01 Tajemnica jąkającej się papugi


ALFRED HITCHCOCK

TAJEMNICA

JĄKAJĄCEJ SIĘ PAPUGI

PRZYGODY TRZECH DETEKTYWÓW

(Przełożyła: ANNA IWAŃSKA)

Wprowadzenie Alfreda Hitchcocka

Przed wami kolejna, zapierająca dech przygoda Trzech De­tektywów. Jeśli znacie już tych młodych ludzi, nie traćcie czasu i przejdźcie od razu do czytania ich nowej historii.

Ale pozwólcie, że pozostałym przedstawię chłopców.

Są to: Bob Andrews, Pete Crenshaw i Jupiter Jones. Miesz­kają W Kalifornii, W Rocky Beach, niewielkim mieście na wybrze­żu Pacyfiku, w odległości kilkunastu kilometrów od Hollywoodu. Bob, drobny blondyn, kocha książki i uwielbia przygody. Pete jest wysoki i muskularny. Nim się coś wydarzy, trochę marudzi, jednak dzięki swej sile i zręczności jest niezawodny w kłopotli­wych sytuacjach. Jupiter, lider zespołu, jest raczej ciężkiej wagi, ale jego umysł pracuje z żelazną konsekwencją. Mimo że okrąg­ła twarz Jupe'a często może się wydawać niezbyt mądra, w rzeczywistości jest to umysł bystry i przenikliwy.

Bob i Pete mieszkają z rodzicami, a Jupiter jest wychowywa­ny przez wujostwo, gdyż jako małe dziecko stracił rodziców. Był rozkosznym i niezwykle rozgarniętym chłopczykiem. Przez pe­wien czas występował jako dziecięcy aktor, Mały Tłuścioszek. Chociaż te wczesne doświadczenia aktorskie są mu pomocne w pracy detektywa, Jupiter nie cierpi, kiedy nazywa się go Tłu­ścioszkiem lub przypomina owe czasy. W konkursie, ogłoszo­nym przez lokalną agencję wynajmu samochodów, Jupiter jako wygraną otrzymał prawo trzydziestodniowego używania staro­świeckiego, zdobionego złoceniami rolls-royce'a wraz Z szofe­rem. Dzięki temu środkowi lokomocji, tak przydatnemu przy kalifornijskich odległościach, Jupiter i jego przyjaciele mogli po­szerzyć zakres działań, postępując zgodnie z własną dewizą, która brzmi: „badamy wszystko”.

Bazą Trzech Detektywów jest skład złomu prowadzony przez wujostwo Jupe'a, Tytusa i Matyldę Jonesów. Kwaterą Główną chłopców jest stara, duża przyczepa kempingowa, w której urządzili sobie biuro, ciemnię i malutkie laboratorium. Przyczepa jest ukryta wśród zwałów przeróżnych rupieci i złomu a wiodą do niej sekretne wejścia zbudowane przez chłopców. Na teraz wystarczy. Słuchajcie uważnie, bowiem papugi nie­bawem przemówią!

Alfred Hitchcock

ROZDZIAŁ 1

Wołanie o pomoc

— Na pomoc! — głos był dziwnie przeraźliwy i zarazem stłumiony. — Na pomoc! Na pomoc!

Ilekroć krzyk dochodzący ze starego, rozpadającego się do­mu przeszywał ciszę, Pete'owi Crenshawowi przebiegał po ple­cach dreszcz. Potem, kiedy wołanie o pomoc zamarła z osobliwym rechotem, wrażenie było jeszcze gorsze. Wysoki chłopiec o brą­zowych włosach klęczał za grubym pniem palmy, rosnącej przy wysypanej żwirem ścieżce, i wpatrywał się uważnie w dom. Właśnie zbliżali się do niego wraz z Jupiterem Jonesem, kiedy po raz pierwszy dobiegł ich krzyk. Skoczyli na boki, by się ukryć.

Po drugiej stronie ścieżki Jupiter, mocna zbudowany i przy­sadzisty, przykucnął za krzakami i również obserwował dom. Czekali, czy wołanie się powtórzy. Ale w domu panowała cisza. Był to stary dom w hiszpańskim stylu, stojący w głębi zarośnięte­go niczym dżungla ogrodu.

— Jupe — szepnął Pete — czy to krzyczał mężczyzna, czy kobieta?

— Nie wiem — Jupiter potrząsnął głową. — Może ani jed­no, ani drugie.

— Jak to? — Pete wzdrygnął się. Z pewnością nie był to krzyk dziecka, jeśli więc również ani mężczyzny, ani kobiety, pozostawała tylko możliwość, o której nie chciał myśleć.

Chłopcy czekali. Upał letniego dnia w Hollywood był bardzo uciążliwy. Wokół nich rosły palmy, krzewy i zdziczałe kwiaty. Lata zaniedbania zmieniły ten niegdyś piękny ogród w dżunglę. Dom w jego głębi był również skrajnie zapuszczony. Należał do Malkolma Fentrissa, emerytowanego aktora, wyspecjalizowa­nego niegdyś w rolach szekspirowskich, i przyjaciela Alfreda Hitchcocka, znanego reżysera, który stał się doradcą chłopców. Pan Hitchcock wynajdywał dla nich zagadki do rozwiązania, wykazywali bowiem duże zdolności detektywistyczne. Przybyli właśnie, by pomóc panu Fentrissowi w odnalezieniu zaginionej papugi.

Pan Hitchcock doniósł im o stracie pana Fentrissa i powie­dział, że bardzo pragnie on odzyskać ptaka.

Zaskoczyło ich nieoczekiwane wołanie o pomoc. Ukryci w krzakach czekali na dalszy rozwój wypadków.

— Rany Boskie! — Pete mówił przyciszonym głosem. —Mieliśmy szukać papugi, a tu, nim jeszcze zdążyliśmy dojść do domu, ktoś krzyczy wzywając pomocy. Mam nadzieję, że nie będzie to taka sprawa, jak ostatnio. Zaczyna się fatalnie.

— Przeciwnie — odszepnął Jupe — zaczyna się bardzo obiecująco. Ale chyba wszystko się uciszyło. Zbliżmy się bar­dziej do domu i zobaczmy, co się dzieje.

— Wolałbym nie — odparł Pete. — To wygląda na dom, w którym jest pełno zamkniętych pokoi, i nie powinno się ich otwierać.

— Bardzo dobre określenie — powiedział Jupe. — Pa­miętaj powtórzyć to Bobowi, jak wrócimy do Kwatery Głównej.

Bob Andrews był trzecim członkiem zespołu. Zajmował się dokumentacją i prowadził specjalne poszukiwania.

Jupiter zaczął przesuwać się w stronę domu, poruszając się między krzakami i kwiatami tak, by nie wywołać szelestu. Pete dotrzymywał mu kroku po drugiej stronie ścieżki. Byli już około trzydziestu metrów od domu, gdy coś chwyciło Pete'a za nogę w kostce i przewróciło go na ziemię. Usiłował się uwolnić, ale niewidzialna ręka zacisnęła się mocniej i szarpnęła go do tyłu. Rozpłaszczony, twarzą do ziemi, nie mógł zobaczyć, co lub kto go trzymało.

— Jupe! — krzyknął. — Coś mnie złapało!

Mimo swej zwalistej budowy Jupiter poruszał się szybko. Skoczył przez ścieżkę i był obok przyjaciela, jeszcze nim tamten skończył krzyczeć.

— Co to jest? — Pete łypał okiem na Jupe'a. — Coś mnie ciągnie do tyłu. Czy to boa dusiciel? W tym ogrodzie może kryć się wszystko.

Okrągła twarz Jupitera miała nadzwyczaj poważny wyraz.

— Przykro mi powiedzieć ci to, Pete, ale zostałeś złapany przez niezwykle złośliwy okaz Vitis vinitera.

— Zrób coś! — sapał Pete. — Nie daj mnie porwać tej yitis, czy co to tam jest.

— Mam nóż — odparł Jupe — zrobię, co będę mógł.

Wyciągnął swój cenny scyzoryk szwajcarski, z ośmioma ostrzami. Następnie chwycił nogę Pete'a. Pete poczuł, że Jupe przecina coś gwałtownie. Uchwyt na jego kostce zelżał. Pete natychmiast przetoczył się w bok i skoczył na nogi. Za nim Jupe z szerokim uśmiechem składał swój nóż. Ciężki, przecięty w połowie pęd winorośli kołysał się w górę i w dół — tuż nad ziemią.

— Wsadziłeś nogę w splątane łodygi winorośli — powie­dział Jupiter. — Im silniej starałeś się wyrwać, tym bardziej zaciskały się na twojej nodze. Bardzo wyrównana walka. Żadne z was nie użyło inteligencji. Winorośl nie posiada takowej, a to­bie panika zahamowała procesy myślowe.

Jupiter zazwyczaj mówił w ten sposób. Pete zdążył się już do tego przyzwyczaić.

— Dobra, dobra — powiedział z zakłopotaniem — spani­kowałem. Chyba myślałem tylko o wołaniu na pomoc.

— Panika jest bardziej niebezpieczna, niż samo niebezpie­czeństwo — oświadczył Jupiter. — Lęk odbiera zdolność po­dejmowania właściwych decyzji. Niszczy... niszczy.... aaooch!

Pete odniósł wrażenie, że dostrzega w przyjacielu wszelkie objawy strachu, o którym ten właśnie mówił. Jupiter nagle pobladł, oczy mu się rozszerzyły, szczęka opadła. Zdawał się pa­trzeć na coś za plecami Pete'a.

— Jesteś dobrym aktorem, Jupe — powiedział Pete. —To najlepsza imitacja przerażenia, jaką kiedykolwiek widziałem. Ale powiedz lepiej teraz, co...

Odwrócił się i zobaczył to, na co patrzył Jupiter. Słowa utknę­ły mu w gardle. Jupiter nie udawał. Naprzeciw nich stał bardzo gruby mężczyzna ze staroświeckim pistoletem w ręce. Jego wy­gląd przeraziłby każdego. Gruby mężczyzna nosił okulary, które powiększały jego oczy do niezwykłych rozmiarów, upodobniając je do oczu olbrzymiej ryby. Odbijające się w szkłach okularów światło słoneczne stwarzało wrażenie, że oczy wysyłają ogniste błyski.

— Dobra, chłopaki, marsz do domu! — gruby mężczyzna machnął pistoletem. — Tam wyjaśnicie, jaką psotę szykowali­ście tutaj. No, ruszać się!

Powłócząc nogami, z suchością w ustach, Pete i Jupiter ru­szyli przodem, wysypaną żwirem ścieżką, posępnego kierunku posępne­go domostwa.

— Nie próbujcie uciekać — ostrzegł gruby — bo pożału­jecie.

— Nie biegnij, Pete — szepnął Jupiter — to by było naj­gorsze wyjście. Musimy przekonać pana Fentrissa, że nasz pobyt tutaj jest jak najbardziej uzasadniony.

— Nie mam zamiaru — odszepnął Pete. — Moje nogi są jak z waty. Czuję się, jakbym dopiero uczył się chodzić.

Żwir chrzęścił pod ich stopami. Pod ciężarem idącego za nimi mężczyzny wydawał trzaski, które napełniały Pete'a bardzo nie­miłym uczuciem. Chłopiec był niemal zadowolony, gdy dotarli do wykładanego płytami ganku i stanęli przed ogromnymi drzwiami frontowymi.

— Proszę otwórzcie drzwi i wejdźcie do środka — powie­dział gruby mężczyzna. — Pamiętajcie, że trzymam świerzbią­cy mnie palec na cynglu. Skręćcie na prawo, wejdźcie do pokoju i siadajcie pod przeciwległą ścianą.

Jupiter nacisnął klamkę. Drzwi otworzyły się ukazując ciem­ny przedpokój. Pete zebrał resztki sił i obaj przestąpili próg, skręcili w prawo i weszli do dużego pokoju zawalonego książka­mi, czasopismami i starymi meblami. Pod przeciwległą ścianą stało kilka dużych, krytych skórą krzeseł. Przemaszerowali przez pokój i usiedli. Mężczyzna stał i patrzył na nich z satysfak­cją. Dmuchnął w lufę pistoletu, jakby usuwając kurz z drogi poci­sku.

— A teraz — powiedział — wytłumaczcie, jaki figiel za­mierzaliście tu spłatać, skradając się cichcem przez ogród do mojego domu.

— Właśnie szliśmy odwiedzić pana — powiedział Jupiter. — Widzi pan...

Ale grubas nie dał mu skończyć. Przesunął palcem wzdłuż nosa i spojrzał na nich chytrze.

— Po prostu szliście w odwiedziny? — zapytał drwiąco. — Przemykając od drzewa do drzewa jak złodzieje albo bandyci?

— Słyszeliśmy, jak ktoś wołał o pomoc — wtrącił Pete. — Wtedy skoczyliśmy za drzewa, żeby zobaczyć, co się dzieje.

— Aha — mężczyzna wydął wargi. — Słyszeliście to? Wołanie o pomoc?

— Widzi pan — zaczął wyjaśniać Jupiter — przysłał nas tu pan Alfred Hitchcock, znany reżyser. Powiedział nam, że zaginęła pańska papuga i policja nie jest w stanie panu pomóc. Jesteśmy detektywami i przyszliśmy tu, by zająć się odnalezie­niem pańskiej zguby. — Sięgnął do kieszeni i wyjął jedną Z ich wizytówek, która wyglądała następująco:

TRZEJ DETEKTYWI

Badamy wszystko

???

Pierwszy Detektyw . . . . . . . . Jupiter Jones

Drugi Detektyw . . . . . . . . . Pete Crenshaw

Dokumentacja i analizy . . . . . Bob Andrews

— Jestem Jupiter Jones — przedstawił się Jupe. — A to mój partner Pete Crenshaw.

— Aha — grubas studiował wizytówkę. — Jesteście de­tektywami? A po co te znaki zapytania? Wątpicie w wasze mo­żliwości?

Pete czekał na to pytanie. Zadawał je prawie każdy. Jupiter wymyślił te znaki w przebłysku natchnienia i okazały się świet­nym sposobem przykuwania uwagi.

— Znaki zapytania — powiedział Jupiter — oznaczają rzeczy nieznane, pytania bez odpowiedzi, nierozwiązane za­gadki. Naszym zadaniem jest odpowiedzieć na pytania, roz­wikłać zagadki, zbadać wszystkie tajemnicze sprawy, jakie napotykamy. A więc znak zapytania jest symbolem Trzech Detektywów.

— Aha, rozumiem — pan Fentriss schował kartę wizytową do kieszeni. — I przybyliście tu zbadać tajemnicę mojej zagi­nionej papugi?

Uśmiechnął się do nich i Pete poczuł się podniesiony na duchu. Ale wraz z następnymi słowami pana Fentrissa jego duch znów upadł nisko.

— Pragnąłbym móc w to wierzyć. Tacy mili chłopcy. Jestem pewien, że wasze rodziny będą nieutulone w żalu.

Bardzo powoli wyjął cygaro z kieszeni i wetknął je w usta. Następnie wymierzył w nich pistolet i pociągnął za cyngiel. Roz­legło się głośne stuknięcie. Żywy niebieski płomień pojawił się na końcu lufy. Pan Fentriss podniósł płomień do swego cygara, zaciągnął się kilka razy, by je dobrze zapalić, po czym zdmuch­nął płomień i odłożył pistolet na stolik.

„Rany, pomyślał Pete, zapalniczka!” I krew, która w nim na chwilę zastygła, zaczęła znów normalnie krążyć.

— Gratuluję, chłopcy! — powiedział pan Fentriss dobro­dusznie. — Przeszliście próbę ognia. Trzymaliście się twardo wobec wszystkich moich wysiłków zastraszenia was. Pozwólcie, że uścisnę wam dłonie.

Podszedł do nich z wyciągniętą ręką. Uścisk jego dużej dłoni był krzepiący. Roześmiał się.

— Jestem z was dumny — powiedział. — Wielu doro­słych mężczyzn opuściłaby odwaga wobec mojej wrogości. Mu­szę zatelefonować do mojego przyjaciela Alfreda i opowiedzieć mu, jak dobrze zdaliście ten egzamin.

— Pana…. egzamin?... — wydawało się, że Pierwszy Dete­ktyw ma pewne trudności z mówieniem. — Czy to znaczy, że od początku wiedział pan, kim jesteśmy?

— Oczywiście — odparł pan Fentriss. — Alfred dzwonił, by uprzedzić mnie o waszej wizycie, i postanowił zgotować wam małą próbę charakteru. Tak wielu ludzi pretenduje do miana bohaterów. Ale wy rzeczywiście wykazaliście rzadko spotykaną odwagę. Żal mi tylko, że nie mam dla was żadnej sprawy do wyjaśnienia.

— A więc pańska papuga nie zaginęła? — spytał Pete. — Pan Hitchcock mówił, że jest pan załamany tą stratą.

— Ach tak, zaginęła, zaginęła — powiedział pan Fentriss — i rzeczywiście byłem niepocieszony. Ale wróciła. Zostawiłem umyślnie otwarte okno i dziś rano przyfrunęła. Drogi Billy, za­martwiałem się o niego.

— Billy? — zapytał Jupiter. — Czy to imię pańskiej pa­pugi?

— Tak jest. Billy Shakespeare, zdrobnienie od William Sha­kespeare.

— A co z tym wołaniem o pomoc? — zapytał Pete. —Dochodziło Z tego domu było to...

— Podejrzane. Naturalnie — dokończył pan Fentriss. — To był Billy. Ten nieznośny szelma jest również czymś w rodzaju aktora. Uczyłem go udawania, że jest więźniem za prętami klatki, rozumiecie, i on zabawiał się wołaniem o pomoc.

— Czy możemy zobaczyć Billy'ego? — poprosił Jupiter. — Musi być bardzo utalentowanym ptakiem.

— Przykro mi — pan Fentriss nachmurzył się — ale Billy był tak nieznośny, że tuż przed waszym przyjściem zakryłem chustą jego klatkę. To go ucisza. Gdybym teraz odkrył klatkę, zacząłby znowu swoje.

— Sądzę więc, że nie ma tu dla nas nic do roboty — Jupi­ter był rozczarowany. — Pójdziemy już. W każdym razie cieszę się, że pana papuga wróciła.

— Dziękuję ci, mój chłopcze — odparł pan Fentriss. — Za­chowam waszą wizytówkę. Jeśli tylko natknę się na jakąś tajemni­cę, wymagającą dochodzenia, zawiadomię Trzech Detektywów.

Odprowadził chłopców do drzwi. Jupiter i Pete ruszyli ścież­ką wijącą się wśród zarośli ogrodu.

— Muszę wyznać, że jestem rozczarowany — powiedział Jupiter. — Sprawa zaczęła się tak obiecująco: samotny dom, wołanie o pomoc, przerażający gruby człowiek... miałem wielkie nadzieje.

— Wyżej wymieniona opinia jest niekoniecznie podzielana przez Drugiego Detektywa — oświadczył Pete. — Mnie wy­starczyłoby samo polowanie na zaginioną papugę. Nie potrze­buję krzyków wzywających pomocy i przerażających grubasów. Zacznijmy pracę od czegoś prostego, stopniowo dojdziemy do bardziej emocjonujących sytuacji.

— Masz rację — zgodził się Jupe, ale nie brzmiało to prze­konująco.

Szli dalej w milczeniu w kierunku drogi. Była to kręta ulica biegnąca przez starą i zaniedbaną część Hollywoodu. Stały przy niej rozrzucone z dala od siebie duże domy, które powoli zmieniały się w rudery, gdyż ich właścicieli nie stać było na to, by o nie zadbać. Na skraju ulicy czekał na nich ozdobiony złoceniami rolls-royce. Jupiter miał prawo korzystać z tego wspaniałego pojazdu oraz z usług Worthingtona, angielskiego szofera przez trzydzieści dni. Była to nagroda za zwycięstwo w konkursie.

— Wracamy do domu — zwrócił się Jupiter do Worthingto­na, kiedy usadowili się na tylnym siedzeniu starego, ale luksuso­wego samochodu. — Papuga odnalazła się sama.

— Doskonale, panie Jones — odparł szofer z wyraźnym angielskim akcentem. Kiedy manewrował przy zawracaniu, Ju­piter patrzył przez szybę samochodu na ogród pana Fentrissa. Dom schowany był poza palmami i kwitnącymi krzewami.

— Pete — powiedział nagle — przypatrz się uważnie temu widokowi. Coś jest nie tak i nie mogę uchwycić co?

— Jakiemu widokowi? — zapytał Pete. — Masz na myśli ogród?

— Ogród, podjazd, całe otoczenie. Mam wyraźne uczucie, że coś jest nie w porządku, ale nie wiem, na czym to polega.

— Chcesz powiedzieć, że coś się nie zgadza i nie możesz ustalić co?

Jupiter skinął głową, skubiąc dolną wargę. Nieodmiennie był to znak, że jego umysł pracuje na najwyższych obrotach. Pete przyglądał się okolicy, i nie mógł zauważyć nic niewłaściwego poza tym, że wymagała pracy ogrodnika dniem i nocą przynaj­mniej przez miesiąc, żeby przywrócić jej właściwy wygląd. Pa­trzył na podjazd przykryty liśćmi palmowymi. Były zmiażdżone przez samochód, który musiał niedawno tędy przejechać, ale nie miało to chyba znaczenia.

— Nie widzę nic szczególnego — zdecydował.

Jupiter zdawał się go nie słyszeć. Wpatrywał się w coś przez tylne okno odjeżdżającego samochodu i skubał wargę, myśląc z natężeniem. Minęli już z dziesięć przecznic, gdy odwrócił się nagle i krzyknął:

— Panie Worthington! Musimy wrócić. Szybko!

— Doskonale, panie Jones — szofer zręcznie zawrócił wielki samochód. — Jedziemy z powrotem.

— Co cię ugryzło, Jupe? — zdziwił się Pete. — Dlaczego wracamy?

— Ponieważ wiem już, co jest nie w porządku — twarz Jupitera płonęła z podniecenia. — Do domu pana Fentrissa nie prowadzą druty telefoniczne.

— Nie ma drutów telefonicznych? — Pete starał się od­gadnąć, do czego zmierza jego przyjaciel.

— Są elektryczne, ale nie ma telefonicznych — powiedział Jupiter. — A pan Fentriss oświadczył, że pan Hitchcock uprze­dził go telefonicznie o naszym przyjściu. To było kłamstwo. A je­śli tak, prawdopodobnie wszystko, co mówił, było kłamstwem.

— Kłamstwo? — Pete potrząsnął głową. — Dlaczego by kłamał?

— Ponieważ nie jest panem Fentrissem! — wykrzyknął Ju­piter. — Jest oszustem. Pan Fentriss to ten, który krzyczał wzywając pomocy!

ROZDZIAŁ 2

Jąkająca się papuga

RolIs-royce pędził wzdłuż krętej ulicy. Przebyli już niemal całą powrotną drogę, gdy zobaczyli mały, czarny samochód wytaczający się z podjazdu przed nimi. Skręcił w ich stronę i szybko nabierając prędkości, śmignął tuż obok. Zdążyli zauwa­żyć mężczyznę za kierownicą.

Był to bardzo gruby człowiek, noszący wielkie okulary. Nie widzieli jego twarzy, gdyż odwrócił ją w drugą stronę.

— To był pan Fentriss! — krzyknął Pete.

— Poprawka. To był człowiek, który udawał, że jest panem Fentrissem — powiedział Jupiter. — Nie możemy pozwolić mu uciec. Proszę jechać za nim, panie Worthington!

— Tak jest — szofer zahamował i zaczął zawracać.

Pete patrzył z powątpiewaniem za szybko znikającym ma­łym samochodem.

— Co zrobimy, gdy go złapiemy? — zapytał. — Nie mamy żadnych dowodów przeciw niemu. Poza tym, prawdziwy pan Fentriss może potrzebować naszej pomocy.

Jupiter zawahał się, rozdarty między pragnieniem ścigania uciekającego oszusta, a chęcią niesienia pomocy komuś, kto może jej potrzebować. Wreszcie skinął głową.

— Masz rację, przede wszystkim musimy sprawdzić, czy nic się nie stało panu Fentrissowi. Proszę jechać do jego domu —zwrócił się do Worthingtona.

Jechali, więc naprzód, nie zawracając, aż do drogi wjazdowej do domu pana Fentrissa, z której przed chwilą wyjechał czarny samochód.

Worthington skręcił w nią, zwalniając na wąskiej drodze wśród drzew palmowych i krzaków, które ocierały się o boki du­żego samochodu. Dotarli wreszcie na tyły starego domu, gdzie Pete i Jupiter byli jeszcze kilka minut temu.

— Pete — odezwał się Jupiter — ten samochód, który nas minął, był zagraniczny, czy zauważyłeś jakiej marki?

— To był dwudrzwiowy sportowy ranger, bardzo dobry an­gielski samochód — odparł Pete — prawie nowy. Miał kalifor­nijską rejestrację. Nie zapamiętałem numeru, wiem tylko, że kończy się na trzynaście.

— Może pan zauważył numer rejestracyjny, panie Worthing­ton? — zapytał Jupiter.

— Przykro mi — odparł szofer — byłem skoncentrowany na prowadzeniu samochodu i nie przyglądałem się dokładnie. Za­uważyłem tylko, że był to ranger i miał czerwone obicia wewnątrz.

— No, w każdym razie coś wiemy. Uporamy się później ze znalezieniem grubasa i jego samochodu — powiedział Jupiter wyskakując z rollsa. — Teraz chodźmy zobaczyć, czy prawdzi­wy pan Fentriss jest w środku.

Idąc za nim, Pete zastanawiał się, jak Jupe ma zamiar od­szukać samochód wśród miliona innych w Południowej Kalifor­nii. W jakiś jednak sposób odczuwał pewność, że Jupiter da sobie radę.

Nagie Pete i jego przyjaciel stanęli jak wryci. Ze starego, ponurego domu dobiegł ponownie krzyk.

— Pomocy! — głos był słaby i zdyszany. — Proszę, niech mi ktoś pomoże. Pomocy... szybko... nim...

Głos zamarł.

— To brzmi, jakby ktoś umierał! — Pete oddychał szyb­ko. — Chodźmy!

Przemierzył susami przestrzeń dzielącą go od drzwi. Były uchylone, jakby gruby mężczyzna w pośpiechu nie zdążył ich zamknąć.

Weszli, mrużąc oczy, by je przyzwyczaić do półmroku. Przez chwilę stali, słuchając. Żaden dźwięk nie zakłócał ci­szy, poza słabym trzaskiem starych desek.

— Byliśmy w tamtym pokoju — Jupiter wskazał drzwi w głębi holu. — Sprawdźmy lepiej drugą stronę domu.

Pobiegli przez holi otworzyli drzwi po prawej stronie. Weszli do dużego, staromodnego pokoju bawialnego z olbrzymią wnę­ką okienną.

— Kto... to? — słaby głos zdawał się dobiegać z wielkiej rośliny ozdobnej stojącej we wnęce. Fioletowy kwiat kołysał się w górę i w dół i Pete odniósł dziwne wrażenie, że to on mówi do nich.

— Czy... ktoś przyszedł? — zdawał się pytać kwiat.

Wtedy Pete zobaczył coś zwalonego bezładnie za olbrzymią donicą, w której rósł kwiat, niemal ukrytego pod opadającymi ku podłodze liśćmi.

— Tędy! — krzyknął.

W paru susach dopadł donicy i klęknął nad bardzo wynędz­niałym, chudym mężczyzną, który leżał na boku, miał związane ręce i nogi i zakneblowane usta.

Wszystko w porządku panie Fentriss — powiedział. —Zaraz pana rozwiążemy.

Węzły okazały się zupełnie luźne i usunęli je szybko. Pan Fentriss sam pozbył się już knebla. Przy pomocy Pete'a i Jupite­ra doszedł do skórzanej kanapy i wyciągnął się na niej.

— Dziękuję, chłopcy — szepnął. — Za chwilę pozbieram siły.

Jupiter, bardzo poważny przysunął krzesło i usiadł na nim.

— Panie Fentriss — powiedział — sądzę, że powinniśmy zawiadomić policję.

Mężczyzna robił wrażenie zatrwożonego.

— Nie, nie! — zawołał. — Poza tym to niemożliwe. Nie mam telefonu.

— Możemy zatelefonować z samochodu. Mamy tam zain­stalowany telefon.

— Nie — odmawiał uparcie pan Fentriss. Przekręcił się na bok i podparł na łokciu, by spojrzeć na Jupitera. — Kim jeste­ście? Jak to się stało, że znaleźliście się tutaj?

Jupiter wręczył mu jedną z kart wizytowych Trzech Detekty­wów i wyjaśnił, że przysłał ich pan Hitchcock.

— To bardzo miło ze strony Alfreda — powiedział pan Fen­triss.

— Czy jest pan pewien, że nie chce pan dać znać na poli­cję? — zapytał Jupiter. — Naturalnie, jeśli pragnie pan odzy­skać swoją papugę, Trzej Detektywi są na pańskie usługi. Jednakże został pan napadnięty, związany i...

— Nie! — przerwał mu pan Fentriss. — Będę szczęśliwy, jeżeli podejmiecie się rozwiązać mój problem. Czuję, że mogę wam zaufać. Byłem już na policji. Najpierw powiedzieli, że papuga prawdopodobnie sobie odfrunęła, potem, kiedy się upiera­łem, twierdzili, że będąc aktorem szukam rozgłosu.

— Rozumiem, proszę pana — skinął głową Jupiter. —Mogli sadzić, ze jest to próba robienia sobie reklamy.

— Tak, mój chłopcze — pan Fentriss odprężył się. —Tak więc bez policji. Musicie mi to przyrzec.

Przyrzekli i Jupiter poprosił o wszystkie fakty związane z za­ginioną papugą.

— Byłem bardzo przywiązany do Billy'ego — powiedział pan Fentriss. — Jego pełne imię brzmi Billy Shakespeare. Oczywiście wiecie, kto to był William Shakespeare.

— Tak, proszę pana — odparł Jupiter. — Największy dra­matopisarz świata. Urodzony w Anglii w 1564 roku, zmarł w 1616. Jego sztuki są wciąż wystawiane na całym świecie. „Hamlet” jest chyba najbardziej znaną.

— Wiele razy grałem Hamleta — pan Fentriss ożywił się. —Och, odniosłem w tej roli wielki sukces. — Położył jedną rękę na piersi, wyciągając drugą przed siebie. — „Być albo nie być, oto jest pytanie” — powiedział głębokim głosem. — To wers z „Hamleta” — zwrócił się do chłopców — zapewne najbar­dziej znany ze wszystkich, które napisał Shakespeare. Moja papuga zwykła go cytować. Powtarzała słowa w kółko.

— Pańska papuga cytowała Shakespeare'a? — zapytał Pete. — To musiał być bardzo wykształcony ptak.

— O, z pewnością. Deklamował to z doskonałym brytyjskim akcentem, z jednym tylko błędem, a poza tym biedny ptak się jąkał.

— Jąkał się? — zapytał Jupiter.

— W jego wykonaniu ten wers brzmiał tak: „Być czy-czy-czy nie b-być, oto jest pytanie”. — mówił pan Fentriss.

Jupiterowi oczy zabłysły żywym zainteresowaniem

— Słyszałeś, Pete? Czy kto kiedykolwiek słyszał o jąkającej się papudze? Czuję, że będzie to niezwykle interesująca zagadka.

Pete miał również to uczucie. Czuł, że Jupe ma rację.

Pan Fentnss zbierał siły, a Jupiter wypytywał go dalej o fakty. Aktor miał papugę od trzech tygodni. Kupił ją od domokrążcy, niewielkiego człowieczka, mówiącego z meksykańskim akcentem i jeżdżącego małym wozem zaprzężonym w osła.

— Musimy wiedzieć możliwie wszystko, proszę pana —mówił Jupiter. — Jak to się stało, że ten domokrążca trafił do pańskiego domu?

— Może pa pańskiego domukrążca trafił dpe nna Irma Waggoner przysłała go. Mieszka parę domów dalej. Kupiła od niego papugę i kiedy usłyszała, że deklamuje Shakespeare'a, była pewna, że mnie to zainteresuje Przysłała go więc tutaj.

— Rozumiem — Jupiter skubał dolną wargę. — Czy sprze­dawanie papug było stałym zajęciem tego domokrążcy?

— Nie wiem, doprawdy — Pan Fentriss był niezdecydowa­ny. — Kiedy go zobaczyłem, miał na wózku tylko dwie klatki. Jedną z Billym. W drugiej był jakiś osobliwy, ciemnawy ptak, podobno rzadki okaz czarnej papugi. Ale ja jestem pewien, że niczego takiego nie ma. Domokrążca mówił jeszcze, że nikt nie chce kupić ptaka, bo wygląda na chorego.

— Czy przedstawił się panu lub może miał tabliczkę z na­zwiskiem na swoim wozie?

— Nie — aktor potrząsnął głową. — Był w łachmanach zanosił się kaszlem i widziałem, że bardzo mu zależy na sprze­daniu papugi. Kupiłem ją tylko za piętnaście dolarów. Rozu­miesz, nikt inny jej nie chciał z powodu tego jąkania.

— I był to zwykły, dwukołowy wózek z osłem — zapytał Jupiter.

— Tak jest, w dodatku wymagający odmalowania. Ciągnięty był przez małego osła, na którego właściciel wołał Pablo. To wszystko, co mogę wam powiedzieć.

— Myślisz, że on kradł te papugi, Jupe? — zapytał Pete.

— Wątpię, żeby sprzedawał je tak otwarcie, gdyby były kra­dzione — powiedział Jupiter w zamyśleniu. — Jednakże jest oczywiste, że nie był pierwszym właścicielem Billy'ego i nie on go trenował.

— Jak to wykombinowałeś?

— Proste. Pan Fentriss mówi, że Billy miał brytyjski akcent. Człowiek, który go sprzedawał miał akcent meksykański.

— Ach, rzeczywiście — Pete miał ochotę kopnąć się w ko­stkę za przegapienie tego faktu.

— A teraz, czy zechciałby pan powiedzieć nam wszystko o okolicznościach zaginięcia papugi? — zwrócił się Jupiter do gospodarza.

— A więc, chłopcze, jakieś trzy dni temu poszedłem na wieczorny spacer. Zostawiłem drzwi i okno otwarte. Kiedy wróci­łem, Billy'ego już nie było. Na moim podjeździe zobaczyłem ślady opon, a ja nie mam samochodu. Jestem przekonany, że pod moją nieobecność ktoś podjechał pod dom, wszedł do środ­ka i ukradł papugę. A policja twierdzi, że odfrunęła — ironia drżała w głosie aktora. — Czy słyszeliście kiedykolwiek, żeby papuga odfrunęła zabierając ze sobą klatkę?

— Nie, proszę pana — przyznał Jupiter. — Teraz, skoro mamy już wszystkie dane dotyczące papugi, proszę nam powie­dzieć, możliwie dokładnie, co zdarzyło się dzisiaj. Czego chciał gruby mężczyzna i jak doszło do tego, że pana związał.

— Ten łotr! — wykrzyknął aktor. — Najpierw powiedział, że nazywa się Claudius i jest z policji. Twierdził, że przysłali go, by mi pomógł w odnalezieniu papugi. Zadał mi mniej więcej te same pytania co ty i dałem mu te same odpowiedzi. Następnie spytał mnie, czy znam kogoś w sąsiedztwie, kto również kupił papugę od meksykańskiego domokrążcy, i podałem mu nazwi­sko panny Waggoner. To go bardzo zainteresowało. Zapytał potem, co mówiła moja papuga, na co odrzekłem, że opowiada­łem już o tym na policji. To go nieco zmieszało, ale powiedział, że chciał po prostu sprawdzić, więc powtórzyłem mu, co Billy zawsze mówił: „Mam na imię Billy Shakespeare. Być czy nie być, oto jest pytanie”. To podekscytowało go jeszcze bardziej i zanotował te słowa starannie.

— Przepraszam pana — wtrącił Pete — nie powiedział mu pan, że Billy się jąka?

— Nie — pan Fentriss przesunął ręką po czole. — Oba­wiałem się, że policja będzie się śmiała z pomysłu, iż papuga może się jąkać.

— Pan Claudius był jednak bardzo zainteresowany tym, co mówił Billy — zauważył Jupiter. — Czy coś jeszcze może nam pan powiedzieć?

— Nie sądzę — potrząsnął głową aktor. — Ach tak. Jed­ną dziwną rzecz. Ten człowiek, pan Claudius, zapytał mnie, czy domokrążca miał jeszcze jakieś inne papugi do sprzedania. Wspomniałem ciemnego ptaka, który wyglądał na chorego, i to go niebywale podekscytowało. Wykrzyknął: „To musi być Sino­brody”. Wzbudziło to moją podejrzliwość. Zacząłem dochodzić do wniosku, że pan Claudius wcale nie jest z policji.

— Przepraszam — Jupiter zajrzał do swoich notatek —zapomniałem zapytać, jak wygląda pańska papuga. Jaki to ro­dzaj? Pan wie, jest wiele odmian tych ptaków.

— Nic na ten temat nie wiem. Billy ma głowę i pierś w pięk­nym, żółtym kolorze.

— A co zaszło, kiedy Claudius zorientował się, że nie dowie­rza mu pan?

— Wtedy stawiłem mu czoła. — Wstał wyprostowany, wy­ciągając rękę teatralnym gestem: — „Pan nie jest z policji” —zacytował samego siebie głębokim, dramatycznym głosem. —„Sądzę, że jest pan nikczemnym łotrem, który ukradł mojego Billy'ego. Proszę go natychmiast zwrócić albo porachuję się z panem”. Oto, co powiedziałem.

— A potem? — spytał Jupiter.

— Potem usłyszeliśmy hałas na zewnątrz. Pan Claudius doskoczył do okna. Najwidoczniej zobaczył was, chłopcy, zbliża­jących się do domu. Może myślał, że jest z wami policja. Błyskawicznie obezwładnił mnie. Wołałem o pomoc, ale on mnie związał, zakneblował mi usta i wybiegł z domu. Potem leżałem tu, aż przyszliście z pomocą. Nic z tego nie rozumiem, ale doprawdy pragnę odzyskać Billy'ego. Czy sądzicie, że uda się wam go odnaleźć?

— Trzej Detektywi dołożą wszelkich starań — oświadczył Jupiter.

Następnie, zebrawszy już wszystkie informacje, pożegnali się i wrócili do samochodu. Gdy się zbliżyli, Worthington prze­rwał polerowanie rollsa i zapytał:

— Do domu, panie Jones?

— Chyba tak — zgodził się Jupiter, a kiedy ruszyli długą, wijącą się drogą wyjazdową, zwrócił się do Pete'a. — Myślę, że prawie na pewno pan Cladius ukradł Billy'ego Shakespeare'a. Wrócił tu, bo potrzebował dalszych informacji. Najpierw, więc musimy odszukać pana Claudiusa.

— Ja wolałbym nie — powiedział Pete. — Wyglądał na człowieka, który może użyć prawdziwego pistoletu równie łatwo jak tej zapalniczki do cygar. Poza tym, jak można go odnaleźć?

— Rozważę ten problem — odparł Jupiter. — Musi być jakiś sposób... panie Worthington, proszę uważać.

Ostrzeżenie nie było potrzebne. Worthington zauważył już nowy, szary czterodrzwiowy samochód, wjeżdżający w drogę podjazdową prosto na nich, i skręcił ostro kierownicę. Rolls-roy­ce wrył się w stary zaniedbany klomb w chwili, gdy mały mężczy­zna o bystrych oczach, siedzący za kierownicą nadjeżdżającego ze zgrzytem hamulców i piskiem opon samochodu, czynił nad­ludzkie wysiłki, aby uniknąć zderzenia.

ROZDZIAŁ 3

Zaginięcie Małej Bo~Peep

Oba auta zatrzymały się. Zderzak czterodrzwiowego samo­chodu dzieliły centymetry od lśniącej powierzchni pięknego rolls-royce'a. Worthington szybko, ale z wrodzoną elegancją wy­sunął się z siedzenia kierowcy i stanął twarzą w twarz z małym człowiekiem, który wysiadł już ze swego samochodu.

— Dlaczego nie patrzysz, gdzie jedziesz, ty wielka małpo! —krzyczał mały mężczyzna.

Worthington wyprostował się na całą swą pokaźną wysokość.

— Mój panie — powiedział — ja opuszczałem tę nieru­chomość z umiarkowaną prędkością. Pan pędził nierozważnie. Gdyby uszkodził pan ten samochód, stałoby się to całkowicie z pana winy.

Worthington mówił ze spokojem i przekonaniem, więc mały mężczyzna w nowym, wyglądającym pretensjonalnie ubraniu, cofnął się o krok.

— Uważaj! — warknął. — Nie zniosę zuchwałych uwag od służącego.

— Nie nazywaj mnie służącym, bo oberwiesz — Worthing­ton sięgnął, by chwycić małego mężczyznę za klapy i potrząs­nąć nim.

Tamten szybkim ruchem wsunął rękę pod marynarkę. W tym momencie otworzyły się tylne drzwi samochodu i wysiadł śred­niego wzrostu mężczyzna, bardzo kosztownie ubrany. Miał czarne wąsiki i niewielkie znamię w kąciku ust.

— Adams! — zawołał. — Wracaj do samochodu!

Jego głos był szorstki i rozkazujący, z lekkim francuskim akcentem.

Kierowca zawahał się, po czym naburmuszony wrócił do auta, gdzie siedział, obserwując scenę, trzeci człowiek: potężny i brzyd­ki. Mężczyzna mówiący z francuskim akcentem podszedł do Worthingtona.

— Przepraszam za nierozważność mojego kierowcy —powiedział. — Na szczęście ten wspaniały samochód nie zo­stał uszkodzony Nigdy bym sobie nie darował, gdybym rozbił taki pojazd. Czy mogę teraz rozmawiać z pańskim chlebodawcą?

Do tej pory wypadki rozwijały się tak szybko, że ani Jupiter, ani Pete nie podjęli żadnego działania. Teraz Jupiter wysiadł z rolka.

— Pan chciał ze mną mówić? — zapytał.

Mężczyzna był zaskoczony.

— Ty... ach... ty jesteś właścicielem tego rolls-royce'a?

— W tej chwili tak — powiedział Jupiter niedbale. Dzięki aktorskim doświadczeniom z dzieciństwa umiał się znaleźć w każdej sytuacji. — Może zmienię go niebawem.

— Aha — mężczyzna zawahał się. — Jeśli wolno spytać, czy jesteś przyjacielem pana Fentrissa, którego właśnie chcę odwiedzić?

— Sądzę, że można nas nazwać przyjaciółmi — odparł Jupiter, a przyglądający mu się Pete musiał podziwiać jego non­szalancję. Jupe wiedział, jak rozmawiać z dorosłymi. — Właś­nie byliśmy u niego z wizytą.

— Możesz mi więc z pewnością powiedzieć, jak się miewa jego papuga, Billy Shakespeare?

— Dotychczas nie odnaleziona Pan Fentriss jest tym wiel­ce zatroskany.

— Nie odnaleziona? — twarz mężczyzny pozostała bez wyrazu. — Jakże mi przykro. Wciąż nie ma po niej śladu?

— Najmniejszego Właśnie jesteśmy w drodze na policję, by zapytać, jakie zrobiła postępy. Czy mamy im powiedzieć, że jest pan gotów przyjść z pomocą w odnalezieniu papugi?

— Ach, nie, nie — mężczyzna zdawał się być zaalarmowany słowem „policja”. — Nie ma potrzeby wspominać im o mnie. Jestem po prostu przyjacielem, który wpadł zapytać o Billy'ego. Ale skoro jeszcze się nie znalazł, nie będę nawet niepokoił pana Fentrissa. Mam doprawdy nadzieję, że odzyska swego ptaka. No, musimy już jechać.

Nie podając swego nazwiska, dobrze ubrany mężczyzna mówiący z francuskim akcentem, wsiadł do samochodu.

— Adams! — powiedział ostro. — Proszę mnie zawieźć z powrotem do hotelu.

— Tak, proszę pana — mruknął kierowca, rzucił krzywe spojrzenie Worthingtonowi i wycofał samochód z drogi wjazdo­wej. Po chwili wszyscy zniknęli.

— Muszę powiedzieć, że zapanował pan doskonale nad sytuacją — stwierdził Worthington, kiedy Jupe wsiadł do limu­zyny. — Jestem z pana dumny.

— Dziękuję — odparł Jupiter.

— Słuchaj, chciałbym wiedzieć, o co tu chodziło — powie­dział Pete. — Ci ludzie w samochodzie to byli twardzi klienci tacy, których wolałbym nie spotkać w ciemnej uliczce. Jak tyś ich odstraszył?

Jupiter wziął głęboki oddech i powrócił do swego zwykłego, chłopięcego i nieco grubawego wyglądu.

— To był blef — powiedział. — Wydawało mi się, że wzmianka o policji zaniepokoi ich, skłamałem więc, że właśnie tam jedziemy.

— Pewnie — Pete skinął głową. — Widziałem to. Ale...

— Ten kierowca, Adams, miał prawdopodobnie broń — po­wiedział Jupiter. — Widziałeś, jak zaczął po nią sięgać? Wyraźnie jest to typ nawykły do przemocy.

— Broń? I nawykły do używania jej? — Pete nerwowo przełknął ślinę.

— Jego pracodawca powstrzymał go — ciągnął Jupiter. —To typ z wysoką klasą. Ciekaw jestem, dlaczego zatrudnia re­wolwerowca do prowadzenia samochodu.

— Ciekawi mnie — odparł Pete — dlaczego musimy mieć do czynienia Z takimi typami. Wszystko, co zamierzaliśmy zrobić, to odnaleźć zaginioną papugę.

— To prawda — zgodził się Jupiter.

— Jak dotąd wpadliśmy na strasznego, grubego faceta, człowieka z cudzoziemskim akcentem, który najął bandytę w charakterze swego kierowcy, i słyszeliśmy o tajemniczym meksykańskim domokrążcy. W dodatku wszyscy ci ludzie interesu­ją się tym samym ptakiem.

— Wszyscy, oprócz domokrążcy — zauważył Jupiter. —Skoro go sprzedał, nie jest nim zainteresowany.

— Ale dlaczego? — Pete był zdezorientowany. — Co jest takiego w tej jąkającej się papudze, że tak bardzo chcą ją mieć? Te wszystkie podejrzane typy są gotowe nawet ją ukraść.

— Nie wątpię — odparł Jupiter — że z biegiem czasu na­sze dochodzenie ujawni odpowiedź. W tej chwili mam komplet­ny chaos w głowie.

— Jesteśmy więc obaj w tym samym stanie — mruknął Pete. — Jeśli chcesz wiedzieć, co myślę...

— Co się stało, panie Worthington? — przerwał Jupiter.

— Ktoś jest na drodze — odpowiedział szofer. — Jakaś pani, która, zdaje się, coś zgubiła.

Wziąwszy zakręt Worthington zatrzymał samochód, gwał­townie hamując. Chłopcy wyjrzeli przez okno.

Na drodze, nie zważając na ruch uliczny, stała mała, pulchna kobieta. Wpatrywała się w krzewy, nawołując:

— Tutaj Ślicznotko, tutaj. Chodź do Irmy. Mam dla ciebie pestki słonecznika.

— Ktoś jest w kłopotach — powiedział Jupiter. — Zoba­czymy, czy możemy pomóc.

Wysiedli z samochodu i zbliżyli się do kobiety, która wciąż przepatrywała gęste krzaki wzdłuż ulicy i wyciągała z nadzieją rękę z pestkami słonecznika.

— Przepraszam — odezwał się Jupiter. — Czy pani coś zgubiła?

— Tak, tak — kobieta mówiąc przekrzywiała głowę w ptasi sposób i głos jej przypominał świergot ptaka. — Mała Bo-Peep zaginęła i nie wiem, gdzie jej szukać. Nie widzieliście jej? Czy widzieliście Małą Bo-Peep?

— Nie, proszę pani — odparł Jupiter. — Czy Mała Bo-Peep to papuga?

— Ależ tak — kobieta popatrzyła na niego ze zdziwie­niem. — Jak, na Boga, się domyśliłeś?

Jupiter wyciągnął jedną z ich kart wizytowych.

— Jesteśmy detektywami — powiedział — Wydeduko­wałem, ze szuka pani papugi, ponieważ postawiła pani na tra­wie, na skraju tych krzaków, klatkę papugi i stara się pani zwabić ptaka jego ulubionym ziarnem — pestkami słonecznika.

Pete również potrafiłby to wywnioskować, ale kobiecie wyda­wało się to niezwykłe. Po kilku okrzykach zaprosiła ich do swego domu, by porozmawiać o dziwnym zniknięciu Małej Bo-Peep.

— Proszę na nas poczekać — zawołał Jupiter do Wort­hingtona.

Wraz z Petem poszli za kobietą, ścieżką wykładaną cegłami, do małego domku, ukrytego za parawanem drzew bananowych.

— Panno Waggoner — zwrócił się Jupiter do kobiety, kiedy usiedli w jej małym saloniku — czy kupiła pani Małą Bo-Peep parę tygodni temu od domokrążcy mówiącego z silnym akcen­tem meksykańskim?

— Ależ tak — oczy panny Waggoner rozszerzyły się w zdu­mieniu. — Wiesz to także i nawet znasz moje nazwisko. Musicie być świetnymi detektywami.

— To tylko kwestia zestawienia z sobą pewnych informacji —odparł Jupiter. — Pan Fentriss napomknął o pannie Irmie Wag­goner, a pani wołała Bo-Peep, by przyszła do Irmy. Tak więc, jak pani widzi, miałem wszelkie potrzebne informacje.

— Wiele ludzi zna fakty — powiedziała panna Waggo­ner — a nie potrafi ich należycie połączyć. Poznanie faktów to tylko połowa pracy. Ale czyżby biedny pan Fentriss nie odnalazł jeszcze swojego Billy'ego?

— Jeszcze nie, proszę pani. Nie może go odnaleźć —odezwał się Pete — ale staramy się mu pomóc. Czy może nam pani powiedzieć, jak to się stało, że pani papuga zniknęła?

— Wyszłam tylko do sklepu. Nie miałam już słonecznika Mała Bo-Peep tak go lubi. A na drodze o mało nie przejechał mnie mały, czarny samochód, który nagle wyskoczył zza zakrę­tu. Mój Boże, jak też ci ludzie dzisiaj jeżdżą!

Pete i Jupiter wymienili spojrzenia. Obaj pomyśleli to samo, gdy panna Waggoner wspomniała mały, czarny samochód. Pan Claudius odjechał w tym właśnie kierunku, kiedy go po raz ostat­ni widzieli.

— Poszłam jednak dalej — ciągnęła swą opowieść panna Waggoner — i kupiłam nasiona słonecznika. Spacerowałam trochę w drodze powrotnej, było tak słonecznie. Kiedy wróciłam do domu, zastałam drzwiczki klatki szeroko otwarte, a moje małe kochanie przepadło. Pomyślałam, że musiałam zostawić klatkę otwartą i Bo-Peep wyfrunęła, i może być gdzieś W ogro­dzie. Właśnie na nią polowałam, kiedy nadeszliście.

— Czy widziała pani później ten samochód, który o mało pani nie potrącił?

— Och, nie — potrząsnęła głową. — Skręcił kawałek da­lej i znikł za tymi drzewami i krzewami. Mój Boże, chyba nie przy­puszczacie, że ten grubas, który nim jechał, ukradł Bo-Peep?

— Bardzo się obawiam, że tak — odpowiedział Jupiter. —Myślimy także, że to on ukradł Billy'ego pana Fentrissa.

— Och, mój Boże! — wykrzyknęła bezradnie panna Wag­goner. — Co za człowiek bez serca. Ale dlaczego zadawać sobie tyle trudu, żeby kraść papugi? Mógł je sobie po prostu kupić.

Akurat to samo chciałby wiedzieć Pete. Jupiter jednak nie dał odpowiedzi na to pytanie.

— Jak dotąd jest to tajemnicą, proszę pani — powiedział. —Czy Mała Bo-Peep umiała mówić?

— Och, oczywiście. Mówi: „Bo-Peep Mała swe owieczki postradała, gdzie to znaleźć, nie wiedziała. Idź do Sherlocka Holmesa”. Czy to nie dziwne nauczyć czegoś takiego papu­gę?

— Tak, proszę pani — przyznał Jupiter. — Czy mówiła to z brytyjskim akcentem?

— O tak, z bardzo starannym. Jakby była uczona przez wykształconego Anglika.

Jupiter zapisał to wszystko dla Boba Andrewsa, który prowa­dził ich dokumentację.

— Jestem pewien — zwrócił się do panny Waggoner, kie­dy skończył pisać — że gruby mężczyzna, który przedstawił się jako pan Claudius, wśliznął się do domu pod pani nieobecność i ukradł Małą Bo-Peep. Powinna pani dać znać na policję.

— Na policję? O mój Boże, nie! — wykrzyknęła panna Waggoner. — Musiałabym przejść całą tę drogę do miasta ... och, nie, wy musicie mi pomóc! Proszę, zgódźcie się — patrzy­ła na nich błagalnie bardzo zmartwiona.

— Doskonale, proszę pani — powiedział Jupiter. — Je­stem pewien, że pan Claudius ma obie papugi, możemy więc prowadzić dochodzenia równocześnie.

— Och, jestem wam tak wdzięczna. Już czuję się lepiej.

— Jeszcze jedno pytanie — przypomniał sobie Jupiter. —Czy kupiła pani Bo-Peep od meksykańskiego domokrążcy, który jeździ dwukołowym wozem zaprzężonym w osła?

— Tak, kaszlał okropnie i wyglądał na chorego. Było mi go żal.

— Czy dał pani jakiś rachunek?

— Ależ nie. Nie przyszło mi na myśl prosić go o to.

— Nie zauważyła pani, czy na wozie było może jego nazwi­sko lub adres? — wypytywał Jupiter, ale panna Waggoner po­trząsnęła głową. Nic więcej nie mogła mu powiedzieć.

Widząc, że nie zdobędą tu więcej informacji, chłopcy pożeg­nali się grzecznie i wyszli. Jak tylko znaleźli się na dworze, Pete złapał przyjaciela za rękę.

— Jupe — powiedział — czy możesz mi wyjaśnić, jak za­mierzasz znaleźć te dwie papugi? Przecież mogą być teraz Bóg jeden wie gdzie. Przyznaję, że to niezwykle wyedukowane pa­pugi, znające Shakespeare'a i „Mamę gęś”, ale są miliony papug w dżungli, które mogą zająć ich miejsce. Tracimy po prostu czas.

Jupiter zamyślił się.

— Czy sądzisz, że pan Claudius jest lekkomyślnym ty­pem? — zapytał.

— No nie. Kiedy trzymał wycelowany w nas pistolet, uważa­łem, że to raczej twardy osobnik.

— Właśnie. Ten człowiek zadał sobie wiele trudu, żeby ukraść dwie papugi o szczególnych imionach i niezwykłych umiejętnościach. Nie możemy na razie dociec, co nim kierowało. Ale możemy założyć, że to były ważne powody, prawda?

— Przypuszczam — mruknął Pete. — Ale jakie mamy szanse znaleźć go kiedykolwiek?

— Jesteśmy detektywami. Jesteśmy inteligentni — zdecy­dowanie na twarzy Jupe'a mówiło Pete'owi, że nic nie zmieni jego postępowania. — w dodatku... Uważaj!

Rzucił się na Pete'a i przewrócili się obaj wymachując rękami i nogami. Coś dużego i ciężkiego przeleciało ze świstem na wysokości‚ gdzie przed chwilą była głowa Pete'a, i zaryło się w miękką darń.

— Złaź... złaź ze mnie! — sapał Pete nie mogąc złapać oddechu, gdyż Jupiter upadł dokładnie na jego brzuch. — Nie mogę oddychać, nie mogę... się ruszyć.

Jupiter pozbierał się i Pete wciągnął głęboki oddech. Wstał powoli, podczas gdy jego przyjaciel podniósł jakiś przedmiot z trawy. Był to kawał czerwonej płyty glinianej takiej jak te, które pokrywały dach domku panny Waggoner.

— Gdyby to trafiło któregoś z nas — powiedział Jupiter —bylibyśmy na dłuższy czas unieszkodliwieni. Na szczęście, za­uważyłem coś poruszającego się w krzakach tuż przedtem jak ta płyta zaczęła na nas lecieć.

— Dzię... kuję — Pete był wstrząśnięty. — Kto to rzucił?

— Tego nie zobaczyłem. Jednakże jestem pewien, że to miało być ostrzeżenie. Ktoś sobie nie życzy, żebyśmy szukali Billy'ego Shakespeare a czy Małej Bo-Peep.

ROZDZIAŁ 4

Czerwona Furtka Korsarza

Bob Andrews jadł kolację nie przestając spoglądać na tele­fon. Od momentu, kiedy wrócił do domu z biblioteki, oczekiwał, że zadzwoni lada chwila. Bob pracował dorywczo w bibliotece, rozkładał na półkach zwrócone książki i wykonywał inne pomoc­nicze prace.

Jadł już deser — krem w świetnym kruchym cieście —I chociaż właśnie wyskrobywał ostatnie okruchy, telefon wciąż nie dzwonił. Mama Boba, przystojna, szczupła szatynka‚ przechwyciła tym razem jego spojrzenie i nagle coś sobie przypo­mniała.

— Och, mój Boże! — zawołała. — Zupełnie zapomnia­łam, mam wiadomość dla ciebie. Telefonował twój przyjaciel Jupiter Jones.

— Naprawdę? Co mówił? — ucieszył się Bob.

Poprzedniego dnia Jupiter przedstawił mu w zarysie ich no­wą zagadkę. Uzgodnili, że Trzej Detektywi spotkają się tego wieczora w Kwaterze Głównej, jeśli Jupiter nie będzie zbyt zaję­ty. Czasami musiał pomagać cioci i wujowi w składzie i nie mógł wtedy prowadzić detektywistycznych dochodzeń.

— Zapisałam to — powiedziała pani Andrews wyciągając z kieszeni rozmaite skrawki papieru. — W żaden sposób nie mogłabym zapamiętać. Jupiter czasami używa przedziwnego słownictwa.

— Nie może się od tego powstrzymać — przyznał Bob. — Czyta dużo i skomplikowane słowa wypowiada automatycznie. Poza tym, jego wuj Tytus też tak mówi. Można się do tego przyzwyczaić.

— Być może, w każdym razie tu jest wiadomość — mama rozłożyła kawałek papieru — Korsarza Czerwona Furtka, chodź, chodź do środka. W locie jest ptak, nasza zagadka wszak. Wąska będziesz, ścieżko, za strzałą idź, koleżko. Dopra­wdy, co to za wiadomość, Robercie? Bawicie się w układanie szyfrów?

Bob był już w połowie drogi do drzwi, ale zatrzymał się. Jeśli mama zadawała pytania, spodziewała się otrzymać na nie od­powiedź.

— To doskonale zrozumiały język, mamo — powiedział.

— Dla mnie nie brzmi doskonale zrozumiale.

— To tylko brzmi jak szyfr — tłumaczył Bob. — Chodzi o to, że kiedy ktoś obcy usłyszy naszą wiadomość, nie będzie mógł jej zrozumieć.

— I ja jestem kimś obcym? Twoja matka?

— O rany, mamo, nie. Jeśli cię to interesuje, mogę ci wytłu­maczyć. Widzisz, utworzyliśmy zespół detektywistyczny i właś­nie dostaliśmy zagadkę do rozwikłania. Staramy się znaleźć zaginioną papugę.

— No, to brzmi dość niewinnie — jej twarz rozpogodziła się. — Sądzę, że do tego odnosi się „w locie jest ptak, nasza zagadka wszak”.

— Tak jest. A Czerwona Furtka Korsarza znaczy...

— Och, mniejsza z tym. Biegnij już i nie wracaj zbyt późno. Muszę wysłać zaproszenia na ten wieczorek, który mamy w ko­ściele w przyszłym tygodniu.

Bob wyszedł pośpiesznie i wskoczył na rower. Wciąż było jasno, czas przesunięto już na letni. Rocky Beach było miastem rozciągniętym wzdłuż wybrzeża Pacyfiku, w niewielkiej odleg­łości od Hollywoodu. Za nim rozciągał się obszar wysokich wzgórz. Nie tak dawno Bob spadł z jednego z nich i roztrzaskał sobie nogę, musiał teraz nosić na niej aparat usztywniający. Ale któregoś dnia nie będzie on konieczny, nawet już teraz mógł doskonale jeździć na rowerze.

Trzymając się bocznych ulic, z dala od ruchliwych arterii nadbrzeżnych, dotarł na tyły składu Jonesa. Był to prawdopo­dobnie najbardziej malowniczy skład rupieci w kraju. Otaczał go długi i wysoki drewniany płot. Na nim lokalni artyści, w wy­razie wdzięczności za szczodrobliwość pana Jonesa, wymalo­wali różne kolorowe sceny. Całą tylną powierzchnię płotu pokrywał obraz pożaru San Francisco w 1906 roku. Namalowa­no tam dramatyczne sceny płonących budynków, pędzące wozy strażackie zaprzężone w konie i ludzi uciekających z to­bołami na plecach.

Bob jechał wzdłuż płotu, rozglądając się, czy nikt go nie obserwuje, i zatrzymał się w odległości około piętnastu metrów od narożnika. Było to miejsce, gdzie wymalowano wielki czerwo­ny płomień, buchający z budynku, i pieska siedzącego obok, spoglądającego smutno na płonący dom. Chłopcy nazwali małe­go psa Korsarz. Jednym z jego oczu był sęk w desce płotu.

Bob wygrzebał sęk paznokciem i sięgnął palcem, by zwolnić haczyk. Wtedy trzy deski podniosły się i mógł wprowadzić rower do środka. To była „Czerwona Furtka Korsarza”.

W płocie były cztery takie sekretne wejścia i Trzej Detektywi mogli, w razie potrzeby, wchodzić i wychodzić niezauważeni.

Znalazłszy się za płotem, Bob zaparkował rower i opuścił się na kolana. Sterta materiałów formowała tu coś w rodzaju piecza­ry. Na szczycie sterty leżała tablica z dużą czerwoną strzałką i napisem „Biuro”. Był to ich żart, tablica rzeczywiście wskazy­wała kierunek do Kwatery Głównej, czyli biura.

Bob przeczołgał się pod stertą i wyszedł na wąski korytarz między spiętrzonym po bokach wszelkiego rodzaju złomem. Szedł krętym przejściem aż do miejsca, gdzie musiał znów opuścić się na kolana i przeczołgać pod grubymi dechami, które zdawały się leżeć tu przypadkowo, a faktycznie stanowiły dach Drzwi Czwartych — jednego z wejść do Kwatery Głównej. Po­sunął się kawałek na czworakach i mógł znowu stanąć. Zapukał w klapę trzy razy. Klapa otworzyła się i Bob wszedł do Kwatery Głównej. Mieściła się ona w zniszczonej dziewięciometrowej przyczepie kempingowej, ukrytej wśród spiętrzonego wokół że­lastwa i desek. Nawet pan Jones nie wiedział, że zmienili starą przyczepę w swoją nowoczesną siedzibę, z ciemnią fotograficz­ną, specjalnym laboratorium i biurem, wyposażonym w maszy­nę do pisania, telefon, biurko i magnetofon. Cały ekwipunek został wyreperowany i przerobiony ze starych rupieci trafiają­cych do składu, z wyjątkiem naturalnie telefonu. Opłacali go z pieniędzy zarabianych pracą w składzie.

Tak więc odbywali tutaj swe konferencje w zupełnej tajem­nicy.

Jupiter siedział teraz na obrotowym krześle i żuł koniec ołów­ka. Pete Crenshaw rysował machinalnie jedną papugę po dru­giej.

— Cześć, Bob — odezwał się Jupiter. — Co cię zatrzy­mało?

— Mama zapomniała o twoim telefonie. Zresztą i tak nie dałaby mi wyjść bez kolacji. Czy to jest supertajne zebranie?

Jupiter skinął głową.

— Z powodu cioci Matyldy — powiedział. — Sprzątała dom przez cały dzień i musiałem jej pomagać. Teraz chciała, żebym umył wszystkie okna. Zrobię to oczywiście, ale najpierw musimy poczynić jakieś postępy w naszych poszukiwaniach Bil­ly'ego Shakespeare'a i Małej Bo-Peep. Staram się ustalić linię dzia­łania dla was dwu, podczas gdy ja będę się trudni myciem szyb.

Taki sposób mówienia był charakterystyczny dla Jupitera, który od lat czytał wszystko, co mu wpadło w ręce. Wydawało się, że nawet myśleć nie potrafi zwięźle.

— Jesteśmy zaczopowani — powiedział Pete. — Zatka­ni. W szachu. Wiemy, że gruby facet podający się za pana Claudiusa, zapewne ukradł Billy'ego i Małą Bo-Peep, ale nie mamy żadnego pomysłu, jak go odnaleźć. Policja mogłaby od­szukać jego samochód, ale oni nie potraktują tej sprawy poważ­nie. Wyobraź sobie, że pójdziemy do komendanta Reynoldsa w naszym mieście i poprosimy o pomoc w znalezieniu Shake­speare'a i Małej Bo-Peep!

— Poza tym, zarówno pan Fentriss jak i panna Waggoner żądali absolutnej dyskrecji — dodał Jupiter. — Musimy jed­nak jakoś odszukać pana Claudiusa albo przyznać się do przegranej.

— Mam pewien pomysł — powiedział Bob. — Pytajmy lu­dzi, czy nie widzieli samochodu pana Claudiusa. Jeśli wypytamy odpowiednią ilość osób, trafimy na pewno na kogoś, kto zauważył auto. A jak znajdziemy samochód, właściciel powinien być gdzieś w pobliżu.

— Ludzie są bardzo nieuważni — Jupiter miał zastrzeże­nia. — Nawet naoczni świadkowie wypadku podają sprzeczne opisy.

— Ale nie dzieci — zaprotestował Bob. — Dzieci świetnie potrafią zaobserwować wszystko, co je interesuje. Dużo chłop­ców interesuje się samochodami. Jeśli zapytamy parę tysięcy chłopców w Los Angeles i Hollywood, założę się, że znajdzie się jeden, który doskonale pamięta samochód.

Jupiter miał wyraz twarzy wskazujący na maksymalny wysi­łek umysłowy.

— To wspaniały pomysł, Bob — powiedział wreszcie.

— Naprawdę? — Bob patrzył na niego uważnie. — Na­prawdę uważasz, że jest dobry?

— Niesłychanie prosty, I dlatego genialny — odparł Jupi­ter. — Jak powiedziałeś chłopcy interesują się samochodami, zwłaszcza niezwykłymi. Musimy pytać tak długo, aż natrafimy na chłopca, który widział ten samochód. Wtedy znajdziemy w pobli­żu pana Claudiusa. Ale oczywiście nie możemy osobiście pytać każdego chłopca w mieście.

— To jak chcesz to zrobić? — zapytał Pete.

Jupiter pochylił się do przodu, patrząc na nich.

— Posłużymy się systemem połączeń duch z duchem —oświadczył.

ROZDZIAŁ 5

System połączeń duch z duchem

Jupiter patrzył na nich, jakby był pewny, że rozumieją, o co chodzi. Ale Bob i Pete nie mieli zielonego pojęcia, o czym mówił.

— Co to jest system połączeń duch z duchem? — zapytali równocześnie.

— Jest to metoda skontaktowania się z tysiącem chłopców, bez rozmowy bezpośredniej.

— A gdzie są duchy? — zapytał Bob.

— Faktycznie nie ma tu żadnych duchów — odparł Jupi­ter. — Jednakże chłopcy, z którymi się skontaktujemy, nie zna­ją nas, w każdym razie większość z nich, i my ich nie znamy. Dla nas będą tylko głosem przez telefon. Możemy więc nazwać ich duchami. Poza tym to słowo ma pewien smak i koloryt.

— O, z pewnością — przyznał Bob,

— W dodatku — Jupiter dopiero się rozkręcał, prowadząc swój wywód — jeśli określimy naszych nieznanych informato­rów jako „duchy”, nikt, kto nas usłyszy, nie będzie wiedział, o czym mowa. To będzie nasz sekret.

— No, to ma sens — zgodził się Pete.

— Należy również wziąć pod uwagę — ciągnął Jupiter — że można się posłużyć moim projektem dla skontaktowania się, w razie potrzeby, z chłopcami na całym obszarze stąd do Atlan­tyku. Byłby to wtedy system połączeń od Oceanu da Oceanu. Ale taka nazwa była już użyta przez sieć radiowo-telewizyjną. Wolę być oryginalny i nazwać nasz wynalazek systemem połą­czeń duch z duchem.

— To twój pomysł, możesz go nazwać jak chcesz — po­wiedział Pete.

— Naturalnie — zgodził się Bob. — Ale jak to działa?

— Bardzo prosto. Ilu masz kolegów mieszkających w okoli­cy, Bob?

— Och, dziesięciu, może dwunastu. Dlaczego?

— Zaraz zobaczysz. A ty, Pete? Ilu chłopców znasz poza tymi, których zna Bob?

— Sześciu, siedmiu. Do czego zmierzasz?

— Chwileczkę. Ja mam jeszcze czterech do pięciu przyja­ciół, których wy nie znacie. A teraz, Pete, czy możesz jeszcze raz opisać samochód pana Claudiusa? Bob, notuj!

— Dwudrzwiowy, sportowy model rangera, kolor czarny — dyktował Pete — tapicerka z czerwonej skóry. Prawie nowy. Miał kalifornijski numer rejestracyjny kończący się na trzynaście.

Bob zapisał, a Jupiter dodał:

— Kierowca, który przedstawia się jako pan Claudius, jest gruby, nosi bardzo silne okulary. Myślę, że to wystarczający opis. Teraz musimy uruchomić system połączeniowy. Oto sposób postępowania: zatelefonuję do moich pięciu przyjaciół i zapytam, czy widzieli czarnego rangera. Jeśli nie, poproszę ich, by z kolei oni zadzwonili do pięciu przyjaciół, przekazali opis i poprosili by każdy z nich zatelefonował do następnych pięciu. Tę procedurę należy kontynuować, aż do uzyskania rezultatu. Każdemu, kto otrzyma telefon, trzeba podać nasz numer telefonu. Ktokolwiek będzie w stanie przekazać nam informację a samochodzie, za­dzwoni do nas jutro o dziesiątej rano. Czy jest to dla was jasne?

— Jupe, to jest wspaniałe! — wykrzyknął Bob.

— A niech cię! — zawtórował mu Pete. — Do rana każdy chłopiec w południowej Kalifornii będzie szukał czarnego rangera.

— Na wszelki wypadek — powiedział Jupe — czy któryś z was widzi jakieś słabe punkty w tym projekcie?

— Może powinniśmy ustalić jakąś nagrodę — zapropono­wał Pete. — Jest przyjęte wynagradzać za informacje.

— Słusznie — przytaknął Bob — to bardziej zmobilizuje każdego do szukania.

— Doskonały pomysł — zgodził się Jupiter. — Ale co mo­żemy ofiarować? Nie mamy dość pieniędzy, żeby dać jakąś atrakcyjną nagrodę.

— Może ofiarować przejażdżkę rolls-roycem? — zapropo­nował Pete. — Każdego chłopca, który interesuje się samocho­dami, ucieszy przejażdżka tak luksusowym autem. Możemy mu nawet pozwolić zatelefonować do któregoś z przyjaciół z apara­tu zainstalowanego w samochodzie.

— Myślę, że to dobry pomysł — powiedział Jupiter.

— Bob, może ty masz jakąś propozycję?

— Tak, właśnie myślałem, że możemy pierwszemu, który zadzwoni z informacją, pozwolić wybrać coś dla siebie w skła­dzie. Każdy dzieciak może tu znaleźć przynajmniej tuzin przedmiotów jakie chciałby mieć.

— To prawda — przyznał Pete. — Nie znam nikogo, ko­go nie ucieszyłaby możliwość wybrania sobie czegoś spośród tych cudownych rupieci, które zwozi tu twój wujek, Jupe.

— Ale te rupiecie nie są naszą własnością — Jupiter zmar­szczył czoło. — Nie możemy podarować komuś czegoś, czego nie mamy.

Przez chwilę zastanawiali się. Potem Pete przypomniał so­bie, że pan Jones jest im winien coś za reperację przedmiotów, które później miał okazję sprzedać. Zsumowali to wszystko i okazało się, że w trójkę zarobili dwadzieścia pięć dolarów i trzynaście centów. Uzgodnili więc, że nagrodą będzie prze­jażdżka rolls-roycem plus cokolwiek ze składu, czego wartość nie przekracza dwudziestu pięciu dolarów i trzynastu centów.

Ustaliwszy to zabrali się do telefonowania. Jupe zadzwonił do swoich pięciu przyjaciół. Żaden z nich nie widział czarnego samochodu, ale zgodzili się przekazać telefonicznie pytanie na­stępnym pięciu.

Skończywszy swoje rozmowy telefoniczne, Jupe pospieszył przez Tunel Drugi, ich główne wejście i wyjście, by umyć okna cioci Matyldzie. Teraz telefonował Pete, potem Bob. Nie musieli wiele wyjaśniać. Każdy chłopiec, z którym rozmawiali, w lot ro­zumiał, o co chodzi, i był mile połechtany, że bierze udział w ważnym śledztwie. Bob i Pete byli przekonani, że nim skończą ostatnią z tych rozmów, pierwsi rozmówcy przekażą już dalej ich prośbę.

Bob pozostał dłużej w Kwaterze Głównej, przepisując na maszynie notatki z dotychczasowego przebiegu dochodzenia. Kiedy godzinę później przyszedł do domu jego matka właśnie odkładała słuchawkę, z wyrazem zdumienia na twarzy.

— Nie rozumiem — powiedziała. — Zupełnie niesłycha­ne.

— Co się stało, mamo? — zapytał Bob

— Starałam się zatelefonować do pań, które mają mi pomóc w zorganizowaniu wieczorku w kościele. Dzwoniłam jak dotąd do dwunastu i nie uwierzysz, wszędzie telefon był zajęty.

Bob powstrzymał śmiech. Mógł się domyślić przyczyny.

— Czy one wszystkie mają synów w moim wieku? — za­pytał.

— Tak, i nie zdziwiłabym się, gdyby dwa lub trzy telefony były zajęte, ale nie dwanaście pod rząd. Może spróbuję zadzwo­nić do pani Garret.

— Myślę, że byłoby lepiej, gdybyś odczekała trochę — po­wiedział Bob. — Może coś się popsuło.

— Prawdopodobnie — odparła, ale wciąż spoglądała na telefon, kiedy Bob wchodził na górę.

W swoim pokoju usiadł i zaczął obliczać, Trzy razy pięć, czyli piętnaście to ilość ich telefonów. Jeśli każdy z tych piętnastu chłopców zatelefonował do następnych pięciu przyjaciół, to już mamy siedemdziesiąt pięć. Pięć razy siedemdziesiąt pięć jest trzysta siedemdziesiąt pięć, i to razy pięć to tysiąc osiemset siedemdziesiąt pięć, i jeszcze razy pięć...

Bob popatrzył na swoje rachunki i zagwizdał. Nie ma się co dziwić, że telefony są zajęte. Jupiter sam sobie nie zdawał sprawy z potęgi swego pomysłu. System połączeń duch z du­chem był absolutną bombą. Wiadomość, którą przekazywali, była krótka, nie zajmie więc wiele czasu rozesłanie jej. Wiedział, że wkrótce telefony przestaną być blokowane. Zabrał się więc do studiowania notatek sprawy, którą nazwał „tajemnicą jąkają­cej się papugi”.

Coś go niepokoiło. To było prawdopodobnie coś bardzo pro­stego, ale nie mógł tego umiejscowić. Nie chodziło o to, dlacze­go ten gruby facet chciał ukraść papugi. Zgodzili się wszyscy trzej, że z wyjaśnieniem tej tajemnicy trzeba poczekać, aż zbiorą więcej informacji. Ale było także zagadką, dlaczego ktoś nauczył papugę jąkać się. Ponieważ, jak zauważył Jupiter, Billy'ego naj­prawdopodobniej nauczono mówić „Być czy-czy-czy nie b-być”, było zupełnie wykluczone, żeby papuga jąkała się przypadkowo. W takim razie...

W tym momencie poczuł się senny i poszedł do łóżka. Gdzieś w środku nocy obudził się jednak z dźwięczącymi w uszach słowami: „Bo-Peep Mata swe owieczki postradała, gdzie to znaleźć nie wiedziała, Idź do Sherlocka Holmesa”. To było to, co mówiła Bo-Peep, według słów panny Waggoner. Jednakże, odrzucając tajemnicze polecenie, żeby iść do Sherlo­cka Holmesa, wiersz się nie zgadzał. Bob pamiętał oryginalne słowa z „Mamy gęsi”, brzmiały one: „Bo-Peep Mała swe owiecz­ki postradała, gdzie je znaleźć nie wiedziała”. Ale papuga o imie­niu Bo-Peep nie mówiła „je”, mówiła „to”. Bob miał przeczucie, że Jupiter będzie to uważał za ważne.

— Hmm — twarz Jupitera zachmurzyła się w głębokiej koncentracji. — Masz rację, Bob. Panna Waggoner z całą pewnością twierdziła, że jej papuga mówiła „gdzie to znaleźć, nie wiedziała”. Ponieważ możemy przyjąć, że chodzi o stado owiec, obje formy z pozoru są poprawne. Jednakże...

— Och, skończ już z tymi twoimi naukowymi wywodami —zdenerwował się Pete. — Co to oznacza?

Trzej chłopcy zgromadzili się w Kwaterze Głównej następne­go ranka. Było parę minut przed dziesiątą, czyli godziną, o której mieli nadzieję otrzymać informację poprzez uruchomiony poprzedniego dnia system połączeń duch z duchem. Tymczasem dyskutowali nad odkryciem Boba.

— Oczywiście to może być pomyłka — mówił Bob.

— Anglik, który uczył papugę, mógł nie pamiętać dokładnie.

— Trzy pomyłki — powiedział Jupiter — jeśli uznamy ją­kanie się Billy'ego Shakespeare'a i zamianę „albo” na „czy” też za pomyłki.

— Co to są trzy pomyłki?! — wtrącił Pete niecierpliwie. —Robię więcej w szkolnych wypracowaniach.

— Niewątpliwie — przytaknął Jupiter. — Ale w tym wy­padku jestem pewien, że papugi były trenowane przez wykształ­conego Anglika. Dwie pomyłki mogłyby być jeszcze przypadkiem, trzy sugerują celowość.

— Celowość? — Pete zdawał się nic nie rozumieć i Bob nie dziwił mu się. Nie zawsze było łatwo iść za tokiem rozumo­wania Jupitera. Czasami zdawało się, że idzie ono na skróty.

— Chcesz powiedzieć, że równie łatwo nauczyć papugę powtarzać coś, co brzmi poprawnie, jak i niepoprawnie? —zwrócił się do Jupitera. — Jest więc jakiś powód, dla którego Billy Shakespeare zmienia tekst i się jąka, a Mała Bo-Peep mówi „to” zamiast „je”.

— Właśnie — odparł Jupiter. — Najpierw zastanawia­liśmy się, dlaczego pan Claudius chodzi po domach i kradnie papugi. Teraz mamy nową tajemnicę. Dlaczego nauczono papu­gi takich dziwnych zdań, i w dodatku z błędami?

— To przechodzi moje pojęcie —- kręcił głową Bob. — Po co w ogóle uczyć papugi takich rzeczy. Ludzie są przeważnie zadowoleni, kiedy ich papuga mówi „Polly chce ciastko”.

— Tajemnica pogłębia się, kiedy ją badasz — powiedział Jupiter. Miał na twarzy wyraz tej głębokiej satysfakcji, jaka pojawia­ła się zawsze, kiedy stawał przed wyjątkowo trudną zagadką. —Uczenie papug wymaga wielkiej cierpliwości — ciągnął. — Ktokolwiek to robił, miał w tym jakiś cel. Jaki, nie wiemy. Podej­rzewam jednak, że wiedział to pan Claudius i dlatego skradł obie papugi.

— Aha — zawołał Bob. — Może wiele więcej papug jest w to wmieszanych poza Billym i Bo-Peep. Pamiętacie tę nazwa­ną Sinobrody, której domokrążca nie sprzedał? Pan Claudius był bardzo podekscytowany, kiedy o niej usłyszał.

— Och, nie — jęknął Pete. — Jeśli dwie papugi robią nam taki zamęt w głowie, pomyślcie, co się będzie działo przy kilku.

Normalnie to by ich rozśmieszyło, ale w tym momencie za­dzwonił telefon. Jupiter złapał go, jakby się bał, że odfrunie.

— Halo, mówi Jupiter Jones. Tak, tak jest. To ja szukam informacji o ... Widziałeś? Przede wszystkim powiedz mi, czy jego numer rejestracyjny kończył się na trzynaście.., tak, nie?... Bardzo mi przykro, ale to nie jest samochód, którego szukamy. W każdym razie bardzo dziękuję.

Odłożył słuchawkę. Był rozczarowany.

— To był chłopiec z Hollywoodu — powiedział. — Ale nu­mer rejestracyjny się nie zgadza.

Telefon znowu się odezwał. Tym razem Jupiter trzymał słu­chawkę blisko odpowiednio przerobionego głośnika, chłopcy mogli więc słyszeć całą rozmowę. Dzwonił chłopak z Santa Monica, który widział poprzedniego wieczoru czarnego rangera zaparkowanego przed restauracją. Ale potem odjechała nim młoda para, i nie był on nowy. Znowu zły sygnał.

W sumie mieli jeszcze osiem telefonów. Jupiter fachowo wypytywał każdego telefonującego, ale za każdym razem nie był to właściwy samochód.

System połączeń duch z duchem okazał się niewypałem. Dalej nie mieli najmniejszego śladu, który prowadziłby do pana Claudiusa.

ROZDZIAŁ 6

Nieoczekiwany gość

Chłopcy spoglądali na siebie głęboko rozczarowani. Wtem dobiegło do nich wołanie ciotki Jupitera, Matyldy. Była to duża kobieta o bardzo silnym głosie, usłyszeli ją bez trudu.

— Jupiter!! — wołała. — Ktoś tu chce się z tobą widzieć. Gdzie jesteś? Gdzieś ty się, na litość Boską, podział? Widziałam cię jeszcze godzinę temu. Tu jest chłopiec do ciebie. Meksykanin.

Meksykanin! W trójkę pomyśleli o tym samym, sprzedawca papug miał meksykański akcent!

Rzucili się do Tunelu Drugiego. W podłodze była kwadrato­wa klapa, która otwierała się do góry. Pod spodem biegła wielka karbowana rura. Opuścili się do niej i przeczołgali przez około dziesięć metrów jej długości. Na końcu znajdowała się żelazna krata. Pete, który był na przedzie, pchnął ją i odstawił na bok, po czym jeden za drugim wygramolili się za przebudowaną przez nich prasę drukarską. Drukowali na niej swoje karty wizytowe i nagłówki listów.

Byli teraz w warsztacie Jupitera, na wolnym powietrzu. Znaj­dował się on w jednym z narożników składu i otoczony był ster­tami złomu tak, że nikt nie mógł ich widzieć. Jupiter miał tu swoją piłę tarczową, świder mechaniczny i inne narzędzia, które sam naprawił ze złomu zwożonego przez wuja Tytusa. Wszystko osłonięte było półtorametrowym dachem, biegnącym wzdłuż płotu otaczającego skład. W Południowej Kalifornii deszcze są rzadkością, mogli pracować na dworze niemal cały czas. Mieli poza tym dwie plastykowe płachty, by okryć narzędzia w razie potrzeby.

Pani Jones wciąż wołała Jupitera. Przemknęli wśród sterty złomu i wyszli wreszcie na podwórze w pobliżu głównej bramy i biura.

— Wołałaś mnie, ciociu? — zapytał Jupiter i pani Matylda obróciła się.

Za nią stał meksykański chłopiec, mniej więcej wzrostu Bo­ba, w zniszczonych spodniach i podartej koszuli. Trzymał lejce małego osła, zaprzężonego do dwukołowego wózka.

— Ten chłopiec chce się z tobą widzieć, Jupiter — powie­działa pani Jones. — Masz dziś dzień dla siebie, to cię na pewno ucieszy. Ale jutro wraca twój wuj z całym ładunkiem staroci, będzie więc mnóstwo roboty.

— Tak, ciociu — przytaknął Jupiter posłusznie.

Pani Jones wróciła do biura. Meksykański chłopiec rozglądał się dookoła, jego czarne oczy strzelały w prawo i w lewo. Nastę­pnie zwrócił się do Jupitera, co było zupełnie naturalne, bo krępa, mocna postać Jupe'a przyciągała wzrok.

— Señor Jupiter? — zapytał.

— Tak, jestem Jupiter Jones.

— Jestem Carlos — przedstawił się chłopiec z miękkim, melodyjnym meksykańskim akcentem. — Au-to jest tutaj? Mo­gę zobaczyć?

— Au-to — Jupiter nie zrozumiał, o co chodzi, ale Pete się połapał.

— On chce wiedzieć, gdzie jest rolls-royce — wyjaśnił.

— Ach, samochód, jest w garażu — powiedział Jupiter.

— Złote au-to! Musi być piękne. Tak bym chciał zobaczyć —Carlos uśmiechał się, ale zaraz spoważniał. — Przepraszam, señor Jupiter, ale samochody... ja je tak bardzo lubię. Wszystkie. Któregoś dnia... któregoś dnia ja też będę miał samochód!

— Przyszedłeś tu w sprawie samochodów? — zapytał Ju­piter. Rozejrzał się dookoła. Hans i Konrad, dwaj krzepcy po­mocnicy wuja, rodem z Bawarii, właśnie wjeżdżali w bramę składu małą ciężarówką. — Chodź tutaj.

Carlos zawahał się chwilę, następnie przywiązał lejce swego osła do kawałka rury i poszedł za Jupiterem. Nim odszedł, po­głaskał pieszczotliwie szare stworzenie.

— Zaraz wrócę, Pablo — powiedział do osła.

Po minucie siedzieli wszyscy w warsztacie Jupitera. Carlos przyglądał się wszystkim urządzeniom wielkimi oczami.

— Carlos, czy przyszedłeś powiedzieć nam o czarnym sportowym rangerze? — zapytał Jupiter.

Carlos kiwał potakująco głową tak energicznie, że wydawało się, iż odpadnie mu za chwilę.

— Si, si, si, señor Jupiter — mówił. — Wczoraj wieczo­rem przyszedł do mnie mój przyjaciel Esteban. Powiedział, że señor Jupiter chce wiedzieć o samochodzie ranger z numerem rejestracyjnym, który się kończy na jeden-trzy.

Chłopcy czekali z zapartym oddechem. Carlos patrzył na nich oczami przepełnionymi nadzieją.

— I... — przerwał — i powiedział‚ że jest na-groda.

— Nagroda! — wykrzyknął Pete z takim podnieceniem, że Carlos spojrzał na niego przerażony. — Pewnie, że jest! Wi­działeś ten samochód? Wiesz, gdzie jest?

— O tak, widział samochód. Widział grubego człowieka. Ale gdzie jest teraz, nie wiem. To było — Carlos zaczął liczyć na palcach — jeden, dwa, trzy, siedem, siedem dni temu ja widział samochód i grubego człowieka.

— Siedem dni! — Pete był rozczarowany. — To nam wie­le nie pomoże. Jak możesz pamiętać samochód po tygodniu?

— Och, ja lubię samochody tak bardzo — powiedział Car­los. — Marzę o samochodach. Czarny ranger jest piękny. Mo­gę wam powiedzieć numer rejestracyjny. AK-cztery-pięć-jeden-trzy. Siedzenia, wszystko pokryte czerwoną skórą. Małe zadrapa­nie po prawej na przednim zderzaku, małe wgniecenie w tylnym.

Patrzyli na niego z szacunkiem. Wielu chłopców może zidentyfikować markę i rok produkcji niemal każdego samocho­du, ale żeby pamiętać takie szczegóły, i to po tygodniu...

— To powinno pomóc policji w odszukaniu go — Jupiter skubał wargę — ale przyrzekliśmy nie zawiadamiać jej na ra­zie. Nie widziałeś tego samochodu ostatnio, co, Carlos?

Chłopiec smutno potrząsnął głową.

— Nie mogę wygrać nagrody? — zapytał. — Nie mogę — tu westchnął głęboko — pojechać pięknym samochodem ze złoceniami?

— Być może, Carlos — powiedział Jupiter. — Ale przede wszystkim mów, jak to się stało, że widziałeś samochód i pana Claudiusa, tego grubego mężczyznę.

— Przyszedł zobaczyć się z moim wujkiem Ramosem —odpowiedział Carlos. — W sprawie papug.

— Papugi! — wykrzyknął Pete. — To twój wujek sprzedał Billy'ego Shakespeare'a i Małą Bo-Peep?

— I inne też — skinął głową Carlos. — Wszystkie papugi z dziwnymi imionami.

— Dziwne imiona? — Jupiter wymienił szybkie spojrzenie z Bobem. Więc Bob miał rację mówiąc o swoim przeczuciu, że w tę tajemnicę zamieszanych jest więcej papug. — Czy pamiętasz może te imiona?

Carlos zagłębił palec w swoich grubych, czarnych włosach.

— Pamiętam — powiedział — Billy Shakespeare i Mała Bo-Peep.

Chłopcy przytaknęli.

— To wiemy — powiedział Pete.

— Był też Scherlock Holmes i Robin Hood — kontynuo­wał Carlos.

— Scherlock Holmes i Robin Hood — powtórzył Bob, zapi­sując imiona.

— I jeszcze Kapitan Kidd i Buźka — dodał Carlos. — Buźka miał tylko jedno oko.

— To już sześć — powiedział Bob zapisując dwa ostatnie imiona. — Czy było więcej?

— Och‚ tak — Carlosowi rozjaśniła się twarz. — Ta ciem­na. Sinobrody Pirat. Mówiła bardzo dobrze. Siedem papug, wszystkie z ładnymi żółtymi głowami, oprócz Sinobrodego. On nie miał żółtej głowy.

— Sinobrody Pirat! — wykrzyknął Bob zapisując imię. —To ten, o którym wspomniał pan Fentriss, co tak podekscytowa­ło pana Claudiusa. Jupe, czy myślisz, że wszystkie mają coś wspólnego z tą zagadką?

— Dojdziemy do tego — odpowiedział Jupiter. — Carlos, mówiłeś, że gruby człowiek przyszedł tydzień temu do twojego wuja Ramosa, żeby wziąć papugi?

— Si, przyszedł po nie.

— I twój wujek dał mu je?

— Nie, señor — smutek pojawił się nagle na twarzy Carlo­sa. — Wujek Ramos... On już sprzedał papugi. Ten gruby pan... on by zapłacił za nie tysiąc dolarów. Ale wujek Ramos już ich nie miał. I ten gruby człowiek rozzłościł się i mówił brzydkie słowa, jak wujek powiedział, że nie pamięta, komu je sprzedał. Bo widzisz, señor Jupiter, mój wujek nie urnie czytać ani pisać. Więc on tylko sprzedaje papugi i bierze pieniądze.

— Tak więc od tego czasu pan Claudius starał się odszukać papugi i z nieznanych przyczyn ukradł te, które znalazł! — mó­wił z ożywieniem Jupiter do Boba i Pete'a. — Zdobywamy mnóstwo informacji. System połączeń duch z duchem przyniósł jednak efekt, chociaż ciągle nie mamy wiadomości, gdzie może­my odszukać pana Claudiusa.

— Jeśli o mnie chodzi, dostajemy za dużo informacji — powiedział Pete. — Zaczęliśmy od jednej zaginionej papugi do odszukania. Potem mieliśmy już dwie. Teraz założę się, że my­ślisz o odnalezieniu wszystkich siedmiu, co?

Jupiter nie zaprzeczył.

— Wszystkie są częścią tej samej tajemnicy — powie­dział. — Żeby ją rozwiązać, musimy znaleźć wszystkie ptaki.

— Ale przyrzekliśmy znaleźć tylko Billy'ego i Małą Bo-Peep — zaprotestował Pete. — Nie umawialiśmy się, że będziemy rozwiązywać jakąś nieziemską tajemnicę.

Bob wiedział, że są to daremne wysiłki. Pete zresztą wiedział to także. Dać Jupiterowi Jonesowi tajemnicę do rozwiązania, to jak dać psu soczystą kość. Nie puści, dopóki jej nie rozgryzie.

— Carlos — zwrócił się Jupiter do meksykańskiego chło­pca — bardzo jesteśmy ci wdzięczni za te wszystkie informa­cje, ale dlaczego nie telefonowałeś? Dlaczego przyjechałeś swoim wózkiem całą tę drogę do Rocky Beach, żeby się z nami zobaczyć?

— Miałem nadzieję, że zawiozę na wózku nagrodę do do­mu. A poza tym, señor Jupiter, nie mam pieniędzy na telefon.

Trzej chłopcy wymienili spojrzenia. Myśleli o tym samym. Czasem było u nich krucho z pieniędzmi, ale zawsze mieli jakieś kieszonkowe albo mogli zarobić coś pracą w składzie pana Jo­nesa. Trudno im było uzmysłowić sobie, że niektórzy ludzie nie mieli pieniędzy — po prostu zupełnie nic. Bob zauważył zakło­potanie Jupitera, kiedy ten zobaczył, jak strasznie chudy jest Carlos.

— Ach, tak — powiedział. — Przekazałeś nam bardzo cenne informacje, warte są na pewno chociaż części nagrody. Ale naprawdę zależało nam na tym, żeby dowiedzieć się, gdzie mieszka pan Claudius i dlatego tak bardzo chcemy odnaleźć jego samochód.

— Gdzie mieszka gruby człowiek? — Carlos rozpogodził się. — Ach, teraz rozumiem.

Wsadził rękę do kieszeni i wyłowił z niej coś.

— Kiedy gruby człowiek wychodził od mojego wuja, przy­rzekł mu dużo pieniędzy, jak sobie przypomni, gdzie sprzedał papugi. Dał mu tę kartkę.

Wręczył Jupiterowi kartę wizytową z nazwiskiem i adresem pana Claudiusa. A więc system połączeń duch z duchem wytro­pił jednak grubego człowieka!

Wszyscy trzej pochylili się nad kartą, gdy nagle zaczęło mrugać czerwone światełko nad prasą drukarską. Zainstalował je Jupiter, dawało im w ten sposób znać, że w Kwaterze Głównej dzwoni telefon.

Ktoś teraz telefonował. Jupiter szybko podjął decyzję.

— Carlos — powiedział — zamknij oczy.

— Si, señor — Carlos zrobił, o co go proszono.

— Pete, zostań z Carlosem. Mamy z Bobem interes do za­łatwienia, zaraz wrócimy.

Podczas gdy Carlos stał z zamkniętymi oczami, Jupiter i Bob wsunęli się szybko do dużej karbowanej rury, czyli Tunelu Drugie­go, i przeczołgali się do Kwatery Głównej. Jupe złapał słuchawkę.

— Halo — był to głos kobiecy. Kobieta mówiła bardzo ci­cho, jakby się obawiała, że ktoś ją usłyszy. — Czy nazywasz się Jupiter Jones i starasz się znaleźć samochód pana Claudiusa?

— Tak, proszę pani — odpowiedział Jupiter. — Czy mo­że pani powiedzieć, gdzie się znajduje?

— Jest w garażu, gdzie nikt go nie może zobaczyć — w głosie kobiety brzmiała złość. — I nie wolno ci starać się znaleźć pana Claudiusa, słyszysz. To bardzo porywczy człowiek i niebezpiecznie jest narażać mu się. Cokolwiek robisz, od niego trzymaj się z daleka. Nie wtrącaj się w jego sprawy!

Odłożyła słuchawkę. Jupiter i Bob patrzyli na siebie. Jupe wciąż trzymał w ręce kartę, która mówiła im dokładnie, gdzie znaleźć pana Claudiusa. Ale po tym ostrzeżeniu nieznanej ko­biety...

Jupiter powoli wsunął kartę do kieszeni.

— Musimy dać Carlosowi nagrodę — powiedział do Boba po chwili ciszy. — Potem musimy pójść do niego do domu i zobaczyć, co nam może powiedzieć jego wuj. To pewne, że jesteśmy o krok od dowiedzenia się czegoś wielkiego. Potem, no potem pomyślimy, co począć z panem Claudiusem.

Dwie godziny później dwa pojazdy posuwały się wzdłuż wy­brzeża, drogą na południe. Na przedzie jechał wspaniały stary rolls-royce ze złoconymi ozdobami, za kierownicą oczywiście był Worthington, a na tylnym siedzeniu Jupiter, Pete i Carlos. Bob musiał pójść do swej pracy w bibliotece. Carlos z trudem pano­wał nad podnieceniem. Przesuwał palce po złoceniach, dotykał miękkiej skóry, pokrywającej siedzenia, rozszerzonymi oczami przypatrywał się złoconemu telefonowi, stanowiącemu część wyposażenia samochodu.

— Au-to — powtarzał w kółko. — Jakie piękne! Nigdy nie marzyłem, że będę jechał takim pięknym au-tem.

Carlos wiedział wszystko o samochodach, to było oczywiste. Identyfikował każde auto, które mijali. Jego markę, model, rok produkcji, nawet gdy przejeżdżało bardzo szybko. Powiedział im, że jego ambicją jest zostać mechanikiem samochodowym, i marzył o własnym warsztacie.

Za rolls-roycem jechała mniejsza ciężarówka ze składu Jo­nesa, którą prowadził Konrad. Na ciężarówce znajdowała się nagroda, na którą — jak wszyscy się zgodzili — Carlos w peł­ni zasłużył. Byli nieco zaskoczeni, kiedy zobaczyli, co wybrał. Chciał mieć kawałki desek, drzwi, okno i trochę gwoździ, żeby naprawić dom, w którym mieszkał z wujem. Jak im wyznał, dom wymagał licznych napraw.

Jupiter szepnął swojej cioci na ucho, że Carlos i jego wuj nie mają pieniędzy. Pani Jones, której serce było równie duże jak ona sama, podała bardzo niską cenę za to wszystko. W ten sposób z dwudziestu pięciu dolarów i trzynastu centów, które była winna Trzem Detektywom, jeszcze wręczyła Carlosowi dziesięć dolarów reszty.

Kawałki desek, drzwi, okno, gwoździe i puszka farby na do­kładkę — wszystko to było za ciężkie do władowania na wózek ciągnięty przez małego, szarego Pablo. Problem, jak zabrać osła z wózkiem z powrotem do domu, został rozwiązany przez Hansa i Konrada. Załadowali po prostu wózek i Pabla na cięża­rówkę wraz z materiałami budowlanymi wybranymi przez Carlo­sa. Pablo miał więc także swoją przejażdżkę na ciężarówce za rolls-roycem i z niej oglądał sobie mijany krajobraz.

Oba pojazdy — samochód i ciężarówka — zajechały te­raz w dzielnicę niewielkich, obdrapanych budynków, za którymi rozciągały się otwarte pola, gdzie uprawiano zboża i warzywa. Tu mieszkał Carlos. Dzieci wybiegły na drogę, by oglądać rolls­royce'a, i Carlos machał do nich ręką.

— José! — krzyczał. — Esteban! Margarita! Patrzcie, ja­dę złotym au-tem!

Wokół samochodu zgromadziło się tyle ubranych w łachma­ny dzieci, że Worthington musiał zahamować. Wszyscy starali się dotknąć limuzyny. Ale Carlos powiedział do nich coś ostro po hiszpańsku i odsunęli się.

— Czy mam jechać dalej, panie Jones? — zapytał Wort­hington, który zawsze zachowywał spokój, niezależnie od okoli­czności.

— Nie — powiedział Jupe — ciężarówka została w tyle. Poczekamy, żeby jej nie zgubić.

Kiedy czekali, Carlos wskazał na rozpadającą się chatę, stojącą za pustym placem, z widoczną poza nią szklarnią.

— Tam mieszkamy z wujem Ramosem — powiedział. —Możemy tam dojść. Nie musimy wjeżdżać tym pięknym au-tem. Droga jest bardzo zła.

Jupiter zgodził się i wysiedli w trójkę.

— Dziękuję panu — zwrócił się Jupiter do Worthingtona. — Nie będziemy pana zatrzymywać. Wrócimy ciężarówką z Konra­dem.

— Doskonale — Worthington wycofał samochód i odje­chał.

Zbliżyła się ciężarówka. Jupe wskazał chatę Konradowi.

— Tam się spotkamy — zawołał i Bawarczyk skinął głową. Jupiter, Pete i Carlos ruszyli przez otwarty plac ku domowi — jeśli można to było nazwać domem — Carlosa. Im bardziej się zbliżali, tym bardziej chata wyglądała jak ruina. Jedna ściana była niemal zupełnie zburzona, brakowało okien i drzwi.

Carlos zdawał się zgadywać ich myśli.

— Kiedy mój wujek przyjechał tu z Meksyku, nie miał zupeł­nie pieniędzy. To było jedyne miejsce, gdzie mógł się zatrzymać. Czynsz wynosi tylko dwadzieścia dolarów miesięcznie.

Poklepał się po kieszeni, w której spoczywał dziesięciodo­larowy banknot, otrzymany od pani Jones.

— Teraz mogę zapłacić za następne dwa tygodnie — po­wiedział radośnie. — Kiedy naprawię dom, wuj Ramos będzie mógł wyleczyć kaszel i wrócić do pracy.

Doszli już na tyły domu. Na błotnistej drodze dostrzegli za­parkowany samochód. Było to zwykłe auto, popularnej marki, ale Carlos jęknął.

— Kto może być u wuja Ramosa? — zastanawiał się głoś­no. — Nie podoba mi się to.

Pośpieszył naprzód i Pete z Jupiterem pobiegli za nim. Kie­dy znaleźli się blisko zrujnowanej chaty, dobiegł ich podniesiony głos, pełen złości.

— To głos pana Claudiusa — powiedział Pete do Jupitera.

— Powiedz mi! — wrzeszczał pan Claudius. — Powiedz mi, ty stary durniu, albo skręcę ci kark.

— Wujku! — krzyknął Carlos pędząc do domu. — Co ci robi ten grubas?

Wyprzedził ich i Pete z Jupiterem starali się go dogonić. Kiedy wpadł do domu przez otwór bez drzwi, byli tuż za nim. Zobaczyli plecy pana Claudiusa pochylonego nad łóżkiem, na którym leżał jakiś mężczyzna, bez wątpienia wuj Carlosa. Dławił się i kaszlał, i zdawało się, że gruby człowiek próbuje go udusić.

— Musisz pamiętać — wrzeszczał Claudius. — Nawet je­śli nie pamiętasz, gdzie sprzedałeś tamte papugi, musisz pamię­tać, gdzie jest Sinobrody. Miałeś go, kiedy sprzedałeś już tamte. Mam cztery z nich i dostanę pozostałe, i muszę mieć Sinobrode­go. Jestem pewien, że wiesz, gdzie go sprzedałeś!

Carlos rzucił się wprost na nogi grubego jegomościa, jak mały terrier. Ale pan Claudius usłyszał go wcześniej, zrobił szybki zwrot i złapał chłopca w powietrzu. Nagle Carlos zawisł trzy­many za koszulę, bezsilnie machając rękami i nogami.

— Cofnijcie się — pan Claudius mówił spokojnie, ale z nie­bezpieczną nutą w głosie. Kiedy Pete i Jupiter zawahali się, dodał: — Cofnijcie się albo skręcę kark temu szczeniakowi. A potem wam.

— Łapcie go! — krzyczał Carlos niemal płacząc, nie tyle ze strachu, co ze złości. — Skrzywdził mojego wujka, który jest chory i nie może się bronić.

— Cicho bądź — oczy pana Claudiusa zabłysły niebez­piecznie. — Zaczynacie mi się, chłopcy, za bardzo naprzy­krzać.

W tym momencie postrzępiona koszula Carlosa rozdarła się. Chłopiec spadł na podłogę i natychmiast uczepił się ramionami nóg grubasa. Pete i Jupiter doskoczyli na pomoc. Pete pochwy­cił pana Claudiusa w pasie, a Jupiter pomagał Carlosowi trzymać go za nogi. Ale pan Claudius okazał się być niespodzie­wanie umięśniony pod zwałami tłuszczu. Odrzucił na bok Carlo­sa i skręcił tak ciało, że Pete i Jupiter odbili się od niego i wylądowali po dwu stronach pokoju. Następnie był już w drzwiach i wybiegł, nim zdążyli się pozbierać.

Gdy stanęli na nogi, wskakiwał już do swego samochodu i ruszył z impetem właśnie w chwili, gdy Konrad parkował tuż za nim ciężarówkę.

— Gdybyśmy byli zdołali go przytrzymać do czasu, aż Kon­rad przyjdzie — powiedział ponuro Pete, otrzepując się.

— Albo gdybym nie odesłał Worthingtona, moglibyśmy po­jechać za nim — dodał Jupiter, obserwując znikający za ro­giem samochód. — Ale mamy jego nazwisko i adres.

— To dobrze — powiedział Pete. — Przynajmniej wiemy, od jakiej części miasta trzymać się z daleka. Ten pan Claudius nie lubi Trzech Detektywów.

— Jest zły, a złość bierze się ze strachu — oświadczył Ju­piter. — On się nas boi. To daje nam wyraźną przewagę.

— On się nas boi! — wykrzyknął Pete. — A jak nazwiesz nasze uczucia wobec niego?

— Jesteśmy nerwowi, ale pewni siebie.

— To zdanie jest o trzy słowa za długie.

Zawrócili od drzwi. Carlos pomagał wujowi napić się wody, myślał, że to złagodzi atak kaszlu. Pete podniósł przewrócone krzesło — jedyne w pokoju — i zbliżyli się do łóżka. Carlos odwrócił się do nich,

— Dziękuję wam tysiąc razy za pomoc w przegonieniu gru­bego — powiedział. — Przyszedł tu i starał się zmusić wuja Ramosa do powiedzenia, komu sprzedał papugę zwaną Sino­brody. Wujek nie mógł mu powiedzieć, bo nie pamięta. To była jedna pani, która mieszka dwie, trzy, może cztery przecznice stąd, ale on nie zna jej nazwiska. Kupiła go tylko za dziesięć dolarów, bo nikt inny ptaka nie chciał. Temu grubemu bardzo zależało na tej właśnie papudze.

— O, z pewnością! — powiedział Pete. — Pan Claudius wie o tych ptakach coś, czego my nie wiemy.

— Coś, przez co są bardzo ważne dla niego — dodał Jupi­ter. — Ciekaw jestem, co to...

Przerwało im pukanie. Był to Konrad.

— Chcesz, żebym teraz wyładował te rzeczy? — zapytał.

— Tak, złóż je koło domu — odparł Jupiter, gdy wtem obaj z Petem zobaczyli stojącą za Konradem starszą kobietę, trzy­mającą w rękach tekturowe pudełko z wyciętymi dziurami.

— Kto to? — zapytał Jupe.

— Pani szła w tę stronę. Podwiozłem ją — odpowiedział Konrad. — Dobra, idę wyładować.

Odwrócił się, a starsza kobieta weszła do pokoju. Spojrzała podejrzliwie na Pete'a i Jupitera.

— Kim jesteście, chłopcy? — spytała. — Gdzie jest ten szubrawiec Ramos?

Carlos wcisnął się między nich.

— Mój wujek jest chory. O co pani chodzi? Jestem Carlos.

— Chcę z powrotem moje pieniądze! — powiedziała ze złością kobieta. — Twój wujek sprzedał mi tego ptaka jako rzadki rodzaj papugi, a mój zięć mówi, że zostałam oszukana, bo to nie jest papuga. To jest jakaś odmiana szpaka. Poza tym to, co to ptaszysko mówi, nie nadaje się dla przyzwoitych uszu.

Wcisnęła pudełko w ręce Carlosowi.

— Teraz zwracaj moje dziesięć dolarów. Nie dam się oszu­kiwać. Wmawiać mi, że szpak jest papugą!

Carlos miał nieszczęśliwą minę. Podał pudełko Pete'owi i powoli włożył rękę do kieszeni. Wyjął złożony starannie bank­not, który dostał od pani Jones. Pete i Jupiter wiedzieli, ile on dla niego znaczył. To były jedyne pieniądze, jakie posiadał. Zdobył się jednak na uśmiech, kiedy je wręczał kobiecie.

— Przepraszam, señora — powiedział. —- Mój wujek jest chory. Pomylił się. Proszę, to są pani pieniądze.

Kobieta wzruszyła ramionami i wymaszerowała.

Carlos zwrócił się do Pete'a i Jupitera:

— To musi być Sinobrody. On tak dobrze mówi, wujek my­ślał, że to jakaś dziwna papuga.

Otworzył pudełko i maty ciemny ptak z dużym dziobem na­stroszył piórka, otrzepał się i nagle rozłożył skrzydła. Wyfrunął z pudełka i wylądował na ramieniu Pete'a.

— Ależ to nie jest zwykły szpak! — wykrzyknął Jupiter podekscytowany. — To szpak azjatycki. Te ptaki można na­uczyć mówić nawet lepiej niż papugi. Dobrze ćwiczone mają dużą wartość.

— Jestem Sinobrody Pirat —— odezwał się nagle ptak ochry­ple. — Zakopałem mój skarb tam gdzie go zawsze strzegą mar­twi ludzie! Jo-ho-ho i butelka rumu!

Potem nastąpiła seria wyrażeń, które — jak chłopcy dobrze wiedzieli — nigdy nie zostałyby zaaprobowane przez ich rodzi­ców. Byli jednak tak podnieceni oświadczeniem ptaka, że nawet nie słuchali dalszego ciągu.

— Sinobrody! — wykrzykiwał Jupiter. — Ptak, którego tak bardzo szukał pan Claudius! I my go mamy!

W tym momencie Sinobrody, rozglądając się wokół głodnymi oczami, zobaczył kusząco bliskie ucho Pete'a. Dziobnął je moc­no. Pete wrzasnął i strącił go z ramienia. Ptak rozpostarł skrzyd­ła i wyfrunął.

— Odfrunął! — zawołał Jupiter. — Pete, przez ciebie straciliśmy cenny ślad.

— Przez który ja straciłem bardzo cenną krew — powie dział Pete, trzymając chusteczkę przy uchu. Stojąc w drzwiach patrzyli, jak Sinobrody znika za kępą drzew.

Mimo tego, co powiedział, Pete'owi było przykro. Słowa pta­ka o zakopanym skarbie i strzegących go martwych ludziach brzmiały jeszcze bardziej tajemniczo niż powiedzonka Billy'ego i Bo-Peep. Czuł, że Jupe ma rację. Mieli bardzo ważną poszlakę w rękach, a raczej na jego ramieniu. I on ją przepłoszył!

ROZDZIAŁ 7

Tajemniczy skarb

Po pewnym czasie stało się oczywiste, że Sinobrody nie wróci. Carlosowi udało się uspokoić wujka na tyle, że mógł mó­wić, nie kaszląc. Leżał wyciągnięty na łóżku i starał się odpowie­dzieć na pytania Jupitera. Było mu łatwiej mówić po hiszpańsku, w końcu więc Carlos zaczął tłumaczyć i opowiedział jego historię, w niezbyt poprawnej, ale zrozumiałej angielszczyźnie. Wuj Ra­mas od czasu do czasu kiwał potakująco głową mówiąc „si, si”.

— Mój wuj przyjechał tu dwa lata temu. Całą drogę z Meksy­ku na wózku, który ciągnie Pablo. Mój wujek jest bardzo dobry w hodowli kwiatów, ale nie może dostać pracy. Ktoś mówił mu o tym miejscu ze starą szklarnią, dużo szyb rozbitych. Wynajął to za dwadzieścia dolarów na miesiąc i posadził kwiaty.

Chłopcy kręcili z oburzeniem głowami. Dwadzieścia dolarów miesięcznie było naprawdę wygórowaną ceną za tę ruinę bez okien i drzwi.

— Wuj Ramos naprawia cieplarnię — kontynuował opo­wieść Carlos. — Rozklepał stare puszki i przybił, gdzie nie ma szyb. Niektóre kwiaty sadzi na dworze, a specjalne w szklarni. Potem ładuje kwiaty do wózka i sprzedaje w mieście.

Pewnego dnia przychodzi do nas wysoki, chudy człowiek. Mówi, że jest z Anglii i nazywa się John Silyer. Jest słaby i chory i nie ma dużo pieniędzy. Pyta wujka, czy może u nas zostać,

i wujek zgadza się.

Señor Silver ma tylko trochę ubrań w marynarskim worku i pudełko, metalową skrzynkę. Długa, szeroka i płaska, o taka. Carlos rozłożył ręce, najpierw równolegle do siebie, potem jedną przez drugą, a jego wuj powtarzał „si, si” i potakiwał żywo.

— Mniej więcej sześćdziesiąt na trzydzieści pięć centyme­trów — powiedział Jupiter, który tymczasem przeliczył to szyb­ko. — Mów dalej, Carlos, dajesz nam mnóstwo informacji.

— To pudełko, na nim jest mocny zamek — mówił dalej Carlos. — Pan Silver śpi z tym pod materacem. Każdej nocy otwiera i patrzy do środka. Jak tak patrzy, jest szczęśliwy.

Jego wuj znowu pokiwał głową i zawołał:

— Si, si, bardzo śliwy!

— Wujek Ramos pyta pana Silver, co w tym pudełku. Pan Silver śmieje się i mówi... — Carlos podrapał się w głowę stara­jąc się przypomnieć sobie dokładnie słowa Johna Silvera. — On mówi: „To pudełko zawiera kawałek tęczy z dzbanem złota pod nią”.

— Kawałek tęczy z dzbanem złota pod nią — powtórzył Jupiter w głębokiej zadumie. — Co za tajemnicze określenie. Mów dalej, Carlos.

— Więc, señor Jupiter, wujek Ramos łapie kaszel. Źle się czuje, więc posyła po mnie. Ja przychodzę na piechotę i staram się pomagać, ale ja nie mam do czynienia z kwiatami. Nie jestem z nimi dobry.

— Ty jesteś dobry chłopiec! — odezwał się wujek. — Miły chłopiec! Ciężko pracujesz!

— Dziękuję, wujku! — rozpromienił się Carlos. — No więc pan Silver jest też chory. Mówi, że choroba jest w nim, nie minie. Pytam go, dlaczego nie weźmie tego złota, co mówił, że ma w pudełku z tęczą, i nie pójdzie do lekarza. On się śmieje i potem patrzy smutno. Mówi mi, że nie śmie tego zrobić.

On mówi — Carlos wziął głęboki oddech, wydobywając z pamięci dawne zdarzenia — mówi, że jak będzie się starał sprzedać dzbanek złota z pudełka, będzie musiał powiedzieć swoje prawdziwe nazwisko i skąd to wziął. Ale on nie jest tu, w tym kraju, legalnie i deportują go do Anglii, gdzie chcą go wsadzić do więzienia. Tak więc musi żyć tutaj bez pieniędzy, ciesząc się tylko kawałkiem tęczy, jak długo będzie mógł. Potem mówi, że to nie ma znaczenia, i tak musi niedługo odejść.

Smutek pojawił się na twarzy Carlosa, gdy mówił dalej:

— Nie rozumiem, co on mówi. Dopiero potem. Ale jednego dnia pan Silver przynosi do domu siedem papug, wszystkie młode, z żółtymi głowami, i siedem klatek. Daje je do cieplarni i zaczyna uczyć.

Pete i Jupiter wymieniali spojrzenia z rosnącym zaintereso­waniem. Wreszcie mieli się dowiedzieć, jaka tajemnica wiąże się z papugami.

— Pan Silver bardzo dobry z papugami — ciągnął swoją opowieść Carlos. — Ma Sinobrodego, tego ptaka, co mówi, z nim, kiedy przychodzi. Siedzi cały czas na jego ramieniu i mó­wi przekleństwa. To rozśmiesza pana Silver. Teraz, w cieplarni zaczyna uczyć papugi słów, każdą innych słów. I daje im śmie­szne imiona. Ja nie rozumiem ani słów, ani imion.

— Imiona pochodzą przeważnie z angielskiej literatury lub historii — powiedział Jupiter. — Dlatego ich nie rozpoznałeś. Czy pamiętasz może jakieś zdania, których nauczyły się papugi?

— Nie — Carlos westchnął. — Za trudne do zapamięta­nia. Ale jedna papuga z żółtą głową umiera. Pan Silver jest bardzo zmartwiony. Potem mówi, że Sinobrody musi być duble­rem papug. Nie wiem, co to znaczy.

— Tu, w Hollywood, każdy wie, co to jest dubler — wtrącił Pete. — To ktoś, kto zastępuje aktora.

— No więc on kończy uczyć sześć żółtych papug i jedną ciemną, która jest rzadkim rodzajem papugi. Tak on mówi.

— Prawdopodobnie powiedział tak, sądząc, że jeśli nazwie go szpakiem azjatyckim, nie bardzo zrozumiesz — wtrącił Ju­piter. — Co się z nim stało, kiedy skończył uczyć papugi?

Carlos rozłożył ręce w bezradnym geście.

— Pan John Silver odchodzi. W nocy odchodzi. Bierze ze sobą metalowe pudełko. Nie ma go trzy dni. Kiedy wraca, jest bardzo słaby i chory i nie ma metalowego pudełka. Mówi, że je schował. Mówi, że musi już iść niedługo i nie da nam metalowe­go pudełka z kawałkiem tęczy w środku, bo to by nam zrobiło za dużo kłopotów.

Pisze długi list i daje mi go do wysłania.

— Czy pamiętasz, do kogo był zaadresowany ten list? — zapytał Jupiter z ożywieniem.

Ale Carlos potrząsnął głową.

— Nie, ale było na nim dużo znaczków i małe czerwone i niebieskie paski dookoła.

— List lotniczy — powiedział Pete.

— Prawdopodobnie do Europy, jeśli było dużo znaczków — dodał Jupiter.

— On mówi, że niedługo pójdzie. To znaczy, że umrze. Nie pozwala nam wziąć go do szpitala, bo mówi, że żaden szpital nie może go wyleczyć. Mówi, że chce być z przyjaciółmi — Carlo­sowi załamał się głos.

— On jest dziwny człowiek, pan Silver. Robi dziwne żarty, co mówi, jest jak zagadki, uczy papugi śmiesznie mówić, ale on jest nasz przyjaciel. My wiemy, że on jest dobry! — Carlos zamilkł na chwilę, po czym ciągnął dalej:

— Pan Silver mówi, że niedługo przyjdzie bardzo gruby człowiek. Da nam tysiąc dolarów, a my damy mu te wszystkie ptaki. Bardzo się śmieje, kiedy to mówi. Mówi, że to najlepszy żart w jego życiu, że nigdy nie zrobił lepszego. Mówi, że to jest żart, nad którym gruby człowiek będzie się mocno pocił. Idzie spać i wciąż się śmieje ze swojego żartu. A rano.., rano już się nie budzi.

Meksykański chłopiec przełknął z trudem ślinę. Pete i Jupiter wyczuwali jego głęboki smutek.

— Ale gruby człowiek nie przyszedł? — zapytał w końcu Jupe.

Carlos potrząsnął głową.

— Ponieważ pan Silver jest nasz przyjaciel, prosimy, żeby go pochowano na małym cmentarzu koło kościoła, dalej na tej ulicy. Nie mamy pieniędzy, ale obiecujemy niedługo zapłacić. Czekamy ty­dzień, potem dwa, trzy tygodnie. Ale gruby człowiek nie przychodzi. W końcu myślimy, że nigdy nie przyjdzie. Wujek Ramos zaprzęga Pabla i ładuje papugi do wózka. Chodzi od domu do domu i sprze­daje papugi, bo potrzebujemy pieniędzy. Ludzie lubią papugi, więc sprzedaje wszystkie w jeden dzień, nawet Buźkę i Sinobrodego. Mamy więc pieniądze. Tylko trochę, ale dość, żeby zapłacić za grób pana Silvera. Nie dość, żeby naprawić dom.

Carlos uśmiechnął się wreszcie.

— Ale teraz mam deski, gwoździe i drzwi. Naprawię dom. Wkrótce wujek Ramos będzie znowu zdrowy i wszystko jest dobrze. Och, dziękuję ci tysiąc razy, señor Jupiter.

— O nie — zasłużyłeś na swoją nagrodę i na wiele więcej, gdybyśmy tylko mieli pieniądze, żeby ci dać — zapewnił go gorąco Jupiter. — Jeszcze tylko jedno. Gruby człowiek przy­szedł w końcu, prawda?

— O tak — kiwnął głową Carlos, a chory człowiek na łóżku podniósł głowę i zawtórował swoim „si, si”!

— Przychodzi po dwóch tygodniach, jak sprzedaliśmy papugi. Jest bardzo zły. Ubliża wujkowi, bo nie urnie czytać i pisać, i nie pamięta, komu sprzedaje papugi. Wujek Ramos mówi mu, żeby poszedł i nie wracał. Potem go prosi i błaga. Przynoszę mapę ze stacji benzynowej i wujek pokazuje, w której części miasta sprze­daje papugi. Potem gruby człowiek odjeżdża w swoim sportowym samochodzie ranger. Ale zostawia kartkę ze swoim imieniem i na­zwiskiem, i numerem telefonu. Mówi wujkowi, że ma mu dać znać jak sobie przypomni. Ale wujek nie może. To jest bardzo źle, bo byłoby bardzo dobrze mieć tysiąc dolarów. Ale możemy żyć bez tego — Carlos wyprostował się dumnie. — Zaopiekujemy się naszym przyjacielem. Zapłacimy długi. Znajdę pieniądze na czynsz. Señor Gruby nie będzie ubliżał więcej mojemu wujkowi.

Jupiter zamyślił się. Teraz wiedzieli o papugach o wiele wię­cej niż przedtem. Wciąż jednak było dużo zagadek. Właśnie zamierzał zadać następne pytanie, gdy we framudze drzwi poja­wił się Konrad. Chłopcy słuchali opowiadania Carlosa z takim napięciem, że zapomnieli o nim i o materiałach, które wyładowy­wał z ciężarówki.

— Wszystko wyładowane — powiedział. — Czas ruszać mam mnóstwo pracy w składzie. Jesteście gotowi?

— Tak sądzę — odparł Jupiter. — Nie, poczekaj, czy masz może w samochodzie mapę Los Angeles?

— Pewnie, mam nawet dwie albo trzy. Chcesz jedną?

— Pete ją weźmie.

Pete wyszedł, odszukał mapy w samochodzie, wybrał najdo­kładniejszą i wrócił z nią do domu.

— Carlos, czy możesz nam pokazać część miasta, gdzie twój wujek sprzedał papugi? — spytał Jupiter.

Chłopiec powiedział szybko kilka słów po hiszpańsku do swo­jego wuja, ten skinął głową. Następnie siedząc na skraju łóżka Carlos zakreślił ołówkiem część mapy wskazaną przez wuja.

— Tu, señor Jupiter. Gdzieś tu, wewnątrz tych linii. Jakie ulice, przykro mi, ale mój wuj nie urnie powiedzieć.

Jupiter wziął mapę, złożył ją i schował do kieszeni.

— Dziękuję, Carlos — powiedział. — Mamy ogólne poję­cie co do ulic, ponieważ wiemy, kto kupił Billy'ego Shakespeare'a i Małą Bo-Peep. Sądzę, że na razie dowiedzieliśmy się wszystkiego. Jednakże w tej chwili tajemnica wygląda jeszcze bardziej tajemniczo.

— Przyznaję — wtrącił Pete.

— Gdybyśmy tylko nie stracili Sinobrodego... — Jupiter urwał. — Ale dobry detektyw musi się liczyć z niepowodzeniami.

Uścisnął rękę Carlosowi.

— Mam nadzieję, że twojemu wujkowi wkrótce się polepszy. Gdyby pan Claudius przyszedł znowu i męczył twego wujka, wezwij policję. Oni się nim zajmą.

— Policja, ha! — Chłopcu zabłysły oczy. Ujął opartą o stół laskę. — Señor Gruby będzie potrzebował szpital!

Pete i Jupiter przytaknęli z podziwem. Zostawili go stojącego z laską w ręce i wsiedli do ciężarówki. Przez całą drogę do Roc­ky Beach Jupiter siedział z pochyloną głową skubiąc dolną wargę, a jego umysł pracował w takim natężeniu, że Pete'owi zdawało się, iż słyszy jego działanie. Kiedy dotarli do składu, Pete zaryzykował pytanie o to, do jakich wniosków doszedł.

— Chcę to przespać, nim zacznę wyciągać wnioski — od­parł Jupiter. — Rano musimy na nowo przyjrzeć się faktom. Szczerze mówiąc, ta sprawa nabiera aspektów, które mnie intry­gują.

— Mnie ani trochę — powiedział Pete. — Po prostu za­pędza mnie to w kozi róg. Czy nie możesz raz powiedzieć cze­goś prostym językiem? Tak dla odmiany. Na przykład, że od tej tajemnicy dostajesz rozstrojenia mózgu?

Jupiter spojrzał na niego bystro.

— Zgoda, powiem to. Ten przypadek rozstraja mi mózg.

ROZDZIAŁ 8

Sinobrody Pirat

Następnego ranka Bob Andrews wjechał na swoim rowerze w bramę składu pana Jonesa i od razu się zorientował, że Trzej Detektywi nieprędko będą mogli się zebrać. Pete i Jupiter pracowali ciężko pod nadzorem pani Matyldy. Zauważyła go, jak tylko pojawił się na podwórzu.

— Przyjechałeś w odpowiedniej chwili — powiedziała. — Robimy dziś spis inwentarza.

Pani Jones miała wielkie serce, ale na widok chłopca tylko jedno przychodziło jej do głowy: jak go zagonić do pracy! Właś­nie dokonała tego z Pete'em i Jupiterem. Byli tak zapracowani, że ledwie mieli czas otrzeć pot z czoła. Liczyli wanny i umywalki, dźwigali naręcza metalowych prętów, przesuwali wszelkiego ro­dzaju złom, by sprawdzić, co leży pod spodem, i przekazywali informacje o rodzaju i ilości artykułów pani Jones.

— Jedna pięciometrowa belka — wołał Pete.

— Jedna pięciometrowa belka — powtarzała pani Jones, notując. Kiedy pojawił się Bob, podała mu kartkę i ołówek.

— Przejmuj zapisywanie, Bob.

Zaledwie zdążył ująć ołówek, gdy Jupiter krzyknął:

— Dwanaście żelaznych zlewów.

Bob zapisał. Jupiter przysunął się do niego i szepnął:

— Staramy się zarobić trochę pieniędzy. Mam pewien po­mysł i chcę spróbować zrealizować go.

Pracowali bez wytchnienia, gdy naraz Bob zauważył, że pani Jones kręci się blisko ich Kwatery Głównej. Oglądała wielką stertę starych, zardzewiałych zbiorników na wodę, stalowych rur, materiałów budowlanych i innych dużych kawałów złomu, które Hans i Konrad, na prośbę Jupitera, przez rok układali w ten sposób, że zakryły kompletnie przyczepę kempingową będącą ich Kwaterą Główną.

Pani Jones przyglądała się stercie i marszczyła czoło.

— Jupiter! — zawołała. — Dlaczego nie spisaliście tych materiałów tutaj?

Jupiter spojrzał na Boba, Bob na Pete'a, a Pete na nich obu. Żaden z nich się nie odezwał.

— Jupiter, słyszysz mnie?! — wołała pani Jones. — Chodź tu i pomóż mi sprawdzić, co tu jest!

Zaczęła ciągnąć rury i zbiorniki, więc Jupiter i Pete podbiegli do niej czym prędzej. Bali się, że w następnej minucie odkryje Kwaterę Główną.

— Przepraszam, ciociu — odezwał się Jupiter szybko — ale ten materiał jest bezwartościowy. Doprawdy nie warto za­wracać sobie nim głowy.

— Nie warto sobie zawracać głowy! — powtórzyła ciocia Matylda sarkastycznie. — Zobacz, jaka ta sterta wysoka! Chcę wiedzieć, co jest w środku. Może powinniśmy się pozbyć tego wszystkiego i zrobić miejsce na bardziej wartościowe rzeczy.

Właśnie w tym momencie wjechała na podwórze z głośnym trąbieniem duża ciężarówka Jonesa. Pan Jones i Konrad przy­wieźli nowy ładunek i pani Matylda odwróciła się, by go obejrzeć, zapominając o stercie skrywającej Kwaterę Główną.

— Niech się Bóg Najświętszy zlituje nad tobą! — wykrzyk­nęła. — Tytusie Andronikusie Jonesie, czegoś ty nakupował tym razem?

Były to głównie zwykłe rupiecie, ale w tyle ciężarówki stał jeleń z żelaza naturalnej wielkości, z ogromnymi rogami.

— Hm, to może komuś sprzedamy — powiedziała pani Jo­nes — ale założę się, że zapłaciłeś za dużo.

— Nie kupiłem tego na sprzedaż — odparł Tytus. — Chcę to ustawić przed bramą. — Zeskoczył z ciężarówki i objął żonę wokół dość obfitej talii. — Teraz będę miał jelonka i sarenkę — powiedział.

Był to dość śmiały żart, ale pani Matylda zachichotała i zapo­mniała zupełnie o wielkiej stercie wokół Kwatery Głównej.

— Mój ty, Boże! — wykrzyknęła patrząc na słońce. —Czas na obiad. Musicie być obaj głodni. Gdzie byliście przez cały ranek?

Nie czekając na odpowiedź ruszyła przez bramę ku małemu, białemu domowi, który stał tuż obok składu.

— Chłopcy, chcecie już zjeść obiad, czy na razie tylko ka­napki? — zawołała, odwracając się.

— Tylko kanapki ciociu — poprosił Jupiter. — Chcemy zrobić zebranie.

— Ach tak, wasz klub — mówiąc to poszła w stronę domu. Jupiter opowiedział jej o założeniu zespołu detektywistycznego, ale szczegóły nie utkwiły jej zbyt silnie w pamięci. Jupiter po­szedł za nią, by przynieść kanapki, a Bob z Pete'em pomagali rozładowywać ciężarówkę. Potem Bob sporządził listę przywie­zionych artykułów. Hans i Konrad wykonywali najcięższą robotę. Ale Konrad znalazł czas, żeby powiedzieć chłopcom, co ich zatrzymało w drodze.

— Zobaczyłem, że jesteśmy w pobliżu miejsca, gdzie mie­szka ten chłopiec, Carlos — mówił. — Skoczyliśmy więc tam i pomogliśmy mu wyremontować dom. Wszystko teraz ładnie zrobione. To dobry chłopiec, ten Carlos. I jego wuj ma się lepiej.

Wiadomość ucieszyła ich ogromnie.

— Pan Jones widział, że wcale nie mają pieniędzy — do­dał Konrad — więc udał, że pani Jones się pomyliła obliczając, ile się należy za materiał, i dał im dwadzieścia dolarów i siedemnaście centów. Bardzo sprytnie, samo dwadzieścia dolarów wy­glądałoby jak prezent, a tak wszystko w porządku — puścił do chłopców wielkie oko. — Mam niespodziankę dla Jupitera. Car­los przysłał mu prezent. Jest w ciężarówce.

Prezent? Pete i Bob popatrzyli na siebie. Co to może być?

Konrad wspiął się do kabiny kierowcy i zszedł z tekturowym pudełkiem w ręce. Było zawiązane sznurkiem i miało wycięte w wieku dziury. Podał je Pete owi.

— Carlos prosił, żeby nie otwierać tego na dworze — po­wiedział. — W środku jest kartka z wyjaśnieniem. — Po czym wrócił do pracy wraz z Hansem i panem Jonesem.

— Chodź, Bob! — krzyknął Pete. — Idziemy do Kwatery Głównej otworzyć przesyłkę. Mam dziwne przeczucie, że jest to coś, co uszczęśliwi Jupe'a!

Prześliznęli się między kupami złomu i weszli za prasę dru­karską. Bob odstawił żelazną kratę i wszedł pierwszy do Tunelu Drugiego, a Pete za nim. Czołgali się na czworakach, aż pod klapę drzwi, którą Bob pchnął do góry. Wspięli się do Kwatery Głównej i zapalili światło. Było to konieczne, gdyż spiętrzony wokół złom odcinał niemal zupełnie dopływ dziennego światła do przyczepy. Pete zamknął okienko wentylacyjne w dachu.

— Lepiej nie ryzykować — powiedział przecinając sznurek opasujący pudełko.

Zdjął pokrywę. Wewnątrz wciśnięty w kąt, stał średniej wiel­kości ciemny ptak z żółtym dziobem, o bardzo nieszczęśliwym wyglądzie.

— To Sinobrody! — wykrzyknął Pete.

W pudełku leżał kawałek papieru. Bob wziął go do ręki. Z listu widać było, że ktoś zadał sobie wiele trudu, by litery miały właściwy kształt.

Drogi Señor Jupiter

Tu jest señor Sinobrody. On przyszedł do domu w czasie kolacji. Wysyłam go do ciebie. Życzę sobie, żebyś go miał, bo on jest moim przyjacielem i ty jesteś moim przyjacielem. Poza tym ja się boję, że gruby człowiek stara się go ukraść. My mamy teraz ładny dom i ja ci dziękuję tysiąc razy.

Carlos Sanchez

Kiedy Bob skończył czytać list na głos, szpak nastroszył piórka i skoczył na brzeg pudełka. Popatrzył na palce Pete'a, jakby się zastanawiał, czy są dobre do jedzenia. Pete schował rękę.

— O nie, nie! — krzyknął. — Już wczoraj próbowałeś mo­jego ucha. Nie dostaniesz więcej mojej krwi. Jeszcze się zmie­nisz w szpaka wampira.

Posłyszeli jakiś hałas i w otworze podłogi ukazał się Jupiter. Właśnie zaczął się wspinać do środka, gdy wzrok jego padł na Sinobrodego, siedzącego na brzegu pudełka.

Jupiter i Sinobrody zamarli w bezruchu. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Wreszcie Sinobrody trzepnął skrzydłami.

— Jestem Sinobrody Pirat. Zakopałem mój skarb tam, gdzie go strzegą martwi ludzie — zakrakał. — Nigdy nie daję fraje­rom łatwej doli i to jest proste jak gaz-rurka.

Roześmiał się sztucznie, jak człowiek, który zna dobry do­wcip i nie ma zamiaru go opowiedzieć.

ROZDZIAŁ 9

Wezwijmy wszystkie duchy

Pete, Bob i Jupiter siedzieli wokół biurka w Kwaterze Głów­nej, pożerając kanapki, które przyniósł Jupe. Wiedzieli, że zaraz po obiedzie pani Jones zawoła ich z powrotem do pracy. Nad ich głowami siedział Sinobrody w klatce, którą znalazł dla niego Jupiter, i zdawał się słuchać każdego ich słowa.

— Wiemy, że pan Claudius ma Billy'ego Shakespeare'a i Małą Bo-Peep — mówił Pete. — Słyszeliśmy, jak mówił, że ma cztery papugi. Zaczęliśmy wszystko od przyrzeczenia, że znajdziemy Billy'ego i Bo-Peep. Tak więc proponuję, żebyśmy poszli wprost do niego i powiedzieli mu, że jeśli nie zwróci ich, to wezwiemy policję. Nie będzie wiedział, że przyrzekliśmy nie zawiadamiać policji i tylko blefujemy.

— Hm — Jupiter skubał wargę.

Bob domyślał się, że Jupe jest na tropie większej tajemnicy: jakie znaczenie mają papugi i dlaczego panu Claudiusowi tak bardzo zależy na posiadaniu ich. Było zupełnie oczywiste, że Jupitera korci rozwiązanie tej zagadki.

— Są pewne komplikacje — powiedział wreszcie Jupiter. —Wiemy teraz, że tajemniczy pan Silver chciał, żeby pan Claudius miał te papugi.

— Być może — odezwał się Bob — ale to nie daje Clau­diusowi prawa kraść je panu Fentrissowi i pannie Waggoner. Głosuję za Pete'em. Powinniśmy pójść do niego i zażądać, żeby je zwrócił. Weźmy ze sobą Hansa lub Konrada. To powstrzyma go od zrobienia czegoś nieprzyjemnego.

— Dobrze więc, tu jest karta pana Claudiusa — Jupiter wyłowił z kieszeni wizytówkę, którą dał mu Carlos. Wyglądała następująco:

Claude Claudius

rzadkie okazy dzieł sztuki

kupno-sprzedaż

Londyn—Paryż—Wiedeń

Pod spodem był adres dużego budynku mieszkalnego w Holly­wood i numer telefonu.

— Ty zatelefonuj do niego, Bob. Nigdy nie słyszał twojego głosu. Powiedz mu, że masz do sprzedania papugę z żółtą głową i zapytaj, czy byłby tym zainteresowany. Twoja matka kupiła ją od meksykańskiego domokrążcy. Potem umów się z nim i pójdziemy oczywiście wszyscy razem.

Bob wykręcił numer. Zastanawiał się, czy będzie w stanie powiedzieć to wszystko. Ale osoba, która odebrała telefon, po­wiedziała mu, że pan i pani Claudius wyprowadzili się dwa dni temu. Dzięki głośnikowi zainstalowanemu przez Jupitera mogli wszyscy słyszeć całą rozmowę. Jupiter szepnął mu do ucha:

— Zapytaj, czy zabrali ze sobą papugi?

Bob powtórzył pytanie i otrzymał odpowiedź, że państwo Claudius nie mieli żadnych papug w mieszkaniu, gdyż w budyn­ku nie wolno trzymać zwierząt domowych. Ani psów, ani kotów, ani papug. Bob odłożył słuchawkę.

— Przepadł, teraz nie wiemy, gdzie go znaleźć — powie­dział bezradnie.

— Wspaniale! — wykrzyknął Pete. — Robimy szalone postępy. Jesteśmy z powrotem w punkcie wyjścia.

— Chwilowy zastój — oznajmił spokojnie Jupiter. — Bez wątpienia mają inny adres, gdzie mogą trzymać papugi w ukry­ciu. Oczywiste, że nie mogli wziąć skradzionych papug do tego eleganckiego budynku. To by zbyt zwracało uwagę.

— Dobra — powiedział Pete — wyczerpałem moje po­mysły. Twoja kolej.

— Może Bob ma coś do powiedzenia — Jupiter popatrzył na kolegę. — Jesteś spostrzegawczy, jeśli chodzi o szczegóły.

— Używa także prostszych słów niż ty — mruknął Pete. —Dobra, Bob, co sądzisz?

— No więc — zaczął Bob — nim zaczniemy układać no­wy plan, myślę, że powinniśmy uporządkować wszystkie znane nam fakty. To nam pomoże zobaczyć wyraźniej całą sprawę. Włączyliśmy się w nią dopiero po kradzieży papugi pana Fentris­sa. Ale w rzeczywistości zaczęła się ona dużo wcześniej.

— Jo-ho-ho i butelka rumu! — zaskrzeczał Sinobrody.

— Mów dalej, Bob — powiedział Jupiter. — To wielce po­mocne mieć fakty przedstawione przez kogoś drugiego.

— Moim zdaniem — zaczął żywo Bob — punktem wyj­ścia tej zagadki jest Anglik, który nazwał siebie John Silver. Kiedy przybył do domu wuja Carlosa wiele miesięcy temu, przy­znał się, że jest w tym kraju nielegalnie, ponieważ uciekł Z Anglii, by uniknąć aresztowania. Powiedział także, że w metalowym pudełku, które ma ze sobą, trzyma cenny skarb i nie śmie go sprzedać.

Bob spojrzał na Jupitera, ale ten słuchał bez słowa. Tak więc Bob kontynuował:

— Pan Silver był chory, umierający. Przed śmiercią ukrył swoje pudełko i skarb, jeśli był w nim w ogóle jakiś. Zostawił natomiast siedem papug, jeśli traktować Sinobrodego jako pa­pugę, które ćwiczył, by wypowiadały dziwne i zagadkowe zda­nia.

— Dziwne i zagadkowe, to łagodnie powiedziane — wtrą­cił Pete.

— Pan Silver poprosił Carlosa i jego wuja — Bob zajrzał do swych notatek — by wysłali list, który napisał, i powiedział, że wkrótce przyjdzie do nich gruby mężczyzna, który zapłaci im tysiąc dolarów za papugi. Ale gruby mężczyzna, czyli pan Clau­dius, nie przyszedł na czas. Wuj Carlosa sprzedał papugi, by uzyskać pieniądze na opłacenie pogrzebu pana Silvera. Kiedy wreszcie gruby człowiek się pojawił, wpadł w szał na wiado­mość, że papug już nie ma. Został jednak i próbował odszukać papugi. Znał część miasta, w której zostały sprzedane, i udało mu się odnaleźć cztery z nich. Wiemy, że dwie ukradł, być może także pozostałe dwie zostały przez niego skradzione.

— Kradzież Billy'ego Shakespeare'a to moment, kiedy Trzej Detektywi dołączyli do sprawy. Teraz mamy Sinobrodego, ptaka, na którym szczególnie zależało panu Claudiusowi, i nie mamy pojęcia‚ gdzie znajdują się pozostałe dwa ptaki. Nie mamy także pojęcia, dlaczego wszystkie te ptaki są tak ważne dla pana Claudiusa. Przeprowadził się i prawdopodobnie się ukrywa. Tak więc, nie wiemy, gdzie go znaleźć. I to wszystko — Bob wziął głęboki oddech — do czego doszliśmy do tej chwili.

— Szukaj pod kamieniami poza kościami! Nigdy nie daję frajerom łatwej doli — zaskrzeczał Sinobrody, trzepiąc skrzy­dłami.

— Przedstawiłeś nam sprawę bardzo przejrzyście — po­wiedział Jupiter. Myślę, że mogę tu dodać kilka własnych spo­strzeżeń. Pan Silver był człowiekiem, który znał wiele książek, być może pracował wśród nich. Zwróćcie uwagę na imię, które sobie wybrał: John Silver. Jestem pewien, że zapożyczył je od Długiego Johna Silvera, pirata z „Wyspy skarbów”.

— To ma sens — przyznał Pete.

— Fakt, że nazwał się imieniem pirata, pozwala nam domy­ślić się, że jego tajemniczy skarb był wcześniej komuś skradzio­ny i pewnie dlatego John Silver nie ośmielił się nawet podjąć próby jego sprzedania. A fakt, że miał do czynienia z książkami, zdradzają także imiona, które dał papugom: Billy Shakespeare, Mała Bo-Peep, Sinobrody Pirat, Sherlock Holmes, Robin Hood Kapitan Kidd.

— I Buźka — przypomniał Pete.

— Pewnie przezwisko z jakiegoś gangsterskiego filmu. W każdym razie większość imion pochodzi z książek.

— Słuchajcie! — wykrzyknął Bob. — Może skarb, który miał w tym pudełku, to jakaś rzadka książka. Niektóre ze starych książek są warte tysiące dolarów!

— To prawda — Jupiter zmarszczył czoło. — Ale pamię­tajcie, jak pan Silver opisał skarb: „kawałek tęczy, a pod nim dzban złota”, nie bardzo wygląda to na książkę.

— Nie — zgodził się Pete. — Gdzie więc stoimy? Stracili­śmy trop Billy'ego, Małej Bo-Peep i pana Caludiusa. Stoimy przed gołym murem.

— Niezupełnie gołym — zaprzeczył Jupiter. — Wczoraj słyszeliśmy, jak pan Claudius sam powiedział, że dotąd nie znalazł dwóch brakujących papug. Proponuję, żebyśmy je odnaleźli. Wraz z Sinobrodym mielibyśmy wtedy trzy ptaki, a pan Claudius cztery. Prędzej czy później dowie się, że je mamy, i wtedy nie musimy się trudzić z odnajdywaniem go. Sam do nas przyjdzie.

— Nie jestem pewien, czy będę tym zachwycony — mruk­nął Pete — a z pewnością nie podoba mi się perspektywa lata­nia po mieście po to, żeby kraść papugi.

— Nie mówiłem, żeby je kraść — zaprotestował Jupiter. —Chciałbym je kupić.

— Kupić? — spytał Pete, a Bob także spojrzał pytająco na Jupe'a. — Jak możemy je kupić, skoro nawet nie wiemy, gdzie są?

— Zapominasz o naszym systemie połączeń duch z du­chem — powiedział Jupiter. — Znam co najmniej trzech chłop­ców, którzy mieszkają w tej części Hollywoodu — wskazał palcem obszar na mapie, który zakreślił Carlos. — Zatelefonuję do tych chłopców. Oni zatelefonują z kolei do innych i wkrótce będziemy mieli spenetrowaną całą tę okolicę.

Bobowi i Pete'owi bardzo się to spodobało.

— To świetny pomysł, Jupe — wykrzyknął Bob. — Papu­gi wszystkich ciekawią. Kiedy ktoś w sąsiedztwie kupuje papu­gę i ona mówi, to jest to wydarzenie, o którym w krótkim czasie wiedzą wszyscy sąsiedzi. Bez względu na to, kto kupił te papugi od wuja Carlosa, ktoś w sąsiedztwie będzie o nich wiedział i dzięki systemowi połączeń duch z duchem łatwo go wykryjemy.

— Tym razem nie możemy ofiarować nagrody — powie­dział Jupiter — ale jestem przekonany, że świadomość tego, że niosą pomoc w ważnym dochodzeniu pobudzi duchy do dzia­łania bez nagrody.

— Dobrze, ale jak kupimy papugi bez pieniędzy?

— Będę się starał zdobyć jakieś pieniądze. Jeśli mi się nie uda, może będziemy mogli przekonać właścicieli papug, żeby pozwolili nam nagrać to, co mówią ich ptaki. Jest bowiem oczy­wiste, że przed śmiercią tajemniczy pan Silver nauczył papugi wypowiadać te dziwne kwestie z jakiejś przyczyny. Ta przyczyna z kolei sprawią że pan Claudius chce mieć te wszystkie ptaki. Jestem pewien, że przyczyna...

W tym momencie rozległo się wołanie pani Jones.

— Jupiter! Pete! Bob! Gdzieżeście się schowali? Czas wra­cać do roboty, słyszycie? Do roboty!

Nie ociągali się, słysząc nawoływanie. Przebyli Tunel Drugi z szybkością pocisków, a za nimi słychać było Sinobrodego skrzeczącego:

— Do roboty! Do roboty!

ROZDZIAŁ 10

W pułapce

To chyba jest ten pierwszy adres — Pete sprawdził zanoto­wane na kartce dwa nazwiska i adresy. — Proszę tu stanąć.

Było to następnego dnia, rano. Mężczyzna prowadzący rolls-royce'a był niski, o bystrym, badawczym spojrzeniu, nazy­wał się Fitch. Kiedy Jupiter zatelefonował do agencji „Wynajmij auto i jedź” z prośbą o przysłanie samochodu, powiedziano mu, że Worthington wyjechał. Było to duże rozczarowanie, bo chło­pcy przywiązali się już do angielskiego szofera. Nie mieli jednak innego wyjścia, jak zgodzić się na innego kierowcę.

Samochód stanął przy krawężniku i Fitch odwrócił się z uśmiechem do Boba i Pete'a. Jupitera nie było z nimi. Tego rana zachorowała siostra jego ciotki i wujostwo pojechali do niej, a Jupe musiał zająć się składem. Tak więc Bob i Pete byli zdani na siebie.

— Macie dziś dzieciaki jakąś detektywistyczną robotę? —zapytał Fitch. — Worthington opowiadał mi o was. Jakbyście kiedyś potrzebowali pomocy, zawsze możecie mnie zawołać. Byłem kiedyś strażnikiem bankowym. Wierzcie mi, wszystko, co warto wiedzieć o kanciarzach, mam tutaj — poklepał się po czole.

Chłopcom nie bardzo podobał się nowy kierowca. Pete ski­nął głową i powiedział:

— Dziękujemy panu. Jednakże dziś chcemy tylko wytropić pewne zaginione papugi.

— Wytropić zaginione... — zaczął Fitch i jego twarz po­czerwieniała. — W porządku, rozumiem — obrócił się i wziął się do czytania gazety. Myślał, że Pete żartuje.

Poprzedniego wieczoru Jupiter zgodnie z planem uruchomił system połączeń duch z duchem. Tym razem ograniczył się tylko do części Hollywoodu i prosił o informację o osobach, które ostatnio nabyły żółtogłowe papugi.

Otrzymali kilka odpowiedzi od chłopców mieszkających w tej dzielnicy. Dowiedzieli się, że gruby mężczyzna chodził parę dni temu od drzwi do drzwi i w końcu znalazł dwie papugi — Kapi­tana Kidda i Sherlocka Holmesa. Udało mu się odkupić je za podwójną cenę.

Nie dotarł jednakże do Buźki i Robin Hooda. Pete i Bob właśnie mieli adresy posiadaczy tych papug i żywili nadzieję, że zdobędą oba ptaki. Zaopatrzeni byli w siedemdziesiąt pięć dolarów. Jupiter dostał je od ciotki. Poprosił ją, by zapłaciła z góry za pracę, którą obiecali wykonać w ciągu najbliższych dwu tygodni. Liczyli, że suma powinna wystarczyć. Gdyby się okazała niewystarczająca, Pete miał ze sobą mały magnetofon, żeby na­grać zdania, których nauczono papugę.

Wysiadłszy z samochodu chłopcy ruszyli cementowym chodnikiem wśród wysokich krzewów. Zbliżali się do staromod­nego, wykładanego stiukiem domu, kiedy drzwi frontowe otwo­rzyły się i wyszedł z nich wysoki, chudy chłopiec z długim nosem. Szczerzył do nich zęby w złośliwym uśmiechu.

— Chudy Norris! — wykrzyknął Pete. Obaj z Bobem za­trzymali się zdumieni.

— Co ty tu robisz?

Część każdego roku E. Skinner Norris spędzał wraz z rodzi­ną w Rocky Beach. Na stałe mieszkali w innym stanie. Wydawa­no tam prawo jazdy młodocianym kierowcom w odróżnieniu od Kalifornii. Chudy mógł więc sam prowadzić samochód. Wyko­rzystując tę przewagę, a także duże kieszonkowe, które dosta­wał od rodziców, starał się zostać przywódcą miejscowej młodzieży.

Największą jego ambicją było pokazać, że jest sprytniejszy od Jupitera Jonesa. Jak dotąd, jego wysiłki nie zostały uwień­czone sukcesem. W każdym razie większość czasu spędzał na wtykaniu nosa w sprawy Jupitera i jego przyjaciół i kilkakrotnie dał im się mocno we znaki.

Zwrócił się teraz do nich z wymuszonym uśmiechem, ukry­wając coś za sobą.

— Czy przypadkiem nie spóźniliście się trochę? Po to przy­szliście?

Wyciągnął zza siebie klatkę, w której siedziała żółtogłowa papuga. Nie miała prawego oka i wzdłuż tej strony jej głowy biegła blizna. Prawdopodobnie dorobiła się tego w jakiejś wal­ce.

— Papuga? — Pete udawał zdziwienie, a Bob starał się mu przyjść z pomocą.

— Dlaczego mielibyśmy się interesować papugami, Chu­dy? — zapytał.

Blef nie zagrał jednak. Tym razem Chudy był górą i wszyscy trzej wiedzieli o tym.

— Tak się złożyło, że zeszłego wieczoru byłem z wizytą u przyjaciela w sąsiedztwie — Norris rozkoszował się swym zwycięstwem. — Mój przyjaciel otrzymał telefon, że Tłuścio­szek Jones stara się odnaleźć papugę z żółtą głową. Powiedział mi, że jedna jest w tym domu, przyszedłem więc tu rano i kupi­łem ją za trzydzieści dolarów. Tak się składa, że znam miejsce, gdzie mi dadzą za nią sto pięćdziesiąt. Nie mam więc co dalej tracić mego cennego czasu na rozmowę z wami.

Przemaszerował koło nich dzierżąc klatkę. Kiedy ich mijał, papuga uczepiła się prętów klatki i przekrzywiła głowę.

— Nigdy nie daję frajerom łatwej doli — zaskrzeczała.

— Zamknij się! — powiedział Norris wściekle i poszedł śpiesznie ulicą. Widzieli, jak wsiadł do niebieskiego, sportowego samochodu, którego nie zauważyli wcześniej, gdyż był zaparkowany w osłoniętym krzewami miejscu, i odjechał.

— Jak przypuszczasz, komu Chudy ma zamiar sprzedać papugę? — spytał Pete. — Panu Claudiusowi?

Bob nie miał pojęcia. Wyjął notes i zapisał coś.

— Notuję, co Buźka powiedziała — wyjaśnił. — „Nigdy nie daję frajerom łatwej doli”. Jeśli nawet nie mamy ptaka, mamy chyba to zdanie, którego nauczył go pan Silver. Może Jupiter zdoła wykombinować coś z tego.

— Jeśli tak, jest cudotwórcą — powiedział Pete. — To zdanie brzmi jak ze starego gangsterskiego filmu w telewizji. Dobra, spróbujmy odnaleźć Robin Hooda.

Wsiedli z powrotem do czekającego samochodu i Pete podał Fitchowi drugi adres. Był to stary, mocno zniszczony dom, stoją­cy w głębi ogrodu, oddalony o kilka ulic od poprzedniego miej­sca. Kiedy zbliżali się do celu, Pete zwrócił się do Boba:

— Myślałem sobie o tym systemie połączeń duch z du­chem, który Jupiter wymyślił, żeby skontaktować się z setkami dzieci.

— Co ci się w nim nie podoba? — przerwał Bob. — To świetny pomysł. Jest to równie skuteczne jak komunikat radiowy.

— Jest jeden kłopot — powiedział Pete. — To daje rezul­taty, ale też kupa ludzi może się zorientować, czego poszukuje­my. I czasem niewłaściwy człowiek może coś wykryć. Tak jak Chudy. Dowiedział się, że interesują nas papugi, i kupił Buźkę przed nami.

— Dobrze, że nie wie o Robin Hoodzie — odparł Pete. —To ten dom, gdzie go mają. Tak w każdym razie powiedział Jupe'owi chłopiec, który mieszka obok. Mam nadzieję, że uda nam się odkupić tę papugę.

Szczęście, które opuściło ich poprzednio, dopisało im tym razem. Właściciel domu, niewysoki, łysy mężczyzna kupił papu­gę od meksykańskiego domokrążcy trzy tygodnie temu. Kiedy ją kupował, domokrążca poklepał papugę i powiedziała wtedy, ze nazywa się Robin Hood, i wyskrzeczała wiązankę słów, ale od tego czasu milczała jak zaklęta. Żona nabrała do niej niechęci i oświadczyła, że wolałaby kanarka. Był zadowolony, że może się pozbyć papugi za dwadzieścia pięć dolarów, które za nią zapłacił. Kiedy im wręczał klatkę, powiedział:

— On urnie mówić, ale nie chce. Po prostu nie ma ochoty. Nie wiem, czy możecie coś z tym zrobić.

— Dziękujemy panu — odparł Bob — będziemy się sta­rali nakłonić go do mówienia.

Uradowani wyszli śpiesznie z domu. Rzeczywiście, Robin Hood siedział ponury na drążku i zupełnie nie sprawiał wrażenia papugi, która ma zamiar mówić. Ale byli pewni, że Jupiter zdoła go przekonać, do zmiany zdania.

— Jedziemy prosto do Kwatery Głównej — powiedział Pete. — Zobaczymy czy... Gdzie jest samochód?

Nigdzie nie było widać samochodu, który zostawili przy kra­wężniku.

— Ten Fitch! — wykrzyknął Bob. — Pojechał sobie i zo­stawił nas tutaj!

— Może myślał, że to dobry kawał? — odparł Pete. —W każdym razie będziemy mieli kłopoty z dostaniem się z po­wrotem do Rocky Beach.

Dość sponiewierana, zamknięta ciężarówka podjechała do nich i zatrzymała się. Prowadziła ją kobieta, która teraz wychyli­ła się przez okno.

— Szukacie, chłopcy, starego rolls-royce'a? — spytała. —Odjechał parę minut temu.

— Miał na nas zaczekać — powiedział Bob.

— Ach, co za przykrość — głos kobiecy był pełen współ­czucia. — Może mogę was gdzieś podwieźć? Chociaż do naj­bliższego przystanku autobusowego.

— Bardzo dziękujemy — zgodził się chętnie Pete. —Chodź, Bob, złapiemy autobus przy Wilshire.

Wspiął się do szoferki i usadowił koło kobiety. Za nim wsiadł Bob trzymając klatkę z Robin Hoodem. Przez moment myślał, że słyszał już głos tej kobiety, ale uznał to za niemożliwe.

— Przepraszam, ale Bulwar Wilshire jest w przeciwnym kie­runku — zwrócił się do kobiety, gdy ruszyła z zadziwiającą prędkością.

— Nie jedziemy tam, drogie zuchy! — głos z angielskim akcentem zadźwięczał im w uszach alarmująco. — Mamy inne plany.

Odsunęła się przegroda dzieląca szoferkę od krytej platfor­my ciężarówki. Chłopcy obrócili głowy przerażeni. Pan Claudius wychylał się z otworu, tuż, tuż za nimi. Na jego okrągłej, tłustej twarzy widniał złośliwy uśmiech, oczy błyszczały za grubymi szkłami okularów.

— Tym razem idziecie ze mną — powiedział. — Prze­braliście miarkę. Mam dość waszych interwencji.

Strach odebrał chłopcom głos. Wpatrywali się w mężczyznę w milczeniu. Uśmiechając się ciągle, pan Claudius wysunął rękę w ich kierunku. Trzymał w niej długi, cienki sztylet z zakrzywio­nym ostrzem.

— Teraz, chłopcy — powiedział — najmniejszy ruch bę­dzie waszym ostatnim. Ten sztylet został wykonany tysiąc lat temu, w Damaszku. Ciąży na nim krew dwunastu zabitych. Je­stem pewien, że żaden z was nie chce być trzynastym. To taka pechowa liczba!

ROZDZIAŁ 11

Siedem fruwających informacji

Ciężarówka pędziła po stromych, nagich wzgórzach za Hol­lywoodem. Ani Bob, ani Pete nie byli w stanie wydusić z siebie słowa.

— Starałam się was ostrzec, chłopcy — odezwała się w pewnym momencie kobieta — ale nie chcieliście słuchać.

Wtedy Bob przypomniał sobie, gdzie słyszał jej głos — przez telefon, kiedy radziła Jupiterowi i jemu, żeby nie wchodzili w drogę panu Claudiusowi.

Pete w końcu opanował nerwy na tyle, żeby się odezwać:

— Czy mogę zadać jedno pytanie? Jak pozbył się pan Fit­cha i samochodu?

— Bardzo łatwo — zachichotał gruby mężczyzna. — Po­szedłem do agencji „Wynajmij auto i w drogę, by wypożyczyć samochód mniej rzucający się w oczy niż ranger. Tam odkryłem zadziwiającego rolls-royce'a, którym jeździliście. Dowiedziałem się również, że jest w nim zainstalowany telefon. Śledziłem was dzi­siaj. Kiedy weszliście do tego domu, zatelefonowałem ze sklepu na rogu do Fitcha i powiedziałem że telefonuję z domu, do którego przyszliście, I że zostajecie u mnie na drugie śniadanie, tak więc nie będzie potrzebny przed południem. Odjechał spokojnie.

— Claude — odezwała się kobieta, najwidoczniej jego żo­na — czy nie sądzisz, że ...

— Nie, nie sądzę! — przerwał ostro. — Pilnuj kierownicy. Patrzyłaś we wsteczne lusterko?

— Tak, z początku myślałam, że jedzie za nami jakiś mały samochód, ale zgubiliśmy go.

— Dobrze. Uważaj na tym zakręcie.

Ciężarówka zwolniła, wzięła ostry zakręt i znaleźli się w głę­bokim wąwozie wśród wzgórz. Stał tam dom z garażem na dwa samochody. Kobieta wprowadziła do niego ciężarówkę.

— Wysiadać, moi mili, wysiadać — powiedział pan Clau­dius za nimi.

Druga połowa garażu zajęta była przez czarny, sportowy samochód, którym pan Claudius jeździł, gdy Pete spotkał go po raz pierwszy.

Pan Claudius poprowadził ich do domu, do dużego salonu, dość skąpo umeblowanego. W jednym końcu pokoju stały na dużym stole cztery klatki z papugami o żółtych głowach. Papugi wyglądały smutno i apatycznie. Żadna z nich nie wydała naj­mniejszego dźwięku, nawet kiedy pani Claudius postawiła obok nich klatkę z Robin Hoodem.

Bob i Pete usiedli na wielkiej kanapie, a pan Claudius naprzeciw nich, dotykając palcem czubka sztyletu.

— Teraz, przebiegłe i wścibskie nicponie — powiedział —chciałbym dowiedzieć się paru rzeczy. Mam pięć z siedmiu pa­pug trenowanych przez pana Johna Silvera. Dostanę resztę. O tak, dostanę. Powiedzcie mi, jak doszło do tego, że Huganay was najął, i jak dużo on wie.

— Huganay? — spytał Pete.

Bob patrzył w osłupieniu. Kto to jest Huganay?

— Nie udawajcie, że go nie znacie — zniecierpliwił się pan Claudius. — Huganay, Francuz, jeden z najbardziej niebezpie­cznych złodziei dzieł sztuki w Europie. Jestem zupełnie pewien, że depcze mi po piętach.

Bob zaczął kręcić przecząco głową, ale Pete zapytał:

— Czy ten pan Huganay jest średniego wzrostu, ciemno­włosy, Z małym wąsikiem i mówi z francuskim akcentem?

— To on — odparł pan Claudius — więc jednak go znacie!

— Trudno powiedzieć, że go znamy — odparł Pete i opisał spotkanie na podjeździe domu pana Fentrissa, kiedy rolls-royce o włos uniknął zderzenia z drugim samochodem, w którym jechał pan zdający się być niezwykle zainteresowany Billym Sha­kespeare'em, i jak tenże pan starał się usilnie uniknąć spotkania z policją.

— O tak — zgodził się pan Claudius — Huganay chce za wszelką cenę uniknąć spotkania policją. Ale czegoś nie rozumiem. Jeśli nie pracujecie dla Huganaya, dlaczego interesują was papugi?

Kiedy Pete wyjaśnił, jak doszło do tego, że Trzej Detektywi spotkali się z panem Fentrissem i obiecali mu pomóc odnaleźć Billy'ego Shakespeare'a, pan Claudius przestał wyglądać groźnie, zdjął okulary, przetarł je. Był bardzo zmieszany i zaczął mówić cichym głosem:

— Byłem pewny, że pracujecie dla Huganaya. Niedawno, kiedy wracałem do budynku, gdzie wynajmowaliśmy mieszka­nie, zobaczyłem na rogu obserwującego mnie Huganaya. Po­tem, kiedy znalazłem się już w mieszkaniu, zorientowałem się, że było przeszukiwane — spojrzał na żonę. — Powiedziałaś mi wtedy, że mi się wydaje. Ale miałem rację! Huganay rzeczywi­ście śledził mnie, był w naszym mieszkaniu i przeczytał moje notatki.

— Tak — kobieta westchnęła. — Nie mam wątpliwości, że Huganay jest na naszym tropie. Jestem jednak pewna, że nie wie o tym miejscu.

— Nie — zgodził się pan Claudius. — Na szczęście wy­nająłem tę wilię, żeby przenieść tu papugi — zwrócił się do chłopaków. — Trzymam tu mojego rangera i wynająłem stary, popularny samochód, żeby Huganay nie mógł mnie tak łatwo rozpoznać. On wie, że przepadam za rangerami. Zaraz nastę­pnego dnia dowiedziałem się, że staracie się odnaleźć mój samochód. Powiedział mi o tym właściciel domu, którego syn pytał, gdzie jest mój ranger. Ojciec odpowiedział mu, żeby nie wtrącał się do spraw jego lokatorów, byłem więc tu bezpieczny.

— Wypytałam chłopca i zdobyłam wasz telefon — powie­działa pani Claudius. — Dzwoniłam do was i ostrzegłam was. Mój mąż był bardzo zdenerwowany i bałam się, że może do czegoś dojść, kiedy znowu się na was natknie.

— Tak — przyznał z westchnieniem pan Claudius — wpa­dam w okropną złość, kiedy coś mnie wytrąci z równowagi. Nie mogę tego opanować. Grożę ludziom. Wiedząc, że tropi mnie Huganay, taki sprytny i niebezpieczny człowiek — przesunął ręką po czole — byłem zupełnie rozstrojony. Kiedy napotkałem was znowu w domu pana Sancheza, byłem pewien, że działacie z Huganayem.

Uświadomił sobie w tym momencie, że wciąż trzyma w ręce groźnie wyglądający sztylet, i odłożył go.

— Myślę, że nie potrzebuję tego więcej — powiedział. —Nie wiem teraz zupełnie, co robić. Po prostu nie wiem. Tu jest tyle problemów, tyle problemów...

Głos mu się załamał. Westchnął głęboko.

— Claude — odezwała się żona pana Claudiusa — nad­szedł czas na rozsądne działanie. To są mili chłopcy, którzy nie mają zamiaru cię skrzywdzić. Myślę, że należą się im przeprosi­ny. Sądzę, że możesz ich nawet poprosić o pomoc. Moim zda­niem wykazali dużo inteligencji w tej sprawie. Odszukali pana Sancheza i znaleźli papugę, której ty nie byłeś w stanie znaleźć —wskazała Robin Hooda, skulonego na swym drążku, podobnie jak pozostałe papugi.

— Tak, masz rację — pan Claudius ocierał twarz chuste­czką. — Chłopcy, przyjmijcie moje szczere przeprosiny. Cały kłopot w tym, że tak łatwo wpadam w złość. Jestem kompletnie wytrącony z równowagi, kiedy mi coś idzie źle, a ta sprawa wiele dla mnie znaczy, bardzo wiele. Mam problemy z żołądkiem i nie wolno mi się denerwować. Powinienem zachować spokój, ale po prostu nie potrafię.

Bob i Pete wymienili spojrzenia. Bob zabrał głos za nich obu.

— Nie marny do pana żalu, ale co z panem Fentrissem i panną Waggoner? Pan ukradł im papugi i związał pan pana Fentrissa, ... no, złamał pan kilkakrotnie prawo.

Pan Claudius znowu ocierał twarz.

— Będę się starał wynagrodzić im to — powiedział. — Będę się naprawdę starał i może mi wybaczą. Ale przede wszystkim muszę wyjaśnić, dlaczego dopuściłem się tego wszystkiego. Widzi­cie, musiałem mieć te papugi, dlatego je ukradłem. Musiałem je mieć, ponieważ są niesłychanie ważną wskazówką przy odnalezie­niu bezcennego skarbu, który John Silver ukrył przed śmiercią.

Nagle Bob zrozumiał. Poprzedniego dnia Jupiter właśnie zaczynał przedstawiać im swoją teorię. Teraz Bob mógł się domyślić, jaka to była teoria.

— Proszę pana — zapytał — czy wszystkie siedem pta­ków podaje jakieś informacje? To znaczy, czy każdy z nich daje jakiś fragment informacji i, żeby znaleźć skarb, musi pan złożyć wszystko razem i wtedy zrozumie pan, co to oznacza?

— Tak — odparł pan Claudius. — Widzicie, John Silver za­kpił sobie ze mnie. To był najbardziej fantastyczny żart jego życia. Zostawił siedem gadających ptaków z zaszyfrowanymi wskazów­kami dla mnie. Muszę je rozwiązać, żeby znaleźć ukryty przez niego skarb. Nikt inny nie wpadłby na taki pomysł. To takie typowe dla niego, dla jego znakomitego, lecz dziwacznego umysłu.

— Claude — przerwała jego żona. — Myślę, że chłopcy zrozumieją wszystko lepiej, jeśli zaczniesz od początku. Tymcza­sem przygotuję trochę kanapek. Chyba wszyscy jesteśmy głodni.

Bob i Pete uświadomili sobie nagle, że są nawet bardzo głodni. Ale jeszcze bardziej byli podekscytowani świadomością, że za chwilę będą wiedzieć, jaka tajemnica kryje się za gadającymi papugami.

— Pan znał pana Silvera w Anglii? — spytał Bob.

— Mniej więcej dwa lata temu — zaczął swą opowieść pan Claudius — zatrudniłem Johna Silvera w moim przedsiębior­stwie, zajmującym się kupnem i sprzedażą rzadkich okazów dzieł sztuki. To było w Londynie. Silver był bardzo wykształco­nym, ale ekscentrycznym człowiekiem. Nigdzie nie pracował długo, wszystkiemu winne było jego dziwne poczucie humoru. Skończył wreszcie na utrzymywaniu się ze sprzedaży dowcipów, szarad i zagadek, dla gazet i czasopism. Potem zwrócił się do mnie o pracę. Miał dużą wiedzę zarówno w dziedzinie sztuki jak i literatury. Zaangażowałem go jako eksperta. Chodził na roz­maite aukcje i nabywał dla mnie przedmioty jego zdaniem cen­ne. — Któregoś dnia wrócił z obrazem. Było to zupełnie zwykłe malowidło, przedstawiające dwie żółtogłowe papugi, siedzące na gałęzi, a zapłacił za nie bardzo drogo. Jak wiecie, łatwo tracę panowanie nad sobą. Rozzłościłem się, nazwałem go głupcem i wyrzuciłem.

John Silver — to nie było jego prawdziwe nazwisko, tylko pseudonim, pod którym sprzedawał zagadki do gazet, powie­dział mi, że był pewien, iż papugi są namalowane na drugim,

starym, znacznie bardziej wartościowym obrazie. Oświadczył, że udowodni mi to. Zapewne słyszeliście już o zamalowywaniu obrazów, czasem dla ukrycia ich?

Pete nie słyszał, ale Bob skinął głową.

— Tak więc — kontynuował pan Claudius — dokonał tego. Usunął papugi i po paru dniach przyszedł pokazać mi prześliczny obraz — młodą pasterkę z jagnięciem. Było to z pewnością dzieło jednego ze znanych mistrzów. Wiedziałem od razu, że ten niewielki obrazek wart jest nie mniej niż sto tysięcy dolarów.

— O rany! — wykrzyknął Pete. — Tyle pieniędzy za ob­raz! Za cztery pięćdziesiąt można dostać w sklepie obrazy ra­zem z ramą.

— To tylko drukowane reprodukcje — wyjaśnił mu Bob. —Miejskie Muzeum Sztuki w Nowym Jorku zapłaciło raz więcej niż dwa miliony dolarów za obraz holenderskiego malarza Rem­brandta.

— Nie mów! — Pete wykrzyknął ze zgrozą. — Dwa milio­ny za obraz!

— Dochodzimy do niefortunnej części historii — zaczął pan Claudius, ale przerwało mu nadejście żony z tacą kanapek, dwiema szklankami mleka i dwiema filiżankami kawy. Wszyscy zabrali się do jedzenia i dopiero po pewnym czasie podjął swą opowieść.

— John Silver twierdził, że obraz należy teraz do niego, ponieważ wyrzuciłem go z posady. Odparłem, że kupił go za moje pieniądze i jako mój pracownik, obraz jest więc moją włas­nością. Zaproponował, żebyśmy się podzielili pół na pół.

— To wydaje się sprawiedliwe — odezwał się Pete. —W końcu on go znalazł.

— To było rzetelne — powiedziała pani Claudius — ale Claude nie wie, co robi, kiedy ktoś mu się przeciwstawia.

— Niestety — przyznał ze smutkiem jej mąż. — Za­cząłem grozić Johnowi Silverowi aresztowaniem. Opuścił moje biuro z obrazem. Poszedłem na policję i złożyłem meldunek, że okradł mnie. Uciekł. Później dowiedziałem się, że przeszmuglo­wał siebie i obraz, opuszczając kraj na frachtowcu. Obraz, ślicz­na pasterka, przepadł.

— Możesz winić tylko siebie —— wtrąciła pani Claudius.

— Tak więc ostrzegłem wszystkich handlarzy dzieł sztuki na świecie, by uważali na Silvera i obraz. Ale nigdy nie zjawił się u nich. Ukrywał się cały czas tutaj, w Kalifornii.

— Tak, proszę pana — powiedział Bob. — Mieszkał z pa­nem Sanchezem. Był chory. Miał ze sobą płaską, metalową skrzynkę i powiedział panu Sanchezowi, że trzyma tam kawałek tęczy, a pod nim dzban złota, ale nie może ryzykować sprzeda­nia tego.

— Doskonały opis — zauważył pan Claudius. — Obraz jest bowiem tak piękny, jakby był malowany tęczą.

— W końcu dostałem list od Johna. Napisał, że kiedy otrzy­mam ten list, nie będzie już żył, ale złożył obraz w bezpiecznym miejscu. Mogę go odnaleźć, rozwiązując szaradę. Był to jego ostatni żart, dowcip moim kosztem, i dało mu dużą przyjemność obmyślenie go. W liście wyjaśniał, że nauczył sześć żółtogło­wych papug i azjatyckiego szpaka powtarzać pewne elementy szarady. Miałem przyjechać do Ameryki i zapłacić tysiąc dolarów panu Sanchezowi za ptaki. Następnie winieniem skłonić je do mówienia, rozszyfrować szaradę i wtedy będę mógł znaleźć mo­ją pastereczkę. Pomysł ten, jak pisał, przyszedł mu do głowy ze względu na malunek, przedstawiający dwie żółtogłowe papugi, pokrywający oryginalne malowidło, o które wybuchła między na­mi cała kłótnia.

— Myślę, że był to jego rewanż za to, jak go pan potrakto­wał — odezwał się Pete.

— Naturalnie. Nic złego by się jednak nie stało, gdyby nie pech. Jak wiecie, nie przyjechałem i pan Sanchez sprzedał pa­pugi. Otóż byłem w Japonii, gdzie dokonywałem pewnych zaku­pów, i list czekał na mnie tygodniami w Londynie. Kiedy go wreszcie przeczytałem, ogarnęło mnie ogromne podniecenie i natychmiast wyruszyłem do Kalifornii. Musiałem powiedzieć coś na ten temat publicznie i doszło to do uszu Huganaya, złodzieja dzieł sztuki, skłaniając go do pójścia moim śladem.

Spojrzał na żonę, która przytaknęła.

— Huganay potrafi wywęszyć okazję — powiedziała ponu­ro. — Tak, jest tutaj, idzie naszym tropem i nic go nie powstrzyma.

— Ale to jeszcze nie najgorszy problem — pan Claudius zagryzł wargi. — Kiedy dowiedziałem się, że Sanchez sprzedał papugi, niemal odszedłem od zmysłów ze złości. Będąc analfa­betą, nie miał żadnych dowodów sprzedaży i nie można było dojść, komu je sprzedał. Pokazał mi jednak na mapie dzielnicę, w której sprzedawał ptaki. Zacząłem więc wędrować od drzwi do drzwi, pytając, czy ktoś nie kupił ostatnio papugi od meksykań­skiego domokrążcy. Zdobyłem w ten sposób dwie papugi: Sher­locka Holmesa i Kapitana Kidda. Właściciele zgodzili się je odsprzedać, gdyż po rozłące z meksykańskim domokrążcą stały się osowiałe i nie chciały mówić ani jednego słowa.

Szukałem nadal pozostałych, ciągle obawiając się, że ktoś przede mną odnajdzie mój piękny obraz w miejscu, w którym ukrył go John Silver. Któregoś dnia dzwoniłem do drzwi pana Fentrissa, gdy zobaczyłem przez okno papugę o żółtej głowie. Nie było nikogo w domu, więc działając pod wpływem lęku, że właściciel nie zechce sprzedać mi ptaka, włamałem się i ukradłem go.

Niestety, papuga nie chciała do mnie mówić! Ani słowa! Powziąłem plan. Wróciłem do pana Fentrissa i udawałem, że jestem z policji. Powtórzył mi nie tylko to, co mówiła papuga, ale poinformował także, gdzie znaleźć małą Bo-Peep. I jeszcze po­wiedział, że kiedy meksykański domokrążca odchodził z jego domu, miał wciąż Sinobrodego. Podekscytowało mnie to naturalnie i przestałem się maskować. Pan Fentriss stał się podejrz­liwy. W tym momencie zobaczyłem dwu chłopców idących ścieżką w stronę domu. Nie mogłem pozwolić, by mnie przyłapa­no. Związałem pana Fentrissa i zakneblowałem mu usta, nie­zbyt mocno, tak by mógł się wkrótce sam uwolnić. Wtedy przyjąłem was, chłopcy, pozbyłem się was, i czym prędzej wam umknąłem. Natychmiast poszedłem po Bo-Peep, nim pan Fen­triss miałby szansę ostrzec pannę Waggoner. W domu nie było nikogo. Musiałem ukraść również Bo-Peep. Nie miałem innego wyjścia. Przemykałem się właśnie przez kępę drzew, gdy zoba­czyłem pannę Waggoner wracającą z dwoma chłopcami.

— To byłem ja z Jupiterem Jonesem — wtrącił Pete. — Czy to Pan rzucił w nas tą dachówką?

— Tak, tak — pan Claudius tarł czoło. — Proszę mi wy­baczyć. Nie chciałem zrobić ci krzywdy, tylko was nastraszyć.

— Takie postępowanie sprawia, że Jupiter staje się jeszcze bardziej uparty -— powiedział Pete.

— Naturalnie. Ale pozwól, że skończę. Jak tylko mogłem najszybciej, poszedłem znowu do pana Sancheza. Tymczasem zorientowałem się, że Huganay kręci się w pobliżu, ukryłem więc rangera i wynająłem stary samochód.

Nie chciałem skrzywdzić pana Sancheza, kiedy nadeszli­ście, choć mogło to tak wyglądać. Dławił się od kaszlu i starałem się pomóc mu usiąść, sądziłem, że to przyniesie mu ulgę. Kiedy jednak weszliście i zaatakowaliście mnie, musiałem uciekać. Byłem już wtedy przekonany, że pracujecie dla Huganaya. Cóż innego mogło mi przyjść na myśl. Był on jedyną osobą, która mogła wiedzieć o obrazie.

Doszedłem do wniosku, że muszę się ukryć. Wynająłem starą ciężarówkę. Mogłem w niej jeździć nie będąc widzianym, podczas gdy żona prowadziła. Zdwoiłem wysiłki, by odszukać brakujące ptaki. Dziś rano jeżdżąc ulicami Hollywoodu, zobaczy­liśmy waszego rolls-royce'a i ruszyliśmy za nim. To bardzo rzu­cający się w oczy samochód.

— Tak, trudno go nie zauważyć — przyznał z żalem Bob.

— Zaparkowaliśmy i zaczęliśmy was obserwować. Widzieli­śmy wasze spotkanie z wysokim, szczupłym chłopcem, który najwidoczniej zdobył Buźkę.

— Chudy Norris! — wykrzyknął wzgardliwie Pete. — We­tknął w to nos, bo jest zazdrosny o Jupea i zawsze stara się pokazać, że jest lepszy.

— Odjechał z Buźką niebieskim samochodem. Możecie sobie wyobrazić moją rozpacz! Chciałem jechać za nim, ale chciałem też śledzić was. W końcu zdecydowałem się na to drugie i dałem mu odjechać. Myślę, że go nie potrzebujemy, bo kiedy mijał naszą ciężarówkę, papuga wyskrzeczała swoją część szarady, co to było, moja droga?

Pani Claudius wyjęła kartkę z kieszeni.

— „Nigdy nie daję frajerom łatwej doli” — odczytała.

— Stare powiedzonko slangowe, bardzo trudne do rozszy­frowania jako wskazówka — skomentował pan Claudius. —W każdym razie śledziłem was, odesłałem podstępem wasz samochód ... no, znaleźliśmy się tutaj. I wszystko to na nic, po prostu na nic.

— Jak to na nic? — zapytał Bob.

— Mam pięć z siedmiu papug — odparł pan Claudius —i jak dotąd znam tylko te zdania, których nauczył pan Silver Billy'ego Shakespeare'a i Buźkę. Reszta nie chce ze mną ga­dać. Nie mówią. Nie chcą powiedzieć jednego słowa! I mam wrażenie, że nigdy nie zechcą!

ROZDZIAŁ 12

Plan działania

Chłopcy obrócili się, by spojrzeć na papugi. Wszystkie sie­działy w swych klatkach, markotne i apatyczne. Rzeczywiście, nie wyglądało na to, żeby zamierzały mówić.

Pan Claudius zerwał się. Podbiegł do ptaków i zaczął do nich krzyczeć:

— Mówcie! Powiedzcie, czego was nauczył John Silver! Słyszycie? Gadać!

Ptaki zwinęły się w jeszcze mniejsze kłębki pierza i nie wy­dały ani jednego dźwięku.

— Oto, co on robi, odkąd zdobył pierwszą papugę — zwró­ciła się pani Claudius do chłopców. — Wrzeszczy na nie.

— Prawdopodobnie dlatego nie chcą mówić, proszę pana —powiedział Bob. — Papugi łatwo popadają w przygnębienie przy zmianie otoczenia i hałasach.

Pan Claudius usiadł z powrotem.

— Tracę cierpliwość — mruknął. — Co mam robić? Czas ucieka, Huganay, bardzo niebezpieczny człowiek, jest na moim tropie i w każdej chwili ktoś może znaleźć pasterkę. Wyczerpa­łem swoją pomysłowość.

— My znamy zdania, których nauczył pan Silver kilka pa­pug — odezwał się Pete. — Nie możemy się w nich połapać, ale pewnie Jupiter Jones coś zrozumie jeśli powie mu pan to wszystko, co opowiedział pan nam.

— Może spiszemy zdania, które znamy, i zobaczymy, czy skierują nas na jakiś trop — powiedział Bob.

— To bardzo rozsądna propozycja — odezwała się pani Claudius. — Od początku mówiłam, Claude, że chłopcy mogą ci pomóc jeśli przestaniesz ich traktować jak wrogów.

— Ależ, moja droga, cóż innego mogłem sądzić? Było oczy­wiste... Och! mniejsza z tym. Bardzo mi przykro. Spróbujmy zrobić tak, jak mówicie, jeśli coś z tego wyjdzie, jeśli znajdziemy obraz, dostaniecie tysiąc dolarów nagrody.

— O rany! — wykrzyknął Pete. — Bierzmy się do roboty. Bob, masz swój notes?

— Tak jest — Bob wyciągnął notatnik i ołówek.

— Mam jeszcze jedną — powiedział pan Claudius —bardzo ważną informację. John Silver nie tylko napisał mi, że jego szarada składa się z siedmiu części, ale podał również ich kolejność. Tak więc nauczył Małą Bo-Peep pierwszej części, Billy'ego Shakespeare'a drugiej, Sinobrodego trzeciej, Robin Hooda czwartej, Sherlocka Holmesa piątej, Kapitana Kidda szó­stej i Buźki siódmej.

— To bardzo pomoże — Bob zabrał się do pisania. Czekali przez chwilę i wreszcie pokazał im wydartą z notesu kartkę, na której ułożył następujący schemat:

Szarada Johna Silvera (niekompletna)

Mała Bo-Peep (część 1)

Bo-Peep Mała swe owieczki po­stradała, gdzie to znaleźć, nie wiedziała. Idź do Sherlocka Hol­mesa.

Billy Shakespeare (część 2)

Być czy-czy-czy nie b-być, oto jest pytanie.

Sinobrody (część 3)

Jestem Sinobrody Pirat. Zako­pałem mój skarb tam, gdzie go zawsze strzegą martwi ludzie. Jo-ho-ho i butelka rumu!

Robin Hood (część 4)

?

Sherlock Holmes (część 5)

?

Kapitan Kidd (część 6)

?

Buźka (część 7)

Nigdy nie daję frajerom łatwej doli.

— Jak więc widzicie — powiedział Bob do zgromadzonych wokół niego — znamy już cztery z siedmiu części szarady. Tak się złożyło, że znamy także część wypowiadaną przez Sinobro­dego. — Czuł, że nie powinien w tej chwili wyjawić, że Trzej Detektywi mają czarnego szpaka w swej Kwaterze Głównej. — A Buźkę słyszeliśmy, kiedy niósł go Chudy Norris. To wszystko, czym dysponujemy w tej chwili.

— Ale ja nic nie rozumiem — pan Claudius patrzył w kar­tkę z zawiedzioną miną. — To mi nic nie mówi. Zupełnie nic.

— Ależ, Claude — jego żona zdawała się być bardziej przed­siębiorcza od niego. — Pierwsza część zdania o Bo-Peep, która straciła swoje owce, najwidoczniej odnosi się do samego obrazu. Jest to chytra aluzja do treści malowidła, faktu, że zaginął i że musimy go odnaleźć.

— Możliwe — zgodził się jej mąż. — Ale nie widzę sensu w odsyłaniu nas do Sherlocka Holmesa.

— Ja również, ale przejdźmy do drugiej części. Czy jesteście pewni, chłopcy, że tak brzmiało to, co mówił Billy Shakespeare? Właściciel powiedział Claude'owi, że Billy mówił „Być czy nie być, oto jest pytanie”.

— Myślał wtedy, że pan Claudius jest z policji — wyjaśnił Pete. — Nie chciał powiedzieć, że Billy się jąka.

— Jąka się! Jąkająca się papuga jako wskazówka. Och, nie, to niemożliwe, to jest nie do rozwiązania — pan Claudius był zupełnie załamany.

— Nie wolno się poddawać — powiedziała pani Claudius. — Druga część jest rzeczywiście niezrozumiała, ale trzecia część, to, co mówi Sinobrody, wskazuje ogólnie miejsce, gdzie może być ukryty obraz.

— Gdzie zawsze strzegą go martwi ludzie — pan Claudius ocierał nerwowo twarz. — To brzmi tak, jakby chodziło o jakąś wyspę piratów. John Silver miał zawsze słabość do pirackich historii i zaginionych skarbów. Pewnie dlatego włączył to imię do swej szarady.

— Tak, to brzmi, jakby dotyczyło pirackiej wyspy — zgo­dziła się pani Claudius. — Ale może też oznaczać coś innego. Myślmy wszyscy intensywnie.

— Popatrz na ostatnią część, na kwestię Buźki: „Nigdy nie daję frajerom łatwej doli”. To zdanie w starym amerykańskim slangu oznacza, że mówiący nie zamierza zrobić z drugim uczciwego interesu. To tak, jakby John Silver dawał nam do zrozumienia, że nie ma zamiaru pozwolić nam rozwiązać swojej szarady.

— Gdybyśmy zdobyli trzy brakujące części szarady, może łatwiej byłoby ją rozwiązać — zauważyła pani Claudius. —Bez tego rzeczywiście nic nie wymyślimy.

— Proszę państwa, mam pewien pomysł — powiedział Bob.

— Tak, mój chłopcze?

— Mamy tu na miejscu Rabin Hooda, Sherlocka Holmesa i Kapitana Kidda. Jeśli nakłonimy ich do mówienia, będziemy mieli wszystkie części szarady. Wtedy może Jupiter Jones zdała znaleźć w tym jakiś sens, nawet jeśli nam się to nie udaje.

— Ale ptaki nie mówią! — wykrzyknął pan Claudius. — Popatrz na nie, nie mają na to najmniejszej ochoty!

To była prawda. Nastroszone na swych drążkach, papugi nie były w nastroju do mówienia.

— Pan Sanchez pomagał panu Silverowi trenować je —odezwał się Pete. — Przywykły do niego. Mówiły do niego, kiedy je sprzedawał. Założę się, że potrafi je jakoś ugłaskać i przekonać do mówienia. Potem, jak będziemy mieli całą szara­dę, zaniesiemy ją do Jupitera Jonesa i zobaczymy, co on z tego wykombinuje.

— Na Jowisza! — pan Claudius uśmiechnął się, a potem roześmiał się głośno. — Oczywiście, że pan Sanchez nakłoni je do mówienia. Będziemy mieli ten obraz nim Huganay połapie się, co się w ogóle dzieje!

ROZDZIAŁ 13

Szalony wyścig

Pół godziny później wyruszyli ciężarówką. Prowadził pan Claudius i wszyscy byli w świetnych humorach. Bob i Pete sie­dzieli na przedzie. W budzie ciężarówki, na specjalnie w tym celu zamocowanym drągu, wisiało pięć klatek z papugami, nadzoro­wanymi przez panią Claudius.

Spory dystans dzielił ukryty wśród wzgórz za Hollywoodem dom pana Claudiusa od bliskiej wybrzeża oceanu równiny, gdzie mieszkał pan Sanchez z Carlosem. Spodziewali się jednak doje­chać tam wczesnym popołudniem.

Od dłuższej chwili jechali opustoszałą szosą wśród wzgórz, gdy dał się słyszeć pełen niepokoju głos pani Claudius:

— Claude, jakiś samochód jedzie za nami!

— Jedzie za nami? — pan Claudius spojrzał we wsteczne lusterko. — Nic nie widzę, moja droga.

— Jest za zakrętem. O, teraz, około kilometra za nami

— Tak, widzę! Duży, szary samochód. Jesteś pewna, że nas śledzi?

— Nie mogę mieć pewności, ale na to wygląda.

— Szary samochód? — zapytał Pete podekscytowany. —Mogę zobaczyć?

Nie mógł ze swego miejsca dojrzeć samochodu w bocznym lusterku. W końcu wychylił się przez drzwi, trzymany mocno w pasie przez Boba.

— Nie widzę... — zaczął, ale zaraz zawołał: — Dogania nas! I wygląda dokładnie jak samochód, który spotkaliśmy na drodze prowadzącej do domu pana Fentrissa.

— Huganay! — wykrzyknął pan Claudius. — Śledzi nas! Co robić?

— Nie daj się dogonić, aż dojedziemy do miasta — powie­działa pani Claudius.

— Nie ma żadnego miasta przez najbliższe dziesięć kilome­trów, ale będę się starał.

Nacisnął na gaz i stara ciężarówka zaczęła szybko mknąć krętą drogą w dół. Brał zakręty tak ostro, że chłopcy stoczyli się na siebie, a papugi zaskrzeczały przerażone. Pan Claudius, pochylony nad kierownicą, z zaciętością utrzymywał maksymalną prędkość, biorąc z piskiem opon wszystkie krzywizny szosy. Kiedy wyskoczyli zza jednego z zakrętów, zobaczyli kilkusetme­trową przepaść, odgrodzoną od drogi jedynie kruchą barierą. Ciężarówka przesunęła się tuż koła niej i skoczyła z powrotem na środek drogi. Bob i Pete wstrzymali oddech, a serca waliły im w piersiach.

— Huganay jest teraz tuż za nami! — krzyczała pani Clau­dius. — Stara się nas wyprzedzić!

— Widzę go w lusterku! — odpowiedział mąż. — Zrobię, co będę mógł.

Wyprowadził ciężarówkę na środek drogi. Za nimi rozległo się trąbienie i pisk hamulców. Szary samochód, który już zaczy­nał ich wyprzedzać, został w tyle. Ciężarówka trzęsła się i podskakiwała pędząc środkiem drogi i blokując ścigające ją auto.

Nagle na szczycie przeciwległego wzgórza zobaczyli olbrzy­mi samochód ciężarowy jadący prosto na nich.

— Uwaga! — wrzasnął Bob.

Pan Claudius skręcił kierownicę. Znaleźli się na prawej stro­nie drogi, akurat w momencie, gdy olbrzymia ciężarówka przeto­czyła się koło nich z hukiem. Szary samochód zjechał również na bok, po czym, kiedy tylko duża ciężarówka minęła ich, sko­czył do przodu. Po chwili był tuż przy nich. Bob i Pete zobaczyli trzech mężczyzn w samochodzie, trzech mężczyzn i chłopca. Pete poznał tego, który siedział najbliżej okna i machał do nich, by się zatrzymali. To był Huganay. Obaj zaś rozpoznali twarz rozpłaszczoną na szybie przy tylnym siedzeniu. Była to wąska twarz o długim nosie, na której mieszały się uczucia tryumfu i strachu. Twarz dobrze znana, lecz wspominana niedobrze, na­leżąca do E. Skinnera Norrisa.

— Chudy Norris! — wykrzyknął Pete. — Poczekaj, niech no ja go dostanę! Już ja go urządzę!

Ale w tej chwili nie zanosiło się na to, by Pete mógł kiedykol­wiek zrealizować swoja, groźbę. Wyjechali na prosty odcinek drogi, która biegła wzdłuż stromego, długiego stoku, kończące­go się na dole strumieniem. Centymetr po centymetrze byli spychani coraz bliżej krawędzi.

— Muszę zahamować. Huganay nas zabije! — krzyknął pan Claudius, naciskając na hamulec. Ciężarówka zatrzymała się na samym skraju przepaści, a szary samochód stanął tak blisko, że znaleźli się w potrzasku. Nie mogli wysiąść — po jednej stronie mieli głęboki wąwóz, po drugiej drzwi blokował szary samochód.

Elegancki Francuz uśmiechał się do nich paląc spokojnie cygaro.

— Ach, Claude — powiedział wesoło. — Co za miła nie­spodzianka spotkać cię tutaj. Ameryka jest wszak tak dużym krajem.

— Czego chcesz, Huganay? — gruby pan Claudius pocił się i miał pobladłą twarz. — O mało nas wszystkich nie zabiłeś.

— Nonsens, wiedziałem, że się zatrzymasz. Przypuszczam, że masz papugi w ciężarówce. Przepadam za papugami i pra­gnę cię uwolnić od kłopotów z nimi. Adams, proszę przejść na tył ciężarówki i zabrać ptaki.

— Tak, proszę pana — mały kierowca wysunął się z samo­chodu i podszedł do tylnych drzwi ciężarówki. Słyszeli protesty pani Claudius.

— Daj im papugi, Oliwio — zawołał pan Claudius do żo­ny. — Nie mamy innego wyjścia.

Bob i Pete zobaczyli, jak pani Claudius podaje klatki małemu człowiekowi na drodze. Widzieli także tryumfującą twarz Norri­sa. Opuścił tylne okno samochodu i krzyknął do nich:

— Ha, detektywi! Dobry dowcip! Pomagać oszustowi!

Bob i Pete milczeli, patrząc na niego z pogardą. Adams usta­wił już klatki na drodze obok szarego samochodu.

— Szefie — powiedział — potrzebujemy miejsca na te klatki. Ten dzieciak tu zawadza.

— Słusznie, wysiadaj, chłopcze — polecił Huganay.

— Wysiadać? — Chudy Norris był zaskoczony. — Ależ ja wam pomagam.

— Twoja pomoc się skończyła. Lester, wypchnij go.

— Oczywiście, szefie — odparł trzeci mężczyzna siedzący w samochodzie obok Norrisa.

Był to duży osobnik o brzydkiej, zniekształconej twarzy boksera. Zajęło mu sekundę pozbycie się Chudego, który o mało nie upadł na drogę. Odzyskał równowagę i podbiegł do Huganaya. Wyglądał niemal komicznie w swym zacietrzewieniu.

— Ale pan mi obiecał pięćset dolarów nagrody — protesto­wał. — Wytropiłem dla pana tych kryminalistów i pomogłem odzyskać papugi.

— Wyślij mu rachunek — uśmiechnął się krzywo Adams. Kończył już wkładać klatki do samochodu. — Szefie, jednej brakuje. Nie ma tego czarnego.

— Nie ma? — Huganay wychylił się z samochodu tak, że jego twarz znalazła się o centymetry od pobladłego oblicza pana Claudiusa.

— Claude — jego głos przybrał niski, niebezpieczny ton —gdzie jest Sinobrody? Muszę mieć wszystkie ptaki, żeby rozwią­zać zagadkę.

— Nie wiem! Nie widziałem go! — krzyknął pan Claudius.

— Ale ci chłopcy widzieli — Huganay przeniósł spojrzenie na Boba i Peta. W jego szarych oczach było coś dziwnie prze­rażającego. — To rozsądni kawalerowie. Powiedzcie mi, chło­pcy, gdzie jest Sinobrody?

— Nie mamy go! — odparował Bob.

To była prawda, nie mieli Sinobrodego. Miał go Jupiter w Kwaterze Głównej.

Szare oczy studiowały ich przez chwilę uważnie. Spoczęły w końcu na kawałku papieru, który wystawał z górnej kieszeni marynarki pana Claudiusa. Był to schemat sporządzony przez Boba, pan Claudius wziął go z sobą wychodząc z domu.

Pan Huganay sięgnął po papier, mówiąc:

— Jesteś zazwyczaj bardzo schludny, Claude, a więc to może być coś ważnego. Ach! — z satysfakcją przebiegł kartkę wzro­kiem. — Cztery z siedmiu części. Sinobrody jest więc niepotrzeb­ny. Mamy teraz pozostałe trzy papugi i mogę swobodnie rozwiązać szaradę. Au revoir, Claude. Do zobaczenia w Londynie.

Szary samochód ruszył i po chwili zniknął z pola widzenia. Pan Claudius, którego twarz miała teraz kolor ziemisty, z jękiem oparł się o kierownicę.

— Co się stało, Claude? — spytała pani Claudius. — Źle się czujesz?

— Mój żołądek, znowu wróciły bóle.

— Bałam się, że do tego dojdzie. Musimy cię zawieźć do szpitala.

Zeskoczyła z ciężarówki, obeszła ją dookoła i wspięła się szybko na siedzenie kierowcy, przesuwając męża możliwie naj­delikatniej. Bob usiadł Pete'owi na kolanach, żeby zrobić miejsce. Pan Claudius stękał zgięty w pół, trzymając się za brzuch.

— Ma bardzo wrażliwy żołądek. Reaguje atakiem bólu na każde zdenerwowanie — wyjaśniła chłopcom pani Claudius, po czym popatrzyła na nich poważnie. — Proszę, nie mówcie nikomu, co zaszło. Niestety, Huganay nie jest poszukiwany w tym kraju i nie możemy wnieść przeciw niemu oskarżenia. Wywołałoby to tylko niepotrzebny rozgłos w prasie i ktoś mógłby znaleźć obraz, kiedy Claude będzie w szpitalu. Naturalnie, jeśli wam uda się go odkryć, nagroda, o której mówił mój mąż, jest wasza. Ale nie ryzykujcie spotkania z Huganayem. On może być bardzo, bardzo niebezpieczny.

Zapomnieli niemal zupełnie o Norrisie. Właśnie ruszali, gdy podbiegł do ciężarówki i położył rękę na drzwiach.

— Poczekajcie — powiedział. — Czy możecie mnie pod­wieźć do miasta?

Pani Claudius obrzuciła go spojrzeniem, pod którym aż się skurczył ze strachu.

— Wsiadaj! — rzuciła ostro. — Chcę usłyszeć, jak skiero­wałeś Huganaya na nasz trop. Gadaj, i to szybko!

— No więc — Chudy Norris zaczął wyjaśniać — tak się złożyło, że szedłem ulicą w Rocky Beach, gdy zatrzymał się przy mnie samochód i ten pan Huganay zagadał do mnie. Za­pytał, czy znam chłopców, którzy jeżdżą takim starym rolls-roy­ce'em, który, jak zauważył, ma tutejszy numer rejestracyjny. Odpowiedziałem, że owszem — uśmiechnął się niepewnie do Boba i Pete'a — że nazywają siebie detektywami, ale są... są...

Zobaczył utkwiony na sobie wzrok obu chłopców i urwał.

— No, co są, Chudy? Powiedz to — odezwał się Pete.

— Powiedziałem, że to tylko dzieci bawiące się w detektywów i że wygrali w konkursie prawo do używania tego rolls-rayce'a przez trzydzieści dni. Pan Huganay zapytał, czy któryś z was nabył może ostatnio jedną lub kilka papug, zwłaszcza żółtogłowych. Odpowiedziałem, że się dowiem, i on dał mi swój numer telefonu. Powiedział, że zostały skradzione bardzo cenne papugi i da mi sto pięćdziesiąt dolarów za każdą odnalezioną. Potem odjechał. Tego wieczoru byłem w Hollywood i przypadkowo dowiedziałem się, że rzeczywiście szukacie żółtogłowych papug, i dostałem adres, pod którym była jedna z nich. Poszedłem tam pierwszy i kupiłem ją. Potem, jak wpadłem na was, pojechałem zatelefo­nować do pana Huganaya. Był bardzo miły. Powiedział, że jest pewien, iż pomagacie, nie zdając sobie z tego sprawy, kryminali­ście, który kradnie rzadkie okazy papug. Poprosił, bym was śle­dził. Kręciłem się w sąsiedztwie, aż zobaczyłem rolls-royce'a. Zaparkowałem za rogiem. Byłem mocno zdziwiony, kiedy rolls odjechał bez was, ale zaraz zobaczyłem was idących z papugą i widziałem, jak wsiedliście do ciężarówki. Pojechałem za nią aż do miejsca z którego mogłem zobaczyć dokąd zmierza, i z najbliższego telefonu dałem znać panu Huganayowi. Pogratulował mi i polecił zaczekać tam, gdzie byłem. Powiedział, że będziemy razem ścigać przestępcę i dostanę pięćset dolarów nagrody, kie­dy go złapiemy. Przyjechał akurat w chwili, kiedy wyruszyliście znowu w drogę, więc pojechaliśmy za wami i... najbliższego… no, ja nie wiedziałem, że on jest też przestępcą.

Chudy Norris nie wyglądał jeszcze nigdy równie nieszczęśliwie.

— To już wszystko — powiedział nerwowo.

— Wystarczy. Usłyszałam wszystko, co chciałam wie­dzieć. Teraz wynoś się! — krzyknęła pani Claudius. — Mo­żesz się trochę przespacerować.

Chudy wyśliznął się z ciężarówki, dygocąc.

— Dzięki tobie, młody człowieku, mój mąż musi iść do szpi­tala. Dzięki tobie niebezpieczny przestępca znajdzie zaginione arcydzieło — jej głos był zimny i ostry. — Możesz to przemy­śleć w czasie długiego spaceru do domu.

Ruszyła zostawiając Chudego Norrisa. Patrzył za nimi smut­ny i zgnębiony. Ani Bob, ani Pete nie czuli dla niego litości.

ROZDZIAŁ 14

Tajemnicza wiadomość

Jupiter Jones siedział za biurkiem w Kwaterze Głównej z twarzą napiętą i skupioną. Bob i Pete skończyli właśnie opo­wiadać o swoich porannych przygodach. Siedzieli teraz naprze­ciw Jupea czekając, aż się odezwie. Wszyscy trzej byli bardzo zmęczeni. Jupiter miał za sobą długi dzień pracy w składzie. Bob i Pete, chociaż zdążyli już być w domu i zjeść kolację, wciąż odczuwali zmęczenie po emocjonujących wydarzeniach dnia.

— Nasz ozdobiony złoceniami rolls-royce — odezwał się wreszcie Jupiter — dwukrotnie już umożliwił komuś rozpozna­nie i śledzenie nas. Należy wyciągnąć stąd naukę. Kiedy się prowadzi dochodzenie, nierozsądnie jest zwracać na siebie uwagę środkiem lokomocji, wyglądem czy zachowaniem.

— To wszystko, co masz do powiedzenia? — zapytał Pe­te. — Mieliśmy wreszcie wszystkie papugi razem, byliśmy o krok od rozszyfrowania całej informacji od Johna Silvera. Wskazującej miejsce ukrycia obrazu i bum! Wszystko przepadło. Teraz Huganay ma papugi, ma wszystkie części szarady i może nawet znalazł już obraz.

— Papugi musiały być mocno przestraszone wszystkim, co się wydarzyło — zauważył Jupe. — Wątpię, czy panu Huga­nayowi uda się skłonić je do mówienia.

— Prędzej czy później mu się uda — powiedział Bob ponu­ro. — Nie wygląda na człowieka, który godzi się z odmową. Nawet ze strony papug.

— Daje nam to jednak trochę czasu.

— Na co? — wtrącił Pete. — Znamy cztery kwestie, których pan Silver nauczył ptaki, ale potrzebujemy siedmiu. Nigdy nie dostaniemy z powrotem tych papug. Nie od Hu­ganaya.

— Masz rację — zgodził się Jupiter. — Musimy spojrzeć prawdzie w oczy. Nie odzyskaliśmy papugi pana Fentrissa ani panny Waggoner. Nie pomogliśmy panu Claudiusowi odzyskać obrazu ukrytego przez Johna Silvera. Jesteśmy fajtłapy, zamiast osiągnięć mamy tylko porażki.

— Nawet nie daliśmy w nos Chudemu Norrisowi — mruk­nał Pete — Ale on się sam załatwił. Ich kucharka mówiła, że wyjechał do krewnych na parę tygodni. Nie ma co mówić, rozło­żyliśmy się.

Milczeli przez chwilę. W końcu Jupiter skinął głową.

— Tak — powiedział — nie mam zielonego pojęcia, jak zdobyć papugi czy też jak poznać trzy brakujące części szarady Johna Silvera. Jak powiedziałeś, jesteśmy rozłożeni na obie łopatki. Nasze dochodzenie było niewypałem.

Znowu zapadła cisza, zakłócana tylko trzaskiem pestek sło­necznika, które zajadał Sinobrody.

Bob westchnął.

— Gdybyśmy tylko nakłonili do mówienia Sherlocka Holme­sa, Robin Hooda i Kapitana Kidda, kiedy ich jeszcze mieliśmy. Mielibyśmy chociaż całą szaradę.

— Robin Hood — Sinobrody, przekrzywił głowę patrząc na nich. Jak zwykle zdawał się słuchać każdego ich słowa. Zatrzepotał skrzydłami. — Jestem Robin Hood — powiedział wyraźnie. —Na próbę strzałę wypuściłem, sto kroków na zachód to zrobiłem.

Trzy chłopięce twarze obróciły się w stronę klatki.

— Słyszeliście, co on powiedział? — zapytał Pete.

— Czy przypuszczacie... — Bob przełknął głośno ślinę.

— Ostrożnie! — powiedział Jupiter. — Nie denerwujcie go. Spróbujmy, czy powtórzy to jeszcze raz. Robin Hood —zawołał do szpaka. — Halo, Robin Hood.

— Jestem Robin Hood! — powtórzył Sinobrody. — Na próbę strzałę wypuściłem, sto kroków na zachód to zrobiłem. —Ponownie zatrzepotał skrzydłami.

Pete oddychał z trudem. Nawet Jupiter zdawał się być osłu­piały.

— Pamiętacie — szepnął — jak Carlos mówił, że ptak sie­dział zawsze na ramieniu Johna Silvera, kiedy uczył on papugi?

— Teraz sobie przypomniałem! — wykrzyknął Bob pod­ekscytowany. — Kiedyśmy go dostali, powtórzył zdanie Buźki, tylko wtedy jeszcze tego nie wiedzieliśmy. Szpaki azjatyckie czasami lepiej mówią od papug, a ten jest niebywale bystry. Czy przypuszczasz...

— Spróbujmy — wpadł mu w słowa Jupiter. Podał Sino­brodemu duże ziarno słonecznika, mówiąc: — Sherlock Hol­mes. Halo, Sherlock Holmes.

Sinobrody zareagował zdaniem, które kiedyś usłyszał. Za­trzepotał skrzydłami i doskonale naśladując angielski akcent po­wiedział:

— Znasz moje metody, Watson. Trzy ósemki wiodą do trzy­nastu.

— Zapisz to, Bob! — szepnął nagląca Jupiter, zresztą bez potrzeby. Bob notował już skrupulatnie.

Jupiter ponowił próbę:

— Kapitan Kidd, Halo, Kapitan Kidd! — podał Sinobrode­mu następne ziarno. Ptak zjadł je, zaklekotał dziobem, po czym powiedział:

— Jestem Kapitan Kidd. Szukaj pod kamieniami, poza ko­ściami pudełka jednego, nie ma zamków do niego.

— Ja chyba śnię — powiedział Pete zdumiony. — To stworzenie jest magnetofonem ze skrzydłami! Od początku znał Wszystkie części szarady.

— Powinienem się był domyślić, kiedy po raz pierwszy po­wtórzył zdanie Buźki — Jupiter był zły na siebie.

Sinobrody był teraz jakby w transie. Usłyszawszy imię Buźka, zatrzepotał skrzydłami i zaskrzeczał:

— Nigdy nie daję frajerom łatwej doli, i to jest proste jak gaz-rurka. Cha-cha-cha!

Śmiał się jak z dobrego dowcipu, ale chłopcy ledwie zwrócili na to uwagę. Bob pisał zapamiętale. Po paru minutach skończył i wręczył kartkę Jupiterowi.

— Masz —. powiedział — wszystkie siedem części szarady.

Pete przysunął się do Jupitera i obaj odczytali:

Szarada Johna Silvera (kompletna)

Mała Bo-Peep (część 1)

Bo-Peep Mała swe owieczki po­stradała, gdzie to znaleźć, nie wiedziała. Idź do Sherlocka Hol­mesa.

Billy Shakespeare (część 2)

Być czy-czy-czy nie b-być, oto jest pytanie.

Sinobrody (część 3)

Jestem Sinobrody Pirat. Zako­pałem mój skarb tam, gdzie go zawsze strzegą martwi ludzie. Jo-ho-ho i butelka rumu!

Robin Hood (część 4)

Na próbę strzałę wypuściłem, sto kroków na zachód to zrobi­łem.

Sherlock Holmes (część 5)

Znasz moje metody, Watson. Trzy ósemki wiodą do trzyna­stu.

Kapitan Kidd (część 6)

Szukaj pod kamieniami, poza kościami pudełka jednego, nie

ma zamków do niego.

Buźka (część 7)

nie daję frajerom łatwej doli, i to jest proste jak gaz­-rurka.

— Hurra! Znamy całą szaradę — powiedział Pete. — Zo­staje tylko jedna rzecz, jedna malutka, tyci-tyci rzecz.

— Co takiego? — zapytał Bob.

— Jedyne, co zostało do zrobienia, to rozszyfrować, co to wszystko znaczy — odparł Pete.

ROZDZIAŁ 15

Pęd i rozwaga

Bob pracował cały dzień w bibliotece, ale nie bardzo przy­tomnie. Bo też myślami był daleko. Wziął z półki i przejrzał książkę szyfrów i kodów, ale nie dowiedział się z niej niczego. Nie był w stanie nic wymyślić i tylko miał nadzieję, że tymcza­sem Jupiter z Pete'em wpadli na jakiś sposób rozwiązania taje­mniczej szarady.

Po obiedzie wskoczył na rower, pojechał czym prędzej do składu Jonesa, przeczołgał się przez Tunel Drugi i wreszcie znalazł się w Kwaterze Głównej. Pete i Jupe przywitali go z posępnymi minami. Pete wyznał, że nie jest zbyt dobry w rozwiązy­waniu zagadek. Jupiter skubał wargę w zamyśleniu. Wreszcie otworzył zebranie Trzech Detektywów.

— Nie pojmuję znaczenia szarady pana Silvera — za­czął. — Ale pewne jej części zdają się mieć sens. Na przykład część pierwsza, czyli Bo-Peep, która zgubiła swoje owce. Zga­dzam się z panią Claudius, że jest to aluzja do obrazu przedsta­wiającego pasterkę i jej owieczkę.

Dwaj pozostali chłopcy skinęli potakująco głowami.

— Ale co może znaczyć „Idź do Sherlocka Holmesa”? —zapytał Bob.

— Życzyłbym sobie, żebyśmy mogli! — wykrzyknął Pete. —Może by nam pomógł.

— Nie rozumiem tego jeszcze — przyznał Jupiter. —Część piąta, czyli to, co mówi Sherlock Holmes, brzmi „Znasz moje metody Watson”, co jest dobrze znanym cytatem z książki, natomiast „Trzy ósemki wiodą do trzynastu” jest zupełnie bez sensu. Jak dotąd.

Sinobrody przekrzywiał głowę.

— Trzy ósemki wiodą do trzynastu — oświadczył.

— To brzmiało jak „trzy osemki” — powiedział Pete.

— To tylko jego angielski akcent — zbył uwagę przyjaciela Bob. — Mów dalej, Jupe.

— A więc co do części drugiej. Billy Shakespeare mówi jąkając się i nieco zniekształcając znany cytat. Nie dostrzegam i w tym żadnego sensu.

— Część trzecia, czyli własna część Sinobrodego brzmi jak aluzja do jakiejś pirackiej wyspy czy kryjówki — wtrącił Bob. —Pan Claudius mówił, że John Silver przepadał za opowieściami o piratach i gdyby mógł znaleźć jakąś wyspę piracką lub coś, co by ją przypominało, z pewnością użyłby jej jako kryjówki.

Jupiter rozłożył mapę.

— To jest mapa dolnej Kalifornii — powiedział. — Wie­my od Carlosa, że pan Silver znikł na trzy dni. Szedł piechotą lub jechał autostopem, ukrył zamknięty w metalowym pudełku obraz i wrócił. W ciągu trzech dni mógł dotrzeć wszędzie: do wyspy Catalina, w dół do Meksyku lub nawet aż do Doliny Śmierci.

— Dolina Śmierci! — wykrzyknął Pete. -— Tam jest mnó­stwo ludzkich kości! Głosuję za tym miejscem. Tylko wyobra­żacie sobie, co to znaczy znaleźć pudełko w Dolinie Śmierci? Szukając, dołączymy się w dwa dni do tych martwych facetów, którzy go pilnują!

— To tylko jedna z możliwości — zauważył Jupe. — Mo­że chodzić o inne miejsce.

— Część czwarta: „Na próbę strzałę wypuściłem, sto kroków na zachód to zrobiłem”, wygląda na wskazanie kierunku —zasugerował Bob. — Myślę, że należy przejść sto metrów na zachód z jakiegoś punktu.

— Ale z jakiego? — zapytał Pete.

— Co do części piątej, czyli kwestii Sherlocka Holmesa, zgodziliśmy się już, że jej nie rozumiemy — powiedział Jupi­ter. — Przejdźmy więc do szóstej: „Szukaj pod kamieniami, poza kośćmi pudełka jednego, nie ma zamków do niego”. To znowu wygląda na proste wskazanie miejsca.

— Proste jak obręcz — mruknął Pete. — Jakie kamienie? Jakie kości?

— Raz jeszcze brzmi to dla mnie jak piracka wyspa —wtrącił Bob.

— Nigdy nie słyszałem o piratach na Catalinie — odezwał się Pete. — A jest to jedyna wyspa w okolicy.

— Było tam mnóstwo rozbójników w czasach gorączki złota. Przypuśćmy, że można ich nazwać piratami — zauważył Jupe.

— To możliwe — przyznał Bob. — A teraz co z ostatnią częścią: „Nigdy nie daję frajerom łatwej doli i to jest proste jak gaz-rurka”. Zdaje się to sugerować, że pan Silver zakpił sobie, zwłaszcza, że drugie, żargonowe wyrażenie tej części znaczy, że coś jest absolutnie pewne. W sumie John Silver zdaje się mówić „Nawet jak rozwiążesz moją szaradę, i tak nie znajdziesz obrazu, to absolutnie pewne”.

Okrągła twarz Jupitera ściągnęła się w głębokim niezadowo­leniu. Lubił rozwiązywać trudne problemy, ale nie cierpiał, kiedy jego wysiłki trafiały w próżnię.

— Mam tylko nadzieję — powiedział — że pan Huganay boryka się z tymi samymi kłopotami co my. Mamy, co prawda, kompletną szaradę dzięki Sinobrodemu, ale pan Huganay po­siada wszystkie papugi i prędzej czy później zmusi je do mówie­nia. A przecież chcemy odnaleźć ukryty obraz wcześniej niż on. To kwestia naszego honoru.

Siedzieli przez chwilę w zamyśleniu, po czym Pierwszy De­tektyw wstał.

— Zatelefonuję do was, kiedy będę wiedział coś więcej. Nie ma sensu, żebyśmy się wcześniej spotykali. Oczywiście, dzwoń­cie do mnie, jeśli wpadniecie na jakiś pomysł.

Rozstali się. Bob i Pete wrócili do swoich domów. Ich rodzice byli lekko zdziwieni widząc ich wracających tak wcześnie.

Następnego dnia Jupiter pomagał wujostwu i zrobił aż trzy pomyłki sprzedając jakieś artykuły. Pete wysprzątał domowy garaż, umył i wypolerował samochód matki, wszystko po to, by skrócić czas oczekiwania na telefon od Jupe'a. Bob w bibliotece źle zarejestrował tyle książek, że bibliotekarka odesłała go wcześniej do domu. Rozsiadł się przy oknie w bawialni, wpatrując w obłoki nad górami Santa Monica, jakby oczekiwał, że stamtąd spłynie na niego olśnienie. Siedział tak cicho, że kiedy pan Andrews wrócił z pracy, spojrzał na niego zdziwiony.

— Co się stało? — zapytał, sięgając po fajkę. — Coś cię dręczy, Bob?

— Zagadka, tato, rodzaj szarady — nagle przyszło Bobowi do głowy, że ktoś inny może mu podsunąć jakiś pomysł. W koń­cu ojciec był uważany za bystrego człowieka. Obrócił się w stro­nę ojca spoglądając na niego poważnie spod rozczochranej czupryny. — Gdybyś usłyszał, że ktoś ukrył skarb i w ten spo­sób określił, gdzie go szukać: „Zakopałem mój skarb tam, gdzie go zawsze strzegą martwi ludzie”, to myślałbyś że jakie to miejsce?

— Wyspa Skarbów — odparł ojciec Boba, zapalając faj­kę — opisana przez Roberta Stewensona. Albo jakaś inna wyspa piratów.

— Ale przypuśćmy, że nie byłoby żadnej wyspy piratów w pobliżu. To wtedy gdzie?

Pan Andrews pykał fajkę myśląc przez chwilę.

— Hmm. Jest jeszcze jedno dobre miejsce odpowiadające opisowi.

— Jest? Jakie? Gdzie? — Bob aż podskoczył z niecierpli­wości.

— Cmentarz — roześmiał się ojciec.

— O rany! — Bob przebiegł koło niego takim pędem, że mało nie wytrącił mu fajki.

Kręcąc głową nad zachowaniem syna pan Andrews poszedł do łazienki. Bob tymczasem niecierpliwie wykręcał numer telefo­nu Kwatery Głównej. Po kilku sygnałach Jupiter podniósł słu­chawkę.

— Jupe — Bob obniżył głos — wiesz, ta część szarady Sinobrodego...

— Tak?

— No więc, przypuśćmy, że chodzi tu o cmentarz. Martwi ludzie będą tam strzegli skarbu, prawda?

Po drugiej stronie telefonu zaległa długa cisza. Potem Jupi­ter powiedział zduszonym głosem:

— Bob, nie wychodź. Zadzwonię do ciebie później.

Bob jadł nerwowo kolację, nasłuchując cały czas, czy telefon nie dzwoni. Wreszcie gdy skończył deser, rozległ się dzwonek. Bob podniósł słuchawkę po drugim sygnale.

— Tak?

Głos Jupitera był pełen napięcia.

— Czerwona Furtka Korsarza. Pęd i rozwaga — powie­dział i odłożył słuchawkę.

Bob nie wrócił już do stołu. Rany! Pęd i rozwaga. Znaczyło to, że ma się znaleźć jak najszybciej w składzie, użyć tylnego, sekretnego wejścia i upewnić się, że nikt go nie widzi.

— Mamo, tato! — zawołał pośpiesznie. — Muszę wyjść. Jupiter mnie potrzebuje. Będę z powrotem przed dziesiątą. Mo­gę? Dzięki.

Czmychnął z domu nim rodzice zdążyli otworzyć usta.

— Możesz mi powiedzieć, co to wszystko znaczy? — spy­tał pan Andrews żony.

— Chłopcy szukają zaginionej papugi — uśmiechnęła się. — Bob wspominał mi o tym parę dni temu. Myślę, że Jupiter jest na tropie.

— Zaginiona papuga — ojciec Boba zachichotał i dopił ka­wę. — To z pewnością nie jest niebezpieczne. — Nagle spo­ważniał. — Ale co to ma wspólnego z cmentarzem?

Tymczasem Bob z wszystkich sił pedałował na swym rowe­rze bocznymi ulicami w stronę płotu na zapleczu składu.

ROZDZIAŁ 16

Bob zostaje wystawiony na przynętę

Bob i Pete dotarli do Czerwonej Furtki Korsarza niemal jed­nocześnie. Nie tracili czasu na rozmowy, wiedzieli, że obaj otrzy­mali to samo polecenie. Otworzyli furtkę, przeprowadzili przez nią rowery, prześliznęli się przez przypominającą tunel ścieżkę do Kwatery Głównej, ukrytej za ścianą bezużytecznego złomu, i wreszcie wczołgali się do biura.

Jupe czekał na nich za biurkiem zawalonym stertą książek, map i papierów. Z jego źle skrywanego podekscytowania od­gadli, że ma dla nich ważne nowiny.

— Musimy działać błyskawicznie — powiedział. — Dlate­go was wezwałem.

— Jupe, rozwiązałeś szaradę? — zapytał Bob.

— Nie całą. W każdym razie początek. Dałeś mi wskazówkę mówiąc, że martwi ludzie strzegą skarbu na cmentarzu.

— Prawdę mówiąc, to był pomysł mojego taty — powie­dział Bob, ale Jupe nie słuchał, zajęty przeglądaniem jakichś ksią­żek i papierów.

— Dzięki temu mogłem dokonać pewnych postępów —kontynuował. — A więc wiadomość, którą zostawił John Silver ma siedem części. Każdego ptaka nauczył innej części, ale możemy zapomnieć o ptakach. Będziemy operować określe­niem część pierwsza, część druga i tak dalej.

— Nie gadaj tyle — wtrącił Pete — powiedz coś!

— Cześć trzecia mówi nam, że pan Silver ukrył obraz na cmentarzu. Dlatego założyłem, że część pierwsza i druga po­winny nas skierować na ten cmentarz.

— Powinny, ale tego nie robią — zauważył Bob.

— Część pierwsza brzmi następująco: „Bo-Peep Mała swe owieczki postradała‚ gdzie to znaleźć nie wiedziała. Idź do Sherlo­cka Holmesa”. Czy zauważyliście coś dziwnego w tej wskazówce?

— Sherlock Holmes nie żyje — powiedział Pete,

— Sherlock Holmes jest tylko postacią z książki, nie może­my wezwać go do pomocy w tej sprawie — rzekł Bob.

— Właśnie! — wykrzyknął Jupiter. — Wskazówka nie mówi, żeby go wezwać. Mówi, żeby iść do niego, do jego domu. A gdzie on mieszkał?

— W Londynie — odpowiedział Pete.

— W Londynie na Baker Street — dodał Bob.

— Mieszkał na Baker Street — powtórzył Jupiter. — Tak więc, żeby iść do Sherlocka Holmesa trzeba iść na ulicę Baker. Teraz spójrzcie na część drugą. Jest to bardzo znany cytat z Shakespeare'a „Być albo nie być, oto jest pytanie”. Ale papuga, która była tego nauczona, zniekształca to nieco, I w dodatku jąka się! Mówi „Być czy-czy-czy nie b-być”. Papugi się nie jąkają, chyba, że ktoś je nauczy tego celowo. Znaczy to, że mamy zwrócić uwagę na to, co wymawia jąkając się, czyli „czy-czy-czy — b”.

— Zauważyłem to od razu, ale nic mi to nie mówi —świadczył Pete.

— Posłuchaj tego uważnie — powiedział Jupiter „Baker Street trzy-trzy-trzy-b”. Czy to nie brzmi jak adres?

Napisał coś na kartce i podał ją im. Napisane na niej było:

Baker Street 333 B

— Nie do wiary! — wykrzyknął Pete.

— Adres cmentarza? — zapytał Bob.

Jupe przekopał stertę książek i wyciągnął stary atlas Połu­dniowej Kaliforni.

— Przewertowałem wszystkie książki z naszej biblioteczki. Są setki miast w Południowej Kalifornii i w kilku jest ulica Baker Street. W końcu znalazłem miasto w Dolinie Merita, to znaczy na Południu Los Angeles, gdzie jest stary cmentarz na rogu Baker Street i Vallay. Zaś adresem głównego wejścia prowadzącego do czegoś, co było kiedyś domem pogrzebowym‚ jest Baker Street 333 B.

— Wspaniale! — Pete był zachwycony. — Jakżeś do te­go doszedł?

— Dzięki tym informatorom — Jupiter poklepał stos ksia­żek — I telefonowi. Znalazłem nawet artykuł, który mówi o tym cmentarzu. Jest to informacja dla turystów. Posłuchajcie: Zabyt­kowy cmentarz w Dolinie Merita jest jednym z najstarszych w Kalifornii. Obecnie nie używany znajduje się w stanie zanie­dbania. Przewidziana jest jego restauracja jako obiektu histo­ryczne go.

Jupiter zamknął broszurę.

— Dolina Merita znajduje się w odległości tylko około sześć­dziesięciu kilometrów od miejsca, gdzie mieszkał John Silver z Carlosem i jego wujkiem. Biorąc wszystko o czym mówiłem pod uwagę, jestem pewien, że znaleźliśmy miejsce, gdzie pan Silver ukrył obraz.

— Co z resztą szarady? — zapytał Bob. — Wykombino­wałeś coś?

— Nie — odpowiedział Jupiter. — Cała reszta zawiera wskazania, jak znaleźć samą kryjówkę, kiedy już znajdziemy się na cmentarzu. Musimy być na miejscu‚ żeby ją rozwiązać.

— Może pójdziemy tam jutro rano? — zaproponował Pe­te. — Pojedziemy samochodem.

— Pan Huganay może być właśnie w tej chwili również bli­ski rozwiązania szarady — odparł Jupiter. — Nie wolno nam ryzykować żadnej zwłoki. Musimy iść natychmiast. Mamy akurat dość czasu, żeby tam dojechać, zabrać obraz i wrócić przed zapadnięciem nocy. Niestety, nie możemy wybrać się wszyscy razem i nie możemy pojechać rolls-royce'em.

— Dlaczego? — zdziwił się Pete.

— Ponieważ Huganay mógł kazać nas obserwować. Już mieliśmy nauczkę, że rolls-royce jest zbyt łatwy do zauważenia i śledzenia. Oto mój plan.

Wyjaśnił wszystko pośpiesznie. Bob protestował, ale nada­remnie. Wreszcie ustąpił pod argumentami Jupitera. Tak więc kiedy rolls-royce zajechał parę minut później pod skład, trzej chłopcy wsiedli do niego bardzo powoli, dając niewidzialnemu obserwatorowi wszelkie szanse zobaczenia ich.

Samochód prowadził znowu mały szofer Fitch. Na przywita­nie wyszczerzył w uśmiechu żółte zęby.

— Znaleźliście ostatnio jaką dobrą papugę? — zapytał.

— O, kilka — odpowiedział Jupiter. — Jedna z nich jest pilnie poszukiwana przez policję. A teraz proszę pojechać do­okoła składu, do drogi na tyłach. Potem pojedziemy tą drogą bardzo wolno, ale bez zatrzymywania.

Chcąc nie chcąc szofer odwrócił się i ruszył jak mu kazano. Samochód odjechał z trzema chłopcami siedzącymi w środku. Kiedy jednak skręcił na tyły składu i zwolnił, Pete i Jupiter wyśli­znęli się z niego.

— Czekaj na nas w Kwaterze Głównej — zawołał Jupiter, po czym wraz z Pete'em dali nura przez Czerwoną Furtkę Kor­sarza, nim ktokolwiek, kto by jechał za nimi, mógł dostrzec, że w ogóle opuścili rollsa.

— A więc, panie Andrews — powiedział sarkastycznie Fitch — dokąd teraz? Tropić jakieś przestępcze papugi?

— Nie — odparł Bob, starając się ukryć swoje rozczarowa­nie. — Proszę jechać drogą nadbrzeżną przez pół godziny, potem na wschód, a potem wrócimy przez wzgórza. Robię dzi­siaj przejażdżkę tylko dla przyjemności.

Nie odczuwał jednak najmniejszego zadowolenia. Był tylko przynętą mającą zwieść przeciwnika. Cała radość z przeżywa­nia przygód należała do Jupitera i Pete'a.

ROZDZIAŁ 17

Kamienie poza kośćmi

Mniejsza ciężarówka ze składu Jonesa trzęsła się i podskaki­wała na wyboistej drodze. Jupiter i Pete rozglądali się dookoła siedząc obok prowadzącego ciężarówkę Konrada. Wśliznęli się do niej po opuszczeniu rolls-royce'a, kiedy powrócili na teren składu. Pan Jones wcześniej przyrzekł Jupiterowi, że pozwoli mu skorzystać tego wieczoru z ciężarówki. Gdy Konrad wyjeżdżał ze składu, chłopcy przycupnęli na podłodze i dopiero po dwudziestu kilometrach jazdy wzdłuż wybrzeża usiedli normalnie.

— Nikt nie jechał za nami, Jupe — powiedział Konrad. —Wygląda na to, że jesteśmy w mieście, w którym chciałeś być. Jeśli to można nazwać miastem.

Zabrało im ponad godzinę dotarcie do Doliny Merita i rzeczy­wiście miejsce to nie bardzo przypominało miasto. Minęli już malutkie centrum i jechali teraz wyboistą Baker Street, przy któ­rej niemal zupełnie nie było zabudowań. Na wprost nich biegła długa ściana z kamieni, a za nią można było dostrzec setki kamiennych krzyży i posążków. Dotarli do cmentarza.

Pete wskazał ręką. W murze była przerwa, a obok niej stara drewniana tablica: Baker Street 333 B.

— Nie zatrzymujemy się? — zapytał Pete.

Jupiter potrząsnął głową.

— Skręć, proszę, w prawo, w następną przecznicę, Konra­dzie — powiedział.

— Dobra, Jupe — zgodził się Konrad.

Cmentarz był ogromny i wyglądał na bardzo stary. Za naroż­nikiem ściany zobaczyli ruinę kościoła. Zbudowany z kamienia i cegły, znajdował się w stanie absolutnego zapuszczenia.

Konrad zakręcił i przejechał jeszcze ze sto metrów, zosta­wiając cmentarz za sobą.

Dojechali do wielkiej kępy drzew eukaliptusowych o nisko wiszących gałęziach, których liście wydzielały ostry, oleisty za­pach.

— Zaparkuj, proszę, pod drzewami — polecił Jupiter.

Chłopcy zeskoczyli z ciężarówki.

— Poczekaj na nas, Konrad. To może chwilę potrwać — powiedział Jupiter.

— Dobra, nie śpieszy mi się — Konrad włączył radio i sięg­nął po gazetę.

— Co teraz, Jupe? — zapytał Pete, gdy szli przez otwartą przestrzeń w stronę muru otaczającego cmentarz.

— Nie chcemy, żeby nas widziano, jak wchodzimy na cmen­tarz — odpowiedział Jupiter. — Nasze intencje są czyste, ale nie potrzebujemy żadnych ciekawskich, przeszkadzających w naszych poszukiwaniach.

Doszli do muru, wspięli się na niego i przeskoczyli na drugą stronę.

— Nie miałbym nic przeciw temu, żeby mieć małe towarzy­stwo — powiedział Pete, gdy szli zarośniętą ścieżką wśród nagrobków. Stały blisko siebie, duże i małe, niektóre pochylone, inne zniszczone mocno.

— Ty masz dobry zmysł orientacyjny, Pete — odezwał się Jupiter. — Zapamiętaj naszą drogę, żebyśmy wiedzieli, jak wrócić do ciężarówki, gdyby nasze poszukiwania przeciągnęły się aż do zmroku. Na nieszczęście, w pośpiechu zapomniałem wziąć latarkę.

— Do zmroku? — Pete jęknął cicho. — W żadnym razie nie będziemy tu siedzieć do nocy. — Spojrzał na lekką mgiełkę unoszącą się nad ścieżką. — Zobacz! Mgła nadciąga znad Oceanu!

Jupiter spojrzał na zachód, rzeczywiście lekkie smugi mgły toczyły się w ich stronę. W Południowej Kalifornii mgła znad oceanu często osnuwa nadbrzeżne tereny, redukując widoczność niemal do zera.

— Nie liczyłem się z mgłą Jupiter zmarszczył czoło. — To nawet gorsze od ciemności. Miejmy nadzieję, że szybko rozwiążemy szaradę pana Silvera. O, jest to wejście od Baker Street, to oznaczone 333 B.

Jupiter przyśpieszył kroku. Przeszli między dwoma dużymi pomnikami i znaleźli się na skrzyżowaniu ścieżek tuż przy wej­ściu.

Kilka dróżek rozbiegało się w różnych kierunkach, w głąb starego cmentarza.

— Co robimy teraz? — zapytał Pete nerwowo.

Jupiter wyciągnął z kieszeni kartkę.

— Doszliśmy do wejścia przy Baker Street 333 B — po­wiedział wpatrując się w kartkę. — Część czwarta mówi „Na próbę strzałę wypuściłem, sto kroków na zachód to zrobiłem”. Wchodząc tym wejściem, zwróceni jesteśmy twarzą na północ. Tak więc...

— Tak więc co? — Pete patrzył na kręcącego się w kółko na skrzyżowaniu ścieżek Jupitera.

— Sto kroków równa się mniej więcej stu metrom. Pan Silver polecił więc iść sto metrów na zachód, a oczywistym pun­ktem, od którego należy je odmierzyć, jest skrzyżowanie dróg zaraz za wejściem na cmentarz, czyli tutaj. Zacznij odmierzać, masz dłuższe nogi.

Pete ruszył długimi krokami po ścieżce prowadzącej na za­chód. Dotarli w ten sposób do dróżki biegnącej równolegle do muru wokół cmentarza, w odległości około dwunastu metrów od niego. Pete liczył dalej kroki, wreszcie doszedł do stu i zatrzymał się.

— Dobra, co dalej? — zapytał.

— Teraz przechodzimy do części piątej, która mówi: „Znasz moje metody, Watson. Trzy ósemki wiodą do trzynastu”.

— Dotąd szło gładko, ale to jest z pewnością bez sensu —powiedział Pete.

Jupiter rozglądał się dookoła, na próżno szukając czegoś, co by go zainspirowało. Nagle przyszła mu do głowy pewna myśl.

— Pete, czy jesteś pewien, że robiłeś kroki metrowej dłu­gości?

— Tak myślę. Wyciągałem nogi, jak mogłem najdalej.

— Lepiej zmierzmy. Nigdy nie zaszkodzi się upewnić. Zrób dwa kroki, zaznaczając początek i koniec.

Pete wykonał dwa długie kroki. Jupiter wyjął małą linijkę z kieszeni i odmierzył je.

— Robiłeś kroki długości sześćdziesięciu pięciu centyme­trów. Brakuje nam dwudziestu pięciu metrów do stu. Zrób jesz­cze trzydzieści kroków na zachód.

Po trzydziestu krokach ukazał się tylny mur cmentarza. Wo­kół było dużo nagrobków, ale wciąż nie mogli dostrzec niczego, co by nasunęło im jakiś pomysł.

Nagle Jupiter wydał zdyszany okrzyk.

— Patrz! — zawołał i wskazał trzy tablice nagrobkowe sto­jące blisko siebie.

Napis na nich mówił, że Jonasz Osemek, Peggy Osemek i Tommy Osemek zmarli na żółtą febrę tego samego dnia, w 1888 roku, i spoczywają w pokoju.

— Osemek! — wykrzyknął Pete, pojmując nagle. — Mó­wiłem ci, że Sinobrody powiedział: „Trzy osemki wiodą do trzy­nastu”.

— To są trzy Osemki — powiedział Jupiter. — Ale jak oni mogą wieść do trzynastu?

— Idziemy po linii nagrobków! — Pete zachłystywał się z podniecenia. — Zobaczymy, czy nas to gdzieś zaprowadzi. I śpieszmy się do diaska. Mgła gęstnieje.

Mgła istotnie otaczała ich wokoło i widoczność była coraz gorsza. Nie tracąc czasu Pete przykucnął przy najbliższej tablicy nagrobkowej. Dwie pozostałe były lekko pochylone. Patrząc wprost ponad ich wierzchołkami wytyczył wzrokiem linię, na której końcu, w odległości kilkunastu metrów stał wysoki ka­mienny blok.

— Linia kończy się na tym kamieniu, Jupe. Zobaczymy, co jest na nim napisane.

Jupiter szedł pośpiesznie w stronę kamienia, uważając by nie stąpać po grobach. Pete biegł za nim. Razem dotarli do kamiennego bloku. Nic na nim nie było. Zaczęli obchodzić go dokoła i nagle stanęli jak wryci. Napis po drugiej stronie kamie­nia brzmiał następująco:

Tu leży

13

bezimiennych podróżnych zabitych przez Indian

17 czerwca 1876 r.

— Trzynastu! — Pete sapał z przejęcia. — Trzy Osemki zawiodły nas do trzynastu, jak się patrzy. Szybko, Jupe, jaka jest reszta szarady?

— Część szósta mówi „Szukaj pod kamieniami, poza ko­ściami, pudełka jednego, nie ma zamków do niego”.

— Ale jakimi kamieniami? — zapytał Pete. — To miejsce jest pełne kamieni.

— Wskazówka mówi „poza kościami” — odparł Jupiter. —To nie może oznaczać żadnego z nagrobków. Do diabła, ta mgła jest coraz gorsza. Ale patrz tam, wprost za tym nagrobkiem, pod murem. Tam leży kupa kamieni, które spadły z rozwalonej, gór­nej części muru. Są to z pewnością jedyne kamienie tutaj leżące „poza kościami”. Jeśli poszukamy pod tymi kamieniami...

Pete nie czekał na koniec zdania. Biegł już w stronę wyrwy w murze, gdzie leżała sterta dużych i małych kamieni. Gdy tylko znalazł się przy niej, zaczął rozrzucać kamienie, zaglądając pod co większe.

— Chodźże, Jupe! — wołał. — Pomóż mi. Nie mamy du­żo czasu. Mgła robi się coraz gęstsza.

Jupiter przyłączył się do niego i zaczęli razem podnosić ka­mienie i przekładać je na drugą stronę, dalej od muru. Wkopy­wali się coraz głębiej i głębiej, gdy nagle usłyszeli za sobą głos o francuskim akcencie:

— Lubię chłopców, którzy nie stronią od pracy.

Przykucnięci na stercie spojrzeli w górę. Z mgły wyłonił się wykwintny pan Huganay, a za nim jego dwaj pomagierzy, Adams i potężny bokser Lester.

— Myślę jednak — złodziej dzieł sztuki patrzył na nich z uśmiechem — że czas, byśmy przejęli ten wysiłek. Panowie, bierzcie ich!

Pete i Jupiter powzięli tę samą decyzję w tym samym mo­mencie. Obaj skoczyli, by przemknąć się między trzema męż­czyznami. Nie zdążyli jednak uzgodnić działań i Pete wpadł na swego przyjaciela tak, że obaj stoczyli się na Ziemię. Niemal bez wysiłku Adams złapał ich za przeguby dłoni, wykręcił im ręce do tyłu i zmusił do wstania.

— Doskonale! — Francuz wciąż się uśmiechał. — Trzy­maj ich tam, Adams, a ty, Lester, bierz się do kopania w tych kamieniach, aż znajdziesz uroczą pastereczkę. Wtedy polowa­nie zostanie zakończone, a wy dwaj dostaniecie przyrzeczoną zapłatę za asystowanie mi.

Duży, brzydki mężczyzna zabrał się żywo do roboty, odrzu­cając wielkie kamienie, jakby to był żwir.

Bezsilni, wrząc wewnętrznie ze złości i zawodu, Pete i Jupi­ter mogli tylko stać i patrzeć.

ROZDZIAŁ 18

Zabawa w chowanego we mgle

Zimna, wilgotna mgła otulała ich coraz szczelniej, podczas gdy Lester przekopywał kamienie. Pracował z zapalczywością psa wygrzebującego kość. Rzucał za siebie głazy, kawałki płyt, jakieś krótkie rury, odłamane gałęzie i drobniejsze kamienie, z których jeden uderzył Adamsa.

— Uważaj! — wrzasnął Adams.

— Mniej siły, więcej dokładności, Lester — powiedział Huganay obserwując pracującego.

Pete i Jupiter przyglądali mu się również, unieruchomieni kleszczowym uchwytem Adamsa, myśląc z goryczą, jak blisko byli znalezienia obrazu.

— Nie rozpaczajcie‚ chłopcy — Huganay zdawał się czy­tać ich myśli. — W końcu udało mi się zwieść strażników w Luwrze w Paryżu i w British Muzeum w Londynie. A wy o mały włos okazalibyście się sprytniejsi ode mnie. Odesłanie waszego rzucającego się w oczy samochodu i przyjechanie tu starą cię­żarówką było zupełnie genialne.

Roześmiał się i zapalił ponownie cygaro, które zgasło od wilgoci. Mgła otulała go niczym peleryna, a płomień zapalniczki nadawał jego twarzy przerażający‚ sataniczny wygląd.

— Kazałem was obserwować, oczywiście. Mój człowiek zatelefonował, że odjeżdżacie wszyscy trzej rolls-royce'em i że będzie jechał za wami. Dwadzieścia minut później zatelefonował, że minął wasz samochód i tylko jeden z was jest w środku. Zgubił was dwóch. Wiedziałem wtedy, że spotkałem godnych przeciwników i muszę działać szybko i sprawnie — wypuścił kłąb dymu.

Lester nadal rozgrzebywał stertę kamieni. Wydobywał teraz olbrzymi głaz, rozrzucając mniejsze, które go blokowały.

— Rozwiązałem oczywiście pierwszą część sprytnej szara­dy Johna Silvera — kontynuował Huganay. — Nie mogłem jednak zlokalizować tego starego cmentarza. Po namyśle zatelefonowałem do biura turystycznego. Oni mają spis takich miejsc na użytek turystów i mogli poinformować mnie, gdzie znajduje się cmentarz pod adresem Baker Street 333 B. Wybrałem się tu pośpiesznie, jak widać, przybyłem na czas.

Następny kamień, rzucony przez Lestera, znów uderzył Adamsa, który zaklął pod nosem. Huganay zawołał do dużego mężczyzny:

— Przesuń się trochę na bok, Lester. Silver był chory, nie byłby w stanie kopać wśród tych wielkich kamieni.

Lester usłuchał i w chwilę później wydał okrzyk tryumfu. Wy­dobył coś spod większego głazu i wręczył Huganayowi.

— Mam! — krzyknął. — To jest pańskie pudełko!

— Ach! — Huganay wziął w ręce płaską, metalową kasetę mającą około trzydziestu pięciu centymetrów szerokości i dwu­krotnie dłuższą. Wieko było zamknięte niewielką, lecz mocną kłódką.

— Akurat właściwy rozmiar. Dziękuję, Lester.

— To jest pudełko, które według słów Carlosa pan Silver zwykł trzymać pod materacem — szepnął Jupiter ponuro do Pete'a.

Huganay zabrał się do pracy. Wyjął z kieszeni specjalne, silne i ostre obcęgi. Jednym ich naciśnięciem przeciął metal i kłódka odpadła. Francuz przygotowywał się do otworzenia pudła.

— Tylko jeden rzut oka w tych podłych warunkach — powiedział. — Takie arcydzieło nie powinno nasiąknąć wil­gocią.

Podniósł wieko i wydał okrzyk wściekłości. Lester przysunął się do niego, żeby zobaczyć, co go tak rozzłościło. Adams też starał się zajrzeć do kasety, ciągnąc ze sobą chłopców.

— Tu jest tylko kawałek papieru — Huganay łapał z tru­dem oddech. — Napisano na nim: Przykro mi, mój stary, ale nie studiowałeś szarady dość uważnie.

— Teraz, Jupe — szepnął Pete, gdy poczuł, że uchwyt Adamsa zwolnił się lekko.

Wyszarpnęli się równocześnie. Pete, który był trzymany lewą ręką Adamsa, uwolnił się, Jupiter nie zdołał.

Pete przypadł do ziemi. Adams obrócił się do niego, szarpiąc boleśnie Jupitera. Pete wymacał coś długiego ciężkiego i uchwycił to. Skoczył na nogi i zamachnął się trzymaną w ręce rurą. Spadła z trzaskiem na ramię Adamsa, który z jękiem bólu wypuścił Jupitera.

Trzymając nadal broń, Pete złapał Jupe'a za rękę i pociągnął za sobą. Dali nura w mglistą szarość za którą udało się Pete'owi dostrzec kępę drzew eukaliptusowych. W sekundę znaleźli się za drzewami, otuleni szarym welonem mgły, podczas gdy trzej mężczyźni za nimi rzucali sprzeczne polecenia.

— Za chwilę nas dogonią — szepnął Pete do ucha jupite­ra. — Ciężarówka jest w tej stronie.

Wskazał kierunek. Jupiter był zdezorientowany. Dla niego wszystkie kierunki w mgle wyglądały jednakowo.

— Skąd wiesz? — spytał szeptem.

— Po prostu wiem — odparł Pete i Jupe mu uwierzył

W ustalaniu właściwego kierunku i w odnajdywaniu tropu Pete był niezawodny. Nawet w nocy nie błądził, miał jakiś szósty zmysł, podczas gdy Jupiter bywał zagubiony nawet w biały dzień.

— Teraz słuchaj — mówił Pete szybko — cała ta prze­strzeń, aż do miejsca, gdzie przeszliśmy przez mur jest obsa­dzona drzewami eukaliptusowymi. Przeskakuj tylko od jednej kępy do drugiej.

— Zgubię się — powiedział Jupe ponuro.

— Pójdę pierwszy. Zostałbym z tobą, ale ci trzej idą naszym śladem. Muszę ich wyprowadzić na fałszywy trop. Ty tylko trzy­maj się drzew. Na każdym szukaj naszego sekretnego znaku i strzałki, która ci wskaże właściwy kierunek. Będziesz wiedział, że jesteś na dobrej drodze. Idź pierwszy tędy!

Pchnął mocno swego pulchnego przyjaciela w mgłę. Sam ruszył szybko w przeciwnym kierunku nawołując głośno tak, by mężczyźni za nimi słyszeli go:

— Chodź, Jupe, trzymaj się mnie. Musimy iść w tę stronę.

Dochodzące z tyłu głosy zmieniły kierunek postępując za Pete'em. Jupiter szedł naprzód potykając się i obijając o nagrobki. Znalazł się wreszcie przy następnej kępie drzew. Stanął nasłuchując. Światło dnia było przyćmione. Miał wrażenie, że znajduje się pod wodą. Widoczność ograniczona była do kilku­nastu centymetrów i mgła nadciągała ciągle falami, szara i gę­sta. Spojrzał w górę. Nad nim widoczność była nieco lepsza. Mógł dojrzeć w odległości paru metrów ciemną masę, były to zapewne korony drzew. Potykając się ruszył w tym kierunku.

Głosy mężczyzn za nim dochodziły teraz z różnych stron. Było oczywiste, że się pogubili. Trudno było powiedzieć, gdzie znajduje się teraz Pete.

Jupiter dotarł do drzew, których korony zobaczył przedtem, i przyjrzał się z bliska pniom. Na jednym z nich zobaczył niebie­ski znak zapytania, a pod nim strzałkę skierowaną na lewo.

Pytajnik był symbolem Trzech Detektywów. Każdy z nich nosił kawałek kredy o innym kolorze, którym kreślił znak, by zostawić wiadomość pozostałym. Zadowolony z własnego pomysłu umownych znaków Jupiter skierował się w lewo, jak wskazywała strzałka.

Doszedł do następnej kępy drzew znalazł następny znak zapytania i strzałkę. W każdym razie Pete był wciąż przed nim. Za sobą usłyszał okrzyk bólu, gdy jeden z mężczyzn najwidocz­niej przewrócił się o coś. Ich głosy dochodziły z coraz większej odległości.

Mgła wciąż gęstniała. Wszystko było zniekształcone jak w koszmarnym śnie. Gałęzie drzew zdawały się być ramionami zakończonymi szponiastymi dłońmi i dłonie te sięgały po niego. Zwykłe nagrobki stawały się przykucniętymi stworzeniami cza­jącymi się na niego, wysokie — grożącymi mu potworami.

Jupiter dyszał ciężko kiedy wreszcie zobaczył przed sobą zarys muru. Nagle coś wyrosło nad nim. Tym razem było to żywe i sięgało po niego. Szarpnął się do tylu.

— To ja. Pete — dobiegł go szept. — Chodź, złap mnie za rękę. Pośpiesz się.

Pokornie, a trzeba powiedzieć, że to nieczęsto zdarzało się Jupiterowi Jonesowi, pozwolił przeciągnąć się przez mur i po­prowadzić przez gęstą mgłę do ciężarówki, której przednie światła tworzyły żółte stożki w mroku.

— Wszystko w porządku, chłopaki? — zapytał Konrad, gdy wgramolili się na siedzenie obok niego.

— Zabierz nas do domu, Konrad — wysapał Jupiter. —Jedź w głąb lądu i znajdź drogę wolną od mgły.

— Robi się — Konrad uruchomił ciężarówkę i ostrożnie prowadził w kierunku wschodnim, aż przybrzeżna mgła zrzedła i w końcu znikła zupełnie. Wtedy skręcił na północ, w stronę domu.

ROZDZIAŁ 19

Sinobrody ma ostatnie słowo

Podczas jazdy chłopcy milczeli długi czas, Wreszcie Jupiter odezwał się:

— Tyle dobrego z tej mgły, że powstrzyma Huganaya od śledzenia nas.

— Dlaczego miałby nas śledzić? — zapytał Pete. — Nie mamy obrazu.

— On może myśleć, że mamy — Jupiter skubał dolną war­gę. — To było zaskakujące zakończenie poszukiwań, ta kase­ta zawierająca tylko list od Johna Silvera.

— Gdyby napadli na nas teraz, mielibyśmy Konrada i Hansa do pomocy. — Pete zamachnął się trzymanym w ręce kawał­kiem rury, którego nie wypuścił od chwili, gdy go pierwszy raz podniósł z ziemi. — Mogę mieć okazję użyć tego ponownie. Ten Adams nieprędko zapomni cios, który mu zadałem.

— Działałeś tak, jak się tego po tobie spodziewałem —powiedział Jupiter. — Odważnie i w odpowiednim momencie,

Pete nie odpowiedział, ale czuł się mile połechtany. Pochwa­ła ze strony Jupe'a była rzadkością i kiedy się ją otrzymało, znaczyła bardzo wiele. Jupiter zaś myślał już o czymś innym.

— Rozwiązaliśmy szaradę — mówił. — Obecność kasety pod kamieniami jest tego dowodem. A jednak obrazu nie było wewnątrz.

— Siódma część mówi: „Nie daję frajerom łatwej doli” — przypomniał Pete. — To by znaczyło, że pan Silver przewidy­wał dalszą zabawę.

— Być może — zgodził się Jupiter, po czym zagłębił się w myślach na całą resztę drogi. Pete nie przeszkadzał mu.

Nim dojechali do Rocky Beach, wpadli znowu w mgłę, ale nie była już tak gęsta jak na południu. Bez wypadku i przeszkód dotarli do składu.

— Chodźmy do Kwatery Głównej — powiedział Jupe, gdy Konrad odjechał. — Musimy zdać Bobowi sprawę ze wszy­stkiego, co zaszło.

Tym razem użyli wejścia: Wygodna Trójka, żeby się dostać do Kwatery Głównej, jako że nikt ich nie obserwował. Wygodna Trójka to były duże drzwi dębowe wraz z framugą, które zdawały się leżeć oparte o stertę rupieci. Ale kiedy otworzyło się je zardze­wiałym kluczem, który zawsze spoczywał nie zauważony w starym metalowym dzbanku na stercie, wiodły do ogromnego bojlera, a ten z kolei prowadził do małych drzwi Kwatery Głównej.

Bob siedział, czytając nieuważnie, gdy weszli.

— Znaleźliście!? — wykrzyknął.

Ale natychmiast znał odpowiedź. Ich zmiętoszony wygląd i zmęczenie, jak i to, że nie nieśli niczego poza rurką w ręce Pete'a, pokazał mu, że coś poszło źle.

— Pan Huganay nas złapał — powiedział Jupiter opusz­czając się ciężko na krzesło.

— Ale on też nie ma obrazu — dodał Pete, również siada­jąc. — Znalazł pudło i była tam tylko kartka mówiąca, że nie dość dobrze przestudiował wskazówkę.

— Co? — zawołał Bob. — To dziwne. Sądzicie, że pan Silver spłatał podwójnego figla? Udawał, że ukrył obraz, a wcale tego nie zrobił?

— Chciałbym to wiedzieć — powiedział Jupiter ponuro. —Nie myślę jednak, żeby tak było. Notatka w pudle brzmiała do­kładnie tak: Przykro mi, mój stary, ale nie przestudiowałeś szara­dy dość uważnie. Znaczy to, że jest w tych wskazówkach coś, co przeoczyliśmy, i Huganay przeoczył też.

— Mówiłem ci... — zaczął Bob, ale urwał zapominając, co chciał powiedzieć, gdyż w tym momencie zadzwonił telefon.

Patrzyli na aparat zdziwieni. Nie spodziewali się żadnych telefonów.

— To może być pan Claudius — powiedział Jupiter po pię­ciu dzwonkach. — Lepiej odbiorę.

Podniósł słuchawkę trzymając ją blisko głośnika, by wszyscy mogli słyszeć obie rozmawiające osoby.

— Halo, Trzej Detektywi. Mówi Jupiter Jones.

— Gratulacje, młodzieńcze — usłyszeli męski głos i lekki, ironiczny śmieszek.

Chłopcy wymienili spojrzenia. W głosie dźwięczał zdecydo­wanie francuski akcent. Pan Huganay!

— Kto mówi? — zapytał Jupiter.

Wiedział doskonale, do kogo należał głos, ale potrzebował trochę czasu, by się przygotować na atak, jaki zapewne szyko­wał złodziej dzieł sztuki.

— Pan, którego spotkałeś niedawno we mgle, w pewnym malowniczym miejscu w Dolinie Merita. Chciałem ci tylko powie­dzieć, że zrozumiałem w końcu, jak zwiódł mnie John Silver. Okazałeś niezwykły spryt dostrzegając to, co ja przeoczyłem. Tak więc wycofuję się z polowania. Wiem, kiedy przegrywam. Jestem na lotnisku. Wsiadam do samolotu natychmiast po zakończeniu tej rozmowy i opuszczam kraj. Nie możecie więc mnie złapać. Jest to tylko pozdrowienie, jakim jeden sportowiec żegna drugie­go. Powiedz Claudiusowi, że życzę mu szczęścia z pastereczką.

— Dziękuję panu — odparł Jupiter, choć nie miał pojęcia, o czym mówi Francuz.

— Przechytrzyłeś mnie — powiedział Huganay. — Nie­wielu ludziom się to udało. Odszukajcie mnie, chłopcy, gdyby­ście byli w Europie. Pokażę wam francuski świat podziemny i może będziecie tam mieli okazję wypróbować sprytu w rozwią­zaniu jakiejś tajemnicy. Nie będziemy mieć do siebie żadnej urazy, zgoda?

— No... tak — Jupiter zająknął się mrugając do swoich partnerów. — Zgoda.

— Och, jeszcze jedno — przypomniał sobie pan Huga­nay. — Papugi są w garażu przy Ocean Street 89958 w Santa Monica. Zechcesz je na pewno ocalić. Nie mam czasu wrócić, by się nimi zająć, więc zostawiam to tobie. Au revoir więc i po­nownie moje gratulacje.

Rozmowa była skończona. Jupiter odłożył słuchawkę i chłopcy patrzyli na siebie w milczeniu.

— Zanotowałeś adres, Bob? — zapytał wreszcie Jupiter.

— Tak — odpowiedział Bob. — Wygląda na to, że może­my odzyskać Billy'ego i Bo-Peep, i całą resztę. Ale, co on miał, chłopie, na myśli mówiąc, że go przechytrzyliśmy?

— Wszystko, co ja zdołałem zrobić, to walnąć Adamsa, złapać ciebie, Jupe, i uciec — powiedział Pete. — Jeśli to było przechytrzenie go... Co jest? Dlaczego patrzysz na mnie w ten sposób?

— Jaka była część szósta szarady? — Jupiter miał lekko przyśpieszony oddech.

— „Szukaj pod kamieniami, poza kościami pudełka jedne­go, nie ma zamków do niego” — odpowiedział Bob.

— Zgadza się — przytaknął Pete. — I dokładnie tam zna­lazł bokser Lester metalowe pudło pana Silvera.

— Ale on znalazł pudło z zamkiem! — wykrzyknął Jupi­ter. — Pan Huganay go przeciął. A wskazówka wyraźnie mówi, żeby szukać pudełka bez zamków.

— Racja! — Pete aż podskoczył. — Tam musi być drugie pudło... nie, nie może być. To była duża skrzynka, mimo że płaska. Gdyby była druga, Lester by ją wygrzebał.

— Ale przypuśćmy, że to było małe pudełko — powiedział Jupiter. — Albo nawet coś, co nie wygląda jak pudełko. Jak brzmi część siódma?

— „Nigdy nie daję frajerom łatwej doli” — odpowiedział Pete.

— Słyszeliśmy sami, jak Buźka to mówił, no nie, Bob?

— Tak — zgodził się Bob — ale Sinobrody dodał: „i to jest proste jak... gaz-rurka”. Zapisałem to wszystko, pamiętasz? Druga część tego zdania oznacza w starym slangu, że coś jest absolutnie pewne.

— Czyżby? — zapytał Jupiter. — A może pierwsza poło­wa zdania rozprasza tylko naszą uwagę, podczas gdy druga może skupić ją na bardzo niepozornym przedmiocie, jeśli jeste­śmy dość mądrzy, żeby uważnie odczytać wskazówkę? Co to jest to, co leży na biurku przed tobą, Pete?

Pete popatrzył na to. Bob spojrzał też. Nawet senny Sinobro­dy wetknął dziób między pręty klatki i patrzył.

— Kawałek rury — powiedział Pete.

— Skąd to wziąłeś?

— Podniosłem na cmentarzu z ziemi i walnąłem tym Adamsa.

— A znalazło się to tam, ponieważ Lester wygrzebał to spod kamieni i odrzucił na bok, prawda? — pytał dalej Jupiter.

Pete skinął powoli głową.

— Tak. I... to jest ołowiana rura gazowa.

— Ołowiane rury są dzisiaj rzadkością — powiedział Jupi­ter. — Przyjrzyj się jej. Końce są zatkane wkręconymi pokryw­kami tak, żeby nic się nie dostało do środka. Na przykład wilgoć.

— Taki kawałek rury — powiedział ściszonym głosem Bob — zamkniętej w ten sposób z obu końców...

— ...można nawet nazwać pudełkiem, do którego nie ma zamków — dokończył Pete.

— Pudełko bez zamków — powtórzył Jupiter. — Pudeł­ko, które nie zardzewieje, nie dopuści do środka wilgoci ani wody, ani brudu czy robaków. Pudełko, które przetrwa nieuszkodzone nawet sto lat w razie potrzeby. Doskonałe miejsce na ukrycie czegoś wartościowego. I przynieśliśmy to ze sobą!

Pete pracował już nad rurą, która miała trzydzieści pięć centymetrów długości, usiłując wykręcić pokrywki z jej końców.

— Są zbyt ciasno wkręcone — powiedział. — Wezmę ob­cążki z laboratorium.

Skoczył do malutkiego laboratorium stanowiącego część Kwatery Głównej i wrócił tak szybko, że ledwie zauważyli, że się w ogóle ruszył z miejsca.

— Ty otwórz, Pete — powiedział Jupiter. — Ty to znala­złeś.

Chłopcy wstrzymali oddech, kiedy Pete odkręcał pokrywki z obu końców rury. Odpadły po paru obrotach. Pete wsunął palec do środka i wyciągnął ciasno zwinięty kawałek płótna.

— Płótno — głos Jupitera drżał lekko — Można je zwinąć nie uszkadzając. — W ten sposób nawet spore płótno mieści się w małym cylindrze. Rozwiń to, Pete.

Pete rozpostarł płótno na biurku. Miało około trzydziestu pięciu centymetrów szerokości, około sześćdziesięciu długości. Malowidło na nim było wyjątkowo piękne, nawet dla ich niedoświadczonych oczu. Przedstawiało młodą dziewczynę w stroju pasterki, opatrującą małe jagnię ze zranioną nogą. Kolory były ciepłe i żywe.

Odnaleźli zaginione arcydzieło.

— „Kawałek tęczy” — powiedział Jupiter — tak określił obraz John Silver. Teraz rozumiem dlaczego.

Na słowa .„John Silver” i „obraz” śpiący szpak ocknął się. Słowa te najwyraźniej obudziły w nim jakieś wspomnienia. Za­trzepotał dwa razy skrzydłami i powiedział:

— John Silver. Dobra robota, dobra robota.

Po czym niezwykły gadający ptak wsadził głowę pod skrzyd­ło i ponownie zasnął. Wpatrujący się w obraz chłopcy nie mogli się oprzeć wrażeniu, że to nieżyjący człowiek przemówił do nich przed chwilą i że jego śmiech wypełnił małe pomieszczenie na długą chwilę.

ROZDZIAŁ 20

Który wiąże koniec z końcem

Kiedy w dwa dni później Bob, Pete i Jupiter wkroczyli do gabi­netu Alfreda Hitchcocka, zastali znanego reżysera zagrzebanego w gazetach. Usłyszawszy kroki uniósł głowę i gestem zaprosił ich do zajęcia krzeseł po drugiej stronie biurka.

— Tak więc, chłopcy, znowu jesteście bohaterami — powie­dział. — Chciałem, żebyście odszukali zaginioną papugę, a wy odnaleźliście zaginione arcydzieło wasze zdjęcia trafiły do gazet.

— Tylko lokalnych — zauważył skromnie Jupiter. — Duże gazety w Los Angeles zamieściły jedynie wzmiankę, że pewni chło­pcy znaleźli obraz pod kupą kamieni na cmentarzu w Dolinie Merita.

— Nawet nie napomknęli o Trzech Detektywach — dodał Pete.

— Ale tu jest cała masa informacji o was — pan Hitchcock podał im „Wiadomości Rocky Beach”. — Twoje zdjęcie, Jupe, i samochodu, który wygrałeś w konkursie. Zdjęcia was trzech trzymających znaleziony obraz, pod nagłówkiem Trzej młodzi lokalni detektywi znajdują zaginione arcydzieło. To dla was do­skonała reklama.

— Tak — przyznał Jupiter. — Mieliśmy już kilka ofert. Co z tego przyjęliśmy, Bob?

Bob wyjął notes.

— Zaraz sprawdzę. Zaginiony kociak syjamski, statua grec­kiego bożka Pana, skradziona z ogrodu w Hollywood; widmowa łódź ukazująca się w mgliste noce i zawsze dobijająca do brzegu naprzeciw pewnego domu w Malibu; oraz tajemnicze pyta­nie, dlaczego ktoś ustawicznie zmienia numery trzech domów w Rocky Beach. To jak dotąd wszystko.

Pan Hitchcock wyglądał na zdumionego.

— Widać z tego, chłopcy, że macie robotę na dłuższy czas. Ale wróćmy do tej historii. Opowiedzcie mi szczegóły, które nie trafiły do gazet. Dlaczego nie ma tu ani słowa o papudze Malkol­ma Fentrissa.

— To dlatego, że pan Claudius nie chciał mieszać w to papug — odparł Jupiter. — Obawiał się, że będzie to brzmiało zbyt dziwacznie. Poza tym... ale może zacznę od początku.

Opowiedział jak ich dochodzenie rozszerzyło się do poszu­kiwań siedmiu mówiących papug i obrazu.

Pan Hitchcock słuchał z wielką uwagą.

— Tak więc w końcu — powiedział — odzyskaliście pa­pugi, rozszyfrowaliście szaradę, znaleźliście obraz i zwróciliście go panu Claudiusowi.

— Zgadza się. Oczywiście‚ mieliśmy trochę szczęścia — to wyznanie nie przyszło Jupiterowi łatwo, ale był zbyt uczciwy, by tego nie przyznać.

— Szczęście przychodzi z pomocą tylko wtedy, gdy się je właściwie wykorzystuje — powiedział reżyser. — Przypusz­czam, że oddaliście Billy'ego Shakespeare'a Malkolmowi a Małą Bo-Peep pannie Waggoner.

— Tak jest — przytaknął Jupiter. — Oboje nie posiadali się z radości. Pan Claudius wyjaśnił im wszystko i przeprosił za swe postępki. Wybaczyli mu oczywiście.

— A więc — powiedział pan Hitchcock — była to historia, którą z przyjemnością zaprezentuję szerszej publiczności jak zresztą każdą, którą rozwiążecie.

— Dziękujemy panu bardzo! — zawołał Jupiter, a Bob i Pete zawtórowali mu.

Pierwszy Detektyw wstał.

— Chodźcie — powiedział. — Czeka nas masa pracy.

Chłopcy odeszli i pan Hitchcock został sam.

— Hmm — mruknął do siebie. — Zastanawiam się, czy nie powinienem był powiedzieć chłopcom o moim przyjacielu, profesorze Jarborough i staroegipskiej mumii, która według jego słów szepce do niego, gdy tylko sami.

Twórca dreszczowców oparł się wygodnie o oparcie fotela i w zamyśleniu palił fajkę.

Parę słów od Alfreda Hitchcocka

Kilka drobiazgów z „Tajemnicy jąkającej się papugi” wymaga jeszcze omówienia. Ponieważ Trzej Detektywi zajęci są teraz rozwikływaniem następnego przypadku — ja udzielę wam kilku wyjaśnień.

Gruby pan Claudius powrócił do Anglii ze swym arcydziełem, odnalezionym przez Trzech Detektywów. Chciał dać chłopcom tysiąc dolarów nagrody, lecz Jupiter nalegał, by przeznaczył te pieniądze dla Carlosa i jego wujka, którzy udzielili schronienia Johnowi Silverowi.

Wujek Carlosa, mając tak dużo pieniędzy, powrócił do Me­ksyku, gdzie przychodzi do zdrowia w rodzinnej wiosce. Chłopcy przedstawili Carlosa Worthingtonowi. Wiedza Carlosa o samo­chodach zrobiła na kierowcy tak duże wrażenie, że wziął go do agencji „Wynajmij auto i w drogę”. Dyrektor firmy zatrudnił go przy myciu samochodów, a w wolnych chwilach Carlos uczy się mechaniki. Jest absolutnie szczęśliwy pracując wśród aut. Mie­szka u państwa Jonesów, płacąc za pokój pracą w składzie przez jeden dzień w tygodniu.

Pan Huganay, przebiegły złodziej dzieł sztuki, przebywa głównie w Europie i policja wielu krajów czyni duże wysiłki, by go przyłapać na gorącym uczynku. Adams i Lester, najęci pomocnicy, doznali przykrej niespodzianki: Huganay opuścił kraj nie dając im ani grosza. To przekonało ich, że przestępstwo nie popłaca.

To by było wszystko, jeśli chodzi o „Tajemnicę jąkającej się papugi”. W ciągu lat pracy nad filmami sensacyjnymi i kryminal­nymi nauczyłem się ufać przeczuciom. A mam teraz przeczucie, ze następny przypadek Trzech Detektywów będzie równie intry­gujący i pełen tajemniczości, jak ten, który wam właśnie opisałem. Nie traćcie więc z oczu Jupitera, Boba i Pete'a.

Już są na tropie.

Mała Bo-Peep — postać z popularnej angielskiej bajki Mama gęś”.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
01 Tajemnica jąkającej się papugi
Terapia logopedyczna osób jąkających się jest tradycyjnie kojarzona z
2005 01 Bezpieczne łączenie się z Internetem [Bezpieczenstwo]
praca psychologa z rodzicami ucznia jakajacego sie
Metody kompleksowe terapii jąkających się, SZKOŁA, ĆWICZENIA OGÓLNOUSPRAWNIAJĄ, ĆWICZENIA OGÓLNOUSPR
01 Tajemniczy list, Religijne, !Modlitwy
Logorytmika jako skuteczna metoda pracy z jąkającymi się, Muzykoterapia
praca psychologa z rodzicami ucznia jakajacego sie
TAJEMNICA KURCZĄCEGO SIĘ DOMU BR T.17 PRZYGODY TRZECH DETEKTYWÓW OPRACOWANIE ZBIOROWE pobieranie
Gifford Blythe Królewskie wesela 01 Tajemnica książęcej wybranki
Ćiczena oddechowo fonacyjne dla dzieci jąkających się, Emisja głosu
ćw oddechowe i fonacyjne dla dz jakajacych sie
McNish Cliff Tajemnica zaklęcia 01 Tajemnica zaklęcia
Alfred Hitchcock Cykl Przygody trzech detektywów (18) Tajemnica śmiejącego się cienia
01 Tajemniczy list
08 Tajemnica kurczącego się domu(1)

więcej podobnych podstron