości liter swego rękopisu - choćby ze względu
na honorarium, które - jak wiadomo - jeszcze dzisiaj oblicza się na podstawie
ilości liter - nie potrafił skończyć zdania równo ze stronicą. To - po pierwsze.
Po drugie w dzienniku nie było nawet wzmianki o spodziewanym powiększeniu się
rodziny, milczał też pisarz jak grób o drodze powrotnej - opis Skandynawii
kończył się na tartaku parowym koło Borklandu. Koniec i kropka. A przecież na
pokładzie statku musiał pan Verne mieć dostatecznie dużo czasu, aby o tym
wszystkim przynajmniej parę słów w dzienniku napisać.
Największą radość sprawiło mi jednak odkrycie trzeciej sprawy: ostatnie słowo
opisu skandynawskiej wyprawy na nowej stronie napisane było innym atramentem niż
poprzednie zdania. Rzucało się to w oczy nawet po stu latach, kiedy atrament nie
był już czarny, ale jasnoszary. No - krótko mówiąc - kiedy wyglądał już jak
stuletni atrament. Słowa tego nie napisał więc Verne równocześnie z całym
zdaniem, ale kiedy indziej, najprawdopodobniej już przy notatkach odnoszących
się do małego Michałka.
Czułam się - słowo daję - jak Sherlock Holmes. Ogarnęła mnie detektywistyczna
gorączka. W pewnej chwili uświadomiłam sobie, że ostatnie zdanie skandynawskiego
notatnika nie było kiedyś ostatnim, że dalszy fragment tekstu ciągnął się na
następnej stronie, a może nawet na kilku, które zostały wyrwane i zniszczone...
Jules Verne dopisał następnie to jedno jedyne słowo, aby zdanie nie straciło
sensu, i kontynuował swoje notatki.
Numeracja stron w dzienniku była prawidłowa - to jednak, rzecz jasna, o niczym
nie świadczyło. Bardzo możliwe, że spaginował je staranny bibliotekarz dopiero
później, po śmierci pisarza. Potwierdziło to jeszcze moje okropne podejrzenia -
zeszyt bowiem liczył 284 strony. Ta dziwna liczba nie chciała mi wyjść z głowy:
dlaczego właśnie 284? Dlaczego nie 300? Albo też 250? Po chwili jednak zdałam
sobie sprawę z faktu, że Francuzi z ogromną rozkoszą używają do dzisiaj tuzinów,
kop i w ogóle rozmaitych skomplikowanych i podstępnych miar ze wszystkich innych
prócz jednego właściwego systemu dziesiętnego - i byłam od razu w domu. Zeszyt
liczył pierwotnie 288 stron, dwa grosy. Brakowało więc czterech stron!
Opamiętaj się, dziewczyno! - podszeptywał mi rozum. - Przecież mogła się po
prostu przed stu laty pomylić dziewczyna licząca w introligatorni kartki. Być
może Verne wyrwał zupełnie inne strony, bo zrobił na nich kleksy, któż to wie?
Doktor Kamenik ci po prostu zawrócił w głowie i widzisz zagadki nawet tam, gdzie
ich nie ma...
Na wszelki wypadek poprosiłam jeszcze - olśniona nagłą myślą - zacnego dziadka,
aby mi łaskawie znalazł notatki Verne'a odnoszące się do okresu przed ślubem,
wypełnionego zalotami w Amiens. Uśmiechnęłam się przy tym do niego najponętniej,
jak potrafiłam, aby przypadkiem nie stracił cierpliwości i nie wyrzucił mnie za
drzwi. To pomogło. Po chwili pochylaliśmy się nad kartą zapisaną samymi
Honoratami. Honorata występowała w każdym zdaniu przynajmniej dwukrotnie. Jules
Verne, przyszły genialny i znany na całym świecie pisarz, wypisywał o swojej
wybrance równie niemądre i banalne zdania jak każdy normalny zakochany chłopak.
Ale chwileczkę! Tu, na końcu karty, coś bardzo starannie wytarto twardą gumką
albo nawet wyskrobano scyzorykiem. Właśnie w owym miejscu raz jeszcze pojawiła
się Honorata, tym razem dla odmiany „bardzo piękna w białej sukni”. Być może, iż
wmawiałam to sobie, ale i tu atrament wydawał się innego koloru i bardzo
przypominał mi ten, którym Verne napisał ostatnie słowo swojego skandynawskiego
notatnika. Zwróciłam uwagę dziadka na wyskrobane miejsce. Poprawił okulary
i niemai dotknął nosem karty, ale pismo rzeczywiście usunięto bardzo dokładnie -
jedynie chropowata powierzchnia papieru wskazywała na dawną ingerencję. I ja nie
miałam więcej szczęścia! Cóż robić? - powiedziałam sobie - musisz teraz,
dziewczyno, musisz teraz użyć całego swojego uroku i zdolności
dyplomatycznych...
Uf, miły panie redaktorze, niełatwe to było zadanie. Najtrudniejsze chyba, jakie
zdarzyło mi się spełnić w swoim niedługim życiu - ale w końcu udało mi się
dziadka przekonać, że wcale nie zamierzam zniszczyć ani też ukraść wspaniałego
dziennika, skarbu wszystkich badaczy życia i twórczości Verne'a, ale chcę tylko
to jedno jedyne miejsce sfotografować, i to oczywiście w jego obecności. Dreptał
wokół mnie, lękliwie się rozglądał na wszystkie strony, czy tego przypadkiem nie
widzi któryś spośród jego przełożonych i czy z powodu swojego heroicznego czynu
nie będzie miał jakichś nieprzyjemności. Na szczęście wszystko się dobrze
skończyło. Za chwilę byliśmy w hotelu, w którym mieszkałam. Miałam jednak nosa,
że zostawiłam tam na wszelki wypadek swoją „Exactę” - a nuż mi się uda znaleźć
chwilę wolnego czasu i sfotografować coś innego niż motyle!... No, wie pan, jak
to jest z fotografiami! Wlokłam ze sobą całe mnóstwo rozmaitych - przeważnie
niepotrzebnych - rzeczy, a pośród nich także tak zwany czarny filtr,
przepuszczający tylko niewidzialne, infraczerwone promienie, i odpowiednią
błonę. Położyłam dziennik na oknie (dziadek umierał ze strachu, że może spaść
z ósmego piętra na dół, na bruk ulicy), założyłam filtr i na wszelki wypadek
zrobiłam aż dwadzieścia zdjęć owego fatalnego miejsca.
Kiedy wreszcie skończyłam te swoje zabiegi, dziadek przycisnął dziennik do
piersi niczym od dziesiątków lat opłakiwanego syna pierworodnego, i zamierzał
jak najszybciej zniknąć wraz ze swoim skarbem. Ale tak od razu go nie puściłam.
Najpierw musiałam się przekonać, czy zdjęcia się udały, czyli wywołać film
w naprędce zaimprowizowanej ciemni, którą bez pozwolenia dyrekcji hotelu
urządziłam sobie w łazience, żebym niekiedy mogła wywołać jeszcze kilka zdjęć po
powrocie do hotelu z muzeum, gdzie koło godziny piątej wszyscy pracownicy
zaczynali na mój widok zgrzytać zębami. Nie trwało to dłużej niż pół godziny.
W pokoju za drzwiami panowała cisza, nie słyszałam żadnych odgłosów. Czyżby
dziadek uciekł? - pomyślałam. Ale nie uciekł - kiedy wreszcie z wywołanym
i utrwalonym filmem opuściłam swoją łazienkę-ciemnię, najspokojniej sobie spał,
pogrążony w fotelu...
Infraczerwona fotografia, jaką posługują się dziś wszyscy kryminolodzy na całym
świecie, a także naukowcy i technicy, znakomicie spełniła swoje zadanie. Widzi
ją pan zresztą tam na ścianie w ramce. Oprawiłam ją z jednej strony dlatego, że
była świadkiem naszej prawdziwej znajomości z Jerzym, z drugiej zaś ze względu
na to, że miała poważne znaczenie w całej tej historii Dziury Świętego Patryka.
Przeczytałam na niej to samo, co pan teraz czyta. „Przepiękną Honoratę”
rzeczywiście dopisano później. Pod nią znajdował się pierwotny napis, właściwie
jedno tylko zdanie. Odczytałam je bez trudu nawet z tą swoją arcynędzną
francuszczyzną:
„Zajmujący kawałek starego pergaminu z jakimś tajemniczym pismem - zobaczymy!”
No i właściwie to już wszystko. Rozumie pan, że natychmiast popędziłam na pocztę
i wysłałam do Jurka depeszę, za którą zapłaciłam z pieniędzy kieszonkowych,
przeznaczonych na zakup pończoch:
Przypuszczenia potwierdzają się stop rzeczywiście znalazł pergamin z napisem
stop karty o Islandii chyba z dziennika wyrwane
Kralówna
Najchętniej bym jeszcze dopisała:
Chciałabym jak najszybciej rzucić te motyle i być z Tobą. Okropnie tęsknię -
Alena.
Ale wówczas by się chyba niczego nie przeczuwający Jurek - wtedy właściwie to
jeszcze dla mnie pan doktor Kamenik - śmiertelnie przestraszył. Telegram był
więc na szczęście krótki i wystarczyło mi także na pończochy.
Mniej więcej za tydzień skończyłam fotografować motyle, spakowałam graty
i ruszyłam w podróż do kraju, wypełniona po brzegi informacjami dla Jurka.
DOKTOR BJELKE STAJE SIĘ POWAŻNIEJSZY, A W KOŃCU NAWET ZADOWOLONY
Nasza trochę chłopięca sensacja z akcją VAI przemieniła się - po powrocie panny
Kralówny z podróży służbowej do Francji - w poważny problem. Jej telegramu
początkowo nie potraktowaliśmy, prawdę powiedziawszy, tak zupełnie serio, ale
zdjęcia, które przywiozła, i szczegółowy opis bardzo chytrego przebiegu śledztwa
w muzeum Jules Verne'a w Amiens, były przekonujące.
Sytuacja przedstawiała się w następujący sposób, jeśli pan pozwoli, powtórzę to
raz jeszcze: w roku 1856 w czasie swojej wizyty w Amiens, kiedy to starał się
o swoją przyszłą małżonkę Honoratę, Jules Verne znalazł stary rękopis Arne
Saknussema. Jeśli go zamieścił bez zmian w książce „Wyprawa do wnętrza ziemi” -
a o tym świadczy opinia profesora Sörenssena - pergamin wskazywał, skąd można
dotrzeć do środka kuli ziemskiej. Jules Verne w Islandii był z całą pewnością
w roku 1861, przebywał nawet w pobliżu krateru Sneffels, przez który - opierając
się na wypowiedzi Saknussema - można spuścić się w głąb ziemi, o swoim pobycie
jednak nigdzie i nikomu nie wspominał, zniszczył notatki o tym w swoim dzienniku
podróżnym, a nawet zupełnie niewinne zdanie o dawnym znalezieniu skrawka
pergaminu z tajemniczym napisem.
Dowodów świadczących o pobycie Verne'a w Islandii mieliśmy niemało: pośrednich
i bezpośrednich - przede wszystkim własnoręczna dedykacja pisarza na fotografii
ofiarowanej mojemu dziadkowi jak i doskonała znajomość kraju i zwyczajów
mieszkańców opisanych o wiele dokładniej niż w pozostałych powieściach, których
akcja toczy się w krajach, gdzie pisarz nigdy nie był.
Małą - powiedziałbym „uboczną” - zagadką było znalezienie przez Thorgunna kilku
gatunków chrząszczy tego samego rodzaju właśnie w kraterze Sneffels, jakie -
zdaniem Jyrrego - nigdy nie powinny występować razem. Napisaliśmy, oczywiście,
do Leifa Thorgunna, aby potwierdził miejsce znalezienia przysłanych chrząszczy
i w miarę możliwości przysłał z Sneffels dalsze materiały. Odpowiedź jednak
długo nie przychodziła. Prawdopodobnie Leif był właśnie na wyprawie.
A oto zasadnicze pytanie, które wzburzyło całą naszą niewielką społeczność: to
jest mnie, Jyrrego, a ostatnio także i pannę Kralównę: dlaczego Jules Verne tak
dokładnie zacierał ślady swojego pobytu w Islandii?
Wymyślaliśmy wszystkie możliwe i niemożliwe powody. Przypuszczenia, iż Verne
popełnił jakieś przestępstwo i starał się zatrzeć ślady, odrzuciliśmy
natychmiast. Przecież Verne był człowiekiem spokojnym i sprawiedliwym.
Bardziej prawdopodobnie brzmiało przypuszczenie, wysunięte przez pannę Kralównę,
że Verne, zwiedziony fałszywym pergaminem napisanym przez jakiegoś dowcipnisia,
a być może prawdziwym pergaminem, rzeczywiście pojechał do Islandii, zbadał
Sneffels... i nic tam nie znalazł. Obawiając się, iż przyjaciele będą się
z niego wyśmiewać, nigdy o tych swoich przygodach nie opowiadał, pisemne zaś
świadectwo zniszczył. Być może dlatego, aby nie drwili zeń jego dziedzice
i potomkowie.
Nie będę pana, panie redaktorze, nudzić analizą psychologiczną, na podstawie
której tę możliwość odrzuciłem w oparciu o szczegółowe studia nad życiem
Verne'a, przeprowadzone na materiale zawartym w książkach zdobytych w praskich
księgarniach i antykwariatach przez bardzo zainteresowanego tą sprawą Jyrrego.
Krótko mówiąc - jedną z zasadniczych cech charakteru Verne'a była skłonność do
autoironii. Verne nigdy nie odmówił sobie przyjemności zabawienia przyjaciół
swoim kosztem. Chętnie przebierał się w przeróżne kostiumy jak na maskaradę,
grał śmieszne postacie, a przede wszystkim ani jednego przeżycia, w którym grał
komiczną rolę, nie zapomniał uwiecznić w jakimś opowiadaniu, jak na przykład
swoją pierwszą i ostatnią nieudaną przygodę myśliwską, jaką przeżył w dniu,
który w całości poświęcił łowieckim gonitwom i którego ofiarą stał się w 1859
roku przestrzelony w Pikardii kapelusz żandarma... Być może ta cecha charakteru
stanowiła obronę przed możliwością drwiny - Verne bowiem miał nerwowy tik,
sprawiający, iż następował skurcz połowy twarzy, a do takiej reakcji obronnej -
zwłaszcza w młodym wieku - człowiek niezwykle łatwo się przyzwyczaja. Któż to
wie? Nie będę jednak męczył pana wykładem z dziedziny psychiatrii. Krótko
mówiąc: panna Kralówna również się myliła.
Odrzuciliśmy również kolejną możliwość - na przykład jakiś romansik, który
safanduła Jules chciałby ukryć przed Honoratą. Verne do końca życia gorąco
kochający swoją małżonkę na pewno o czymś podobnym nigdy by nie pomyślał, tym
bardziej w okresie, kiedy młodzi małżonkowie oczekiwali pierwszego małego
Verne'a-juniora.
W końcu zgodziliśmy się, że Verne znalazł w Islandii, i to prawdopodobnie
w kraterze opisanym w pergaminie Saknussema, coś, o czym świat nie powinien się
dowiedzieć. Problemu, dlaczego więc w ogóle powstała powieść „Wyprawa do wnętrza
ziemi” lub dlaczego Verne nie zmienił zasadniczej części rękopisu, nie przeniósł
akcji na inny kraniec świata lub choćby na inny kraniec Islandii, oczywiście nie
mogliśmy w Pradze rozwiązać. Po nie kończących się rozmowach z Jyrrym,
a niekiedy też z panną Kralówną, zadowoliliśmy się następującym przypuszczeniem:
odkrycie było tego rodzaju, że pisarz nie mógł się zdecydować na całkowite jego
zatajenie i pozostawił dalszy bieg wypadków - losowi. Jak się później okazało,
przypuszczenie to było trafne.
Nie mogę ukryć pewnej doniosłej okoliczności - chociaż jestem w kłopocie, jak
się do tego zabrać. Wierzę, oczywiście, panie redaktorze, że nie nadużyje pan
mojego zaufania! Zauważyłem, że w przeciwieństwie do Jyrrego, panna Kralówna nie
szuka naszego towarzystwa i nie zajmuje się problemem VAI tylko z samej
ciekawości czy też z powodów historyczno-literackich. Panna Kralówna po prostu
się w Jyrrym zakochała. Wcale się jej zresztą nie dziwiłem - doktor Kamenik to
wspaniały człowiek. Ciekawe jednak, że absolutnie nie zdawał sobie z tego
sprawy, chociaż panna Kralówna i jemu bardzo się podobała, o czym mi
niejednokrotnie mówił.
Jako przyjaciela Jyrrego ten rozwój wypadków ogromnie mnie radował - Jyrry tego
właśnie potrzebował! Mam wrażenie, że już mówiliśmy o oznakach wyczerpania
nerwowego i rozdrażnienia, które ostatnio u niego zaobserwowałem. No - stan jego
nie polepszał się, ale wprost przeciwnie. Napięcie nerwowe przy pracy związanej
z opisywaniem i opracowywaniem nowych okazów owadów jaskiniowych, wyczerpujące
rozmyślania o naszej akcji VAI i noce spędzone nad stertami książek Verne'a
i jego biografii, nie licząc oczywiście jego własnej pracy lekarskiej
w szpitalu, wszystko to wywierało na Jyrrego swój wpływ. Wiedziałem, że jeśli
jego rozdrażnienie nie ma przemienić się w ciężką chorobę, musi bardzo szybko
zdecydować się na zmianę otoczenia i trybu życia. Postanowiłem wówczas
przyspieszyć swój plan i w związku z nową sytuacją rozszerzyć go nieco. Czasu
nie pozostawało wiele. Aparat, który wypróbowałem i zamówiłem dla swojego kraju,
był już gotowy. Właśnie odbywały się ostatnie próby. Za dziesięć dni, najpóźniej
za dwa tygodnie będę musiał swój pobyt w Pradze zakończyć - właściwie to
czekałem już tylko na ukończenie prób, aby móc aparat osobiście eskortować
w czasie podróży przez Morze Północne. W żadnym wypadku nie mogłem swojego
pobytu, opłacanego z bardzo skromnych funduszów naszego Ministerstwa Zdrowia,
przedłużyć.
Udałem się więc z wizytą do konsula, pana Lundborga, który znał już odkrycia
Jyrrego w naszych jaskiniach, a nawet postarał się o dokonanie przekładów jego
artykułów naukowych na nasz język ojczysty, aby mogły być w Reykjavik ocenione.
Przyniosłem z sobą także próbki zdjęć panny Kralówny, które udało mi się od niej
pod jakimś pretekstem pożyczyć, i po chwili pan Lundborg był już całkowicie
przekonany, iż udział doświadczonego fotografa albo - rzecz jasna - fotografki
znającej specyfikę fotografowania drobnych owadów nie tylko poważnie wzbogaci
możliwości planowanych badań doktora Kamenika, ale i w istotny sposób przyczyni
się do rozpropagowania osobliwości przyrodniczych naszego kraju na całym
świecie. Zacny pan Lundborg, chociaż przerwałem mu pilną pracę, przeglądał
bowiem czeską prasę, co stanowi część regularnych obowiązków personelu
wszystkich placówek dyplomatycznych, natychmiast zaczął działać. Na drugim końcu
drutu, jeśli dobrze zrozumiałem, znajdował się jakiś Knud - nawet
w najśmielszych marzeniach nie przyszło mi do głowy, że ów Knud to Prezes Rady
Ministrów Islandii - i że go pan Lundborg przy pomocy istotnych i mniej
istotnych argumentów przekonuje właśnie o konieczności mojego projektu.
Po chwili konsul przybiegł z pokoju zasapany, ocierający chusteczką pot z czoła,
ale promienny i zadowolony.
- Niech pan się cieszy, doktorze. Dociągnęliśmy to już pod dach! - wołał
szukając w szafce na ścianie kieliszków i butelki. - To trzeba oblać! Udział
tego pańskiego kolegi, doktora Kamenika, został już aprobowany i wydano
zezwolenie... Nasi entomologowie są jego odkryciami po prostu zachwyceni.
A teraz właśnie Knud - chciałem powiedzieć pan premier... wie pan, jako chłopcy
codziennie porządnie się tłukliśmy nawzajem, mieszkaliśmy bowiem przy jednej
uliczce - przyrzekł mi zobowiązująco udział jeszcze jednego pracownika
niezbędnego dla dokumentacji, i to według wyboru doktora Kamenika. No i co: jest
pan zadowolony? Potrafi coś tata Lundborg załatwić czy nie?
I ZNÓW DOKTOR KAMENIK, NAJPIERW PEŁEN WĄTPLIWOŚCI
No - a potem to nagle przyszło.
Początkowo myślałem, że Leif Thorgunn przysyła mi znowu jakieś chrząszcze, ale
tym razem była to bardzo urzędowa koperta, pełna znaczków dla doktora Ruźka,
a na odwrocie miała nawet prawdziwą pieczęć. Niemal że bałem się ją otworzyć.
Ale w końcu przecież nie wytrzymałem i z wrażenia aż usiadłem.
Niech pan sobie wyobrazi, redaktorze, że moje prace znali aż w Islandii, że się
im podobały i - szczyt wszystkiego - zapraszali mnie dc Islandii w celu zbadania
na miejscu islandzkich odmian chrząszczy jaskiniowych! I nie tylko to: miałem
prawo zabrać z sobą jeszcze fotografa według własnego uznania.
Z wrażenia zakręciło mi się w głowie. Na wszelki wypadek przeczytałem list
jeszcze raz, czy na pewno do mnie i czy go właściwie zrozumiałem. Ale tak, słowo
daję - wszystko się zgadzało!
To zupełnie zrozumiałe, że natychmiast zatelefonowałem do doktora Bjelke, który
właśnie czuwał w „Chiranie” nad tą swoją maszyną. Ten się dopiero zdziwił, panie
drogi - że jego starego kolegę Jyrrego znają na świecie! Ale muszę przyznać, że
kiedy minęło zdziwienie, które wcale nie wydało mi się aż tak wielkie, ogromnie
się ucieszył, gratulował mi, a kiedy później wrócił do domu, przyniósł w ręku
butelkę wina, a w kieszeniach mrożone filety - jako - tak powiedział -
„pozdrowienia z kraju rodzinnego”, i że sami je sobie usmażymy. Trochę mu to
„pozdrowienie z kraju rodzinnego” przemoczyło płaszcz, ale dobrego nastroju nie
mogło nam to zepsuć.
Nagle ogarnęły mnie wątpliwości: a co będzie ze szpitalem? Co powie na to
ordynator z chirurgii? Nie mogę przecież odejść, nawet gdybym chciał! Kto by
miał w sobotę dyżury i w ogóle? Islandia, przed chwilą jeszcze tak bliska,
zaczynała się coraz bardziej oddalać na swoje odwieczne miejsce - gdzieś w morzu
na skraju świata, tam gdzie zawsze - jak twierdzą radiowi meteorologowie -
zaczyna się psuć nasza czeska pogoda. A poza tym pięknie by Ministerstwo Zdrowia
wyglądało, gdyby zwariowani lekarze jeździli na koniec świata szukać chrząszczy.
Bjelke wysłuchał mnie, pokiwał głową i zwrócił uwagę na załącznik do listu, na
który w tym zdenerwowaniu nie zwróciłem uwagi: Islandzkie Ministerstwo
Szkolnictwa i Nauki równocześnie z tym zaproszeniem zwraca się do rządu
Czechosłowackiej Republiki Socjalistycznej pismem z dnia itd., na podstawie
umowy o współpracy kulturalnej i naukowej zawartej między Czechosłowacką
Republiką Socjalistyczną a Republiką Islandii. No, powiedziałem sobie, to już
o tym wie nawet i rząd! A kiedy się dowie o tym jeszcze nasz ordynator, to
niełatwo będzie ten taniec zatańczyć.
Bjelke ciągle kiwał głową. Mówił, że szkoda i z jednej strony z powodu Islandii,
z drugiej - nowych gatunków owadów - kto wie, co się stało z Thorgunnem. Dostał
wiadomość, że leży w szpitalu chory na jakąś dziwną chorobę i przez dłuższy czas
nie będzie przysyłać chrząszczy. Z tego powodu jest mu właśnie przykro, że nie
uda nam się razem zbadać krateru Sneffels i przekonać się, czego tam właściwie
staruszek Verne szukał...
Jakby we mnie grom strzelił! Już od dwu niemal miesięcy nie mówię o niczym innym
i nie myślę o niczym innym jak o naszym problemie VAI i teraz właśnie zupełnie
o nim zapomniałem. No oczywiście - rozwiązanie tajemnicy na miejscu...
I nagle wszystko zaczęło mi się przedstawiać w różowym kolorze. O dwa miesiące
nie ma co robić hałasu. Jeden wezmę sobie jako urlop i niech diabli porwą w tym
roku południowofrancuskie jaskinie wraz z ich chrząszczami. A ten drugi miesiąc
jakoś beze mnie przeżyją. Obiecam Rożkowi worek znaczków islandzkich, byle tylko
wziął za mnie ze dwa dyżury, coś tam mógłby odpracować Kulich - a ordynatorowi
jakoś to wyjaśnię. Przecież w końcu po dwunastu latach pracy mam chyba prawo...
Nieprawdaż, panie redaktorze?
A więc krótko mówiąc zdecydowałem, że pojadę. Zostawał jeszcze jeden problem -
kogo wziąć ze sobą jako fotografa. Bjelke, rzecz jasna, nic nie mógł mi poradzić
i tylko wzruszał ramionami. W pewnej chwili przyszła mi do głowy wspaniała myśl:
- Słuchaj, Bjelke, dlaczego właściwie nie mogłaby jechać Alena?
Bjelke odpowiedział na to, że nie wie, czy panna Alena Kralówna jest dość
zręczna, że musi to być naprawdę specjalista najwyższej klasy, żebym w końcu nie
żałował. I czy to w ogóle nie będzie dla niej zbyt męczące i coś tam jeszcze.
Dopiekł mi tym do żywego. Specjalista najwyższej klasy. Wiadoma rzecz, że Alena
jest u nas specjalistką pierwszej klasy. Mówił to przecież sam profesor
Obenberger, a on ma już niemałe wymagania, jeśli chodzi o ilustracje do jego
artykułów i książek! Tylko czy Akademia zgodzi się na jej wyjazd? To wcale nie
drobiazg! Mogą sobie znów przypomnieć o jakimś zbiorze motyli i żegnaj,
Islandio! Musi się zgodzić - postanowiłem. - O siebie i swoje sprawy nie
potrafię walczyć, ale kiedy chodzi o kogoś innego, panie drogi, warto mnie
posłuchać! Panna Kralówna po prostu pojedzie do Islandii, choćbym nawet miał
stanąć na głowie - niech Bjelke wie, jak niewłaściwie ją ocenił.
I basta!
PIERWSZĄ CZĘŚĆ MA ZASZCZYT ZAKOŃCZYĆ PAN VOLEJNIK, PORTIER AKADEMII
- Czy znam pannę Kralównę? Co za pytanie - jakże bym nie mógł nie znać naszej
Alenki? Czy jeszcze pamiętam, jak odjeżdżała? W tę sławną podróż?
No, to zrozumiałe! Tak żebym ją naprawdę widział, jak odjeżdżała, to nie
widziałem, ale tego dnia, kiedy się o tym dowiedziała, przyszedł do niej ten jej
kawaler. No, wie pan, ten doktor. Nie wiem już, jak się nazywa, ale zawsze
zapominał podstemplować sobie przepustkę i musiał stante pede raz jeszcze
wspinać się na czwarte piętro. Żal mi go było, ale porządek musi być, nieprawda?
A więc ten doktor przyszedł to Alence powiedzieć. I zaraz po obiedzie wybiegła
z gmachu, zadyszana z podniecenia, oczy błyszczały jej jak dwie gwiazdeczki.
- Dokąd to, Alenko, dokąd? - zapytałem.
- Niech pan zgadnie, stryjku! - szczerzyła zęby.
- Do cukierni - zgadywałem - albo na randkę.
- Skądże! Pudło, stryjku. I to jeszcze jakie! Niech pan sobie wyobrazi: jadę do
Islandii!
- Naprawdę, Aleno? Co też pani mówi? A nie będzie tam pani zimno?
- Niech się pan o mnie nie obawia. Potrafię się zagrzać! - rzuciła mi przez
ramię i już jej nie było! Ladaco!
No, to byłoby wszystko, co wiem o podróży naszej Alenki do Islandii, panie
redaktorze. To już starczy? Tym lepiej!
Część druga
ISLANDIA
DOKTOR KAMENIK O DRODZE NA SCENĘ WYDARZEŃ
Wreszcie znaleźliśmy się przed Sneffelsem. Na szczęście nie musieliśmy - jak
profesor Lidenbrock i jego nieszczęsny bratanek - już od samego początku
pokonywać trudno dostępne stromizny. Wprost przeciwnie: samochód doktora Bjelke,
nazywany przezeń pieszczotliwie „Iza.”, bez trudu i nie zatrzymując się wcale
przebył najuciążliwszy odcinek drogi - wznoszenie się terenu od bazaltowych
ścian fiordu Stąpi aż do samego niemal podnóża góry Sneffels pod dwa rozpłatane
szczyty w śniegowych czapach, które nie tajały nawet w lecie, trwając od zimy do
zimy.
Krętą dróżkę tu i ówdzie zabezpieczały wały z ogromnych głazów, gdzie indziej
znów wgryzała się w skałę, widocznie dzięki pomocy pirotechników, którzy ją tu
kiedyś wykuli. Otwierał się stąd przepiękny widok na morze, usiane archipelagami
skał i głazów, otoczonych pierścieniem śnieżnobiałej piany.
Bjelke nie mógł sobie darować efektu rodem z Verne'a, którego zresztą z całą
pewnością się spodziewałem. Zatrzymał samochód, zwrócił się na zachód i wskazał
ręką:
- Grenlandia!
Alena - nieświadomie - zareagowała także dokładnie według Verne'a:
- Grenlandia? Naprawdę?
- Tak. Widzi pani tam, nad horyzontem, ten białawy opar, mgłę? To blask
grenlandzkich lodowców. Wiódł do celu islandzkich zuchwalców, Wikingów, którzy
w 983 roku pod wodzą dzikiego Eryka Rudobrodego osiedlili się na tym
niegościnnym pustkowiu. W celu pozyskania zwolenników dla swoich zamiarów
przezornie nazwali nową ojczyznę Groenlandem - Zieloną Ziemią. Rzecz jasna -
niewiele tu zieleni znaleźli. Mimo to jednak przetrwały tam gospodarstwa
pierwszych mieszkańców przez niemal sto lat i dzięki okresowym podróżom między
Islandią i Grenlandią szaleńczo odważny Leif Eriksson na kilkaset lat przed
Kolumbem odkrył Amerykę. Jego łodzie przybiły do brzegów Nowej Fundlandii,
później zaś nawet znacznie dalej na południe - do Wirginii.
Od śniegu wionęło chłodem i Alena podniosła kołnierz futrzanej kurtki, którą jej
pożyczyła przezorna matka doktora Bjelke. Ja sam także nieomal szczękałem zębami
- Bjelke natomiast oczarowany spoglądał wokół siebie, Thorgun zaś jakby
naumyślnie rozpiął wiatrówkę. Islandczycy!
Niedaleko stąd znajdował się kamienny budynek stacji benzynowej. Z komina unosił
się dym. Bjelke zamierzał zostawić tu na parkingu swój samochód i dlatego
zajechaliśmy wprost przed chatę. Stwierdziliśmy, że można tu kupić nie tylko
benzynę, ale i kawę, herbatę, konserwy, pocztówki z widokiem wulkanu
i najrozmaitsze drobne pamiątki - figurki z lawy, wyszywane woreczki ze skóry
i miniaturowe śniegowce. Podczas gdy Bjelke rozmawiał z właścicielem parkingu,
Alena zastanawiała się, czy warto czy też nie warto wydać kilka aurarów na
niezbyt urodziwego krasnala z lawy, uniosła się nagle sterta koców leżących na
łóżku w rogu izby i spojrzała na nas staruszka - najprawdziwsza staruszka
z bajki, licząca co najmniej sto lat. Bjelke wprawdzie mówił później, że nie
mogła mieć więcej niż siedemdziesiąt, że ludzie tu z powodu ciężkiej pracy
szybciej się starzeją - ale ja tam wiem swoje. Coś zakrakała. Dzierżawca stacji
chciał ją - jak się zdawało - uciszyć kilku słowami i skłonić do powrotu na
łóżko, ale uprzejmy Bjelke - rzecz jasna - coś babce odpowiedział, ta zaś
rozgadała się na dobre. Mówiąc kołysała ciałem do przodu i do tyłu i skandowała
rytmicznie, jakby recytowała jakiś wierszyk. Na próżno syn (a może wnuk?)
usiłował jej przerwać. Skończywszy, wróciła do łóżka i ponownie otuliła się
kocami.
Bjelke miał taką minę, jakby się nic nie stało, za to Leif trzykrotnie splunął
na boku. Dobrze to zauważyłem. Alena nic z tego nie rozumiała. Stała w kąciku
z szeroko otwartymi oczyma. Była do tego stopnia zaskoczona, że nawet w ulubiony
sposób „nie strzeliła z boku” swoją „Exacta”.
Bjelke uzgodnił w końcu zaparkowanie samochodu na drodze przez torfowisko za
stacją benzynową, dał właścicielowi jakieś pieniądze i zabieraliśmy się do
odejścia. Najpierw wypakowaliśmy bagaże, następnie zaś Bjelke podjechał „Izą” na
miejsce i wrócił do nas. Alena chciała się dowiedzieć, co właściwie ta stara
kobieta mówiła, ale Bjelke machnął tylko ręką. Ja także byłem ciekaw. Nie dawało
mi to spokoju i podczas składania namiotu, pakunków i lin oraz ekwipunku Aleny
zbliżyłem się do Leifa i spytałem szeptem.
- Niech pan posłucha, Leif, co to...
Leif na wszelki wypadek raz jeszcze trzykrotnie splunął i oświadczył krótko:
- Czarownica. Opowiadała taką jedną starą bajkę.
- Jak to bajkę? I dlaczego właśnie nam?
- Nie wiem. Nawet ja jej dobrze nie rozumiałem. Jacyś ogniści mężowie głęboko
pod ziemią, śmierć słabych i kowal...
Bjelke usłyszał naszą rozmowę i powiedział:
- Przypadek dla Sörenssena, Jyrry. Prawdziwa, niekłamana saga islandzka
w dwudziestym wieku. Muszę go tu posłać z magnetofonem.
Po czym pochylił się znowu nad bagażami. Nie było tego mało, zwłaszcza jeśli
wziąć pod uwagę fakt, że mieliśmy właściwie przeprowadzić jedynie wstępne
dwudniowe badania przed rozpoczęciem zbierania owadów, ale troskliwy Bjelke
nawet tu zapewniłby nam najchętniej wygodę jak w swoim mieszkaniu, a Leif
w milczeniu przytakiwał, gdy wkładał do plecaków dodatkowe torebki z sokiem
pomarańczowym, a potem jeszcze puszkę brzoskwiń i na wszelki wypadek jeszcze
jedną konserwę wołową, zastanawiając się przy tym nadal, co by tu jeszcze
wybrać.
W końcu jednak bagaże jako tako rozdzieliliśmy - największą częścią mimo naszych
protestów obarczył się Leif Thorgunn. Dla Aleny pozostały tylko aparaty
fotograficzne i moje szklane naczynie do uśmiercania owadów. Wyjaśniliśmy jej
pospiesznie, że właściwie niesie najwięcej, bo z tymi delikatnymi przyrządami
nie wolno jej pod żadnym pozorem upaść.
A potem wyruszyliśmy w drogę do upragnionego miejsca, gdzie zagadka VAI miała
znaleźć swoje rozwiązanie.
Byłem przygotowany na trudną wspinaczkę, ale mimo wszystko Islandia nie powinna
mi była wypłatać takiego figla. Wdrapywaliśmy się na setki głazów, wciągając się
nawzajem i pomagając sobie czekanami. Szczyty, które z samochodu wydawały się
pozornie blisko, w zasięgu ręki, po godzinie znajdowały się równie daleko, jeśli
nie dalej niż na początku wyprawy. Tak się nam przynajmniej wydawało. Bjelke
szedł z zaciśniętymi zębami, Alenie wystąpiły na czoło krople potu, których
nawet lodowaty wicher nie zdołał wysuszyć. Leif - oczywiście - kroczył
w milczeniu, jak gdyby nigdy nic. O sobie wolę nie mówić. W końcu Leif dał znak
do odpoczynku. Znajdowaliśmy się właśnie na jakimś szerokim, skalnym tarasie, na
płaskowyżu, z którego wznosiły się obydwa wierzchołki Sneffelsu. Widok był po
prostu boski - miałem jednak z niego mały pożytek. Z rozkoszą zwinąłem się
w kłębek na skale porosłej mchem i zrzuciłem plecak z ramion. Nie opodal spał
zmęczony Bjelke. Rzecz dziwna: pierwsza przyszła do siebie Alena.
- Doktorze, machnę tu kilka zdjęć... Nie możemy przecież pozwolić, aby nam to
umknęło...
- Aha - powiedziałem sobie - znowu obudził się w tobie namiętny fotograf
niedzielny... Ale w końcu dlaczegóż by nie?... Jeśli masz ochotę, fotografuj
sobie!
Alena rozglądała się za swoimi przyborami fotograficznymi... Leif podskoczył
z galanterią, chwycił statyw i olbrzymi aparat płytowy, przez chwilę wyrywali
sobie nawzajem te przedmioty, po czym obydwoje zgodnie zniknęli za najbliższą
skałą.
Bjelke zwrócił się w moją stronę i wsparty na łokciu spytał:
- Wiesz, Jyrry, co ta baba mówiła?
- Jeszcze o tym nie zapomniałeś? - zdziwiłem się.
- A nie zapomniałem! I powiem ci zaraz, dlaczego. U nas w Islandii trzeba myśleć
nieco odmiennymi kategoriami niż w Europie. Przez blisko tysiąc lat żyliśmy
tylko dla siebie, mały dzielny naród, któremu w nieustannej, rozpaczliwej walce
o życie i chleb powszedni dodawały otuchy pieśni bohaterskie. Podobnie jak
starożytnym Grekom... Tylko oni mieli cholernie łatwe warunki życia! Te pieśni,
Jyrry, nie zostały przez nikogo zapisane, nikt bowiem poza najwyższymi kapłanami
nie umiał pisać. Przechodziły więc z pokolenia na pokolenie w postaci ustnych
podań... Muszę ci tu przypomnieć Homera: zanim „Iliada” i „Odyseja” zostały po
raz pierwszy spisane, pan Homer już dobrych paręset lat spoczywał pod darnią...
No i ta staruszka właśnie śpiewała jakąś obłąkaną przypowieść - tylko że
miejscami brzmiało to po staroislandzku. Sama tego pewnie nie rozumiała, tylko
słuchając nauczyła się słów od swojej matki albo nawet od babki.
Brzmi to mniej więcej tak:
Wielcy mężowie o mocnych tarczach i młotach nie zginą,
ale śmierć skosi pasterzy owiec i łowców małych ptaków.
Strzeżcie się małych ptaków i lodowych błysków,
nim was pochłonie Dziura Świętego Patryka.
Z ubywającym księżycem ujmijcie swoje młoty
i odejdźcie nad fiord,
jak najdalej od tego, co kuje z ognistymi mężami,
głęboko, głębiej niż strzała Wotana doleci...
Oczywiście, nie pamiętam dosłownie całego tekstu, ale tak to w przybliżeniu
brzmiało. Muszę tu koniecznie przysłać Sörenssena. Będzie z radości skakał aż
pod sufit! A co ty o tym myślisz, Jyrry?
Wzruszyłem ramionami. Co mogę na to powiedzieć?
- Nic z tego nie rozumiem. Wydaje mi się zupełnie bez sensu. Powiedz mi, proszę,
Bjelke, co to ma być ta Dziura Świętego Patryka?
Teraz na odmianę on wzruszył ramionami.
- Nie wiem, nigdy o niej nie słyszałem.
Zachrzęściły kamienie - to wracali Alena i Leif. Nie napracowali się widocznie
za bardzo, bo od razu do nas: czy ruszamy dalej?
Posłusznie włożyłem plecak na obolałe ramiona i wyruszyliśmy w dalszą wędrówkę
do obu wierzchołków. Nie wiem, czy pan w to wierzy, panie redaktorze, ale
rzeczywiście złapaliśmy drugi oddech i drogi ubywało nam teraz o wiele szybciej.
Słońce stało jeszcze dosyć wysoko na niebie, kiedy osiągnęliśmy szczyt
południowego stożka Skartarisu. Z pewnością pamięta pan tę nazwę - pojawiała się
już przecież w pergaminie Arne Saknussema. Jego cień miał nam wskazać drogę do
środka ziemi albo przynajmniej do tajemnicy, którą Jules Verne tak starannie
ukrywał. Tymczasem jednak mieliśmy, oczywiście, inne kłopoty: rzecz w tym, aby
przed zachodem słońca dostać się na dół, na dno krateru i przygotować tam
nocleg. Leif wciąż mruczał swoje wieczne: „Forüt!”, „Forüt!”, zachęcał do
pośpiechu i nie pozwalał nam nawet na chwilkę się tu zatrzymać, aby
z wierzchołka Skartarisu popatrzeć na roztaczający się wokół krajobraz wyspy.
A proszę mi wierzyć, że widok to był wspaniały. Łańcuchy górskie jeden za drugim
niczym stado przedpotopowych zwierząt ciągnęły się aż ku widnokręgowi...
Mogliśmy zajrzeć do głębokich kanionów wyżłobionych wodami rzek. Tu i ówdzie na
granicie jak rozpryśnięte na czerni szkolnej tablicy rozłożyły się wioski
rybackie z drewnianymi kościółkami i wstęgami dróg.
Na pewno wie pan, panie redaktorze, jak odróżnić młodość od starości, a jeśli
nie, to panu powiem: młody jest człowiek dopóty, dopóki mu wszystko jedno, czy
wchodzi na schody, czy też z nich schodzi. A starość zaczyna się wówczas, gdy
jedno i drugie jest dlań równie uciążliwe i męczące. Jeśli opierać się na tej
mądrości, to byliśmy - Alenka, Bjelke i ja - zupełnymi Matuzalemami... Zejście
było znacznie trudniejsze niż wspinaczka, chociaż rumowiska głazów wewnętrznej
ściany krateru przypominały jak dwie krople wody swoje siostrzyce na zewnętrznym
zboczu. Leif Thorgunn jako doświadczony przewodnik górski oczywiście o tym
wiedział, wiedział także, iż do zachodu słońca musimy dotrzeć na dno krateru.
Stąd też to jego natarczywe: „Forüt!” „Forüt!”
Leif był zresztą wspaniały: czuwał nad nami w szczególnie niebezpiecznych
miejscach, kiedy przechodziliśmy przez języki lodowca oblizujące wewnętrzne
ściany krateru, wspinał się po każdego z nas z osobna, ofiarnie dźwigał co
najmniej połowę bagażu... A mimo wszystko na dnie krateru, gdzie myśmy się
z trudem dowlekli, wyglądał zupełnie świeżo.
- Na Boga, Leifie - wychrypiałem, kiedy wreszcie mogłem wciągnąć mroźne
powietrze i odetchnąć nim bez ciężaru plecaka - czy po te chrząszcze chodził pan
aż tutaj?
Leif zapalając fajkę przytaknął.
- Z turystami?
Pokręcił głową.
- No chyba... A ja już myślałem, że i tutaj przychodzą turyści, aby wypisać
swoje czcigodne nazwiska na pobliskich skałach. A więc z kim?
- Dwukrotnie. Z geologami. A potem z pewnym astronomem: szukał najdogodniejszego
miejsca. Budowa nowego obserwatorium. I kilkakrotnie sam. Ot, tak sobie.
Z ciekawości.
Z ciekawości osiem godzin drogi tam i osiem z powrotem - przerażające!
- Co pana tu ciągnęło?
Wysoki i wytrwały Islandczyk w skupieniu i z powagą zapalał fajkę: w zapadającym
zmierzchu ognisty refleks padł na ostry nos i jakby z granitu wykute kości
policzkowe.
- Ludzie boją się tu chodzić - odparł z - rozwagą. - Taki jakiś głupi przesąd.
Chciałem pokazać, że nie ma się czego bać. A tym bardziej jakiejś Dziury
Świętego Patryka.
Obaj z doktorem Bjelke nastawiliśmy uszu.
- Co... Dziury Świętego Patryka? To przecież o niej mówiła ta starucha na dole!
Teraz dla odmiany zdziwił się Leif.
- Naprawdę? No, możliwe. Ja tam rozumiałem ledwie piąte przez dziesiąte.
- A co ludzie mówią o Dziurze Świętego Patryka?
Leif przesunął plecak, oparł się oń wygodnie, zamyślił i w końcu wyjaśnił:
podobno to zejście do piekieł. Święty Patryk, biskup irlandzki, który działał
również w Islandii, tam właśnie uderzył w nocy laską o ziemię i ziemia się
otworzyła. Kiedy nad Dziurą Świętego Patryka stanie nów księżyca, słychać
uderzenia młotów i jęki męczonych dusz. Ich przekleństwa odbijają się od
księżyca i spadają z powrotem na ziemię w postaci wielkich czarnych kotów
z ognistymi oczyma. Oto co mu opowiadała babunia i bardzo się gniewała, kiedy
pewnego razu jeszcze jako mały chłopak uciekł z domu i podążył do Dziury
Świętego Patryka. A kiedy wkrótce potem zachorował, powiedziała, że to kara za
łobuzerski wybryk...
- Oto jakie są te bajeczki... - zakończył Leif z wiele mówiącym spojrzeniem, po
czym wyczyścił fajkę i zaczął rozpakowywać namiot i śpiwory.
Nie opodal siedział na kamieniu Bjelke niczym jakiś górski skrzat z głową
wspartą na dłoniach.
- „Strzeżcie się małych ptaków i lodowych błysków, nim was pochłonie Dziura
Świętego Patryka...” Tak to jakoś brzmiało, prawda, Jyrry? Posłuchaj, Leif,
gdzieś ty właściwie znalazł te chrząszcze dla doktora Kamenika? Te ostatnie,
które wszystkie wyglądały jak mrówki!
- Właśnie tam, w Dziurze Świętego Patryka. Byłem wtedy z astronomem, ale nie
miałem zbyt wiele czasu - wyjaśnił Leif. Alena tymczasem z całej siły
nadmuchiwała malutką pompką gumową podłogę. Bjelke zeskoczył z głazu. Ruchy miał
nerwowe, niespokojne.
- Ty, Jyrry - chwycił mnie za ramię - nie pochodzisz stąd. Nie rozumiesz... -
machnął ręką, jakby coś odganiał albo rezygnował z wyjaśnień.
- Panno Aleno, Leifie, zaniechajmy tego. Wracajmy. Mamy pochodnie magnezjowe
i latarki... Koło północy będziemy przy samochodzie i zdążymy jeszcze wypić coś
gorącego u dzierżawcy stacji benzynowej.
Alena nie zrozumiała, co Bjelke ma na myśli.
- Gorąca kawa będzie za chwilę. Po co tyle hałasu z powodu garnuszka lury?
Leif jednak przerwał pracę, podparł maszt namiotu złożony z kilku aluminiowych
rurek paru bryłami granitu i zbliżył się do nas. Po chwili staliśmy wszyscy obok
siebie w półmroku niczym widma na najbardziej pustym miejscu świata, na tle
ponurych kulis czarnych ścian, głazów i okrągłych kraterów wulkanu,
otwierających się w odległości około dziesięciu metrów.
Bjelke przez chwilę milczał, po czym przesunął dłonią po czole.
- Wiem - powiedział z wahaniem - że to szalone, kiedy ja, lekarz-psychiatra...
Ale, błagam, nie myślcie, że jestem tchórzem, że boję się ciemności lub strachów
czy też krakania pomylonych starych bab. Nie o to chodzi... Ty wiesz, Leifie, że
nie o to chodzi, prawda?
Leif zapewne przytaknął w ciemności ruchem głowy, lecz tego nie zauważyłem.
- Wiecie, przyjaciele, ty, Jyrry, i pani, panno Aleno, zwracam się do Leifa, bo
to także Islandczyk i ma we krwi to samo co ja, instynkt, który naszym przodkom
umożliwiał utrzymanie się przy życiu na najbardziej niegościnnej ziemi, na
jakiej ludzie osiedli. Proszę cię, Leifie, powiedz, dlaczego - tak naprawdę -
przychodziłeś tutaj, do krateru, chociaż wcale nie musiałeś i choć ci matka
zabraniała?
Thorgunn zamyślił się.
- Dlaczego, że się tu bałem... - wyznał w końcu.
- Tak, tego się spodziewałem - powiedział cicho Bjelke. - Bałeś się. Tutaj każdy
się boi... całe pokolenia mają to widocznie we krwi. Ale dlaczego, Leifie?
Dlaczego, Jyrry? Ludzie boją się celowo, to instynkt samozachowawczy człowieka,
który jeszcze nie dorósł do tego, aby stawić czoło niebezpieczeństwu. Nasi
przodkowie bali się ciemności, bo - pełna zwierząt o ostrych kłach i pazurach -
groziła im niebezpieczeństwem. Czyhały w niej gady i przepaście. A my,
nierozsądni potomkowie, dysponujący asfaltowymi szosami i noszący w kieszeni
latarki, wyśmiewamy się z nich. Bali się złych uroków, bo nie wiedzieli, że to
bakterie przenoszą choroby, obawiali się południcy, zjawiającej się w południe
i zabijającej, bo nic nie wiedzieli o udarze słonecznym... Czego mieli się
strzec mężowie o mocnych tarczach, ludzie, których nie przerażały nawet burze
morskie i którzy śmiali się śmierci w twarz i stokrotnie ją wzywali? Co to są te
małe ptaki i lodowe błyski?
- Bzdury! - wyrwało mi się. Cóż robić, nie mogłem już tego wycofać i zrobiło mi
się nieprzyjemnie. Za tak znakomitą tyradę Bjelke zasłużył sobie na większy
aplauz publiczności. Zgarbił się, chwilę milczał, po czym powiedział:
- A więc - bzdury! Może masz rację, Jyrry. Pozostawmy więc na boku przesądy
i psychologiczne dywagacje. Zastanówmy się nad faktami, aby zdobyć pewność. Leif
przyszedł tu po raz pierwszy jako chłopiec... A potem się rozchorował. Było tak,
Leifie?
- Skąd pan to wie? - spytał przestraszony Leif.
- Sam pan to przed chwilą powiedział, panie Thorgunn! - uspokoiła go Alena.
- Właśnie, przed chwilą to powiedziałeś. Ostatni raz byłeś tu z uczonym,
astronomem. Zbierałeś chrząszcze dla Jyrrego. A następnie prawie cały miesiąc
leżałeś w szpitalu. Zgadza się?
- Tak, ale... - zaczął wyjaśniać zdziwiony Leif.
- Wiem, wiem, przeziębiłeś się. Astronom nie zachorował, prawda!
- No tak! Bo on nie szukał chrząszczy! - bronił się Leif i nie patrzył na mnie,
jakby się wstydził, iż wyszło na jaw, że właściwie to zachorował przeze mnie.
- Nie, nie szukał. Nie był w Dziurze Świętego Patryka, mówiąc ściśle. Ale mój
dziadek chyba tam był. Wiem od swojego ojca, że akurat po odjeździe Jules
Verne'a długo, bardzo długo chorował. Nie mógł już oprowadzać cudzoziemców po
górach ani pomagać geodetom. Żył jeszcze długie lata, zajmując się wędzeniem
dorszy. Wbijał je za skrzele na hak i wieszał w wędzarni...
- Dość już tego, Bjelke! - przerwałem mu. Nie wierzyłem własnym uszom. Zawsze
spokojny, rozsądny i uśmiechnięty człowiek - a teraz wszędzie wokół siebie
dopatruje się strachów.
- Zresztą nie wiesz nawet, czy rzeczywiście chodzi o Dziurę Świętego Patryka.
Tyle tu tych dziur co w serze ementalskim, a mnie prócz chrząszczy interesuje
tylko jedna jedyna, właśnie ta, którą delikatny cień tego oto draba - wskazałem
ręką wierzchołek Skartarisu, wzniesionego nad nami niczym czarny palec na tle
nieba usianego już gwiazdami - ucałuje jutro w południe. Wprawdzie nie mamy
akurat pierwszego lipca, ale nie będziemy przecież czekać bez mała rok... Jakiś
tam jeden metr nie powinien robić różnicy.
- Oczywiście, masz rację, Jyrry - ożywił się Bjelke. - Zaraz to sprawdzę.
- Ohoho! - ucieszyła się Alena. - Przywoła pan słoneczko? Świetnie, doktorze,
z pana swój człowiek...
- No, niezupełnie, niestety... - uśmiechnął się Bjelke. - Zrobię to całkiem
prosto. Sposobem, na który właściwie powinien już był wpaść czcigodny profesor
Lidenbrock. Tu oto - sięgnął do kieszeni i wyciągnął kawałek papieru - mamy
położenie słońca na firmamencie dokładnie w samo południe w dniu 1 lipca. A tu -
z drugiej kieszeni wyjął coś co w mroku przypominało korkociąg - poczciwy
marynarski sekstant, wypożyczony z Muzeum Żeglugi w Reykjavik. W Instytucie
Fizyki ofiarowywali mi wspaniałomyślnie daleko lepsze instrumenty, pełne
soczewek, skal i zegarów, ale na pewno nie umiałbym sobie z nimi poradzić,
a ponadto były ciężkie że aż strach. - Następnie oświetlił kieszonkową latarką
mały, delikatnie cyzelowany przyrząd z mosiądzu, leżący na dłoni.
Były to w zasadzie dwa kątomierze, ustawione prostopadle wobec siebie.
W poziomym znajdował się umocowany ozdobny kompas.
- Zadanie geometryczne jest więc tak łatwe, że zrozumie je nie tylko znakomita
nasza fotografka - doktor Bjelke ukłonił się Alenie - i przewodnik górski, ale
nawet dwaj absolutnie nie znający tej dziedziny nauki lekarze, którzy na stare
lata ledwie umieją liczyć.
Według pergaminu Saknussema wejście do środka ziemi znajduje się na przedłużeniu
linii prostej łączącej słońce i wierzchołek Skartarisu. Wystarczy więc znaleźć
miejsce, z którego widać odnośny wierzchołek pod tym samym kątem i w tym samym
kierunku jak słońce w dniu pierwszego lipca - i już jesteśmy w domu! Proste,
prawda? Mam nadzieję, że będzie to równie łatwe i w praktyce.
Chwileczkę - w blasku światła latarki nastawiał skalę. - I ruszamy. Według
sekstantu to powinno znajdować się w tym kierunku - powiedział, spojrzawszy na
niebo przez okienko w przesuwanej rameczce prostopadłego kątomierza.
Leif silną lampą akumulatorową, którą wyjął z plecaka, oświetlał drogę. Nie bez
powodu - dno krateru usiane było głazami, ostrymi bryłami, a w kilku miejscach
otwierały się bezdenne przepaście wygasłych kominów wulkanicznych.
Alena towarzyszyła wyprzedzającemu nas o kilka kroków Leifowi Thorgunnowi.
Bjelke zwrócił się do mnie szeptem:
- Jyrry, czy zdajesz sobie sprawę, co to oznacza, jeśli rzeczywiście promienie
słońca wpadają pierwszego lipca do Sneffelsu? Jeszcze jedno potwierdzenie
naszego przypuszczenia co do bytności Jules Verne'a...
Nie odpowiedziałem.
Doktor Bjelke znowu patrzył przez okienko sekstantu.
- Dalej już nie trzeba - zawołał do Leifa i do Aleny - a teraz bardziej na
prawo!
Cofnęliśmy się aż do ściany otaczającej stromym wałem krater.
Bjelke, oparty o potężny głaz, wciąż coś uważnie mierzył. W końcu odjął sekstant
od oka, złożył go i schował do kieszeni.
- Jesteśmy na miejscu. A gdzie ta słynna Dziura Świętego Patryka?
Leif mimo woli sięgnął ręką do gardła, zakasłał i powiedział cicho:
- Dokładnie za panem, doktorze...
Bjelke odwrócił się z wolna.
Smugi świateł naszych latarek jak na rozkaz skierowały się na niską półokrągłą
szczelinę, przypominającą łuk starodawnych sklepień, otwierającą się w murze
skalnej fortecy.
ALENA KRALÓWNA, CZYLI ŚLICZNE MAŁE INTERMEZZO
Co tam dzisiaj, panie redaktorze, dzisiaj już mi to obojętne, ale wtedy brrr,
ohyda. Wszystko było tajemnicze i jakby umyślnie przygotowane przez jakiegoś
zręcznego pisarza - wróżąca staruszka, krakanie doktora Bjelke, skały czarne jak
buty, a na koniec Dziura Świętego Patryka właśnie tam, którędy chcieliśmy zejść
do wnętrza naszej mateczki Ziemi dokładnie według wskazówek pana Verne'a.
Nie mieliśmy ochoty na rozmowy. Bjelke milczał i tylko monosylabami odpowiadał
na pytania. Leif namiętnie pykał z fajki, gotował na maszynce spirytusowej
gulasz z konserwy i herbatę i wyglądał, oświetlony płomieniem, jak diabeł
w cywilu. Namiot już postawiono - wie pan, takie leciutkie nylonowe namioty
i śpiwory z puchu to naprawdę coś! No, mnie z Jerzym nie pozostało nic innego do
roboty, jak siedzieć na skale i patrzeć w gwiazdy, obserwować światełka
samolotów przelatujących co chwila po niebie. Islandia jest bowiem jednym
z największych węzłów lotniczych na świecie i tak to wyglądało, jakby te
wszystkie samoloty umówiły się na randkę właśnie nad Dziurą Świętego Patryka.
W żaden jednak sposób nie odpowiadało to sytuacji. Gdyby na krawędzi krateru pod
Skartarisem pojawił się Wiking z długą włócznią, mieczem, tarczą i bawolimi
rogami na przyłbicy, bardziej by harmonizował z krajobrazem.
Ale za dużo mówię, prawda?
Właściwie - to o tym wieczorze nie bardzo jest co opowiadać. Zupełnie nic, a to
trochę, co można by opowiedzieć, dotyczy mnie i Jerzego. Ale dlaczegóż bym nie
miała tego panu wyznać - przecież to taki śliczny mały drobiazg.
Przez chwilę siedzieliśmy milcząc, nie mówiąc ani be, ani me. Wreszcie Jerzy
westchnął i powiedział:
- Wie pani, Alenko - nie mogę sobie tej jaskini darować, już choćby z powodu
tych bestii Leptoderinów. Do końca życia miałbym wyrzuty sumienia, że taki szmat
świata przemierzyłem i w końcu uciekłem tuż przed samym celem. Ale panią bardzo,
bardzo proszę, niech pani zostanie jutro na zewnątrz, tutaj... Przecież tam
naprawdę nie ma co fotografować w takich ciemnościach. No nie? Prawda, że zrobi
to pani dla mnie?
Nim zdałam sobie sprawę z jego słów, zapytałam zdziwiona:
- Na miłość boską, dlaczego, doktorze? Przecież ja już dzisiaj niemal umieram
z ciekawości.
- No, wie pani - wiercił się Jerzy i raz po raz zmieniał pozycję, jakby go ten
kamień gniótł - Bjelke to mądry człowiek i być może tam rzeczywiście jest coś
szkodliwego. Rozumie pani, wulkan, opary, gazy siarkowe - no, co tam będę pani
tłumaczył...
- Niech pan da spokój, doktorze - ja na to - a mrówkom te gazy nie szkodzą?
- Jezus, Maria - jęknął Jerzy - ile razy mam pani mówić, Aleno, że to nie są
mrówki tylko chrząszcze, i niech już pani z tymi mrówkami da spokój, przecież to
po prostu obraza nauki... i... w ogóle...
Obrażony uderzył okutym obcasem w skałę, ale mówił dalej: - To nic nie znaczy,
że mrówkom... cholera, już tak mówię jak i pani, chciałem powiedzieć, że to
chrząszczom nie szkodzi. One są przyzwyczajone do trudnych warunków życia. Pod
wodą, pod ziemią, w starych gnijących grzybach, a pani nie. No widzi pani?
- Niech się pan nie boi, doktorze, gdzie pan wytrzyma, tam i ja wytrzymam.
Jurek nie dawał za wygraną.
- Wie pani, Aleno, byłbym niepocieszony, gdyby się tam pani coś stało... Błagam,
nich pani będzie rozsądna...
Redaktorze, zbierało mi się na płacz, ale tak jakoś miło. Natychmiast dałabym
Jurkowi buziaka, tu, pod tymi chłodnymi gwiazdami. Wie pan, że nawet nie mrugają
tak jak u nas?
- Kolego doktorze medycyny Jerzy Kameniku - odpowiedziałam równie grobowo
ponurym głosem - ja także byłabym bardzo nieszczęśliwa, gdyby się panu tam coś
stało i dlatego wolę pana pilnować. Tak będzie bezpieczniej.
Nagle Jurek ześliznął się z głazu jak jaszczurka i stanął przede mną.
- Naprawdę, Aleno?
- Naprawdę, Jurku!
A potem znad kuchenki rozległ się głos Leifa:
- Gulasz! - huknął.
I ruszyliśmy do namiotu potykając się o kamienie. Wzięliśmy się za ręce jak Jaś
i Małgosia i zapomnieliśmy w odpowiedniej chwili od siebie odskoczyć, tak że,
obawiam się, Bjelke to zauważył. Zresztą - mieliśmy to obydwoje wypisane na
czole. Kiedy później nalewał do garnuszków herbatę, poklepał Jurka po ramieniu,
a mnie pogładził po ręce i powiedział:
- To dobrze, to bardzo dobrze...
Do dziś dnia nie wiem na pewno, co miał na myśli, ale zaczerwieniłam się, jakbym
miała piętnaście lat.
No a potem spaliśmy po królewsku w przyjemnym cieple puchowych śpiworów. Rano
obudził nas oczywiście Leif - który już się pluskał w jakiejś deszczowej kałuży
W zagłębieniu skały. Namiot pozostawiliśmy na miejscu - dzisiaj zamierzaliśmy
przeprowadzić tylko pierwsze pobieżne badania przy wejściu do jaskini
i zabraliśmy z sobą jedynie pochodnie magnezjowe, manierki z herbatą, jakieś
suchary i jedną albo dwie konserwy. Przewiesiłam przez ramię „Flexaret”, a do
torby włożyłam „Exacte” z kolorowym filmem. To dopiero Jurek trafił kulą w płot
myśląc, że nie będę fotografowała. Zobaczymy!
Jurek przez chwilę biegał po dnie krateru i oglądał skały. Szukał inicjałów
Saknussema, które według Verne'a miały być gdzieś tutaj wyryte na skale. Po
chwili jednak poniechał tego, zdenerwowany ciągłym pokrzykiwaniem Bjelkego
i Leifa, którzy się za nim obracali jak chorągiewki i pilnowali, aby nie zginął
w którymś z kominów.
W końcu wyruszyliśmy.
Tuż przed Dziurą Świętego Patryka Bjelke zatrzymał się.
- Teraz naprawdę już po raz ostatni, przyjaciele. Wchodzimy, czy nie? Nie mogę
się pozbyć niemiłego uczucia... Oczywiście nie można nie przeprowadzić badań,
ale na pewno należałoby je podjąć dopiero wówczas, kiedy będziemy lepiej
wyposażeni. Jurku, ty jesteś doświadczonym grotołazem, Leifie - zwracał się to
do jednego, to do drugiego.
Jurek bawił się swoim entomologicznym przyrządem na mrówki - ależ nie, proszę mi
wybaczyć, tego wieczoru zdecydowałam, że już nigdy nie będę go złościć - na
chrząszcze, Leif zwijał cienką, ale bardzo mocną alpinistyczną linę. Mieliśmy ją
z sobą ot tak, na wszelki wypadek. Leif opisał nam już przedsionek Dziury
Świętego Patryka jako olbrzymią jaskinię, właściwie rodzaj sali, którą zamykał
w głębi bezdenny, prostopadły, nie zbadany jeszcze komin. Tak daleko nie
mieliśmy zamiaru się zapuszczać, ale dzisiejszy dzień miał być poświęcony
polowaniu na Leptoderiny i zbadaniu jaskini. Doktor Bjelke czekał jeszcze
chwilkę, nikt się jednak nie odezwał.
- A więc dobrze, idziemy!
Leif wszedł pierwszy ze swoim niezmiennym:
- Forüt!
Za chwilę wszyscy weszliśmy do Dziury Świętego Patryka.
LEIF THORGUNN JEST BARDZO LAKONICZNY
Milczący Leif nie jest typem mówcy, a więc jego relacja była zawsze wynikiem
wzajemnej współpracy. Z tego powodu wypowiedzi nie są podane w formie płynnego
opowiadania, ale w takiej, w jakiej zostały przekazane - jako wywiad
przeprowadzony przy łaskawej pomocy doktora Bjelke w roli tłumacza.
Przyp. red.
- Czy zechciałby pan być tak uprzejmy, panie Thorgunn, i opisać naszym
czytelnikom Dziurę Świętego Patryka. Wydaje mi się, że jest pan do tego jak
najbardziej powołany. Odwiedził ją pan przecież wielokrotnie, prawda?
- Tak - chyba sześć albo i siedem razy.
- Czy odczuwał pan tam jakiś szczególny niepokój?
- Nie - zupełnie to samo co w każdej innej jaskini... tylko że...
- Proszę, niech pan dokończy, panie Thorgunn!
- Tylko że, wie pan, panie redaktorze, nie jestem zabobonny, ale w głębi jaskini
Dziura Świętego Pstryka wywołuje w człowieku przerażenie. To komin spadający
prostopadle w głąb, mający w sobie coś z muszli morskiej. Rozbrzmiewa. Cicho.
Wydaje taki szczególny dźwięk jak... - jakby to najtrafniej określić? - aha: jak
skrzypce, ale wciąż tak samo. Jakby grano tylko na jednej strunie. Człowiek
przez dłuższy okres nie zdaje sobie z tego sprawy, ale po chwili potrząsa głową,
wsadza sobie palce do uszu, czy mu w nich nie dzwoni - no i nie może się tego
pozbyć. Czy chce, czy nie chce, musi słuchać tego śpiewu płynącego z przepaści.
- To brzmi dość ponuro. A jakie wrażenie wywarła Dziura Świętego Patryka na pana
współtowarzyszach, doktorze Kameniku, doktorze Bjelke i pannie Alenie?
- Na każdym inne. Doktor Kamenik jest doświadczonym grotołazem, speleologiem,
i chociaż w granitowej jaskini wygasłego krateru był po raz pierwszy, czuł się
tu jak u siebie w domu. Doktor Bjelke był niespokojny, ciągle nas zganiał do
kupy i czekał, kiedy się coś wydarzy - a panna Alena nieustannie biegała z kąta
w kąt i fotografowała, dopóki dym magnezjowych pochodni nie wypełnił całej
jaskini, tak że musieliśmy pochylać się ku ziemi, aby się nawzajem widzieć.
- Jak długo, panie Thorgunn, był pan w jaskini?
- Mniej więcej pięć godzin. Doktor Kamenik znalazł kilka chrząszczy - wspinał
się po nie na ściany i głazy, potykał na szczelinach. Doktor Bjelke wzywał go
raz po raz do powrotu, a panna Alena prosiła, aby zachowywał ostrożność. I wtedy
właśnie doktor Kamenik odkrył pierwszy wizerunek ptaka. Znajdował się wysoko
niemal u stropu jaskini, wpół zatarty na skutek wilgoci - ale o to, panie
redaktorze, niech pan raczej zapyta doktora Bjelke. Ja sam bowiem nie
poświęciłem ptakom zbyt wiele uwagi, szukając również chrząszczy dla doktora
Kamenika i pilnując, aby nikt nie zbliżał się zanadto do Dziury Świętego
Patryka...
- Jeszcze jedno pytanie, panie Thorgunn: czy nie przyszło panu do głowy, że może
istnieć jakiś związek pomiędzy odkryciem wizerunku ptaka i posępną wróżbą
staruszki z chaty pod Sneffelsem?
- Nie - to przyszło do głowy dopiero doktorowi Bjelke.
Rozmowa ta odbywała się w małej kawiarence na brzegu morskim, z widokiem na
zatokę, gdzie w 874 roku Ingolf Arnarsson wraz ze swymi Wikingami wyładował
pierwsze belki na budową siedziby w nowej ojczyźnie. Leif przygotowywał się
właśnie do nowej wyprawy z grupą glacjologów, specjalistów w dziedzinie badania
lodowców i pokrywy lodowej, na Vatna-Jokull. Miał mało czasu i dużo roboty. Co
chwila dyskretnie odwijał rękaw swego czerwono-niebiesko-zielonego swetra
i patrzył na zegarek. Nie mogliśmy go więc zatrzymywać i po nagraniu tej
krótkiej rozmowy rozstaliśmy się. Od tej pory nie widziałem Leifa Thorgunna.
Często jednak zastanawiam się, gdzie jest w tej chwili, jakie lodowce
przemierza, gdzie chrzęszczą pod jego okutymi butami odłamki skał granitowych
i bazaltowych wokół lodowo-chłodnych fiordów lub też na którym górskim terenie
ćwiczebnym - Islandia dopiero niedawno została odkryta dla alpinistów jako
prawdziwy skarbiec nie zdobytych dotychczas ścian, kominów i skał - popuszcza
linę zapewniającą bezpieczeństwo bogatego cudzoziemca. Kiedy wyobrażam sobie
dzisiejszą, a zresztą i jutrzejszą Islandię, małą republikę na małej wyspie,
zawsze on właśnie staje mi przed oczyma. Chyba dlatego, że poznałem go tak
dobrze z opowieści uczestników wyprawy.
Przyp. red.
DOKTOR BJELKE SPOTYKA ŚLEPE PTAKI
- Tak - pierwsze odkrycie, pierwszy wizerunek ptaka... Ma pan rację. Od tego
właśnie wszystko się zaczęło. Muszę mówić „wizerunek ptaka” - nie był to bowiem
rysunek, malowidło ani wykuta w ścianie wypukła płaskorzeźba.
Jyrry to zbadał bardzo dokładnie, mimo że prosiłem go, aby raczej poświęcił swój
czas chrząszczom.
I słowa staruszki:
„... strzeżcie się małych ptaków i lodowych błysków...” brzmiały mi ciągle
w uszach. Jak mówił już panu Leif, wizerunek ptaka umieszczony był - rzecz godna
uwagi - u samego stropu w jednym kącie jaskini, właściwie w kącie, który
tworzyły strop i ściany przedsionka Dziury Świętego Patryka.
Jyrry zeskrobał nożem warstwę najrozmaitszych osadów, chwilę dłubał w skale,
a następnie zawołał nas wszystkich, abyśmy to dziwo obejrzeli. Musieliśmy to
zrobić kolejno - przed samym wizerunkiem bowiem znajdował się głaz
przypominający nieco jajko, na którego czubku mogła balansować tylko jedna
osoba. Jyrry stwierdził, że wizerunek wykonany jest z pasa jakiegoś białego
metalu o słabym odcieniu barwy żółtej, wtopionego w skałę w niezwykły,
niezrozumiały sposób. Przypominało to nieco nasze ludowe drewniane naczynia,
w których najpierw wierci się otwory, a następnie zalewa roztopioną cyną. Tylko
że ten metal stawiał opór nożowi Jyrrego, był więc co najmniej równie twardy jak
żelazo. Jyrry w końcu ze wzruszeniem ramion zszedł z głazu i ustąpił mi miejsca.
W oślepiającym świetle magnezjowej pochodni, trzymanej wysoko przez Leifa, po
raz pierwszy zobaczyłem znak, który miał się stać znamienny dla całej naszej
wyprawy, i jednocześnie od razu na pierwszy rzut oka stwierdziłem, że ten ptak
nie jest dziełem rąk mieszkańców Islandii. Wie pan, panie redaktorze, nie jestem
znawcą islandzkiej sztuki ludowej ani nie chcę nim zostać, ale podobnie jak pan
tak i ja poznam lub - jeśli pan woli - wyczuję styl i charakter twórczości
swojego narodu czy to w dziele literackim, w rzeźbie czy też wyrobie ludowym.
Nasza islandzka sztuka jest surowa, jakby wyciosana z granitu, bez ozdób, bez
upiększeń. Wizerunek, który mieliśmy przed sobą, był jednak prawdziwym tego
zaprzeczeniem. Przypominał raczej sztukę orientalną, pełną ornamentów,
zakrętasów i ozdobnych arabesek. Co ważniejsze - a na co Jyrry nie zwrócił uwagi
- ptak, którego przedstawiał dziwny pas metalu wkuty bądź też w jakiś sposób
wtopiony w spoisty granit, był wizerunkiem zupełnie szczególnego rodzaju
zwierzęcia. Mimo stosunkowo drobiazgowego odtworzenia wszystkich części ciała
nie miał na przykład oczu, jego szczęki - były to rzeczywiście szczęki, nie
dziób - zdawały się być uzbrojone szeregiem drobnych zębów; również upierzenie
niewiele przypominało pióra któregokolwiek ptaka znanego z zoologii.
Nie mogłem, niestety, dokładnie obejrzeć wizerunku. Na skałę już się wspinała
panna Alena, wszystkim nam przydzieliła rolę chłopców z pochodniami, a sama
przez następne kilka minut fotografowała przedziwny symbol (domyślałem się
wtedy, że może to być jakiś znak lub symbol) ze wszystkich stron: najpierw
w całości z okalającą skałą, a następnie jego poszczególne części. Kiedy
skończyła i nasze pochodnie wypaliły się już prawie do końca, Jyrry
zaproponował, abyśmy poszli nieco dalej, ku wewnętrznemu kominowi Dziury
Świętego Patryka.
Przyznam się panu, panie redaktorze, że szedłem tam niechętnie, ale nie mogłem
przecież - rzecz oczywista - okazać swoim przyjaciołom, że ogarnął mnie bez
powodu nieuzasadniony lęk, który można by nazwać przesądem albo - co gorsze -
tchórzostwem. Leif bardzo ostrożnie szedł na przedzie. Ale po jakiś stu
pięćdziesięciu krokach - jaskinia tymczasem zwęziła się w tunel - doszliśmy do
komina otwierającego się na dnie jaskini. Spadał w głąb prostopadle, jego otwór
był wygładzony, przypominał marmur i mimo woli pomyślałem o marmurach grobowców
i katafalków. Jyrry odsunął Alenę za siebie, przyklęknął ostrożnie, po czym
położył się na brzuchu i usiłował w świetle pochodni zajrzeć jak najgłębiej
w przepaść. Nie udało się to ani jemu, ani nam, którzy staraliśmy się tam
zajrzeć po nim. Pochodnie bowiem bardzo oślepiały i oblewały sinawym światłem
raczej nas niż wnętrze Dziury Świętego Patryka. Leif wyciągnął jedną z ostatnich
pochodni, zapalił ją na całej jej długości i wrzucił do przepaści. Uderzając
o ściany, rozpryskiwała snopy iskier, a w końcu zatrzymała się na występie
skalnym kilkadziesiąt metrów pod nami. Mogliśmy teraz obejrzeć dokładnie Dziurę
Świętego Patryka.
Gładki był tylko skraj otworu, nad którym staliśmy. Kilka metrów głębiej
zaczynały się w skale jakby schody, nierównomierne występy, które umożliwiały
trudne wprawdzie, niemniej jednak realne zejście w głąb.
Przypuszczam, że my obaj, ja i Jyrry, oświetleni widmowym światłem z głębi,
używanym na scenach teatrów dla straszydeł i poczwar, myśleliśmy o Jules
Verne'em. Komin odpowiadał dokładnie opisowi pierwszego etapu schodzenia do
środka ziemi profesora Lidenbrocka i jego bratanka oraz Hansa. Dziura Świętego
Patryka była rzeczywiście wejściem do tajemnic podziemia, nie zaś tylko jednym
z licznych kraterów znajdujących się na dnie Sneffels...
Wkrótce nasze przypuszczenie miało się potwierdzić. Jyrry przez chwilę rozmawiał
cicho z Leifem, po czym opasał się liną i zsunął z brzegu przepaści.
- Jerzy, proszę cię, nie! - zawołała panna Alena, ale Jyrry już zniknął w głębi,
oświetlonej jeszcze dopalającą się głęboko pod nim pochodnią. Zawsze spokojny
Leif ostrożnie popuszczał linę, przerzuconą na krzyż przez ramię, i wsparty
o głazy granitu obserwował, czy cienki sznur nylonowy, na którym wisiało
zdrowie, a może nawet życie Jyrrego, nie ociera się o ostrą krawędź skały.
Jyrry zresztą nie opuścił się zbyt głęboko. Ledwie odwinęło się kilka metrów
liny, odezwał się jego głos, zwielokrotniony potężnym echem, jakby dochodził
równocześnie zo wszystkich kątów jaskini.
- Halo, Bjelke! Znalazłem już coś! W skale jakimś ostrym narzędziem wyryto
litery, wygląda to jak runy, i jeśli się bardzo nie mylę, to własnoręczny podpis
Saknussema. Ten sam, którego mieliśmy według Verne'a szukać na głazie na górze.
Co ty na to?
Zaproponowałem Jyrremu, aby wracał jak najszybciej na górę i abyśmy nasze
badania kontynuowali dopiero wówczas, gdy powrócimy do Sneffels lepiej
wyposażeni.
- Chwileczkę, tu jeszcze coś jest - dudnił potężny głos z przepaści. - Bjelke,
chłopie, znalazłem jeszcze jednego ptaka. Wiszę akurat przed nim. Tylko że tego
namalowano - właściwie to wyciosano czy jak - dziobem na dół, w głąb Dziury
Świętego Patryka. Zupełnie jakby wskazywał drogę. A poza tym wydaje mi się
trochę mniejszy. Hej, Leifie, opuść mnie jeszcze kawałek! Pode mną jest jakaś
półka skalna.
Lina ześliznęła się kilkadziesiąt centymetrów i zwiotczała. Jyrry widocznie stał
na skale.
- Całkiem tu przytulnie - zawołał. - Stanowczo przyjemniej niż w Vjeternicy czy
w Barazdalaśe. Tylko żadnych chrząszczy tu nie widzę. Mam zejść jeszcze niżej?
Wygląda to zupełnie możliwie.
Tego było już dla mnie trochę za wiele. Wsadziłem głowę niemal do przepaści
i przy pomocy panny Aleny i - co dziwniejsze - nawet i Leifa, któremu takie nie
przygotowane badania speleologiczne mimo wszystko wydały się szaleństwem,
namawialiśmy Jyrrego do powrotu na górę. Ledwie zdążyliśmy dotrzeć do wyjścia,
zanim dopaliła się ostatnia pochodnia. Proszę mi wierzyć, panie redaktorze, że
elektryczne latarki są doskonałe w drodze po schodach do domu, ale w terenie
pełnym zdradzieckich przepaści, skał i kamieni, które jakby naumyślnie pchają
się pod nogi, wygodniej jednak polegać na starej wypróbowanej pochodni, nieco
tylko zmodernizowanej i ulepszonej.
W Dziurze Świętego Patryka i w jaskini światło pochodni wydawało się nam
oślepiającym blaskiem. Gdy jednak wyszliśmy na światło dzienne, mimo że niebo
nad kraterem Sneffels było tego popołudnia zaciągnięte gęstymi białymi chmurami,
mrużyliśmy oczy jak półślepe, nowo narodzone kocięta.
Byłem bardzo szczęśliwy, że nic się nie zdarzyło, panna Alena świergotała niby
ptaszek i rozwijała swoje teorie co do pochodzenia zagadkowych rysunków, Jyrry
co chwila z miłością zaglądał do probówki, gdzie w spirytusie pływało kilka
rzadkich i prawdę powiedziawszy wcale niepowabnych chrząszczy. Nawet Leif
pogwizdywał przygotowując nasze drugie śniadanie, będące jednocześnie obiadem,
a prawdopodobnie i kolacją. W jaskini bowiem o jedzeniu nawet nie pomyśleliśmy.
Tego wieczoru nie osiągnęliśmy porozumienia, jak wyjaśnić odkrycie tych
niezwykłych wizerunków. Wydawało się dziwne, że dotychczas nikt na nie nie
zwrócił uwagi. Chroniło je wprawdzie nie rzucające się w oczy i trudno dostępne
miejsce, a z pewnością także i zabobon. Razem z Jyrrym rysowaliśmy plan
przedsionka Dziury Świętego Patryka, na którym po naradzie z Leifem i panną
Aleną zaznaczyliśmy także miejsce znalezienia wizerunków przedziwnych ptaków,
podpisu Saknussema (który mógł być również zaczerpniętym z Verne'a dowcipem
jakiegoś zwiedzającego, z czego zdawaliśmy sobie sprawę), jak i miejsc,
w których Jyrry znalazł rzadkie Leptoderiny.
Nazajutrz, ulegając uporczywym namowom Jyrrego, chcieliśmy przeprowadzić
dokładniejsze badanie studni Dziury Świętego Patryka i w miarę możliwości
sfotografować runiczny napis i następny wizerunek na skalnej ścianie. Kładliśmy
się spać w znakomitym humorze, rankiem natomiast nasz mały obóz przypominał
raczej szpital.
Panna Alena bez wątpienia miała gorączkę i skarżyła się na bóle głowy i stawów,
podobne dolegliwości odczuwał Jyrry. A nawet ja czułem się jakoś niewyraźnie.
O zejściu do Dziury Świętego Patryka nie było co myśleć.
Jyrry nalegał, abyśmy jeden dzień odpoczęli. Twierdził, w końcu nie bez racji,
że starczy nam żywności i że skoro możemy jutro przeprowadzić przedwstępne
badania bez trudu i zmęczenia, głupotą byłoby wspinanie się na szczyt
Skartarisu, a potem schodzenie w dół do mojego samochodu.
Oczywiście miał rację. Ale mnie bez przerwy chodził po głowie ten przedziwny
chmurny wiersz, zapowiadający, że „śmierć skosi pasterzy owiec i łowców
ptaków...” W niespełna godzinę namiot był złożony, bagaż spakowany, a my
podążaliśmy przez lodowe pola i zwaliska granitowych skał z powrotem na brzeg
krateru.
Tym razem był to marsz trudniejszy i żałosny. Alena nie mogła nieść nawet swoich
przyrządów fotograficznych, Jyrry przezwyciężał się, chociaż na bladą twarz
występowały mu krople potu, i dzielnie parł naprzód, ale słysząc jego ciężki
oddech nawet nie lekarz poznałby, że znajduje się już u kresu sił. W istocie
wędrówka nasza wyglądała tak, że Leif przenosił prawie sam z moją - obawiam się
mało wydatną - pomocą wszystkie pakunki o kilkadziesiąt metrów dalej, po czym
wracał, aby pomóc Jyrremu i pannie Alenie, i znowu brał część pakunków, i w ten
sposób w ślimaczym tempie posuwaliśmy sią na- przód. W czasie drogi kilkakrotnie
zatrzymywaliśmy się na dłuższy odpoczynek. Leif za każdym razem wyjmował czajnik
i przygotowywał z rozpuszczonego lodu herbatę.
Gdy doszliśmy do stacji benzynowej, dawno już minęła godzina, kiedy powinien
nastąpić zachód słońca - tylko że my znajdowaliśmy się w Islandii i czerwona ku-
la słońca toczyła się po niebie, by zajść na kilka zaledwie godzin dopiero
gdzieś koło północy. Jyrry i Alena zwali- li się bezwładnie na tylne siedzenie,
ja - niczym w ja- kimś przedziwnym śnie - włączyłem silnik i zagrzewałem go,
podczas gdy Leif pakował bagaże. Nagle z kamiennego domku wyszła przez niskie
bardziej do tunelu podobne drzwi nasza znajoma starucha i zbliżyła się z wolna
do nas.
- Powrócili dzielni mężowie ze strzałami i młotami, widzieli małe ptaki?
Grzaliście je w dłoniach? - Nie czekając na odpowiedź roześmiała się piskliwym
starczym śmiechem, który brzmiał nam jeszcze w uszach, kiedy zjeżdżałem
serpentynami nad Budir na drogę wiodącą wzdłuż zachodniego wybrzeża do
Reykjavik.
DOKTOR KAMENIK O DZIWNYM PRZEZIĘBIENIU
Nie wiem, co pan doktor Bjelke opowiadał o naszej drodze z krateru, ale jeśli
mówił o niej bardzo źle, to - mówiąc między nami, panie redaktorze - była
jeszcze gorsza.
Myślałem już, słowo daję, co najmniej sto razy, że nie dojdę, że usiądę na
najbliższym kamieniu i spokojnie tudzież wygodnie zamarznę. Jedynie wygląd
Aleny, ledwo powłóczącej nogami i zataczającej się, a mimo to idącej naprzód,
dodawał mi sił. Właściwie to nie dodawał sił, a raczej zawstydzał. Mówiłem
sobie: „Ty, doświadczony grotołaz, chłop jak dąb, a z powodu głupiego
przeziębienia zachowujesz się jak panienka...”. Szło się dalej, przede wszystkim
dzięki Leifowi, ponieważ i Bjelke nie bardzo się do dalszego marszu nadawał.
Przeziębienie - wie pan, mnie od, samego początku to przeziębienie wydawało się
bardzo dziwne. W przedsionku Dziury Świętego Patryka nie panował wcale jakiś
szczególny chłód, było tam nawet cieplej niż na zewnątrz w kraterze. Wypływa to
ze specyfiki jaskiń - w lecie się tam człowiek przyjemnie ochłodzi, w zimie zaś
trochę ogrzeje. Poza tym posłuchawszy rad Thorgunna ubraliśmy się jak na biegun
północny, a co najdziwniejsze, że nikt z nas nie kasłał, nie skarżył się na bóle
w piersiach i na takie różne rzeczy, które zazwyczaj towarzyszą przeziębieniu.
Oczywiście, że ani ja, ani kolega Bjelke nie czuliśmy się upoważnieni do
wtrącania się w sprawy internistów - ale, jak mówię: od samego początku wydawało
się nam to bardzo dziwne.
Bjelke musiał podczas tych czterech godzin jazdy krętą drogą wzdłuż wybrzeża od
Stąpi przez Breidifjord i Faxafjord do Reykjavik przezwyciężyć słabość i zdobyć
się na ogromny wysiłek. Przez stolicę przeleciał jak burza - bez przeszkód
zresztą. Na ulicach znajdowały się tylko koty i kilku spóźnionych marynarzy,
którzy zatrzymali się dłużej w gospodzie, a także grupy gwiżdżących
i pokrzykujących amerykańskich boys, nie wiedzących, co zrobić z czasem
i nadmiarem energii płynącej ze spożycia konserw i gumy do żucia. No i po chwili
byliśmy już w Hafnarfjordur, pokręciliśmy się po porcie i zakotwiczyliśmy między
olbrzymimi głazami, rozsianymi w tej podmiejskiej dzielnicy, w willi doktora
Bjelke. Leif został w domu w Reykjavik. Czuł się zupełnie dobrze i przyrzekł, że
nazajutrz się w Hafnarfjordur pokaże.
Pamiętam bardzo niewyraźnie, co się z nami działo. Wiem, że Alena opierała głowę
o moje ramię, że matka doktora Bjelke ugotowała nam coś bardzo gorącego i bardzo
słodkiego - a potem zapadliśmy w sen. Miałem przedziwne sny, w których zębate
granitowe ptaki przemieniały się w rozwścieczone staruchy i w węże runicznego
pisma, którego za żadne skarby świata nie mogłem przeczytać. Następnie
rozkołysało się we mnie olbrzymie wahadło: w tę i tamtą stronę, ruchy zwiększały
się nieustannie i w końcu stały się już tak wielkie jak świat, a ja broniłem się
rozpaczliwie i na próżno. Czułem, że zostanę rozdarty i runę w Dziurę Świętego
Patryka, i będę palić się tam jak magnezjowa pochodnia... I znowu w tę i tamtą,
w tę i tamtą stronę...
Rano wszyscy czuliśmy się trochę lepiej. Blady Bjelke w czerwonym szlafroku
krzątał się między pokojem, gdzie leżała Alena, a tym drugim, w którym ja
leniuchowałem, i starał się nas przekonać, że należy pozostać w łóżkach.
Oczywiście, na próżno. Lekarza nie tak łatwo w łóżku utrzymać, a Alena, no,
Alena po prostu trzymała ze mną i wstawała również, choć obydwoje słanialiśmy
się i przytrzymywali łóżek jak wzajem się wspierające towarzystwo stuletnich
staruszków.
W południe odbyło się posiedzenie „rady wojennej”, w którym brał udział także
i Leif. Przyjechał autobusem z Reykjavik w dobrym humorze i znakomitej kondycji.
Bjelke także czuł się zupełnie dobrze. Tylko Alena i ja czuliśmy jeszcze na
plecach ogromny ciężar i słabość w całym ciele.
Pierwszym punktem było odkrycie przedziwnych ptaków. Nikt z nas nie potrafił
wyjaśnić ani ich pochodzenia, ani techniki, przy której pomocy dawny ich twórca
umieścił je w granitowej skale. Że stało się to bardzo dawno, być może przed
wielu wiekami, nikt z nas nie miał wątpliwości - świadczyły o tym wyraźnie
zwietrzałe skały wokół i oksydowana powierzchnia nieznanego metalu. Bjelke
przyniósł z biblioteki olbrzymią książkę o sztuce ludów pierwotnych - nie
znaleźliśmy jednak nic, co by choć w przybliżeniu przypominało wizerunki
w jaskini.
Bjelke zastanawiał się nad problemem, dlaczego ptaki na wizerunku nie miały
oczu. O ile pamiętam, to miały oczy - a także ich upierzenie nie wydawało mi się
wcale tak dziwne. Przez chwilę rysowaliśmy je na arkuszu papieru i spieraliśmy
się o ich rzeczywiste kształty, ale Alenie przyszła szczęśliwa myśl do głowy:
wywoła filmy, na których ptaki są utrwalone, przynajmniej jeden - i będzie po
kłopocie. I mimo lekarskich zastrzeżeń ze strony doktora Bjelke zniknęła szybko
wraz ze swymi przyborami w łazience, zawiesiła okno kocem (nie ma pan pojęcia,
jakimi mistrzami w swoim zawodzie są doświadczeni fotografowie i jak niewiele im
potrzeba!) i zostawiając nas za drzwiami prosiła, abyśmy krzyknęli, kiedy minie
dziesięć minut - tak długo bowiem film powinien leżeć w wywoływaczu - i następne
trzy - bo dopiero wtedy będziemy mogli popatrzeć.
Niestety, nie pomogła nam. Otworzyła drzwi i wyszła z łazienki trzymając
w palcach mokry, kapiący jeszcze film - zupełnie sczerniały i nie do użycia,
plamisty, tylko tu i tam noszący niewyraźne ślady rysunku.
- Ale ze mnie idiotka! - kręciła głową Alena. - To mi się jeszcze nigdy w życiu
nie zdarzyło! W łazience jest przecież ciemno, ciemniutko, aparat mam
wielokrotnie sprawdzony, film również - a po wywołaniu wygląda tak, jakby był
prześwietlony... Czy nie ma tam jakiegoś zagadkowego czarodziejskiego światła,
które w Dziurze Świętego Patryka przenika na wskroś aparaty, mądrzy panowie
doktorzy? A może to duchy Wigingów prześladują wścibskie fotografki? - zwróciła
się do Bjelkego.
Roześmieliśmy się, a Bjelke pocieszał Alenę, że nic się nie stało, że do jaskini
i tak wrócimy jeszcze i że możemy znowu fotografować, a Leif się krzywił
i usiłował na prześwietlonym filmie odnaleźć swoją twarz.
Naraz Bjelke przerwał w połowie zdania, otworzył szeroko oczy i wybiegł do
sąsiedniego pokoju. Po chwili zjawił się z powrotem ubrany tak jak w dniu
wyprawy do Sneffels.
- Leifie, muszę wyjechać na kilka godzin. Pojedziesz ze mną?
Zawsze spokojny i obojętny Leif kiwnął tylko głową.
To zrozumiałe, żeśmy wraz z Aleną protestowali, chwytaliśmy obydwóch za rękawy,
wskazując okno, za którym z szarych chmur spływały strumyczki wody. Na próżno.
A potem już tylko mogliśmy patrzeć, jak „Iza” doktora Bjelke rozpryskując
głębokie kałuże przed domem zmierzała w kierunku Reykjavik.
Na pożegnanie polecił nam Bjelke, abyśmy się jak najlepiej z Aleną bawili, nie
wychodzili na dwór, nie przemęczali się i nie wycierali jego mamie naczyń, boby
się bardzo gniewała! No - oczywiście wcale się nie obraziła, kiedyśmy się
kręcili wokół stołu ze ścierkami, chociaż nasze porozumiewanie się było dosyć
kłopotliwe. Starsza pani umiała zaledwie kilka słów po niemiecku, my po
islandzku nie rozumieliśmy wcale, i nie pozostało jej nic innego, jak zabawiać
nas jak już wielu gości przed nami: pokazywała nam album z fotografiami
rodzinnymi. Na pożółkłych prostokątach defilowali ojciec i dziadek doktora
Bjelke, przewodnik Verne'a, stryjkowie i ciotki, przeważnie rybacy, marynarze,
robotnicy z kamieniołomów i myśliwi. Tylko sam Bjelke (w albumie znajdowały się
jego zdjęcia: golutkie niemowlę na białej skórze, uczeń, student i, oczywiście,
świeżo promowany doktor) sprzeniewierzył się rodzinnej tradycji - został
lekarzem. Na tym zabawa się skończyła, starsza pani usiadła naprzeciw nas
w fotelu na biegunach i po chwili już drzemała.
Myśmy wzięli z niej przykład, tym bardziej że Alena pobladła i marzyła o tym,
żeby jak najszybciej znaleźć się w swoim pokoju i położyć spać.
Długo nie mogłem zasnąć. Czekałem na doktora Bjelke. Na próżno. Ostatni rybacki
stateczek odgwizdał swoje obowiązkowe pozdrowienie, ostatni autobus ze stolicy
przetoczył się na pobliskiej szosie z Eyrabakki, najbardziej wysuniętego na
południe cypla wyspy, ostatni spóźnialscy żegnali się głośnymi okrzykami.
A potem szumiały już tylko niedalekie fale i do okien w regularnych odstępach
czasu wpadało światło latarni morskiej, znajdującej się na końcu molo. Bjelke
nie przyszedł.
Zbudził mnie dopiero wczesnym rankiem - przemoczony, z potarganymi włosami. Stał
objęty blaskiem świtania na tle prostokątu drzwi jak zjawa: cichy i milczący.
Woda ściekała po nieprzemakalnym płaszczu, sącząc się na podłogę. Nie zwracał na
to uwagi.
Z nieprzytomnym spojrzeniem usiadł w fotelu i położył na stole między przyborami
do szycia matki a wazonem ze świeżymi kwiatami jakiś bardzo dziwny przyrząd -
skrzynkę z tarczą, od której biegł przewód do metalowego pręta wielkości
probówki. Wielcy mężowie z mocnymi strzałami i miotami nie zginą, ale śmierć
skosi pasterzy owiec i łowców małych ptaków. Strzeżcie się małych ptaków...
Mówił raczej do siebie i ciągle patrzył gdzieś poza mnie. Wyskoczyłem z łóżka
i szybko włożyłem szlafrok.
- Na Boga, co z tobą? Gdzie byłaś, Bjelke?
- W Sneffels. W Dziurze Świętego Patryka.
- Nie wygłupiaj się! Teraz? W nocy?
- Nie - byliśmy tam z Leifem już wieczorem... zaraz wróciliśmy... To straszna
wyprawa! Z dziesięć razy nieomal że nie spadłem, a Leif trzykrotnie.
Ubezpieczaliśmy się nawzajem liną... Ale, Jyrry, rozumiesz, musiałem tam pójść!
Od wczoraj rana już to przeczuwałem i musiałem się upewnić - ze względu na
ciebie i na pannę Alenę...
- Ciągle nic nie rozumiem. Co się właściwie stało, Bjelke?
- Nic, tylko to, że wielcy mężowie w karacenach, w pancerzach i za mocnymi
tarczami z drzewa obitymi metalem nie zginęli - ale śmierć skosiła pasterzy
w łachmanach. Tylko to, że film w kasecie był prześwietlony, Leif po pierwszej
wizycie w jaskini zachorował, a przed kilku miesiącami ponownie. Że ty, Alena,
a także trochę i ja, wszyscy, którzy przybliżyliśmy się do tych dziwnych
wizerunków na ścianie, zaziębiliśmy się! Zaziębiliśmy? Nonsens!
W końcu zrzucił z siebie mokry płaszcz, schwycił przyrząd leżący na stole
i podsunął mi go pod nos.
- Wiesz, co to jest, Jyrry?
- Nie mam pojęcia.
- To ja ci powiem. Geiger. Licznik Geigera-Mullera wskazujący ilość
radioaktywnych cząsteczek. Nie patrz na mnie z przerażeniem. Te powabne, piękne
i niezwykłe ptaszki są radioaktywne. Są radioaktywne, i to tak silnie, że nieco
dłuższy pobyt w ich pobliżu oznacza śmierć. No - teraz już wiesz.
ALENA KRALÓWNA O NIEPRAWDOPODOBNYM PRZYPUSZCZENIU
Odchodziłam po prostu od zmysłów - przenosiłam wzrok z Jurka na doktora Bjelke
i z powrotem jak na turnieju tenisa stołowego i nie wiedziałam, o czym właściwie
mówią. Dopiero po chwili wyjaśnili mi wspólnymi siłami, pewnie dlatego, abym nie
jęczała, kiedy mi Bjelke strzykawką pobierał krew z żyły, podobnie zresztą jak
Jurkowi i Leifowi. A potem Jurek rewanżując się ukłuł z kolei jego.
Dowiedziałam się, że właściwie nie jestem wcale przeziębiona, ale że moja
choroba jest skutkiem napromieniowania, ponieważ podobnie jak Jurek kręciłam się
dość blisko tych potwornych ptaków. Bjelke pobiegł, aby oddać próbki z naszą
krwią do laboratorium polikliniki hafnarfjordurskiej w celu wykonania analizy,
czyli policzenia białych i czerwonych ciałek. Mówił, że na podstawie tego
zorientuje się, jak poważny jest nasz stan.
No - ja to i bez analizy wiedziałam, że nie jestem tak bardzo chora. Właściwie
czułam się już zupełnie dobrze i kiedy powiedziałam to doktorowi Bjelke, odparł,
że myśli tak samo jak i ja i że mu kamień spadł z serca. Mogło to się bardzo źle
skończyć, gdybyśmy w pobliżu tych ohydnych wizerunków przebywali troszkę dłużej.
Doszliśmy wspólnie z Jurkiem do wniosku, że wizerunki ptaków odkryli już dawni
mieszkańcy Islandii, prawdopodobnie pogańscy kapłani, druidzi, poznali ich
działanie i używali ich dla swoich celów. Jurkowi przyszło nawet do głowy, że na
przykład całodzienna modlitwa przed wizerunkiem w granicie z całą pewnością
skruszonego grzesznika kosztowała życie - zwłaszcza jeśli był to pasterz owiec,
a nie rycerz, Wiking, opancerzony jak konserwa i dzięki temu w jakimś stopniu
chroniony przed działaniem zgubnych promieni. Potem odkrycie poszło
w zapomnienie, może z przyjęciem chrześcijaństwa, i przetrwało jedynie w ustnie
przekazywanej sadze, opowieści, którą wykrakała starucha spod Sneffels.
- Obiecałeś, Bjelke, posłać do Sneffels profesora Sörenssena - przypomniał
Jerzy.
Bjelke wbrew swoim zwyczajom zapalił papierosa z pudełka, które już nie wiadomo
jak długo leżało na stoliku z przyborami do palenia.
- Obiecałem, Jyrry! Ale nie poślę. Przemyśleliśmy to z Leifem dzisiejszej nocy
w czasie drogi powrotnej. Rozważ, Jyrry - ty jesteś komunistą, prawda? Wiem,
mówiliśmy przecież o tym u ciebie w Pradze. Powiedziałem ci wtedy, że nie jestem
komunistą, i byłem ci bardzo wdzięczny za to, że mnie nie usiłowałeś
przekonywać, nie sprzeczałeś się ze mną i pozostaliśmy przyjaciółmi. Pamiętam
jak dziś, co mi wtedy powiedziałeś: „Komunizm to nie towar na eksport, Bjelke.
Trzeba go sobie stworzyć własnymi rękoma tam, u was, w kraju!”. Powiedziałeś mi
tak, nieprawda?
Jurek w milczeniu kiwnął głową.
- Wiele o tym myślałem, nawet wtedy kiedy rozmawialiśmy o Verne'em
i chrząszczach. Praga, twój kraj i ty, Jyrry, poważnie zachwialiście moją wiarę
w zbawcze tradycje naszego narodu, których podobno musimy się trzymać i w miarę
możności zawsze i wszędzie opierać się na nich. Widzisz, Jyrry, Althing zasiada
pod gołym niebem tak jak przed tysiącem lat, nasz prezydent, tak samo związany
tradycją, nie urzęduje w Reykjavik, gdzie mieszka niemal połowa ludności naszego
państwa, ale W wiosce Bessastadir, tak małej, że nie znajdziesz jej na mapie.
I można by tak wyliczać w nieskończoność. Nasze tradycje, nasze zwyczaje,
świadomość narodowa i duma chroniły nas przez tysiąc lat - niestety, nie dłużej.
Spójrz, Jyrry, widzisz?
Bjelke podszedł do okna wychodzącego na zachód: widać stąd było przystań,
a dalej wzburzony Faxafjord, pokryty spienionymi falami. Wskazał mi skały
biegnące tarasami coraz wyżej i wyżej, po czym łukiem wyciągniętym jak chciwa
ręka i tworzącym wąski półwysep obejmujące południową część Faxa-fjordu. Tam
w oddali widać było właśnie punkcik lądującego samolotu odrzutowego z grzybkiem
hamującego spadochronu za nim, a kiedy się dobrze przyjrzałam, dostrzegłam
pasiaste biało-czerwone rękawy wskazujące kierunek wiatru, jakie widuje się na
lotniskach.
- To Keflavik - baza bombowców o dalekim zasięgu, Jyrry. Islandia, jak wiesz,
należy do NATO i od roku istnieje na naszym terenie jedna z największych baz USA
na świecie.
Dotychczas są tylko w Keflavik, na obszarze trzydziestu kilometrów kwadratowych
ziemi, którą nasi pradziadkowie i ojcowie wydarli skałom, obsieli, skąd własnymi
rękoma odciągali głazy... Teraz wyrosły tam koszary, bary i hangary. Ale Jyrry -
Bjelke chwycił Jurka za ramię i tak je ścisnął, że aż grymas bólu skrzywił mu
twarz - czy potrafisz sobie wyobrazić, co się stanie, kiedy gazety podadzą
sensacyjną wiadomość o przedziwnym radioaktywnyrq metalu, który promieniuje całe
stulecia, dzisiaj już może z mniejszą siłą, ale nieustannie? I o pozostałych
tajemnicach, które - być może - kryje Dziura Świętego Patryka? Jeśli nie
potrafisz, to ja ci powiem: za kilka dni Sneffels otoczą kłęby drutów
kolczastych, a wewnątrz będą pracowały grupy nie czeskich czy islandzkich, ale
zupełnie obcych naukowców, i nie w celu wyjaśnienia nie znanych jeszcze tajemnic
przyrody i znalezienia odpowiedzi na stojące przed nami dalsze znaki zapytania,
ale w celu zbudowania jeszcze doskonalszych bomb i innych środków masowej
zagłady. Czy potrafisz wyobrazić sobie jaki skutek miałyby pociski i odłamki
granatu z metalu, zabijającego nie tylko przez zranienie, lecz także zdradliwą
śmiercią, rozpadem czerwonych ciałek krwi, czy potrafisz wyobrazić sobie lekko
rannego chłopca czy mężczyznę duszącego się i sinymi wargami łapiącego
powietrze...
- Dosyć, na litość boską, dosyć, doktorze!... - przerwałam doktorowi Bjelke,
zatykając sobie rękoma uszy. - Jurku, on ma rację. Nie możemy do tego dopuścić.
Ale co mamy robić?
- Dziękuję pani, panno Aleno, za pomoc. Wiem, że mi jej użyczy każdy przyzwoity
człowiek na świecie. Co zrobimy? No, myśmy z Leifem już się zdecydowali. Jutro
Leif postara się o kilka kilogramów materiału wybuchowego. Nie wiem jeszcze,
gdzie i w jaki sposób, i nie martwię się o to - ale wierzę, że go zdobędzie.
Pojutrze w nocy tam, gdzie dzisiaj jeszcze znajduje się przedsionek Dziury
Świętego Patryka, będzie już sto tysięcy ton granitowych głazów. Sneffels
pogrzebie niebezpieczeństwo zagrażające światu, a tym samym i, miły Jyrry -
Bjelke uśmiechnął się nieco smętnie - i naszą zagadkę VAI. No i ty przez kilka
następnych tygodni będziesz mógł całkowicie poświęcić się swoim chrząszczom!
- A ty? Czy to dopuszczalne: ni stąd, ni zowąd w cywilizowanym kraju wysadzać
jaskinię w powietrze?
Bjelke machnął ręką.
- Wybuchu nie będzie prawie słychać, ale gdyby nawet, będziemy już z Leifem
dawno w samochodzie. Tym razem zostawię go na wrzosowisku pomiędzy Budir
a Stąpi. Nikt się o naszym przyjeździe i odjeździe nie dowie i nie wiadomo, ile
lat upłynie, zanim przypadkowy podróżnik odkryje, że wejście do jaskini jest
zawalone...
Jurek przemierzał pokój z kąta w kąt, od okna z widokiem na morze do stołu, przy
którym siedzieliśmy: Bjelke z oczyma jak w gorączce, spokojny Leif i ja
z szeroko otwartymi oczyma, śledząca, co się wokół mnie dzieje.
Wreszcie Jurek zatrzymał się przed doktorem Bjelke.
- Gudmundurze - po raz pierwszy słyszałam, jak zwrócił się do doktora po imieniu
- masz rację i bardzo cię za to szanuję. Być może, że i ja nie postąpiłbym
inaczej. Przyrzekam, że ze wszystkich sił pomagać ci będę w dążeniu, aby
odkrycia w jaskini Dziury Świętego Patryka nie zostały nigdy przez nikogo
niewłaściwie wykorzystane - ale musimy tam wrócić. Słyszysz, musimy! To nasz
obowiązek: sprawdzić, czy tajemnica, której mądry Jules Verne nie przekazał
światu, nie powinna być dzisiaj ujawniona!
- Mówisz głupstwa, Jyrry! Przecież w jaskini kryje się śmierć - i to
prawdopodobnie nie pod jedną postacią.
Jurek pokręcił głową.
- Nie przypuszczam, żeby było aż tak źle. Wróciliśmy przecież - trzeba przyznać,
trochę napromieniowani, ale chyba nie niebezpiecznie. Leif powrócił, Jules Verne
również, wrócił też nawet Arne Saknussem, i to w okresie, kiedy - według
wszelkiego prawdopodobieństwa - promieniowanie nieznanego metalu było jeszcze
silniejsze. Przecież radioaktywność w miarę upływania czasu maleje. Co wykryłeś
przy pomocy licznika Geigera?
Bjelke popatrzył na Leifa. Ten kreślił palcem po obrusie, oczy miał spuszczone.
- No tak, masz rację. Licznik zaczął tykać zaraz po wejściu do jaskini, ale
strefa niebezpiecznego promieniowania - nawet jeśli przebywa się w jego zasięgu
kilka minut - zaczyna się dopiero w odległości jednego do dwóch metrów od
wizerunku. Mimo to...
- Poczekaj, Bjelke. Ja wiem. Jestem przecież także lekarzem, a nie ryzykantem.
Nigdy mi nie przyszło do głowy narażać kogokolwiek na niebezpieczeństwo i to
właśnie teraz - Jurek popatrzył na mnie bardzo czule - ani siebie. To zupełnie
zrozumiałe. Przyjaciele, muszę powiedzieć wam coś, co dotychczas zostawiłem dla
siebie. Nie z powodów egoistycznych. Nie chciałem was spłoszyć już na samym
początku badań.
Niedaleko komina Dziury Świętego Patryka oprócz drugiego wizerunku ptaka
znajduje się jeszcze inny rysunek, czy jak tam go nazwać, wykonany tą samą
techniką - pas jasnożółtego metalu wtopiony w skałę. Przez chwilę nie mogłem
rozpoznać, co przedstawia - bardzo to uproszczone, zaledwie kilka linii. Dopiero
później się zorientowałem: leżący szkielet ludzki!
Musicie mi przyznać, że to ponure odkrycie - w nastroju tajemniczych wróżb
i szumu dobiegającego z Dziury Świętego Patryka - nie zachęciłoby nas zbytnio do
prowadzenia dalszych badań. Dlatego też pozostawiłem tę wiadomość dla siebie.
Nie wiedziałem wtedy, co oznacza - teraz już wiem. Ten, kto umieścił
w granitowej ścianie wizerunki ptaków, ostrzegał przybyszów: uwaga, tu czyha na
człowieka śmierć! Rozumiecie teraz, prawda?
- Czemu twierdzisz, że na człowieka? - zapytał Bjelke. - Czy innym istotom
radioaktywność nie szkodzi?
- Nie, wcale tak nie myślę. Ale poczekaj jeszcze chwilkę. Czy zauważyliście, jak
umieszczono wizerunek ptaka w przedsionku Dziury Świętego Patryka? - Jerzy
zwrócił się z tym pytaniem do nas wszystkich.
- Działanie zabójczych promieni obejmuje - wprawdzie stosunkowo mało intensywnie
- całą powierzchnię jaskini. Sam to potwierdziłeś, mówiąc o tykaniu licznika
Geigera już przy samym wejściu. Dlatego też w odleglejszych zakątkach jaskini
powstały nie nowe rodzaje - jak przypuszczałem początkowo - ale mutacje
Leptoderinów, właściwie osobniki zwyrodniałe pod wpływem działania promieni
radioaktywnych, ale mimo to zdolne do dalszego rozwoju i prawdopodobnie
rozmnażania. Naukowcy potrafią „bombardowaniem” cząsteczkami radioaktywnymi czy
też promieniami Rentgena wywołać bardzo wiele mutacji nie tylko muszek
bananowych, ale większych i bardziej złożonych tworów. Widzisz - Bjelke - nauka
nie kłamie! Kilka gatunków Leptoderinów naprawdę nie żyje obok siebie w jaskini
- ta zasada nie uwzględnia jednak ptaków z jakiegoś promieniującego metalu.
Ale wracajmy ad rem! Aleno - jak myślisz: jakie inne światło mogłoby jeszcze
oświetlić z tego miejsca wszystkie kąty jaskini?
- No, oczywiście lampa! - strzeliłam.
- Tak, przyjaciele. Alena ma rację. Lampa. Zwróćcie uwagę, że znajdujemy
wizerunki ptaków właśnie tam, gdzie byśmy umieścili reflektory albo też jakieś
inne źródło światła. Ma się rozumieć, nie wydziela ono widzialnego światła -
lecz promienie radioaktywne, których człowiek nie dostrzega oczyma, ale - jak
zauważył no Bjelke - ptaki na wizerunkach są ślepe! Nie mają oczu, przy których
pomocy mogłyby widzieć nasze ludzkie światło.
No - a do tego stwierdzenia dochodzą dalsze: wizerunki są wykonane metodą
absolutnie nie znaną człowiekowi żyjącemu w XX wieku. Prawdopodobnie wykuto przy
pomocy odpowiednio ostrego przyrządu otwór głębokości kilku centymetrów -
posłużono się zapewne wąskim diamentowym wiertłem lub ultradźwiękami, kto wie?
Na pewno i dzisiaj takie zadanie byłoby bardzo trudne - jeśli nie niemożliwe -
do wykonania. Teraz jednak następuje rzecz najważniejsza: w szczelinę powstałą
w skale wtopiono, wkuto lub Bóg wie co zrobiono, krótko mówiąc, wypełniono ją
twardym metalem. Nie można było tego dokonać bez udziału artysty czy
rzemieślnika - a człowiekowi przebywającemu w pobliżu metalu grozi po
kilkudziesięciu minutach niechybna śmierć.
Nie spuszczaliśmy wzroku z ust Jurka - jeden tylko Bjelke zdawał sobie chyba
sprawę, do czego zmierza. Podniósł się z wolna zza stołu, a my - nie wiedząc,
dlaczego - wstaliśmy również. Nawet Leif uczynił to samo.
- Jyrry, a więc ty myślisz?... - bąknął Bjelke.
- Tak, jestem nawet przekonany. Przyjaciele, Jules Verne i my idąc jego tropem
odkryliśmy ślady pobytu gości, których ojczyzną nie jest i nigdy nie była nasza
planeta.
PRZY CZARNEJ KAWIE Z DOCENTEM HOLUBEM
Pozostawmy na chwilę naszych bohaterów w domku na przedmieściu Hafnarfjordur,
z widokiem, na kutry rybackie w Faxafjordzie i kolczaste druty otaczające
amerykańską bazę lotniczą, a my przenieśmy się z taśmą magnetofonową, kilku
rysunkami i zdjęciami z powrotem do Pragi, na drugie piętro nowoczesnego gmachu
na Albertowie, gdzie ma swoją siedzibę laboratorium astrobiologiczne
Czechosłowackiej Akademii Nauk.
Nie ma tu ani teleskopów, ani rzędów dostojnych ksiąg oprawnych w skórę na
półkach. Astrobiologia jest bardzo młodą nauką i dlatego nie miała jeszcze czasu
nabrać patyny. Docent Hołub nie przypomina roztargnionego astronoma. Ma bardzo
wiele wspólnego z naszym starym znajomym, profesorem Sörenssenem - jest tak samo
opalony, wysportowany, właśnie dopiero co wrócił z Wysokich Tatr, gdzie mierzył
widma drzew, krzaków w warunkach zimowych. Wyjaśnił nam, że analiza spektralna
i badanie zdolności odbijania różnych rodzajów roślin jest bardzo ważną metodą
pomocniczą w astrobiologii - pozwala bowiem określić w przybliżeniu ewentualne
gatunki roślinności na innych planetach. Nie wnikaliśmy głębiej i szczegółowiej
w korzyści wypływające ze spektroskopii, ponieważ czas docenta Holuba był
ograniczony, sądząc jednak na podstawie jego opalonej i zdrowiem tryskającej
twarzy, wydały się nam znakomite, przynajmniej dla zdrowia naukowca.
Na dworze padał śnieg, gęsto wirujące płatki przesłaniały światła latarni, a z
przechodniów, przeważnie spieszących do domu medyków, czyniły w ciągu paru chwil
zupełnie niebrzydkie bałwanki.
Docent Hołub przygotował na małym stoliczku kawę. - Au! - krzyknął oparzywszy
się parą. A potem już mogliśmy usiąść i rozpocząć nasz wywiad.
Przyp. red.
- Jak panu wiadomo, panie docencie, piszę dla swojego czasopisma szereg
artykułów o losach wyprawy doktora Kamenika i o całej tej historii związanej
z Dziurą Świętego Patryka. Chciałbym po rozdziale, kończącym się pierwszym
przypuszczeniem o wizycie gości z wszechświata w kraterze Sneffels, przedstawić
kilka danych odnoszących się do tego problemu z okresu przed zbadaniem jaskini
pod Sneffels.
- No, byliśmy wtedy biedni, ale nie tak zupełnie. Już od kilku lat rozlegały się
na świecie głosy o możliwości wizyt gości z wszechświata na naszej planecie
zarówno w dalszej przeszłości, jak i całkiem niedawno.
- Czy mógłby pan, panie docencie, powiedzieć naszym czytelnikom coś więcej na
ten temat.
- Oczywiście. I tak na przykład bardzo interesujący materiał przyniosło badanie
starych legend. Weźmy - dajmy na to - Biblię, która nie jest niczym innym jak
zbiorem legend i opowieści narodów osiadłych przed tysiącami lat na terenach
położonych wokół Morza Martwego. Zna pan część Starego Testamentu dotyczącą
zagłady Sodomy i Gomory? Do mieszkańca jednego z miast, pana Lota, przyszli
według Biblii jacyś posłowie z ostrzeżeniem. Dosłownie brzmiało to tak.
Docent Hołub wyciągnął z podręcznej kartoteki arkusz zapisany cytatami, z kilku
nalepionymi wycinkami.
„Zachowaj duszę twoją: nie oglądaj się nazad ani postawaj we wszystkiej krainie:
albo na górze zachowaj się, byś i ty pospołu nie zginął...”
Pan Lot odpowiedział przerażony:
„I na górze nie mogę być zachowany, by mię snadź nie zachwyciło złe i nie
umarł”.
Niewiele brakowało, by i jemu przytrafiło się nieszczęście. Doszło do
katastrofy:
„Tedy Pan dżdżył na Sodomę i Gomorę siarką i ogniem od Pana z nieba. I wywrócił
miasto te, i wszystko wokół krainę: wszystkie obywatele miast i wszystko, co się
zieleni na ziemi”.
- Nie muszę panu, panie redaktorze, tłumaczyć ani wyjaśniać, że teksty te
niebawem bardzo zainteresowały badaczy zajmujących się zagadnieniem możliwości
międzyplanetarnych odwiedzin na naszej planecie. Posłowie chcąc zachować Lota
radzą mu ukryć się w bezpiecznej kryjówce, w jaskini. Lot wie, że „zło może go
zachwycić” i że jest w stanie go uśmiercić. Zresztą i opis słupa dymu z ziemi,
ognia i zniszczenia może zupełnie dobrze odpowiadać rzeczywistym wydarzeniom:
startowi rakiety kosmicznej i odlotowi, na który załoga jednak zdecydowała się
po widocznie niezbyt skutecznym ostrzeganiu zabobonnych mieszkańców.
Jeszcze bardziej interesujące materiały odkryto przypadkiem w roku 1947
w postaci tzw. rękopisów znad Morza Martwego, znalezionych w jaskini Antylibanu.
Pojawiły się one w godny uwagi sposób. Arabscy koczownicy oprócz całego szeregu
pamiątek, służących do wyciągania pieniędzy z kieszeni turystów, wyciągnęli
kilka wyglądających prawdziwie kawałków rękopisów na papirusie. Teksty te
dostały się do rąk znawców, którzy stwierdzili ponad wszelką wątpliwość, że
powstały one dawno, przynajmniej przed dwoma tysiącami lat, a co więcej,
fragmenty te informowały o jeszcze starszych, przechowanych jedynie w ludowych
opowieściach, wydarzeniach. Po niesłychanie długich przesłuchaniach, domysłach
i aktach przekupstwa udało się wreszcie odkryć pierwotne źródło owych rękopisów:
kilka glinianych dzbanów przechowanych tak szczęśliwie, że ich zawartość nie
uległa zniszczeniu ani na skutek działań wilgoci, ani pleśni. Znalezione legendy
roją się wprost od wzmianek o istotach, które przybyły z nieba na ziemię i na
odwrót: o ludziach, którzy uniesieni zostali do nieba.
Niech pan sam osądzi, panie redaktorze. Proszę posłuchać:
„Ci, którzy spadli z nieba, byli na ziemi w owych dniach i później, kiedy
przychodzili synowie Boga...”
Albo tutaj:
„I przyjaźnił się Enoch z Bogiem, i nie było go, bowiem Bóg go zabrał do
siebie...”
Ukoronowaniem tych przypuszczeń i odkryć było znalezienie baalbeckiego terasu
właśnie w jednej z niezliczonych dolin w górach Antylibanu niedaleko Bejrutu,
w pobliżu ruin starożytnego Heliopolis. Jest to właściwie płyta, zbudowana
z olbrzymich bloków kamiennych. Niektóre z nich mają dwadzieścia metrów długości
i ważą kilkadziesiąt milionów kilogramów.
Specjaliści zgadzają się, że nawet połączonymi siłami wszystkich mieszkańców
okolicznych państw nie zdołano by nawet poruszyć takich głazów, a co dopiero
mówić - jeśli się weźmie pod uwagę prymitywne środki, jakimi dysponowano przy
budowie ówczesnych domów, świątyń i piramid - o zgromadzeniu ich i ułożeniu
w równą płytę.
Przez dłuższy czas nie mogliśmy sobie dać rady z problemem baalbeckiego terasu.
Dopiero rozpoczęty niedawno okres lotów kosmicznych pozwolił na nowe spojrzenie
na tę zagadkę: czy nie jest to pole startowe albo też kosmodrom pojazdów
międzyplanetarnych lądujących tu w drodze z dalekiego wszechświata? Świadczyłyby
o tym teksty znalezione w glinianych dzbanach. A więc nie byłoby nic dziwnego
w tym, że goście zabrali z sobą człowieka, w tym wypadku pana Enocha, jako
przedstawiciela mieszkańców Ziemi, podobnie jak Kolumb przywiózł królowej
Izabeli „wzorki” tubylców z Wysp Zachodnioindyjskich.
- Pańskiego opowiadania, panie docencie, słucha się jak powieści. Coś mi się
jednak nie zgadza: czy jest w ogóle możliwe, żeby spotkanie z istotami na takim
poziomie cywilizacji technicznej pozostało bez wpływu na mieszkańców Ziemi?
- Proszę zrozumieć ówczesne czasy. Ludzie żyli w wspólnocie pierwotnej, co
najwyżej w okresie niewolnictwa, byli zabobonni, niewykształceni, oddawali cześć
błyskawicom, gromom, słońcu, księżycowi i niewiele mieli wspólnego
z ewentualnymi przybyszami z bardziej rozwiniętych planet. Ale tak zupełnie bez
śladu ta wizyta nie pozostała.
Pojawiły się rysunki. Do dziś dnia nie potrafimy wyjść z podziwu. Proszę, niech
pan spojrzy, tu mamy jeden z nich, znaleziony w Chakaskim Obwodzie Autonomicznym
w ZSRR u podnóża Ałtaju, w górnym biegu Jeniseju. Interesujące, że archeologowie
radzieccy umieszczają je w przybliżeniu w tym samym okresie co baalbecki teras
i rękopisy z dzbanów. Przypuszczam, że nie muszę panu wyjaśniać, że postaci
z ptasimi głowami po boku rysunków mają wyraźnie egipski charakter. Proszę sobie
wyobrazić, Egipcjanie we wschodniej Syberii! Czy to nie naciągane? Właśnie
Egipcjanie, znienawidzeni przez wszystkie okoliczne narody... Tak daleko mogli
dotrzeć tylko drogą powietrzną. Najbardziej interesująca jest oczywiście postać
wyryta pośrodku. Staliśmy przed nią zakłopotani. Do niedawna określano ją jako
wizerunek bożka płodności. A co pan o tym myśli?
- Najbardziej przypomina mi głowę człowieka w skafandrze.
- Absolutnie tak, w pełni się z panem zgadzam. Tylko że naukowcy tego zupełnie
oczywistego podobieństwa nie odważyli się stwierdzić, obawiając się śmieszności.
Tak samo dziwne wizerunki postaci z kulistymi głowami, znalezione w skalnej
galerii jaskiń na Saharze w Tasili i w Żabbarenie, zostały nie bez zakłopotania
określone jako dzieła z epoki upadku sztuki pustynnej. A moim zdaniem nie szło
o nic innego jak o sportretowanie dawnych astronautów w hermetycznych
skafandrach z hełmem chroniącym głowę.
- Bardzo możliwe, choćby z mojego laickiego punktu widzenia, wspieranego
tęsknotą za romantyką, że ma pan, panie docencie, rację. Miałem jednak na myśli
inne dowody: na przykład jakieś wiadomości czy też umiejętności, które stojący
na tak wysokim poziomie goście pozostawili swoim zacofanym ziemskim braciom.
- Oczywiście. I takie znaki zapytania tu mamy: jeśli pan chce, nic nie stoi na
przeszkodzie, aby łączyć je z wizytą ze wszechświata.
W Azji na przykład znaleziono w na wpół rozsypanych tabliczkach w rumowisku
babilońskich jaskiń zapisy dróg, jakie Wenus opisywała w stosunku do Ziemi,
sprzed trzydziestu tysięcy lat, a więc w okresie, kiedy praską kotlinę
przemierzali jeszcze łowcy mamutów. Albo inny przykład: Wilhelm Kdnig, inżynier
niemiecki, twierdzi, że kamienne płytki znalezione w Iraku i eksponowane
w Państwowym Muzeum w Bagdadzie nie mogą być niczym innym jak tylko częściami
baterii elektrycznych, zbudowanych mniej więcej w tym samym okresie, kiedy
powstał baalbecki teras i rękopisy z Antylibanu.
Nic więc dziwnego, że ówczesny prymitywny ustrój społeczny nie był zdolny
wykorzystać wiadomości z dziedziny techniki. Stały się one bardzo szybko
własnością kapłanów, którzy przemienili je w przedmioty cudowne, służące do
zastraszenia wierzących, podobnie jak wizerunki ptaków w Dziurze Świętego
Patryka. I mimo przepaści wieków nawet w epoce nowożytnej spotkać się możemy
z korzystaniem z dawnych zasobów wiedzy nieznanej cywilizacji: bajecznej
Atlantydy - jak twierdzi jedna grupa naukowców, lub też istot spoza ziemi - jak
ja przypuszczam. Bo jakże w inny sposób, panie redaktorze, wyjaśnić, że sławny
Dante Alighieri w „Boskiej Komedii” opisuje zupełnie dokładnie i wiernie
gwiazdozbiór Krzyża Południa, którego wówczas - według naszych założeń - żaden
z europejskich podróżników nie mógł nie tylko widzieć, a nawet o nim słyszeć?
A jako zbiegu okoliczności ja osobiście nie potrafię ani nie chcę tego nawet
wyjaśniać.
Docent Hołub dopił kawę, przeszedł przez pracownię do biblioteki i przyniósł
małą książeczkę, wciśniętą między olbrzymie tomy dzieł astronomicznych
i przyrodniczych. Były to znane „Podróże Guliwera” Jonathana Swifta. Przez
chwilę przewracał kartki, następnie położył książkę przede mną i wskazał palcem
akapit.
- Niech pan to czyta, panie redaktorze.
Posłuchałem go i dowiedziałem się, że astrologowie Laputy (była to latająca
wyspa wyczarowana przez wyobraźnię Swifta) „...odkryli dwa trabanty Marsa,
z których bliższy odległy jest od swego planety o trzy jego średnice, a dalszy
o pięć średnic. Pierwszy obraca się w przeciągu dziesięciu, drugi w przeciągu
dwudziestu jednej i pół godziny koło Marsa...”
- Jak pan wie, panie redaktorze, lub też nie wie - wyjaśniał docent Hołub -
pierwsze wydanie „Podróży Guliwera” ukazało się w roku 1726. Malutkie księżyce
Marsa odkrył wyjątkowo doskonałą lunetą astronom Hali dopiero w roku 1877
i stwierdził, że bliższy z nich, Phobos, oddalony jest od planety o 9400
kilometrów i obiega ją w przybliżeniu w ciągu siedmiu i pół godziny, drugi zaś
w ciągu trzydziestu godzin, a oddalony jest w przybliżeniu o 23 500 kilometrów.
Odległości i czasy obiegu różnią się wprawdzie od siebie, nie na tyle jednak,
aby ich podobieństwo nie było wprost uderzające. A do tego wszystkiego Mars, na
którego do niedawna my, astrobiologowie, zwracaliśmy największą uwagę, nosił dla
wszystkich starożytnych narodów to samo imię co bóg wojny. Chaldejczycy nazywali
go Nergal, Grecy - Ares, Arabowie, Persowie i Turcy - Mirrich. Imiona, w których
rozlega się brzęk mieczy i słychać ryk bojowy...
- W porządku, panie docencie, wszystko to są - powiedzmy - pośrednie dowody na
słuszność przypuszczeń o możliwości istnienia rozumnych istot na innych
planetach. Ale czyż astronomia i pańska dziedzina nauki, astrobiologia, nie
miały innych bezpośrednich dowodów?
- Oczywiście, że tak, tylko nie wiem, czy można je nazwać dowodami.
Astrobiologia to nie matematyka: zbiera swoje wiadomości cząstkami, a jak pan
widzi, tak trochę jakby z łaski innych dziedzin nauki, wśród których nie brak
ani historii, ani językoznawstwa. Bardzo poważnym dowodem wskazującym na
możliwość istnienia życia podobnego do naszego ziemskiego na innych ciałach
niebieskich była szczegółowa analiza próbek meteorytów przeprowadzona w roku
1961 przez Melvina Calvina i panią Suzan Vaughan z Uniwersytetu w Kalifornii.
Droga skomplikowanej, dokładnej i na wszystkie sposoby sprawdzonej analizy
doszli do wniosku, że materia meteorytów zawiera część węglanów w postaci
związków przypominających nasze cukry, a nawet jeszcze bardziej złożone
substancje, z których zupełnie łatwo powstać mogą białka niezbędne dla życia.
Naukowcy amerykańscy Claus i Nagy odkryli nawet u schyłku tego samego roku w dwu
kamiennych meteorytach drobne mikroskopijne formacje o regularnych kształtach,
z których opisali pięć rodzajów rozmaitych „zorganizowanych cząstek materii
organicznej”, jak przezornie i skromnie nazwali swoje zdumiewające odkrycie.
Idzie tu bez wątpienia o pozaziemskie rośliny lub też istoty żyjące,
przypominające nasze ziemskie wodorosty.
- A wie pan, panie redaktorze, co to jest?
- Oczywiście! Kawałek zielonego szkła butelkowego!
- Pomyłka, przyjacielu, pomyłka. To wełtawin, czyli mołdawit, rzadki kamień
tajemniczej proweniencji. Ma braciszków tu i tam: w Teksasie, w Indochinach, na
Filipinach, na Jawie, w Libii i w Australii. Całe grupy naukowców snują domysły
co do jego powstania - jedni twierdzą, iż są to kawałki lawy, wyrzuconej aż na
Ziemię z kraterów księżycowych wulkanów, inni natomiast przypuszczają, że
powstały one w czasie potężnych wybuchów podczas upadku ogromnych meteorytów,
a wreszcie ostatni, najodważniejsi, zastanawiają się, czy nie są to kamienie
stopione w kształt szklanych łez przez płomienie rakiet międzyplanetarnych
lądujących i startujących kiedyś w odległej przeszłości na naszej planecie...
Tyle wiadomości zawdzięczamy chemii i geologii. Fizyka także się już kilka razy
włączyła. Po całym szeregu wiadomości o sygnałach słyszanych z Marsa i Wenus,
które okazały się kaczką dziennikarką, Morrison i Coctony opublikowali w roku
1959 odważną hipotezę, iż na którejś z tysięcy milionów planet naszej Galaktyki,
Mlecznej Drogi, znajdują się istoty rozumne, wysyłające w wszechświat wiadomości
o swoim istnieniu na falach o częstotliwości 1420 megacykli. Zbudowano olbrzymie
stacje odbiorcze, radioteleskopy, największy z nich w Jodrell-Bank niedaleko
Manchesteru, i te wiadomości z wszechświata nagrano na tysiącach taśm
magnetofonowych. Analiza przeprowadzona przez mózgi elektronowe wykryła, iż
struktura sygnałów jest pokrewna strukturze wiadomości nadawanych alfabetem
Morse'a czy też morskim kodem sygnałowym. Określone grupy powtarzały się
nierytmicznie, a jednak w sposób nie nieprawdopodobny i naukowcy sądzą, że
chociaż wiadomości nie zostały dotychczas rozszyfrowane - w wypadku użycia
bardziej sprawnych urządzeń elektronicznych można będzie znaleźć klucz do ich
rozwiązania, a następnie będzie nawet można odpowiedzieć.
- A astronomia?
- Oczywiście, astronomia, siostrzana, właściwie lepiej powiedziawszy macierzysta
nauka astrobiologii, dostarcza nam całego szeregu faktów i obserwacji, w których
po troskliwej selekcji znajdujemy dowody świadczące o prawdopodobieństwie
zamieszkania innych planet naszego systemu słonecznego przez istoty żyjące,
choćby nawet bardziej proste niż człowiek czy też zwierzęta na Ziemi. Zresztą -
przecież nasz wydział nazywał się początkowo „astrobotanicznym”, a naszym
zadaniem było zbadanie możliwości istnienia roślin na pozostałych planetach,
a może i gdzie indziej we wszechświecie. Ostatnie lata zmusiły nas jednak do
zmiany programu naukowego i nazwy.
Uczony radziecki Barabaszow dowiódł, a amerykańscy naukowcy potwierdzili
spektroskopicznymi zdjęciami przez teleskop, uniesiony przez balon do
stratosfery, istnienie tlenu i pary wodnej w atmosferze Wenus.
Najbardziej pasjonującą, niemal detektywistyczną historię przygotowali nam,
oczywiście, astronomowie z „zagadkową planetą” Marsem.
Nie będę tu, panie redaktorze, mówić o tajemniczych „kanałach” po raz pierwszy
zauważonych przez włoskiego astronoma Schiaperelliego w roku 1877. Wokół tej
sprawy sporo było zgiełku i wrzawy; uważano je za dzieło istot rozumnych, za
kanały melioracyjne, następnie zaprzeczono ich egzystencji - obserwowane przez
udoskonalone teleskopy rozpadają się bowiem na szereg regularnych plam. No,
a ostatnio powracamy znowu do kanałów. Zdajemy sobie sprawę z tego, że na Marsie
przy zastosowaniu najlepszych teleskopów rozpoznać możemy „szczegóły”, które
rozmiarami dorównują obszarowi Moraw - nie moglibyśmy więc zobaczyć budów
wielkości Kanału Panamskiego czy też Sueskiego. To, co uważano za „kanały”,
mogło być - powtarzam: mogło być - jakimiś oazami, kępą lasów i innych skupisk
roślin wokół systemów nawadniających. Że się jednak coś na Marsie dzieje,
dowiodło w 1952 roku powstanie nowej plamy, którą astronomowie ochrzcili jako
„Plamę Laokoona”. Obejmuje obszar wielkości Francji lub Niemiec i okazała się
bardzo uparta - nie zniknęła po kilku dniach jak wielokrotnie przedtem chmury
burzy prochowych szalejących nad głowami Marsjan (jeśli tacy istnieją), ale trwa
do dnia dzisiejszego, dziesięć z górą lat i stale jest jaskrawsza i jaśniejsza.
Mam teraz wielką pokusę powiedzieć, że się zalesiającym pustynne tereny
Marsjanom udało ich dzieło... No - przyszłość pokaże, czy jestem marzycielem,
czy też nie. Zresztą w naszym zawodzie do niedawna jeszcze niemało tkwiło
romantyki. W przeciwnym razie żaden astrobiolog nie wytrwałby długo w dziedzinie
nauki o tak skąpych wynikach, ale z taką dużą za to ilością domysłów.
Bardziej interesujące niż kanały są satelity Marsa. Już panu o nich, mam
nadzieję, wspominałem w związku z „Podróżami Guliwera”. Kanonik Swift, autor
słynnej powieści, nie był jedynym, który przypisywał Marsowi dwa satelity.
Również Kepler, półślepy geniusz, żyjący w Pradze na dworze cesarza Rudolfa,
odkrywca praw ruchu planet według danych szczęśliwszego kolegi Tycho de Brahe,
twierdził to samo - niezależnie od Swifta. Sława i autorytet Keplera skłoniły
dużo później, bo w roku 1862, sławnych odkrywców planet i ich księżyców,
Herschela i Lassela, do skierowania swoich, jak na owe czasy ogromnych i nad
wyraz doskonałych, teleskopów właśnie w stronę Marsa w poszukiwaniu jego
satelitów. Na próżno. Przez teleskop, przy którego pomocy odkrył Herschel dużo
mniejszy księżyc Urana, zasadniczo gorzej widzialny, w okolicy Marsa nie
zauważył zupełnie nic. W tym roku właśnie, 1862, Mars znajdował się najbliżej
Ziemi - następne zbliżenie nastąpiło dopiero po upływie piętnastu lat - w 1877
roku. Zainteresowani astronomowie oczywiście skierowali znów teleskopy wszelkich
wielkości i rodzajów na tajemniczą planetę - i wielu z nich jednocześnie odkryło
dwa księżyce: Phobos i Deimos, obiegające blisko powierzchnię Marsa. Dostrzegli
je nawet obserwatorzy wyposażeni w o wiele mniejsze teleskopy niż te, jakimi
dysponowali Herschel i Lassel.
Ciekawe, prawda, redaktorze? Astronomowie tłumaczyli wówczas ten godny uwagi
fakt nagłego i równoczesnego odkrycia na różny sposób: dorzecznie i mniej
dorzecznie, nikt jednak nie odważył się wypowiedzieć przypuszczenia, z którym
dopiero przed kilku laty wystąpił radziecki astrobiolog Fiesienkow i astrolog
Szkłowski: Phobos i Deimos to sztuczne satelity ogromnych rozmiarów. Zanim mogła
powstać ta myśl, musiał zostać wystrzelony pierwszy sputnik, musiała zostać
udowodniona możliwość zbudowania sztucznych satelitów. A oprócz tego należało
dokładnie zbadać ruch Phobosa i Deimosa. Okazało się, że sprzeciwiają się
wszelkim prawom astronomicznym o powstaniu i ruchu księżyców planet. Na przykład
Phobos porusza się szybciej niż obracająca się tarcza planety, obydwa zataczają
dokładny krąg na wysokości równika planety... Nie, raczej nie będę wyliczał
wszystkich dowodów. Jest faktem, że - mimo całej fantastyczności tej koncepcji -
takie wyjaśnienie zagadki satelitów Marsa jest najbardziej do przyjęcia.
Oczywiście - pozostaje jeszcze ogromny problem techniczny, jakim jest stworzenie
satelitów o średnicy 8-15 kilometrów, ale czyż na przykład satelita Echo nie
wypuszcza z malutkiej głowicy ogromnego, sześćdziesięciometrowego balonu, który
sam się we wszechświecie wypełnia i umożliwia przekazywanie sygnałów radiowych,
telewizyjnych i radarowych? A zresztą gdyby powierzchnia obu ciał lśniła, byłaby
o wiele mniejsza - mniej więcej: kilometr do dwóch.
Jeśli przyjmiemy, że istniały sztuczne satelity Marsa, to niedaleko już do
przypuszczenia, iż powstały między rokiem 1862 a 1877, a więc nie przed kilkoma
milionami lat, jak przypuszcza Szkłowski. Mówiąc między nami kilka milionów lat
w wypadku planety to ułamek „kosmicznej sekundy” - niemal chwilka. Kilka
milionów lat wydaje mi się zbyt długim okresem - już po kilkuset latach satelita
taki zostałby zniszczony wskutek zderzenia z małymi meteorytami,
mikrometeorytami, naruszającymi jego powierzchnię, mógłby też - według
wszelkiego prawdopodobieństwa - trafić weń jakiś większy międzyplanetarny
„pocisk”, którego szybkość - 40 kilometrów na sekundę - ma bardziej niszczące
działanie niż bomba lotnicza.
Kawa mi wystygła. Za oknami Instytutu Biologicznego było już zupełnie ciemno.
Rozlegające się niekiedy dzwonki tramwajów, przejeżdżających koło Albertowa,
pozwoliły mi powrócić z wyżyn wszechświata na naszą Matkę Ziemię. Prawdę
powiedziawszy, zazdrościłem docentowi Holubowi jego wiedzy i zawodu. Ale tylko
przez chwilę. Ile pracy, ile badań i rozmyślań, ile niepowodzeń i jakie
niebezpieczeństwo przykrych pomyłek stanowi o specyfice jego gałęzi nauki.
- Jeszcze jedno pytanie, panie docencie, a potem już sobie naprawdę pójdę. Czy
to możliwe, by cywilizacja, stojąca na tak wysokim poziomie, zdolna stworzyć
potężne dzieła melioracyjne i olbrzymie sztuczne satelity, nigdy nie podjęła
próby odwiedzenia swej młodszej siostrzyczki - Ziemi lub też nawiązania z nią
w jakiś sposób kontaktu?
- Rzeczywiście troszkę młodszej - roześmiał się docent Hołub. - O jakieś
kilkaset milionów lat. Mógłby to już być powód do zazdrości, prawda? Ale mówiąc
poważnie - i w tym wypadku mam w zapasie cały szereg przypuszczeń. W latach 1920
i 1922 ziemskie stacje radiowe przyjęły dziwne sygnały, zupełnie niepodobne do
wysyłanych przez nieliczne wówczas stacje nadawcze. Radziecki uczony Perelmann
już wtedy przypisywał je nieznanym istotom spoza naszej planety,
najprawdopodobniej Marsjanom, tym bardziej że właśnie w owym okresie Mars na
swojej drodze we wszechświecie znalazł się znowu najbliżej Ziemi. Ostatnią próbę
nawiązania z nami kontaktu podjęli Marsjanie, jeśli zechce pan przyjąć tę
teorię, w 1956 roku. W chwili kiedy obie planety znalazły się najbliżej siebie,
nastąpił na powierzchni „Czerwonej Planety” potężny wybuch. Zarejestrowało go
wiele obserwatoriów astronomicznych w Anglii i we Francji, a szczególnie
szczęśliwie udało się cały przebieg wypadku zarejestrować przy pomocy
specjalnych przyrządów pułkowskiemu obserwatorium koło Leningradu, którego
dyrektor, akademik Michajłow, oświadczył, że musiało tu chodzić o wybuch
jądrowy, widocznie sygnał dla naszej planety. Zresztą i na Ziemi pojawiły się
podobne pomysły, na przykład zasadzenia na nieprzemierzonych obszarach Syberii
lub też na nawodnionej Saharze olbrzymiej ilości drzew w kształcie wzoru
Pitagorasa - pole kwadratu zbudowanego na przeciwprostokątnej trójkąta
prostokątnego równe jest sumie pól kwadratów zbudowanych na przyprostokątnych -
jako znaku, że na Ziemi żyją istoty rozumne. Podstawowe twierdzenia geometryczne
są zapewne takim samym utrapieniem dla młodzieży szkolnej na Ziemi, jak i na
Marsie i gdziekolwiek indziej we wszechświecie...
- No tak, ale rzeczywista próba: wizyty, lądowanie...
- Mówiliśmy już przecież o pośrednich dowodach, jakie stanowią stare legendy,
budowla baalbeckiego terasu i przedziwne malowidła na Syberii i Saharze.
Zresztą, wiem doskonale, do czego pan zmierza! Chce pan usłyszeć o tym, o czym
sam pan dobrze wie. Chodzi panu o meteor tunguski, prawda? No, niechże pan się
przyzna! -
Zawstydzony nieco, przytaknąłem.
- Widzi pan - właśnie ten przykład do niedawna jeszcze wydawał mi się osobiście
nie bardzo przekonujący. Wiele wokół niego było hałasu, wiele sporów - a to nie
sprzyja pracy naukowej. Jeśli pan chce, przekażę pańskim czytelnikom -
oczywiście za pana pośrednictwem - nagie, nie koloryzowane fakty.
Według nie sprawdzonego twierdzenia francuskiego astronoma-amatora w roku 1908
krążyło wokół Ziemi niezwykłe ciało, poruszające się mniej więcej tak jak
dzisiaj całe stada latających nad nami sztucznych satelitów. Nie obserwowali go
uczeni z żadnego instytutu naukowego i wiadomość o nim została zapomniana jako
drobna zaledwie wzmianka w jakimś francuskim czasopiśmie specjalistycznym.
30 czerwca o siódmej rano zdarzyło się na Syberii w dorzeczu rzeki Tunguzki, co
następuje: przez nieboskłon przeleciało z łoskotem gromu olbrzymie żarzące się
ciało, któremu towarzyszyły co pewien czas potężne wybuchy. Pozostawiało za sobą
smugę ognistą i runęło wreszcie gdzieś w nieprzebytej tajdze, gdzie - według
opowiadań naocznych świadków z plemienia łowców reniferów, Ewenków - zmieniło
się w słup ognia. Nastąpił niesłychanie potężny wybuch, który w odległości wielu
dziesiątków kilometrów wstrząsnął oknami, a w bardzo szerokim promieniu od
miejsca upadku ognistej kuli zniszczył i spalił miliony drzew tajgi. Czułe
przyrządy, sejsmografy, zanotowały dwa wstrząsy skorupy ziemskiej nie tylko na
terenie Syberii, ale także w Niemczech, Francji i Anglii. Chmura kurzu, wzbita
wybuchem, rozproszyła się w stratosferze i przez kilka nocy oświetlała jako
lśniący obłok Europę i północną Afrykę.
Dzisiaj z całą pewnością na miejsce upadku meteorytu, nawet puste i nie
zamieszkane, w ciągu kilku godzin pospieszyłyby śmigłowcami i samochodami na
gąsienicach całe ekipy uczonych, prześcigających się nawzajem, kto Prędzej to
niezwykłe zjawisko opisze i wyjaśni. Wtedy jednak oczywiście czasy były trochę
inne. Skromne, podejmowane przez mieszkańców pobliskich miast próby znalezienia
miejsca upadku ognistej zjawy utonęły w bezdennych moczarach rojących się od
miliardów komarów i w nieprzebytej gęstwinie tajgi. Dopiero rząd radziecki
w 1927 roku, w dziewiętnaście lat po katastrofie, wysłał prawdziwą, choć
niewielką wyprawę, kierowaną przez geologa Kulika, która po przezwyciężeniu
niesłychanych trudności, błądzeniu i wypytywaniu przebiła się - w dosłownym tego
słowa znaczeniu - na granicę olbrzymich obszarów martwej ziemi między Czambe
a Kimczu, na 60°55 szerokości północnej i 101°57 długości wschodniej. Setki
kilometrów kwadratowych tajgi uległo zniszczeniu - drzewa leżały opalone
i powywracane, w szeregach wskazujących jednoznacznie kierunek, gdzie upadł
meteoryt. Dalsze dni uciążliwego przechodzenia przez dziesiątki tysięcy pni
doprowadziły wyprawę Kulika do miejsca katastrofy, gdzie miano nadzieję znaleźć
największy kamienny czy też żelazny meteoryt, jaki w czasach historycznych spadł
na powierzchnię Ziemi. Nic jednak nie znaleziono. Jedynie okrągłe jamy, które
Kulik przypisywał upadkowi części meteorytu. Mimo późnej pory roku, złej pogody
i braku jakiejkolwiek pomocy ze strony zabobonnych Ewenków dokonał Kulik
wyczerpujących wierceń, sondy, pobrania próbek ziemi i pomiarów
magnometrycznych. Na próżno! Nie znalazł nawet śladu olbrzymiego ciała, chociaż
można przypuszczać, że podczas przelatywania przez atmosferę z meteoru o wadze
kilkudziesięciu ton wyparuje tylko stosunkowo nieznaczny procent. Stwierdzono
zresztą później, że nawet okrągłe otwory nie są śladami bombardowania pociskami
międzyplanetarnymi, ale przejawem letniego rozmarzania gleby torfowej
zamarzniętej zawsze do głębokości kilkudziesięciu centymetrów.
Po wyprawie Kulika wyruszyło kilka następnych, ale nie odkryto nic nowego.
Astronomowie zadowolili się stwierdzeniem, że przypadek na Syberii wskazał
możliwość powstania kraterów księżycowych dzięki bombardowaniu meteorytów,
i obliczyli, że całkiem mały meteoryt wielkości piłki pingpongowej, o wadze
zaledwie gramów, zdolny jest przy upadku wywołać takie spustoszenie jak pocisk
artyleryjski o wadze tysiąca ton, a meteoryt tunguski, jeśli założymy, iż jego
waga wynosiła 50 000 ton, osiągnął przy upadku siłę równą eksplozji 3 000 000
ton nitrogliceryny. Nic więc dziwnego, że nie pozostał z niego nawet pyłek.
Przełom w badaniu upadku meteoru tunguskiego spowodował nie uczony, ale autor
powieści fantastycznych, Aleksander Kazancew. Napisał, nie przypuszczając
z pewnością, ile wrzawy to wywoła, opowiadanie: „Wybuch”, w którym przedstawił
katastrofę tunguską jako katastrofę pojazdu międzyplanetarnego z innej planety,
który dostawszy się nieoczekiwanie w gęste warstwy atmosfery ziemskiej, co
spowodowało rozżarzenie się powierzchni statku kosmicznego, usiłuje zmniejszyć
śmiertelną szybkość przy pomocy hamowania rakietami odrzutowymi, ale bez skutku.
Nad miejscem katastrofy wybuchły zapasy paliwa jądrowego planetolotu rozbijając
go na atomy i molekuły.
Wspaniała myśl, prawda, panie redaktorze? I wyobraźnia godna zazdrości. Tylko że
żyjemy w okresie sztucznych satelitów, pojazdów międzyplanetarnych i bohaterów-
kosmonautów. Pomysł Kazancewa przyjął się. Wyjaśniał bowiem cały szereg spraw,
których - przyjąwszy, iż był to meteoryt - nie dało się wyjaśnić. Choćby to na
przykład, dlaczego w samym miejscu wybuchu drzewa stoją i żyją? Wroński znalazł
tam modrzewie - bliźniaki i jeden z nich ściął. Liczył on dokładnie 140 lat.
Uczeni nie traktowali Kazancewa zbyt poważnie - aż do 20 lutego 1958 roku, kiedy
przedstawił swój pogląd, wówczas już zmieniony i uzupełniony, na posiedzeniu
Wszechzwiązkowego Towarzystwa Astronomicznego w Moskwie. Rozpętała się wtedy
ogromna burza. Kazancewa oskarżono o wprowadzanie w błąd młodzieży,
o przedstawianie fantastycznych domysłów powieściopisarza jako faktów naukowych
i Bóg jeden wie, o co jeszcze. Biedny Kazancew! Poważni, pracowici, pogrążeni
w swoich liczbach i równaniach fizycznych astronomowie ruszyli do walki -
a warto było. Wreszcie nawet czasopismo „Technika Młodzieży” musiało stanąć
w obronie pisarza.
Rząd radziecki zauważył spór wokół meteoru tunguskiego, który rozpalał, przede
wszystkim wyobraźnię młodzieży, pasjonującej się myślą o posłach z dalekiego
wszechświata, i w porozumieniu z Akademią Nauk wysłał na miejsce
przypuszczalnego upadku meteorytu szereg ekspedycji, bez porównania lepiej
wyposażonych niż wyprawa Kulika. W stosunku jednak do tamtej znajdowały się one
w sytuacji pod jednym względem gorszej - zjawiły się na miejscu upadku dopiero
po pięćdziesięciu latach, kiedy to bujne i niepowstrzymane życie tajgi zatarło
już niemal ślady katastrofy, a wokół centrum wybuchu rosły już
pięćdziesięcioletnie modrzewie, brzozy i świerki...
Dlatego też wyniki są i takie, i owakie.
Zwolenników teorii „pojazdu międzyplanetarnego” rozentuzjazmowało odkrycie
lekarza z Tomska, Plechanowa, który oświadczył, że wokół miejsca upadku można
stwierdzić podwyższoną radioaktywność gleby.
Ich przeciwnicy natychmiast wykazali, że właśnie w tym miejscu znajdują się na
powierzchni bazaltowe skały wulkaniczne, które są nosicielami naturalnej
radioaktywności.
Ci, którzy pamiętali wypadek, Ewenkowie, opowiadali, iż świadkowie wybuchu,
którzy znaleźli się owego tragicznego poranka w pobliżu, umarli wkrótce na
nieznaną chorobę, chociaż nie znajdowali się bezpośrednio w zasięgu wybuchu...
„Meteorytowcy” dodawali, że szamani Ewenków mieli wtedy długie, chciwe palce
i dość wpływu, aby każdą chorobę wytłumaczyć jako wynik gniewu bożego za
niedostateczne posłuszeństwo i szczodrość swoich owieczek, a niekiedy dla
wywołania większego efektu je truli...
Doniosły problem poruszył konstruktor samolotów Monockow. Na podstawie całego
szeregu wypowiedzi, świadectw i zapisków dowiódł przekonująco, że zagadkowe
ciało poruszało się nad miejscem katastrofy, z szybkością - niech pan się
trzyma, panie redaktorze! - mniej więcej 700 metrów na sekundę. A 700 metrów na
sekundę to szybkość myśliwca odrzutowego. Nawet najpowolniejszy meteoryt pędzi
przynajmniej dziesięciokrotnie szybciej.
Zupełnie fantastycznie brzmi twierdzenie znanego i u nas radzieckiego astronoma
i popularyzatora astronomii Szternfelda. Obliczył on niezależnie od
rzeczywistego czasu upadku meteorytu najdogodniejszą drogę i czas startu oraz
lądowania rakiety międzyplanetarnej. Jeśli chodzi o Marsa - to wypadły lata:
1907 albo 1909 - a więc woda na nasz młyn. Natomiast Wenus znajdowała się
w najdogodniejszym położeniu właśnie w roku Szternfeld uściślił swoje obliczenia
i doszedł do daty 30 czerwca 1908 roku, to jest do dnia, kiedy nad Tunguzką
pojawiła się ognista kula...
Spory jednak trwają nadal. Zołotow i Djadkin określili na podstawie rodzaju
i położenia zwęglonych drzew wysokość wybuchu na pięć kilometrów nad
powierzchnią ziemi, równocześnie zaś pracujący z nimi Wroński całkowicie
wyłączył z kręgu rozumowania spopielenie, udowadniając, że drzewa padły ofiarą
najzwyczajniejszego pożaru leśnego.
Tak oto, panie redaktorze, przedstawia się sprawa. Nie boli pana od tego
wszystkiego głowa? Nas, astrobiologów, prawdę powiedziawszy, tak...
Oczywiście głowa wcale mnie nie bolała. - Raczej huczało w niej od mnóstwa
nowych myśli, zagadek, znaków zapytania. Ileż to zagadek domagających się
rozwiązania stawia przed nami życie i świat wokół nas.
Pierwsza wizyta u docenta Holuba dobiegała końca. Miała jeden cel - przekonać
was, że przypuszczenie Jyrrego Kamenika o pozaziemskim pochodzeniu przedziwnych
rysunków, wygłoszone w małym domku w Hafnarfjordur między oknem z kwiatami
i stolikiem, z albumem z fotografiami, nie było tak zupełnie nierozsądne,
pozbawione sensu i fantastyczne.
Przyp. red.
DOKTOR BJELKE SIĘ GNIEWA
Wyniki analizy krwi wszystkich czworga uczestników wyprawy miałem w ręku już po
kilku godzinach. Odetchnąłem z ulgą. U nikogo z nas nie stwierdzono wyraźnego
spadku białych ciałek krwi, pierwszej oznaki poważniejszego stanu choroby
popromiennej. Jeszcze tylko kilka dni spokoju i kilka tygodni rekonwalescencji,
a będziemy mogli, oczywiście, zaopatrzeni w radiometry, liczniki Geigera,
indywidualne dozomierze wskazujące dawką napromieniowania, na jaką każdy z nas
był narażony, przedsięwziąć kolejną próbę dotarcia w głąb Dziury Świętego
Patryka. Do tego czasu mógł Jyrry poświęcić się całkowicie swoim chrząszczom.
Niestety, panie redaktorze, człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi. Słuszność
przysłowia sprawdziła się bardzo szybko, już nazajutrz rano zjawił się
niepozornie wyglądający pan, który przedstawił się grzecznie jako przedstawiciel
naszej, bardzo zresztą nielicznej tajnej policji, pokazał swoją legitymację
i poprosił mnie, abym mu łaskawie towarzyszył do prefektury. Rzecz zrozumiała,
że zgodziłem się, nie domyślając się, o co chodzi.
W prefekturze oczekiwało mnie już dwóch mężczyzn. Jeden z nich był widocznie
urzędnikiem policji. Drugiego uważałem początkowo za jego kolegę albo też
przypadkowego gościa - stał bowiem przy oknie, nudził się i pozornie nie
interesował się naszą rozmową. Wkrótce jednak przekonałem się o swojej omyłce.
Ten nudzący się pan przy oknie był najważniejszą osobą w biurze.
Inspektor po sprawdzeniu mojej tożsamości zapytał, czy jestem właścicielem
niebieskiego samochodu marki Borgward-Isabella, numer rejestracyjny IS-1705.
Potwierdziłem. Aha - przyszło mi na myśl - moja szalona jazda przez Reykjavik
dotarła do wiadomości policji, która za karę dowcipnie ulży mojej portmonetce...
Rozmowa jednak przybrała inny obrót.
- Czy przed czterema dniami był pan, panie doktorze, w towarzystwie dwóch
mężczyzn i jednej kobiety w okolicach Sneffels? - wypytywał mnie dalej pan
inspektor.
- Tak, oczywiście. Ale po co zadawać pytanie, skoro doskonale wie pan o tym? -
powiedziałem cierpko. - Nie zwykłem spowiadać się policji ze swoich wycieczek
i podróży.
Inspektor mrugnął do mnie ostrzegawczo i wskazał oczyma mężczyznę stojącego pod
oknem. Ten aktorski występ inspektora oznaczał, że powinienem uważać.
- Niech się pan uspokoi. Bardzo proszę. Wszystko się wyjaśni. Sprawa jest -
jeśli wolno się tak wyrazić - dość nieprzyjemna...
- Niech pan przestanie owijać w bawełnę i zapyta wprost, co tam, do diabła,
robił! - huknął od okna aż do tej chwili spokojny i nie rzucający się w oczy
słuchacz w zwyczajnym szarym ubraniu. Mówił po islandzku niemal bez błędu.
Podkreślam to niemal - ponieważ bez wątpienia nie był rodowitym Islandczykiem,
a jego warczący akcent wskazywał raczej na przedstawiciela narodu anglosaskiego.
- Słyszał pan, panie doktorze? Czy może nam pan wyjaśnić swoją tam obecność?
Jestem pewien, że nie sprawi to panu najmniejszej trudności, prawda? -
zakłopotany inspektor usiłował złagodzić nerwowy ton swojego towarzysza.
- Odpowiem, gdy dowiem się, kim jest ów pan i co ma wspólnego z moim
przesłuchaniem.
Inspektor pokręcił się na szerokim fotelu, spojrzał w kierunku okna i zaczął
wyjaśniać:
- To jest - mister...
- Bez nazwisk - zabrzmiało od okna. - Wyjaśnię to doktorowi sam. Jak pan zapewne
raczy pamiętać, szanowny panie, Islandia wstępując do Paktu Atlantyckiego
przyjęła pewne zobowiązania, a wśród nich oczywiście i to, że nie dopuści, aby
komunistyczni agenci zwiedzali ważne z punktu strategicznego obszary, i to
jeszcze oprowadzani łaskawie przez islandzkich działaczy publicznych. Aby takim
rzeczom zapobiec, ponieważ taka sytuacja, choć to dziwne, może zaistnieć,
z policją islandzką lub z... co wy tu macie - przy tych pogardliwych słowach
inspektor opuścił wzrok na biurko, ale nie powiedział ani słowa - współpracuje
kontrwywiad, którego jestem pracownikiem. Czy to panu wystarczy?
- Całkowicie... - odparłem.
- Żądam, aby pan dokładnie opisał wszystko, co robiliście od chwili zaparkowania
wozu w stacji benzynowej w pobliżu Budir aż do chwili powrotu do samochodu
o godzinie 20.40 dnia następnego.
Pracownik stacji benzynowej poinformował więc o naszym „podejrzanym”
towarzystwie policję - zdałem sobie sprawę - a może nawet bezpośrednio organa
amerykańskie.
- Zapewniam pana, że nasza wyprawa na Sneffels miała charakter i przebieg czysto
naukowy - powiedziałem i zamierzałem udzielić mu bliższych wyjaśnień, ale agent
odwrócił się od okna, uderzył ręką w oparcie fotela i przerwał mi w pół zdania:
- Znamy te wyprawy naukowe i panów naukowców! Proszę łaskawie odpowiadać na
pytania!
Tego już było za wiele nawet dla inspektora.
Wstał, zbliżył się do okna i szybko coś tłumaczył po angielsku. Usłyszałem
zaledwie kilka słów: „...nie jest przecież aresztowany... opinia publiczna...
znany tutejszy lekarz...”
- Bardzo pana proszę, panie doktorze. Widzi pan - inspektor rozłożył ręce. -
Niechże więc pan nie utrudnia sytuacji sobie i mnie...
Co miałem robić? Opisałem bardzo dokładnie i zgodnie z prawdą naszą drogę,
poszukiwanie owadów, pobyt w Dziurze Świętego Patryka, rozwlekle opowiedziałem
również o kłopotach drogi powrotnej z chorym Jyrrym i panną Aleną. Przemilczałem
jedynie dziwne wizerunki i radioaktywność.
Jako ostatni atut przedłożyłem inspektorowi zezwolenie rządu i uniwersytetu
w Reykjavik, upoważniające doktora Kamenika w moim towarzystwie do zbierania
wszędzie owadów jaskiniowych, nawet na terenie rezerwatów przyrody, i proszące
wszystkie władze i osoby cywilne o udzielenie nam wszelkiej pomocy.
Inspektor z radością schwycił dokument, przeczytał go i podał agentowi, który
wyjął z kieszeni okulary w szerokiej oprawie, założył je i dokładnie
pełnomocnictwo przestudiował. Pieczątkę przybliżył do samych oczu i obejrzał
papier pod światło, czy rzeczywiście znajduje się na nim państwowy znak wodny,
po czym rzucił dokument na stół.
- Dobrze, tym razem całą tę sprawę uznamy za niebyłą, doktorze Bjelke,
i zapiszemy ją na konto godnej nagany lekkomyślności organów terenowych. Panu
osobiście, jako rozsądnemu człowiekowi, radzę: niech pan natychmiast przerwie
wszelkie kontakty z tymi komunistami. Ja wiem - machnął ręką, jakby odganiał
muchy, kiedy chciałem zaznaczyć, że - o ile mi wiadomo - ani Leif, ani panna
Alena Kralówna nie są komunistami, a jeśli są, to nigdy o tym nie mówiliśmy -
zawrócili panu w głowie. To się, niestety, stało już z setkami milionów ludzi.
Nie jest pan ani pierwszy, ani ostatni. Oto moja rada. A teraz rozkaz: w okolice
góry Sneffels ani panu, ani pana gościom zagranicznym nie wolno się zbliżać. Nie
zbliży się tam zresztą już nikt. Mam do pana zaufanie i zdradzę mu tajemnicę
wojskową, która za parę miesięcy obiegnie cały świat za pośrednictwem czerwonych
gazet i radiostacji: nasze siły lotnicze zbudują w tej okolicy kolejną bazę
wojskową, potężny zespół urządzeń radarowych, część łańcucha chroniącego wolny
świat. Od dnia wczorajszego byliśmy zmuszeni zabronić kolejnym wyprawom
„naukowym” wstępu na te tak interesujące tereny. Rozumie mnie pan? Nie muszę
chyba raz jeszcze tego powtarzać?
Pokręciłem głową. Chciałem jak najszybciej stąd wyjść i znaleźć się w domu.
- Świetnie! Już na pierwszy rzut oka wiedziałem, iż pana tylko obałamucono, ale
że jest pan rozumnym człowiekiem. Mam nadzieję, że nie usłyszę o panu nic
takiego, co by wywołało znowu nasze zainteresowanie.
I wyszedł z pokoju.
Inspektor wzruszył znacząco ramionami, podał mi rękę i odprowadził do drzwi.
Na dworze jasno świeciło słońce, na morzu kołysały się łodzie rybackie
z marynarzami w czerwonych czapkach i impregnowanych spodniach, w pogodnym dniu
błyszczały drewno i cegły domów Hafnarfjordur. Tylko daleko, na zachodzie, za
Faxafjordem na tle błękitnego nieba poruszało się kilka czarnych punktów:
samoloty z bazy Keflavik.
Wracałem powoli, krok za krokiem. Co powiem moim przyjaciołom? Jak będę mógł
spojrzeć w oczy Jyrremu, który przyjechał do Islandii, aby pomagać naszym
naukowcom? Co powiem Leifowi, którego mimo woli wciągnąłem w całą tę historię,
która kto wie, jaki będzie miała epilog? Że CIC o czymś zapomni - nie wierzyłem
w to ani przez chwilę.
Nie było innego wyjścia. Wyjaśniłem Jyrremu, Alenie i Leifowi, który już czekał
na mnie ze starannie zapakowaną paczką, całą prawdę. Przyjęli tę wiadomość
spokojnie, Jyrry poklepał mnie po ramieniu i powiedział, iż jest to najlepsze
rozwiązanie, ponieważ nie wiadomo, co by nas z Leifem spotkało podczas
awanturniczego przedsięwzięcia z materiałem wybuchowym. I że z pewnością
przeceniliśmy trochę wczorajsze odkrycie - niezwykłego, radioaktywnego metalu.
Idzie pewnie o zupełnie naturalną radioaktywność i uczeni wyśmialiby nasze
„odkrycie”... Jyrry wyprowadził mnie z równowagi - takiego łatwego pogodzenia
się z całkowitą ruiną naszych planów się po nim nie spodziewałem. Nawet
opanowany Leif zaklął tak wściekle, że nie odważyłem się w obecności Aleny jego
słów przełożyć, i zaczął się głośno tupiąc przechadzać po pokoju jak lew
w klatce.
Panna Alena usiłowała przeciwstawić się Jyrremu, czytałem w jej oczach, że pełna
jest kontrargumentów i uwag, ale on w dość ostry sposób przeciął spór: jego
celem jest zbieranie owadów w Islandii. Czas jego pobytu zbliża się ku końcowi
i lepiej będzie pozostawić odkrycia w wewnętrznym kominie Dziury Świętego
Patryka bardziej do tego powołanym fachowcom niż psychiatra, chirurg, przewodnik
górski i fotografka... Choćby nawet tak ładna i dzielna - dodał, aby złagodzić
swoje bezwzględne słowa.
Panna Alena potrząsnęła głową i obrażona wyszła do kuchni, do mojej matki. Te
dwie kobiety świetnie się rozumiały, chociaż do dnia dzisiejszego nie wiem, jak
to możliwe i jak się ze sobą porozumiewały. Leif wziął swój pakunek pod pachę
i zamierzał odejść.
- Poczekaj! - zatrzymałem go. - Zostaw to tutaj. Musimy całą tę sprawę
przemyśleć w spokoju.
Ukryłem materiał wybuchowy pod łóżkiem w swoim pokoju - wydawał mi się tam
świetnie schowany i zupełnie bezpieczny - i pożegnałem się z Leifem. Zostaliśmy
sami z Jyrrym. Kiedy za Leifem zatrzasnęły się drzwi, zmienił się nie do
poznania. Chwycił mnie za ramię i posadził w fotelu.
- Bjelke, musimy coś robić! Rozumiesz to przecież! Ale nie wolno nam teraz,
kiedy w grę wchodzi więzienie, a może nawet utrata głowy - wciągać w to Leifa
i Aleny. Nie zamierzamy przecież przekroczyć praw obowiązujących w twoim kraju
ani dopuścić się żadnego przestępstwa - ale odkrycia w Dziurze Świętego Patryka
muszą należeć do całego świata, a nie służyć wojskowym celom jednego jedynego
mocarstwa. Popatrz - wsadził mi w rękę angielskie naukowe czasopismo
przyrodnicze, które od lat abonuję, z zakreślonym fragmentem.
„Naukowcy już od kilku lat pracują nad stworzeniem tak zwanej »czystej« bomby
neutronowej o potężnej sile niszczycielskiej, działającej jednak tylko na żywe
istoty. Fabryki i inne urządzenia przemysłowe pozostałyby nie uszkodzone.
W zbudowaniu tej niezwykle korzystnej broni przeszkadza brak trans uranów,
niezwykle radioaktywnych metali z rodziny uranów, otrzymywanych dotychczas
jedynie w doświadczalnych reaktorach w ilości kilku miligramów lub też
mikrogramów. Produkcja bomby neutronowej wymaga przynajmniej kilkuset gramów
tych bardzo rzadkich pierwiastków...”
- Rozumiesz, Bjelke? Pamiętasz metal, z którego wykonano wizerunki ptaków?
A jeśli to któryś z transuranów? Całe kilogramy transuranu? Nie jest to jedynie
nagłe, nierozsądne przypuszczenie - ale zupełnie logiczne rozumowanie.
Posłuchaj, jakie tarcze mieli kiedyś Wikingowie, „silni mężowie z mieczami
i młotami”?
- No - okrągłe... Ale dlaczego pytasz? - zdziwiłem się.
- Chwileczkę, nie chodzi mi o kształt. Pytam, z czego je robiono?
- O ile wiem, to z drzewa, powleczonego skórą.
- Widzisz, o to właśnie chodzi. Promieniowanie gamma lub też promienie Rentgena
przenika przez takie tarcze jak nic. A przecież śmierć ominęła silnych mężów
z tarczami... Ale z neutronami jest na odwrót: przez żelazo przenikają, drzewo
natomiast dość dobrze je zatrzymuje. A dla transuranów właśnie charakterystyczne
jest promieniowanie neutronowe...
To naprawdę było straszne przypuszczenie i wcale nie niemożliwe. Ale co robić?
Rozpoczęliśmy z Jyrrym naradę wojenną.
DOKTOR KAMENIK. O ROZLICZNYCH CUDACH ISLANDZKIEJ PRZYRODY I JESZCZE O CZYMŚ
INNYM
Islandzkie, białe noce - to trzeba zobaczyć, panie redaktorze! Nie jestem poetą
i nigdy już chyba nim nie zostanę, gdybym jednak mimo wszystko postarał się
o to, od nich bym właśnie zaczął. Proszę sobie wyobrazić: słońce, które koło
północy tylko tak na chwilkę zanurzyło się za widnokręgiem w Atlantyku, znów
wschodzi i zalewa cały kraj łagodną różową poświatą. Gdzieniegdzie po niebie
przebiegają postrzępione czarne chmury jak stada dzikich ogierów. Trą brzuchami
o dzikie skały wulkaniczne, podobne do łodzi Wikingów, i odbijają się
w zwierciadłach lodowców. Zielone trawniki, gęste jak perskie dywany, upstrzone
są owieczkami, których nie opłaci się pasterzom zaganiać na krótką noc do
zagród. Niektóre z nich śpią, inne się pasą. Owczarz w kudłatym kożuchu gra na
fujarce zupełnie tak samo jak owczarze u nas, w Czechosłowacji, w Gaskonii czy
też gdziekolwiek indziej na świecie. Nawet w bajkach. A morze, panie redaktorze,
morze mieni się wszystkimi kolorami tęczy. Raz jest różowe i rzuca ogniste
blaski, to znów niebieskie, zielone - i tu i ówdzie otwiera się między falami
czarna otchłań, którą po chwili pokrywa miłosiernie śnieżnobiała piana. Krótko
mówiąc - porywające.
Te białe noce mają też swoje złe strony - przede wszystkim jest zbyt jasno.
Bardzo nam to przeszkadzało, kiedy opuściliśmy z Bjelkem pokład „Świętej
Gizeli”, przesiąkniętego zapachem dorszy kutra rybackiego, którego szalupa
wysadziła nas na pustym wybrzeżu, pełnym głazów o przedziwnych kształtach,
niedaleko Stąpi. Nie wiem, co Bjelke szyprowi w szczególności, a rybakom w ogóle
o naszej wyprawie powiedział - być może przedstawił mnie jako zwariowanego
turystę, tęskniącego za romantyką podróży morskiej i długich pieszych wędrówkach
po pustym bezludnym wybrzeżu. Rybacy o nic nie wypytywali. Zgodnie z umową
wysadzili nas na brzeg właśnie w czasie takiej krótkiej nocy. Zanim się
rozwidniło, byliśmy już ukryci w bezpiecznym miejscu, między dwiema skałami,
w zagłębieniu wysłanym kawałkami drzewa i gałęzi, przyniesionymi tu falą
przypływu gdzieś z wybrzeży Grenlandii. Na szczęście było lato i morze
zadowoliło się prezentami typu botanicznego i nie musieliśmy się obawiać
nieprzyjemnych spotkań, opisanych przez Daniela Strejca w jego dzienniku podróży
z 1613 roku. Chwileczkę, zaraz to znajdę, aha, już mam:
„Przede wszystkim z Grunlandu (to jest, panie redaktorze, z Grenlandii) silne
wiatry przyganiają po morzu do Islandczyków olbrzymie ilości lodu, i to z hukiem
groźnym i grzmotem, i zdarza się niekiedy, iż znajdują się na nich białe
niedźwiedzie, które polując w Grunlandzie na zwierzynę daleko się na morze
wypuszczają...”
Jedynymi żywymi istotami było kilka mew, parę morskich jaskółek, a między
kamieniami roiły się pędraki, żuczki z rodziny Bemdidionów. Musi pan wiedzieć,
panie redaktorze, że chrząszczarz wszędzie ma na co patrzeć: od kręgu polarnego
aż po równik!
Spotkanie z „białymi niedźwiedziami” byłoby bardzo nieprzyjemne. Nie mieliśmy,
oczywiście, żadnej broni, a i dynamit (czy co tam właściwie Leif przyniósł)
spoczywał, jak przypuszczaliśmy, na dnie Faxa-fjordu. Bjelke oświadczył, że jest
wolnym obywatelem wolnego państwa, że Sneffelsu dotychczas nikomu nie wynajęto
ani też nie sprzedano i że nic na świecie nie jest w stanie zabronić mu zejścia
w głąb krateru. No, ja miałem trochę więcej doświadczenia z licznymi „wolno”
i „nie wolno” z czasów okupacji faszystowskiej w naszym kraju. W końcu udało mi
się go przekonać, że podejmiemy próbę dostania się na Sneffels po kryjomu.
Stwierdziliśmy bowiem, że wokół całego masywu górskiego patrolują albo
żołnierze, albo też celnicy, i że w budynku stacji benzynowej, koło której
przemknęliśmy jak najszybciej wypożyczonym samochodem z zaciągniętymi
zasłonkami, nudzi się kilku cywilów o uderzająco nieislandzkim wyglądzie.
Moralne, karne, międzynarodowe i Bóg wie jakie jeszcze prawo było bez wątpienia
po naszej stronie - ale za to siła i przewaga znajdowały się bez wątpienia po
stronie wartowników staruszka Sneffels. Bjelke uznał to wreszcie i - acz
niechętnie - przyzwyczaił się ostatecznie do roli szpiega, skradającego się
podstępnie wśród niebezpieczeństw we własnym kraju. Zabawne, co, panie
redaktorze?
Alenie i Leifowi powiedzieliśmy, że jedziemy aż na drugi kraniec wyspy, do
jaskiń niedaleko Vapnalfjordur, i że za trzy, cztery dni będziemy na pewno
z powrotem. Murowane! Na wszelki wypadek zostawiliśmy jednak u notariusza
w Hafnarfjordur zapieczętowany list zaadresowany - na życzenie doktora Bjelke -
do rektora uniwersytetu w Reykjavik, w którym dokładnie i bez ukrywania
czegokolwiek opisaliśmy swoje przeżycia i zamiary. Nie wyłączając przypuszczeń
o transuranach i możliwości ich nadużycia. Jeślibyśmy nie wrócili w ciągu
dziesięciu dni, list miał zostać doręczony adresatowi, a Bjelke wierzył, że
profesorowie wiedzieliby, jakie przedsięwziąć kroki i jak dalej postępować,
nawet gdyby się z nami coś stało.
Z Aleną pożegnałem się jakby nigdy nic - myślałem, że nic nadzwyczajnego nie
zauważyła.
No - ale dość dygresji.
Co było robić? Nie mogliśmy wiecznie sterczeć na brzegu ani też niemal przez
całą dobę oczekiwać nadejścia następnej chwili ciemności. Mniej więcej dwa
kilometry przed nami wyłaniała się jakby wprost z morza ściana Sneffels,
zakończona białą czapą północnego wierzchołka, mlecznego brata Skartarisu.
Wydawała się niedostępna, ale Bjelke zapewnił mnie, że nie bez trudów wprawdzie
i niebezpieczeństw - można ją - mimo wszystko zdobyć.
Przywierając jak najściślej do skalnej ściany, zamykającej usiane głazami
wybrzeże, i przeskakując z kamienia na kamień zbliżaliśmy się do celu. Proszę mi
wierzyć, redaktorze, była to prawdziwa droga przez mękę, chociaż nie mieliśmy
z sobą ciężkiego bagażu i ekwipunku. Nieśliśmy tylko wypróbowaną linę nylonową
kilka pochodni, latarki, czekany i haki, licznik Geigera-Mullera, który Bjelke
pod jakimś bardzo skomplikowanym pretekstem pożyczył z zakładu fizyki, a ja
miałem w kieszeni mały aparat fotograficzny, „Mikromę”, w kasecie z cienkich
ołowianych płytek. No i to już wszystko, jeśli nie liczyć notesów, kilku
opatrunków i dwóch śpiworów. Tym razem postanowiliśmy żyć po spartańsku -
żadnych kompotów, żadnych przysmaków. W kilku malutkich paczuszkach miał każdy
z nas w plecaku i w kieszeniach dehydrowane pożywienie w kostkach, wyciąg
mięsny, glukozę, parę torebek z sokiem pomarańczowym, a jedyny luksus, na jaki
sobie pozwoliliśmy, stanowiło kilka tabliczek czekolady. Krótko mówiąc: nie było
tego zbyt wiele - ale niech pan spróbuje skakać jak kozica z plecakiem na
plecach i czekanem w ręku.
Te dwa kilometry brzegiem do Sneffels zabrało nam przynajmniej dwie godziny. Pod
samym północnym szczytem zatrzymaliśmy się na odpoczynek i „odświeżenie”,
polegające na wypiciu kilku łyków wody deszczowej. Zapomniałem panu powiedzieć,
że wzorem profesora Lidenbrocka nie mieliśmy z sobą ani kropli wody. Podczas
drogi do krateru mogliśmy liczyć na pola lodowe, wewnątrz, w Dziurze Świętego
Patryka... no, zobaczymy!
A potem zaczęliśmy tę wspinaczkę. Trzy kroki naprzód, dwa kroki w tył... Ani ja,
ani Bjelke nie uczęszczaliśmy nigdy do wyższej szkoły alpinistycznej - a teraz
cholernie by się nam przydała... Moje speleologiczne doświadczenia odnosiły się
raczej do włażenia do wszelkiego rodzaju dziur i jaskiń i przydały mi się
później, ale na polach lodowych i na niemal pionowej ścianie nie czułem się jak
u siebie w domu. Ze sto razy żegnałem się już z życiem i ze sto razy miałem
ochotę zawrócić. Bjelke przyznał się później, że doświadczał takich samych
uczuć. Naprzód parła nas tylko jedna myśl: zapobiec śmierci dziesiątków tysięcy,
a może milionów ludzi. Taka myśl, redaktorze, posiada niebywałą siłę, wytwarza
coś w człowieku niczym reaktor. Przecież, aby ocalić choćby jedno tylko życie
ludzkie, prawdziwy mężczyzna narazi wszystko, nawet własne życie - a cóż
dopiero, kiedy chodzi o całą ludzkość.
Nie będę pana męczył, wspinaczka trwała całe przedpołudnie, ale wreszcie
znaleźliśmy się u pierwszego celu, w siodle pod północnym wierzchołkiem
Sneffels.
W tym miejscu muszą przerwać opowiadanie doktora Kamenika i uzupełnić to, co on
kwituje kilku zaledwie słowami.
Inżynier Borgland, doświadczony taternik i kawaler wielu międzynarodowych
odznaczeń alpinistycznych, oświadczył w jednym z wywiadów radiowych, że
najbardziej zdumiewającym epizodem całej historii wokół Dziury Świętego Patryka
jest właśnie pokonanie północnej ściany przez ludzi nie posiadających
doświadczeń alpinistycznych. Zdaniem Borglanda północna ściana Sneffels to
przynajmniej „szóstka”, jeśli chodzi o trudności wspinaczki, teren, który
w normalnych warunkach mogą pokonać jedynie doświadczeni reprezentanci tego
sportu, i to po długich przygotowaniach i przy doskonałym ubezpieczeniu.
Przyp. red.
Nie wyglądaliśmy bardzo okazale i bohatersko - leżeliśmy na brzuchach na
zlodowaciałej skale, z trudem chwytając oddech i patrząc na kamyki, mchy
i mrówki przy samym nosie z zachwytem i nadzieją ludzi, którzy po raz wtóry się
urodzili. Kiedyśmy trochę odetchnęli i schrupali tabliczkę czekolady, chciałem
rozejrzeć się po okolicy. Bjelke mnie jednak bezwzględnie powalił na ziemię.
I dobrze zrobił.
Na szczycie Skartarisu obracała się mała postać i w pewnej chwili przy jej
twarzy coś zalśniło - to promienie słońca odbiły się w szkłach lornetki.
Teraz każda dobra rada liczyła się na wagę złota. Spodziewaliśmy się, że łańcuch
straży będzie tylko u podnóża Sneffels naprzeciwko drogi, tam gdzie krater był
dostępny i którędy prowadziła trasa bardzo zresztą rzadkich wypraw naukowych.
Wartownik na szczycie Sneffels zauważyłby nas natychmiast, ledwie byśmy przebyli
kilka metrów, jak mrówki w pustej umywalce - tak bowiem wyglądalibyśmy na
lodowych polach wewnętrznej ściany krateru. Miał on na pewno połączenie
telefoniczne albo radiowe z niemiłymi cywilami usadowionymi w stacji benzynowej,
wystarczyłoby kilka słów - i żegnaj na zawsze, Dziuro Świętego Patryka!
- Musimy poczekać, aż się ściemni, Jyrry - wyszeptał Bjelke, jakby żołnierz mógł
nas usłyszeć z odległości tych dwóch kilometrów, jakie go od nas dzieliły.
- Nic nam to nie pomoże - odparłem. - Noc trwa zaledwie dwie godziny, a w ciągu
tego czasu możemy zejść na dół jedynie w charakterze dwóch bezkształtnych
truposzy. Zejście zajmie nam przynajmniej cztery godziny, a prócz tego ów
chłopak na szczycie Skartarisu ma bez wątpienia infralornetkę...
- Co ma? - zdziwił się Bjelke.
- Infralornetkę. Przyrząd, który dzięki zastosowaniu promieni infraczerwonych
umożliwia widzenie w ciemności. Bjelke, jak możesz, człowieku, być tak zacofany?
Dzisiaj noktowizor ma już każdy artylerzysta czy też jadący w nocy kierowca
wojskowy.
Bjelke coś tam mruknął, że nie jest ani kierowcą wojskowym, ani artylerzysta, że
nie musi mnie jego ignorancja dziwić i że nawet moja rozległa wiedza daleko nas
nie zaprowadzi.
Niestety, była to najprawdziwsza prawda. O powrocie nie było nawet co myśleć.
Już przy wspinaczce narażaliśmy życie, a co dopiero mówić o zejściu. Leżeliśmy
milcząc, chwilami przeklinaliśmy jednomyślnie wartownika i przychodziły nam do
głowy różne bezsensowne plany. Ukoronował je Bjelke projektem, abyśmy po prostu
rozpoczęli spokojnie schodzić i skorzystali ze swojej moralnej przewagi.
Przewaga moralna i CIC!
Z pomocą, rzecz dziwna, przyszedł nam przypadek, chociaż trzeba przyznać, że mam
przysłowiowego pecha zawsze, ilekroć choć trochę na niego liczę. Kiedyśmy sobie
tak leżeli, niebo zaciągnęły czarne chmury. Nad lądem uniósł się obłok kurzu,
powstały wiry powietrzne, wsysające oprócz pumeksowego pyłu i zdziebeł trawy
drobne kawałki kamieni i ziarenka piasku.
- Mistour! - poinformował mnie Bjelke. - Burza pyłowa. Za chwilę będzie lać jak
z cebra.
- Jak długo trwa taki mistour? - zapytałem.
- Różnie bywa. Czasami piętnaście minut, czasami kilka godzin. Szukajmy raczej
miejsca, gdzie by się ukryć. Będzie padać grad, a może i kamienie.
- Wręcz przeciwnie, Bjelke. Nie schowamy się, natomiast ten żołnierzyk na
Skartarisie uczyni to z pewnością i za nic w świecie nie pozwoli sobie rozbić
głowy. Bądź gotów! Kiedy burza dotrze do nas, wyruszamy.
Bjelke zgodził się. Dopiero później, kiedy znaleźliśmy się już na zewnętrznym
zboczu w deszczu kamieni, tłuczeni gradem i lodowatą ulewą, zrozumiałem heroizm
jego decyzji, niepozorny, drobny Bjelke musiał przecież cierpieć bardziej niż
ja.
Mistour uderzał falami. Chwilami nie widzieliśmy nawet na krok przed sobą,
ślizgaliśmy się i toczyli, połączeni liną, po lodowych płaszczyznach i po
zwaliskach kamiennych, wymacując drogę jedynie ostrzem czekana, to znów
różowiało nad nami niebo. A potem deszcz, grad i piasek raniący boleśnie, do
krwi, twarze i kłujący w oczy. Wartownik na Skartarisie nie pojawił się na
szczęście nawet w chwilach, kiedy burza przycichała. Moje przypuszczenie okazało
się słuszne. Mistour, który pomógł nam przebyć niebezpieczny odcinek i stał się
naszym sprzymierzeńcem, nie ustał nawet wtedy, kiedy w podartych ubraniach,
poobtłukiwani i pokrwawieni dotarliśmy wreszcie na dno krateru. Ulewa raz po raz
spłukiwała nas lodowatym prysznicem, szczękaliśmy zębami i na próżno szukaliśmy
miejsca, gdzie moglibyśmy się ukryć. Przedsionek Dziury Świętego Patryka Bjelke
stanowczo odrzucił. Byłoby szaleństwem z naszej strony narażać się na
promieniowanie bardziej niż to konieczne. Obstawał przy tym, że sprawdzi aparat
Geigera i dozomierze, czy nie ucierpiały w czasie drogi, i że badania zaczniemy
dopiero, gdy się ściemni.
Wreszcie w pobliżu wejścia do Dziury Świętego Patryka znaleźliśmy wgłębienie
w skale, ukryte przed wzrokiem obserwatora ze Skartarisu, i wcisnęliśmy się
w nie, dwaj smętni rycerze, ale tym bardziej zdecydowani za wszelką cenę wcielić
w życie swój zamiar.
Czas uciekał. Niebo z różowego zmieniło się w fioletowe i lada chwila miało już
zajść słońce.
Bjelke, z sinymi z zimna ustami i olbrzymim guzem na czole, stwierdził, że nasze
aparaty są w porządku - jedynie szkło w liczniku Geigera nie przetrwało bez
uszczerbku naszego dramatycznego zejścia i deszczu kamieni. Uderzenia burzy
stawały się rzadsze i zmieniły się w ciągły deszcz, który z wolna przekształcił
dno krateru w archipelag jeziorek spływających strużkami przez kilka
wulkanicznych kominów pod ziemię. Naraz w ciszy, potęgowanej srebrnymi dzwonkami
spadających kropli, zachrzęścił kamień. Po chwili raz jeszcze. Do diabła! Ktoś
szedł ostrożnie w pobliżu.
Kroki przybliżały się. Wcisnęliśmy się w naszą niedostateczną kryjówkę. Bjelke
wojowniczo ścisnął kamień w ręku.
- Nie wygłupiaj się! - syknąłem.
Zza zasłony deszczu wyłoniły się dwie postacie i zatrzymały się przed nami
ALENA KRALÓWNA W KOLI PRZEMYTNIKA
Nie muszę chyba panu, panie redaktorze, tłumaczyć, że ani przez chwilę nie
wierzyłam Jurkowi w tę jego wyprawę do jaskini koło Vapnalfjordur czy też innego
„fjorduru” - w Islandii jest tyle tych przeróżnych „fjordurów” i „jokullów”
i „vattnow”, że mogliby je eksportować jak mrożone filety. Wyglądał jak
uosobienie tajemnicy i żegnał się ze mną jak gladiator odchodzący na pewną
śmierć na arenie. Podzieliłam się swoimi podejrzeniami z Leifem. Po naszej
rozmowie bolały mnie ręce jak po ćwiczeniach na spartakiadę, ale wreszcie
zrozumiał i trzykrotnie z powagą kiwnął głową, co oznaczało - sam pan zapewne
przyzna - niebywałą uprzejmość z jego strony.
Od razu wiedziałam, że my, to jest Leif i ja, musimy interweniować i nie
dopuścić do jakiegoś nieszczęścia, do którego z całą pewnością Jurek i doktor
Bjelke z zapałem zmierzali. Szlachetny Bjelke, pełen szczytnych ideałów, po
prostu nie zdawał sobie sprawy, jak to jest nie tylko na świecie, ale - po
powrocie z prefektury - nawet w jego kraju ojczystym. Był znakomitym
dopełnieniem niedźwiedziowatego Jurka, gotowego zagrać rolę walecznego Wikinga
nawet wobec całej załogi bazy w Keflavik. Nie miałam nic przeciwko temu, że
potrafi walczyć o swoje sprawy, nie dać się i nie poddać - ale będzie lepiej,
jeśli na wszelki wypadek i ja przy tym będę... No i postanowiłam, że w tym dniu
rozpocznę akcję ubezpieczeniową. Zaledwie niebieska „Iza” doktora Bjelke
zniknęła między rybackimi chatami i skierowała się obok przystani w stronę
głównej drogi, zrzuciłam szlafrok, założyłam porządne buty turystyczne, spodnie,
wiatrówkę, wcisnęłam do plecaka płaszcz nieprzemakalny i już z Leifem biegliśmy
ile sił w nogach, by zdążyć na autobus do Reykjavik. W drzwiach zatrzymała mnie
matka Gudmundura, coś mi mówiła, a ja wiedziałam doskonale - zupełnie jakby
mówiła po czesku - że mówi: „Jedziecie za nimi, prawda?” i dodała jakieś
pieszczotliwe słówko, jakie zwykle mówią w Islandii mamusie małym dziewczynkom.
Może „dziewczątko”, może „córeczko” albo coś podobnego. Kiedy pokiwałam głową,
objęła mnie serdecznie i pocałowała w oba policzki, a potem stała przed domem
i patrzyła za nami tak jak przed tysiącem lat jej babka i prababka,
i praprababka, kiedy żegnały się ze swoimi dziećmi wypływającymi na morze.
Leif niósł skrzynkę z dynamitem. Bałam się, aby to nie wybuchło, ale jeszcze
bardziej obawiałam się, aby zawartość skrzynki się nie rozsypała i ładunki nie
potoczyły po podłodze czerwono-szarego autobusu i abyśmy zamiast na Sneffels nie
znaleźli się w mamrze. Zresztą sama skrzynka wydawała się okropnie podejrzana,
no tak - wie pan - jakby w niej rzeczywiście znajdował się dynamit. Oczekiwałam
chwili, kiedy zostaniemy zdemaskowani, kiedy wskaże nas palcem babka z torbą
ziemniaków siedząca naprzeciwko albo któryś z młodych rybaków wracających
w dobrym humorze z Hafnarfjordur do Reykjavik. Wie pan już, że nic się nie stało
i wszystko poszło jak z płatka. Bez kłopotów dostaliśmy się do domu Leifa.
Mieszkał on w pokoju na poddaszu z oknami wychodzącymi na morze, o ścianach
ozdobionych fotografiami z jego wysokogórskich wypraw, szczątkami nart,
czekanami i tym podobnymi „trofeami”, w których zaklęte było co najmniej
dziesięć lat jego milczącego życia.
Ze stosu plecaków Leif wyciągnął największy i spokojnie, z rozwagą wpakował do
niego niewiarygodną ilość konserw, manierek, latarek i pochodni. Na samym
wierzchu położył jeden z tych potwornie bajecznych puchowych śpiworów, w który
owinął niebezpieczną skrzynkę. Podniósł plecak, sprawdził, czy dobrze wyważony,
i zadowolony odłożył go na miejsce. Nastawił wodę na kawę.
Nie mogłam zrozumieć, dlaczego tak zwleka, skoro Jurek z doktorem Bjelke pewnie
dochodzą już bez mała pod Sneffels, i przekazałam to panu Thorgunnowi w taki sam
sposób jak wierny i inteligentny wilczur: to znaczy pociągnęłam go za rękaw do
drzwi. Ale Leif uroczyście pokręcił głową.
- Doktor Bjelke, Jyrry - morze. Łódź. Czas - oznajmił swoją dość marną
niemczyzną.
Zapytałam go słowami, rękami, oczyma, skąd wie o tym.
Odsunął firankę, właściwie kawałek cienkiej sieci rybackiej, i wskazał drugą
stronę zatoki, wybrzeże. Przez chwilę nie wiedziałam, na co mam właściwie
patrzeć, czy na pomnik Ingolfa Arnassona, czy na fabrykę konserw rybnych, czy
też na ogromną reklamę HORPU-SILKI (Bóg wie, co to za towar), i dopiero po
chwili zauważyłam niebieski punkt, w którym po dokładniejszym przyjrzeniu się
poznałam samochód, a gdy popatrzyłam przez lornetkę - „Izę” Bjelkego zaparkowaną
przy molo zastrzeżonym dla małych rybackich kutrów motorowych. Wyróżniała się
tam pośród szop i wędzarni jak ananasowa konserwa między ziemniakami. Jeszcze
jeden dowód, jak bardzo mężczyznom potrzebny jest rozum kobiecy. Bjelke nie mógł
swojego wozu gorzej ustawić. Policja portowa musiała sobie doskonale zdawać
sprawę, że właściciel wozu wsiadł na któryś ze statków żeglugi przybrzeżnej.
Leif widocznie mimo to uważał pomysł obu awanturniczych doktorów za wspaniały.
- Doktor Jyrry - doktor Bjelke - Sneffels od strony morza. Tam nie ma straży -
popukał się z uznaniem w czoło (u nas ma to zupełnie odwrotne znaczenie, ale co
kraj, to obyczaj...). - Ale góra. Bardzo. Bardzo źle!
A potem wyjaśnił mi tak samo kwieciście - nalewając kawę - że łodzią można
dotrzeć na północną stronę. Faxa-fjordu najwcześniej za dwadzieścia godzin,
podczas gdy autobusem, mimo że objeżdża wielkim łukiem, jedzie się tam zaledwie
sześć. Wystarczy więc, jeśli po południu pojedziemy autobusem stałej linii
Reykjavik-Stapi. No i pojechaliśmy, Leif niemal niewidoczny zza olbrzymiego
plecaka ukoronowanego puchowym śpiworem, w którym ukrył dynamit. Mimo że byłam
zdenerwowana jak przed maturą, usnęłam panu Thorgunnowi na ramieniu jako dodatek
do plecaka. To wcale nie drobiazg - 300 kilometrów w autobusie - nawet tak
cudownym i czyściutkim jak kostka cukru.
Wysiedliśmy na przystanku przed Stąpi - właściwie był to tylko postój na polu
lawy zalewającej wgłębienia pomiędzy dzikimi głazami i skałami wietrzejącymi na
deszczu i wietrze. Stąd prowadziła droga do trzech zarośniętych domków, które na
wszelki wypadek wspierały się o siebie, jakby chcąc wspólnie przeciwstawić się
jesiennym wichrom lub też przygnębiającej samotności. Nie opodal domków -
wyglądały jak dziecinne zabawki i musiałam je obejrzeć, chociaż Leif chmurnie
spoglądał na zegarek - znajdował się maleńki, niemal kieszonkowy kościółek. I to
wszystko.
Chciałam ten zarodek wioski zobaczyć z bliska, ale Leif skręcił w jakiś wąwóz
między skałami, omijający to odludzie i prowadzący przez drogi i bezdroża
w kierunku góry Sneffels, rysującej się na tle zaróżowionego nieba kilka
kilometrów przed nami. Widocznie znał tę drogę i szedł nią nie po raz pierwszy.
Poznałam to choćby po tym, że ostrzegał mnie mrukliwym „Gif akt!” przed każdą
z rozpadlin, jaką wyżłobiły dopływy Hvity w skale lub też ruchomymi głazami
chwiejącymi się przy lada dotknięciu.
Słoneczko stoczyło się bardzo nisko nad bazaltowe morze skał, kiedy zbliżyliśmy
się do podnóża wulkanu. Leif zatrzymał się za grupą głazów, wyjął z bocznej
kieszeni bezdennego plecaka lornetkę i wciśnięty w szczelinę między
dwustutonowymi „kamyczkami” uważnie i strasznie długo obserwował teren przed
nami. Zatrzymał mnie skinieniem ręki, abym, broń Boże, nie wychodziła z ukrycia.
- Straże. Żołnierze. Musimy czekać do zmroku. Niedługo! - oświadczył, spokojnie
usiadł sobie, wyjął z kieszeni jabłko i zaczął jeść. Nie zwracał uwagi na moje
protesty, skrzynkę z materiałami wybuchowymi postawił na kamieniu, jakby to było
pudełko herbatników, i okrył mnie aż po szyję. Szczerze mówiąc broniłam się
tylko tak sobie, aby nie myślał, że jestem zbyt uległa. Od pól lodowcowych,
polśniewających teraz czerwono na zboczach Sneffelsu, ciągnęło chłodem jak na
Matkę Boską Gromniczną, mimo że północne lato było właśnie w pełni.
Wreszcie słońce ukryło się za skałami i nieboskłon szybko ciemniał. Leif
zasznurował plecak, z przepraszającym spojrzeniem zabrał mi śpiwór i po kilku
minutach byliśmy gotowi do drogi. Minęło jeszcze co najmniej pół godziny, nim
dał znak do wymarszu.
Teraz droga była o wiele trudniejsza. Potykałam się co chwila i nierzadko
siarczyście klęłam. Leif nie mruczał już: „Gif akt”, ale mówił ostrym szeptem,
a kiedy to nie pomagało, ujmował mnie za rękę i prowadził wciąż w górę, na
szczyt. Kilkakrotnie zatrzymywał się i nasłuchiwał uważnie. Raz usłyszeliśmy nie
opodal chrzęst kamieni - Leif przyłożył usta niemal do mego ucha i szepnął:
- Straże. Teraz uwaga. Bardzo cicho.
Starałam się jak mogłam być bardzo cicho i według obiektywnych norm - pośród
kamieni, bloków skalnych, niskich krzewów i jeżyn, chwytających za nogi jak
ośmiornice - udawało mi się to wspaniale, w porównaniu jednak z niestrudzonym
Leifem poruszałam się mimo to jak czołg przy „Tatrze 603”. Na szczęście żądanie:
„Bardzo cicho” nie trwało długo. Już po kilkuset metrach Leif zauważył
półgłosem:
- Dobra. Straże tam - wskazał palcem do tyłu. Po dwugodzinnej nocy widać już
było trochę w porannym półmroku.
- A teraz bardzo szybko pod Skartaris. Tam jeden - tak.
Za pomocą pantomimy wyjaśnił, co znaczy: „jeden - tak”. Przysłonił mianowicie
dłonią oczy, jakby patrzył w dal, i obracał się na obcasie we wszystkie cztery
strony świata. Zrozumiałam doskonale - ale dlaczego mamy iść bardzo szybko pod
Skartaris, a nie jak najdalej od niego, zrozumiałam dopiero po rozpaczliwie
męczącej wspinaczce, której bez Leifa nigdy w życiu bym nie wytrzymała. Jakimś
głębokim żlebem, wgłębieniem w skale, pozornie niedostępnym, ale
w rzeczywistości w niektórych miejscach niemal tak wygodnym jak schody,
wspięliśmy się aż na szczyt Skartarisu. Gdzie indziej jednak żleb to sobie
wynagradzał i tam właśnie Leif trzymał mnie na linie jak kota.
Istotne było to, że skały zasłaniały nas przed obserwacją ze szczytu Skartarisu,
a co więcej, gdy całkiem już rozedniało, siedzieliśmy z Leifem mniej więcej
pięćdziesiąt metrów pod miejscem, gdzie Leif widział podobno przez lornetkę
żołnierza, który robił „tak”.
Na wszelki wypadek rozmawialiśmy szeptem.
- Teraz przez dwie, trzy godziny nic. Odpoczywać i czekać na doktora Bjelke
i Jyrrego - zdecydował Leif.
Podporządkowałam się i jak najwygodniej wyciągnęłam na twardej skale, znów
otulona miłosiernie śpiworem, i usiłowałam nie myśleć o otartej pięcie
i bolących kostkach. Leif tymczasem starannie metr po metrze badał przez
lornetkę przeciwległą ścianę zbocza, skąd - jego zdaniem - mieli nadejść Jurek
i Bjelke. Z niezadowoleniem kręcił głową.
- Ja bać się. Tam - wskazał przeciwległe zbocze - Sneffels bardzo stromy. Ja -
tak. Doktor Jyrry - może. Doktor Bjelke - chyba nie. Źle. Bardzo...
Teraz dopiero uświadomiłam sobie, co mi mówił już w Reykjavik - a ja - głupia
dziewczyna - widziałam doktora Bjelke i Jyrrego roztrzaskanych na skałach.
Najchętniej rozpłakałabym się albo pospieszyła na pomoc, spuszczając się na
drugą stronę przez krater.
Opanowanie Thorgunna zaczynało mi działać na nerwy. Był jak bryła lodu - a nie
człowiek. W milczeniu, nieruchomy, potrafił raz po raz, po raz dziesiąty
i setny, obserwować każdy kamień przeciwległego zbocza aż do chwili, kiedy
nieoczekiwanie z nieba nad nami, z chmur, które zakrywała przed naszym wzrokiem
półka skalna nad głowami, spadła pierwsza dawka ulewy, kurzu, gradu i kamieni.
- Mistour... bardzo niedobrze - szepnął Leif. - Doktor Jyrry i doktor Bjelke...
Nie dokończył, ale wiedziałem, co chce powiedzieć, i rozpłakałam się naprawdę.
Redaktorze, błagam, niech pan się nie śmieje, że i teraz płaczę, ale
przypomniałam sobie tę chwilę pod Skartarisem i - wie pan - znowu wydało mi się
okropnie smutne, że ludzie muszą umierać, kiedy chcą coś zrobić dla innych, że
tacy wspaniali chłopcy jak Jurek i Bjelke leżą być może nieżywi u stóp skalnego
zbocza, a my z Leifem ukrywamy się jak sycylijscy rozbójnicy w jaskini tylko
dlatego, aby kiedyś nie umierały matki i dzieci jak w Hiroszimie. Niech pan sam
powie - czy to nie straszne? I niech się pan już na mnie nie gniewa. Już nie
płaczę.
Ten mistour - czy jak tam go Leif nazwał - stawał się coraz to gorszy i gorszy.
Przed naszą norą spadały w dół całej masy wody, a kamienie wielkości głowy
waliły się z potężnym hukiem na skały, odbijały się i toczyły w głąb, do
krateru. Leif włożył lornetkę do plecaka, wziął skrzynkę z dynamitem i krzyknął
(teraz nie musieliśmy już szeptać), aby zagłuszyć wiatr i uderzenia wody:
- Ja sam zejdę na dół. Pani tu poczeka. Za kilka godzin wrócę.
Pokręciłam wściekle głową, od razu wyplątałam się ze śpiwora i wstałam. Naraz
wszystkie gwiazdy stanęły mi w oczach: uderzyłam głową o strop jaskini.
Leif zaczął mnie przekonywać:
- Pani nie. To nierozsądne. Ja sam. Gdybym ja - tu zrobił wymowny gest, którego
nie mogłam nie zrozumieć - pani wróci sama. Panią żołnierze puszczą. Islandczycy
żołnierze i ja. Pani powie światu, co w Dziurze Świętego Patryka, Aleno. Pani
tu. Doktor Jyrry także by żądał, żeby pani tu została. Na pewno.
Tak - Leif bez wątpienia miał rację. Gdyby mu się coś stało - a przy obchodzeniu
się z materiałami wybuchowymi, na których się nie znał, było to całkiem możliwe
- ja byłabym jedyną osobą, która mogłaby powiedzieć światu o Dziurze Świętego
Patryka. Miał rację także i co do tego, że Jurek z pewnością robił wszystko,
abym się nie narażała na niebezpieczeństwo. I właśnie dlatego musiałam iść.
Musiałam iść dalej, tam gdzie Jurek być może zabił się spadając z tych
potwornych skał, które sam Leif uważał za bardzo niebezpieczne. I musiałam tam
iść mimo to, że nie byliśmy z Jurkiem małżeństwem, właściwie to nawet nie
powiedzieliśmy sobie wyraźnie, że się kochamy. Nie mieliśmy na to czasu. Ale
byliśmy ludźmi - a o to właśnie chodziło. Rozumie mnie pan, redaktorze?
Leif przekonawszy się, że potrafię być uparta jak muł, zrezygnował wreszcie
z dalszej perswazji. Zawinął skrzynkę w śpiwór, zarzucił plecak na ramiona,
przekrzyczał swoim: „Gif akt!” ryk, huk, grzmot i plusk mistouru i ruszyliśmy.
Wartownik na Skartarisie nie mógł nas widzieć - chyba żeby się położył na
brzuchu na gzymsie skalnym i patrzał prosto przed siebie. Nie było to zbyt
prawdopodobne - wiedzieliśmy o tym. Zresztą Leif i tak nie dbał zbytnio
o ostrożność i schodził na dno krateru tamtędy, ml którędy wiodła najbardziej
dostępna droga.
Jakie było to zejście? Nie wiem, drogi panie redaktorze. Nie myślałam o tym.
Myślałam o Jurku, o Gudmundurze i o ślepych ptakach, które w ręku morderców
mogłyby zabijać matki i małe dzieci. Myślałam o dynamicie w skrzynce Leifa, czy
nie zaszkodziły mu te nawałnice deszczu i czy będziemy mogli w nocy wykonać swój
plan: zniszczenie wejścia do Dziury Świętego Patryka, aby nigdy już nie ginęli
pasterze owiec ani łowcy małych ptaków.
Krótko mówiąc - jakoś zeszliśmy na dół, krztusząc się pumeksowym pyłem, który
lgnął do nas jak kasza i strużkami ściekał po twarzy i ubraniach. Musieliśmy
przedstawiać bardzo zabawny widok. Wyglądaliśmy jak kiepscy klowni po prysznicu
- ale nie śmieliśmy się.
Ledwie zeszliśmy na dno krateru, mistour raz jeszcze pokazał, co potrafi. Ulewa
zabębniła o skały i hucząc spadała w wulkaniczne kominy. Leif ciągnął mnie za
sobą do wejścia jaskini. Dochodziliśmy już, kiedy puścił mnie nagle. Jego ręka
sięgnęła do pasa, gdzie w skórzanej pochwie tkwił nóż myśliwski. Teraz już i ja
dostrzegłam dwie postaci w rozpadlinie skalnej.
- Straże! - krzyknęło coś we mnie. - Cały wysiłek, ofiary Jurka i doktora
Bjelke, wszystko daremne, wszystko na nic.
Wtem jedna z postaci runęła - w dosłownym tego czasownika znaczeniu - ku nam
i objęła mnie za ramiona, wyciskając pocałunek na policzku, wymazanym błotem,
kurzem i łzami, powtarzając wciąż tylko:
- Alenko, Alenko, Alenko...
Druga postać chwyciła Leifa. Nie wiem, czy i on dostał buziaka, ale wiem, że
wszyscy byliśmy okropnie szczęśliwi, że znów jesteśmy razem, że udało się nam
przedrzeć przez pierścień straży, i że uczynimy teraz to, co należy zrobić.
Było nas czworo - zdaję sobie sprawę, panie redaktorze, że to nie tak wiele -
ale wydawało się nam, że tworzymy całą armię.
DOKTOR BJELKE POPROWADZI NAS POD ZIEMIĘ
Już w chwili gdy weszliśmy do przedsionka Dziury Świętego Patryka, licznik
Geigera odezwał się głośnym tykaniem, ale siła promieniowania nie była
niebezpieczna, tym bardziej że łatwo można było znaleźć ukryte albo - jeśli pan
woli - „ciemne” kąty. Zbadaliśmy intensywność promieni - cienka warstwa skały,
a nawet dłoń osłabiała ich działanie - szło więc w przeważającej mierze
o neutrony. Przypuszczenie Jyrrego znajdowało tu niemal potwierdzenie:
radioaktywny metal mógł być rzeczywiście transuranem.
Radioaktywnego ptaka obeszliśmy więc z szacunkiem i w możliwie największej
odległości. Stanęliśmy przed otworem komina, wiodącego w głąb ziemi. Dziura
Świętego Patryka. Licznik Geigera,- trzymany w wyciągniętej ręce wprost nad
przepaścią, nie wskazywał zwiększonej intensywności promieniowania. Słabe
tykanie rozlegało się tu tak samo jak w całej jaskini.
- Przyjaciele - powiedziałem - wiem, że nie czas teraz na przemówienia. Na
początku naszej wyprawy w nieznane, której koniec niewiadomy, a wyniki trudne do
przewidzenia, pragnę wam podziękować w swoim imieniu, w imieniu Leifa Thorgunna
i wszystkich Islandczyków. Wasze poświęcenie, wasza odwaga chroni naszą ojczyznę
i jej młodą niepodległość. Tym goręcej was przeto proszę, panią, panno Aleno,
i ciebie, Jyrry, bądźcie ostrożni. To, co dla mnie i dla Leifa jest obowiązkiem,
z waszej strony jest przejawem wspaniałego stosunku do jeszcze do niedawna nie
znanego kraju i obojętnych ludzi...
- Słuchaj, Bjelke, tu mimo wszystko radioaktywność jest nieco wyższa i szkoda
każdej chwili - przerwał mi dobrotliwie Jyrry. - Wiesz, jeśli trzeba coś
powiedzieć, to tyle, że naprawdę nie ma znaczenia, czy jesteśmy Czechosłowakami
czy też Islandczykami, Amerykanami czy Buszmenami. Jesteśmy ludźmi - i to
czwórką zupełnie niezłych ludzi. I dlatego nadstawiamy głowy tam, gdzieśmy chyba
nie powinni. Tylko to ci chcę powiedzieć, że bez względu na to, co się stanie,
nie żałuję i dziękuję ci. Panu też, panie Leifie. A ciebie, Aleno,'kocham
i ożenię się z tobą, i będziemy mieć mnóstwo dzieci. Bo wrócimy. Musimy wrócić.
Tak, a teraz do dzieła.
Teraz już naprawdę nie można było nic dodać.
Obeszliśmy otwór Dziury Świętego Patryka i spuściliśmy linę. Leif zastosował
metodę opisaną przez Jules Verne'a: złożoną w pół linę zaczepił o głaz i zjechał
przytrzymując się rękoma i nogami na półkę skalną, właściwie występ, który
odkrył już Jyrry podczas poprzedniej wyprawy. Byłem przygotowany. W sekundę
później kołysał się w zasięgu jego ręki licznik Geigera.
- Promieniuje? - spytaliśmy jednocześnie Jyrry i ja.
- Nie - zawołał Leif. - Licznik tylko trochę sobie tyka. Dużo mniej niż
w jaskini.
Zgodnie trzymaliśmy za wiatrówkę pannę Alenę, która niecierpliwie pochylała się
nad przepaścią.
- Jurku, doktorze! Przecież tam w dole są schody, spójrzcie tylko! - wołała do
nas. - Wprawdzie potrzebowałyby tu i ówdzie wygładzenia i poprawienia, ale są.
Wspaniale!
Jeśli idzie o mnie: powiedziałbym to wprawdzie z mniejszym chyba zachwytem, ale
trochę racji panna Alena miała. Pochodnia Leifa rzeczywiście oświetlała jakby
wykute w skale nierówne schody, które obiecywały całkiem łatwe zejście w głąb.
Tylko -. to promieniowanie... Schodząc na półkę każdy z nas musiał prześliznąć
się przez strefę promieniowania drugiego ślepego ptaka... A kto wie, co nas
czeka dalej...
Po chwili staliśmy na wąskim występie skalnym. Leif kazał zostawić linę
zawieszoną na skale, abyśmy mogli bez trudu, a przede wszystkim szybko, wrócić
na górę. Druga krótsza lina, przewleczona przez nasze karabińczyki przy pasach,
łączyła nas ze sobą. Był to niezbędny środek ostrożności, zapewniający możliwość
ocalenia nawet w wypadku ześliznięcia się w przepaść, ale oznaczał jednocześnie
konieczność napięcia uwagi nas wszystkich, aby wypadek jednego spośród nas nie
przemienił się w śmiertelny upadek wszystkich.
Licznik Geigera niemal milczał. Stwierdziliśmy, że wizerunki drugiego ślepego
ptaka i szkieletu ukryte są jakby w głębokiej niszy skalnej i że promieniowanie
ogranicza się do stosunkowo wąskiego stożka i do nas nie dociera. Znaleźliśmy
także napis runiczny pod niszą - nie był to jednak podpis Arne Saknussema, ale
inna wskazówka napisana nie znanymi nam znakami.
Alena zaproponowała, że napis przerysuje w celu późniejszego odczytania przy
współudziale i współpracy profesora Sörenssena, Jyrry jednak wyciągnął
z kieszeni maleńki czechosłowacki aparat fotograficzny, „Mikromę” w ołowianej
kasecie, i podał go pannie Alenie.
- Ach, Jurku, jesteś cudowny! - ucieszyła się i natychmiast schwyciła aparat,
którym niewątpliwie umiała się lepiej niż my posługiwać. Kiedy zrobiła już
zdjęcia, ruszyliśmy w dalszą drogę.
Zejście nie było trudne. Nie mieliśmy możliwości dokładniejszego określenia
głębokości, na jakiej znajdowaliśmy się pod powierzchnią dna krateru, ale myślę,
że nie brakowało wiele do stu metrów, kiedy Leif, idący na przedzie, krzyknął:
- Uwaga! - I szybko cofnął się.
- Co się stało? - Skupiliśmy się wokół niego.
- Wizerunek na skale. Znowu szkielet. Dwa kroki przed nami.
Ostrożnie wysunąłem za występ jonizacyjną komórkę Geigera. Nic. Wyjrzałem więc
sam. Blask pochodni rzeczywiście padł na taki sam chmurny symbol, jaki
znaleźliśmy w pobliżu otworu Dziury Świętego Patryka - ten jednak nie przejawiał
ani śladu radioaktywności.
Wiadoma rzecz, że skorzystaliśmy z tego we właściwy sposób i oglądaliśmy
wizerunek ze wszystkich stron. Wykonano go w identyczny sposób jak wszystkie
dotychczas odkryte: pas metalu wkuto albo też inną metodą wprawiono bez
najmniejszej choćby szczelinki w granit. I położenie szkieletu było identyczne,
poziome - ten jednak wyciągał rękę, jakby wskazywał pewne miejsce w ścianie.
Alenie przyszło na myśl szczegółowiej zbadać ścianę przepaści w tym miejscu. Nim
upłynęło parę chwil, zawołała:
- Halo, znalazłam nowy korytarz albo coś takiego! - I już pchała się do
okrągłego otworu ukrytego między granitowymi blokami. Jyrry wcale nie skąpiąc
siły odciągnął ją liną do tyłu.
- Aleno, nie wariuj. Poczekaj na pomiar radioaktywności.
Potem zwrócił się w moją stronę i szepnął kącikiem ust, tak aby ani Alena, ani
Leif nic nie słyszeli:
- Bjelke, czy licznik w porządku? Ten metal wygląda tak samo jak na górze.
Serce niemal że przestało mi bić ze strachu. Nie przyszło mi to do głowy -
wszyscy pochylaliśmy się nad wizerunkiem, a nawet dotykaliśmy go. Czyste
szaleństwo!
- Nie wiem. Jak chcesz to sprawdzić?
- Czy ktoś z was nie ma przypadkiem zegarka z fosforyzowanymi cyframi? - zwrócił
się do nas Jyrry.
Leif i Alena pokręcili głowami.
- Nie zajmuj się teraz zegarkami, Jurku! - oświadczyła. - Bjelke, niech pan
zmierzy tym swoim cudem nowo odkrytą jaskinię Aleny Kralówny, aby Jurek nie
drżał o życie narzeczonej.
Włożyłem licznik Geigera w otwór jaskini. Zaczął tykać niczym spłoszony budzik.
Kamień spadł mi z serca.
Nim zdążyłem powiedzieć choć jedno słowo - Jurek odciągnął pannę Alenę jeszcze
dalej od jaskini Aleny Kralówny. Jego przytomność umysłu zapobiegła pierwszemu
poważnemu wypadkowi.
Podczas dalszej drogi jeszcze kilkakrotnie spotykaliśmy podobne, ostrzeżenia -
chyba tylko to bowiem mogły te szkielety oznaczać. Zagadkowi mieszkańcy Dziury
świętego Patryka przy pomocy zrozumiałych znaków ostrzegali gości z ziemi przed
śmiertelnym niebezpieczeństwem, wszędzie tam gdzie ono zagrażało. Mniej więcej
na głębokości stu pięćdziesięciu metrów znaleźliśmy - ostrzeżeni najpierw
wizerunkami szkieletów i licznikiem Geigera-Miillera wejścia do dwu następnych
silnie radioaktywnych pomieszczeń oraz dwa radioaktywne wizerunki ptaków. Obok
ostatniego musieliśmy przebiec. Przepaść zwężała się lejkowato i granitowe
schody, o których Leif twierdził, że w niebezpiecznych miejscach zostały kiedyś
z grubsza ociosane, zmieniły się w rodzaj ścieżki, stromo opadającej w głąb.
Ostatni ptak na wizerunku nie wskazywał dziobem w dół, ale w kierunku skalnej
wnęki, zasypanej odłamkami kamieni i głazami.
Na próżno szukaliśmy jakiegoś wejścia. Ruszyliśmy więc dalej. Wkrótce jednak
ścieżka kończyła się albo - ściślej mówiąc - zmieniała się w oddalone od siebie
stopnie nad przepaścią. Po kilku karkołomnych skokach z kamienia na kamień Leif
stanął na ruchomej płycie granitu, która przechyliła się pod jego ciężarem.
Wystarczyło mu tylko czasu na okrzyk:
- Uwaga!
Niewiele brakowało, abym i ja - pociągnięty brzemieniem spadającego ciała Leif
a - runął w przepaść. W ostatniej chwili chwyciłem się występu skalnego. Czułem,
jak ostre krawędzie granitu ranią mi dłonie do krwi - ale już lina nade mną
napięła się: to Jyrry i panna Alena, zamykający nasz pochód, natężyli wszystkie
siły. Życie Leifa wisiało na cienkiej nylonowej nitce - wytrzymała. Po chwili
stał już - potłuczony i blady - koło nas. Dopiero teraz uświadomiliśmy sobie, że
gdzieś strasznie głęboko pod nami rozbrzmiewają w mroku uderzenia głazu, wciąż
jeszcze spadającego coraz to głębiej i głębiej.
- Bjelke... a może to naprawdę dziura... do środka ziemi... - szepnął Jyrry,
opierając się o ścianę i wycierając pot z czoła.
- Uważaj na Leifa! - krzyknąłem chwytając naszego przyjaciela za ramiona. Leif
zataczał się na krawędzi przepaści, jakby go przyciągała, i wydawało się, że
lada chwila zemdleje. Położyliśmy go w miarę możliwości jak najwygodniej na
ostatnich metrach skalnej półki. Oczy miał zamknięte, twarz bladą - tylko
z rozciętego czoła sączyło się kilka kropli krwi. Przejrzałem kieszenie jego
niewyczerpanego plecaka i znalazłem bandaż, mogłem mu więc założyć prowizoryczny
opatrunek. Otworzył oczy, uśmiechnął się do nas usprawiedliwiająco, po czym
odwrócił się na bok i zaczął wymiotować.
Spojrzeliśmy z Jyrrym na siebie. Zrozumieliśmy się bez słów. Prawdopodobnie
podczas nieszczęśliwego upadku Leif doznał wstrząsu mózgu. O dalszym schodzeniu
nie było mowy, a tym bardziej o drodze powrotnej.
Ostrożnie odprowadziliśmy Leifa kilka kroków z powrotem do skalnej wnęki, którą
wskazywał czwarty, ostatni ślepy ptak. Leif wprawdzie twierdził, że nic mu nie
jest, że za chwilę będziemy mogli ruszyć dalej, ale zwisał nam w ramionach
niemal bezwładnie i jego potykanie się świadczyło o tym, że ukrywa rzeczywisty
stan i uczucia. Mieliśmy z Jyrrym nadzieję, że obrażenia nie są poważne, że
czaszka nie została uszkodzona i że nie nastąpił wylew krwi do mózgu.
Siedzieliśmy wokół Leifa przy blasku jednej pochodni - oszczędzaliśmy światło.
Kto wie, jak długo będziemy musieli zostać pod ziemią. Jyrry tymczasem sprawdzał
zawartość plecaka Leifa. Oczywiście jako pierwsza wpadła mu w ręce owinięta
w śpiwór skrzynka z dynamitem.
- Spójrz, Bjelke - pokazywał mi otwartą skrzynkę wypełnioną ciemnoczerwonymi
kostkami. - A więc to jednak nie leży na dnie morza...
Potem przy skalnej ścianie zaczął ustawiać konserwy. Mieliśmy kilka kompotów,
dwie puszki suszonej wołowiny, mniej więcej kilogram czekolady, mnóstwo
sardynek, butelkę szwedzkiej wódki, akwawitu, nie licząc oczywiście prasowanej
żywności, którą nieśliśmy Jyrry i ja. Panna Kralówna do naszych zapasów dodała
jeszcze kiełbasę i cztery pudełka topionego sera. Żywności mieliśmy więc dosyć -
wszyscy jednak myśleliśmy o czym innym: o wodzie. Czuliśmy pragnienie, a przede
wszystkim Leif potrzebował napoju - ale obok stosu konserw stała smutnie tylko
jedna manierka, wypełniona do połowy czarną kawą - resztę wypili panna Kralówna
i Leif w drodze do krateru - i około dziesięciu przezroczystych torebek z sokiem
pomarańczowym. Wraz z przesłodzonymi kompotami z kalifornijskich brzoskwiń
i ananasów nie było tego jak dla czworga ludzi zbyt wiele.
Nadzieje, że znajdziemy wodę, na razie zawiodły. Skały były idealnie suche
i szmer strumyków nie odzywał się w głębi, zwielokrotniającej każdy dźwięk
niczym potężny głośnik. Mistour, który wtłoczył dziesiątki ton wody do
wulkanicznych kominów, wychodzących na dno krateru Sneffels, nie dotarł do
Dziury Świętego Patryka: zatrzymał go kryty przedsionek.
Spojrzałem na swoich przyjaciół, oddarłem róg jednej torebki z sokiem
pomarańczowym i podałem ją Leifowi, który natychmiast wypił jej zawartość.
- A dla nas na wzmocnienie kawa - zmuszając się do uśmiechu nalałem najpierw
pannie Kralównie, potem Jyrremu, a w końcu sobie. Smakowała bajecznie - ale
ledwie zdołała zwilżyć zaschnięte gardło, a znajdowaliśmy się w podziemiu
dopiero kilka godzin. Jak będzie wyglądać dalsze schodzenie?
Leif odczuł znaczną ulgę. Usiadł, oparty plecami o skałę, i wskazał w dół,
w głąb przepaści.
- Droga się kończy - powiedział. - Ścieżka urwana. Pod nami dziesiątki metrów
skały gładkiej jak komin. Bez haków, drabinek linowych i wielokrążków nie można
iść dalej.
- A więc co robić? - spytała Alena, która zrozumiała sens słów Leifa. - Nie
możemy przecież ruszyć z powrotem. Jurku, doktorze - zwracała się raz do tego,
raz do drugiego - no powiedzcie coś wreszcie!
- Nie, nie możemy ruszyć z powrotem - powtórzył Jyrry w zamyśleniu. - Nie wolno
nam, a teraz - wskazał oczyma Leifa, opartego o skałę i ciężko oddychającego -
nie możemy. Nie możemy zniszczyć przedsionka Dziury Świętego Patryka...
Leif otworzył oczy.
- Jeśli ktoś jest na dole? Nie. To nie przeszkadza. To przecież nie ma
znaczenia... Wcale nie...
- Niech pan nie mówi nonsensów! - szepnęła ostro panna Alena. - Niech pan lepiej
szuka dalszej drogi. Krótko mówiąc: musi tu gdzieś być!
- Może była - odezwałem się - ale zniknęła, gdy zapadła się ścieżka.
- A ten ptak, wskazujący dziobem właśnie tu, w naszą stronę?...
- Tak, prawda, ten ostatni ptak... - zastanowił się Jyrry. - Wiecie co?
Odrzucimy trochę tych kamyczków! Leifie, czy może pan przejść kawałek dalej?
„Kamyczki” były głazami ważącymi od dziesięciu do stu kilogramów. Zrzucaliśmy je
w przepaść i staraliśmy się głośną rozmową zagłuszyć głuche, grzmiące echo ich
uderzeń o ściany kominu.
Na próżno. Było w tym coś strasznie przygnębiającego, a jednocześnie kuszącego -
lecieć tak w dół, wciąż w dół, z rozrzuconymi rękoma w mroku niczym ślepy
ptak... Otrząsnąłem się. Precz z takimi myślami! Zacząłem gorliwiej toczyć
kamienie na skraj przepaści, nie zważając, iż poranione ręce pieką coraz
bardziej. Niestety, pod warstwą „kamyczków” Jyrrego znajdowały się potężne bloki
o wadze kilku ton, spiętrzone jedne na drugich, jakby straszliwą siłą zwarte
w pięści kamiennej ściany. Nie drgnęły nawet, chociaż Jyrry użył czekana jak
dźwigni.
Leif podniósł się z trudem i chwiejnym krokiem zbliżył się do nas. Zaczął
opukiwać czekanem głazy granitu, uważnie przy tym nasłuchując.
- Tam jest próżnia - powiedział w końcu. - Słyszycie? - Uderzył czekanem
w skalną ścianę, a potem w głaz w samym środku wnęki. Drugie uderzenie
zabrzmiało całkiem inaczej.
Potem znalazł na ziemi pośród kamieni pierwsze muszelki. Nic dziwnego, że
w migotliwym świetle pochodni magnezjowych nie dostrzegliśmy ich przedtem.
Wcisnęły się w szpary, rozpadły w proch albo też przemieniły się w zwietrzałe
białe łuseczki. We wszystkich jednak znajdowały! się niewielkie otworki, a kiedy
przyjrzeliśmy się uważniej ich krawędziom, stwierdziliśmy niedostrzegalny ślad
zieleni. Jyrry wyjaśnił tę małą tajemnicę: muszelki były kiedyś nawleczone na
miedziany drut, który w ciągu długich wieków, a może nawet tysiącleci na skutek
utleniania się zniknął bez reszty, pozostawiając tylko swój ślad, tak samo jak
znajdujemy dziś we wrakach fenickich galer na dnie Morza Śródziemnego zagadkowe
włókna metalowe, które były kiedyś - solidnymi gwoździami. Nie ulegało
wątpliwości, że w odległych czasach kamienny wał zbudowano umyślnie i umocniono
go jeszcze na wszelki wypadek sznurami muszelek, którym zapewne ich właściciele
przypisywali moc magiczną.
Skrzynka z czerwonymi cygarami ładunków dynamitu uśmiechała się do nas szyderczo
i wyzywająco. Taka ilość materiału wybuchowego wystarczyłaby do wysadzenia nie
jednej, ale trzech takich przeszkód. Niemniej jednak wybuch w wąskiej przepaści
- nad tym należało się zastanowić. Nikt z nas nie był pirotechnikiem i nie
umieliśmy nawet w przybliżeniu przewidzieć, jaki wpływ fala powietrza wywrze na
nas i na półkę skalną, którą schodziliśmy w głąb. Nawet skalne ściany przepaści
nie budziły nadmiernego zaufania. Szerokie rysy i szpary, zapewne pamiątki
katastrofalnego trzęsienia ziemi w 1780 roku, które oderwało od wyspy wielkie
kawałki lądu, mogły łatwo spowodować podczas wybuchu runięcie całych potężnych
bloków skalnych. Nie mieliśmy jednak wyboru. Pierwszą osobą, która głośno
wyraziła myśl nas wszystkich, była oczywiście Alena. Po upływie pół godziny
spleciony lont tryskał już fajerwerkiem drobnych iskier. Włożyliśmy pięć
ładunków w otwór pod głazem, który wydawał się nam najlżejszy i najłatwiejszy do
wysadzenia. Według przepisu odcięliśmy lont tak długi, aby płonął dokładnie pięć
minut, a Jyrry, któremu przypadło w udziale zapalenie go, pędził z pochodnią
w górę ścieżki skalnej, gdzie w niewielkim wgłębieniu ściany tuliliśmy się do
siebie jak wystraszone dzieci.
Patrzyłem na zegarek i oznajmiałem przyjaciołom, ile jeszcze zostało czasu, ale
może połączone lonty palą się szybciej, może też przepis był niewłaściwy czy też
źle go zrozumieliśmy, krótko mówiąc, ledwie wskazówka sekundnika obiegła
trzykrotnie tarczę, rozległ się wybuch, któremu towarzyszył potężny płomień i po
którym nastąpił łoskot odłamków granitu, oderwanych wybuchem i roztrzaskujących
się o ściany. Ciężkie głazy waliły się z łoskotem w otchłań, drobniejsze
kamienie zaś toczyły się, wydając przy tym odgłos podobny do przesypywania
grochu przez olbrzyma. Chciałem już podnieść się i popatrzeć na wyniki naszej
próby pirotechnicznej, ale Leif pociągnął mnie do tyłu i ocalił mi życie. Kamień
wielkości piłki futbolowej gwizdnął mi koło ucha, roztrzaskując się o skalną
półkę, po której wiodła ścieżka, i zniknął w bezdennej głębinie. Za nim spadały
inne, poruszone falą ciśnienia i wstrząsem skały wysoko nad nami. Kasłaliśmy, na
wpół uduszeni gorzkim gazem powstałym przy wybuchu i drapiącym w gardle.
Wreszcie wszystko uspokoiło się - tylko tu i tam zachrzęścił drobny kamień,
toczący się z miejsca wybuchu.
Nagle Jyrry krzyknął:
- Bjelke, widzisz? Nasze pochodnie!
Magnezjowe pochodnie, płonące dotychczas w stojącym martwo powietrzu nieruchomo
niczym kościelne świece, zaczęły niespokojnie migotać. I na twarzach poczuliśmy
chłodny powiew.
- Przyjaciele, udało się! - ucieszył się Jyrry i niecierpliwie ruszył w dół. My
za nim.
W kamiennej ścianie, zbudowanej zapewne przed dawnymi laty przez zabobonnych
mieszkańców z głazów i muszelek, wybuch zrobił wyrwę dostatecznie dużą, by mógł
się przez nią przecisnąć człowiek. Trzeba było tylko odwalić ostre kamienie,
sterczące w wyłomie niczym druty w pułapce na myszy. Z podziemnej jaskini tchnął
wilgotny chłód.
Jyrry pochylił się nad wyrwą i usiłował przeniknąć wzrokiem w głąb.
- Niech pan zgasi światło! - rzucił przez ramię do Leifa, który trzymał na pół
wypaloną pochodnię w ręku. - Szybciej, myślę, że...
Magnezjową pochodnię zgasić można, oczywiście, jedynie przez zanurzenie jej
w wodze - a więc Leifowi nie pozostawało nic innego niż rzucić ją w przepaść.
Zakreśliła ognisty łuk uderzając o przeciwległą ścianę Dziury Świętego Patryka,
trysnęła fajerwerkiem iskier, po czym zniknęła w otchłani.
Znaleźliśmy się nagle w mroku pośród niepokojącej ciszy.
- Co?... - Panna Alena chciała zadać pytanie, ale umilkła.
Teraz widzieliśmy już wszyscy, dlaczego Jyrry chciał zgasić bezcenną pochodnię:
z otworu we wnętrzu skały wydobywało się słabe, ale widoczne błękitnofioletowe
światło. W miarę jak nasze oślepione ostrym światłem oczy stopniowo się
akomodowały, blask wzmagał się, tak że rozpoznawaliśmy już własne twarze
pochylone nad otworem. Miały widmowy siny kolor i zmieniały nas czworo
w topielców. Wewnątrz jaskini coś sdę znajdowało. Pierwsza rozpoznała to panna
Alena. Krzyknęła i ukryła twarz w wiatrówce Jyrrego. Potem i my to zobaczyliśmy:
wokół otworu, wyrwanego materiałem wybuchowym, stały półkolem ogromne postaci
o niebieskich włosach i patrzyły na nas, nieruchome i milczące.
DOKTOR KAMENIK O CUDACH JASKINI
Kiedy zrozumieliśmy, że straszliwe postaci znajdujące się w środku,
w błękitnofioletowym świetle, są oczywiście tylko figurami, wstydziliśmy się
trochę i złościliśmy się na samych siebie, że tak łatwo ulegliśmy panice.
Bjelke oświadczył, że dwie z nich z zastanawiającą dokładnością przedstawiają
postaci islandzkiego chłopa i pasterza w odświętnym stroju mniej więcej z XVIII
wieku. Trzecia była bez wątpienia rzeźbą mieszczki z tego samego chyba okresu,
a ostatnia, najmniejsza, wiernym portretem Eskimosa. Zagadką pozostawało
tworzywo, z jakiego je wykonano. Oddawało wiernie nie tylko fałdy szat, ale
i sposób tkania materiału, a nawet drobne skazy i niedokładności w tkaninie
i obuwiu, na chmurnych policzkach chłopa splątywało się w dziko rozwichrzoną
brodę - a przecież figury nie miały ubrań i przylepionych peruk. Całe
sporządzone były z jednej, Bóg wie jakiej masy plastycznej, do pewnego stopnia
prężnej jak kauczuk i tak mocnej, że nie poddawała się nawet ostrzu noża
myśliwskiego Leifa i próbom oderwania w celu bliższego zbadania pierścienia
włosów czy też rogu koronkowego kołnierza. Kolory oddano wiernie - niebieskie
włosy, które tak nas przeraziły, gdy po raz pierwszy spojrzeliśmy w głąb
jaskini, w rzeczywistości były - rzecz jasna - albo jasne, albo
ciemnokasztanowate, a u Eskimosa czarne. To tylko widmowe światło, jakie rzucała
wielka płaszczyzna ściany o nieokreślonym kształcie, zabarwiło je tym niezwykłym
odcieniem. Zniknął, skoro tylko przynieśliśmy do jaskini pochodnie i zapalili
je.
Leif zaczął coś opowiadać Bjelkemu po islandzku, podniesionym głosem - ale ten
pokręcił głową. Wyjaśnił nam potem, że Thorgunn przypomniał stare islandzkie
przesądy o trupach straszących w pobliżu góry Helgy, o czyśćcu pod wulkanem
Hekla i o potężnych walkiriach, półboginkach, półpannach leśnych, które potrafią
przy pomocy straszliwych zaklęć runicznych przemienić człowieka w posąg. Myśl,
że usiłujemy oderwać wąsy żywemu potomkowi Wikingów, była wprawdzie nieco
wstrząsająca, ale należała raczej do średniowiecza albo do baśni. To z pewnością
nigdy nie byli żywi ludzie.
Alena znalazła lepsze wyjaśnienie. Przyszło jej do głowy, że te figury mogły być
wykonane doskonałą metodą fotoreliefową, która jest powszechnie używana przy
sporządzaniu kopii posągów. Po przedmiocie, który ma być odtworzony, biegnie
cieniutki promień światła, notowany na całym szeregu zdjęć fotograficznych.
Poszczególne drogi punktu świetlnego tworzą na przedmiocie rodzaj poziomic,
a jeśli zastąpić klisze grubymi płytami, na przykład z tworzywa sztucznego,
i zlepić je w odpowiednim porządku, otrzymuje się w wyniku dość dokładny model
przestrzenny fotografowanego przedmiotu, wymagający tylko kosmetycznego zabiegu,
polegającego na wygładzeniu powierzchni i usunięciu śladów połączeń
poszczególnych płyt.
Przypuszczenie Aleny brzmiało zupełnie rozsądnie - tym bardziej że przy
wnikliwszym zbadaniu stwierdziliśmy, że każda z figur ma jakiś mankament -
Eskimosowi brakowało lewego ucha, części ramienia i ręki, plecy pasterza nie
nosiły śladów ostatecznego opracowania, przypominały płaską płytę, a policzki
i suknia mieszczki były bardzo nieprawdopodobnie zielone, wyglądało to mniej
więcej tak jak na nie całkiem udanej fotografii kolorowej. Zdecydowaliśmy więc,
że figury uważać będziemy na razie za nieudane próby przedstawienia mieszkańców
naszej Ziemi. Rozległa jaskinia, tak wielka, że ani blask pochodni, ani snop
światła latarek elektrycznych nie sięgał przeciwnej ściany, obiecywała inne
jeszcze odkrycia.
Chcieliśmy przede wszystkim zbadać, w jaki sposób i właściwie dlaczego świeci
przeciwległa ściana. Bjelke na przedzie jak Indianin na ścieżce wojennej
z wyciągniętym przed siebie licznikiem Geigera, za nim Alena i ja, wspierający
Leifa, zbliżaliśmy się do zdumiewającego źródła światła. Licznik Geigera
niekiedy cichutko zatykał, ale radioaktywność nigdzie nie przekraczała
niebezpiecznej granicy. Nasze przypominające wieczne pióra dozomierze chemiczne,
z białymi słupkami wewnątrz, przybierającymi w miarę ilości przyjętego
promieniowania coraz to bardziej intensywnych odcieni czerwieni, ostrzegające
posiadaczy, aby natychmiast opuścili obszar zagrożenia, tymczasem pozostawały
niemal bez zmiany.
Bjelke zbliżył się do błękitnego światła i wykrzyknął zdziwiony:
- Jyrry, Leif, chodźcie tu!
No - tak „zaraz” to w wypadku Leifa nie wchodziło w rachubę, ale - wiadoma
rzecz, że pospiesznie podeszliśmy i podobnie jak Bjelke patrzyliśmy szeroko
otwartymi oczyma: za błękitnym szkłem - jeśli to było szkło - mniej więcej
pięćdziesiąt metrów pod nami przelewały się fale Faxa-fjordu, a blisko horyzontu
kilka kutrów rybackich poławiających dorsze zarzucało właśnie sieci.
Przylepiliśmy się do niebieskiej szyby jak muchy, zdawało się nam, że znowu
jesteśmy na świecie, że powróciliśmy z wyprawy w odległe czasy albo z innej
planety. Co pan woli, panie redaktorze!
Leif na pierwszy rzut oka poznał miejsce, gdzie się znajdowaliśmy. Była to
północna ściana Sneffelsu, niemai na samym końcu półwyspu, wychodząca na
Breidifjord. Daleko przed nami, na widnokręgu, wynurzał się z morza szczyt
wzgórza, pokryty lodem - zdaniem Leifa, podnóże wiecznie białego Glam-Jokullu.
- Nie rozumiem! - Leif pokręcił głową. - Parę kilometrów stąd, może trzy,
najwyżej pięć kilometrów, znajduje się stara wioska Olafsvik. Jakże mogli
stamtąd nie zauważyć wprawionego w skałę kawałka niebieskiego szkła... Gdzieś
tam musi prowadzić droga do latarni morskiej w Ondverdarness, no tak, kilka
metrów pod nami.
- Czy Sneffels jest dostępny z tej strony? - zapytał Bjelke Leifa.
- Nie. Zbocze jest łagodniejsze, ale pola morenowe, głazy runą na dół przy
najlżejszym dotknięciu.
- Świetnie. Wobec tego nie będzie tu straży. Popatrzymy sobie na dół. Nic nie
poradzimy - jako goście powinniśmy wprawdzie zachowywać się grzeczniej, ale
kawałek szyby mimo wszystko źle na tym wyjdzie... - Bjelke podniósł duży kamień
i zanim zdążyłem mu w tym przeszkodzić czy też coś powiedzieć, uderzył ostrą
krawędzią w róg błękitnego okna.
Nic.
Uderzył silniej. I znowu nic. Kamień odbił się jak od litej skały.
Teraz już Bjelke rozpędził się i rzucił z całej siły kamieniem wprost w środek
szyby, tak że w jaskini zadudniło. Przez błękitną płytę jakby przebiegła fala,
podobna do kręgów, jakie powstają na wodzie po wrzuceniu kamienia, ale oprócz
niemal całkiem nieznacznego zadrapania, widocznego jedynie z bardzo bliska,
zagadkowemu szkłu nic się zupełnie nie stało.
Nie wyglądaliśmy zapewne specjalnie inteligentnie, kiedyśmy na siebie popatrzyli
ze zdumieniem.
Alena roześmiała się.
- Widzi pan, panie Thorgunnie, że z tym szkłem i tymi chłopakami z Olafsvik to
nie taka prosta sprawa. Kto wie, jak to wygląda z drugiej strony - być może jak
najzwyklejsza w świecie skała. Przecież zwierciadlane okulary słoneczne też są
z każdej strony inne. A poza tym - jak grube jest mniej więcej to szkło?
Bjelke przyjrzał się uważnie miejscu, gdzie niebieska, przejrzysta płytka
łączyła się z granitem, i z zakłopotaniem zanurzył palce we włosach.
- Nie widać śladów wprawiania, żadnej ramy ani najmniejszej nawet szparki -
powiedział. - Wygląda to tak, jakby naprawdę sam granit pod wpływem czegoś stał
się przejrzysty. Widzicie - wskazał pewne miejsce, gdzie łagodne przejście było
szczególnie widoczne. - O tu skała szarzeje, staje się przejrzysta, a w końcu
przemienia się właściwie w szkło okienne. A grubość? Ma pani rację, panno Aleno
- może metr, a może i więcej. Nie można tego rozbić kamieniem. I wystrzałem
z armaty też chyba nie!
- Proponuję naradę wojenną - powiedziała Alena. - Co robić dalej?
- Na razie nasuwają się dwa nie cierpiące zwłoki pytania - Bjelke przyjął jej
propozycję i usiadł na głazie. Leif z widoczną ulgą opuścił się na ziemię obok
niego. - Po pierwsze: czy mamy zapuszczać się dalej w głąb i czy odkryte już
części jaskini wystarczą do podjęcia ostatecznej decyzji, co przedsięwziąć:
zawalić wejście do Dziury Świętego Patryka i w ten sposób zagrodzić ją na
zawsze, czy też wybrać inny sposób ocalenia przed niewłaściwym użyciem metalu,
z którego sporządzono wizerunki ślepych ptaków? A po drugie: czy dotychczasowe
wyniki badań pozwalają na wyciągnięcie jakichś wniosków?
- Drugie pytanie odpowiada właściwie na pierwsze - powiedziałem. - Myślę, że
absolutnie nie pozwalają. To panoptocum - wskazałem figury, odwrócone od nas
niegrzecznie plecami - nie jest żadnym dowodem wizyty z innego świata. I ptaki -
ostatecznie - też nie. Być może, że w Islandii znajdują się gdzieś złoża żółto-
białego promieniotwórczego metalu i że wszystko wyjaśni się zupełniie
naturalnie, krótko mówiąc - radzę iść dalej. Oczywiście zdaję sobie sprawę
z trudności. Przede wszystkim woda i... - przerwałem z odrobiną zakłopotania,
nim odważyłem się mówić dalej - i Leif. Nie czuje się dobrze.
Leif natychmiast usiadł - leżał już bowiem - i opierając się na łokciu starał
się przybrać minę zdrowego człowieka, ale wszyscy wiedzieliśmy, że nie czuje się
jeszcze dobrze.
- Jeśli idzie o wodę - powiedział - myślę, że tymczasem nie musimy się spieszyć
z powrotem do Sneffels. Jest tu przeciąg. Albo jaskinia jest otwarta, albo
gdzieś blisko znajduje się komin. Tam może być woda.
- A więc jutro idziemy dalej? - zapytał Bjelke patrząc pytająco na każdego
z nas.
Alena gorliwie kiwnęła głową, Leif oczywiście także. No i ja, aby powiedzieć
szczerze, również byłem gotów przez jakiś czas jeszcez znosić pragnienie.
Przecież nie zobaczyliśmy jeszcze nawet tego, co Jules Verne... Jules Verne -
chwileczkę!
Natychmiast wyjaśniłem swoją myśl pozostałym. Dlaczegóż by Verne zadawał sobie
trud ukrywania i wydrapywania wzmianek w dzienniku o pobycie w Islandii, gdyby
widział tylko to, co myśmy dotychczas zobaczyli? Odkrycie smółki uranowej, to
znaczy polonu i radu, pani Maria Skłodowska-Curie ogłosiła dopiero w 1898 roku,
a przed nią w 1896 roku na działanie uranu na płytkę fotograficzną zwrócił uwagę
francuski uczony Bequerel. Verne więc nie mógł nawet przewidywać rzeczywistego
działania bladozłotego metalu i nie mógł łączyć choroby Hansa Bjelke, dziadka
Gudmundura, z jego wpływem. Według naszych dotychczasowych badań - nie mógł
nawet dostać się do jaskini tą drogą co my. Kamienna ściana, zagradzająca dostęp
do Groty Figur, jak tymczasem nazwaliśmy tę część jaskini, miała na pewno więcej
niż sto lat, sądząc po zwietrzałych muszelkach, z którymi pomieszane były
kamienie.
Bjelke wyraził przypuszczenie, że Verne być może znalazł inną drogę i dostał się
groty Figur nie przez ten otwór. Sądząc po przeciągu tak silnym, że aż przykrym,
gdzieś tu naprawdę musiała być jakaś dziura. Wszyscy jednak byliśmy już bardzo
zmordowani: zegarki wskazywały godzinę, kiedy porządni ludzie już śpią, a my
wszyscy mieliśmy za sobą nie przespaną noc. Bjelke znalazł kąt, gdzie licznik
Geigera nie wskazywał praktycznie żadnego promieniowania. Tam też się
ułożyliśmy. Temperatura była zupełnie znośna, zdecydowanie wyższa niż, na górze,
w przedsionku Dziury Świętego Patryka - pewnie gdzieś w pobliżu ogrzewało skały
gorące źródło, „reykir”, w które Islandia jest tak bogata.
Alena oświadczyła, iż jest tak ciekawa, że na pewno wcale nie uśnie albo
przynajmniej strasznie długo będzie jeszcze siedziała bezsennie. Wymawiając
ostatnie słowa już spała. Również Bjelke, bardzo zmęczony, z podkrążonymi
oczyma, zasnął natychmiast. Ja pamiętam jeszcze świecący w mroku czerwony płomyk
fajki Leifa - bo tam po drugiej stronie niezwykłego okna zachodziło właśnie
słońce, A potem i ja zapadłem w sen głęboki jak otchłań.
NIEWDZIĘCZNY DOKTOR BJELKE NIE MYŚLI O JULESIE VERNE'EM
Obudziliśmy się nie po ośmiu, jak to przewidywał niepisany plan dnia naszej
społeczności, ale dopiero po pełnych czternastu godzinach - i to z niezbyt
przyjemnym uczuciem: męczyło nas pragnienie.
Leif, wyglądający już dość dobrze i wedle swojego oświadczenia zdolny do każdego
wysiłku, zaproponował wypicie soku pomarańczowego. Twierdził, że najlepiej gasi
on pragnienie i że wodę na pewno wkrótce znajdziemy. W ostatecznym wypadku można
przecież będzie dynamitem skruszyć skałę w pobliżu błękitnofioletowego okna
i wyjść przez wyłom. Nie istnieje więc konieczność pośpiechu i nie należy -
obawiając się braku napojów - wracać, skoro już stoi się u progit rozwiązania
tajemnicy Dziury Świętego Patryka.
Wszyscy jednomyślnie zgodziliśmy się z jego poglądem. Niech mi pan wierzy, panie
redaktorze, nigdy nie piłem nic tak pysznego - chociaż właściwie za pomarańczami
wcale tak bardzo nie przepadam...
Za oknem było już słoneczne popołudnie i fioletowy świat wydawał się nam pełen
spokoju i uciszenia. Breidifjord był niczym zwierciadło, gładki, spokojny -
tylko niedaleko wybrzeża pruła wodę pozostawiając pienistą smugę mała łódź
motorowa. Mimo woli oddaliliśmy się od okna - wydawało się nam, że załoga łodzi
musi nas spostrzec, że niebieskofioletowe okno musi się na skalnej ścianie
rzucać w oczy podobnie jak plama z atramentu na czystej karcie w zeszycie.
Kiedyśmy tak ostrożnie wyglądali zza krawędzi szyby, Leif zaczął nieco szybciej
pykać swoją wierną fajkę i oświadczył:
- Policja przybrzeżna...
Nie mylił się. Na rufie łodzi trzepotała mała błękitna flaga państwowa Islandii
ze srebrnym i czerwonym krzyżem, na pokładzie znajdowali się obok kierowcy
jeszcze trzej mężczyźni w niebieskich mundurach policji. Jeden z nich przez
lornetę badał wybrzeże. A więc Sneffels był już otoczony również od strony
morza. Zapewne - jak przypuszczał Jyrry - wybuch, który skruszył kamienną ścianę
przed Grotą Figur, usłyszano na zewnątrz, w kraterze, a nawet na szczycie
Skartarisu, gdzie stał wartownik, i natychmiast podjęto odpowiednie środki
ostrożności i rozpoczęto energiczniejsze śledztwo. Pomyślałem sobie, że optymizm
Leifa, jeśli idzie o zdobycie wody, był nieco przedwczesny, ale pozostawiłem tę
myśl dla siebie.
Pożegnaliśmy się z oknem wychodzącym na nasz świat, zapaliliśmy pochodnie
i znowu zanurzyliśmy się w wieczny mrok, dla bezpieczeństwa związani z sobą
liną, na wypadek, gdyby ktoś z nas runął nagle w przepaść, otwierającą się
zapewne między bazaltowymi skałami, porozrzucanymi bez ładu w jaskini.
Pierwsze nasze zadanie polegało na znalezieniu otworu, przez który wpływało do
jaskini chłodne, przesycone solą powietrze morskie. Chwiejne płomienie pochodni
wskazywały nam drogę w głąb podziemnego panopticum, z dala od
błękitnofioletowego okna na świat XX wieku. Grota Figur miała niewiarygodne
rozmiary - była to sala co najmniej kilkaset metrów długa, której sklepienie
tylko niekiedy pojawiało się nam w blasku pochodni wysoko nad głowami niczym
spiętrzone kamienne chmury, by znowu oddalić się na niedosiężne wzrokiem wyżyny.
Jyrry, doświadczony speleolog, który - jak sam twierdził - zbadał każdą jaskinię
w Europie, nie wychodził ze zdumienia i porównywał Grotę Figur do Jaskini
Mamuciej w Kentucky albo do podziemnego labiryntu Guachara w Kolumbii.
Dno sali zaczęło obniżać się i po kilku minutach czerwonymi refleksami światła
błysnęła przed nami tafla podziemnego jeziorka. To prawda, że nie byliśmy
jeszcze tak spragnieni jak zbłąkani Beduini i jeziorko na pewno nie uczyniło na
nas tak dramatycznego wrażenia jak długo oczekiwana i upragniona studnia oazy,
mimo to jednak byliśmy okrutnie rozczarowani, kiedy Leif nabrawszy wody
w dłonie, skosztował ją, po czym wypluł z krótkim wyjaśnieniem:
- Słona, morze.
Tak, rzeczywiście było to morze i tuż za wschodnim krańcem jeziora odkryliśmy
kolejny otwór łączący podziemny labirynt ze światem. Był to rodzaj tunelu,
ledwie pół czy trzy czwarte metra wysokości, ograniczony skałą i taflą wody,
lekko falującej aż tu, w podziemiu, od uderzeń przypływu. Niewyraźny poblask,
dobrze widoczny, gdy zasłoniło się blask pochodni, wskazywał na połączenie
jeziorka ze światem zewnętrznym - wylot tunelu, nie rzucająca się zupełnie
w oczy dziura, ukryty był prawdopodobnie gdzieś pośród dziesiątek tysięcy skał
otaczających brzegi Faxa-fjordu i Breidifjordu.
Leif, teraz już, przynajmniej na pierwszy rzut oka, w doskonałej kondycji
fizycznej, pytająco spoglądał wokół siebie i zrzucił plecak z ramion.
- Mam przepłynąć?
Jyrry zaprzeczył ruchem głowy.
- Nie, panie Leif. Na razie to zbyteczne, a sądząc na podstawie moich
doświadczeń nawet niebezpieczne bez gumowej łodzi pneumatycznej albo jeszcze
lepiej aparatu do nurkowania. Zadowólmy się tym, że wiemy, którędy w najgorszym
wypadku można się wydostać na powierzchnię ziemi - chociaż droga to nieco zimna
i mokra. Co ty na to, Bjelke?
Oczywiście, że zgodziłem się - jedyną osobą, której nasza niedostateczna ochota
na awanturnicze „wyskoki” się nie podobała, była - rzecz dziwna - skądinąd
trzeźwa panna Alena.
- Myślicie, że Verne i dziadek Bjelkego tędy weszli do jaskini? - spytała nie
ukrywając wątpliwości. - A więc szukajcie, panowie. Musieli przecież zostawić tu
przynajmniej nazwiska wyryte na skale jak wszyscy uczciwi turyści, no nie?
Panna Kralówna w przeciwieństwie do nas ani na chwilę nie zapomniała o tym, komu
właściwie zawdzięczaliśmy odkrycie podziemnego labiryntu, a nawet - i to wyznaję
panu, redaktorze, ze wstydem - o moim dziadku Hansie. Ja, Jyrry i Leif mieliśmy
głowy pełne ślepych ptaków i transuranów.
Zabraliśmy się do szukania. Tym razem nie trwało to długo. Ledwie oświetliliśmy
pochodniami brzeg podziemnego jeziorka (właściwie raczej zalewu), Jyrry
przywołał nas do siebie. Klęczał i wygrzebywał z drobnego żwiru - zasypaną aż po
szyjkę butelkę. Wilgoć zniszczyła etykietę, ale szło niewątpliwie o butelkę po
winie, a sądząc po wysmukłym kształcie i długiej szyjce - najprawdopodobniej po
winie reńskim. W środku wszyscy dostrzegliśmy zwinięty papier, wsunięty do
flaszki zaopatrzonej w szczelny korek, a ponadto noszącej ślady zawiązania
szyjki papierem albo też skrawkiem tkaniny, które już dawno zgniły w wilgotnym
powietrzu jaskini.
Jyrry wyjął z kieszeni nóż z korkociągiem i usiłował wyciągnąć zetlały korek,
który jednak osuwał się coraz 182 głębiej w dół szyjki, grożąc uszkodzeniem
znajdującego się wewnątrz pisma.
- Do diabła z taką robotą! - ulżył sobie Jyrry. - Nie jesteśmy przecież
kolekcjonerami upominków.
I wziąwszy kamień, położył butelkę na jednym z głazów i rozbił ją ostrożnymi
uderzeniami. Kilka dużych odłamków szkła z chrzęstem upadło na żwir. Skupiliśmy
się wszyscy wokół Jyrrego, który trzymał w ręku kilka gęsto zapisanych arkuszy
papieru. Wzruszenie ściskało mi gardło, gdy zaglądając mu przez ramię czytałem
francuski tekst, pisany niewątpliwie ręką sławnego powieściopisarza. Wszystkie
wątpliwości rozproszył podpis pod ostatnim wierszem: Jules Verne. I niżej drżącą
dłonią postawiony drugi - Hans Bjelke. Mój dziadek!
Panna Alena ostrożnie wzięła rękopis do ręki, w obawie, że w najbliższej chwili
może rozpaść się w proch i pył. Leif zgasił w jeziorku wszystkie pochodnie prócz
jednej. Stanął za panną Aleną, nieruchomy i zupełnie spokojny, tak że światło
padało na rękopis i na jego twarz o ostrych rysach, ogorzałą od lodowatych
wichrów. A zresztą należeli do siebie: on, Islandia i tajemnica, u której progu
staliśmy właśnie.
LIST JULESA VERNE'A
Informację. Jules Verne'a, znalezioną w Grocie Figur, cytuję w dokładnym
przekładzie według odpisu opublikowanego w „Sprawozdaniach Akademii
Francuskiej”. Oryginał jest obecnie niedostępny jako jeden z eksponatów
przygotowywanej wystawy o wynikach ekspedycji. Panowie akademicy na tyle jednak
zasługują na zaufanie, że nie można mieć wątpliwości co do dosłowności brzmienia
użytego tekstu.
Przyp. red.
Informację tę sporządzam ja, makler giełdy paryskiej, Jules Verne, będąc w pełni
władz umysłowych i przy zdrowych zmysłach, chociaż czytelnikowi może się - jak
przypuszczam - wydać aż nadto fantastyczna. Uspokaja mnie jednak fakt, że jeśli
Opatrzność pozwoli tu komukolwiek przybyć, nim czas zdąży zniszczyć moje
zapiski, choć sporządzam je na dobrym i trwałym papierze, będzie miał z całą
pewnością możność odkryć to samo co ja i mój przewodnik, wierny i dzielny Hans
Bjelke, leżący kilka kroków ode mnie i z trudem oddychający w męczarniach
nieznanej a dziwnej choroby.
Ja sam też czuję gorączkę, jest to jednak raczej gorączka będąca wynikiem
wzburzenia, powodującego uderzenia krwi z serca do głowy i rozpalającego
wyobraźnię chłodnego dotychczas i skłonnego raczej do nauk matematycznych
i ekonomicznych ducha, jak to powinno mieć miejsce w wypadku maklera
i przyszłego (obyż dobrotliwy Bóg ustrzegł mnie od tego losu, o którym marzy dla
mnie cała rodzina nie wyłączając nawet ukochanej Honorci!) bankiera czy nawet
wpływowego polityka. Strzęp per - gaminu znaleziony w bibliotece w Amiens
i podpisany pismem runicznym przez Arne Saknussema, który dotychczas uważałem za
dobry, choć zapewne wymagający też niemałego wysiłku, żart jakiegoś
krotochwilnego studenta języków skandynawskich czy historii, w chwili
romantycznego rozmarzenia doprowadził mnie aż tu, mokrego od potu przerażenia
i lodowatych fal Morza Północnego, w ubraniu w strzępach i z dziko
rozwichrzonymi włosami, do podziemnego jeziora niedaleko góry Sneffels. Naprawdę
bardziej podobny jestem do pirata czy do owych przedziwnych bandytów z ruin
Koloseum, opisywanych przez autora „Hrabiego Monte Christo” niż do wymuskanego
i budzącego zaufanie finansisty...
Lecz nie będę się tu rozpisywał o subiektywnych nastrojach i odczuciach. Mój
miejscowy przewodnik zbyt natrętnie przypomina mi o konieczności
natychmiastowego powrotu. Im prędzej do tego dojdzie, tym lepiej. Trzeba będzie
wiosłować kilka nie kończących się mil aż do Stąpi czy nawet do Budir, tym razem
bez pomocy silnych mięśni doświadczonego rybaka i żeglarza.
Żałuję, że nie jestem pisarzem (nie uważam moich dotychczasowych prób
w dziedzinie dramaturgii za dostateczny powód, by używać tego miana) - zadowolę
się więc przedstawieniem samych tylko faktów, które już jako takie są
dostatecznie zdumiewające.
Wzmiankowany pergamin Arne Saknussema zawiódł mnie na Islandię, co stanowiło
niewielkie tylko odchylenie od trasy mojej skandynawskiej podróży. Celów
i powodów swojej podróży na Islandię nie zdradziłem nawet swojemu przyjacielowi
Hignardowi - bo i po cóż ośmieszać się niepotrzebnie niemądrymi pomysłami
właśnie w kręgu rodziny, gdzie drwina bywa najtrwalsza i najtrudniejsza do
zapomnienia? Opuściłem się - dokładnie w myśl zalecenia - kominem zwanym tu
Dziurą Świętego Patryka, z którym wiąże się cały szereg niemądrych przesądów -
znalazłem jednak tylko kilka dziwnych wizerunków inkrustowanych w skale blachą
metalową lub drutem. Przedstawiały jakieś ptaki i prymitywne postaci,
przypominające szkielety. Droga jednak wkrótce zginęła i jedyną zdobyczą oprócz
odkrycia wizerunków na skalnej ścianie był fragment złamanego miecza i świetnie
obrobiony młot kamienny, pochodzący widocznie z bardzo odległych czasów.
Pierwotnie miałem zamiar oddać oba znalezione przedmioty muzeum w Nantes - leżą
teraz przede mną - podobnie jak kawałek metalu jednego z ptaków, który po
długiej i uciążliwej pracy udało się Hansowi odłamać i który ma teraz w swoim
plecaku - wkrótce jednak rzucę to wszystko w morze. Czytelnik - jeśli znajdzie
się taki - zrozumie niebawem, dlaczego.
Mój przewodnik, milczący, a jednak inteligentny i zdumiewająco wykształcony
Islandczyk, Hans Bjelke, po pewnym wahaniu zdradził mi jednak, że zna jakieś
wejście do podziemnych jaskini, przez które dotrzemy do upragnionego celu
łatwiej i szybciej niż przez Dziurę Świętego Patryka. Odkrył je przypadkowo
podczas którejś z swoich wypraw rybackich. Na drugi dzień byliśmy wypożyczoną
łodzią na miejscu. Hans umyślnie wynajął jak najmniejszą łódź, tak że
wystarczyło obciążyć ją kamieniami, aby zanurzyła się aż po brzegi, i położyć
się na dnie, aby móc odpychając się dłońmi o skalne sklepienie - przepłynąć
poprzez kręty tunel aż do jeziorka podziemnego, nad którym spisuję tę informację
i gdzie też ją ukryję.
Ostrzegam cię, czytelniku, nie idź dalej! W głębi jaskini - mniej więcej
dwieście kroków stąd na południe - ukryte są cuda, obrazy przedziwnych maszyn,
przypominające w pewnej mierze fotografie, daleko jednak doskonalsze, żywe
i ruchome. Któż wie, jakie nieznane plemię pozostawiło tu, w głębi Islandii,
świadectwo swojej technicznej doskonałości, o którą ludzkość - jak dotąd
bezskutecznie - walczy. Może Atlantydzi, mieszkańcy zagadkowego królestwa
opisywanego przez Platona w dialogach „Krytiasz” i „Timajos”? Nie wiem - nikt
przecież z uczonych czy też marzycieli, umieszczających kwitnące państwo
Atlantydów na Morzu Azowskim, na Wyspach Kanaryjskich, w Andaluzji, Maroku,
Nigerii afrykańskiej czy wreszcie na Spitsbergenie - nie pomyślał o bezludnej
wulkanicznej Islandii... I rzeczywiście - stokrotnie łatwiej doszukiwać się
śladu szczęśliwej epoki Atlantydów w oazach urodzajnej niegdyś Sahary, jak tego
próbuje dowieść poważny uczony Berlioux z uniwersytetu w Lyonie, niż tu, gdzie
skąpa natura ledwie umożliwia swoim dzieciom utrzymanie się przy życiu.
Już raczej jakiś tajemniczy władca ziemskich głębin, tyjący z daleka od świata
nieznany geniusz, tworzył tu przez całe lata dzieła niezrównanej doskonałości
i polotu, których nie chciał powierzyć mało dotychczas przebudzonemu pokoleniu
ludzkiemu. Przekonałem się na własne oczy, że ten twórca może również łatwo
latać w powietrzu jak pływać pod powierzchnią morza albo poruszać się
z niezwykłą i niesłychaną szybkością po lądzie. Pan świata. Zdobywca.
A więc ty, podróżniku i czytelniku tych kart, w którym chyba wbrew woli
wzbudziłem tymi słowami ciekawość i pragnienie poznania dotychczas nie znanego -
zastanów się i rozważ! Stoisz u progu odkryć, które obdarzą ludzi niezwykłą
potęgą - jeśli oczywiście nasi uczeni wykorzystają je inteligentnie - albo też
wtrącą ich w straszliwe klęski wojenne. Zdumiewające maszyny mogą służyć tak
samo spokojnemu życiu i zbadaniu nie poznanych dotychczas krańców kuli ziemskiej
jak i zrzuceniu straszliwych granatów i min na miasta i świątynie.
Nie wiem, z jakiego dziesięciolecia czy wieku pochodzisz. Może na świecie
powiewa już sztandar wolności, równości i braterstwa. Może okręty wojenne dawno
już zatopiono, a działa przetopiono na dzwony i pługi. Jeśli tak - to idź dalej
i otwórz przed ludzkością wrota skarbca, którego ja nie odważyłem się otworzyć
w latach, kiedy nad światem gromadziły się chmury grożącej wojny-
Jules Verne - Hans Bjelke lipca 1861 roku
PS. Przeczytałem i przełożyłem powyższe słowa swojemu przewodnikowi
i przyjacielowi Hansowi Bjelke, którego stan z godziny na godzinę się pogarsza.
Z trudem i ciężko oddychając poprzysiągł właśnie tak samo jak ja, że nikt się
nigdy nie dowie o tym, cośmy w tej jaskini ujrzeli. Na dowód tego dołączył i on
swój podpis. Nie pozostaje nam nic innego jak zatrzeć wszelkie ślady naszego
pobytu, pozbyć się metalu, miecza i młota, zniszczyć wszystkie notatki
w dziennikach, a potem niech decyduje OPATRZNOŚĆ!
ALENA KRALÓWNA CZĘŚCIĄ DECYDUJĄCEJ WIĘKSZOŚCI
Teraz mieliśmy już wszystko czarno na białym.
Wie pan, panie redaktorze, doznałam podobnego uczucia, jak wówczas, kiedy po raz
pierwszy przyjechałam do Paryża i stwierdziłam, że naprawdę wznosi się tam wieża
Eiffla i że podobna jest jak dwie krople wody do tej z pocztówek i obrazów.
Krótko mówiąc, zaskoczy to pana, chociaż właściwie zaskoczyć nie powinno. Po
tych nie kończących się rozważaniach i niby to detektywistycznych konstrukcjach
psychologii Verne'a i Bóg wie czego jeszcze wszystkich nas w końcu straszliwie
zdziwiło, że zgadzaliśmy się co do joty i że nasz ukochany Jules naprawdę nie
chciał zdradzić tajemnicy Pziury Świętego Patryka z powodów, przed którymi
możemy jedynie z szacunkiem zdjąć czapki. I bardzo nisko się pokłonić.
Od razu nad podziemnym jeziorkiem odbyła się narada wojenna. Wiedzieliśmy już,
co nas czeka w dalszej drodze - a mianowicie odkrycia techniczne nie znane
dotychczas światu - stwierdziliśmy istnienie dalszego - trochę mokrego - wejścia
do podziemnych pieczar, a co najważniejsze - wyjścia z nich, nie pozostawało
więc nic innego, jak naradzić się, co dalej.
Nie będę dłużej nadużywała pana cierpliwości, zresztą sam pan wie doskonale, że
nie wysadziliśmy jaskini w powietrze ani przy pomocy dynamitu Leifa, ani też nie
ulotniliśmy się po cichu mając nadzieję, że tajemnica Verne'a będzie sobie nadal
spoczywała we śnie przez następne dziesięciolecia albo i wieki.
Przystaliśmy na projekt Jurka, poparty natychmiast przez Leifa, a przyjęty też
po krótkim wahaniu i przez doktora Bjelke: to znaczy na opublikowanie
szczegółowej informacji o dotychczas odkrytych cudach podziemnego labiryntu
jaskini pod Sneffelsem w taki sposób, aby stały się przedmiotem uwagi całego
świata i aby cały świat zajął się dalszymi odkryciami. Pozostawało tylko znaleźć
sposób, jak tego dokonać.
Bjelke przyznał, że czasopisma państwowe nie byłyby najodpowiedniejszym organem,
nie obiecywał sobie też wiele po radiu - doświadczenia w biurze prefektury
w Hafnarfjordur wyleczyły go z całego szeregu nierozsądnych iluzji. O publikacji
wrażeń z podziemnej wędrówki w którymś z czasopism wychodzących poza Islandią
nawet nie pomyśleliśmy. Przede wszystkim nie było czasu - postać strzegąca
kamieni i lodowców na wierzchołku Skartarisu mogła w każdej chwili wiedziona
ciekawością zejść na dół, za nią niepozorni panowie w cywilnych ubraniach, no
i za parę godzin góra Sneffels wraz z okolicami zostałaby bezpowrotnie i na
nieokreślony czas „wynajęta”... A poza tym - i cała ta sprawa należała do narodu
islandzkiego i do nikogo innego.
Czytałam z oczu Jurka, co zamierza zaproponować, ale jednocześnie widziałam, że
czeka na zdanie Leifa albo Gudmundura. Wreszcie odezwał się Leif, rozciągnięty
na kamieniach i przypominający w blasku pochodni - ze względu na wystające kości
policzkowe i ogryzioną fajkę - wodza indiańskiego.
- Wydaje mi się, doktorze, że najlepiej by na łamach „Thjodviljinu”...
Bjelke szybko podniósł głowę.
- „Wola Ludu”? Komuniści? - popatrzył na Jurka z odrobiną niepokoju.
Jurek jednak udawał, że nie słucha, i ze skupieniem sznurował sobie bucik.
- Nonsens, Leifie. Nie mam oczywiście nic przeciwko Socjalistycznej Partii
Jedności, ale oni w tej chwili nie mają ani ochoty, ani czasu i miejsca
w gazecie na figury ze sztucznych tworzyw i radioaktywne ptaki. A zresztą
pomyślą, żeś niespełna rozumu i po prostu wyrzucą cię z redakcji.
Leif energicznie pokręcił głową.
- Nie wyrzucą. Ja sam jestem członkiem partii. W redakcji mnie znają... Teraz
już i Jurek przestał sznurować bucik, roześmiał się od ucha do ucha i spojrzał
na Leifa z radością. Gudmundur także na niego patrzył, również z otwartymi
ustami, ale ze zdziwienia.
- Ty, Leifie? Nigdyś mi przecież ani słowa...
- Po co, doktorze? Nigdy mnie pan nie pytał. A poza tym mamy fotografie! -
wskazał na niewielką, ale wcale ciężką szkatułkę „Mikromy” w ołowianych
płytkach, którą z I samozaparciem wlokłam za sobą koło wszystkich tych cudów,
sporządzając przy jej pomocy już blisko czterdzieści zdjęć.
Doktor Bjelke popatrzył na nas z zatroskaniem.
- Co ty na to, Jyrry? A pani, Aleno? Rozumiem, to oczywiste - zawahał się, nie
wiedząc, co dalej.
- Co oczywiste? - Jurek nie owijał w bawełnę. - Chcesz powiedzieć, że oczywiście
jesteśmy za „Thjodviljinem”, bo to komunistyczna gazeta. Wiadoma rzecz, ty
ostrożnisiu, że tak! Ale nie dlatego, żeby mu dostarczyć sensacji, ale dlatego,
że to naprawdę jedyne pismo, które to właściwie wykorzysta, nie będzie zwlekać
i nie pójdzie pytać panów z Keflavik, czy można to czy też nie można
opublikować. Wszyscy troje - Leif, ja, a myślę, że mogę też mówić w imieniu
Aleny - wszyscy troje jesteśmy za „Wolą Ludu”. Żebyś wiedział!
Gudmundur skinął ręką na pojednanie.
- Troje komunistów na jednego mieszczanina to przemoc, Jyrry. A więc dobrze, ja
także jestem za „Thjodviljinem”, abyśmy już byli zupełnie jednomyślni. Zresztą
większość i tak by zadecydowała, prawda? A więc wszystko w porządku między -
Bjelke chwilę wahał się, a potem dokończył - między nami, towarzyszami, czy też
nie?
Teraz myśmy - nasza trójka - śmiali się od ucha do ucha, a Gudmundur, jak mi Bóg
miły, zaczerwienił się. Wie pan, redaktorze, byliśmy pod ziemią, pośród
zagadkowych i niepojętych śladów nie znanej cywilizacji, nieludzko zmęczeni,
z ustami popękanymi z pragnienia - po prostu nie w głowie nam były
manifestacyjne wystąpienia ani wiecowanie - ale dodało nam to ducha. To uczucie,
że kieruje nami jedna myśl, że nawet tu, w tej przerażającej pustce, w wiecznym
mroku, nie jesteśmy sami, że związani jesteśmy z milionami, tam, na ziemi.
Rozumie mnie pan, prawda?
Zdecydowano, że na świat powróci wypróbowana ekipa przemytników: Leif Thorgunn
i ja. O drodze powrotnej przez Dziurę nie można było nawet myśleć. Musielibyśmy
wspinać się w górę po ścianie Sneffelsu, a to równałoby się natychmiastowemu
zameldowaniu się panom z CIC w domku stacji benzynowej. Mieliśmy nadzieję, że
Leif znajdzie drogę poprzez skalisty brzeg na szosę, skąd już jakoś się do
Reykjavik dostaniemy. Był zresztą niezbędny w kontaktach z redakcją „Woli Ludu”
- nasze informacje rzeczywiście wyglądały straszliwie nieprawdopodobnie
i towarzysze w redakcji mieliby właściwie pełne prawo myśleć, że chcemy
zaszkodzić ich pismu podpuszczając im ogromną międzynarodową kaczkę
dziennikarską i okryć je wstydem. No i aby zupełnie na pewno i na własne oczy
przekonali się, że nie zwariowaliśmy i dostaliśmy wśród lodowców Sneffelsu
porażenia słonecznego, miałam iść ja wraz z „Mikromą”, i cennymi zdjęciami.
A może też i dlatego, aby swoją wymową uzupełniać telegraficznie zwięzły styl
Leifa, którego słów wystarczyłoby akurat na jednowierszowe podpisy pod zdjęcia.
A my mimo wszystko wyobrażaliśmy sobie, że będzie tego troszkę więcej.
Nie dałam po sobie poznać, przynajmniej mi się wydaje, że nie dałam, ale nogi
się pode mną ugięły na myśl, że Jurek i doktor Bjelke - co tu ukrywać, powiem
szczerze: przede wszystkim Jurek - pójdą sami, bez Leifa, tą straszną drogą
wśród przepaści z powrotem na dno Sneffelsu. Leif także zdawał sobie z tego
sprawę, długo i szczegółowo wyjaśniał coś doktorowi Bjelke w swoim języku
ojczystym, pokazywał mu sztuki z liną ratowniczą i hakami i rysował na żwirze
jakieś zygzaki, które chyba miały być planem najtrudniejszych odcinków
wspinaczki. Nie zwracałam na to specjalnej uwagi. Spoglądaliśmy z Jurkiem na
siebie i chociaż nie odezwaliśmy się ani słowem, powiedzieliśmy sobie w tej
chwili bardzo wiele.
Leif podzielił zawartość plecaków. Wzięliśmy z sobą tylko dwie konserwy
i mniejszy zwój nylonowej liny. Całą resztę zostawił Jurkowi i doktorowi Bjelke.
Potem zdjął ubranie, umocował plecak na głowie i ruszył poprzez jeziorko, aby
zbadać jego głębokość. Na szczęście wody było najwyżej po pas - jeziorko
stanowiło jakąś płytką kieszeń, taki języczek sięgający do jaskini. Nie minęło
kilka chwil od zniknięcia Leifa w niskim tunelu, gdy rozległ się jego głos,
jakby dobiegający z piwnicy albo skądś z bardzo daleka:
- Jestem już na zewnątrz. Wszystko w porządku. Niech pani idzie za mną, panno
Aleno.
Cóż miałam robić? Poszłam.
O psiakrew, to ci była woda. Lody przy niej to coś rozkosznie ciepłego.
Myślałam, że nogi mi odpadły. Nie czułam w ogóle ostrych kamieni i kiedy
w pewnej chwili omal nie rozbiłam sobie palców o głaz, wydawało mi się, że
kopnęłam coś nie swoją nogą albo protezą. No - wreszcie się to skończyło i oto
stałam z guzem na głowie (zapomniałam się w tunelu dostatecznie pochylić) znowu
na świecie, na brzegu pośród skał. Leif wkładał za głazem ubranie i wołał do
mnie cicho, abym się pospieszyła, że wie już, gdzie jesteśmy i że mogą się tu
znajdować posterunki.
Nie musiał mnie dwa razy popędzać. Szczękałam zębami, tak że musiało to być
słychać aż na szczycie Skartarisu...
Droga poprzez głazy i zwaliska wzdłuż brzegu do nieco bardziej dostępnego stoku
była bardzo trudna, ale pana to nie interesuje, prawda? To zwyczajne przeżycia
turystyczne, których zaznaje w Islandii prawie każdy. Za to kiedy już
wdrapaliśmy się niemal na drogę, ładnych parę kilometrów od góry Sneffels, i na
pożegnanie obejrzeliśmy się na nią przez ramię, zobaczyliśmy coś zdecydowanie
nieturystycznego.
Z wierzchołka Skartarisu wyleciało w powietrze kilka głazów, potem zdawało się,
że całe wzgórze zakołysało się - w końcu jednak odłupała się tylko mała
wierzchnia płaszczyzna, jakaś płyta, podniosła się w górę, rozłamała na kilka
części i runęła do krateru. Po kilku sekundach dotarł do naszych uszu potworny
łoskot i ziemia zadrżała nam pod nogami.
- Wulkan wybucha... Leifie, co zrobimy? Jurek i Bjelke - zawołałam chwytając
Leifa za ramię.
Zanim zdążył mi odpowiedzieć, od wierzchołka góry oddzielił się srebrzyście
lśniący dysk i najpierw pomału jak balon, potem zaś coraz to prędzej i prędzej
leciał koło nas naprzeciwko szarym chmurom, błyskając na swoim obwodzie jasnymi
wiązkami świateł. Nie mogliśmy nawet ust otworzyć, tylko patrzyliśmy na tę
dziwną i straszną rzecz, jak bezdźwięcznie leci nad nami, mija wielki samolot
pasażerski, który rozpaczliwym manewrem usiłował uniknąć z nim spotkania, jak
stale przyspiesza lotu, po czym z szybkością naddźwiękowego myśliwca znika za
łańcuchem gór.
- Co... Co... Co to było, Leifie? - wyjąkałam.
Leif wzruszył ramionami. Był również blady, tylko trzymał się lepiej niż ja.
- Tam - przystanek autobusowy! - wskazał palcem zbocze, na które droga wspinała
się kilku ostrymi zakrętami.
Tym razem naprawdę zazdrościłam mu spokoju i opanowania.
DOKTOR BJELKE VERSUS CZARNA OŚMIORNICA
- O latającym talerzu już pan, panie redaktorze, słyszał i pisał?
Świetnie.
Teraz więc moją jest rzeczą wyjaśnić, w jaki sposób go wypuściliśmy. Bo myśmy
rzeczywiście go wypuścili. W najwłaściwszym tego słowa znaczeniu. Chociaż
zupełnie nieświadomie.
Kiedy opuścili nas panna Alena i Leif, postanowiliśmy z Jyrrym zbadać dokładnie
Grotę Figur, zwłaszcza owe cuda techniki, opisywane w liście Verne'a, a także -
jeśli to możliwe - wszystko inne, czego zapewne nie dostrzegł.
Tuż za jeziorkiem znacznie podwyższyła się ilość pyłu radioaktywnego. Licznik
Geigera nie wskazywał wprawdzie niebezpiecznego promieniowania, utrzymywał się
w przyzwoitych granicach - powiedzmy - drugorzędnych pokładów w kopalniach
uranu, ale mimo to zmuszał nas do ostrożnego i niezbyt pochopnego postępowania,
tym bardziej że tu, głęboko pod ziemią, musieliśmy odliczyć znaczną część
wskazań komórki licznika na „bomby” promieni kosmicznych, nieuchronnie
notowanych na powierzchni ziemi, a na te właśnie warunki ziemskie oznaczono
podziałki skali,
Czuliśmy się okropnie samotnie. Nie brakowało nam chyba tyle małomównego Leifa -
to znaczy, mówiąc ściśle, jego nieobecność nie rzucała się tak w oczy, jak
nieobecność panny Kralówny.
Po ich odejściu zapanowała nagle w jaskini szczególna, martwa i jakby nieco
złowieszcza cisza. Tylko podziemne jeziorko, na które Jyrry kilkakrotnie się
obejrzał, jakby mógł tam jeszcze dostrzec choćby ślad panny Kralówny, lekko
falowało wydając przy tym mlaszczący odgłos, gdy poprzez wąski tunel docierała
aż tu fala przypływu.
Wkrótce jednak zaczęło nam także bardzo brakować Leifa. Po kilkudziesięciu
krokach równe dno jaskini zmieniło się w splątany labirynt trachitowych głazów,
oddzielonych od siebie głębokimi szczelinami, przypominającymi raczej małe
przepaści. Wie pan, panie redaktorze, słowo głaz ma w mowie potocznej swoją
ludzką miarę, ludzki wymiar - wyobrażamy sobie kamień wielkości, no powiedzmy
człowieka, albo namiotu czy też - ostatecznie - domu, ale to, na co my z Jyrrym
wspinaliśmy się - przekraczało te tradycyjne wymiary. Znajdowały się tu głazy-
katedry, głazy-piramidy - bo ja wiem, z tymi piramidami to może trochę
przesadziłem, ale i tak... Najgorsze było to, że te potężne bloki chwiały się,
kołysały pod naszymi nogami i nie mogłem się pozbyć wrażenia, że te gigantyczne
bryły kamienia, ważące tysiące ton, zwalą się na nas przy nieostrożnym kroku
i pogrzebią nas niczym niepożądanych intruzów w królestwie podziemi, którego
strzegły. Nie słyszał pan nigdy o poczuciu alienacji, jakiego podobno doznają
piloci samolotów stratosferycznych? Mówi się (ale żaden z kosmonautów dotychczas
tego nie potwierdził), że na wysokości dwunastu tysięcy metrów ogarnia pilotów
dziwny, niewytłumaczalny niepokój, połączony z zawrotami głowy, z uczuciem
przerażenia i niemożności powrotu na Ziemię, która wydaje się już niemal
niedostrzegalna pod kłębami chmur, niczym porysowana waza o uniesionych
brzegach. Nie pomaga połączenie radiowe z lotniskiem, monolog, rozmaite
lekarstwa - i niech mi pan wierzy, że lotnicy właśnie nas psychiatrów, niemało
o nie namęczyli! - tylko jak najszybszy powrót na dół, na lotnisko albo
przynajmniej towarzystwo innego pilota w innej maszynie, ale w zasięgu wzroku.
No i widzi pan, panie redaktorze: taki lotnik otoczony jest absolutnie
niewątpliwymi wytworami ludzkiej pracy i ludzkiego geniuszu. Ufa im. Powierzył
się swojej maszynie, dziesiątkom zegarów, kombinezonowi ciśnieniowemu, aparatowi
do oddychania... Słyszy w słuchawkach hełmu wielojęzyczny głos Ziemi, a mimo
to... my byliśmy w gorszej sytuacji - nawet jeśliśmy, oczywiście, nie gderali.
Poruszaliśmy się w przedziwnym, trochę przerażającym świecie nieznanych istot,
tworzących dla niezrozumiałych nam celów ludzi z masy plastycznej,
przyozdabiających ściany dziwnymi wizerunkami ptaków i szkieletów i zakażających
przestrzenie jaskini cichą, nie zwracającą uwagi i niewidzialną śmiercią
radioaktywną... A więc i my także przeżywaliśmy chyba na własnej skórze poczucie
wyobcowania. Skrzypienie ogromnych bloków skalnych doprowadzało nas do
szaleństwa. Wydawało się, że karkołomna wyprawa, jaką młody Jules Verne odbył
w towarzystwie mojego dziadka, nigdy się nie skończy. Albo że dawno już
minęliśmy miejsce, opisane w relacji pisarza, i że śladami Arne Saknussema
zstępujemy gdzieś do środka ziemi.
Dyszeliśmy, wspinając się na dachy i gzymsy kamiennych katedr, chwytaliśmy
oddech i - chociaż nie było to najrozsądniejsze - nieustannie rozmawialiśmy.
Chcieliśmy zagłuszyć tysiącletnie milczenie, jakie przetrwało tu, pomiędzy
ogromnymi blokami trachitu, przetykanego żyłami szpatów i porfiru, i delikatne
skrzypienie piasku, którym poruszało morze głęboko pod nami... Miliardy ziarenek
szlifowało podstawy kamiennych bloków, aż przemieniło je w chwiejące się głazy,
kołyszące się nawet pod ciężarem ludzkiej mrówki.
Droga zdawała się nie mieć końca, ponieważ liczne obejścia i wspinanie się na
grzbiety coraz to nowych i nowych kamiennych fal znakomicie zniekształciły nam
rzeczywistą odległość od podziemnego jeziorka.
Wreszcie skończyły się głazy. Znajdowaliśmy się na szerokim gzymsie skalnym,
ciągnącym się w obu kierunkach wzdłuż pionowej ściany jaskini aż tam, dokąd nie
sięgał blask naszych pochodni. Jyrry, blady, z trudem chwytający oddech -
z pewnością nie wykaraskał się jeszcze ze swojej choroby popromiennej w tym
stopniu, jak to przypuszczałem - zwrócił uwagę, że tu skały zdają się być
sztucznie ułożone, wygładzone i ociosane. Rzeczywiście - tylko że nigdzie wokół
nie widzieliśmy cudów opisywanych przez Verne'a - tylko czarne wilgotne skały,
gubiące się w migotliwych cieniach, gdy zadrżało w nich oślepiające światło
naszych pochodni.
Po krótkiej naradzie zdecydowaliśmy z Jyrrym, że dalsze badania podejmiemy
osobno. Jyrry będzie usiłował przeszukać skalną galerię w prawo, ja w lewo.
Droga wydawała się wygodna - mówiąc dokładnie: nie niebezpieczna i nie tak
uciążliwa, nie było więc potrzeby ubezpieczać się wzajemnie. Jeślibyśmy w ciągu
pół godziny nie znaleźli nic interesującego, mieliśmy się dokładnie za godzinę
spotkać w miejscu rozstania, oznaczonym plecakami, któreśmy tu zostawili.
Po chwili pochodnia Jyrrego zniknęła w mroku. Zostałem sam pod czarnym
sklepieniem skał, które zawisły gdzieś wysoko nade mną. Lepiej się nad tym nie
zastanawiać - myśl o ważącym tonę głazie spadającym cicho i podstępnie
z wysokości na głowę ludzkiej mrówki, naruszającej spokój podziemnych świątyń -
nie była nadzwyczaj zachwycająca.
Przypatrywałem się ścianom i skale pod nogami. Nic - i wciąż nic. Tylko jakieś
bryły, może opracowane ludzką ręką, ślady prostej obróbki ostrych występów
i krawędzi, które przeszkadzały nieznanym istotom w chodzeniu wokół galerii.
A jednak coś. Po chwili w szczelinie pomiędzy dwoma głazami zalśnił kolorowy
przedmiot. Rzuciłem się nań niecierpliwie. Było to pudełko po cygarach marki
„Maria-Macini-Extra”, z ledwie dostrzegalnym rysunkiem wytrawnego palacza
i zdaniem, że panowie producenci doczekali się specjalnego uznania ze strony
najmiłościwiej panującego Jego Cesarskiej Mości Napoleona III. Oto ślad pobytu
Verne'a. Znajdowałem się więc na właściwej drodze, a na dalsze dowody nie
musiałem też długo czekać. Blask pochodni padł daleko przede mną na lśniącą
taflę, która na chwilę zalśniła zielono. Po kilku niecierpliwych krokach stałem
przed szybą podobną do błękitnego okna w Grocie Figur. Tu też nie dostrzegało
się wyraźnej ramy i sposobu wprawienia szkła w skałę gładkiej tafli - przejście
było łagodne, jakby skała powoli wrastała w szkło (czy też co to właściwie
było).
W odróżnieniu od okna wychodzącego na Faxa-fjord tafla ta była nieco wypukła
i najbardziej przypominała ogromny ekran telewizyjny. I rzeczywiście, gdy
spojrzało się uważniej, migały na szkle jakieś jaśniejsze i ciemniejsze rysunki
i wzory, ledwie dostrzegalne w blasku pochodni. Odłożyłem pochodnię w utworzony
przez skały mroczny kąt, tak aby światło nie padało wprost na lśniącą
powierzchnię. Ruch na zielonkawej płaszczyźnie stał się wyraźniejszy, chociaż
musiałem bardzo natężać wzrok i fantazję, aby zrozumieć, co się właściwie przede
mną odgrywa.
W grobowej ciszy na zielonej tafli poruszały się niczym duchy niejasne cienie
przedziwnych maszyn, posuwających się powolnym ślimaczym ruchem po równinie bez
jednej choćby nierówności, bez jednego choćby drzewa. Tylko tu i ówdzie
z równiny wyrastał słup uwieńczony - jeśli można było takie drobiazgi zauważyć -
jakimś kłębem drutów czy też ostro zakończonych prętów rozbiegających się na
wszystkie strony. Niekiedy nad równiną przelatywały niewyraźne cienie
przedmiotów - może ptaki, może maszyny, nie wiem. Zdawało się, że maszyny
budowały jakieś drogi albo przesiewały ziemię - w każdym razie pozostawał nad
nimi pas ciemniejszy niż teren przed nimi. Niekiedy obraz ciemniał zupełnie i na
ekranie iskrzyły się tylko drobne światełka, podobne do robaczków
świętojańskich. Jedna z maszyn zatrzymała się - naprawdę podobna była do
wielkiego ślimaka, ale nie miałem skali porównawczej, aby chociażby
w przybliżeniu określić jej rozmiary, i z okrągłego otworu w jej boku wyroiło
się kilka kształtów przypominających... Nie, naprawdę nie wiem, redaktorze, do
czego je porównać i nie wiem tego nawet teraz, po kilku miesiącach. Mam
nadzieję, że nie wyda się panu nazbyt fantastyczne porównanie do meduz albo
ośmiornic, unoszących się w morzu. Pod półkolistym sklepieniem, zakończonym
jaśniejszym pasmem, splatały się w przedziwnych liniach krzywych jakieś odnóża
(jeśli były to żywe istoty) albo podpórki (jeśli to były maszyny). Przesuwały
się przy pomocy dziwnych, urywanych skoków, nie poruszając przy tym ani jednym
z tych odnóży. Wyglądało to tak, jakby odbijały się przy pomocy mocnych sprężyn
albo też miały napęd odrzutowy. Podskakiwały po ciemniejszym pasie ziemi za
maszyną, zatrzymywały się i znów odskakiwały z pola widzenia. Żadna z nich nie
przybliżyła się na tyle, bym mógł na ciemnym i bardzo niewyraźnym obrazie
rozpoznać dalsze szczegóły.
Podziemne, jaskiniowe kino - czy też telewizja - było tak zdumiewającym
odkryciem, że zapomniałem o czasie. Podczas jednego z zakłóceń obrazu przez rój
świecących robaczków świętojańskich spojrzałem wreszcie na zegarek. Rany boskie!
Za pięć minut miałem się przy naszych plecakach spotkać z Jyrrym.
Mając całkowicie usprawiedliwioną nadzieję, że mi „program” nie ucieknie przez
tę chwilę, chwyciłem pochodnię i pospieszyłem z powrotem, wypełniając grotę
tysiąckrotnym echem kroków i łoskotem brył skalnych. Myślę, że zbliżyłem się
bardzo do rekordu świata w terenowym biegu jaskiniowym, gdyby oczywiście
istniała taka dyscyplina. Dobiegłem do plecaków na miejsce naszego umówionego
spotkania z trzyminutowym zaledwie opóźnieniem - ale Jyrrego, zawsze
punktualnego co do sekundy, nie zastałem. Nadsłuchiwałem. Nigdzie nie rozległ
się nawet szelest czy chrzęst spadającego kamyka. Minuty płynęły. Po chwili
zawołałem:
- Jyrry!
Nic. Tylko nie kończący się szept ruchomego piasku w olbrzymich przestrzeniach
podziemia.
Po upływie piętnastu minut nie mogłem już ustać w miejscu, zarzuciłem swój
plecak na ramiona i udałem się na poszukiwanie Jyrrego. Teren był tu taki sam
jak w okolicy zdumiewającego telewizora - niedługo jednak galeria zaczęła
spiralą schodzić w dół. Uświadomiłem to sobie, chociaż w migotliwym świetle
magnezjowej pochodni widziałem tylko w promieniu niewiele metrów wokół siebie,
wnioskując z trudności marszu, uciążliwszego z powodu konieczności „hamowania”
na dość stromym zboczu. Wołałem jeszcze kilka razy. Bez skutku. Chciałem
oświetlić sobie większą przestrzeń, spróbować przeniknąć wzrokiem ciemności
i znaleźć chociażby najmniejszy ślad wędrówki Jyrrego. Podniosłem pochodnię
wysoko nad głowę - i przyznam się panu, redaktorze, chociaż nie świadczy to
o zimnej krwi ani odwadze czy też innych cechach charakteru bohaterów
międzyplanetarnych utopii - krzyknąłem przejęty zgrozą.
Kilkadziesiąt metrów przede mną nad porozłupywanymi głazami unosiło się
olbrzymie cielsko, wielkie jak balon do żeglugi powietrznej, gigantyczna,
potworna ośmiornica, przebierająca mackami i poruszająca się w przedziwny,
urywany sposób w górę i w dół. Ten ruch przypominający jakąś ogromną wodną
amebę, tak, to przecież było to nie nazwane z zielonego telewizora, jedna
z istot albo narzędzi, jakie wynurzyły się ze ślimakowatego pojazdu. Teraz po
raz pierwszy mogłem ocenić ich rzeczywiste rozmiary. Przed telewizorem tym
skaczącym meduzom, nie wiem właściwie dlaczego, przypisywałem ludzkie wymiary,
a tymczasem...
Odsuwałem się na drżących nogach do tyłu aż do chwili, gdy uderzyłem boleśnie
plecami o skalną ścianę. Potworne cielsko czułem raczej przed sobą, niż
widziałem - wypełniało się, a następnie rytmicznie zmniejszało jak mięsień
sercowy, jeśli pozwoli pan na takie porównanie. Nagle w miejscu pod półokrągłym
sklepieniem, gdzie u „meduz” na ekranie telewizora spostrzegałem niewyraźnie
jaśniejszy pas, zapaliła się zielona tarcza, zamrugała i zgasła. Jednocześnie za
moimi plecami rozległ się cichy trzask. Odskoczyłem od ściany jak ukąszony przez
jadowitą żmiję. Przypuszczałem bowiem, że za mną znajduje się drugi potwór, ale
na prawo i na lewo ciągnął się spoisty masyw skalny. Znowu zapaliła się zielona
tarcza niczym smocze oko - i znów trzask. Dopiero teraz uświadomiłem sobie
w czym rzecz.
Licznik Geigera-Mullera w plecaku. Ta bestia atakuje promieniami radioaktywnymi!
Ale dlaczego? Przecież jestem wobec niej jak mrówka wobec piłki do gry w futbol.
Bezsilny, ślepy, na wąskim chodniku nad otchłaniami i przepaściami skalnego
labiryntu. Wystarczyłby jeden ruch i...
Pulsujący ruch ustał. Cielsko przede mną zaczęło się zmniejszać, stawać się
płaskie i po kilku chwilach zniknęło. Wydawało mi się, że między potężnymi
blokami skalnymi, nawarstwionymi bez ładu i składu w jaskini, jeszcze na chwilę
zapłonęło słabo zielonkawe światło, że licznik Geigera jeszcze raz za moimi
plecami nieśmiało tyknął - ale może rzeczywiście tylko mi się zdawało. Zjawa
zniknęła. Pozostała groza, niezrozumiałe zdziwienie i nagle chwycił mnie za
gardło strach - o Jyrrego. Może potężna meduza zabiła go, uniosła gdzieś
w głębiny.
Przestałem martwić się o siebie. Zawołałem jeszcze raz ze wszystkich sił i -
wstrzymując oddech nasłuchiwałem. Tam - tam przede mną rozległo się
westchnienie. Kilkoma susami znalazłem się przy postaci leżącej w skulonej
pozycji na występie skalnym. Jyrry! Przewróciłem go na plecy i szybko rozpiąłem
koszulę. Kilka guzików oderwało się - ale nie zważałem na to! Słuchałem serca
Jyrrego - i odetchnąłem z ulgą. Biło - wprawdzie bardzo szybko, ale mocno
i rytmicznie. Wyrwałem z kieszeni na piersiach dozomierz i odetchnąłem z ulgą po
raz wtóry. Biały słupek, określający zabarwieniem całkowitą dawkę
napromieniowania, zróżowiał wprawdzie nieco, ale daleko mu jeszcze było do barwy
określającej dawkę powodującą lekką chorobę popromienną. Oko ośmiornicy
oszczędziło więc Jyrrego tak samo jak i mnie.
Jyrry poruszył ręką, odetchnął głęboko, otworzył oczy i natychmiast zamknął je
z powrotem, oślepiony blaskiem pochodni.
- To ty, Bjelke? Ach, jak to dobrze!...
Zwilżył językiem spieczone wargi. Pospiesznie odnalazłem w plecaku jedną
z ostatnich torebek z sokiem pomarańczowym, oderwałem róg i przytrzymałem u jego
ust. Jyrry zakrztusił się, kiwnął głową i usiadł.
- Widziałeś to także, Bjelke?
- Widziałem.
- Rzuciłem w to pochodnią. Wyłoniło się z przepaści tuż obok mnie i straszliwie
mnie trzepnęło. Myślałem, że już po mnie. A co było dalej, nie wiem.
- Gdzie cię uderzyło, Jyrry? Nie jesteś ranny?
- Wcale mnie nie uderzyło, mówię ci przecież wyraźnie, że trzepnęło. Poraziło
prądem elektrycznym albo czymś takim. Wyciągnęło do mnie mackę, zamrugało i już
to dostałem, to znaczy to trzepnięcie. Gdzie to teraz jest?
- Nie wiem. Zniknęło pośród skał jak przekłuty balon. Możesz chodzić?
- Chyba tak, spróbuję.
Jyrry zataczał się trochę, ale poganiało nas obu pragnienie znalezienia się jak
najszybciej możliwie najdalej od miejsca przerażającego spotkania. Po chwili
byliśmy z Jyrrym koło plecaków. W kilku słowach opowiedziałem mu o przedziwnym
telewizorze z „nieprzerwanym programem”.
- Muszę to zobaczyć! - oświadczył Jyrry z całą stanowczością. - Już choćby
dlatego, że widocznie to właśnie widział Jules Verne i że właśnie dopiero teraz
jestem u samego sedna akcji VAI. Nie czujesz tego, Bjelke?
Oczywiście, panie redaktorze, że czułem to także, ale miałem sposobność dłużej
i bardziej szczegółowo niż Jyrry obserwować potwora z przepaści i odczuwałem
lęk. W każdej chwili mógł się znowu wynurzyć z którejś przepaści czy rozpadliny
właśnie tu obok galerii.
Jyrry jakby czytał moje myśli.
- Człowieku, ja się również boję i to do tego stopnia, że najchętniej zaraz bym
stąd uciekł, ale czy to ma jakiś sens? Ten potwór nie chciał nas widocznie
zabić, w przeciwnym razie już byśmy się obaj sprzeczali ze Świętym Piotrem
o wizę wjazdową do nieba.
Słowa te szeptaliśmy idąc na palcach i rozglądając się wokół. Nic się nie
poruszyło. Bez przeszkód doszliśmy - teraz już po równinie - do zielonego
telewizora. „Program” tymczasem biegł dalej. Na ekranie skupiało się
niezmierzone mnóstwo przeźroczystych kulek, podobnych do żabiego skrzeku.
W środku każdej kulki tkwiła skomplikowana gwiazda z czarnych kropeczek.
- Komórka i jej jądra podczas podziału, widzisz, Bjelke? - szeptał podniecony
Jyrry.
Ścisnąłem mu przegub na znak zgody - rzeczywiście tak to wyglądało, tylko że
w tej chwili pojawił się przed kulami nasz stary znajomy - czarna ośmiornica.
Sięgała zaledwie do połowy średnicy jednej „komórki”, która - jeśli wyjść z tej
skali porównawczej - miałaby wielkość dziesięciopiętrowej kamienicy. Poruszała
się urywanymi ruchami, wniknęła do wnętrza jednej komórki, gdzie zmieniła się
w chmurkę kurzu i zupełnie zniknęła.
Wymieniliśmy z Jyrrym bezradne spojrzenia.
Sceny na ekranie zmieniały się, przerywane raz po raz iskrzeniem, podczas
którego obraz zawsze znikał i zmieniał się w idealnie niewyraźne cienie pokryte
przelatującymi gwiazdami.
Maszty na równinie z kłębami drutu, z których sypały się długie iskry.
Przedziwne sieci z nieprawidłowo poumieszczanymi ciałami, pulsującymi chwilę to
znów nieruchomiejącymi.
Bryły geometryczne, przypominające kryształy, domy, maszyny albo właściwie nic
nie przypominające.
Potem wydało się nam z Jyrrym, że mimo wszystko coś jednak rozumiemy. Pojawiły
się obrazy niepodobne do poprzednich - jakby narysowane, podczas gdy poprzedni
program przypominał film składający się ze zdjęć fotograficznych.
Płaski krajobraz z czymś, co mogło (ale nie musiało) być drzewami z dziecinnych
składanych wiosek. Wyglądały jak piłeczki pingpongowe wbite na szpilkę i „korony
tych drzew” drżały jak galareta. Pod nimi wznosiły się przedziwne, nielogicznie
skupione łodygi, przemieszane z workowatymi kształtami, które przypominały
gumowe baloniki. Wszędzie przecinały krajobraz strużki, płynęły wokół drzew
i znikały w ziemi, na pozór jednolitej jak betonowa płyta lotniska.
- Widzisz, tam, w prawo! - zwrócił mi uwagę Jyrry.
I rzeczywiście. W prawym rogu obrazu pojawił się między łodygami i kulkami jakiś
stwór, niepodobny do niczego znanego u nas na ziemi. Był szkliście przezroczysty
jak powiększony do ogromnych rozmiarów pierwotniak, ameba albo pantofelek, miał
jednak daleko bardziej określony kształt wrzecionowaty. Poruszał się stosunkowo
szybko na odnóżach, które wysuwał, jak się nam zdawało, z dowolnego miejsca
swojego szklistego ciała, tam gdzie właśnie ich potrzebował. Ruchy jednak miały
przedziwny, mechaniczny charakter, czy też jak później Jyrry słusznie określił -
chemiczny, jakby przed nami dokonywało się bardzo szybko pęcznienie
i wysychanie. Na ekranie pojawiały się jakieś niezrozumiałe wzory i linie.
Zastąpił je po chwili obraz lądu. Strug wody było już daleko mniej. Zniknęły
drzewa o galaretowatych koronach. Zamiast nich pojawiły się inne rodzaje,
podobne do anten telewizyjnych. Po ekranie przebiegały cienie. Myśleliśmy, że
idzie tu o zakłócenia - dopiero po chwili zrozumieliśmy swój błąd: były to
powiewy piaskowej albo też śnieżnej burzy, tak się nam przynajmniej wydawało.
W ziemi, gdzieniegdzie nagiej, dostrzec można było kilka otworów. Wydawało się,
że coś się w nich porusza, coś jakby larwy chrząszczy w swoich piaskowych
pancerzach, ale obraz był bardzo niewyraźny. I znowu wzory przypominające
wykresy albo pismo geometryczne. Kiedy pojawiło się następne zdjęcie ziemi,
teraz już całkowicie pozbawionej drzew, jedynie z niskimi źdźbłami trawy,
podobnej do kłębów drutu (albo z kłębami drutu, podobnymi do trawy, może pan
sobie wybrać), Jyrry jęknął:
- Bjelke, już wiem! Patrzymy na dzieje innego świata. Rozumiesz - stopniowe
wysychanie, rozwój roślin w kierunku gatunków wytrzymalszych. Teraz powinniśmy
zobaczyć świat zwierzęcy tamtej epoki!
I jak na zawołanie tak się właśnie stało. Z dziur, które zauważyliśmy
w poprzedniej części „programu”, wysunęły się najpierw jakieś odnóża, a potem...
nie, naprawdę nie potrafię tego, redaktorze, opisać. Niech pan poczeka raczej na
obszerne sprawozdanie, które jest właśnie opracowywane i które wkrótce ukaże się
drukiem we wszystkich językach świata wraz z materiałem ikonograficznym. Wie pan
- z grubsza biorąc wyglądało to jak dwie połączone z sobą rozgwiazdy.
Cztery ramiona dolnej części służyły do poruszania się po ziemi, górnymi zaś ten
przedziwny stwór zrywał źdźbła trawy. Nie udało się nam stwierdzić, co z nimi
robi. Jakby znikały gdzieś pomiędzy górnymi kończynami. Tam zapewne znajdowała
się jego jama ustna. I znów rzucały się w oczy ruchy - „chemiczne” według
określenia Jyrrego. Ramiona czy czułki tych przedziwnych istot nie posiadały
kości, ale nie poruszały się także jak podobne kończyny ziemskich ośmiornic. Nie
były niezgrabne - wprost przeciwnie - ale ruchom nie dostawało płynności. Wie
pan - każdy ruch składał się z nawiązujących do siebie, ale mimo to oddzielnych
„międzyruchów” - krótko mówiąc było to naprawdę coś jakby złożone pęcznienie,
podległe celowej woli oraz inteligencji i przez nie kierowane.
Aha, inteligencja - widzi pan: te istoty nie miały głowy! Sprawiało to odrobinę
przerażające wrażenie - jak rycerze bez głowy - celowa działalność, zbieranie
roślin, a przy tym brak głowy.
I znowu obraz na ekranie się zmienił. Krajobraz wysechł zupełnie, zmienił się
w monotonną wyprażoną płaszczyznę od horyzontu do horyzontu. Tylko tu i ówdzie
widać było kilka jakichś szczecinek przyciśniętych do ziemi, a między nimi nasze
stare znajome otwory dla roślinożernych podwójnych rozgwiazd. Jedna z nich
właśnie wysuwała się z otworu. Na pierwszy rzut oka było jasne, że zmieniła się,
udoskonaliła, chociaż się też chyba jednocześnie zasadniczo zmniejszyła. Czułki
wydawały się bardziej złożone, na końcach bardziej rozgałęzione, odnóża, przy
pomocy których stwór się poruszał, stały się silniejsze i pokryły się - jak było
można przypuszczać - rodzajem rogowatych płytek. Teraz całość nie wyglądała już
jak dwie niemal identyczne rozgwiazdy, ale - według naszej skali porównawczej -
znacznie bardziej celowo. Stwór właśnie zbliżył się do jednego pęku roślinnych
ździebełek, kiedy na ekranie mignął czarny cień i rzucił się wprost na niego.
Ja i Jyrry na pierwszy rzut oka poznaliśmy ptaka, właściwie, panie redaktorze,
proszę to raczej napisać w cudzysłowie, to znaczy „ptaka” z Dziury Świętego
Patryka. Linie krzywe, które uważaliśmy za ornament, i to ornament arabski, były
przynajmniej w części rzeczywistymi kształtami istoty, która zaatakowała
podwójną rozgwiazdę. W żadnym wypadku nie szło tutaj o ptaka - brakowało
mianowicie rozpostartych skrzydeł, chociaż na wizerunkach je wyobrażono -
i stworzenie to poruszało się w powietrzu w jakiś zupełnie inny sposób, którego
nie udało się nam określić. Podwójna rozgwiazda zajęła przedziwną pozycję
obronną: połączyła górne kończyny rozdzielonymi, chwytnymi końcami i wymierzyła
je w napastnika. Ptak unikał dotknięcia tych czułek, które iskrzyły drobnymi
błyskami, i usiłował rwanym lotem napaść rozgwiazdę z odkrytej strony. Wreszcie
udało mu się dosięgnąć „tułowia”. Wzniesione obronnie kończyny opadły, cała
podwójna rozgwiazda zwinęła się jak kawałek szmaty. Podczas upadku dostrzegliśmy
między wieńcem ramion coś niby głowę albo raczej węzeł, różniący się
zabarwieniem od reszty ciała. „Ptak” zniknął - pewnie - według naszych ziemskich
wyobrażeń - pożerał swoją ofiarę. Wkrótce resztki podwójnej rozgwiazdy zniknęły
zupełnie, a z miejsca, gdzie odegrała się walka, wyleciały - dwa „ptaki”.
Nie - nic nie rozumieliśmy.
I znów nastąpiła zmiana obrazu. Byliśmy w podziemnym pomieszczeniu (przynajmniej
wyglądało jak jaskinia), oświetlonym nierówną płaszczyzną na jednej ścianie.
Znajdowało się tu kilkadziesiąt podwójnych rozgwiazd - znów o nieco zmienionych
kształtach. Rytmicznymi ruchami zbliżały się do błyszczącego wielokąta i chwilę
tam stały. Potem zmierzały do przeciwległego rogu ku czemuś, co przypominało
maszyny. Obraz powiększył się, przybliżył. Ze skomplikowanej aparatury,
najbardziej przypominającej chyba urządzenia fabryki chemicznej, wydostawały się
różańce szklistych kul z jądrem w środku, podobne do tych, które przed kilku
godzinami widzieliśmy na ekranie telewizora.
Zacząłem rozumieć - chociaż było to niewiarygodne.
- Słuchaj, Jyrry, te podwójne rozgwiazdy to... ludzie!
- Nie wygłupiaj się, Bjelke!
- Zrozum mnie dobrze! Istoty inteligentne! Spójrz: noszą te szklane piłki do
promieniującej ściany. I teraz jądra rosną, widzisz, wypełniają już niemal całą
kulę i teraz - na miłość boską, Jyrry - wylęgają się z nich latające ośmiornice,
takie same jak ta, z którą przed chwilą się spotkaliśmy.
Obaj jednocześnie rozejrzeliśmy się z przerażeniem wokół siebie.
- Hodują ośmiornice jak zwierzęta domowe...
- Albo jak maszyny - odparł Jyrry. - Dlaczego by maszyny nie mogły się wylęgać
z jajek, skoro mogą latać odrzutowe ptaki, które po smacznym obiedzie
rozdzielają się na dwa egzemplarze? Dlaczego by maszyny nie mogły rozwijać się
z jajeczek, skoro naładowane elektrycznością mogą latać w powietrzu jak balony?
- Chyba masz rację. Tu nie obowiązują nasze ludzkie prawa. Ale patrz teraz!
Tymczasem obraz się zmienił. Znajdowaliśmy się znów na powierzchni, na jałowej
równinie. W powietrzu (jeśli oczywiście było tam powietrze) unosiło się kilka
„ptaków”. Jeden z nich zatrzymał się tak blisko, że wypełnił niemal cały ekran.
Rzeczywiście był ślepy, to znaczy - ściśle mówiąc - nie miał oczu ani nic
przypominającego oczy. Mimo to natychmiast runął na jeden z otworów, jaki się
właśnie otwierał. Tylko że w otworze nie pojawiły się czułki podwójnych
rozgwiazd, ale kopuła: latająca ośmiornica.
W mgnieniu oka napadło na nią kilka ptaków - bez widocznego skutku. Z wolna
wynurzała się z otworu cała i pomału - lekko urywanymi ruchami - uniosła się
nieco ponad nim. Pas wokół kopuły zaczął błyszczeć. Następny „ptak” gwałtownie
rzucił się na przeciwnika. Przez ekran przeleciał błysk jeden, drugi, trzeci -
i na ziemi wokół otworu leżało kilka nieruchomych „ptaków”. Rozpadały się
w oczach na drobne, czarne kształty, które pospiesznie wwiercały się w ziemię.
- Dość! - wykrzyknął Jyrry. - Ja chyba zwariuję, Bjelke! To nieprawda! To
kiepski żart, sprzeciwiający się prawom biologii, logiki i doświadczeniom...
Nie mogliśmy się jednak oderwać od telewizora. Obraz następował po obrazie.
Przed nami na bezkresnej jałowej równinie rozgrywała się walka z jakimiś
przedziwnymi maszynami, toczącymi się jak ogromne piłki. Z wozu wystawały maszty
wysyłające iskry i błyskawice... Nie... - i teraz też nic nie rozumieliśmy - ale
wkrótce wędrówka poprzez historię innego świata (jeśli miałem rację) dotarła do
miejsca, które prawdopodobnie ujrzał na ekranie Jules Verne.
Latające maszyny poruszające skrzydłami, z pionowymi śmigłami, podobne do
„Albatrosa” Robura z powieści Verne'a. Na świecie, którego życie oglądaliśmy,
istnieje więc przynajmniej jakaś atmosfera gazowa, która umożliwia lot śmigłowy.
Maszyny przypominające czołgi jechały po równinie rozrywanej wybuchami.
Przedziwne konstrukcje wieżowe, rzucające przeciwko sobie wiązki niszczących
promieni z obrotowej kopuły, w jednej chwili kryją się w ziemi jak robaki.
Obrazy wojny, zniszczenia.
- Myślisz, że każdy świat musi przejść przez taką epokę? - spytał cicho Jyrry.
Wzruszyłem ramionami.
- Nie wiem, ale powinniśmy już iść. Mamy przed sobą długą drogę powrotną przez
Dziurę Świętego Patryka. I brak nam wody - przypomniałem Jyrremu.
Podnieśliśmy się i zarzuciliśmy na ramiona pasy plecaków. Niechętnie oddalaliśmy
się od telewizora, gdzie przez kilka godzin byliśmy świadkami cudów.
- Jeszcze rozejrzmy się trochę wokół, Bjelke. Chodź! - Jyrry uniósł pochodnię
nad głową i ruszył galerią przed siebie. Ja za nim. Przeszliśmy zaledwie kilka
kroków, kiedy Jyrry wykrzyknął podnieconym głosem i pokazywał skalną ścianę.
W blasku pochodni zjawiła się metalowa płyta wielkości niemałej bramy pokryta
delikatnym, niezwykle skomplikowanym ornamentem kół, wzorów i rysunków. Biały
metal! Włosy ze strachu podniosły mi się na głowie i czym prędzej wyjąłem
z plecaka licznik Geigera... Nie, na szczęście milczał, tylko niekiedy cicho
tyknął, rejestrując naturalne promieniowanie znajdujących się wokół nas
minerałów.
(Nawiasem mówiąc - książka, którą czytacie, jest takie radioaktywna. Słowo daję.
I biurko, na którym leży, i wy Sami. Oczywiście, bardzo, ale to bardzo
nieznacznie, posiadając tak zwaną naturalną radioaktywność. Na szczęście. Nie
trzeba się więc obawiać.
Przyp. red.
Badaliśmy bardziej szczegółowo rysunki na płycie. W górze znajdował się
niewątpliwie obraz Ziemi - rozpoznawaliśmy zarysy lądów, Azji i Afryki. Kula
ziemska otoczona była atmosferą, wyciągniętą nieco falą przypływu w stronę
Księżyca, wyrytego nie opodal. (Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że tak musi
być naprawdę). Inny cypel zmierzał z atmosfery w kierunku na dół, ku delikatnym
kółkom ułożonym w skomplikowany wzór na całej pozostałej powierzchni płyty.
Staliśmy bezradnie przed rysunkami i nic mądrego nie przychodziło nam do głowy
nawet wówczas, gdy Jyrry stwierdził, że środek każdej powierzchni współśrodkowej
z najrozmaitszą ilością kółek można wcisnąć niczym przycisk do środka. Wiadoma
rzecz, że - nieco wylęknieni, co też stać się może? - naciskaliśmy. Ale nic, ale
to zupełnie nic się nie zdarzyło.
Zacząłem już odczuwać niepokój. Rzeczywiście był już najwyższy czas, aby udać
się w drogę powrotną. No tak, uczeni będą mieć z pewnością większe szczęście niż
my i odkryją tajemnicę, oczywiście, jeśli uczeni tu dotrą... Jeśli Alenie
i Leifowi nie uda się spełnić zadania, my będziemy musieli wykonać swoje
i tajemnicę Dziury Świętego Patryka na zawsze zasypią miliony ton głazów. Świat
nigdy się nie dowie o cudach pod Sneffelsem... Nie mogłem o tym myśleć bez
drżenia. Taka strata dla nauki, ale transurany, bomba neutronowa, miliony
zabitych kobiet i dzieci...
Przeszliśmy kilkaset metrów, kiedy Jyrry złapał mnie za rękaw i z podnieceniem
szeptał, spoglądając ostrożnie poprzez mrok w kierunku, gdzie zniknęła latająca
ośmiornica.
- Bjelke, idziemy z powrotem. Wydaje mi się, że zrozumiałem tę płytę. Wciąż
o tym myślałem, wiesz? Nie mogłem się pozbyć myśli o tym. Chodź.
- Ależ, Jyrry, stracimy znowu co najmniej pół godziny...
Doktor Kamenik był nieugięty. Ciągnął mnie za sobą z powrotem ku zagadkowym
wzorom, pochylił się nad nimi, po czym odtańczył przed moim zdziwionym wzrokiem
prawdziwy niekłamany taniec indiański.
- No widzisz, tak właśnie myślałem. Tu jeden elektron, jeden proton - wodór. Tu
hel, fluor, tu - liczba atomowa szesnaście - tlen. Bjelke, rozszyfrowaliśmy to.
Kółka oznaczają ilość elektronów, a te punkciki wewnątrz to protony w jądrze
atomu. Jest to coś jakby niedostępna kasa pancerna na hasło: wystarczy nacisnąć
odpowiednie pierwiastki, rozumiesz? A więc - atmosfera, powietrze -
pierwiastki... powietrza. No szybko, nasze szkolne wiadomości - tlen, azot...
Całe szczęście, że musiałem się kiedyś za karę nauczyć na pamięć całej tablicy
Mendelejewa: układu okresowego pierwiastków wraz z liczbami atomowymi.
Jyrry z zapałem rzucił się ku tablicy i naciskał guziki pierwiastków atmosfery,
pomrukując przy tym:
- Tlen, argon, neon, krypton, azot, ksenon, hel... wciąż nic? A więc jeszcze
dwutlenek węgla - tlen już mamy, węgiel, ciężar atomowy sześć, gdzie go mamy -
aha, tu. Dobrze!
Nic się nie stało. Jyrry powtórzył raz jeszcze całą manipulację. Na próżno.
- Słuchaj, Jyrry - odważyłem się wtrącić - to chyba zależy też od kolejności,
w jakiej należy naciskać guziki, jeśli się, oczywiście, nie mylisz. Tak samo jak
przy gwarantowanych zamkach kas pancernych...
- Masz rację! - Jyrry wzburzony otarł sobie pot z czoła (chociaż w jaskini wcale
nie było tak gorąco!). - Spróbujemy raz jeszcze. A więc: - azot - liczba siedem,
tlen - osiem. Argon - osiemnaście. Tylko czy dobrze to pamiętam - no, ale miejmy
nadzieję. Na czym stanąłem? Aha, argon. Teraz neon - dziesięć, krypton -
trzydzieści sześć, ksenon - pięćdziesiąt cztery, a może pięćdziesiąt pięć? Nie,
na pewno pięćdziesiąt cztery, pięćdziesiąt pięć ma cez. Tak. Hel - dwa. Tu się
nie mogę mylić...
Nie dokończył. Skała zadrżała nam pod nogami, od stropu jaskini spadł deszcz
drobnych kamieni. Rozległ się łoskot i dudnienie, jakby cała jaskinia się
waliła. Przycisnęliśmy się do siebie przy skalnej ścianie, aby uchronić się
przed spadającymi kamieniami.
- Na miłość boską, co się stało - szepnął Jyrry. Zanim zdążyłem cokolwiek
powiedzieć, obaj oniemieliśmy. Nad metalową tablicą w miejscu, gdzie jeszcze
przed chwilą z całą pewnością znajdowała się jednolita szara skała, powoli
zapalał się dalszy ekran, jakby z głębi zbliżało się olśniewające zielone
światło. Tym razem obraz nie był ciemny i niewyraźny, ale wspaniale jasny.
Między gwiazdami powoli obracała się jasna kula, planeta. Biorąc pod uwagę
charakterystyczną rzeźbę powierzchni i dwa małe księżyce, na pierwszy rzut oka
obaj poznaliśmy Marsa. Oddalał się w wszechświat i po chwili był już wielkości
jabłka. Wtedy na ekranie pojawiła się inna planeta - Ziemia. Obroty ustały
i pomiędzy obiema planetami powstało łączące je pasmo, niczym most nad
niezmierzoną przepaścią wszechświata, lina utkana z najdelikatniejszej koronki,
olśniewająca kolorami tęczy. A potem obrazy obu planet poruszyły się, zaczęły
zbliżać się do siebie i zatrzymały się w bliskim sąsiedztwie.
I w ten sposób, miły panie redaktorze, głęboko pod ziemią Jyrry - nie zdając
sobie z tego sprawy - dzięki naciśnięciu kilku guzików wyekspediował ze szczytu
góry Sneffels kosmicznego wysłannika.
SAS - SCANDINAVIAN AIRLINES - STOCKHOLM
Telegraph: SASSTO
The 10. Febr. 1963
Redaktor dr Ludvik Soućek
Prague - Czechoslovakia
Szanowny panie redaktorze, wierzę, że nie uzna mnie pan za człowieka
niegrzecznego, jeśli już na wstępie listu oświadczę, że jest pan rzadkim
wyjątkiem. Otóż od chwili spotkania z latającym talerzem nad Islandią -
praktycznie rzecz biorąc - nie żyję. Dziennikarze, filmowcy i reporterzy
telewizyjni usiłują się do mnie dostać wszelkimi możliwymi i niemożliwymi
drogami. Żaden, najbardziej nawet niepozorny hotel, nie jest przed nimi
bezpieczny, a także w swoim mieszkaniu w Kopenhadze, które uważałem dotychczas
za prawdziwą oazę ciszy i spokoju, nie mam ani chwili wytchnienia. W zasadzie
odmawiam udzielania jakichkolwiek wywiadów, ale mimo to zdecydowałem się Panu
odpowiedzieć. Prośba pana brzmiała wiarogodnie jako prośba odpowiedzialnego
pracownika narodu, którego przedstawiciele odegrali bardzo ważną rolę we
wszystkich wydarzeniach wokół Dziury Świętego Patryka i który ma niewątpliwe
prawo zaspokojenia naturalnej ciekawości.
A więc: jako kapitan samolotu Convair 2 BS wystartowałem dokładnie według
rozkładu z Kopenhagi do lotu na stałej linii: Kopenhaga - Reykjavik - Biegun
Północny - Tokio. Samolot jak niemal zawsze miał komplet pasażerów i aż do
fatalnego spotkania nad Islandią nie zdarzyło się nic szczególnego, tylko drugi
nawigator skarżył się na kłopoty ze swoją kopenhaską narzeczoną, a nasza
kucharka, Miss Laxdal, przypaliła kilka befsztyków. Kiedy o godzinie 13.30
przelatywaliśmy nad kraterem Sneffels, który jest ważkim optycznym punktem
nawigacyjnym na trasie islandzkiej, samolot prowadził właśnie mój kolega, drugi
pilot Einarsson. W okolicach amerykańskiej bazy na Keflavik nie powierzamy
bowiem maszyny pilotowi automatycznemu - myśliwce odrzutowe, startujące
z Keflavik, bardzo często nie przestrzegają określonej wysokości i obszaru, tak
że nie można wyłączyć niespodziewanego spotkania, które bez ingerencji człowieka
mogłoby się skończyć katastrofą.
Piłem właśnie kawę w tylnej części pomieszczeń kajuty pilotów, kiedy usłyszałem
okrzyk nawigatora znajdującego się w pomieszczeniu przed siedzeniami pilotów
i jednocześnie ze zmiany wagi filiżanki w dłoni wywnioskowałem, że samolot
wychyla się z kursu w kierunku pionowym i poziomym. Biorąc pod uwagę wysokość
trzech tysięcy metrów takie zboczenie z trasy lotu stanowiło coś absolutnie
wyjątkowego, a nawet niezrozumiałego, nic więc dziwnego, że natychmiast
odstawiłem filiżankę z kawą i pospieszyłem na swoje miejsce pierwszego pilota.
Latający talerz w tej chwili zbliżył się na odległość mniej więcej pięciuset
metrów. Wydawało się, że jego trasa skrzyżuje się z naszą i bez manewru
unikowego zderzenie będzie nieuniknione. Drugi pilot od razu przełączył stery na
mnie. Dokończyłem ostrego zakrętu w prawo. Podświadomie słyszałem brzęk
porcelany i szkła za drzwiami oddzielającymi kabinę pilotów od pomieszczeń
pierwszej klasy - bo stewardessa właśnie przed kilku minutami zaczęła roznosić
obiad...
Nie wiem, panie redaktorze, czy pojmie pan stan mojego ducha. Być może nie
interesował się pan dotychczas problemem latających talerzy. Być może tu
i ówdzie czytał pan wzmianki o nich w gazetach, ale u nas, a także w państwach
zachodnich, zwłaszcza przed kilku laty, tak zwane UFO wypełniały całe strony
czasopism. Oczywiście, nie traktowałem poważnie wiadomości o talerzach
latających nad armią Cromwella ani opowieści najrozmaitszych idiotów czy też
raczej oszustów, opisujących nawet spotkania ze szlachetnymi istotami
wysiadającymi z międzyplanetarnych środków komunikacyjnych o kształcie
latających talerzy - my, lotnicy, musieliśmy się jednak zastanowić nad wypadkiem
kapitana Mantella. Na pewno słyszał pan o tym, ale mimo to kilka słów o tej
sprawie: 7 stycznia 1948 roku z amerykańskiego lotniska Fort Knox zaobserwowano
ponad wszelką wątpliwość trzy latające talerze. Dowódca lotniska pułkownik Hix
wydał rozkaz ścigania obiektów latających. Wystartowały trzy samoloty myśliwskie
najnowszego typu F-51 pod dowództwem kapitana Mantella. Jego pierwszy raport
złożony podnieconym głosem dyspozytorowi lotniska brzmiał następująco: „Zbliżam
się do przedmiotu. Jest bezpośrednio nade mną. Jego szybkość równa się mniej
więcej połowie mojej. Przedmiot wydaje się metalowy i jest potwornie wielki!”
Pozostałym dwu myśliwcom latające talerze zniknęły w chmurach. Tylko kapitan
Mantell ścigał je nadal i o godzinie 15.3C donosił: „Przedmiot unosi się w górę,
nabiera prędkości i leci z szybkością 600 kilometrów na godzinę. Wzniosę się na
wysokość 7000 metrów i jeśli go nie doścignę, zrezygnuję z pogoni”.
To były ostatnie słowa, jakie świat usłyszał od kapitana Mantella.
Komendant lotniska natychmiast wysłał do akcji całą eskadrę myśliwców w celu
ochrony pierwszych maszyn. Dwa myśliwce wróciły, kawałki samolotu kapitana
Mantella znaleziono rozrzucone na powierzchni kilkudziesięciu kilometrów
kwadratowych. A była to maszyna śmigłowa, nie odrzutowa. I przyczyny katastrofy,
prawdopodobnie wybuchu w powietrzu, są zupełnie niepojęte...
Wierzy mi pan chyba, że to wszystko przemknęło mi przez myśl, kiedy
obserwowałem, jak do mojego Convaira pełnego podróżnych zbliża się obiekt
o kształcie talerza mającego przynajmniej sto metrów średnicy, gładki
i srebrzyście lśniący. Dzięki manewrowi unikowemu przeleciałem o jakieś 300
metrów od ściany talerza. Przypominał dysk i na jego obwodzie wszyscy
widzieliśmy kilka okienek, które jakby fosforyzowały zielonymi błyskami.
Charakter lotu był szczególny. Żadnych śmigieł, turbin, silników odrzutowych.
Wydawało się, że ten przedziwny statek powietrzny spada w głąb wszechświata.
Zwyciężyła we mnie żyłka myśliwska. Wbrew wszelkim przepisom, rozkładom lotu
i ostrożności skierowałem maszynę w stronę latającego talerza. Przez kilka
sekund wzbijaliśmy się obok siebie z tą samą szybkością. Potem - chociaż
wszystkie cztery turbiny Convairu wyły na najwyższych obrotach - dysk bez
najmniejszego trudu zaczął oddalać się i po kilku chwilach zniknął na
firmamencie jak nieznaczny srebrny punkcik. Przypuszczam, że wielu podróżnych go
nawet nie dostrzegło. Zbyt byli zajęci wymyślaniem z powodu kawy i zupy rozlanej
na spodnie i spódnice.
Jeśli pan sobie życzy, mogę panu służyć zaprzysiężonym świadectwem drugiego
pilota, nawigatora i radiotelegrafisty.
W chwili, kiedy zaniechałem pościgu za przedziwnym przedmiotem, nawigator
zameldował o zbliżaniu się dwu amerykańskich myśliwców odrzutowych typu
„Starfighter” z bazy z Keflavik. Może miały więcej szczęścia - nie wiem.
Opisałem tu panu prawdziwie wszystko, co mogę z czystym sumieniem potwierdzić ja
i moi współpracownicy.
Łączę wyrazy pozdrowienia
Sigurdsson.
kapitan - pilot SAS
ALENA KRALÓWNA OSZUKUJE STARUSZKĘ
Jak się dostałam do autobusu, właściwie nie wiem - najprawdopodobniej to Leif
wepchnął mnie do środka. Nie wyglądałam na pewno zbyt inteligentnie - ale ludzie
nie zwracali na mnie uwagi. Myślę, że nie widzieli latającego talerza - autobus
jechał w dość głębokiej dolinie pomiędzy skałami - ale za to aż za dobrze
słychać było i widać dwa srebrne myśliwce, które zapewne wystartowały z bazy
w Keflavik w pogoni za tym dziwnym przedmiotem i zawyły nam wprost w uszy
z wysokości kilkuset metrów nad głowami. Akurat nad Skartarisem uniosły ostre,
wydłużone nosy ku górze i wzbijały się niemal pionowo. Za kilka sekund pozostały
z nich tylko srebrne kreski z ogonem zgęszczonej pary.
Ludzie ze zdziwieniem spoglądali za nimi przez okna. Nie żeby nie znali maszyn
US Air Force albo żeby byli ich jakoś szczególnie ciekawi. Oczywiście, nie! Ale
między amerykańską bazą a towarzystwami komunikacyjnymi, których samoloty
codziennie przelatywały nad Islandią w drodze między Europą a Azją Wschodnią,
istniała umowa o żonach wysokościowych. Dla maszyn z bazy w Keflavik zastrzeżona
była wysokość od 1000 do 2000 metrów i od 5000 metrów wzwyż - a te myśliwce
przemknęły nad nami - na wysokości no, nie więcej jak pięciuset metrów...
„O Boże, to dopiero draka!” - pomyślałam w duchu wyobrażając sobie, jaki ruch
panuje w bazie Keflavik, jak rozmaite wygalowane mundury miotają się i co mówią.
Rosyjski samolot nie znanego typu nad bazą amerykańską! Zagadkowy satelita
ucieka przed amerykańskimi maszynami! Atak Czerwonych na amerykańską sferę
wpływów (tego Amerykanie podobno bardzo nie lubią!) No, krótko mówiąc,
wyobrażanie sobie takich i tym podobnych rzeczy bardzo by mnie bawiło i skracało
czas podróży, gdyby nie odezwał się we mnie ponownie strach o Bjelkego i Jurka.
Co właściwie zdarzyło się w jaskiniach góry Sneffels? Przyłapałam się na tym, że
dopuszczam do siebie jeszcze bardziej nieprawdopodobne pomysły niż te, jakie
przypisywałam mieszkańcom bazy w Keflavik. Dwaj lekarze porwani przez statek
kosmiczny! Skartaris bazą Marsjan!
Nie, nie wolno mi się wygłupiać! - przerwałam sobie z przekonaniem. Wie pan,
panie redaktorze, ja czasami potrafię się dość rozsądnie przekonywać.
Powiedziałam sobie: dziewczyno, teraz powinnaś się troszczyć o „Mikromę”
z filmem i o Leifa, który w redakcji - „Thjodviljinu” powie tego co najwyżej na
trzy wiersze i to jeszcze drukowane wielkimi literami...
Wówczas nie wiedziałam jeszcze, że obok troski o aparat fotograficzny i o Leifa
oboje będziemy mieli kłopot z tym, jak dostać się w ogóle do Reykjavik. Nie
minęło dziesięć minut, a już obok autobusu na wąskiej drodze śmignął w zupełnie
gangsterski sposób jeep. Mimo kosmicznej szybkości zdołałam na błękitnobiałych
hełmach kierowcy i pasażerów dostrzec literki MP. Amerykańska policja wojskowa -
hoho, dzielni chłopcy! Pierwsi na miejscu.
Dopiero dość daleko w tyle jechał z rozsądniejszą już szybkością samochód
ciężarowy z miejscowymi policjantami. Zdecydowanie zatrzymał nas czerwono-białym
„lizakiem”, wystawionym z okna i już z tyłu wyskakiwali dwaj młodzieńcy
w stalowobłękitnych mundurach z małymi składanymi pistoletami automatycznymi
i zaczęli coś tam gadać.
Leif pochylił się ku mnie i tłumaczył mi w stosunku chyba 1:100 treść rozmowy.
- Nikt nic nie widział... my też. My już za górą Sneffels, kiedy to frr! - Temu
frrr, oznaczającemu lot, towarzyszył tak jednoznaczny ruch ręki, że gdyby
stalowobłękitny chłopak akurat na nas patrzył, nie miałby ani przez chwilę
wątpliwości, żeśmy latający talerz nie tylko widzieli, ale że nim lecieliśmy, że
wynaleźliśmy go, po czym: żegnaj „Thjodviljinie”!
Na szczęście udało mi się na czas podbić Leifowi rękę i przytulić się do niego,
jakbyśmy byli młodymi małżonkami, wracającymi właśnie z wycieczki.
Po chwili wypytywania pojechaliśmy dalej, ale nie daleko. Akurat na placu
w Miklaholt zatrzymał nas kolejny czerwono-biały „lizak”, teraz już nie było
żartów. Wszyscy wysiadać! Kontrola dowodów osobistych.
Powstał zamęt i chaos - dwie trzecie podróżnych oczywiście dowodów osobistych
nie miało i wcale za nimi, jak się zdawało, nie tęskniło. Nie pozostawało nic
innego jak skomplikowane spisywanie oświadczeń o tożsamości i szukanie świadków,
którzy mogliby to potwierdzić. Rozgoryczona grupka, otaczająca wyglądającego
bardzo nieszczęśliwie policjanta z dystynkcjami porucznika, z szemraniem udała
się do drewnianej, pochylonej ku ziemi gospody o pięknie rzeźbionych oknach
i dachu z gontów; i tam tych uczciwych obywateli i płatników podatków poddano
urzędowemu nudziarstwu.
Okna te, panie redaktorze, obserwowałam ot tak tylko, z przyzwyczajenia, poza
tym miałam porządnego stracha. Skoro tylko otworzę usta i pokażę czechosłowacki
paszport, będę się musiała pożegnać z wizytą w redakcji. Oczywiście, nie
spodziewałam się niczego złego, nic przecież nie uczyniłam, ale na pewno jak
najuprzejmiej poproszą mnie, abym w Reykjavik wyjaśniła swoją obecność u podnóża
góry Sneffels właśnie w chwili, kiedy nad nią to coś zrobiło frrr!...
Lekko szturchnęłam Leifa między żebra.
- Towarzyszu Thorgunn - szepnęłam - niech pan się do mnie nie przyznaje. Tu ma
pan aparat fotograficzny...
Leif, jakby przez całe życie nic innego nie robił, tylko spiskował
i konspirował, wysunął dłoń i aparat w jednej chwili zniknął w jego pojemnej
kieszeni. Nie spojrzał nawet na mnie - od razu przestałam dla niego istnieć.
Stary mądry Leif - wybaczyłam mu już całkiem to jego frrr!...
Pięćdziesiąt procent wyprawy było więc z dużą prawdopodobnością ocalone. Leif na
pewno oświadczy, że był po prostu gdzieś - nie wiem gdzie - jako myśliwy
i zbieracz płodów natury i po chwili pojedzie dalej. Poza tym miał przy sobie
papiery osobiste w najlepszym porządku. Teraz chodziło o to, aby zatroszczyć się
o pozostałą połowę, innymi słowy - o mnie.
Udało się, wprawdzie w haniebny sposób, ale szło przecież o szlachetny cel.
Haniebny dlatego, że po prostu zupełnie normalnie oszukałam jakąś dobrą
islandzką babcię i z całą pewnością zasługuję na jej sprawiedliwy gniew aż do
dnia dzisiejszego. Nie przyszło mi mianowicie nic mądrzejszego do głowy niż
chwycić się za brzuch i bezwładnie osunąć się na jakąś ławkę przy ścianie.
Musiałam wyglądać dość przekonująco. Byłam zmęczona i niewyspana,
napromieniowanie także nie dodawało mi urody, strach, że nie dotrę do redakcji,
również - słowem: jedno dodać do drugiego i wspomniana staruszka rzuciła się do
mnie jak kwoka, pomogła mi wstać, mówiła mi coś uspokajającego, ja - rzecz jasna
- na wszelki wypadek milczałam i starałam się tylko jak najbardziej przekonująco
jęczeć po islandzku. Nikt na nas nie zwracał specjalnej uwagi. Podróżni wesoło
sprzeczali się z porucznikiem, wtłoczonym wraz z papierami w kąt pomieszczenia
i ginącym za norweskimi swetrami, impregnowanymi kurtkami rybaków oraz
czerwonymi wyszywanymi chustami kobiet. Ta dobra dusza zaprowadziła mnie do
sąsiedniego pomieszczenia, położyła na kanapie, powiedziała - rozumiałam
doskonale, chociaż nie złapałam ani jednego słowa - abym sobie odpoczęła i że
przyniesie mi coś na wzmocnienie, i wyszła z izby. Od razu opadły ze mnie
cierpienia. Jak Indianin skradałam się do drzwi z drugiej strony pokoju. Dokąd
prowadzą? No i proszę - prowadziły na podwórze, do stajni, obstawionej wysokim
stosem starannie porąbanych gałęzi, do niskiego murku z czerwonej skamieniałej
lawy. Chwyciłam plecak - raz dwa - i juz zmykałam, przeskoczyłam niemal
wzorowymi - jak na pokazie gimnastycznym - nożycami murek i w nogi. Biedna
babcia z pewnością bardzo się zdziwiła, kiedy wróciła z czymś pokrzepiającym.
Może by się mniej gniewała, gdyby wiedziała, że trochę ciepłej lury bardzo by mi
się przydało i że tego swojego omdlenia to tak bardzo nawet nie musiałam udawać.
Rozumie pan, panie redaktorze, dziś wspominam to jako coś zabawnego, ale wtedy
wcale mi nie było do śmiechu. Słowo daję, że nie.
Opowiadam bardzo rozwlekle, prawda? A więc poprawię się i będę mówić krótko.
Autobus widziałam głęboko pod sobą: toczył się po drodze niczym wielki czerwony
żuk, a ja spoglądałam ze skalnego gniazda, czy nie ścigają mnie młodzieńcy
z pistoletami maszynowymi. Nie ścigali. Albo nie doliczyli się podróżnych, albo
nie byłam tego warta dla nich, a najbardziej prawdopodobne jest to, że nie byli
wcale zachwyceni swoim zadaniem. Ten umęczony porucznik to na pewno nie.
Wioskę obeszłam szerokim łukiem, mniej więcej dwa kilometry za nią znowu
stanęłam na drodze i zastanawiałam się, co dalej? Do Reykjavik pozostało dobrych
sześćdziesiąt kilometrów, co dla dobrego i wypoczętego piechura oznacza
dwanaście godzin marszu, ale ja nigdy nie uchodziłam za dobrego piechura,
wypoczęta też nie byłam, a dwanaście godzin to dla mnie cała wieczność, podczas
której mogło się zdarzyć mnóstwo nieprzyjemnych rzeczy. No, nie będę pana
dręczyć. Zabrał mnie samochód rozwożący mleko, który zmierzał do Reykjavik,
zatrzymując się w Thinvelir, gdzie ładowaliśmy bańki z mlekiem, i w ten sposób
uniknęliśmy podróży po głównej szosie i niemiłych spotkań. Bielusieńki samochód
prowadził małomówny starszy kierowca o rozwichrzonych siwych włosach. Kiedy na
jego powitanie w miejscowym języku odpowiedziałam wzruszeniem ramion, spojrzał
na mnie z ukosa spod krzaczastych brwi, które mu niemal przysłaniały oczy
i przydawały odrobinę pirackiego wyglądu. Kiedy spróbowałam się do niego odezwać
po angielsku, tym razem on wzruszył ramionami, nie stał się też bardziej
rozmowny ani w języku niemieckim, ani francuskim. No - ale jechaliśmy. Kiedy
pojawiły się pierwsze domy Reykjavik, odetchnęłam pełną piersią. Podałam
małomównemu mleczarzowi rękę i już - już zamierzałam wysiąść, dłoń położyłam już
na klamce. Psiakrew, ale gdzie? Na śmierć zapomniałam Leifa zapytać o adres
„Thjodviljinu”.
- „Thjodviljin”? - powiedziałam pytająco.
Pokręcił głową i odpowiedział - coś jakby:
- Habubuha...
- Thjod - vii - jin - sylabizowałam cierpliwie.
I znów bez skutku.
Przyszła mi do głowy zbawienna myśl. Wyjęłam z kieszeni notesik i ołówkiem
dużymi drukowanymi literami napisałam:
- THJODVILJIN.
Dziadek zmienił się jak pod dotknięciem czarodziejskiej pałeczki. Krzaczaste
brwi uniosły się niewiarygodnie wysoko, usta rozciągnęły się w uśmiechu i siwa
głowa kiwała ze zrozumieniem:
- A, a, Tohuhun, Tohuhun...
A więc tak to naprawdę brzmiało. I jak tu się w takich warunkach porozumieć.
Ruszyliśmy tak gwałtownie, że tylna część mojego ciała w dość nieprzyjemny
sposób spotkała się z siedzeniem. Jak się do tego odniosły bańki z mlekiem za
nami, nie wiem, ale łomotały, ile się tylko da.
Po chwilce - bo Reykjavik jest właściwie taką trochę większą ładną wioską -
byliśmy już na miejscu, przed dwupiętrowym domem o czerwonym dachu.
- Tohuhun - potwierdził dziadek i jeszcze pomachał mi z okienka na pożegnanie.
Naprawdę był to „Tohuhun”, to znaczy - proszę, mi wybaczyć - „Thjodviljin”,
a Leif pogrążony był już w pracy.
Na pierwszy rzut oka redakcja „Thjodviljinu” nie sprawiła na mnie wielkiego
wrażenia. Z całą pewnością nie wyglądała na czarodziejską kuchnię, skąd w ciągu
kilku godzin mogłyby popłynąć na cały świat sensacyjne wiadomości ocalające
odkrycia w górze Sneffels dla ludzkości i nie pozwalające wykorzystać ich
w niewłaściwy sposób. Wyobrażałam sobie niczym idiotka coś jak żelbetonowy
drapacz chmur pełen spieszących się dziennikarzy, gońców i redakcyjnych
fotoreporterów, stukające dalekopisy, setki telefonów, windy pospieszne... Jak
Boga kocham, chciało mi się płakać, kiedy wchodziłam do tego domku z rzeźbionymi
gzymsami. Pachniał kawą, starą farbą olejną i dymem z papierosów. Na
skrzypiących schodach zamiast najrozmaitszych redakcyjnych specjalistów
zobaczyłam tylko staruszką - sprzątaczkę z kubełkiem i szmatą. A w samej
redakcji - wstyd powiedzieć. Nie idzie tu o bałagan, jaki zawsze i wszędzie
panuje w redakcjach, ale o to, że bałagan ten czyniło około dziesięciu osób,
przeważnie młodych dziewcząt i chłopców, skupionych wokół Leif a i gorliwie
z nim debatujących. Kilka starych biurek, które właśnie opuścili, w niczym nie
przypominało stalowych, szklanych i plastykowych wspaniałości dziennikarskich
cudów techniki. W rogu pomieszczenia siedział chmurny młodzieniec w swetrze
w kratkę nad stosem gazet, a nie opodal zatykał sobie z rozpaczą uszy inny, tym
razem w czarnym swetrze, skreślający i wpisujący niebieskim ołówkiem poprawki na
świeżo wydrukowanych kolumnach pierwszych odbitek szczotkowych.
Ujrzawszy mnie Leif radośnie skinął obu rękami i rozgarnął stojącą wokół siebie
grupkę, aby móc rzucić się mi naprzeciw. Zanim jednak mu się to udało, rzucił
się na mnie inny młody człowiek (dla odmiany miał na sobie sweter biały
z czarnymi i czerwonymi jeleniami) i wylał na mnie cały wodospad międzynarodowej
wymowy:
- Alena Kralova, nicht wahr? Sprechen Sie deutsch, gawaritie po ruski, do you
speak English, parlez vous francais? Yes?
- Ja - jawohl... da... yes, a little... si, to znaczy oui... - jąkałam
przerażona, tak że oboje roześmieliśmy się. Z takim bogactwem znajomości języków
obcych porozumiałam się z nim, oczywiście, bez kłopotu. Nazywał się Jon
Gunarsson, po dziesięciu minutach już zwracaliśmy się do siebie: towarzyszu
Jonie i towarzyszko Aleno, a po następnym kwadransie już tylko: Jonie i Aleno.
Stwierdziłam nie bez zdziwienia, że Leif sporo już powiedział, ja więc tylko
uzupełniałam i odpowiadałam na pytania, którymi Jon mnie dosłownie zasypywał.
Kiedy trwało to już chyba z pół godziny, sumienie nie pozwoliło mi nie zapytać
się:
- Słuchaj, Jon, dlaczego nie robisz sobie choćby notatek. Czy masz tak dobrą
pamięć?
- Wprost przeciwnie, Aleno. Przysłowiowo kiepską z wyjątkiem pamięci do słówek
i gramatyki wszystkich możliwych języków. Ale mam - sięgnął do wewnętrznej
kieszeni płaszcza i wyciągnął płaskie pudełeczko wielkości mniej więcej futerału
na cyrkle - to. Ten „druciak':.
- „Druciak”? Na miłość boską, co to jest?
- Miniaturowy magnetofon na tranzystorach nagrywający przez cztery godziny na
drucik. Bardzo pożyteczna rzecz dla dziennikarza, ale - spojrzał na mnie
prosząco - Aleno, błagam, pokażę ci dokładnie jego działanie dopiero wtedy, gdy
ukaże się numer, dobrze?
Raz jeszcze poczerwieniałam z wściekłości na samą siebie i jednocześnie
uświadomiłam sobie, że z tym „Thjodviljinem” nie jest tak źle, jak wydawało się
na początku, i że młodzieniec z jeleniami na swetrze mówiący płynnie co najmniej
pięciu językami, oraz te „druciaki” nie będą zapewne jedynymi zdobyczami tej na
pozór skromnej redakcji.
Mieliśmy już niemal za sobą relację o wypadkach, kiedy przybiegła skądś
czarnowłosa dziewczyna mniej więcej w moim wieku, w poplamionym białym fartuchu
i palcami brunatnymi od wywoływacza - krótko mówiąc: na pierwszy rzut oka
fotograf.
- Tu masz zdjęcia, Jonie. Świetne, nie? Ten aparat najchętniej bym sobie
niepostrzeżenie przywłaszczyła. Spójrz - takie maleństwo...
To słówko Jon przełożył mi dodatkowo.
Nieufnie kręciła głową i krytycznie przyglądała się leżącej na dłoni mojej
„Mikromie”. Na śmierć zapomniałam o fotografiach. Nic więc dziwnego, że rzuciłam
się na nie. Kamień spadł mi z serca. Wszystko było mniej więcej takie, jak sobie
życzyłam. Przedziwne ptaki, szkielety, figury w błękitnej jaskini i reprodukcja
własnoręcznego listu Verne'a, Jurek, Bjelke, Leif i ja, muszelki - krótko mówiąc
wszystko. Najchętniej bym koleżankę po fachu uściskała za świetny kawałek
roboty, ale ta chwyciła fotografie i już jej nie było.
- Dokąd tak pędzi? Nawet jej nie podziękowałam!
- Za co? - zdziwił się Jon. - A pobiegła, oczywiście, zdjęcia wyretuszować,
wykropkować drobne usterki, a potem natychmiast zaniesie zdjęcia do chemigrafii.
Ale teraz, Aleno, wszyscy cię na chwilę opuścimy. Musimy odbyć błyskawiczną
naradę redakcyjną i zabrać się do specjalnego wydania. Nie jest to takie proste
- papier, drukarnia i tym podobne rzeczy... Rozumiesz, wielu ludziom
przeszkadzamy... Ale wszystko pójdzie dobrze, zobaczysz... Za dwie godziny
rozbiegną się już po stolicy dobrowolni kolporterzy. Dopiero później odpowiednio
ci, podziękujemy i pogadamy sobie...
Zostaliśmy sami z Leifem i młodzieńcem w czarnym swetrze i z niebieskim
ołówkiem, który nic nie widział i nic nie słyszał, tylko coś tam skreślał
i wpisywał.
Pod oknami rozległo się wołanie gazeciarzy.
Leif zbliżył się do okna, nasłuchiwał, a potem przetłumaczył:
- Latający talerz nad górą Sneffels... Amerykańscy specjaliści udali się
natychmiast na miejsce... Sneffels zamknięty dla wszystkich.
Nie odezwaliśmy się ani słowem, spojrzeliśmy tylko oboje ponad falami morza, na
północ, w kierunku, gdzie daleko na horyzoncie kłuła chmury igła Skartarisu
i gdzie strasznie głęboko pod nią, w świecie skał i przerażających figur,
znajdowali się Bjelke i Jurek.
POKTOB KAMENIK POWRACA
Na podstawie tego, cośmy panu, panie redaktorze, powiedzieli - Alena, Bjelke,
Leif i ja - ma pan zapewne wrażenie, że właściwie podczas całej tej szopki wokół
Dziury Świętego Patryka wciąż się dokądś z trudem i ostatkiem sił wspinaliśmy
i schodziliśmy. No nie? Ale tak całkiem szczerze! Na Skartaris, do krateru
i znów zpowrotem, potem od strony morza przez tę przeklętą ścianę i znów na dół,
przez Dziurę Świętego Patryka, po granitowych skałach, a teraz znów z powrotem,
własnymi śladami - drogą ślepych ptaków, na górę do jaskini przed Grotą.
Ma pan rację. Wspinaczki na pewno było zupełnie dosyć, jak mi Bóg miły, tyle, że
zupełnie poważnie chcę zostawić robactwo jaskiniowe w spokoju i poświęcić się -
no dajmy na to bogatkom, tym przystojnisiom, co tkwią niczym szmaragdy
w kwiatach i na liściach jabłoni i dzikiej róży. Choćby dlatego, żeby Alena
miała co fotografować także na kolorowej błonie i aby to stanowiło ucztę dla
oka. Przez dłuższy czas jaskinie nie będą już mnie chyba bawić...
Ale wracajmy do rzeczy. Droga powrotna przez Dziurę Świętego Patryka była
wprawdzie, jak się to mówi, drogą przez mękę, ale nie była znów taka zła, jak
się z doktorem Bjelke obawialiśmy. To stara prawda wypływająca z doświadczenia,
że wspinanie jest często bezpieczniejsze i do pewnego stopnia łatwiejsze niż
schodzenie. Tu potwierdziła się raz jeszcze. Może mi pan wierzyć lub nie, ale
najgorszy odcinek drogi wiódł przez te ruchome głazy, z jednej strony z powodu
tych kołyszących się pod nogami katedr, z drugiej zaś z obawy, że wyłoni się
skądś ów potwór wielkości balonu i zamruga do nas radioaktywnymi oczyma. Dziś -
u nas, w islandzkich rannych pantoflach i przy czarnej kawie w Pradze - wydaje
mi się to, panie redaktorze, śmieszne, ale tam - brrr! Lepiej nie wspominać.
Widział pan fotografię Czarnej Ośmiornicy? Nie? W ostatnim numerze czasopisma
„Nature” opublikowano oryginalne zdjęcia Borglanda! Ten chłopak ma odwagę!
Kiedy minęliśmy Grotę Figur i tunel, otwarty w skale przy pomocy dynamitu,
wydawało się nam niemal, że jesteśmy w domu, i przekonywaliśmy się, że naprawdę
wysoko nad głowami widzimy ledwie dostrzegalną poświatę dziennego światła,
wpadającego z jaskini do Dziury Świętego Patryka. Oczywiście, nonsens, w jaskini
panowały egipskie ciemności, a cóż dopiero w samym korytarzu, ale widzi pan
przynajmniej, jak bardzo spieszyliśmy się z powrotem na naszą ludzką ziemię. Na
skalnym gzymsie, skąd przed dwoma dniami spadł Leif - wydawało się nam, że miało
to miejsce co najmniej dwa lata albo nawet dwa wieki temu - odpoczywaliśmy
chwilę.
- Słuchaj, Jyrry, którędy właściwie szedł Arne Saknussem? - spytał nagle Bjelke,
żując powoli kawałek konserwowego cornedbeefu.
Rzeczywiście, którędy szedł alchemik, czarodziej i uczony, którego śladami idąc
podjęliśmy akcję VAI?
- Myślę, że tędy. Być może nie dotarł dalej niż właśnie tutaj, ale żeby to
lepiej wyglądało, napisał, że dotarł do wnętrza ziemi. A może rzeczywiście tak
myślał.
- Z całą pewnością nie - sprzeciwił się Bjelke. - Wówczas wyobrażenie
o wielkości kuli ziemskiej było już całkiem przyzwoicie sprecyzowane dzięki
zamorskim odkryciom i uczony na miarę Saknussema nie mógł pomylić odległości
6378 kilometrów, jaka dzieli powierzchnię kuli ziemskiej od jej środka,
z kilkuset metrami, jakie myśmy z niemałym trudem przebyli.
- Również bezsensowna jest oczywiście myśl, że istotnie dotarł do środka ziemi
i wrócił z powrotem - teraz ja z kolei przeciwstawiłem się Bjelkemu. - Jeśli
zgodzimy się, że minimalne dzienne spożycie wody i potraw wynosi około dwóch
kilogramów, musiałby przy takiej wyprawie i przebywaniu w ciągu dnia około 1000
metrów nieść ładunek o wadze 25 ton, a i to by mu ledwie wystarczyło!
- Wodę mógł gdzieś w głębi znaleźć, Jyrry.
- Aha. Strumień Hansa. Strumień twojego dziadka, prawda, który tak ochoczo wiódł
wyprawę profesora Lidenbrocka do plantacji ogromnych pieczarek i do świata pod
skorupą ziemską.
- Nie śmiej się, Jyrry. Tego świata pod skorupą ziemską nie mogą sobie ludzie
wybić z głowy. Nie idzie tu tylko o piekła wszystkich czasów i narodów, ale i o
świat podziemny Verne'a, Plutonie Obruczewa, Pellucidar Burroughsa...
- To wszystko bzdury, wytwór ludzkiej fantazji i tęsknoty za lepszym
i ciekawszym środowiskiem niż to tu na górze. A piekło? Gdzie je miał Kościół
podziać, jeśli nie pod ziemią, skoro nad głowami umieszczono niebo ze świętymi
i aniołami? Ja ci powiem, co jest w środku ziemi. Nie Plutonia, nie Pellucidar
i oczywiście nie plantacja pieczarek ogromnych jak parasole przekupniów na
rynku. Także nie ogień wewnętrzny, jak się do niedawna wierzyło, i w końcu nie
jądro z żelaza i niklu, Ni Fe, jak możesz jeszcze dzisiaj niekiedy przeczytać,
ale w zasadzie te same minerały i związki jak na powierzchni, tylko
w kruszcowym, metalicznym stanie, ściśnięte potężnym ciśnieniem, tak że atomy
leżą koło siebie jak sardynki i materia, która na powierzchni ma gęstość około
3,5 osiąga w środku ziemi gęstość 8-11. Fachowcy od trzęsienia ziemi, którzy
doszli do takiego wniosku, twierdzą ponadto, że wokół metalicznego jądra
znajduje się warstwa zwana płaszczem perydytowym, czyli po naszemu składająca
się z tlenków krzemu, magnezu i żelaza. Zapamiętałem to sobie dlatego, że można
na tym połamać język nie gorzej niż na „stole z powyłamywanymi nogami”. Tych
atomów i sardynek nie bierz tak dosłownie - gdyby naprawdę można było je ścisnąć
bez względu na sprzeciw pól elektrycznych wobec takiej bezwzględności, cała kula
ziemska nabrałaby podręcznego formatu i zmieściłaby ci się w kieszeni. Musiałaby
to jednak być bardzo mocna kieszeń - ziemia ważyłaby bowiem w dalszym ciągu tyle
samo, co w przeliczeniu na kilogramy wyraziłoby się liczbą o dwudziestu czterech
miejscach...
- Czy to możliwe, aby ta sama materia raz była metaliczna to znów niemetaliczna?
- No oczywiście... i przypłaciła to na przykład życiem wyprawa do Bieguna
Południowego z 1912 roku kierowana przez Scotta. Cyna, którą zamknięte były
kanistry z naftą, pod wpływem mrozu zmieniła swój stan z metalicznego
w niemetaliczny proszek, o jedną czwartą lżejszy, nafta wyciekła i badacze
zginęli z zimna. Szkoda, że nie zasięgnęli rady jakiegoś starszego kustosza
zbiorów muzealnych. Taki to na pewno wie, co to „cynowa zaraza”, i zdaje sobie
sprawę, że naczynia z cyny wystawione na działanie mrozu skazane są na zagładę.
Metaliczną i niemetaliczną postać może też mieć arsen albo fosfor - i tę postać
metaliczną możemy łatwo osiągnąć w naszych laboratoriach przy pomocy dostępnych
środków, przy ciśnieniu kilku mizernych tysięcy atmosfer, podczas gdy pani
Ziemia dysponuje jak nic milionami atmosfer i potrafi doprowadzić do postaci
metalicznej nawet gazy.
Bjelke umilkł, pokonany moimi oczywistymi argumentami - na nieszczęście jednak
myliłem się co do drogi Saknussema - ale o tym opowiem panu innym razem.
Wspinaliśmy się powoli, ostrożnie, oszczędzając sił i unikając
niebezpieczeństwa, grożącego bądź to ze strony ślepych ptaków, przypominających
o sobie tykaniem liczników Geigera-Mullera, bądź też - na szczególnie stromych
miejscach - przepaści, do których w każdej chwili mogliśmy runąć. Raz jeszcze
błogosławiłem mądrą ostrożność, która nie pozwoliła nam zastosować do koców
i nie tłukących się przedmiotów genialnego sposobu transportu, wymyślonego przez
bohatera Verne'a - profesora Lidenbrocka przy Dziurze Świętego Patryka,
a polegającego po prostu na wrzuceniu związanego tłumoka w przepaść. Kamienie,
ktpre niekiedy potrącaliśmy nogami, odbijały się nieskończenie długo spadając
wciąż w dół i w dół, w czarny mrok pod nami, w końcu szeleściły już tylko
ziarnka piasku, ale nigdy nie usłyszeliśmy dźwięku towarzyszącego osiągnięciu
dna. Diabelska otchłań!
Podczas jednej z ostatnich chwil odpoczynku, na jakie pozwalaliśmy sobie po
każdej godzinie wspinaczki, zapytałem w końcu:
- Bjelke, a co właściwie zrobimy na górze?
Wzruszył ramionami.
- Zobaczymy. „Będziemy się starali nie dopuścić do tego, aby przedsionek Dziury
Świętego Patryka opanowali zainteresowani specjaliści wojskowi, zanim nie zjawią
się tu uczeni i przedstawiciele naszego rządu, jeśli oczywiście powiedzie się
pannie Alenie i Leifowi.
- A jeśli się nie powiedzie?
- Wówczas jeden z nas zostanie na miejscu, a drugi będzie usiłował dotrzeć,
gdzie trzeba.
- No dobrze - powiedziałem i wolałem nie wspominać o tym, że nie mamy już nic do
picia, a do jedzenia tyle, że lepiej nie mówić. - Ale w jaki sposób zamierzasz
zabronić żołnierzom i policjantom wstępu do jaskini, powiedz, proszę!
Oczywiście, jeśli zechcą tam włazić.
- Musimy się z tym liczyć, skoro tylko wiadomość o naszych odkryciach pojawi się
na łamach „Thjodviljinu”. Zależeć to będzie właśnie od tych kilku godzin, jakie
upłyną między opublikowaniem wiadomości, która oczywiście w ciągu kilku minut
dotrze drogą telefoniczną czy też inną do policjantów wokół góry Sneffels i na
szczycie Skartaris, a możliwościami ingerencji narodu i organizacji postępowych.
Przede wszystkim będziemy starali się ich przekonać, wskażemy na
niebezpieczeństwo radioaktywności... Wiesz, Jyrry, nasi żołnierze i policjanci
są rozsądni. Wierzę, że mamy możliwości przekonania ich.
- A ci z bazy w Keflavik? Military Police, elitarne jednostki armii
amerykańskiej?
- Zobaczymy, Jyrry...
A więc dobrze. Skoro zobaczymy, to zobaczymy.
Z cierpliwością i samozaparciem wspinaliśmy się dalej. Teraz już naprawdę przed
nami świtało. Jaskinia, przedsionek Dziury Świętego Patryka, która po wejściu ze
światła dziennego wydawała się nam na dnie krateru Sneffels absolutnie ciemna,
teraz, po trzech dniach spędzonych w podziemiach, ukazywała nam mimo wszystko
życzliwą „ziemską twarz”, kiedy oczy nasze przywykły do najmniejszego nawet
przebłysku światła. Zapomniałem bowiem dodać, że od przedziwnych telewizorów
w jaskini ruchomych głazów nie używaliśmy już pochodni magnezjowych, ale latarek
elektrycznych i parafinowych łuczyw, których blask był wprawdzie znacznie
słabszy, ale nas nie oślepiał.
Pozostawało jeszcze kilkadziesiąt metrów. Zatrzymaliśmy się na skalnej
płaszczyźnie przy napisie runowym, który znalazłem podczas pierwszego -
lekkomyślnie nie przygotowanego - badania wejścia do Dziury Świętego Patryka.
(Któż zresztą mógł przypuszczać, że te ślepe bestie są radioaktywne?) Po kilku
nieudanych próbach złapaliśmy linę, zostawioną tu na głazie w pobliżu zejścia,
i ostatkiem sił, dysząc i klnąc, wspinaliśmy się w niebezpiecznym, ale
nieuniknionym pobliżu jednego z radioaktywnych ptaków, tego, który dziobem
wskazuje drogę w głąb przepaści. Licznik Geigera w plecaku Bjelkego zaczął
szatańsko tykać jak budzik o zepsutym włosie (albo co tam w budzikach jest, aby
się nazbyt nie spieszyły), ja ze swoim pechem zaplątałem się oczywiście nogą
w linę akurat koło tego lśniącego srebrzyście paskudztwa i minęło kilka nie
kończących się sekund, zanim udało mi się wyplątać i ruszyć dalej. Czułem
zupełnie niczym jasnowidz, jak różowy słupek w dozomierzu, wskazujący całościową
dawkę napromieniowania, powoli czerwienieje. Akurat teraz najbardziej mi
potrzeba choroby popromiennej - powiedziałem sobie. Hej rup! ostatni wysiłek,
przy którym aż pociemniało mi w oczach, wzorowe gimnastyczne podciągnięcie się
na ramionach... i już leżałem na krawędzi otworu Dziury Świętego Patryka obok
Bjelkego, który wcale lepiej niż ja nie wyglądał.
Na dworze chyba zachodziło właśnie słońce. Od wschodu przedostawało się tu
z jaskini różowe światło pełne chłodnej świeżości śnieżnych pól i lodowców,
przesiewane przez lekkie chmury nad Faxa-fjordem i jakby do - tykające delikatną
ręką szorstkich, porozrzucanych byle jak głazów w jaskini. Nadsłuchiwaliśmy -
cisza. Wydawało się, że w jaskini nie ma nikogo.
Ruszyliśmy w stronę wejścia do jaskini, gasząc na wszelki wypadek pochodnie.
Bjelke ostrożnie wybierał drogę kierując się jonizacyjną komórką licznika
Geigera, tykającego w deszczu promieni wysyłanych przez ślepego ptaka niemal pod
sklepieniem jaskini, teraz zaczajonego podstępnie w gęstym cieniu. Ukrywaliśmy
się z głazami, leźliśmy na czworakach poprzez skalne kaniony, obtłukując sobie
kolana i zgodnie przeklinając idiotyczne pomysły: instalowanie urządzeń
radioaktywnych w miejscach - nazwijmy to tak - turystycznie dostępnych.
Nie myliliśmy się. Słońce rzeczywiście zachodziło. Zbliżała się północ. Za kilka
minut zapadnie krótka, jakby polana mlekiem noc islandzka. Ostrożnie wychyliłem
głowę z otworu jaskini. Dno krateru - jak daleko sięgaliśmy wzrokiem - było
puste, ale za to na wierzchołku Skartarisu panował ruch. Szczyt miał nieco
zmieniony kształt - wówczas nie wiedzieliśmy jeszcze, dlaczego, i w żadnej
mierze nie łączyliśmy tego z guzikami, pierwiastkami atmosfery i wstrząsem, jaki
odczuliśmy po odkryciu tajemnicy białej tablicy. Sam wierzchołek zniknął,
zamiast tego szczyt góry zakończony był płaszczyzną, na której pośród jakichś
konstrukcji i wysokich masztów roiły się ludzkie postaci. Na tę odległość nie
rozpoznaliśmy nawet koloru ich mundurów - ale na podstawie szybkiej bieganiny
i gwałtownych gestów można było przypuszczać, że na pewno stało się coś
nadzwyczajnego.
Obdarzony bystrzejszym wzrokiem Bjelke zwrócił się w moją stronę i w różowym
świetle zachodu słońca spostrzegłem, że jest blady i przerażony.
- Jyrry - odezwał się przytłumionym głosem - Jyrry, pewnieśmy tam w dole,
w jaskini, wiesz, naciskając te guziki spowodowali wznowienie wulkanicznej
czynności góry Sneffels...
- Ależ, proszę cię, co za nonsensy! A jeśli nawet, to ze Skartarisu unosiłby się
przynajmniej dym i z całą pewnością nie kręciłoby się tam tyle ludzi.
- To prawda, ale wierzchołek... Widzisz przecież, że uległ zmianie!
- No tak, zmienił się. No i co z tego. Przynajmniej zajmą się tym wierzchołkiem,
a nam dadzą spokój.
- To prawda, Jyrry, ale - Bjelke kurczowo chwycił mnie za rękaw - czy nie
pamiętasz? Właśnie tam, na szczycie Skartarisu, stał przecież na warcie ten
żołnierz...
O psiakrew, zupełnie zapomniałem! Że też przyszedł mi do głowy ten idiotyczny
pomysł bawienia się guzika- mi i prezentowania swojej wynalazczości i znajomości
tablicy Mendelejewa! Dlaczego nie poczekaliśmy na uczonych, na specjalistyczne
badanie jaskini? Ta nie usprawiedliwiona donkiszoteria mogła kosztować życie
ludzkie...
Ścisnęło mi gardło niczym powrozem.
- Bjelke, chodźmy tam! Muszę wiedzieć... - podnosiłem się już z ziemi,
zamierzając wyjść na dno krateru.
Bjelke zatrzymał mnie.
- Nie, Jyrry. Nic byśmy nie pomogli, a być może wszystko popsuli. To straszne
i niewybaczalne, jeśliśmy przez swoją nieostrożność - a ja jestem w równym
stopniu winowajcą jak ty - zabili człowieka. Ale za nami są transurany, projekty
niszczycielskich machin wojennych i kto wie co jeszcze... Śmierć milionów ludzi,
rozumiesz?
Opanuj się, Jyrry, proszę cię. Wiem, co się z tobą dzieje. Ja też nie jestem
w lepszej sytuacji.
Słońce tymczasem zaszło i na wierzchołku Skartarisu rozbłysnął oślepiający
wieniec reflektorów. Maszty były więc częścią systemu oświetleniowego.
W widmowym świetle wysoko nad nami trwała praca. Wyglądało to tak, jakby
rzeczywiście Skartaris pluł ognistą lawą. Nie- kiedy bowiem, gdy poruszające się
postaci przesłaniały naraz kilka reflektorów, blask słabł nagle, potem znów
nabierał mocy, zapalając tysiące iskier na lodowych po- lach i skałach wewnątrz
krateru.
- Musimy się napić, Jyrry - przypomniał Bjelke. - Chodź, na pewno gdzieś tu
znajdziemy trochę wody. Ci tam na górze są oślepieni i nie widzą dna krateru.
Tak, miał rację. Język miałem już suchy i spuchnięty, a gardło szorstkie jak
papier ścierny, tylko że wzburzenie było silniejsze. Dopiero teraz uświadomiłem
sobie, że straszliwie łaknę łyku wody, że mam takie pragnienie, jakiego jeszcze
nigdy w życiu nie zaznałem, że jestem po prostu chory z pragnienia.
Wyszliśmy z jaskini na dno krateru. Po raz pierwszy po kilku dniach owionął nas
rześki wiatr morski. Poddawaliśmy mu twarze niczym oczyszczającej kąpieli.
W zagłębieniach głazów wody było dosyć, piliśmy więc i piliśmy, nienasycenie
i łapczywie, mimo że piasek zgrzytał nam między zębami, miałki piasek czy raczej
proch, naniesiony do krateru przez mistour.
- Napełnimy jeszcze manierki, Jyrry, kto wie jak długo...
Nie dokończył.
Ze szczytu Skartarisu wytrysła na dno krateru ostra smuga światła, chwilę
poruszała się niepewnie, po czym zatrzymała się na wejściu do jaskini przed
Dziurą.
- Cholera! - zakląłem. - Nie możemy teraz cofnąć się.
- Znakomicie! - Bjelke wprost przeciwnie: ucieszył się. - To znaczy, że Alenie
i Leifowi udało się. Ukazał się „Thjodviljin”. Teraz już nie musimy się ukrywać.
Chodźmy.
Ledwie poruszyliśmy się, następny krąg promieni objął nas obu. Pierwszą moją
myślą było rzucić się na ziemię, rozumie pan, panie redaktorze, to te głupie
wspomnienia z lat wojny: reflektory na wieżach wartowniczych w obozie
koncentracyjnym, ale na czas uprzytomniłem sobie, że przecież w tym wypadku nie
może odezwać się karabin maszynowy, i tak zbliżaliśmy się z Bjelkem do jaskini
niczym dwaj aktorzy w kręgu światła pośród bajecznych dekoracji.
- A więc, Jyrry, nastaw wodą na kawę. Za chwilę będziemy tu mieć gości... -
Bjelke usiłował żartować.
I rzeczywiście przyszli. Tylko że nie pokonując długą i męczącą drogę po
kamiennych zboczach i polach lodowych wewnętrznych ścian krateru, ale daleko
wygodniej. Nie minęło nawet pół godziny, a już nad szczytem Sneffels rozległ się
warkot i na dno krateru, oświetlone teraz wszystkimi reflektorami z wierzchołka
Skartarisu, opuszczał się niewielki sześcioosobowy helikopter amerykańskiej
marynarki wojennej.
Znieruchomiał przezornie w powietrzu na wysokości kilku metrów nad kamienną
równiną, wybrał sobie miejsce do lądowania i usiadł mniej więcej trzydzieści
metrów od jaskini, w której wgłębieniu siedzieliśmy z Bjelkem na głazach.
Wyskoczył zeń oficer w mundurze pułkownika amerykańskiego lotnictwa, młodzieniec
w kombinezonie z radiometrem albo jakimś podobnym instrumentem w torbie na
ramieniu i oczywiście żandarm z krótkim pistoletem maszynowym. Pilot nie opuścił
swojego miejsca w kabinie. Widzieliśmy przez panoramiczną przeźroczystą obudowę
kabiny, że natychmiast wyciągnął jakieś czasopismo i zagłębił się w jego
lekturze, nie zdradzając absolutnie zainteresowania otaczającym go światem.
- Mów ty, Jyrry, znasz lepiej angielski - szepnął Bjelke. - Ja wiem, że nie jest
to najlepsze rozwiązanie, nie jesteś obywatelem islandzkim, ale nic się nie da
zrobić. Przede wszystkim - graj na zwłokę.
Pułkownik w towarzystwie żołnierza z urządzeniem do pomiarów promieniowania,
niosącym przed nim komórkę jonizacyjną na długim uchwycie niczym krzyż przed
procesją, ostrożnie stąpał po ostrych odłamkach granitu. Zbliżywszy się do nas,
zasalutował.
- Czy mówi pan po angielsku? - zapytał, wymawiając każdą sylabę jasno
i zrozumiale.
- Tak - odpowiedziałem.
- Pan doktor Kamenik, jeśli się nie mylę? - pułkownik objął mnie spojrzeniem od
stóp do głów i ukłonił się lekko. - A tam - spojrzał ponad moim ramieniem, gdzie
nie zwracając na nic uwagi siedział na głazie i kiwał nogami drugi „obrońca
twierdzy” - pański kolega, doktor Bjelke, prawda?
- Nie myli się pan, panie pułkowniku - powiedziałem również uprzejmie. - Czemu
zawdzięczamy pańską wizytę?
Oficer uśmiechnął się z uznaniem.
- Dotychczas przypisywałem sense of humour, poczucie humoru, tylko narodom
anglosaskim. Widzę, panie doktorze, że obdarzeni są nim nieskąpo również
Słowianie. Pańskie pytanie miało być, spodziewam się, żartem?
- Ależ wcale nie! - ja na to. Wydawałem się sobie bramkarzem, który rozsądnie
i pomalutku odbija ręką piłkę, potem zmienia zdanie, jeszcze raz cofa się do
tyłu i wreszcie podaje ją krótkim strzałem do obrońcy. Krótko mówiąc: grałem na
zwłokę, liczyła się każda sekunda; tylko że ów; bramkarz z porównania wie, że go
za trzydzieści sekund oswobodzi gwizdek sędziego. My nie wiedzieliśmy. Koniec
spotkania mógł nastąpić za godzinę, dwie, dziesięć godzin albo dla nas
ewentualnie nigdy.
- No to skróćmy tę rozmowę. Jesteście na pewno zmęczeni, wyczerpani drogą, która
uczyni panów sławnymi w całym naukowym świecie. Gratuluję panu, doktorze... -
Zarówno głos, jak i spojrzenie pułkownika nabrały twardszego wyrazu. - Wzywam
jednak panów, abyście w moim towarzystwie opuścili natychmiast teren bazy
radarowej Stanów Zjednoczonych - Sneffels. W związku z tym, że być może w chwili
wejścia do podziemi nie wiedzieli panowie o użyczeniu tego terenu naszym siłom
zbrojnym, nie aresztuję panów od razu. Ani chwili jednak nie będę się wahać
z uczynieniem tego, jeśli będą panowie stawiać opór. Proszę bardzo! - Wskazał
ręką helikopter. - Pójdą panowie za mną. Wysadzę panów, gdziekolwiek panowie
zechcą w odległości pięciu kilometrów od krateru.
- Bardzo pan łaskaw, pułkowniku - teraz ja się ukłoniłem. - Tylko niech pan
pozwoli, abym ustrzegł pana od nieprzyjemności. O ile mi wiadomo, rząd Republiki
Islandii nie podpisał jeszcze dokumentu o wynajęciu okręgu Sneffels jednostkom
amerykańskim - do tego uprawnione jest wyłącznie posiedzenie połączonego
Althingu. To po pierwsze. Po drugie proszę wziąć pod uwagę, że groźbę
aresztowania uważam za akt bezprawia z pana strony. Jestem obywatelem
Czechosłowackiej Republiki Socjalistycznej, mam w porządku paszport i wizę
wjazdową, a nawet pozwolenie i upoważnienie do przeprowadzania badań
speleologicznych od rządu islandzkiego i mogę być uwięziony jedynie na podstawie
nakazu aresztowania wydanego przez urzędy islandzkie. Zastrzegam sobie prawo
skargi na pańskie postępowanie w placówce dyplomatycznej Czechosłowacji
w Reykjavik. Niech pan uważa, panie pułkowniku - nota dyplomatyczna naszego
rządu do rządu USA nie byłaby chyba panu na rękę!
- Niech pan mnie zostawi tę troskę - pułkownik przerwał mi wpół zdania.
- Jeszcze chwilkę, nie skończyłem. Jest ponadto trzecia sprawa. Jako lekarze
mamy obaj, doktor Bjelke i ja, obowiązek nie wpuścić nikogo na teren jaskini, aż
do przybycia islandzkich organów bezpieczeństwa. Na terenie jaskini bowiem
znajdują się bardzo silne ogniska radioaktywności zagrażające każdemu, kto się
do nich zbliży. Zresztą nawet do pana sięga promieniowanie... Niech pan zapyta
radiometrysty.
Pułkownik cofnął się pospiesznie o parę kroków. Kilka niedawnych awarii
reaktorów atomowych o tragicznych, śmiertelnych następstwach zbyt jeszcze żywo
tkwiło w pamięci mieszkańców naszego globu i nikt nie lekceważył
radioaktywności. Dozometrysta odsunął z ucha jedną ze słuchawek, aby usłyszeć
szybkie, stłumione pytanie pułkownika, przytaknął i wskazał zegary na
zewnętrznej ścianie torby. Pułkownik cofnął się jeszcze dalej, tak że musiał
podnosić glos, abyśmy go mogli zrozumieć.
- Zwracam panom uwagę, że jeśli w ciągu pięciu minut nie opuszczą panowie
jaskini, będę musiał użyć siły.
Bjelke, który tymczasem zbliżył się do mnie niepostrzeżenie, szepnął mi do ucha:
- Powiedz mu, Jyrry, że w wypadku jakiejkolwiek przemocy zawalimy przedsionek
wybuchem przygotowanego ładunku, aby w ten sposób ocalić przed niewłaściwym
użyciem odkrycia, które należy do nauki. Powiedz mu, że osobiście będzie przed
światem odpowiadać za tę niepowetowaną stratę.
Powtórzyłem słowa Bjelkego po angielsku i omal się nie zająknąłem, gdy
uświadomiłem sobie, jak wspaniale wymyśliliśmy nie istniejące ładunki.
Pułkownik zresztą także nie brał widocznie poważnie naszej pogróżki.
- Minęły cztery minuty - oświadczył spojrzawszy na zegarek na ręce.
Gdzieś za murami krateru wschodziło po króciutkiej nocy słońce. Na horyzoncie
pojawiły się czerwone strzały, reflektory na wierzchołku Skartarisu przybladły.
Niebieskawy poblask, oświetlający niebo nad kraterem, czynił z nas wszystkich
trupioblade postaci, z głębokimi cieniami pod oczyma.
- Pięć minut - skonstatował pułkownik, spojrzał na mnie pytająco, a kiedy nie
przejawiłem najmniejszej ochoty opuszczenia swojego głazu, skinął na pilota,
który ostrożnie złożył swoje pismo i dołączył się do policjanta i wojskowego.
- Rozbroić i wyprowadzić! - rozkazał pułkownik.
Z tym rozbrojeniem to nie będzie takie trudne - pomyślałem - nie ma nam bowiem
co zabrać. A wyprowadzić - no cóż, długo chyba nie będziemy walczyć
z pistoletami maszynowymi.
Właśnie zamierzałem skrócić front i cofnąć się do przedsionka Dziury Świętego
Patryka, gdy za mną, dość daleko w głębi jaskini, rozległ się krzyk Bjelkego:
- Jyrry, na ziemię. Zaraz wybuchnie!
„Dynamit Leifa” - przemknęło mi przez myśl.
- Down! - ryknąłem i jak długi runąłem między głazy.
Pilot i policjanci rozsądnie poszli natychmiast za moim przykładem.
Radiometrysta spoglądał nic nie rozumiejąc. Mając słuchawki na uszach nie
słyszał mojego okrzyku. Wreszcie zrozumiał i już miał paść na ziemię, ale
pułkownik powstrzymał go wściekłym głosem i ostro nakazał podnieść się dwu
pozostałym. Zanim zdążyli wykonać rozkaz, w jaskini rozległ się ogłuszający
wybuch. Nad głową gwizdnęły mi kamienie, wyrzucone siłą eksplozji i w jednej
chwili całe wejście do jaskini przysłonił kurz i duszący żółty dym.
Teraz oczywiście i pułkownik padł na ziemię. Zachował zimną krew i przytomność
ducha - muszę mu to przyznać. Natychmiast po wybuchu podniósł się, otrzepał
starannie mundur, zawołał swoich ludzi, wsiadł do helikoptera i odleciał. Nas
nie zaszczycił już nawet spojrzeniem.
Ledwie helikopter uniósł się nad ziemię, rzuciłem się do jaskini szukać
Bjelkego. Szedłem na oślep w dymie i prochu, nie zwracając uwagi na
promieniowanie. Nagle zderzyliśmy się: szedł mi naprzeciw, czarny na twarzy,
potrząsając głową, jak pływak, któremu woda dostała się do uszu.
- Jyrry, człowieku, to ci dopiero była draka, co? A ja wysadziłem tylko jeden
ładunek! Za bardzo skróciłem lont. Ładunek wybuchł wcześniej niż się
spodziewałem. Ledwie zdążyłem ukryć się za jakąś skałą. A co z pułkownikiem?
- Nie ma go tu. Odleciał.
- Co powiedziałeś? Mów głośniej!
- Nie ma go tu! - wrzasnąłem do ucha ogłuszonemu dynamitardowi.
Skinął głową.
- Pierwsza runda dla nas. Teraz zacznie się druga.
I rzeczywiście wyglądało na to, że druga runda zacznie się lada chwila. Wybuch
słychać było oczywiście i widać z wierzchołka Skartarisu, skąd natychmiast
rzuciły się biegiem drobne postaci, ślizgając się po lodowych polach i skracając
sobie drogę bezpośrednio w dół, gdzie tylko pochylenie stoku na to pozwalało.
Kiedy helikopter uniósł się w powietrze i stało się jasne, że wybuch nie był
zamachem na delegację z Keflavik, widocznie zwolniły ruchy, zakłopotane.
Tak przynajmniej to sobie tłumaczyliśmy. Nie widzieliśmy na tę odległość, że
ludzie na szczycie Skartarisu spoglądają w dół na drogę, że oficerowie
pospiesznie i ze wzburzeniem wydają rozkazy, że oddział policji islandzkiej
rozwija się w rzadką tyralierę, zamykając jedyną w jakimś stopniu dostępną drogę
dojścia na okrągły grzbiet kraterowego wału wokół Sneffelsu.
Tego wszystkiego nie mogliśmy, rzecz jasna, widzieć, ale że coś się dzieje, było
zupełnie oczywiste.
„Druga runda” opóźniała się. Żołnierze i policjanci ze szczytu Skartarisu zeszli
ledwie do połowy zbocza - obserwowałem to, podczas gdy Bjelke przygotowywał
w jaskini ładunek, zdolny tym razem naprawdę zawalić cały przedsionek Dziury -
potem zdawało się, że ich odwołano. Niektórzy wracali pospiesznie, inni znów
zatrzymywali się w grupkach, patrząc w naszym kierunku.
- Bjelke - krzyknąłem za siebie, w głąb jaskini - coś się dzieje. Na górze
panuje jakieś zamieszanie. Tylko nie odpal tego zaraz.
- Nie bój się. Będę uważał. Ale co pewność, to pewność. Nie mam jak ty tej
niezachwianej wiary w cudowną potęgę czerwonych czasopism i wolę przygotować
dynamit.
- Poczekaj no tylko, to czerwone pismo cię przekona! - odciąłem się w chwili,
kiedy na szczycie pojawił się cały szereg nowych postaci, jedna obok drugiej,
które jakby trzymając się za ręce wybiegały pionowo wprost z drogi aż pod
Skartaris. Wzdrygnąłem się: posiłki. Ale nie - ci ludzie machali rękoma
i wołali, tak że aż tu, do nas, dochodziły z dołu przytłumione głosy.
- Bjelke, chodź tu prędko! Bjelke!
- Co się stało?
- Nie wiem. Dlatego chcę, żebyś tu przyszedł.
Bjelke wynurzył się z jaskini, mrużąc oczy w oślepiającym świetle, i spojrzał
w górę, gdzie właśnie w tej chwili wzbiło się w niebo stado białych gołębi. Nie,
to nie były gołębie, ale ulotki, które ze szczytu Skartarisu ktoś pełnymi
garściami zrzucał na zbocza krateru. Widzieliśmy, jak niezdecydowane postaci,
które przed chwilą zatrzymały się w pół drogi do nas, zbierają je. Kilka z nich
wiatr zrzucił na stok nie opodal.
- Poczekaj, Bjelke, pójdę tam - powiedziałem i zamierzałem wczołgać się na
pierwsze głazy zwaliska pod stokiem, kiedy ziemia zaczęła się pode mną
przedziwnie kołysać.
- Znowu coś leci... albo zaczyna działać wulkan Skartaris... schowaj się -
powiedziałem nieposłusznym językiem i usiłowałem utrzymać równowagę. Bjelke
chwycił mnie od tyłu za ramiona.
- Co się stało, Jyrry? Odpocznij sobie, usiądź, o tak...
Oparł mnie jak lalkę o głaz i sam ruszył po ulotkę. Ziemia uspokajała się
powoli, minęło też to paskudne uczucie mdłości i zbliżających się torsji. Skądś
rozległy się dźwięki kapeli - wie pan, panie redaktorze, takiej czeskiej kapeli,
Bóg wie skąd się tu miała wziąć i kto tak ofiarnie wlókł się tu po skałach
z leśnymi rogami, trąbami, bombardonem i bębnem.
Na wargach zjawiły się wiersze:
Ach, Czechy - piękna ziemia miła -
w karczmie ukryte wygrywają,
w karczmie, co się przed wzrokiem skryła,
ach, Czechy - piękna ziemia miła -
Czechy, najcudowniejsze w maju.
Na Boga, czyj to utwór? Nezvala, Halasa, Hrubina? Z wysiłkiem usiłowałem sobie
przypomnieć (ziemia znów lekko zadrżała, ale ja nie zwróciłem na to uwagi, tylko
mocniej chwyciłem się głazu) i nagle uświadomiłem sobie, że Bjelke jest znowu
przy mnie z kartką zadrukowanego papieru i coś ze wzruszeniem czyta.
„Sława nauki naszej młodej republiki... przyspieszyć rozwój ludzkości o całe
stulecia albo cofnąć go wstecz... odpowiedzialność narodu... wzywamy do
natychmiastowego marszu pokoju na górę Sneffels, czego nam, wolnemu narodowi
niezawisłej republiki, nikt nie może zabronić... Wzywamy wszystkich studentów
i uczonych, robotników i marynarzy, przedstawicieli narodu w Althingu... wzywamy
artystów, każda minuta jest droga... ocalcie uczestników najwspanialszej
wyprawy, jaka kiedykolwiek na świecie była podjęta... nie pozwólcie zniszczyć...
kierowcy autobusów, właściciele samochodów ciężarowych...
Kiedy kołysanie na chwilę ustało, zdołałem przeczytać w nagłówku dużymi literami
„Thjodviljin”. Aha, wydanie specjalne... I znów w lodowatym powietrzu odezwała
się kapela... Tylko gdzie się, u diabła, ukryła?
- Oto masz, Bjelke, cudowną potęgę czerwonych czasopism... To, mój chłopcze,
właśnie to: nie stać samotnie. Wiesz, Bjelke, nie stać po prostu samotnie. Na
tym to właśnie polega - powtórzyłem uparcie i popatrzyłem na tłum ludzi, który
dotarł już niemal aż do nas. Nie były to już postaci żołnierzy i policjantów -
chociaż i ich rozpoznaliśmy w pochodzie (teraz to już naprawdę był
najprawdopodobniej pochód) - szli razem z innymi, z karabinami odrzuconymi na
ramię, pomagając sobie nawzajem na trudniejszych przejściach. A kapela, kapela
im przygrywała, lecz wciąż nie było jej widać...
- Jyrry! - Bjelke chwycił mnie za rękaw, omal go nie odrywając. - Widzisz, ile
ludzi przyszło po nas? Cały Reykjavik... uniwersytet... tam idzie rektor...
A ten w swetrze w kratę to przecież profesor Sörenssen, no wiesz, ten, który
napisał do nas list o runach...
- I marynarze - mówiłem z trudem. - Widzisz marynarzy, Bjelke? Piękni są, co? Ja
bardzo lubię marynarzy. I słuchaj - pochyliłem się ku niemu konfidencjonalnie -
gdzie właściwie gra ta kapela?
- Jaka kapela, Jyrry?
- Nie zadawaj głupich pytań, proszę cię bardzo. No przecież ta kapela. Przecież
słyszysz: traratatata, trara...
Dlaczego ten Bjelke tak dziwnie na mnie patrzy?
Pochód dzieliło od nas na dnie krateru zaledwie kilkaset metrów. Najzręczniejsi
przeskakiwali już z głazu na głaz i biegli do nas, ale Bjelke nie zwracał na
nich uwagi i patrzył wyłącznie na mnie, jakby to we mnie było coś szczególnie
interesującego. No - może rzeczywiście było. W krótkim przebłysku pełnej
świadomości zobaczyłem Bjelkego tak, jak w istocie wyglądał: bladego jak ściana,
zarośniętego, brudnego, straszliwie obdartego i wychudłego. „Ja chyba wyglądam
tak samo” - pomyślałem. Para włóczęgów w łachmanach będzie witać dostojników
uniwersyteckich i pięknych marynarzy.
Nagle z błękitnego, bezchmurnego nieba zaczął padać śnieg. Pomiędzy mnie a świat
spadła biała kurtyna. Wszystko zniknęło w wirowaniu płatków śniegu, które -
rzecz dziwna - nie chłodziły, ale przyjemnie grzały. A kapela była już niemal
tu, grała, wygrywała: trara, ratta. Chciało mi się tańczyć. Puściłem się głazu.
- Jyrry, na miłość boską, Jyrry! - wołał gdzieś za płatkami śniegu Bjelke
i nagle wszystko zawirowało, po czym świat rozpłynął się bez reszty w nicości.
No, a potem, panie redaktorze, obudziłem się w szpitalu. Przy łóżku siedzieli
Alena i Bjelke, który także miał na sobie szpitalny szlafrok.
DOKTOR BJELKE, KIEDY JUŻ WSZYSTKO DOBRZE SIĘ SKOŃCZYŁO
Kiedy już chcąc nie chcąc staliśmy się sławni - a proszę mi wierzyć, panie
redaktorze, nie jest to wcale szczególnie przyjemne i nie radzę panu
kiedykolwiek o to zabiegać - kiedy nasze zdjęcia, te uczciwe, cywilne,
sporządzone przez pannę Alenę, i te gangsterskie, sporządzone przez
fotoreporterów w kraterze, przebiegły cały świat - nikt się już nie odważył
powiedzieć nam prawdy: to znaczy, że nasza wyprawa była przedsięwzięciem
diabelnie ryzykownym i że jedynie cudem skończyła się tak szczęśliwie.
Na piąty chyba dzień, kiedy już całkowicie przyszedłem do siebie po kryzysie
nerwowym i fizycznym - Jyrry wtedy jeszcze spał, i to spał jak Śpiąca Królewna
(przypuszczam, że wy, Czesi, także tę baśń znacie, prawda?) - przyszedł do mnie
ordynator kliniki, w której obaj z Jyrrym leżeliśmy, profesor Thordarsson.
Usiadł przy łóżku ze stosem gazet z informacjami o naszej wyprawie i odczytywał
monotonnym głosem drukowane większymi czcionkami tytuły, jakby sumował
poszczególne pozycje: choroba popromienna, brak snu, sensacyjna wspinaczka po
północnej ścianie Sneffelsu, wędrówka podczas mistouru do krateru, zejście
Dziurą Świętego Patryka, kolejna dawka promieniowania, nieustanne podniecenie
nerwowe, pragnienie, brak pożywienia, i znów promieniowanie podczas powrotu,
znowu pragnienie, znowu brak snu...
- Niech pan posłucha, Bjelke, wie pan, czym jesteście? - spytał w końcu ze
zmarszczonymi brwiami. - Pan i doktor Kamenik?
Wolałem nie zgadywać - myślałem, że nas profesor Thordarsson zakwalifikował jako
dwóch wariatów, ale, niestety, tak nie było. Położył mi gazetę na kołdrze - po
raz pierwszy przez cały ten czas, gdyż dotychczas surowo zakazywał nam
jakiegokolwiek wzruszenia i pod - niecenia - poprawił mi trochę poduszkę,
z czego wywnioskowałem, jak bardzo jesteśmy: Jyrry, Alena, Leif i ja sławni,
popatrzył na mnie surowo, a w końcu mi wyjawił:
- Jesteście dwoma prawdziwymi mężczyznami.
Przyjąłem wyrazy uznania z zakłopotaniem i natychmiast po wyjściu profesora
rzuciłem się niecierpliwie na gazety. Co się dzieje ze Sneffelsem? Czy nasz trud
nie poszedł na marne?
Ledwie przeczytałem pierwszą stronę, miałem zamiar wyskoczyć spod kołdry
i potrząsnąć Jyrrym, leżącym na sąsiednim łóżku, bladym, ale oddychającym
regularnie. Nie było to daremne, niepotrzebne i głupie bohaterstwo.
Cały okręg wokół góry Sneffels został objęty przez narodowy rezerwat islandzki
pod patronatem uniwersytetu w Reykjavik., Rząd nasz zwrócił się do wszystkich
narodów świata z apelem o współpracę w kompleksowym badaniu labiryntu jaskiń -
skoro tylko młody fizyk, inżynier Borgland, pobieżnie zweryfikował prawdziwość
naszych informacji. Inżynier Borgland został także na kierowniczym stanowisku
pośród pracowników prowadzących badania, których postęp miała kontrolować
mianowana przez rząd komisja międzynarodowa.
O pretensjach Keflaviku do góry Sneffels i o stacji radarowej już się nie
mówiło. Jak wynikało z informacji, inżynier Borgland zabrał się do pracy z całą
energią. Korzystając z dokładnych informacji Leifa, uzupełnionych zdjęciami
i szkicami, zszedł w towarzystwie dwóch doświadczonych przewodników górskich do
Dziury. Leif, który oczywiście proponował swoją kandydaturę, został
niemiłosiernie odrzucony przez komisję lekarską ze względu na napromieniowanie,
jakiemu w minionych dniach uległ. Tygodnik „Życie”, wychodzący w Reykjavik,
odrzucenie to dowcipnie skomentował: „Rząd Islandii w najbliższym czasie -
natychmiast po zakończeniu wstępnych badań naukowych - udostępni pomieszczenia
podziemnego labiryntu wszystkim naszym obywatelom i gościom zagranicznym -
z jednym tylko wyjątkiem: właściwych odkrywców. Grupa specjalistów, lekarzy
i fizyków atomowych, podczas całonocnego posiedzenia już na początku prac
badawczych ustaliła zasady wyboru kandydatów z setek tysięcy, którzy już dziś
zgłaszają się dobrowolnie do prac specjalistycznych i pomocniczych. Zasada numer
jeden: nikt, kto w minionym roku miał jakiś kontakt z radioaktywnością, nie może
przekroczyć wejścia do Dziury Świętego Patryka... Biedni odkrywcy będą więc
skazani na informacje kroniki filmowej i telewizyjnej...”
Zadaniem wyprawy Borglanda było zainstalowanie systemu oświetleniowego
i jednocześnie zmniejszenie niebezpieczeństwa radioaktywności w miejscach
krytycznych. Wizerunek ptaka znajdujący się tuż pod otworem Dziury został
zakryty płytą ołowianą i poduszką z masy plastycznej, pochłaniającą neutrony,
pozostałe miejsca przysłonięto folią z laminatu i farbami antyradiacyjnymi.
Pierwszy z ptaków w przedsionku jest właśnie poddawany szczegółowej analizie. Za
kombinowaną osłoną, ochraniającą pracowników, którzy zmieniają się co kwadrans,
urządzono doskonale wyposażone laboratorium radiologiczne, gdzie nie brakuje
nawet „sztucznych rąk”, dostarczających narzędzi i najrozmaitszych próbek
w bezpośrednie pobliże wizerunku i oddzielających przy pomocy karborundowych
i diamentowych pilników drobniutkie cząstki białawego metalu do dalszej analizy.
Wyniki badań nie zostały jeszcze opublikowane, według wstępnych wypowiedzi
komisji naukowej idzie tu jednak o metal nie występujący gdzie indziej na kuli
ziemskiej, nie znany dotychczas i niezwykle interesujący, którego właściwości,
jak się wydaje, przyczynią się w poważny sposób do głębszego poznania budowy
materii jako takiej.
Na razie udostępniono badaczom drogę aż do podziemnego jeziorka „Listu Verne'a”.
Obecnie grupa górników pracuje nad poszerzeniem dostępu od strony morza, aby
można było wygodniejszą drogą przetransportować instrumenty naukowe i inne
narzędzia w możliwie najbliższe sąsiedztwo przedziwnych telewizorów. Inżynier
Borgland oświadczył, że badania nie będą dalej prowadzone, dopóki nie zostanie
dokładnie zbadana istota Czarnej Ośmiornicy, owego potwora zgodnie opisywanego
przeze mnie i Jyrrego, i grożące z jej strony niebezpieczeństwa. Zdecydował się
na przetransportowanie w elementach na galerię skalną w pobliżu telewizorów
rodzaju jakiejś „twierdzy” ze stalowych płyt pancernych, pokrytych warstwami
izolacyjnymi ołowiu i gumy, z której to twierdzy ma zamiar podjąć próbę bardziej
szczegółowej obserwacji potwora.
I tak dalej, i dalej. Gazety były tego pełne, redaktorze, i to nie tylko nasze,
ale wszystkie: europejskie, amerykańskie, w ogóle wszystkie. Dziennikarze
prześcigali się w sensacyjnych przypuszczeniach co do Czarnej Ośmiornicy,
latającego talerza, białego metalu, figur w Błękitnej Grocie i w zależności od
fantazji i temperamentu umieszczali ojczyznę międzyplanetarnych gości na Marsie,
na Wenus i na innych oddalonych planetach obcych układów gwiezdnych.
- Wie pan, co sprawiło mi największą radość? Wywiad z żołnierzykiem, który stał
na wierzchołku Skartarisu w chwili, kiedy startował latający talerz. Zdrowy był
jak rydz i jeśli mu czegoś brakowało, to prawdomówności.
Skoro tylko ziemia drgnęła, zmykał, że aż się kurzyło, ale reporterowi „New York
Herald Tribune” mimo to udzielić raczył informacji o pięknych płowowłosych
istotach, które życzliwie skinęły pozdrawiając go z kosmicznego pojazdu.
Szczerze mówiąc - nie był to nawet najidiotyczniejszy wymysł spośród wszystkich,
a uczestniczyli w ich wymyślaniu nawet uczeni o głośnych nazwiskach.
No, poczekamy, redaktorze, prawda? Skończyła się, aby się tak wyrazić,
pionierska, zdobywcza era Sneffelsu, którą zapoczątkował przed trzystu laty Arne
Saknussem, którą kontynuował przed stu laty Jules Verne, a którą my właściwie
zakończyliśmy. Teraz nastąpi cierpliwe, mrówcze zbieranie, wartościowanie
i próby odkrycia prawidłowości. Niemal zawsze bywa tak w dziedzinie nauki... Ale
jestem zadowolony, że byliśmy przy tym... Wierzy pan? Ja, Jyrry, Leif i Alena,
zupełnie zwyczajni ludzie. Zresztą - zupełnie zwyczajni ludzie w większości
wypadków decydują o losach świata.
I tak być powinno. Nie sądzi pan, panie redaktorze?
Część trzecia
ZNOWU W PRADZE
DRUGA I OSTATNIA KAWA U DOCENTA HOLUBA
Podczas tej wizyty nie padał już śnieg i studenci, wychodzący z gmachu, gdzie
mieszczą się instytuty wydziału lekarskiego, koło Albertowa, nie byli podobni do
śniegowych bałwanków. Bo przecież upłynął tymczasem szereg tygodni, podczas
których odwiedziłem Islandię, poznałem przynajmniej margines widowni akcji VAI,
porządkowałem, i klasyfikowałem swoje notatki i taśmy magnetofonowe i starałem
się o materiał ikonograficzny jako uzupełnienie tego sprawozdania. W powietrzu
czuło się przedwiośnie, które nieuchronnie dotrze i tu: dymem lokomotyw
i chmurami spalin. Z błotnistych zboczy nad Instytutem Higieny i z kortów
tenisowych, położonych po obu stronach schodów wiodących na Karlin, gdzie
mieszkają ostatnie praskie kuny, dobiegał zapach ziemi, wilgotnego piasku
i jeszcze czegoś tak cudownie nieokreślonego, że chociaż nie było akurat
specjalnie ciepło, okna gabinetu docenta Holuba, kierownika Laboratorium
Astrobiologicznego, otwarte były na oścież: na słoneczne popołudnie pod
błękitnym niebem, wyższym i piękniejszym - w przedwiosennej Pradze - niż
gdziekolwiek indziej na świecie.
Docent Hołub powitał mnie z otwartymi ramionami, to znaczy, mówiąc szczerze
i skromnie, z otwartymi ramionami powitał teczkę, w której przywiozłem mu
z Reykjavik rzadkie oryginalne fotografie, kroniki filmowe, nie opublikowane
dotychczas sprawozdania z posiedzeń poszczególnych sekcji komisji, wycinki
z prasy codziennej i specjalistycznej oraz listy czeskich i słowackich uczonych
biorących udział w badaniu jaskini pod górą Sneffels. Ja byłem tylko jakimś
niezbędnym dodatkiem.
Ale nie chcę być wobec niego niesprawiedliwy - chociaż miał mnóstwo pracy
i płonął zrozumiałą ciekawością przejrzenia nowych materiałów z mojej teczki,
bardziej niż życzliwie poświęcił mi swój czas i znowu - przy czarnej kawie -
pozwolił mi zamknąć dla was, czytelnicy naszego pisma, całą historię VAI, tak
jak się ona nam dzisiaj przedstawia.
Przyp. red.
- A więc przede wszystkim, panie docencie, skąd przybyli na Sneffels owi goście?
- Chce pan poznać aktualną przyjętą ogólnie opinię czy też moje osobiste
poglądy?
- I to, i to. Najpierw, jeśli pan pozwoli, ową przyjętą ogólnie opinię.
- Ojczyzny istot, które celowo - to nie ulega wątpliwości - zostawiły swoje
ślady w jaskiniach Sneffels, nie udało się dotychczas z całą pewnością określić.
Szczegółowe badania wyłączyły przypuszczenie, że mogło tu chodzić o odznaczające
się wysoką dojrzałością istoty z tej Ziemi, o mieszkańców Atlantydy, jak
przypuszczał w swoim liście Jules Verne, czy też o jakiegoś genialnego kapitana
Nemo, samotnie tworzącego w odosobnieniu swoje podziemne królestwo. Materiały
znalezione w jaskiniach są niewątpliwie pochodzenia pozaziemskiego. Metal,
z jakiego sporządzono wizerunki ptaków, jest pierwiastkiem pokrewnym szeregowi
ziemskich transuranów, ale o typie, jakiego dotychczas nie udało się na Ziemi
uzyskać nawet przy pomocy najbardziej intensywnego bombardowania pierwiastków
ciężkimi jądrami w cyklotronach.
Jeszcze bardziej interesujące są figury, to znaczy materiał, z jakiego są
sporządzone. Podobny jest do szczególnie twardej gumy, ale podczas analizy
chemicznej stwierdzono, że materia ta nie jest zwyczajnego pochodzenia
organicznego, że niemal zupełnie nie zawiera węgla, który - jak pan wie - jest
podstawowym elementem wszystkich związków organicznych, a więc i - oczywiście -
zarówno naturalnej, jak i sztucznej gumy. Podstawą materiału, z jakiego
sporządzono figury, jest niezwykle skomplikowany związek krzemowy o tak złożonym
układzie atomów krzemu, że pierwsze sprawozdanie ogłoszone przez grupę
chemiczno-fizykalną przyjęła specjalistyczna opinia światowa jako żart prima
aprilisowy. Nikt nie chciał uwierzyć, że krzem może wytwarzać struktury,
przewyższające swoją złożonością związki węgla, ponieważ nie zostały przedtem na
Ziemi ani stwierdzone, ani też sztucznie stworzone. Dzisiaj nie potrafimy
stworzyć nawet najprostszego choćby białka, a samo badanie skomplikowanej
struktury białek i nukleoproteidów, tych kamieni węgielnych życia, dopiero
w ostatnich latach osiąga stan zapowiadający osiągnięcie celu. Najbardziej
interesujące w tej całej sprawie jest oczywiście to, że nie szło wcale o materię
ożywioną, ale wyłącznie o jakiś sztuczny związek służący jedynie do mechanicznej
reprodukcji kształtu mieszkańców Ziemi.
Równie „nieziemską” budową odznaczają się urządzenia projekcyjne. Ze względu na
niebezpieczeństwo uszkodzenia, przy demontażu raczej nieuniknione, nie zostały
dotychczas szczegółowo zbadane. Są to, jak pan z pewnością już wie, panie
redaktorze, naprawdę, urządzenia projekcyjne - okno w Grocie Figur jest rodzajem
jakiejś „telewizji przemysłowej”, a nie oknem, jak przypuszczali członkowie
grupy doktora Kamenika. Między grotą a zewnętrznym zboczem Sneffelsu znajduje
się bowiem skała grubości około dwustu metrów. Nadzieje na przebicie okna przy
pomocy dynamitu nie mają wciąż poważniejszych szans realizacji. Dotychczas nie
udało się elektronikom ani alpinistom znaleźć położenia urządzeń odbiorczych,
skierowanych na Bredifjord, skądś - sądząc po kącie fotografowanego obrazu -
z dolnej części zbocza góry Sneffels. Najprędzej zbadane zostanie - nawet za
cenę uszkodzenia - urządzenie obrazowe nad tablicą z wyrytymi symbolami atomów
poszczególnych pierwiastków. Obraz na nim już dzisiaj się nie porusza, wprost
przeciwnie: z wolna blednie: był z górą tysiąc razy fotografowany, badany,
mierzony i już od kilku miesięcy znajduje się w centrum uwagi astronomów
z całego świata. Przedstawia bowiem tarczę Marsa O średnicy 42 centymetrów, co
było dla astronomów dotychczas nieziszczalnym i nierozsądnym marzeniem.
Największe teleskopy świata, na przykład olbrzym na Mount Palomar
o pięciometrowym zwierciadle, rzuca na płytę fotograficzną obraz Marsa jako
tarczę o średnicy - niech pan zgadnie, jakiej, panie redaktorze? - akurat 3,6
milimetrów. Powtarzam milimetrów, nie centymetrów czy decymetrów! W 1956 roku
udało się Sturmowi i Wilsonowi, pracownikom Obserwatorium Lowella, przy pomocy
urządzeń aparatu telewizyjnego powiększyć obraz Marsa do 10,5 milimetrów,
oczywiście kosztem poliniowania obrazu. Teraz wreszcie astronomowie dostali do
rąk nie miniaturowy niewyraźny obrazek, ale obraz, który wytrzyma powiększenie
do średnicy kilku metrów i przyniesie ogromne mnóstwo materiału, którego
opracowanie naukowe potrwa długie lata. Sądząc po obrazie Marsa, umieszczonym na
płaszczyźnie projekcyjnej w bezpośredniej bliskości obrazu Ziemi, można by
przypuszczać, że „adresem domowym kosmicznych gości jest Mars - co zresztą
twierdzi cały szereg uczonych, popularyzatorów i entuzjastów. Swój osobisty
pogląd ujawnię panu, jeśli pan pozwoli, nieco później.
Najbardziej interesującego materiału dostarczyło trzecie urządzenie na galerii
jaskini Czarnej Ośmiornicy, jak ją się dzisiaj zazwyczaj nazywa. Cały program
jest dłuższy, niż sądzili doktor Kamenik i doktor Bjelke, trwa około dwóch dób
i jego części następują po sobie w zmiennej kolejności. Dopiero teraz
przystąpiono do prób rozszyfrowania zasadniczych części - stwierdzono na
przykład, że również iskrzenie na ekranie jest widocznie elementem składowym
informacji, być może jakimś rodzajem pisma, któż wie?
No i oczywiście sama Czarna Ośmiornica znajduje się poza wszelkimi podejrzeniami
ziemskiego pochodzenia.
- Panie docencie, skoro już jesteśmy przy Czarnej Ośmiornicy, to co się
właściwie teraz z nią dzieje?
- Inżynier Borgland ją oswoił. Schodzi w głąb i pojawia się, ilekroć ją o to
poprosi.
- Pan żartuje, panie docencie!
- Ależ wcale nie. Czarna Ośmiornica bardzo czule reaguje na każdy błysk światła
w jaskini, jeśli pojawi się w ściśle ograniczonym i przez Borglanda wyznaczonym
odcinku galerii. Wynurza się, zapewne dokonuje zdjęć intruza, i znów znika.
Oczywiście, jeśli używam określenia „dokonuje zdjęć”, posługuję się ziemską
terminologią dla określenia nieziemskiego działania. Wydaje mi się mianowicie,
że promieniowanie radioaktywne, które zawsze przez bardzo krótki okres czasu -
mniej więcej jedną dziesiątą sekundy - wysyła w kierunku źródła światła, ma za
zadanie sfotografowanie przy pomocy nie znanego dotychczas mechanizmu
przedmiotów znajdujących się na drodze promieni. Tak przynajmniej twierdzi
Borgland.
- Ależ to niewiarygodne! Jakże zwierzę może fotografować?
- Zwierzę? Kto mówi o zwierzęciu? Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa Czarna
Ośmiornica jest maszyną.
No tak. Czemu pan patrzy z takim zdziwieniem, panie redaktorze? Myśli pan, że
w całym wszechświecie maszyny muszą się składać z kółek, dźwigni, wałów
napędowych i Bóg jeden wie z czego jeszcze? Że muszą być wykonane ludzkimi
rękoma w fabrykach? Skądże znowu. Wysoce skomplikowane aparaty zdolne są
wytwarzać podobne do siebie potomstwo, a nawet udoskonalać je, co zresztą jest
faktem współczesnej cybernetyce ziemskiej bardzo dobrze znanym i wcale nie tak
zaskakującym. Zresztą praca, jaką Czarna Ośmiornica wykonuje, jest ogromnie
prosta: impuls świetlny - wynurzenie się - skierowanie organu czy, jeśli pan
chce, urządzenia wysyłającego promienie we właściwą stronę, krótkie naświetlanie
i być może manewry, jakich dotychczas nie znamy, być może gromadzenie zdjęć -
i opuszczenie się w głąb. Inżynier Borgland przypuszcza, że uderzenie prądu
elektrycznego, które poraziło doktora Kamenika, nie było umyślnym albo też
zawartym w programie automatu atakiem, ale nieszczęśliwym wypadkiem.
Jeśli idzie o doskonałość Czarnej Ośmiornicy, to niech pan, drogi panie
redaktorze, pójdzie popatrzeć na dwa fotonowe żółwie: Elsę i Córę inżyniera
Waltera i Graya, szukające cienia, ładujące w odpowiednim miejscu swoje
akumulatory słoneczne albo też „karmiące się” bezpośrednio z kontaktu
elektrycznego, który same znajdują. Niech pan pójdzie popatrzeć na mysz
Shannona, szukającą drogi poprzez labirynt i uczącą się na własnych błędach, tak
że po kilku próbach ten twór z kółek, drucików i urządzeń cybernetycznych
bezbłędnie przebywa najbardziej skomplikowane labirynty. Niech pan poczyta coś
niecoś o perceptronie, maszynie, która umie mówić i czytać i przy której zresztą
pomocy grupa psychologów i cybernetyków usiłuje rozwiązać owe zagadkowe
informacje w postaci iskrzenia i błyszczących punktów.
- A więc pan, panie docencie, myśli, że Czarna Ośmiornica nie dorównuje swoim
poziomem technicznym, jeśli oczywiście jest maszyną, poziomowi ziemskiej
techniki? To oczywiście jest...
- Chwileczkę, panie redaktorze, i proszę się nie gniewać, że przerywam panu
w pół zdania, ale czynię to dlatego, aby ustrzec pana od błędu... Czarna
Ośmiornica jest przede wszystkim nie zbadaną jeszcze tajemnicą, chociaż Borgland
przy pomocy zmieniających się stale naukowców wielokrotnie już ją sfotografował,
sfilmował, zmierzył i Bóg jeden wie, co jeszcze z nią zrobił... Prócz tego jest
to maszyna o ograniczonym programie, nie wymagającym specjalnie skomplikowanych
urządzeń. To oczywiście nic nam nie mówi o technicznym poziomie gości spoza tego
świata.
Mimo to jednak jest w tym coś, o czym pan właśnie mówił. Wie pan, absolutna
większość autorów powieści utopijnych przedstawia pozaziemskie cywilizacje,
jeśli jej przedstawiciele odwiedzą Ziemię, jako prawdziwe cuda, nieporównanie
doskonalsze niż wszystko to, co ludzkość nie tylko zdołała stworzyć, ale co
kiedykolwiek w najbliższej przyszłości zdolna będzie stworzyć. Myślę, że
jesteśmy nie tylko niesprawiedliwi w stosunku do naszej wiedzy, ale też mylimy
się w dość istotny sposób. Jesteśmy przecież dopiero na progu badań otaczającego
nas wszechświata. Ludzkość ma dzisiaj bez wątpienia warunki zdobycia Księżyca
i pobliskich planet, poznania ich i dostarczenia szczegółowych i wiarogodnych
o nich informacji. To badanie musi być - nie potrafię sobie tego inaczej
wyobrazić - pierwszym etapem zdobycia wszechświata, to znaczy wykorzystania jego
źródeł na rzecz życia. Być może Księżyc kiedyś w przyszłości dostarczy nam
potężnych diamentów krystalicznych do wiercenia szybów głębinowych i ciągnięcia
najcieńszych drutów, z Marsa automatycznie kierowane rakiety dostarczać może
będą transporty pierwiastków radioaktywnych dla reaktorów atomowych - kto wie?
Ale badania - pierwsze wyprawy są już dzisiaj na horyzoncie i twierdzę, że
jakakolwiek cywilizacja, czy to ziemska czy marsjańska - jakakolwiek - z całą
pewnością rozpocznie te badania przy mniej więcej takim poziomie wykształcenia
technicznego, jakie my, mieszkańcy Ziemi, posiadamy w tej chwili. Nie musimy się
więc absolutnie spotykać w jaskiniach pod górą Sneffels z niezrozumiałymi
cudami, na które będziemy patrzeć - za przeproszeniem - z rozdziawioną gębą jak
dzikusy do lusterka na pokładzie karaweli Kolumba, ale spotkamy się raczej
z maszynami i śladami cywilizacji całkowicie nam wprawdzie obcej, ale - jeśli
idzie o poziom - wcale nie tak oddalonej. Rozumie mnie pan?
- Tak, oczywiście, wyjaśnia pan wszystko bardzo mądrze, ale... No, na przykład
latający talerz, tajemniczy UFO?
- Widzi pan, panie redaktorze, i pan znajduje się pod wpływem kiepskich powieści
utopijnych! „Tajemniczy” latający talerz! Dlaczego „tajemniczy”? Czy nie wydaje
się panu znacznie bardziej tajemniczy ten niewiarygodnie skomplikowany związek
krzemu wskazujący, że poza naszą Ziemią mogło się rozwijać życie -
i prawdopodobnie rozwijało się - na zupełnie odmiennej zasadzie biologicznej?
Bardzo podobny latający dysk mógłby panu dziś zaprojektować i skonstruować każdy
zdolny konstruktor lotniczy. Zgodnie z życzeniem. Albo jako pojazd unoszący się
przy pomocy jednego lub kilku śmigieł, ukrytych w korpusie, albo też o napędzie
odrzutowym. To prawda, że nie byłby to prawdopodobnie pojazd równie dobry jak
ten, który wzbił się z wierzchołka góry Sneffels, na pewno nie tak szybki i tak
stabilny - ale nic poza tym. Latający talerz ukrywa w sobie trzy inne podstawowe
zagadki:
1 Dlaczego został wypuszczony?
2 W jakim kierunku został wypuszczony?
3 Jaki miał napęd?
Pierwsze pytanie jest najłatwiejsze.
Myślę, że cały świat zgadza się na odpowiedź, że latający dysk jest dla
„odbiorcy” sygnałem, iż ludzkość osiągnęła poziom cywilizacyjny umożliwiający
ewentualne połączenie się z nią i współpracę. Jego wypuszczenie mianowicie
przekaże tam, dokąd doleci, informację, żeśmy co najmniej odkryli subtelną
strukturę materii, elektrony, protony i neutrony oraz zbadali skład naszego
świata.
Trudniejsze pytanie: dokąd zmierzał? Tu, niestety, nie można odpowiedzieć
jednoznacznie, chociaż myśliwce z bazy w Keflavik obserwowały go aż do granic
stratosfery i chociaż przez cały czas przy pomocy radiolokatorów określano jego
położenie. Kierunek początkowy odpowiada z grubsza Marsowi albo Uranowi.
- Dlaczego wciąż pan myśli tylko o planetach, panie docencie? Czy goście
przybyli do Sneffels nie mogli wystartować z innych systemów gwiezdnych?
- Drogi panie redaktorze, proszę łaskawie stać na gruncie rozumu, nie fantazji.
Do najbliższej gwiazdy - Proxima Centauri - jest trochę za daleko - mniej więcej
cztery lata świetlne. Przy szybkości 30 kilometrów na sekundę - a jest to
maksymalna szybkość, jaką mogą osiągnąć dziś nasze rakiety - goście nasi
podróżowaliby w przestrzeni kosmicznej 40 000 lat na Ziemię i następnych 40 000
z powrotem. Nie ma na razie powodu przypuszczać, że dysponują urządzeniami
wielokrotnie doskonalszymi niż my, ale załóżmy. Powiedzmy - stokrotnie.
Pozostaje więc podróż trwająca czterysta lat. Przypuśćmy, że żyją
dziesięciokrotnie dłużej niż my, jak pan widzi, panie redaktorze, wychodzę panu
naprzeciw we wszystkich możliwych kierunkach. A więc podróż trwałaby całe
aktywne życie, od dojrzałości aż po wiek starczy w ziemskim tego słowa
znaczeniu. Czy to możliwe? Być może - tak, ale naturalnie nie można zakładać, że
powtórzyliby go dla samego badania więcej niż jeden raz. A teraz liczmy dalej
i dam panu inne jeszcze fory: załóżmy możliwość wizyty z rejonów kosmosu jeszcze
bardziej odległych - do dziesięciu lat świetlnych. Tak blisko (albo jak pan woli
tak daleko) od naszego Słońca znajduje się około pięćdziesięciu gwiazd...
W idealnym wypadku, powiedzmy, każda z nich mogłaby mieć dwa zamieszkałe
satelity o cywilizacji umożliwiającej rekordowe, jeśli idzie o odległość, loty
kosmiczne. Ogółem więc od powstania życia na Ziemi, a więc - powiedzmy dla
uproszczenia - na przestrzeni miliarda lat, znalazłoby się na kuli ziemskiej sto
wypraw. Nadąża pan za mną jeszcze, panie redaktorze?
- Usiłuję.
- A więc: przeciętnie zaszczyciłaby nas jedna wizyta na dziesięć milionów lat.
Gdybyśmy więc mieli zaszczyt gościć taką właśnie w Sneffels, poprzednia
wypadłaby akurat w czasach, kiedy w trzeciorzędzie żyli pierwsi prapradziadowie
człowieka, pramałpoludy... Wierzy pan jeszcze, że to prawdopodobne?
- Nie, ale... Ale jeśli kosmiczne statki mogą się poruszać z szybkością bliską
szybkości światła?
- Wie pan, panie redaktorze, rzemiosło proroków już dawno się przeżyło, ale nie
chciałbym się mylić, wydaje mi się jednak, że tak daleko chyba nie sięgają
możliwości. Oczywiście, wierzę w rozum ludzki i postęp, ale wierzę także w prawa
fizyki i zasadę względności, która jednoznacznie udowadnia, że wraz z szybkością
rośnie zarówno ciężar, jak i bezwładność materii. Nie jest to zresztą tylko
teoria. W cyklotronach, przyspieszających ruch cząsteczek, udaje się nam w ruchu
kołowym za pomocą pola magnetycznego przyspieszyć kwanty tylko do określonej
skrajnej szybkości i na tym koniec. Materia ich wzrośnie na tyle, że nasze
środki są słabe i niewystarczające. Takie zmiany miałyby bez wątpienia bardzo
poważny, jeśli nawet nie zgubny, wpływ na życie. A prócz tego rakiety fotonowe,
napędzane promieniami światła - o takich pan myślał, prawda? - istnieją na razie
jedynie na papierze, a i tam wyglądają nieprawdopodobnie, na pewno nie
dojrzeliśmy do ich skonstruowania. Zresztą - i tu przechodzimy do trzeciego
pytania, do problemu napędu latającego dysku.
Pamięta pan jeszcze wzór: s = g/2*t2?
- Tak, chwileczkę, tego przecież uczyliśmy się w szkole...
- Oczywiście, że uczył się pan tego w szkole, redaktorze! Droga spadającego
ciała równa się połowie przyspieszenia pomnożonej przez czas do drugiej potęgi,
prawda? To przecież wzór swobodnego spadku. I - widzi pan - latający talerz
poruszał się, co zauważył już nawet kapitan Sigurdsson, oczywiście z poprawką
uwzględniającą ukośny tor lotu i opór powietrza, które zostawmy matematykom,
właśnie według tego wzoru.
- Nie rozumiem, panie docencie. Spadek swobodny do góry?
- No i widzi pan, znowu zdziwienie! I raz jeszcze mówiłby pan o tajemniczym
napędzie - a przecież nie jest on już dzisiaj dla ludzkości pod żadnym względem
niezrozumiały. W 1957 roku na odbytej w Stanach Zjednoczonych konferencji,
poświęconej zagadnieniom przyciągania ziemskiego, rozwinęła się dyskusja, która
trwa do dziś. Krótko mówiąc: część fizyków przypuszcza, że materia kryje w sobie
obok protonów, elektronów, neutronów i innych cząstek atomowych również
grawitony, nie odkryte dotychczas kwanty, które decydują o przyciąganiu i wadze
ciał. Jeśli istnieją, możliwe jest chyba poprzez ich wyeliminowanie
zlikwidowanie przyciągania, zlikwidowanie ciężaru ciał. Jest chyba również
możliwe stworzenie materii antygrawitacyjnej, która będzie na przykład odpychać
ziemię zamiast ją przyciągać. No, a jak nam się wydaje, mieliśmy z tym do
czynienia w wypadku latającego talerza i Czarnej Ośmiornicy, unoszącej się jak
balon.
My, ludzie, nie dotarliśmy jeszcze - to prawda - tak daleko, ale w laboratoriach
nasi fizycy pracują już nad tym i osiągają pierwsze rezultaty. A więc i w tej
dziedzinie, proszę mi wierzyć, drogi redaktorze, nie jesteśmy dzikusami przed
lusterkiem.
- Podziwiam pańską wiedzę, panie docencie, ale zapomnieliśmy o czymś
zasadniczym, a mianowicie o pańskim osobistym poglądzie na temat, skąd przybyli
kosmiczni goście.
- Chętnie go panu wyjawię, oczywiście zastrzegając się, że to rzeczywiście mój
osobisty pogląd, który trzeba będzie skrupulatnie przeanalizować.
- Mam wrażenie, że podał mi pan tytuł całego pańskiego reportażu - jak on brzmi
dokładnie?
- Tajemnica ślepych ptaków.
- No z tymi ptakami nie bardzo mogę się zgodzić, ale niech będzie. Znajdujemy
się od razu przy pierwszym filarze wspierającym moje przypuszczenie. Ani „ptaki”
na ekranie telewizora, ani twory podobne do podwójnych rozgwiazd nie mają
żadnego widocznego organu, który mógłby spełniać rolę oka. Reagowanie jedynie
samą skórą na bodźce świetlne, w jakie wyposażone są na przykład nasze
dżdżownice, w wypadku tak rozwiniętych i skomplikowanych organizmów nie jest ani
trochę prawdopodobne. Jaki wniosek wyprowadziłby pan z tego?
- Nie wiem.
- Nie jest to wcale trudne. Istoty te pochodzą ze świata, gdzie blask słoneczny
jest słaby albo gdzie widzialne światło słoneczne nie jest głównym rodzajem
promieniowania, gdzie nie gra praktycznie żadnej roli i nie umożliwia istotom
żywym orientacji. Możemy więc spokojnie wyłączyć z kręgu rozważań Merkurego,
przynajmniej jego stale oświetloną półkulę, Wenus i Marsa...
- A więc pan nie wierzy, że idzie o gości z Marsa? Przecież...
- Chwileczkę, zaraz wyjaśnię. Z przedstawionego powyżej punktu widzenia wchodzi
w rachubę Jowisz, otrzymujący dwudziestosiedmiokrotnie mniej światła niż nasza
Ziemia. Niech pan, panie redaktorze, spojrzy z okna przez to szkło. To szary
filtr fotograficzny, wymagający trzydziestokrotnie dłuższego naświetlenia błony
niż przy zdjęciu bez niego, czyli zniżający blask słoneczny do wartości bliskiej
stosunkom na Jowiszu. Co pan widzi?
- Nic. Mrok. No, teraz zaczynam trochę rozpoznawać kontury oświetlonych budowli,
ale bardzo niewyraźnie.
- Widzi pan, a mamy piękny słoneczny dzień wiosny.
Kolejna planeta, Saturn, otrzymuje jeszcze czterokrotnie mniej życiodajnego
blasku Słońca: krąży w przybliżeniu dwa razy dalej od Słońca: niemal dwa i pół
miliarda kilometrów. Uran i Neptun, nie mówiąc już o Plutonie, poruszają się już
w wiekuistych ciemnościach i nasze Słońce wydawałoby się z ich powierzchni jedną
z wielu gwiazd, najjaśniejszą wprawdzie, ale jedynie gwiazdą. Oczywiście, i tu
tkwi kruczek, bo ani Jowisz, ani Saturn, ani Uran nie mogą być ojczyzną takiego
życia, jakie przedstawiało się na ekranie telewizora nad skalną galerią.
- Dlaczego?
- Wszystko świadczy o tym, że rozwój życia w ojczyźnie naszych kosmicznych gości
dokonywał się gdzieś na stałej powierzchni, krótko mówiąc na lądzie. Wymienione
trzy planety mają, niestety, podobny skład jak Słońce: zasadniczym elementem ich
budowy materialnej jest prawdopodobnie wodór i inne gazy i tylko dzięki potężnym
ciśnieniom we wnętrzu gęstość przewyższa o jedną trzecią gęstość wody. W wypadku
Jowisza jest to mówiąc dokładnie 1,34. Saturn to, według „Kosmicznych pieśni”
Jana Nerudy, biedaczek składający się wyłącznie z „gazowych łachmanów” i jego
gęstość wynosi 0,69, Uran jest w lepszej sytuacji, bo ma 1,56, Neptun zaś 2,27.
Być może, krzywdzimy nasze siostrzane planety mówiąc, że mają małe, twarde
metaliczne jądro, otoczone wysoką warstwą gazów, które obserwujemy i błędnie
uważamy za właściwą planetę - ale nawet tam tego rodzaju życie nie mogłoby
istnieć.
- Teraz to już, panie docencie, w ogóle nic nie rozumiem. Wyeliminował pan
wszystkie planety, a przecież nie wierzy pan, że wizyta złożona została „przez
sąsiadów” systemu planetarnego którejś obcej gwiazdy...
- Nie dotarliśmy jeszcze do końca. Jowisz i Saturn mają swoje księżyce. Proszę,
tu ma pan fotografie: cztery księżyce Jowisza, zwane też księżycami Galileusza,
ponieważ ten sławny astronom odkrył je już w 1610 roku podczas pierwszych
obserwacji firmamentu przez lunetę. Może je pan dostrzec nawet przez lornetkę
teatralną. Pozostałe satelity - a jest ich osiem - są zbyt małe. Saturn ma
dziewięć księżyców: także niemała rodzinka, co?
- Chyba nie myśli pan, że na tak małych ciałach niebieskich...
- Małych? No, no, panie redaktorze, niech pan ich nie obraża! Trzeci i czwarty
księżyc Jowisza, Ganimed i Callisto, mają ponad pięć tysięcy kilometrów
średnicy. Są tn więc drągale wielkości Merkurego. Ganimed jest nawet o dobry
kawałek większy. Również księżyce Io o średnicy 3300 kilometrów i Europa
o średnicy 2880 kilometrów nie są karłami. A największy satelita Saturna, Tytan,
o średnicy sięgającej znów blisko 5000 kilometrów, także nie ma się co wstydzić
Merkurego.
Mam nadzieję, że żałuje pan tego określenia, prawda?
Najbardziej interesujący jest fakt, że wszystkie te księżyce mają, jak
stwierdzono, atmosferę gazową, są ciałami stałymi, prawdopodobnie dawnymi
planetami, planetoidami, które dostały się w strefę przyciągania olbrzyma
Jowisza, a nawet wydaje się, że w ich atmosferze dokonują się jakieś procesy
meteorologiczne, że po ich niebie przeciągają chmury (oczywiście nie takie chyba
jak nasze, złożone z pary wodnej), powstaje szron... krótko mówiąc są to
księżyce bardzo interesujące. A więc na nich mogłoby - mówię to wyraźnie:
mogłoby - powstać życie takie, jakie przedstawiło się nam pod Sneffels...
- Czy ma pan, panie docencie, jeszcze inne dowody potwierdzające pańskie
twierdzenie?
- Tak, i to niejeden. Zaraz je pan usłyszy, ale zachowajmy porządek.
A więc stosunki na satelitach Jowisza i Saturna odpowiadałyby od razu dwóm
warunkom: stała „ziemska” skorupa i brak światła słonecznego. Nasuwa się, rzecz
jasna, dalsze pytanie: jakie więc jest źródło życia w ojczyźnie przedziwnych
gości z wszechświata, jeśli nie jest nim Słońce? Słońce, jak pan wie, jest
motorem życiowym naszej Ziemi. Bez niego nie mogłyby się rozwijać rośliny, bez
roślin wyginęłyby zwierzęta roślinożerne, skazane na pokarm roślinny,
i mięsożerne, skazane z kolei na mięso roślinożernych. Życie zanikłoby.
Ucichłyby wiatry, rzeki by wyschły i martwa Ziemia krążyłaby bez celu we
wszechświecie, dopóki by nie przyciągnęła jej do swojej gorejącej paszczy jakaś
odległa gwiazda. Inne światy muszą mieć również taki „motor życiowy”,
najprawdopodobniej promieniowanie innego typu niż słoneczne. I tu przychodzi nam
z pomocą nowa dziedzina astronomii, badająca firmament nie przy pomocy lunet,
ale olbrzymich mis radioteleskopów, coraz to większych i doskonalszych. W 1954
roku dwaj amerykańscy naukowcy, Burke i Franklin, nadaremnie łamali sobie głowę
nad urządzeniem, przy pomocy którego badali siłę promieniowania radiowego
Mgławicy Kraba w gwiazdozbiorze Byka. Co chwila musieli przerywać obserwację,
ponieważ raz po raz siła uderzenia wyrzucała z łożyska pióro kreślące linię na
arkuszu rejestracyjnym. W końcu obaj zorientowali się, o co chodzi; źródłem
zakłóceń był Jowisz. Ta olbrzymia planeta, największa w całym systemie
słonecznym, jest silnym źródłem promieniowania radiowego, sięgającego dwoma
pasami daleko poza tory księżyców Galileusza. Jego źródłem są potężne burze,
miliard razy gwałtowniejsze niż nasze letnie gromobicia. Trudno to sobie
wyobrazić, redaktorze, ale tak jest. Chmury zamarzniętego amoniaku pędzą
przecież na równiku Jowisza z szybkością dwunastu kilometrów na sekundę, a więc
z szybkością rakiet kosmicznych. Podczas takich burz powstają podobnie jak na
Słońcu (Jowisz znajduje się bowiem - według najnowszych badań - na pograniczu
między gwiazdą a planetą) oprócz promieniowania radiowego także wszystkie inne
rodzaje promieniowania. Widzialne światło pochłonięte zostaje przez gęste chmury
- na księżyce jednak przenika silna wiązka promieniowania niewidzialnego,
takiego, jakie daje aparat rentgenowski, uran i inne ziemskie źródła
promieniowania. To jest - albo co najmniej może być - panie redaktorze, „motorem
życiowym” naszych gości.
- Ależ to newiarygodne! Przecież promieniowanie tego rodzaju - wprost przeciwnie
- zabija wszystko żywe, przecież...
- Ma pan rację, panie redaktorze, ale niezupełnie. Małe dawki pewnego rodzaju
niewidzialnego promieniowania sprzyjają nawet rozwojowi roślin, a niektóre
wodorosty są bardzo wytrzymałe nawet na dawki silniejsze. Oczywiście,
człowiekowi takie promieniowanie szkodzi i wybuchy jądrowe wraz z bojowymi
substancjami radioaktywnymi stanowią największe niebezpieczeństwo dla ludzkości.
A do zabicia człowieka, proszę pana, wystarczy energia promienna, która
przemieniona w cieplną równa się zaledwie małej filiżance ciepłej herbaty...
Widzi pan więc, że radioaktywność nie uszkadza tkanek i organów w tak prosty,
łatwy do wyjaśnienia sposób. Wydaje się, że w komórkach znajduje się jakaś
molekuła, powiedzmy, tarcza, która znalazłszy się w zasięgu lecącej cząstki czy
też promienia umiera, a wraz z nią cała komórka, milion razy większa. To dotyczy
życia na Ziemi, człowieka, roślin i zwierząt. Ale przecież gdzieś we
wszechświecie mogły rozwinąć się żywe organizmy, które nie tylko nie mają
w komórkach (jeśli w ogóle składają się z komórek) owej tarczy, która umiera pod
działaniem promieniowania radioaktywnego, ale wprost przeciwnie - czerpią
z niego potrzebną energię? Nie byłby to zły sposób - przecież na przykład
rośliny z całego światła słonecznego zużytkowują jedynie mniej więcej jedną
pięćdziesiątą, najaktywniejszych zaś promieni o największej energii nie są
zdolne wykorzystać, lecz wprost przeciwnie - giną pod ich wpływem.
Te pozornie fantastyczne przypuszczenia w naszym wypadku znajdują potwierdzenie
od razu w całym szeregu faktów.
A więc przede wszystkim wizerunki ptaków w Dziurze Świętego Patryka mogły
rzeczywiście spełniać rolę urządzeń oświetleniowych, lamp. To znaczy, że istoty,
które je umieściły w skale i używały ich, były nie tylko wytrzymałe na działanie
promieniowania radioaktywnego, ale używały go, tak jak my używamy światła
słonecznego: aby widzieć. To wyjaśniałoby także, dlaczego nie znajdujemy na nich
nigdzie oczu czy też podobnych organów: są po prostu ukryte w głębi, chronione
przed uszkodzeniem. Przecież promienie przenikają do nich nawet przez „naskórek”
rozgwiazdowych stworów i ślepych ptaków.
Bardzo istotnym potwierdzeniem mojego przypuszczenia są także wizerunki ludzkich
szkieletów oznaczające niebezpieczne miejsca o zwiększonej radioaktywności.
Doktor Kamenik i wszyscy jego przyjaciele wyjaśniali je sobie jako ponure znaki
ostrzegające przed niebezpieczeństwem śmierci. Myślę, że prawda będzie
zasadniczo prostsza już choćby dlatego, że goście z Kosmosu nie mogą przecież
znać przerażających wyobrażeń i historyjek łączących się z tą całkiem niewinną
częścią ciała ludzkiego: przedstawili raczej człowieka, tak jak go widzieli
w świetle promieni radioaktywnych, przenikających przez ciało jak promienie
Rentgena. W podobny sposób przedstawione są też ptaki, jak z dużą odwagą nazywa
pan te stwory. Przedziwne linie krzywe w ich rysunku w jaskini nie są - według
zgodnej opinii biologów i innych specjalistów - ornamentem, ozdobą jedynie, ale
rzeczywistym obrazem pewnych części ich ciała, jakiegoś „szkieletu”. Bardzo
proszę, niech pan łaskawie wszystkie te wyrazy opatrzy cudzysłowem - używam ich
dlatego, aby zbliżyć te rzeczy pańskim czytelnikom. Nie znaczy to, oczywiście,
że tam, skąd przybysze pochodzą, spotykamy się naprawdę z ptakami podobnymi do
ziemskich.
I po trzecie: napęd maszyn tej cywilizacji jest zupełnie inny niż nasz.
W atmosferze ojczystej planety naszych gośai z wszechświata brak tlenu, a co za
tym idzie - ognia. Silniki spalinowe, maszyny parowe - wszystko to jest im nie
znane. Rozwinęli i udoskonalili zupełnie odmienne zasady, być może wykorzystanie
sztucznej siły mięśniowej.
I to także nie jest nam tak zupełnie obce. Na wystawie światowej w Brukseli EXPO
58 w nie rzucającej się w oczy probówce umieszczony był jeden z najbardziej
interesujących przedmiotów: słabe włókienko, które kurczyło się poruszając
ciężarkiem, zależnie od tego, jaki był skład roztworu, który je opływał.
Sztuczny mięsień - rozwiązanie wielkiej tajemnicy życia... Oto gdzie, panie
redaktorze, znajduje się i dla mieszkańców tej Ziemi przyszłość techniki, niech
mi pan wierzy albo nie wierzy.
Aparaty projekcyjne są również potwierdzeniem mojego przypuszczenia. Szczegóły
obrazów ujawniły się dopiero na filmach czułych na ultrafioletowe, niewidzialne
promienie, chociaż nieznani przybysze usiłowali, jak się zdaje, przy pomocy
wprowadzenia fosforyzujących „ekranów”, przypominających telewizyjne, uczynić
obraz widzialny dla wzroku ludzkiego.
I jeszcze ostatni dowód: obraz Marsa, o którym mówiliśmy już, jest wprawdzie
bardzo dokładny i wyraźny, ale jednocześnie w dość poważny sposób różni się od
naszych fotografii tej planety. Podobny jest właśnie do zdjęć dokonywanych przy
pomocy promieni ultrafioletowych. Podkreślam - podobny. Uczeni zgadzają się, że
prawdopodobnie przedstawia planetę tak, jakby widziana była przy użyciu promieni
o jeszcze krótszej długości fal, a więc nieuchwytnych przez nasze urządzenia
astronomiczne.
- Przypomina mi pan, panie docencie, najważniejsze pytanie: dlaczego właśnie
Mars, dlaczego planeta znajdująca się tylko dwa razy dalej od Słońca niż Ziemia,
skoro pan sam umieszcza ojczyznę gości z wszechświata na Jowiszu albo też na
księżycu Saturna? Może chodziło o zdobycie całego systemu słonecznego?
- Nie. Myślę, że chodziło o ucieczkę.
- O ucieczkę?
- Tak, o ucieczkę. Niech pan posłucha.
Już w XVII i XVIII wieku zaczęły się na Jowiszu pojawiać zapowiedzi katastrofy.
W południowej strefie równikowej, dotychczas pokrytej równomiernie pasami chmur,
składających się prawdopodobnie z amoniaku, metanu i wodoru, zaczął się tworzyć
jakiś niejasny obłoczek, obiegający wokół całą olbrzymią planetę. W 1831 roku
nagle urósł, stał się dobrze widzialny. Decydujący był rok 1878, kiedy pozornie
niewinny obłoczek w jednej chwili przemienił się w „Czerwoną Plamę” o długości
50 000 km i 10 000 km szerokości, w ceglastoczerwoną formację, mknącą
z niewyobrażalną szybkością. Nie wiemy, czym jest „Czerwona Plama”, raz niemal
całkowicie niknąca, jak na przykład w latach 1915 i 1938, kiedy indziej znów
intensywna i widoczna na pierwszy rzut oka. Być może potężny kawał jakiejś
materii unoszący się w atmosferze, kto wie, czy nie ślad gigantycznych wybuchów
wulkanicznych...
W każdym razie na Jowiszu pojawiło się coś nowego o niezmiernej wielkości, co
musiało w wyraźny sposób wpłynąć nie tylko na samą planetę, ale i na jej
satelity. „Czerwona Plama” nie jest jedyną tajemnicą. W 1905 roku na Jowiszu nie
wiadomo skąd pojawiła się szara podłużna chmura, nazwana przez ziemskich
astronomów - „Welonem”, pozornie ścigająca „Czerwoną Plamę” i uderzająca w nią
w przybliżeniu co dwa lata, przyspieszająca jej ruch i opływająca ją tak jak
woda opływa kamień w korycie rzeki. I po trzecie: już cztery lata wcześniej,
w roku 1901, znowu w pobliżu „Czerwonej Plamy” pojawiła się „Wielka południkowa
perturbacja tropikalna”, znowu szybsza i - jak się zdaje - podobnie jak „Plama”
płynąca pod górnymi warstwami atmosfery, uderzająca w nią i wciąż
przyspieszająca jej ruch. Interesujące, prawda?
- Bardzo. Ale wciąż jeszcze nie rozumiem, jaki związek może mieć „Czerwona
Plama” ze Sneffels.
- Zaraz pan zrozumie. Mech pan tylko zwróci uwagę na daty, zestawione tu jakby
w tabliczce chronologicznej:
XVII i XVIII wiek - pierwsze ślady „Czerwonej Plamy”;
Schyłek XVIII wieku - trzęsienie ziemi i zaraza na Islandii;
1861 - Jules Verne znajduje ślady pobytu pod Sneffels;
1862 - satelity Marsa nie były widzialne mimo najlepszych warunków;
1877 - cały szereg astronomów odkrywa satelity Marsa;
1878 - nagła intensyfikacja „Czerwonej Plamy”;
1901 - pojawienie się „Wielkiej południowej perturbacji tropikalnej”;
1905 - pojawienie się „Welonu”;
1908 - meteoryt tunguski;
Jeśli ułoży się taką tabliczkę i zrobi użytek z wyobraźni, oczywiście mającej
mocne oparcie w faktach, które stwierdziliśmy w głębi Sneffels i przedtem, można
dojść do takiego oto na przykład przypuszczenia: inteligentni mieszkańcy
satelitów Jowisza odwiedzili w okresie przed mniej więcej 2000 laty Ziemię.
Zbudowali teras baalbecki w Antylibanie, usiłowali przekazać ludziom pewne
wiadomości, oczywiście bezskutecznie. Ze względu na szczególne warunki swojego
życia, toczącego się, jak się zdaje, przeważnie w pomieszczeniach zamkniętych
i wymagających silnych źródeł promieniowania, wybrali sobie jako bazę nie
zamieszkaną Islandię i jaskinię w głębi Sneffels. W XVII wieku pojawiła się
straszna groźba - „Czerwona Plama” - z którą nie umieli sobie poradzić. Dlatego
została wysłana na Ziemię kolejna wyprawa, która ponownie stwierdziła, że
warunki nie są dla dalszego życia tych istot przychylne, zwłaszcza że nie można
liczyć na pomoc i współpracę ludzi. Zbudowano urządzenia projekcyjne
i pozostawiono latający talerz jako znak, że ludzkość osiągnęła stopień
techniczny, odpowiadający możliwości wzajemnych kontaktów. Ta wyprawa popełniła
przy starcie bądź lądowaniu jakiś błąd: nie przewidywanym następstwem jego było
potężne trzęsienie Ziemi, które oderwało wielkie obszary Islandii od
macierzystej wyspy i otwarło paszcze wulkanów.
Oprócz tego doszło do zakażenia części wyspy materiałami radioaktywnymi -
choroba popromienna osłabiła ludność, która następnie łatwo zapadała i umierała
na zupełnie zwyczajną grypę. To, panie redaktorze, była, moim zdaniem, owa
zaraza. Z pewnością wie pan, że termin zaraza do niedawnych czasów oznaczał po
prostu niosącą śmierć chorobę bez względu na to, o jaką chorobę rzeczywiście
szło. I tak przez Europę przeszły „zarazy” - czarnej ospy, gruźlicy, grypy,
rzeczywistej zarazy, czyli dżumy, tyfusu plamistego i tak dalej.
Tymczasem na Jowiszu katastrofa przybliżała się. Około 1870 roku zostały
pospiesznie zbudowane w pobliżu najbliższej planety, Marsa, dwa sztuczne
satelity, na których osiedliła się co najmniej część mieszkańców księżyców
Jowisza. Przesiedlenie nastąpiło we właściwej chwili. W roku 1878 księżyce
ogromnej planety były już nie do zamieszkania. Doszło do próby podjęcia walki
z „Czerwoną Plamą” i zniszczenia jej. Wysłana na Jowisza wyprawa wywołała
ogromną burzę - była to „Wielka południowa perturbacja tropikalna” z 1901 roku.
W cztery lata później doszło do następnej próby. Zbudowano płaszczyznę
o milionach kilometrów powierzchni - „Welon”. Ale i tym razem walka z „Czerwoną
Plamą” okrążającą Jowisza z szybkością statku kosmicznego nie zakończyła się
sukcesem. Wyprawa, powracająca z Jowisza na Marsa, została zniszczona przy
awaryjnym lądowaniu na Ziemi w 1908 roku. Tak, panie redaktorze, meteoryt
tunguski zmierzający trasą bezpośrednio przez Sybir do Islandii... Dopiero po
wyczerpaniu wszystkich środków i prób stworzenia warunków powrotu na ojczyste
ciała niebieskie przystąpiły owe istoty do kolonizacji od dawna już gasnącego
Marsa. Plama Laookona jest pierwszym śladem widzialnym z Ziemi. Wybuch jądrowy,
widzialny z Ziemi w 1956 roku, jeśli nie był sygnałem dla Ziemi, stanowił część
niwelacji powierzchni Marsa, być może drążenia niezbędnych pomieszczeń
podziemnych.
- No i jakże się to panu podoba?
- Ogromnie - to ciekawsze niż powieść przygodowa. Jeśli założymy, że pan, panie
docencie, ma rację: czy możliwe będzie nawiązanie z tymi istotami kontaktu,
a nawet i współpracy? Większość uczonych zachowuje wobec takiej możliwości
stosunek pełen niedowierzania.
- Wydaje mi się że tak. Wie pan, nie wierzę wprawdzie w możliwość braterskiego
padania sobie w ramiona we wszechświecie, w istoty podobne jak dwie krople wody
do ludzi, a jeszcze mniej w istoty wprawdzie do ludzi niepodobne, ale za to
myślące w podobny sposób i zdolne przy pomocy jakichś cudownych cybernetycznych
maszyn elektronicznych rozmawiać płynnie z naszymi astronautami nie tylko
o pogodzie, ale i o sprawach daleko bardziej skomplikowanych. Wszystko jednak
wskazuje na to, że w wypadku istot z jaskini pod Sneffels mimo diametralnej
różnicy ich objawów życia spełnione są dwa główne, zasadnicze warunki kontaktu:
podobny rytm czasu i ruchu w czasie i przestrzeni.
- Czy nie zechciałby pan wyjaśnić tego bliżej naszym czytelnikom?
- Spróbuję. Niech pan posłucha, panie redaktorze, życie efemerydy, ściślej,
dojrzałego owada, ogranicza się do jednego dnia. W ciągu tego jednego dnia
wylęga się z larwy, dojrzewa, przeżywa okres godów, składa jajeczka i umiera.
Całe życie zgęszczone jest do kilku godzin, przebiega dziesięć tysięcy razy
szybciej niż u człowieka. Czas efemeryd biegnie więc dziesięć tysięcy razy
szybciej niż czas ludzki. Czas bakterii być może miliony razy szybciej. Ale
nawet czas ludzki nie zawsze jest identyczny. Jeden jedyny dzień rocznego
dziecka jest 1/365 jego życia, dzień dziesięcioletniego dziecka jest już
dziesięciokrotnie mniejszą częścią życia z dziesięciokrotnie mniejszą dawką
nowych przeżyć, a u mężczyzny pięćdziesięcioletniego taki sam dzień oznacza już
tylko jedną pięćdziesiątą tego, czym był kiedyś, gdy miał zaledwie jeden rok.
Niech pan nie myśli, że to moje wymysły. I tak na przykład rany, zadrapania
i otarcia małych dzieci goją się niemal w oczach, rany zaś ludzfi starych daleko
wolniej. Dziecku wydaje się, iż dzień nie ma końca, starcom zaś lata uciekają
niewiarygodnie szybko.
I na odwrót. Zna pan olbrzymie żółwie z Galapagos? Znajdują się także w praskim
ogrodzie zoologicznym. Wiek największego spośród tych zdumiewająco powolnych
stworzeń oblicza się na trzysta lat. Czas żółwi więc płynie w porównaniu
z ludzkim pięć razy wolniej.
Nadzieję porozumienia ma człowiek tylko w wypadku istot, które mają
w przybliżeniu podobny rytm czasu. Rozumie pan to przecie, prawda? A ruch
w czasie i przestrzeni? No niech pan sobie wyobrazi - a może pan to sobie
wyobrazić zupełnie dobrze - istoty, których ruch jest tak wolny jak rośniecie
drzewa albo tak szybki jak lot bąka, osiągającego na krótkich dystansach niemal
szybkość ponaddźwiękowego samolotu myśliwskiego: 1300 kilometrów na godzinę.
Ruch sam w sobie niewiele by jednak znaczył, ale jest jednocześnie wyrazem
ogólnego rytmu życia, może nawet myślenia, percepcji, tworzenia opinii i sądów.
Jest do nich przystosowany i zharmonizował się z nimi w miarę rozwoju.
Inne jeszcze perspektywy otworzył nam trzeci telewizor. Wydaje się, że
przynajmniej niektóre z istot, które mogłyby być nosicielami inteligentnego
życia, żyją, podobnie jak ludzie, życiem towarzyskim, w grupach o większej
ilości jednostek. A jest to, panie redaktorze, sprawa bardzo istotna dla
wzajemnego zrozumienia, a być może także dla możliwości kontaktu.
- Ale... ale ludzie... i bezgłowe rozgwiazdy...
- Czyżby oczekiwał pan ślicznotek z Marsa? Niechże pana nie znam, redaktorze!
Kolekcja ludzkich wyobrażeń o mieszkańcach innych planet jest humorystycznym
przeglądem naiwności, a także w pewnym stopniu ignorancji nie istniejącej
wówczas jeszcze astrobiologii.
- No, ale dosyć tego. Powróćmy do wykładu serio. Bez względu na zupełnie
odmienną - prawdopodobnie - podstawę życia gości z Sneffels - ich kształty,
a być może i „psychologia”, są zdumiewająco podobne do naszych. I to jest
właśnie źródło największej nadziei.
- Jeszcze ostatnie pytanie, panie docencie: kiedy pana zdaniem dojdzie do prób
nawiązania kontaktu?
- Gdyby doszło do tego dzisiaj wieczorem, wcale bym się nie gniewał. Już choćby
dlatego, że taka akcja wymagać będzie zapewne połączonych wysiłków całej
ludzkości, wie pan, coś podobnego jak lata geofizyczne. A takie połączone
wysiłki to właśnie przedświt czasów, kiedy wreszcie ludzie staną się ludźmi:
zjednoczonymi obywatelami naszej planety.
LIST DOKTORA BJELKE DO DOKTORA KAMENIKA
Mój drogi Jyrry, czy naprawdę ani trochę nie tęsknisz za Islandią? U nas jest
właśnie wiosna, prawdziwa, niekłamana wiosna islandzka. Powietrze jest ostre
i rześkie, trawa zielona jak szmaragd, a gęsta jak na najlepszym polu golfowym
i zupełnie już przepędziła zimę. Morze jest błękitne, jak - no, takie, jakie
morze zwykle bywa. Nie tęsknisz?
Znasz mnie - nawet we śnie nie przyszłoby mi do głowy pytać Cię, gdybym nie miał
możliwości zaproszenia. A ja ją właśnie mam! Zapraszam Cię jako współpracownika
Międzynarodowego Instytutu Kontaktów Międzyplanetarnych, który właśnie zaczynamy
budować - zgadnij gdzie? No oczywiście, w kraterze i u podnóża góry Sneffels.
Lotnisko dla helikopterów jest już gotowe, kolejka linowa ze Stąpi na Skartaris
także. Wznoszą się pierwsze mury. Obserwatorium astronomiczne, laboratorium
biologiczne, pracownie cybernetyków, psychologów i Bóg wie kogo jeszcze. Na
północnym szczycie budują właśnie ogromny betonowy fundament, podstawę pod
potężny radioteleskop, który ma przewyższać największy - jak na razie - przyrząd
tego rodzaju w Jodrell-Bank koło Manchesteru.
Wszystko to wiem z całkowitą pewnością - bo akurat wczoraj byłem tam, aby
obejrzeć swoje laboratorium. Na raziie dmą tam wiatry, bo nawet ścian jeszcze
nie wzniesiono, tylko narożne kolumny i rusztowania ze stalowych rur, ale bez
wątpienia jest to już moje laboratorium, laboratorium badania psychologii
mieszkańców innych planet. Dziwny zawód: astropsycholog, nieprawdaż? No, nie tak
znów zupełnie dziwny. Odkrycia w grotach góry Sneffels przyniosły nam ogromną
ilość materiału najróżnorodniejszego rodzaju. Teraz tkwią w nich po uszy całe
ekipy biologów, chemików, astronomów i fizyków atomowych - zgodnie jednak doszło
do głosu pragnienie systematycznego badania psychologii przybyszów ze
wszechświata. Ostatecznie materiałów jest dosyć. Obrazy aparatów projekcyjnych,
ich montaż, układ i porządek, przedstawianie samych wydarzeń z reakcjami
obronnymi, walką i scenami roboczymi, transpozycja rzeczywistości na obrazy bądź
to rysowane, bądź inkrustowane białym metalem i tak dalej, i dalej - krótko
mówiąc, mamy tego na lata, a może nawet dziesięciolecia. Obok tego program
mojego wydziału - jeśli można tak dumnie już dzisiaj go nazwać - jest daleko
szerszy. Chcemy wraz ze wszystkimi współpracownikami raz jeszcze dogłębnie
przeanalizować stare opowieści i legendy, zweryfikować i porównać nawzajem
relacje świadków o talerzach latających, szukać w baśniach i ludowych klechdach,
starać się odnaleźć dalsze nici w opowiadaniu Ewenków o meteorycie tunguskim -
czy mam dalej wyliczać, aby Cię skusić?
Powstaje tu zupełnie nowy wydział astrobiologii doświadczalnej. To także nowość.
Astrobiologia była dotychczas w większej lub mniejszej mierze skazana na wyniki
obserwacji astronomicznych i porównywanie ze stosunkami ziemskimi. Dzisiaj
otworzyły się przed nami kolejne drzwi. Cały szereg przypuszczeń należy
sprawdzić doświadczalnie, pierwsze wnioski i domysły biologów czekają na jak
najsurowszą krytykę... no, to już sobie chyba sam potrafisz wyobrazić.
Upoważniono mnie, abym ci zaproponował stanowisko w tym wydziale, gdzie spotkasz
się z przyjaciółmi kilku narodowości, ale żywiących jedno jedyne pragnienie:
rozwiązać wszystko, co wydaje się dziś nie do rozwiązania. Zniszczyć zagadki
w ten sposób, że się na nie odpowie.
Tobie przecież nigdy o nic innego nie chodziło, prawda, Jyrry? W wypadku gdybyś
przyjął moją propozycję, która jest jednocześnie i życzeniem, i prośbą, przyjedź
mniej więcej za dwa miesiące z ekipą innych naukowców czechosłowackich, którzy
będą pracować w naszym instytucie. Wierzę, że spotkam się z Tobą na przynajmniej
jeden jedyny rok stałej współpracy - w Tobie przecież za po- ważną twarzą
chirurga kryje się biolog i zamiłowany kolekcjoner owadów, entuzjasta tajemnic
i przygód.
Przyjedziesz?
Twój Gudmundur Bjelke
Hafnarfjordur 10 maja 1963 roku O U PS. Jeśli znasz przypadkiem jakiegoś
fotografa (może to być nawet i kobieta), przywieź go z sobą. Ma tu zapewnioną
posadę i roboty powyżej uszu.
TELEGRAM DOKTORA KAMENIKA DO DOKTORA BJELKE
przyjedziemy z aleną stop musimy stop od czasu gdy na moją cześć zmieniono nazwę
dziury świętego patryka na jaskinię kamenika nie mogę w pradze wytrzymać stop
koledzy nie nazywają mnie inaczej jak świętym patrykiem stop
jerzy i alena