SIERGIEJ ŁUKIANIENKO
NASTAJE ŚWIT
TOM 2 DYLOGII ZIMNE BRZEGI
Z rosyjskiego przełożyła
Ewa Skórska
SPIS TREŚCI
Część pierwsza
ŚWIĘTE MIASTO / 7
Część druga
AQUINCUM / 89
Część trzecia
KATAKUMBY I POGRANICZE / 168
Część czwarta
IMPERIUM OSMAŃSKIE I JUDEA / 242
EPILOG /317
Część pierwsza
ŚWIĘTE MIASTO
Rozdział pierwszy,
w którym dostępuję najwyższego zaszczytu i wcale nie czuję
radości z tego powodu
.Miałem na sobie wspaniały, jedwabny płaszcz z kapturem, który skrywał
twarz.
Wprawdzie była to szata duchownego, więc prostego kroju i niezbyt
jaskrawa, ale od razu rzucała się w oczy — zwykły nowicjusz takiej nie
nosi. Chińskie jedwabie są bardzo drogie, taki płaszcz mógł być powodem
do dumy.
Sznurek, którym związano mi z tyłu ręce, też był jedwabny.
To też pewnie powód do dumy.
Ściślej mówiąc, nie był to wcale sznurek, lecz pas od owego płaszcza.
Zawiązano go pospiesznie i niedbale, w dodatku jedwab był śliski, a ja
od dziesięciu minut poruszałem palcami, próbując rozluźnić węzeł i nic z
tego nie wyszło! Święci bracia nie wiążą tak prosto, jak by się wydawa-
ło...
Zresztą, co dałyby mi wolne ręce? Tutaj, w Urbisie, który jest miastem
w mieście, w rezydencji Juliusza, Pasierba Bożego...
Nie mówiąc już o dwóch konwojentach, którzy prowadzili mnie nie-
kończącymi się korytarzami, mocno trzymając pod ręce. Z boku pewnie
wyglądało to całkiem zwyczajnie: oto młodzi nowicjusze pomagają iść sta-
remu kapłanowi, pogrążonemu w nabożnych rozmyślaniach...
Ale we mnie nie było teraz ani krzty nabożności. Może dlatego, że
bolał mnie kark, a w głowie huczało? Nie, już raczej z powodu głębokiego
przeświadczenia, że nic dobrego mnie tu nie czeka.
— Stopień, święty bracie — powiedział dobrodusznie, nawet z troską,
ten z prawej strony.
Przez szparę w kapturze widziałem skrawek drogi. W niczym mi to nie
pomagało, ale zawsze było jakąś rozrywką. Szliśmy już dość długo i wi-
dok zdążył się kilka razy zmienić.
Najpierw, gdy wysiadłem z karety, pod nogami miałem zwykły ka-
mień. Gładko wyszlifowany, ale jednak kamień, nic szczególnego. Potem
były drewniane podłogi długich galerii. Potem marmurowe, pałacowe, in-
krustowane. Później na marmurze ścieliły się miękkie kobierce.
Coraz bardziej bogato...
Chociaż, jaka różnica, po czym się depcze?
Ważne, żeby samemu nie dać się podeptać...
— Stójcie, święty bracie...
Teraz odezwał się ten z lewej. Mówili na przemian.
Stanąłem posłusznie, tylko palce dalej robiły swoje: bawiły się wę-
złem, próbując rozluźnić gładki jedwab. A nowicjusz z prawej strony za-
dzwonił kluczami — sądząc po brzęku, klucze zrobiono z brązu dobrej
jakości — i otworzył drzwi.
— Stopień, święty bracie...
Dziwne. Spodziewałem się, że pod nogami będzie teraz bukszpan i he-
ban, inkrustowany turkusem i stalą. Pomyliłem się, znowu zwykły kamień...
Prowadzono mnie gdzieś w dół... Do podziemi?...
Serce zaczęło bić szybko i trwożnie.
Nie spodziewałem się właściwie niczego dobrego, byłem przygotowa-
ny na najgorsze, ale żeby tak od razu?
Nie wytrzymałem:
— Dokąd mnie prowadzicie? — Odpowiedzi nie było. Tylko palce
konwojentów zacisnęły się mocniej...
Więc to tak...
Szliśmy schodami, które opadały dość łagodnie, ale ciągnęły się tak
długo, że do powierzchni ziemi było teraz co najmniej dziesięć metrów.
Wymarzone miejsce na sale tortur: do pałaców Urbisu nie dobiegną żadne
krzyki, nie będą niepokoić świątobliwych ojców.
Zacisnąłem usta i postanowiłem nie zadawać więcej pytań.
Skoro umiałem żyć, zdołam też umrzeć.
Klucze zabrzęczały jeszcze trzy razy. Ale nie spotkaliśmy nikogo, pa-
nowała martwa cisza. Nie wyglądało mi to na sale tortur. Najzręczniejszy
oprawca potrzebuje pomocników, a przygotowywane do pracy narzędzia
nieźle hałasują...
Wiedziałem, że tylko się pocieszam. Ale tak bardzo nie chciałem uwie-
rzyć w to, co najgorsze. Taka już jest natura ludzka: żywić się nadzieją, nie
przyjmować tego, co nieuniknione. Czasem to pomaga. Gdy w pirami-
dzie egipskiej zgasła mi lampka, pocieszałem się myślą: wyjdę na pamięć,
a pamięć mam dobrą...
I poszedłem.
I wyszedłem... wyczołgałem się na trzeci dzień.
Ale nie przez wejście, przez które wszedłem do grobowca.
Człowiek nigdy nie chce umierać. Dlatego do ostatniej chwili wierzy,
że wszystko będzie dobrze.
— Siadajcie, święty bracie.
Nacisnęli na moje ramiona, a ja opadłem na twarde siedzenie. Oparć,
do których można by przymocować ręce, nie było. To mi dodało otuchy.
Przez minutę panowała cisza. Konwojenci stali w milczeniu, nie ru-
szali się, jakby ich w ogóle nie było. Tylko oddychali zbyt szybko.
Potem gdzieś z przodu skrzypnęły drzwi. Zapłonęło jaskrawe światło
— od gazowych albo karbidowych lamp. Rozległy się kroki... i moi kon-
wojenci zapomnieli o oddychaniu.
— Ściągnijcie mu kaptur.
Głos byl cichy, łagodny. Ale jakże władczy!
Kaptur zdarły mi cztery ręce. Pewnie jak zajdzie potrzeba, głowę ukrę-
cą mi z taką samą gorliwością...
Rozglądając się, zamrugałem, by przywyknąć do jasnego światła; pró-
bowałem zrozumieć, gdzie się znalazłem.
Nie przypominało to sali tortur.
W ogóle niczego nie przypominało!
Niewielka, okrągła sala, na ścianach kilkanaście gazowych lampek, na
suficie — starodawna, pociemniała, prawie niewidoczna mozaika. Ściany
były kamienne, podłoga też. Siedziałem na krótkiej, drewnianej ławie bez
oparcia; konwojenci zastygli obok mnie. Przede mną stała identyczna drew-
niana ława, prosta i twarda. Na niej siedział człowiek: twarz pomarszczo-
na, oczy półślepe, wytrzeszczone, jakby senne...
Zwykły człowiek w białym płaszczu i białej tiarze...
— Rozwiążcie mu ręce.
Mówił, ledwie poruszając ustami. Jakby każde jego słowo miało war-
tość klejnotu, a w dodatku nie wiadomo było, czy jesteśmy godni je usły-
szeć.
A przecież tak właśnie było!
Przede mną siedział Sukcesor Zbawiciela Juliusz.
To, co nie udało się mnie, świętym braciom nie sprawiło żadnego pro-
blemu. Jedwabny pas rozwiązano w jednej chwili.
— Odejdźcie.
Święci bracia skłonili głowy i bezszelestnie wyśliznęli się za drzwi,
przez które mnie wprowadzili.
Zostaliśmy sami.
Nie minął nawet miesiąc od czasu, gdy dostąpiłem zaszczytu ogląda-
nia na własne oczy biskupa Ulbrichta. Pamiętam, jak padałem przed nim
na kolana, jak prosiłem o przebaczenie i błogosławieństwo...
Teraz coś się we mnie wypaliło, zgasło.
Oto siedzę przed Pasierbem Bożym i nie ruszam się...
— Rozumiem... — powiedział Juliusz. Popatrzył gdzieś w bok i wes-
tchnął. — Podaj swoje imię.
— Ilmar.
— Jesteś złodziejem? — zapytał Pasierb Boży tym samym sennym,
obojętnym głosem. Lekko grasejował jak człowiek, który długo uczył się
prawidłowej wymowy, a jednak nie do końca mu się udało.
— Tak... Wasza Świątobliwość.
— Na Smutnych Wyspach pomogłeś uciec z katorgi chłopcu o imieniu
Markus?
— Tak... Wasza Świątobliwość.
— Wiedziałeś wówczas, że Markus to młodszy książę Domu?
— Nie.
Pasierb Boży opuścił powieki i jakby zapadł w drzemkę. Rozejrzałem
się niespiesznie. To niemożliwe, żeby mnie, katorżnika i zbója, zostawili
samego z Juliuszem!
Ale nikogo prócz nas w tym dziwnym pokoju nie było. I żadnych otwo-
rów strzelniczych, przez które mogliby do mnie celować, też nie widzia-
łem. Może źle patrzyłem?
— Dlaczego go uratowałeś? — wymamrotał Juliusz. — Co? Dlaczego...
Nawet nie zabrzmiało to jak pytanie. Pasierb Boży rzucił te słowa ot
tak, w przestrzeń...
— Pomógł mi uciec.
— Pomógł, a potem? — Chude ramiona pod białym płaszczem drgnę-
ły. — Czemu go ratowałeś, skoro nie znałeś prawdy?
— Siostra Orędowniczka zakazała porzucać towarzyszy...
— Czcisz Siostrę... To dobrze — Juliusz popatrzył na mnie. — Zba-
wiciela też?
— Tak.
— Wierzę ci — przystał łatwo Juliusz. — Można by pomyśleć, że je-
steś godnym synem Kościoła. Więc jak doszedłeś do takiego życia?
— Jakiego? — spytałem tępo.
Pasierb Boży zamilkł i po chwili zapytał z nutką zainteresowania:
— Wiesz, gdzie się znajdujemy?
Pokręciłem przecząco głową.
— To kaplica, w której koronowano Zbawiciela na rzymski tron. Wo-
kół niej zbudowano cały Urbis. To serce wiary, Ilmarze. Komnata na
pierwszy rzut oka wydaje się niepozorna, a jednak to podstawa Mocar-
stwa. Ona, a nie wielkie klasztory, wspaniałe świątynie, ogromne sobo-
ry...
Przeszedł mnie dreszcz. Tego się nie spodziewałem... Tymczasem Pa-
sierb Boży kontynuował:
— Niewielu dostąpiło zaszczytu przebywania w tym miejscu. Jeszcze
mniej jest takich, którzy siadali na tych ławach. Na jednej z nich siedział
sam Zbawiciel... Tylko nikt nie wie, na której. Nawet ja.
Znowu na mnie popatrzył. Miał dziwny zwyczaj: dotykał spojrzeniem
i od razu odwracał wzrok.
— Za co spotkał mnie taki zaszczyt? — zapytałem.
— Powiedz prawdę, Ilmarze złodzieju.
Mojego bezczelnego pytania Pasierb Boży jakby nie usłyszał. Nie usły-
szał, a jednak odpowiedział:
— Tutaj, w sercu wiary, symbolu Urbisu, nie ośmielisz się powiedzieć
nieprawdy. Odpowiedz... — Znowu szybkie spojrzenie, ale teraz nie od-
wrócił oczu, wpił się we mnie wzrokiem, a jego głos nabrał mocy: — Za
kogo uważasz Markusa, byłego księcia Domu?
— Za Zbawiciela... — wyszeptałem.
Pasierb Boży zacisnął usta i zapytał:
— Dlaczego?
— Poznał Pierwotne Słowo... — zacząłem. — Czy zwykłemu czło-
wiekowi dane jest coś takiego?
Juliusz milczał, patrząc w podłogę. Wydawało się, że znowu drzemie.
Ale ja zacząłem już przywykac do jego sposobu prowadzenia rozmowy i
czekałem cierpliwie. W końcu się doczekałem:
— Powiedz, bracie mój w Siostrze i Zbawicielu, Ilmarze złodzieju...
Z jakiegoż powodu Kościół miałby z taką gorliwością szukać niewinnego
dziecięcia, w którym duch Zbawiciela znalazł schronienie?
Odetchnąłem głęboko, zebrałem wszystkie siły i odpowiedziałem
szczerze:
— Pierwotne Słowo to władza, Wasza Świątobliwość. Klucz do wszyst-
kich Słów, które były, są i będą. Do wszystkich bogactw, które są ukryte w
Chłodzie.
— Cóż z tego?
— Kto włada Słowem Pierwotnym, ten zawładnie światem—wymamro-
tałem. — A to i dla świeckich władców pokusa, i... i dla Świętego Kościoła.
— Ilmarze złodzieju... — zaczął Juliusz, ale zamilkł, nagle zamyślo-
ny. Wreszcie podniósł głowę i popatrzył na mnie, jakby mnie dopiero teraz
zauważył: — Opowiedz mi, Ilmarze, co się stało w mieście Neapolu, gdzie
spotkaliście oficera straży Arnolda. Opowiesz?
Co za pytanie... Już wszystko opowiedziałem, jeszcze na pierwszym
przesłuchaniu-. Ciało jest słabe: gdy mistrz italiański zaczął mi pokazywać
„Białą różę, czerwoną różę", już przy trzecim białym płatku wszystko wy-
znałem.
— Opowiem.
Dobrze chociaż, że nie kazał mi opowiadać wszystkiego od początku.
Od katorgi na Smutnych Wyspach, z których uciekliśmy z Markusem, po-
rywając szybowiec i zmuszając awiatora Helen, żeby nas przewiozła na
kontynent. Od miasta Amsterdam, gdzie urządzono na mnie obławę i gdzie
stałem się świadkiem występku Arnolda, oficera Straży, który w ferworze
walki zabił swojego towarzysza. A najbardziej nie chciałem opowiadać —
ani nawet wspominać, jak święci bracia w Siostrze i Zbawicielu zabijali się
nawzajem... i jak ja zabiłem jednego z nich...
No, a Neapol... Czymże w porównaniu z tym wszystkim był Neapol?
Opowiedziałem Pasierbowi Bożemu, jak uciekaliśmy z Miraculous:
młodszy książę Markus, ja, awiator Helen i przeorysza Luiza, która poma-
gała Markusowi w Krainie Cudów ukryć się przed strażą. Jak Markus
czynił cuda swoim Słowem, jak poradziliśmy sobie z liniowcem impera-
torskim, jak wjechaliśmy dyliżansem do Neapolu — prosto w zasadzkę
Arnolda.
I jak Markus powstrzymał rzeź samym tylko Słowem... Jak Chłód
przetoczył się przez ulicę, jak rżały przerażone konie, z których znikła
uprząż. Jak strażnicy, w jednej chwili pozbawieni broni, miotali się ni-
czym w taranteli, obmacywali się, rozglądali, próbując zrozumieć, kto
ich rozbroił.
Mark zabrał do Chłodu wszystko, co mogło posłużyć zabijaniu. Za-
brał, nie dotykając, nie patrząc, samym tylko wysiłkiem woli. Ale strażni-
cy załatwiliby nas nawet bez broni, gdyby nie Arnold.
Tylko Siostra i Zbawiciel wiedzą, co działo się wtedy w jego duszy.
Byłem w lepszej sytuacji — mnie nie dławił obowiązek oficera. Ja nie
przysięgałem Domowi... Arnold dokonał wyboru i wyprowadził nas z za-
sadzki, rozrzucając własnych żołnierzy jak szmaciane lalki. Jedną ręką to-
rował nam drogę, a drugą przyciskał do piersi nieprzytomnego Markusa.
— To znaczy, że oficer Arnold uwierzył... — powiedział Pasierb Boży
niby ironicznie, ale poważnym tonem. — Przypomniał sobie Pismo...
— Jak mógł sobie nie przypomnieć? — ośmieliłem się zapytać. —
Przecież sam Zbawiciel, gdy żołnierze rzymscy chcieli zabić jego i Siostrę,
uczynił to samo!
Pasierb Boży westchnął i zapytał:
— Co było dalej, Ilmarze złodzieju?
— Wyruszyliśmy do portu. — Oblizałem wyschnięte wargi, zastana-
wiając się, czy nie dałoby się czegoś zataić. Tylko po co? Moje słowa już
nikomu nie wyrządzą krzywdy. — Chcieliśmy popłynąć statkiem do Mar-
sylii albo Nantes. A dalej, jak się uda. Do Indii Zachodnich albo jeszcze
gdzie indziej...
— Ukryć Markusa przed Domem panującym i Świętym Kościołem —
w głosie Juliusza nie było wyrzutu. On po prostu głośno myślał.
— Tak, Wasza Świątobliwość. Żeby dorósł, żeby zawładnął Słowem
w całej pełni...
— Dalej.
O tym, co stało się potem, było mi najtrudniej mówić.
— Potem... poszliśmy szukać statku — zacząłem. — Wszystko jedno
jakiego, żeby tylko miał sprawne żagle. Ale okazało się, że przy każdym
statku stoi święty brat i pilnuje, a bez jego podpisu nikogo na pokład nie
wezmą. No i...
— Postanowiliście jednego z nich przekupić — pokiwał głową Juliusz.
— A jak się nie udało, przystawiliście mu nóż do gardła. Kiedy na krzyk
zbiegli się wszyscy bracia w Siostrze, rzuciliście się do ucieczki. A ty, II-
marze złodzieju, skoczyłeś, by uciekających osłaniać. Z kulomiotem i no-
żem, jeden przeciwko dwudziestu.
Milczałem.
— Dlaczego ty, a nie Arnold? — zapytał Pasierb Boży.
— Markus nie mógł iść. Ja bym go daleko nie doniósł, a Arnoldowi
bez różnicy, czy to kulomiot za pasem, czy książę na plecach...
— Więc poświęciłeś siebie... — powiedział w zadumie Juliusz. —
A może liczyłeś, że wszystkich pokonasz?
— Nie, Wasza Świątobliwość. Nie liczyłem. Myślałem, że tam wła-
śnie zginę.
— Gdybyś miał przeciwko sobie braci w Zbawicielu, tak właśnie by
się stało — przyznał Juliusz. — A bracia w Siostrze wykonali moje polece-
nie i zostawili cię przy życiu.
Pasierb Boży wstał, przeszedł się po kaplicy drobnymi krokami. Nogi
osłaniał mu płaszcz, i jakby nie szedł, lecz płynął. Westchnął głęboko, tak
zwyczajnie, jak każdy człowiek przytłoczony kłopotami.
— Nie wiesz, gdzie teraz jest Markus ze swoimi towarzyszami?
— Nie wiem.
— A gdybyś wiedział, powiedziałbyś?
— Z własnej woli — nie. Ale w rękach kata wszyscy stają się roz-
mowni.
Juliusz zamknął oczy. Pogrążony w rozmyślaniach, jakby zastygł w pół
kroku.
— Wasza Świątobliwość... — nie wytrzymałem znowu. Niebezpiecz-
nie jest przerywać rozmyślania Pasierba Bożego, ale miałem dług, który
musiałem spłacić. — Święty paladyn, brat Ruud, który wiózł mnie do Urbisu
i zginął po drodze z ręki innego świętego paladyna... prosił, bym, jeśli
trafię do Urbisu, powiedział wam, że pokorny brat Ruud wypełniał swój
obowiązek do końca...
Juliusz westchnął. Złożył ręce, wyszeptał coś bezgłośnie. Potem pod-
szedł, wyciągnął rękę i dotknął mojego spoconego ze zdenerwowania czo-
ła. Palce miał chłodne, starcze, ale rękę jeszcze silną i pewną.
— Odpuszczam ci ziemskie grzechy, Ilmarze złodzieju... Jest w nich
nieszczęście twoje, lecz nie ma w nich winy. Grzechów niebiańskich od-
puścić ci nie mogę, będę się do Siostry i Zbawiciela modlić za ciebie.
Zamarłem, nic już nie rozumiejąc. Jakie ziemskie grzechy? Jakie nie-
biańskie? I skoro ziemskie zostały mi odpuszczone, to może za niebiańskie
będę odpowiadał dopiero na tamtym świecie?
— Zegnaj, Ilmarze złodzieju — powiedział Pasierb Boży. — Czytaj
Pismo Święte, proś Pana o łaskę. Pokój z tobą.
— Wasza Świątobliwość...
Nie zdążyłem zadać pytania. Moi konwojenci wyłonili się zza drzwi
i znowu mocno ujęli pod ręce. A Pasierb Boży już odwrócił się do mnie
tyłem i szedł w stronę ławy — powoli, ciężko, jakby miał do przejścia nie
pięć kroków, lecz całą milę.
— Poczekajcie! — krzyknąłem. I w tym samym momencie jeden ze
świętych braci uderzył mnie pod żebra. Niby lekko, niechcący, a nogi się
pode mną ugięły i słowa uwięzły w gardle. Było to coś podstępnego ni-
czym japońskie karate albo rosyjskie abo.
Chyba jednak za grzechy niebiańskie przyjdzie mi zapłacić na ziemi!
Powlekli mnie z powrotem, już nie zakładając kaptura na głowę. Rąk
też nie związywali. Gdyby na miejscu kapłanów byli zwykli strażnicy, za-
rzuciłbym im niedbalstwo. A tym? Co to dla nich za różnica, czy mam ręce
związane czy nie.
Nie ciągnęli mnie do schodów prowadzących na górę, do pałaców Urbi-
su. I nie w dół, chociaż czułem, że muszą tu być podziemne poziomy. Pro-
wadzili mnie długim, niemal zupełnie ciemnym korytarzem starej budowli
z cegieł, w którym pochodnie paliły się co czterdzieści kroków. Ściany
były wilgotne, pachniało pleśnią i zgnilizną. Zdumiewające — obok świę-
tości nad świętościami, kaplicy, w której koronowano Zbawiciela, takie
niedbalstwo!
— Bracia w Siostrze — wydawało mi się, że właśnie Siostrę wymieniają
w modlitwach. — Pasierb Boży odpuścił mi wszystkie ziemskie grzechy!
W końcu doczekałem się odpowiedzi:
— Słyszeliśmy, Ilmarze złodzieju — odpowiedział ten z lewej.
— Ale nadal ciążą na tobie grzechy niebiańskie — dorzucił ten z pra-
wej.
Więc to już koniec.
Za chwilę odeślą mnie do Pana, żebym kwestię grzechów niebiańskich
mógł omówić osobiście. Tu już nawet Siostra się za mną nie wstawi.
Doliczyłem się dwunastu pochodni, nim korytarz wreszcie się skoń-
czył. Nie bezdenną jamą w ziemi i nie piecem ognistym, czego się w głębi
duszy bałem, lecz niewielką salą, nieco jaśniejszą od korytarza.
To nie była cela, lecz pokój mieszkalny.
Pod ścianą stały dwie prycze zbite z desek i zaścielone grubymi koł-
drami. Stół był równie prosty, na nim niewyszukane dania — dwie cebule,
bochenek chleba, miska z dwoma śledziami, dwa gliniane kubki z winem,
a może wodą. Przy stole siedziały dwie osoby: czterdziestoletni mężczy-
zna o topornej, niby siekierą wyciosanej twarzy, szarej cerze, jak gdyby z
tej piwnicy nie wychodził z dziesięć lat, a obok niego dziesięcioletni chło-
pak, podobny do starszego jak dwie krople wody — ani chybi syn. Obaj
ubrani byli w jednakowe habity z szarego sukna, obaj mieli takie same
puste oczy, jakby wyżarte przez ciemność.
— Ilmarze złodzieju — powiedział jeden z moich konwojentów uro-
czyście, niczym majordomus, który oznajmia przybycie gościa na ważnym
przyjęciu. — Z rozkazu Pasierba Bożego odpuszczono ci grzechy ziem-
skie, zostały jednak niebiańskie.
Starszy z zakonników wstał. Na jego twarzy pojawił się uśmiech,
powściągliwy, ale radosny. Jakby czekał tu na mnie przez całe życie, zdą-
żył nawet dorobić się syna nie wiadomo z kim, skóra mu już poszarzała,
i wreszcie się doczekał!
— Ilmar złodziej — zaskrzypiał. Glos miał ochrypły, pewnie od wiecz-
nej wilgoci podziemi. — Dobrze. Cela numer trzynaście.
Cela?
— Pasierb Boży rozkazał mi modlić się o odpuszczenie grzechów nie-
biańskich — powiedziałem.
— Tutaj wszyscy się modlą — oznajmił jeden z konwojentów. —
Właśnie dlatego cię tu przyprowadziliśmy.
Mnich-strażnik otworzył ciężkim kluczem jeszcze jedne drzwi i wypro-
wadzono mnie na kolejny korytarz — długi i ciemny. Konwojenci zręcznie
pochwycili ze ścian dymiące pochodnie. Co to za zacofanie, co za średnio-
wiecze! Czyżby nie było w Mocarstwie karbidowych czy naftowych lamp?
Zdążyłem się jeszcze obejrzeć i dostrzec, jak siedzący w mrocznym
pomieszczeniu chłopak łapczywie je śledzia, popijając winem z kubka.
— Długo mam się tu modlić, bracia w Siostrze? — zapytałem.
Nie odpowiedzieli. Zresztą, nie spodziewałem się odpowiedzi. I tak
wszystko było jasne.
Przeszliśmy korytarzem dwadzieścia kroków. Minęliśmy kilka włazów
w podłodze, zasłoniętych drewnianymi kratami z potężnymi kłódkami. Tam
panowała absolutna ciemność, ale wydawało mi się, że za jedną z krat coś
się poruszyło.
Przed trzynastą klapą — liczyłem — strażnik pochylił się ze stęknię-
ciem, otworzył kłódkę i odchylił kratę. Skinął głową:
— Skacz, Ilmarze złodzieju.
Stałem jak wryty. Strażnik z idiotyczną troską dodał:
— Skacz, tu jest nisko. Jak Siostra zechce, nie rozbijesz się.
Obejrzałem się na ochroniarzy i zrozumiałem — jeszcze chwila i po-
mogą mi.
— Święci bracia, przecież Pasierb Boży kazał mi czytać Pismo Święte,
modlić się — wpadłem na koncept. — Tak nie można...
Konwojenci popatrzyli na siebie. Ale strażnik zatrząsł się, jakby dostał
dreszczy:
— Nie wolno! Nie wolno!
— Zapytamy Pasierba Bożego, co zrobić — zdecydował jeden z nich
— a na razie skacz.
— Poczekajcie, poczekajcie! — zakrzątnął się strażnik. — Przecież to
nie jest jego!
Wyciągnął rękę do mojego płaszcza, wyraźnie chcąc go ze mnie
zedrzeć. Nie wstydziłem się nagości, nie o to mi chodziło, ale nie miałem
i. ao.%[ qz
najmniejszego zamiaru siedzieć w celi nago! W końcu moje ubranie mi
zabrali!
Kolanem uderzyłem strażnika w krocze i rozkołysałem się z całych sił,
po czym opuściłem nogi w czeluść i zawisłem na rękach konwojentów.
Święci bracia nie chcieli mi towarzyszyć, rozwarli palce i spadłem.
Rzeczywiście nie było głęboko. Może ze trzy metry. I nawet udało mi
się tak skoczyć, żeby nie odbić sobie pięt. Przeturlałem się po kamiennej
podłodze i wstałem.
Na górze, w jasnym otworze włazu widać było dwie zatroskane fizjo-
nomie, do których po chwili dołączyła trzecia. Strażnik sapał i mamrotał
coś o zbójach przez Boga przeklętych.
— Zdejmij płaszcz i rzuć na górę — zażądał.
— Zaraz, zaraz, już zdejmuję — odpowiedziałem, rozglądając się po-
spiesznie. Światła to już mi na pewno nie zostawią, muszę się przynaj-
mniej zdążyć rozejrzeć.
Cela była nieduża. Trzy na trzy — prawie sześcian. Ściany i podłoga
z solidnych, kamiennych płyt. Czyli nie wydłubię kamienia i nie przekopię
przejścia... W jednym kącie dziura w podłodze, nieduża, wielkości dłoni.
Nad nią, w ścianie, mały otwór, z którego nieprzerwanie sączy się woda,
spływając do dziury. W przeciwnym kącie sterta trocin — właśnie trocin,
drobnych i chyba nawet czystych.
Nieźle wymyślone.
Oto woda do mycia i ubikacja jednocześnie. A oto łóżko — i to takie,
że nie sposób użyć go jako drabiny. Bez drabiny do sufitu nie dosięgnę. Po
suficie się do luku nie doczołgam. Rosyjska ciemnica, jednym słowem.
— Płaszcz! — krzyknął strażnik. — Oddaj płaszcz, zbóju! Muszę
się z niego rozliczyć! Płaszcz!
— Pismo Święte, lampa karbidowa i kilof! — odkrzyknąłem.
Strażnik splunął ze złością w dół i zaczął zasuwać drewnianą kratę,
chociaż nie było takiej potrzeby.
— Może by go nie karmić, dopóki nie odda... — zaproponował pół-
głosem jeden z konwojentów.
— Nie wolno! — wykrzyknął strażnik ze szczerym bólem w głosie. —
Zbój przeklęty! Czegoście nie trzymali?
Czyli nie będą mnie morzyć głodem... Dobrze.
— Niech się udławi tym płaszczem!
.— A jeśli się naprawdę udlawi?
Glosy już się oddalały. A razem z nimi s'wiatlo pochodni.
Usiadłem na podłodze, przesunąłem dłonią po kamieniu. Czysto, za-
skakująco czysto. Widać, że umyto celę po poprzednim więźniu.
Na wszelki wypadek podszedłem do sterty trocin i powoli przesypa-
łem je między palcami. Niczego. Ani zapisków krwią na kawałku materia-
łu, ani ukrytego narzędzia do dłubania w ścianie...
— Aleś teraz wpadł, Ilmar — powiedziałem sam do siebie. — Aleś
wpadł...
Bardzo powoli — nie miałem się już dokąd śpieszyć — poruszałem się
po obwodzie celi. I wszędzie, gdzie tylko dosięgnąłem, obmacywałem ścia-
ny. Wszystkie kamienie były mocno, trwale osadzone. Nie znalazłem też
żadnych wydrapanych informacji. Zresztą, czym mieliby je wydrapywać,
skoro do celi wrzucają na golasa? Paznokciami? A może wyrwać sobie ząb
i spróbować nim pisać? Nie da rady, nie ma na świecie zębów mocniej-
szych od granitu.
Pół godziny później nie zostało mi już nic do obmacywania. Złożyłem
ręce tak, że utworzyły czarkę, podstawiłem pod sączącą się leniwie wodę.
Siostro Orędowniczko, spójrz na mnie, pokrzep, naucz...
Woda była smaczna, czysta. Wodociąg w celi — niesłychany luksus.
Zresztą, czy jest na świecie ktoś bogatszy od Świętego Kościoła? Chyba
że Władca... Ale i to nie na pewno.
Poszedłem z powrotem do mojego „łoża". Usiadłem, skrzyżowałem
nogi, zagarnąłem pod siebie jak najwięcej trocin. Dobra, celę już zbada-
łem. Siostra nie poskąpiła umiejętności orientowania się w ciemnościach.
Co tam, nie w takich opałach bywałem...
Potrząsnąłem głową, sam sobie tłumacząc, że nie mam racji. W takie tara-
paty się jeszcze nie pakowałem. Egipskie grobowce, kirgiskie kurhany, sak-
sońskie podziemia — wszystko od dawna było opustoszałe. Jedynymi prze-
szkodami są tam podstępne, ale oklepane pułapki. Poza tym nie wchodziłem
tam nago, miałem liny, lampy, inne wyposażenie. A to jest więzienie. Cela,
w której będę siedział do końca życia, jeśli nie uda mi się z niej wydostać.
Więc co my tu mamy?
Po ścianach nie wejdę. Do włazu nie doskoczę.
No tak, mam przecież płaszcz. A z jedwabnego płaszcza można zrobić
dobry sznur. Oto moje wyposażenie, oto broń...
Sznur. Ciężarka nie mam, haka nie mam, ale chyba można coś wymy-
ślić? Można? Czyli tak: rzucam sznur, zaczepiam o kratę, podciągam się...
Na zewnątrz rozległ się hałas. Wstałem, zamrugałem, gdy na koryta-
rzu pojawił się żółty, drżący odblask. Jak szybko oczy odwykły od światła!
— Dalej, dalej...
Głosy, dużo głosów. Miarowe, równe kroki. Sześciu ludzi.
Klapa odsunęła się z łoskotem. Strażnik zajrzał do środka, za jego ple-
cami majaczyły kamienne twarze konwojentów.
— Ilmarze złodzieju! — zawołał groźnie strażnik. — Jeśli natychmiast
nie oddasz płaszcza dobrowolnie, spuścimy drabinę i odbierzemy go siłą...
Masz ci los, a ja właśnie zacząłem obmyślać ucieczkę...
— Święci bracia, zlitowania! — wykrzyknąłem żałośnie. — Tu jest
zimno, umrę! Zostawcie mi ubranie, święci bracia! Nawet Zbawiciela straż
rzymska nie traktowała tak okrutnie!
— Nie jesteś Zbawicielem, Ilmarze złodzieju. — Strażnik był nieugię-
ty. — I nie ma co mówić o okrucieństwie, ludzie po pięćdziesiąt lat w
takich celach żyją! Płaszcz!
— Jeszcze z nim dyskutuje... — rzucił któryś ze świętych braci. —
A tamten będzie kalać swoim brudnym językiem imię Zbawiciela! Zaczy-
namy...
Zaczęto spuszczać drabinę. Tylko mi połamanych żeber brakowało! W
jednej chwili zdarłem z siebie płaszcz, zwinąłem i cisnąłem w górę — pro-
sto w twarz strażnika.
— Zabierzcie go sobie! Dranie!
Dla pełni efektu powinienem łzę uronić, żeby ich do końca przekonać
o mojej wrażliwości, ale nie chciało mi się płakać. Gdy w duszy jest tylko
złość, skąd mają się wziąć łzy?
— Może jednak damy mu nauczkę? — zapytał ktoś.
— Nie wolno, nie wolno! — uciął strażnik. — Służbę trzeba pełnić z
wielką pieczołowitością, ale bez zbędnego okrucieństwa!
Ale rygory sta...
— Sprawdź płaszcz, może zdążył wyskubać nitki? — zapytał ten, któ-
ry chciał się zająć moim wychowaniem.
— A co ja niby robię? — obraził się strażnik. — Wszystko w porząd-
ku, płaszcz cały... ale pasek, pasek!
— Ja mam pasek...
Krata spoczęła na swoim miejscu, światło i głosy oddaliły się. Pewnie,
kto normalny chciałby tu dłużej siedzieć...
Wróciłem do trocin. No i tak, Ilmar, nie masz szczęścia. Musi wystar-
czyć ci to, co masz: głowa.
Każdemu złodziejowi, a czasem nawet uczciwemu mieszczaninowi
zdarza się zawrzeć bliższą znajomość z więzieniem. Jeśli na przykład za
pijacką burdę zasądzili ci czyszczenie stajni przez miesiąc albo za drobną
kradzież poczciwy sędzia dał rok katorgi, to jeszcze nic. Urządź się,
rozejrzyj, ucz się życia za kratami. Ale jeśli dostałeś dożywocie... albo
dziesięć lat kopalni, co równa się śmierci, szykuj się do ucieczki.
Ale szykuj się rozsądnie.
Najpierw trzeba się zorientować, w jaki sposób można uciec. Wyczuć
słaby punkt — w ścianie, podłodze, u strażników. I poczekać na odpo-
wiedni moment. Nie wyrywaj się za wcześnie i nie przegap swojej szansy.
Więzienie, a zwłaszcza pojedyncza cela są straszne dlatego, że zabijają
wolę. Nawet jeśli ciało nie osłabło, myśli nadal są żywe, a woli już nie ma
— człowiek jest zgubiony. Można mu otworzyć drzwi, zostawić klucz na
stole, dać broń, a on będzie patrzył tępo w ścianę i nie zrobi nawet kroku w
stronę wolności.
Uciekać. Tylko jak? Cela jest ślepa, ściany nie do przebicia. Do włazu
nie doskoczę. Ech, gdybym miał dobre Słowo, a na tym Słowie... na przy-
kład drabinę. Albo chociaż sznur z hakiem, sznur można położyć nawet na
słabym Słowie. No i piłę oczywiście, żeby —jak się już dostanę do kraty
— przepiłować pręty...
Bez sensu. Po pierwsze, nawet gdybym wydostał się z celi, musiałbym
jeszcze jakoś otworzyć drzwi na korytarz. A po drugie, nie mam Słowa.
Co mam? Trociny, wodę, odpływ nieczystości...
Można zatkać odpływ trocinami. Aż mnie wstrząsa, gdy pomyślę, z
czym musiałbym je wtedy mieszać, ale... Pewnie dałbym radę. A kiedy
cela napełniłaby się wodą, podpłynąłbym do kraty i spróbował poradzić
sobie z kłódką...
Zachichotałem, ale w nieprzeniknionej ciemności zabrzmiało to tak
strasznie, że obiecałem sobie więcej się tu nie śmiać.
Jak długo cela napełniałaby się cienką strużką wody?
Ze trzy, cztery dni...
A przecież mają zamiar mnie karmić...
Zresztą, i tak nie zdołam wytrzymać trzy dni w lodowatej wodzie.
W najlepszym razie utonę. To już lepiej przegryźć sobie żyły na nadgarst-
ku i wyruszyć na tamten świat.
To znaczy, że szukam słabego miejsca nie tam, gdzie trzeba.
Rozdział drugi,
w którym robię głupstwa, ale nie czynię sobie żadnej szkody
Nie mam pojęcia, kto mógłby w takiej celi przeżyć pięćdziesiąt lat.
Może dziki mieszkaniec Grenlandii czy Islandii, który przywykł żyć ws'ród
lodów, potrzeby załatwiać na mrozie i podcierać się śniegiem. Zimno. Cią-
gle zimno, a przecież to dopiero wczesna jesień. Zimno przeszkadzało spać,
nie pozwalało myśleć, wysysało siły. Żebym chociaż miał kołdrę! Żeby mi
chociaż ubranie zostawili!
Pierwszej nocy nie zmrużyłem oka. Męczyłem się, próbując to zako-
pać się w trocinach — i wtedy lodowata podłoga wyciągała ze mnie ciepło
od dołu — to zgarniać wszystko pod siebie — wtedy czułem dotkliwy
chłód płynący z kamiennych ścian.
Ale gdy w pewnym momencie ocknąłem się, stwierdziłem, że jednak
musiałem się zdrzemnąć. Poszedłem w kąt, do wody i natknąłem się na
podłodze na coś okrągłego i mokrego.
To była moja racja. Pełzając po celi znalazłem dwa gotowane kartofle,
małą rzepkę, pajdę chleba i kawałek dorsza. Jedzenie było pogniecione, wi-
docznie bez zbędnych ceregieli przeciśnięto je przez zakratowany właz. Oto
runął mój kolejny plan — dopaść strażnika, gdy będzie roznosił jedzenie.
Załatwiłem swoje sprawy, umyłem się i wróciłem do trocin. Obrałem
kartofel — ciekawe, jak szybko zacznę pożerać je razem z łupiną — i za-
cząłem jeść, zagryzając dorszem.
Nawet nieźle tu karmią. Chleb czerstwy, ale pszeniczny, z dobrej mąki.
I ryba nie śmierdząca, taką je się z przyjemnością nawet na wolności.
Ale o zawiesistej zupie albo gorącej kaszy mogę zapomnieć. Trzeba by
spuszczać do celi miskę. To oznacza ryzyko: zdeterminowany więzień mógł-
by się rzucić na strażnika...
Święci bracia nie lubili ryzyka.
Drugiego ziemniaka i rzepę zostawiłem sobie na później. Zgarnąłem
pod siebie trociny, jak ptak, który mości sobie gniazdko, i zacząłem się
zastanawiać.
Wychodzi na to, że o własnych siłach się stąd nie wydostanę. Do włazu
nie doskoczę, podkopu nie zrobię, nie ma też sensu urządzać potopu. Jako
ostateczność zostawiłem sobie rozgrzebanie dziury odpływu i zanurkowa-
nie do kanalizacji. Ale architekci na pewno to również przewidzieli i czeka
mnie albo krata z brązu, albo rura tak wąska, że się przez nią nie przecisnę.
Utonięcie w nieczystościach to jeszcze straszniejsza śmierć.
Czyli jedyny słaby punkt, którego warto szukać, tkwi w ludziach. W straż-
niku moim ukochanym, człowieku o martwych oczach. Gorliwość, ale bez
zbędnego okrucieństwa... Dobrze mówi, jak z książki. Czyżby nie miał sła-
bych stron? Korzyść, hazard, tchórzostwo... Ale nie mam go jak przekupić,
zastraszyć też nie zdołam. A najgorsze jest to, że on wcale nie ma zamiaru
ze mną rozmawiać. Nawet jedzenie roznoszą w nocy — ale wymyślili!
Tej nocy będę musiał czuwać...
Nie chciało mi się spać, ale położyłem się i rzetelnie spróbowałem się
zdrzemnąć. Nawet miałem sen... Znowu uciekałem nocą ciemnymi ulicz-
kami Neapolu, z niepokojem zerkając na Arnolda, który niósł nieprzytom-
nego Markusa i kamiennym wyrazem twarzy odstraszał przechodniów. Ale
w odróżnieniu od naszej prawdziwej ucieczki sprzed zaledwie trzech dni,
doskonale wiedziałem: idziemy prosto w zasadzkę. Wiedziałem i nie mo-
głem o tym powiedzieć. Wiedziałem i szedłem do przodu. Jak Zbawiciel
idący z apostołami naprzeciw rzymskim żołnierzom...
Ale Zbawiciel nie na darmo modlił się do Boga Ojczyma w Getsema-
ni. Uniknął śmierci, przyniósł światu Słowo...
Czy ja czegoś dobrego dokonałem? Pomijając moje dawne życie?
Pomogłem Markusowi uciec z katorgi... pomogłem mu znaleźć no-
wych przyjaciół i obrońców. W porcie walczyłem jak lew, żeby tylko on
się uratował...
Czy Zbawiciel miał oprócz jedenastu i jednego jeszcze innych aposto-
łów? Tych, którzy zginęli wcześniej, przed triumfem wiary?
Już zupełnie rozbudzony, leżałem z twarzą w trocinach leciutko pach-
nących drzewem i myślałem. Nie o ucieczce. O Zbawicielu. O Markusie.
O świętym Słowie. O Piśmie Świętym.
Może Markus mi pomoże? W końcu to Mesjasz! Chociaż młodziut-
ki...
Chyba nie było przypadku, żeby Zbawiciel nie pomógł swoim wier-
nym sługom. Gdy jedenastu przeklętych zdradziło go i odwróciło się od
niego, czy on czynił im wyrzuty? Przeciwnie! Każdemu zaproponował sta-
nowisko, każdemu chciał dać Słowo. Inna sprawa, że oni nie wyrazili skru-
chy. Dawno temu słyszałem pewne kazanie; wygłaszał je dobry kapłan,
mimo że był bratem w Zbawicielu, a nie w Siostrze. Mówił o tym, jak
Zbawiciel błagał nieposłusznych: „Zaprawdę powiadam wam, oto ja je-
stem królem na ziemi i królem niebieskim. Wyznajcie mi grzechy swoje,
ukorzcie się, albowiem któż z nas jest bez grzechu? Zasiądźcie razem ze
mną na tronie rzymskim!". Ale oni nie wyrazili skruchy. I powiedział wte-
dy Zbawiciel: „Wybaczam wam grzechy ziemskie, ale niebiańskich odpu-
ścić nie mam prawa. Idźcie i nie grzeszcie więcej". Objął wiernego Juda-
sza i poszedł do pałacu, i płakał tam przez trzy dni i trzy noce...
Jedenastu przeklętych odeszło. I nikt ich nie wtrącał do lochów, żeby
tam modlili się o odpuszczenie grzechów niebiańskich.
Powinienem teraz wznieść modły do nowego Zbawiciela Markusa i po-
prosić go o pomoc...
Ale on nie usłyszy. Nowy Zbawiciel jest jeszcze zbyt mały. Nie wy-
starczy mu potęgi, by przybyć do Urbisu, otworzyć wszystkie drzwi i wy-
prowadzić mnie na światło dnia...
Aż westchnąłem, gdy sobie to wyobraziłem. I od razu się zawstydzi-
łem. Do czego to podobne, żebym ja, Ilmar Przebiegły, najlepszy złodziej
Mocarstwa, liczył na cudzą pomoc? Niechby nawet boską? Owszem, nie-
raz prosiłem Siostrę, żeby dała mi rozum, błagałem Zbawiciela o łaskę...
Ale żeby liczyć na prawdziwy cud? Czegoś takiego jeszcze nie było. To by
znaczyło upodobnić się do świętego misjonarza z przypowieści, który w
czasie potopu modlił się do Zbawiciela, ale nie zrobił tratwy, nie zbliżył
się do przepływającego obok statku i utonął z żarliwą modlitwą na ustach.
A gdy stanął przed obliczem Zbawiciela, usłyszał: „Czyż nie dałem ci
bierwion i sznura? Czyż nie posłałem po ciebie solidnie zbudowanego
statku?".
Cud przychodzi do tych, którzy potrafią go zobaczyć.
A jak nie zobaczę, do końca życia będę się modlił w ciemnościach
i chłodzie...
Ciekawe, co miał na myśli Pasierb Boży, mówiąc o grzechach nie-
biańskich. To, że zabiłem świętego brata, który próbował zabić mnie w
drodze z Amsterdamu do Rzymu? Czy tych świętych braci, których po-
raniłem w starciu w Neapolu? Może nawet kogoś zabiłem... Nie meldo-
wali.
Dziwne.
Juliusz, Sukcesor Zbawiciela na Ziemi, mówił chyba szczerze. Bez zło-
ści. I nie mógł nie wiedzieć, na jakie męki mnie skazuje. Za co wsadził
mnie do tej podziemnej celi? Żebym gnił tu żywcem?
Pewnie, że dla głowy Kościoła pojawienie się nowego Zbawiciela to
nie przelewki. Kim teraz jest Sukcesor, gdy po Ziemi chodzi prawdziwy
Zbawiciel? Sługą, zarządcą... Ale przecież nie jest obłąkanym ateistą, któ-
ry w mistycznym zaćmieniu umysłu odrzuca Boga! Co warte będą te nie-
długie lata jego ziemskiego życia, jeśli stanie na przeszkodzie Zbawicielo-
wi, skazując się tym samym na wieczne potępienie?
On po prostu inaczej odbierał to, co się działo. Nie tak jak ja.
Wierciłem się, próbując się wygodnie ułożyć, albo skakałem i macha-
łem rękami, żeby się rozgrzać. I przez cały czas usiłowałem zrozumieć
swoje niebiańskie grzechy. Nic mi z tego nie wychodziło. Żebym nawet
myślał do końca świata...
Do końca świata!
Poczułem w środku taki chłód, że usiadłem wprost na kamiennej pod-
łodze. I chwyciłem się za głowę.
Zbawiciel...
Który przyszedł ponownie...
Jak powiedziano w objawieniu grzesznego apostoła Jana, najpierw
przyjdzie na ziemię fałszywy mesjasz podający się za prawdziwego. I bę-
dzie robił wszystko na odwrót. Jeśli Zbawiciel był synem prostych ludzi,
to Kusiciel będzie dzieckiem znamienitych rodziców. Jeśli Zbawiciel wstąpił
na rzymski tron, przynosząc prawo i porządek, to jego grzeszny sobowtór
wyrzeknie się ziemskiego tronu. Zbawiciel przyniósł Słowo, które dało
ludziom ogromną władzę nad wszystkimi rzeczami, a Kusiciel zechce wła-
dać żywymi ludźmi.
I zasłynie z dobrych czynów, i zwycięży, i zacznie panować na całym
świecie, i zapanuje na ziemi bezprawie i samowola, aż do przyjścia praw-
dziwego Zbawiciela...
— Ale jakże to... — wyszeptałem. — Jakże to...?
Widocznie to właśnie Pasierb Boży Juliusz miał na myśli, mówiąc o grze-
chach niebiańskich: że pomagałem nie Zbawicielowi, lecz Kusicielowi...
Ale to musi być zbieg okoliczności... To niemożliwe! Siostra Orędow-
niczka o przyjściu fałszywego mesjasza w ogóle nie wspominała, a kapłan,
który uczył mnie w dzieciństwie, wyjaśniał nieraz: objawienia brata Jana
należy traktować jak alegorie. Są przestrogą dla wierzących, lecz świętych
prawd nie należy rozumieć dosłownie, lecz pojąć ich sens przez osobistą
modlitwę do Zbawiciela i Siostry.
Przypomniałem sobie naszego starego wiejskiego kapłana, który skła-
dał ręce w łódkę i obchodził parafian, pozwalając każdemu przyjąć komu-
nię świętej wody z żelaznego naczynia (tylko Siostra umiała nosić wodę
w dłoniach), i przerażenie minęło. Co za bzdura! Markus nie jest Kusicie-
lem! On naprawdę chce dla wszystkich dobra!
Ale na razie z tego dobra są same nieszczęścia...
Spalili cały transport katorżników, zbójów razem z marynarzami i straż-
nikami, żeby tylko zachować tajemnicę. Pretorianie zrzucali desant na wła-
snych ziemiach, nikogo nie oszczędzając, żeby tylko pochwycić Markusa.
Ja mam gnić żywcem w ciemnicy. Dom panujący trzęsie się jak w gorącz-
ce. Kościół jest na granicy rozłamu. W całym Mocarstwie lud się niepokoi
i burzy, Władca od miesiąca ściga swojego potomka i ująć nie może. Tylko
patrzeć, jak Chanat dogada się z Chinami i wypowiedzą nam wojnę!
Źle się dzieje.
Teraz już rozumiałem, dlaczego bracia w Zbawicielu z taką zawzięto-
ścią pragną śmierci Markusa. Dla nich to rzeczywiście ważniejsze niż po-
znanie Słowa Pierwotnego. A bracia w Siostrze nie wierzą, że Markus to
Kusiciel, i chcą go schwytać, żeby wyciągnąć tajemnicę, współzawodni-
cząc pod tym względem z Władcą.
A Pasierb Boży, który musi utrzymać razem oba skrzydła wiary, stara
się jak może... Oto na co mu przyszło na stare lata! Prawie zacząłem mu
współczuć, chociaż wtrącił mnie do ciemnicy.
Zerwałem się i zacząłem krążyć po celi, w bezsilnej złości waląc pię-
ściami w ściany. Siostro Orędowniczko, dopomóż! Doradź, jak się wydo-
stać! Nie chodzi o mnie, Siostro! Nie o kamienną studnię, w której przyj-
dzie mi umrzeć w zimnie i ciemnościach! Długo tu cierpieć nie będę, moja
dusza zgaśnie, zanim ciało się zestarzeje. Będę się czołgał po podłodze,
zbierając jedzenie i robiąc pod siebie. Ale nie chcę umierać, nie wiedząc,
co tworzyłem: dobro czy zło, komu pomagałem: Zbawicielowi czy Kusi-
cielowi !
— Siostro! — wyszeptałem, wsuwając palce w szczelinę między ka-
mieniami. — Pomóż, daj znak!
Kamień pod moimi rękami nie rozpadł się i nie odwrócił, ukazując
tajne przejście. Ale usłyszałem słaby hałas na górze i doleciał do mnie
nies'miały blask światła.
Zastygłem. Jeśli to nie znak, co w takim razie jest znakiem?
Najważniejsze to zrozumieć, co Siostra chce mi powiedzieć...
Nad kratą było już zupełnie jasno i w drżącym świetle pochodni zoba-
czyłem swojego strażnika. Wyraźnie się zmartwił, że nie śpię.
— Hej, święty bracie! — krzyknąłem. — Muszę porozmawiać z Pa-
sierbem Bożym!
Pewnie z równym powodzeniem mógłbym prosić, żeby mi tu zawołali
Pana Boga. Strażnikowi nie drgnął na twarzy ani jeden mięsień. Wyjął
z plecionego koszyka jakieś jedzenie i zaczął przeciskać przez kratę.
— Chcę powiedzieć Juliuszowi ważną rzecz! — wkładałem w swój
głos całe przekonanie, na jakie było mnie stać. — Źle z tobą będzie, jeśli
wieść przyjdzie za późno.
Żadnej reakcji. Nic dziwnego. Który z siedzących tu więźniów nie krzy-
czał podobnych głupstw? Pewnie obiecywali bogactwa i wyjawienie wiel-
kich tajemnic, pewnie powoływali się na wpływowych opiekunów...
Na podłogę spadł miękko kartofel, potem — wielkie zielone jabłko.
Zza pleców strażnika wyłoniła się głowa jego synka; odprowadził jabłko
chciwym spojrzeniem. Wyraźnie nie popierał działań ojca, który marno-
wał takie przysmaki na jakichś tam przestępców.
— Jak sobie chcesz — powiedziałem nagle. Do głowy przyszedł mi
pewien pomysł — głupi, ale skoro nie było innego... — Ale mam pecha...
Strażnicy-degeneraci...
Przez kratę wpadł kawałek śledzia.
— Co, uczysz swojego gnojka karmić więźniów? — zapytałem złośli-
wie. — Słusznie, niech się uczy służyć. Obaj jesteście takimi samymi aresz-
tantami jak my. Tylko celę macie większą. I musicie pracować.
Chłopak patrzył na mnie ze złością. Strażnik, pochylając się w jego
stronę, powiedział półgłosem:
— Każdy więzień stara się nas obrazić, zwłaszcza w pierwszym mie-
siącu oraz pod koniec drugiego i trzeciego roku. W pozostałym czasie zwraca
się z błaganiami i prośbami, a prawdziwej pokory spodziewać się należy
dopiero w czwartym roku...
— Ucz go, ucz — poparłem. — I pilnuj, żeby ci jedzenia z talerza nie
podkradał. Coś was tu kiepsko karmią, gorzej niż nas, zbójów!
— Prawdziwy asceta — ręka strażnika wyciągnęła z koszyka kawałek
chleba i zaczęła przeciskać przez kratę — jest obojętny na kpiny. Albo-
wiem kpiny zrodziło niezaspokojone pragnienie, a my nasze pragnienia
ograniczamy z miłości do Boga... Powtórz.
— Albowiem kpiny urodziło... zrodziło niezaspokojone pragnienie...
— wymamrotał chłopiec, świdrując mnie spojrzeniem. — A my nasze ogra-
niczamy ... ograniczamy...
— Z miłości do Boga! — dokończył surowo strażnik, wymierzając
synowi lekki policzek.
— Z miłości do Boga! — pełen urazy głos chłopca stał się dźwięczny,
dziecięcy.
— Otóż, widzi mi się, że tak z dziesięć lat temu toś nie tylko Pana
kochał — powiedziałem do strażnika. — Jak ci się to udało, nieszczęśni-
ku? Jaka kobieta cię w pościeli ogrzała, podziemny szczurze? Pewnie ja-
kaś tania dziwka...
Niebezpieczna to rzecz złościć swojego strażnika. A zwłaszcza tak zło-
ścić! Ale strażnik nie zareagował nawet teraz, tylko szczęki ścisnął i ruchy
rąk stały się gwałtowniejsze.
Zresztą moje obraźliwe słowa były obliczone nie na niego...
— Zbóju! — krzyknął ze złością chłopiec. — Moja matka to godna
kobieta! Moja matka mieszka w klasztorze!
— Więc ten dzieciak nie od zwykłej dziwki, lecz od mniszki? — za-
śmiałem się. — Brawo, stary, brawo!
Od zamaszystego ruchu strażnika chleb przełamał się i pokruszył. Za-
konnik w milczeniu wziął synalka za ramię i odciągnął.
Doskonale!
— Teraz już będę wiedział, gdzie wysyłają mnichów, którzy zawinili!
— wykrzyknąłem radośnie. — Hej, asceto! Czy to prawda, że oblubienice
Zbawiciela są w łóżku szczególnie słodkie i namiętne? Opowiedz, jak cię
pieściła?
Łoskot zamykanych drzwi. Czyżby biegli po tym korytarzu?
Podniosłem jabłko i wróciłem na swoje trocinowe łoże. Uśmiechną-
łem się, podrzucając w ręku ciężki, twardy owoc.
Pewnie smaczne.
Żeby mnie nie kusiło, zakopałem je w trocinach i położyłem się spać
w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Niczym pobożny człowiek,
który pocieszył dwa razy więcej wdów i sierot niż zazwyczaj.
Minęły dwa dni, jeśli rzeczywiście karmili mnie raz na dobę. Porcje
nie wydawały mi się już takie obfite jak na początku, ale muszę przyznać,
że strażnik nie zmniejszył racji. Twardy, surowy człowiek o martwych
oczach teraz przychodził bez syna i pozostało mi wygłaszanie drwin pod
jego adresem. Dopytywałem się, jak modlił się o przebaczenie grzechu,
czy nie wykastrowali go po tym występku i, ogólnie biorąc, wygłosiłem
więcej świństw niż w ciągu całego swojego życia. Ale strażnika nic nie
ruszało. Bez słowa i zbędnego pośpiechu przeciskał jedzenie przez kratę
i odchodził, zostawiając mnie w ciemnościach.
Trzeciego dnia miałem szczęście.
Zdrzemnąłem się i obudził mnie dźwięk: obok mojego luksusowego
łoża coś pacnęło. Podniosłem oczy i dostrzegłem pełne nienawiści spojrze-
nie syna strażnika.
Nieźle go ojciec wytresował. Chłopak nie próbował pozbawić mnie
racji, chciał jedynie cisnąć we mnie kartoflem.
— A, bękarcie... — powitałem go, siadając na trocinach. — Co, rzu-
cać też nie umiesz?
Następny kartofel upadł bliżej. Leniwie kopnąłem go nogą i powie-
działem:
— Widać zwykłeś rękami różne świństwa robić, to i usychają za młodu...
Chłopak milczał, na próżno próbując nadać twarzy wyraz twardości.
Potem wyjął kawałek solonego śledzia —jakże mi one obrzydły! — splu-
nął na niego i wrzucił przez kratę.
— Mam wodę, umyję — oznajmiłem z uśmiechem. — Potworku klesz-
czoręki...
Dobre wymyśliłem słowo, obraźliwe. Chłopak wyjął trzeciego, spore-
go kartofla, który mi przecież nie przysługiwał, i spróbował wcisnąć przez
kratę. Zachichotałem.
A wtedy wziął pęk kluczy, uśmiechnął się złośliwie i zaczął otwierać
kłódkę.
Omal mi szczęka nie opadła ze zdumienia. Myślałem, że może za pół
roku, za rok uda mi się rozzłościć go do tego stopnia. Ale dzieci są takie
wrażliwe...
Sapiąc z wysiłku, chłopak odsunął ciężką kratę do połowy. Zerwałem
się, z udawanym przestrachem odskoczyłem w kąt i krzyknąłem:
— Hej! Hej, coś ty wymyślił, łobuzie!
Rzecz jasna, chłopakowi wystarczyło rozsądku, żeby nie pchać się do
celi. On tylko podkasal habit, spuścił spodnie i zaczął sikać, celując w moją
stronę. Wyraźnie zabrakło mu ciśnienia.
— Nawet sikać nie umiesz — powiadomiłem go.
Chłopak pospiesznie wciągnął spodnie, chwycił kartofel i celując, po-
chylił się lekko.
Oto moja szansa!
Jabłko, twarde i zielone, które tak bardzo chciałem zjeść, trzymałem
teraz w prawej dłoni. W momencie gdy chłopak cisnął trzeci kartofel, ja
rzuciłem jabłkiem z całej siły, jakby chodziło o całe moje życie.
Zresztą, tak właśnie było. Drugi raz nie złapię chłopaka na tę samą
wędkę.
Kartofel boleśnie uderzył mnie w policzek — chłopak nie był pozbawio-
ny talentu, ale i mój pocisk nie chybił: grzmotnął go prosto w czoło. Najbar-
dziej przykro byłoby, gdyby chłopak odchylił się i upadł na odsuniętą kratę.
Ale wszystko poszło doskonale!
Mały krzyknął, chwycił się za głowę i runął prosto do celi.
— Dzięki ci, Siostro! — wykrzyknąłem, zrywając się do pokonanego
wroga. — Niech będą błogosławione małe dzieci, albowiem ich będzie
królestwo niebieskie!
Chłopak jęczał, przesuwając się po podłodze, i próbował wstać. Wi-
docznie jeszcze nie pojmował rozmiarów katastrofy. Podniosłem go jed-
nym szarpnięciem, potrząsnąłem i zapytałem troskliwie:
— Nie potłukłeś się, synku?
— Aa... — wyjęczał, uświadamiając sobie, że wpadł prosto w ręce
zbója. Chyba był cały, Siostra go strzegła.
— Nie wrzeszcz, za późno na wrzaski — pocieszyłem, zdzierając z nie-
go habit. Dobry habit, mocny, prawie nowy. Buty też miał mocne, na drew-
nianej podeszwie. Spodnie były w gorszym stanie, wyraźnie służyły już
niejednemu zakonnikowi, a koszula nadawała się do wyrzucenia. Puści-
łem chłopaka, który z rozdziawionymi ustami na czworaka doszedł do moich
ukochanych trocin, ponownie oceniłem odległość do sufitu i zacząłem drzeć
habit na pasy. Rozpacz dodała mi sił. Zrywając paznokcie i pomagając
sobie zębami, skończyłem w ciągu kilku minut. Najpierw związałem pasy
po dwa, potem jeszcze powiązałem je razem. Szarpnąłem z całych sił.
Wytrzymają?
Jeśli będzie wola Siostry — wytrzymają...
Potarłem policzek — bolał, nawet czułem smak krwi w ustach. Czyż-
by ten parszywiec naruszył mi ząb? Nie, chyba tylko przygryzłem policzek
od środka.
— Sznur ci pęknie, zobaczysz! — poinformował mnie płaczliwie chło-
piec.
— Wtedy uplotę linę z ciebie. — Podniosłem but, przywiązałem do
końca sznura, wycelowałem i cisnąłem w stronę włazu. But zaczepił się
0 kratę za pierwszym razem. Ostrożnie zawisłem na sznurze — trzy-
ma...
Małoletni strażnik skoczył do mnie z wyciem, uczepił się nogi; natych-
miast puściłem sznur. Niewielka waga dzieciaka mogła przeważyć szalę.
— Zabiją cię, zabiją! — krzyczał chłopiec, tłukąc pięściami w moją
pierś.
Prorok się znalazł...
Rękawem porwanej koszuli zatkałem mu usta, resztą związałem moc-
no ręce i nogi. Co jak co, ale węzły robić umiem.
Położyłem go na trocinach — po co ma się chłopak przeziębić? — i wró-
ciłem do sznura.
Teraz albo nigdy...
Sznur trzeszczał, ale trzymał. Zacząłem wspinaczkę, usiłując poruszać
się jak najbardziej płynnie, ale w miarę szybko. Krata opadła i zaklinowała
się w otworze.
W końcu udało mi się podnieść rękę i chwycić brzeg włazu. Jeszcze
chwila i już stałem na korytarzu. Nagi, brudny, straszny, trzęsący się z emocji
1 — co tu ukrywać — strachu.
— Dziękuję, Siostro... — wyszeptałem jeszcze raz, zaglądając w ciem-
ną dziurę, gdzie ledwie widać było klęczącego w trocinach chłopca.
W ścianie tkwiła pochodnia, pewnie niedługo się dopali. Pod nią stał
koszyk z resztkami jedzenia — nie ja jeden mieszkałem w tej ciemnicy -
leżał pęk z trzema kluczami i błogosławione jabłko. Podniosłem je, otar-
łem szmatką, którą przykryte było jedzenie w koszyku, i nadgryzłem.
Kwaśne. I niesmaczne.
Z pochodnią i kluczami w ręku, ze sznurem wokół pasa ruszyłem ko-
rytarzem.
Nie przestając pogryzać jabłka.
Do wszystkich krat w korytarzu był tylko jeden klucz. Otworzyłem
jedną, za którą zauważyłem ruch. Zawołałem. Przykucnąłem, wpatrując
się w ciemność i mocno trzymając się kraty, żeby nie złapano mnie na mój
własny haczyk.
Ale człowiek rozpostarty na cienkiej warstwie ubitych trocin nie re-
agował. Patrzył na mnie bezmyślnie, ściskając w ręku nadgryziony kawa-
łek chleba. Potem odwrócił się plecami, skulił i dalej jadł. Był brudny,
długie włosy zasłaniały plecy do łopatek.
Jemu już nikt nie pomoże. Gdybym nawet podtrzymując go wyprowa-
dził z więzienia, poczołgałby się z powrotem.
— Ech, święci bracia... — wyszeptałem. — To już lepiej pod topór...
Bardziej po ludzku.
Na pęku były jeszcze dwa klucze. Podszedłem do drzwi prowadzą-
cych do pokoju strażnika, zacząłem nasłuchiwać.
Cicho...
Ująłem klucz, ostrożnie przekręciłem w zamku. Ani zgrzytu, żadnego
skrzypnięcia. Mechanizm był starannie nasmarowany.
Przygotowany zarówno do walki, jak i do ucieczki, zajrzałem do środ-
ka. Od światła trzech pochodni, czwarta dopaliła się niedawno i dymiła,
zabolały oczy. Tak... Długo będę się musiał przyzwyczajać. Gdyby mnie
teraz wypuszczono na słońce, czułbym się jak kret.
Strażnik spał w samej bieliźnie na niepościelonym łóżku. Leżał na ple-
cach, cichutko pochrapując. Z zamkniętymi oczami wygląda jak normalny
człowiek...
Ostrożnie obszedłem pokój. Znalazłem niedużą pałkę, przeznaczoną
pewnie nie tyle do poskramiania więźniów, ile do przeganiania szczurów.
Ale czy człowiek jest gorszy od szczura?
Podszedłem do strażnika i bez ceregieli przywaliłem mu w głowę. Nie
z całej siły, zabić s'piącego to grzech śmiertelny, ale tak, żeby go na kwa-
drans, na pół godziny wyłączyć.
Ale za słabo uderzyłem! Mnich szarpnął się, otworzył oczy i błyska-
wicznie wyrzucił przed siebie rękę, celując w moją szyję. Na szczęście
zdążyłem odskoczyć; jak nic rozbiłby mi gardło. I walnąłem pałką jeszcze
raz — już mocniej.
Dozorca nie stracił przytomności, ale stał się wiotki. Szybko związa-
łem mu ręce, przywiązałem go do łóżka. Usta zatkałem szmatką leżącą na
nieuprzątniętym stole. Był tam również dzban z resztką wina. Łyknąłem
odrobinę — zakręciło mi się w głowie. Mocne wino piją zakonnicy.
Podsunąłem krzesło do łóżka, usiadłem i zapytałem:
— No i co? Będziesz krzyczał, jak ci wyjmę knebel?
Strażnik patrzył na mnie pustymi oczami i nie ruszał się. Wionęło od
niego alkoholem — to dlatego posłał synka, żeby karmił więźniów...
— Zastanów się — zaproponowałem. Poszedłem do umywalki w ką-
cie, zmoczyłem ręcznik i wytarłem się od stóp do głowy. Resztkę wody
wylałem na podłogę i starannie wytarłem się habitem strażnika. Wpraw-
dzie myłem się codziennie wodą w celi, jednak ciągle miałem wrażenie, że
lepię się z brudu...
— Będziesz mówił? — zapytałem. I sprecyzowałem: — Po cichu?
Pokiwał energicznie głową. Wyjąłem knebel.
— Zbój... — wyszeptał strażnik.
— Bardzo mi przyjemnie, Ilmar. No i co? Chcesz żyć?
— Gdzie jest mój syn?
Więc nie o siebie się martwił... Więc w jego duszy było jeszcze coś
ludzkiego.
— W celi. Żyje, żyje.
Strażnik skinął głową. Coś za łagodnie z nim rozmawiam!
— Leży związany na trocinach... — dodałem. I skłamałem: — Zatka-
łem odpływ. Jak myślisz, czy w ciągu trzech godzin napłynie tyle wody,
żeby przykryć chłopca?
— Zbóju... — zawył zakonnik, ale natychmiast zasłoniłem mu usta
dłonią. Przemyślał sprawę i przestał się szarpać. Zabrałem rękę.
— Tak sobie myślę, że chyba nie będzie trzeba czekać trzech godzin.
Woda jest lodowata, wystarczy godzina, żeby uszło z chłopaka życie.
Strażnik milczał. Myślał.
— Chcesz żyć i uratować syna?
— Nie będzie już dla mnie życia... — powiedział bezbarwnym głosem.
— Czyżby święci bracia skazywali się nawzajem za przewinienia?
— Kto w czym zawinił, ten taką karę przyjmie — wyszeptał strażnik.
— Trafisz na moje miejsce? — zrozumiałem.
Strażnik milczał.
— Decyduj — powiedziałem. — Mnie jest wszystko jedno. Ja i tak
ucieknę. Uda się — chwała Siostrze, nie uda — żywcem mnie nie wezmą.
Tylko od ciebie zależy, co stanie się z tobą i twoim synkiem.
— Nie będzie już dla mnie życia — powtórzył cicho.
— A do tej pory żyłeś? — spytałem niemal wesoło. Właściwie powi-
nienem się spieszyć... Ale tkwiło we mnie jakieś złośliwe pragnienie szy-
dzenia z pokonanego wroga.
Zakonnik popatrzył mi w oczy i nagle pokręcił głową.
— Nie. Od dziesięciu lat jestem martwy. Masz rację, złodzieju.
Pragnienie drwin przepadło bez śladu.
— Wyjaśnij mi, jak stąd uciec — powiedziałem. — Wtedy otworzę
odpływ i twój syn będzie żył. Ciebie też nie ruszę, zostawię związanego,
i po wszystkim.
— Czy uwierzyłbyś moim słowom? — zapytał zakonnik. — Zresztą...
żeby wyjaśnić, jak stąd wyjść, nocy by nie starczyło.
— W takim razie żegnaj — powiedziałem i sięgnąłem po knebel.
— Kłamałeś o odpływie — rzekł nieoczekiwanie zakonnik. — Wiem,
że kłamałeś. Oczy cię zdradzają. Żyje mój syn?
I tak bym mu powiedział, że dzieciakowi nic nie grozi...
— Żyje — przyznałem.
— Zabij go, zbóju.
— Co? — ledwie się powstrzymałem, żeby mu nie przylać pałką za
takie słowa.
— Jest winien, zbóju. Jeszcze nie zwariowałem, żeby wysyłać dziecia-
ka do karmienia wilków. Widocznie... widocznie zrozumiał, że jestem pi-
jany. Albo postanowił się nad tobą poznęcać. Jego znajdą w celi, mnie tutaj
i wszystko zrozumieją. Mnie ześlą do klasztoru na północy za niedopatrze-
nie. A jego zostawią w celi. Lepiej go zabij, Ilmarze złodzieju. Niech ten
grzech będzie na mnie.
— Co? Wy, święci bracia, takiego malca byście w więzieniu trzymali?
__Nie wierzyłem własnym uszom.
— Nie jest malcem, tylko świętym bratem, jak my wszyscy...
Oho, nie miała baba kłopotu...
Gdy uciekasz, gdy walczysz — wtedy ci wszystko jedno. I gdyby chło-
pak skręcił sobie kark, spadając na dół, wziąłbym ten grzech na siebie. Ale
odejść teraz, wiedząc, że chłopiec zgnije żywcem w tej studni?...
— Nie mogę go zabić — wyszeptałem. — Złodziejem jestem, nie mor-
dercą! Rozumiesz? Złodziejem!
Strażnik jęknął. Z bólu, który rozrywał mu serce, nie od uderzeń mojej
pałki...
— Jak cię zwać?
— Jens.
— Słuchaj, Jens, rozwiążę ci nogi. Doprowadzę do celi. Skoczysz na
dół. Podasz mi syna. Zostawię go tutaj, na pryczy. Wyjaśnisz mu... co ma
powiedzieć, żeby go nie winili.
Zmieszany zakonnik patrzył na mnie niedowierzająco. Po chwili zapy-
tał:
— Dlaczego to robisz?
— Dlatego, że nie jestem zbójem!
— W szafie jest podwójna podłoga — powiedział Jens. — Podnieś
deskę, tam będzie skrytka. Nóż i trochę żelaza. Nóż jest kiepski, a monet
niewiele... ale przydadzą ci się.
— Dziękuję. — Teraz ja się stropiłem.
— Nie dziękuj. A ja proszę cię o jedno... Jak cię złapią — przebij się.
Na torturach opowiedziałbyś, jak było naprawdę.
— Taki jesteś pewien, że mnie złapią?
— Tak — odparł krótko strażnik. — Zdejmij sznur z nóg.
Po kilku minutach znowu byłem przy mojej celi. Jens szedł przodem,
nieco chwiejnie, raczej od uderzeń pałką niż przez alkohol. Ja szedłem za
nim z nożem w jednej ręce i pałką w drugiej. Gdy stanęliśmy nad włazem,
chłopak zajęczał radośnie, wijąc się na trocinach. Pewnie myślał, że dziel-
ny ojciec związał zbója i przyprowadził z powrotem. Gdy spostrzegł, że to
ja mam broń, ucichł.
— Nie podniesiesz na mnie ręki? — spytałem zakonnika. Ten spojrzał
w dół, w ciemną cuchnącą dziurę i powiedział:
— Nie podniosę.
— Nie, święty bracie. Przysięgnij! Przysięgnij na Siostrę Orędownicz-
kę, Zbawiciela, na swoją wiarę, że nie będziesz próbował wyrządzić mi
krzywdy, że nie wrzucisz mnie z powrotem do celi!
— Przysięgam, że nie wyrządzę ci krzywdy i do celi nie wrzucę. Przy-
sięgam to na Zbawiciela i Siostrę, Ilmarze.
Teraz jego głos był tak samo martwy jak oczy. Co w tym dziwnego,
przecież właśnie patrzył na celę, w której przyjdzie mu spędzić resztę ży-
cia.
— Dobrze — powiedziałem. Rozciąłem nożem sznury na rękach i cof-
nąłem się o krok, przygotowany na wszystko. Jens powoli roztarł nadgarst-
ki, spojrzał na mnie i zapytał:
— A skąd wiesz, czy ja specjalnie nie zwlekam, strasząc cię? Może
zaraz przyjdzie zmiennik i koniec z tobą?
— Wtedy to będzie przeznaczenie — powiedziałem. — Ale nie na
darmo Siostra powiedziała: „Jeśli nie wiesz, jak postąpić, postępuj szla-
chetnie".
Jens skrzywił wargi w dziwnym uśmiechu i skoczył na dół.
Poćiszedłem do włazu. Poczekałem, aż strażnik przywiąże płaczącego
pętaka, wytrze mu smarki i da w twarz.
— Dobra, podaj go na górę.
— Poczekaj — rzucił ostro Jens. Zaczął cicho i szybko wyjaśniać coś
synowi. Ten próbował się sprzeciwić, znowu dostał w twarz i umilkł. Po-
tem, prowadząc opierającego się dzieciaka pod pachy, Jens podszedł do
włazu i podniósł syna na wyciągniętych rękach.
A ten jeszcze wierzgał, parszywiec! Nie chciał, widzicie go, przyjąć
wolności z rąk zbója!
Też musiałem mu dać po karku, żeby się uspokoił. Mocno trzymając
chłopca za rękę, powiedziałem:
— No cóż, Jens. Nie myśl o mnie źle. Żegnaj.
— Złapią cię... — zaczął zakonnik. I nagle popatrzył na mnie z nikłą
iskierką nadziei: — Chcesz, to cię wyprowadzę?
— Nie masz ochoty tu gnić? Z jakiego powodu miałbym ci wierzyć?
— Z żadnego.
Wahałem się, przeklinając siebie samego za niezdecydowanie. Pod jed-
nym względem Jens miał rację — nawet w stroju zakonnika ciężko mi
będzie wydostać się z Urbisu. Nie znam tutejszych porządków, powitań,
nie znam nawet drogi.
— Przywiązuj! — rzuciłem chłopakowi sznur. — Jens! Jeśli sznur wy-
trzyma, będziesz miał szczęście.
Sapiąc i szlochając, chłopiec przywiązał sznur. Źle to zrobił, węzeł
ślizgał się, aleja tylko pokręciłem głową, nie wtrącałem się.
Jens ostrożnie chwycił za sznur, popatrzył w górę, przełknął ślinę, pod
skórą poruszyła się grdyka. I zaczął się wspinać, szybko, zrywami.
Węzeł jednak wytrzymał, choć sznur trzeszczał. W ostatniej chwili Jens
wyrzucił rękę, złapał kratę i zawisł. Krata ugięła się, powoli zapadając się
w luk. Chłopak zawył, złapał ojca za nadgarstek, próbując go podciągnąć.
— Odejdź! — wycharczał strażnik. — Odejdź, głupi!
— Żeby was lody piekielne pochłonęły! — krzyknąłem i wyciągnąłem
Jensa na górę. Wiedziałem, że to było głupie. Co mu szkodziło chwycić
mnie i ściągnąć na dół, do celi? Synek zawoła strażników...
Stękając i zaciskając zęby, Jens wydostał się z otworu. Odpełznął na
bok.
— I jak tam na dole? Strasznie?— zapytałem.
Jens milczał. A cholerny szczeniak jeszcze próbował kopnąć mnie pod
kolano. Dobrze, że się tego spodziewałem. Odsunąłem nogę i znowu da-
łem mu po głowie.
Ojciec też mu przyłożył.
— Za dobro nie odpłacaj złem... — wyszeptał.
— To morderca! — pisnął chłopak. — Ojcze, ukarzą cię!
— To złodziej... — powiedział cicho Jens. — Idziemy.
Znowu uzbrojony w pałkę i nóż, poszedłem za nimi. Trzymałem się bar-
dzo blisko, żeby nie zdążyli zatrzasnąć mi przed nosem drzwi na korytarz.
Ale oni nie próbowali tego zrobić.
W pokoju Jens dał chłopakowi koszulę nocną, a potem własnoręcznie
związał go mocno — specjalnie patrzyłem — i powiedział:
— Spałeś. Nic nie wiesz. Obudziłeś się, gdy zbój cię uderzył i związał.
Rozumiesz?
Chłopak płakał.
— Nie rycz, nic ci nie zrobią — powiedział Jens ze zmęczeniem. Wziął
szmatę, która już raz posłużyła za knebel, i zatkał mu usta. I to wszystko.
Więcej nie spojrzał w jego stronę.
Ubrał się, podszedł do mnie, kilkoma ruchami poprawił mój strój
wcale nie tak łatwo założyć habit bez doświadczenia — i rzucił:
— Kaptur... i schowaj nóż. Idź bez pośpiechu. Milcz.
I ruszył do drzwi.
Rozdział trzeci,
w którym wymyślam zdumiewającą zupę, ale nikt nie ma
ochoty jej spróbować
Jens szedł przodem, ja za nim z nożem schowanym w rękawie. Nie wie-
rzyłem Jensowi i wierzyć nie mogłem. Jeśli zdradzi, zginie pierwszy.
Korytarz był pusty, drzwi prowadzące do kaplicy — zamknięte. Wi-
dząc, że Jens lekko pochylił głowę i złożył ręce w święty słup, w myślach
podziękowałem Zbawicielowi za to, że odwrócił surowy wzrok, za to, że
dal mi szansę.
Jeszcze nigdy nie słyszałem, żeby ktoś uciekł z kościelnego więzienia.
Zdarzało się, że wypuszczali. Albo ułaskawiali najwyższym dekretem, na
przykład jeśli jakiś dowódca wojskowy stawał się nagle niezbędny Mocar-
stwu.
Ale żeby ktoś uciekł, nigdy nie słyszałem!
— Teraz będą trzy posterunki — powiedział nagle Jens. — Pierwszy
przejdziemy łatwo. Tylko się nie odzywaj.
— A drugi i trzeci?
— Trzeci też przejedziemy, jeśli drugi nas przepuści. Myślę, nie prze-
szkadzaj.
Kiedy mnie prowadzili na dół, nie widziałem żadnych wart. Albo war-
townicy dobrze znali moich konwojentów, albo łatwiej zejść na dól niż
wyjść na górę...
— Krok drobniejszy i bardziej równy — przypomniał Jens. — Jak się
zatrzymam, ty również stajesz. Idę — ruszasz za mną.
Pierwsza warta była tak niewidoczna, że po prostu bym ją ominął, od
razu budząc podejrzenia ochrony. W niszy, w ścianie korytarza, przy ma-
łym stoliku bez żadnego światła siedziało trzech zakonników. Przed dwo-
ma pierwszymi leżały kusze z tępymi strzałami, które służyły zazwyczaj
do ogłuszania.
Przed trzecim leżała kartka papieru i samopiszące pióro. Wyglądało to
jeszcze bardziej przerażająco niż broń.
— Pokój wam, bracia — powiedział Jens, przystając.
Strażnicy zabrali ręce z kusz.
— I tobie pokój, Duńczyku — powiedział kpiąco zakonnik z piórem,
jakby już samo pochodzenie Jensa było powodem do żartów. — Co sły-
chać? Twoi siedzą spokojnie? Nie zamyślają ucieczki?
Teraz uśmiechnęli się wszyscy trzej.
— Zamyślają, każdego dnia — odpowiedział Jens powściągliwie. —
Kto jest dzisiaj w kuchni?
Wartownik skrzywił się niezadowolony:
— Pierre... możesz się nie śpieszyć.
— Uchowaj nas święty Sebastianie przed kolką żołądkową! — powie-
dział Jens.
Wartownicy zarżeli.
— Masz dzisiaj swój dzień, Jens — powiedział jeden z nich, zapisując
coś na kartce. — Przechodź...
Jens ruszył, ja też. Gdy oddaliliśmy się od posterunku na odległość
pięćdziesięciu kroków, zapytałem cicho:
— Za kogo oni mnie wzięli? Dlaczego o nic nie pytali?
— Za więzieniem są cele dla zakonników, którzy zgrzeszyli — powie-
dział spokojnie Jens. — Zostali ukarani ślubem milczenia i odosobnienia...
Ale nie tak surowo jak moi podopieczni. Mogę brać któregoś z nich do
pomocy, gdy idę po jedzenie. Zawsze biorę, nawet jeśli mogę unieść ko-
szyk sam. To dla nich radość.
— Rozumiem. A drugi posterunek?
Jens przystanął. Odwrócił się, skinął głową.
— O to właśnie chodzi. Poza drugi posterunek nie mogą wychodzić.
— Ilu tam jest ludzi?
— Pięciu. Nie pozwolę ci zabijać świętych braci!
— W takim razie wymyśl, jak obejść się bez przelewu krwi!
Myślał. Naprawdę myślał. Żebym jeszcze wiedział, o czym...
— Ilmarze złodzieju, znasz galijski?
— Tak.
— Dobrze?
— Nikt się nie skarżył.
— Chodźmy.
Szliśmy jakiś czas korytarzem, w końcu zatrzymaliśmy się przy od-
chodzącym w bok przejściu.
— Muszę zobaczyć, kto jest na drugim posterunku — powiedział Jens.
— Czy nie ma tam ludzi znających Pierre'a.
Pokręciłem głową.
— Nie, Jens. Zrozumiałem twój plan, ale nie puszczę cię samego. Za-
ryzykujemy.
— W takim razie chodźmy do kuchni — odparł Jens.
Już na korytarzu poczułem zapach przygotowywanego jedzenia. Nie
spodobał mi się.
Jens zastukał do drzwi i wszedł do kuchni. Ja za nim. Było tam jasno,
nieznośnie jasno od kilku gazowych lamp. Na środku pomieszczenia stała
porządna kuchnia, też gazowa, na niej bulgotało coś w rondlach. Przy
stole, z wielkim stalowym nożem w ręku, stał ów Pierre — potężny drab
0 niewinnej, pulchnej twarzy niemowlaka. Miał biały fartuch na habicie
1 brudną, białą czapę zsuniętą zawadiacko na czoło. Przypominałem go
jedynie wzrostem.
— O! Jens! — wykrzyknął radośnie Pierre. Albo był przygłuchy, albo
lubił wrzeszczeć. — Za wcześnie, Jens! Polewka jeszcze nie gotowa!
— My nie po zupę, bracie — powiedział przepraszającym tonem Jens.
Popatrzył na mnie i zapytał: — Zapamiętałeś głos?
Skinąłem głową.
Jens zamachnął się i mocno stuknął Pierre'a w głowę.
— O la, la — markotnie powiedział kucharz i runął na podłogę. Zdu-
miony potrząsnąłem głową, jakbym to ja oberwał. Jeszcze nigdy nie wi-
działem, żeby zwalony silnym ciosem człowiek zdążył powiedzieć coś
zrozumiałego. To tylko w przedstawieniach bohaterowie zdążą pomo-
dlić się do Zbawiciela, przekląć wroga i jeszcze dorzucą coś pouczające-
go. A w rzeczywistości — figa z makiem! Najwyżej urywek przekleństwa
wyskoczy wraz z utratą świadomości...
— Mocny. — Jens też był zdumiony. — O la, la, mocny...
Nie potrzebowałem żadnych wyjaśnień. We dwóch szybko ściągnęli-
śmy z Pierre'a habit, fartuch i czapkę. Zgasiliśmy ogień na kuchni — jesz-
cze sam zgaśnie i Galijczyk otruje się gazem. Związaliśmy Pierre'owi ręce
i nogi.
— Ust nie będziemy zatykać — zdecydował Jens. — Nawet gdyby
wrzeszczał, to i tak nikt nie usłyszy. A on wiecznie mówi przez nos, ciężko
oddycha, jeszcze by się udusił od knebla.
Skończyłem się przebierać i zapytałem:
— Podobny?
Jens popatrzył na mnie z powątpiewaniem i pokręcił głową.
— Nie. Jedynie dla tego, kto widział Pierre'a raz w życiu, w dodatku
po ciemku i z daleka.
Zsunąłem czapkę na tył głowy. Wziąłem nóż kucharski, przyciąłem
przy czole zbyt długi kosmyk, żeby włosy choć odrobinę przypominały
krótką zakonną fryzurę.
— Za wcześnie, Jens! — spróbowałem naśladować głos Pierre'a.
Strażnik przygryzł wargi i wzruszył ramionami.
— Głos jakby podobny... Nie wiem. Pierre'a przeniesiono do nas nie-
dawno, za karę. Może nie poznają.
— Wszystko w rękach Siostry i Zbawiciela. Wiesz co? Daj no jeszcze...
Zdjąłem z kuchni rondel i powąchałem. Nieprzyjemna zupka, ale nie
taka znowu straszna.
— Gdzie są pomyje? — zapytałem, odlewając z rondelka zupę do mie-
dzianego kotła z kapustą.
— Tutaj...
— Lej do pełna.
Jens skrzywił się z obrzydzeniem, podniósł ciężkie dębowe wiader-
ko i szczodrze chlusnął do rondla. Wyszło doskonale! Od samego widoku
tej zupki — z obierkami kartofli, łuską z cebuli, jakimiś okropnymi skraw-
kami mięsa i żył oraz podejrzanie wyglądającym „czymś" — zbierało się
na wymioty.
— Boże, on rzeczywiście parę razy podawał coś takiego... — wyszep-
tał Jens.
— Pójdziesz przodem — poleciłem. — Złorzecz i pomstuj, ile wlezie.
— Jasne.
Gdy tylko wyszliśmy na korytarz, Jens podniósł głos:
— To ma być jedzenie? To ma być zupa? Świnie nie zjadłyby takich
pomyj!
— O la, la! — wrzasnąłem. Pożegnalny okrzyk Pierre'a utkwił mi
w pamięci. — To zupa! To galijska zupa cebulowa! Smaczna!
— Smaczna?! Sam ją sobie jedz! Zjedz przy mnie talerz tej zupy! —
ryczał Jens. — Nawet więźniów nie wolno karmić takimi pomyjami. A ty
ugotowałeś to dla nas! Dla swoich braci! Nikt nie będzie tego jadł!
— To można jeść! — broniłem się zawzięcie. Albo wszedłem w rolę,
albo poczułem zapał, w każdym razie naprawdę zapragnąłem przekonać
Jensa. — Gorąca zupa! W Galii wszyscy jedzą taką zupę!
— Nikt by tego nie zjadł! To pomyje! — Jens potrząsnął rondlem, gorą-
cy płyn wychlusnąl się na podłogę. — Niech tylko brat Luigi to zobaczy!
Wiodąc ten gorący spór, doszliśmy do drugiego posterunku. To rów-
nież była nisza w ścianie korytarza, ale duża i jasno oświetlona dwiema
lampami karbidowymi. Pięciu zakonników obserwowało nasz pochód bez
słowa.
— Popatrzcie, co ugotował ten zbój! — wykrzyknął Jens wściekle,
stawiając rondel na stole przed wartownikami.
— Uchowaj nas, Siostro... — wyszeptał jeden, składając ręce w łód-
kę. — Co za koszmar...
Któryś, chyba najbardziej zainteresowany, pochylił się nad rondlem.
Niemal jednocześnie Jens podniósł naczynie, podsuwając je zakonnikowi
pod nos. Nie wiem, co on tam wypatrzył, ale pozieleniał na twarzy, chwy-
cił ręką za usta i rzucił się do malutkich drzwi w głębi niszy.
— Chcę, żeby brat Luigi to zobaczył! — krzyczał Jens. — Niech Pier-
re sam zje swoje pomyje!
Uświadamiając sobie, że niepotrzebnie zwrócił na mnie uwagę zakon-
ników, którzy już zaczęli podnosić głowy, krzyknął:
— W tym pływają robaki! Wielkie robaki! I my mielibyśmy to jeść!
Widocznie dobrze karmiono w Urbisie świętych braci — wiadomość
o robakach okazała się dla nich zbyt wstrząsająca. Z wykrzywionymi twa-
rzami odsunęli się od Jensa, nadal potrząsającego rondlem i starannie za-
słaniającego mnie plecami. Ech, spróbowaliby katorżniczej lury...
— Sam wszystko wyjaśnię bratu Luigiemu! — krzyknąłem i szybko
poszedłem przodem. — Sam, o la, la! Brat zrozumie!
— O nie, pójdziemy razem! — ryknął Jens i rzucił się za mną. Zszoko-
wani zakonnicy nie próbowali nam przeszkodzić. Jedyne, co ich teraz intere-
sowało, to kiedy zwolni się toaleta, z której dobiegały zrozumiałe odgłosy.
Gdy oddaliliśmy się od posterunku, Jens powiedział ochryple:
— Rondel cię uratował... Ten brat, który dostał torsji, doskonale zna
Pierre'a. Wiecznie wypraszał u niego dokładkę...
Milczałem, oddychając głęboko. Przeszliśmy jeszcze kilka kroków, gdy
z tyłu rozległ się tupot nóg i okrzyk:
— Stójcie, bracia! Jens, Pierre! Stójcie!
Doganiał nas jeden z zakonników. Ale tylko jeden...
— Co się stało? — zapytał Jens, odwracając się.
— Przecież musicie się podpisać! — Zakonnik pomachał kartką. —
Tutaj...
Jens postawił rondelek na podłodze, wziął kartkę, odwrócił zakonnika
plecami, który pochylił się pokornie, opierając się rękami o ścianę, i na-
skrobał podpis. Palcem pokazał mi, gdzie mam się podpisać. Obejrzałem
uważnie podpis Pierre'a — nic szczególnego, haczyk z zawijasem — i sko-
piowałem go.
— Żeby cię, Pierre, do jamy wsadzili! — powiedział ze złością zakon-
nik, odwracając się i nawet nie popatrzył na moją twarz. — Truciciel...
Trzeci, największy posterunek mieścił się przy wyjściu z podziemi.
Były tu nawet zakratowane okna. Dyżurowali nie tylko zakonnicy, ale
i strażnicy z kościelnej gwardii — z kulomiotami, mieczami i inną śmier-
cionośną bronią.
I jak na każdym posterunku z dwiema władzami panował tu burdel.
Do tego czasu ja pozbyłem się kucharskiego stroju, a Jens rondla z bre-
ją. Jakby nigdy nic podeszliśmy do zakonnika z księgą zapisów i podpisa-
liśmy się, że wychodzimy z podziemnej części Urbisu.
Nie mogłem się powstrzymać, choć i tak nikt na nas nie patrzył, posta-
wiłem swój prawdziwy podpis. Zakonnik skinął głową i odwrócił się do
przyjaciół z pasją rżnących z gwardzistami w krowę, grę hazardową nie-
zbyt dobrze widzianą przez Kościół.
Przy drzwiach minęliśmy dwóch kuszników, również bacznie patrzą-
cych na bawiących się towarzyszy, i wyszliśmy na ulicę. Na zewnątrz.
Zatrzymałem się, gdy zrozumiałem, że ucieczka się udała albo prawie się
udała. Przy wyjściu z Urbisu nie pytają o przepustki.
Słońce już prawie zaszło. Młodzi nowicjusze z pochodniami szli po
chodniku, zapalając gazowe latarnie. Prawie wszyscy byli tu zakonnikami,
ale trafiali się też ludzie świeccy — może pracowali w Urbisie na jakieś
kościelne potrzeby albo przyszli do spowiedzi, na służbę, po radę czy po-
moc. W końcu były tu nie tylko kancelarie i podziemne więzienia, ale rów-
nież lecznice kościelne, największy na świecie Sobór Świętego Judasza
Iskarioty oraz miejscowa opera słynna na całym świecie, wystawiająca wy-
łącznie biblijne widowiska.
Ale nadal byłem w pułapce. Otwartej na oścież, ale jednak pułapce.
Wystarczy, żeby zakonnicy znaleźli związanego Pierre' a albo syna Jensa
— i po wszystkim. W ciągu dziesięciu minut wszystkie wyjścia zostaną
zamknięte kordonami.
— Dziękuję ci, Jens — powiedziałem. — Gdzie mam teraz iść?
— Stąd jest pięć minut do Bramy Świętego Patryka — Jens kiwnął
głową. — Idziemy.
— Zdecydowałeś się? Uciekasz?
— Uciekam — skinął głową Jens.
Szliśmy ulicą, lekkimi ukłonami pozdrawiając świętych braci, a ludzi
świeckich błogosławiąc świętym słupem zgodnie z obyczajem pastorów.
Jens powiedział niegłośno:
— Sam nie wierzę, że nam się udało.
— Myślałeś, że nas schwytają?
— Byłem pewien.
— Często wychodzisz z podziemi, Jens?
Odpowiedział nie od razu.
— Nie.
— Nie wolno?
— Sam się nie wyrywam...
Przed nami było już widać otwartą na oścież bramę, przed którą stali
strażnicy i zakonnicy. A za bramą — niby taka sama ulica, a jednak już
Rzym.
— Dokąd chcesz się udać, Jens? — zapytałem.
— Nie wiem.
— Wrócisz do Danii, do ojczyzny?
— Nic tam po mnie.
Im bliżej bramy, tym Jensowi było trudniej. Cóż. Ja przez całe życie
byłem wolnym ptakiem. Zdarzało mi się siedzieć w więzieniach, ale jeśli
trafiłem do celi, jakoś to znosiłem, a kiedy uciekłem — znów byłem w
swoim żywiole. A Jens, zamknięty razem ze swoimi więźniami, nie przy-
wykł do wolności.
— Pomogłeś mi — powiedziałem szybko. Jeszcze by tego brakowało,
żeby nerwowość Jensa przyciągnęła uwagę strażników. — Teraz znowu
mam dług. Pomogę ci się ukryć na wolności.
— Przed piekłem też mnie ukryjesz? — wargi Jensa drgnęły w po-
gardliwym uśmiechu, ale wziął się w garść, szedł teraz pewniejszym kro-
kiem.
— Wszyscy tam trafimy. Jednak na razie żyjesz. I twojemu synowi nie
stanie się krzywda. Po co martwić się przed czasem?
Minęliśmy bramę. Nikt nawet na nas nie spojrzał, jeszcze nie ogłoszo-
no alarmu.
— Po co się martwić... — powtórzył w zadumie Jens. — Nie o to
chodzi. Mnie wszystko jedno, ale ciebie, złodzieja, na wolność wypuści-
łem. Czy warto, byśmy ryzykowali... ja i mój syn...
Och, ci moraliści! Najpierw strzegą swojego wizerunku jak źrenicy
oka. Potem, gdy robi się ciężko, gdy widzą, że to nie przelewki, że chodzi
0 ich skórę albo o życie tego, kto jest im drogi, zapominają o całej moral-
ności. Jak tylko niebezpieczeństwo mija — znowu to samo... A czy cza-
sem nie zgrzeszyłem... A jak mam się ukorzyć... Dlaczego to tak jest, że
człowiek, który w życiu nie wyróżnia się szczególną pobożnością, w chwi-
li zagrożenia zdobywa się na takie rzeczy, że aż dziw bierze? Znałem pew-
nego złodzieja, bydlaka pod każdym względem. Kobietę mógł obrazić bez
żadnego problemu, sierocie ostatnią koszulę ukraść, nawet brata-złodzieja
oszukać — a to już ostateczność. Ale któregoś dnia, gdy w pijackiej bójce
zapalczywe katalońskie chłopaki chwyciły za noże i trysnęła krew, sko-
czył pomiędzy walczących, chcąc ich rozdzielić, i tam już został. Wszyst-
kich to otrzeźwiło — i rozeszliśmy się w pokoju... A mogliśmy tam paść,
1 ja też bym tam leżał, wszystko do tego zmierzało.
Czymże jest ludzka dusza? Jeśli można całe życie przeżyć, przestrze-
gając przykazań Kościoła i praw Mocarstwa, a w trudnej chwili okazać się
tchórzem i człowiekiem małodusznym? Albo przeciwnie: żyć jak bydlę,
a w jednej chwili zdobyć się na szlachetny czyn?
Może do duszy przywiera wszystko, czego człowieka uczą, do czego
starają się nakłonić? I tę skorupę, czasem stworzoną z błota, a czasem
z różanych płatków, bierzemy za duszę? A dusza... ta prawdziwa... śpi
sobie cichutko pod skorupą, dopóki życie nie potrząśnie nią tak, że odpada
wierzchnia warstwa.
Ale co to oznacza? Że jaki się urodziłem, taki umrę? Że nic nie zależy
ode mnie, nic nie zależy od świata? Więc jak na tamtym świecie Zbawiciel
będzie sądził człowieka? Po jego czynach? To przecież tylko połączenie
kory błota i mirtu. Po jego duszy? Przecież ona pozostaje niezmienna...
Czy byłoby sprawiedliwe, żeby zbój, którego dusza tak naprawdę jest
czysta i dobra, uniknął piekła, a człowiek ze zgniłą duszyczką, który ze
strachu i przewrotności nigdy nie uczynił nic złego, trafił na wieczne lo-
dowce?
— Nie wiem, Jens — powiedziałem. — Nie wiem i odpowiedzieć ci
nie potrafię. Może niesłusznie sprzeciwiłeś się Kościołowi... Może niepo-
trzebnie bałeś się o siebie i syna... Nie trzeba było mi pomagać, niechbym
zgnił w tej jamie razem z twoim chłopakiem. A może swoim czynem wła-
śnie uniknąłeś zła? Jedno ci powiem: nie jestem zbójem, który zarzyna
niewinnych ludzi. Nie jestem świętym, ale też nie mordercą.
Popatrzył na mnie, a w jego oczach nie było już martwej pustki, lecz
ból. Lepszy ból niż pustka.
— Gdybym ja wiedział... — westchnął.
— Nikt tego nie wie. Ale bez woli Zbawiciela i Siostry nic się na ziemi
nie dzieje.
— Na ziemi, a my byliśmy pod ziemią.
Zrobiłem jeszcze kilka kroków, nim zrozumiałem, że on żartował. I na-
wet się stropiłem: co robić?
— No... ale przecież wyszliśmy. Gdyby Zbawiciel chciał usunąć nas
ze swoich oczu, pochwyciliby nas przy bramie.
— Powinieneś wykładać scholastykę, Ilmarze...
— Po co ją wykładać? Samo życie jej uczy.
Szliśmy wąskimi, krzywymi chodnikami, jak gdyby rozrastający się
ciągle Urbis odpychał Rzym, stłaczał domy i ulice. Czasem przejechała
jakaś kareta, powoli i niezgrabnie, ale przeważnie ludzie szli pieszo. Nadal
nikt nas nie gonił.
— Jens, znam tu takie jedno miejsce... — zacząłem. — Musimy się
przebrać. W świeckie ubranie.
— Chodźmy... — zgodził się. Wśród ludzi, na otwartej przestrzeni,
czuł się coraz gorzej.
— Ale ja tam nie pójdę. Znają mnie, rozumiesz? Zrozumieją, że Ilmar
Przebiegły uciekł z Urbisu.
— Myślisz, że ktoś wie, że Kościół się pochwycił? — zdziwił się Jens.
— To tajemnica. Wie o tym z dziesięciu, może dwudziestu ludzi. Nie zdzi-
wiłbym się, gdyby nie powiadomili Władcy.
— Tym bardziej nie mogę tam pójść. Wydadzą mnie od razu. A ty
jesteś bezpieczny. Kogo obchodzi, po co zakonnikowi świeckie ubranie.
Pewnie pomyślą, że jesteś złodziejem, który udaje zakonnika, a nie jakimś
świętym bratem.
— Bo tak właśnie jest — przyznał Jens.
Rzym znałem słabo, ale już godzinę później wyszliśmy na plac Jede-
nastu Ukorzonych. Na środku stała rzeźba — jedenastu rzymskich żołnie-
rzy klęczących bądź leżących twarzą do ziemi, z rękami wyciągniętymi do
tego, którego rzeźbiarz nie ośmielił się przedstawić. Rzeźby były piękne,
dłuta samego Michała Anioła, wykonane na specjalne polecenie Pasierba
Bożego. Z jednej strony — nie należało stawiać na placu posągów aposto-
łów na uciechę gołębiom, ale z drugiej — wtedy Jedenastu Ukorzonych
nie było jeszcze apostołami, lecz przeklętymi wiarołomnymi. No i stanęli
na placu rzymscy żołnierze; już pada na nich światło niewidocznej łaski,
ale jeszcze nie stoją ramię przy ramieniu ze Zbawicielem.
— To ten dom — pokazałem Jensowi. — Na parterze jest sklep dla
aktorów: różne kostiumy, mazidła do charakteryzacji...
— Skąd weźmiemy pieniądze? — uśmiechnął się gorzko Jens.
— Zamiast pieniędzy powiesz wszystko jedno komu, czy sprzedawcy
czy właścicielowi: „Przysyła mnie staruszek Baltazar. Prosił, żebym ode-
brał obstalunek na dwie osoby, który robił w zeszłym tygodniu".
Jens patrzył na mnie, nic nie rozumiejąc.
— Właściciel jest byłym złodziejem — wyjaśniłem. — Płacą mu, i to
sporo, za to, że wszystkich, którzy przychodzą do niego z tymi słowami,
wyposaża w stroje, kosmetyki do charakteryzacji i odrobinę pieniędzy. We
wszystkich dużych miastach są takie sklepiki.
Odniosłem wrażenie, że były — co tu ukrywać, rzeczywiście były —
zakonnik dostanie apopleksji. Czy on myślał, że brać złodziejska to samot-
nicy, którzy nie mają wspólnego skarbu, praw i zebrań?
— Zapytają cię tylko o jedno: jaki to obstalunek? — ciągnąłem. - Od-
powiesz... jak myślisz, za kogo powinniśmy się przebrać?
Jens niepewnie wzruszył ramionami. Nieźle się z nim umorduję, jeśli
przyjdzie nam długo podróżować!
— Powiesz... — zawahałem się. — Powiesz, że to stroje dla kupca
i jego subiekta.
— Teraz naprawdę będę twoim sługą — wymamrotał.
— Mylisz się. Za sługę przebiorę się ja. Kupiec może w drodze być
nadęty i milczeć zarozumiale. A sługa będzie się musiał krzątać i uwijać.
Idź, Jens.
Nadal zwlekał.
— Jeśli nas złapią — powiedziałem z naciskiem — będą torturować.
Przynajmniej mnie. A wtedy, sam rozumiesz, wszystko wyjdzie na jaw.
I okaże się, że wcale nie uratowałeś swojego syna, nie uratowałeś się sam
i jeszcze mnie pogrzebałeś. I po co było wydostawać się z podziemi i walić
po głowie biednego Pierre'a?
— O, jemu akurat warto było przylać za jego gotowanie... — mruknął
Jens. I ruszył do sklepu pewnym krokiem.
Westchnąłem i podszedłem do ławki. Jeśli wszystko pójdzie gładko, za
godzinę będziemy się trząść w dyliżansie, oddalając się od Rzymu. A jeśli
nie...
Wsunąłem rękę pod habit do kieszeni spodni, dotknąłem ostrza noża.
Kiepski nóż.
Ale zdołam się zabić. Lepsze piekło niż kamienna jama.
Droga z Rzymu do Lyonu to bez mała tysiąc kilometrów. Ale to dobra
droga, nie ma jeszcze stu lat. Kamienne płyty ułożone są równo, na styk.
Droga jest szeroka, dwa duże dyliżanse mogą się wyminąć, a gdzieniegdzie,
obok większych siół i miasteczek, zamiast płyt położono nowomodny asfalt.
Co stałoby się z Mocarstwem bez dobrych dróg?
Zapewne rozpadłoby się na prowincje. Przecież nawet teraz droga z Rzy-
mu do Lyonu w dobrym dyliżansie, z ósemką koni wymienianych na każ-
dej stacji, zajmuje co najmniej półtora dnia. A gdyby chcieć pokonać tę
odległość wierzchem?
Pieniędzy mieliśmy niewiele. Trzy stalowe marki, które Jens trzymał
w swojej skrytce, i dziesięć marek, które na dwie osoby dał właściciel skle-
pu dla aktorów. I te dwanaście marek lekką ręką oddałem za bilety trzeciej
klasy w najlepszym dyliżansie jadącym do Lyonu.
Ku mojej radości w trzeciej klasie nie jechał nikt prócz nas. Cały dach
dyliżansu, ogrodzony drewnianym płotkiem, z ławkami na dwanas'cie osób,
był pusty. Ponieważ w nocy zaczęło mżyć, zamknięto włazy wychodzące
na dach. Siedzieliśmy w całkowitym odosobnieniu. Przez łoskot kół nawet
woźnica i jego pomocnik nie mogli usłyszeć, o czym rozmawialiśmy.
A obaj rwaliśmy się do rozmowy. Zawinięci w płaszcze — ja w zwy-
kły, Jens w bogatszy, choć nieco znoszony — siedzieliśmy obok siebie
niczym starzy przyjaciele. I ja opowiadałem swojemu byłemu dozorcy o
wszystkim. O katordze, o tym, jak się dowiedziałem, że Mark zna Sło-
wo, a na tym Słowie ma kindżał niezbędny do ucieczki. O tym, jak ucieka-
liśmy ze Smutnych Wysp... i jak Markus zostawił mnie potem, korzystając
z tego, że zdrętwiały mi nogi, i jak dopiero później zrozumiałem, że moim
towarzyszem był książę Domu.
Jens słuchał z uwagą, czasem o coś pytał, żeby się dokładniej dowie-
dzieć. Pewnie rozmowa pomagała mu oderwać się od niewesołych myśli.
Gdy skończyłem opowieść o zasadzce czekającej na nas w Neapolu,
o tym, jak Markus wziął na Słowo całą broń, jaka była wokół..., a przy
okazji jeszcze koło od dyliżansu i inne drobiazgi, Jens odruchowo złożył
ręce w święty słup.
— I wtedy zdecydowałem — mówiłem — że pomaganie Markusowi
to mój obowiązek. On jest Zbawicielem, który przyszedł do nas ponownie.
Nowym Zbawicielem.
— Dlaczego więc Kościół chce go pojmać? — zapytał Jens. — A może
chcesz powiedzieć, że Pasierb Boży czyni to w imię własnych korzyści?
Szybko chwyta...
— Nie, Jens. Oni chyba myślą, że Markus to samozwaniec. Albo jesz-
cze gorzej — Kusiciel.
— Uchowaj nas, Panie — szepnął Jens. — Jeśli naprawdę tak jest...
A ty, co ty o tym myślisz?
— Nie wiem. Teraz już w ogóle nic nie wiem.
— A co postanowiłeś?
— Znaleźć Markusa. Być obok niego. Zrozumieć i spróbować go po-
wstrzymać, jeśli rzeczywiście...
Nie dokończyłem.
— Naprawdę jesteś człowiekiem wierzącym — powiedział z pewnym
zdumieniem Jens. — Nie zwykłym złodziejem...
— Jestem złodziejem. I mam krew na rękach. Ale wierzę i nie chcę,
żeby Kusiciel przyszedł na świat z moją pomocą.
— Jak zrozumiesz, kim on jest? — zapytał Jens. — W przeszłości in-
terpretatorzy uważali, że imię Kusiciela powinno zawierać liczbę bestii —
sześćset sześćdziesiąt sześć. Ale to się nie sprawdziło. No i trzeba pamię-
tać, że czyny Kusiciela miałyby sprawiać wrażenie słusznych i godnych.
Tylko się jeszcze bardziej zapłaczesz, Ilmarze!
— Być może... — przyznałem ze znużeniem.
— A gdzie planujesz szukać Markusa?
Uśmiechnąłem się. Jens zapytał:
— Nie ufasz mi?
— Oczywiście, że nie. Może cała nasza ucieczka była z góry ukarto-
wana, a ty tak naprawdę jesteś zręcznym agentem Kościoła, świętym pala-
dynem, którego przydzielono mi jako towarzysza?
Jens pokiwał głową:
— Widzisz, Ilmarze? Nawet mnie, prostego człowieka, nie możesz roz-
gryźć. Kim jestem, czy niosę dobro czy zło. A chcesz rozeznać się w Mar-
kusie, który albo jest naszym mesjaszem, albo zażartym wrogiem. Jak so-
bie poradzisz?
Milczałem.
— Lepiej dla ciebie, żebyś pozostał w jamie — powiedział nagle Jens.
— Słowo daję, byłoby ci lżej.
— Możesz wrócić i sam do niej wejść — odgryzłem się. — Czeka na
ciebie.
Mnich zamilkł i pochylił się, otulając płaszczem. Pod kapturem nie
widać było twarzy i nie wiedziałem, o czym on teraz myśli.
— Bez ciebie będzie mi łatwiej — dodałem twardo. — Nie będę się
musiał wzdrygać przez sen. Ale ja cię nie przeganiam... W końcu mi po-
mogłeś. Jak zostaniesz sam, złapią cię od razu. Czy ty w ogóle możesz
pojechać do domu? Masz krewnych, przyjaciół?
— Miałem. Teraz już pewnie nie mam.
Zamilkł na dłużej. Dyliżans jechał szybko, tylko od czasu do czasu
rozlegał się trzask mokrego bicza. Światło lampy karbidowej skakało po
drodze, rozświetlając krople deszczu.
— Miałeś wtedy rację, złodzieju — odezwał się nagle Jens. — Matka
mojego syna była dziwką. Zwykłą dziwką. I wcale nie mieszka w klaszto-
rze.. • tylko gdzieś tam, na ulicy, jak wcześniej. Gdyby chłopiec nie byl tak
do mnie podobny, nie poręczyłbym, że to mój syn.
Więc to tak... Nie wiedziałem, co odpowiedzieć.
— Podrzuciła chłopca pod drzwi drukarni — ciągnął Jens. — Praco-
wałem w drukarni imienia Jonasza, składałem teksty. Bardzo odpowiedzial-
na praca, Ilmarze. Wystarczy postawić jedną literkę w niewłaściwym miej-
scu i święte teksty ulegną wypaczeniu... W pracownikach drukarni nie
było prawdziwej pokory. Czasem chodziliśmy z przyjaciółmi do miasta...
i grzeszyliśmy. Wielu tak robiło. Ale tylko ja jeden miałem pecha.
Zamyślił się, powiedział:
— A może szczęście? Mój ród nie zostanie przerwany... jeśli w po-
słuszeństwie mój syn pójdzie we mnie. A ta kobieta... podrzuciła niemowlę
i zostawiła kartkę, czyje to dziecko. To wielki grzech, przecież gdy tylko zwró-
ciłem się ku wierze, złożyłem śluby bezżeństwa i byłem pewien swoich sił.
Długo zajmowano się moją sprawą, a potem postanowiono, że będę odby-
wał karę, pracując w podziemnym więzieniu. Prawie jak więzień... Nawet
pozwolili mi widywać się z synem. A potem zgodzili się, żeby został nowi-
cjuszem i pomagał mi. Nie można powiedzieć, że to kara okrutna, prawda?
— Tak, zapewne... — wymamrotałem.
— Kara była sprawiedliwa i nie skarżyłem się nigdy — powiedział
twardo Jens. — Ale gdy zrozumiałem, że mój syn na wieki pozostanie
w kamiennej klatce... Złamałem się, Ilmarze. Ty mnie złamałeś. I skazałeś
na męki piekielne.
Może powinienem był zakrzyknąć: „To prawda, jesteś skazany!". Ale
czasem taka prawda jest gorsza od kłamstwa. Dlatego powiedziałem z prze-
konaniem, sam zaczynając w to wierzyć:
— Czy rzeczywiście, Jens? A jeśli to, że pomogłeś mi uciec, było wolą
Pana?
— Nic nie dzieje się bez jego woli — powiedział cicho Jens. — Ale to
my dokonujemy wyboru. I nasz wybór może być niesłuszny. Mam ci wyja-
śniać, czym jest pobłażanie?
— Nie musisz. Ale co jest teraz najważniejsze? Znaleźć Markusa i zro-
zumieć, kim on jest — Zbawicielem czy Kusicielem. Jeśli pierwszym —
pomóc. Jeśli drugim — powstrzymać. Czy nie po to trafiłem do więzienia,
by to zrozumieć? Czy nie w tym celu wyprowadziłeś mnie i teraz jesteś ze
mną?
Jens zamyślił się.
— Być może masz rację. Jeśli tylko ty, Ilmarze, nie stałeś' się wiernym
sługą Kusiciela.
— Po co wówczas miałbym ciebie brać ze sobą? Wykorzystałbym cię
i porzucił.
Jens wzruszył ramionami.
Nie poszczęściło mi się z towarzyszem. Nie mogę z nim jechać: wcze-
śniej czy później nie wytrzyma presji wątpliwości, zwiąże mnie we śnie
albo walnie pałką w łeb i zawlecze z powrotem do Urbisu.
Ale tak po prostu porzucić — szkoda człowieka...
— Jak znajdziesz Markusa? — zapytał znowu Jens. Jego napór wzbu-
dził moją czujność: może rzeczywiście cała ucieczka była ukartowana,
a Jens jest zręcznym agentem Kościoła? Może jego syn to zdolny kome-
diant? Chociaż trudno uwierzyć, że dziecko umiałoby tak naturalnie grać,
tak spaść w dół, do celi...
— Jest pewien człowiek — wyjawiłem niechętnie część prawdy. —
Mądry człowiek. Już raz pomógł mi znaleźć Markusa. Mam nadzieję, że
teraz pomoże znowu.
— Długo będziemy szukać tego człowieka?
— Nie. Jutro przed nocą będziemy w Lyonie, tam przenocujemy...
Zdobędę pieniądze.
Jens złożył ręce i westchnął z goryczą, szepcząc modlitwę i dając mi
do zrozumienia, że wie, w jaki sposób chcę zdobyć pieniądze.
— A pojutrze już będziemy u mądrego człowieka — zakończyłem. —
Jeśli on jeszcze żyje.
— Taka długa droga... — powiedział w zadumie Jens. — Już teraz
jestem poobijany.
— Daj spokój, Jens. To dobra droga. Trochę pada, ale co zrobić. Posta-
raj się zasnąć, rankiem wszystko wygląda inaczej.
Miałem rację — rano wszystko wyglądało inaczej.
Po pierwsze — deszcz ustał. Niebo pojaśniało, zrobiło się krystalicz-
nie przejrzyste, ostatkiem sił próbując uciec przed jesiennymi chmurami.
Nawet trochę się ociepliło. Po drugie — dołączyli do nas pasażerowie z
okolicznych wiosek i miasteczek. Jedni mieli do przejechania dziesięć ki-
lometrów, inni sto. W południe miałem już pieniądze, uczciwie wygrane w
karty od jakiegoś drobnego urzędnika i bogatego chłopa. Nawet nie oszu-
kiwałem. W końcu bura to nasza złodziejska gra. Tyle godzin człowiek w
nią grał, i w czasie odsiadki w więzieniu, i zabijając czas w tajnych kry-
jówkach.
Gdy tylko przegrani wysiedli — posępnie, bez pożegnania, jakby mo-
gli winić kogoś prócz siebie — rzuciłem karty, zostawiając grę czterem
chłopakom jadącym do Milanu, do cechu rzemieślników. Sam poszedłem
na przód dyliżansu, klepnąłem pomocnika woźnicy, wsunąłem mu parę
marek i kupiłem jedzenie. Oczywiście, droższe niż w przydrożnym zajeź-
dzie i wolałbym raczej coś ciepłego, ale wyboru nie było. Woźnica ze zdu-
mieniem zerknął na pasażera trzeciej kłasy, który nieoczekiwanie wy-
kosztował się na jedzenie, a nawet wziął butelkę wina całkiem niezłego
rocznika.
Obaj z Jensem rzuciliśmy się na szynkę, ser i pomidory, wytrawne czer-
wone wino i niemal świeży chleb. Świat od razu wydał mi się weselszy.
Gdy zaspokoiliśmy głód, kupiłem jeszcze dwie butelki wina. Jedną szczo-
drze dałem przyszłym rzemieślnikom, a drugą piliśmy z Jensem, teraz już
bez pośpiechu, delektując się.
— Wiesz, Ilmar — rzucił cicho Jens — co jest najsłabszym punktem
twojego planu?
— Znalezienie... chłopca.
Rozmawialiśmy półgłosem, nikt nie mógł nas usłyszeć, ale na wszelki
wypadek wolałem nie wymieniać imion. Jens chyba to zrozumiał.
— Załóżmy, że go znajdziemy...
Zauważyłem, że powiedział „my". Już nieźle.
— Jak będzie trzeba, to znajdę. Nie pierwszy raz.
— Jak rozpoznasz, kim on jest?
— Jeszcze nie wiem.
— To najważniejsze... myślałem o tym przez całą noc.
Zerknąłem na niego. Miał oczy czerwone z niewyspania. Może rze-
czywiście myślał?...
— I co wymyśliłeś?
— Nie rozwiążesz tego zadania. A ja nie zdołam ci pomóc.
Czekałem bez słowa.
— O tym powinien zdecydować ktoś mądrzejszy od nas — ciągnął
Jens zachęcony moim milczeniem.
— Pasierb Boży?
— Bardzo możliwe! Albo konklawe kardynałów. Może należałoby ze-
brać wszystkich teologów i dać im to zadanie!
— Dobrześ to wymyślił, Jens — wymamrotałem. — Przyprowadzisz
z powrotem zbiegłego Ilmara razem z Markusem i wtedy wybaczą ci wszyst-
kie grzechy!
— Nie! — Jens energicznie pokręcił głową. — Nie. Nie o tym myśla-
łem. Przysięgam!
— Oni tam, w Urbisie, już zdecydowali — powiedziałem, pijąc wino
z glinianego kubeczka. — I nie mają zamiaru zmieniać decyzji. Wyciągną
Słowo od chłopca torturami, jeśli zdołają. A jak nie zdołają, zabiją. I po
kłopocie.
— Pasierb Boży, bez względu na to, co o nim myślisz, jest człowie-
kiem sprawiedliwym! — powiedział z żarem Jens.
— Wierzę. W przeciwnym razie nie wtrąciłby mnie do ciemnicy, tylko
zakopał w ziemi. Ale nawet on nie przeciwstawi się całemu Kościołowi.
I nie tylko on decyduje o takich sprawach.
Jens zamilkł. Albo przyznał mi rację, albo zrozumiał, że prowadzenie
tego sporu nie ma sensu.
— Weźmiemy jeszcze wina? — zaproponowałem.
W tej kwestii byliśmy zgodni.
Zdumiewające, jak wspólne przestępstwo, podróż i wino potrafi zbli-
żyć najróżniejszych ludzi!
Podjeżdżając do Lyonu, ja i Jens siedzieliśmy objęci i oddawaliśmy się
wspomnieniom z dzieciństwa. Okazało się, że dorastaliśmy w podobnych
miasteczkach, mieliśmy podobne problemy i marzenia... Tylko on po-
szedł na duchownego, a ja — na złodzieja. Od czasu do czasu śpiewali-
śmy z zapałem różne piosenki, w czym ochoczo pomagali nam przyszli
czeladnicy.
Opanowałem się dopiero wtedy, gdy zrozumiałem, że pieniądze się
kończą i jak tak dalej pójdzie, nie zostanie nam na nocleg. A w takim stanie
nie ogram nawet dziecka i nie okradnę nawet głuchego gapia.
Zwaliliśmy się do pierwszego hotelu, jaki nam się trafił, brudnego, tanie-
go, z podejrzanymi ludźmi na korytarzach. Jakiś gość zaczął skwapliwie po-
magać Jensowi wspiąć się po stromych schodach, już przymierzając rękę do
jego kieszeni. Stuknąłem go lekko w bok i pokazałem stary złodziejski znak:
„Odejdź, to mój jeleń". Złodziejaszek skrzywił się rozczarowany, ale nie
złamał obyczajów: przekazał mi Jensa i poszedł czekać na innego pijanicę.
A my wtoczyliśmy się do pokoju i upadliśmy na łóżka. Jens jeszcze
próbował zaśpiewać piosenkę o bogobojnej dzieweczce, której nie przyję-
to do klasztoru, a więc swoją miłość do Kościoła hojnie, jak Siostra przy-
kazała, ofiarowywała świętym braciom. Refren był tak wesoły, że nawet
mnie wydał się frywolny. Jens zaryczał kolejną zwrotkę, i ucichł niczym
patefon z pękniętą sprężyną — zasnął.
Rozdział czwarty,
w którym słuchamy słów o miłości, a mówimy o nienawiści
W głębi duszy bałem się, że domek barona Jeana, rezerwowego medy-
ka Domu, powita nas świeżym pogorzeliskiem. Albo zabitymi oknami i
drzwiami, jeśli Straż dowiedziała się, że staruszek pomagał mi w poszuki-
waniu Markusa.
Ale nie, Siostra strzegła starego wolnomyśliciela! Domek zachował
swój przytulny wygląd. Wiatr kołysał firankami w otwartych oknach. Na
brzegu rzeczki zauważyłem wyciągniętą do połowy łódkę, pozostawioną
beztrosko razem z wiosłami.
— Może rzeczywiście mamy szczęście... — wyszeptałem. — Jak
myślisz, Jens?
A on tylko prychnął. Wyglądał na wyczerpanego. Wprawdzie w Urbi-
sie nie stronił od wina, ale wczorajsze pijaństwo wyraźnie nie przeszło bez
śladu.
— Chodź, podejdziemy do okien, posłuchamy — powiedziałem. —
Może w domu jest pułapka?
— Niby dlaczego? — zdumiał się Jens. — Zawsze jesteś taki podejrz-
liwy, Ilmarze?
— Zazwyczaj. Dlatego właśnie dożyłem swojego wieku. Chodźmy.
Pochyleni pobiegliśmy po łuku przez wysoką, sięgającą do pasa trawę.
Przez okna nikt nie wyglądał.
Postaliśmy chwilę za rogiem domu, wstrzymując oddech, i już zupeł-
nie zgarbieni podkradliśmy się do jednego z uchylonych okien. I w tym
momencie usłyszałem starczy głos. Nie był to jednak zgrzytliwy i ostry
głos Jeana Bagdadzkiego, lecz silny i łagodny jednocześnie:
— Nie masz racji, przyjacielu. Miłość to nie perła ukryta na dnie mor-
skim wśród tysięcy pustych muszli. I nie źródełko na pustyni dające życie
malutkiej oazie, które w każdej chwili może zniknąć pod wydmami. Żyje-
my w świecie pełnym miłości! Ale ludzie szukający jej są jak ci, którzy
szukają perły na dnie morza — krztuszą się, gubią niezliczone puste musz-
le, na zawsze giną pod falami. A jeśli już znajdą, uważają się za przykutych
do miłości jak umierający z pragnienia wędrowiec, który natrafił na oazę
i boi się odejść od niej choćby na krok. Wydaje im się, że znaleźli perłę
i mocno ściskają miłość, niczym klejnot, bojąc się, że umrze bez ciepła ich
rąk. Wydaje im się, że znaleźli źródło wśród piasków pustyni i teraz czu-
wają dnie i noce strzegąc go, rozgrzebują wydmy i osłaniają źródełko wła-
snym ciałem przed najlżejszym podmuchem wiatru. Myślą, że wystarczy
odwrócić wzrok — a perła zniknie w cudzej kieszeni, piasek zasypie źró-
dło i znowu będą samotni... A miłość nie lubi zbyt natarczywego spojrze-
nia. Możesz posadzić różę w swoim ogrodzie i stać nad nią, odganiając
gąsienice i osłaniając kwiat od gwałtownej ulewy. Róża zacznie żyć tylko
dla ciebie, ale wystarczy, byś odszedł na krok, a ona umrze!
Zasłuchałem się. A Jean Bagdadzki nie. Usłyszałem znajomy schryp-
nięty śmieszek i złośliwy głos:
— Nie ma co, prawdziwy z ciebie poeta. Ale czy dasz wiarę, że w ze-
szłym roku posadziłem dziesięć róż i gdy przestałem ich doglądać, uschły
w środku lata!
Nieznany rozmówca medyka nie stropił się.
— O, tak. Bez należytej troski perła rozsypie się w pył, kwiat uschnie
i umrze miłość. Na tym właśnie polega różnica — dbasz czy pilnujesz.
Nasz świat jest pełen miłości, a my walczymy o nią, jakby mogło jej nie
starczyć dla wszystkich. A przecież miłość wystarczy tylko znaleźć. Tylko
dostrzec! Znałem kiedyś człowieka, który zdołał to zrobić. Początkowo
uśmiech nie schodził z jego twarzy. Był niczym strażnik zapomnianej ta-
jemnicy, uduchowiony tym, co przeżywał. Każdy, kto znalazł się w jego
pobliżu, czuł się tak, jakby słyszał daleką i piękną melodię. Ale zabrakło
mu wiary w swoją miłość i uśmiech znikł...
Dało się słyszeć nieglośne bulgotanie.
— Dziękuję — rzekł nieznajomy, na moment zmieniając ton. — Nie
wiedziałem, że udało ci się zachować w tej głuszy tak cudowne wino...
— Jak umierający z pragnienia pośrodku pustyni strzeże ostatniego
łyku wody w swoim bukłaku, tak ja strzegłem tego wina — powiedział
Jean Bagdadzki, starannie naśladując ton swojego rozmówcy. — Dla cie-
bie, drogi przyjacielu... — śmiech.
— Widzę, że rzemiosło medyka psuje ludzi — powiedział jego roz-
mówca, tracąc pokaźną część swej poetyczności. — Pozwól, że zapytam:
po co do ciebie przyjechałem? Żebyś ze mnie kpił?
— Antoine — w głosie Jeana pojawił się cień skruchy. — Mówiłem ci to
niejednokrotnie — zajmij się pisarstwem, przelej swoje myśli na papier!
W zwykłym, codziennym życiu twoje słowa budzą skrępowanie. Rozu-
miesz?
— Skrępowanie? — obruszył się ten, którego nazwano Antoine.
— Właśnie tak. Zdarzyło ci się pewnie widzieć, jak naiwnie i górno-
lotnie wygląda szczera modlitwa bezmyślnie przeniesiona na strony mo-
dlitewnika? I odwrotnie — słowa, które powinny być przeznaczone dla jed-
nego odbiorcy, które powinny rozbrzmiewać w duszy, a nie kołysać powie-
trze, budzą zmieszanie. Dlaczego nie wydasz przynajmniej swoich bajek?
— No... gdyby...
— Nie zdecydowałeś się otworzyć duszy. Otworzyć muszli, w której
być może kryje się perła... — powiedział złośliwie Jean. — No bo jakże
to! Słynny awiator zajmuje się pisaniem romantycznych historii! To nie-
słychane!
— Jean...
— Co „Jean"? Przy okazji, opiewane przez ciebie perły bynajmniej nie
cieszą muszli. Perła to choroba; mięczak próbuje osłonić się przed ziarn-
kiem piasku, które dostało się do środka.
— Pisarstwo to również choroba — rzekł cicho Antoine. — Dusza
próbuje osłonić się przed bólem, który dostał się do środka.
Jean zamilkł, a po chwili powiedział zupełnie innym tonem:
— Wybacz, przyjacielu. Wybacz staremu głupcowi. Po prostu smutno
mi, że gdy odejdziemy — co zapewne stanie się już niedługo — wszystkie
twoje historie odejdą razem z nami. Historie o nocnych lotach, oblężonych
miastach, o wojnie w powietrzu i pokoju na ziemi...
— Komu potrzebne te głupie historie... — wyszeptał Antoine tak ci-
cho, że ledwie go usłyszałem.
— Mięczak nie może sądzić, komu potrzebna jest jego perła.
Zamilkli. Usłyszałem cichy brzęk kieliszków. Zerknąłem na Jensa —
patrzył na mnie oszołomiony. Zaiste, dziwne rzeczy przyszło mu usłyszeć.
Skinąłem na niego i zacząłem wycofywać się do drzwi domu. Zakon-
nik bez słowa poszedł za mną.
Przed drzwiami postałem chwilę, nabierając odwagi, i wreszcie zastu-
kałem.
Otworzono nam nie od razu. Wyobraziłem sobie, jak czujny Jean wy-
ciąga swój starodawny kulomiot, jak go ładuje, podkrada się do drzwi,
patrzy przez jakąś niewidoczną szczelinę... i zastyga niepewnie.
— Sam zdecyduj, czy nas wpuścić czy ugościć ołowiem — powie-
działem.
Drzwi otworzyły się.
Stary medyk stał oparty o kulomiot niczym o kulę i patrzył na mnie
zaskoczony. Za jego plecami tkwił stary mężczyzna — pewnie Antoine —
w odróżnieniu od Jeana kompletnie łysy i chyba jeszcze starszy, o zdumie-
wająco prostej, mocnej sylwetce. Potężny ręczny kulomiot trzymał lufą do
dołu, ale pewnie i mocno.
— Własnym oczom nie wierzę — powiedział Jean. — Na stare lata, po
raz pierwszy w życiu, nie wierzę!
— To... — zaczął pytająco Antoine.
— Ilmar Przebiegły, który, jak wczoraj ogłoszono, uciekł z więzienia
Urbisu! — Jean bezradnie rozłożył ręce, omal nie upuszczając kulomiotu.
— Cóż... wejdź. Wejdźcie...
— To brat Jens — przedstawiłem swojego towarzysza. — Strażnik
więzienia Urbisu... były strażnik.
— Ciężkie są grzechy nasze — westchnął Jean. — Świat przewrócił
się do góry nogami. Wchodźcie.
Wino, którym Jean Bagdadzki podejmował swojego przyjaciela, rze-
czywiście było wyśmienite. Wytrawne, ale nie kwaśne, lekko cierpkie
i aromatyczne, mające niezłą moc. Spojrzałem na rocznik, dyskretnie wy-
pisany na etykietce, i tylko pokręciłem głową.
Takie wino można by podać nawet do stołu Władcy.
— I po coście do mnie przyszli, złoczyńcy? — zapytał Jean srogo, ale
coś mi mówiło, że stary medyk jest niezmiernie rad z naszego przybycia. Dla
takich jak on spędzanie starości w ciepłym łóżku jest gorsze od śmierci.
— Po pomoc — odparłem krótko. — Znasz naszą historię, wiesz, dla-
czego Markus uciekł z Wersalu. Widzę, że wierzysz moim słowom... Więc
pomóż!
— Antoine! Czy ty to słyszysz? Najprzebieglejszy i najstraszniejszy
przestępca Mocarstwa zjawił się, by prosić o pomoc praworządnego oby-
watela! Pogwałcił prawa ludzkie i boskie, i jeszcze sprowadził na złą drogę
uczciwego sługę Kościoła!
Antoine milczał. Broń schował do kabury, ale kabury nie zapinał. Jens,
rozglądając się nerwowo, pił wino małymi łyczkami. On czuł się najgorzej.
— Dlaczego właściwie miałbym ci pomagać, Ilmarze Przebiegły?
— Dlatego, że teraz ważą się losy całego świata — powiedziałem twar-
do. — Jeśli Markus jest Zbawicielem, to naszym wspólnym obowiązkiem
jest pomaganie mu. Jeśli zaś Kusicielem, musimy go powstrzymać.
— Mały Mark Zbawicielem albo Kusicielem... — medyk potrząsnął
głową, jakby próbował strzepnąć resztkę włosów. — I jak masz zamiar
rozwiązać ten problem? Czy rozstrzyganie tak ważnej kwestii nie lepiej
pozostawić Domowi i Kościołowi?
Pokręciłem głową.
— Nie, medyku. Dom i Kościół mają zbyt wiele interesów na tej grzesz-
nej ziemi. Obawiam się, że gdy dojdzie do rozstrzygania, one przeważą.
Jean przestał się wygłupiać. Westchnął, chwycił się za głowę, mierz-
wiąc siwe włosy, i rzekł z nieoczekiwaną szczerością:
— No dobrze, wiem, masz rację. I że nie szukasz teraz korzyści dla
siebie, też wierzę. Ale w jaki sposób zdecydujesz, kim jest Markus?
— Nie wiem. I właśnie w tej kwestii proszę o radę.
— Tylko w tej?
— Nie. Nie wiem też, dokąd wyruszą: Markus, Helen, Luiza i Arnold.
Jean skrzywił się.
— I jak mógłbym ci pomóc? O Helen co nieco słyszałem...
— Dobry awiator... — wtrącił się cicho Antoine. — Piękna kobieta...
jeśli mnie pamięć nie myli.
Jean zrobił dłuższą przerwę, jakby z niemym wyrzutem za nieoczeki-
wane wtrącenie się do rozmowy, po czym ciągnął:
— A jeśli chodzi o Luizę i Arnolda, to znam tylko ich imiona! Skąd
mam wiedzieć, dokąd pojadą twoi przyjaciele?
— Kto z nich będzie decydował? — zapytałem, patrząc Jeanowi w oczy.
— Markus... — przyznał niechętnie starzec. — Bez względu na to,
jakie propozycje będą omawiać, wyruszą tam, gdzie będzie chciał Markus,
sami nie zdając sobie z tego sprawy.
— Ty znasz Markusa najlepiej — ciągnąłem. — Od niemowlęctwa.
Sam mu pępowinę przecinałeś...
— Byłem obecny przy porodzie, pępowiny nie przecinałem. Od tego
jest akuszerka — odparł Jean. — Ale owszem, znam. Znałem.
— Czyli możesz coś zasugerować. Kim jest Markus, czy niesie dobro
czy zło. Dokąd teraz wyruszy.
Jean Bagdadzki, baron nienależących do Mocarstwa ziem osmańskich,
zabębnił po stole suchymi placami. A to mu zadałem zagadkę. A co najcie-
kawsze, on sam chciał znaleźć na nią odpowiedź.
— Co ty na to, Antoine? — zapytał.
Stary awiator westchnął".
— Jean, jestem w stanie zrozumieć istotę sprawy, ale księcia Markusa
nawet na oczy nie widziałem.
— Co to ma do rzeczy? Ja znam Markusa od podszewki, w końcu go
leczyłem, sporo z nim przebywałem i rozmawiałem. To był wspaniały, mą-
dry, dobry chłopiec. Ale! — Jean pouczająco podniósł w górę palec. — Wszy-
scy interpretatorzy starych tekstów są zgodni co do tego, że Kusiciel bę-
dzie sprawiał wrażenie człowieka sprawiedliwego i dobrego, a przy tym
silnego duchem, umiejącego kierować ludźmi i osiągać wytyczony cel.
— A cóż mówią święte teksty o Zbawicielu? — Antoine dał wyraz ironii.
— To samo — powiedział ponuro Jean. — Tylko dobroć Zbawiciela
jest szczera, a Kusiciela udawana. Podobno człowiek szczerze wierzący
sam wyczuje różnicę.
— Zaiste, doskonała metoda — stwierdził Antoine. — Gdybyśmy w
czasie lotu mieli polegać jedynie na intuicji, żaden awiator nie dożyłby
starości.
— Nie bluźnijcie... — rzekł cicho Jens. — Nie można porównywać
tajników boskiej miłości i rzemiosła sterowania szybowcem...
Oczy Antoine'a zwęziły się. Znając Helen, byłem przygotowany na
bardzo ostre słowa — gdy awiator mówi o swoim zawodzie, kompletnie
traci rozum. Ale Antoine pochyli! głowę jakby w bezgłośnych przeprosi-
nach i powiedział:
— Może to dobrze, że w kwestii właściwości duszy ludzkiej nie może-
my zaufać najbardziej czułym przyrządom? Gdyby dało się zmierzyć dobro i
zło, określić je na skali, podobnej do skali wysokościomierza czy kompasu,
stracilibyśmy bodziec do zmieniania się. Nie wyobrażam sobie tylko, jak
można by stworzyć taki przyrząd... Czego ty ode mnie chcesz, Jean?
— Jesteś poetą, Antoine — odezwał się półgłosem medyk. — Cokol-
wiek mówiłeś i czymkolwiek się zajmowałeś, zawsze byłeś poetą. Nieste-
ty, poetą tchórzliwym.
Antoine drgnął.
— Jestem dobrym medykiem, a mój wiek pozwala mi powiedzieć to
na głos — ciągnął Jean. — Z tym, że ja widzę tylko ciało, a ty umiesz
dojrzeć duszę, Antoine. Wszystko, co w niej dobre. Mógłbyś pisać książki,
które niczym najszczersze kazanie najświętszego biskupa sprawiłyby, że
ludzie zaczęliby myśleć o duszy. Ale ty stchórzyłeś. Nie chciałeś obnażyć
własnej!
— To nieprawda, Jean!
— Prawda. Być może winni byli twoi przyjaciele..., do których zali-
czam również siebie. Byliśmy zmieszani i maskowaliśmy swoje zmiesza-
nie kpinami, ironią i sarkazmem. Twoje czyny do dziś wspominają awiato-
rzy Mocarstwa, ale może jedna jedyna książka stałaby się czymś więcej
niż te wszystkie czyny?
— Nie sądzę, Jean. Wydaje mi się, że jedno jedyne uratowane ludz-
kie życie warte jest więcej niż wszystkie książki — rzekł poważnie An-
toine.
— Gdy na Morzu Północnym wylądowałeś obok strąconego szybow-
ca i wyciągnąłeś towarzysza z lodowatej wody, to był prawdziwy heroizm
— Jean rozłożył ręce. — Całą dobę kołysząc się na falach, czekając, aż
nadejdzie szkwał, walczyłeś o cudze życie, ryzykując swoje...
Z głosu starego medyka znikła cała drwina. Teraz on mówił jak poeta,
niechby nawet przypadkowy, taki poeta mimo woli, który na chwilę stał
się niemal tak wymowny jak jego przyjaciel...
— Ale dlaczego nie chcesz uwierzyć, że tysiące ludzi każdego dnia
tonie w lodowatych falach życia? — Jean podniósł głos. — Dlaczego nie
odważyłeś się położyć na szali własnej duszy, by ich uratować?
— Nie wiem, Jean. Może dlatego, że nikomu nie było to potrzebne? —
Antoine jakoś tak bezradnie rozłożył ręce.
— Skąd ludzie mają wiedzieć, co im potrzebne, skoro jeszcze nie ma
tego na świecie? — odpowiedział pytaniem Jean. — Zresztą... to minione
dzieje, Antoine. Obaj jesteśmy częścią przeszłości. Starcy, którzy nie wie-
dzieć czemu nadal trzymają się życia. Ale być może mamy szansę udo-
wodnić, że tak długie życie dano nam nie przypadkiem...
— Czego ty ode mnie chcesz, Jean? — zapytał ostro Antoine.
— Chcę, żebyś razem z Ilmarem odnalazł księcia Markusa! Żebyś po-
patrzył w oczy tego chłopca i zawyrokował: czy jest w nich dobro czy zło?
Starzec, który niegdyś był bohaterskim awiatorem, przycisnął dłoń do
twarzy. Tylko oczy patrzyły ponad palcami na byłego medyka Jeana Bag-
dadzkiego.
— Nazwałeś mnie tchórzem, Jean... Nikt nigdy nie mówił mi takich
słów. Ale może masz rację. Może większa śmiałość polegałaby na tym, że
zacząłbym mówić pełnym głosem. Lecz cóż, spodziewasz się nagle, że
stary tchórz przejawi niezwykłą odwagę? Osądzi mesjasza?
— Tak. Bo tylko ty możesz to zrobić. Ja nie mogę, pamiętam Markusa
jako dziecko i pamięć nie pozwoli mi sądzić bezstronnie. Ilmar nie może
— pamięta Markusa jako towarzysza katorgi i pamięć nie pozwoli mu
zobaczyć prawdy. Ale ty, ty będziesz patrzył prosto w jego duszę. Ty
zrozumiesz, kim on teraz jest. A gdy zrozumiesz, powiesz Ilmarowi. To
wszystko.
— A jeśli powiem, że w duszy tego chłopca jest zło... — zaczął cicho
Antoine.
— Nie. Jeśli powiesz, że w jego duszy nie ma dobra, wtedy niech zde-
cyduje Kościół.
Antoine pokręcił głową. Nie był nawet przestraszony, był zdumiony.
I jego glos, pełen zadumy, przybrał poprzednią śpiewną intonację:
— Gdy byłem młody, mój szybowiec spadł na przedgórzu Alp. Nikt
nie nazwałby lądowaniem upadku z dwóch kilometrów, ale ja przeżyłem
i nawet nie byłem ranny. Jeszcze nie zdążyłem się ucieszyć, że żyję, nie
zdążyłem zastanowić się, jak przenocuję w górach, sam przy rozbitym
szybowcu, którego nigdy nie oddałbym ogniowi, a przecież w górach
trudno przeżyć. Chodziłem wokół szybowca, obmacywałem połamane
skrzydła i porwany materiał — tak dotyka się rannego przyjaciela, który
oddał za ciebie życie — i wtedy nadjechał powóz. Okazało się, że ktoś
zauważył mój upadek. To nie był pastuch ani samotny góral, jak począt-
kowo myślałem, lecz miejscowy meteorolog, jeden z niezliczonej rzeszy
ludzi, którzy tworzą nasze mapy, uprzedzają o burzy czy przejaśnie-
niach...
Jens słuchał Antoine'a z wytrzeszczonymi oczami. Mnie również wcią-
gnęła ta opowieść.
— Zawiózł mnie do swojego domu, małego domku na zboczu góry,
obok masztu telegrafu i wojskowego gołębnika. Meteorolog od razu pod-
szedł do telegrafu, żeby powiadomić o wypadku, potem wypuścił trzy go-
łębie — mgła gęstniała i nie można było już ufać sygnałom telegrafu. Na-
przeciw nam wyszła jego żona — prosta, skromna kobieta przez całe
życie wędrująca wraz z mężem po najodleglejszych zakątkach Mocar-
stwa. W jej oczach była konsternacja, strach i zachwyt, jakby anioł Boży
zjawił się na progu ich domu. Dwadzieścia lat pomagała mężowi, czasem
widząc na niebie biały punkt szybowca, i oto po raz pierwszy spotkała się
z jednym z tych, dla których porzuciła wygodę wielkich miast. Poszli-
śmy do domu i siedliśmy do kolacji przy dużym, okrągłym stole oświetlo-
nym lampą naftową. Widząc, z jaką troskliwością wyjmują lampę z szafki,
zrozumiałem, że to rzadkość, luksus dla niebogatej rodziny. Siedzieliśmy
w kręgu światła, piliśmy herbatę i rozmawialiśmy, a do mnie docierało
powoli, że naprawdę żyję. Przy stole wiercił się ich syn, dziesięcioletni
chłopczyk. Pod koniec kolacji doszedłem do wniosku, że jeszcze nigdy
nie spotkałem tak sympatycznej rodziny i tak okropnego dziecka. Był bez-
czelny wobec ojca, na mnie, człowieka, który wtargnął do ich małej twier-
dzy, patrzył bokiem, kaprysił i sprawiał, że matka czerwieniła się i prze-
praszała. Gdy w końcu wyproszono go, chłopiec wybiegł z domu i wszy-
scy poczuli ulgę. Jeszcze długo rozmawialiśmy. Opowiadałem im o lo-
tach i wielkich miastach, o surowym życiu wojskowych obozów, o swoich
towarzyszach. Potem wyszedłem na ganek, żeby zapalić fajkę. W szczeli-
nach chmur świeciły nieliczne gwiazdy — tak prawdziwe piękno przebija
się przez szczelny woal. Powietrze było wilgotne, za drzwiami cichutko
spierali się meteorolog i jego żona. Zastanawiali się, gdzie będzie mi
się najwygodniej spało. Nieznośnego dzieciaka nigdzie nie widziałem. I
nagle usłyszałem szelest pod gankiem. Przechyliłem się przez poręcz i zo-
baczyłem chłopca siedzącego w kucki przed jakąś dziurą w fundamencie
domu. Ciekawość wzięła górę nad antypatią, zszedłem po schodkach i przy-
kucnąłem obok niego. Była tam nora, kryjówka ich małej suczki, której
istnienia nawet nie podejrzewałem. Zapachniało życiem i ciepłem. Na-
gle chłopiec wsunął rękę do nory, wyjął coś i podał mi ostrożnie. „Niech
pan popatrzy, tu są szczeniaki" — wyszeptał. Malutki piesek naprawdę
wtulał ślepą mordkę w moją dłoń. Chłopiec patrzył na mnie, a jego oczy
pełne były zachwytu i czujności: co zrobię, czy zrozumiem jego zachwyt
i to zaufanie, którym nagle zdecydował się mnie, obcego człowieka, obda-
rzyć. „Śliczne szczeniaki" — powiedziałem tylko. Oddaliśmy pieska zde-
nerwowanej matce i weszliśmy do domu połączeni wspólną tajemnicą. I
nagle zrozumiałem, jak byłem ślepy, patrząc na to dziecko. I przeraziłem
się, że mogłem opuścić ten dom, nie rozumiejąc go do końca, biorąc pod-
niecenie chłopca, rozłączonego ze swoimi ulubieńcami, za grymasy i dzi-
kość.
Antoine wsunął rękę do kieszeni i wyjął starą, wygładzoną rękami faj-
kę i kapciuch. Zapalił.
— Tak, każdy może się pomylić i nie zrozumieć — powiedział spokoj-
nie Jean. — Masz rację i twój przykład jest bardzo na miejscu. Ale mimo
wszystko to właśnie ty masz najwięcej szans, żeby zrozumieć Markusa.
Doskonale wiesz, Antoine, jaką siłę może mieć ludzkie słowo. Zwykłe sło-
wo. Dlatego nie zapisywałeś swoich historii. Nie chciałeś brać na siebie
odpowiedzialności. A teraz ja proszę, byś przyjął na siebie jeszcze większe
brzemię. To ostatni wybór w twoim życiu, Antoine! Ostatnie doświadcze-
nie, na które możesz się nie zgodzić.
— Nawet nie wiemy, gdzie ukrywa się ten mały książę... — wymam-
rotał awiator.
— To akurat nie jest problem — Jean uśmiechnął się. — Ilmarze, je-
steś człowiekiem młodym i pełnym sił, skocz no i przynieś z kredensu
jeszcze jedną butelkę tego wina!
Ochoczo spełniłem żądanie, otworzyłem wino eleganckim miedzianym
korkociągiem i postawiłem na stole, żeby oddychało. A stary medyk suro-
wo zapytał:
— Pewnie planowaliście dostać się do Indii Zachodnich?
— Tak — przyznałem. — Ale w jaki sposób, tego nie omawialiśmy.
Najpierw chcieliśmy po prostu oddalić się od Neapolu.
— Markus nie zechce jechać do Indii Zachodnich — stwierdził medyk.
— Dlaczego?
— Ten kraj go nie interesuje, Ilmarze. A wierz mi, że Markus myśli nie
tylko o swoim bezpieczeństwie. Nigdy nie zaczytywał się książkami o miesz-
kańcach Indii, nie bawił się w czerwonoskórych i osadników. Są te Indie
Zachodnie czy ich nie ma - to dla niego bez znaczenia.
— Nie protestował... — wybąkałem.
— Oczywiście. Pomysł sam w sobie był dobry. Ukryć się jak najdalej
od Mocarstwa, a jednocześnie na jego ziemiach, wśród zwykłych ludzi...
Ale teraz, gdy jesteś w niewoli, Markus znajdzie kontrargumenty.
— Pomyśli, że mógłbym zdradzić ich plany?
— A nie zdradziłeś?
Opuściłem wzrok.
— Nie wyruszy do Indii... — rozmyślał na głos staruszek. — Nie ma
tam dla niego nic ciekawego. No i daleko... Wiesz, czym interesował się
Markus w dzieciństwie?
— Skąd mam wiedzieć? — wymamrotałem.
— Czytał książki o Rosji. I poważne, w rodzaju pamiętników Suworo-
wa czy notatek myśliciela Uljanowa, i rozrywkowe: Wojna i pokój, Oda do
Elżbiety...
— Myślisz, że do Rosji? — zapytałem. Och, nie daj Siostro! Rosja to
kraj surowy, tajna policja Chana zna się na rzeczy, a teraz już na pewno
trwa polowanie na Markusa.
— Nie — odparł Jean po namyśle. — Mimo wszystko nie jest małym
dzieckiem i rozumie niebezpieczeństwo... Co innego w wyobraźni gnać
do boju razem ze strzelcami, a co innego nadstawiać własną głowę pod ich
szable. Więc co? Indie Zachodnie odpadają, Rosja też...
Niedbalość, z jaką Jean odrzucał kraje, budziła zachwyt. Jest aż tak
pewien swoich domysłów? Powinien był pracować w wywiadzie Mocar-
stwa, a nie robić lewatywy hrabiom i książętom!
— Indie... — powiedział w zadumie medyk. — Indie, kraina magicz-
na, piękna, bogata... Nie. Nie sądzę! Był na dworze jeden nauczyciel, który
wykładał geografię i w razie potrzeby chłostał psotne dzieci arystokratów...
Uśmiechnąłem się powątpiewająco.
— Chłostał, chłostał — zapewniał Jean. — Myślisz, że tylko pro-
stacy rózgą wbijają swoim dzieciom rozum do głowy? Czasem hrabiąt-
ko tak ci dopiecze, że bez batów się nie obejdzie. Markus — wprawdzie
rzadko — ale też dostawał... Tak więc ów nauczyciel długo mieszkał
w Indiach i lubił opowiadać o sprawach kolonii. Przy czym czynił to
bardzo zajmująco, tylko zbyt otwarcie — prócz romantyki wspominał
też o brudzie, strasznych chorobach, krwiożerczych sektach i potwornej
nędzy. Nie sądzę, by Markus zechciał wyruszyć do Indii. Co nam zosta-
je? '
— Ziemie afrykańskie... Aztekowie...
Jean pokręcił głową. Ściągnął brwi w skupieniu, jakby patrzył na roz-
łożoną mapę.
— Nie... to nie to. Nie to! A przecież chodzi mi po głowie... Mam na
końcu języka...
— Z Miraculousem wtedy dobrze odgadłeś' — przypomniałem cicho.
— Pomyśl, Jean... Może pojedzie do ojczyzny matki?
— Nie. Krewni i tak za nim nie przepadali. A już teraz, gdy sam Wład-
ca go szuka...
Jean oddawał się rozmyślaniom, a moja wiara w niego topniała z każ-
dą chwilą. Nie uda mu się odgadnąć drogi Markusa. On nic nie wie.
A może przeciwnie: wie, tylko sobie urządza kpiny?
— Słuchaj, Jeanie Bagdadzki... — zacząłem. W tym momencie twarz
starca rozjaśnił szczęśliwy uśmiech.
— Dobrze, Ilmarze! Brawo! Rosja jest dla niego zakazana. W Mocar-
stwie go schwytają. Do kolonii nie ma ochoty wyruszyć, zresztą i tak by
mu się nie udało. Czyli przez Imperium Osmańskie. I droga prawie prosta,
i najbezpieczniej!
— Co przez Imperium Osmańskie? — spytałem, nic nie rozumiejąc.
Medyk westchnął.
— Ilmarze, Markus należy do tych ludzi, którzy podnosząc nogę, już
wiedzą, gdzie ją postawią. Powiedz... czy nigdy nie rozmawiał z tobą o zie-
mi judejskiej?
— Nigdy.
— Więc to pewne. O tym właśnie myślał.
— Masz rację, stary lisie! — wykrzyknął Antoine. — Masz rację!
— Po co miałby iść do Judei... — zacząłem i zamilkłem, bo zrozumia-
łem.
— Czy jest Zbawicielem, czy Kusicielem, nie ma dla niego innej dro-
gi! — zawołał wysokim głosem Jean. — Rozumiesz, Ilmarze? Myślisz, że
aby nabrać mocy, Markus musi zmężnieć? To kwestia trzeciorzędna! Bez
względu na to, gdzie i jak będzie się kryl, ciągnąć go będzie do Judei!
— Po co? — zapytał tępo Jens.
— Żeby mógł zrozumieć, kim jest — zamiast Jeana, który klasnął ziry-
towany w ręce, odpowiedział jego stary przyjaciel. — Żeby dojść tam,
skąd zaczął swoją drogę Zbawiciel.
— Albo tam, gdzie przepowiedziano Kusicielowi walkę ze Zbawicie-
lem — wyszeptał Jens. — Do Megiddo.
— To jeszcze nie wiadomo — uciął Jean. — Ale ruszy przez ziemie
osmańskie... Imperium nie podlega Mocarstwu, a jednocześnie nie knuje
intryg, żyje sobie spokojnie, modli się do swojego boga... Ilmarze! Którę-
dy byś jechał do Imperium Osmańskiego? Gdy cię szukają, gdy masz nie-
wiele pieniędzy, gdy trzeba się spieszyć?
— Przez Panonię — odpowiedziałem bez zastanowienia. — Z jednej
strony granica Chanatu, na której skupiona jest cala uwaga. Za to z Osma-
nami teraz jakby spokojnie... Nie sądzę, żeby zbytnio pilnowali granicy.
— To już prawie pięćdziesiąt lat, odkąd pretorianie stłumili bunt w Aqu-
incum — przyznał mi rację Jean. — Naród się tam teraz nie buntuje, za to
Dom nie cieszy się sympatią mieszkańców Panonii.
Gdyby ktoś popatrzył na nas z boku, pewnie nie powstrzymałby się od
śmiechu. Czterech mężczyzn siedzących przy stole i kiwających sobie gło-
wami. Nikt nie znalazł argumentu przeciw.
Albo odgadliśmy, albo wszyscy jednocześnie popełnialiśmy błąd...
— No, ciekaw jestem, jak odnaleźć Markusa w Panonii! — Postano-
wiłem zburzyć tę ogólną radość. — Nawet jeśli ukrywa się właśnie w
Aąuincum. W Miraculous spotkaliśmy się tylko dlatego, że sam nas szu-
kał.
Jean westchnął.
— Tutaj już ci niczego doradzić nie mogę. Szczegóły będziesz musiał
rozwiązywać sam. Na miejscu. Przechwycisz Markusa w Panonii — do-
brze. A jeśli nie — ruszaj do Judei. Tak czy inaczej, on musi tam przyjść.
— W Judei łatwiej go odnaleźć — powiedział cicho Antoine. — To
kraj pustynny i smutny, jego lud żyje z ciężkiej chłopskiej pracy. Trudno
się tam ukryć obcemu, choć bez powodu krzywdy mu nie wyrządzą.
— Byłeś tam? — zapytałem.
— Tak. Lataliśmy... gdy trwały starcia z Osmanami...
Spodziewałem się usłyszeć długą i piękną historię, ale Antoine zamilkł.
Pewnie opowieści o wojnie lubił znacznie mniej niż te o pokoju.
— Ilmarze, mój kochany, zamknij okno — poprosił Jean. — Ochłodzi-
ło'się...
Wstałem posłusznie, pogodzony z rolą chłopca na posyłki.
— Wyruszycie jutro — powiedział ostro Jean, gdy ja mocowałem się
z oknem. — Masz w tej materii spore doświadczenie, sam zdecydujesz,
kogo będziecie udawać — ty i Antoine.
— Ja i Antoine? — Nie zrozumiałem.
— Zarówno Straż, jak i Kościół szuka dwóch młodych mężczyzn —
wyjaśnił Jean. — Albo ciebie i Jensa oddzielnie, albo grupy, w której
będzie dwóch mężczyzn podobnych do was z opisu. Moim zdaniem naj-
bezpieczniej będzie przedzierać się do Aąuincum dwiema grupami —ja
z Jensem — starzec uśmiechnął się szeroko do zakonnika — i ty z Anto-
ine'em.
— Nie wierzę — wymamrotał Antoine. — Nie tylko mnie gnasz na
koniec świata, ale i sam masz zamiar oderwać tyłek od fotela?
Na twarzy Jeana pojawił się uśmiech tak błogi, jakby stary baron do-
stał cały Bagdad dla siebie, odnalazł zaginionego następcę rodu i otrzy-
mał nowy tytuł.
— Antoine, jak wiesz, zawsze byłem dobrym lekarzem...
— To zdanie ciągle dźwięczy mi w uszach... — burknął Antoine.
— Owszem. Od dnia kiedy przyniesiono do mnie młodego awiatora,
który złamał sobie wszystko, co tylko mógł złamać. I który chyba nie
skarżył się na leczenie, mimo że rzadko miałem okazję zajmować się
chirurgią.
Antoine uśmiechnął się.
— Kontynuując, jestem dobrym medykiem — powtórzył Jean i obrzu-
cił nas zarozumiałym spojrzeniem, jakby pytał: „Śmiało, śmiało, może ktoś
jest innego zdania?". Nikt nie był. — I znam samego siebie lepiej niż jakie-
gokolwiek chorego. Został mi rok życia, drogi Antoine. Jeśli Siostra po-
zwoli — dwa. Nie więcej. I nie mam na tym świecie niczego ani nikogo,
dla kogo warto byłoby żyć. Sam niegdyś rozpocząłem tę historię...
— Niby jak? — zapytał nerwowo Jens. W towarzystwie Jeana wyraź-
nie czuł się nieswojo, a perspektywa wspólnej podróży wzbudzała w nim
niemal panikę.
— Pomogłem Markusowi przyjść na świat — oznajmił Jean. — Moż-
liwe, że gdyby przyjaciółce Władcy przydzielono innego medyka, nie mu-
sielibyśmy tu teraz siedzieć. A więc, muszę zobaczyć, jak się ta historia
skończy. Przynajmniej tyle, ile zdążę.
Rozdział piąty,
w którym opowiadani przypowieść o drzewie figowym,
ale wywołana tym dysputa jest zupełnie nieprawdopodobna
Trudna to rzecz być przykładnym synem starego i kapryśnego ojca.
— Gdzie mój termofor? — wykrzyknął Antoine. — Izajaszu, czy ty
chcesz mojej śmierci? Izajaszu!
— Już biegnę, ojcze — zawołałem, potrząsając sztucznymi pejsami.
— Oto twój termofor, ojcze!
Antoine kręcił się przez chwilę na fotelu i po chwili wielkopańskim
gestem uniósł bose stopy. Podsunąłem pod nie wielki drewniany termofor,
który osobiście napełniłem wrzątkiem. Antoine stęknął zadowolony.
Był z niego wspaniały Judejczyk, nie ma co. Pewnie lepszy niż ze mnie.
Wykształcony, wyznawca swojej wiary, ale —jak przystało na mieszkań-
ca Mocarstwa — szanujący Zbawiciela i Siostrę; skąpy, ale uczciwy judej-
ski kupiec; stary, ale nadal nieobojętny na radości życia. Niewiarygodnie
burkliwy, czepialski, liczący każdą markę amator dobrego jedzenia. My-
ślę, że wielu gości, patrząc na nas, współczuło mi serdecznie — chłop na
schwał, a musi biegać wokół starego tatusia, spełniając jego niekończące
się kaprysy.
— Izajaszu! — Antoine zniżył się do popatrzenia na mnie. — Skocz
no do kuchni, zobacz, co tam z kurą.
Od kolejnej wizyty w kuchni wybawiło mnie pojawienie się młodego
kucharczyka. Gotowany w imbirze, a potem zapieczony w miodowej po-
lewce kurczak złocił się na półmisku, otoczony plasterkami rzepy i górką
kartofli.
Antoine poruszył się w fotelu. Korzystając z chwili przerwy, odsze-
dłem na bok i usiadłem przy wspólnym stole pasażerów drugiej klasy. Nasz
dyliżans zatrzymał się na noc w zajeździe. Albo ta droga, biegnąca przy
granicy ze Szwajcarią, która była krajem bandytów, słynęła z niebezpie-
czeństwa, albo po prostu woźnice byli zmęczeni.
— Patrzę ja tak sobie, Żydzie, że on cię przez cały wieczór tyranizuje
— powiedział ze współczuciem wąsaty mężczyzna metodycznie upijający
się piwem. — Masz... Łyknij sobie.
Podsunął mi już zamówiony, ale jeszcze nietknięty kufel. Zastanawia-
łem się przez moment, czy obrazić się za „Żyda", i zdecydowałem, że nie
warto. Po pierwsze — prawdziwy Judejczyk przełknąłby to ze stoickim
spokojem, po drugie — mężczyzna nie chciał mnie obrazić. Sądząc po
akcencie, litościwy amator piwa pochodził z Bohemii, a tam Judejczyków
nazywają Żydami, nie przydając temu słowu obraźliwego znaczenia.
— Dziękuję, szlachetny panie — powiedziałem, przyjmując kufel.
Piwo było mocne, ciemne, podgrzane ze względu na zimno na dworze.
W półmroku za małymi oknami wirowały pierwsze śnieżynki.
— Czyżby ojciec? — zapytał Bohemijczyk z ciekawością.
— Tata — odparłem z szacunkiem. — Zaniemógł w drodze... Zrobił
się trochę drażliwy.
Wbrew moim oczekiwaniom, Bohemijczyk nie drwił ze mnie.
— Słusznie, rodziców trzeba szanować. Wszyscy tacy będziemy... nie
daj, Siostro. Jak ci tam, Izajasz?
— Tak, szanowny panie.
— Piwiczko — podał mi wielką grabę. W dłoni brakowało dwóch pal-
ców i on od razu wyjaśnił: — Byłem saperem. Służyłem Mocarstwu w od-
działach pretorian. I jakoś tak zgubiłem...
— Wroga mina?
— Nie... głupota. — Piwiczko skrzywił się. — Postanowiliśmy sobie
zażartować i podłożyliśmy ładunek pod dom z dziewkami. Nieduży... żeby
wstrząs był. Nasz dowódca się tam akurat bawił i z tego powodu wszyst-
kich nas pogonił.
— Wybuch urwał palce? — wypytywałem dalej.
— Żeby wybuch... Dowódca mieczem ciął. Zesrał się ze strachu w naj-
ciekawszym momencie. I tak się na nas odegrał.
Posępna mina nie gościła długo na jego twarzy.
— To nic. Za to mówią, że od tamtej pory nie może mieć do czynienia
z kobietami. Jak tylko z jaką pójdzie do łóżka, od razu gacie brudzi!
Piwiczko roześmiał się głośno. Zetknęliśmy ciężkie gliniane kufle.
— Pijmy, Żydzie. Chwalmy... w Siostrę wierzysz?
— Jakże tak! — potrząsnąłem pejsami. — My mamy swoją wiarę,
drogi panie!
— Aha, czyli prawidłowy Judejczyk — powiedział zadowolony Pi-
wiczko. — Od razu tak pomyślałem. Ja, bracie, prawidłowych Żydów po-
znaję z daleka! W takim razie wypijmy za Mocarstwo. Prosit!
Stuknęliśmy się kuflami.
— Izajaszu! — zawołał niespokojnie Antoine zasiadający za swoim
osobistym stołem. — Chłopcze mój, czy ty pijesz piwo? Skąd ty wziąłeś to
piwo?
— Ja go poczęstowałem, szanowny panie — odpowiedział Piwiczko,
ścierając pianę z wąsów. — Chyba wasze obyczaje nie zabraniają?
— Dla niego jeszcze za wcześnie pić piwo! — sprzeciwił się Antoine.
— Toż on już swoje dzieci powinien do piwa przyzwyczajać!
— A kto płaci za to piwo? — zapytał podejrzliwie Antoine, obgryzając
skrzydełko.
— Ja — Piwiczko mrugnął do mnie.
— No... W takim razie pij, Izajaszu, pij. Tylko daj mi spróbować, czy
piwo aby nie za mocne!
Piwiczko roześmiał się, zawołał oberżystę i zamówił piwo. Dla nas i dla
„starego Żyda w kącie sali".
Trzeba przyznać, że Antoine był doskonałym aktorem. Oczywiście,
trochę szarżował — tacy Judejczycy zdarzają się wyłącznie w anegdotach.
Ale dla taniego zajazdu i prostej publiczności to była idealna gra.
— Dokąd jedziecie? — zainteresował się Piwiczko.
— Do Aquincum.
Były saper skrzywił się.
— Och... nie lubię ja tych Madziarów.
— Czemu?
— Ja, bracie, widzę ich na wylot. Co to za wredny naród! Oszust na
oszuście! I wiecznie po swojemu trajkoczą, jednego słowa po ludzku nie
powiedzą. Jakby im romański nie wystarczył, wymyślili sobie język, żeby
ich Zbawiciel pokarał!
Pod pewnymi względami mogłem się z nim zgodzić. Wprawdzie
to, w jakim języku ludzie ze sobą rozmawiają, jest osobistą sprawą każ-
dego, ale takiego języka jak madziarski nie znajdzie się w całym Mo-
carstwie. Pewnie tylko dzicy Kirgizi w rosyjskich stepach mają podob-
ny.
— I czy oni mają piwo? — gorączkował się dalej Piwiczko. — No,
powiedz, czy oni umieją warzyć piwo?
— Za to wino... niczego sobie.
— Otóż to, „niczego". Czy można je porównać z morawskim albo ga-
lijskim?
Skinąłem głową, nie chcąc wszczynać sporu. Nie powstrzymałem się
tylko od uwagi:
— Podobno łaźnie mają dobre. Nawet w Rzymie takich nie ma...
— Łaźnie! — Piwiczko splunął na podłogę. — W tych ich łaźniach
śmierdzi gównem! Zgniłymi jajami! Ta ich woda... siarkowa. A mężczyź-
ni chodzą w fartuchach. W fartuchach w łaźni, pomyśl tylko! Jakby się
wstydzili, nie wiadomo czego!
Rozejrzał się wojowniczo po sali, jakby spodziewając się, że zoba-
czy tu Madziara — nagiego, w samym fartuchu, i cuchnącego zgniłymi
jajami.
— Powiedz no mi, z jakiej racji chłop przed chłopem miałby się fartu-
chem zasłaniać? Od razu widać, że coś tu jest nie tak! 1 co chcecie robić
w tym Aąuincum?
— Handlować papryką.
— Paprykę to oni lubią — zgodził się Piwiczko. — Nakarmić by ich tą
papryką, żeby pękli... Ale oni sami paprykę hodują i jeszcze od Osmanów
przywożą!
— My mamy paprykę z Indii Zachodnich — wyjaśniłem. — Takiej
palącej Osmanowie nie mają.
— No, w takim razie wrócicie z zyskiem — przyznał Piwiczko. — Za
to ja was, Żydów, nie lubię, ale szanuję: zawsze korzyść umiecie wycią-
gnąć! Napijmy się!
Po kwadransie wzięliśmy jeszcze jeden kufel — teraz już litrowy, żeby
nie ganiać bez potrzeby sympatycznej karczmareczki. Najedzony Antoine
odstąpił mi połowę kurczaka, którym uczciwie podzieliłem się z byłym
saperem. Piwiczko opowiadał, że obecnie ma niewielki browar w Boiszte,
a teraz wraca z Paryża, gdzie umówił się na dostarczanie dwudziestu be-
czek piwa co miesiąc.
— Zysk na razie nieduży — wyjaśniał — ale pewny. A to dopiero
początek! Słuchaj, jak cię ojciec zgnębi zupełnie, przyjeżdżaj do mnie, bę-
dziesz zarządcą. Przecież widzę, że z ciebie rzutki i łebski chłop, tylko się
marnujesz, biegając na posyłki. No i znasz się na piwie. Zastanów się!
Obiecałem, że jeśli nie będę mógł już wytrzymać usługiwania burkli-
wemu rodzicowi, przyjadę na pewno.
— Słuchaj, a może byśmy temu mordziastemu gębę obili? — zapropo-
nował niespodziewanie Piwiczko, wskazując na drzemiącego na końcu stołu
mężczyznę. — Czuję, że w jego żyłach płynie madziarska krew!
— E, chyba nie — uspokoiłem nowego towarzysza. — Po prostu nie
miał człowiek szczęścia z gębą.
Piwiczko westchnął. Spokojna podróż burzyła w nim krew, nadmiar
energii domagał się ujścia.
— No, w takim razie... — zaczął Piwiczko, wbijając spojrzenie w krę-
cącą biodrami karczmareczkę. Na szczęście w tym momencie odezwał się
Antoine:
— Izajaszu! Izajaszu! Pomóż mi dojść do pokoju!
Rozłożyłem z goryczą ręce, dopiłem piwo, ukradkiem położyłem na
stole pół marki, niech piwowar wie, że nie jestem taki znowu niesamo-
dzielny, i poszedłem do swojego grymaśnego ojca.
— No i jak? — zapytał z dumą Antoine, gdy tylko zamknęliśmy drzwi.
— Dobrze?
Skinąłem głową.
— Dobrze... tylko ja naprawdę jestem zmęczony.
Antoine roześmiał się zadowolony:
— Nie będziesz następnym razem wątpił w mój talent aktorski.
Pokój był nieduży, ale całkiem wygodny. Oczywiście, lamp gazowych
w przydrożnym hotelu nie było, ale był wodociąg i nawet ciepła ubikacja
przy pokoju.
— Kiedyś chciałem zostać artystą — powiedział Antoine, ścieląc łóż-
ko. — Skrzypkiem. Poetą. Potem marzyłem, żeby być palaczem na stat-
kach. A potem zobaczyłem szybowiec...
Uśmiechnął się, jakby tamta chwila była wciąż żywa.
— Miałem wtedy dwanaście lat. To dziwny wiek, gdy chłopiec staje się
mCżczyzną i świat nagle zyskuje setki nowych odcieni i gestów niczym ma-
giczne ob,razki w teatrze cieni. Gdyby stało się to trochę wcześniej albo trochę
później, być może niebo nie byłoby tak upragnione. Pochodzę z Lyonu, Ilma-
rze, ale gdy umarł stary hrabia, mój ojciec, wyjechaliśmy do La Manche. Do
matki zalecał się wówczas Gabriel Saliez, wspaniały awiator i porządny czło-
wiek. Kiedyś zabrał mnie na lot szybowcem... — Antoine uśmiechnął się. —
Pewnie po to, żebym nie patrzył krzywo na jego wizyty w naszym domu. Jego
wizyty skończyły się na niczym, za to ja po raz pierwszy wzbiłem się w
niebo. Wprawdzie niewysoko i tylko na kilka minut... ale zarzuciłem skrzypce,
wiersze i przedstawienia teatralne, które wraz z przyjaciółmi urządzaliśmy
dla krewnych. Niebo... niebo, Ilmarze, to wolność. Żeby nauczyć się kochać
ziemię, trzeba choć raz wzbić się w niebo.
Antoine z westchnieniem wyciągnął się na łóżku. Pomilczał chwilę i do-
dał:
— Dziesięć lat temu leciałem po raz ostatni. I tak dziękuję przyjacio-
łom, że pozwolili mi wsiąść do szybowca... ale do tej pory śni mi się, że
sprawdzam zapalnik, przeglądam świeże mapy... Podbiega Didier, ostrze-
ga o froncie burzowym, który przetnie mi trasę. Naciągają liny startowe,
chłopak z obsługi technicznej biegnie wzdłuż drogi, wypatrując przypad-
kowych kamyczków i gałązek... Wiesz, ile kłopotu może narobić jeden
mały kamyczek, który wpadł pod koła przy nabieraniu prędkości? Kiedyś
Gijome uczył mnie...
Chyba już zasypiał, a jeszcze wymieniał jakieś imiona, opowiadając o
subtelnościach swojej pracy, i ostrzegał mnie, jakbym był jego towarzy-
szem — awiatorem, który przygotowuje się, by rankiem wzbić się w ciem-
ne jeszcze niebo.
Zdmuchnąłem świecę, rozebrałem się po ciemku i położyłem na łóż-
ku. W głowie szumiało od piwa. Myślałem o wojowniczym, ale serdecz-
nym piwowarze. Było mi dobrze. Nie wracałem myślą do przeklętej jamy
kościelnego więzienia, na chwilę zapomniałem o Markusie, kimkolwiek
on by był — Zbawicielem, Kusicielem czy zwykłym chłopcem, który
poznał starożytną tajemnicę. Leżałem zasypiając, a w głowie wirowały
jakieś przyjazne, proste obrazy. Antoine, który już zamilkł, odezwał się
znowu:
— .. .A czasem śni mi się, że spadam. Często spadamy, Ilmarze. A gdy
spadasz, najważniejsze to nie przestraszyć się. Wszystkie nieszczęścia bio-
rą się ze strachu. Wystarczy, żebyś poczuł strach, a on zaczyna rosnąć.
Ręce słabną, myśli zastygają, wola topnieje — i już jesteś we władzy stra-
chu. Patrzysz, jak zbliża się ziemia, słyszysz, jak trzeszczą skrzydła... i nic
już nie możesz zrobić. Strach rodzi tylko strach.
— Ale czasem naprawdę nic nie można zrobić — zauważyłem.
— Dlaczego? Gdyby mnie wsadzili do tego więzienia, w którym ty
siedziałeś', załamałbym ręce. Powiedziałbym sobie: nic nie można już zro-
bić. A ty zdołałeś.
— Za to ja nie potrafiłbym uratować szybowca. Prawidłowo wylądo-
wać...
— W każdym człowieku pogrzebane są tysiące ludzi — powiedział
łagodnie Antoine. — Dziesiątki tysięcy. Ludzi, którymi mogłeś zostać.
I w każdym z nas kryje się i poeta, i złodziej, i zbój, i święty, i marynarz,
i awiator. Nie możemy przeżyć życia tysiąc razy i wybieramy tylko jedno,
często przy tym popełniając błąd. Ale gdy już dokonałeś wyboru, zawsze
trzeba pamiętać, kim mogłeś zostać. Trzeba nieść w sobie wszystkie swoje
nieprzeżyte życia.
— Żałujesz, że nie zostałeś poetą? — zapytałem. — Że nie napisałeś
książek, które mogłeś napisać?
— Przeżyłem dobre życie — powiedział półgłosem Antoine.
Wydawało mi się, że powie coś jeszcze, i cierpliwie czekałem. Ale
stary awiator milczał.
I nagle wydało mi się, że on umarł. Cicho i spokojnie, z dala od swoje-
go domu, w drodze na koniec świata ze zbiegłym katorżnikiem. Nie boję
się nieboszczyków, Antoine'a dopiero zdążyłem poznać, ale na myśl o jego
śmierci oblałem się zimnym potem. Leżałem i walczyłem z pragnieniem
zapalenia lampy albo zawołania awiatora.
A potem przypomniałem sobie słowa Antoine'a o strachu.
O strachu, który żywi się strachem.
0 tysiącu żyć, których człowiek nie zdoła przeżyć.
1 pomyślałem, że śmierć wcale nie jest taka straszna, bo przecież każdy
z nas umierał już tysiąc razy. I gdzieś w niewiadomej dali umarli poeta
Antoine i awiator Ilmar.
Wtedy przekręciłem się na bok, zawinąłem w kołdrę i usnąłem.
Ranek był wspaniały.
Obudziły mnie kroki starego awiatora, który chodził po pokoju, pół-
głosem nucąc jakąś prostą piosenkę o radościach uczciwego życia, pracy
rolnika i odpoczynku. Było jasne, że wczoraj wcale nie miał zamiaru umie-
rać. Po prostu zapadł w mocny, zdrowy sen.
Umyłem się, założyłem swój czarny strój Judejczyka, przyczepiłem
pejsy i zszedłem na dół. Na mój widok kucharz przewrócił oczami, ale
posłusznie wysłuchał zamówienia dotyczącego śniadania. Nasz dyliżans
wyruszał za godzinę i przed podróżą chcieliśmy się pokrzepić. Gardząc
wygodami, które czekały na mnie w pokoju, wyszedłem na podwórze, do
drewnianych budek dla biedniejszych pasażerów.
Na dworze było wspaniale. Zimno, pod nogami trzeszczały cienkie,
przezroczyste warstewki lodu na kałużach, ale był to chłód, który odświe-
ża i poprawia człowiekowi humor.
Zajazd stał przy samej drodze — porządnej, wyjeżdżonej; mimo wcze-
snej pory już jechało kilka karet i powozów. W otwartych drzwiach stajni
widziałem woźniców krzątających się przy koniach, karmiących je przed
drogą. Kuchcikowie, pewnie bracia, wyciągali z piwniczki kosze z żywno-
ścią. Inni pasażerowie też nie omieszkają zjeść czegoś ciepłego przed pod-
różą. Na czerwonych dachówkach, którymi były pokryte wszystkie bu-
dynki, leżał szron. Z otwartego okna dobiegał zalotny dziewczęcy śmiech.
Pewnie nasza wczorajsza karczmareczka już kogoś kokietowała.
Stałem, spoglądając na bliskie Alpy, na biały szczyt Mont Blanc, nad
którym kłębiły się chmury. Widziałem już wyższe góry, choćby chińskie
Himalaje, ale one są zbyt surowe — zamieszkane przez dziwny naród,
człowiekowi nawet do głowy nie przyjdzie, żeby je po prostu podziwiać.
Wieczorem będziemy już przy pierwszej przełęczy, którą musimy prze-
ciąć. Droga do Panonii jest długa. Którędy jechał do Aąuincum Jean z Jen-
sem, nie wiedziałem i nie chciałem wiedzieć. Czego się nie wie, tego się
nie zdradzi.
Żeby tylko były medyk Domu się nie mylił. Żeby udało mu się dogo-
nić Markusa i jego towarzyszy na madziarskiej ziemi. W końcu mają sporą
przewagę...
Z zajazdu wyszedł mój wczorajszy kompan. Serdecznie pomachał mi
ręką — no proszę, poznał mnie, jednak nie zalał się w trupa — i raźnym
truchtem pobiegł do drewnianych budek. Pomyślałem, że czeka mnie nowa
dyskusja o złym charakterze mieszkańców Panonii albo nawet dwa kufle
piwa, co przed podróżą dyliżansem nie jest wskazane, i szybko poszedłem
do zajazdu.
Tu się chyba ludziom dobrze żyje. Przy trakcie, na pięknej, szczęśliwej
ziemi... Dlaczego ja nie mogę usiedzieć na jednym miejscu? Dawno bym
gdzieś' osiadł...
Przed bramą trzasnął bicz, zagrał róg kurierski. Sam właściciel zajazdu
wyszedł otworzyć bramę, pospiesznie się podpasując, jeszcze zaspany, ale
już z dyżurnym uśmiechem na twarzy.
Nie interesowałem się nowymi gośćmi, poszedłem na pierwsze piętro,
do naszego pokoju. Niesłusznie. Za bardzo się odprężyłem, zbyt długo
podziwiałem alpejskie pejzaże.
Nieomaszczoną kaszę Antoine tylko rozgrzebał widelcem, ale goto-
wane jajka i krwawą kiszkę zaatakował z przyjemnością. Ja jadłem nie-
wiele. Ogarnął mnie jakiś taki smętny, romantyczny nastrój. Może była to
spóźniona reakcja na dni spędzone w więzieniu? Zdarzało mi się już coś
takiego: mija jakiś czas, i przeżyty koszmar powraca nie strachem, lecz
przeciwnie — spokojem.
Spakowałem torby podróżne, zeszliśmy na dół. W sali panowała nie-
zwykła cisza, obsługa latała jak poparzona, ale w absolutnym milczeniu.
Nawet to nie zwróciło mojej uwagi. Panująca w zajeździe cisza bardzo
mi odpowiadała. Na ulicę wychodzą milczący pasażerowie — cóż w tym
dziwnego? Gospodarz zajazdu biegnie do osobnego stołu, który wczoraj
zajmował Antoine, w ręku trzyma świętą księgę w safianowej oprawie,
widocznie ma powód...
Drgnąłem dopiero na dźwięk słodkiego jak miód głosu gospodarza...
— Ekscelencjo, czy nie zechcielibyście sprawić nam zaszczytu...
Przy stole siedziało trzech mężczyzn. Zerknąłem na dwóch i poczułem
dreszcz. Zakonnicy. Tacy, na jakich napatrzyłem się w Urbisie do syta, co
to w rękach nie tylko psałterz umieją trzymać. Barczyści, nawet szare płasz-
cze nie zdołały ukryć muskularnych sylwetek, o twarzach nie nienaruszo-
nych chyba jedynie przez młot kowalski. Najgorsza z możliwych miesza-
nek — bogobojność i złamane nosy.
Trzeci, najstarszy, do którego właśnie zwracał się właściciel, niczym
nie ustępował swoim towarzyszom: potężny niczym oficer Straży Arnold,
a przecież tamten w końcu był żołnierzem! — twarz toporna, jakby wycię-
ta z kamienia, włosy sztywne, słomiane, nos jak kartofel, ale cały. Taki
typ prędzej sam kilka fizjonomii rozkwasi, niż pozwoli do swojej się-
gnąc. A do tego wszystkiego biały biskupi płaszcz, święty słup na sznurku
na wierzchu ubrania...
Siostro, miej nas w swojej opiece!
Zatrzymałem się na chwilę, ale szybko ochłonąłem i dalej schodziłem
po schodach. Jeden z zakonników zerknął na mnie i Antoine'a, drugi ob-
serwował gospodarza zajazdu.
Biskup tymczasem wziął świętą księgę, otworzył na ostatnich stronach,
które pozostawiono czyste do zapisywania objaśnień trudniejszych miejsc,
zamyślił się, po czym ochoczo zanurzył w kałamarzu podane przez gospoda-
rza pióro i szybko coś napisał. Wyciągnął rękę, wyszeptał błogosławieństwo.
Jak na naszym miejscu postąpiliby praworządni Judejczycy?
Na pewno nie zlekceważyliby biskupa. Chociaż to inna wiara, ale Ko-
ściół trzeba szanować.
— Dzień dobry, ekscelencjo... — pokłoniłem się, składając ręce w łód-
kę. Idący obok mnie Antoine skłonił się również.
Ale biskup siedział, nie patrząc w naszą stronę, w zadumie kartkował
Pismo Święte i nie odprawiał gospodarza. W końcu odezwał się, a głos
miał silny i tak samo toporny jak wygląd:
— Co powiedziane jest o właścicielu domu w przypowieści o drzewie
figowym?
Gospodarz omal nie narobił w spodnie ze strachu. Swoje gospodar-
stwo prowadził dobrze, to było widać od razu, ale do świętej księgi zapew-
ne zaglądał rzadko.
— Powiedziane jest... Powiedziane... — zabeczał, szukając w pamię-
ci. — Gdyby gospodarz domu wiedział...
— Gdyby gospodarz domu wiedział, z której strony przyjdzie złodziej,
czuwałby i nie pozwolił podkopać domu swego — powiedział biskup, od-
dając księgę. Popatrzył na Antoine'a, potem na mnie. Gestem kazał nam
podejść.
Zwolniony z egzaminu gospodarz pospiesznie wycofywał się tyłem,
nie zapominając przy tym o pokłonach. Widocznie biskupi nieczęsto prze-
jeżdżali tą drogą.
— Dzień dobry, ekscelencjo. Łatwej drogi — powtórzyłem zastana-
wiając się, czy nie paść na kolana. Niedobrze... Ech, gdyby nie było ze
mną Antoine'a, wziąłbym nogi za pas! Jeśli drzwi stajni są otwarte, może
zdążyłbym wskoczyć na konia...
Biskup popatrzył na mnie w zadumie i zapytał:
— Czy znasz przypowieść o bezpłodnym drzewie figowym?
Ale się przyczepił do tych fig! Przypowieść znałem, nie rozumiałem
tylko, po co biskup miałby egzaminować dwóch Judejczyków ze znajomo-
ści świętych tekstów.
— Tak, ekscelencjo.
Biskup czekał, więc zacząłem mówić:
— Nazajutrz, gdy wyszli z Betanii, poczuł głód. I ujrzawszy z daleka
drzewo figowe pokryte liśćmi, podszedł, by zobaczyć, czy może coś na
nim znajdzie, ale gdy zbliżył się do niego, nie znalazł nic poza liśćmi, nie
była to bowiem pora na figi. I powiedzieli uczniowie Jego: „Czemuś go nie
przeklął? Przecież nie zechciało cię nakarmić! Niechaj na wieki nikt owocu
z niego nie jada!". Rozgniewał się On i rzekł: „Nie wiecie, o co prosicie! Czy
można spodziewać się owoców, nim dojrzeją? Czy można spodziewać się
przychówku, nim wyrośnie bydło? Czy można spodziewać się wiary, nim
okrzepnie duch?". Zawstydzili się uczniowie Jego i zapytali: „Po co więc
poszedłeś do drzewa figowego, skoro nie mogło ono dać ci owoców swo-
ich?". I odrzekł On: „Zaprawdę powiadam wam, szukajcie owoców do-
brych, a otrzymacie je, szukajcie zimą i latem, wiosną i jesienią, w świetle
i ciemności, ale nie przeklinajcie, jeśli pora jeszcze nie nadeszła".
Zamilkłem, łapiąc oddech. Od dzieciństwa lubiłem słuchać przypo-
wieści, ale żeby tak z miejsca wygłosić całą jednym tchem, to już mi wy-
szło z przestrachu.
Biskup uśmiechnął się i zapytał:
— Na czym polega sens tej przypowieści?
— Na tym, że człowiek powinien dążyć do doskonałości, szukać jej
dniem i nocą, ale jeśli jeszcze jej nie osiągnięto, nie można winić za to
człowieka — odpowiedziałem niczym uczeń na ważnym egzaminie.
— Zapewne czcisz prawa i zwyczaje Mocarstwa? — zapytał biskup.
— Tak, ekscelencjo.
Biskup myślał. Może Judejczycy nie powinni zwracać się do biskupa z
powitaniami? Ale nie — widziałem takie sceny, i to nie raz. To wprawdzie
inna wiara, ale tak czy inaczej muszą przejawiać szacunek wobec Kościoła.
— I ja życzę ci szczęśliwej drogi... — Biskup gwałtownym ruchem
przechylił się przez stół, dotknął mojego czoła mocnymi palcami i dodał
bardzo cicho: — Ilmarze.
Skamieniałem.
A biskup z zadowoloną miną wyprostował się, odchylił na oparcie fo-
tela i głośno rzekł:
— Widzę, że jesteście godnymi poddanymi naszego Mocarstwa. I do-
kąd to zmierzacie?
Milczałem.
Dość tego. Jeśli domysł Jeana był słuszny, to...
— Do Aąuincum, ekscelencjo — powiedział uprzejmie Antoine. —
Jesteśmy skromnymi kupcami, ekscelencjo...
— Siadaj, siadaj! — Biskup miękkim, a jednocześnie władczym ge-
stem wskazał sąsiedni fotel, z którego wymiotło zakonnika. — Nie przy-
stoi, by stary człowiek stał przed młodszym od siebie.
Faktycznie, w porównaniu z Antoine'em biskup był młody, chociaż
miał co najmniej pięćdziesiąt lat... Powoli podniosłem się z kolan.
— Ty również usiądź — polecił uprzejmie biskup. — Miło jest wi-
dzieć tak oczytanych ludzi, nawet jeśli nie doznali oni jeszcze prawdziwe-
go oświecenia. Zwłaszcza że dziwnym zrządzeniem opatrzności ja rów-
nież zmierzam do Aąuincum. Czyż nie jest to znak z góry, że powinienem
wam zaproponować miejsce w mojej karecie?
— Nie jesteśmy godni takiego zaszczytu! — zareagował żywo Anto-
ine. — Prawda, Izajaszu?
— Jaki znowu Izajaszu? — zapytał go biskup z tak wyraźnym wy-
rzutem, że Antoine nie powiedział już nic więcej. A biskup odwrócił
się do stojącego obok zakonnika i polecił: — Idź do dyliżansu, niech
zwrócą tym dobrym ludziom resztę pieniędzy za przejazd. Dalej pojadą
z nami.
Zakonnik skłonił ogoloną głowę i wyszedł.
Ja i Antoine popatrzyliśmy na siebie posępnie. „Bieda, bieda przyszła
do naszego domu" —jak lubiła mawiać moja mama przy lada okazji, gdy
wysypała się sól albo drogie szwedzkie zapałki łamały się jedna za drugą.
Ale teraz to naprawdę było nieszczęście.
Szczerze mówiąc, nie ryzykowałbym walki nawet z samym tylko bi-
skupem, a co dopiero mówić o jego ochroniarzach. Tu przydałby się Ar-
nold z jego siłą buhaja. To nie staruszek Ulbricht, biskup amsterdamski. To
istny bandyta, drab spod ciemnej gwiazdy...
Podrzuciłem głowę w nagłym olśnieniu i zapytałem:
— Ekscelencja... Gerard Promienisty?
Chyba teraz mnie udało się go zaskoczyć.
— Tak, bracie mój. Jacyż byliby z nich wspaniali wierni, nieprawdaż?
— zwrócił się biskup do drugiego zakonnika. — Czyż nie oznacza to, że
moim obowiązkiem jest wypełnienie tych zbłąkanych dusz światłem wia-
ry? — zakonnik zrobił minę, mającą wyrażać rados'ć. — Idź, bracie Lo-
uisie, po butelkę dobrego wina. Mojego wina, z mojej winnicy.
Drugi zakonnik również wyszedł. Zostaliśmy we trójkę.
— Nie miałem zaszczytu poznać... — odezwał się biskup Gerard do
Antoine'a.
— Salomon, kupiec przyprawami... — zaczął Antoine, a gdy na twa-
rzy biskupa pojawił się uśmiech, jakby skałę przeciął wąwóz, wykrzyknął
ze złością: — Na jedenastu przeklętych! Antoine, hrabia Lyonu!
— To pan jest autorem patentu „Urządzenie do ochrony szyb kabiny
przed zamarzaniem"? — zainteresował się żywo Gerard.
Antoine popatrzył na niego zdumiony. Burknął:
— Ja.
— Pamiętam, że zdumiało mnie, skąd przyszła panu do głowy myśl,
by polewać szyby spirytusem?
— Stacjonowaliśmy na północy. Stale brakowało alkoholu — wyjaśnił
krótko Antoine.
Gerard Promienisty zachichotał:
— A patent na nowy system zrzutu pchaczy rakietowych?
— Mój przyjaciel rozbił się i zginął, bo w jego szybowcu nie odczepił
się jeden pchacz.
Gerard przestał się uśmiechać i pochylił głowę.
— Wszyscy jesteśmy w rękach Bożych. Poprzez naszą śmierć on ratu-
je nowe życie.
— Co chcecie z nami zrobić, ekscelencjo? — zapytał ostro Antoine.
— Jestem starym człowiekiem i z wiekiem stałem się nieco niecierpliwy.
— Nie wiem — odpowiedział szczerze Gerard. — Teraz chcę zjeść
śniadanie. Jechaliśmy całą noc, a droga nie pozwalała nawet na zagrzanie
herbaty. Poza tym z przyjemnością napiję się z wami wina. A co dalej —
na razie nie mam pojęcia.
— Ekscelencjo, jak mnie poznaliście? — pozwoliłem sobie zadać py-
tanie. — Czym się zdradziłem?
Gerard rozłożył ręce.
— Niczym. Ale kiedyś, w dniach mojej grzesznej młodości... — zło-
żył ręce w słup, wymamrotał coś i dokończył: — Pomyślałem, że gdyby
uznać te pejsy za sztuczne, a kształt nosa za zmieniony charakteryzacją, jak
czynił niegdyś złodziej Gerard Hulaka, to otrzyma się portret Ilmara zło-
dzieja.
Wrócił zakonnik wysłany do dyliżansu, by oznajmić o naszej rezygnacji
z dalszej drogi, i w milczeniu położył przed Antoine'em pieniądze. Chyba
przerażeni woźnice oddali całą sumę, bez odliczeń za przejechany odcinek
drogi.
Widząc, że w rozmowie nastąpiła przerwa, z kuchni pospiesznie wy-
szedł gospodarz z tacami i jego niemłoda, dorodna żona. Frywolną karcz-
mareczkę zawsze noszącą kuse spódniczki najwidoczniej ukryli... Niepo-
trzebnie, Gerard Promienisty — niegdyś złodziej Gerard Hulaka — nie
należał do duchownych, którzy wpadaliby w gniew na widok kręcącej się
pupy i figlarnego spojrzenia.
Im dłużej przyglądałem się biskupowi, chyba największemu wolno-
myślicielowi i najdziwniejszemu biskupowi Mocarstwa, tym silniej rozpa-
lała się w mojej duszy nadzieja. Szalona. Niemożliwa.
— Ośmiu — powiedziałem nieoczekiwanie. Niegłośno, ale Gerard usły-
szał. Popatrzył z lekkim zaskoczeniem.
— Już ośmiu?
Trzeba przyznać, że biskupiej karecie nie dorównuje żaden dyliżans.
Już kiedyś taką jeździłem z bratem Ruudem, nieszczęsnym paladynem,
który nie zdołał dokonać swego wielkiego czynu.
Ja i Antoine siedzieliśmy na jednej kanapce tyłem do kierunku jazdy,
a biskup Gerard — naprzeciwko nas. Kareta jechała miękko na drogich,
żelaznych resorach i kauczukowych oponach. W środku pod kolorowym
abażurem paliła się karbidowa lampa, rzucając odblaski na skórzane obi-
cie. Okna były zasłonięte roletami, rura służąca do komunikacji z woźnica-
mi — szczelnie zatkana drewnianym korkiem.
Luksus. Niby należny biskupowi ze względu na rangę, a jednak...
— Odnoszę wrażenie, Ilmarze, że zastanawiasz się, czy przystoi wzy-
wającemu do pokory i ascezy biskupowi rozbijać się tak drogim powozem
— powiedział Gerard.
Skinąłem głową.
— Nie przystoi — potwierdził spokojnie Gerard. — Rzadko nim jeżdżę.
Najwyżej do Urbisu czy Wersalu, ale to już wymóg etykiety.
— Dlaczego biskup w każdym kazaniu piętnujący bogactwo nie miał-
by przybyć do Władcy zwykłym powozem albo przejść piechotą z Soboru
do Wersalu? — zapytałem bezczelnie.
— Dlatego, Ilmarze, że w oczach wielkiego świata stałby się błaznem.
Szalonym biskupem, który obłudnie rezygnuje z komfortu — odpowie-
dział Gerard. — Wprawdzie błazen może mówić, co tylko chce, ale jego
słowa przynoszą niewiele pożytku. W jaki sposób żyję, z czego w po-
wszednim życiu korzystam — wiedzą wszyscy. Ale jeśli zaproszono mnie
na bal, nie pójdę w podartej koszuli czy brudnej włosiennicy, podkreślając
swoją pokorę. Jeśli mam dach nad głową, nie będę mókł na deszczu. I nie
zacznę żyć o chlebie i wodzie, skoro każdy jako tako zdolny majster ma
w swojej zupie kawałek mięsa. Asceza to nie jedyna droga do oświece-
nia.
— Dziwnie jest słyszeć takie słowa od biskupa — mruknął pod nosem
Antoine.
— Widzieliście przeciwne przykłady, hrabio? — zapytał Gerard. —
Znałem ludzi, którzy okładali się łańcuchami, nie myli się i nie obcinali
paznokci, jak gdyby Zbawiciel przykazywał być brudnym, popierał słup-
ników i milczków mieszkających w pustelniach i biczujących się od rana
do nocy. Znałem mistrzów isihii, którzy potrafili modlić się przez trzy dni
bez przerwy. Gdzież są ich cuda?
Dobrze powiedziane. Wszyscy wiedzieli, że Gerard Promienisty sły-
nie z cudownych uzdrowień, których dokonywał w imię Siostry i Zbawi-
ciela. Pochyliłem głowę, przyznając mu słuszność. Antoine też nic nie po-
wiedział.
— Ta kareta nie należy do mnie — kontynuował spokojnie Gerard. —
Jedyne, co mam, to winnica, którą dostałem od rodziców. Zarządza nią
biedna, ale uczciwa rodzina, teraz nie jest już taka biedna... i obawiam się,
że nie tak uczciwa. Otrzymuję z niej tyle wina, ile potrzebuję dla siebie i
swoich gości. Nie uważam tej zapłaty za grzech. Pieniędzy nie biorę. Mój
strój jest własnością Kościoła i należy mi się z racji tytułu. Gdy umrę, zo-
stanę pochowany na koszt Kościoła. Więc kto ma rację: czy ja, nie odrzu-
cając radości życia, lecz nie biorąc nic ponad to, co niezbędne, czy szale-
nieć, który włóczy się po miastach pokryty wrzodami, roznosząc zarazę,
ale wykrzykuje wszem i wobec o swej miłości do Boga? Każdego ascetę
przed dopuszczeniem przed oblicze Pana trzeba by najpierw potraktować
skrobaczką!
Antoine prychnął, jakby chciał poprzeć wolnomyślicielskie przemowy
biskupa, ale się powstrzymał. Jechaliśmy razem już trzecią godzinę. Opo-
wiedziałem Gerardowi wszystko... no, prawie wszystko, czego domyśli-
łem się o Marku i jego towarzyszach. Ale co postanowił biskup i jaki los
nas czeka, nadal pozostawało tajemnicą.
— Zawsze interesowała mnie tajemnica Słowa — powiedział nieocze-
kiwanie Gerard, jakby czytał w moich myślach. — Wielki dar Pana, który
zmienił cały nasz świat. Czemu więc jeszcze nie osiągnęliśmy wieku żela-
znego, nie wykorzeniliśmy nędzy i okrucieństwa, nieuctwa i rozpusty? Pan
w swej niezmiernej dobroci dał nam dowód swojego istnienia, troski o nas,
pozwolił ludziom odróżnić sprawiedliwych. Tak mówi Pismo. Ale dlacze-
go tak wielu ludzi władających Słowem nie jest godnych tego daru? Dla-
czego tak wielu dobrych, porządnych, sprawiedliwych ludzi, dla których
Słowo byłoby wsparciem w wielkich czynach, nie ma go?
Antoine chciał coś powiedzieć, ale Gerard powstrzymał go gwałtow-
nym gestem:
— Nie nie, sam doskonale potrafię dać wyczerpującą odpowiedź na to
pytanie. Mój tytuł zobowiązuje mnie do udzielania odpowiedzi. Ale cza-
sem pytam samego siebie: czy to jest słuszne? Może po prostu nie zrozu-
mieliśmy woli Bożej?
Śmieszna rzecz — nie wytrzymałem i próbowałem nauczyć biskupa
Pisma Świętego...
— Dane mu będzie Słowo — powiedziałem — i Słowo stanie ponad
wszelkimi bogactwami...
Gerard skinął głową:
— Czasem, gdy myślę o Słowie, wyobrażam je sobie jako ziarno. Ma-
lutkie nasionko, które upadło na glebę, puściło korzenie, wykiełkowało,
i oto mamy drzewo. Nasz świat jest drzewem, które wyrosło z ziarna. Ale
nawet na najszlachetniejszym drzewie zdarzają się złe owoce. Tak, Ilma-
rze, rozumiem cię. Mówiłem te same słowa, wyjaśniając, dlaczego na świe-
cie jest tyle zła. Pasierb Boży dał ludziom wspaniały dar, a ludzie sami
decydują, jak go wykorzystać.
— Być może, gdyby ten dar przyniósł Syn Boży — powiedział cicho
Antoine — świat byłby inny...
— Tak — zgodził się znowu Gerard. — Być może. Gdyby Józef uwie-
rzył Aniołowi Pańskiemu i wyruszył do Egiptu od razu, a nie zaczął zbie-
rać swoje rzeczy i bydło i żegnać się z krewnymi... Albo gdyby Herod nie
wysłał żołnierzy, by zabili wszystkie niemowlęta w Betlejem i we wszyst-
kich granicach jego...
Wsparł podbródek na dłoniach, patrząc to na Antoine'a, to na mnie.
Już chyba wiedziałem, do czego prowadzi takie zamyślenie biskupa...
— Ilmarze, czy pamiętasz, co mówi Pismo Święte o zabójstwie nie-
mowląt?
Teraz z kolei ja zacząłem dukać, jak niedawno gospodarz zajazdu. Sens
pamiętałem, ale całej historii słowo w słowo — nie. Gerard skrzywił się
i zaczął mówić sam. Jego głos, do tej pory toporny i nijaki, nabrał mocy,
jakby biskup przemawiał w soborze przed tysiącami wiernych:
— I rozgniewał się Bóg! Wysłał nam Syna swego, żeby dał nam odku-
pienie, ale nie ustrzegli ludzie Syna Jego w niemowlęctwie, i nie będzie już
ratunku dla rodu ludzkiego! Stracone jest dla ludzi życie wieczne, nie uwol-
nią się nigdy spod władzy śmierci. I zaczął błagać Syn Boży: Ojcze! Wy-
bacz im, albowiem nie wiedzą, co czynią! Czy nie byłem Synem Twoim
i Synem ludzkim? Poślij mnie ponownie do ludzi, abym mógł odkupić ich
grzechy! Ale rzekł Pan: Syna swego oddałem ludziom raz i nie oddam więcej.
Ale zostało w mieście Betlejem niemowlę ludzkie, którego nie znaleźli słudzy
Heroda. Niech Maria i Józef wychowają je jak własne, i niech stanie się on
Pasierbem moim! Ludzie mienić go będą Zbawicielem, i dane im będzie
Słowo, i Słowo to stanie ponad wszelkie bogactwa ziemskie. I jeśli zdoła On
zrobić to, co jest sądzone, pokierować ród ludzki ku światłu, grzech zostanie
odkupiony. I uczynię dla Syna ludzkiego wszystko, co zrobiłbym dla Syna
swojego. I w tej godzinie Maria usłyszała żałosny płacz, i wyszła z domu,
i zobaczyła niemowlę leżące na progu. I wzięła na ręce Zbawiciela, i wy-
chowała jak swoje dziecko. I dorastał On, i mądrzał, a duch Jego krzepł.
Gerard zamilkł.
— Gdyby Syn Boży pozostał z ludźmi, wszystko mogłoby być inaczej
• powiedział Antoine. — Tak, ekscelencjo?
— To herezja — powiedział spokojnie Gerard. — Najprawdziwsza
herezja, za którą nawet w naszych oświeconych czasach wykluczają z Ko-
ścioła. Ale zakładam, że tak włas'nie mogło być. Gdyby w Herodzie albo
jego sługach było mniej złości, gdyby Józef rzucił się do ucieczki od razu,
gdy tylko objawił mu się Bóg, Syn Boży mógłby pozostać z ludźmi i odku-
pić nasze grzechy. W inny sposób. Zabiła go nasza złość i chciwość... Oto,
dlaczego w naszym świecie tak wiele jest złości i chciwości.
Tak, próżno by szukać w Mocarstwie drugiego takiego biskupa jak
Gerard.
— Ale niewiele dobrego przyniesie dorastającemu dziecku świado-
mość, że zabito tysiące niewinnych niemowląt, tylko jemu pozwolono żyć
— zauważył Antoine.
Mimo woli złożyłem ręce w łódkę. Siostro, wybacz takie słowa... i wy-
bacz, że ja ich słucham!
A biskup, który był niegdyś złodziejem, i starzec, który był niegdyś
awiatorem, już się zwarli w zaciętym starciu. W najprawdziwszej teolo-
gicznej dyspucie, raz po raz ocierając się o herezję.
— Każdy ojciec strzeże swego dziecka — sprzeciwił się ostro Gerard.
— I Pan strzegł Syna swego!
— Zły jest ten ojciec, który troszcząc się o swoje dziecko, przechodzi
obojętnie obok innego, zagrożonego niebezpieczeństwem — odparował
natychmiast Antoine.
— Ludziom dano wolność w czynieniu dobra i zła. Wszyscy jeste-
śmy dziećmi Boga. Ale żaden rodzic nie upilnuje każdego kroku swoje-
go dziecka.
— Dlatego twierdzę, że Bóg nie mógł uratować swojego dziecka i po-
zwolić zginąć innym. Mógł albo powstrzymać Heroda, albo pogodzić się
z tym, że Jego Syn podzieli los innych — oznajmił triumfalnie Antoine. —
Inny wariant był niemożliwy! Gdyby Herod okazał miłosierdzie, Bóg nie
musiałby wybierać Pasierba spośród ludzi. Ale stało się to, co musiało się
stać!
Gerard pokręcił głową i wymamrotał z pewnym zachwytem:
— Kazuista... Owszem, nasz świat jest taki, jaki jest. I pewnie nie
mógłby być inny. Ale dlaczego Bóg miałby ponownie wybierać sobie Pa-
sierba spośród ludzi? Czy to znaczy, że Zbawiciel gdzieś popełnił błąd?
Czy nadchodzi dzień Sądu Ostatecznego? Kościół jest u progu rozłamu —
to już chyba nie tajemnica. Mało tego, jest ogarnięty pragnieniem poznania
Pierwotnego Słowa, zdobycia bogactw nagromadzonych w ciągu dwóch
tysięcy lat. Rozumiem, że to pragnienie kieruje Władcą... — Biskup
uśmiechnął się i dodał: — I zmusza go do polowania na własnego syna.
Blask żelaza zawsze zaślepiał ludzi i mącił im rozum. Ale Kościół kierują-
cy się korzyścią to już nie jest ten Kościół, który założył Zbawiciel!
— Ekscelencjo, przecież wasz głos wiele znaczy... — zauważył Anto-
ine.
— Wiele. Ale nie jest decydujący. Sukcesor Zbawiciela Juliusz też jest
rozsądnym i bynajmniej nie wyrachowanym człowiekiem, a przy tym gło-
wą Kościoła. Jednak nawet on nie może powstrzymać polowania. On przy-
najmniej próbuje poznać prawdę, zrozumieć, kim jest Markus... Ale wielu
pragnie tylko księgi, którą ukrywa książę.
— I co teraz zrobicie, ekscelencjo? — zapytał bez ogródek Antoine.
Gerard nie od razu odpowiedział. Milczał tak długo, że już zacząłem
oczekiwać kolejnych zwrotów do przypowieści. Ale biskup zapytał mnie:
— Ósmy, mówisz?
— Ja, Helen, Luiza, Arnold, Jean, Jens, Antoine — wyliczyłem. —
W taki czy inny sposób już podążamy za Markusem. Wątpimy w niego,
boimy się, ale podążamy. Mimo wszystko myślę, że on jest Zbawicielem.
Nowym Zbawicielem, który przyszedł na świat. Dobro, a nie zło. I jeśli
ekscelencja... będzie nas ośmioro.
Gerard milczał.
— Być może jest Zbawicielem — powiedział Antoine — być może
Kusicielem, bo czas Zbawiciela jeszcze nie nastał. A może to po prostu
człowiek, w którego rękach znalazła się najświętsza tajemnica świata. Ale
chciałbym zrozumieć to sam. I jeśli ekscelencja podziela to pragnienie wie-
dzy... Przecież nie na darmo zmierzaliście do Aąuincum? Może to na-
prawdę znak?
— Ja tylko usiadłem i zastanowiłem się, dokąd może udać się Markus
— rzekł sucho Gerard. — Jak najdalej od Mocarstwa, ale przy tym, żeby
nie wpaść w ręce rosyjskiego wywiadu. Pomyślałem o Judei. Najlepsza
droga prowadzi przez Panonię i Imperium Osmańskie. Potem zacząłem się
dowiadywać, kim są jego towarzysze. Ilmar już się nie liczył, wiedziałem,
że został schwytany. Ale Arnold, oficer Straży... On pochodzi spod Wied-
nia, to starszy syn klanu i ma krewnych w całej Panonii, takich, którzy nie
boją się gniewu Domu, i pomogą mu. I wtedy postanowiłem wyruszyć do
Ai, by leczyć stare kości w jego kąpieliskach.
Odrobinę odchylając roletę, zacząłem wyglądać przez okno. No pro-
szę... takich szczegółów o Arnoldzie nie znałem. Kolejny argument na
korzyść Panonii. Jak się Jean dowie, ucieszy się z własnej przenikliwości.
Za oknem biegła droga, w oddali migały dachy małej wioski. Jechali-
śmy pod górę, ale szóstka mocnych koni ciągnęła dobrze. Gdzieś z tylu
pozostał dyliżans, w którym zaczęliśmy podróż; na pewno rozprawiano
w nim teraz o dwóch Judejczykach zabranych przez biskupa do karety.
Zwykle rozmowy, proste problemy... Nie to co u nas.
— Jeśli Markus jest Kusicielem, a my nie zdołamy tego w porę od-
kryć, wszystkie lody piekielne będą nasze — odezwał się za moimi pleca-
mi Gerard.
Antoine zareagował natychmiast:
— A jeśli nie zechcemy tego sprawdzać? Przestraszymy się naszego
przeznaczenia?
Właśnie w tym momencie rozstrzygał się nasz los. Ale biskup-bun-
townik nie odważy się tak dalece sprzeciwić woli Kościoła... Odda nas
w ręce świętych braci i po wszystkim. Markus będzie musiał znaleźć sobie
innych apostołów. Jeśli oczywiście nie schwytają go. Nikt go nie ochroni.
Jeśli Bóg nie osłonił własnego Syna przed rzymskim mieczem...
— Jeszcze czworo... — powiedział Gerard. — Ciekawe. I tylko jeden
z nas dochowa wierności Zbawicielowi... Jeśli wszystko pójdzie tak samo.
Zrozumiałem, że na jakiś czas nasz los został rozstrzygnięty.
— Nic nie może się powtórzyć — powiedział Antoine. — Nic. Wiatr
bawi się piaskiem, budując wydmy na pustyni. Wydają się identyczne, ale
wystarczy im się przyjrzeć, by zrozumieć, że jest więcej różnic niż podo-
bieństw. Nawet ziarnka piasku nie są jednakowe i razem inaczej się ukła-
dają. Co dopiero mówić o ludziach...
— Ludzie to nie piasek — odpowiedział Gerard. — My możemy iść
naprzeciw wiatrowi, dopóki starczy sił.
Część druga
AQUINCUM
Rozdział pierwszy,
w którym widzimy cud, ale sam cudotwórca
jest tego nieświadomy
Dawno nie oglądałem takiego luksusu.
Siedzieliśmy na tarasie, na który wychodziły jedynie drzwi naszych
pokoi, najlepszych pokoi najlepszego hotelu „Gellert". Siedzieliśmy we
trzech: ja, Gerard i Antoine. Aąuincum powitało nas niemal letnią pogodą
i nikomu nie chciało się siedzieć w czterech ścianach. Na stoliku stało białe
i czerwone wino, brzoskwiniowa nalewka oraz liczne lekkie przekąski: od
słynnej w całym Mocarstwie gęsiej wątróbki do koreczków serowych a la
Aąuincum. Na solidne dania było jeszcze za wcześnie, niedawno obudzili-
śmy się po pokonaniu ostatniego, najdłuższego i najcięższego odcinka dro-
gi- Do miasta dojechaliśmy głęboką nocą, oczy nam się kleiły i prawie nic
nie zobaczyliśmy.
— Tamta góra — wyciągnął rękę Gerard — nosi imię świętego Gellerta.
Taras wychodził właśnie na tę górę, a raczej na jej strome zbocze ma-
lowniczo ozdobione licznymi altankami, wiaduktami i zgrupowanymi rzeź-
bami.
— Dawno, dawno temu Dunajem płynął biskup Gellert — rozpoczął
opowieść Gerard. — Zobaczył Aąuincum i wyszedł na brzeg, żeby głosić
tu Słowo Boże. W tych czasach Aąuincum zajmowali osmańscy poganie,
którzy pojmali biskupa, wsadzili go do beczki, a w nią wbili sto jedenaście
gwoździ. Drwili z niego: „Jak uratuje cię teraz twój Bóg?". I zepchnęli
beczkę ze zbocza. Ale biskup Gellert miał silne Słowo, wymówił je i wziął
na nie wszystkie gwoździe z beczki, wcale się przy tym nie raniąc. A po-
tem, gdy beczka spadła w fale Dunaju, wziął na Słowo wszystkie jej klep-
ki, po czym wyszedł na brzeg cały i zdrowy. Widząc to, okrutni poganie
zawstydzili się i przestraszyli. A biskup Gellert wzniósł świątynię, używa-
jąc do tego wszystkich stu jedenastu gwoździ z beczki, i głosił w niej wiarę
w Zbawiciela i Siostrę. Od tej pory w Aąuincum wiara umacniała się i rosła
nieprzerwanie.
— Piękne — powiedziałem. — Zrzucenie jednak człowieka w beczce
z takiej góry — nawet bez gwoździ — to nie w kij dmuchał. Można poła-
mać wszystkie kości. A przed tym, proszę mi wierzyć, żadne Słowo nie
uratuje.
— To podanie — przyznał Gerard. — Być może co nieco w nim prze-
sadzono czy też wymyślono.
Obaj zakonnicy byli teraz w Bazylice Świętego Stefana i załatwia-
li formalności, które nieuchronnie pojawiają się podczas przyjazdu ko-
ścielnego władyki do miasta mającego własnego biskupa. Domyślałem
się, że stanowisko biskupa Paryża, czyli ogólnie Lutecji, stawiało Gerar-
da ponad biskupem Aąuincum, nie powinien więc on zjawiać się na
spotkanie pierwszy. Nie mógł też wezwać do siebie leciwego biskupa
Kadora. I teraz zakonnicy próbowali ustalić: jak, kiedy i na jakim tere-
nie dojdzie do „przypadkowego" spotkania biskupa Kadora i przyby-
łego z nieoficjalną wizytą Gerarda Promienistego. Wychodziło na to, że
Gerard będzie jednak musiał jechać do Kadora, co nie bardzo mu odpo-
wiadało.
Mnie i Antoine' a te problemy nie dotyczyły. Mieliśmy teraz protekto-
ra, który mógł uchronić nas przed każdym... no, prawie każdym nie-
szczęściem. Nic nie stało na przeszkodzie, by zająć się poszukiwaniami
Markusa.
Gdybyśmy tylko wiedzieli gdzie...
— Znasz madziarski, Ilmarze? — zapytał Gerard.
Pokręciłem głową. Byłem już raz w Panonii i nawet zaglądałem do
Aquincum, ale nauczenie się języka madziarskiego było równe opanowa-
niu chińskiego.
— Ja znam kilkanaście słów — powiedział nieoczekiwanie Antoine.
— Ale to za mało.
Gerard skinął głową. On również nie znał miejscowego narzecza, z tym
że dla biskupa zawsze znajdzie się przewodnik. Ale w jaki sposób my,
ludzie nieznający ani miasta, ani języka, mamy szukać czterech ukrywają-
cych się osób? W dodatku Arnold być może naprawdę ma w Aąuincum
mocne więzy rodzinne...
— Potrzebujecie przewodnika — rzekł Gerard. — I tłumacza. I to ta-
kiego, który pracowałby nie dla pieniędzy. Niełatwo będzie takiego zna-
leźć, ale Pan skieruje go do nas.
Biskup miał poważną, skupioną twarz, jakby naprawdę sądził, że za
chwilę z niebios spłynie Anioł Pański, doskonale władający romańskim
i madziarskim...
Zamiast anioła pojawił się kelner, który usługiwał nam przy stole. Przy-
niósł talerze z jakimś' twarogiem polanym słodkimi powidłami brzoskwi-
niowymi i zaczął je ustawiać.
— Mów, bracie mój — rzekł nieoczekiwanie biskup. — Mów.
Kelner — mężczyzna w s'rednim wieku, drgnął. Czarnowłosy, wąsaty
i smagły, wyglądał na typowego Madziara, jednego z tych, których tak nie
lubił mój przyjaciel saper.
— Ekscelencjo... — Kelner nadal rozkładał sztućce, przy czym wy-
glądało to tak, jakby ręce same pracowały, a głowa była zajęta czymś in-
nym. — Ekscelencjo... ja nie dla siebie...
Najwyraźniej po romańsku mówił dobrze, ale teraz był zbyt zdener-
wowany.
— Mów, bracie mój — polecił biskup. — Widzę przecież, że chcesz ze
mną rozmawiać.
Kelner padł na kolana, chwycił rękę biskupa i wpił się w nią pocałun-
kiem.
— Ekscelencjo... Uczyńcie cud!
— Jeśli taka będzie wola Zbawiciela i Siostry — odparł łagodnie
biskup. — Wstań, dobry człowieku. Na czym polega twoje nieszczę-
ście?
— Mój syn umiera, ekscelencjo! Uratujcie go! Wszyscy wiedzą, że
przywracaliście martwych do życia!
— Ożywić martwych może tylko Bóg. — Gerard popatrzył na mnie,
na Antoine'a i zapytał: — Co się dzieje z twoim synem?
— Lekarze powiedzieli, że niedługo umrze, ekscelencjo. Ma raka, eks-
celencjo. Uczyńcie cud!
Westchnąłem w myślach i odwróciłem wzrok. Są choroby, które moż-
na wyleczyć, i są takie, których zwalczyć się nie da. Gdyby był z nami
stary Jean, wyjaśniłby to nieszczęsnemu Madziarowi. Może poradziłby,
jak złagodzić cierpienia jego syna. Cud... Cóż, szczera modlitwa też może
czynić cuda, ale nie zawsze.
Tymczasem kelner mówił i mówił, żarliwie i błagalnie, nie puszczając
dłoni biskupa. Że jeden jego syn zginął będąc dzieckiem, głupio i przypad-
kowo: przejechał go pędzący drogą dyliżans. Że drugi syn nigdy nie uczy-
nił nikomu nic złego, dorósł i nawet otrzymał wykształcenie... Mówił o jego
narzeczonej, która nawet teraz, gdy cała rodzina żąda zerwania zaręczyn,
chce wyjść za umierającego chłopaka, a potem, kiedy zostanie wdową,
pójść do klasztoru. O tym, że nigdy nikogo o nic nie prosił, wszystko zdo-
był sam i tylko z rozpaczy zwrócił się do słynnego Gerarda Promienistego
z taką prośbą...
— Wstań — rzekł Gerard. Pomyślałem, że zaraz odmówi spełnienia
prośby o cud, obieca pomodlić się za biednego chłopca i powie to wszyst-
ko, co zazwyczaj duchowny mówi w takich wypadkach...
— Ekscelencjo...
— Możesz zaprowadzić mnie do swojego syna? W taki sposób, żeby
nikt o tym nie wiedział?
Popatrzyłem na biskupa zaskoczony. Antoine też był stropiony, a bied-
ny kelner po prostu stracił mowę. W końcu wykrztusił:
— Jak sobie życzycie, ekscelencjo...
— Nie chcę, by ktokolwiek o tym wiedział — mówił biskup. — Pomo-
gę twojemu synowi, jeśli taka będzie wola Boża, ale niech nikt nigdy nie
dowie się, że Pan uratował go moją ręką.
Rozumiałem, co wymyślił Gerard. I z tego powodu czułem się paskudnie.
Było jasne, że człowiek nie zdoła dokonać takiego cudu. To nie uzdra-
wianie chorego na padaczkę czy przywrócenie rozumu opętanemu. To zna-
czy: biskup będzie udawał, że próbuje pomóc choremu. To pokrzepi ojca
— sam Gerard Promienisty obiecał ratunek! I wykorzystując sytuację,
Gerard poprosi biedaka, by służył nam za przewodnika. A że syn mimo
wszystko umrze... Wszystko jest w rękach Boga...
Szliśmy wąską uliczką Budy, starej dzielnicy Aąuincum, ciągnącej się
od rzeki w górę. Domy były przeważnie ładne, kamienne, czteropiętrowe.
Dobra ziemia, ludzie nie biedują...
Mężczyzna szedł przed nami, omalże biegnąc. Jak się już dowiedzieli-
śmy, wcale nie był kelnerem, tylko jednym z zarządców hotelu, który pra-
gnąc dotrzeć do biskupa, przebrał się w liberię. Od czasu do czasu oglądał
się, jakby chciał sprawdzić, czy rzeczywiście za nim idziemy. Biskup, ja
i Antoine mieliśmy na sobie płaszcze, które skrywały biskupi strój i szaty
Judejczyków.
O dziwo, Gerard pozwolił, byśmy mu towarzyszyli. Na jego miejscu
wstydziłbym się odgrywać takie przedstawienie przed umierającym.
— Tędy, ekscelencjo.
W ślad za przewodnikiem weszliśmy do bramy, a potem na małe po-
dwórze, na które otwierały się drzwi z trzech domów. Pośrodku podwórza,
obok klombu, dzieci bawiły się z pieskiem. Odprowadziły nas zaciekawio-
nymi spojrzeniami. Zarządca wyjął ciężki, miedziany klucz, otworzył drzwi
i wpuścił nas, uprzednio zaglądając na korytarz i upewniając się, że nikogo
tam nie ma.
Od razu poczułem, że w tym domu jest człowiek śmiertelnie chory.
W powietrzu unosił się przytłaczający zapach choroby, lekarstw — ciężka
duchota niewietrzonych pomieszczeń...
— Takie powietrze zgubi człowieka prędzej niż choroba — wymam-
rotał Gerard pod nosem.
— Słucham, ekscelencjo? — zapytał zarządca.
— Trzeba wietrzyć, Ferenc. Prowadź.
Madziar skoczył do jakichś drzwi, uchylił je, szczeknął coś po swoje-
mu i zatrzasnął.
— Poleciłem sługom nie wychodzić — wyjaśnił. — Nie zobaczą was.
— Prowadź — powtórzył Gerard.
Przeszliśmy przez kilka pokoi, wprawdzie nie luksusowych, ale też
niebiednych. W kredensach stało sporo ładnych naczyń i cacuszek z kolo-
rowego szkła i porcelany, wszędzie było posprzątane, na ścianach wisiało
kilka obrazów pędzla znanych mistrzów... Szczególnie dobra była tem-
pera przedstawiająca wyjście Zbawiciela z Rzymu: zmęczony człowiek
w gęstniejącym mroku nie wyglądał na Pasierba Bożego, ale od razu było
wiadomo, że to właśnie On.
— Tutaj, ekscelencjo...
Pierwszy wszedł Gerard, za nim Madziar Ferenc, dopiero potem ja
i Antoine. W niewielkiej sypialni z zamkniętymi i szczelnie zasłoniętymi
oknami powietrze było bardzo ciężkie, w dodatku przesycone mocnym ty-
toniem. Na wysokim, tak lubianym przez mieszkańców Panonii łóżku le-
żał młody mężczyzna o niezdrowej cerze. Obok niego siedziała na krześle
niemłoda kobieta. Czyżby matka? Rozpacz bardzo ją postarzała...
Na nasz widok chłopak próbował się unieść, kobieta zaś krzyknęła
i zerwała się, upuszczając robótkę.
— Pokój temu domowi — powiedział Gerard, zrzucając płaszcz na
ręce Ferenca. — Jak cię zwać, młodzieńcze?
— Peter...
— Leż i nie wstawaj, Peter.
Sam usiadł na krześle, położył rękę na piersi chorego. Pokręcił głową.
— Od jak dawna chorujesz?
— Od pół roku.
— Spróbuję ci pomóc, Peter. Jeśli taka będzie wola Zbawiciela, choro-
ba opuści cię. — Gerard w zadumie wziął z szafki przy wezgłowiu łóżka
kapciuch i glinianą fajkę, rzucił z powrotem, powiedział: — Ale o tym
musisz zapomnieć.
Peter nie zrozumiał.
— Jeśli wyzdrowiejesz — wyjaśnił cierpliwie Gerard — musisz na
zawsze zapomnieć o tytoniu. Wiesz, że Kościół osądza palenie tytoniu?
— Tak, ekscelencjo...
— No to nie pal — powiedział po prostu Gerard. — Lepiej napić się
wina niż sięgać po fajkę. Obiecujesz?
W oczach Petera błysnęła szalona nadzieja, szybko pokiwał głową. Jego
matka nagle chwyciła fajkę i kapciuch, rzuciła na podłogę, zaczęła deptać.
Ale Gerard nie zwracał już na to uwagi. Wyciągnął ręce nad Peterem,
zamknął oczy, wyszeptał coś.
Czułem się nieswojo. Szarlataneria? Czyżby słynny biskup był zwy-
kłym oszustem, jakich wielu w Mocarstwie?
A może on się po prostu myli, błędnie ocenia swoje siły? Nie rozumie,
jakie cuda może czynić człowiek, a jakich nie?
Peter jęknął, zadygotał.
— Spokojnie — powiedział głośno Gerard. — Leż spokojnie, bracie
mój. Nie ruszaj się, bo się zabijesz!
Jego ręce zdarły z Petera kołdrę, legły na nagiej piersi, prześliznęły się,
jakby coś wymacując. Mimo półmroku sypialni zobaczyłem, że twarz Ge-
rarda pokryła się kropelkami potu.
— Daj mi siłę, Siostro... — wyszeptał. — Daj mi siłę, Zbawicielu...
Nie proszę o nią dla siebie!
Palce Gerarda Promienistego zatrzepotały jak u chorego na drżączkę
poraźną. Peter wytrzeszczył oczy, zastygł na łóżku. Matka zagryzła brzeg
chusteczki, cofnęła się w kąt. Ferenc podszedł do nas, a Antoine ujął krze-
piąco jego ręce. Chyba Madziar nie do końca wierzył w pomoc biskupa i to,
co się właśnie działo, pozbawiło go sił.
Gerard jęknął.
Nie mógłby tak udawać!
Biskup paryski, wolnomyśliciel i wichrzyciel, zawył, jakby przeszył
go nieznośny ból. Jego ręce wbiły się w chudą pierś chorego. Gerard od-
rzucił głowę i krzyknął:
— Twoim Słowem, Panie!
W pokoju zaczęło się robić zimno. Powietrze wciąż było ciężkie, ale
jakby otworzyło się niewidoczne okno na bezkresną lodową pustynię...
Ja i Antoine popatrzyliśmy na siebie, od razu rozumiejąc, co się sta-
ło.
Jakże to tak? Przecież wszyscy wiedzą, że „żywego i żyjącego" nie
można wziąć na Słowo! Ani części całości!
Nigdy nikt o czymś takim nie słyszał!
Gerard osłabł, jego głowa opadła na łóżko Petera. Młodzieniec zaka-
słał, wyprężył się i wygiął spazmatycznie. Matka skoczyła do niego, pod-
suwając czystą szmatkę, a chory z wysiłkiem zaczął wykrztuszać w nią
strzępy krwi. Ja i Antoine rzuciliśmy się, by podnieść biskupa.
Gerard już dochodził do siebie. Grubo ciosana twarz krzywiła się, jak-
by Gerard Promienisty wstydził się chwilowej słabości. Niby przypadkiem
dotknąłem jego palców...
Lodowate...
— Wezwałeś mnie w samą porę, Ferenc — wychrypiał Gerard, odsu-
wając nas. — Hej... czy jest w twoim domu wino... gorące wino?
Ferenc wyskoczył z pokoju i niemal natychmiast wrócił, wołając:
— Już grzeją, ekscelencjo. Będzie, zaraz będzie!
Atak kaszlu minął. Peter siedział teraz na łóżku, patrzył przed siebie,
jak gdyby wsłuchując się w nowe odczucia.
— Za rok — Gerard odetchnął głęboko — za rok odwiedzisz Lutecję
i przyjedziesz do mnie. Podasz swoje imię i wpuszczą cię. Zobaczę... może
trzeba będzie znowu... pomodlić się do Pana. Jeśli poczujesz się gorzej,
przyjedziesz wcześniej. Rozumiesz?
— Tak...
— To wszystko. I otwórzcie wreszcie okna!
W pokoju zaczęło się zamieszanie.
Otwierano okna, podnoszono rolety. Do sypialni wdarło się świeże po-
wietrze. W świetle dnia twarz Petera była nie mniej udręczona, ale teraz
coś się w niej zmieniło. Znikło piętno śmierci.
— Jak zdołaliście to zrobić, Gerardzie? — zapytał cicho Antoine.
— Po prostu modlę się do Boga — wyjaśnił biskup. — Modlę się szcze-
rze i to pomaga. Tylko... — uśmiechnął się słabo — ciężko zwykłemu
człowiekowi być dłonią Pana.
Nie rozumiał!
Biskup Gerard Promienisty nie wiedział, w jaki sposób czyni cuda!
Chciałem mu powiedzieć, ale słowa ugrzęzły mi w gardle. Jeśli do tej pory
nie zrozumiał, to znaczy, że nie chce rozumieć. Nie chce przyznać, że ratu-
je ludzi tym samym Słowem, którego nadużywanie tak często zarzuca ary-
stokracji.
Ferenc przyniósł grzane wino w dużym porcelanowym kubku. Gerard
upił, skinął zadowolony głową. Zaczął pić małymi łykami, grzejąc ręce
o kubek.
— Mogę wstać? — zapytał cicho Peter.
— Wstań i idź — odparł krótko Gerard. — Nie ma już w tobie choroby.
Zjedz porządny kawałek mięsa, napij się wina, przejdź nad rzekę... i po-
ciesz swoją narzeczoną... Myślę, że nie będzie musiała iść do klasztoru.
Peter spuścił nogi z łóżka, wstał, spróbował paść biskupowi do nóg,
ale ten odepchnął go. Powiedział ostro:
— Nie mnie dziękuj. Idź do świątyni, pomódl się.
— Co mam robić? — zapytał nagle Ferenc. — Ekscelencjo, powiedz-
cie! Rozdam swój dobytek nędzarzom, spędzę życie na modlitwach. Co
mam robić, ekscelencjo?
— Żyj i nie grzesz — poradził Gerard. — Co Bogu po twoich bogac-
twach, skoro twoje serce przepełnia wdzięczność? Ale mógłbyś oddać mi
przysługę. Nie z wdzięczności, ale dlatego, że bracia w Zbawicielu powin-
ni sobie pomagać.
— Wszystko, co tylko zechcecie — ton Madziara nie pozostawiał wąt-
pliwości, że naprawdę gotów jest na wszystko.
— Ci skromni Judejczycy — Gerard skinął w naszą stronę — są w
rzeczy samej przechrztami, takimi samymi braćmi w Zbawicielu jak i my.
Do Aąuincum przywiodły ich związane z Kościołem bardzo poufne spra-
wy niezwykłej wagi. Oni potrzebują wiernego przewodnika, który nie bę-
dzie zadawał pytań i nigdy nikomu nie opowie o tym, co zobaczył.
Ferenc kiwał głową.
— Będą musieli obejść całe miasto — ciągnął Gerard spokojnym to-
nem, od czasu do czasu popijając wino. — Budę i Peszt, a jeśli będzie
trzeba, również peryferie. Nie znają waszego języka, będą potrzebowali tłu-
macza. Nie znają miasta, będą potrzebowali przewodnika. W dzień i w nocy,
od rana do wieczora i od wieczora do rana.
W oczach Ferenca nie było najmniejszego wahania. Pochwycił rękę
biskupa i przypadł do niej z pocałunkiem. Tym razem Gerard nie od razu
zabrał dłoń. Powiedział ze zmęczeniem:
— Wierzyłem, że pomożesz Kościołowi, tak samo jak Kościół gotów
jest pomóc tobie. Możesz zacząć już teraz?
— Tak — zerwał się Ferenc. — Oczywiście!
— Ojcze... — Peter popatrzył niepewnie na biskupa. — Może to ja
powinienem zostać przewodnikiem? Znam miasto lepiej niż ojciec, proszę
mi wierzyć. I zdołam się dogadać z każdym, przecież wiesz, ojcze! I... to
mój dług!
— Przecież... — zaczął Ferenc i urwał.
— Nie, on już nie jest chory — powiedział Gerard. — Cóż...? Może
jest w tym pewna słuszność.
— Ależ Peter, jesteś jeszcze słaby i nie zdołasz iść szybko!
— Ja też nie zdołam — powiedział nieoczekiwanie Antoine. — Sta-
rość to ciężka i nieuleczalna choroba.
Pod jakimś względem Gerard miał rację. Nasza powolna wędrówka po
ulicach Aąuincum była bardziej odpowiednia dla wracającego do zdrowia
młodzieńca niż pełnego sił mężczyzny. Sam czasem lubię niespieszne spa-
cery, a tu jeszcze dochodziła konieczność bacznego rozglądania się. Chwi-
lami jednak powolny krok Antoine'a nieco mnie drażnił.
Aąuincum to piękne miasto. Wprawdzie nie najpiękniejsze spośród tych,
które zdarzyło mi się oglądać, ale nie można mu było odmówić uroku. Maje-
statyczna Buda — położona na wzgórzach lewego brzegu Dunaju; Peszt —
dzielnica rzemieślników i handlarzy; liczne mosty o interesującej konstrukcji,
obfitość rzeźb — zwyczajnych pomników wzniesionych ku czci dowódców
i namiestników oraz tych niezwykłych, jak na przykład pomnik słynnego Gel-
lerta — gigantyczna kamienna beczka rozrywana przez muskularnego bi-
skupa. Pomnik wykonał za ogromne pieniądze jakiś słynny rosyjski rzeź-
biarz ściągnięty do Aąuincum, ale nie budził zachwytu mieszkańców.
Z powodu nalegań Antoine'a odpoczęliśmy chwilę w przytulnej ka-
wiarni, gdzie zamówiliśmy kawę i szarlotkę. Blady, ale wyraźnie wracają-
cy do zdrowia Peter spoglądał na świat oczami nowo narodzonego czło-
wieka. Zapewne z taką właśnie miną szedłem po ulicach Urbisu, gdy wy-
dostałem się z kamiennej jamy...
— Dobrze mówisz po galijsku? — zapytał mnie Antoine w języku
wesołych mieszkańców Lutecji.
— Nieźle — skinąłem głową. Nie przypuszczałem, by w kawiarni kto-
kolwiek znał galijski, Madziarzy generalnie są słabi w językach.
— Co sądzisz o uzdrowieniu tego młodzieńca?
— Pewnie to samo, co i ty, Antoine — odparłem ostrożnie. — To nie-
prawdopodobne, ale...
— Proszę o wybaczenie, monsieur — odezwał się szybko Peter po
galijsku. — Przepraszam, ale znam ten język i jeśli wasza rozmowa nie jest
przeznaczona dla moich uszu...
Popatrzyliśmy na siebie.
— Dziękuję, Peter — powiedział Antoine. — Nie mamy szczególnych
tajemnic, ale chcielibyśmy porozmawiać na osobności. Jakie jeszcze języ-
ki znasz?
— Madziarski i romański, naturalnie. Poza tym rosyjski, judejski,
osmański, germański, iberyjski. Inne języki Mocarstwa po trochu. Uczę
się chińskiego, ale jest bardzo trudny, prawie jak rosyjski.
A to ci dopiero!
Ja i Antoine wymieniliśmy znaczące spojrzenia, rozumiejąc, że przy
takim specjaliście nie uda nam się porozmawiać w tajemnicy.
— Mogę wyjść — zaproponował nerwowo Peter. — Strasznie mi przy-
kro, że was zmartwiłem. Ale myślałem, że znajomość języków będzie wła-
śnie przydatna.
— To rzadki dar — powiedział Antoine. — Naprawdę rzadki. Spoty-
kałem już ludzi z podobnymi do twoich umiejętnościami, ale znacznie rza-
dziej niż na przykład władających Słowem.
— Mam talent do języków — przyznał się Peter. — Od dzieciństwa.
Nawet trudno mi zrozumieć, dlaczego innym nauka języków sprawia takie
problemy.
— Nie możemy przez cały czas cię odganiać — zdecydował Antoine
po chwili namysłu. — Dlatego... dlatego...
Peter zesztywaniał. Najwyraźniej uważał, że ma obowiązek oddać nam
przysługę i bał się, że go przegonimy.
— Dlatego wyjaśnimy ci co nieco — dokończył Antoine. — Ale to, co
powiem, musi pozostać tajemnicą.
— Niech spadnie na mnie gniew Zbawiciela, jeśli zdradzę! — zawołał
z żarem Peter.
— Szukamy czworga ludzi — rzekł Antoine. — Młodej i pięknej ko-
biety, średniego wzrostu i raczej szczupłej; mężczyzny w średnim wieku,
wysokiego, barczystego, silnego, mówiącego z niemieckim akcentem. Po-
winieneś znać ten akcent, mężczyzna pochodzi z Wiednia. Wraz z nimi jest
również kobieta w podeszłym wieku: twarz zwyczajna, sympatyczna, ale
nie zwracająca uwagi, oraz chłopiec — niepozorny nastolatek. Kolor oczu,
włosów, kształt nosa, budowa ciała czy inne tego typu cechy w niczym
nam nie pomogą, wszyscy ci ludzie będą się ukrywać, zmieniać kolor wło-
sów i podkładać poduszki pod ubranie. Kobiety mogą przebierać się za
mężczyzn, chłopiec może założyć strój dziewczynki. Mogą być wszyscy
razem, parami albo pojedynczo. Z całą pewnością mają w Aąuincum za-
ufanych ludzi, którzy pomogą im się ukryć.
Peter słuchał, kiwając głową.
— To chyba wszystko — zdecydował Antoine. — Znajdując tych lu-
dzi, nie wyrządzimy im zła. Przeciwnie. Ale zadanie jest bardzo trudne.
— Kto z nich jest najważniejszy? — zapytał Peter.
— Chłopiec — wyznał niechętnie Antoine. — Zresztą, wystarczy, że-
byśmy znaleźli choć jedną osobę z tej czwórki. A właśnie! Bardzo prawdo-
podobne, że w ogóle nie ma ich w Aąuincum. Że jeszcze nie przyjechali,
już wyjechali albo w ogóle się tu nie pojawią.
Gdyby ktoś dal mi takie zadanie, złapałbym się za głowę. Jak odszu-
kać w wielkim mieście czwórkę uciekinierów, nie wiadomo jak wygląda-
jących i mających protektorów, w dodatku przy założeniu, że może ich tu
wcale nie być!
Ale Peter myślał.
— Możemy przyłączyć do poszukiwań jeszcze kogoś? — zapytał.
— Nie — uciąłem od razu. — Nikogo. Ani twoich najlepszych przyja-
ciół, ani narzeczonej, ani rodziców. Nikogo!
— Jeśli ukrywają się u zaufanych ludzi, nie znajdziemy ich. Chyba że
mimo wszystko wychodzą na ulice.
— Aąuincum to duże miasto — zauważyłem kwaśno. — Szukanie ich
na ulicach jest bez sensu.
— Nie na ulicach — Peter pokręcił głową. — Czy ci ludzie bywali u nas
wcześniej?
— Chyba nikt prócz Ar... — urwałem. — Prócz mężczyzny.
— Nawet jeśli się ukrywają, na pewno zechcą obejrzeć miasto — rzekł
Peter. — Może warto poszukać w najsłynniejszych miejscach? Opera, sta-
rożytne łaźnie, sobory, pałace, podziemny kościół, wieża widokowa...
— Samych łaźni jest ponad setka — zauważył Antoine. — Czy w ogó-
le mamy jakieś szansę?
Peter skinął głową, przyznając mu rację. Potem powiedział w zadu-
mie:
— Tak, szukanie w jakimś konkretnym miejscu nie ma sensu. A gdy-
by... — zamyślił się. — Ci ludzie raczej nie będą tak po prostu chodzić po
ulicach, prawda? Zapewne wynajmą powóz. Pewnie z ciemnymi szybami
i roletami. Żeby można było pojeździć po mieście, rozejrzeć się, wyjść...
Musimy przejść po wszystkich powozowniach i zapytać, czy ktoś ostatnio
wynajmował zamknięty powóz dla czterech osób. Dni są ciepłe, takich
zamówień nie powinno być dużo.
Ja i Antoine popatrzyliśmy na siebie. Wprawdzie trudno liczyć na coś
takiego, ale mimo wszystko była to jakaś szansa!
— Zuch z ciebie, Peter — powiedział Antoine.
W pierwszej powozowni, do której przyprowadził nas Peter, było bar-
dzo tłoczno. Przeważali chłopi wynajmujący wozy, byli też ludzie bogatsi,
którzy chcieli wynająć powozy spacerowe.
— Poczekajcie tutaj — rzekł Peter i podszedł do jednego ze starszych
woźniców. Początkowo rozmowa się nie kleiła, woźnica wyraźnie nie miał
ani czasu, ani ochoty na dyskusje z gadatliwym młodym człowiekiem. Po-
tem z rąk Petera do kieszeni woźnicy przewędrowała drobna, żelazna mo-
neta i woźnica od razu stał się bardziej uprzejmy. A po pięciu minutach
rozmowy, podczas której co i rusz wytrzeszczał na mnie oczy, był już uoso-
bieniem grzeczności.
— Coś ty mu naopowiadał? — zapytałem Petera, gdy wrócił.
Chłopak speszył się lekko:
— No... powiedziałem, że jest pan bogatym kupcem z Lutecji. I że
pana żona uciekła z niemieckim oficerem, zabierając ze sobą synka i starą
służącą. I razem z ojcem szuka pan jej, żeby zabrać do domu.
— Przyprawiłeś mi rogi? — przeraziłem się.
— Tak — przyznał się Peter. — Ale to najlepsza historia, jaką udało mi
się wymyślić. Germanie są u nas niezbyt lubiani, ludzie zaczną pana trak-
tować z większą sympatią.
Machnąłem ręką. Trudno, będę w oczach woźniców rogaczem...
— Ale tacy ludzie nie wynajmowali tu powozu — ciągnął Peter. —
Nikt nie przypomina sobie ani potężnego mężczyzny, ani chłopca, ani mło-
dej, pięknej kobiety.
— Peter, powiedz, czy łatwo ci chodzić? — zapytał nieoczekiwanie
Antoine.
Peter zawahał się.
— Nic mnie już nie boli po tym, jak jego ekscelencja mnie uzdro-
wił...
— Ale czy masz siły?
Peter pokręcił głową.
— Nie. Jeśli mam być szczery, ledwie trzymam się na nogach.
— Wynajmij powóz — zaproponował Antoine. — Ja też nie mam siły
cały dzień włóczyć się po mieście.
Po kwadransie wyjechaliśmy z powozowni w wygodnej dwukółce. We
trzech było nam trochę ciasno, ale dało się wytrzymać. Woźnica, który bez
zachwytu odniósł się do propozycji jeżdżenia po innych powozowniach —
widocznie nie przepadał za konkurentami — po wtajemniczeniu w wymy-
śloną historię powiedział coś do mnie z wyraźną sympatią.
— Radzi panu żonę wygonić z domu, służącą podać do sądu, na ofice-
ra napisać petycję do prefekta, a dziecko zabrać ze sobą i odtąd surowo
wychowywać.
— Nie omieszkam tak postąpić — zapewniłem.
Co może być milszego od przejażdżki po pięknym mieście w powozie
w czasie ładnej pogody? Wiatr przyjemnie chłodził twarz. Antoine, wy-
godnie rozparty, wyjął manierkę z galijskim koniakiem i puścił ją w koło.
Zajeżdżaliśmy do kolejnych powozowni, Peter wysiadał, rozmawiał z woź-
nicami, za każdym razem opowiadając przejmującą historię o niewiernej
żonie, a ja otrzymywałem kolejną porcję rad: najbardziej krwiożerczy pro-
ponowali ukamienować uciekinierkę, jak było to niegdyś przyjęte w Judei.
Ale nadal nie udawało nam się trafić na ślad.
Do wieczora przeszukaliśmy całą Budę. Pozostał jeszcze Peszt, ale to
było zajęcie na cały dzień. W każdej odwiedzonej przez nas powozowni
Peter w moim imieniu obiecywał wysoką nagrodę za powiadomienie, gdy-
by nagle przybyli opisywani ludzie, i podawał swój adres.
— Myślę, że powinniśmy coś zjeść i wracać do domu — powiedział
Antoine. — Będziemy kontynuować jutro.
— Jest jeszcze jedna powozownia tuż obok, za mostem.
Wzruszyłem ramionami. Moja wiara w powodzenie tego przedsięwzię-
cia topniała, ale dlaczego nie mielibyśmy sprawdzić do końca? Ileż to razy
właśnie ostatnia próba kończyła się sukcesem! Już mi się wydawało, że nie
otworzę kłódki, próbuję ostatni raz i — udaje się. Już się pogodziłem, że
stara mapa kłamie, i próbuję na nowo wyznaczyć punkty orientacyjne, a tu
nagle znajduję wejście do zapomnianej przez wszystkich, starożytnej świą-
tyni.
Ostatnia próba często kończy się sukcesem.
Ta powozownia robiła dobre wrażenie. Długie rzędy stajni wyposażo-
nych w ostatnie osiągnięcia nauki: prawie nie cuchnęło nawozem. Powozy
wydawały się nowsze i ładniejsze niż w innych miejscach, wiele miało
kauczukowe koła i mocne karbidowe latarnie. Obsługa musiała być nieźle
przeszkolona przez surowych właścicieli — Peter stracił aż trzy stalowe
marki i musiał długo rozmawiać z woźnicami. W końcu wrócił, rozkłada-
jąc ręce:
— Nie było ich...
Znowu przecięliśmy Dunaj, przejeżdżając przez ozdobiony koloro-
wymi latarniami most. Jechaliśmy nabrzeżem obok góry Gellerta, ogrom-
nej rzeźby biskupa rozwalającego beczkę, aż zatrzymaliśmy się przy ho-
telu.
— Przyjdź jutro, Peter — powiedział Antoine. — Jeśli będziesz się
dobrze czuł, oczywiście.
Młodzieniec uśmiechnął się.
— Nie czułem się tak dobrze od pół roku. Przyjdę z samego rana.
— Nie ma takiej potrzeby — wtrąciłem się. — Bądź o dziewiątej.
Na nasz widok portier omal nie zamiótł podłogi rękawami. Nie miałem
wątpliwości, że wiadomość o cudownym ocaleniu umierającego syna Fe-
renca już obiegła całą obsługę, a na nas padał blask sławy biskupa, mimo
że byliśmy zatwardziałymi Judejczykami odrzucającymi prawdziwą wia-
rę. Nawet uruchomiono dla nas windę parową, nieczynną już z powodu
późnej pory, i wjechaliśmy na piąte piętro w łoskocie i szumie maszynerii.
Chłopak, który sterował windą, cały czas patrzył przestraszony na sygnaliza-
cję na ścianie. Pewnie się bał, że ciśnienie pary w stygnącym kotle w końcu
spadnie i szanowni goście utkną pomiędzy piętrami.
Ale winda nie zawiodła.
Piąte piętro niemal w całości oddano do naszej dyspozycji. Korytarz
był wyściełany drogim osmańskim dywanem w kolorze purpury ze wspa-
niałymi frędzlami i gęstym włosem. Porządny dywan, gdy chodzi się po
takim w butach, nie słychać kroków. Największy i najbardziej ekskluzyw-
ny pokój należał do biskupa Gerarda, dwa mniej luksusowe — do mnie
i Antoine'a, kolejne dwa, nieco skromniejsze, oddano zakonnikom. Jeden
z mnichów, Louis, stał właśnie na korytarzu i w zadumie obracał w ręku
święty słup, zrobiony z twardego mahoniu. Och, coś mi się wydaje, że ta
pałka długości łokcia służyła mu nie tylko jako symbol wiary, ale również
za broń. Tak zręcznie przekładał ją między palcami, że niejeden mistrz
chińskich walk by mu pozazdrościł!
— Dobry wieczór, zbłąkani bracia — powitał nas. Skręcało mnie od
tego zwrotu, ale co zrobić? Nie będziemy przecież zrzucać naszych ma-
skaradowych przebrań!
— I tobie dobry wieczór — powiedziałem pokornie. — Czy jego eks-
celencja Gerard Promienisty już powrócił?
— Odpoczywa u siebie. — Louis kręcił świętym słupem tak zręcznie,
że nie mogłem oderwać spojrzenia. — I prosił, byście zajrzeli do niego,
jeśli nie jesteście zbyt zmęczeni.
— Nie omieszkamy — rzekł Antoine. — Tylko zmyjemy z siebie kurz
po podróży.
Louis skinął głową z aprobatą. Zakręcił zawadiacko świętym słupem
i oberwał końcem w podbródek.
— Pokaż — nie wytrzymałem. — Patrz, święty bracie, tu trzeba prze-
chwycić pomiędzy dużym i wskazującym palcem, wtedy się nie wysunie.
Louis potarł podbródek, spróbował i popatrzył na mnie z zachwytem.
— Rzeczywiście... Ale potem trudno przejść do zasadniczego chwy...
— Dlaczego trudno? — oburzyłem się. — O tak, popatrz...
Znowu wziąłem od niego święty słup, zakręciłem i pokazałem, jak
przejść od ciosu w szczękę do uderzenia na odlew w szyję.
— Czekaj, czekaj, pokaż wolniej! — zapalił się Louis.
Obrzucani wybitnie nieżyczliwymi spojrzeniami Antoine'a, po kolei
ja i Louis kręciliśmy świętym słupem.
— Powinien być dłuższy — zauważyłem. — Choćby o dłoń.
— Gdyby był dłuższy, byłby już nie świętym słupem, lecz zwykłą pał-
ką — odezwał się ze smutkiem zakonnik. I od razu zaczerwienił się jak
dziewczyna. Uświadomił sobie, że Judejczyk uczy go, jak walczyć świę-
tym słupem!
— W podróży może się zdarzyć wiele rzeczy — wyjaśniłem. — Uczci-
wy handlarz powinien umieć się obronić. Jeden znajomy Chińczyk uczył
mnie walki na pałki. A czyż święty słup nie jest narzędziem wiary?
— Jest — przyznał Louis. — Dziękuję, Izajaszu! Dobry chwyt!
Antoine westchnął i poszedł do siebie. Powiedziałem szeptem:
— Mój ojciec bardzo nie lubi przemocy...
— Któż ją lubi? — zdumiał się zakonnik. — Ale przecież wiara i do-
bro powinny umieć się obronić.
Zostawiłem trenującego Louisa i poszedłem do swojego pokoju. Może
niepotrzebnie pokazałem ochroniarzowi, że umiem walczyć pałką, ale z dru-
giej strony — poprawiły się nasze stosunki...
Rozdział drugi,
w którym skarżymy się na los, a los się do nas uśmiecha
Wykąpałem się, gorąca woda była naprawdę gorąca i płynęła silnym
strumieniem. Wytarłem się ręcznikiem i wciąż nieubrany, zrobiłem prze-
gląd barku. Oho! Co za luksus — napoje, które należy podawać schłodzo-
ne, stały na bryle lodu! Nalałem sobie pół szklanki wiśniowej nalewki,
dolałem wody z lodem na dwa palce, usiadłem w fotelu i wyciągnąłem
nogi.
Czysta radość. Gdyby tak jeszcze po gorącej kąpieli można było zawo-
łać równie gorącą madziarską dziewczynę...
Westchnąłem.
Niestety, obsługa mogłaby nie wykazać zrozumienia, gdyby towarzysz
biskupa zaczął interesować się dziewkami. Tym bardziej że każda dziew-
czyna natychmiast zorientuje się, że jestem nieprawidłowym Judejczy-
kiem. ..
Szkoda, że nie ucharakteryzowałem się na Chińczyka!
Z westchnieniem opróżniłem szklankę i pogrzebałem w swojej skrom-
nej garderobie. Znalazłem czystą bieliznę na zmianę, ale spodnie musia-
łem założyć te same, nie było też świeżych koszul.
Do drzwi ktoś zastukał.
— Już! — zawołałem, sznurując buty.
Rozmowy z Gerardem naprawdę były bardzo ciekawe. Poza tym czło-
wiek od razu czuł się szlachetniejszy... Ale jeśli mam być szczery, wolałbym
posiedzieć w wygodnym fotelu, nie zakładając spodni, ciągnąć palinkę, po
omacku szukając butelki, i patrzeć przez okno na światła Aąuincum...
I od czasu do czasu drapać się po brzuchu...
Westchnąłem tak ciężko, jakbym miał machać kilofem w kamienioło-
mie, a nie pić wino w sąsiednim pokoju. Przygładziłem włosy, w ostatniej
chwili zorientowałem się, że nie mam pejsów, i skoczyłem do łazienki, by
je przyczepić.
Wyszedłem na korytarz.
Czekający na mnie pod drzwiami Antoine z niezadowoleniem obser-
wował wyczyny Louisa ze świętym słupem.
— Gotów — oznajmiłem i poszliśmy do pokoju Gerarda.
Biskup Gerard Promienisty, wolnomyśliciel i uzdrowiciel, był pijany.
Mocno pijany. Pod stołem stały trzy puste butelki po winie.
— Aa, to wy, przyjaciele... — powiedział, gdy weszliśmy, i sięgnął po
nową butelkę, omal nie przewracając stojących na stole szklanek. Nakryte
było na trzy osoby, biskup rzeczywiście na nas czekał.
— Czy coś się stało, ekscelencjo? — zapytał Antoine.
— Czy coś się stało... — powtórzył w zadumie Gerard, jakby w tym
zdaniu ukryty był niezrozumiały dla niego sens. — Nie... Nie, Antoine...
Napełnił kielichy — nam po brzegi, sobie do połowy.
— Jeszcze nie zdarzyło mi się oglądać tak wysoko postawionego du-
chownego w tak... kłopotliwej sytuacji — powiedział Antoine, siadając.
W tych pozornie łagodnych słowach zadźwięczał wyrzut i Gerard to
wyczuł.
— Tak, nie przystoi... —rzekł, patrząc na kielich. — Nie przystoi,
a jednak... jak tam wasze poszukiwania?
Antoine wzruszył ramionami.
— Szukamy — odezwałem się.
— Jak się ma ten młodzieniec... Peter? — ciągnął Gerard.
— Wydaje mi się, że naprawdę wyzdrowiał — odparł Antoine. — Jest
słaby jak każdy człowiek po długiej i ciężkiej chorobie, ale to słabość ży-
cia, a nie bezsilność śmierci.
Gerard skinął głową i opróżnił swój kielich. Popatrzył na Antoine'a
posępnym wzrokiem. Oczy miał czerwone i zmęczone.
— Za każdym razem, gdy udaje mi się uzdrowić człowieka... — po-
wiedział i zamilkł. Opuszczając część zdania, dodał po chwili: — Dlacze-
go właśnie jego...
Zrozumiałem. Antoine też zrozumiał... Westchnął i wziął swój kielich.
— Wszystko dzieje się z Jego woli — mówił Gerard. — Ale dlaczego
to ja muszę dokonywać wyboru, kogo uratować od śmierci, a komu dać
tylko słowa pocieszenia? Czasem wydaje mi się, że to brzemię... jest dla
mnie zbyt ciężkie.
— Wszyscy niesiemy to brzemię — rzekł Antoine.
— Czyżby? — Gerard uniósł brwi.
— Gdy byłem na wojnie — powiedział cicho Antoine — również mu-
siałem dokonywać wyboru. Strasznego wyboru: kto ma żyć, a kto umrzeć.
Gerard pokręcił głową.
— Jedna sprawa — nieść śmierć, a druga — życie. Za każdym razem
gdy uzdrawiam chorego, ja... — rozłożył ręce — dosłownie rozpadam się
na kawałki. Minie tydzień lub dwa, nim uda mi się dojść do siebie. W tym
czasie podejdą do mnie równie nieszczęśliwi ludzie, błagający o uzdrowie-
nie, a ja nie zdołam dać im niczego...
Antoine wyciągnął rękę, dotknął dłoni Gerarda. To był dziwny widok
— starzec pocieszający silnego, zdrowego, słynnego w całym Mocarstwie
biskupa. Antoine niezauważalnie przeszedł na „ty", jakby to on teraz miał
obowiązek nieść ludziom pociechę i ukojenie.
— A co my możemy dać, Gerardzie? Przecież w każdym człowieku
jest magia i zdumiewające właściwości, które może ofiarować światu. To
wielkie szczęście odnaleźć ten cud, zrozumieć, co masz. Wielu wpatruje
się w swoją duszę aż do śmierci i nie umie dojrzeć tego, co im darowano. Są
tacy, którym nie chce się zajrzeć. Jeszcze więcej jest tych, którzy
przestraszyli
się samego spojrzenia w głąb siebie. Na co się skarżysz, Gerardzie? Na to,
że nie możesz uratować wszystkich chorych i nakarmić wszystkich głod-
nych? A czy jest to w ludzkiej mocy? Cieśla może postawić dom, może
zbudować wieś, ale nawet najzdolniejszy cieśla nie zbuduje sam całego
miasta. Marynarz przepłynie ocean, zobaczy odległe ziemie, wyjdzie na zimne
brzegi, na których nigdy przedtem ludzka stopa nie stanęła, ale nawet naj-
słynniejszy kapitan nie zdoła być na każdej wyspie i przepłynąć wszystkich
mórz. Pozbawiony zainteresowań leń skarży się, że życie przeszło obok nie-
go... W młodości skarży się na trudne dzieciństwo, w wieku dojrzałym —
na ciężką młodość, a gdy się zestarzeje — na nużącą dojrzałość. Jego wina
tkwi w nim samym, a jednak jest godzien litości. A na co ty się skarżysz,
Gerardzie? Czy wystarczyłoby ci żyć sto razy? Tysiące? Miliony?
Gerard milczał.
— Mówisz, że twoje brzemię jest ciężkie — powiedział ze znużeniem
Antoine. — Ale obejrzyj się, a zobaczysz tych, którzy niosą je razem z
tobą.
Biskup podniósł głowę.
— Jeszcze więcej będzie tych, których nie zobaczę. Dziękuję za mądre
słowa, Antoine — Gerard uśmiechnął się krzywo. — Sam mógłbym po-
wtórzyć je sobie tysiąc razy... Pan stworzył nas na swój obraz i podobień-
stwo i dlatego człowiek chciałby być wszechpotężny i wszechwiedzący.
Tylko ciało jest za słabe...
i
— Zdrajca marzy, by zdradzić cały s'wiat; morderca, by zabić wszyst-
kich ludzi, skąpiec chce zebrać w swoich kufrach cale żelazo świata —
rzekł Antoine. — Gerardzie, gdyby siły ludzkie były nieograniczone, a ży-
cie nieskończone, co stałoby się ze światem? To prawda, wszyscy jeste-
śmy w jakiś sposób ograniczeni. Ale czy warto leczyć ciało, gdy boli du-
sza?
Gerard rozłożył ręce.
— Ciebie dręczy nie to, że ratując jednego człowieka, odmawiasz tuzi-
nowi — powiedział łagodnie Antoine. — Problem polega na tym, że pró-
bujesz wybrać z tego tuzina jedynego godnego. A takiego brzemienia ludz-
kie barki nie udźwigną.
— Masz rację — zgodził się cicho Gerard. — Ale tak czy inaczej,
pojawia się wybór, a ja jestem tylko człowiekiem i nie mogę nie wybrać.
Zaśmiał się gorzko.
— Dokonuję wyboru i przeklinam siebie za to. Całymi nocami błagam
Boga, żeby zesłał mi siły do ocalenia wszystkich... albo zabrał ten dar...
albo dał ukojenie. Alę widocznie są dary, których nie można zwrócić i które
nie przynoszą spokoju... Wiesz, Antoine, dlaczego chcę odnaleźć Marku-
sa? Nie dlatego, że obawiam się, iż jest Kusicielem. Nie dlatego, że chcę
stanąć obok mesjasza. Potrzebuję odpowiedzi, a Zbawiciel zniżał się do
dawania odpowiedzi.
— Gdybym wiedział, czego ja szukam... — powiedział nieoczekiwa-
nie Antoine. — Mój przyjaciel uznał, że umiem czytać w ludzkich du-
szach, że rozpoznam, czy Markus niesie dobro czy zlo. Ale przyczyna tkwi
w czym innym... Chyba... chyba po prostu chcę go zobaczyć. To ostatnia
przygoda mojego życia. Jedyna prawdziwa przygoda.
Nieoczekiwanie Gerard i Antoine popatrzyli na mnie.
— Jeśli Markus jest Kusicielem... — powiedziałem i zamilkłem. Ge-
rard wzruszył ramionami, Antoine pokręcił głową. — Nie, nie w tym rzecz
— przyznałem się. — Nie tylko w tym.
— A w czym, Ilmarze? — zapytał Antoine. — W każdym dążeniu są
pobudki wzniosłe oraz czysto ludzkie. Pamiętam awiatora, który w czasie
walki zachowywał się jak prawdziwy as, a później okazało się, że po pro-
stu bolał go brzuch i chciał jak najszybciej wylądować.
— Wydaje mi się, że brzemię Markusa jest dla niego zbyt ciężkie —
powiedziałem. — Po prostu mi go żal.
— Żaden z nas nie może mu pomóc. — Gerard bynajmniej nie był
oburzony takim oświadczeniem, raczej go rozbawiło. — Czy sądzisz, że
masz prawo dawać rady Pasierbowi Bożemu?
— Nie — wymamrotałem.
— Małe dzieci po raz pierwszy słysząc, że Pan Bóg stworzył świat
w ciągu sześciu dni, wołają czasem: „Biedna Bozia, jakże musiała być bar-
dzo zmęczona taką pracą!" — ciągnął Gerard. — Ale dzieci w swej nie-
winnej prostocie mogą wzruszać się i współczuć Bogu...
— To byłby niezły pomysł dostać od Boga takie naiwne dziecięce współ-
czucie... — burknął Antoine. Na szczęs'cie Gerard, pochłonięty rozmową
ze mną, nie usłyszał go.
— A może uważasz, że Zbawiciel potrzebuje... — Wino wyraźnie
obudziło w biskupie chęć do ironizowania i chyba miał zamiar nadal
naśmiewać się ze mnie, ale na szczęście nie zdążył. Ktoś zastukał do
drzwi.
Gerard od razu spoważniał. Skinął na mnie, bym podszedł do drzwi;
ucieszyłem się, że uniknąłem drwin.
To był Louis.
Nie sam.
Z tyłu szeroko uśmiechnięty stał nieznajomy mężczyzna w rosyjskim
ceremonialnym chałacie narzuconym na marynarkę i w odświętnej, wy-
szywanej perłami tiubietiejce. Nieznajomy był mężczyzną mocnym, bar-
czystym, o wystających kościach policzkowych — typowy Rosjanin, szla-
chetny arystokrata wywodzący swój ród od Chana Czyngisa i myśliciela
Władimira. Nosił okulary w drogiej żelaznej oprawce.
— Ten człowiek pokornie prosi o audiencję u jego ekscelencji — oznaj-
mił posępnie Louis. — Tłumaczyłem, że pora jest późna...
— Przepraszam — rzekł Rosjanin, beztrosko przeciskając się obok
zakonnika. Niby nie odpychał go, a jednak odsuwał na bok. — Pozwólcie,
szanowny panie, że wyjaśnię przyczynę mojej nachalności...
Nie przypominało to pokornej prośby, ale powiedziane zostało tak ele-
gancko, że nawet Louis, który pewnie niejedno w życiu widział, nie zare-
agował.
— Tak? — zapytałem, biorąc na siebie rolę sekretarza biskupa.
— Los nie przypadkiem przywiódł mnie do Aąuincum — rzekł Rosja-
nin, który błyskawicznie znalazł się po tej stronie progu. — Dowiedziałem
się, że los zetknął mnie w jednym hotelu — mało tego, na jednym piętrze!
— ze słynnym biskupem Gerardem Promienistym, którego sława dosięgła
naszych zimnych ziem. Pozwólcie, że się przedstawię — baron Farid Ko-
marów z młodszej linii Komarowów, podróżnik i negocjant.
W mojej ręce jakoś tak nie wiadomo jak znalazła się wizytówka —
elegancka, wydrukowana w dwóch kolorach: czarnym i zielonym.
— Nie chcę bynajmniej dręczyć jego ekscelencji pustymi pytaniami,
czy też prosić o cokolwiek — rzekł Komarów, nie czekając, aż się przed-
stawię. — Ale jeśli jego ekscelencja udzieli mi w dowolnym, dogodnym
dla niego czasie nieco uwagi, zachowałbym wspomnienie o tym spotkaniu
do końca moich dni. To wszystko.
Uśmiechnął się, dając do zrozumienia, że już skończył i właściwie mógł-
by nawet odejść... Jeśli oczywiście nie zaproszą go, żeby wszedł właśnie
teraz.
Z zakłopotania — jakże mógłbym decydować za biskupa! — wybawił
mnie dźwięczny głos Gerarda:
— Niech baron wejdzie!
Baron Komarów skinął mi głową, znowu się uśmiechając, poprawił
palcem okulary, zsunął z ramion chałat zarzucony chyba jedynie dla zasa-
dy, poszukał wzrokiem wieszaka, ale go nie znalazł, i niedbale rzucił okry-
cie na stojącą przy drzwiach kanapkę.
— Chodźmy — powiedziałem, wzruszając ramionami.
W czasie mojej krótkiej nieobecności w pokoju zaszły duże zmiany.
Puste butelki znikły, a sam biskup wyglądał na... no, powiedzmy — zmę-
czonego człowieka, który wypił kieliszek wina po ciężkim dniu...
Na pewno nie wyglądał na pijanego.
— Przepraszam za swoją bezceremonialność — rzekł Rosjanin, kłania-
jąc się. — Ale od wielu lat słuchałem opowieści o waszej ekscelencji i nigdy
bym sobie nie wybaczył...
Gerard przerwał mu gestem.
— Opowieści mogą być poważnie przesadzone.
— Bez wątpienia — przyznał Komarów, poprawiając okulary. — Ale
jak mówią u nas w Rosji — nie ma dymu bez ognia.
— Jakiej jest pan wiary? — zapytał w zadumie Gerard.
— Jestem akwińczykiem, ekscelencjo — powiedział Komarów.
Biskup uniósł brwi.
— Wierzymy w jedynego Boga — zaczął wyjaśniać Komarów. — Do-
brego Boga. Wielu zadaje sobie pytanie: jak Bóg, dobry i wszechpotężny,
może dopuszczać do istnienia zla na s'wiecie?...
— Problem zła — skinął biskup. — Oczywiście. Albo Bóg nie jest
dobry, albo nie jest wszechpotężny, albo zło nie jest złem.
— Kościół — powiedział Komarów, intonacją podkreślając swój sza-
cunek — uważa, że wszystkie nieszczęścia i klęski zsyłane są jako próba
i nie są prawdziwym złem. Tego samego zdania jest islam. Zaś my, konty-
nuatorzy Tomasza z Akwinu, uważamy, że Bóg przy całej swej potędze
i dobroci nie jest wszechmocny. Stąd bierze się na świecie zło.
— Nie wiedziałem, że akwińczycy są w Rosji — powiedział biskup.
— To szalenie ciekawe.
— Przy całym szacunku do Kościoła i całego Mocarstwa — odparł
z westchnieniem Komarów — nie nazwałbym ich wzorcem tolerancji i
szerokich horyzontów. Po śmierci świętego Tomasza jego kontynuatorzy
znaleźli przystań na dworze Chana Piotra. Nasza sekta jest nieliczna, ale
nie zabroniona.
— Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę — biskup gestem przerwał
Komarowowi. — Czy dopuszczacie istnienie wrogiej Bogu siły? Tak zwa-
nego diabła, upadłego anioła?
Komarów uśmiechnął się radośnie, jakby to pytanie go uszczęśliwiło.
— Oczywiście. Nie w sensie dosłownym, rozumie się, ale w planie
złego początku! Jak Bóg uosabia wszelkie dobro, dobrą siłę, tak diabeł jest
uosobieniem zła. Podobnie jak Bóg ujawnia się w ludziach i świecie, tak
i diabeł walczy o dusze ludzkie. Niektórym ludziom udaje się całkowicie
wygnać diabła ze swej duszy i oni osiągają świętość. Tak jak, na przykład,
osiągnęli ją Zbawiciel, Siostra jego, Budda, Mahomet...
Gerard Promienisty był chyba w świetnym humorze. W końcu znalazł
godny obiekt swojej ironii: kontynuatora starożytnej herezji, dawno zapo-
mnianej w Mocarstwie!
— Jak rozumiem, czcicie Zbawiciela i Siostrę, ale jedynie jako zwy-
kłych ludzi, którzy zdołali wygnać zło ze swej duszy?
— I tym samym zbliżyli się do Boga, albowiem wyganiając diabła,
zostawiamy w swojej duszy miejsce jedynie dla Stwórcy.
— Cóż, nie dziwi mnie los akwińczyków w Mocarstwie... — zauwa-
żył biskup. — Ale co pana tak fascynuje w spotkaniu ze mną? Jestem sługą
świętego Kościoła i mimo szerokich horyzontów nie mam zamiaru zachwy-
cać się waszą herezją.
Komarów rozłożył ręce.
— A ja bynajmniej nie miewam czczych nadziei! Ale nasz mały Ko-
ściół od dawna z ciekawością i zachwytem obserwuje was... ponieważ na
drodze do odrzucenia zła poszliście dalej niż ktokolwiek z obecnie żyją-
cych...
Gerard roześmiał się.
— Rozumiem, że te słowa mogą was bawić — powiedział niezmiesza-
ny Komarów. — Ale tak właśnie powinno być. Człowiek odrzucający zło
zazwyczaj sam tego nie zauważa.
Zamilkł. Popatrzył na uśmiechającego się Antoine'a. Na roześmiane-
go Gerarda. W końcu popatrzył na mnie i wzruszył ramionami.
— Przepraszam, że zakłóciłem wam spokój o tak późnej porze. Ale
jeśli któregoś dnia ekscelencja zechce spędzić odrobinę czasu na rozmo-
wie ze mną — będę szczęśliwy.
Gerard skinął w milczeniu głową.
Rosyjski baron pokłonił się i wyszedł. Nieco stropiony przyjęciem, ale
niezmieszany. Odprowadziłem go do drzwi, a gdy wróciłem, Antoine i Ge-
rard dyskutowali o wizycie. Mówił głównie Gerard.
— Cały problem akwińczyków, ludzi przecież niegłupich, polega na
tym — perorował — że nie rozumieją mądrości i miłosierdzia Boga. Są
oburzeni złem, które dzieje się na świecie. To prawda — świat jest pełen
zła. Ale po co wymyślać nieistniejące strachy i nieszczęścia? Bóg dał lu-
dziom wolną wolę! Mamy prawo wyboru, jacy chcemy być! A więc wszyst-
kie przyczyny zła na świecie tkwią w nas samych. Czy Bóg nie mógł zapo-
biec grzechowi pierworodnemu? Mógł. Ale dał ludziom wolność wyboru!
Bóg jest wszechmocny i dobry, właśnie dlatego pozwala ludziom czynić
zło, mimo iż sprawia mu to ból...
— Biedny Bóg! — westchnąłem.
— Tak! — zgodził się w zapale Gerard i zamilkł, powoli czerwienie-
jąc
— Pójdę spać, ekscelencjo — powiedziałem szybko. — Jutro czeka
nas ciężki dzień, pełen kłopotów i trosk...
Antoine skinął mi głową, leciutko uśmiechnięty. Gerard mruknął coś
niezrozumiałego.
Dopiero za drzwiami swojego pokoju pozwoliłem sobie na uśmiech.
Tak to właśnie jest, kiedy śmiejemy się z innych. Biskup zawsze znajduje
prawidłowe odpowiedzi i słuszne argumenty. A jednak nie upilnował się
w zapale dyskusji...
Rozebrałem się i położyłem w chłodnej pościeli. Nie mogłem zapo-
mnieć o tej rozmowie. Jak mówił Komarów? Bóg jest dobry. Bóg jest
wszechmogący. Na świecie jest zło. Coś się nie zgadza.
Gerard Promienisty wychodzi z założenia, że to my sami czynimy zło,
a Bóg nie chce przemocą dławić naszej woli.
Jeśli przez Mocarstwo przetacza się dżuma, zostawiając za sobą słupy
morowe i opustoszałe miasta, to co ma z tym wspólnego ludzka występ-
ność? Gdy dziecko w czasie zabawy tonie w rzece, gdzież jest jego wina?
Kiedy w głodowym roku słońce wypala zasiewy, czyż przywołanie desz-
czu jest w ludzkiej mocy?
To wszystko nie jest takie proste...
Herezje akwińczyków wydają się bardziej przekonujące...
Wzdrygnąłem się pod kołdrą, złożyłem dłonie w święty słup. Co za
przekleństwo te teologiczne dysputy! Jak tylko zaczynasz się zastanawiać,
od razu popadasz w herezje!
Bóg jest dobry! Bóg jest wszechmocny, a na świecie nie ma żadnego
zła! Może ci, którzy umarli od dżumy, zbuntowaliby się przeciw Domowi?
I zginęli pod pretoriańskimi mieczami straszną śmiercią? Może dziecko,
które utonęło w rzece, wyrosłoby na mordercę i w nocy zarżnęło własnych
rodziców? Może to, co nam wydaje się złem, tak naprawdę jest ogromnym
szczęściem?
Nie będę sobie więcej nabijał głowy tymi mądrościami!
Jedyne, czego chcę, to ukryć się przed Strażą i odnaleźć przyjaciół!
Oto i cała robota, którą ma do wykonania prosty człowiek. Z heretykami
niech sobie dyskutuje biskup w przerwach między uzdrowieniami!
Od razu zrobiło mi się lżej.
Ranek nastał spokojny i jasny.
Na tarasie było trochę chłodno, ale i tak woleliśmy siedzieć w promie-
niach porannego słońca niż w pokojach. Gerard Promienisty, na którego twa-
rzy nie było nawet śladu wczorajszego pijaństwa, siedział w samych spodniach,
wystawiając słońcu nagą pierś. Antoine przeciwnie — owinął się pledem.
Niedługo pożyje stary awiator... Tu żadne cuda nie pomogą, na sta-
rość nie ma lekarstwa.
— Być może Jean i Jens już są w Aąuincum — powiedział Antoine,
pochwyciwszy moje spojrzenie. — Trzeba będzie sprawdzić...
— Macie wyznaczone miejsce spotkania? — zapytał Gerard. Ze swo-
im niezmiennym apetytem pochłaniał kawałki faszerowanej cielęciny w so-
sie koperkowym.
— Tak — skinął głową Antoine, nie wdając się w szczegóły.
Gerard napił się wina i westchnął zadowolony. Obrócił w rękach butel-
kę, przeczytał z uśmieszkiem.
— „Szary mnich"... Dlaczego ludzie świeccy tak lubią nadawać wi-
nom kościelne nazwy?
— Dlatego, że wy znacie się na winie... — odpowiedziałem.
— Gdybyż tak było, Ilmarze! — Gerard pokręcił głową. — Ileż razy
spotykałem świętych braci, którzy smakując wino, nie potrafili nie tylko roz-
poznać rocznika, ale nie znali nawet geografii! Nalewam takiemu wino z naj-
gorszego urodzaju, ale z odpowiednim zachwytem, a on aż oczy mruży z roz-
koszy, choć w pierwszej lepszej karczmie takie wino naleją mu chochlą...
— Człowiekowi waszej pozycji — zauważyłem — nikt nie powie złe-
go słowa, choćbyście gości częstowali octem...
Gerard speszył się. Odstawił kielich i zapytał:
— Co będziemy robić?
Ja i Antoine wymieniliśmy spojrzenia.
— Musimy objechać cały Peszt — odparłem. — Chcemy wypytać woź-
niców w powozowniach.
— Cóż, niezbyt mi przystoi polowanie na niewierne żony — uśmiech-
nął się biskup. Więc jednak Antoine opowiedział mu historię wymyśloną
przez Petera! Stary gaduła!
— Może ekscelencja spróbuje włączyć do poszukiwań miejscowych
duchownych? — zapytał Antoine.
— Do jakich poszukiwań? Tych prowadzonych przez Urbis i Wersal?
Mam poprosić, by pojmanych przestępców nie odsyłano do Rzymu, lecz
oddano mnie? Antoine...
Staruszek skinął głową, przyznając się do głupoty propozycji.
— Jeśli ich schwytają, zostanę poinformowany — ciągnął Gerard. —
Ale nie zdołamy ich już uwolnić. Tutaj, w Aąuincum, miejscowe władze
świeckie i duchowne działają razem, nie konkurują ze sobą. Nie będą przed
sobą nic ukrywać. Jeśli schwytają Markusa i jego towarzyszy, umieszczą
ich w garnizonie i zawołają do pomocy setkę mnichów. Nie wyciągniemy
ich. Cała nadzieja w tym, że znajdziemy ich pierwsi.
Po tych pożegnalnych słowach wstaliśmy od stołu, zostawiając bisku-
pa, by oddawał się rozmyślaniom.
Peter już czekał na nas w holu. I to nie sam, lecz z młodą, czarnowłosą
dziewczyną w skromnej długiej sukni z białego lnu. Na nasz widok wstała,
spuszczając skromnie oczy.
— Ilona, moja narzeczona — przedstawił ją Peter. Może mi się zdawa-
ło, ale wyglądał lepiej niż wczoraj.
— Aa... — Antoine wydawał się poirytowany.-— Salomon, skromny
kupiec...
Z wytrzeszczonymi oczami patrzyłem, jak ożywiony awiator przypadł
do ręki dziewczyny, wyraźnie zmartwiony albo swoją pozbawioną hero-
izmu rolą, albo podeszłym wiekiem. Chyba jednak postacią kupca. Krew
w nim zawrzała jak w ognistym mlodzieńcu...
— Iząjasz — burknąłem, muskając wargami dłoń dziewczyny, pach-
nącą wonnościami i nie wiedzieć czemu pieprzem. — Skromny syn skrom-
nego kupca...
Ilona uśmiechnęła się leciutko.
— Wiem, jesteście przyjaciółmi biskupa Gerarda. Warn również dzię-
kuję. Chciałabym podziękować jego ekscelencji za to, co zrobił dla Petera
i dla mnie. Czy mnie przyjmie?
— Zapewne, drogie dziecko — rzekł Antoine.
Ilona popatrzyła na Petera i skinęła głową.
— W takim razie pójdę do jego ekscelencji. Nie czekaj na mnie, Peter,
Tamas odprowadzi mnie do domu.
W oddali faktycznie majaczył człowiek o surowym wyglądzie, z krót-
kim mieczem przy pasie i kolorową wstążką na czapce oznaczającą przy-
należność do cechu ochroniarzy. Narzeczona Petera nie była prostą dziew-
czyną, skoro mogła pozwolić sobie na taki luksus.
— Postaram się odwiedzić cię wieczorem — powiedział Peter z uśmie-
chem.
Dopiero gdy wsiedliśmy do czekającego na nas powozu, Antoine wes-
tchnął:
— Twoja narzeczona przypomniała mi dziewczynę, którą kochałem
bardzo dawno temu. Jeśli przypominają nie tylko cieleśnie, ale i duchowo,
jesteś szczęśliwym człowiekiem.
Młodzieniec uśmiechnął się, jakby nie miał najmniejszych wątpliwo-
ści co do swojego szczęścia.
— Dziękuję. Będziemy kontynuować wypytywanie w Peszcie?
— Tak — skinął głową Antoine.
Milczałem. Nagle odniosłem wrażenie, że ta nasza eskapada nie ma sen-
su. Markus nie wystawi nosa ze swojej kryjówki, żeby odwiedzić cukiernię
i próbować doskonałych strucli. Arnold nie pójdzie do słynnych siarkowych
kąpielisk, żeby poleżeć w gorącej wodzie i rozluźnić się pod mocnymi ręka-
mi masażysty. A Helen, bez względu na to, jak bardzo by chciała, nie odwie-
dzi opery, żeby zachwycać się słodkimi głosami śpiewaków.
To nie są ludzie, którzy ryzykowaliby na próżno...
Chyba że Luiza... Jeśli ona uprze się przy czymś, będzie umiała posta-
wić na swoim. Ale co mogłoby ją zainteresować w Aąuincum? Starożytny
stadion, zamek prefekta, teatry? Nie...
— Peter! — zawołałem. — Twoja narzeczona dba o swój wygląd,
prawda?
Młodzieniec stropił się.
— Oczywiście...
— Moglibyśmy ją zapytać, gdzie jest w Aąuincum największy sklep
z ozdobami i kosmetykami?
— Ja sam wiem — uśmiechnął się Peter. — To „Elefant", największy
sklep w mieście. Tam jest wszystko, perfumeria również.
No tak, pewnie nieraz odprowadzał Ilonę do tego sklepu.
— Musimy tam pojechać — zdecydowałem — i wypytać sprzedaw-
czynie. Tylko potrzebna nam nowa bajeczka; kobieta nigdy nie wyda męż-
czyźnie innej kobiety!
— Myślisz, że He... — Antoine urwał, skrzywił się. — He, he... My-
ślisz, że zajrzy?
Peter albo nie usłyszał, albo nie przywiązał wagi do tego przejęzycze-
nia. My jednak poczuliśmy się nieswojo. Ciężka sprawa, prowadzić po-
szukiwania z inteligentnym, ale niewtajemniczonym pomocnikiem!
Nasza dwukółka tymczasem skręciła i wkrótce stanęła przed „Elefan-
tem".
Sklep naprawdę robił wrażenie!
Powinien być w Paryżu, w Rzymie, a nie w stolicy małej, choć niezbyt
biednej prowincji. Pięć pięter, i to jakich pięter! Z ogromnymi oknami
z porządnego szkła. Z wypchanym słoniem przed wejs'ciem — albo z praw-
dziwej skóry, albo z bardzo dobrze podrobionej. Za „Elefantem" rozłożył
się jeden z miejskich bazarów, też częściowo kryty, ożywiony i gwarny, ale
w porównaniu ze sklepem wydawał się wiejskim targiem.
Wysiedlis'my. Woźnica powoli wjechał na postój przed sklepem, gdzie
stało już co najmniej sto powozów — wynajętych i prywatnych. Mimo
starań sprzątaczy plac był zawalony nawozem i pachniało tu jak w stajni.
I wtedy spotkała nas niespodzianka, której — szczerze mówiąc — daw-
no powinniśmy się spodziewać!
Z szerokiej bramy „Elefanta" wyszli i skierowali się w naszą stronę...
Judejczycy. Trzech najprawdziwszych Judejczyków w czarnych strojach
ze stosami zakupów. Jeden był stary, dwóch młodych, żaden z nich nie
wyglądał na szczególnie bystrego... Tylko co z tego, jeśli ani ja, ani Anto-
ine nie znamy po judejsku ani słowa?
— Szalom! — powitali nas, a raczej Antoine'a, młodzi Judejczycy.
A stary wygłosił prawdziwą tyradę.
Nieszczęście...
Wprawdzie Judejczycy nie pobiegną do Straży z donosem, ale rozej-
dzie się plotka i...
Peter odwrócił się do nas, zaczął energicznie poruszać rękami, składa-
jąc palce w misterny sposób. Potem skinął Judejczykom i zaczął trajkotać
w ich języku.
Ja i Antoine staliśmy jak para idiotów...
Przemowa Petera poskutkowała. Judejczycy z przyjaznymi, choć współ-
czującymi uśmiechami skinęli nam głowami, już nie próbując niczego
mówić. Przyłożyłem rękę do piersi i na wszelki wypadek lekko się skłoni-
łem. Antoine po prostu kiwnął głową.
W ten sposób rozstaliśmy się z naszymi niedoszłymi demaskatorami.
Oni poszli na postój, gdzie zapewne czekał na nich powóz, a my weszli-
śmy do sklepu.
Co właściwie zrobił Peter, było jasne: przedstawił nas jako głuchonie-
mych, których on jest przewodnikiem i tłumaczem.
Jednego tylko nie rozumieliśmy: dlaczego to zrobił?
— Nie miałem racji? — zapytał nagle Peter. Judejczycy nie mogli nas
już usłyszeć i odpowiedziałem:
— Miałeś. Tylko dlaczego to zrobiłeś?
— Od razu zrozumiałem, że nie jesteście Judejczykami — powiedział
speszony Peter. — Ze nie jesteście żadnymi przechrztami, którzy w imię
tajnej misji noszą judejskie odzienie... To, jakiej krwi jest człowiek, gdzie
się urodził i gdzie uczył mówić, wszystko wychodzi w rozmowie... Ak-
cent galijski i skandynawski również...
— A może znasz także moje imię? — zapytałem. Serce zabiło szyb-
ciej, choć domyślałem się już, jaka będzie odpowiedź.
Peter na chwilę zmylił krok, ale odpowiedział twardo, nie patrząc na
mnie:
— Ilmar.
Antoine westchnął ciężko.
— Nie wydam was — powiedział Peter. — Nikomu. Ani Straży, ani
ojcu, ani Ilonie.
W środku sklep przypominał pałac. Lśniły szklane witryny, całe pięć
pięter wypełniały sklepy. Ekskluzywny pasaż przykryto szklanym dachem,
wszędzie stały wizerunki słoni: kamienne posągi, drewniane rzeźby, zszy-
te z materiału i wypchane trocinami zabawki. Na wszystkie piętra można
było wejść nie tylko schodami, ale również dotrzeć parowymi windami —
obok każdej stał czujny pracownik w uniformie, surowym spojrzeniem od-
straszając dzieci i prowincjuszy — amatorów bezpłatnej rozrywki.
— Można tu gdzieś usiąść i porozmawiać? — zapyta! Antoine.
— Tak... Chodźmy.
Peter poprowadził nas w głąb sklepu. W zaułku pomiędzy działem ty-
toniowym i rosyjskim sklepem z gotowymi ubraniami z perkalu była ma-
lutka kawiarnia. Nawet nie kawiarnia — ot, lada, przy której potężna siwa
kobieta wyciskała ręczną prasą soki z owoców i warzyw, oraz kilka stoli-
ków.
— Można tutaj — zaproponował niezręcznie Peter.
Usiedliśmy przy stoliku. Antoine widząc, że kobieta wyciska właśnie
sok ze słonecznych pomarańczy, gestem poprosił o szklankę. Ten sam sok
zamówił Peter, a ja w milczeniu wskazałem na karafkę z purpurowoczer-
wonym płynem. Lubię wiśniowy sok, żadne tam pomarańcze nie mogą się
z nim równać...
— Skąd wiedziałeś, kim jestem? — zapytałem Petera.
— Mam oczy — wymamrotał. — Nie jest Judejczykiem, ukrywa się,
szuka dwóch kobiet, mężczyzny i chłopca... nietrudno zrozumieć. Całe
Mocarstwo szuka...
— Więc dlaczego nie powiedziałeś o tym od razu?
— Po co? — odparł rezolutnie Peter. — Chcieliście zachować tajemni-
cę, więc milczałem.
Podano nam sok. Peter ledwie umoczył wargi w swoim, Antoine opróż-
nił od razu połowę szklanki i zapytał:
— Rozumiem, że nagroda cię nie kusi. Ale nie boisz się tego, co o nas
mówią?
Peter w końcu popatrzył mu w oczy. Powiedział twardo:
— Przywykłem wierzyć swoim oczom i uszom. Mówią różnie, ale nikt
nigdy nie zarzucił biskupowi Gerardowi braku wiary. Jeśli on uważa, że
należy pozostawić was na wolności, to znaczy, że wszystko nie jest takie
proste.
Przyniesiono mój sok. Czułem już na języku soczysty wiśniowy miąższ,
gęsty, słodki nektar... Napiłem się.
Co to za świństwo?
Sok był słodki, ale mdły. Pachniał ziemią i trawą.
Popatrzyłem na kobietę, która z uporem wyciskała prasę. Uśmiechnę-
ła się złośliwie: sam wybrałeś.
— To sok z buraków — rzucił niedbale Peter. — Bardzo popularny
tego lata, ale mnie nie smakuje.
Odstawiłem szklankę i zapytałem:
— Peter, a jeśli pochwyci cię Straż?
— Dlatego wolałem nie znać szczegółów — odpowiedział Peter.
— Nie rozumiesz — pokręciłem głową. — To bardzo poważna spra-
wa. Nikt nie uwierzy ci na słowo. Jesteśmy niczym trąd — każdy, kto się
z nami zetknie, już jest skazany. Jeśli cię pochwycą, wsadzą do więzienia
na resztę życia. Na wszelki wypadek.
Peter pobladł, ale odpowiedział z godnością:
— Gdyby biskup Gerard nie uratował mnie, już leżałbym w grobie.
Obiecałem wam pomóc i będę to robił, dopóki jest taka potrzeba.
— Dobrze. — Antoine wstał. — W takim razie zapomnijmy, o czym
mówiliśmy... i chodźmy do perfumerii.
O dziwo, byłem nawet zadowolony, że Peter odgadł naszą tajemnicę.
Nie jest dobrze, gdy przez cały czas musisz oglądać się z obawą na towa-
rzysza, ciągle myśląc, czy przypadkiem czegoś nie chlapnąłeś.
Wjechaliśmy windą na pierwsze piętro. Pracownik z szacunkiem ski-
nął głową, wpuszczając nas do kabiny. Widocznie dwaj Judejczycy w to-
warzystwie miejscowego sprawiali wrażenie solidnych klientów.
Na pierwszym piętrze „Elefanta" Peter pewnym krokiem skierował się
do sklepu zajmującego niemal jedną czwartą piętra. Czego tu nie było!
Znam się trochę na kosmetykach, w końcu chcąc nie chcąc, musiałem cza-
sem zmieniać wygląd, ale podobnej obfitości nie widziałem jeszcze ni-
gdzie.
Od zapachu perfum kręciło się w głowie. Stały tam długie szeregi szkla-
nych i porcelanowych pojemniczków z maściami i kremami. Puder sprze-
dawano w pudełeczkach i na wagę — dla biedniejszych klientów, którzy
woleli zaoszczędzić, kupując towar bez eleganckiego opakowania i dużą
partię. Kilkanaście dziewcząt prezentowało farbę do włosów; stały w rzę-
dzie od jasnowłosej do kruczoczarnej i trzymały w rękach farbę, która da-
wała właśnie taki kolor. Miody człowiek kręcił się w tłumie jak fryga, da-
jąc wszystkim chętnym do powąchania nowe perfumy o najmodniejszym
zapachu zardzewiałego żelaza.
Sprzedawano tu także świecidełka, które tak przyjemnie ogląda się na
innej kobiecie, a tak przykro kupować własnej żonie. Naszyjniki z pereł,
stalowe pierścionki i łańcuszki, ozdoby ze złota i srebra, rubinowe i dia-
mentowe kolie, perłowe brosze, ozdoby kościane i drewniane, których
wartość zależała nie od materiału, lecz od wykonania.
Na nasze szczęście klientów było sporo, ale były też wolne sprzedaw-
czynie. Peter pokręcił głową, rozpromienił się w uśmiechu i pomachał ręką,
przywołując jedną z nich. Dziewczyna na widok Petera wyraźnie się zdu-
miała i szybko przybiegła. Patrzyłem zaciekawiony na to spotkanie. Czyż-
by Peter mimo że miał narzeczoną, nadal interesował się innymi przedsta-
wicielkami płci pięknej?
Nie wyglądało to jednak na schadzkę kochanków, raczej na spotkanie
przyjaciół, chociaż przyjaźń między kobietą i mężczyzną jest rzadkim zja-
wiskiem, zwłaszcza jeśli oboje są młodzi i przystojni.
— To Katalen — wyjaśnił Peter, czytając w moich myślach. — Córka
mojej mamki, moja mleczna siostra...
Przeszedł na madziarski, opowiadając coś dziewczynie. Prawdopodob-
nie mówił o swoim uzdrowieniu: na twarzy dziewczyny pojawiała się ra-
dość, zdumienie i czysta, choć naiwna pobożność. Wyglądała naprawdę
ładnie. Wprawdzie nie było w niej tej szlachetnej krwi, którą od razu czuło
się w Ilonie i która najwyraźniej płynęła w Peterze, ale od razu stawało się
jasne, że to dziewczyna dobra i uczciwa, uparta i pracowita; kiedyś stanie
się dobrą żoną i matką i raczej nie będzie klepać biedy, chyba że na swoje
nieszczęście zwiąże się z hulaką i pijaczyną.
— Ciekawe, co jej Peter opowie — zagadnąłem Antoine'a po galijsku.
Specjalnie głośno, żeby Peter mógł usłyszeć.
— Zaraz się dowiemy — odpowiedział spokojnie Antoine. Nieco przy-
garbiony awiator, pewnie zmęczony chodzeniem, oglądał tłum. Na jego
twarzy widniał smutek i błogi spokój, częsty u starców żegnających się ze
światem, którzy nie zgorzknieli i nie znienawidzili młodości.
Peter odwrócił się do nas. Pstryknął palcami i powiedział:
— Chyba mamy szczęście!
Rozdział trzeci,
w którym znajdujemy tych, których szukamy, i jesteśmy
znalezieni przez tych, którzy nas szukają
Chcieliśmy spokojnie porozmawiać, wyszliśmy więc na ulicę i usie-
dliśmy na ławeczce przed rzeźbą przedstawiającą kolejnego słonia. Peter
aż płonął z pragnienia, by opowiedzieć nam o tym, czego dowiedział się od
swojej mlecznej siostry. Jednak dopóki nie zostaliśmy sami, nie uronił ani
słowa.
— Opowiedziałem Katalen, że zła ciotka twojej narzeczonej siłą wy-
wiozła ją do Aąuincum — zaczął, zwracając się do mnie. — Ale ty dowie-
działeś się o tym i razem z ojcem wyruszyłeś za nimi...
Antoine skrzywił się
— Tak, niczym w głupiej sztuce! — przyznał Peter. — Ale w taką
historię młoda dziewczyna najłatwiej uwierzy.
— Nie każda... — zauważył Antoine.
Peter skinął głową.
— To prawda. Ale Katalen uwierzyła. To wspaniała dziewczyna... tyl-
ko zbyt romantyczna. A więc, właśnie wczoraj obsługiwała dwie kobiety.
Opis się zgadza. Obie były zdenerwowane, spięte, zwłaszcza młodsza. Na
ozdoby tylko popatrzyły, natomiast kosmetyków zamówiły dużo: perfu-
my, farby do włosów i... jedną perukę, aż nie starczyło im pieniędzy na
zapłacenie rachunku i zakupy zawiózł posłaniec...
— Adres?! — wykrzyknąłem.
— Prospekt Kaltzmana, dom baronowej Schwaltz. Katalen zapamięta-
ła, ponieważ baronowa często u nich bywa. Zawsze przychodziła sama
i zawsze kupowała niedużo, targując się przy tym tak, jakby oddawała ostat-
nią markę. Stara, szalona kobieta. I skąd u niej tacy goście, nie wiadomo.
Sama baronowa jest spod Wiednia, ale mieszka głównie w Aąuincum.
— Jedziemy — zarządziłem. — Albo rzeczywiście mieliśmy szczę-
ście, albo to idiotyczna pomyłka. Lepiej sprawdzić od razu.
Antoine skinął głową.
Skierowaliśmy się do dwukółki, w której nudził się woźnica, czytając
znaleziony gdzieś kawałek starej gazety. No proszę, wykształcony czło-
wiek, a zajmuje się powożeniem.
Nie wiem, czy baronowa była szalona czy nie, dom jednak sprawiał
dziwne wrażenie. Wyglądał, jakby zaczęto go budować w tych odległych
czasach, kiedy każdy bogaty dom musiał być twierdzą. Mocne mury, wą-
skie okna i nawet śmieszny, dość płytki rów wokół wypełniony zieloną
wodą, przy tym tak zapuszczony, że można go było nie tylko przeskoczyć,
ale także przejść. Nagle, w trakcie budowy, nieznany budowniczy rozej-
rzał się dookoła i stwierdził, że zapanowały światłe i praworządne czasy.
Podrapał się w głowę i zaczął kombinować: na mocnych murach umieścił
wymyślne płaskorzeźby bardzo ułatwiające wspinaczkę, na wysokim pierw-
szym piętrze dodał wspaniałe balkony, które pozwolą przeniknąć do domu
nawet dziecku. Aż westchnąłem, wyobraziwszy sobie, jakież możliwości
otwierają się przed złodziejami.
Dwukółkę zostawiliśmy nieopodal, nie mieliśmy bowiem pewności,
czy nasze domysły są słuszne. Stanęliśmy pod mocnymi drzwiami, któ-
rych bogate rzeźbienia już dawno pokrył brud. W końcu Antoine odchrząk-
nął i zastukał wielką, drewnianą kołatką.
Nie czekaliśmy długo. Widocznie lokaj mieszkał niedaleko wejścia,
inaczej wlókłby się do nas pół dnia. Mógł być w tym samym wieku co
Antoine, ale wyglądał na kompletne przeciwieństwo starego awiatora. Gru-
by, nalany, twarz purpurowa i tak spuchnięta, że nawet zmarszczek nie
było widać.
— Tak? — powiedział, spoglądając na nas.
— Chcielibyśmy zobaczyć się z baronową — rzekł Antoine. Ton jego
głosu lekko się zmienił. Od razu stało się jasne, że to arystokrata, który
przywykł poganiać służbę na lewo i prawo. Nawet ten rozlazły lokaj wy-
prostował się lekko i zapytał:
— Kogo mam przedstawić?
— Hrabia Antoine Lioński i... — Antoine popatrzył na mnie, skiną-
łem głową i on dokończył: — I hrabia Smutnych Wysp, incognito. Z towa-
rzyszem.
Lokaj przez kilka sekund zagryzał wargi albo powtarzając w pamięci
imiona, albo zastanawiając się, co zrobić. W końcu cofnął się, z trudem
pochylając się w ukłonie.
— Proszę wejść...
Gdy sługa z wysiłkiem kuśtykał na pierwsze piętro, my ulokowaliśmy
się na parterze, w dawnym salonie. To musiał być elegancki pokój, nawet
teraz wyglądał majestatycznie... Gdyby tak jeszcze wytrzepać portiery
i zasłony, wymienić albo wyczyścić obicia foteli, no i doprowadzić do po-
rządku parkiet wykonany niegdyś z wielkim staraniem i smakiem...
— Przypominam sobie coś o tej baronowej... — powiedział cicho Pe-
ter. — Jakieś salonowe plotki... Romantyczna miłość, nieszczęśliwe mał-
żeństwo, kłótnie z krewnymi próbującymi umieścić ją w domu dla psy-
chicznie chorych...
— Hm... — wymamrotał Antoine. Wyraźnie zainteresowały go obra-
zy na ścianach. Nie zaszkodziłoby im porządne odkurzanie... Ale mimo
grubej warstwy kurzu Antoine coś na nich dojrzał i wykrzyknął: — Nie-
możliwe... Czyżby wczesny Watteau?
Ponieważ przez kurz i pajęczyny nie zdołałem zobaczyć nic szczegól-
nego, nie odezwałem się.
Wtedy zjawiła się baronowa. Za nią spieszył sługa, który miał obowią-
zek oznajmiać o pojawieniu się baronowej, ale stara arystokratka była po
prostu szybsza.
— Czemu zawdzięczam zaszczyt oglądania panów? — nieoczekiwanie
cienko i z nieukrywaną podejrzliwością wykrzyknęła baronowa, podchodząc
do nas. Ledwie zdążyliśmy wstać i teraz patrzyliśmy na nią zmieszani.
Staruszka rzeczywiście musiała być obłąkana.
Nie, nie włożyła na głowę nocnika czy pantalonów ani butów zamiast
rękawiczek, co zazwyczaj czynią szaleńcy w farsach lub wodewilach. Ba-
ronowa miała na sobie strój, którego można się było spodziewać po starej,
samotnej, skąpej kobiecie. Długa suknia z chińskiego jedwabiu nieblakną-
cego nawet po pięćdziesięciu latach... Rękawiczki glace... Pantofle, które
miały zapomniany przez wszystkich fason, a przez to robiły wrażenie mod-
nych... Przy tym sucha twarz zastygła niczym maska, w oczach dziwny
ogień. Kto choć raz widział obłąkanego, ten od razu zrozumie, w czym
rzecz. Oczy przeskakiwały, jakby jednocześnie patrzyły w głąb i na ze-
wnątrz, jakby widziały nie to, co jest, lecz to, co chcą zobaczyć.
Krewni nieszczęsnej baronowej musieli urodzić się pod nieszczęśliwą
gwiazdą, skoro nie zdołali jej skryć w domu dla obłąkanych!
— Baronowa Schwaltz! — wykrzyknął sługa, któremu wreszcie udało
się dogonić swoją panią. Jego okrzyk pomógł nam się ocknąć.
Antoine zrobił krok do przodu, skłonił się z galanterią i powiedział:
— Oglądanie pani, baronowo, to dla nas zaszczyt. Prosimy o wybacze-
nie, że zakłóciliśmy spokój...
Baronowa szybko kiwała głową, niczym Chińczyk z porcelany, ale nic
nie mówiła, czekała na dalszy ciąg.
— Jestem hrabia Antoine Lioński — oznajmił Antoine. — Mój towa-
rzysz to hrabia Smutnych Wysp incognito...
Petera nie przedstawiał, zresztą staruszka nie interesowała się nim.
— Pod pani dach przywiódł nas szczęśliwy zbieg okoliczności — cią-
gnął tymczasem Antoine. — Mój przyjaciel wczoraj wieczorem przejeżdżał
tuż obok pani domu i zobaczył wchodzące do niego dwie kobiety. Wyda-
wało mu się, że to jego dobre znajome, które podobno wybrały się do słyn-
nych leczniczych kąpielisk Aąuincum. Dlatego też zdecydowaliśmy się
odwiedzić panią...
— Samce — powiedziała staruszka wzgardliwie. Antoine przerwał za-
skoczony. — Dwa samce — wycedziła ze złością, machając ręką. — Wy-
noście się stąd! Tu nie ma rozpustnych dziewek! To porządny i święty
dom! Nie ma tu komu zajrzeć pod spódnicę! Won!
Nawet Antoine'owi, który wyraźnie miał spore doświadczenie w kon-
taktach z szalonymi starymi kobietami, odjęło mowę. A ja mimo woli cof-
nąłem się o krok, gdy starucha zamachała rękami niczym wiatrak, chcąc
nas uderzyć. Przecież nie będę się bił z wariatką!
— Baronowo...
Błyskawicznie podniosłem głowę i — zobaczyłem Helen.
Stała na schodach. Najwyraźniej jakiś czas nas podglądała, nim zdecy-
dowała się wyjść. W długiej sukni wygrzebanej ze starych kufrów staru-
chy niczym nie przypominała arystokratki, hrabiny, słynnego awiatora,
Nocnej Wiedźmy, która wsławiła się w czasie wojen bałkańskich, kapitana
wojsk szybowcowych. Po prostu rezydentka przy bogatej, szalonej krew-
nej.
— Co? — baronowa odwróciła się, przestając młócić powietrze ręka-
mi.
— Baronowo — powtórzyła Helen, schodząc na dół. — Proszę się nie
denerwować, baronowo. To nie samce.
— Nie samce? — zdumiała się starucha.
— Nie. Absolutnie nie. To mój stary ojciec i szanowny kuzyn — oznaj-
miła Helen, nie odrywając od nas spojrzenia.
— Kuzyni też mogą być samcami! — wygłosiła baronowa wstrząsają-
cą prawdę. Ale popatrzyła na nas z mniejszą wrogością i opuściła ręce.
— Nie jestem samcem! —powiedziałem szybko. Pod jej czujnym spoj-
rzeniem mimo woli poczułem się winny, jak gdybym zjawił się w tym domu,
żeby zgwałcić wszystkie jego mieszkanki.
— Czcisz Zbawiciela? — zapytała starucha, pomijając grząski temat
mojej natury.
— Czczę!
— Uważajcie, chłopcy — powiedziała baronowa, odwróciła się i po-
biegła z powrotem. Sługa, który właśnie zdołał uspokoić oddech i był wy-
raźnie przyzwyczajony do podobnych dialogów, skrzywił się straszliwie
i ruszył za nią.
Ale ja już zapomniałem o baronowej. Patrzyłem na Helen.
Coś się z nią stało.
Zmęczona twarz. Rozpacz w oczach.
A jednocześnie — pogodzenie się z losem...
— Helen?... — zapytałem stropiony.
Helen stanęła przed nami. Popatrzyła na Antoine'a i na Petera.
— To przyjaciele — wyjaśniłem szybko. — Antoine, Peter... Oni są
wtajemniczeni!
— Rozumiem — powiedziała Helen po chwili milczenia. — Mimo
wszystko cieszę się, że cię widzę.
— Co się stało? — zapytałem.
— Baronowa niczego nie podejrzewa — wyjaśniła Helen. — Od daw-
na żyje w świecie swojego szaleństwa. Mnie uważa za kogoś między och-
mistrzynią a krewniaczką.
— To widać — powiedziałem, nadal nic nie rozumiejąc. I w tym mo-
mencie mnie olśniło.
Helen uważa mnie za zdrajcę!
Petera wzięła pewnie za agenta Straży, a Antoine'a za kogoś z do-
wództwa.
— Helen, to przyjaciele! — powiedziałem z przekonaniem. — Na-
prawdę uciekłem z Urbisu!
Uśmiechnęła się krzywo.
No tak... Czy ja uwierzyłbym w coś takiego? Że człowiek wrzucony
do podziemi Urbisu zdoła stamtąd uciec? Już prędzej dogadał się z Kościo-
łem, w zamian za ułaskawienie zgodził się schwytać swoich towarzyszy...
— Helen! — krzyknął ostro Antoine. — Pamiętasz, jak pierwszy raz
wzbiłaś się w powietrze?
Popatrzyła na niego ze zdumieniem.
— Po locie podeszłaś do starszych oficerów — ciągnął Antoine. —
Zaczerwieniona, z rozrzuconymi włosami, jakbyś leciała bez szybowca,
wystawiając twarz na wiatr... Chwalono cię, a ty kiwałaś głową, nic nie
widząc i niczego nie słysząc. Po co słowa, te drgania powietrza kobiecie,
która sama była wiatrem? I dopiero gdy jeden z najstarszych oficerów po-
klepał cię po ramieniu, uśmiechnęłaś się. To nie był aprobujący gest ojca
zadowolonego ze swojej córki i nie pieszczota mężczyzny, który dotknął
pięknej kobiety. Dorównałaś im i oni dali ci to do zrozumienia. Nie byłaś
córką ani kobietą, lecz przyjacielem. Częścią wiatru.
— Antoine... — powiedziała Helen, zmieniając się na twarzy. — Na
jedenastu przeklętych, Antoine! Nawet gdybym zapomniała twarz, to spo-
sobu mówienia... — odetchnęła i zupełnie szczerze dodała: — Byłam pew-
na, że pan od dawna nie żyje!
Antoine uśmiechnął się:
— Jak myślisz, czy zacząłbym służyć Straży... komukolwiek... by
schwytać awiatora?
Helen skinęła głową. Nagle odwróciła się i rzuciła do drzwi z krzy-
kiem:
— Luizo, stój! Luizo! Wszystko w porządku, stój!
Baronowa Schwaltz była cioteczną babką Arnolda. Tak się jakoś zło-
żyło, że szalona starucha pamiętała młodego krewniaka i lubiła go. Może
dlatego, że nie poparł rodziny, gdy chciano oddać ją do przytułku, a może
z innej przyczyny.
I właśnie u niej ukryli się Helen, Luiza, Markus i Arnold, gdy trzy dni
temu dotarli do Aquincum.
W ciągu dwóch tygodni od naszego rozstania zdążyli sporo przeżyć.
Z Neapolu wyprowadził ich Arnold. Bez zbędnych wyjaśnień i dysku-
sji — oficer wolał działać niż mówić. Spędzili dwie doby w jakiejś osadzie
rybackiej, czekając, aż pogoń zgubi trop.
Oczywiście, Helen i Luiza opowiedziały wszystko Arnoldowi.
Oczywiście, on poprowadził ich dalej.
Oczywiście, okazał się przewodnikiem nie gorszym ode mnie.
Złodziej czy strażnik — bez różnicy; ten, kto umie łapać, nauczy się
też kryć.
Helen opowiadała, a Luiza przerywała jej od czasu do czasu. Wpraw-
dzie była przeorysza nadal patrzyła na mnie krzywo — nie lubi mnie, cóż
począć, nigdy nie lubiła i polubić nie zdoła — ale uwagi wtrącała ochoczo.
Wspominała głównie te zdarzenia, które przedstawiały ją w jak najlep-
szym świetle: jak troskliwie opiekowała się chorym Markusem, jak zręcz-
nie naplotła napotkanemu mnichowi różnych bredni, zbijając go z tropu...
Nie omieszkała też napomknąć o tym, że kilka razy sama szykowała jedze-
nie.
Helen ze stoickim spokojem przeczekiwała jej uwagi i opowiadała dalej.
Arnold od razu zaproponował, żeby iść do Panonii — tam miał krew-
nych, stamtąd łatwo było przedostać się Imperium Osmańskiego, a potem
do Judei...
Judeę Arnold wybrał dlatego, że — jak się okazało — przy mnie nikt
o niej nie mówił. A Markus natychmiast go poparł.
1T7
— Byliśmy pewni, że wszystko im powiesz — Helen nie patrzyła na
mnie. — Rozumiesz, Ilmarze...
— Co tu jest do rozumienia? Rzeczywiście, wszystko powiedziałem.
Nie jestem święty, żeby w czasie tortur sławić kata...
Ociężały lokaj przyniósł nam wino, które byłoby złe, gdyby nie spę-
dziło w piwnicy trzydziestu lat. Teraz nawet dawało się pić.
Siedzieliśmy w tym samym salonie. Zsunęliśmy fotele i rogiem portie-
ry starliśmy kurz ze stołu; powierzanie porządków słudze byłoby stratą
czasu. Antoine pił mało, Helen ledwie dotykała ustami kielicha, starodaw-
nego, wykwintnego, ale niezbyt czystego. Za to Luiza pilą wino niczym
wodę, coraz bardziej czerwieniejąc i podnosząc głos. Przy okazji popra-
wiał jej się humor.
— To, że udało ci się wydostać z Urbisu, to widomy znak z góry!
Twoja służba Zbawicielowi, który ponownie przyszedł na świat, jeszcze
się nie skończyła! Zwykły złodziej i zbój nigdy nie zdołałby wyjść z Urbi-
su, wyprowadziła cię niewidoczna ręka Pana...
Ugryzłem się w język, by nie powiedzieć, że to moja ręka — a nie dłoń
Pana — ogłuszyła dziecko twardym jabłkiem i uratowała mnie... Lepiej
nic nie mówić, kłócić się ze swarliwą babą to jak pluć pod wiatr. Helen też
patrzyła na Luizę ironicznie. Antoine pogrążył się w rozmyślaniach. On
wiedział, że Markus wcale nie musi zostać Zbawicielem...
— Gdzie jest Markus? — zapytałem. — Markus i Arnold?
— Wyszli — skrzywiła się Helen — popatrzeć na Aąuincum, wstąpić do
łaźni... Ja i Luiza wczoraj nie wytrzymałyśmy... i wyszłyśmy do miasta.
— Do „Elefanta" — powiedziałem. — I w dodatku poprosiłyście, żeby
dostarczyć wam zakupy do domu.
Helen uniosła brwi.
— Myślałaś, że naprawdę zobaczyłem was na ulicy? — roześmiałem
się. — Szukaliśmy was po całym mieście... Nie bój się, mówiliśmy, że
jesteś moją żoną, która uciekła z oficerem.
Uśmiechnęła się z przymusem.
— Jasne... Arnold oburzył się, że my tak bez pytania. I postanowili
z Markusem, że skoro my nie jesteśmy ostrożne, to oni też mogą się roze-
rwać.
Tylko pokręciłem głową. Co za brednie! Dowódca powinien dawać
przykład właściwego zachowania, a nie naśladować łamiących dyscypli-
nc. W Arnoldzie, przy całym jego zdyscyplinowaniu i robiących wrażenie
gabarytach, było coś z nastolatka. Na złość mamie usiądę w kałuży, na
złość przyjaciółce zaciągnę się do wojska...
— Mnie też się wydaje, że to niepotrzebne — powiedziała Helen. —
W końcu przede wszystkim szukają Markusa. Arnold jest bardzo charakte-
rystyczny. Wychodzenie to dla nich znacznie większe ryzyko.
— Słusznie, Helen — włączył się do rozmowy Antoine. — Mówisz
słusznie, postępujesz niesłusznie. Powinnyście były ich zatrzymać.
Helen rozłożyła ręce. A ja pomyślałem nagle, zazdrosny i urażony, że
Arnold stał się ośrodkiem tego małego towarzystwa. Zajął moje miejsce.
Nie było w tym nic dziwnego, w końcu to oczywiste, że mężczyzna i oficer
powinien był stanąć na ich czele.
Ale mimo wszystko było mi przykro.
Wyruszający na służbę do wojska na dwanaście lat mężczyzna liczy —
na przekór wszystkiemu — że gdy wróci, obejrzawszy świat i wzbogaciw-
szy się, zastanie swój dom taki, jaki zostawił. Wraca i widzi, że dom został
odnowiony mocną męską ręką; stary pies, który niegdyś był oddanym szcze-
niakiem, szarpie się i ujada; wyrośnięte dzieci uśmiechają się i unikają piesz-
czot, a żona w łóżku nazywa go obcym imieniem...
Dwa tygodnie to nie dwanaście lat, Helen nie jest moją żoną, a różno-
rodna gromada uciekinierów to nie rodzina. Ale to bez znaczenia. Mia-
łem kiedyś znajomego, byłego studenta oksfordzkiego, którego z powo-
du pijackich burd i ogólnego niedbalstwa wygoniono z uniwersytetu.
Utrzymywał się z oszustwa i bardzo lubił mawiać: „Przyroda nie znosi
pustki!".
Mówił to przy każdej sposobności: gdy skończyło się wino w butelce,
gdy trzeba było znęcić nieustępliwą wdówkę, gdy wiatr hulał po kiesze-
niach — na wszystko miał jedną mądrość. Przyroda nie znosi pustki. Za-
bierz człowiekowi miłość, a dostaniesz nienawiść. Ześlij na katorgę wszyst-
kich złodziei — od razu pojawią się nowi.
Wszyscy kpili ze studenta nieudacznika. A on tylko wzruszał ramiona-
mi i odpowiadał swoim powiedzonkiem. Powiadał: „I tak znajdzie się ktoś,
z kogo będziecie się śmiać, równie dobrze możecie śmiać się ze mnie".
Nie ma się czemu dziwić...
Wszystkie te myśli przeleciały mi przez głowę w jednej chwili.
— Jak będziemy przedzierać się do Persów?
— Arnold ma tutaj starych, wiernych przyjaciół, jeszcze z lat dziecin-
nych — powiedziała Helen. — Mają nas skontaktować z przemytnikami, któ-
rzy czasem przeprowadzają ludzi przez granicę. Jutro, pojutrze, jak się uda.
Nie spodobały mi się te słowa o starych, wiernych przyjaciołach.
— Musimy poczekać na Jensa i Jeana — powiedziałem.
Helen sposępniała:
— Ilmarze, rozumiem, że oni ci pomogli, ale każda zwłoka jest nie-
bezpieczna. A jeśli schwytają ich po drodze i wyciągną z nich miejsce spo-
tkania? Jean Bagdadzki to, o ile pamiętam, zgrzybiały starzec...
Urwała.
— Owszem. Zgrzybiały i stary, tak jak ja... — przyznał Antoine. —
Boisz się, że będzie ciężarem?
Helen z uporem potrząsnęła głową.
— Tak, Antoine! Wiesz, że nie chodzi tu o nas!
Luiza energicznie pokiwała głową, pokazując jednoznacznie, że w tej
kwestii całkowicie popiera Helen. Proszę proszę, a gdy chodziło o jej ży-
cie, to zapomniała o wyższych racjach i wepchnęła się do szybowca, omal
wszystkich nie tratując!
Nie miałem ochoty wyjawiać swoich podejrzeń. Nie wiem dlaczego.
To było dziwne uczucie. Być może właśnie ono sprawia, że żołnierz, który
po powrocie do domu po długiej nieobecności leży nocą obok trajkoczącej
małżonki i nie pyta, dlaczego nazwała go Pierre, skoro on od trzydziestu
lat ma na imię Claude...
Peter był wstrząśnięty. Chyba w końcu zrozumiał, dlaczego tak strze-
żemy Markusa. I teraz próbował pogodzić się z tą myślą.
— Pamiętasz? „Kto chce być pierwszym, niech będzie ostatnim, sługą
wszystkich"... — powiedziałem półgłosem.
— Jesteś pewien, że masz prawo sądzić, czy oni są godni? — wy-
krzyknęła Luiza. — Kim jesteś, żeby mówić za Markusa?
— Nikogo nie sądzę. Chcę, żeby Markus sam zdecydował, czy Gerard
Promienisty, medyk Jean Bagdadzki, święty brat Jens, awiator Antoine...
— obejrzałem się na Petera i dodałem: — oraz, być może, młody Madziar
Peter... są godni, by iść obok niego.
Peter drgnął, ale nie odezwał się. To wszystko było dla niego zbyt nowe.
Ale Luiza uspokoiła się, złożyła ręce w łódkę i nie powiedziała już ani
słowa.
— Zmieniłeś się, Ilmarze — powiedziała Helen zaskoczona. — Masz
rację, niech Markus sam zdecyduje. Poczekamy na nich i porozmawiamy.
— Kiedy mają wrócić?
Wzruszyła ramionami.
— Nie podoba mi się ta beztroska — oznajmiłem. — Przyznaję, Aąuin-
cum to peryferie Mocarstwa, Straż mają tu leniwą, ale mimo wszystko!
Przecież my też nie wiedzieliśmy, dokąd wyruszycie, jednak usiedliśmy,
zastanowiliśmy się i zrozumieliśmy! Myślisz, że ci, którzy chcą nas schwy-
tać, są głupsi? Wystarczy, by rozeszła się plotka, że Markus jest w Aquin-
cum, i od razu zawrze jak w ulu! I jeszcze ci przyjaciele Arnolda! Czy
można im ufać? Pieniądze, tytuł, sława. Gdy to wszystko znajdzie się na
szali, stara przyjaźń może okazać się pomyłką...
— Nie wiem, Ilmarze — Helen ściągnęła brwi. — Zgadzam się, że
możesz mieć rację, ale nie mieliśmy innego wyjścia. Przekroczenie grani-
cy nie jest łatwe.
— Przyjaciele Arnolda wiedzą, gdzie się ukrywacie?
— Oczywiście. Byli tutaj. Jego kuzyn i...
Omal nie złapałem się za głowę. Co się tu dzieje?!
— Co wy wyprawiacie! Jak można ufać ludziom, których nie widziało
się od lat!
— A jak można inaczej? — wtrąciła się znowu Luiza. — Czyż nie
powiedział Zbawiciel: „Ten, który przyjdzie do mnie, a znienawidzi ojca
swego i matkę swoją, i żonę, i dzieci, i braci, i siostry, i całe życie swoje,
ten
nie może zostać uczniem moim. Albowiem jestem dla was ojcem, i bratem,
i życiem waszym. Kto bliźnich nienawidzi, ten i mnie wstrętny się staje".
Nie było sensu się spierać. W Piśmie Świętym można znaleźć mądre sło-
wa na każdą okazję, ale przecież każde z tych słów wypowiedziano w okre-
ślonej chwili...
— Skąd można wyjrzeć na ulicę? — zapytałem.
— Z pierwszego piętra — odparła Helen. — Myślisz...
— Nic nie myślę! Najpierw chcę popatrzeć, potem będę myśleć!
— Chodźmy — rzekła Helen.
Wszyscy zamilkli. Antoine sposępniał, Peter lekko pobladł, Luiza po-
ruszyła wargami w bezgłośnej modlitwie. Jak zwykle — wystarczy, by
człowiek uzmysłowił sobie, że może być obserwowany, a strach przenik-
nie go do szpiku kości. Tylko ja zżyłem się z tym strachem...
:
I
li'!
Pierwsze piętro było czyściejsze i wyglądało na zamieszkane. Widocz-
nie babka i jej służba mieszkały właśnie tutaj. Helen w milczeniu zaprowa-
dziła nas do pokoju, który służył jej za sypialnię. Okna były szczelnie za-
słonięte roletami. Dobrze...
— Nie! — krzyknąłem na Luizę, która nadgorliwie chciała zapalić lam-
pę.
Podszedłem do rolet, znalazłem malutką szczelinkę i zacząłem oglą-
dać ulicę — chodniki, jezdnię, domy naprzeciwko, małą kawiarenkę ze
stolikami na świeżym powietrzu...
Oto nasza dwukółka. Znudzony woźnica znowu zaczął czytać gaze-
tę... kiepsko mu to idzie, widać, że w czasie czytania porusza wargami...
ale mimo wszystko takie wykształcenie jest godne szacunku. A tam parka
w kawiarni... teraz nie interesuje ich nikt na świecie... Przejechał eleganc-
ki powóz... przedefilował jakiś fircyk z bukietem astrów — widocznie
idzie na spotkanie... Dwóch strażników stoi z pałkami, przywykli do spo-
koju, nawet mieczy nie noszą... Przebiegła grupka dzieci z płóciennymi
torbami, pewnie wracają ze szkoły...
Na ulicy nie było nic podejrzanego. Zacząłem przyglądać się oknom.
I niemal od razu zauważyłem dwóch obserwatorów w oknach naprze-
ciwko. Przy jednym siedział młody człowiek z filiżanką i uważnie patrzył
na ulicę. Głównie na drzwi prowadzące do domu baronowej. W drugim
oknie jeszcze weselej: w głębi pokoju siedział ktoś niewidoczny, oglądając
nasz dom przez lunetę, bo kilka razy dostrzegłem słaby błysk światła na
soczewce.
— No proszę — powiedziałem, wcale niezdziwiony. — Że też w ogóle
udało wam się dojechać do Aąuincum...
— Co? — spytała urywanie Helen.
— Dwóch ludzi obserwuje dom. Jeden pilnuje wejścia, drugi, zdaje
się, patrzy przez lunetę, co się dzieje w pokoju.
Luiza wydała zdławiony okrzyk. Helen, nieusatysfakcjonowana mo-
imi informacjami, podeszła i też wyjrzała przez szczelinę. Ostrożnie wska-
załem jej kierunek.
— Widzę — powiedziała od razu. — Młody człowiek z ostygłą herba-
tą... siedzi tam od rana...
— I bardziej w lewo...
— Lokaj z lunetą?
— Nawet ubranie widzisz?
— Tak... Nie przeszkadzaj.
Helen miała bystre oczy, w końcu praca awiatora wymaga dobrego
wzroku. Po trzech minutach wskazała trzeciego obserwatora. Siedział na
wysokim parterze i też gapił się na drzwi wejściowe.
— Straż? — wyszeptała mi Helen do ucha. Z przyjemnością wciągną-
łem w nozdrza jej zapach. Kobietę, która choć raz była twoja, rozpoznasz
z zamkniętymi oczami.
— Nie sądzę. Strażnicy posadziliby innych... Zresztą, na nic by nie
czekali. To pewnie czeladź tych przyjaciół, do których zwrócił się Arnold.
— A może oni nas strzegą? — zapytała bez nadziei Helen.
— Bez pytania? Daj spokój. Przyjaciele nie chcą dzielić się nagrodą.
Chcą nas wziąć sami i sami wszystko dostać. Zostawili czeladź, żeby pil-
nowała domu, a sami czekają na odpowiedni moment. Widocznie wiedzą,
że nie uda im się pokonać Arnolda...
— Was też zauważyli... — powiedziała martwym głosem Helen.
— Zauważyli dwóch Judejczyków z madziarskim młodzieńcem wcho-
dzących do domu... — przyznałem. — Pomyślmy... Swoim panom już
pewnie zameldowali. Co ci zdecydują? Nic nie zrozumieją... Co za Judej-
czycy, skąd, po co... Przestraszą się. Pobiegną łapać Arnolda i Markusa.
Markus jest dla nich najważniejszy. Po nas przyjdą później...
Mówiłem i w tym samym czasie zastanawiałem się, co powinnis'my
zrobić. Chciałem wymyślić coś takiego, żeby Helen i Luiza nawet nie po-
myślały o sprzeciwie!
Zresztą, one i tak patrzyły na mnie żałośnie: „Pomóż, Umarze!".
W tym momencie gotów byłem wycałować dwóch nieumiejętnych ob-
serwatorów i ugościć ich obiadem w najlepszej restauracji Aąuincum. Co
ja tam niedawno myślałem o żołnierzu, który powrócił do domu? Być może
ktoś tam flirtował z jego żoną... i pies zapomniał jego zapachu... i dzieci
się rozbisurmaniły... Ale już po kilku dniach żona stara się jak może, żeby
tylko mężowi dogodzić, pies liże buty, a dzieci je psu zabierają, żeby wy-
czyścić jak należy.
— Na pewno są tu gdzieś męskie ubrania — powiedziałem. — Dla
mnie, Antoine'a i Petera. Przynieście, prędko!
Helen i Luiza wybiegły z pokoju bez słowa sprzeciwu. Zerknąłem na
Antoine'a i dostrzegłem w jego spojrzeniu kpinę. Zrozumiał, że nie tylko
chcę uciec przed pogonią, ale jeszcze nauczyć rozumu swoją rozpuszczo-
ną drużynę.
— Sam widzisz, co oni tu powyrabiali! Inaczej z nimi nie można —
powiedziałem z miną winowajcy.
— Rozumiem — odparł spokojnie Antoine. — Dowodź, Ilmarze. To
twoje biskupstwo.
Odwróciłem się do Petera:
— Już teraz rozumiesz, dlaczego podążamy za Markusem i pomagamy
mu się ukryć. Nie mam prawa o nic cię prosić, zresztą, to niepotrzebne. I tak
nam już pomogłeś. Ale jeśli zechcesz się przyłączyć...
— Nawet go nie widziałem — zawahał się strapiony Peter.
— Możesz pójść z nami, zobaczyć go i porozmawiać. Ale jeśli nie
chcesz wybrać tej drogi, lepiej na nią nie wchodź.
Nie przypuszczałem, że zdecyduje tak od razu. Jego słowa poraziły mnie:
— Drugi dzień nie mogę zrozumieć, dlaczego właśnie na mnie spłynę-
ła łaska uzdrowienia. Przecież nie jestem szczególnie pobożny, nie jestem
skruszonym grzesznikiem, tylko zwyczajnym człowiekiem. Powiedziałem
nawet Ilonie, że chciałbym odbyć pielgrzymkę do Judei, żeby zrozumieć
samego siebie. Teraz już wiem, dlaczego muszę iść z wami.
Bywa, że ludzie wygłaszają patetyczne przemowy i zaraz potem żałują
swoich słów, nawet jeśli chodzi tylko o datek na świątynię czy dziękczyn-
ny post. Ale w głosie Petera dźwięczało prawdziwe przekonanie. Nie chwi-
lowy poryw, lecz twarda decyzja.
— Będziemy ci bardzo radzi, Peterze — powiedziałem.
Wyszliśmy głównym wyjściem; kuchenne również było obserwowa-
ne.
Ja szedłem pierwszy. Nie byłem już Judejczykiem. Wąskie spodnie,
oszczędzone przez mole na skutek nieznośnego zapachu naftaliny, surdut
z długimi połami, muszka, czarne buty z ostrymi noskami czyniły ze mnie
miejscowego szaleńca wystrojonego zgodnie z modą początku wieku. Do-
skonałe dopełnienie stroju stanowił elegancki kapelusz, co do którego mia-
łem niejakie wątpliwości, czy na pewno jest męski.
Prowadziłem pod rękę Helen. Jej toaleta nie rzucała się zbytnio w oczy,
zgodnie z osobliwą zasadą, że kobiece fatałaszki im starsze, tym wydają się
modniejsze. Parasolkę przewieszoną przez rękę mogłaby nosić matka Helen.
Krocząc za nami, Luiza i Antoine zadawali szyku strojami pamiętają-
cymi poprzednią epokę. Już sam żabot, z którego wystawała chuda szyja
Antoine'a, robił niezapomniane wrażenie! Stary awiator trzymał w ręku
szpadę należącą zapewne do pradziadka baronowej. Na widok tej staro-
dawnej szpady z doskonałej stali, pięknej hiszpańskiej roboty, rozbłysły
mi oczy. Gdybym kiedyś' taką ukradł, uzyskane pieniądze pozwoliłyby na
miesiąc dostatniego życia.
Peter szedł za nami w liberii lokaja, niosąc w wyciągniętych rękach
tacę z kieliszkami, butelkę szampana i dymiące cygaro w popielniczce.
Idę o zakład, że obserwującemu wejs'cie chłopakowi opadła szczęka.
Kłaniając się ceremonialnie przechodniom, nieco zaskoczonym naszym
pochodem, podeszlis'my do powozu. Woźnica starannie złożył gazetę i zszo-
kowany znieruchomiał na koźle.
— Jedźmy, mój drogi — zadysponowałem.
Przez kilka chwil woźnica walczył z silnym pragnieniem smagnięcia
konia batem i pospiesznego oddalenia się od wariatów na bezpieczną odle-
głość. Jednak ciekawość wzięła górę.
Wsiedliśmy do powozu: ja i Helen na ławkach tyłem do kierunku jaz-
dy, Antoine i Luiza — przodem; Peter siadł na podłodze między nami,
trzymając oburącz tacę. Antoine nalał szampana, wszyscy wzięli kieliszki,
a ja dodatkowo cygaro. Wypuściłem kłąb dymu i poleciłem:
— Ruszaj!
Stary, sprawdzony chwyt. Jeśli nie można odejść po cichu i niezauwa-
żenie, należy odejść z hukiem. Z pieśnią na ustach, kwiatami w butonierce,
trąbą w ręku, papugą na ramieniu i pieskiem wystającym z kieszeni. Im
dziwniej, tym lepiej. Niech obserwatorzy łamią sobie głowy, niech doszukują
się sensu tam, gdzie go nie ma. Ich zaskoczenie działa na naszą korzyść.
Gdy dwukółka skręciła za róg, zatrzymałem woźnicę. Na nasze szczę-
ście dzielnica nie była zbyt ludna, nieliczni przechodnie wytrzeszczali oczy,
śmiali się, ale nikt nie zatrzymywał się, nie gapił z otwartymi ustami.
Nie czekaliśmy długo. Usłyszałem stuk kopyt i z Prospektu Kaltzmana
wyjechał jeździec.
Myślałem, że do pogoni użyją powozu. Ale skoro nie mają, to trudno...
Przywołałem jeźdźca ręką i czekałem, paląc cygaro. Osłupiały, podje-
chał bliżej. Konia miał dobrego, w siodle trzymał się pewnie, ale wyglądał
na tak bardzo zmieszanego, że omal się nie roześmiałem.
¦
pilili
¦11
— Kochanieńki — powiedziałem, podsuwając mu kieliszek — spró-
buj no tego!
Chłopak wziął kieliszek w tak charakterystyczny sposób, że nie mia-
łem wątpliwości: lokaj. Do pilnowania domu zostawili służbę...
— I jak? — ponagliłem.
— Szampan... słodki szampan — wykrztusił obserwator w kiepskim
romańskim języku.
— W tym rzecz! — wycedziłem. — Szampan powinien być wytraw-
ny! Jedź do swojego pana i przekaż mu to. Spiesz się, żeby nie zwietrzał!
Nikomu nie przyszło do głowy, by udzielić słudze wskazówek, co ro-
bić w takim niezwykłym wypadku, a on sam zapewne pragnął tylko jedne-
go: nie jechać za nami z tym kieliszkiem w ręku! Sługa skinął w osłupieniu
głową, zawrócił konia i ruszył z powrotem. Szampan wylewał się podczas
szybkiej jazdy... Zdziwiłbym się, gdyby udało mu się dowieźć choć kroplę.
— A teraz naprzód! — zwróciłem się do woźnicy. — Do łaźni „Rudas"!
Cała maskarada, wszystkie legendy zdały się psu na budę, ale nie mie-
liśmy już innego wyjścia.
Za to prześladowcy stracili nasz ślad.
Łaźnię „Rudas", dokąd wybrali się Arnold z Markusem, zbudowali
jeszcze Osmanowie, gdy Panonia była pod ich panowaniem. Osmanów
wygnano, ale Madziarzy przejęli od nich pewne rzeczy — na przykład
łaźnie i namiętność do ostrej papryki.
Helen i Luiza rzecz jasna nie mogły pójść z nami. W Aquincum były
łaźnie, do których wstęp mieli zarówno mężczyźni, jak i kobiety, oczywi-
ście w przyzwoitych strojach kąpielowych; były też takie, gdzie kobiety
i mężczyźni rozchodzili się do oddzielnych basenów i łaźni parowych. Do
„Rudasa" jednak nigdy nie wpuszczono kobiet, to była już tradycja.
Dlatego przed łaźnią wysadziliśmy kobiety i Antoine'a, żeby mogli
spokojnie dotrzeć do hotelu „Gellert", pod skrzydła Gerarda Promieniste-
go. Petera też wolałbym nie brać, ale co bym począł sam wśród Madzia-
rów, nie znając języka?
— Sprawdzę, może przybyli Jean i Jens — powiedział na pożegnanie
Antoine.
Skinąłem głową, choć poważnie wątpiłem w roztropność starego leka-
rza, i zacząłem wyjaśniać Peterowi, co zrobimy w łaźni. Nie miałem złu-
dzeń, że tam też będziemy śledzeni, byłem również pewien, że przyjaciele
Arnolda nie przepuszczą takiej okazji, by schwytać Markusa. Po pierwsze
— w półmroku i kłębach pary łatwiej będzie chłopca złapać. Po drugie —
jeśli jednak Arnoldowi uda się to zauważyć i rzucić się, by odbić Markusa,
będzie bezbronny. Same pięści, nawet tak potężne jak jego, przeciwko tłu-
mowi nie wystarczą. Tylko w romantycznych sztukach występują bohate-
rowie, którzy w pojedynkę powalają dziesięciu wrogów.
Swoich sil również nie przeceniałem. Wprawdzie umiem walczyć, bo
kto tego nie umie, ale i tak trzeba będzie zaufać nie sile, lecz sprytowi.
I tutaj Peter jako sojusznik bardzo mi się przyda.
Dzieląc się z nim swoimi przemyśleniami, dopalałem cygaro. Dwu-
kółka wyjechała na nabrzeże, ruszyła wzdłuż Dunaju. A ja, starym zwy-
czajem, zacząłem wybiegać myślą naprzód: co się stanie, jeśli wszystko
pójdzie gładko i jednak wydostaniemy się z łaźni. Wynikało z tego, że jeśli
krewniacy Arnolda nie będą mogli sami zgarnąć całej puli, zechcą uszczk-
nąć choćby część — i pobiegną z donosem do Straży.
Musimy jak najszybciej opuścić Aąuincum. Szkoda, wielka szkoda.
Ucieczka nie została zaplanowana, nie skontaktowałem się z przemytnika-
mi, nie mamy fałszywych dokumentów... A władza Gerarda Promieniste-
go rozwieje się jak dym, gdy tylko wyjdzie na jaw, że nas ukrywał.
Ale na to już nic nie poradzimy.
Rozdział czwarty,
w którym odkrywam tajemnicę kąpielowego fartucha,
ale samo korzystanie z łaźni nie daje przyjemności
Najstraszniejsza łaźnia, w jakiej kiedykolwiek byłem, to rosyjska. Rzecz
jasna, nie zatrzymywałem się na dłużej w Chanacie, a już tym bardziej nie
kradłem — prawa mają tam bardzo surowe, a tajna policja jest czujna i nie-
przekupna — ale kiedyś, wracając z Chin, spędziłem dwa dni w Moskowii
jako praworządny, dobrze prosperujący kupiec. Tam właśnie uległem na-
mowom tłumacza: „Czysto rosyjska zabawa, jeśli pan nie skorzysta, bę-
dzie pan żałował do końca życia!".
I
Teraz, gdy to wspominam, ogarnia mnie śmiech... Ale wtedy! Zapła-
ciłem szczodrze i przydzielono mi potężnego chłopa — kąpielowego, któ-
ry miał pokazać cudzoziemcowi, co znaczy prawdziwa łaźnia. Najpierw
umyliśmy się w drewnianych kadziach. Łaźnię w Rosji traktuje się jak
miejsce święte i nie wolno tam wchodzić brudnym. Zużyliśmy dwa kawał-
ki mydła i dopiero potem udaliśmy się do ogromnej sali.
Od gorącego powietrza i pary zrobiło mi się słabo. Łaziebny zmusił
mnie, żebym usiadł na kawałku deski, który zabraliśmy ze sobą, i odpo-
czywał. Gdy wzrok już się przyzwyczaił, dostrzegłem, że połowę sali zaj-
mują szerokie, drewniane stopnie biegnące pod sufit. Na nich siedzieli lu-
dzie. Jak się dowiedziałem, im wyższy schodek, tym większy żar!
W kącie łaźni stał ogromny piec, na który z wyszczerbionego dzbana
na długiej rączce lano wodę. Chlusną i odskakują. Kłęby pary parzą ludzi,
a oni wyją, ale nie schodzą.
Ledwie zdążyłem się przyzwyczaić, a już łaziebny zmusił mnie, że-
bym usiadł wyżej...
Nie pamiętam, jak znalazłem się pod sufitem. Mój opiekun przegonił
kogoś z drewnianej ławki, polał ją zimną wodą z kadzi — albo dla higieny,
albo w celu ochłodzenia — i położył mnie na ławce twarzą w dół. Drzewo
było chłodne, wilgotne... od razu poczułem się lepiej.
I wtedy dopiero się zaczęło...
O tym, że Rosjanie w łaźni okładają się pałkami, słyszałem nieraz, ale
nie wierzyłem. Okazało się, że w tej plotce jest ziarno prawdy — tylko że
nie były to pałki, lecz związane w miotełkę gałązki. I tymi gałązkami za-
czął mnie smagać łaziebny, a kiedy próbowałem wstać, łobuz przycisnął
mnie do ławki kolanem! Dobrze przynajmniej, że gałązki ledwie muskały
ciało; w ostatniej chwili mój oprawca powstrzymywał rękę niczym kat,
który kładzie głowę dziewczyny na pniaku i toporem odcina warkocz, nie
dotykając szyi...
Oporządzał mnie tak przez pięć minut, a potem ledwie żywego wywlókł
z parówki i wrzucił do basenu z lodowatą wodą. Początkowo nawet nie dotar-
ło do mnie, że woda jest lodowata, tylko leżałem, rozkoszując się chłodem.
Potem, zgodnie z rosyjską tradycją, piliśmy chlebowy napój — kwas.
Myślałem, że już po wszystkim, ale łaziebny poklepał mnie po ramieniu
i skinął głową w kierunku parówki. A ja, ku swojemu zdumieniu, posze-
dłem. Skoro już zapłaciłem...
Niezapomniane przeżycie. Po całej tej procedurze podano mi na tacy
kieliszek wódki i kanapkę z łososiem, i to już była pełnia rozkoszy. Ale
ciągle chodzić do takiej łaźni — uchowaj, Siostro!
Tutaj, w Aąuincum, łaźnie były niby cywilizowane, a jednak specy-
ficzne, inne niż w Mocarstwie. Miasto stoi na gorących wodach i w łaź-
niach nie trzeba jej grzać. W odpowiednim miejscu wierci się dziurę w zie-
mi i już jest gorąca, parująca woda. Z tych darów natury korzystano niemal
od czasów Zbawiciela, ale za panowania Osmanów utrwaliły się tu pewne
kąpielowe osobliwości.
Ja i Peter weszliśmy do długiego holu zastawionego miękkimi kanapa-
mi; na jego końcu był bar piwny. Kilku Madziarów, odpoczywając po łaź-
ni, piło piwo przy stolikach. Jakiś staruszek w zabawnym narodowym stroju
handlował pamiątkami. Na stole przed nim leżały obrazki-miniatury z wi-
dokami Aąuincum, lalki w strojach wieśniaczek i drewniane zabawki.
Inny staruszek pobierał opłatę za wejście. Nie było tanio — polowa
stalowej marki za dorosłego, ćwierć za dziecko. Zapłaciłem za nas obu,
przeszliśmy obok staruszka i skierowaliśmy się do wąskiego, mrocznego
korytarza. Im dalej szliśmy, tym silniejszy i bardziej nieprzyjemny stawał
się zapach siarki.
— To od wody — wyjaśnił Peter. — Tutaj są siarkowe źródła, bardzo
korzystne dla zdrowia.
— A jeśli ktoś zepsuje powietrze, to nikt nawet nie odczuje — wy-
mamrotałem. Czy taki smród może być pożyteczny? Coś mi się wydawało,
że Madziarowie wymyślili to sobie na pocieszenie...
Korytarz kończył się dużą salą zastawioną rzędami wielkich szaf albo
małych, w rodzaju wiejskiej wygódki, budek. Było ich tak dużo, że sala
przemieniła się w skomplikowany labirynt — ciemny, smętny i cuchnący.
Pomyślałem, że nawet w rosyjskiej łaźni było weselej.
— Musimy znaleźć kąpielowego... — wymruczał Peter, który wyraź-
nie był tutaj nie pierwszy raz i znał miejscowe porządki.
— Po co? — zapytałem, wzdrygając się.
— Żeby się rozebrać!
Kąpielowy szybko się znalazł — wyszedł zza budek, pogwizdując
melodyjnie coś sympatycznego. O nic nie pytając, skinął na nas, poprowa-
dził do dwóch budek z otwartymi drzwiami, postukał palcem po naryso-
wanych na drzwiach numerach, co znaczyło: „zapamiętajcie", i dał dwa
m
duże, miedziane klucze. Zerknąłem na klucz i pomyślałem, że w razie po-
trzeby taki zamek otworzę nawet paznokciem, ale nie odezwałem się.
— Rozbierz się w kabince — powiedział Peter.
— Co to? — zapytałem. Łaziebny podawał mi jakąś szmatkę, niegdyś
białą, teraz nieco pożółkłą. Kwadrat materiału z dwoma sznurkami...
— Fartuch — Peter poczerwieniał.
— Jaki fartuch?
— Kąpielowy. Trzeba go zawiązać w pasie.
Przypomniałem sobie byłego sapera, który tak nie lubił Madziarów
i klął ich łaźnie. Faktycznie nie kłamał!
— No no... — powiedziałem, biorąc fartuch. Wszedłem do budki, za-
mknąłem za sobą drzwi. Ściągnąłem swoje eleganckie ubranie — wąskie
spodnie trzeszczały żałośnie, ale nie pękły.
Co to za głupota z tym fartuchem? Aż nieprzyjemnie... Tysiące Ma-
dziarów nosiło go przede mną na lędźwiach, a jeden tylko Zbawiciel wie,
kiedy go prali...
Ale jeśli wlazłeś między wrony, musisz krakać jak i one. Westchną-
łem, zawiązałem fartuch i wyszedłem, zamykając drzwiczki. Ze swojej
budki wyłonił się Peter. Nie wiem, jak wyglądał przed chorobą, ale teraz
był chudy jak szczapa.
— Gdzie mam schować klucz? — zerknąłem na kłódkę, stuknąłem
palcem w odpowiednie miejsce i języczek zaskoczył, zamykając budkę.
Peter wytrzeszczył oczy i powiedział:
— Przywiąż do sznurków. Klucz trzeba potem oddać.
— Jasne.... Chodźmy.
— Czyli Markus i Arnold? — zapytał szeptem Peter.
— Tak. Chłopca pewnie pamiętasz z plakatów... byłego strażnika nie-
trudno poznać — jeśli zobaczysz największego, najbardziej muskularnego
chłopa, mówiącego pewnie z germańskim akcentem, to właśnie będzie Arnold.
— Jeżeli pochodzi spod Wiednia — uśmiechnął się Peter — to jego
akcent nie może przypominać germańskiego... Nawet jeśli germański to
jego język ojczysty.
— Chętnie wierzę, w końcu jako specjalista wiesz lepiej. Gdzie mamy
iść?
Łaźnia była takim samym labiryntem jak hol z budkami. Weszliśmy do
sali z czterema prysznicami. Wszystkie były zajęte, pod nimi myli się Ma-
dziarzy... w fartuchach! Zajadle nacierali się mydłem, jeden nawet lał aro-
matyczne mydło na włosy, czyli o higienę dbają... Ale fartucha nie zdjął
żaden!
Może Piwiczko miał trochę racji?
W następnej sali było kilkoro drzwi.
— To łaźnie suche i parowe — wyjaśnił Peter.
Przy słowie „parowe" drgnąłem, powiedziałem jednak twardo:
— Chodźmy...
Sucha łaźnia wyglądała zwyczajnie, podobnie jak w każdym innym
zakątku Mocarstwa. Ludzi było niewiele: jakiś grubas skrobiący paznok-
ciami rozmiękłą piętę i dwaj poważni mężczyźni, którzy na zsuniętych krze-
słach czytali jedną gazetę.
Jedyna pożyteczna informacja wyniesiona z tej łaźni — to drugi spo-
sób zastosowania fartucha. Nie tylko można osłaniać nim przód, ale rów-
nież przekręcić do tyłu i wykorzystać w czasie siedzenia na gorących de-
skach.
— W mokrej łaźni zapach będzie silniejszy — uprzedził przepraszają-
co Peter. Pewnie musiałem bardzo wyraźnie kręcić nosem...
Zapach faktycznie był silny! Napis nad wejściem uprzedzał uczciwie
w dwóch językach — romańskim i germańskim: „Komora gazowa" i „Ga-
skammer". Był też napis po madziarsku, ale nawet nie próbowałem go prze-
czytać.
Na szczęście było tu znacznie chłodniej niż w rosyjskiej łaźni parowej.
Za to para była siarkowa, szczelna, kłębiasta niczym jesienna mgła. Po
wyciągnięciu ręki nie było widać palców.
Powoli obszedłem całą komorę. Ludzi było znacznie więcej, przede
wszystkim Madziarzy. Tylko w jednym kącie natknąłem się na trzech moc-
nych mężczyzn mówiących po rosyjsku. Zrozumiałem tyle, ile mogłem,
biorąc pod uwagę moją znajomość języka...
— Nie odda ci pieniędzy — wycedził leniwie jeden. — Umoczmy go...
— Jak chcesz...
— Mówię ci, umoczmy.
Głosy były wprawdzie spokojne, ale okrutne. Chyba nieznanego dłuż-
nika planowano nie wykąpać, lecz zrobić mu jakąś krzywdę... Może cho-
dziło o to, żeby go utopić? To by znaczyło, że podsłuchałem najprawdziw-
szych rosyjskich zbójów! Rozmawiali o swoich ciemnych sprawkach bez
skrępowania, niechęć Madziarów do nauki języków była powszechnie znana
nie tylko w Mocarstwie.
Ruszyłem dalej. To w końcu ich sprawy...
W komorze nie było ani Markusa, ani Arnolda.
— Czyżbyśmy się spóźnili...? — wymamrotałem, gdy wyszliśmy. —
A może jeszcze ich nie ma?
— Obejrzyjmy baseny — zaproponował Peter. — Większą część cza-
su ludzie spędzają właśnie w nich.
— W basenach jest ciepła woda?
— Oczywiście...
Weszliśmy do dużej, owalnej sali, przykrytej kopułą kolorowych szyb.
Przez nią wpadało sporo światła dziennego, mimo to na ścianach paliło się
kilka naftowych lamp. Z przyzwyczajenia oceniłem, czy dałoby się je ze-
rwać. W rękach fachowca naftowa lampa może być straszniejsza od miecza...
Niestety, wisiały za wysoko. Pewnie nie mnie pierwszemu przyszedł
do głowy taki pomysł.
W sali było pięć basenów. Jeden duży na środku, otoczony podtrzymu-
jącymi kopułę kolumnami, i cztery małe wokół.
— W dużym jest ciepła woda, można w nim odpoczywać godzinami
— mówił mi do ucha Peter. — W małych gorąca, żeby można się było
szybko ogrzać; jest też zimna... jak sobie kto życzy...
Nie słuchałem go już, oglądałem salę. Było tu kilkadziesiąt osób. Ze
trzydzieści powoli pływało w wielkim basenie, po kilka osób w małych.
W najcieplejszym, z którego buchała para, cyrulik skrobał brzytwą policz-
ki klienta, strząsając pianę i kawałeczki włosów do wody. Wprawdzie
wszystkie baseny miały bieżącą wodę, bo do każdego lał się ze ściany sil-
ny strumień, ale mimo wszystko poczułem się nieswojo.
— Nie ma... — westchnął Peter. — Jest tu jeszcze pokój do masażu.
Tamte drzwi w s'cianie to jeszcze jedna komora gazowa... I to wszystko.
— Poczekaj tu — poprosiłem. — Rozejrzyj się na razie. Gdzie ten
masaż?
— Tam...
Ominąłem duży basen, napiłem się ciepłej, niesmacznej wody z fon-
tanny do picia i zanurkowałem w kolejny korytarz, tym razem krótki. Aha,
czyli to jest wyjście z łaźni prowadzące do budek do rozbierania, a tu są
drzwi do masażu...
Zajrzałem...
.. .i pierwsze, co zobaczyłem — to potężne plecy Arnolda, które pró-
bował rozluźnić masażysta. Mocny facet, ale chyba na próżno się stara,
z takim bykiem jak Arnold sobie nie poradzi... Były oficer Straży, a obec-
nie zbiegły przestępca, mimo wszystko mruczał z przyjemności...
Oparłem się o górną belkę drzwi, otarłem czoło.
Dzięki ci, Siostro!
Znalazłem, nie spóźniłem się. Wszystko w porządku.
Gdzieś tutaj musi być Markus... Popatrzmy. Na drugiej leżance go nie
ma... czyli w komorze...
Uśmiechnąłem się i nie przeszkadzając Arnoldowi, wróciłem do sali
z basenami. Peter już siedział w dużym basenie; pomachał mi ręką. Skiną-
łem głową, radosnym grymasem próbując pokazać, że wszystko w porząd-
ku, i wskazałem na drzwi.
Peter zaczął wychodzić z wody, ja wszedłem do parówki.
I przez gęsty obłok pary usłyszałem zdumiony głos Markusa:
— Ale dlaczego tak nagle?
Poczułem taką ulgę, że nawet nie od razu zrozumiałem, iż Markus się
z kimś spiera.
— Młodzieńcze — w przekonującym głosie niewidocznego zza pary
rozmówcy zabrzmiał wyrzut. — Dom baronowej zajęła Straż!
Jaka Straż? Ach tak...
Zdążyłem dosłownie w ostatniej chwili. Markusa już znaleźli i próbo-
wali po cichutku wyprowadzić. Wykorzystali namiętność Arnolda do ma-
sażu ...
— Ale...
— Młodzieńcze, mój kuzyn jest już w drodze do granicy. Przedziera-
jąc się pojedynczo, będziecie bardziej bezpieczni.
— Dlaczego nic mi nie powiedział? — zapytał podejrzliwie Markus.
Krewny Arnolda — teraz nie miałem już wątpliwości, że w roli zdraj-
cy występuje jego kuzyn — cierpliwie wyjaśnił:
— Do łaźni wdarło się kilku strażników. Arnold jest zbyt charaktery-
styczny, łatwiej będzie wyprowadzić was oddzielnie. Chodźmy, czas ucie-
ka...
Do łaźni wszedł Peter. Dotknąłem palcami jego ust, potem uszu. Milcz
i słuchaj.
Zrozumiał.
Ciekawe, czy ja uwierzyłbym w te bzdury, które wciskano Markuso-
wi.
Nie wiem. Może gdybym miał trzynaście lat...
— Czy mogę przynajmniej dokończyć kąpieli? — zapytał Markus.
Uśmiechnąłem się. Młodszy książę nie uwierzył, grał na zwłokę!
— Co ty wyprawiasz, zgubisz nas wszystkich! — wykrzyknął szcze-
rze kuzyn Arnolda. Rozległ się jakiś dźwięk.
— Zabierz rękę! — wykrzyknął cienko Markus.
Najwyższa pora...
Peter mnie wyprzedził. Zanurkował w gęsty obłok pary, krzyknął cos'
gniewnie po madziarsku.
Rzecz jasna, nie zrozumiałem, ale domyśliłem się.
Markus wprawdzie nie pojął, skąd ta nieoczekiwana pomoc, ale wie-
dział, jak z niej skorzystać. Krzyknął na cały głos:
— Ten człowiek mnie trzyma i czegoś chce! Na pomoc!
Nie wiem, ilu Madziarów kryło się w parze i ilu z nich rozumiało ro-
mański, na szczęście Peter natychmiast przetłumaczył słowa Markusa.
W parze rozległy się gniewne okrzyki.
Może wśród Madziarów rzeczywiście jest sporo zboczeńców i stąd te
dziwne fartuchy? Tak czy inaczej, Markusowi i Peterowi uwierzono od razu.
— Ależ to kłamstwo! — zaprotestował kuzyn Arnolda. W tym mo-
mencie w kłębach pary rozległy się głuche uderzenia i kuzyn już nie mó-
wił, lecz zaczął krzyczeć.
Nie opuszczałem swojego posterunku przy drzwiach. Jak się okazało,
dobrze zrobiłem. Do łaźni pędem wpadło dwóch mężczyzn. Nie miałem
wątpliwości, iż przybyło wsparcie dla kuzyna Arnolda.
Pierwszego walnąłem splecionymi dłońmi w kark, drugiego, który zdą-
żył się odwrócić, trzasnąłem w szczękę. Obaj wytrzeszczyli oczy i runęli
na podłogę. Nie zazdroszczę... podłoga była tu gorąca.
Obok mnie przebiegła pochylona postać, ledwie rozpoznałem w niej
Markusa, a on nawet mnie nie zauważył. W ślad za nim wyśliznął się Peter.
Pospiesznie opuściliśmy komorę, w której trwała wesoła bijatyka...
I stwierdziliśmy, że Markus wpadł prosto w ręce dwóch silnych męż-
czyzn. Dwóch innych stało z boku, gotowych do walki. Zobaczywszy mnie,
Markus osłupiał.
Cała łaźnia patrzyła na nas.
Na powtarzanie zastosowanego z powodzeniem zarzutu było już za
późno. Tym bardziej że jeden z trzymających Markusa mężczyzn krzyknął
cos' po madziarsku.
— Ten chłopak to złodziej... — przetłumaczył mi szybko Peter.
Ciekawe, co miałby tu kraść? Fartuchy?
A włas'nie, fartuch...
Jeśli w czasie walki jesteś nagi i nie masz co wziąć do ręki, stwarza to
pewną niedogodnos'ć... A nie miałem wątpliwości, że do walki dojdzie.
Zdarłem z siebie mokry fartuch, skręciłem i zanim oszołomieni Ma-
dziarzy zrozumieli, co się dzieje, zrobiłem krok do przodu i sieknąłem nim
niczym pejczem jednego z wrogów po twarzy. Wrzasnął, puścił chłopca i
przycisnął dłoń do policzka, na którym już puchła czerwona pręga. Przy-
wiązany do fartucha klucz uczynił z niego niezłą broń w rodzaju rosyjskiej
nahajki.
No widzisz, Piwiczko, a tyś się zastanawiał, po co komu w łaźni far-
tuch!
Markus wykręcił się i kopnął prosto w fartuch drugiego Madziara, któ-
ry go trzymał. Cios nie sprawiał wrażenia silnego, ale ja znalem chytre
chwyty rosyjskiego abo. Madziar jęknął cicho i usiadł, a Markus wyrwał
się i skoczył za moje plecy.
— Z drogi! — wrzasnąłem, ruszając na pozostałych przeciwników.
Trzeba przyznać, że wcale nie mieli zamiaru uciekać, wystawili przed sie-
bie pięści i wyraźnie szykowali się do bójki. Dwóch pokonanych też już
zaczęło dochodzić do siebie.
Wtedy z korytarza wyskoczył Arnold. Albo w ogóle nie umiał się dzi-
wić, albo wcześniej rozpoznał mój głos, bo z nieruchomą twarzą skoczył
w stronę napastników. Złapał tych dwóch, którzy byli na nogach, i wrzucił
do basenu. Gorącego... Ich lot wyglądał bardzo pouczająco i pozostali Ma-
dziarzy przestali myśleć o wychodzeniu z basenów i wtrącaniu się do cu-
dzych problemów.
— Idziemy — powiedział ponuro Arnold, rzucając Peterowi podejrzli-
we spojrzenie. Pospiesznie wyjaśniłem:
— To nasz!
Nie odprowadzały nas oklaski, ale też nikt nas nie gonił. Gdy starając
się nie pośliznąć, wybiegaliśmy z dużej sali, drzwi komory otworzyły się
i z głową wysuniętą do przodu wyleciał z nich poobijany mężczyzna. Wy-
lądował na mokrej kamiennej podłodze, skulił się i wjechał prosto do base-
nu. Arnold zdążył go rozpoznać i ryknął:
— Świnio! Zdradziłeś mnie!
Kuzyn, który właśnie się wynurzył, popatrzył na Arnolda, zmienił się
na twarzy i pospiesznie zanurkował. Chwyciłem oficera za rękę.
— Stój, nie ma czasu!
Były strażnik strząsnął moją rękę, ale nie spierał się. Już nie zatrzymu-
jąc się, pobiegliśmy do budek z ubraniami.
Może niepotrzebnie zwolniliśmy dwukółkę, ale w końcu nasz woźnica
wystarczająco napatrzył się na wiele różnych dziwów. Jeszcze tylko bra-
kowało, żeby zobaczył czwórkę ubranych w pośpiechu, mokrych i rozglą-
dających się nerwowo ludzi!
— Za mną! — krzyknął Peter, kierując się nie w stronę drogi, jak przy-
puszczałem, lecz do położonego obok „Rudasa" parku.
Spodobał mi się ten pomysł. Wynajęcie powozu trwałoby zbyt długo
i byłoby kolejnym niepotrzebnym śladem. Lepiej iść do hotelu na piecho-
tę, w końcu to nie tak daleko...
I poszliśmy, starając się nie ociągać, a jednocześnie zachować spo-
kój.
— Jak wydostałeś się z Urbisu, złodzieju? — zapytał Arnold; spoglą-
dał na mnie podejrzliwie. Zwrot mnie uraził, ale nie zareagowałem.
— Uciekłem.
— Nie można uciec z kościelnych lochów.
Znowu podejrzenia...
— A jednak mnie się udało.
— Dokąd idziemy?
— Do hotelu „Gellert". Tam są nasi przyjaciele.
— Jacy znowu przyjaciele? — zapytał z powątpiewaniem Arnold.
Nie wytrzymałem, rzuciłem mu drwiące spojrzenie i powiedziałem:
— Na pewno nie tacy, którzy zamiast pomóc, próbowali złapać Mar-
kusa.
Arnold już otworzył usta, żeby mi ostro odpowiedzieć, ale zamknął je
i nic nie powiedział. Dopiero po minucie, która minęła w absolutnym mil-
czeniu, wycedził przez zęby:
— Moja wina. Nie przypuszczałem, że kuzyn Herbert zdradzi. Zawsze
byliśmy sobie bliscy, wiele mi zawdzięcza... Zarządza moim majątkiem
na tych ziemiach, rozumiesz?
Omal się nie roześmiałem. To przecież nie zaleta — to wada! Jak Ar-
nold może tego nie rozumieć? To tak jakby liczył, że dłużnik ukryje go
przed Strażą. Przeciwnie! Wyda ochoczo i z radością, w ten sposób uwal-
niając się od długów!
Arnold, jak wielu silnych, dużych ludzi, był trochę naiwny. Nie pozbył
się tej cechy, nawet polując na złodziei i morderców. Nic dziwnego, w takiej
pracy albo serce zamieni ci się w kamień, albo podzielisz cały świat na
złych i dobrych. To oczywiste, że do tych drugich zaliczysz ludzi, którzy
są ci bliscy, których znasz od dziecka. I to będzie błąd, bo ludzie potrafią
się zmienić już w ciągu kilku miesięcy, a co dopiero lat...
Powiedziałem pojednawczo:
— To nic, najważniejsze, że się wyrwaliśmy.
— Trzeba ostrzec Helen i Luizę — powiedział ponuro Arnold. — Ci
dranie mogą napaść nawet na kobiety.
— Wszystko w porządku, one już są w „Gellercie".
Arnold zamilkł. To go ubodło. Peter w ogóle się nie odzywał, tylko
czasem krótko wtrącał, gdzie trzeba skręcić. Zmierzaliśmy do hotelu po
łuku, omijając łaźnie.
Zerknąłem na Markusa. Gdy widziałem go po raz ostatni, przed moją
niewolą, był nieprzytomny. Wisiał na ramieniu Arnolda jak worek. Nic
dziwnego, przecież wziął na Słowo broń kilkunastu strażników, i to z dale-
ka, nie dotykając jej rękami! Wtedy właśnie Arnold przejrzał i uwierzył,
albowiem tylko Zbawiciel potrafi zrobić coś takiego. Ale Markus nie ma
jeszcze siły Zbawiciela i za swój czyn słono zapłacił.
Zresztą, skąd możemy wiedzieć, jak było naprawdę? Może sam Zba-
wiciel padł nieprzytomny? Nawet w świętych księgach nie wszystko jest
wiernie opisane. No, chyba że w tej podyktowanej przez samą Siostrę, któ-
rą Markus miał na Słowie...
Markus poczuł moje spojrzenie i popatrzył pytająco.
— I jak, wyzdrowiałeś po Neapolu? — zapytałem.
— Nie od razu. Ale już wszystko w porządku.
Nigdy nie był zbyt rozmowny, a teraz stał się jeszcze bardziej milczący
1 zamknięty. Czy dlatego, że uświadomił sobie własne przeznaczenie? Na
szczęście wyglądał całkiem zdrowo, nie był blady ani wycieńczony. Szedł,
zapinając po drodze mocną, tweedową kurtkę, na głowę naciągnął zrobio-
ny na drutach beret. Wyglądał jak sztubak z dość zamożnej rodziny albo
młody żak. Nikt by nie pomyślał, że pochodzi z arystokratycznej rodziny,
a przy tym zdążył już być na katordze i uciec z niej...
Dobre przebranie.
Zresztą, najlepszym kamuflażem były przeżyte doświadczenia. W Domu
już nie wiedzieli, kogo łapią. Z Wersalu uciekł chłopiec: uparty, ale nie-
śmiały mól książkowy, który mógł dyskutować z teologami, ale nigdy nie
ośmieliłby się sprzeciwić ojcu czy opiekunowi.
A ulicami Aąuincum szedł nastolatek, młodzieniec, który poznał ota-
czający go świat i siebie w tym świecie. I to już nie z książek.
— Wiedziałem, że się uwolnisz — powiedział nagle Markus.
— Tak? A ja nie wiedziałem.
Markus uśmiechnął się tylko. Cóż... pewnie on wie więcej niż my.
— Ilmar! — zawołał Arnold.
Popatrzyłem na niego.
— Dziękuję ci za pomoc, złodzieju.
Że też mu te słowa przeszły przez gardło, jemu, byłemu strażnikowi!
Złodziejowi podziękował...
— Nie ma za co — burknąłem.
Peter zaprowadził nas do hotelu od podwórza, otworzył własnym klu-
czem małe drzwi prowadzące na wąskie, zakurzone schody. Widać było,
że używano ich niezbyt często, ale nie sądzę, by przeznaczone były dla
służby. Raczej dla znamienitych gości, pragnących opuścić cichcem hotel
albo przyprowadzić do siebie kogoś incognito.
Na korytarzu piątego piętra nudził się Louis. Czyli Gerard był u siebie.
Gdy w ścianie otworzyły się tajne drzwi, zakonnik poderwał się niemal
z radością, jakby stęsknił się za bójką.
— Wszystko w porządku! — pomachałem mu ręką. — To goście biskupa.
Louis bez słowa przepuścił nas do drzwi. To znaczy, że Helen, Luiza
i Antoine już byli w środku, a on został uprzedzony.
Zgadłem — wszyscy już byli. Antoine widząc mnie, pokręcił głową —
ani Jens, ani Jean nie dotarli... I od razu utkwił wzrok w Markusie.
Gerard Promienisty również.
Zaczęła się nieunikniona krzątanina. Ośmioro ludzi poznawało się, sa-
dowiło, przyglądało się sobie, wymieniało ostrożne słowa. Ponieważ wszyst-
kich znałem, nie brałem udziału w tym zamieszaniu i podszedłem do okna.
Szkoda, że nie było już narzeczonej Petera. Miałem cichą nadzieję, że
dziewczyna się do nas przyłączy. Przyjemnie byłoby znowu ją zobaczyć...
Ech, dlaczego takie dziewczęta nigdy nie przychodzą z podziękowaniami
do mnie? Czy naprawdę nie robię żadnych dobrych uczynków?... Na miej-
scu Petera nie puszczałbym jej samej do Gerarda, niechby był on po trzy-
kroć biskupem...
Do licha! Co za myśli przychodzą mi do głowy!
— Na pewno się już widzieliśmy, Markusie — powiedział Gerard. —
Ale wybacz, nie mogę przypomnieć sobie twarzy.
— Tak, ekscelencjo — skinął głową Markus. — Kilka razy odprawia-
liście nabożeństwo w Wersalu, gdy biskup Gajus... chorował...
— Godny politowania pociąg Gajusa do wina jest mi doskonale znany
— rzekł bez uśmiechu Gerard. — Mieszkałeś w parkowym skrzydle pała-
cu, Markusie?
— Nie, ekscelencjo. W małym zamku za aleją fontann.
Po chwili milczenia Markus powiedział poważnie:
— Możecie nie wątpić, jestem Markusem. Proszę pytać, ekscelencjo,
odpowiem.
Gerard stęknął i uśmiechnął się wymuszenie.
— Chłopcze, każdego dnia w Mocarstwie chwytają dwóch albo trzech
Markusów.... Bezdomni włóczędzy mniej więcej w twoim wieku zaczęli
podawać się za ciebie, by aż do wyjaśnienia sprawy być dobrze karmio-
nym i traktowanym. Przyłapią jakiegoś chłopca na kradzieży, a ten od razu
w krzyk, że jest zbiegłym księciem... żeby choć na jeden dzień odłożyć
chłostę... Markusie, powiedz mi, dlaczego idziesz do Judei?
Wahanie.
— Widzę sny, ekscelencjo.
— Co ci się śni, chłopcze?
Markus popatrzył na Helen, na Luizę, potem na Arnolda, jakby się ich
radził, i powiedział:
— Dużo rzeczy... Czasami, że idę przez pustynię.
— Dlaczego miałaby to być właśnie Judea?
— Dlatego, że ja to wiem.
I '
Gerard złożył dłonie w święty słup i poruszył wargami. Wyciągnął rękę,
dotknął dłoni Markusa:
— Rozumiesz, dlaczego wszyscy tu jestes'my? Dlaczego idziemy ra-
zem z tobą?
— Tak. Myślicie, że jestem nowym Zbawicielem — powiedział twar-
do Markus.
— A co ty o tym myślisz?
Markus milczał.
— Co ty sam o tym myślisz, chłopcze? — powtórzył łagodnie Gerard.
— W twoje ręce trafiła bezcenna święta księga. Rycerze wypraw słupo-
wych oddawali życie w jej poszukiwaniu, nie wiedząc, jak była blisko.
Mędrcy zastanawiali się, czy ona w ogóle istnieje. A ty ją znalazłeś. Prze-
czytałeś. I zdobyłeś Słowo, Pierwotne Słowo, dające władzę nad wszystki-
mi skarbami świata. To już był cud, Markusie! Ale czy jesteś Zbawicielem,
Markusie? Za kogo ty się uważasz?
Markus szepnął coś.
— Powiedz głośniej — poprosił Gerard.
— Nie wiem.
— Słyszałeś o Kusicielu?
Markus skinął głową.
— Nie możemy zgadywać — powiedział cicho Gerard. — Ale nie
mamy też prawa pomylić się. Markusie... kimkolwiek jesteś... powiedz,
co tym sam o tym myślisz?
Co nam przyjdzie z jego odpowiedzi? Jeśli jest Zbawicielem, potwier-
dzi, a każde jego słowo będzie prawdą. Jeśli zaś jest Kusicielem, skłamie,
ponieważ istotą Kusiciela jest kłamstwo...
Markus podniósł głowę i rzekł tym razem głośno i wyraźnie:
— Widzę sny, ekscelencjo. Śni mi się piekło. Lodowa pustynia bez
końca, szary lód pod nogami i puste niebo. Jest bardzo zimno i widać tam
drewniany słup. Do słupa przywiązany jest człowiek. To Zbawiciel. Na
włosach i brwiach ma szron. Gdy do niego podchodzę, podnosi głowę,
jakby chciał coś powiedzieć. Chce, ale nie może... jakby mu zabronio-
no. Tylko patrzy na mnie... — Nabrał powietrza i dokończył: — z na-
dzieją.
Twarz Gerarda wykrzywił grymas cierpienia. Jak dobrze znałem ten
grymas... Niemal tak samo wyglądał Arnold w chwili olśnienia... Mimo
woli odwróciłem wzrok i zobaczyłem zamyśloną Helen i rozanieloną Lu-
izę. Proszę, oto komu obce są wątpliwości.
Ja także wierzyłem Markusowi.
Gerard Promienisty podniósł się i znieruchomiał pochylony nad Mar-
kusem jak niegdyś Arnold. Postał tak chwilę i pokłonił się tak, jak pewnie
nigdy nie kłaniał się ani Władcy, ani Pasierbowi.
— Ciągle mi się wydaje, że poprzednim razem coś zrobiono nie tak.
A może to my czegoś nie zrozumieliśmy? — Gerard popatrzył pytająco na
Markusa, ale ten milczał i biskup kontynuował: — Zrób to na nowo.
Zerknąłem na Antoine'a. Na starego awiatora, który tak lubił mówić
0 świecie i ludziach. Wyczuwając moje spojrzenie, Antoine popatrzył na
mnie. Skinął głową i rzekł:
— Markusie...
Chłopiec podniósł głowę.
— Odszedłeś z rodzinnego domu, przeszedłeś przez sąd i katorgę, ukry-
wałeś się... Widziałeś, jak żyją prości ludzie. Teraz wiesz, że świat to nie
tylko pałace Wersalu, cuda Miraculous... czy choćby takie hotele jak ten.
Co zrobisz, gdy zdobędziesz pełną władzę nad Słowem?
— Dam Słowo każdemu — odparł Markus bez wahania. — Każdy
człowiek będzie miał Słowo i to, co jest na jednym Słowie, stanie się wspólną
własnością wszystkich. Nie trzeba będzie wozić towarów pomiędzy mia-
stami, wystarczy, że w jednym mieście wezmą na Słowo, a w drugim wyj-
mą! Jeśli człowiek będzie głodny, weźmie ze Słowa jedzenie, jeśli będzie
mu zimno — ubranie!
Omal mi szczęka nie opadła.
Markus obrzucił nas triumfalnym spojrzeniem. Nikt się nie odezwał.
— Zapewne Zbawiciel właśnie tego pragnął — dodał Markus. — Ale nie
zdołał... albo nie zdążył. Aleja to uczynię. W najbiedniejszej chłopskiej ro-
dzinie będzie ostry nóż i żelazny pług. Najprostszy dom będzie zbity moc-
nymi żelaznymi gwoździami. Mocarstwo nie będzie potrzebowało armii, bo
w razie wojny każdy obywatel wyjmie z Chłodu kulomiot albo miecz. Ale
1 tak nikt nie będzie musiał walczyć, ponieważ wszystko będzie wspólne.
— Brzmi pięknie, ale... — zaczął ostrożnie Gerard. Markus jakby go
nie słyszał. Popatrzył na podłogę i niegłośno dodał:
— Jeśli tylko zdołam zawładnąć Słowem w całej pełni.
Gerard westchnął.
— Dobrze, Markusie. Będzie jeszcze czas, by o tym pomówić... A te-
raz... teraz mamy inne problemy. Arnoldzie, ma pan plan, jak przekroczyć
granicę?
— Teraz już nie — odparł z tłumioną wściekłością strażnik. — Moi
przyjaciele zdradzili mnie. Ja... ja się na nich obraziłem.
Zabrzmiało to tak dziecinnie, że ledwie powstrzymałem uśmiech.
— Ilmarze? — zapytał Gerard.
— Nie. Mógłbym spróbować poszukać tu przemytników. Wszyscy mają
podobne zwyczaje i to by nie było trudne... Ale obawiam się, że nie mamy
czasu. Zresztą, i tak nie moglibyśmy im zaufać: jak zrozumieją, kogo pro-
wadzą, od razu pobiegną do Straży.
Helen, Luiza, Antoine i Peter spuścili wzrok.
— W takim razie udam się do biskupa Kadora — zadecydował Gerard.
— Spróbuję trochę oszukać staruszka. On marzy tylko o tym, żebym wresz-
cie opuścił Aąuincum i nie czynił już żadnych cudów. Czekajcie tu na mnie
i nigdzie nie wychodźcie! — Nie wytrzymał i dodał: — Ani do łaźni, ani
do perfumerii!
Nikt nie protestował. Ale Gerard popatrzył jeszcze na mnie i dorzucił:
— I żadnych złodziejskich eskapad, Ilmarze!
Rozdział piąty,
w którym przyjaciele nam przeszkadzają, za to wrogowie
pomagają
Ukryłem się w swoim pokoju. Ogarnęła mnie nie tyle chandra, ile —
jeszcze gorzej — melancholia.
Coś takiego dzieje się czasem, gdy człowiek odwali kawał dobrej ro-
boty i może się na jakiś czas odprężyć. Niby wszystko jest dobrze, ale
nagle skądś pojawia się taki smutek, że tylko siąść i płakać.
Ale dlaczego dopadło mnie teraz?
Znaleźliśmy Markusa i zebraliśmy się prawie wszyscy. W każdej
jednak chwili przyjaciele Arnolda mogą dojść do wniosku, że chodzi już
nie o zysk, lecz o ich skórę, i wydadzą nas Straży. Wtedy się dopiero za-
cznie... Teraz powinienem wytężać umysł, wymyślać przebiegłe plany,
których oczekują ode mnie towarzysze... A ja nie mogę.
Siedzę, patrzę przez okno na hotelowy basen, na dziewczęta w koloro-
wych kostiumach kąpielowych z piskiem przeskakujące fale. Fale wyglą-
dają niemal jak prawdziwe, potężna maszyna parowa porusza ogromnym
tłokiem, który faluje wodę. Sympatyczna zabawa. Na brzegu jakaś ślicz-
notka właśnie dopiła szampana, odstawiła kieliszek na stolik i ruszyła do
basenu...
A w mojej duszy pustka. Nie mam nawet ochoty patrzeć na piękną
Madziarkę.
Nie mam też chęci na wino — od pół godziny grzeję kieliszek w dło-
niach i jeszcze się nie napiłem.
— Ilmar...
Helen weszła bardzo cicho, nawet nie zauważyłem kiedy. Podeszła,
usiadła w fotelu obok mnie, też z kieliszkiem wina w ręku.
Kieliszek był pełny.
— Co z tobą, Umarze?
— Nic takiego: smutek — powiedziałem szczerze.
— Musisz być z siebie dumny, że wyciągnąłeś nas z opałów, i to w ostat-
niej chwili.
— Nic nie muszę, Helen. Nigdy nic nie musiałem, rozumiesz? — Na-
gle wydało mi się, że zrozumiałem. — Przez całe życie byłem samotnym
wilkiem. Gdzie chciałem, tam polowałem, z kim chciałem, z tym walczy-
łem, z którą chciałem, z tą spałem. Nie umiem żyć w tłumie. Ani być odpo-
wiedzialny za tłum! Wyciągnąć Markusa z katorgi, wyruszyć z tobą do
Miraculous — to jedno. Ale gdy wokół mnie jest dziesięć osób, a przy tym
połowa mnie nie znosi...
— Ilmar! Kto cię niby „nie znosi"?
— Arnold. Luiza. Nawet Gerard.
— To nie połowa — powiedziała Helen, nie wdając się w dyskusję na
temat zasadniczej kwestii.
-I ty.
Helen popatrzyła na mnie w zadumie. I powiedziała z żarem:
— Może by cię tak walnąć w gębę, złodzieju...
— Otóż właśnie, złodzieju — podchwyciłem. — Wszyscy pochodzi-
cie z wysokich rodów. Ty jesteś hrabiną. Dorastałaś w swoim zamku, nie
znając trosk. Praczki piorą sukienki, guwernantki uczą etykiety, mama ca-
łuje na dobranoc w czoło, młodzi arystokraci czytają wiersze...
Zamilkłem. Na twarzy Helen pojawił się zły uśmiech.
— Masz rację, Ilmarze. Właśnie tak było.
Z przyjemnością cofnąłbym swoje słowa, ale było już za późno.
— Praczki prały sukienki, owszem. Tylko że ja nie lubiłam sukienek.
Wyrastałam jak oberwaniec, łaziłam po drzewach, w wieku siedmiu lat
jeździłam konno. Guwernantki uczyły mnie etykiety: komu i w jaki sposób
kłamać, jak skrywać grzechy, a jeśli się nie uda skryć, to jak błagać Boga
o przebaczenie. Mama całowała na dobranoc w czoło, jeśli tylko nie zapo-
mniała wyjść na chwilę z balu... albo nie szła do sypialni z gościem arysto-
kratą... Młodzieńcy czytali wiersze, to też się zgadza. Kiedy nie mając
czternastu lat, zostałam pozbawiona dziewictwa, też się wierszy nasłucha-
łam. .. Idiotka. Czy myślisz, że jedyne, co człowiekowi do szczęścia po-
trzebne, to ciepła łazienka i zastawiony stół?
— Szczęścia nie dają, ale leczą ze smutku — próbowałem zażartować.
— Tak, Ilmarze! Jeszcze jak leczą. Pewnie, że to dobrze, gdy ci głód
nie skręca kiszek. Ale uwierz... mnie, idiotce arystokratce, która dwa lata
przesiedziała w górach Dalmacji, broniąc honoru rodu, własną cześć wbi-
jając w błoto... Ja też niejedno przeżyłam. I głód, i mróz, i strach, i ból. Ale
to nie ma nic wspólnego ze szczęściem. Wiesz, kiedy byłam naprawdę
szczęśliwa?
Milczałem, ale ona mówiła dalej, i bodajbym nie słyszał tych słów:
— Gdy nasz zwiadowca znalazł gniazdo partyzantów, gdy nocą pro-
wadziłam szybowiec między skałami i zrzucałam bomby na szałasy, na
śpiących ludzi. Gdy doleciałam z powrotem na skrzydłach podziurawio-
nych kulami, gdy nie rozbiłam falcona i wylądowałam normalnie. Gdy
z innymi awiatorami, czworo nas wtedy zostało, upiłam się śmierdzącym
samogonem, świętując swoje ponowne narodziny... i gdy do samego rana
oddawaliśmy się miłości... cała nasza czwórka. Wtedy byłam najszczę-
śliwsza! Gdy ludzi zabijałam i wstydu nie czułam!
— Nie powinnaś tego mówić!
— Dlaczego? Przecież uważasz, że jestem dumna, tak? I słusznie uwa-
żasz. Ale nie pogardzam tobą. Gdyby było inaczej, nie poszłabym z tobą
do łóżka, Ilmarze... Przecież jesteś złodziejem! Bywałeś na dnie, i ciebie
próbowali pożreć, i ty kąsałeś innych. Czemuś nagle nos zwiesił?
— Zawsze wiedziałem, że żyję nie tak, jak trzeba — odparłem. Zebra-
łem siły i popatrzyłem Helen w oczy. — Taki już mój los. W błocie się
urodziłem i w błocie umrę... Nigdy się nie domyję. Ale wiem, że jest jesz-
cze inne życie, czyste i jasne. Jednym dano je za zasługi, innym za wysoko
urodzonych przodków. Tam wszystko wygląda inaczej. Tam kwitną raj-
skie ogrody obiecane przez Zbawiciela. Tam są białe suknie, piękne wier-
sze, słuszne myśli. Honor i siła. Dobro i miłość. Ale to nie mój świat. Stąd
pogarda...
— Nie — powiedziała twardo Helen. — Nigdzie czegoś takiego nie
ma. A jeśli chodzi o pogardę... Gerard sam był niegdyś złodziejem. Stąd
jego stosunek do ciebie.
— A Luiza i Arnold? Owszem, jestem złodziejem i nie wstydzę się
swojego rzemiosła. Ale robienie mi wyrzutów...
— Arnold jest strażnikiem — Helen rozłożyła ręce. — Czego ty wy-
magasz od strażnika, niechby nawet byłego? Nazwie cię złodziejem i od
razu czuje się lepiej, jakby wrócił do Straży. A Luiza... Luiza była, jest
i będzie głupia. Nikt nie mówił, że wszyscy apostołowie będą mędrcami.
Przeciwnie — „błogosławieni ubodzy duchem"... Co się z tobą dzieje,
Ilmarze?
Pochyliła się, zaglądając mi w oczy. Już bez złości, bez urazy. I nagle
sposępniała.
— Ilmarze... przecież ty jesteś zwyczajnie zazdrosny!
— Co ty pleciesz!
— Jesteś zazdrosny o Arnolda, o to, że jednak zdołał nas wyprowa-
dzić, nie pokpił sprawy. O Luizę, że przy całej swej głupocie okazała się
troskliwa i czuła. O Markusa, że nie potrzebuje już rady i pomocy, że
sam decyduje, w jaki sposób ma zarządzać swoją siłą. O mnie... — za-
milkła.
— Daj spokój — burknąłem. — To bez sensu.
— O mnie jesteś zazdrosny tak po prostu, po męsku — dokończyła
Helen. — Niepotrzebnie.
— Dlaczego miałbym być zazdrosny!
— Ilmarze! — Helen pogroziła mi palcem. — Radzę ci, żebyś sobie
szybko poradził ze swoim smutkiem. Bo naprawdę...
— Co naprawdę? — spytałem głupio.
Helen uśmiechnęła się, wstała, zakołysała biodrami, napiła się wina.
i
L
!l
— Pójdę posłuchać, jak Antoine rozmawia z Markusem. Słuchanie sta-
rego to sama przyjemność. Ty też zajrzyj, może wspólnie wymyślimy coś
mądrego. Musimy uciekać... Ja też to czuję, przy całym swoim arystokra-
tycznym pochodzeniu. A na Gerarda nie ma co liczyć.
Odprowadziłem ją wzrokiem i ze złości wylałem całe wino przez okno.
Od razu ochłonąłem i wyjrzałem, ale na szczęście na dole nikogo nie było.
Jedno Helen osiągnęła: moja chandra przerodziła się w rozdrażnie-
nie. Co ona tu za głupoty wygadywała? Że jestem zazdrosny, zawist-
ny...? Bzdury.
Opuściłem roletę i w ubraniu położyłem się na łóżku. Ręcznikiem za-
słoniłem oczy i postanowiłem poszukać zapomnienia we śnie.
Usnę i będę spał aż do powrotu Gerarda! Nie będzie złodziej dawał
arystokratom żadnych rad! Jak ich przyciśnie, sami do mnie przebiegną...
0 dziwo, rzeczywiście zasnąłem. Niemal od razu. I mój sen wcale mnie
nie zaskoczył.
Widziałem lód. Pod nogami bure odłamki, na horyzoncie — białe słu-
py niby nadtopione lodowe świece wielkości kolumn soboru. Ani wia-
tru, ani świ?tła, tylko przenikliwe zimno i słabe migotanie. Jakby lód
mroził wszystko wokół i sam się świecił słabym światłem bagiennych
ogni.
A daleko, przed człowiekiem przymarzniętym do niewysokiego drew-
nianego słupa, klęczał chłopiec... Jakby się modlił, prosił o radę albo wy-
baczenie...
1 nie mogłem, w żaden sposób nie mogłem niczego usłyszeć!
W pewnej chwili wydawało mi się, że jednak słyszę, wyraźnie słyszę
to, co próbuje powiedzieć człowiek, który dwa tysiące lat temu przywiązał
się do słupa i sam siebie wziął na Słowo...
Ale byłem zbyt daleko.
Jakby pomiędzy nami płynęła rzeka, lodowata rzeka, taka, która bie-
gnie poza światem ludzi, wije się jak wąż, płonie widmowym, niedającym
ciepła światłem.
Ja jestem na jednym brzegu rzeki, a Zbawiciel i Markus na drugim. Na
jednakowo zimnych i nieskończenie dalekich brzegach.
Człowiek na słupie znowu coś powiedział. Nie usłyszałem ani jednego
dźwięku, zrozumiałem to jedynie sercem.
I znowu nie usłyszałem słów.
Zbyt daleko.
Mogłem tylko mieć nadzieje, że Markus usłyszał.
Już trzeci raz! Już po raz trzeci śni mi się sen w rodzaju tych, po któ-
rych grzesznicy wyrażają skruchę i wstępują do klasztoru.
Takie rzeczy nie śnią się na próżno.
Żebym tylko mógł zrozumieć, co zawiadująca snami Siostra Orę-
downiczka próbuje mi powiedzieć. Przed czym ostrzec, ku czemu skie-
rować ...
Pomagać Markusowi, żeby spełni! swój obowiązek? On i tak przed
nim nie ucieka.
Dać radę przyszłemu Zbawicielowi? Czy on w ogóle potrzebuje moich
rad? Ja się przydaję tylko wtedy, gdy trzeba uciec z katorgi albo ukryć się
przed Strażą.
Sen nie przyniósł ani ulgi, ani chęci przyłączenia się do pozostałych
„apostołów".
Uśmiechnąłem się do własnych myśli. Bracia apostołowie, siostry apo-
stołowie... Cóż, przecież tak właśnie było. Nie przypuszczam, by tym lu-
dziom, którzy podążali za pierwszym Zbawicielem, było łatwiej się ze sobą
dogadać. Ale jednak im się udało i długo, aż do samej zdrady, służyli Zba-
wicielowi wiarą i prawdą...
Do drzwi ktoś zastukał. Nieproszeni bracia i siostry nie zostawią mnie
w spokoju...
— Tak! — krzyknąłem, wstając z łóżka.
Wbrew oczekiwaniom, na progu stał nie Arnold z twardo wysuniętym
do przodu podbródkiem i nie Antoine ze swoją stałą zadumą w oczach.
Odwiedził mnie rosyjski negocjant Komarów w kolejnym odświętnym cha-
łacie, ale już bez okularów.
— Czy przypadkiem panu nie przeszkodziłem? — zapytał z lekkim
niepokojem.
— Nie — burknąłem — wszystko w porządku.
— Przepraszam, panie... e... — Komarów zawahał się. Prawda, prze-
cież wczoraj nie przedstawiłem się.
— Izajasz — powiedziałem, jednocześnie uświadamiając sobie, jak dzi-
wacznie brzmi to judejskie imię w połączeniu z moim obecnym strojem.
— Panie Izajaszu — dokończył Rosjanin bynajmniej nie stropiony. —
Widzę, że przyjęliście nową wiarę?
— Tak — odparłem, przeklinając Antoine'a za pomysł z kamuflażem,
siebie za decyzję o przebraniu, a cały hotel za to, że na piętrze biskupa
ulokowano tego namolnego kupca. — Dyskusja z jego ekscelencją tak nami
poruszyła, że ojciec i ja postanowiliśmy przejść na jego wiarę.
— Gerard Promienisty to w istocie niezwykły człowiek — przyznał
kupiec, uśmiechając się szeroko. — Szczerze mówiąc, właśnie chciałem
porozmawiać z jego ekscelencją, ale biskupa nie ma w hotelu. W jego po-
koju są tylko przyjaciele zajęci własną dyskusją. A może pan zechciałby
dotrzymać mi towarzystwa przy butelce dobrego rosyjskiego wina?
Zawahałem się. Nie miałem najmniejszej ochoty na wino, nawet rzad-
ko spotykane i rosyjskie, zwłaszcza w towarzystwie człowieka, którego
tak zainteresowała moja nagła przemiana z Judejczyka w syna świętego
Kościoła. Ale odmowa tylko pogłębiłaby jego podejrzenia.
— Z przyjemnością.
Są ludzie, którzy w dowolnym miejscu potrafią stworzyć atmosferę
domowej przytulności. Nawet w tanim pokoju oberży, w malutkiej kajucie
statku czy w przedziale dyliżansu. A jeśli mają do dyspozycji całkiem po-
rządny pokój hotelowy, idą na całość.
Komarów należał do takich ludzi.
Na rozkładanym stoliku, najwyraźniej niebędącym wyposażeniem ho-
telu, dymił się mały podróżny kalian, z drogiego, wzorzystego szkła robio-
nego w Północnym Pamirze. Obok leżała księga w skórzanych okładkach,
okulary w stalowej oprawie, teczka ze skóry krokodyla. Stała też napoczę-
ta butelka portweinu.
Nad biurkiem, na którym znajdował się mały, elegancki arytmometr
i rozrzucone dokumenty, Komarów powiesił kolorową mapę świata. Jeśli
mnie pamięć nie myli, było na niej znacznie mniej białych plam niż na
mapach Mocarstwa. W kącie stały torby z białego wojłoku i kufer z maho-
niu. Przez otwarte drzwi sypialni zobaczyłem kilka kolorowych chałatów,
troskliwie powieszonych na wieszakach.
Wszystkie przedmioty były eleganckie i drogie, wszystko świadczyło
o dobrym smaku i dużych możliwościach finansowych gospodarza.
— Niech pan siada, mój drogi... — Komarów wskazał mi fotel, sam
usiadł na drugim i przykrył nogi kraciastym pledem. — Odrobinę wina?
Skinąłem głową, przyjąłem z jego rąk cienki stalowy kielich i napiłem
się.
— No? — zapytał Komarów. — I co pan powie, drogi przyjacielu?
— Wyśmienite wino. Myślę, że nawet w samym Porto by takim nie
pogardzono.
Rosjanin uśmiechnął się tak szeroko, jakby własnoręcznie hodował te
winogrona, wyciskał z nich sok i robił wino.
— Proszę mi wierzyć, portugalskie wino pod wieloma względami ustę-
puje krymskiemu! Rozumiem, że patriotyzm nie pozwoli panu tego przy-
znać, ale niechże pan oceni bukiet!
Nalał również sobie, stuknęliśmy się — jak każe rosyjski obyczaj —
tak, żeby wino przelało się z kieliszka do kieliszka.
— Jaki piękny dzień! — zachwycił się Komarów. — Drogi przyjacie-
lu, nawet pan sobie nie wyobraża, jak cieszę się z pańskiej wizyty!
— Pracował pan — zauważyłem.
— Praca... — westchnął Komarów. — Jak mawiają moi rodacy: praca
niczym wilk zawsze patrzy, jak by tu uciec. Ale to nic pilnego. Planuję
dostarczanie do Galii i Panonii naszych win... Jak pan sądzi, będą miały
zbyt?
— Dlaczego dobry towar nie miałby znaleźć nabywców? Między Mo-
carstwem i Chanatem panuje pokój, handel kwitnie...
Komarów pokiwał głową z taką radością, jakbym był namiestnikiem
Galii i od moich słów zależał cały jego interes.
— Pokój to piękna rzecz! Nie może pan sobie nawet wyobrazić, drogi
przyjacielu, jak my w Rosji cenimy tę kruchą drogocenność!
— Dlaczego nie miałbym sobie tego wyobrazić? — wpadłem w jego
ton. — Bywałem w Rosji.
— Nie, nie, nie! — Komarów energicznie pokręcił głową. — Trzeba
żyć w Chanacie, trzeba poznać korzenie naszego narodu, by pojąć, jak
bardzo cenimy pokój. Jak sądzę, widział pan nasze wojsko? Owszem, robi
wrażenie, ale przecież potrzebne jest tylko w jednym celu — by stać na
straży pokoju!
— Tajna Izba też tylko po to istnieje — zauważyłem. — Czego pan
ode mnie chce, Komarów?
Rosyjski kupiec westchnął i odwrócił wzrok, jakby moje pytanie go
speszyło.
— Ja... ja naprawdę niczego nie chcę, Ilmarze!
Szanuję, naprawdę szanuję szczerość. Nawet w godnym pogardy zbó-
ju, w taniej prostytutce czy szpiegu obcego państwa.
Farid Komarów patrzył na mnie bez poprzedniej dobrodusznej weso-
łości, za to o wiele bardziej szczerze. Jego mina mówiła: nie warto się
zapierać, i tak wiem wszystko.
— Dziwne to, doprawdy — powiedziałem — że czasy mamy spokoj-
ne, a rosyjski szpieg bez przeszkód podróżuje sobie po Mocarstwie.
— Dlatego właśnie podróżuję — na twarzy Komarowa nie drgnął ża-
den mięsień — że czasy spokojne. Gdyby zaczęła się wojna, miałbym się
z pyszna. Chociaż... w Rosji również przebywa wielu kupców Mocarstwa.
Jeśli wojna będzie uczciwa, wymienią naszych na waszych.
Znowu trąciliśmy się kielichami. Napiłem się i powiedziałem:
— Czy dużo rosyjskich negocjantów poszukuje Ilmara?
— Wszyscy jak jeden mąż — powiedział Komarów bez mrugnięcia okiem.
— I po co, skoro nic ode mnie nie chcecie?
— Ale wy chcecie... — odpowiedział Komarów z uśmiechem — i pan
osobiście, Ilmarze.
— I czegóż to?
— Drogi z Mocarstwa. Kryjówki. Ochrony. Ilmarze, drogi przyjacie-
lu... Proszę nie myśleć, że mistrzowie spraw tajnych żyją tylko z wykrada-
nia cudzych tajemnic, oszustw i morderstw! Czasem znacznie większą ko-
rzyść przynosi pomoc udzielona dobrym ludziom i wspólne rozwiązanie
trudnego zadania.
— Niczego od was nie potrzebujemy — powiedziałem twardo. — Może
jesteśmy przestępcami wobec Domu, ale Mocarstwa nie zdradzimy.
— Ależ nie ma takiej potrzeby! — Komarów uniósł ręce. — Ilmarze,
nikt nie chce, żeby pan zdradzał Mocarstwo! Każdy kocha swoją ojczyznę,
na tym opiera się całe nasze życie.
— Więc rozstańmy się w pokoju — podsumowałem. — Dziękuję za
wspaniałe wino, drogi panie.
— Proszę, niechże pan zaczeka, Ilmarze... — w głosie Komarowa po-
jawił się wyrzut. — Proszę mnie wysłuchać, tylko przez minutę. Czy mi-
nuta zrobi panu jakąś różnicę?
Zastanowiłem się i skinąłem głową. Im dłużej mówi, tym lepiej dla
mnie...
IIKJ
— Po pierwsze — zaczął Komarów — proszę nie spodziewać się pod-
stępu z mojej strony. Bez względu na to, czy zgodzi się pan przyjąć naszą
pomoc czy nie, nie mamy rozkazu, żeby oddać pana Straży.
— Wielkie dzięki.
— Po drugie — kontynuował Komarów z całkowitym spokojem —
jak mi wiadomo, książę Markus znalazł i zabrał na Słowie starodawny ma-
nuskrypt, zawierający sekrety waszej wiary. W Rosji mamy inną wiarę,
która nie jest wam wstrętna. Ludzie czczą Zbawiciela jako jednego ze świę-
tych proroków bliskich Bogu. Czczą również Siostrę Orędowniczkę.
— Znam waszą wiarę — przerwałem. — Jest nam obca.
— O swojej wierze powiedziałem całą prawdę wczoraj — zmarszczył
brwi Farid. — Dziwię się, że nie zwróciło pańskiej uwagi, że mnie, czło-
wiekowi o hermetycznych przekonaniach, pozwala się pracować w tajnym
urzędzie! W kwestiach religijnych Chanat jest znacznie bardziej toleran-
cyjny niżeli Mocarstwo. I choć wiara w Rosji jest inna, nie jest wroga! Dla
Chińczyka imię Zbawiciela to pusty dźwięk, dla nas nie. I dlatego tak bardzo
interesuje nas to, co się dzieje. Jeśli potrzebna będzie pomoc, jeśli trzeba
będzie ukryć się przed Strażą i Kościołem, przedyskutować sprawę z mą-
drymi ludźmi, Chanat Rosyjski gotów jest wziąć was pod swoje skrzydła...
Od tego powinien był zacząć, a nie pleść bzdury o obcej wierze, dobro-
ci, altruizmie i szacunku. Popatrzyłem na Komarowa i pokręciłem głową.
— Rozumiem — westchnął Rosjanin. — Wszystko rozumiem. Trudno
wam przyjąć naszą pomoc. Od razu zakrada się mys'l, czy przypadkiem nie
zaszkodzi to Mocarstwu. Tak?
— Właśnie.
— Będę szczery: zapewne zaszkodzi!
Wielka mi szczerość. Każdy idiota wie, że to, co dla Chanatu dobre,
Mocarstwu na zdrowie nie wyjdzie.
— Po trzecie — rzekł Komarów — i najważniejsze: wszyscy jesteście
teraz w tarapatach. Godzinę temu w zarządzie Straży Aąuincum pojawiły
się pewne wysoko postawione osoby i oznajmiły, że w łaźniach „Rudas"...
Nie dokończył. Nie było takiej potrzeby.
— Skąd ta wiadomość?
Farid tylko wzruszył ramionami i uśmiechnął się. Nie jest w Aąuin-
cum sam... Ma tu jeszcze pomocników... Co się dzieje? Rosyjscy szpie-
dzy czują się w Mocarstwie jak we własnym domu!
'iii i
— I jak chce nam pomóc Tajna Izba? Odbije nas Straży?
Zamiast odpowiedzi Komarów otworzył swoją skórzaną teczkę, wyjął
jakąś kartkę, popatrzył i zmarszczył brwi. Wyciągnął zegarek kieszonko-
wy, zerknął.
— Straż nie wie, gdzie się ukrywacie — rzucił mimochodem. — Dla-
tego wojsko i Straż otaczają miasto, ale na lądzie. Jeszcze przez dwie go-
dziny będzie można uciec przez Dunaj... przy dużym szczęściu. Ale statku
i tak nie porwiecie, nawet jeśli wam pomogę.
— Markus uczył się sterowania — zauważyłem, jakbym chciał namó-
wić szpiega na piractwo.
— Jedynie w pouczających powieściach piętnastoletni kapitan nie lęka
się sztormów — machnął ręką Komarów. — Życie to nie książka. Bez
odpowiednich umiejętności można pójść na dno na niezbyt szerokiej rze-
ce.
— Cóż więc proponuje nam Tajna Izba?
— Mamy swoją drogę z miasta. I wszystkich was mogę tą drogą wy-
prowadzić. Wszystkich — podkreślił Farid. — I to właśnie proponuję.
— A później?
— Później moimi drogami ruszymy do Rosji. Tam umieszczą was w pięk-
nym mieście — w Sewastopolu. Na mocy dekretu wydanego przez Chana
Michaiła wszyscy otrzymają pozwolenie na zamieszkanie w Rosji, każdy
dostanie przydział ziemi w guberni krymskiej, stalowe ruble...
— Skąd taka szczodrość? Przecież Rosjanie to naród oszczędny.
— Oczywiście, nie za darmo — westchnął Komarów. — Zaintereso-
wanie Władcy manuskryptem jest tak wielkie, że wzbudziło ciekawość
również w naszych zimnych ziemiach. Ale czyż pozwolenie na zaznajo-
mienie się z manuskryptem będzie zbyt wysoką zapłatą za bezpieczeństwo,
pieniądze, szlachectwo?
Milczałem.
— Ilmarze, mam pełnomocnictwa do składania podobnych obietnic —
powiedział z przekonaniem Komarów. — Słowo Chana jest bardziej nie-
zawodne niż niebo! Czy macie inne źródło pomocy? Władca w tajnym
edykcie rozkazał wszystkich was schwytać i dostarczyć do Wersalu w sta-
lowych kajdanach, z kneblami w ustach, z nieustannie czuwającą ochroną.
I tylko Markusa rozkazano dostarczyć żywego, a pozostałych — jak się
uda.
— Wierzę.
— Zastanów się, Ilmarze. Wasz kraj się od was odwrócił. A my wycią-
gamy do was pomocną dłoń. Do wszystkich, chociaż potrzebujemy tylko
Markusa!
Fałszywy rosyjski negocjant Komarów nie kłamał. Mówił to, w co
wierzył. Być może rosyjski Chan faktycznie złożył taką obietnicę.
Dopóki nie wie się, co naprawdę zawiera księga, można się bawić
w szlachetność.
Ciekawe, co myślą o manuskrypcie... Przecież ich wiara jest inna.
Manuskrypt, nawet podyktowany przez Siostrę, zapisany przez apostołów,
nie jest dla nich relikwią, najwyżej osobliwością. Powiedzmy, że można
by go przy okazji kupić czy ukraść. Ale proponować kryjówkę przestęp-
com państwowym... Na to nie zdecydowałby się nawet Chanat.
A więc nie podejrzewają prawdziwej wartości manuskryptu. Być może
myślą, podobnie jak niegdyś ja, że w starożytnej księdze zapisano tajemni-
cę wydobycia żelaza z jałowych rud, którą niegdyś znali ludzie. Może spo-
dziewają się, że w księdze są takie objawienia, które zachwieją naszym
Kościołem i przy okazji całym Mocarstwem?
Gdy prawda wyjdzie na jaw, a wcześniej czy później Tajna Izba dowie
się prawdy, nasze życie nie będzie warte złamanego miedziaka.
I nagrodzą nas wszystkich jednym niewielkim, acz głębokim nadzia-
łem ziemi w guberni krymskiej. Markus uda się tam nieco później, jak
już popracuje nad nim oprawca i torturami wydobędzie księgę ze Sło-
wem.
Pierwotne Słowo... Władza nad wszystkimi skarbami świata!
W obliczu takiej potęgi zapomina się o składanych obietnicach. Bez
względu na to, kto je daje: Chan, Władca czy chiński Imperator.
— Dziękuję za wspaniałomyślną propozycję — powiedziałem.
— To znaczy: dziękuję, nie? — uściślił Komarów.
— Owszem. Nie wybieramy się do Rosji.
Farid westchnął, z goryczą popatrzył na kielich, potem znowu sięgnął
po zegarek i utkwił wzrok w cyferblacie. Porządny zegarek, z dwiema wska-
zówkami. Dla ludzi, którzy cenią każdą minutę. Jedna wskazówka ma kształt
łyżki, druga wygląda jak widelec. Pomysłowe.
— W takim razie mam jeszcze jedną propozycję — rzekł Komarów. —
Pomogę wam wydostać się z Mocarstwa.
— Dlaczego?
— Żeby Dom nie dostał skradzionego przez Markusa manuskryptu —
wyjaśnił Rosjanin, krzywiąc się z irytacją.
— Jakkolwiek, byle tylko zaszkodzić?
— Tak. Ma pan coś przeciwko temu, Ilmarze? Skoro tak się pan troszczy
o dobro Mocarstwa, to w czym problem? Proszę się oddać w ręce Straży.
— Jak mogę panu zaufać? — zapytałem. — Obiecuje pan wyprowa-
dzić nas z Mocarstwa, a wyprowadzi prosto na rosyjskie miecze!
Farid załamał ręce.
— Ilmarze! Przecież to byłoby porwanie młodszego księcia Domu! Co
też pan! Co innego ukryć zbiegów — Mocarstwo na wieść o tym oburzy
się, wystosuje protest i po krzyku. Ale gdy stanie się jasne, że Markusa
zabrano siłą — wojna będzie nieunikniona.
Nie wątpiłem w szczerość jego słów. Od niemal stu lat między Mocar-
stwem i Chanatem panuje pokój. Kiepski, ale zawsze.
Kolejne potwierdzenie, że Rosjanie nie rozumieją, jak ważny jest Mar-
kus.
To bez znaczenia, czy wyruszymy z nim dobrowolnie czy zmuszeni
siłą; Mocarstwo nie pozwoli Rosji zawładnąć Pierwotnym Słowem.
— Zastanowię się — odparłem.
— Macie niewiele czasu na decyzję — rzekł Farid. — Chanat ma przy-
jaciół w Aąuincum, ale ich siły nie są bezgraniczne. W ciągu godziny zdo-
łam was jeszcze wyprowadzić.
— Dokąd? — spytałem na wszelki wypadek.
— Do Imperium Osmańskiego. Do Krajowej na pewno. Sam pan ro-
zumie, Chanat nie jest w najlepszych stosunkach Osmanami, więc to nie
pułapka.
— Zastanowię się — powtórzyłem.
Farid z uśmiechem uniósł kielich. Skłoniłem się niezgrabnie i wysze-
dłem z pokoju.
Wszędzie pułapki, wszędzie kłopoty. Zostać w Aąuincum oznaczało-
by oddać się w ręce strażników. Uwierzyć wywiadowcy Tajnej Izby —
jeszcze gorzej! Nigdy w życiu nie wiązałem się z mistrzami spraw tajnych.
Nawet z naszymi, choć miałem kiedyś dziwną rozmowę z pewnym znajo-
mym kupcem. Wiedział, czym się zajmuję, i pokierował rozmowę na szpie-
gów. Niby że, jeśli się zgodzę, przebywając w obcych krajach, wypełniać
drobnych poleceń, nigdy nie będę miał problemów ze Strażą. Temat był
śliski, rozmowa polegała wyłącznie na aluzjach i wolałem udać, że nie
rozumiem propozycji.
A tutaj człowiek z Tajnej Izby Chanatu!
Nieszczęście...
Pobiegłem do pokoju Gerarda, ale nie zdążyłem wejść; zaszumiała
winda, stuknęły drewniane drzwiczki i na korytarzu pojawił się biskup.
Mroczniejszy niż chmura gradowa.
— Ekscelencjo... — zacząłem.
— Wejdź — zakomenderował Gerard. I prawie siłą wepchnął mnie do
swojego pokoju.
A nasi towarzysze świetnie się bawili...
Duszą towarzystwa był stojący przy oknie Antoine, który coś z przeję-
ciem deklamował — wiersze albo rymowaną prozę. Wszyscy słuchali go
z uwagą, z uśmiechem na twarzy. Nawet Arnold szczerzył zęby, przy czym
nie wyglądało na to, żeby mowa była o jakichś świństwach. Helen uśmie-
chała się otwarcie i beztrosko, Markus był zamyślony, Luiza niepewnie
popatrywała na pozostałych, jakby czekając na znak, kiedy ma się roze-
śmiać na cały głos. Peter nalewał wina do kielicha, pewnie po to, żeby
Antoine mógł zwilżyć gardło.
— Mamy kłopoty — zaczął bez ogródek Gerard i uśmiechy zniknęły
z twarzy. — Próbowałem otrzymać pozwolenie na wjazd do ziem osmań-
skich, w celu pokłonienia się świętym miejscom na ziemiach niewiernych.
Kador odmówił i powiedział mi w największej tajemnicy, że miasto zosta-
ło otoczone przez wojsko i Straż. Godzinę temu powiadomiono wpływo-
wych ludzi Kościoła i magistratury, że w Aąuincum znajduje się zbiegły
książę Markus i kilku buntowników z Ilmarem na czele. Wszystkie drogi
zostały zamknięte.
Arnold walnął pięścią w stół. Helen znacznie spokojniej powiedziała:
— Gdyby przedrzeć się na pole szybowców...
— Dziewczyno, bez pomocy obsługi nie polecisz — przypomniał jej
Antoine.
— Wzlecę na pchaczach.
— Sama? Czy z Markusem?
— Z Markusem — odpowiedziała Helen.
— A my? — oburzyła się Luiza.
liii i
Helen wzruszyła ramionami. Luiza obrzuciła wszystkich bezradnym
spojrzeniem i pokiwała głową.
— Wystarczy tego współzawodnictwa w szlachetności — skrzywił się
Gerard. — Straż wie, że wśród was jest awiator, szybowce są dobrze pilno-
wane.
— Wśród was? — zapytał Arnold.
— Wśród nas — poprawił się Gerard. — Na razie jestem poza podej-
rzeniami, ale będą sprawdzać całe miasto. Nie wiem, co robić.
— Możecie ukryć się u nas, rodzice nikogo nie wydadzą... — zaczął
Peter.
Gerard pokręcił głową.
— Chłopcze, nie wiesz, co to znaczy obława. Prawdziwa obława,
w której wyznaczono nagrody, zaalarmowano wszystkich strażników, włą-
czono wojsko. Nie uspokoją się, dopóki nie znajdą Markusa.
Wszyscy popatrzyli na zbiegłego księcia.
— Ja... — zaczął Markus.
Helen wyciągnęła rękę, leciutko pacnęła go w usta.
— Milczcie, książę. Gerard ma rację, nie czas na współzawodnictwo
w szlachetności. Ratujemy nie tylko nasze życie. I nie tylko o nie chodzi.
Zrozumiałem, że jesteśmy skazani na pomoc Rosjanina. Wystarczyło
popatrzeć na posępną twarz Arnolda, na strapionego Gerarda, by przeko-
nać się, że nikt nie miał w zanadrzu tajnych planów ratunku...
— Jest jedno wyjście — mruknąłem.
— Słucham? — biskup popatrzył na mnie z niedowierzaniem.
Markus uśmiechnął się, ze zrozumieniem, jakby nie miał najmniejszych
wątpliwości, że go uratują.
— Ten rosyjski negocjant, który wstępował wczoraj... akwińczyk...
w rzeczywistości jest szpiegiem Tajnej Izby. I wie, kim jesteśmy.
Oczy Arnolda rozbłysły radością. Nic dziwnego — złapanie szpiega to
dla prostego strażnika nie lada gratka. Ale po chwili skrzywił się zirytowa-
ny: zapewne przypomniał sobie, że nie jest już żadnym strażnikiem...
— Zaprosił mnie na wino — zacząłem i w kilku zdaniach przytoczy-
łem naszą rozmowę.
Nikt się nie wahał.
— Zawołaj go tu — polecił Gerard. — Nie mamy innego wyjścia.
— Już idę.
HUB
Wyskoczyłem na korytarz, pobiegłem do pokoju Komarowa, zastuka-
łem, otworzyłem drzwi. Komarów kończył pakowanie. W przepastnych
torbach znikły wspaniałe chałaty, cenne bibełoty, dokumenty i butelki.
— Już, Ilmarze — rzekł Komarów, nie odwracając się. — Tylko za-
wiążę...
— Nie wątpił pan, że się zgodzimy — stwierdziłem.
— Nie macie wyboru — przyznał Komarów. — Mógłby pan tu przy-
trzymać, aż zwiąże oba końce?
Część trzecia
KATAKUMBYI POGRANICZE
Rozdział pierwszy,
w którym wznosimy się na wyżyny sztuki, a następnie
znikamy w ciemności
Aąuincum słynie ze swej opery, ale sztuka aktorska nie stoi na zbyt wyso-
kim poziomie i nie cieszy się uznaniem. Mimo to teatr jest ogromny i pom-
patyczny, choć bez żadnych nowomodnych sztuczek w rodzaju obroto-
wej sceny. Gmach zbudowano trzysta lat temu i od tego czasu niewiele
się w nim zmieniło. Nawet w żyrandolach były świece, żadnych tam gazo-
wych czy karbidowych lamp. Aksamit na fotelach w loży, w której właśnie
siedzieliśmy, przetarł się niemal do dziur, ale nikt nie zaprzątał sobie gło-
wy zmienianiem obicia.
Logicznie rzecz biorąc, ukrywanie się w tłumie jest dobre wtedy, gdy
trzeba ukrywać się niedługo. W naszej sytuacji nie zdecydowałbym się na
takie miejsce jak teatr. Ale rosyjski szpieg, któremu przyszło nam zaufać,
postawił na swoim.
Siedzieliśmy oglądając przedstawienie i czekając, kto wejdzie do loży:
Farid Komarów, by wyprowadzić nas z Aąuincum, czy Straż przyprowa-
dzona przez tegoż Komarowa. Byliśmy tu wszyscy, Gerard Promienisty
zabrał nawet swoją eskortę. Mielis'my minimum bagażu; Komarów nic nie
wyjaśnił, ale powiedział, że mamy wziąć jak najmniej rzeczy. Pozbyłem
się staromodnego stroju, do ubrania Judejczyka też nie wróciłem. Zało-
żyłem to, w czym uciekałem z Urbisu: proste, ale wygodne i mocne ubra-
nie kupieckiego sługi. Nie był to strój odpowiedni do teatru, ale rosyjski
szpieg tak właśnie radził się ubrać — prosto i wygodnie. Jak na wę-
drówkę.
Czekanie w loży nie było łatwe...
Gerard i Antoine nie sprawiali wrażenia specjalnie przejętych. Nie śle-
dzili przedstawienia, po cichu rozmawiali z Markusem. Próbowali zrozu-
mieć jego naturę... Cóż, w końcu to oni mieli decydować.
Arnold gapił się na scenę ze smętną miną. Od razu było widać, że nie
myśli o sztuce, lecz o własnych sprawach, i lepiej go nie zaczepiać.
Peter też milczał pogrążony w rozmyślaniach. Doskonale wiedziałem,
o czym myśli. Wdzięczność za uzdrowienie to jedno, a długa i niebez-
pieczna podróż to zupełnie co innego.
Luiza — czego bym się w życiu nie spodziewał! — zdrzemnęła się
w fotelu z rękami na podołku. Nawet od czasu do czasu pochrapywała.
Tylko Helen, która siedziała obok mnie, po prostu oglądała sztukę.
— Pamiętasz przedstawienie w Miraculous? — zapytałem cicho.
— Gdy zdawało ci się, że zobaczyłeś Markusa? — podjęła, nie odwra-
cając się. — Pamiętam.
— Nie minął nawet miesiąc, a mam wrażenie, że było to rok temu.
Helen popatrzyła na mnie z rozdrażnieniem. Po chwili jej twarz zła-
godniała.
— Bywa gorzej. Bywa, że stare dzieje pamiętasz, jakby to było wczo-
raj. To znaczy, że życie upłynęło... albo odchodzi.
Wyciągnęła rękę i ujęła moją dłoń.
Popatrzyłem na naszych towarzyszy i zdecydowałem się powiedzieć:
— Helen... Jeśli wydostaniemy się z Aquincum... Markus nie jest już
sam, a w ziemiach osmańskich trudno nas będzie znaleźć... Nie jesteś tym
wszystkim zmęczona?
— Proponujesz porzucić wszystkich i odejść?
— Dlaczego porzucić? Pożegnać się i odejść.
— We dwójkę?
— Tak.
Helen uśmiechnęła się i nie odpowiedziała.
— Przecież widzę, jak ci to wszystko obrzydło, Nocna Wiedźmo —
wyszeptałem. — Ucieczka, ukrywanie się przed dawnymi towarzyszami,
ryzykowanie życiem, taplanie się w błocie...
— Jeśli teraz odejdę — powiedziała Helen — to dla swoich towarzy-
szy na zawsze pozostanę zdrajczynią. Mam tylko jedną drogę: udowodnić,
że nie na próżno chronimy Markusa przed Strażą. Rozumiesz?
— Co cię obchodzi cudza opinia? — zapytałem. — Zaufaj człowieko-
wi, który przywykł do życia na dnie — to nie jest ważne.
— Ja tak nie potrafię. Uwierz mi.
— Oczywiście — wzruszyłem ramionami. — Nie jestem arystokratą
i pojęcie honoru to dla mnie tylko pusty dźwięk.
— Nieprawda — zaprotestowała Helen. — Ty się boisz. I to nie o sie-
bie, lecz o nas wszystkich. Dlatego właśnie proponujesz, żebyśmy ode-
szli. Nie, Ilmarze. Ty nie odejdziesz i doskonale o tym wiesz. Ja też nie
odejdę, choć rzeczywiście jestem zmęczona. Te trzy dni u obłąkanej ciotki
Arnolda wydały mi się rajem: miękkie łóżko, ciepła woda, książki na
półkach... Pooglądajmy lepiej sztukę, Ilmarze. Dla mnie to przyjem-
ność.
Westchnąłem, ale nic nie powiedziałem.
Miała rację. Gdybym teraz odszedł, przyznałbym się do własnej słabo-
ści. Mam swój honor... Mimo wszystko mam.
Zacząłem z ponurą miną oglądać przedstawienie.
Dzisiaj dawali Kompromitację Don Juana, opowieść o słynnym ko-
bieciarzu. Aktorzy grali słabiutko, nawet uliczni komedianci byliby lepsi,
ale zdarzały się zabawne momenty. Zwłaszcza gdy pewna dama oznaj-
miła wszem i wobec, że Don Juan nie zdołał jej zadowolić jako mężczy-
zna. Tłum kastratów, którzy przedtem pojawiali się w układach scenicz-
nych i śliniąc się, omawiali miłosne wyczyny Don Juana, natychmiast
zaczął go obmawiać. Jeden oznajmił, że Don Juan roztrwonił całą swo-
ją męską siłę i teraz nie pozostało mu nic innego, jak zostać kastratem.
Drugi zapewniał, że prócz uwiedzenia swojej mamki Don Juan nie miał
żadnych miłosnych przygód, a co do mamki, sprawa nie jest do końca pew-
na. Trzeci wołał, że już nigdy nie da wiary plotkom o Don Juanie, a czwar-
ty skarżył się, że wstrętny uwodziciel oszukał go, niepotrzebnie budząc
jego zainteresowanie. Piąty, obłudnie wznosząc oczy do nieba, piętno-
wał namiętność do czerwonego wina, które pozbawiło Don Juana mę-
skich sil, szósty zaś oznajmił, że teraz on zostanie słynnym bawidam-
kiem.
W tym samym czasie w głębi sceny Don Juan uwodził kolejne kobiety.
Pod koniec pierwszego aktu zjawiła się rzekomo nieusatysfakcjonowana
dama z wielkim sztucznym brzuchem.
Ogłoszono antrakt, widzowie ruszyli do palarni i bufetów, a my zosta-
liśmy w loży. Komarowa nadal nie było. Zauważyłem, że Gerard Promie-
nisty coraz bardziej posępnieje, podobnie jak pozostali. Jedynie Antoine
nadal spokojnie rozmawiał z Markusem.
Gerard dostrzegł moje spojrzenie, przechylił się przez fotel i półgło-
sem powiedział:
— Jeśli Rosjanin nie pojawi się do końca sztuki, spróbujemy wydostać
się stąd sami. Na ulicach już pewnie pojawiły się patrole Straży.
Tyle to i ja wiedziałem.
Równie dobrze jak i to, że te mizerne szansę, które jeszcze mieliśmy
godzinę temu — ucieknąć rzeką albo przedrzeć się na pole szybowców
i odesłać Helen z Markusem z miasta —już znikły. Jeśli niesłusznie zaufa-
liśmy Komarowowi...
— Jak on chce nas stąd wyciągnąć? — Gerard nie mógł już powstrzy-
mać rozdrażnienia. — Z centrum miasta!
Aha, teraz o tym pomyśleliśmy! Za późno.
— Komarów mówił, że przyjdzie najwcześniej w czasie antraktu —
powiedziałem, przekonując samego siebie. — Tacy wywiadowcy jak on
mają pewnie swoje własne przejścia...
— Podziemny trakt z Aąuincum do Kazania — skrzywił się Gerard.
— Dobrze... Poczekamy.
Nie musieliśmy. Gdy widzowie zaczęli wracać na widownię, ktoś za-
stukał do zamkniętych drzwi loży. Gerard skinął do Louisa, ten odchylił
zasłaniającą drzwi aksamitną portierę i wyjrzał przez szparę. Odwrócił się
do Gerarda i oznajmił:
— Rosyjski kupiec. Z jakimś mężczyzną.
Gerard skinął głową.
— Wpuść.
Ciekawe, co myśli o biskupie jego eskorta. Praca pracą, ale przecież są
świętymi braćmi. Czyżby jeszcze nie zrozumieli, kogo ukrywa biskup?
Czy wierność Gerardowi stoi ponad ich obowiązkiem wobec Kościoła?
W głowie mi się to nie mieściło.
Szczęknęła zasuwa i do loży wszedł Farid Komarów. W rękach dźwi-
gał dwa wielkie i chyba ciężkie toboły. Ciekawe, co zrobił z pozostałymi
rzeczami. Czyżby zostawił w hotelu? Za nim stał Madziar w średnim wie-
ku z krzywym uśmiechem na ustach, raczej s'rednio zadowolony z towa-
rzystwa, do którego trafił.
— Wszystko w porządku — oznajmił Farid. — Nie nudziliście się?
Podobno to interesująca sztuka, ciekawe przedstawienie problemu, ładne
kostiumy...
Nikt się nie odezwał. Nasz nastrój zbytnio różnił się od optymizmu
rosyjskiego szpiega.
— Co słychać w mieście? — zapytał w końcu Gerard.
— Wszędzie patrole Straży. Na skrzyżowaniach, mostach, przystaniach
— Farid uśmiechał się, jakby przyniósł prawdziwie dobrą wiadomość. —
Zdążyliśmy w samą porę.
— A teraz dokąd?
— Za chwilę się wszystkiego dowiecie, jak tylko zacznie, się drugi akt.
— Farid odwrócił się do swojego towarzysza, powiedział coś szybko po
madziarsku, pokazując na nas. Madziar nerwowo szarpał koniuszek wspa-
niałych wąsów, kiwał głową i o coś żałośnie prosił.
— No, nie wiem... — Farid popatrzył z powątpiewaniem na Helen,
potem na Luizę, sennie mrugającą i zasłaniającą usta w czasie ziewania. —
Szanowne damy, czy mogłybyście włożyć męski strój?
Czyżby stawiał na numer z przebierankami? Niemożliwe...
— Po co? — stropiła się Luiza.
— Byłoby wam wygodniej. — Farid emanował uprzejmością. — Nie
macie może stroju do jazdy konnej, albo czegoś równie praktycznego?
— Ja mam strój awiatora — powiedziała Helen. — Nie nazwałabym
go męskim, ale jest praktyczny.
Farid zamyślił się. Zrozumiałem, że jest świetnie zorientowany w umun-
durowaniu armii Mocarstwa...
— Nie zrobi nam większej różnicy — zdecydował w końcu. Odwrócił
się do swojego towarzysza i znowu zatrajkotał po madziarsku. Zerknąłem
na Petera, chłopak z każdą chwilą bardziej posępniał. On już wiedział, co
chce z nami zrobić Farid Komarów.
Tymczasem w sali zaczęło mrocznieć. Pracownicy teatru za pomocą
kapturów na długich tyczkach pogasili świece, a na scenę wybiegł rozga-
dany, hałaśliwy tłum kastratów z kolejnym intermedium.
— Chodźmy — powiedział Farid. — Nie zwlekajmy, moi państwo.
— Może jednak obejrzymy sztukę do końca? — zaproponowała drwiąco
Helen.
— Wszyscy chętni mogą oczywiście zostać — Rosjanin nie zwrócił
najmniejszej uwagi na jej ironię.
Po wąskich, skrzypiących schodach z rozchybotaną poręczą zeszliśmy
z loży do westybulu teatru. Zerkając przez mozaikowe okno, niemal od
razu dostrzegłem na ulicy strażników.
Strażnicy wszędzie wyglądają tak samo. Jeśli miasto jest duże i gwar-
ne, mają miecze, a oficerowie mogą nosić nawet kulomioty. W cichym,
spokojnym Aąuincum, gdzie jedynym problemem byli uliczni złodzie-
jaszkowie, strażnikom zazwyczaj wystarczały pałki.
Ci mieli miecze. Chyba nie przywykli do tej broni, bo pochwy mieczy
plątały im się między nogami.
Komarów miał rację: to nie był zwykły patrol, to już obława.
Do teatru strażnicy na razie nie podchodzili, stali na ulicy, przygląda-
jąc się przechodniom. Jednak opuszczenie teatru przez główne wyjście było
już niemożliwe.
Zerknąłem na Komarowa: co on wymyślił? Ale Farid nie miał zamiaru
wychodzić drzwiami. W ślad za swoim towarzyszem, którego nie uznał za
stosowne przedstawić, kierował się do niepozornego przejścia służbowe-
go, prowadzącego w głąb teatru. Kilku obserwujących nas pracowników
odwróciło się pospiesznie.
Za drzwiami czekał posępny Madziar w podeszłym wieku, który na-
tychmiast zaczął przeklinać naszego przewodnika. Kłócili się tak z pół mi-
nuty, po czym do rozmowy włączył się Peter. Jego słowa, o dziwo, szybko
uspokoiły starego. Z ponurą miną odsunął się na bok, dając nam wolną
drogę.
Arnold, który już miał zamiar przycisnąć kłócącego się z nami Ma-
dziara do ściany, uśmiechnął się drwiąco. A ja szeptem zapytałem Pete-
ra:
— Co mu powiedziałeś?
— Powiedziałem, że chodzi nie tylko o obcych... że ja też jestem Ma-
dziarem.
— Dokąd idziemy?
Peter trochę zbladł.
— Ilmarze... ja...
Oblizał wargi.
— Mówże! — nie wytrzymałem.
— Aąuincum stoi na podmytych wodą jaskiniach... uczeni ludzie na-
zywają je jaskiniami krasowymi...
W tym czasie schodzilis'my już po schodach do piwnic. Os'wietlenia
prawie nie było, tylko kilka małych, gęsto zakratowanych okien pod samym
sufitem. Farid i przewodnik wyjęli z szafy wielką karbidową lampę. Pozo-
stali wzięli lampy naftowe, ale przewodnik gestem polecił ich nie zapalać.
— Przeczekamy obławę w jaskiniach? — zachwyciłem się tym pomysłem.
— Nie. Jaskinie ciągną się bardzo daleko. Można wyjść poza granice
miasta, można dojść aż do granicy... a może nawet dalej...
Więc oto chodziło!
Od razu wszystko zrozumiałem. Oto dlaczego sprytni właściciele te-
atru nie chcą go odnowić, dlaczego nie zatrudniają lepszych aktorów. Teatr
to tylko przykrywka, w rzeczywistości zaś — jedno z gniazd przemytni-
ków. Co może być pewniejszego niż przemyt pod ziemią? Oczywiście,
wozy tędy nie przejadą, wszystko trzeba nosić na własnym grzbiecie, ale
jeśli chodzi o worek z przyprawami czy sztabki żelaza, podziemna nora
w zupełności wystarczy.
— Wspaniały pomysł! — wykrzyknąłem. Moi towarzysze, nadal nie-
wprowadzeni w plan Komarowa, obejrzeli się na mnie ze zdziwieniem.
— Boję się podziemi — wyszeptał Peter.
— Dlaczego? — zdumiałem się szczerze.
Peter wyraźnie się wahał, nie mogąc znaleźć właściwego wyjaśnienia.
— Nie wiem... Boję się, gdy wokół jest tyle kamienia... nawet w dzie-
ciństwie nie chciałem się bawić w podziemiach, chociaż to ulubiona zaba-
wa dzieci Aąuincum...
Zamilkłem, próbując zrozumieć jego uczucia.
Strach przed śmiercią to zrozumiała rzecz. W końcu nie wiadomo, co
nas tam czeka. Może za drobne grzeszki już przygotowano ci lody piekiel-
ne? Lęk przed torturami jest jeszcze bardziej zrozumiały. Nie ma na świe-
cie ludzi, którzy znieśliby tortury bez drgnienia. Można pójść na śmierć:
żołnierz w zapale walki atakuje wroga, matka skoczy za dzieckiem do pło-
nącego domu, rozłączeni kochankowie targną się na swoje życie. Jeśli na-
tomiast umiejętnie zastosuje się tortury, żołnierz zwróci się przeciw swoim
towarzyszom i zdradzi ojczyznę, matka odda dziecko do niewoli, a z miło-
ści zostanie jedynie nienawiść.
Rozumiem też, że ludzie boją się rzeczy niepojętych czy wstrętnych.
W rodzaju lotów szybowcem czy jadowitych stworzeń.
Ale bać się podziemi? Dlaczego?
Zdumiewające rzeczy zdarzają się ludziom.
Szliśmy podziemiami teatru. Były tu stare dekoracje, leżały deski i płót-
na. Mimo kompletnego bałaganu wokół, szło się łatwo, niczym po niewi-
docznej, znanej tylko wtajemniczonemu człowiekowi ścieżce przez labi-
rynt. Trafialiśmy na wyschnięte beczki, zbroje z pomalowanej dykty, skrzy-
nie pełne szmat i harcujących myszy.
Kilka razy natknęliśmy się na zaskakujące rzeczy. Na przykład na roz-
montowany powóz, całkiem porządny, ale bez kół, albo na jedną połowę
szybowca. Widocznie teatr miał czasy świetności, kiedy nie oszczędzano
na dekoracjach i wystawiano naprawdę interesujące sztuki.
W końcu doszliśmy.
Przewodnik odsunął na bok na pozór ciężką, pełną kamieni skrzynię.
Z dziurki w jednym kamieniu wysunęła się niezadowolona szczurza mord-
ka: kamienie też były rekwizytami, jak wszystko tutaj.
Naszym oczom ukazała się klapa w podłodze, którą podniósł przewod-
nik.
— Proszę — Farid wskazał w dół. —To jedno z wejść do katakumb,
do podziemnego miasta. Nikt nas tam nie znajdzie, a my wyjdziemy z mia-
sta na ziemie osmańskie.
— Jaką drogę będziemy musieli przejść? — zapytał od razu Gerard.
Madziar-przewodnik zaczął coś mówić, widocznie odgadując pytanie.
— Mówi, że to trzydzieści kilometrów. To dwie doby, jeśli będziemy
szli dobrze, albo trzy, jeśli kobiety i chłopiec nie nadążą — przetłumaczył
Farid.
— Tak naprawdę powiedział: „cztery, ponieważ kobiety i starzec nie mogą
iść szybko" — wyszeptał mi na ucho Peter. Trząsł się, jakby miał gorączkę.
— Będziemy potrzebować jedzenia — rzekł Gerard.
— Tutaj — Komarów lekko uchylił swoje toboły. — Na trzy doby dla
dziesięciu osób. I karbid do lamp.
— Pogoń będzie?
— Będzie — skinął głową Farid. — Wcześniej czy później dowiedzą
się i rzucą w pościg. Ale tych katakumb bez doświadczonego przewodnika
nie da się przejść.
Gerard zastanawiał się, marszcząc brwi. W końcu zapytał:
— Wyjdziemy już na terytorium Osmanów?
— Tak. Jest tam taka osada, w której mieszkają głównie Madziarzy. Prze-
mytnicy dobrze to sobie zorganizowali — wyjaśnił cierpliwie Farid. — Tam
nie ma ani władzy Mocarstwa, ani Chanatu. Będziecie mogli się ukryć.
— Jeśli Mocarstwo i Chanat nacisną Osmanów...
Farid rozłożył ręce:
— Na to potrzeba czasu. Dużo czasu i zdecydowania. Ile razy Mocar-
stwo walczyło z Imperium Osmańskim?
— Nie więcej niż Chanat z Osmanami... — włączył się Arnold.
Znowu pomyślałem o tym, że Rosja nie rozumie znaczenia Markusa...
Gerard odwrócił się do swoich zakonników i powiedział:
— Nie mam prawa was niewolić. Jeśli pójdziecie za mną, narazicie się
na przekleństwo Kościoła i gniew Mocarstwa. Jeżeli zostaniecie, zawsze
możecie usprawiedliwiać się tym, że nie wiedzieliście, co się dzieje. Moż-
liwe, że w ten sposób bardziej przysłużycie się Panu.
Zakonnicy milczeli, jakby wybór wcale ich nie cieszył. Louis dotknął
świętego słupa na piersi i zapytał:
— Czy ten chłopiec to Markus? Młodszy książę Domu? A Judejczyk
Izajasz to tak naprawdę Umar złodziej?
Gerard skinął głową. Skinął również Markus. Ja się nie ruszyłem.
— Prosty ze mnie człowiek, ekscelencjo — powiedział Louis. — Ale
jestem z wami od wielu lat i wiem, że nie sprzeciwilibyście się wierze.
Zostanę z wami.
Popatrzył na swojego towarzysza bardzo spokojnie, jakby był pewien
jego odpowiedzi. Ale drugi zakonnik patrzył na ciemną dziurę włazu szkli-
stym wzrokiem.
— Remy... — powiedział łagodnie Gerard.
— Ekscelencjo... — zakonnik otarł dłonią pot na ogolonej głowie. —
Nie mogę pójść za wami... nie zniosę ciemności podziemi...
Gerard odezwał się nie od razu.
— Nadal to trwa, Remy? Pamiętasz, jak rozmawialiśmy, źe tylko
ciemność duchowa jest nieszczęściem, zaś w naturalnym mroku nie ma nic
strasznego?
Twarz strażnika wykrzywiła się. Skinął głową, ale z takim przeraże-
niem w oczach, że wszystko stało się jasne. Dziwny to byl widok — wielki
mężczyzna z byczym karkiem i muskularnymi rękami trzęsący się ze stra-
chu przed ciemną jaskinią.
— Widzisz, Peter, nie ty jeden boisz się podziemi... — wyszeptałem.
Peter uśmiechnął się słabo.
Gerard westchnął. Wyciągnął rękę i dotknął ramienia Remy'ego jak
równego sobie.
— W takim razie wracaj. Znajdziesz drogę?
Remy szybko pokiwał głową. Jeśli nawet przerażała go droga przez
ciemne piwnice teatru, to na pewno nie tak jak wieczny mrok katakumb.
— Wracaj do Paryża — polecił Gerard. — Jakby nigdy nic. Powiesz,
że ja wraz ze znajomymi poszedłem do teatru, a ciebie zwolniłem. Jeśli cię
schwytają, mów to samo. Tylko postaraj się, żeby twój język rozwiązał się
nie od razu.
— Tak, ekscelencjo. — Remy pochwycił rękę biskupa i przypadł do
niej wargami. — Wybaczcie, że nie mogę wypełnić swojego ślubowania.
Aleja oszaleję, będę tylko ciężarem...
— Nie przejmuj się, Remy. Wszystko rozumiem — rzekł biskup, za-
bierając rękę.
Zakonnik obrzucił nas wszystkich spojrzeniem jednocześnie pełnym
winy i ulgi. I ruszył z powrotem, podnosząc latarnię.
— Stój! — krzyknął Farid. — Najpierw zamkniesz za nami właz i przy-
trzaśniesz skrzynią.
Rozsądne.
Zrozumiałem już, dlaczego Gerard Promienisty był tak pewien swojej
eskorty. Nie zostali mu po prostu przydzieleni przez Kościół. Zarówno Louis,
jak i Remy zostali niegdyś uzdrowieni przez biskupa. Zrobił to, nie oczekując
nagrody, co nie przeszkodziło mu wziąć ich na służbę w charakterze ochrony.
— Czy ktoś jeszcze boi się podziemi? — zapytał Gerard. — Jeśli tak,
niech lepiej powie od razu. Nie będziemy mieli ani czasu, ani sił, żeby go
niańczyć.
Popatrzyłem na Petera. Płonące lampy trzaskały, na naszych twarzach
pląsało migoczące światło. Z trudnością dało się zauważyć, że młodzie-
niec zacisnął zęby, jakby bojąc się, iż zdradzi go własny język.
— Helen, Luiza? — zapytał Gerard.
— Nie boję się nieba, więc dlaczego miałabym się bać podziemi —
prychnęła Helen.
— Zbawiciel jest z nami nawet w ciemności katakumb — odezwała się
Luiza.
— Dobrze, w takim razie...
— Minutkę — poprosił Antoine. — Chcę dać bratu Remy'emu nie-
wielkie polecenie...
— Tylko szybko — rzekł zaniepokojony Farid. — Nie warto kusić
losu ponad miarę!
Nie słuchałem, o czym Antoine rozmawia z Remym. To i tak było
oczywiste: prosił, żeby zostawić dla Jensa i Jeana liścik w hotelu, w któ-
rym mieliśmy się spotkać. W odróżnieniu od Antoine' a, nie liczyłem, że
stary medyk i zakonnik nas dogonią. Nie mieli doświadczenia w takich
podróżach.
— Szybko... — Farid zaczął tracić swój niewzruszony spokój. — Na-
prawdę ryzykujemy...
Antoine powiedział coś jeszcze Remy'emu i podszedł do włazu. Pierw-
szy zszedł przewodnik z lampą, za nim Komarów, potem my... Remy od-
prowadzał nas nieszczęśliwym wzrokiem.
Na dole wcale nie było aż tak ciemno. Jakby nie była to jaskinia,
tylko jakieś wykonane ręką człowieka pomieszczenie, piwnica. Gdzie-
niegdzie ściany były wyciosane w miękkim kamieniu, w wielu miejscach
wzmocnione cegłami. Wychodziły stąd trzy korytarze tonące w ciemno-
ści.
Przewodnik coś szybko tłumaczył Komarowowi, ten skinął głową i oznaj-
mił nam:
— Tam, gdzie będzie można, idźcie dwójkami, trzymajcie się za ręce,
nie traćcie z oczu tych, którzy idą przodem, oglądajcie się, czy idący za
wami nie zostają za bardzo w tyle. Chrońcie głowy, sklepienie będzie cza-
sem bardzo niskie. Jeśli mimo wszystko ktoś się zgubi, niech się nie rusza
z miejsca i wzywa pomocy, niech pod żadnym pozorem nie próbuje wra-
cać! Przewodnik będzie szedł przodem, a ja zamknę pochód.
Poszukałem oczami Helen, ale ją już wziął za rękę Arnold.
A w moją wcisnęła się dłoń Markusa.
— Coś ty? — zapytałem.
Markus trzymał mnie mocno. Oblizał wargi i wymamrotał:
— Boję się...
No tak, zapomniałem, że w ciemnos'ciach traci cały rezon. Co za dobo-
rowe towarzystwo! Peter boi się podziemi, Markus ciemnos'ci, Remy pew-
nie jednego i drugiego. Dziwni ludzie...
— To nic, ja błądziłem w podziemiach całymi tygodniami — pocie-
szyłem chłopca.
— Pamiętam. Będę szedł z tobą.
Stary Jean miał rację. Markus umie znaleźć człowieka, który potrafi
mu pomóc. Jeśli trzeba uciec z katorgi albo wydostać z podziemi — zło-
dziej Ilmar, ukryć się w klasztorze — przeorysza Luiza, uciec przed Strażą
— były oficer Arnold.
Widocznie bez tej umiejętności arystokraci by nie przeżyli. Całe ich
życie jest niczym chytra karciana gra, w której na początku grasz w parze
z jednym z sześciu graczy, potem z drugim, a pod koniec z trzecim. I przez
cały czas musisz pamiętać, komu jaką kartę dałeś, od kogo ile oczek wzią-
łeś. Oczywiście arystokraci w tę grę nie grają, to złodziejska rozrywka. Za
to oni w prawdziwym życiu orientują się, co i komu można dać.
Dziwi mnie tylko, że przyszły Zbawiciel w taki sposób traktuje swoich
towarzyszy...
Nie dzieliłem się z nikim swoimi spostrzeżeniami.
Za przewodnikiem weszliśmy do środkowego korytarza.
Pierwszy kwadrans szliśmy w milczeniu. Pewnie ze strachu, chociaż
nie miałem pojęcia, czego tu się można bać. Zwykły korytarz — tu kamie-
nie, tam cegły, tylko sklepienia niskie i wilgotne; za to szeroki — trzy oso-
by mieszczą się swobodnie. Dwie lampy karbidowe wystarczyły, żeby
oświetlić całą procesję. Pierwszy szedł przewodnik Madziar, za nim Ge-
rard ze swoim wiernym Louisem, potem Arnold i Helen, Luiza z Anto-
ine'em, ja i Markus, a za nami Peter i rosyjski szpieg z lampą i sakwoja-
żem. Drugi sakwojaż oddał Arnoldowi, który wziął ciężar bez sprzeciwów
i niósł, nie zwracając na niego uwagi. Peter szedł z Faridem prawdopodob-
nie dlatego, żeby być blisko światła. Ale trzymał się nieźle, gdybym nie
wiedział, że boi się podziemi, niczego bym nie podejrzewał.
Po kwadransie skrępowanie zaczęło mijać. Może dlatego, że mielis'my
dużo s'wiatla i korytarz wygląda! na uczęszczany? Raz natknęliśmy się na
rozbitą filiżankę, której odłamki przewodnik odsunął nogą pod ścianę, po-
tem na wypaloną pochodnię i zbutwiałą szmatę. Przewodnik nawet zaklął
po madziarsku, niezrozumiale, ale siarczyście. Często tędy ktoś chodził.
— Stąd można dojść niemal do każdego domu w starej części miasta
— oznajmił raźno Komarów. — Podobno w czasach panowania osmań-
skiego spiskowcy mogli podsłuchać każde słowo wroga i łatwo uciec przed
pościgiem. Osmanowie bali się wchodzić pod ziemię.
— Nigdy bym nie przypuszczał, że jestem Osmanem... — wymamro-
tał Peter, ale spokojnie, bez paniki. Wziął się w garść, brawo.
Arnold zaczął niegłośno śpiewać żołnierską marszową piosenkę. Sam
maszerowałem w jej rytm przez trzy lata, gdy w młodości dałem się zwer-
bować do oddziałów Basków jako najemnik. Dom długo nie zwracał uwa-
gi na nasze wybryki. Gryzie się jedna prowincja z drugą, to niech się gry-
zie, jaka to różnica dla Władcy, skoro podatki wpływają regularnie? A po-
tem ruda bestia Martinez Campo oznajmił, że gdy Baskowie załatwią Ibe-
ryjczyków, jeszcze się zastanowią, czy zostać z Mocarstwem czy nie. I to
był koniec. Dom wysłał iberyjskiemu namiestnikowi pretorian w charakte-
rze wsparcia i zabawa się skończyła.
Gdy zbroję wroga ciął miecz
Kopyta wzbijały kurz...
Nie podtrzymałem śpiewu Arnolda, pieśń budziła zbyt nieprzyjemne
wspomnienia. Były strażnik zaśpiewał recytaty wem kilka zwrotek i umilkł.
Za to rozgadała się Luiza, i to było gorsze niż najgorsza pieśń. Zachwycała
się pięknem podziemi i mistrzostwem kamieniarzy, zastanawiała się, jak
można by te katakumby w pożyteczny sposób wykorzystać. Można, na
przykład, stworzyć podziemny klasztor o surowej regule na chwałę Pana
albo w imię ludzkiego miłosierdzia przytułek dla sierot ze złymi skłonno-
ściami. Od wilgoci podziemi wszyscy mnisi by pouciekali, a sieroty po-
marły, ale to już Luizy nie martwiło.
— Powiedz, Markusie, czytałeś tę słynną księgę, z powodu której jest
tyle szumu? — zapytał nagle Farid, zerkając niewinnie na Markusa. Chło-
pak odwrócił się i skinął głową. — Pewnie żałujesz, że ją znalazłeś? —
ciągnął Komarów.
— Poczekaj — powiedziałem szybko. — Wyprowadzasz nas z Aquin-
cum, i za to wielkie dzięki, ale nie przesłuchuj Markusa — i mocno ścisną-
łem dłoń chłopaka, żeby nie dał się złapać na podchwytliwe pytania.
— Czytałem — odparł nieoczekiwanie Markus. — Dlaczego pan pyta?
Przecież wyznaje pan inną wiarę.
— W jakimś stopniu jednak waszą — rzekł Komarów. — Ilmar wie, że
jestem akwińczykiem. Był taki myśliciel, Tomasz z Akwinu...
— Wiem — przerwał mu Markus. — Dyskutowałem z jednym teolo-
giem dwa lata temu, kiedy się ze wszystkimi pokłóciłem i uciekłem do
biblioteki. Przesiedziałem tam trzy dni, czytałem różne książki i rozma-
wiałem z różnymi ludźmi.
Od tych słów poczułem dreszcz na karku. Antoine, który przysłuchi-
wał się naszej rozmowie, a nie szczebiotowi Luizy, drgnął i obejrzał się.
— I co myślisz o naszej wierze? — zapytał Farid.
— Wydaje mi się, że nie macie racji — powiedział bardzo grzecznie
Markus. Puścił moją rękę, przystanął, i zaczął iść obok Farida. — Po co
wymyślać potężnego diabła?
— To tłumaczyłoby zło na świecie.
— Na świecie nie ma zła — powiedział z przekonaniem Markus.
Ale rosyjskiego szpiega nie tak łatwo zbić z pantałyku.
— W takim razie...
— Nie wymieniajmy przykładów — poprosił Markus. — To boska
dobroć. Boska sprawiedliwość. Załóżmy, że w biednej rodzinie umiera
dziecko...
Powiedział to tak, jakby w rodzinach bogaczy dzieci nie umierały. Ale
wszyscy słuchali go uważnie, nawet Luiza zamilkła.
— Rodzice rozpaczają i nie wiedzą, że gdyby dziecko dorosło, zabiło-
by ich — wyjaśniał tymczasem Markus, dokładnie powtarzając to, o czym
niedawno myślałem. — Albo...
Mówił nadal, a ja szedłem przed siebie, patrząc uważnie pod nogi, i my-
ślałem o tych czasach, gdy w naszej wsi zapanował głód. Nie ten najstrasz-
niejszy głód, podczas którego ludzie obgryzają korę z drzew i gotowi są
zjeść swojego sąsiada, ale bardzo ciężkie, biedne czasy. Dziesięcioro naj-
młodszych i najsłabszych dzieci zmarło. Nigdy nie uwierzę, że wszystkie
wyrosłyby na matkobójców!
A Markus mówił i mówił, podając przykłady boskiej sprawiedliwości.
— Dlaczego w takim razie Bóg nie uczynił ludzi lepszymi i czyściej-
szymi? — zapytał Farid.
— To byłby gwałt zadany wolności człowieka, a Pan dał ludziom wol-
ną wolę.
Idący z przodu Gerard z aprobatą skinął głową.
— Więc wychodzi na to, że Bóg cierpliwie znosi niedoskonałość lu-
dzi, sam bowiem stworzył niedoskonałych.
— Ludzie grzeszyli i dlatego rajskie gaje dla nich uschły.
— Ale do grzechu nakłonił ludzi wąż, w którego wcielił się diabeł...
Ten spór można by prowadzić bez końca. To jak spotkanie dwóch daw-
nych przeciwników doświadczonych w walce, którzy mogą fechtować się
całą wieczność.
Doskonale wiedziałem, czym skończy się ta dyskusja.
Niczym.
Pewnos'ć Markusa nie zostanie zachwiana, a Farid nie podejrzewając,
kim jest Markus, nie ustąpi.
Ale była pewna korzyść z tego sporu. Korytarz, którym szliśmy, zwę-
żał się coraz bardziej, znikły wszelkie ślady ceglanych ścian, za to sklepie-
nie znajdowało się coraz wyżej i schodziło się w górze, tworząc nierówny
klin. Teraz szliśmy kamienną szczeliną o wysokości czterech metrów i sze-
rokości dwóch. Nie było w tym nic strasznego, ale nieprzyzwyczajonych
ludzi mogło przytłaczać.
— Wobec tego wiara sprawia, że dążenie ludzi do doskonalenia się nie
ma sensu — oznajmił za moimi plecami Farid. — Jeśli grzeszność ludzi
jest zdeterminowana, a Pan cierpliwie ją znosi, to cokolwiek byśmy robili,
nie staniemy się lepsi!
— Nie staniemy — przyznał Markus. — Człowiek to grzech i ten grzech
nie został odkupiony.
— Po co w takim razie przyszedł do naszego świata Zbawiciel? —
wykrzyknął Komarów.
Na twarzach tych, których mogłem zobaczyć, pojawił się tajemniczy
wyraz, co zdarza się zazwyczaj, gdy w dużym towarzystwie jest jeden czło-
wiek, który nie zna wielkiej tajemnicy.
— Próbował przywrócić ludziom raj utracony, ale nie zdołał z powodu
beznadziejnej grzeszności rodu ludzkiego — odpowiedział spokojnie
Markus.
— Mam nadzieję, że jego ekscelencja wybaczy ci podobne wypowie-
dzi — chyba szpieg byl jednak zakłopotany.
— Wybaczy — odezwał się Gerard.
Zerknąłem na Farida. Rosyjski negocjant szedł zamyślony.
Niedobrze. Nawet jeśli rzeczywiście jest akwińczykiem, rozmowa nie
była dla niego jedynie sposobem na zabicie czasu. Rosyjski wywiadowca
próbował zrozumieć, na czym polega tajemnica Markusa, a nasze zacho-
wanie coraz bardziej go peszyło.
— Ojej! — krzyknęła nagle Luiza, i zaczęła podskakiwać na jednej no-
dze, śmiesznie machając w powietrzu drugą. — Omal nie skręciłam nogi!
Oparła się o ścianę, rozmasowała kostkę. Po chwili zmarszczyła nos
i popatrzyła na rękę ubrudzoną od wilgotnego, porośniętego mchem ka-
mienia.
— Ludzie nieczęsto tędy chodzą... — zauważyła Helen. W wąskiej
szczelinie jej głos zabrzmiał głucho, ale wyraźnie. — To przecież już nie są
piwnice, prawda?
— To prowadząca do granicy droga przez jaskinie — wyjaśnił Komarów.
Przewodnik czekał cierpliwie, aż Luiza skończy z nogą. Markus i Pe-
ter przysunęli się bliżej Farida, bliżej światła jego lampy.
— Szedłeś kiedyś tą drogą? — zapytał Gerard.
Komarów pokręcił głową.
— Ja nie. Ale znam ludzi, którzy chodzą bardzo często. Nie warto się
zatrzymywać, tu jeszcze zdoła dojść pogoń...
Luiza ruszyła dalej, rozglądając się lękliwie. Zauważyłem, że wszyscy
stali się ostrożniejsi, uważniej patrzyli pod nogi.
Słusznie. Jeśli ktoś złamie nogę w jaskini, nie wyniesiemy go.
Rozdział drugi,
w którym zadaję pytanie, ale nie rozumiem odpowiedzi
Do wieczora zdążyliśmy zobaczyć bardzo wiele rzeczy.
Kamienna szczelina, w której omal nie okulała Luiza, dawno została
za nami. Wtedy dopiero zrozumieliśmy, jak lekko się nią szło. Szczelina
w pewnym momencie skręcała niby gwint, wydłużyła się i znaleźliśmy się
w jaskini o niespotykanych rozmiarach — przy bardzo dużej szerokości
wysokość nie przekraczała metra. Strop był kamienny, prawie gładki, a pod-
łogę pokrywała śliska, mokra glina.
Przewodnik uśmiechnął się do nas żółtymi od tytoniu zębami, przy-
kucnął, zręcznie umocował lampę karbidową w pętli na ramieniu.
— Mamy się czołgać? — zapiszczała Luiza.
— Tak — Farid też umocował swoją lampę. — Nic, nic, to nie na
długo.
Tak właśnie musi się czuć robak wpełzający do środka wielkiego, war-
stwowego ciasta. Zaczęliśmy iść na czworaka, przerzucając bagaż na ple-
cy albo ciągnąc go za sobą.
Nad głową — kamienny dach, z którego kapie drobny, acz nieustający
deszcz. Pod nogami — glina wciskająca się nawet za kołnierz. Po dziesię-
ciu minutach rozbolały nas kolana od drobnych wapiennych kamyków. Po
dwudziestu — byliśmy ubabrani w błocie od stóp do głów. Szczególnie nie
poszczęściło się Helen — rozjechały się jej nogi, i upadła na błoto brzu-
chem, poderwała się i przejechała po mokrej glinie plecami.
A ja przez cały czas spoglądałem na trójkę, o którą bałem się najbardziej.
Peter. Twarz miał białą jak kreda, wzrok utkwiony w migoczącej z przo-
du lampie przewodnika, a mimo wszystko parł do przodu.
Markus. Cała jego pewność siebie, cały spokój, które nagromadziły się
w ciągu ubiegłych tygodni, znikły. Wyglądał teraz nie lepiej niż na statku
katorżników. Ale jeszcze się trzymał.
Najgorzej było z Antoine'em. Trzeba przyznać: starzec jak z żelaza.
I chociaż jego miłością było niebo, pod ziemią też nie tracił ducha. Ale
wiek... to nie ten wiek, żeby czołgać się po glinie kilometr za kilometrem.
Nie powinniśmy byli go brać. Przecież Straż go nie zna, mógł przekroczyć
granicę legalnie!
Było już jednak za późno na jakiekolwiek zmiany. Mogłem tylko mo-
dlić się do Siostry, żeby jego stare serce wytrzymało.
Czołgaliśmy się dalej. Jak przewodnik odnajdywał drogę? Może po
jakichś ledwie widocznych bruzdach, może przemytnicy ciągnęli swój ła-
dunek po ziemi i na glinie zostały jeszcze jakieś ślady? A może po rzad-
kich, wapiennych słupach łączących podłoże ze stropem i podtrzymują-
cych kamienne sklepienie nad nami?
— Długo jeszcze, Komarów? — zapytałem.
— Tyle samo, jeśli przewodnik nie skłamał — odezwał się Komarów,
ciężko dysząc.
W Tajnej Izbie wiedzą, jak przygotować szpiegów, ale widocznie zbyt
długo odgrywając rolę negocjanta, Komarów stracił wprawę. Dobre wino
i obfite posiłki to największy wróg żołnierza.
— Antoine nie wytrzyma — szepnąłem.
Komarów zmarszczył brwi. Już wyciągnął rękę do twarzy, żeby wy-
trzeć okulary z błota, ale w samą porę się powstrzymał. Nie tylko dłonie,
ale całe ręce aż do ramion miał w glinie.
— Niedługo będzie postój. Musimy wytrzymać. Czołgajmy się szyb-
ciej, bo zostaniemy z tyłu!
Rzeczywiście: przewodnik, kobiety, Gerard i Antoine porządnie się od
nas oddalili.
Zakląłem pod nosem, ale nie spierałem się. Postój w szczelinie, na
mokrej glinie nie byłby odpoczynkiem, lecz męką.
Czołgaliśmy się po śliskiej glinie coraz bardziej w dół, a potem od-
wrotnie — pod górę, słuchając obojętnego stukotu kropli. Spróbowałem
wyobrazić sobie jaskinię i nagle wydało mi się, że widzę ją z boku. Ogromna,
w kształcie ziarna soczewicy. Od góry kamień, od dołu glina. I ta glina
powoli zsuwała się w jakąś dziurę w środku jaskini, w przeciwnym razie
już dawno zapełniłaby całą szczelinę ku rozpaczy madziarskich przemyt-
ników...
Jak mogło powstać coś tak ohydnego? Czy woda potrafiłaby to zrobić?
Naszemu przewodnikowi zgasła lampa. Komarów musiał podpełznąć
do przodu i świecić, gdy Madziar, klnąc jak szewc, oczyszczał narzędzie
z błota. Ale lampa i tak nie chciała się zapalić; przewodnik wziął lampę od
Antoine'a. Staremu awiatorowi nawet ten niezbyt duży ciężar sprawiał pro-
blem.
Każda męka ma kiedyś swój koniec. Glina stopniowo stawała się bar-
dziej sucha, potem był już tylko ubłocony kamień. Sklepienie odsunęło się
ku górze, z lewej i z prawej strony można było już zobaczyć ściany. Wkrót-
ce, stękając i trzymając się za plecy, rozprostowaliśmy kręgosłupy. Anto-
ine stał podtrzymywany przez litościwą Luizę i szybko, płytko oddychał.
Ech, gdyby tu był medyk Jean... Tylko czy on sam wytrzymałby w lej
drodze?
Przewodnik zaczął coś mówić i Peter przetłumaczył ochrypłym gło-
sem:
— Jest pod ogromnym wrażeniem. Szczególnie zachwyca się panem,
Antoine. Mówi, że nigdy by nie uwierzył, że kobiety, dziecko i starzec
zdołają pokonać gliniany pieróg bez zatrzymywania się. Tak nazywają tę
jaskinię. Teraz będzie postój, cała godzina. Do przejścia zostało już nie-
wiele, najwyżej pięć minut, i będzie postój.
Pięć minut przemieniło się w dziesięć, ale miejsce postoju wynagro-
dziło wysiłek. Niewielka jaskinia z wysokim sklepieniem i mnóstwem kru-
chych kamiennych sopli, narastających od góry i od dołu. Było sucho, a pod
ścianą stały toporne, zbite z desek prycze.
Położyliśmy się na nich.
Nie wierzę, żeby te deski ciągnięto od teatru przez cały gliniany pie-
róg. Za duży problem, a przemytnicy to ludzie lubiący zmiany, nie budują
solidnych kryjówek. Zresztą, gra nie byłaby warta świeczki. W pobliżu
musi być inne wyjście spod ziemi znajdujące się poza granicami Aquin-
cum. I to przez nie dostarczana jest większość towaru. Nam wyjścia nie
pokażą, nie będą aż tak ryzykować.
— Skąd tu deski? — zapytałem mimo wszystko.
— Są jeszcze inne wyjścia — potwierdził moje domysły Farid. — 1 to
sporo, ale trudno spodziewać się całkowitej otwartości... nawet za duże
pieniądze.
— Twojemu przewodnikowi nie przyjdzie do głowy, żeby wydać nas
Straży?
Komarów popatrzył na mnie znacząco; ugryzłem się w język. Skąd ta
pewność, że Madziar nie rozumie romańskiego?
— Nie przyjdzie. To uczciwi ludzie i uczciwie odpracowują zapłatę —
powiedział z przekonaniem. — Poza tym bardziej opłaca się otrzymać dzie-
sięć razy po sto marek niż raz pięćset.
Zastanowiłem się, jaką nagrodę wyznaczono za nasze głowy, i posta-
nowiłem uważniej obserwować przewodnika. Jeśli domyśli się, kogo tak
naprawdę wyprowadza z Aquincum, od razu rzuci się do ucieczki i zosta-
wi nas tutaj, byśmy w mroku potwornego labiryntu czekali na przybycie
Straży.
— Jak się czujesz, Antoine? — zapytałem.
Staruszek odpowiedział nie od razu, ale na szczęście z humorem:
— Wydaje mi się, że umarłem jakiś czas temu.
Wyciągnąłem się na brudnych, nieheblowanych deskach i próbowa-
łem się odprężyć. Nie ma się czym martwić, nie w takich tarapatach już
bywałem. Ten podziemny labirynt nie może być cały taki trudny, przecież
w końcu chodzą tędy ludzie. Powolutku, po kawałku, przejdziemy te trzy-
dzieści kilometrów. Ze cztery już przeszliśmy.
— Wyciągnąłeś nas z takiej wspaniałej łaźni — odezwał się nagle Ar-
nold, patrząc na mnie spode łba. — Dobrze by było teraz w niej posie-
dzieć...
— Później będzie podziemne jezioro — oznajmił Farid. — Wszyscy
amatorzy zimnej kąpieli będą mogli się umyć.
— W łaźni była gorąca woda — rozmarzył się Arnold. — I masaży-
ści...
Usłyszałem jakiś dźwięk i podniosłem głowę. Stękając i opierając się
na pryczy, wstała Luiza. Podeszła do Arnolda, usiadła obok i gwałtownie
podciągnęła mu kurtkę.
— Krzyż boli? — zapytała.
Oszołomiony oficer milczał.
Nie czekając na odpowiedź, zaczęła masować mu plecy. I to z jaką
wprawą!
— Mój mąż też był niezły kawał chłopa, Helen go widziała... — ode-
zwała się, nie przerywając zajęcia. — I jak tylko coś, od razu się za plecy
łapał. A nastawiacza kości do siebie nie dopuszczał, bał się, że będzie prze-
kupiony przez wrogów i specjalnie mu źle zrobi... Musiałam się nauczyć...
Trzeba przyznać, że Luiza miała jedną pozytywną cechę: gotowość
niesienia pomocy bliźniemu. Wprawdzie baba z niej była kłótliwa i niezbyt
mądra, o swoje miejsce przy Markusie trzęsła się tak, że przykro patrzeć, ale
w razie potrzeby zapominała o własnych bolączkach i biegła z pomocą.
Widać nie bez przyczyny mniszki nie wydały swojej przeoryszy...
Przewodnik też wstał z leżanki i odszedł z dziesięć metrów od nas.
W ciemności rozległ się cichy szmer. Helen prychnęła.
O dziwo, godzina odpoczynku wystarczyła nam w zupełności. Nawet
Antoine wyglądał bardziej rześko. Ukradkiem łykał jakieś lekarstwo z fla-
konika, ale udałem, że nic nie widzę.
Od tej chwili droga była znacznie łatwiejsza. Albo były to starożytne
katakumby, w których wydobywano kamień czy coś innego, albo wypłu-
kane wodą jaskinie, ale już zwyczajne, nie takie jak tamten gliniasty pie-
róg.
Mieliśmy dobre tempo. Nikt nie wszczynał już długich dyskusji, ta-
kich jak ta, którą rozpoczął Farid. W podziemnym świecie było do ogląda-
nia tyle cudów, że słowa same zamierały na ustach.
Przechodziliśmy przez sale z kamiennymi soplami, czasem niepozor-
nymi, czasem pięknymi. W jednej przewodnik specjalnie się zatrzymał,
zwracając naszą uwagę na zwisający z sufitu ogromny sopel, pokryty bia-
łymi listkami cieńszymi niż kartka papieru. Z kamiennej podłogi naprzeciw-
ko niego wyrastały inne sople — mniejsze i skromniejsze. Z jednej strony
pięknego sopla — dwanaście, z drugiej —jedenaście.
Przewodnik zaczął coś mówić, a poruszony do głębi Peter przetłumaczył:
— Tę salę zwą salą Zbawiciela. Kolumna od góry symbolizuje Zbawi-
ciela, a dolne — jedenastu apostołów-zdrajców z wiernym Judaszem i je-
denastu rzymskich legionistów, którzy uwierzyli.
— Trzeba tu zbudować świątynię! — zawołał podekscytowany Ge-
rard. — Wywiercić sztolnie i zbudować świątynię, żeby ludzie mogli oglą-
dać ten cudowny twór Pana!
Patrzyłem na kamienne sople w niemym zachwycie. To nie mógł być zbieg
okoliczności! Akurat jeden duży sopel, a jedenaście i dwanaście małych...
Przewodnik powiedział coś niechętnie.
— On mówi... On mówi, że były tu jeszcze inne kamienie... — prze-
tłumaczył zmieszany Peter — ale ludzie doznali objawienia, żeby te zbęd-
ne usunąć.
Oto macie boski znak z góry, cudowną kaplicę w głębi skały! Przyjrza-
łem się uważniej i teraz już wyraźnie zobaczyłem ślady starannie odkutych
sopli. Zerknąłem na Gerarda. Biskup wyglądał na skonfundowanego. Wy-
soko postawiony sługa Kościoła nie powinien był tak bezkrytycznie uwie-
rzyć w słowa przewodnika.
Ludzie zawsze ochoczo pomagają Bogu w czynieniu cudów na swój,
ludzki sposób. Święty obraz nie zapłacze w odpowiedniej chwili? Kapną
trochę oleju. Święte relikwie nie uzdrawiają? To nic, chory walcząc z bó-
lem będzie przysięgał, że został uzdrowiony.
Jak gdyby Bóg nie mógł sam zbudować świątyni, nawet w mroku pod-
ziemi czy na szczycie wzgórza. Jakby Ojciec prawdy potrzebował fałszy-
wych sztandarów.
— Ekscelencjo — odezwała się Helen —jak nazywali się ci strażnicy,
którzy zostali nowymi uczniami Zbawiciela?
Gerard, nadal wpatrzony w kamienne sople, nie od razu odpowiedział:
— Aulus, Appiusz, Gajusz, Gneusz, Lucjusz, Manius, Mamerkus, Pu-
bliusz, Serwiusz, Spuriusz, Tytus.
— Był jeszcze jeden — dodał Markus.
— To herezja apokryfów — uciął Gerard.
— Tak napisano w tej książce. Wspominała o tym sama Siostra —
powiedział twardo Markus.
Zauważyłem, że Farid drgnął. Ale teraz nie przejmowałem się tym, ile
tajemnic pozna rosyjski szpieg.
— I cóż tam powiedziano, chłopcze? — zapytał Gerard.
— Podobnie jak jedenastu apostołów odżegnało się od Zbawiciela,
i tylko Judasz Iskariota pozostał mu wierny, tak jedenastu Rzymian złożyło
przysięgę wiernos'ci, a jeden nie. Powiedział, że Bogu oddałby czes'ć, ale
widzi przed sobą nie Boga, lecz jedynie nowego cezara. Dawni towarzysze
chcieli go zabić, ale Zbawiciel ich powstrzymał. I ów Rzymianin odszedł
wraz z jedenastoma odstępcami i Siostrą.
Nigdy nie słyszałem o tej herezji, ale od razu w nią uwierzyłem.
— Nazywał się Markus — dokończył młodszy książę.
Zapanowało milczenie. Niezręczne, przytłaczające milczenie, które
przerwała Helen, jakby czując się winna, że w ogóle zaczęła tę rozmowę.
— Ekscelencjo... wybaczcie pytanie, które należałoby raczej zadać
prostemu kapłanowi... Dlaczego czytamy ewangelie jedenastu zdrajców,
którzy wyrzekli się Zbawiciela? Dlaczego ich czcimy, pamiętamy ich imio-
na?
— Ponieważ taka była Jego wola — rzekł Gerard.
— Czy nikt nie próbował pojąć Jego woli?
— Ponieważ byli sprawiedliwi aż do tego czasu, kiedy zgrzeszyli, nie
podążając za Zbawicielem do Rzymu — odpowiedział z ciężkim sercem
Gerard. — Ponieważ On w swym miłosierdziu wybaczył im grzechy ziem-
skie i niebiańskie... Ponieważ nie mamy innych świadectw życia Zbawi-
ciela przed jego panowaniem w Rzymie.
— Dlaczego w takim razie nie znamy imion żołnierzy, którzy uznali
władzę Zbawiciela, dostali Słowo i z woli Zbawiciela władali w prowin-
cjach... — Helen już nie pytała biskupa, lecz mówiła do siebie.
Lampa Komarowa, która od dawna migotała, w końcu zgasła. Ale mimo
pełnego wyrzutu spojrzenia przewodnika rosyjski szpieg stał w zadumie,
nie myśląc o s'wietle. Wszyscy tak staliśmy, zapominając o swoich lękach
i kłopotach, nie czując brudu oblepiającego ciało. Staliśmy, patrząc na ka-
mienne słupy ledwie widoczne w ciemności. Nie próbując zrozumieć, lecz
jedynie wyobrazić sobie, co czuło tych jedenastu zdrajców i jedenastu skru-
szonych. Ci, którzy opuścili Zbawiciela wstępującego na rzymski tron, i ci,
którzy za nim poszli.
Droga niemal cały czas biegła równo, bez wzniesień i spadków, i to nam
bardzo pomagało. Kilka razy czułem podmuch wiatru, to znaczy, że gdzieś
niedaleko musiały być tunele prowadzące na powierzchnię. Ale przewodnik
parł naprzód, jakby niczego nie zauważał, więc nie dzieliłem się swoim od-
kryciem. I tak nie było po co wychodzić na powierzchnię. Nietrudno do-
myślać się, co się tam działo. W całej Panonii wrze, na kościołach i magi-
stratach rozklejają świeże plakaty z obietnicą nagrody. Pracujący na polach
chłopi rozglądają się czujnie. Drobni ziemianie i znudzeni arystokraci mysz-
kują po drogach. Rodzice tłumaczą dzieciom, że o każdym obcym należy
natychmiast powiadomić Straż. W każdej tawernie, w każdej stajni są niewi-
doczni obserwatorzy. Złodziejską brać przyciśnięto od razu, wypomniano
stare grzechy, nakazano jej włączyć się do poszukiwań. Straż i strzegący
granic pretorianie przestali zbierać podatki i wyszli na patrole z psami.
Nieczęsto urządza się takie obławy, ale jeśli raz zobaczy się coś takie-
go, pamięta na zawsze. Kiedyś dwóch zbójów przez pomyłkę zabiło hra-
biego, dowódcę galijskiej Straży, który potajemnie wracał od kochanki.
Hrabia był dalekim krewnym Władcy, więc Straż dostała amoku... Co się
wtedy działo w całej prowincji! Strażnicy wpadali do najtajniejszych zło-
dziejskich melin z nakazem wydania zbójów. Kościół ich przeklął, Dom
wyznaczył nagrodę. Trzy dni później złapano sprawców — jeden wydał
drugiego, licząc na łaskę.
Przeliczył się.
Nas będą szukać z jeszcze większym zapałem. Na szczęście nie mogą
oficjalnie ogłosić, na czym polega wartość Markusa...
Do jeziora dotarliśmy pod wieczór. Znowu musieliśmy się czołgać,
dobrze, że niedługo i nie po błocie. Kiedy już wyszliśmy z podziemnej sali,
przewodnik pozwolił zapalić jeszcze kilka lamp.
Nie dziwiłem się jego hojności. Czegoś tak pięknego nie ma na po-
wierzchni ziemi.
Sklepienie jaskini, wygięte niczym kopuła, nie było szare, lecz gęsto
zdobione białym „włosem anielskim" z kamienia. Brzegi jeziora wygląda-
ły jak porośnięte krzewami; nie były to zwykłe kamienne sople, lecz całe
gałęzie. Jezioro nie było duże, miało najwyżej dziesięć metrów średnicy,
ale przezroczyste aż do dna. Woda wydawała się przyprószona pyłem.
Przykucnąłem na brzegu, wyciągnąłem rękę i palce dotknęły przezro-
czystej warstewki pokrywającej wodę. Przypominała lód, ale nie była lo-
dem, lecz kamienną skorupką, cieńszą od miki. Nie zdążyłem zatrzymać
ręki i skorupka pękła pod moimi palcami. Odłamki bardzo powoli poszły
na dno.
Przewodnik szarpnął mnie za ramię i coś z niezadowoleniem burknął
po madziarsku. Pokazał w bok. Zobaczyłem wyrąbany w skorupce przerę-
bel, w którym można zaczerpnąć wody i umyć się.
— Przepraszam, nie zauważyłem... — wymamrotałem.
Było mi szczerze żal utraconego piękna. Może ten kamienny lodek
powstawał na wodzie tysiące lat, a ja zniszczyłem go jednym ruchem!
Arnold pochylił się, zaczerpnął ręką wody, napił się i skrzywił tak,
jakby go zęby rozbolały. Woda była lodowata.
— Kto się będzie mył? — zapytał.
Pokręciłem głową.
— Od brudu nie lamie w kościach.
Helen podeszła do jeziorka, zanurzyła rękę i też pokręciła głową. Jej
mina wyrażała gorące pragnienie umycia się i wielką niechęć do lodowatej
kąpieli. Markus wzdrygnął się, Peter cofnął o krok. Arnold westchnął
smętnie. Pewnie gdyby znalazł się choć jeden wariat, oficer wszedłby do
tego podziemnego jeziora. A w tej sytuacji — nie starczyło mu zdecydo-
wania.
— Poczekamy na osmańskie łaźnie... — zdedydował, prostując się.
Nad jeziorem przenocowaliśmy.
Nie było takich leżanek jak na poprzednim postoju przemytników, ze
sobą zaś mieliśmy zbyt mało rzeczy, żeby urządzić prawdziwy biwak. Ode-
szliśmy pod ścianę, na kamienny placyk — tam przynajmniej mniej cią-
gnęło wilgocią — i zaczęliśmy szykować się do snu.
Przede wszystkim trzeba było położyć coś na kamieniach.
Wyjąłem z torby gęsto tkany płaszcz, w którym tak niedawno udawa-
łem sługę Jensa. Prosty, tani płaszcz, ale z mocnego, ciepłego materiału.
Można go złożyć na pół...
— Ilmarze... — Helen podeszła do mnie. Ona również trzymała w ręku
płaszcz, najwyraźniej pożyczony od szalonej baronowej, w białe i czerwo-
ne kwiaty, z nadgryzionym przez mole sobolowym obszyciem. — Myślę,
że powinniśmy pościelić pod siebie jak najwięcej ubrań. I położyć się ra-
zem. W przeciwnym razie zamarzniemy.
Skinąłem głową, uśmiechając się mimo woli. Nawet nie myślałem o ni-
czym sprośnym, tylko tak... Helen też się uśmiechnęła, leciutko, kącikami
warg.
— Dobrze — powiedziałem. — Świetny pomysł, Helen.
— Musimy trzymać się razem — odezwał się z tyłu Markus. — Położę
się z wami.
No proszę.
Sprytny jak zawsze.
Wziąłem tweedową kurtkę z rąk Markusa i rozesłałem na płaszczach.
Nasz przykład okazał się zaraźliwy. Pozostali również układali się po
dwoje, po troje, wyciągając z toreb wszystkie ciepłe rzeczy. Najbardziej
przewidujący był nasz przewodnik: miał śpiwór, do którego natychmiast
się wsunął. Farid Komarów wyciągnął z torby dwa cienkie wełniane pledy
i koszulę, wszystko, co miał.
— Gaszę lampę — oznajmił po jakimś czasie Komarów. — Tak, pano-
wie i panie?
I zapadła ciemność. Powróciła na swoje prawowite miejsce, gdzie pa-
nowała od stworzenia ziemi. Straszna, nieprzenikniona ciemność, której
nie uda się zobaczyć w najbardziej pochmurną noc w nieprzebytym lesie;
pierwotna ciemność z czasów, gdy jeszcze nie było światła. Markus, który
położył się między mną i Helen, wydał stłumiony dźwięk. Z boku nerwo-
wo roześmiał się Peter.
Nie przywykli do mroku podziemi...
— Ilmarze, zawsze wydostawałeś się z katakumb? — zapytał cichutko
Markus. Widocznie przerażenie pozbawiło go zdolności logicznego my-
ślenia... Nie zdążyłem odpowiedzieć, gdy cichutko roześmiała się Helen,
a już po chwili zachichotał Markus, uświadomiwszy sobie, jakie palnął
głupstwo.
— Zawsze — odpowiedziałem poważnie.
Dużo było tych katakumb. W ziemiach egipskich, które były pod pa-
nowaniem i Osmanów, i Mocarstwa, a jednak nikomu nie uległy. Na tere-
nach kirgiskich... chińskich...
Ziemia zryta jest jaskiniami jak dobry ser dziurami. I zawsze znajdą się
ludzie umiejący wykorzystać kamienne korytarze.
Bać się trzeba ludzi, a nie martwego kamienia.
Leżałem, wpatrzony w ciemność, i wspominałem. Wszystko — jak
leci. Dobre i złe chwile. Cale życie, które przywiodło mnie do podziemi
Aąuincum.
Los człowieka jest niczym gałąź drzewa: najpierw rosła prosto, ale
nadłamała ją czyjaś niedbała ręka. Wyprostowała się, ale rozpętała się bu-
rza. Zgiął ją wiatr, ale wystrzeliła w górę. Przytuliła się do innej gałęzi.
Wygięła w dół.
I mimo wszystko nadal rośnie, nadal cieszy ją wiosna, chłoszcze wiatr
i kaleczy grad; nadłamana, ale żywa. I nikt nie wie, jaka mogłaby być.
Mogłem przecież zostać w rodzinnej wsi. Nigdy nie zobaczyłbym świa-
ta, nie spotkał Helen, nie uratował Markusa. I nie mnożyłbym grzechów.
Nie mogłem zostać. Nie dla mnie było to życie: syte, ale puste.
Ale mogłem inaczej sobą rozporządzić.
Kiedy jako smarkacz uciekłem z domu, miałem dwie drogi: albo uczyć
się złodziejskiego rzemiosła, albo zaciągnąć się jako junga na statek. Pew-
nie, że los jungi nie jest wesoły, ale przed mądrym człowiekiem życie stoi
otworem. Dzisiaj junga, jutro marynarz, a pojutrze może nawet bosman!
Ale zająłem się grzesznym rzemiosłem. I nawet stałem się słynny! II-
mar złodziej, Ilmar Przebiegły, któż w Mocarstwie o mnie nie słyszał!?
Gdybym został marynarzem, wyróżnił się w walkach, może otaczała-
by mnie inna sława. Nazywano by mnie admirałem Ilmarem, Ilmarem Zwy-
cięskim. Marynarze w Mocarstwie cieszą się poważaniem i szacunkiem,
na ich pochodzenie patrzy się przez palce.
Później jeszcze nieraz ręka Siostry wskazywała mi słuszną drogę. Choć-
by trzy lata temu... Nie pamiętam już, cóż takiego opijaliśmy z przyjaciół-
mi przez okrągły tydzień. Zresztą, nie... przypominam sobie. Howard, far-
towny złodziej, ożenił się po raz kolejny, i to nie z pierwszą lepszą dziew-
czyną, lecz z młodą, bogatą, śliczną wdową po zmarłym na febrę dowódcy
Straży miasta Groningen. Aleśmy się śmiali... Złodziej nad złodziejami
oczarował wdowę oficera Straży! Będzie spał w jego łóżku, chodził w jego
szlafroku, zostanie ojczymem oficerskiego syna!
Początkowo myśleliśmy, że Howard żeni się dla żartu, ale nie! On
naprawdę się zakochał. Mało tego! Wyznał wszystkie grzechy, znaczną
część nielegalnych bogactw oddał Kościołowi, otrzymał przebaczenie Stra-
ży — pewnie też nie obeszło się bez stalowej monety... Zebrał wszystkich,
z którymi chciał się pożegnać, wyjaśnił, że raz na zawsze kończy z prze-
stępcznym rzemiosłem. Żegnaliśmy się z Howardem cały tydzień. I to jesz-
cze jak!
Każdemu pisana jest jego własna droga... Po tygodniu hulanek wysze-
dłem w końcu z domu, który przedtem należał do strażnika, a teraz do
złodzieja. Właśnie świtało, miasto zaczynało się budzić. Pamiętam jak
dziś'...
Groningen znałem słabo. Do Howarda przyjechałem dyliżansem, a pla-
nowałem opuścić miasto drogą morską. Idąc do portu, zabłądziłem. Niby
w portowym mieście nietrudno dojść do morza, a jednak zaplątałem się
w labiryntach wąskich uliczek i małych starych domków. Już się zupełnie
rozwidniło, już zaczęły trzaskać drzwi, ludzie wychodzili do ogródków, by
załatwić wiadome poranne sprawy. A ja dalej błądziłem.
I nagle z jakiegoś domu wyszedł mężczyzna w kapitańskim mundurze.
Nie wojskowym oczywiście, ale i tak było widać — co kapitan, to kapitan.
Ubranie miał porządne, a na pasie stalowy kord — nie ze strachu, lecz na
pokaz.
Skłoniłem się uprzejmie i w odpowiedzi otrzymałem powściągliwe
skinienie głową.
— Szanowny panie, czy zechciałby pan wskazać przyjezdnemu drogę
do portu? — zapytałem.
— Chodźmy — powiedział krótko kapitan. I poszedł przodem, nie oglą-
dając się, bez wahania zostawił mnie za swoimi plecami.
Odważny. Szanuję takich ludzi.
Kapitan szedł pewnym krokiem, widocznie był tu nie pierwszy raz.
Ale raczej nie mieszkał, domek był zbyt skromny...
— Przyjaciółka — powiedział nagle kapitan. — Przyjaciółka tu miesz-
ka. Bywam niezbyt często, a ona czeka i córkę wychowuje.
Nie zdziwiłem się, że odgadł moje myśli. Pomyślałem o Howardzie,
który ze złodzieja stał się mieszczaninem, i po raz pierwszy w swoim we-
sołym życiu poczułem zazdrość. O jego przestronny dom, obecny spokój
i uporządkowane życie. Kapitanowi też zazdrościłem. Ma gdzieś tam wła-
sny dom, a w każdym porcie taka właśnie przyjaciółka wychowuje mu
dziecko, czeka, przyjmuje z radością...
— Dokąd się wybierasz, zawadiako?
— Dlaczego zawadiako? — obraziłem się.
Kapitan odwrócił się. Uśmiechnął się twardo, ale bez groźby.
— Gdybym nie umiał czytać ludziom z oczu, dawno leżałbym na dnie
morza. Nie jesteś mieszczaninem. Albo były strażnik, albo... złodziej.
— Szanowny panie, teraz jestem tylko zwykłym pasażerem, który ma-
rzy, by jak najszybciej znaleźć się w Góteburgu — powiedziałem twardo.
— Nie sprawię kłopotu w czasie rejsu.
— Wierzę — oznajmił dziwny kapitan, nie odwracając się. — Ale ja
nie płynę do norweskiej prowincji, lecz do Indii Zachodnich... A oto i port.
— Widzę — ucieszyłem się. Ulica przestała się wić, a przede mną
rozpościerała się gładź wody i szkunery ze sklarowanymi żaglami. — Dzię-
kuję za odprowadzenie i życzę szczęścia.
Nie lubię ludzi silniejszych ode mnie — ani pięściami, ani umysłem,
ani duchem i jedna tylko Siostra wie, czym jeszcze. I staram się trzymać od
takich z daleka.
— Twój statek stoi przy ósmej kei. Nazywa się „Cefal". Stara łajba, ale
nie zatonie... Poczekaj. — Kapitan zatrzymał się i przyjrzał mi się uważ-
niej: — A w morzu jak? Nie pękasz?
Uśmiechnąłem się tylko.
— Chciałbyś popłynąć do Indii Zachodnich? — zapytał nagle kapitan
takim tonem, jakby zapraszał do piwiarni za rogiem. — Obrócimy w ciągu
trzech miesięcy.
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć.
— Potrzebuję trzeciego oficera — ciągnął kapitan. — Praca prosta:
utrzymać porządek wśród marynarzy. Załoga jest dobra, dwóch, trzech py-
skuje, ale ty ich poskromisz... Widzę, że poskromisz. Wzbogacić się nie
wzbogacisz, ale zarobić można. A potem... Jak się pokażesz z dobrej stro-
ny, pomogę ci wstąpić do gildii. Decyduj.
— Dziękuję... ale wybrałem już inną drogę — wykrztusiłem w końcu.
— Twoja wola — zgodził się po prostu kapitan i odszedł, nie oglądając
się. Do swojego statku, swoich marynarzy i swoich Indii.
A przecież zgodziłbym się, gdyby tylko nie był taki pewny siebie! Za-
mieniłbym los złodzieja na życie marynarza i może wyszedłbym na lu-
dzi...
Przeznaczenie.
Po co był potrzebny taki los jak mój?
Czy po to, żeby wyprowadzić Markusa z katorgi?
Odwróciłem głowę, próbując coś zobaczyć w tych ciemnościach. Oczy-
wiście, nic nie zobaczyłem. Markus usnął od razu, jak tylko położył się
między mną i Helen. Czułem tylko jego ciepły oddech na twarzy i kolano,
które wbiło się w mój bok. Wszyscy już śpią, wykończeni ciężkim dniem,
tylko ja jak głupi zabawiam się wspomnieniami...
I wtedy dał się słyszeć cichy trzask i w mroku błysnął płomyk siarko-
wej zapałki. Dawała mało światła, ale w takiej ciemności większe nie było
potrzebne. Dojrzałem Antoine'a. Udało mu się po cichu wstać i teraz zapa-
lał świeczkę.
Brzuch go boli czy co?
Antoine, zasłaniając płomień ręką, wpatrywał się mrok. Nie mógł
mnie zobaczyć z tej odległości, ale czułem się tak, jakby patrzył mi w oczy.
W końcu ruchem głowy zawołał mnie do siebie.
Bezszelestnie wstałem z twardego posłania i podszedłem do niego.
— Wiedziałem, że nie śpisz... — wyszeptał starzec.
— Coś się stało, Antoine?
Rozmawialiśmy szeptem jak spiskowcy, którzy planują porzucenie
swoich towarzyszy.
— Nie mogę zasnąć. Porozmawiajmy, Ilmarze.
— Chodźmy...
Jak najciszej odeszliśmy w odległy koniec sali, obchodząc pół jezior-
ka. Wody nie było już widać, tylko w migoczącym świetle świecy leciutko
połyskiwała cienka warstewka cudownym sposobem pokrywająca jezior-
ko.
Usiedliśmy na kamieniach. Antoine postawił świeczkę przed nami,
wyjął kapciuch i fajkę. Zapalił. Nie poganiałem go. I tak nie chciało mi się
spać.
— Nie potrafię, Ilmarze — powiedział nagle.
— Czego?
— Nie mogę zrozumieć Markusa — wymamrotał.
"
Gdybym ja mógł! Wzruszyłem ramionami.
— Jean miał rację, prosząc mnie, żebym wyruszył na poszukiwanie
Markusa — ciągnął Antoine. — Miał rację... Zawsze wydawało mi się, że
potrafię zrozumieć istotę ludzi. To, co nimi kieruje. Odwagę strażnika, któ-
ry z jedną tylko pałką idzie przeciw tłumowi zbójów. Wierność żołnierza
walczącego z oddaniem w obronie rannego oficera. Miłos'ć matki czuwają-
cej przy łóżku chorego dziecka. Wiarę kapłana błogosławiącego cichy tłum.
Radość zakochanego, który przywarł do ust ukochanej. Samotność awia-
tora zagubionego wśród burzowych chmur na kruchym szybowcu...
Zamilkł. Rozłożył bezradnie ręce.
— Markusa nie umiem przejrzeć. Nie widzę tej dobroci i miłosierdzia,
którą powinien nieść Zbawiciel. Nie widzę zła i obłudy, która jest istotą
Kusiciela. Rozmowa z nim to jak trzymanie na rękach noworodka. Dziec-
ko może płakać albo uśmiechać się, a ty nie wiesz, co przyniesie na świat:
radość czy ból. On mówi pięknie, Ilmarze. O tym, że w judejskich zie-
miach jego Słowo nabierze prawdziwej mocy i wtedy on zdoła dać je lu-
dziom. Zresztą, sam słyszałeś.
— Słyszałem.
Antoine rozłożył ręce:
— Nie wiem, Ilmarze, czy to będzie dobre. Biedak otrzyma Słowo, ale
czy będzie kładł na nie cały swój urodzaj, wyjmując po trochu, w miarę
potrzeby? Obawiam się, że wygarnie wszystko, co tylko zdoła. I swoje,
i cudze. Zapełni skarbami dom i piwnice, z mieczem w ręku będzie strzegł
niespodziewanego dobra — ziarno będzie gnić, tkaniny butwieć, a żelazo
pokryje się rdzą. Nie wiem, co zrobi lord, który otrzyma Pierwotne Słowo,
ale pewnie to samo co smerd. Sprawić, że Słowo stanie się wspólne, ozna-
cza uczynić go niczyim. Nikt nigdy nie położy na Słowie swojej własno-
ści, wszyscy będą tylko brać, dopóki nie wygrzebią wszystkiego do dna.
Wyobraziłem sobie miasta, Ilmarze... miasta, w których arystokracja bę-
dzie pilnować całego swego dobra w swoich domach. Ogromne magazy-
ny, które powstaną przy każdym domu. Straż, którą trzeba będzie najmo-
wać. Niezliczone ilości złodziei, bo przecież teraz zdobyczy będzie znacz-
nie więcej. Rozbójników czyhających na karety i dyliżanse, bo poborca
podatków nie zdoła schować monet na Słowie i spokojnie dostarczyć ich
władzom. Więzienia nie utrzymają zbójów, którzy będą mogli w każdej
chwili wziąć z Chłodu nóż, żeby zabić, albo kilof, żeby zrobić podkop...
— Mówiłeś mu to, Antoine? — spytałem cicho.
— Tak. Ale on nie słyszy, albo nie chce słyszeć... — Antoine popy kał
z fajki, wypuścił kłąb aromatycznego dymu. — Markus to dziecko, nawet
jeśli ma ogromną siłę. Wymyślony świat szczęścia i sprawiedliwości stał
się dla niego jedyną prawdą. Ani ja, ani ty nie zdołamy go przekonać. On
chce podarować ludziom Słowo.
— Przecież Zbawiciel też dał ludziom Słowo...
— Dlaczego w takim razie odszedł z rzymskiego tronu? — Antoine
westchnął. — Chciałem cię prosić, żebyś nie przestawał myśleć, Ilmarze.
Nie liczył tylko na mnie. Będę nadal próbował zrozumieć Markusa, dać
mu dobrą radę, ostrzec przed niebezpiecznym krokiem. Przejdę tę drogę
do końca. Ale myśl i ty, Ilmarze. Nie na próżno los złączył cię z Markusem.
Zrozumiałem to, czego nie dopowiedział.
— Zapewne.
Ech, Siostro Orędowniczko, daj mi choć odrobinę mądrości...
— Pójdę spać. — Antoine wstał ciężko. — W przeciwnym razie jutro
będziecie musieli mnie nieść.
Świecy nie zabrał. Zostałem na brzegu podziemnego jeziora.
Zmęczony, pokryty błotem od stóp do głów. Za mną — pościg, przede
mną — niewiadoma.
Czy takich właśnie stworzył nas Bóg? Z błota wyszliśmy, w błoto się
obrócimy, ale dlaczego między narodzinami i śmiercią też jest tylko błoto?
Dlaczego ten, który niósł nam światło, odszedł w zimny mrok?
Nagle pomyślałem, że jeśli uda mi się to zrozumieć, zrozumiem tez
wszystko inne. Dlaczego na świecie więcej jest zła niż miłości. Kim jest
Markus. I dlaczego, jeśli człowiek pragnie dla siebie dobra, zawsze dzieje
się to cudzym kosztem.
Ale myślenie o takich rzeczach to nie moje zadanie. To praca dla Ge-
rarda, posiadającego cudowną moc uzdrawiania. Dla Antoine'a, którego
życie nauczyło mądrości. Dla Helen, która postanowiła zmienić swój los.
Nie chcę o tym myśleć.
— Siostro Orędowniczko — wyszeptałem — dlaczego odeszłaś z na-
szego świata, dlaczego nie wstąpiłaś na tron razem ze Zbawicielem? Jeśli
to był błąd, dlaczego nie mogłaś Mu tego wybaczyć, skoro wzywasz do
wybaczania każdego grzechu?
Cisza. Stuk kropli o kamienną skorupę.
Czyżbym naprawdę liczył na objawienie?
Jakże jestem naiwny...
Dotknąłem twarzy rękami. Ręce pokryte zaschniętą gliną, twarz bło-
tem.
Wstałem, zacząłem się rozbierać. Ściągnąłem mocne, płócienne spodnie,
wełniany sweter, koszulę. Podszedłem do jeziora, do przerębla, w którym
nie było wody, tylko spokojna pustka. W Rosji zimą ludzie kąpią się w prze-
ręblach...
Tam, dokąd odszedł Zbawiciel, jest jeszcze zimniej. Tam nie ma wia-
tru. Jest tylko szara mgła, gdy człowiek odchyla głowę i patrzy w puste
niebo.
Wszedłem do wody i zanurzyłem się.
Woda była zbyt przezroczysta, by zrozumieć, jak tu głęboko. Jak dale-
ko pod nogami jest dno.
Otworzyłem oczy.
Jakbym leciał w niebie. Zimno nawet nie parzyło, wzięło mnie w swo-
je dłonie i uniosło. Słaby płomyk świecy odbijał się od sklepienia jaskini,
rozpływał nad wodą.
Woda była jakby mydlana, przesunąłem ręką po ciele i poczułem od-
padające, rozpływające się błoto.
Wyrzuciłem ręce w górę...
...i natrafiłem na kamienną warstewkę, pokrywającą wodę.
Gdy dotykałem ją z zewnątrz, kamienny lodek rozpadł się od lekkiego
dotyku. Ale z tej strony, od dołu, okazał się niespodziewanie mocny. Pchną-
łem raz, drugi, szamocząc się pod wodą. Już nie wiedziałem, gdzie góra,
a gdzie dół. Uderzyłem w kamienną skorupę nogami.
Kamień trzymał mocno. Jakby był skałą, a nie cienką warstwą.
Gdzie ten przerębel, do którego wskoczyłem?
Mętne obłoczki gliny rozpływały się wokół mnie. Wiedziałem, gdzie
jest światło, ale nie mogłem się do niego przebić. Zimno paliło, ściągało
skórę. Tak strasznie chciałem nabrać powietrza w płuca... Opadłem na
samo dno, poczułem dudnienie w uszach. Odbiłem się i skoczyłem w górę,
z całej siły uderzając w kamienny lód.
Lód trzymał.
W oczach pociemniało i ogarnął mnie taki strach, jakiego nigdy nie
odczuwałem. Nawet wtedy, kiedy zabłądziłem we wnętrzu egipskiej pira-
midy. Nawet wtedy, gdy po raz pierwszy wzbiłem się w niebo na szybow-
cu Helen. Nawet wówczas, gdy znalazłem się w ręku kata.
Oto moje przeznaczenie...
Już się nie miotałem. Przypadłem ustami do kamiennej warstewki, jak-
bym chciał przez nią wciągnąć powietrze.
I w tym momencie czyjaś ręka uderzyła z góry, tuż nad moją głową.
Niewidoczna przeszkoda pękła.
Wydostałem się z niewoli.
Rozrzuciłem ręce i kamienny lód zachrzęs'cil, łamiąc się i zapadając
w wodę.
Siedzący na brzegu Markus wyciągnął do mnie rękę.
Ze szlochem wciągając powietrze, tak słodkie i czyste, że chciałoby
się oddychać nim przez resztę życia, wyszedłem na brzeg. Padłem na ka-
mienie — po lodowatej kąpieli wydawały się niemal gorące.
— Co z tobą, Ilmarze?
Podniosłem głowę. Nikt prócz Markusa się nie obudził. A mnie się
wydawało, że walczę o życie z całych sił i wszyscy powinni mnie usły-
szeć!
— Skorupa... kamień — zakrztusiłem się. — Nie chciał się skruszyć
od spodu...
Markus popatrzył na mnie z niedowierzaniem. Czy myślał, że dusiłem
się pod wodą dla własnej przyjemności?
— Dziękuję — wyszeptałem. Sięgnąłem po sweter, zacząłem wciągać
go na gołe ciało. Wełna rozgrzeje lepiej niż płócienna koszula.
Markus ostrożnie wziął do ręki wirującą w wodzie kamienną płytkę.
Siedząc w kucki, podniósł złożoną w łódkę rękę do oczu, popatrzył na
przezroczysty odłamek.
— To pewnie taki specjalny kryształ. Jak skorupka jajka... — powie-
dział niepewnie. — Można ściskać jajko w ręku i nie zgnieść go, a słabe
pisklę rozbija je od środka dziobem. A tutaj na odwrót...
Wciągnąłem spodnie i jeszcze raz powiedziałem:
— Dziękuję. Tonąłem, Markus. Prawie utonąłem.
Może powinienem powiedzieć coś jeszcze, ale nie miałem teraz sił na
słowa.
Markus skinął głową. Wylał wodę do jeziora. Starał się nie patrzeć mi
w oczy i kiedy zaczął mówić, zrozumiałem dlaczego.
— Od dawna nie śpię. Obudziłem się, jak poszedłeś porozmawiać z An-
toine'em.
Aha...
— Wszystko słyszałeś'?
— Mam dobry słuch — powiedział przepraszająco.
Ubranie kleiło się do mokrego ciała, ciągle nie mogłem się rozgrzać.
Ale już o tym nie myślałem.
— Kim jesteś, Markus?
Nie odpowiedział. Płakał.
— Powiedz, że jesteś Zbawicielem — poprosiłem. — Powiedz, że przy-
szedłeś do nas powtórnie, że uratujesz ten świat. Powiedz, a pójdę za tobą,
umrę za ciebie!
— Chcę dobra... — wyszeptał Markus.
Wziąłem go za ramiona i zmusiłem, żeby wstał z ziemi. Odprowadzi-
łem do Helen, która spokojnie spała na moim płaszczu.
— Kładź się, Markus.
— A ty?
— Posiedzę, póki świeca się jeszcze pali. Nie chce mi się spać. Pomyślę.
— O czym?
— Nie wiem.
Rozdział trzeci,
w którym dynamit kruszy skały, ale Słowo jest
jeszcze silniejsze
Sen na zimnych kamieniach nie przynosi odpoczynku. Rano, po całej
nocy czuwania nad wodą najpierw przy świetle świecy, potem w ciemno-
ści i wsłuchiwania się w miarowe kapanie kropli, byłem równie zmęczony
jak pozostali.
I sam już nie wiedziałem, o czym myślałem.
Luiza krzątała się, to masując Arnoldowi plecy, to rozcierając nogi
Antoine'owi. Chyba idea służenia opanowała ją zupełnie. To niedobrze,
gdy własny los tworzy się w zależności od cudzego życia, a Luiza wyraź-
nie naśladowała Siostrę. Starała się być dla każdego dobrą matką i troskli-
wą siostrą...
A przecież wszystko powinno być inaczej. Inaczej!
Dwa tysiące lat temu coś się nie udało. I nie możemy teraz chodzić po
dawnych cudzych śladach. Bo jeśli nawet Markus zasiądzie na tronie, wyda
nowe prawa, mądre i sprawiedliwe, podaruje Słowo wszystkim i każde-
mu. .. to i tak dobra na ziemi wcale nie będzie więcej.
Nie powiedziałem tego głośno. Poskakałem, rozprostowując mię-
śnie, zjadłem otrzymany od Komarowa kawałek placka z ostrym serem
i wędzonym mięsem, popiłem skromne śniadanie wodą z jeziora. Zoba-
czywszy poruszony kamienny lód, nasz przewodnik zmienił się na twa-
rzy. Obrzucił wszystkich spojrzeniem cierpiętnika, ale nie awanturo-
wał się.
Cóż, na awantury było już za późno.
Pól godziny później, po załatwieniu wszystkich porannych spraw,
znowu ruszyliśmy w drogę. W tej samej kolejności, tylko Luiza szła
teraz z Arnoldem, a Helen z Antoine'em.
— Wie pan co, Ilmarze, przyzwyczaiłem się — powiedział półgłosem
Peter. — Nawet zapomniałem, że nad nami jest kamień.
I w chwilę potem wydał stłumiony okrzyk, uderzając głową o niskie
sklepienie.
— Lepiej nie zapominaj — poradziłem. — Bać się nie ma czego, ale
nie zapominaj.
— Uhu — powiedział Peter, pocierając czoło. — Ale boli...
— Weź żelazo i przyłóż — dodałem.
Nie martwiłem się o głowę naszego genialnego tłumacza, wiedziałem,
że teraz będzie uważać. Coraz bardziej interesował mnie korytarz, którym
szliśmy.
To znowu były sztolnie, przebite ludzkimi rękami. Znikły kamienne
sople, znikły nierówne ściany i sklepienia. Oto ślady kilofa, tutaj polewali
wodą i tłukli kamień. Tam pozostawiono kamienną kolumnę, która podpie-
ra sklepienie. To musiał być stary kamieniołom z czasów, gdy ludzie ob-
chodzili się bez prochu i dynamitu...
— Farid! — krzyknąłem. — Gdzie myśmy wyszli?
Rosjanin raczej nie chodził wcześniej tą drogą, ale widocznie wiele
razy słyszał, przez jakie podziemne miejsca ona biegnie.
— To kamieniołomy! — wykrzyknął raźnie Farid. — Jesteśmy w po-
łowie drogi do granicy! Teraz będzie łatwy odcinek, przedefilujemy dzie-
sięć kilometrów jak po bulwarze.
— Nie natkniemy się na górników?
— Te miejsca opuszczono dawno temu — wyjaśnił Komarów. — Kie-
dyś były tu żyły żelaza i wydobywano rudę. Później, gdy trwała budowa
Aquincum, kamień. A teraz... nawet wejście z powierzchni zamknięto.
Wszyscy zaczęli iść raźniejszym krokiem. Bulwar nie bulwar, ale ka-
mienna podłoga była tu równiejsza i nie wiła się jak w naturalnych kata-
kumbach. Już dawno wciągnąłem się w rytm, maszerowałem jak w szere-
gu: oczy patrzą, nogi kroczą, a głowa wolna. Można ułożyć pieśń, a można
rozmyślać o pięknie otoczenia.
Ale podobnie jak w szeregu nie myśli się o krajobrazach, tylko o pra-
cujących na polu wieśniaczkach, tak i teraz patrzyłem na plecy Helen i roz-
myślałem o najbardziej frywolnych rzeczach.
Nie zrozumiem jej. Czy złodziej Ilrnar znaczy dla niej tyle co puste
miejsce? Jeden z przypadkowych kochanków? Gdy mnie zobaczyła, my-
ślała o jednym: zdradziłem Markusa czy nie.
Pewnie nic dla niej nie znaczę.
Chociaż, z drugiej strony, o co tu się obrażać? Ja też nie cierpiałem
z miłości. Myślałem, wspominałem, nawet tęskniłem, ale na spokojnie.
Miłość to trudna sprawa. Nawet cielesna dotycząca drugiego człowie-
ka. Albo miłość do własnego kraju — niczym pełen oddania szacunek syna.
Czy do Boga — całym sercem i duszą.
Będąc gołowąsem, kochałem na zabój dziewczynę... Ale tamto uczu-
cie minęło. Pozostały pojedyncze przyjaciółki w różnych miastach.
Kochałem kiedyś Mocarstwo. Byłem młody, silny, głupi... Gdzież jest
ta miłość? Uciekam przed Strażą, sprzeciwiam się woli Kościoła...
Kochałem Zbawiciela i Siostrę. Cóż z tego, że byłem złodziejem. Ko-
chałem, jak umiałem. Ale teraz strach byłoby się zaklinać. Czy nie ucie-
kłem z Urbisu, pogardziwszy karą?
A najgorsze jest to, że im wznioślejsze uczucie, tym łatwiej je zdra-
dzić. Kochają Boga, ale w imię ojczyzny grabią klasztory i łamią wszyst-
kie przykazania! Kochają Mocarstwo, ale dla kobiety wzgardzą krajem,
przejdą na obcą wiarę! Jakby miłość kpiła ze wszystkich praw. Im czystsze
i jaśniejsze uczucie, tym trudniej dochować mu wierności.
Tylko Zbawiciel umiał kochać wszystkich jednakowo. Ale z drugiej
strony, czy to nie dla Siostry ujawnił swoją moc?
Czy człowiek umie kochać tylko tych, którzy są obok niego? A dopiero
z tego uczucia wypłynie miłość do kraju i miłos'ć do Boga? W duszy ludzkiej
nie pomieści się prawdziwa, wszechogarniająca miłość. To nie nasz los.
— O czym myślisz, Ilmarze?
Zerknąłem na Petera i odpowiedziałem poważnie:
— O miłości. Powiedz, kochasz Ilonę, prawda?
— Tak.
— Ale zostawiłeś ją i poszedłeś z nami. Z przestępcami.
— Mam dług wobec Gerarda — odezwał się Peter po chwili milcze-
nia. — Nie chcę żyć z długiem w duszy. Ilona to rozumie.
— Więc po prostu obowiązek, dług? A jeśli pojawi się wybór, kogo
trzeba poświęcić, Gerarda czy Ilonę?
— Po co ci to? — zapytał twardo Peter.
— Chcę zrozumieć. Nie ciebie, ty jesteś dobrym człowiekiem. Chcę
zrozumieć w ogóle.
— Gotów jestem oddać życie za jego ekscelencję — powiedział Peter.
— Za Ilonę też.
— A jeśli trzeba będzie wybrać, za kogo oddać życie?
Idący przed nami Gerard obejrzał się zaciekawiony. Odwrócił się również
Louis, nawet wyszczerzył zęby w dobrodusznym uśmiechu. Mój domysł był
słuszny: Gerard, podobnie jak teraz Petera, uzdrowił niegdyś również jego...
— Za Ilonę — powiedział Peter. — Wybaczcie, ekscelencjo.
— Nie mam ci czego wybaczać. Wszystko, co leży w naturze ludzkiej,
jest miłe Bogu — rzekł Gerard. — Dyskutujecie o moralności?
— Przede wszystkim trzeba kochać Boga — włączyła się Luiza. —
A z tej miłości wypłynie wszystko pozostałe...
W tym momencie rozległo się niskie, przeciągłe buczenie. Nie było
żadnego dźwięku, słyszałem nasze kroki, głosy i oddechy, ale kamień wi-
brował, sprawiał, że drżały nogi.
— Trzęsienie ziemi! — wrzasnął Peter. Wszystkie jego lęki nagle oży-
ły, skoczył do przodu, na oślep. Ledwie zdążyłem chwycić go za kołnierz
i potrząsnąć.
Pozostali oniemieli. Ze stropu sypały się drobne kamyczki i piasek.
Niezbyt mocno, na razie nie musieliśmy uciekać.
Zresztą, dokąd mielibyśmy uciekać, skoro podziemne drżenie dosię-
gło nas pod ziemią?
— Strzeż i chroń... — wypowiedział Gerard, składając ręce w święty słup.
Drżenie znikło, jakby słowa biskupa uspokoiły wnętrze ziemi niczym
rozgorączkowany tłum.
Helen niemal bezdźwięcznie zaszlochala. Pobladły Markus rozglądał
się, niby szukając, do kogo rzucić się po ratunek. Peter szarpał się słabo,
bez powodzenia próbował uwolnić się z mojego chwytu.
Najbardziej jednak nie podobało mi się zachowanie przewodnika.
Madziar był roztrzęsiony. Kręcił głową jak Markus, jednocześnie na-
słuchiwał i pocierał nieogolony podbródek. Przecież w tych jaskiniach prze-
wodnik czuje się jak w domu! Czy naprawdę nigdy nie spotkało go tu
podziemne drżenie? Ale jeśli nawet nie, czy nie opowiadali mu o nim przy-
jaciele przemytnicy?
Przewodnik zaczął cos' bardzo szybko mówić po madziarsku.
— Tłumacz! — potrząsnąłem Peterem. — No!
— To nie przypomina trzęsienia ziemi — przetłumaczył słabym gło-
sem Peter. — Taka wasza mać, nie przypomina! Na jedenastu przeklętych
i Siostrę rozpustnicę, ziemia tak się nie trzęsie!
Rozumiałem, że wszyscy mają nerwy w strzępach, ale z ledwością po-
wstrzymałem się od rękoczynów. Za te bezbożne przekleństwa z rozkoszą
przeciągnąłbym przewodnika mordą po kamieniach...
Chyba Louisowi przyszedł do głowy identyczny pomysł, bo patrzył
pytająco na Gerarda, obracając w rękach swój święty słup. Ale Gerard mil-
czał, mrużył oczy, jakby w jego głowie pojawiła się bardzo, ale to bardzo
nieprzyjemna myśl.
Przewodnik znowu zaczął mówić. Peter, który już doszedł do siebie,
przetłumaczył:
— Trzeba uciekać, szybko uciekać. To nie jest trzęsienie ziemi...
Znowu przetoczył się huk. Tym razem silniejszy... Ze sklepienia po-
sypał się tłuczeń. Podniosłem ręce, by zasłonić głowę. I niczym we śnie
zobaczyłem, jak Helen poprawia fryzurę i wyjmuje z włosów kamyk wiel-
kości przepiórczego jajka. Dobrze, że gruby warkocz miała na karku zwi-
nięty w węzeł.
— Punkt dwunasta — powiedział nagle Gerard. — Opuszczone ka-
mieniołomy...
Ja też już wszystko zrozumiałem.
Rosyjski szpieg nie docenił naszego znaczenia dla Mocarstwa. Nie prze-
widział zawziętości, z jaką senna madziarska Straż rzuci się na poszukiwa-
nia.
Śledzili nas zatem do teatru. Dobrali się do pechowych przemytników,
wycisnęli z nich dokąd i którędy szliśmy.
Gonienie nas pod ziemią miało niewielkie szansę powodzenia.
Co innego ściągnąć saperów do porzuconych kamieniołomów, przez
które musieliśmy przejść... Oto, dlaczego wszystko zaczęło się dokładnie
w południe — słynna dyscyplina wojskowa. Legioniści są tu dobrze uzbro-
jeni, granica tuż obok. Ani prochu, ani dynamitu im nie zabraknie.
Wystarczy, żeby zasypać wszystkie sztolnie.
Oto, do czego doszło. Już nieistotne, czy wezmą nas żywcem czy żyw-
cem pogrzebią.
Najważniejsze — nie wypuścić z Mocarstwa.
Miłość do Boga zawsze ustępuje wobec miłości do państwa...
— Wojsko robi wybuchy w sztolniach — powiedział głuchym głosem
Antoine. — Tak? Musimy... musimy się śpieszyć.
Przewodnik też to już zrozumiał. Krzyknął coś — tu już tłumacz nie
był potrzebny — i pomknął do przodu.
My za nim.
Być może dla obserwatora z boku wyglądało to śmiesznie. W głuchych
podziemnych sztolniach, ciemnych i pustych, którymi wzgardziły nawet
nietoperze, miotał się prawie tuzin ludzi. Dwie lampy odrobinę rozprasza-
ły ciemność, ale bez przewodnika Madziara nie mielibyśmy żadnych szans.
Tylko on wiedział, jak wydostać się z tej pułapki.
A wybuchy nadal grzmiały, czasem zlewały się w jeden płynący ze-
wsząd łoskot. Pewnie było tu kilkanaście chodników prowadzących na
powierzchnię i przy każdym stal teraz oddział saperów. Rzucali w dół paczki
z materiałem wybuchowym... A może wcześniej zdążyli założyć fugasy,
a teraz tylko podpalają lonty...
Na szczęście kamieniołom ciągle się trzymał. Starodawny, wyrąbany
sto lat temu. Bez żadnych drewnianych podpór, bez obudowy. Kamień trzy-
mał się sam. Sypały się drobne kamyczki, ale dotychczas sklepienie nie
waliło się nam na głowy.
Kamień wielkości pięści uderzył Antoine'a w ramię.
Starzec krzyknął i przysiadł. Do tej pory biegł równie szybko jak pozo-
stali, zmuszał go do tego wąski korytarz. Ale teraz nogi się pod nim ugięły.
Arnold, który odwrócił się, słysząc słaby okrzyk, nie zastanawiał się
długo. Podniósł starego awiatora, zarzucił na ramię niczym dziecko i po-
chylony pobiegł do przodu. Musiał chronić głowę przed niskimi stropami.
Baliśmy się, ale prawdziwa panika jeszcze się nie zaczęła. Nikt nie
histeryzował, nie mdlał, nie chwytał się za serce, nie wył czy płakał. Gdy
przychodzi prawdziwe nieszczęście, gdy życiu zagraża niebezpieczeństwo,
ludzie potrafią wykrzesać z siebie wszystkie siły, przejawić niezwykły hart
ducha. Raz byłem świadkiem, jak na jarmarku wśród ogólnej wesołości
jakaś dziewczyna spadła z dziesięciometrowej karuzeli. Zlatując, zaczepi-
ła się nogami o belkę, zawisła niczym akrobatka na trapezie i spadła. Nic
sobie nie zrobiła, i to mimo krynoliny i swoich wypielęgnowanych rąk!
Być może w zwyczajnych okolicznościach mdlała na widok myszy, a tu
przejawiła talent akrobatki. Gdy człowiek chce żyć, poradzi sobie z każ-
dym strachem.
A my chyba chcieliśmy żyć...
Biegłem ostatni, puszczając Petera i Farida przodem. Markus wysunął
się na początek, żeby być bliżej Arnolda. Ja też mógłbym przyspieszyć, ale
przecież ktoś musiał pilnować całego towarzystwa...
Wybuchy ucichły, przejścia nie zasypało, wręcz odwrotnie — pojawi-
ły się odgałęzienia, które przewodnik uparcie ignorował. Poczułem ulgę.
Wyrwiemy się, wyrwiemy...
Wtedy uderzyło znowu.
Pierwszy raz w życiu usłyszałem, jak pękający nad głową kamień
trzeszczy niczym sucha szczapa. Zobaczyłem wijące się jak węże pęknię-
cia i spadające z góry potężne kamienie.
Jeden z nich ześliznął się po moich plecach. Gdyby spadł wcześniej,
złamałby mi kręgosłup, a tak poczułem tylko silne pchnięcie w plecy. Pole-
ciałem do przodu, upadłem i zerwałem się już w panice. Nie daj Siostro
nikomu przeżyć czegoś takiego!
Z przodu upadł nasz przewodnik, wypuścił lampę, coś się w niej rozbi-
ło. Zapłonęła kałuża nafty, wszyscy odskoczyli do tyłu. Louis wpadł na
mnie, potknął się i omal mnie nie uderzył z rozmachu, jakbym był przebie-
głym wrogiem, który skoczył mu pod nogi. Kompletnie oszalał!
— Do tylu! — krzyknąłem. — Wycofujemy się!
Nie mieliśmy szczęścia. Wpadliśmy w sam środek eksplozji. Pewnie
obok biegła sztolnia, przez którą rzucali w dół dynamit.
— Nie do tyłu, wszyscy do przodu! — warknął Gerard. — Przeskakuj-
cie przez ogień, szybciej!
Dając przykład, pobiegł do przodu i jednym potężnym susem pokonał
płonącą kałuże. Za nim bez zastanowienia skoczył Farid Komarów. Potem
Arnold i Antoine.
Może miał racje...
Chciałem pobiec i krzyknąłem z bólu w prawej łydce. Albo skręciłem
w czasie skoku, albo Louis mnie tak pechowo nadepnął...
Tymczasem inni kontynuowali przeprawę przez ogień. Luiza wzięła
rozbieg i zadzierając spódnicę, podskoczyła niczym stara, gruba baletnica.
Dobrze skoczyła... aż uderzyła głową o sklepienie.
Dokuśtykałem jakoś do ognia. To nic, przeskoczę, złamania nie ma,
tylko ścięgno naciągnięte... Jak będzie trzeba, przeskoczę na jednej nodze.
Z tyłu z potwornym hukiem wypadł ze ściany głaz wysokości człowie-
ka. Peter, który właśnie do mnie podszedł, wrzasnął i trzema szybkimi su-
sami pokonał ogień.
— Co z tobą, Ilmarze? — krzyknęła Helen. Zwlekała, widząc, że kule-
JC-
— Głupstwo, skręciłem nogę! Skacz!
Z góry nadal spadały kamienie. Cud, że jeszcze nikogo nie zmiażdży-
ły. Tam, gdzie paliła się nafta, odpadła część stropu, przygaszając ogień,
ale jednocześnie utworzył się zawał metrowej wysokości. Dla mnie to na-
wet lepiej — przeczołgam się...
Ściana, o którą się opierałem, nagle drgnęła i zaczęła się na mnie prze-
wracać — tak powoli i płynnie, że nawet nie od razu to zauważyłem. A gdy
już zrozumiałem, co się dzieje, jedyne, co mogłem zrobić, to skoczyć do
przodu, a nawet nie skoczyć, tylko upaść. Wtedy usłyszałem huk i poczu-
łem uderzenie w nogę.
To był koniec. Jeśli zmiażdżyło mi nogi, nie wydostanę się stąd. Ale
dlaczego nie czuję bólu?
Udało mi się przekręcić i obejrzeć.
Z kamiennej ściany wypadł ogromny głaz w kształcie przypominają-
cym zwykłe żelazko z brązu. Tylko to „żelazko" miało co najmniej trzy
cetnary. To ono przywaliło mi nogi.
Nie upadło jednak prosto na kości, tylko na mniejsze kamienie rozrzu-
cone wokół. Przycisnęło mi nogi, ale nie zmiażdżyło.
— Dzięki ci, Siostro... — wyszeptałem. Wygiąłem się, zaparłem ręka-
mi o głaz i spróbowałem się wydostać.
I zrozumiałem, że na podziękowania było za wcześnie.
Nogi miałem całe, ale głaz trzymał mocno. Już drugi raz w tych kata-
kumbach wpadłem w kamienne sidła!
— Ilmar?
Helen stała nade mną, próbując zrozumieć, co się dzieje. Kamienie już
nie spadały, ale coś mi mówiło, że przerwa nie potrwa długo. Cała nasza
nieszczęsna drużyna już przeszła przez zawał i teraz stała w niecierpliwym
oczekiwaniu. To oni mieli ostatnią palącą się lampę, więc nawet nie wi-
dzieli, co się ze mną dzieje.
— Poczekajcie, Ilmarowi przygniotło nogi! — krzyknęła Helen. Zła-
pała mnie za ramiona, pociągnęła. Chciałem jej pomóc, ale w stopach po-
czułem taki przeszywający ból, że zawyłem i odepchnąłem Helen.
Po tamtej stronie zawału Komarów podniósł wyżej lampę. Widziałem,
jak zmieniła się jego twarz, jak popatrzyli na siebie Gerard i Louis.
Już mnie pogrzebali.
— Helen, idziemy! — krzyknął Gerard. — Musimy odejść w bezpieczne
miejsce, potem wrócimy po Ilmara!
Zabrzmiało to tak fałszywie, że Helen zaklęła siarczyście, wspomina-
jąc jedenastu zdrajców i nawet wiernego Judasza.
— Nie możesz? Naprawdę nie możesz wyciągnąć nóg? — zapytała.
Kobieto, gdybym mógł, tobym tak nie leżał... Nic nie powiedziałem,
tylko pokręciłem głową. Na kamiennym sklepieniu nade mną pojawiła
się zygzakowata szczelina. W dół posypał się drobny, niemal niewidocz-
ny piasek.
— Ilmar!
— Oni mają rację — powiedziałem. — Uciekaj. Potem wrócicie.
— Przywali cię tu!
— Inaczej wszystkich przywali. Uciekaj, Helen.
Po oczach widziałem, że się boi. Bała się, może nawet bardziej niż ja.
Ja już nie miałem wyboru, mogłem tylko leżeć i czekać na swój koniec.
A Helen nadal miała szansę wydostać się stąd.
— Nigdy nie porzucałam towarzyszy — powiedziała nagle.
— Nie jestes'my na wojnie, awiatorze — wyszeptałem. — Uciekaj,
kretynko! Mało masz chłopów dokoła? Uciekaj!
Nawet obelga nie pomogła. Helen odwróciła się i krzyknęła:
— Jesteście mężczyznami czy panienkami? Trzeba podnieść ten ka-
mień, pomóżcie!
Nikt nawet nie drgnął.
Chociaż nie!
Pomiędzy Arnoldem i Gerardem przecisnął się Markus i zaczął na czwo-
raka pokonywać zawał. Amold chwycił go za kurtkę, ale Markus odwrócił się
i z taką wściekłością krzyknął: „Puszczaj, smerdzie!", że oficer cofnął rękę.
Wielka mi pomoc...
I wtedy zrozumiałem, co Markus chce zrobić.
— Niech go ktoś zatrzyma! — krzyknął Gerard.
Markus przedostał się do mnie, wyciągnął rękę, dotknął kamienia i zo-
baczyłem, jak zmętniały mu oczy. Jak człowiekowi próbującemu pod-
nieść olbrzymi ciężar.
— Możesz, możesz! — szepnęła Helen. Też zrozumiała. — Większe
ciężary brałeś na Słowo. No, dalej, kochany...
Wszystko zdarzyło się w tej samej chwili.
Wargi wypowiadającego Słowo Markusa poruszyły się, palce drgnęły,
jakby przekręcały w niewidocznym otworze zamka niewidzialny klucz.
W tym samym momencie walnęło tak, że podrzuciło mnie do góry.
Kamienie podtrzymujące głaz rozleciały się, a moje nogi zostałyby rozbite
jak befsztyk z polędwicy...
... gdyby nie to, że głazu już nie było. Jakby ktoś otworzył drzwi w nie-
przeniknioną ciemność, w lodowaty chłód... i głaz odszedł na Słowo.
A strop kamieniołomu rozstępował się, kamienie spadały z jeszcze więk-
szą siłą, aż wreszcie ostatecznie zasypały korytarz, oddzielając nas od przy-
jaciół. Na chwilę zapadła kompletna cisza, a potem huknęło tak, że zatkały
mi się uszy, w twarz zaś uderzyła kamienna drobnica i pył. Nie zdążyłem
zacisnąć powiek i teraz plułem i tarłem oczy.
— Co z tobą? — krzyknęła Helen. Nie wiem, czy do mnie, czy do
Markusa. Na wszelki wypadek odpowiedziałem:
— Wszystko w porządku. A z tobą, Markus?
— Całkiem nieźle — rozległ się dość raźny głos.
Skały nadal drżały, ale nic nie spadało.
— Moja torba została gdzieś tam... — powiedziałem.
— A ja swoją dałam Luizie — wymamrotała Helen.
Markus poruszył się, usłyszelis'my pstryknięcie i pojawił się słaby pło-
myk zapalniczki.
— O... — powiedział Markus. — O.
Nie zobaczyliśmy nic szczególnie podnoszącego na duchu. W ogóle
nic nie było, prócz kamiennej ściany, która zawaliła korytarz.
Widocznie w dniu narodzin została mi przeznaczona śmierć w kamien-
nej studni. Ileż razy błądziłem w podziemiach! Byłem nawet w ciemnicy
Urbisu! Ale jeszcze nigdy nie wpadłem tak jak teraz.
Wybuchy zasypały cały korytarz. Mała nisza, w której mogliśmy jedy-
nie stać, była całkowicie zawalona kamieniami. Nawet najzręczniejszy ka-
mieniarz nie zrobiłby tego lepiej. Nie mogliśmy nawet rozkołysać i wyjąć
żadnego kamienia. Gdybyśmy wyjęli jeden, pozostałe zasypałyby niszę.
Ale mieliśmy światło. Markus niósł swoją torbę na Słowie, a w torbie
miał lampę. Chociaż tyle...
Nie mogłem zrozumieć, dlaczego do tej pory nie wpadliśmy w histe-
rię. Dlaczego nie krzyczymy, nie miotamy się, nie wpadamy na kamienie
albo na siebie?
Widocznie ciągle nie wierzymy w to, co się stało.
— Może usiądziesz, Ilmarze? — zapytała po raz kolejny Helen.
— Wszystko w porządku, nogi mam całe — odpowiedziałem. Zerkną-
łem na Markusa, chłopiec nasłuchiwał, przygryzając wargę. — No i jak?
— spytałem dla porządku.
Markus pokręcił głową.
— Nie przywaliło ich — starałem się mówić przekonująco. — Cały
korytarz nie mógł się zawalić. Rozbiorą zawał i wyjdziemy...
Kłamałem. Równie dobrze mogły zawalić się wszystkie kopalnie. I je-
śli nawet nasi przyjaciele ocaleli, nie powyjmują kamieni.
Ale Markus skinął głową, jakby uwierzył.
— Masz rację, Ilmarze — powiedziała nagle Helen. — Powietrze prze-
chodzi przez zawał, inaczej już byśmy się udusili. Trzy, najwyżej cztery
metry...
Nachyliła się z trudem, podniosła niewielki kamień, rytmicznie postu-
kała nim w głazy. Zamarła, nasłuchując.
Odpowiedzi nie było.
— Mógłbym po trochu usuwać kamienie... — odezwał się Markus —
brać je na Słowo. Teraz jest silne, naprawdę.
— Nawet nie próbuj — powiedziałem szybko.
Markus skinął głową.
— Rozumiem. Jeśli wyjmę jeden kamień, pozostałe nas zasypią.
— A nie możesz wszystkich od razu? — zapytała Helen.
Markus pokręcił głową i wyjaśnił przepraszającym głosem:
— Nie. Nie chodzi o siłę... Musiałbym je poczuć, rozumiesz? Wy-
obrazić sobie, ile ich jest, jak daleko ciągnie się zawał. Musiałbym być
silniejszy od tych kamieni.
— Może spróbuj wyobrazić sobie cały zawał? — zaproponowała He-
len.
Pomyślałem, jaki ciężar Markus musiałby wziąć na Słowo, i pokręci-
łem głową. Helen nie rozumie, ile ton kamieni zawaliło korytarz. Kobiety
zazwyczaj przeceniają siłę fizyczną...
A mężczyźni zazwyczaj przeceniają kobiecy umysł...
— On nie zdoła, Helen — powiedziałem. — W żaden sposób.
Helen odwróciła się do mnie. Światło stojącej przy naszych nogach
lampy nałożyło na jej twarz głębokie cienie. Postarzało ją to i jednocześnie
nadawało głębi i mądrości jej oczom...
— A więc, umrzemy, Ilmarze. Wszyscy troje.
— Powietrze już się robi gorsze — powiedział półgłosem Markus. — Nie
czujecie, bo jesteście wyżej. Złe powietrze zawsze gromadzi się na dole.
Ja i Helen popatrzyliśmy na siebie.
— Może wezmę cię na ręce? — zaproponowałem.
— To pomoże tylko na krótko. — Markus patrzył na mnie i na chwilę
przestał być mądrym i pewnym siebie mesjaszem, a stał się zagubionym,
bezbronnym złodziejaszkiem, z którym uciekłem ze Smutnych Wysp. —
Spróbuję. Pamiętacie, jak wziąłem na Słowo ścianę Kryształowego Pałacu?
— Mark, tam było mniej...
— Ja też byłem wtedy mniejszy. Odsuńcie się pod ścianę.
Ciekawe, jakim cudem? Cofnąłem się o pół kroku, Helen też. Markus
nadal dotykał nas łokciami.
— Nie zdołasz wyobrazić sobie całego zawału! — powiedziałem, ale
nie zabrzmiało to przekonująco. Chciałem, żeby Markus spróbował.
Bo to była nasza jedyna szansa.
Markus uśmiechnął się słabo.
— Ja... nie chcę wziąć zawału na Słowo. Jak myślisz, na jakiej głębo-
kości jesteśmy?
— Siostro Orędowniczko... — wyszeptała Helen.
Oblizałem spieczone wargi. Zastanowiłem się.
— Dwadzieścia pięć, trzydzieści metrów. Co najmniej.
— Spróbuję — powiedział Markus. — Jakiej szerokości musi być otwór,
żebyśmy wyszli na powierzchnię? Takiej?
Rozłożył ręce. Oceniłem rozmiar i zsunąłem jego dłonie.
— Tyle wystarczy. Można będzie zaprzeć się plecami i nogami, tak
najwygodniej.
— Dziękuję — powiedział Markus. — Będzie mi łatwiej.
— To bardzo dużo, Mark! Nawet Zbawiciel...
Markus zaśmiał się cicho.
— Zbawiciel? Zbawiciel, opuszczając Rzym, wziął na Słowo żelazo
całej ziemi! To żelazo, o którym wiedział, w tych ziemiach, które wtedy
znano...
Na chwilę zamknął oczy, machnął ręką i w niej pojawił się mały, opa-
sły tomik w okładce z ciemnej skóry.
— Jeśli ja... — Markus uśmiechnął się i nie dokończył. — Ona nie
może zginąć. Weź ją, Ilmarze.
Dotknąłem księgi.
Tej, którą Siostra dyktowała apostołom, którzy później zdradzili Zba-
wiciela...
Prawdziwa opowieść o jej życiu.
Opis Pierwotnego Słowa.
Największy skarb na ziemi. I to nie z powodu swojej świętości, lecz
z powodu Słowa, dawno zapomnianego, wypaczonego...
Z powodu nieprawdopodobnej ilości żelaza leżącego w Chłodzie od
dwóch tysięcy lat. Z powodu innych skarbów — złota, srebra, drogich ka-
mieni, broni... Z powodu papirusów i manuskryptów starożytnych uczo-
nych, w których kryją się zapomniane tajemnice.
Poczułem zakłopotanie. Trzymałem w ręku księgę, chciałem ją otwo-
rzyć... Teraz. Już. Nie znam ormiańskiego i nie zdołam jej przeczytać. Ale
chociaż popatrzę...
Markus podniósł ręce do góry, próbując dotknąć sklepienia naszej ni-
szy. Nie udało mu się i popatrzył na mnie.
Pospiesznie wsunąłem księgę za pazuchę, wziąłem Markusa za pa-
sek i podniosłem.
Chłopiec przycisnął dłonie do kamienia i zamarł.
Jakby zbierał się na odwagę.
— Boże, dopomóż... — wyszeptała Helen, nie zdając się już na po-
średnictwo Siostry czy łaskę Zbawiciela.
Wydawało mi się, że czuję żar nawet przez grubą kurtkę Markusa.
Chłopiec zesztywniał w moich rękach, zaczął się prężyć, jakby jego mię-
śnie złapał skurcz.
A potem Markus wymówił Słowo.
Rozdział czwarty,
w którym my znajdujemy nowego, ale on nie znajduje nas
Gdy człowiek traci przytomność, staje się ciężki. Tak jakby razem ze
świadomością uchodziło coś, co odrywa nas od ziemi.
Markus zawisł na moich rękach. Jego twarz poszarzała w jasnym świetle
słońca dochodzącego z biegnącego w górę korytarza.
Stałem z odchyloną głową i patrzyłem na stojące w zenicie słońce.
Markus zdołał to zrobić...
— Co z nim? — spytała ostro Helen.
Ocknąłem się, popatrzyłem na twarz Markusa. Zrobiło mi się zimno.
Wydawało mi się, że on nie oddycha.
— Nie... — powiedziała Helen. — Tylko nie to...
Zaczęła gorączkowo przeszukiwać kieszenie i wyjęła małe srebrne luste-
reczko. Przyłożyła do twarzy Markusa, odczekała kilka sekund, popatrzyła.
Na wypolerowanym metalu została lekka mgiełka pary.
— Oddycha — powiedziała z ulgą Helen. — Stracił przytomność...
Ilmarze, on potrzebuje lekarza...
— Miękkiego łóżka, gorącego termoforu i pijawek za uszami... —
wyszeptałem, patrząc w górę. Dwadzieścia metrów. Najpierw kamień, po-
tem ziemia. I gałęzie drzew — studnia biegła również przez gałęzie. Mar-
kus zabezpieczył się — wziął na Słowo wszystko, co było nad nim... Na
jaką wysokość?
— Ilmar!
— Przepraszam — delikatnie opuściłem Markusa na ziemię. Chłopiec
był jak z mokrej waty. — Wyjdę na górę i poszukam sznura. A ty spróbuj
mu pomóc.
Helen skinęła głową, przysiadła skulona. Położyła głowę Markusa na
swoich kolanach.
Czy ona myśli, że wspinaczka po pionowym szybie to taka prosta spra-
wa? Przesunąłem dłonią po kamieniu. Gładki. Dobrze, że były chociaż
wewnętrzne szczeliny, będę się mógł w nie wczepić...
— Pomóż mi się wspiąć — poprosiłem, zrzucając sweter. Wełna jest
zbyt śliska. Księgę też oddałem Helen.
— Jak?
— Stań na czworaka.
Helen popatrzyła na mnie niezadowolona.
— Dobrze, więc co proponujesz? — zapytałem.
Posłuchała. Zdjąłem buty i ostrożnie postawiłem na jej plecach jedną
nogę.
— Szybciej! — krzyknęła stłumionym głosem.
Odbiłem się drugą nogą od ziemi i — żeby nie naciskać za bardzo na
jej plecy — wsunąłem palce jednej ręki w jakąś szczelinę, drugą ręką po-
szukałem wyżej. Znalazłem kolejną szczelinę.
Siostro Orędowniczko... Za stary jestem na takie akrobacje.
Podciągnąłem się na rękach, zdzierając palce do krwi, jęcząc z bólu,
wiedząc, że jeśli spadnę, przygniotę Helen i sam się rozbiję. Gdy palce
stóp wyczuły kamień, odchyliłem się do tyłu, przywarłem plecami do ścia-
ny studni, nogami zapierając się o ścianę naprzeciwko.
Nie mam już dwudziestu lat... Kręgosłup bolał, kolana drżały. Odcze-
kałem chwilę, wytarłem spocone dłonie o koszulę. I zacząłem się wspinać.
Noga w górę. Oprzeć ręce za plecami, podciągnąć plecy do góry. Pod-
nieść drugą nogę. Odetchnąć. Powtórzyć.
Trzeba było poprosić Markusa, żeby zrobił pochyłą studnię...
— Ilmarze, szybciej! — krzyknęła z dołu Helen. — Serce Markusa
ledwo bije!
Siostro, daj mi cierpliwości...
Nogę w górę. Oprzeć się. Podciągnąć. Odetchnąć.
Powoli, uparcie wspinałem się w górę.
Najważniejsze — nie myśleć. Oddać się temu ruchowi bez reszty. Nie
istnieje nic prócz ścian studni, napiętych mięśni, zbliżającego się światła.
Oprzeć się. Podciągnąć.
Wspiąłem się już na taką wysokość, że gdybym spadł, nie przeżyłbym.
Rozumiałem to, ale nie bałem się. Strach został na dole, przysypany ka-
mieniami, zmiażdżony, niepotrzebny.
W połowie drogi musiałem odpocząć. Zdrętwiała mi prawa noga. Opar-
łem się o ścianę studni lewą nogą, rękami masowałem łydkę prawej, kilka
razy boleśnie szczypiąc ją paznokciami.
Zaczęła drętwieć lewa. Wytrzymałem tak długo, jak się dało, masując
prawą, potem zmieniłem nogi.
W samą porę. Lewą przeszył ból.
— Dlaczego utknąłeś? — krzyknęła Helen.
Nie winiłem jej, ona nie rozumiała, jak mi ciężko. Masowałem nogę,
od czasu do czasu zerkając w górę. Słońce piekło w głowę, koronkowy
cień liści muskał mnie po twarzy.
Noga przestała boleć.
Kontynuowałem wspinaczkę.
Pewnie nawet nie trwało to długo. Dwadzieścia minut, no, może pół
godziny. Ostatnie metry pokonałem, opierając się plecami o miękką zie-
mię. Najtrudniejszy odcinek.
Potem nagle głowa straciła oparcie z tyłu i poczułem podmuch wiatru.
Spojrzałem do góry i zobaczyłem biegnące wzwyż zbocze. Ileż to razy
ludzie ginęli w ostatniej chwili, gdy już — zdawałoby się — wyśliznęli się
z pułapki. Więc powoli i ostrożnie wyrzuciłem rękę w górę. W samą porę:
miękka ziemia zaczęła się osypywać i gdyby nie kłujący krzak, na który
natrafiły palce, pewnie bym spadł.
Krzak okazał się mocny.
Zawisłem na nim, przygotowując się, żeby wyciągnąć na powierzch-
nię nogi. Dłonie wczepiły się w kłujące gałązki z czułością młodzieńca,
który pierwszy raz został sam na sam z narzeczoną. Z mojego gardła wy-
rwał się idiotyczny śmieszek, podciągnąłem się i wreszcie byłem się na
powierzchni. Usłyszałem szmer osypujących się grudek ziemi i głos Helen,
która krzyczała coś oburzona albo zaciekawiona. Leżałem, patrząc w nie-
bo i wdychając słodkie, świeże powietrze...
.. .którego nie psuł nawet kwaśny zapach prochowego dymu... i goto-
wanego grochu.
Zmusiłem się, żeby unieść się na łokciach i obejrzeć.
I od razu zobaczyłem żołnierzy.
Byłem w małym zagajniku, położonym w dość płytkim jarze. Gdzieś
niedaleko szemrał strumień. Gdyby Markus przebił studnię pod nim, było-
by z nami krucho.
Trzydzieści metrów ode mnie obok drzew stalą kuchnia polowa. Wiel-
ki kocioł z brązu, pod którym palił się ogień, długi, drewniany stół, zbity
chyba na miejscu. Jeden żołnierz zbierał ze stołu brzęczące ołowiane mi-
ski, drugi w zadumie mieszał chochlą w kotle, jakby się zastanawiał, czy
resztka zupy jeszcze się do czegoś przyda czy można ją wylać.
Usta wypełniły się śliną. Jak strasznie chciało mi się jeść!
Widocznie saperzy właśnie skończyli obiad. Oto, czym należy tłuma-
czyć przerwę w wybuchach. Zaraz wrócą do sztolni i będą kontynuować
pracę...
Gdzie my teraz jesteśmy? Tuż przy granicy? Czy nadal kilkanaście
kilometrów od Imperium Osmańskiego?
Chcąc nie chcąc, będziemy musieli zaryzykować.
Szybko podczołgalem się do kuchni polowej. W tym momencie kucharz
postanowił ułatwić mi zadanie. Z wysiłkiem podniósł ogromny kocioł, oparł
go na brzuchu i zaczął nieść do zagajnika. Teraz już nic przed sobą nie wi-
dział...
Wstałem. Gdy kucharz zrównał się ze mną, z całej siły przyłożyłem mu
pięścią w skroń. Wywrócił oczami i zaczął się osuwać na ziemię. Ledwie
zdążyłem złapać kocioł — rzeczywiście bardzo ciężki. Wylałem na ziemię resz-
tę zupy, i tak niedużo zostało, ze dwie miski. Zupa była porządna, gęsta.
Szybkim krokiem zbliżyłem się do pomocnika kucharza, który odwró-
cony do mnie tyłem, zbierał miski. I przypomniałem sobie kucharza Pier-
re'a z Urbisu.
Co za los! Stałem się pogromcą kucharzy!
Jakby wyczuwając niebezpieczeństwo, legionista odwrócił się — i do-
stał kotłem po głowie. Omal mi ręce nie odpadły po tym ciosie. Żołnierz
runął ogłuszony na ziemię.
Szybko wróciłem do kucharza i stwierdziłem, że oddycha i lada chwila
odzyska przytomność. Zdarłem z niego brudny fartuch, mocno związałem
ręce, ściągnąłem do połowy spodnie, żeby nie mógł ruszać nogami i zatka-
łem mu usta kawałkiem jego własnej koszuli. Pobiegłem do drugiego le-
gionisty. W samą porę, właśnie zaczął się ruszać.
Wziąłem ze stołu nóż kuchenny i przystawiłem biedakowi do gardła.
Oddziały saperskie, chluba Mocarstwa, stały niemal na równi z pretoriana-
mi i awiatorami. W tych oddziałach służą nawet twardogłowi arystokra-
ci z gatunku tych, co to umrą, ale nie złamią przysięgi.
Ale ten oddział wyraźnie składał się z prostszych ludzi mających o ho-
norze nieco odmienne pojęcie.
— Piśnij tylko, zarazo, a zrobię z ciebie gulasz — wysyczałem, wście-
kle szczerząc zęby. — Rozumiesz?
Pobladły żołnierz pokiwał głową. Jedna źrenica zalała się krwią i była
większa od drugiej — zafundowałem biedakowi wstrząs mózgu. Zresztą,
po co go żałuję, oni nas nie żałowali!
— Ilu tu jest ludzi? — zapytałem.
— Dwie setki... — wyszeptał żołnierz.
— Co? — zerknąłem na stół, który mógł pomieścić najwyżej czter-
dziestu ludzi.
— Wokół są jeszcze cztery kuchnie...
— Gdzie dokładnie? — spytałem tak groźnie, jakbym planował wyrż-
nąć wszystkich kucharzy i skazać saperów na śmierć głodową.
Żołnierz pokazał.
Okazało się, że wyszliśmy w samym środku pierścienia kuchni polo-
wych.
— Kiedy tu przyjdą?
— Nie wiem...
— Nie łżyj!
— Przysięgam na Zbawiciela, nie wiem! — wypalił żołnierz. Zbyt gło-
śno. Musiałem przycisnąć mu nóż do gardła. Nie zraniłem, ale pogroziłem.
— Daleko stąd do granicy?
— Pięć kilometrów... może mniej.
Nareszcie dobra wiadomość...
— Po co was tutaj przygnali? — zapytałem na wszelki wypadek.
Żołnierz nieoczekiwanie okazał się krnąbrny:
— A kto by prostym żołnierzom... Aa!
Przyłożyłem mu z całej siły. Może nawet spowodowałem powtórny
wstrząs mózgu.
— Nie łżyj — poradziłem. — Prostym żołnierzom nikt nie melduje,
oni i tak wszystko wiedzą. No?
— Zbój Ilmar ze wspólnikami porwali biskupa Gerarda i młodszego
księcia Markusa — szybko raportował żołnierz. — I przez starodawne ka-
takumby przeganiają ich na osmańską stronę, żeby tam torturować. Kazali
nam robić wybuchy w sztolniach, zasypać wszystkie przejs'cia...
Może tak włas'nie było. Może nie spodziewano się, że razem z kobieta-
mi, dzieckiem i starcem zdołamy tak szybko przejść podziemnymi koryta-
rzami.
A może oba rozwiązania urządzały Dom? Albo zasypać nas w jaski-
niach, albo odciąć drogę i wtedy będziemy zmuszeni się poddać, wszystko
jedno, bylebyśmy tylko nie zdołali uciec.
— Potrzebny mi długi sznur — oznajmiłem. — Jak powiesz, gdzie taki
znaleźć, daruję ci życie.
— W skrzyni, tam, przy strumieniu — powiedział szybko żołnierz.
Związałem go jego własnym ubraniem, tak samo jak kucharza. Posze-
dłem do wskazanej skrzyni, zajrzałem.
Leżały tam trzy sznury. Wszystkie za krótkie, ale można było je po-
wiązać.
Już ze sznurami wróciłem do jeńca. Odciągnąłem go w krzaki, tam też
przeniosłem kucharza. Wiążąc po drodze węzły na sznurach, poszedłem
do studni. Położyłem się obok niej, wsunąłem głowę i krzyknąłem:
— Helen!
— Szybciej! — chyba była na granicy histerii. — Źle z Markusem,
rozumiesz?
Zrzuciłem jeden koniec sznura, drugi mocno przywiązałem do najbliż-
szego drzewa.
— Co mam zrobić? — spytała Helen.
— Przywiąż Markusa! Pod pachami i w pasie, tylko tak, żeby się nie
udusił!
Dobrze chociaż, że wąska studnia pozwalała nam rozmawiać półgło-
sem. Rozglądałem się bez przerwy, ale i tak nie byłem w stanie zobaczyć
wszystkich tych, którzy mogliby do nas podejść.
— Przywiązałam! — krzyknęła Helen. Gdy tylko przestała siedzieć
z założonymi rękami i mogła się czymś zająć, jej głos od razu stwardniał.
Nie lubiła być bezradna...
Przerzuciłem sznur przez najbliższe drzewo, robiąc prosty blok, i za-
cząłem powoli wyciągać Markusa. Żeby tylko Helen dobrze go przywią-
zała, w przeciwnym razie można człowieka zabić...
Ale chyba awiatorów uczyli wiązać węzły. Markus wisiał jak w koły-
sce: sznur był dobrze, ale dość luźno zawiązany na piersi, przełożony pod
pachami i jeszcze zamocowany przy pasku. Gdy ze studni wyłoniła się
odchylona głowa Markusa, umocowałem sznur, wyciągnąłem chłopca i po-
spiesznie go rozwiązałem. Przystawiłem głowę do jego piersi.
Żyje! Na świeżym powietrzu szybko odzyska przytomność. Musimy
tylko uciec przed żołnierzami...
Szczerze mówiąc, sytuacja była beznadziejna. Co możemy zrobić we
dwójkę z Helen i z nieprzytomnym, bezwładnym Markusem na rękach,
otoczeni przez żołnierzy, w dodatku z solidnie strzeżoną granicą? Nie przej-
dziemy podziemnymi korytarzami, nie przebijemy się silą...
Sprytem? Jaki spryt pomoże nam ominąć wszystkie posterunki?
— Ciągnij! — krzyknęła Helen. Zacząłem wyciągać sznur. Helen była
oczywiście cięższa, ale udało się.
Może przebrać się w mundury żołnierzy?
Aha. Ładnie będę wyglądał: brudny i nieogolony w mundurze legioni-
sty. Helen też nikt nie weźmie za mężczyznę, to tylko w wesołych ope-
retkach udają się podobne sztuczki. A nawet jeśli wsadzimy Markusa
do worka, i tak pojawią się pytania: „Co to za tobół dźwigacie, mili
państwo?"
Zerknąłem na Markusa — jego twarz leciutko poróżowiała, oddech się
wyrównał. Nie jest źle...
— Daj rękę!
Twarz Helen wychynęła znad krawędzi studni. Zamocowałem sznur,
podałem Helen rękę i pomogłem jej wyjść.
Najpierw się otrzepała, dopiero potem ściągnęła sznur. Rozejrzała się,
zajrzała do studni i zapytała wstrząśnięta:
— Ilmarze... jak ci się udało stąd wyjść?
Ha... zrozumiała!
— Kaszka z mleczkiem — odparłem dumnie. — Ale co dalej?
Zostawiliśmy Markusa, niech sobie spokojnie dochodzi do siebie, i po-
szliśmy do kuchni polowej. W dwóch słowach wyjaśniłem Helen sytuację.
— Żołnierzy zabiłeś? — zapytała.
— Nie. Związałem.
Helen skinęła głową.
— Prawidłowo. Jeśli nas schwytają... nie warto niepotrzebnie rozwście-
czać saperów. To zapalczywi ludzie, przez cale życie chodzą ze śmiercią
pod rękę.
— Jak nas schwytają, to i tak nam nic nie pomoże.
— Gdybyśmy mieli szybowiec... — rozmarzyła się Helen. — Co, II-
mar? A może mają tu w pobliżu szybowiec?
Pokręciłem głową. Helen zgodziła się, uznając złudność swojej na-
dziei.
— Najgorsze, że nie znamy okolicy — rzuciłem.
Czułem się winny. Rozluźniłem się, straciłem czujność, uwierzyłem,
że podziemnymi korytarzami dojdziemy sobie spacerkiem do Osmanii...
A powinienem był się zabezpieczyć, wymyślić wariant awaryjny...
— Potrzebny nam przewodnik... — przytaknęła Helen i nagle chwy-
ciła mnie za rękę i pociągnęła w krzaki.
Usłyszałem wyraźne skrzypienie kół.
— Siostra zesłała nam przewodnika! — powiedziała niemal wesoło
Helen, rozciągnięta na ziemi obok mnie. — I jeszcze wóz, w sam raz dla
Markusa!
Nie skomentowałem. Nawet jeśli na wozie jechał tylko jeden człowiek,
i tak nam to nie pomoże. Przystawimy mu nóż do gardła, zmusimy do
rozmowy, ale co z tego? Posterunków nijak nie ominiemy.
Woźnica rzeczywiście był sam. Rudy mężczyzna z zawadiackimi wą-
sikami, w rozchełstanym mundurze — sądząc po naszywkach, sierżant —
wyglądał na bardzo spokojnego. Wóz, zaprzężony w parę koni, wyładowa-
ny był skrzyniami i beczkami.
— Ma chytrą gębę — powiedziała w zadumie Helen. Niedawna pani-
ka znikła bez śladu. Widocznie przebywanie w podziemiach źle wpływa
na awiatorów.
— Spróbujemy — zgodziłem się z ciężkim sercem. — Od razu, jak
tylko zacznie szukać kucharzy...
— Hej! — zawołał głośno rudy sierżant. — Prowiant przyjechał!
Sięgnąłem po nóż, ale Helen powstrzymała mnie spojrzeniem. Przyło-
żyła palec do ust, uśmiechnęła się i wstała.
— Witam! — powiedziała, kierując się w stronę sierżanta.
Wstrzymałem oddech, czekałem. Postanowiła sama załatwić sapera?
Pewnie by mogła, w końcu zna rosyjskie abo tak, że niejeden facet by jej
pozazdrościł... Tylko po co?
— Dzień dobry, mademoiselle] — odpowiedział woźnica, zeskakując
z wozu. Wzrokiem obmacywał Helen, próbując odgadnąć, kim ona jest,
czy trzeba odnosić się do niej z szacunkiem czy można trochę poflirto-
wać...
— Jestem hrabiną Helen, jedną z tych, których szukacie — oznajmiła
spokojnie Helen.
Omal nie podskoczyłem.
— A... — woźnica cofnął się o krok i sięgnął do pasa, u którego wisiał
ciężki pałasz z brązu.
— I mam dla ciebie propozycję — Helen rozłożyła ręce w pokojowym
geście. — Jest nas tutaj troje. Pomożesz nam dojechać do granicy?
Sierżant rozejrzał się, szybko sprawdzając, czy czasem ktoś nie skrada
się z tyłu, gdy kobieta go zagaduje. Zacząłem go za to szanować.
— Z jakiej niby racji?
— Pięć tysięcy stalowych.
Woźnica zaśmiał się.
— Mademoiselle... nie rozśmieszajcie mnie. Za samego Markusa wy-
znaczono dziesięć razy więcej. A on tu jest, prawda?
W jego głosie była czujność, chciwość i lęk.
— Jest — przyznała Helen. — Ale czy naprawdę myślisz, że dosta-
niesz nagrodę? Dostanie ją wasz pułkownik. A tobie... tobie w najlepszym
razie dadzą setkę marek.
Woźnica patrzył na Helen posępnie. Chyba trafiła w sedno: sierżant
nie miał wątpliwości, że tak się właśnie stanie.
— Jak nam pomożesz, przez resztę życia nie będziesz musiał praco-
wać — ciągnęła Helen.
— Jak wpadnę, zadyndam na sznurze — odciął się sierżant.
— Takiej fortuny nie dostaje się za nic. Chcesz żyć, naucz się ryzykować.
— Skąd mam wiedzieć, czy masz pieniądze? — zapytał po zastano-
wieniu sierżant.
— Patrz.
Helen wyciągnęła rękę. Zrozumiałem, że wymówiła Słowo.
Na jej dłoni pojawiła się garść stalowych monet.
— Tu jest mniej... — wyszeptał legionista. Oczy omal mu nie wyszły
z orbit.
— Mam jeszcze. Decyduj, sierżancie, dla nas każda minuta się liczy.
Znowu się rozejrzał. Helen schowała pieniądze do Chłodu.
— A gdzie... tamci... — zapytał sierżant.
— Związani, leżą w krzakach. Daleko, nie usłyszą rozmowy.
Sierżant wyszczerzył zęby, najwyraźniej przekonany, że kucharze już
nigdy niczego nie usłyszą. Zresztą, na jego twarzy nie było ani oburzenia,
ani wściekłości.
— Pomóżcie zdjąć te dwie skrzynie, mademoiselle — powiedział tyl-
ko.
Razem z Helen zdjęli z wozu skrzynie i postawili obok stołu.
— Wołaj swoich i ładujcie się na wóz — zakomenderował sierżant. —
Tylko szybko.
Niemożliwe! Za pięć tysięcy monet... No dobrze, to rzeczywiście fura
pieniędzy, można kupić i fermę, i wielki dom w mieście. Dużo rzeczy
można, ale czy to miała być cena za Markusa z jego Pierwotnym Sło-
wem?
Wpatrywałem się oszołomiony w sierżanta, czekałem na podstęp. Za-
raz rzuci się na Helen...
Ale sierżant nie miał zamiaru rzucać się na nikogo.
Wstałem. Legionista od razu się spiął, popatrzył na mnie z obawą.
W swej naiwności nie traktował Helen jak zagrożenia, a mnie się bał.
Poszedłem w stronę studni obok związanych, słabo ruszających się
kucharzy, którzy na mój widok od razu znieruchomieli. Wziąłem Marku-
sa na ręce. Wyglądał lepiej, ale jeszcze nie doszedł do siebie.
Niosłem go do wozu, tym razem omijając kucharzy. Po co mają wie-
dzieć o Markusie, wystarczy, że widzieli mnie.
Na razie wszystko było w porządku. Woźnica nie próbował atakować
Helen, nawet o czymś spokojnie rozmawiali. Podszedłem, usłyszałem jej
słowa:
— .. .skorzystał ze skarbca. A co, naprawdę myślałeś, że chłopiec skradł
z Wersalu tajne dokumenty? Pieniądze, mój drogi, pieniądze!
Sierżant splunął pod nogi, otarł z munduru niteczkę śliny i pokiwał
głową. Nie miał już żadnych wątpliwości, że chodziło o pieniądze, o dźwię-
czące, stalowe monety, które zabrał rodzonemu ojcu młodszy książę.
— Wsiadajcie — kiwnął na nas. — Przykryję was brezentem. Naj-
ważniejsze, żebyście byli cicho. Ja i tak muszę jechać do wsi po prowiant...
a wieś leży przy samej granicy.
Skinąłem głową. Sierżant zerknął na mnie podejrzliwie i ostrzegł:
— Tą drogą ciągle ktoś łazi. Jak się wysuniecie, koniec z wami. Obok
wsi was wysadzę... jeśli uczciwie zapłacicie.
— Wszystko będzie uczciwe — zapewniła go Helen.
Skąd ona ma tyle pieniędzy? Ale nie było czasu na pytania. Ułożyłem
Markusa na wozie, położyłem się obok niego. Helen ulokowała się z dru-
giej strony.
Woźnica znowu się obejrzał i narzucił na nas brezentową płachtę.
Czemu się na to zgodziłem? Czemu uwierzyłem w szalony pomysł
Helen?
Teraz był najlepszy moment, żeby nas załatwić. Zaraz ten rudzielec
chwyci jakiś drąg i przywali nam przez brezent. I zawiezie prosto do do-
wódcy.
Sekundy ciągnęły się w nieskończoność. Skulony pod brezentem cze-
kałem na cios.
I wtedy usłyszałem, jak rudy sierżant strzelił lejcami. Konie ruszyły,
zaskrzypiały drewniane koła. Wóz zakołysał się niczym łódka na wodzie
i potoczył po trawie.
— Bydło... — wyszeptała Helen, dotykiem ręki zwracając moją uwa-
gę. — Bydło, chciwe bydło...
W jej słowach była cała pogarda arystokratki dla człowieka, który dla
pieniędzy złamał przysięgę i zapomniał o honorze żołnierza. I na chwilę
zapragnąłem, żeby sierżant okazał się uczciwym i sprytnym wojakiem, który
podjedzie do posterunku i podniesie alarm.
Jednocześnie zrozumiałem — Helen ma rację.
Ile taki legionista dostaje w czasie pokoju? Trzy marki na tydzień. Sier-
żant — pięć, czyli dwadzieścia na miesiąc. Z nagrodami, premiami z oka-
zji świąt i po wielkich manewrach w ciągu roku uzbiera trzysta marek.
Nasz sierżant musiałby odsłużyć prawie siedemnaście lat, żeby odło-
żyć pięć tysięcy. W dodatku pod warunkiem, że nie traciłby pieniędzy na
dziewczyny i piwo, nie miał nikogo na utrzymaniu w ojczyźnie, nie nało-
żyliby na niego kar, i że z jego powodu nie doszłoby do zniszczenia mienia
państwowego, co — powiedzmy sobie uczciwie — byłoby mało prawdo-
podobne.
Czyli jakieś dwadzieścia lat życia żołnierza. Wstąpił do wojska jako
młody chłopak, wyjdzie jako mężczyzna w podeszłym wieku. Jakie rado-
ści zostają mu w wieku czterdziestu lat? Może się ożenić z młodziutką
dziewczyną, szybko narobić dzieci, a potem przesiadywać wieczorami
w piwiarni i z takimi samymi byłymi żołnierzami wspominać minione dni.
Rozumiałem rudego sapera. I Helen, z jej pogardą do braku honoru,
do sierżanta, który skorzystał z okazji, by zgarnąć fortunę i szybko odejść
z wojska, też rozumiałem.
To straszne, gdy zaczynasz wszystkich rozumieć. Znacznie łatwiej
wybrać jednego człowieka, jego rozumieć i popierać, a pozostałych uwa-
żać za bydło bez czci i wiary.
Kiedyś udawało mi się to bez większego wysiłku. Może dlatego, że los
nie stykał mnie z tyloma różnymi ludźmi... A może to we mnie coś się
zmieniło i teraz — wbrew własnej woli — muszę wszystkich rozumieć?
Co by powiedział Antoine o saperze i jego chciwości? Pewnie przyto-
czyłby jakąś piękną historię. Jak to jego szybowiec rozbił się na dzikim
terenie, a on miał przy sobie dużo nowych, stalowych marek i ani kropli
wody, ani kawałka chleba... I wtedy właśnie zrozumiał, jaka jest prawdzi-
wa wartość żelaza. I miałby rację.
A Arnold? Gdyby milczący oficer zniżył się do rozmowy, opowiedziałby
zapewne mroczną historię, jak to za klika groszy brat zabił brata albo mat-
ka sprzedała żołnierzom rodzoną córkę.
Gerard mógłby opowiedzieć, jak bogactwo, nawet nielegalne, posłu-
żyło dobrej sprawie. Nie na darmo czytamy w Piśmie Świętym: „Zdobądź-
cie sobie przyjaciół niesłusznym bogactwem".
Luiza zaczęłaby wspominać własne życie, o tym, że z powodu własne-
go utracjuszostwa musiała pójść do klasztoru.
I wszyscy mieliby rację.
A przecież to w sumie najprostsza rzecz. Pieniądze to pieniądze, chcesz
— wydawaj, nie chcesz — licz się z każdym groszem. Ale co zrobić, gdy
sprawa dotyka duchowej materii, subtelności niepodlegających oblicze-
niom? To, co dla Helen było honorem, dla prostego człowieka — kapry-
-
sem. To, co dla młodej żony, w tajemnicy przekradającej się do kochanka,
jest zesłaną przez niebiosa świętą namiętnością, to dla starego męża stano-
wi ohydną zdradę i niesłychaną podłość. Siedzisz przy butelce wina, roz-
mawiasz z mężem i współczujesz mu z całego serca... Jeśli tylko niewier-
na zakochana nie wykradała się do ciebie.
Wóz powoli wjeżdżał w górę po zboczu, w końcu się zatrzymał. Usły-
szałem spokojne, leniwe głosy.
— Witam, witam! — zawołał nasz woźnica. — Co tam, dużo szpie-
gów nałapaliście, gamonie?
Odpowiedź była niewyraźna, ale chyba mało sympatyczna. Widocznie
wartownicy mieli dosyć siedzenia przy wyjeździe z obozu saperów. Skon-
centrowałem się. Albo woźnica rzuci jeszcze ze dwa dowcipy i pojedziemy,
albo zeskoczy z wozu i zakrzyknie: „Przywiozłem wam wasze zguby!".
— To jak, przywieźć nalewkę? — zapytał woźnica.
— Tylko nie bierz brzoskwiniowej, weź wiśniową! — ożywił się któryś.
— A czemuście przestali robić wybuchy? — zainteresował się sier-
żant.
— Teraz to już po wszystkim, ziemia osiadła, nie przejdą — padła
rozsądna odpowiedź. — Nie będą już prochu tracić. Ale łajdaki, co? I lu-
dziom było dobrze, i Mocarstwu nie przeszkadzało. A teraz? Tylko pa-
trzeć, jak ceny pójdą górę!
Więc to tak! Nawet zwykli żołnierze byli doskonale poinformowani
o podziemnych trasach przemytników.
— Dla mnie to może w ogóle nie być tej całej papryki — włączył się
do rozmowy trzeci.
— Jak Madziarzy przestaną żreć paprykę, to już ich niczym nie rozru-
szasz — wysilił się na dowcip woźnica. — Dobra, czas na mnie. Dobrze by
było obrócić za widoku...
Znowu zaskrzypiały koła.
Faktycznie. Przecież nie będą przemycać żelaza... Ostra papryka, moc-
na kawa, aromatyczny tytoń... Wszystko to, co w Imperium Osmańskim
jest lepsze niż w Mocarstwie. I żadnych podatków do skarbu państwa.
— Widzicie teraz, coście narobili? — powiedział niegłośno woźnica,
wyraźnie zwracając się do nas. Ani ja, ani Helen nie odpowiedzieliśmy.
Woźnica ciągnął niezrażony: — Pięć tysięcy stalowych to za mało. Moja
cena — dziesięć.
Milczeliśmy.
— Jadą za nami, ale daleko — kontynuował woźnica tym samym spo-
kojnym tonem. — Jak się będziecie kręcić, zauważą. Ale głosów nie usły-
szą. Możecie mówić.
— Osiem — powiedziała półgłosem Helen. — Więcej nie mam.
Woźnica milczał chwilę, w końcu powiedział kwaśno:
— Dobrze, mademoiselle. Ale wyłącznie z szacunku do płci pięknej.
Leżeliśmy na popękanych deskach przykryci brezentem, a tymcza-
sem wóz powoli jechał przez wieś. Podtrzymywałem głowę Markusa,
żeby nie uderzył się o deski, i myślałem, że może naprawdę uda nam się
wyrwać.
A nasi towarzysze duszą się w kamiennej pułapce albo leżą martwi,
przysypani kamieniami.
Chociaż moja modlitwa nie miała i nie mogła mieć żadnej mocy, kim-
że jestem, ja, grzesznik, który nie okazał skruchy, przypadkowy towarzysz
mesjasza — zacząłem się modlić.
I wcale nie o ratunek dla siebie.
Wóz jechał bez pośpiechu, droga stała się równiejsza i gdyby nie strach,
zdrzemnąłbym się. Duszne powietrze, ciepło nagrzanego słońcem brezen-
tu, równomierne kołysanie...
Ciągle jednak spodziewałem się po naszym przewodniku jakiejś nie-
sppdzianki.
Mniej więcej godzinę później Markus odzyskał przytomność. Jęknął
cicho, poruszył się. Widocznie otworzył oczy i wydawało mu się, że leży
zasypany w podziemiach...
— Cicho, cicho — powiedziała uspokajająco Helen. — Nie ruszaj się.
Wydostaliśmy się, jesteśmy na wozie i dojeżdżamy do granicy.
— Udało mi się... — wyszeptał Markus. — Co, Ilmarze?
— Tak.
— Księga... Masz ją?
— Mam. Wszystko w porządku, bądź cicho.
Milczał chwilę i z dumą zapytał:
— Ale dobrze wyszło?
— Bardzo dobrze. Odpoczywaj. Nie ma z nami Arnolda i nie będzie
cię miał kto nosić. Zbieraj siły.
Lecz Markus nie mógł odpoczywać po cichu i musiałem mu wszystko
opowiedzieć.
— A jak przekroczymy granicę? — zapytał od razu.
— Jeszcze nie wiem. Leż.
Skrzypiały koła, od czasu do czasu trzaskały lejce, pazerny sierżant
nucił jakąś piosenkę. Wóz wjechał na wzgórze, potem, z górki, konie po-
biegły szybciej.
— Było ciężko — odezwał się Markus, ciągle wracając myślami do swo-
jego czynu. — Bardzo ciężko. Jak myślisz, Ilmarze, czy oni się uratowali?
— Nie wiem, Marku.
Po chwili milczenia Markus powiedział z przekonaniem:
— Chyba tak. Poczułbym, gdyby... Jak ich znajdziemy?
— Jeśli przeżyli, wyjdą do tej samej wsi. Tam się spotkamy. Może
dogonią nas też Jean i Jens...
— Jens to ten mnich, który pomógł ci się wydostać z Urbisu?
— Tak — odparłem, nie wdając się w szczegóły. — A Jean to twój
dawny medyk.
Nie pamiętałem, czy opowiadałem o nim Markusowi czy nie. Ale chło-
pak nie zdziwił się.
— Helen mi mówiła... jak byłeś w Urbisie.
Uśmiechnąłem się. Jak to zabrzmiało... Jakby zaproszono mnie do
Urbisu w gości...
— On jest dobry — ciągnął Mark. — Tylko bardzo stary. Za to...
Nie dowiedziałem się, co dobrego chciał powiedzieć Markus o Jeanie.
Wóz zatrzymał się gwałtownie i woźnica powiedział głośno:
— Wysiadać. Jesteśmy na miejscu.
Odrzuciłem brezent. Byłem przygotowany na widok dziesięciu legio-
nistów z załadowanymi kulomiotami i obnażonymi mieczami.
Ale nic takiego nie było.
Wóz stał w dolince pomiędzy wzgórzami. Nasz przewodnik zeskoczył
z kozła i teraz stał z dwupociskowym kulomiotem w ręku, który trzymał
lufą do dołu.
— Jak pójdziecie na prawo, dojdziecie do granicy — wyjaśnił. — Nie-
cały kilometr. Tam jest las, może strażnicy was nie zauważą...
Zmrużył oczy i utkwił wzrok w Markusie, któremu Helen pomagała
zejść z wozu.
— Zaniemogliście... ee... wasza wysokość?
Mark obrzucił go wzgardliwym spojrzeniem i nie odpowiedział. Sier-
żant nie obraził się. Nawet się uśmiechnął.
— To dla mnie szczęście, móc wieźć osobę królewskiej krwi... Do-
brze. Pani hrabino, wszystko było uczciwie?
Helen skinęła głową:
— Tak.
Wyciągnęła rękę. Powiało chłodem i na jej dłoni zabłysły dwudziesto-
markowe monety.
— Zawsze wiedziałem, że rudzi mają szczęście — powiedział zado-
wolony woźnica.
— Bierz — zaproponowała Helen.
Sierżant pogroził jej palcem.
— O nie, mademoiselle. Przypomniało mi się po drodze, żeście awia-
tor... i pewnie niejednego was uczyli. Nie podejdę. Rzucajcie monety na
drogę, będę liczył.
— A gdzie gwarancja, że po otrzymaniu pieniędzy nas nie zastrze-
lisz?
— Samiście mówili: chcesz żyć, naucz się ryzykować — sierżant wy-
szczerzył zęby w uśmiechu.
Helen rzuciła monety na drogę. Jeszcze raz. I znowu. I jeszcze.
— Cztery tysiące — powiedział sierżant. — Nie będę liczył co do
monety, wierzę na słowo.
Helen ostatni raz sięgnęła do Chłodu i znowu rzuciła pieniądze na drogę.
— Pięć — przyznał sierżant.
— Wszystko — powiedziała Helen.
— Mowa była o ośmiu! — żachnął się sierżant.
— Początkowo o pięciu. Więcej nie mam. Szantażowałeś mnie i mu-
siałam skłamać. Przysięga złożona pod groźbą jest nieważna.
Sierżant w zadumie kołysał kulomiotem. Widziałem, jak Helen się spię-
ła, a ledwie trzymający się na nogach Markus wyraźnie szykował się do
czegoś. Czy znowu spróbuje zabrać broń Słowem?
— Ech, zawsze wiedziałem, że arystokraci oszukają prostego wojaka
— powiedział z goryczą sierżant. — Dobrze, mili państwo, idźcie. Rory
Bray to uczciwy człowiek.
Więc to Irlandczyk...
Teraz rozumiem, czemu uczciwy sierżant Bray tak łatwo zdradził Mo-
carstwo. Dumni mieszkańcy północnych wysp nigdy nie byli wiernymi
poddanymi.
Powoli, usiłując nie odwracać się do Rory'ego tyłem, zaczęliśmy się
cofać do parowu, gdy nagle Markus przystanął i wykrzyknął:
— Sierżancie Rory! Chcecie pójść ze mną?
No oczywiście! Dlaczego od razu nie zrozumiałem? To, że Bray nam
pomógł, nie było dziełem przypadku, nie wynikało z chciwości! Po prostu,
sądzone mu było zostać jednym z nas!
Ale Rory znacząco pokręcił palcem przy skroni i powiedział weso-
ło:
— Dzięki, wasza wysokość! Wolę nie.
Udało mi się pochwycić spojrzenie Markusa.
Zobaczyłem w jego oczach najprawdziwsze zakłopotanie.
Rozdział piąty,
w którym wprawdzie przekraczamy granicę, ale nasze
problemy jeszcze się nie kończą
Granica to tylko linia na mapie. Pomiędzy prowincjami Mocarstwa
nadal zaznacza się umowne, tradycyjne. Czasem, gdy biorą się za łby pre-
fekci i hrabiowie, dochodzi do najprawdziwszych walk... Jakby nie było
wszystko jedno, kto będzie składał daninę Domowi.
Jednak pomiędzy Mocarstwem i Rosją, pomiędzy Mocarstwem i Im-
perium Osmańskim granice nie są już tylko symbolem. Nic dziwnego, że
się ich strzeże rzetelnie, w przeszłości zdarzały się różne rzeczy. I chociaż
Władca prowadzi z Chanem i Imperatorem uprzejmą korespondencję, nie
wpływa to znacząco na dyscyplinę na granicach.
A teraz, z naszego powodu, strzeżono jej jak nigdy przedtem.
Lasy były wycięte, pola skoszone; przez ten teren biegł martwy pas —
wypalony, czarny, pilnie obserwowany przez obie strony. Co kilometr sta-
ły wysokie wieże obserwacyjne i w każdej siedziało dwóch albo może trzech
strażników. Chyba jeden nawet miał kulomiot...
— W dzień nie przejdziemy — powiedziałem. — Popatrz, Helen...
Leżeliśmy na końcu jaru ukryci w wysokiej trawie. Bardzo chciałem
wierzyć, że to bezpieczna kryjówka...
Helen skinęła głową. Bacznym spojrzeniem obrzuciła wieżę i zatrzy-
mała się na ponurym budynku przytulonym do brzegu lasu.
— Widzisz barak, Ilmarze? To posterunek Straży. Gdy wzmacnia się
ochronę granic, na posterunku umieszczają ośmiu ludzi. Kiedy coś się dzieje,
tamci dają sygnał z wieży, a ci rzucają się, by nas przechwycić — skrzywi-
ła się i dodała niechętnie. — Jeszcze powinny być konne patrole. Co kwa-
drans, co pół godziny... Stratują nas.
— Drogę stąd do granicy pokonamy biegiem w dziesięć minut — oce-
niłem. — Potem musimy się jeszcze ukryć przed kulami... A gdzie osmań-
scy pogranicznicy?
— Oni mają inną taktykę — odparła Helen. — Ich posterunki znajdują
się kilometr od naszej granicy. Tam też są wieże... Widzisz takie okrągłe
daszki? Jak coś zauważą, wysyłają janczarów. Pod wieczór wzdłuż grani-
cy wystawiają czujki z psami.
Natchnienie zaczęło mnie opuszczać.
— Nie masz już pieniędzy?
Helen popatrzyła na mnie ironicznie:
— Mam. To dzięki Arnoldowi... Wyprosił od baronowej prezent na
wesele i dał mi na przechowanie.
— Na wesele? — nie zrozumiałem.
— Jaka różnica, co powiesz starej wariatce? — zirytowała się Helen.
— Na wesele. Babka nie była biedna, jakby przyszło co do czego, sama
bym ją okradła.
— Jestem wprawdzie złodziejem... — zacząłem.
Helen przechyliła głowę, czekając na dalszy ciąg.
— ...Ale takiego podstępu bym nie wymyślił.
Zadowolona skinęła głową.
— I tak nie damy rady wszystkich przekupić. Tylko pojedynczego czło-
wieka można skusić pieniędzmi. A tam są dziesiątki... jeden będzie się bał
drugiego. Zresztą, nie mam takiej fortuny...
Zamilkła i popatrzyła posępnie na wieże.
— Mark, masz jakiś pomysł? — odwróciłem się i zobaczyłem, że Mar-
kus śpi z ręką pod głową.
— Niech śpi — powiedziała Helen. — Ledwie się trzyma na nogach,
zupełnie go wykończyłeś.
— Naprawdę nie mam nic przeciwko temu, żeby Markus jechał w dy-
liżansie na miękkich poduszkach — powiedziałem. — I my gdzieś obok
niego... Helen?... Na pewno jeżdżą tu dyliżanse...
— Co nam to da?
Myślałem.
Granicę oczywiście zamknęli i zwykłych obywateli, którzy chcieliby
odwiedzić krewnych w sąsiedniej wsi — ludzi mieszkających po obu stro-
nach granicy zazwyczaj łączą silne więzy — nie przepuszczają.
Ale dyliżansów kursujących pomiędzy Aąuincum i Krajową, Sofią czy
Timiszoarą chyba nie zatrzymują... W końcu siedzą w nich poważni lu-
dzie. Będą kontrolować, ale...
— Nie sądzę — Helen jakby czytała w moich myślach. — Za wysoka
stawka. Zapewniam cię, Ilmarze, że wszystkie dyliżanse teraz zatrzymują
w najbliższej przygranicznej wsi. A jeśli nawet je przepuszczają, to po bar-
dzo dokładnej kontroli. Nawet mysz nie prześliźnie się niezauważona. Daj
spokój, Ilmarze, nie łudźmy się niepotrzebnie.
— Ale przecież musi być jakiś sposób!
— Zaczekać do nocy?... — Helen pokręciła głową. — Nie wiem...
Tamtych żołnierzy albo już znaleźli, albo znajdą lada moment. I od razu
zaczną nas szukać, przeczeszą całą okolicę. Jeśli nawet nie domyśla się,
kto i dokąd nas zawiózł, w końcu na nas wpadną.
— Przecież nie będziemy walczyć ze wszystkimi strażnikami! — wy-
krzyknąłem. — Tu największa odwaga ani zręczność nie pomogą!
— Nie pomogą — przyznała Helen. — Z tamtym Irlandczykiem też by
nie pomogły. Pomogła chciwość... Nie wymyślajmy niepotrzebnych awan-
tur, Ilmarze. Poczekajmy, aż się ściemni.
Nie spierałem się, chociaż wiedziałem, że bezczynne czekanie do wie-
czora było śmiertelnie niebezpieczne.
— Ciekawe, co dowódcy powiedzieli strażnikom... — rozmyślała na
glos Helen. — Skoro saperom niemal prawdę, to może tym też... Chociaż
z drugiej strony — legioniści i Straż to dwie różne rzeczy...
— Helen, a co by się stało, gdyby przewróciła się wieża? — zapytałem.
— Jaka?
— Jedna z tych obserwacyjnych. Albo najlepiej dwie.
Helen zamyśliła się.
— Dwie to już nie przypadek. Pomyślą, że to dywersja.
— Czyja?
Wzruszyła ramionami.
— No czyja... ? Osmańska. Staną się czujni... Będzie zamieszanie, dla
nas to tylko gorzej.
— A jeśli po tamtej stronie też przewrócą się wieże?
Helen wzruszyła ramionami:
— Wyślą patrole do granicy...
Odwróciłem się i dotknąłem ramienia Markusa. Chłopiec otworzył oczy.
— Masz siły? — zapytałem bez ceregieli.
— Jakie? — odpowiedział z westchnieniem Markus.
— Mark, znowu jesteśmy w pułapce, jak wtedy w podziemiach.
Popatrzył na mnie smutnym, zaszczutym wzrokiem. Ale nie mogłem
ulec, litość oznaczałaby śmierć. Powiedziałem twardo:
— Będziesz musiał jeszcze trochę podziałać. To będzie trudne... jak
w katakumbach.
— Mów — poprosił Markus.
— Widzisz wieże?
Chłopiec skinął głową i od razu pokręcił przecząco.
— Nie dam rady.
— Nie?
— Ilmarze — Markus zmarszczył czoło, jakby próbował wyrazić sło-
wami te odczucia, o których nigdy nie mówił głośno. — Im dalej, tym
trudniej sięgnąć Słowem. Nie zdołam wziąć wież na Słowo.
— Nie musisz brać wież! Wyciągnij gwoździe z desek. Żeby się roz-
padły.
Mark uśmiechnął się nieoczekiwanie.
— Jak biskup Gellert?
— Tak. Też słyszałeś legendę?
— Arnold mi opowiadał...
Podniósł głowę, rozglądając się. Kiwnął:
— Dobrze. Mogę.
— Tylko mi tu nie mdlej — przykazałem, jakby poprzednio Markus
tracił przytomność na własne życzenie. — Potem będziesz musiał sięgnąć
do tamtych, osmańskich...
Milczał bardzo długo. Potem powiedział:
— Oddaj księgę.
Posłuchałem.
Markus nie otwierał jej i nie czytał, jak początkowo myślałem. Po pro-
stu wziął księgę do rąk, potrzymał chwilę z przymkniętymi oczami.
— Nie wiem — rzekł w końcu. — Może zdołam, a może nie.
Helen chciała coś powiedzieć, ale powstrzymałem ją wzrokiem. Wy-
szeptałem:
— Mark, pamiętasz swoje sny?
— Tak — powiedział, nie precyzując które. Obaj wiedzieliśmy, o czym
mowa...
— On czeka — powiedziałem — czeka od dwóch tysięcy lat. W Chło-
dzie. W piekle.
— Ja też jestem w piekle — wyszeptał nagle Markus.
— Ty nie jesteś nim — powiedziałem twardo. Wziąłem go za chude
ramiona i zacisnąłem palce. Wiedziałem, że sprawiam mu ból, ale tylko
ból mógł nam teraz pomóc. Chciwość i strach, ból i okrucieństwo. Cudza
krew, która za chwilę przeleje się zamiast naszej... — Ty jesteś inny, Mar-
kusie. Ciebie też nie pytano, czy chcesz przyjść. Ale przybyłeś i zacząłeś
swoją drogę. Musisz to znieść.
— Znoszę.
— Zrobiłbym wszystko sam, Markus. Wszystko, co jest w ludzkiej
mocy. Musimy odciągnąć uwagę Straży — naszej i osmańskiej.
Otworzył oczy. Popatrzył na mnie i uśmiechnął się gorzko.
— Teraz?
— Tak.
— Ale przecież, jeśli to nie pomoże, tylko zdradzimy... — wtrąciła
pospiesznie Helen.
Markus już nie słuchał. Wyciągnął przed siebie rękę, jego oczy wybla-
kły, utraciły blask.
Nic się nie działo. Wieże stały nadal.
— Gotowe — powiedział Markus.
Wpatrywałem się w wieże i nic nie rozumiałem. Dlaczego się nie rozpadły?
Wtedy jeden z wartowników zrobił krok.
Wieża zakołysała się niczym domek z zapałek, który zachowywał
chwiejną równowagę, póki nie siadła na nim mucha.
Dobiegło nas przenikliwe wycie, odrobinę złagodzone odległością, i za-
raz potem niezbyt głośny szelest, jakby ktoś z rozdrażnieniem gniótł gazetę.
Na drugiej wieży wartownicy rzucili się ku poręczy, żeby zobaczyć, co
się dzieje. I od razu polecieli na ziemię — poręcz rozpadła się pod napo-
rem rąk.
— Teraz osmańskie — zakomenderowałem.
Dwie wieże leżały na ziemi jak sterta drewna. W powietrzu unosiły się
kłęby pyłu. Rzeczywiście, można było pomyśleć, że podłożono pod nie
niewielki ładunek wybuchowy...
— Już... — wyszeptał Markus.
Pochwyciłem go, żeby nie upadł na ziemię. Ale on nie stracił świado-
mości, tylko zbladł, oddychał płytko i szybko.
Z horyzontu znikły osmańskie wieże.
— Żeby się tylko udało — mruknęła Helen, zerkając z trwogą na Mar-
:usa.
— Już się udało.
— To dopiero połowa roboty. Nam chodzi o to, żeby strażnicy wzięli
się za łby, prawda? — ucięła Helen.
Skinąłem głową i zacząłem patrzeć.
Kilku strażników miało szczęście. Dwóch odczołgiwało się od ster-
ty drewna, w którą przemieniła się wieża. Jeden biegł, nawet nie kulejąc,
baraku wyskakiwali strażnicy z mieczami. Naliczyłem dwunastu; jeden
miał kulomiot.
To ci dopiero strażnica!
— Patrz! — Helen wskazała gdzieś w bok.
Wzdłuż granicy gnał pododdział — dziesięciu jeźdźców. Konie galo-
powały, widocznie żołnierze popędzili je ostrogami, gdy tylko zobaczyli
przewracające się wieże. Obok pierwszej sterty zeszli z koni i zaczęli
rozgrzeby-
wać deski. Jeden z jeźdźców znów wsiadł na konia, krzyknął coś i pojechał
z powrotem.
Pewnie do strażnicy po posiłki.
Czekaliśmy.
W najlepszym razie mieliśmy pół godziny. Potem będzie tu tylu straż-
ników, że nie zdołamy ujść z życiem...
Tymczasem pokazali się osmańscy żołnierze, wyjechali kłusem z za-
gajników. Było ich więcej — ze trzydziestu, i wszyscy konni. Nie sądzę,
by poważnie myśleli, że ich wieże zniszczyli dywersanci Mocarstwa. Ale
byli zdenerwowani i oburzeni.
Nasza Straż zauważyła janczarów. Kilku ludzi nadal grzebało przy ru-
mowiskach wież, ale większos'ć, łącznie ze wszystkimi jeźdźcami, ruszyła
na spotkanie z Osmanami.
I tak harcowali w niskiej trawie, wzdłuż czarnego pasa, nie zdejmując rąk
z broni, ale nie spiesząc się, by rozpocząć starcie. Przecież był pokój... Na-
wet jeśli Mocarstwo nie zrezygnowało z pretensji do południowych ziem...
— Nie zaczną — głos Helen zabrzmiał obco i wrogo. — Coś ty narobił
Ilmarze, wszystko zepsułeś!
Wpatrywałem się w strażników granic do bólu w oczach i dlatego nie
do razu zrozumiałem, co się stało. Markus westchnął ciężko niczym stary
człowiek. Helen zaklęła brzydko.
Jeden z naszych strażników zamachał rękami i spadł z konia. Ledwie
zdążył wydać zdumiony okrzyk. Tak krzyczy człowiek, gdy wystrzelona
z kuszy strzała trafia go w pierś.
Albo gdy znika pod nim mocno przykulbaczone siodło...
Huknęły dwa strzały, bo nasi strażnicy nie uznali upadku jeźdźca za
przypadek. Wystrzały były celne — pod jednym janczarem zabito konia,
drugi chwycił się za ramię. Jego koń, czując bezwład jeźdźca, zawrócił,
oddalając się z pola przyszłej bitwy. Pozostali obnażyli krzywe szable i po-
mknęli przez graniczny pas. Kopyta wzbijały czarny popiół.
Nasz pododdział nie stchórzył. Zabłysły stalowe pałasze, dowódca wy-
krzyknął komendę i niecała dziesiątka strażników pomknęła na spotkanie
wroga.
To za moją sprawą ci ludzie stanęli przeciwko sobie, to z mojej winy
za chwilę zginą — czułem się podle, ale mimo wszystko zachwyciła mnie
odwaga strażników.
Nie mieli żadnej szansy. Mogli liczyć najwyżej na to, że zostaną ciężko,
ale nie śmiertelnie ranni, spadną z konia i ocaleją w zamęcie walki i tań-
cu kopyt.
Szable, pałasze poszły w ruch. Krzyki ludzi i rżenie koni zlały się w jed-
no, jeźdźcy złączyli się, zawirowali i zostało tylko trzech albo czterech kon-
nych Mocarstwa. Ale już biegli do nich piesi żołnierze skazani na walkę z
kawalerią, już nasi strzelcy przeładowywali kulomioty, szykując się, by
wystrzelić nową salwę...
— Ilmar!
Helen ze złością trąciła mnie w ramię. Ocknąłem się. To była nasza
jedyna szansa, dopóki granica nie jest pilnowana z wież, dopóki najbliżsi
strażnicy zajęci są śmiertelną rzezią. Zerwałem się, podniosłem nieprzy-
tomnego Markusa. Jednak stracił przytomność, zabierając na Słowo siodło
naszego jeźdźca...
Pobieglis'my do granicy.
Zauważył nas tylko jeden człowiek: zakrwawiony osmański janczar,
który na chwilę wyrwał się z wiru walki. Teraz przytrzymywał konia, za-
stanawiając się, co zrobić. Ta zwłoka okazała się dla niego fatalna, bo któ-
ryś z naszych żołnierzy zdążył przeładować kulomiot i wystrzelić.
Pozostali nie mieli głowy myśleć o nas, byli zbyt zajęci wyrzyna-
niem się.
Tylko w dzieciństwie, słuchając opowieści kapłana albo nauczyciela
0 obcych ziemiach, wierzy się w potęgę linii granicznej. W to, że do niej
jest jeszcze nasza ziemia, słuszna i zrozumiała, a zaraz za nią — dziwne
ziemie pogańskie.
A w rzeczywistości im bardziej człowiek zbliża się do granicy, tym
mniej wokół rzeczy znanych i zrozumiałych. Weźmy taką Panonię — niby
należy do Mocarstwa i wiarę wyznają w niej słuszną, i Straż na ulicach
taka jak wszędzie — złodziejska, i pieniądze zwyczajne... Ale od razu się
czuje, że to skraj Mocarstwa. I po romańsku mało kto mówi, i obyczaje
dziwne, i kuchnia własna.
Po przekroczeniu granicy też nie od razu zauważysz, że jesteś w ob-
cym kraju. Drzewa wyglądają tak samo, słońce nie zdążyło przesunąć się
na niebie i ten podmuch wiatru, który dotknął cię na ziemi Mocarstwa,
wieje też na obcej. I twarze widzisz takie same, i język zrazu podobny. Nie
darmo powiadają, że jeśli wędruje się na piechotę, można obejść cały świat
1 nie zauważyć, jak zmieniają się narzecza.
Granica nie jest murem, oddzielającym „swoje" i „cudze". To raczej
górski grzbiet. Gdy go pokonasz, musisz jeszcze przejść szmat drogi, by
poczuć obcą ziemię.
My przeszliśmy niewiele, z pięć kilometrów. Udało się nam spokojnie
ominąć zniszczone przez Markusa osmańskie wieże; widocznie wszyscy
pilnujący rzucili się do granicy. Minęliśmy niezbyt szeroki, ale gęsty pas
lasu. Specjalnie go tu posadzili, czy jak? Przeszkoda dla wrogiej konnicy,
a jednocześnie kryjówka dla własnych strzelców...
Dalej było jesienne pole słodkiej papryki, już uprzątnięte, z rzadka tyl-
ko wśród liści czerwienił się przeoczony strączek. Po udeptanej, ale pu-
stej drodze ruszyliśmy na południe. Szedłem za Helen, niosąc Markusa
na ramieniu. Ręka mi już drętwiała, ale nie pozwalałem sobie na odpo-
czynek. Ech, gdyby nasz książę był z pięć lat młodszy, byłoby mi znacznie
lżej...
— W porządku, Ilmarze? — spytała Helen. Chyba zrozumiała, że nie
należy przeceniać moich sił.
— Nie całkiem — przyznałem się — ale jeszcze kawałek przejdę.
— I co my teraz zrobimy? — zastanawiała się na głos. — Po osmańsku
znam tylko kilka zdań, pieniądze jeszcze mam, ale to pieniądze Mocar-
stwa...
— Jak tu traktują cudzoziemców?
— Różnie. Jeśli masz pozwolenie na wjazd, nikt cię nie skrzywdzi.
Jeśli nie... — Helen pokręciła głową. — Osmanowie boją się szpiegów.
— Ale przecież przemytnicy łażą tu bez problemów, no i handel kwit-
nie...
— Przemytnicy mają tu swoje rodziny, to też Madziarzy, tylko innej
wiary. Sam wiesz, że kiedyś te ziemie należały do Mocarstwa.
— Tak? — zdumiałem się.
Helen westchnęła. Obejrzała się, ale nic podejrzanego nie zauważyła.
I zaczęła opowieść:
— W tysiąc sześćset sześćdziesiątym czwartym roku Osmanowie roz-
bili wojska Mocarstwa i zajęli nasze ziemie aż do Warszawy. Potem nasi
dali im łupnia pod Wiedniem... a następnie Mocarstwo zawarło z Chana-
tem Świętą Ligę; Chanat też ostrzył sobie zęby na Osmanię. ICrótko mó-
wiąc, pogrom. Znaczna część Panonii wróciła do Mocarstwa, Rosjanie za-
jęli Azow i Góry Kaukaskie. W Transylwanii Osmanowie walczyli na śmierć
i życie. W Dniestrze woda była czerwona od krwi — tylu poległo tam
Osmanów i Rosjan. Naszych też niemało. I w końcu, w tysiąc sześćset
dziewięćdziesiątym dziewiątym roku zawarli pokój karłowicki.
— To wiem. Ale na mocy tego pokoju odebraliśmy wszystkie swoje
ziemie!
— Nie wszystkie. Panonię dostaliśmy niecałą, a Transylwanii w ogóle
nie odbiliśmy. Chanat, mimo chrapki na Bułgarię, też nic nie osiągnął.
W uczelniach wojskowych historię wykładają bardziej uczciwie.
Helen zamilkła. Po chwili dorzuciła już raźniejszym tonem:
— Na szczęście od czasów Mahmuda Sprawiedliwego Osmanowie
przestali zmuszać podbite narody do przyjęcia ich wiary, przestali narzu-
cać swój język. Więc tak naprawdę mieszkają tu nie Osmanowie, lecz Ru-
muni i Madziarzy. Będzie nam łatwiej.
— Gdyby był z nami Peter... — zacząłem i urwałem. Gdzie teraz jest
uzdrowiony przez Gerarda młodzieniec? Czy nadal idzie podziemnymi
przejściami? Czy leży w kamiennym grobowcu?
— Gdyby — powtórzyła jak echo Helen. — I jeszcze Arnold, żeby
nieść Markusa. I rosyjski szpieg, żebyśmy mogli zatrzymywać się w taj-
nych miejscach. I Gerard, i Luiza...
Zatrzymała się, popatrzyła na mnie i zaproponowała:
— Odpocznijmy. Wyglądasz, jakbyś miał paść trupem.
Odeszliśmy kilka kroków od drogi, usiedliśmy w krzakach tak, żeby
zdążyć się ukryć w razie niebezpieczeństwa. Podłożyłem Markusowi pod
głowę zwiniętą kurtkę, wodą z manierki zwilżyłem mu wargi. Nie odzy-
skiwał świadomości, ale nie miał zamiaru umierać. Wyglądał raczej na śpią-
cego niż nieprzytomnego.
— Myślę, że niedługo się obudzi.
Helen skinęła głową i też się położyła, patrząc w niebo. Uśmiechnę-
ła się.
— Szybowiec, co? — domyśliłem się.
— Aha... Za godzinę bylibyśmy w Krajowej... Ilmar...
— No?
— Wiesz, co jest dobrego w wojsku?
— Że obiad zawsze dają na czas? — burknąłem. Nic więcej nie przy-
chodziło mi do głowy.
— Nie... — Helen zaśmiała się cicho. — Akurat z obiadem to nie
zawsze wychodziło... Dobre jest to, że nie musisz sobie głowy nabijać
głupotami. Dostajesz zadanie i masz je wykonać. Nie możesz wykonać —
umierasz albo idziesz pod trybunał. Ale nikt nie zmusza cię do robienia
rzeczy niemożliwych. Nie każą latać bez szybowców ani strzelać bez pro-
chu. A my się tu niczym innym nie zajmujemy.
— To tylko tobie, oficerowi, tak się wydaje — powiedziałem zjadli-
wie. — A nas właśnie zmuszali, żebyśmy z gołymi rękami szli przeciwko
szablom i kulomiotom.
— Ilmar...
Popatrzyłem na nią.
— Wymyśl coś, Ilmarze. Mnie się nie udaje. Przekroczyliśmy granicę
i co dalej? Obcy kraj, w dodatku po tamtym starciu wybuchnie popłoch...
— Wymyślę — obiecałem. — Najważniejsze, żeby Markus odzyskał
przytomność i zaczął iść na własnych nogach.
— Już mogę — odezwał się słaby głos.
Helen wstała gwałtownie. Markus, wprawdzie z wysiłkiem, ale też się
podniósł i usiadł. Przycisnął dłonie do skroni, jakby walcząc z migreną,
i uśmiechnął się.
— Mogę.
— Już ci przeszło? Szybko — zauważyła tylko Helen.
Markus skinął głową i zapytał:
— Wszystko w porządku? Jesteśmy w Osmanii?
— Tak. Ale zbyt blisko granicy. — Helen nie pozwoliła mu wstać. —
Poleź trochę.
Nie spierał się. Helen czule, niczym matka, otarła mu twarz chusteczką
zwilżoną perfumami. Subtelny i orzeźwiający zapach rozszedł się w po-
wietrzu, zagłuszając ciężkie tchnienie jesiennego pola.
— Twoja siła bardzo szybko rośnie, Markusie — powiedziała. — Za-
uważyłeś? Wystarczy, że się wysilisz, i to, co wcześniej było dla ciebie
nieosiągalne, staje się proste.
Mark uśmiechnął się.
— Może nie będziemy musieli czekać, aż zmężniejesz — myślała gło-
śno Helen. — Gdy zdołasz w pełni zawładnąć Pierwotnym Słowem, po-
znać je całkowicie...
— I tak je znam — poprawił ją Markus. — Chodzi o co innego. Ty
mogłabyś podnieść dziesięć kilogramów, prawda? A nawet dwadzieścia
albo trzydzieści.
— Pięćdziesiąt — powiedziała Helen. — Nie każdy mężczyzna potrafi
ciągnąć dźwignie na dużej wysokości.
—A sto?—zapytał Markus. I nie czekając na odpowiedź, wyjaśnił:—Wiem,
jak wziąć na Słowo... wszystko, co tylko chcesz. Ale nie mogę. Na razie.
— Wkrótce będziesz mógł — powiedziała Helen. — Nie tracąc przy-
tomności, nie męcząc się... Tak?
— Aha...
Rozmawiali, a ja oglądałem okolicę. Na razie był spokój.
— A do cudzego Słowa mógłbyś' sięgnąć? — zapytałem, zerkając na
Markusa.
Tym razem nie od razu odpowiedział. Trudno wyjaśnić ślepemu, jakie-
go koloru ma oczy...
— Gdy sięgasz w Chłód — powiedział w końcu — to jest tak, jakbyś
szukał czegoś po omacku. Wyobraź sobie, że położyłeś coś w ciemnym
pokoju, a potem próbujesz znaleźć. Jeśli pamiętasz, czego szukasz albo
gdzie to leży, nie jest trudno. Ale obce Słowo... pewnie trzeba by zapalić
światło.
— I to jak najszybciej. Jeśli nawet możesz rozbroić Słowem całą ar-
mię, to jeszcze nie jest wyjście. Żołnierze pójdą w bój nago i pokonają cię
przewagą liczebną. Zwiążą ci ręce, zakneblują i wtedy nie pomoże ci już
żadne Słowo. Ale gdy będziesz miał władzę nad wszystkimi skarbami świa-
ta...
Markus mimo wszystko usiadł, z irytacją odsuwając próbującą go po-
wstrzymać Helen.
— Musimy jak najszybciej dotrzeć do Krajowej. Jestem pewien, że
wszyscy inni przeżyli... i będą tam na nas czekać.
W jego głosie była taka pewność, że mu uwierzyłem. Jakby walące się
ściany katakumb, czyjś straszny krzyk i pył, który wypełnił powietrze, były
tylko koszmarnym snem...
— Wobec tego w drogę — powiedziałem. — Dobrze by było, gdyby-
śmy też przeżyli.
Część czwarta
IMPERIUM OSMAŃSKIE I JUDEA
Rozdział pierwszy,
w którym otrzymuję kuszące propozycje, ale ich
nie przyjmuję
Zgodnie z regułami złodziei, a być może również zasadami tajnych wy-
wiadowców, powinniśmy przemieszczać się z dala od miast i wsi i kryć
przed napotkanymi ludźmi. Zasadniczo lepiej ukrywać się w tłumie niż
w szczerym polu, ale ta zasada obowiązuje na własnym terenie, a my byli-
śmy w Osmanii. Nawet w najspokojniejszych czasach każdy sołtys (albo
człowiek, który u Osmanów pełnił funkcję sołtysa) nie omieszkałby spraw-
dzić naszych dokumentów podróżnych. Teraz zaś, po starciu na granicy,
było to oczywiste.
Od razu poinformowałem Helen i Markusa, żeby nie liczyli zbytnio na
gorącą kolację i czystą pościel. Ale los zrządził inaczej.
Pod wieczór droga przywiodła nas do dużej wsi. Pięć kilometrów przed
nią zeszliśmy z traktu, zbyt często bowiem pojawiały się wozy, przed któ-
rymi musieliśmy kryć się w polu. Z tego powodu wędrowaliśmy miedzą,
wśród pól, po miękkiej od niedawnych deszczy ziemi. Szliśmy raźnym
krokiem, ale spokojnie.
Wieś była spora. Stał w niej nie tylko meczet, ale również świątynia
Siostry Orędowniczki — mała, niepozorna, na samym skraju, ale jed-
nak. ..
W polu, kilometr od miejsca, w którym stała świątynia, zatrzymaliśmy
się na naradę.
— Osmanowie czczą Zbawiciela i Siostrę jako proroków — powie-
działa Helen. — Do Zbawiciela modlą się o bogactwo i pomyślność, do
Siostry — o powiększenie rodziny i szczęśliwy poród. Dlatego przy granicy
jeszcze można spotkać świątynie, nie należy jednak spodziewać się w nich
pomocy.
Nie miałem zamiaru zwracać się o pomoc w świątyni, ale słów Helen
słuchałem z uwagą. Naprawdę wiedziała sporo interesujących rzeczy o Im-
perium Osmańskim.
— Gdybyśmy mieli jakiekolwiek dokumenty — mówiła — mogliby-
śmy podawać się za pielgrzymów zmierzających do świętych miejsc. W ostat-
nich latach Osmanowie chętnie wpuszczają pielgrzymów, nie stwarzając
im trudności. Wszyscy potrzebują pieniędzy.
Wątpiłem, żeby do świętych miejsc pielgrzymi szli przez całe Impe-
rium Osmańskie na piechotę. Obok świątyni Siostry widać było karawan-
seraj i dwa dyliżanse. Widocznie mimo surowej kontroli dyliżanse prze-
puszczano przez granicę. Z jednego już wyprzęgnięto konie, z drugiego
właśnie wyprzęgano, podróżni zdążali do świątyni. Kto prócz pielgrzy-
mów biegłby z dyliżansu prosto do świątyni, nie myjąc się i nie przebiera-
jąc po podróży?
— Na pewno ktoś ma na Słowie dokumenty podróżne... — powiedział
Markus. Bez ironii, z zadumą. Tak marzy dziecko, żeby dorosnąć i ożenić
się z córką Władcy albo wzbogacić i mieć własny sklep kolonialny...
Helen zaczęła opowiadać jakąś dworską plotkę, jak to pewien mało
znany baron z Germanii wyruszył do świętych miejsc w nadziei, że tam
zostanie uleczony z pijaństwa. Ale po drodze, zgodnie ze swym zwycza-
jem, upił się jak świnia. Na ulicach Sofii został pochwycony przez osmań-
skich strażników i zgodnie z surowymi prawami Osmanów bezlitośnie wy-
batożony. Okryty hańbą baron nie kontynuował podróży, lecz wrócił do
Mocarstwa. Jak się okazało, osmańskie baty wyleczyły go z nałogu nie
gorzej niż święci pustelnicy. Władca zaś, do którego baron złożył skargę,
roześmiał się tylko i wydał rozkaz, że jeśli jeszcze raz się upije, ma zostać
wychłostany przez strażników Mocarstwa, albowiem należy sprawdzić lecz-
nicze właściwości naszych batogów.
Słuchając opowieści jednym uchem, patrzyłem na świątynię i dyliżan-
se — porządne, duże. Są w nich oddzielne kabiny pierwszej klasy, są też
miejsca drugiej klasy i trzeciej — na dachu... Do miejsc, w których można
ukorzyć się przed Bogiem, każdy dociera stosownie do swoich możliwo-
ści. Pasażerowie wysoko urodzeni nie będą przecież pospolitować się ze
sklepikarzami i kurtyzanami jadącymi w trzeciej klasie...
Ryzykowne!
Ale czy pokonywanie setek kilometrów piechotą nie było bardziej ry-
zykowne?
Popatrzyłem na drogę i zobaczyłem kolejny dyliżans zbliżający się do
wsi.
Czyż to nie był znak?
— Helen — odezwałem się — zatrzymają się tu na noc, prawda? Trzy
dyliżanse. Pielgrzymi nie znają się nawzajem zbyt dobrze...
Helen zrozumiała od razu. Podążyła za moim wzrokiem, oceniła odle-
głość od karawanseraju, zerknęła trwożnie na Markusa.
On też wszystko rozumiał. Zapalił się do tego pomysłu, i to nie dlate-
go, że to był najlepszy pomysł, i nie dlatego, że młodszy książę zapragnął
noclegu w ciepłej pościeli. Jedynym powodem było dziecięce zamiłowa-
nia do przygód.
— Dobrze! Przeczolgamy się przez pole...
— Pójdziemy wyprostowani i podejdziemy bliżej drogi — przerwa-
łem mu. — Człowiek, który się kryje, od razu zaczyna być podejrzany.
Idźcie spokojnie, rozmawiając ze sobą i trzymając się blisko mnie.
To była niewiarygodna bezczelność. Tylko raz tak kiedyś zaryzyko-
wałem, gdy w zamku katalońskiego hrabiego, dokąd nie zostałem zapro-
szony, lecz wśliznąłem się w liberii lokaja, usługiwałem temuż hrabiemu
w czasie obiadu. Ale wtedy nie miałem innego wyjścia: mogłem udawać
milczący cień, zastanawiając się, jakie teraz podać danie, albo paść na ko-
lana i błagać o przebaczenie...
Poszliśmy w stronę karawanseraju.
Zmierzch to najlepszy przyjaciel złodzieja. W dzień widzą ciebie, w nocy
ty nic nie widzisz. A o zmroku czy o świcie człowiek widzi tylko to, co
chce zobaczyć. Nic dziwnego, że większość cudów zdarza się pod wie-
czór.
Do karawanseraju podeszliśmy dziesięć minut po tym, jak podjechał
trzeci dyliżans. Najwyższa pora: woźnice wraz ze smagłymi młodymi po-
mocnikami wyprzęgali konie, ktoś wyciągał z dyliżansu ogromne toboły,
ktoś inny głośno żądał najlepszego pokoju odpowiedniego do jego wyso-
kiego statusu i pękatej sakiewki. Obsługa karawanseraju biegała jak opa-
rzona, pewnie nieczęsto zatrzymywały się na nocleg jednocześnie trzy dy-
liżanse.
Kręciliśmy się po podwórzu i z rozmów wywnioskowaliśmy, że tak
właśnie jest. Na granicy sprawdzano dyliżanse z niesamowitą gorliwością.
Strażnicy zmuszali podróżnych do otwierania wszystkich toreb, nawet ta-
kich, do których człowiek nie mógłby się w żaden sposób wcisnąć. Omal nie
rozebrali na części dyliżansu i znaleźli sporo kontrabandy ukrytej w róż-
nych skrytkach. Oczywiście, właścicieli nielegalnego żelaza czy zakaza-
nego alkoholu nie było. Nie mniej wycierpieli sami pielgrzymi. Wszyst-
kich, zarówno mężczyzn jak i kobiety, szarpano za włosy, sprawdzając,
czy to nie peruka. Po twarzy przesuwano mokrą gąbką sprawdzając, czy
jest makijaż, i znaleziono go niemało: kobiety do tej pory były w histerii.
Na zakończenie rozdzielono mężczyzn i kobiety, zmuszono do rozebrania
się do naga i obejrzano jeszcze raz.
Rzecz jasna, dobry strażnik nie potrzebuje takich metod. Widocznie
był to rozkaz z góry i każdy bał się go złamać.
— Musimy wynająć pokój — szepnęła Helen.
Pokręciłem przecząco głową. Czego jak czego, ale tego nie powinni-
śmy robić na pewno; mogliby zażądać dokumentów.
— Chodźmy do restauracji — zdecydowałem. — Tam przenocujemy.
Restauracja znajdowała się tuż obok karawanseraju. Był to niewielki
budynek z desek, nieco oddalony od piętrowego hotelu, za to obok stajni.
Kto to wymyślił? Tutaj też było sporo ludzi, pewnie z dwóch pierwszych
dyliżansów, ale zachowywali się znacznie spokojniej; dobre jedzenie zdo-
łało zagłuszyć urazę do straży granicznej. Ktoś nawet się śmiał, wspomi-
nając surową kontrolę i tępe pytania strażników.
Usiedliśmy w rogu zastawionej wiklinowymi meblami werandy, obok
grupki młodych dziewcząt zajadających pod czujnym okiem zakonnicy jakąś
postną kaszę. Albo dziewczyny wyruszyły do jakiegoś klasztoru w Judei,
albo za dobre wyniki w nauce i pobożność wysłano je, by pokłoniły się
świętym miejscom: studni wykopanej przez Siostrę albo pamiętnej prze-
prawie... Dziewczęta ubrane były skromnie, jadły w milczeniu, nie odry-
wając wzroku od talerzy, trzy razy wygłosiły modlitwę dziękczynną, na-
stępnie wstały jednocześnie, niczym żołnierze na komendę, i wraz ze swo-
ją opiekunką udały się na spoczynek. Ich miejsce od razu zajęła rodzina
niezbyt przypominająca pielgrzymów; raczej był to kupiec przyuczający
swoje dzieci do zawodu. Młodszy chłopiec mógł być w wieku Markusa
i podejrzewam, że nieźle mu się dostało na granicy...
Nie naśladowaliśmy zakonnic w przestrzeganiu surowego postu, za-
mówiliśmy palący gulasz i smażone mięso wołowe. Wina oczywiście nie
było, ale na szczęście religia Osmanów zezwalała na lekkie jasne piwo.
Wzięliśmy dwa duże kufle, dla mnie i dla Helen, i mały dla Markusa.
Jak bardzo stęskniliśmy się za ciepłym posiłkiem!
Jedliśmy w milczeniu, starając się nie śpieszyć, co nam nie bardzo wy-
chodziło. Ale i tak nikt nie zwracał na nas uwagi. W restauracji pojawili się
muzykanci, zagrali wolnego walca nieco fałszywie, ale za to z uczuciem.
Kilka par zaczęło tańczyć. Zapadł zmrok i wąsaty Osman przeszedł przez
restaurację, zapalając wiszące na ścianach lampy naftowe.
— Długo tu nie posiedzimy — powiedziała półgłosem Helen, osusza-
jąc kufel. — W Mocarstwie moglibyśmy przehulać w restauracji całą
noc i nikt by się nie zdziwił. Ale tutaj? Mamy kuflami wlewać w siebie
piwo? Za godzinę, za dwie ludzie się rozejdą i zostaniemy tylko my.
— W hotelu nie wystarczy miejsca dla wszystkich — powiedziałem
z uporem, chociaż wiedziałem, że ona ma rację.
— I co z tego? Biedniejsi położą się spać na swoich miejscach w dyli-
żansie. A bogaci... Drugiego hotelu pewnie w wiosce nie ma, ale uwierz
mi — obsługa zaraz zwolni swoje pokoje, pójdzie nocować do domu. Mu-
simy wynająć pokój!
— To niebezpieczne.
— Ilmarze, siedzenie tutaj też jest niebezpieczne — Helen zmarszczy-
ła brwi. — Coś się tak uparł? W takim razie ja pójdę, od kobiety nie zażą-
dają dokumentów, a ty i Markus dołączycie...
Milczałem. Nie podobał mi się ten pomysł. Dopóki siedzimy w tłumie
rodaków z trzech różnych dyliżansów, jesteśmy bezpieczni. Od początku
myślałem o restauracji, miałem nadzieję, że przesiedzimy w jakimś weso-
łym towarzystwie do rana. Zapomniałem, że Osmanowie nie sprzedadzą
otwarcie ani wina, ani koniaku, ani nalewek.
Ludzie rzeczywiście powoli się rozchodzili. Teraz w sali zostali już
tylko pasażerowie ostatniego dyliżansu...
— Pójdziemy do świątyni Siostry — postanowiłem w końcu. — Zro-
bimy tak... Ty jesteś moją żoną, Markus synem i właśnie jedziemy do świę-
tych miejsc, żeby pomodlić się o uzdrowienie sparaliżowanej córki, która
pozostała w Mocarstwie. Złożyliśmy ślubowanie czuwania w nocy i zano-
szenia modłów do Siostry. Może być?
Helen niepewnie skinęła głową. Jeśli powiemy kapłanowi, że musimy
spędzić noc na modlitwach, będzie musiał zostawić nas w świątyni. Nie
takie śluby ludzie składali...
— Dobrze, płacimy i idziemy do świątyni... — zacząłem i urwałem,
zobaczywszy wchodzących na werandę ludzi. Przestraszona Helen odwró-
ciła głowę i nic nie rozumiejąc, powiedziała z rozdrażnieniem:
— Rzeczywiście, sympatyczna dziewczyna, ale przyszła tu z kawale-
rem, Ilmarze.
Nie patrzyłem na dziewczynę faktycznie ładną, idącą pod rękę z mło-
dzieńcem, którego Helen niesłusznie uznała za kawalera. Byli tak do siebie
podobni, że musiał być jej starszym bratem.
Patrzyłem na wysokiego, żylastego starca, który wchodził do restaura-
cji, tłumacząc coś mężczyźnie o bladej cerze, nabrzmiałej twarzy i mocnej
posturze. Obaj byli skromnie ubrani, niczym pielgrzymi, i jedyną rzeczą
zwracającą uwagę była ogolona na łyso, na modłę osmańską, głowa młod-
szego mężczyzny.
A jak inaczej skryć mnisią tonsurę? Albo pod peruką, co było teraz
dość niebezpieczne, albo ostrzyc włosy do gołej skóry.
Wstałem czując, jak w środku rozlewa mi się jakieś ciepło. Jakby
wszystkie problemy i nieszczęścia były już za nami... Starzec szukał miej-
sca, zerknął na mnie młodym, bystrym wzrokiem i osłupiał. A ja pomacha-
łem mu przyjaźnie ręką, przed nikim się nie kryjąc. Cóż w tym dziwnego?
Jedziemy razem, tylko my wcześniej przyszliśmy do restauracji...
Osłupiał również młodszy mężczyzna, w niemym zdumieniu złożył
ręce w łódkę i coś bezgłośnie szeptał. Widocznie Jean Bagdadzki i Jens
najpierw poszli do świątyni, przedkładając strawę duchową nad cielesną.
— Kto to jest? — spytała niespokojnie Helen.
— Ojej... — powiedział Markus cienkim głosikiem i skulił się.
Medyk i mnich już szli w naszą stronę.
— Jean i ten... Jens? — domyśliła się Helen. — Oni?
Uśmiechnąłem się. Najbardziej lubię w niej to, że wszystko chwyta
w lot.
Szkoda, że musieliśmy ukrywać radość ze spotkania. W tym momen-
cie gotów byłem paść złośliwemu starcowi do nóg niczym biblijny syn
marnotrawny!
— Chodźcie do nas — powiedziałem głośno. Myślałem, że się nie do-
czekamy.
— A jak my się stęskniliśmy... — powiedział Jean, nie odrywając spoj-
rzenia od Markusa. — O... Widzę, że mnie poznałeś...
Markus kiwnął nieśmiało głową i wymamrotał:
— Dzień dobry...
— Cieszę się, że cię widzę, przyjacielu — odparł medyk i lekko skło-
nił się Helen. — Ee... nie mając możliwości być odpowiednio przedsta-
wionym. .. Może na skutek okoliczności uznamy, że nasza znajomość trwa
od dawna?
Helen uśmiechnęła się i skinęła głową.
Uprzedzając kelnera, Jens przyniósł do stolika dwa krzesła i pomógł
usiąść Jeanowi. Widocznie stary wytresował go nie gorzej niż Antoine mnie.
— A gdzie... — zaczął Jean.
— Rozdzieliliśmy się — powiedziałem od razu. — To długa historia...
Dlaczego wyjechaliście z Aąuincum?
— W hotelu czekał na nas list — sposępniał Jean. — Charakter pisma
był nieznajomy, ale... Coś nie tak?
— Wszystko w porządku — uspokoiłem medyka. — Zuch, Remy...
To sługa biskupa. Prosiliśmy, żeby zostawił wam wiadomość. Wszystko
dobrze. Jean, wynajęliście tu pokój?
— Żałosny pokoiczek za straszne pieniądze! — powiedział z emfazą
medyk. — A wy nie?
— Nie. My znaleźliśmy się tu... przypadkiem.
Pochyliłem się do nich przez stół i zacząłem po cichu, i oczywiście
w skrócie, opowiadać o naszych przygodach. O spotkaniu z Gerardem (Jens
wytrzeszczył oczy), o tym, jak dołączył do nas młody Madziar Peter, jak
odnaleźliśmy Markusa, Helen, Luizę i Arnolda. O rosyjskim szpiegu Fari-
dzie, o katakumbach pod Aąuincum. Tutaj Jean stropił się, słuchając o pod-
ziemnej drodze, którą przebył Antoine...
Gdy skończyłem, Jean nie zadawał żadnych pytań. Nie dopytywał się,
czy naprawdę wierzymy, że nasi towarzysze przeżyli skutki wybuchów.
Nie wypytywał, jak udało nam się przejść przez granicę. Od razu wziął
byka za rogi.
— Przenocujecie w naszym pokoju, a rano porozmawiam z woźnica-
mi. Powiem, że przyjaciele z innego dyliżansu chcieliby się do nas dosiąść.
Myślę, że nie będzie problemu, miejsca są, a wczoraj przeciąłem naszemu
woźnicy wielkiego czyraka na tyłku... Proszę o wybaczenie, hrabino...
Ma wobec mnie dług wdzięczności.
— A jeśli będzie kontrola? Nie mamy żadnych dokumentów — uprze-
dziłem.
— Wszystko jest w rękach Bożych — odpowiedział filozoficznie Jean.
— Nie na darmo los wyciąga nas z najgorszych tarapatów. Prawda, Markusie?
— Aha — powiedział szybko chłopiec. Od chwili pojawienia się Jeana
siedział jak mysz pod miotłą. A medyk, słuchając mojej opowieści, cały
czas przyglądał mu się uważnie.
— Wolne życie ci służy — mówił tymczasem Jean. — Zmężniałeś,
wyrosłeś, w spojrzeniu pojawiła się pewność siebie...
Moim zdaniem akurat tej pewności w tym momencie nie było. Markus
wiercił się na krześle i spuszczał oczy.
— A więc, mój chłopcze, nie jesteśjuż jakimś tam młodszym księciem
— korzystając z tego, że muzykanci rozkręcili się i grali teraz ognistego,
madziarskiego czardasza, Jean mówił niezbyt głośno, ale dość swobodnie.
— Jesteś Zbawicielem... tak?
— Ja... ja tak myślę — wyszeptał Markus.
Nie mogłem zrozumieć sensu sceny, która się przed nami rozgrywała.
Dlaczego Markus miałby wpadać w zakłopotanie na widok Jeana? Dlacze-
go Jean Bagdadzki, pechowy baron i stary mizantrop, tak dziwnie się za-
chowuje? No dobrze, zastanawialiśmy się, jaka jest natura Markusa, ale
skąd ta ironia?
— A jak tam twój katar, Markusie? — kontynuował Jean. — Późną
jesienią zawsze chorowałeś.
— W porządku — powiedział Markus, szybko przesuwając dłonią po
nosie.
— Chłopcy zawsze stają się zdrowsi, jeśli nie trzyma się ich w cieplar-
ni — stwierdził z zadowoleniem Jean.
Już zrozumiałem.
Wszyscy poznalis'my Markusa po jego ucieczce z pałacu.
A Jean Bagdadzki z woli losu znał Markusa lepiej niż niejeden rodzic
własne dziecko. Leczył go z niezliczonych chorób dziecięcych, robił lewa-
tywę, gdy młody arystokrata najadł się zielonych gruszek, przepisywał okła-
dy, gdy młodszy książę niczym czeladnik dostawał za swoje psoty porcję
rózg. Jak tu uwierzyć w wielką misję kogoś, kogo pamięta się jako marud-
nego dzieciaka, który nie chciał wypić gorzkiego lekarstwa?
Podobnie czuł się Markus. W Wersalu przywykł do swej niezbyt cie-
kawej roli bastarda. Przywykł, lecz nie pogodził się z nią. Gdy znalazł księgę
i poznał Słowo, wówczas uwierzył w swoje nowe przeznaczenie i poże-
gnał się ze starym sposobem życia. Aż tu nagle pojawia się Jean, który
znał go od pieluch. Markus, chcąc nie chcąc, przypomniał sobie, jaki był
dawniej.
Ciężko bywa tym, którzy znali możnych tego świata przed ich wywyż-
szeniem!
Jean zakasłał w dłoń, zerknął figlarnie na Markusa i, jakby usatysfak-
cjonowany tym, że udało mu się wprawić w zakłopotanie chłopca, przestał
zwracać na niego uwagę.
— Nie warto tu długo siedzieć. Zjemy i od razu do pokoju. Nasz dyli-
żans wyrusza jutro o świcie.
Nikt nie protestował.
Są ludzie, których uspokajają silne przeżycia i niebezpieczeństwa. Moc-
no wtedy śpią, jedzą z apetytem i ogólnie cieszą się życiem. Ja również do
nich należę, w przeciwnym wypadku nie zajmowałbym się swoim rzemio-
słem. Ale dzisiaj — jakby mnie ktoś odmienił. Może przygód było trochę
za dużo? Przecież rano byliśmy jeszcze w Mocarstwie, szliśmy podziem-
nymi przejściami, a do wieczora zdarzyło się tak wiele.
Tak czy inaczej, nie mogłem spać.
Wszyscy już dawno zasnęli. Helen i Markus zajęli jedno łóżko, Jean
drugie, tylko ja i Jens położyliśmy się na podłodze. Medyk pochrapywał,
Helen kręciła się, a ja leżałem nieruchomo i patrzyłem w sufit, po którym
biegły cienie od ulicznej latarni.
"
Mieliśmy szczęście. I to jakie szczęście! Można sobie wmawiać, że
powodzenie to nagroda, jaką dostają ci, którzy na nią zasłużyli, silni du-
chem i ciałem. Ale z doświadczenia wiem, że szczęście lubi odwracać się
w najmniej spodziewanym momencie.
Obserwowałem biegające po suficie cienie, które układały się w wy-
myślne wzory... Nasze życie też jest takim połączeniem światła i cienia.
I nie wiadomo, skąd nagle bierze się w życiu człowieka pas czerni, tak jak
nie wiadomo, co rzuciło cień: gałąź drzewa, nocny ptak czy ręka uniesiona
w świetle latarni...
Ten cień naprawdę przypominał dłoń...
Jasny prostokąt na suficie, ruszające się cienie gałęzi, i jeden nierucho-
my niczym otwarta dłoń...
Wstałem, ciągle patrząc na sufit. Siostro, co się ze mną dzieje? Prze-
cież nie jestem małym dzieckiem, żeby wymyślać sobie strachy w ciem-
ności.
Cień drgnął. Długi cienki palec zgiął się powoli, jakby mnie przywoły-
wał.
Serce waliło mi jak młotem. Wstałem i przeszedłem nad Jensem, który
spał jak zabity, do okna.
Podwórze było puste. Ani ochroniarza, ani psów. Tylko na środku pa-
liła się jasno na słupie latarnia naftowa, a pod nią, tam gdzie jest najciem-
niej, stała postać z podniesioną ręką.
Popatrzyłem na sufit. Palec znowu przywoływał.
Szybko, bezszelestnie, żeby nie obudzić towarzyszy, włożyłem buty.
Chciałem założyć sweter, bo noce były chłodne, ale nie zrobiłem tego. Nie-
pokój gnał mnie do stojącego pod latarnią człowieka.
Zszedłem po skrzypiących schodach na parter, ominąłem smacznie
śpiącego portiera, odsunąłem zasuwę i wyszedłem na zewnątrz.
To nie było przywidzenie. Ktoś rzeczywiście czekał na mnie pod latar-
nią, teraz powoli opuścił rękę i przysiadł wprost na ziemi.
Obejrzałem się — nikogo więcej nie było. Cóż, z jednym w razie cze-
go sobie poradzę.
Podchodziłem do latarni, starając się iść bez pośpiechu. Knot był wy-
kręcony do końca, światło raziło — pewnie dlatego nie udało mi się zoba-
czyć twarzy siedzącego. Człowiek poruszył się i powiedział:
— Siadaj, Ilmarze.
Nie zdziwiłem się. Każde powodzenie musi się kiedyś' skończyć. Po-
czułem lęk, nie przestraszyłem się jednak dźwięku własnego imienia, lecz
głosu mówiącego. Głos był miękki, nawet łagodny, ale ja poczułem
chłód.
Powinienem był włożyć sweter...
— Kim jesteś? — zapytałem.
Mówiący roześmiał się.
— Co ci przyjdzie z mojego imienia, Ilmarze złodzieju? Przecież mogę
skłamać.
— W takim razie — czego chcesz?
— Siadaj.
Usiadłem też po osmańsku. Dopiero wtedy odezwał się znowu:
— Chcę ci pomóc.
Mówił swobodnie, nie wyglądało na to, że romański jest mu obcy...
Ale czułem jakiś dziwny akcent.
— Jesteś stąd?
— Można tak powiedzieć — odparł po chwili przerwy.
No proszę. Uciekliśmy przed Strażą Mocarstwa. Nie ulegliśmy namo-
wom rosyjskiego szpiega. A teraz Osmanowie zapragnęli dotknąć tajemni-
cy. Już nie uciekniemy — pewnie karawanseraj otoczyła setka janczarów,
a tego wysłali na negocjacje.
— Zależy, jaka to będzie pomoc... — zacząłem ostrożnie.
Mój rozmówca zaśmiał się cicho.
— O nie, Ilmarze. Nie powiem, że Imperium Osmańskie to kraj mle-
kiem i miodem płynący... Że ludzie są tu dobrzy i ukryją was przed Mo-
carstwem w zamian za Słowo.
Wiedział o wszystkim!
— Ludzie są wszędzie jednakowi, złodzieju. Wszyscy potrzebują siły
i władzy, a siła i władza to bogactwo. Ty miałbyś tego nie wiedzieć? Bez
względu na to, dokąd się udacie — do Rosji, Judei, Chin, do kolonii czy
państwa Azteków, nie zaznacie spokoju. W celach tortur, pod nożem czy
ogniem Markus wyzna wszystko. I nieważne, w jakim języku będzie prze-
mawiał kat... Wszyscy, wszyscy chcą zdobyć Pierwotne Słowo.
W jego głosie była taka pewność, że nawet gdybym nie myślał tak
samo, uwierzyłbym.
Ale ja też o tym wiedziałem...
— Mały chłopiec, który przeczytał starą księgę... Myśli, że jest Zba-
wicielem, ale koniec jego będzie straszny — w glosie mężczyzny pojawił
się smutek. — I wszyscy, którzy ważyli się stanąć obok niego i wymyślili
sobie taką służbę, niczym tamta garstka Judejczyków... Wszyscy podzie-
licie jego los.
— Po co mi to mówisz?
— Ponieważ chcę wam pomóc.
— Ile będzie kosztować nas twoja pomoc?
Znowu cichy śmieszek, od którego chłód przeniknął mnie do szpiku
kości.
— Nic. Absolutnie nic. Załóżmy, że nie chcę, by Mocarstwo poznało
Pierwotne Słowo. Ale jeśli Słowo zdobędzie Chanat czy Imperium Osmań-
skie, też mnie to nie ucieszy. Wyobraź sobie, złodzieju, co się wtedy stanie.
Czego zapragnie kraj, gdy zyska niesłychaną potęgę i będzie tonął w żela-
zie? Jeszcze Zbawiciel mówił: „Gdzie żelazo, tam i krew!". Wojny przeto-
czą się po całym świecie, wojny, jakich nie znał jeszcze ród ludzki. Jeśli
każdy żołnierz pójdzie do walki z kulomiotem w ręku, jeśli tysiące szy-
bowców wypełni niebo, a liniowce zaczną tłoczyć się w portach niczym
rybackie łódki, co stanie się ze światem?
— Dlatego właśnie uciekamy z Mocarstwa.
— Można uciec przed Strażą, ale nie sposób uciec przed sobą, Ilmarze.
Posłuchaj mojej rady.
Czekałem.
— Największa tajemnica świata znalazła się w rękach młokosa. W rę-
kach dziecka, nieznającego życia ani śmierci. Jak on może rozporządzać tą
swoją wiedzą? Jak ty możesz patrzeć na jego miotanie się, słuchać dziecię-
cych mrzonek... Czy nie pamiętasz, co stało się z katorżnikami i maryna-
rzami? Czy zapomniałeś, jak zręcznie wami manipulował? Jakich mąk
uniknąłeś w podziemiach Urbisu, ratując go? Czy Markus może decydować
o losach świata, czy ma do tego prawo?
— Cóż z tego? Więc mam wziąć nóż i zmusić go do wyjawienia Słowa?
— Nie. Nie jesteś do tego zdolny... Zresztą, po co? Markus to tylko
dziecko, które próbuje być dorosłym. Dziecko, które wzięło na swoje barki
ogromne brzemię. Nie potrzebuje od was służby, lecz opieki i rady.
— On już nie potrzebuje rad... — zacząłem i umilkłem, przypomina-
jąc sobie, jaka zmiana zaszła w chłopcu na widok starego Jeana.
Czy rzeczywiście wyrósł? Czy naprawdę nie potrzebuje rad? Patrzyli-
śmy jak zaczarowani, gdy Markus tworzył cuda za pomocą Pierwotnego
Słowa, ale nawet nierozumne dziecko, biorąc w swoje ręce kulomiot albo
stojąc przy dźwigniach maszyny parowej, może tworzyć cuda.
— On nie będzie słuchał rad.
— Będzie. Jeśli staniesz się jego powiernikiem, będzie cię słuchał.
Uratowałeś go z katorgi. Broniłeś go, nawet nie wiedząc o Słowie. Tobie
zaufa.
— Nie jestem mędrcem, by móc dawać rady.
Dziwna to była rozmowa. Jakby we śnie, choć przecież nie spałem.
Wydawało się, że cały świat zamarł — ucichł wiatr, przestały migotać gwiaz-
dy na niebie, z naszego hotelu nie dobiegał żaden dźwięk. Byłem tylko ja
i mój tajemniczy nieznajomy, i nasz spór, i zimny dreszcz, który przeszy-
wał mnie za każdym razem, gdy rozlegał się jego głos.
— W takim razie posłuchaj mnie, Ilmarze. Byłeś nędzarzem i byłeś
bogaczem. Czy nie zrozumiałeś, że największe nieszczęścia człowieka
wynikają z głodu i nędzy? Chłopi orzą ziemię żałosnymi drewnianymi płu-
gami, rzemieślnicy używają kiepskich, zniszczonych narzędzi. Od dwóch
tysięcy lat ludzie chowają na Słowie swoje żałosne majątki, odbierając je
światu. Niech Markus da ludziom obfitość. Niech bieda stanie się bogac-
twem. Niech Słowo stanie się własnością wszystkich.
— Ten, który nie ma niczego, zazdrości temu, kto ma choćby grosz.
Ale jeśli damy mu grosz, zacznie zazdrościć temu, który ma stalową mar-
kę. Nie wierzę, że natura człowieka zmieni się, jeśli człowieka nakarmimy
i ubierzemy. Hrabina Helen pochodzi z wielkiego rodu, lecz czy bogactwo
dało jej szczęście? Może nie samym chlebem człowiek żyje?
— Ludzie są podzieleni — ciągnął mój rozmówca. — Sam widziałeś
inne ziemie. Wiesz, co to znaczy być obcym w obcym kraju, i czym jest
obcy kraj dla obcego. Czy nie zrozumiałeś, że inny rodzaj nieszczęścia
człowieka bierze się z różnic między ludźmi? Z różnych języków przemie-
szanych od czasów wieży babilońskiej, z różnych praw, stworzonych przez
chciwych i tchórzliwych władców. Słowo da Markusowi siłę i bogactwo,
niech więc go użyje, by zetrzeć granice. Niech świat stanie się wspólną
jednością, niech runą wieże strażnicze na granicach, niech ludzie zaczną
znowu mówić jednym językiem. Nie trzeba w imię tego przelewać krwi;
bogactwo i siła Markusa sprawią, że świat sam padnie mu do nóg.
W jednej chwili przesunęły mi się przed oczami wszystkie kraje, w któ-
rych bywałem. Niebiesko-złote kopuły rosyjskich minaretów, jurty kirgi-
skich koczowników w bezkresnym stepie, wygięte dachy chińskich pagód.
Nawet te kraje, w których nie byłem, widziałem wyraźnie niczym kolo-
rowe litografie w drukowanej książce: wigwamy Indian i piramidy Azte-
ków, gliniane chaty czarnoskórych i zbudowane z lodu igloo Eskimosów.
Kraje dzikie i oświecone, wielkie i małe, ze strasznymi i śmiesznymi zwy-
czajami...
— Bywałem w różnych krajach — wyszeptałem, otrząsnąwszy się z dia-
belskiego uroku — uczyłem się różnych języków, widziałem różnych ludzi.
Ale czyż nie walczą ze sobą prowincje w samym tylko Mocarstwie? Czy
chłop bardziej nienawidzi nieznanego mu Chińczyka, który zgina grzbiet na
polu ryżowym, czy chłopa z sąsiedniej wsi, któremu lepiej się darzy? Czy
trzeba zapominać swojego języka, żeby zrozumieć obcy? Czy pod koloro-
wą skórą nie płynie taka sama czerwona krew? Ludzie i tak są tacy sami.
Ten, z którym rozmawiałem, zaśmiał się znowu.
— Kolejne ludzkie nieszczęście polega na osłabieniu wiary. Gdy Zba-
wiciel wymówił Słowo, wszyscy uwierzyli, że Ono przyszło z góry. Kraje
i narody, wszyscy przybyli do Niego jak posłuszne owce do dobrego paste-
rza. Ale od tamtej pory minęło dwa tysiące lat, a obiecany raj nie zakwitł
na ziemi. Słowo rozpadło się na tysiąc kawałeczków, tracąc moc i maje-
stat. Niech Markus nie boi się i zrobi krok. Niech odrodzi Słowo w całej
jego poprzedniej sile, niech udowodni jego potęgę. Niech ludzie padną
przed nim na ziemię pełni zachwytu w wiarę, która powróciła, niech go
niosą na rękach, nie pozwalając, by dotknął ziemi!
— Jeśli wiara potrzebuje dowodów, nie jest wiarą, lecz wiedzą — od-
parłem. — Czy ludzie słabiej dziś wierzą? Brat Ruud, święty paladyn, wie-
rzył w Zbawiciela i Siostrę całą swoją duszą. Był próżny, ale tylko dlatego,
że chciał udowodnić swoją wiarę. A przecież wiara nie przeszkodziła mu
zabijać! Po co więc kusić ludzi nowymi cudami?
Mój rozmówca znowu się roześmiał.
— Twoje rady nie były potrzebne — powiedziałem. — Markus i tak
chce dać ludziom bogactwo, zjednoczyć wszystkie kraje pod swoją władzą
i udowodnić, że włada Pierwotym Słowem. Sam tak zdecydował.
— Cóż — rzekł ironicznie mój nocny gość. — W takim razie rzeczy-
wiście nie potrzebujecie mojej pomocy.
— Powiedz mi, kim jesteś?
— Nieproszonym gos'ciem, który ma zwyczaj dawania rad.
Czekałem na śmieszek, ale nie nastąpił.
— W takim razie może... — zawahałem się. Nie wiedziałem, kim jest
mój nocny gość, i ciążyła mi jego obecność, ale mimo to... — Może przy-
łączysz się do nas?
Chyba po raz pierwszy w ciągu tej rozmowy był zbity z tropu. W gło-
sie, niemal cały czas serdecznym, pojawiła się zjadliwa ironia.
— Mówisz poważnie, Ilmarze? Wydawało mi się, że jestem ci w jakiś
sposób niemiły.
— Nikt z nas nie jest aniołem — powiedziałem, wzruszając ramiona-
mi. — Ale jeśli również chcesz przyjść do Boga, idziemy tą samą drogą.
Milczał bardzo długo, w końcu zaczął się śmiać.
— Może nawet żałuję, że odrzucam twoją propozycję. Może...
Po raz pierwszy w ciągu całej rozmowy jego śmiech nie wywołał dresz-
czy, lecz zmieszanie i litość.
— Ale... — zacząłem.
Nadleciał podmuch zimnego wiatru. Musiał wpaść pod szklany klosz
latarni, bo płomyk zamigotał i zgasł. Mój rozmówca wstał ciężko niczym
starzec.
— Czas na mnie, złodzieju. Nasza rozmowa była bardzo ciekawa, choć
niezbyt owocna.
— Poczekaj. — Ja też wstałem. — Dokąd się tak spieszysz?
Ale on już zrobił krok w stronę ciemności. Gwiazdy dawały zbyt mało
światła. Zaczął wiać zimny wiatr, jakby zbudzony z długiego snu.
— Jak chcesz — powiedziałem. Zdumiony spostrzegłem, że mogę już
zobaczyć zarysy słupa latarni, ogrodzenia, hotelu. Świt nastawał szybko
i nieuchronnie. Oparłem się o słup, prostując zdrętwiałe nogi i rozejrzałem
się. No tak, dopóki paliła się latarnia, jej światło nie pozwalało ujrzeć na-
stającego świtu.
A jednak nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek ranek przycho-
dził tak szybko.
Zasrebrzyła się kopuła świątyni, poróżowiały wierzchołki drzew. Za-
lśniła woda w błotnistym strumieniu płynącym obok pola. Na drodze
w oddali pojawił się wóz jadący do wsi; na jakimś podwórzu zapiał
kogut. Nerwowo zaszczekały zaniepokojone czymś psy i na pobliskim
podwórzu już rozległ się głos gospodarza niewróżący psu niczego do-
brego.
Mój rozmówca rozpłynął się w powietrzu. Albo dokładnie zamknął za
sobą bramę, albo przeskoczył przez płot... Na wszelki wypadek podsze-
dłem do ogrodzenia, rozejrzałem się. Nie było nikogo — ani zaczajonych
janczarów, ani miłośników dawania dobrych rad...
Może jednak nie był z osmańskiej Straży?
Więc... kim był?
— Hej!
Odwróciłem się. Zza hotelu wyszedł Osman z pałką przy pasie. Pa-
trzył bardzo nieprzyjaźnie, chyba podejrzewał mnie o jakieś niecne
sprawki.
— Hej, tu nie można! Tam idź, tam wychodek!
Pewnie leżał w krzakach zamiast pilnować, a teraz się sadzi!
— Patrzę na świt — powiedziałem dobrodusznie. Odruchowo zaczą-
łem kaleczyć język, jak zwykle, gdy rozmawia się z cudzoziemcami. —
Świt patrzeć, ranek skoro!
— Świt patrzeć, wygódka tam! — podsumował chłopak i poszedł da-
lej z taką miną, jakby uczciwie stróżował całą noc.
Rozdział drugi,
w którym powoli czynimy plany, ale jesteśmy ponaglani
Drogi w Imperium Osmańskim są gorsze niż drogi w Mocarstwie. Dy-
liżansem tak trzęsło i rzucało z boku na bok, że nie dało się ani jeść, ani pić,
ani poczytać książki, ani nawet zagrać w karty. Pozostawała tylko rozmo-
wa i patrzenie w okno.
Jechaliśmy teraz pierwszą klasą, w oddzielnej kabinie, z własną lam-
pą, dwiema miękkimi kanapami, dwoma hamakami. Była nawet mała kla-
pa w podłodze, do załatwiania potrzeb.
Nuda w podróży nie groziła. Mieliśmy o czym porozmawiać.
W opowieści Jeana i Jensa nie było nic intrygującego. Do Aąuincum
dotarli bez problemów, na granicy też nikt nie stawiał im przeszkód. W pu-
blicznych miejscach wisiały wprawdzie portrety Jensa, „pomocnika Ilma-
ra, wroga wiary i Mocarstwa", ale szukano go bez większego zapału, na-
wet nie wyznaczono nagrody. Widać uznali, że nie będę się przez mnicha
narażał, zabiję go albo porzucę gdzieś' w drodze. Ile to już razy Straż prze-
grała na takich założeniach! I ciągle nie potrafi wyciągnąć z tego wniosków.
Pięć lat temu łapali w Polsce okrutnego, nieznającego litości zbója. Długo
nie mogli go schwytać, aż wreszcie wpadli na pomysł, by pojmać jego
matkę i pozostawić na placu pod pręgierzem dotąd, aż umrze śmiercią gło-
dową. Nie minęło trzy dni, gdy zjawił się zbój. Próbował uratować matkę, ale
podczas starcia został zabity razem z rodzicielką i całą swoją szajką. W oko-
licznych domach już wcześniej postawiono kuszników... Nie będę kła-
mał: za Jensa nie poszedłbym na śmierć, ale nie porzuciłbym nieznającego
życia, bezradnego mnicha. Straż ma o przestępcach, i to wszystkich bez
wyjątku, jak najgorsze zdanie. Jak złodziej, to taki, który nawet głodnemu
dziecku ukradnie ostatni grosz, jeśli zbój, to ma serce z kamienia...
Nasze przygody zainteresowały Jeana znacznie bardziej. Przez stukot
kół pasażerowie z sąsiednich kabin nie mogli nas słyszeć, ale na wszelki
wypadek wszystkie imiona wymienialiśmy półgłosem.
0 jednym tylko nie opowiedziałem: o nocnej rozmowie na podwórzu
karawanseraju. Znalazłem proste usprawiedliwienie: po co moi towarzy-
sze mają się niepotrzebnie niepokoić?
A tak naprawdę... Nie wiem. Nawet zacząłem wątpić, czy w ogóle ta
rozmowa była, czy po prostu wyszedłem senny na dwór i przywidział mi
się dziwny gość.
Dziwny gość z dziwnymi pytaniami.
Pierwszego dnia przede wszystkim odsypiałem. Drzemałem na kana-
pie kołysany do snu opowieścią Helen, czasem budziłem się wskutek zbyt
gwałtownego szarpnięcia dyliżansu albo bezceremonialnego szturchnięcia
w ramię, dorzucałem kilka słów do rozmowy i przysypiałem znowu. Za to
pod wieczór, gdy już wszystkich zmorzył sen, a dyliżans jeszcze nie doje-
chał do karawanseraju, byłem wypoczęty. Siedziałem przy oknie i patrzy-
łem na wsie i drogi. Teraz już się czuło, że jesteśmy w obcym kraju. Nie
było świątyń Zbawiciela i Siostry. Ludzie nosili inne ubrania, nawet jakoś
inaczej chodzili...
1 nikt z nich nie wiedział, że dyliżans, który właśnie przemknął obok
nich, wiezie przyszłego Zbawiciela...
Może się nie dowiedzą. Może złapią nas Osmanowie, przechwycą
w połowie drogi agenci Mocarstwa albo Farid wyprowadzi nas wprost na
rosyjskich szpiegów? Bóg nie ustrzegł własnego Syna, cóż dopiero mówić
0 przybranym.
Popatrzyłem na Markusa. Nie spal. A wszyscy pozostali drzemali, cze-
kając, aż dojedziemy do hotelu.
—Mark...
Chłopiec popatrzył na mnie pytająco.
— Mark, nigdy ci się nie wydawało, że wszystko na tym świecie dzieje
się na próżno?
Zastanawiał się przez chwilę, w końcu pokręcił przecząco głową.
— Popatrz — wskazałem głową okno. — Widzisz tego chłopa?
Osmański chłop stał na polu, obok którego przejeżdżaliśmy. Widocz-
nie przejazd bogatego dyliżansu był dla niego okazją do odpoczynku, bo
wyprostował się, oparł na pałce czy trzonku łopaty, który trzymał w ręku,
1 odprowadził nas długim, spokojnym spojrzeniem, nie obojętnym, ale też
nie zaciekawionym. Tak patrzy się na przepływające w górze chmury.
— Widzę — powiedział Markus.
— Nic się nie zmieni, Mark — wyjaśniłem. — Kompletnie nic. Sta-
niesz ponad wszystkimi królami na ziemi. Dasz każdemu Słowo. Ale to pole
nadal ktoś będzie uprawiał. Będzie stał w zimny wieczór, bosy i w brudnym
ubraniu... Nawet gdyby stał w grubym kożuchu i skórzanych butach, a ło-
pata w jego rękach byłaby żelazna, a nie drewniana — i tak nic się nie
zmieni...
— Czy to mało, Ilmarze? — zapytał cicho Markus. — Jeśli ten chłop
będzie syty i ciepło ubrany? Wiesz, po raz pierwszy poczułem głód tego
lata, gdy uciekłem z Wersalu. Wcześniej nie wiedziałem, co to znaczy. My-
ślałem, że głód jest wtedy, gdy ganiasz przez cały dzień i nie chce ci się
pójść do kucharek...
— Wiem, co to znaczy głód, uwierz mi. Ale...
— Gdy zaczytywałem się dziełami myśliciela Kropotkina — powie-
dział gorąco Markus — ciągle myślałem, jak osiągnąć sprawiedliwość na
świecie. Nawet zastanawiałem się kiedyś — naprawdę! — ile każdy baron
czy hrabia ma żelaza, a ile go jest w zapasach Mocarstwa... I ile przypa-
dłoby dla każdego, gdyby podzielić po równo. Nic dobrego mi nie wycho-
dziło. Dlatego że nasz świat jest biedny.
— Tak czy inaczej, zawsze ktoś będzie biedny i ktoś bogaty. I ten chłop
nadal będzie bezmyślnie patrzył na mknący dyliżans albo metalową ma-
szynę parową, taką jak te, które są w Miracoulos.
— No i co? Za to jego dzieci będą się uczyć w szkole. Jeśli Bóg da im
wystarczająco dużo rozumu, zostaną rzemieślnikami albo handlowcami,
wstąpią do armii albo marynarki. A ich dzieci będą mogły zostać arysto-
kratami.
Skrzywiłem się z irytacją.
— Nie o tym mówię, Markus. Nie o wymysłach szaleńca Engelsa. Kto
miałby coś przeciwko temu, żeby każdy człowiek był syty i miał dach nad
głową? Ale uwierz mi, nawet wtedy znajdą się amatorzy cudzej własności,
pozostaną idioci i szaławiły... Nie o nich mówimy, Mark. Wyobraź sobie
co innego... Wyobraź sobie, że wszystko to już zostało osiągnięte! Co da-
lej?
— Czy to mało? — powtórzył z uporem Markus. Patrzyłem na niego,
nie odwracając wzroku, i to go stropiło. Potrząsnął głową i mimo wszystko
powiedział: — Jeśli przestanie istnieć bieda, ludzie zaczną żyć według bo-
skich przykazań. Nie kradnąc, nie zabijając...
— Żony bliźniego swego nie pożądając — podpowiedział skrzypią-
cym głosem Jean. Jak się okazało, medyk już nie spał.
Markus zaczerwienił się, ale ciągnął uparcie:
— Sprawiedliwe i surowe prawa wykorzenia grzech.
— Markus, już mamy surowe prawa — zauważyłem. — One nie po-
wstrzymają nikogo i przed niczym. O lodach piekielnych też wszyscy od
dawna wiedzą. I o tym, że jeśli zaczną żyć zgodnie z przykazaniami, na
ziemi nastanie żelazny wiek i raj...
Przemówił Jens swoim wiecznie ochrypłym głosem:
— Czyż człowiekowi potrzeba wiele do szczęścia? Czasem wilgotny
pokój obok więzienia jest tym miejscem, w którym czujesz się szczęśliwy.
— Naprawdę mi przykro, że tak wyszło, Jens.
Zakonnik pokręcił głową:
— Nie winie cię, Ilmarze... — zmarszczył czoło, próbując schwycić
uciekającą myśl. — Mówię, że szczęście może też być w biedzie, pokorze
i skrusze.
Jens wyciągnął rękę, ujął Markusa za podbródek, odwracając do sie-
bie. Bez brutalności, ale też bez wczorajszej czołobitności.
— Wydaje mi się, że jesteś dobrym chłopcem — powiedział. — Oto,
co ja myślę. Pan stworzył nas nie po to, by się nami bawić. I nie po to,
byśmy go wychwalali. I nie dlatego, żeby ukarać czy przysparzać zmar-
twień. Człowiek rodzi się, żeby być szczęśliwym, chłopcze. Może jestem
tylko biednym mnichem... który złamał śluby, a potem sprzeciwił się woli
Kościoła. Ale bywały dni, gdy czułem się szczęśliwy. Wtedy, kiedy wie-
działem, że jestem ulubionym dzieckiem Bożym, że ten świat został stwo-
rzony dla mnie, i że gdy ja się śmieję, uśmiecha się niebo. To było bez
znaczenia, że mam pusty brzuch, a grzbiet boli od razów. I wiem, że każdy
człowiek czuł to samo chociaż raz!
Obrzucił nas surowym spojrzeniem, jak gdyby czekając na sprzeciwy.
Ale wszyscy milczeli. Każdy coś wspominał. Ja też. Obraz z dalekiej prze-
szłości. Jak spadał pierwszy śnieg na żółte liście, jak szedłem skrajem lasu,
a w duszy było dźwięcznie i czysto, bo grzałem w swoich rękach cudze
łapki, a wystarczyło spojrzeć w górę, żeby zobaczyć rozświetlone, zimowe
niebo. Nie mogę sobie przypomnieć, gdzie i kiedy to było, nie pamiętam
imienia dziewczyny, która szła obok mnie, i ledwie pamiętam jej twarz...
Ale pamiętam, jak z nocnego nieba przy pełni księżyca spadały płatki śnie-
gu. I pamiętam, jak uśmiechało się do mnie niebo.
Czy był wtedy we mnie choćby cień myśli o marności życia, choćby
kropla gorzkiego smutku?
— Proszę cię, chłopcze — mówił dalej Jens. — Bądź prawdziwym
Zbawicielem. Spraw, byśmy poznali miłość i umieli kochać tych, którzy
nas kochają. Nie wiem jak, ale uczyń to.
I w ciasnej kabince pędzącego dyliżansu ten nieruchawy, nieładny, zła-
many życiem człowiek padł na kolana, całując rękę Markusa.
„Nic nie mów" — błagałem go w myślach. — „Nie potrzeba słów! Nie
składaj żadnych obietnic, nie przysięgaj...".
— Zrobię wszystko, Jens — wyszeptał Markus.—Wszystko, co zdołam...
Jens nadal klęczał, trzymając rękę chłopca. Czekał. Przysiadłem, rów-
nież i zajrzałem w twarz mnicha.
— Jens, wstań... Jens...
Zakonnik wstał ciężko, nie odrywając wzroku od Markusa.
Zza okna dobiegło trzaskanie batów. Woźnica, mieszając razy z prze-
kleństwami, przeganiał z drogi psa, który czepnął się dyliżansu. Wjeżdża-
liśmy do wsi.
W południe następnego dnia dyliżans zatrzymał się w Krajowej.
Najbezpieczniej byłoby kontynuować drogę do Judei wraz z innymi
pielgrzymami. Oni już się dogadali z miejscowymi woźnicami, którzy mieli
ich zawieźć aż do Stambułu, a stamtąd planowali wyruszyć morzem do
Judei.
Ale musielis'my poczekać na swoich towarzyszy. Poza tym bez doku-
mentów ani ja, ani Markus o swobodnym przejeździe nie mieliśmy co ma-
rzyć.
Staliśmy na podwórzu karawanseraju, oglądając osmańskie dyliżanse.
Żadnych zamkniętych, oddzielnych kabinek, nieoszklone okna, więc cały
kurz leci na podróżnych, a na dachu tyle ławek — aż dziw bierze, że się to
nie zarwie.
— Może to przez złe drogi — zasugerowała Helen. — Często trzeba
pchać dyliżans na podjazdach w górę i potrzeba wielu pasażerów trzeciej
klasy.
— Kraj jest biedniejszy, ot i cała tajemnica — zauważył sceptycznie
medyk.
Woźnice krążyli między pielgrzymami, uśmiechając się przymilnie.
Chwytali nas za rękawy, łamanym romańskim proponowali szybkie i tanie
dowiezienie na miejsce. Dyliżanse jechały nie tylko do Stambułu, ale na-
wet dalej, do większości miast Imperium. Gdy smagły i zwinny woźnica
zaczął namawiać Jeana na podróż do Bagdadu: „wielkie miasto, piękne
miasto!", ledwie powstrzymałem śmiech.
Baron Jean Bagdadzki wytrzymał atak ze stoickim spokojem, widocz-
nie zdążył przywyknąć do aluzji dotyczących jego tytułu. W efekcie woź-
nica, który pragnął zawieźć nas do Bagdadu, zawołał swojego przyjaciela,
i ten starą dwukólką odwiózł nas do hotelu „Kaldeszi", gdzie zatrzymywa-
li się głównie cudzoziemcy.
Krajowa to wprawdzie nieduże, ale jednak miasto. Kóz i krów nie było
nigdzie widać, większość ulic wybrukowano i doprowadzono do porząd-
ku. Nikt się nam specjalnie nie przyglądał, bo zatrzymywało się tu wielu
pielgrzymów oraz kupców z Panonii i Chorwacji. Podobno można było tu
spotkać najbardziej niepokornych hajduków, którzy po pogromie uciekli
przez granicę i znaleźli przystań w Imperium Osmańskim. Ale rzetelnie
ich tu pilnowano, więc nie atakowali byłych rodaków, jeśli nawet bardzo
tego pragnęli.
I
Woźnica ciągle się do nas odwracał, cmokał z aprobatą językiem i uśmie-
chał się, wyrażając w ten sposób sympatię albo radość, że wynajęliśmy
właśnie jego. Za każdym razem musieliśmy kiwać mu głowami i pod ko-
niec podróży gęba woźnicy wszystkim obrzydła.
„Kaldeszi" był nowym hotelem, zbudowanym zgodnie ze stylem obo-
wiązującym w Mocarstwie, i przeznaczonym głównie dla jego poddanych.
Cztery piętra, na każdym wielkie werandy, nieodzowne w gorącym klima-
cie, a na najwyższym, piątym piętrze — restauracja. Mimo napływu gości
udało nam się wynająć dwa pokoje, ale za taką cenę, że Jean zaczął głośno
złorzeczyć.
Ja i Helen wymieniliśmy spojrzenia i wzięliśmy wspólny pokój, odda-
jąc Markusa pod opiekę Jensa i Jeana. Pół godziny później, po doprowa-
dzeniu się do porządku, siedzieliśmy już w restauracji.
W ramach ustępstwa wobec turystów podawano tu sprowadzone z Mo-
carstwa wino. Sprzedawano je za straszne pieniądze, z pogardliwym gry-
masem i w płóciennej torbie, żeby ukryć butelkę, ale i tak byliśmy wniebo-
wzięci. Siedzieliśmy na dachu tuż przy krawędzi, pod naciągniętą płócien-
ną markizą chroniąca przed słońcem. Stąd otwierała się przed nami wspa-
niała panorama miasta. Gdybyśmy byli szpiegami, których zadaniem jest
narysowanie planu miasta, nie znaleźlibyśmy lepszego miejsca. Kelner podał
nam kebab, przysięgając na swoje życie, że to najlepszy w mieście, pieczo-
ną pigwę, smażone na ruszcie pieczarki i ajran (rodzaj kwaśnego mleka).
Poczuliśmy wewnętrzny spokój. Przez chwilę nie byliśmy uciekającymi
przed pogonią zbiegami, lecz zwykłymi turystami bądź pielgrzymami, któ-
rzy odpoczywają w obcym kraju.
— Całkiem przyjemnie — orzekł Jean, pochłaniając kebab. — I bar-
dzo smaczne jedzenie. Szkoda, że moje rodowe włości nie należą do Mo-
carstwa...
Moim zdaniem rosyjski szaszłyk jest smaczniejszy od kebabu, ale czu-
łem się tak wspaniale, że nie miałem ochoty się kłócić. Nawet skinąłem
staruszkowi głową.
— Obiecuję, Jean, że będziesz panował w Bagdadzie — powiedział
poważnie Markus.
Medyk, do tej pory energicznie rozprawiający się z kolacją, przerwał żu-
cie. Poczułem, że pomiędzy Jeanem i Markusem zawisło coś niewypowie-
dzianego. Medyk milczał, zapominając o stygnącym kebabie, i patrzył na
v^
Markusa. Tak stary ojciec patrzy na syna, który nagle zdjął z jego ramion
ciężki bagaż. Patrzy, po raz pierwszy rozumiejąc, że dziecko dorosło.
— Nim sie to stanie, wypadną mi ostatnie zęby — powiedział w końcu
Jean. — Podaj mi lepiej sos.
Markus otrząsnął się po wczorajszym wieczorze, przezwyciężył za-
kłopotanie. Znowu był przyszłym Zbawicielem, a nie smarkatym młod-
szym księciem.
I wszyscy to zrozumieliśmy.
Kelner przyniósł nam kawę, smaczną, ale na mój gust zbyt mocno przy-
prawioną modnym ostatnio w Imperium kardamonem. Poprosiłem o cyga-
ro i pod wpływem impulsu zapytałem o cygara miodowe. Kelner zdziwił
się, ale obiecał sprawdzić.
— Długo będziemy czekać na pozostałych? — zainteresował się Jean.
Pochwycił moje spojrzenie i wyjaśnił: — Ilmarze, przecież tak samo jak ja
wiesz, że w każdej chwili...
— Musimy czekać — odpowiedziałem. — I będziemy czekać. Tyle,
ile trzeba. Dzień. Tydzień.
Jean zadarł głowę i popatrzył na miasto. Westchnął:
— Ilmarze, jak wielka była szansa przeżycia takiego zawału? Wy ura-
towaliście się dzięki zdolnościom Markusa — wyraźnie unikał słowa „cud".
— Ale pozostali...
— Oni żyją — wtrącił się Markus. — Wiem o tym.
— Antoine to mój stary przyjaciel... jedyny przyjaciel — powiedział
Jean po chwili milczenia. — I dziękuję ci za tę pewność. Zostać pogrzeba-
nym w podziemiach to nie jest śmierć, o której marzą awiatorzy.
— On żyje — Markus popatrzył twardo. — Czuję to, me... Jean.
— No cóż — Jean skinął głową. — W takim razie padnę przed tobą na
kolana i przyznam, że nie jesteś już tym chłopcem, który przybiegał do
mnie, by się skarżyć i prosić o lekarstwa...
Wrócił kelner z radosną miną i tacą w ręku.
— Życzył pan sobie miodowe cygaro?
Na tacy, w skrzynce z cedrowego drzewa, leżało kilka cygar. Wziąłem
jedno, powąchałem. Cygaro pachniało miodem. Było źle zwinięte i trochę
się rozeschło; nie miałem wątpliwości, że do skrzyneczki przełożono je
przed chwilą.
Ale pachniało miodem.
Zapłaciłem bez targowania, odgryzłem koniuszek cygara i przypali-
łem od podanej usłużnie zapałki.
— Co cię tak cieszy? — zdumiała się Helen.
— Nic takiego... W restauracji w Amsterdamie siedziałem przypad-
kiem przy jednym stoliku z Arnoldem. On mnie przejrzał i wtedy zażąda-
łem miodowych cygar, w restauracji nie mieli, urządziłem więc skandal...
no i udało mi się uciec.
— I co z tego?
— Nie miałem pojęcia, że takie cygara w ogóle istnieją.
Helen nie zrozumiała. Wzruszyła ramionami, zawołała kelnera i po-
prosiła o jeszcze jedną kawę.
Wstałem, zacząłem przechadzać się po dachu, paląc cygaro.
Niewiele potrzeba człowiekowi do szczęs'cia. Bardzo niewiele. Czasem
wystarczy świadomość, że twój idiotyczny wymysł okazał się prawdą.
Nawet jeśli cygaro było takie sobie.
Następnego dnia wczesnym rankiem obudził mnie krzyk muezina wzy-
wającego wszystkich na modlitwę. Krzyczał niedługo, ale tak przenikliwie,
że rozbudził mnie zupełnie. Helen wymamrotała coś, naciągnęła kołdrę na
głowę i spała dalej. Ja wstałem, włożyłem spodnie i wyszedłem na werandę.
Meczet był oddalony od hotelu o jedną ulicę. Pewnie dlatego, żeby
goście nie zapominali, gdzie są. Minarety na tle jasnego nieba wydawały
się bardzo smukłe. Jak się tam mogły zmieścić schody!? Obca wiara, obce
obyczaje.
Muezin pokrzyczal jeszcze trochę i zszedł na dół.
W Rosji, na przykład, budują prawie takie same minarety, ale na mo-
dlitwę wzywają tylko raz dziennie — wieczorem. Może dlatego mieszkań-
cy Chanatu nie mogą się porozumieć z Osmanami w kwestii wiary...
Miasto budziło się. Po ulicach zaczęli chodzić ludzie, przejechało kil-
ka wozów. Krzepcy tragarze nieśli zamknięty palankin.
Stałem i czekałem, sam nie wiedząc na co.
Nieprawda. Wiedziałem.
Po bruku przejechały z łoskotem dwie karety. Przechylony przez po-
ręcz, patrzyłem, jak zakurzeni podróżni wychodzą z powozów.
Niczemu się nie dziwiłem. Gdy Arnold, który wysiadł pierwszy, zaczął
się podejrzliwie rozglądać i zadarł głowę, pomachałem mu ręką.
Były strażnik wytrzeszczył oczy. Jak ślepiec poszukał rękami biskupa
— w świeckim stroju Gerard przypominał raczej krępego majstra niż oso-
bę duchowną — i wskazał na mnie.
Biskupowi również pomachałem.
Przed hotelem stali w milczeniu wszyscy nasi towarzysze; nie zwraca-
li uwagi na woźniców, którzy kręcili się, żądając zapłaty. I wszyscy patrzy-
li na mnie z jednakowym wyrazem twarzy.
Kiedyś, dawno temu, usłyszałem określenie „człowiek losu". Mowa
była o pewnym poecie, który często zaglądał do złodziejskich melin Am-
sterdamu. Czy szukał wśród nas natchnienia, czy było to jego wyzwanie
rzucone światu — nie wiem. To był zwyczajny, całkiem porządny facet i nikt
go nie krzywdził. Jak miał pieniądze, wszystkich ugaszczał, jak był bez gro-
sza, nie gardził poczęstunkiem. Jego twarz miała jakiś dziwny wyraz —
jakby spoczęła na niej niewidoczna pajęczyna... Kiedyś stary piernik Niko
wskazał spojrzeniem pijącego absynt poetę i powiedział: „Człowiek losu".
Nie zrozumiałem, co ma na myśli, ale o nic nie pytałem, tylko z powa-
gą skinąłem głową.
Miesiąc później poeta przesadził z opium i wyszedł przez okno man-
sardy, w której mieszkał ze względu na natchnienie. Może pomylił drzwi
z oknem, a może pomyślał, że umie latać... Albo po prostu poczuł zew losu.
Od tamtej pory zdarzało mi się widywać ludzi, których wzywał los.
Na twarzach wszystkich naszych towarzyszy położył się niewidoczny
cień. To nie zawsze wróży nieszczęście. Widywałem coś takiego u ludzi,
którym sądzone było odmienić swoje życie na lepsze i być może podświa-
domie się tego domyślali.
Ale jeszcze nigdy nie widziałem naraz tyle osób prowadzonych przez los.
Szkoda, że żadne lustro nie pozwoli człowiekowi dostrzec tego piętna.
Pierwsza ruszyła z miejsca Luiza. Rzuciła się do drzwi hotelu z wy-
trzeszczonymi oczami, z radosnym uśmiechem na twarzy. No jasne, jak
ona mogła żyć bez swojego ukochanego Markusa...
Arnold odepchnął rozszalałych woźniców i zapłacił żądaną sumę.
A ja wróciłem do pokoju, usiadłem na łóżku i pogładziłem Helen po
ramieniu. Spała, nie reagując na pieszczotę.
— Obudź się — wyszeptałem — Helen...
Helen burknęła coś, przekręciła się na plecy, z niezadowoleniem popa-
trzyła na okno.
— O Boże, jak wcześnie... Ilmarze, jesteś gorszy od wszelkich muezinów.
— Nasi przyjechali.
— A! — Helen wcale niezdziwioną usiadła na łóżku i szybko podcią-
gnęła prześcieradło do piersi. — Wyjdź, muszę się ubrać.
Och, te arystokratki...
Zapinając koszulę, poszedłem do salonu. Helen krzyknęła za mną:
— Wszyscy dojechali? W porządku?
W jej głosie nie było cienia wątpliwości.
Gdy los łączy ze sobą różnych ludzi, tych z dna społeczeństwa i tych
z wielkiego świata, ciężko im żyć w zgodzie. Dowiedziałem się o tym
w czasie swojej pierwszej katorgi. Każdy z osobna to dobry człowiek: czy
niepiśmienny chłop, który przygrzał pałą poborcy podatków, czy autor zło-
śliwego pamfletu na panujący Dom. A jak się zejdą razem — nieszczę-
ście.. . Autor kręci nosem na zapach chłopa i jego zwyczaj załatwiania się
przy pierwszej lepszej ścianie. Chłopa szlag trafia od samej tylko gadki
pisarza, bo połowy słów nie rozumie.
Wśród nas nie było ciemnych chłopów. Ale jak się pomyśli o przepaści
między Gerardem i Jensem, Antoine'em i Louisem, Helen i Luizą... I do
tego wszystkiego ciągną się jeszcze stare sprawy — dawne niesnaski mię-
dzy Helen i Luizą czy trwająca od Amsterdamu zabawa w „strażników i
złodziei" między mną i Arnoldem.
Przy takim podziale ratunkiem może być tylko jedno: człowiek, który
jest duchowym rdzeniem, świętym słupem towarzystwa. On bierze na sie-
bie cały ciężar, jednym słowem uciszając skłóconych. U nas tym rdzeniem
był oczywiście Markus.
Tak właśnie się zdarzyło. Opuściłem całe towarzystwo na piętnaście
minut, żeby w restauracji zamówić śniadanie do pokoju. W czasie, gdy
omawiałem z kelnerem ważną kwestię: czy dla zdrowia moglibyśmy pro-
sić o wino albo coś mocniejszego (dla zdrowia można, ale kosztuje drogo),
a potem płaciłem (do i tak już wysokiej ceny próbowali jeszcze coś dopi-
sać), rozmowa w pokoju omal nie przerodziła się w bójkę.
Otworzyła mi Helen, rozczochrana i zła, i od razu zamknęła drzwi,
chociaż już na korytarzu słychać było podniesione głosy. Arnold, trzyma-
jąc w zębach niezapalone cygaro, wrzeszczał na Farida:
— Wiedziałem, że to się tak skończy! Wszystko było ukartowane!
Rosjanin słuchał bardzo spokojnie, nie próbował protestować. Obracał
w ręku zapalniczkę, jakby chciał podać Arnoldowi ogień i czekał tylko na
chwilę spokoju.
— Rosyjskie sztuczki! Wiedziałem! — szalał Arnold.
— Tak? A ja nie wiedziałem — rzekł krótko szpieg.
— Co się stało? — spytałem Helen.
— Farid oznajmił, że najbezpieczniej będzie wyruszyć przez granicę
do Rosji. Że do Judei się nie dostaniemy, bo to zbyt daleko — Helen skrzy-
wiła się. — Co racja, to racja...
— Nie dostaniecie Słowa! — warknął Arnold. — Koniec! Ruszamy
do Judei! I masz nam załatwić dokumenty!
Więc powiedzieli mu o wszystkim, niczego nie ukrywali...
Szpieg mimo wszystko wstał i pstryknął zapalniczką. Arnold spurpu-
rowiał, jak gdyby płomyk podsunięto nie do cygara, lecz wprost do jego
twarzy. I wtedy odezwał się Markus siedzący cichutko przy oknie.
— Arnoldzie, nie ma się o co kłócić. Wyruszamy do Judei. Faridzie,
dziękuję za ostrzeżenie.
Strażnik nadal wrzał, więc dodałem:
— Arnold, bez Farida nie wydostalibyśmy się z Aąuincum. W końcu
to twoi przyjaciele nas zdradzili.
Arnold zirytowany machnął ręką, ale przestał się spierać.
— Musiałem was uprzedzić — powiedział pojednawczo Farid. — Po-
wtarzam: gdy Słowo zdobędzie dowolne spośród wielkich państw, to bę-
dzie koniec. Jako człowiek znający podstawy tych czy innych wstrząsów
jestem pewien: Mocarstwo nie uspokoi się, wiedząc, że rybka wyśliznęła
się z sieci. — Pomyślał i dodał: — Zresztą, Rosja też nie będzie czekać na
rozwiązanie z założonymi rękami. Nie, nie! Nie przekazywałem żadnych
doniesień z Aąuincum. Ale moi koledzy są wszędzie, w Domu również.
Nietrudno zrozumieć, dokąd wyruszyliście.
— Wojny nie będzie — powiedziała z przekonaniem Helen. — Mocar-
stwo nie zacznie wojny!
— Kto mówi o wojnie? — zdumiał się szpieg. — Ale mogą zdarzać się
incydenty. Na przykład, szybowiec zejdzie z kursu, poleci na ziemie osmań-
skie i zrzuci bombę zapalającą na obóz hajduków. Czy mogą być jakieś
pretensje? Przecież Imperium przysięgało, że na jego terytorium nie ma
żadnych obozów hajduków! Tutaj podobnie — kohorta gwardzistów prze-
jedzie przez granicę i szybko zawróci, porywając po drodze księcia Marku-
sa. Ale przecież wszyscy wiedzą, że księcia nie ma na osmańskiej ziemi!
Gerard, słuchający sporu w milczeniu, podniósł rękę, prosząc o ciszę.
— Dosyć! Przekonaliście mnie. Wszyscy mają rację. Drogi panie, czy
mógłby pan zdobyć dokumenty dla nas wszystkich? Te papiery, z którymi
jedziemy od granicy, zbyt mocno pachną lipą.
— Mogę — powiedział po chwili Farid. — W Krajowej są... dobrzy
ludzie.
— Więc niech pan nie zwleka, przyjacielu. Nalegałbym nawet, żeby
zrezygnował pan ze śniadania.
Rosjanin nie spierał się i ruszył do drzwi. Od razu podszedł do niego
szeroko uśmiechnięty Arnold:
— Pozwoli pan, przyjacielu, że pana odprowadzę!
— To dla mnie zaszczyt — Farid nie miał zamiaru bronić się przed
towarzystwem.
Kłaniając się sobie w drzwiach, wyszli razem: oszalały od podejrzeń
strażnik i rozbawiony tym szpieg.
— Mogli jednak coś zjeść — powiedziałem, gdy zamknęły się drzwi.
— Zaraz podadzą śniadanie.
Gerard pokręcił głową.
— Rosjanin ma racje, Ilmarze. Zbyt długo wystawialiśmy na próbę
cierpliwość Mocarstwa. Do granicy jest niedaleko, szwadron dotrze do Kra-
jowej w ciągu kilku godzin... Żeby tylko ci dwaj nie pobili się po drodze!
Antoine zaśmiał się cichutko.
— Kiedyś przerzucili nasz pułk do Katalonii... Dwie prowincje wy-
machiwały bronią, walcząc o spłachetek ziemi z malutkim polem i małą,
biedną kopalnią. Żołnierze już zadeptali dziesięć razy więcej zboża, niż
mogła ta ziemia urodzić, zeszlifowali ze swych mieczy więcej żelaza, niż
kopalnia mogła dać przez rok. Dwie armie stały naprzeciwko siebie w ocze-
kiwaniu na ostatnie rozkazy, a nadęci hrabiowie pili wino, próbując prze-
gadać się nawzajem. My też czekaliśmy na ten rozkaz, czekaliśmy, żeby
ukarać i tych, którzy mieli rację, i tych, którzy byli winni. Tak się złożyło
— czy to na skutek złośliwego żartu losu, czy też z woli oficera sztabowego
— że w naszym pułku było dwóch awiatorów z dwóch skłóconych prowin-
cji. Każdy bronił swojej racji. Nie witali się, nie rozmawiali ze sobą, a jeden
o drugim mówił „ten". Jakże śmiesznie to brzmiało, gdy w małej, wiejskiej
oberży przerzucali sobie owo „ten" niczym pałeczkę w sztafecie. Jednakowo
śmieszni i jednakowo zatwardziali w swoim błędzie. Wiedzieliśmy jednak,
że jeśli wydany zostanie rozkaz, obaj wsiądą do szybowców, obaj wzlecą
w niebo i zrzucą bomby na tych, których tak zaciekle popierają...
— Twój przykład jest do niczego, przyjacielu — skomentował natych-
miast Jean. — Rosyjski szpieg ma inne rozkazy...
— Na razie — rzekł Antoine. — Tylko na razie.
— Lepiej opowiedz, co się z wami stało w podziemiach — rzekł Jean.
— Z całym właściwym ci krasomówstwem.
— Nie ma zbyt wiele do opowiadania. — Antoine nie dał się złapać na
przyjazną kpinę Jeana. — Zawał. Powietrze ciężkie od pyłu, pod nogami
szczeliny... uciekaliśmy w panice niczym szczury. Koszmar, Jean. Byli-
śmy pewni, że zginęliście. Luiza rwała się do tyłu... ledwie ją utrzymali-
śmy.
Stojąca za plecami Markusa Luiza poczerwieniała niczym dziewczyna
po raz pierwszy zaproszona do tańca.
— Potem zrozumieliśmy, że Markus przeżył — włączył się Peter. —
Wszyscy, nawet ja. Poczuliśmy. To nie mogło się tak skończyć!
Jean zakasłał. Zachwyt neofity, który odczuwał Peter, był mu obcy.
Towarzysze też byli na razie obcy i nieznani.
— Dobrze mieć taką pewność, młodzieńcze... A może przeczucie pod-
powiada komuś, jak się stąd wydostać?
— Trzeba odpocząć — poderwała się Luiza. — Popatrzcie na Marku-
sa, przecież on leci przez ręce!
Moim zdaniem chłopiec wyglądał zwyczajnie. A już na pewno lepiej
niż na katorżniczym kliperze. Ale Markus nie protestował, chociażby z przy-
zwyczajenia.
Czemu tu się dziwić? Skąd miałbym wiedzieć, co on przeżył, tak zręcz-
nie posługując się Słowem?
— Odpoczynek to niezły pomysł — przyznał Gerard. — Wszyscy je-
steśmy zmęczeni. Dobrze tu karmią?
— Całkiem całkiem — potwierdziła Helen. — Ale...
— Doba? — zaproponował Gerard. — W tym czasie, mam nadzieję,
rosyjscy agenci zdążą wyrobić nam jakieś dokumenty. Mój tytuł nie będzie
nas już chronił, Helen.
— Jeśli tylko dobę... — zgodziła się Helen. — Wszyscy się zgadzają?
Zastukano do drzwi. Nareszcie przynieśli śniadanie. Długo im się ze-
szło... Podszedłem do drzwi i otworzyłem.
Na progu stali Arnold i Farid. W pierwszej chwili zdziwiłem się, że
między nimi nie ma już podejrzliwości. Trzymali się razem niczym starzy
przyjaciele.
Dopiero potem zauważyłem napięcie na ich twarzach.
— Ilmarze, szybko... — wyszeptał Arnold.
Rozglądając się, wpadli do pokoju.
— Cos' się stało? — zapytałem, już czując strach.
— Stało się! — warknął Arnold i podsunął mi pod nos kartkę szarego
papieru jeszcze wilgotną od kleju; widocznie niedawno zerwano ją ze ściany.
Na kartce była moja twarz i pętelki osmańskiego pisma.
— Tam są jeszcze portrety Markusa, Helen i Gerarda — powiedział
niemal spokojnie Farid. — I mój. O ile zdołałem zrozumieć... — uśmiech-
nął się krzywo — Mocarstwo i Rosja postawiły Imperium Osmańskiemu
wspólne ultimatum. To cud, że nadal jesteśmy na wolności.
— Nie słyszałeś o jakichś podziemiach pod Krajową? — spytałem,
siląc się na żart.
Farid pokręcił głową.
Tajny agent musiał się dziwnie czuć, zdradzony przez własne władze.
Rozdział trzeci,
w którym szykujemy się na śmierć na ziemi, a znajdujemy
ratunek w niebie
Na peryferiach Imperium Osmańskiego, w malutkim miasteczku Kra-
jowa, w pokoju hotelowym stało dwunastu ludzi. Jeden z nich miał zostać
Zbawicielem.
Nie wiem, jak udało się dogadać Władcy i Chanowi. Być może nastała ta
z dawna oczekiwana chwila, gdy Mocarstwo i Chanat postanowiły przyci-
snąć Osmanów. A może to z powodu paniki, która ogarnęła panujące głowy
po naszej ucieczce? Co do jednego nie miałem wątpliwości: żeby pozbyć się
kłopotu, Osmanowie wydadzą zbiegów, gdy tylko uda im się nas schwytać.
A to nie będzie trudne. Wystarczy zatrzymać wszystkich pielgrzymów
i porównać ich twarze z portretami. Kwestia kilku godzin.
— Nie wyobrażam sobie, jak mogli się porozumieć — powiedział na-
gle Gerard. — Władca i Chan... To nieprawdopodobne!
Markus odwrócił do niego białą jak kreda twarz.
— Władca właśnie dlatego rządzi Mocarstwem, że nie ma wiecznych
wrogów. Pewnie postanowili wspólnie zawładnąć Słowem. To przecież bez-
cenny skarbiec.
— Pół świata to lepiej niż nic? — biskup z powątpiewaniem pokręcił
głową. — Nie. Wybacz, Markusie, ale znam twojego koronowanego ojca
lepiej niż ty.
— Nie mówiłem, że nie spróbuje oszukać Rosjan...
Farid zaśmiał się cicho:
— Żeby tylko Tajna Izba nie oszukała Władcy...
A ja pomyślałem, że dwa wilki mogą razem gonić jedną zwierzynę.
Ale jeśli zwierzę jest małe, a apetyty duże, pogryzą się, walcząc o prawo
pierwszeństwa.
— Co mamy robić, szpiegu? — Gerard patrzył na Komarowa, jakby
spodziewał się, że otrzyma jasną i prostą receptę.
Farid rozłożył ręce. Podszedł do okna, wyjrzał na dół, wymamrotał:
— Na razie pusto... Nie wiem, ekscelencjo.
— Ilmar?
Powtórzyłem gest Farida.
— Nigdy tu nie byłem, ekscelencjo. To obca ziemia.
Zgodnie z prawem tego, który odezwał się pierwszy, Gerard stał się
przywódcą. Teraz wszyscy czekali na jego słowa.
— Helen! Osmanowie mają tu dużo wojsk?
— Dużo — potwierdziła Helen. — Wystarczy, żeby przeczesać miasto
i okolice. Granica niedaleko, za miastem jest oddział kawalerii, oddziały
piechoty, nawet pole szybowców...
Urwała.
Gerard obrzucił wszystkich pytającym spojrzeniem.
— Jest nas zbyt dużo — wyraził ogólną opinię Jean. — Ale możemy
spróbować uratować Markusa.
— Zbierajcie się, szybko! — powiedział Gerard. — Trzy minuty na
pakowanie rzeczy i uprzedzam, że nie będziemy na nikogo czekać!
Co mieliśmy pakować? Ci, którzy właśnie dotarli, nie zdążyli rozpa-
kować swoich żałosnych bagaży, a my straciliśmy wszystko w podziemiach.
Trzy minuty później już wychodziliśmy z hotelu. Portier patrzył na nas
w napięciu: czyżby słyszał nowiny? — ale rozsądnie nie próbował nas
zatrzymywać.
W odróżnieniu od Aąuincum, na ulicach Krajowej nie było popłochu.
Ale wychodząc z hotelu, poczuliśmy na sobie baczne spojrzenia. Wszyscy
na nas patrzyli: mężczyzna pijący kawę w kawiarni naprzeciwko, nudzący
się przy kramach sprzedawcy, kilku woźniców na placu przed hotelem...
Wszyscy. Z chciwą, acz spokojną ciekawością.
— Do licha... — wyszeptał Gerard, rozglądając się. Wierny Louis po-
sępnie stał za jego plecami i obracał w ręku święty słup. — Co się dzieje?...
— Odwróćcie się — powiedziała Helen.
Odwróciliśmy się. I zobaczyliśmy na drzwiach hotelu plakaty podob-
ne do tych, które Arnold zerwał z jakiejś ściany. Tylko większe i widoczne
z daleka.
Markus... niezbyt podobny, ale można go rozpoznać; ja — zupełnie
niepodobny; Helen, Gerard i Farid —jak żywi.
W każdej wiosce Mocarstwa już otoczyłby nas tłum żądnych zysku
mieszkańców. A ci tutaj po prostu się na nas gapili.
— Osmanowie nigdy nie wyznaczają nagród za schwytanie przestęp-
ców — wymamrotał Peter. — Oni... oni nie będą łapać nas sami. Poczeka-
ją na wojska.
Arnold zamaszystym krokiem podszedł do woźniców. Było ich trzech,
wszyscy palili fajki, wszyscy siedzieli na kozłach swoich szarabanów z nie-
wzruszonym wyrazem twarzy.
— Hej! — krzyknął głośno strażnik. — Potrzebujemy woźnicy... dwóch
woźniców!
Cała trójka zgodnie pokręciła przecząco głowami. Jeden soczyście splu-
nął i z uśmiechem wskazał plakat. Zaskoczony Arnold stanął jak wryty.
Oho, zaraz się zacznie...
— Nie warto ich zabijać! Dać bydłu po mordzie, i po wszystkim! —
wykrzyknęła Helen, robiąc krok w stronę woźniców.
Peter chwycił ją za rękę.
— Pani hrabino, nie! Panie Arnoldzie, proszę poczekać! Nie róbcie
tego! Wtedy wszyscy się na nas rzucą!
Helen zatrzymała się niezdecydowana.
— Pozwólcie, że ja spróbuję. — Peter skoczył do przodu, odpychając
Arnolda. I odezwał się po osmańsku.
Woźnice popatrzyli na siebie i zatrajkotali w odpowiedzi.
Czekalis'my zbici w gromadkę. W końcu Peter odwrócił się i powie-
dział:
— Przepraszam, ale musielibyśmy wynająć wszystkich trzech... Dzie-
sięć liro w za godzinę...
Cena nie była zwyczajnie łupieżcza, lecz wręcz bajońska. Ale nawet
Jean się nie oburzał. Rzuciliśmy się do powozów, ja trafiłem do jednego
z Helen, Luizą i Markusem. W sąsiednim Arnold ze zdumieniem pytał
Petera:
— Coś im powiedział?
— Na plakatach jest napisane, że o tych osobach należy powiadomić
janczarów, a poza tym że zabrania się karmienia i pojenia danych osób
oraz czynienia wszelkich usług — powiedział szybko Peter. — Ale o mnie
tam nic nie ma. Więc wynająłem powóz w swoim imieniu.
Szalony naród ci Osmanowie!
Wyjechaliśmy z placu pod ostrzałem ciekawskich spojrzeń. Helen prze-
krzykiwała się z Peterem, tłumacząc, jak mają jechać. Chyba w czasie wojny
z hajdukami pilnie studiowała mapy krajów ościennych. Nikt nas nie za-
trzymywał, ale kilku handlarzy szybko zawołało kręcących się przy kra-
mach chłopaczków i gdzieś ich wysłało.
Niedobrze. Niby nikt nam nie przeszkadza, ale każdy nasz krok jest
pilnie śledzony.
Woźnice nie żałowali koni. Po naradzie kazaliśmy Peterowi obiecać
Osmanom napiwek za pośpiech.
Wyłożone brukiem centrum Krajowej skończyło się szybko. Przy dro-
dze pojawiły się przytulone do siebie gliniane domki. Tutaj nie rozwiesza-
no plakatów z naszymi imionami i na pędzące szarabany nikt nie zwracał
uwagi.
— Helen! — zawołałem, przekrzykując stukot kół. Rzucało nas w po-
wozie na wszystkie strony, więc Luiza mocno przycisnęła do siebie mil-
czącego Markusa i nastroszyła się niczym kwoka nad pisklęciem.
— Co, Ilmarze?
— Jak się przebić na pole szybowców?
— Nie wiem!
— Dużo tam ochrony?
— Nie wiem!
— Jakie szybowce mają Osmanowie?
— „Podniebny Sokół" — to chiński model. Jest jeszcze „Oko Proro-
ka", ale mały, dla jednego awiatora...
Próbowałem przypomnieć sobie chińskie szybowce. Widziałem je raz
czy dwa, ale za każdym razem wysoko na niebie.
— To dobre szybowce? Duże?
Helen uśmiechnęła się.
— Chińczycy pierwsi wzbili się w niebo, Ilmarze. To dobre szybowce,
lepsze od naszych.
— Dużo ludzi może się w takim zmieścić?
— Dwoje w kabinie... — Helen zawahała się. — Jest jeszcze komora
bombowa. Można wcisnąć troje. Albo czworo.
Czyli sześć osób.
Przymknąłem oczy. Kto jest najbardziej potrzebny?
Markus — to raz, Luiza — dwa, jej i tak od Markusa nie odciągniemy.
Arnold — bez dwóch zdań — trzy, Farid — cztery... Jego tajemne umie-
jętności na pewno jeszcze się przydadzą. Peter — pięć, w takiej drodze bez
tłumacza ani rusz. No i Helen — w końcu ktoś musi utrzymać szybowiec
w niebie...
Ech, gdyby tak można było wcisnąć Gerarda! Ale biskup był zbyt po-
tężny.
Pozostali będą osłaniać odwrót. Gerard, Louis, Jens i ja — ci, którzy
umieją walczyć. Jeana i Antoine'a nie brałem pod uwagę. Może by ich
wysadzić, póki nie jest za późno?
Dopomóż, Siostro, zmiłuj się, Zbawicielu! Pomóż zakończyć to, co
zaczęliśmy. W końcu masz w tym swój interes...
Omal się nie roześmiałem, gdy zrozumiałem, że proponuję Zbawicie-
lowi układ: uratuj Markusa, a on dokończy twoje dzieło.
Siostro! Ratowanie dzieci i kobiet to twój obowiązek. Więc ocal, po-
móż im się wydostać. Nie proszę o siebie, umiem sam o siebie zadbać.
Ilu mi jeszcze zostało do tuzina po tamtej bójce w porcie? Jeden, dwóch?
Co za różnica! Już i tak przepadło, już szykują mi lody piekielne. I jeśli
sny nie kłamały, jeśli ty, Zbawicielu, rzeczywiście tam jesteś... przyjdę do
ciebie. I jeśli będzie można tam mówić, zapytam o jedno: co zrobiłeś nie
tak? I co my robimy źle, przestrzegając twoich przykazań?
— Ilmar? — Helen zajrzała mi w twarz, potrząsnęła za ramię.
— Najważniejsze, żebyś uniosła w niebo szybowiec — powiedziałem
i uśmiechnąłem się. — Postaraj się, awiatorze.
Helen nie od razu odpowiedziała. Skubała gruby warkocz jak mała
dziewczynka, która usłyszała złą wiadomość.
— No coś ty...
— Markus. Luiza. Arnold. Farid. Peter. Ty. Ludzi aż po dach, awiato-
rze. Dla mnie nie ma miejsca.
— Nie puszczę cię — wyszeptała Helen.
— Daj spokój — nie wytrzymałem, dotknąłem dłonią jej policzka. —
Pobawiliśmy się i wystarczy. Nie jestem dla ciebie parą... Zresztą, nie o tym
teraz mowa. Jak Siostra pozwoli, wyrwę się.
Helen pokręciła głową.
— Nie... z tego już się nie można wyrwać...
— Czyli taki los. Skąd mamy wiedzieć, ilu Zbawiciel miał początko-
wo apostołów? O jednych pamięć przetrwała, o innych nie.
Helen milczała, zagryzała wargi, ale nic nie powiedziała. Bardzo do-
brze. To ja miałem rację. Głupia dziewczynka! Mimo wszystko kobiety nie
powinny bawić się w wojnę. Prawdziwy żołnierz od razu wszystko zrozu-
mie i nie będzie się kłócił. Z uporu i żalu można zrobić wiele rzeczy, na
przykład zostać awiatorem, zamiast życia i radości nieść ludziom śmierć.
Ale nie można zmienić swojej natury.
— Ilmarze...
— Nie — powiedziałem i pocałunkiem zamknąłem jej usta. — Zbierz
siły. I nie wyrywaj się do przodu. Chroń siebie. Będziesz jeszcze musiała
ciągnąć dźwignie.
Szaraban, który jechał pierwszy, zatrzymał się. Za nim następne.
Zeskoczyłem na ziemię, rozejrzałem się. Miasteczko wyraźnie zo-
stało za nami. Teraz w wypalonym stepie widać było budynki, posępne
jak każde koszary w każdym oświeconym kraju. Tylko mały meczet z
dwoma wysokimi minaretami przypominał, że jesteśmy w Imperium
Osmańskim.
— Zapłata! — zażądał woźnica, zwracając się do Petera.
— Zapłata, zapłata! — podchwyciła pozostała dwójka.
Na twarzy Arnolda, który ciężko zeskoczy! z szarabanu, pojawił się
niedobry uśmiech. Skoczyłem do niego, chwyciłem za rękę.
— Stój! Nie!
Strażnik wyrwał rękę, popatrzył na mnie.
— Nie trzeba, Arnoldzie — powtórzyłem półgłosem. — Przecież nas
dowieźli. Co z tego, że nie od razu...
— Dałbym chłopstwu nauczkę... — zaczął gniewnie Arnold.
— Strażniku — wyszeptałem — powiedz, co daje ci twój gniew? Je-
steś silniejszy od każdego z nas i każdego z woźniców, ale jesteś przekona-
ny o swojej słuszności? Czy zabierzesz swoje żelazo ze sobą, gdy Zbawi-
ciel wezwie cię do siebie? Chodźmy, za chwilę przyda nam się i twoja siła,
i twoja wściekłość.
Arnold bez słowa wyjął z kieszeni garść marek i rzucił na ziemię. Było
tam więcej niż sześćdziesiąt osmańskich lirów i woźnice się tego domyślili
— zeskoczyli z kozłów, rzucili się zbierać monety.
A my poszliśmy w stronę nieogrodzonego pola szybowców.
Poeta, który niegdyś pomylił okno z drzwiami, mawiał, że na świecie
są trzy głupie, ale wielkie sprawy, które powinno się opiewać w wierszach:
miłość bez wzajemności, obrona oblężonej twierdzy i arogancja wobec
Boga.
Dobrze powiedziane. Ale gdy szliśmy do pola szybowców, pomyśla-
łem, że jest czwarta: szturm na twierdzę przez żałosną garstkę ludzi. Przed
nami nie było wprawdzie wysokich murów, ale w koszarach znajdowało
się co najmniej stu żołnierzy. Nawet jeśli to tylko wojska tyłowe, przywy-
kłe do obsługiwania osmańskich awiatorów, i tak sobie nie poradzimy. Gdy-
byśmy stanowili tuzin doświadczonych wojowników, to też by nam to nic
nie dało.
Szliśmy po równym placu porośniętym gęstą, niską trawą. Osmanowie
nie wymościli pola startowego kamieniami, ale porządnieje wyrównali.
W kilku miejscach przez trawę biegły rude, wypalone pasy. Przypomnia-
łem sobie wypaloną ziemię wzdłuż granicy.
Tutaj też była granica — pomiędzy niebem a ziemią.
— Wzlatują na pchaczach — powiedziała Helen, gdy podeszliśmy do
wypalonej ziemi. — Chińczycy sprzedają swoje pchacze tylko Osmanom,
my na takich nie latamy.
W jej głosie nie było urazy, to uczucie należało do przeszłości. Pewnie
kiedyś bolała ją przewaga techniczna Osmanów, ale teraz to już było nie-
ważne.
Pole zostało urządzone sprytniej, niż mogło się to wydawać na pierw-
szy rzut oka. Tam, gdzie biegły pasy startowe, były mocne, drewniane ko-
ryta metrowej głębokości. Deski pociemniały od ognia, w niektórych miej-
scach zwęgliły się. Widocznie rakietowy pchacz podwieszano od dołu i gdyby
nie koryto, sunąłby po ziemi. Wszystkie pasy kończyły się przy okrągłym
budynku z zawiniętym w chińskim stylu dachem. Pewnie trzymano tam
szybowce w czasie niepogody. Zagłębień było dziesięć, ale nie sądzę, by
mieli aż tyle maszyn. Szybowce wzlatują pod wiatr, dlatego awiatorzy za
każdym razem wybierają odpowiedni pas.
Poszliśmy w stronę pierwszego budynku. Przed uchylonymi drzwiami
siedział na macie stary Osman i palił fajkę. Popatrzył na nas zdumiony,
nawet wyjął fajkę z ust, ale nic nie powiedział. Peter zaczął coś mówić i ze
zdenerwowania omal nie zapiał jak kogut.
— Coś mu powiedział? — wysyczał Arnold.
— Że idziemy do dowództwa i dowództwo wie o nas — szepnął Peter.
Za następnym budynkiem był plac apelowy, wcale nie pusty — stało
tam co najmniej stu żołnierzy wyprężonych na baczność, w kolorowych
mundurach, słuchając harcującego na koniu oficera.
Przeszliśmy obok placu i skierowaliśmy się do hangaru. Żołnierze ga-
pili się na nas, ale żaden nie puścił pary z ust. Oficer chyba dawał im repry-
mendę nie domyślając się, co dzieje się za jego plecami.
Szliśmy.
Pomyślałem, że jednym z największych problemów osmańskich żoł-
nierzy jest ślepe posłuszeństwo wynikające nie z głupoty, lecz z lenistwa
i ostrożności. Każdy żołnierz Mocarstwa już dawno by krzyknął, że obok
koszar przedefilowali podejrzani ludzie. A oni stali, myśląc pewnie, że
w końcu dowódca lepiej wie, kogo należy chwytać.
Koszary zostały za nami, doszliśmy spacerkiem do hangaru. W ogóle
to był tylko okrągły dach na słupach, pomiędzy którymi znajdowały się
lekkie, opuszczane drzwi-przegródki. Teraz było ciepło, więc wszystkie
podniesiono do góry. Wewnątrz hangaru umocowano obrotowy drewniany
krąg, który przypominał scenę w porządnym teatrze. Na kręgu stały szy-
bowce — trzy ogromne, jaskrawe maszyny niemal dotykające się końcami
skrzydeł. Kilku Osmanów kręciło się między maszynami, sprawdzało szy-
bowce, podciągało liny trzymające skrzydła. W porównaniu z szybowcami
Mocarstwa osmańskie wyglądały dziwacznie: miały znacznie większy ka-
dłub i dużo mniejsze skrzydła.
Tutaj już nas zauważono. Robotnicy przerwali pracę i jeden z nich,
młody, ale sądząc po minie — ważny, ruszył w naszą stronę szybkim kro-
kiem.
Wypchnąłem do przodu Petera. Madziar zagadał coś po osmańsku,
wymachując rękami i wskazując na nas.
Na twarzach Osmanów odmalowało się zdumienie.
Peter podniósł głos albo grożąc robotnikom, albo o cos' prosząc, ale
młody Osman tylko pokręcił głową i twardym krokiem ruszył do wyjs'cia
z hangaru. Arnold, który do tej pory obserwował go ponuro, podążył za
nim i klepnął go w ramię.
Osman odwrócił się...
.. .dostał cios w szczękę i padł na ziemię.
Pozostali robotnicy już nie robili wrażenia zdumionych. Rzucili się na
nas, chwyciwszy porozrzucane narzędzia.
Skoczyliśmy ku nim.
Walka nie trwała długo. Mimo wszystko nie byli to żołnierze, lecz ro-
botnicy, którzy umieli dbać o szybowce, a nie walczyć. Arnold i Louis
wyrwali się do przodu i rozrzucili prowodyrów. Święty słup, którym po-
sługiwał się Louis, kilka razy dosięgnął Osmanów, udowadniając im wy-
ższość słusznej wiary. Arnold nie potrzebował żadnej broni. Ci, którzy mogli
się jeszcze ruszać, stracili chęć do bijatyki i rzucili się do ucieczki. Gerard
z nieoczekiwaną szybkością dogonił jednego z uciekinierów i ogłuszył go
pięścią. Dwóch zdążyło wyskoczyć z hangaru i pobiec w stronę koszar.
Antoine wyciągnął kulomiot i natychmiast opuścił. Słusznie, wystrzał od
razu zaalarmowałby żołnierzy, a tak mieliśmy kilka minut. Robotnicy
oszczędzali oddech i biegli w milczeniu.
— Każ im szykować maszynę! — polecił Arnold Peterowi. — Helen,
patrz, czy wszystko robią dobrze! Jak któryś będzie coś kręcił, strzelaj!
Pięciu robotników, jeszcze trzymających się na nogach, posłusznie za-
częło biegać między szybowcami. Jeden coś powiedział, błagalnie wzno-
sząc ręce do nieba, a potem pokazując właz w podłodze. Właz był zamknięty
na wielką mocną kłódkę ze stalowym łukiem i dwoma wymyślnymi wy-
cięciami na klucz. Nad nim znajdował się prosty wielokrążek z długą drew-
nianą kołyską.
— Mówią, że pchacze są zamknięte w piwnicy — krzyknął Peter.
Skoczyłem do włazu. Podczas krótkiej walki stałem bez ruchu, osła-
niając kobiety i starców. Teraz nadeszła moja chwila.
Kłódka była miejscowej roboty, ale solidnie wykonana, bez wytry-
chów grzebałbym się z nią z pół godziny. Na twarzach Osmanów spod
paniki wychynęła radość: oto mogli nam przeszkodzić, niczym nie ryzyku-
jąc
— Markus! — zawołałem bez wahania. — Kłódka! Usuńjąl
Markus na szczęście zrozumiał. Podbiegł i wyciągnął rękę, nie dotyka-
jąc kłódki. Powiało chłodem. Nie patyczkował się, usunął kłódkę razem
z mocną dębową klapą.
Na twarzach Osmanów pojawiły się wypieki. Dobrze wiedzieli, co moż-
na zrobić Słowem, a czego nie.
— Szybko! — ryknąłem.
Trzech Osmanów pobiegło na dół, dwóch zakręciło dźwignią wielo-
krążka, opuszczając kołyskę. Na dole w ciemności wrzała praca. Robotni-
cy, stękając z wysiłku, nieśli coś do podnośnika.
— Goście się do nas wybierają — powiedział Peter, podchodząc do
nas. — Ilmar?
Skinąłem głową. Chwyciłem porzucony przez kogoś młotek z brązu
na długim trzonku. Zawsze to jakaś broń...
— Pomóż im — kiwnąłem głową w stronę męczących się przy koło-
wrocie Osmanów. — Im szybciej, tym lepiej. Helen!
Odwróciła się do mnie, otwierając okrągły właz w ogonie szybowca.
W środku były jakieś drewniane sanie, wisiały dwa połyskujące, miedzia-
ne przewody.
— Pilnuj, żeby prawidłowo zamocowali pchacz, i nie rwij się do walki
— poprosiłem. — Dobrze?
Helen zawahała się, potem niechętnie skinęła głową.
Podszedłem do mężczyzn. Nasza mała grupa stała przy otwartych
drzwiach hangaru. Antoine i Arnold trzymali w ręku kulomioty, pozostali
uzbroili się, jak mogli.
Od koszar biegli w szeregu osmańscy żołnierze. Co najmniej setka...
Więc nie tylko ci, którzy stali na placu...
Co nam dadzą dwa ręczne kulomioty? Ech, gdyby tak mieć szybko-
strzelny! Taki, jakim jego wysokość lord Hamon odpierał atak Iberyjczy-
ków...
Zza moich pleców wynurzył się Markus i ruszył w stronę Arnolda.
Złapałem go za ramię, odwróciłem i popchnąłem do przodu. Chłopiec krzyk-
nął gniewnie:
— Ja też umiem się bić!
— Uspokój się, Mark — poprosiłem. — Uspokój się. I bez twoich
histerii jest nam niełatwo. Bo nie pożałuję ostatniej minuty życia, zdejmę
pas i spiorę ci tyłek... na pamiątkę.
Markus pobladł z gniewu, ale szybko się opanował. Chyba zrozumiał.
— Ilmarze, mogę poprowadzić drugi szybowiec.
— Nie — pokręciłem przecząco głową. — Nie możesz. Idź do kabiny,
szybko!
— Zabiorę im broń! — wykrzyknął, wskazując głową na zbliżających
się Osmanów.
— Wszystkim?
Markus, jak to dziecko, bardzo chciał być w centrum wydarzeń i wy-
kazać się bohaterstwem, ale chyba zrozumiał, co się dzieje. Ze smutkiem
popatrzył na zniewolonych robotników, którzy już nieśli do szybowca pierw-
szy pchacz, na nadchodzących w milczeniu żołnierzy, na nasz żałosny od-
dział...
— Idź, mały — powiedziałem. — Idź. Zabijanie nie jest dla ciebie.
W niczym nam nie pomożesz. Co innego szybkostrzelny kulomiot...
— Ja nie wiem! — Markus tupnął nogą. Gdyby to zrobił dorosły ary-
stokrata, wyglądałoby groźnie, u Markusa ten gest sprawiał wrażenie dzie-
cięcej histerii. — Tam, w Chłodzie są ich dziesiątki, setki! Ale musiałbym
chociaż widzieć, chociaż pamiętać, jak zabierali ten kulomiot na Słowo!
Chwyciłem go za ramiona, potrząsnąłem, żeby uspokoić.
— Baracaldo. Słuchaj mnie uważnie! Pod miasteczkiem Baracaldo!
Oliwny zagajnik, pole, a na nim powstańcy Basków. Atakujący Iberyj-
czycy i legia Mocarstwa wysłana jako wsparcie na rozkaz Władcy. Jego
wysokość lord Hamon powstrzymywał napór. Miał szybkostrzelny kulo-
miot, do którego nie wiem po co lali wodę. Pomocnik trzymał skrzynkę
z taśmą, na której były umocowane pociski... Słyszysz mnie, Markus?
Wyobraź to sobie! Spróbuj zobaczyć! Pretorianie zgnietli nas, przebili lor-
da piką, a on już upadając, podniósł rękę — o, tak — i jakby zacisnął palce
w garść... i zabrał kulomiot na Słowo.
Markusowi zadrżały wargi.
— Nie... nie wiem...
Wyciągnął przed siebie rękę... i opuścił.
— On tam ciągle jest! — krzyknąłem. — Słyszysz? Z lufy bucha para,
z kolby zwisa taśma! Wyjmij go, Markusie. Potrafisz! Słyszysz? Wycią-
gnij rękę i weź kulomiot!
I młodszy książę Markus przebił ręką powietrze, jakby rozrywał cienki
materiał.
Powietrze pociemniało, otworzyło się okno w nieskończoną noc. Lo-
dowaty wicher zawył i zaczął hulać po hangarze.
Markus stał, zanurzając ręce w mroku.
Poczułem, że zimno przenika mnie do szpiku kości. Wiatr szarpał mną,
wdzierał się do płuc. Młotek, który ściskałem w ręku, pokrył się szronem.
Markus chwiał się, ale nadal stał. Ciemność wokół rosła i gęstniała, a my
jakbyśmy się w niej zanurzali, odchodzili tam, na ostatni brzeg wszystkie-
go, co istnieje, do człowieka na słupie...
— Nie trzeba! — krzyknął ktoś. Może ja.
Markusowi wystarczyłoby czasu, żeby wziąć na Słowo cały hangar
z szybowcami!
Wyciągnąłem rękę, pokonując wiatr, i trąciłem Markusa, ale on był
w transie. Ciągle szukał w ciemności i próbował wyjąć to, co nigdy do
niego nie należało, czego nie widział na oczy, co zostało schowane na Sło-
wie, nim się urodził...
Ciemność znikła.
Powietrze było mroźne, zimowe, oddychało się z trudem jak wysoko
w górach.
W rękach Markusa był szybkostrzelny kulomiot lorda Hamona. Z lufy
buchała para.
Kulomiot był bardzo ciężki i chłopiec omal go nie upuścił. Sztywnymi
rękami zdążyłem pochwycić broń w ostatniej chwili i upadłem. Kulomiot
wylądował na mnie. Markus chwiał się, miał przymknięte oczy. Ciężka
skrzynka z pociskami na taśmie spadła mi na nogę, boleśnie raniąc łyd-
kę.Wypadła z niej brezentowa taśma, z której tępymi ołowianymi oczkami
spoglądały na mnie pociski.
— Markusie, do kabiny, szybko! — syknąłem wstając. Z wysiłkiem
ciągnąłem za sobą kulomiot. Podbiegł Arnold i w jednej chwili umieścił
jroń przy słupie. Luiza i Peter już zabrali chłopca do szybowca. Osmano-
vie byli tuż-tuż.
— Trzymaj taśmę! — warknąłem, nie zauważywszy, że wydaję rozkaz
jego ekscelencji. Biskup posłusznie podniósł skrzynkę z taśmą i trzymał ją
wyciągniętymi rękami.
To było jak sen... Jakbym znowu był gołowąsem, który nie wierząc
śmierć, skusił się na łatwe pieniądze i został najemnikiem w brygadzie
iasków... Ale teraz nie stoję już z kiepskim mieczem w ochronie lorda,
tylko leżę przy jego kulomiocie, a w lufie kipi woda, nalana jeszcze tam,
w Iberii...
Poruszyłem lufą, patrząc przez celownik na wąsate osmańskie twarze...
I nacisnąłem na miedziany spust, który zachował ciepło dłoni Hamo-
na, mimo że jego ciało rozpadło się już w proch w rodzinnym grobowcu.
Kulomiot zagrzechotał radośnie, jakby cieszył się, że może kontynu-
ować przerwany terkot, jakby przez te wszystkie lata tylko na to czekał.
Osmanie padli na ziemię. Takiego oporu się nie spodziewali!
— Lufa za wysoko! — wrzasnął Arnold i w chwilę później uniesiony
jego potężną ręką, znalazłem się z boku. A strażnik runął przy kulomiocie,
wyszczerzył zęby i długą serią skosił leżących wrogów.
Rozległy się krzyki. Arnold strzelał znacznie lepiej niż ja.
— Do szybowca! — zakomenderował strażnik, na chwilę przerywając
strzelaninę. — Jest ich za dużo!
Markus, Luiza i Peter już wsiedli do brzucha maszyny. Farid Koma-
rów, obserwujący przebieg wydarzeń, zasalutował nam w milczeniu i po-
biegł do szybowca.
— Musisz lecieć z nimi! — pochyliłem się nad strażnikiem. — Po-
trzebny im obrońca! Szybciej!
Ktoś klepnął mnie w ramię. Odwróciłem się. Antoine powiedział głośno:
— Ja też umiem obsługiwać kulomiot. Idź i powiedz, żeby wyposażyli
drugi szybowiec. Tylko szybko, mamy niewiele pocisków.
Przez sekundę patrzyłem na niego zaskoczony. Jaki z ciebie awiator,
staruszku? Nie zdołasz nawet pociągnąć dźwigni!
Nadzieja błysnęła tak nieoczekiwanie, że rzuciłem się do osmańskich
robotników, których pilnował Jean z kulomiotem Antoine'a w ręku.
— Szybko, drugi szybowiec! No!
Jeśli nawet nie zrozumieli słów, gesty były bardzo wymowne. Trzech
znowu skoczyło do piwnicy, dwóch stanęło przy kołowrocie. Oczami od-
szukałem Helen. Właśnie pomagała wsiąs'ć do kabiny niezgrabnemu Ar-
noldowi.
— Helen!
Odwróciła się.
— W szybowcach są mapy i zapalniki?
— Nie, ale pasuje nasz zapalnik, robili go na wzór chińskiego.
— Ile masz zapalników?
Gdyby powiedziała „jeden", moglibyśmy zrobić już tylko jedno —
zginąć.
— Dwa, bierz! — Helen wyciągnęła rękę i wyjęła z Chłodu zapalnik.
Po tym, co wyczyniał Markus, jej umiejętności już nie dziwiły. — Anto-
ine? Przecież to starzec!
— Spróbuje.
Helen przymknęła oczy i skinęła głową.
— Powodzenia. Przekręć krąg z szybowcem na ten pas, Ilmarze, i sami
też startujcie z niego.
Do przekręcania kręgu służyły długie drewniane dźwignie, które trze-
ba było wtykać w otwory na brzegu. Nie była to praca dla jednego czło-
wieka, ale naparłem z całej siły. Jean skoczył, żeby mi pomóc, ale słaba to
była pomoc. Za nim podbiegli Louis i Jens — oni umieli pchać.
— No co, Judejczyku, koniec z nami? — zapytał Louis, szczerząc zęby
w uśmiechu, gdy obróciliśmy krąg.
— Zobaczymy — westchnąłem.
— To nic, z jego ekscelencją do piekła nie trafimy — powiedział z prze-
konaniem Louis.
Helen już siedziała w kabinie i włączyła zapalnik. Ryknęło, spod brzu-
cha szybowca uderzył strumień dymu. Szybowiec zjechał z kręgu, wyto-
czył się z hangaru i teraz sunął korytem, przez cały czas nabierając prędko-
ści.
— Powodzenia! — krzyknąłem przez łoskot, kaszląc od zapachu, jaki
wypełnił hangar. — Powodzenia!
I odwróciłem się do robotników, którzy przerwali swoją pracę.
— Co tak stoicie?
Osmanowie rzucili się po drugi pchacz, który trzeba było umieścić
w ogonie szybowca. Przykucnąłem, popatrzyłem na pierwszy wiszący mię-
dzy kołami, w korycie. Nie przypominał tych, których używają awiatorzy
Mocarstwa. Jakby zrobiono go z niewypalonej ceramiki — jedna całość,
bez żadnego korpusu...
Chińscy mistrzowie mają łeb na karku...
Wyprostowałem się i zobaczyłem, jak szybowiec Helen wzbija się
w niebo. Kolorowy, ciągnący za sobą ogon dymu, wyglądał niczym bajko-
wy smok.
Antoine nadal strzelał nie do Osmanów, którzy prawie zaryli się w zie-
mię, lecz na postrach, żeby utrzymać wrogów na miejscu. Gerard pokornie
stał, trzymając skrzynię z nabojami. Widziałem, jak ze skrzyni wysuwa się
koniec taśmy.
Zdążymy?
Osmanowie z wysiłkiem zamocowali drugi pchacz. Sprawdziłem —
chyba mocno się trzymał. Przewody też były dobrze nawinięte na dwa
miedziane sworznie sterczące z gliny. Nie powstrzymałem się i pową-
chałem pchacz. Poczułem ostry, gryzący zapach, jaki mógłby się unosić
w aptece.
— Zmiatać stąd! — krzyknąłem do robotników. — Ale to już!
I odwracając się do towarzyszy, zawołałem:
— Wszyscy do szybowca!
Otworzenie włazu do komory bombowej wcale nie było łatwe. Zrobił
to dopiero Antoine, będąc już w kabinie, gdy zająłem jego miejsce przy
kulomiocie. Dobrze chociaż, że pociski jeszcze były i Osmanowie nie pod-
nosili głów. Zaskrzypiał krąg, gdy przekręcano go na właściwe koryto, do
maszyny weszli Jean, Louis i Jens. Jego ekscelencja pobłogosławił mnie
świętym słupem i ruszył za nimi.
— Ilmarze! — krzyknął z kabiny Antoine. — Wskakuj!
— Zapalaj! — wrzasnąłem i puściłem nad głowami żołnierzy długą
serię. Kulomiot zaterkotał i ucichł. Rozgrzana lufa cicho trzeszczała.
Stygnij, zasłużyłeś sobie!
Czy jest na świecie jeszcze jakiś kulomiot, który przez dwadzieścia lat
pracował bez przerwy?
Zerwałem się i utykając wskutek potłuczonej nogi podbiegłem do szy-
bowca. Przeceniłem swoje siły i gdyby Antoine rzeczywiście wcześniej
zapalił zapalnik, zostałbym w hangarze na pastwę rozwścieczonych Osma-
nów.
Ale Antoine włączył zapalnik dopiero wtedy, gdy byłem już w kabi-
nie. Zasyczało, zawyło, zapachniało kwaśnym dymem i szybowiec wyto-
czył się z hangaru.
W środku kabina też wyglądała inaczej niż w szybowcu Mocarstwa.
Nie było ani jednej listewki, wyłącznie sucha wiklina, bambusowy szkielet
i mocno napięta tkanina. Bambus był wygięty w łuki i kręgi, i wyglądał,
jakby taki właśnie wyrósł... Zresztą, kto ich tam wie, tych Chińczyków?
Może rzeczywiście wyhodowali na grządce elementy szybowca!? Fotele,
też z bambusa i brezentu, nie stały gęsiego, lecz obok siebie jak w karecie.
Na desce z cyferblatami było więcej różnych sprytnych urządzeń. Poza tym
— te same drążki i pedały pod nogami. Niebo wszędzie jest jednakowe.
— Trzymaj się, Ilmarze — wyszeptał Antoine.
Sunęliśmy po trawie niczym po kamiennym pasie. Ryk pod nami sta-
wał się coraz silniejszy, potem przeszedł w huk i zaczął zagłuszać wystrza-
ły. Odwróciłem się. Osmanowie już się zerwali i co najmniej dziesięciu
waliło do nas z kulomiotów.
— Nigdy bym nie przypuszczał — powiedział głośno Antoine — że
będę miał okazję.... jeszcze raz...
Popatrzyłem na staruszka.
Nie wyglądał na przestraszonego, ani nawet zdenerwowanego. Tylko
po jego twarzy płynęły łzy i daremnie marszczył czoło, próbując je po-
wstrzymać.
— Poradzisz sobie — powiedziałem. — Na pewno... Jesteś wielkim
awiatorem... Polecimy.
Osmańska kula przebiła poszycie i wyszła przez szybę, zostawiając
okrągłe dziurkę, przez którą radośnie wpadł wiatr. Ale to już było nieważ-
ne, wszystkie kule były teraz tak śmieszne i żałosne, że tylko, zniecierpli-
wiony, przycisnąłem dłoń do szyby.
— My już lecimy, Ilmarze — powiedział Antoine.
Przywarłem do bocznego okienka i zobaczyłem, jak ziemia zostaje
w dole.
A nad nami, osiągając niedostępną dla kul wysokość, wirował koloro-
wy szybowiec Helen.
Rozdział czwarty,
w którym ratujemy się w niebie
i omal nie giniemy w wodzie
Ziemia wygląda zupełnie inaczej, gdy patrzy się na nią z nieba.
Pola przemieniają się w zszytą z kolorowych kawałków kołdrę, las —
w szczecinkę mchu, jeziora w kałuże, drogi — w białe linie, a miasta —
w dziecięce klocki.
Ludzkie oczy nie zostały stworzone do tego, by oglądać ziemię z góry.
Może dlatego tak słodko jest widzieć ten świat takim, jakim widzi go Bóg.
Patrząc w okno, nie od razu zrozumiałem, że lęk wysokości, który już
dwa razy przeżyłem w szybowcu, nie spieszył się, by zaatakować.
Więc można przyzwyczaić się do wszystkiego? Nawet do latania?
Ale i sam lot w tym szybowcu był zupełnie inny. Pod nogami równo
huczał rakietowy pchacz. Antoine nawet nie próbował szukać wstępują-
cych strumieni, po prostu leciał za Helen. A ona, czekając na nas, wzię-
ła kurs na południowy wschód. Map nie mieliśmy, ale nie sądzę, by na-
wet najsilniejsze wiatry zdołały utrzymać na niebie ciężki chiński szy-
bowiec.
— Daleko lecimy? — zapytałem, przekrzykując ryk pchacza.
— Zobaczymy. Mnie też prowadzą — odpowiedział Antoine, nie od-
rywając spojrzenia od kolorowego punktu przed sobą. — Dobrze dziew-
czyna leci... zuch...
Chude ręce mocno ściskały ster. Wydawało się, że sterowanie szybow-
cem to dla niego fraszka. Tylko czasem, przy zawrotach, Antoine mocno
zaciskał usta.
Ciągnięcie dźwigni to ciężka praca. Nie na darmo Helen chwaliła się
swoją siłą.
— Jak się czujesz, Antoine?
— Żeby poczuć to jeszcze raz, poszedłbym na koniec świata, Ilmarze.
Ryczał pchacz, ziemia rozciągała się w dole. Powoli nabieraliśmy
wysokości, czasem zanurzając się w nieważką przędzę obłoków. Raz szy-
bowiec wleciał w tak szczelną chmurę, że wokół nas widać było jedynie
świecącą się mlecznym światłem mgłę. Antoine przez cały czas siedział
wpatrzony w przednią szybę. Gdy szybowiec wynurzył się z chmur, oka-
zało się, że wcale nie oddaliliśmy się od szybowca Helen. Antoine powie-
dział tylko:
— Zuch dziewczyna.
— Daleko możemy polecieć?
— Nie wiem co to za pchacze. Najlepsze spalają się przez kilka go-
dzin. Robimy co najmniej trzysta kilometrów na godzinę. Podobno chiń-
scy awiatorzy dostarczyli Osmanom szybowce lądując po drodze tylko dwa
razy. Cała droga zajęła im dwie doby.
— Dolecimy do Judei?
Antoine z powątpiewaniem pokręcił głową.
— Nie oczekuj zbyt wiele od losu, Ilmarze. Jeśli dociągniemy do Izmi-
ru, to już będzie dobrze. A jeszcze lepiej — na Cypr. Wprawdzie blisko
Osmanów, ale tam panują inne porządki, no i blisko do Judei...
Szybowiec zakołysał się lekko. Postanowiłem więcej nie przeszkadzać
Antoine'owi i zamilkłem.
— Chcesz zająć się czymś pożytecznym? — zapytał awiator. — Ko-
mora bombowa jest zaraz za nami. Jeśli uda ci się zrobić małą dziurkę
w ściance, zobaczymy, jak tam nasi.
Najpierw musiałem się wykręcić, żeby sięgnąć do ścianki, czyli moc-
no naciągniętego materiału na skrzyżowanych rozporkach. Już miałem się-
gnąć po nóż, gdy zobaczyłem zasuwkę.
— Antoine, można otworzyć...
Starzec odwrócił się zaniepokojony.
— Tylko ostrożnie!
Przesunąłem zasuwkę i odchyliłem klapkę za fotelami.
Na podłodze komory bombowej leżeli wczepieni w bambusowe pręty
jego ekscelencja z wiernym Louisem, były medyk Domu i zbiegły strażnik
więzienny. Przez poszycie przenikało do nich sporo światła i mogłem wy-
raźnie zobaczyć ich ponure miny.
— No i jak tam? — zapytałem, zdając sobie sprawę z głupoty pytania.
— Wspaniale — odparł Jean. — Chodź do nas!
— Lepiej nie — odezwał się natychmiast Antoine. — Zamknięcia nie
wytrzymają i otworzy się pod wami luk.
Ciężko wyczuć, czy on żartuje czy nie.
— Nie mogłeś nas wcześniej ostrzec? — zawył Jean. — Ty stary dra-
niu!
— Jak będziesz wrzeszczał, pociągnę za dźwignię! — zachichotał An-
toine. — Czy to nie ty mówiłeś', że zawsze istnieje możliwość popełnienia
błędu?
To było oczywiście tylko żartobliwe przekomarzanie się, ale Jens i Louis
zaczęli się denerwować. Tylko Gerard zachował spokój.
— Antoine, dokąd mamy zamiar lecieć?
— Nie wiem. Helen nas prowadzi.
Po kilku minutach, gdy rozmowa ucichła, zaczął wpatrywać się z nie-
pokojem w strzałkę kompasu.
— Coś nie tak? — zapytałem, dostrzegając jego spojrzenie.
— Żeby tylko nie zachciało się jej lecieć nad morzem...
— Przecież sam wspominałeś o Cyprze... A nad morzem jest najlep-
szy wiatr — błysnąłem skąpą wiedzą.
— Najlepszy — przyznał Antoine. — Ale ja już nie jestem najlepszy.
Zmęczyłem się.
Zamilkł i ja też się nie odzywałem, wolałem go nie denerwować. Lęk
nie wrócił w pełni, ale od czasu do czasu zerkałem na starca z obawą.
Porządnie mu się dostało w ciągu ostatnich dni. Same tylko podziemia
wykończyłyby nawet zupełnie młodego człowieka.
Minęły dwie godziny, może nawet więcej. Szybowce nadal mknęły
ponad chmurami, nad polami i rzekami, nad małymi wioskami i dużymi
miastami. Antoine, coraz bardziej posępny, powiedział w końcu:
— Nie na darmo nazwali ją wiedźmą, Ilmarze...
— Co się stało?
— Patrz. Przed nami.
Zobaczyłem na horyzoncie połyskujący pasek wody.
— Bosfor — powiedział Antoine. — Helen chce lecieć na Cypr. Albo
do Judei. Ilmarze, nigdy nie uczyłeś się latania?
Poczułem zimny pot na plecach.
— Skąd? Nigdy.
— Niedobrze.
Cieśnina była coraz bliżej. Za szybowcem Helen przelecieliśmy tak
wysoko nad wodą, że nawet nie było widać fal.
— Największym wrogiem awiatora nie jest wiatr czy burza, Ilmarze
— odezwał się Antoine. — Nawet niedbalstwo pomocnika, który przygo-
towuje twój szybowiec do startu, to jeszcze pół biedy. Zawsze pamiętasz,
-łso
że człowiek jest słaby, że nawet najlepszy i najuczciwszy pracownik może
się pomylić, albo o czymś zapomnieć, może cierpieć po zdradzie ukocha-
nej albo martwić się chorobą matki. I za każdym razem, wyruszając w niebo,
powierzasz swoje życie czyjejś sumienności, powierzasz maszynę i siebie
tym, którzy zostają na ziemi. Ale nie to jest najgorsze. Najgorzej jest wte-
dy, gdy zaczynasz wierzyć w swoją nieomylność, w to, że zawsze będzie
dopisywać ci szczęście.
— Helen wierzy w siebie.
— Nie chodzi o wiarę, Ilmarze. Ona udowadnia sobie i nam wszyst-
kim, że jest silniejsza od każdego mężczyzny. Wszyscy już dawno to przy-
znali, a ona nadal prowadzi swój spór...
Szybowiec Helen drgnął i jakby się zniżył. Pas dymu z pchacza znikł,
jakieś malutkie odłamki spadły w dół.
— Pierwszy się spalił — powiedział spokojnie Antoine. — Spodzie-
wałem się tego godzinę temu. Ale chyba mamy szczęście... To trzygodzin-
ne ładunki.
Przez jakiś czas szybowiec Helen leciał bez pchacza, zrobił nawet kil-
ka wiraży. Helen szukała wiatru. Ale wiatru nie było albo ciężar był zbyt
duży, bo zaczęli tracić wysokość.
— I po co ciągniesz... — wymamrotał Antoine do siebie. Ledwie wy-
chwyciłem to zdanie z ruchu warg.
Z ogona szybowca wyleciał dym. Maszyna zaczęła nabierać wysoko-
ści.
Nami również wstrząsnęło.
— No, Ilmarze, módl się... — Antoine zaśmiał się cichutko. — Mo-
żesz poprosić o to samo jego ekscelencję. Zaraz się dowiemy, jak Osmano-
wie pracują pod lufą kulomiotu.
Wyciągnął rękę do zapalnika, obrócił nim w gnieździe.
Nic się nie działo.
— Przewody były przymocowane! — wykrzyknąłem. Nasz szybowiec
powoli tracił wysokość, a byliśmy dokładnie na środku cieśniny.
— Wierzę — powiedział Antoine. I jeszcze raz przekręcił zapalnik.
Z tyłu coś strzeliło i usłyszeliśmy ryk pchacza. Cichszy niż za pierw-
szym razem pewnie dlatego, że pchacz umieszczony był dalej.
— Gniazdo jest trochę inne — wyjaśnił Antoine. — Nasi mistrzowie,
kopiując je, zrobili mniejszą średnicę. Rozumiesz?
— Nie — przyznałem się.
— Nasz zapalnik można wstawić do ich szybowców. A ich do naszych
— nigdy w życiu.
Wkrótce znowu lecieliśmy nad lądem. Daleko po prawej stronie widać
było brzeg morza. Szybowiec leciał równo i szybko, pokonując ogromną
odległość z cudowną niedbałością.
— Kiedyś — odezwał się znowu Antoine — dyliżanse przestaną być
potrzebne. A śmieszne powozy parowe umrą, zanim się narodzą. Zostaną
tylko szybowce, które wzniosą się nad światem i będą przenosić ludzi z jed-
nego kraju do drugiego. I wtedy... wtedy zniknie zło i niezrozumienie. Wszyst-
kie ludzkie nieszczęścia biorą się stąd, że jeden drugiego nie rozumie.
— Ludzie nie chcą się rozumieć.
Antoine milczał przez chwilę, w końcu niechętnie skinął głową.
— Masz rację, Ilmarze. Trudno zrozumieć wszystkich. Przecież „zro-
zumieć" oznaczałoby podzielić cudzą radość i cudzy smutek. A smutku
jest znacznie więcej niż radości. Kto zgodzi się cierpieć za innych? Przyjąć
cudzą rozpacz jak swoją? Nie ma i nie było takiego człowieka. Siostra
Orędowniczka opłacze twoje grzechy, Zbawiciel ukarze cię za nie. Wierny
przyjaciel będzie współczuł i pocieszał, matka nie przestanie kochać, od-
dana żona przejmie się twoimi problemami. Ale przyjąć wszystkie smut-
ki i bolączki świata, wybaczyć wszystkie grzechy? To niemożliwe, Il-
marze!
Nie spierałem się. Próbowałem sobie wyobrazić, jak to jest odpowiedzieć
na każdy ból... Pokochać kata, współczuć zbójowi, wybaczyć zdrajcy...
To niemożliwe...
— Śpij, Ilmarze — powiedział łagodnie Antoine. — Od twojego czu-
wania moje ręce nie staną się silniejsze.
Zerknąłem do tyłu i zobaczyłem, że w komorze bombowej nasi towa-
rzysze już posłuchali tej mądrej rady. Wyciągnięci na podłodze, przytuleni
do siebie, spali biskup i jego zakonnik, mnich i medyk...
Ja też przysnąłem.
Śnił mi się sen lekki i radosny... Przybyliśmy od Judei i Markus natych-
miast osiągnął pełnię siły oraz władzę nad wszystkimi rzeczami świata.
I rozpoczęliśmy triumfalny powrót do Mocarstwa, nie kryjąc się przed
nikim, a ziemie, przez które szliśmy, osypywaliśmy drogocennymi darami.
Kopalnie ku radości górników zapełniały się żelazem, utracone majątki
wracały do szczęśliwych spadkobierców, najbiedniejsi chłopi otrzymywali
z rąk Markusa ubranie, pieniądze i narzędzia. Odrzucając poprzednią wia-
rę, dumni imamowie oddawali cześć Markusowi, osmański Imperator stał
się wasalem Mocarstwa i składał przysięgę na wierność. Na granicy Mo-
carstwa już czekały na nas wiwatujące tłumy.
Do Urbisu przybyliśmy pieszo jak przystało na nowego Zbawiciela
i jego świtę. Pasierb Boży Juliusz oddał Markusowi święte relikwie prze-
chowywane w Kościele od czasów pierwszego Zbawiciela. Wyznał grze-
chy, uzyskał przebaczenie i wyruszył do klasztoru w górach, by przez mo-
dlitwę odkupić swój brak wiary.
W Wersalu hołd złożyli nam arystokraci i sam Władca. Markus miło-
siernie darował życie swemu koronowanemu ojcu i odesłał go do tego sa-
mego klasztoru, w którym przebywał Pasierb Boży.
A potem zaczął swe panowanie w Mocarstwie i Imperium, nie gardząc
mądrymi radami swych przyjaciół i obrońców. Arnold został nowym do-
wódcą Straży i wziął w karby rozleniwionych strażników. Antoine i Jean,
choć nie zostało im już wiele życia, wspomagali Markusa mądrymi rada-
mi. Helen twardą ręką zaprowadziła porządek w armii i przerwała wszel-
kie swary pomiędzy prowincjami, podporządkowując nawet niepokorną
Brytanię. Biskup Gerard objął stanowisko, które dotychczas piastował Pa-
sierb Juliusz, umocnił Kościół i przerwał walkę między konfesjami. Młody
Madziar Peter został wielkim dyplomatą, a dzięki jego staraniom nawet
dumna Rosja i okrutni Aztekowie uznali wyższość Mocarstwa. Gdy zaś
Chan Michał zmarł w niejasnych okolicznościach, cały rosyjski naród za-
pragnął, by na tron wstąpił Farid Komarów.
Coś jeszcze pojawiało się w tym śnie. Jens został paladynem, który na-
wracał na słuszną wiarę najdziksze kraje. Luiza, protektorka dziecięcych przy-
tułków i domów dla grzesznych dziewcząt, zaskarbiła sobie powszechną mi-
łość. Louis zdołał nakłonić Judeę i Chiny do zwrotu ku Mocarstwu.
Sen był przyjemny, choć nie całkiem jasny.
Obudziłem się spokojny, w dobrym humorze, jakbym wypoczywał na
miękkim łóżku w drogim hotelu, a nie siedział skulony na twardym plecio-
nym fotelu w lecącym nad morzem szybowcu.
Z tyłu nadal ryczał pchacz. Antoine siedział za sterem.
Wszędzie wokół było morze, a z zachodu nadciągały ciężkie, burzowe
chmury, w których raz po raz błyskało. Słońce zniżało się nad horyzontem,
jego ostatnie promienie rozświetlały fioletowe i różowe chmury. Szybo-
wiec Helen leciał przed nami niczym kolorowy motyl i migotał przyzywa-
jąco na tle chmur. Wyglądało to pięknie i groźnie jak na obrazie ożywio-
nym wyobraźnią malarza.
— Gdzie jestes'my?
— Nad Morzem Śródziemnym, Iłmarze — głos Antoine'a był zmęczony
i słaby.
Ile czasu spałem? Nie więcej niż trzy godziny, skoro pchacz nadal się
pali.
— Cypr? Jednak Cypr?
— Cypr został z boku, Umarze.
Zamierając, popatrzyłem na jego twarz. Antoine był blady, oczy mu
łzawiły. Palce na sterze zbielały.
— Długo... jeszcze?
— Pchacz zaraz się dopali.
— A... a brzeg?
— Też zaraz... — Antoine popatrzył na mnie. — Kiedy zobaczysz
brzeg, to zostanie nam jeszcze kwadrans lotu. Nie dociągniemy.
Obejrzałem się. Chyba wszyscy spali. Nie, Gerard leżał z otwartymi
aczami i słuchał naszej rozmowy.
— Jak to?... — szepnąłem. — Prawie dolecieliśmy...
— Trzeba było lądować na Cyprze. Ale Helen za bardzo wierzy w siebie.
Szybowiec Helen ciągle mknął przed nami. Czy ona nie rozumie, że
nie damy rady? Powinna rozumieć, nie jest małym dzieckiem...
Zaraz dopali się pchacz jej szybowca, zaczną tracić wysokość i spadną
do morza. A my będziemy lecieć jeszcze przez dwie minuty i przyjdzie
nasza kolej...
— Antoine, brzeg! — Aż wstałem, gdy zrozumiałem, że to, co widzę
na horyzoncie, to ląd. — Tam jest brzeg, przysięgam!
Awiator wytężył wzrok i pokręcił głową.
— Nie widzę.
— Jest, przysięgam!
— Jeśli pchacz będzie jeszcze działał przez dziesięć minut, dolecimy
— powiedział po chwili Antoine. — Ale ja...
Zapadła cisza. Słychać było, jak wiatr świszczę na skrzydłach i jak
Gerard klnie w komorze bombowej.
Nasz pchacz spłonął wczes'niej. Szybowiec Helen jeszcze leciał, a my
już zaczęliśmy schodzić w dół.
— Kiedyś marzyłem, żeby nie umrzeć w łóżku, lecz za sterem szy-
bowca — powiedział ochryple Antoine.—Ale przecież nie prosiłem o śmierć
w towarzystwie... Ilmarze, masz wodę?
— Nie... Po co? — wpatrywałem się w odległy brzeg jak zaczarowa-
ny. Szybowiec spadał tak powoli, że jedynie patrząc na pozostającą w gó-
rze maszynę Helen, można było zrozumieć, że spadamy...
— W gardle mi zaschło. A morska woda nie ugasi pragnienia.
Z tyłu ktoś się poruszył. Albo Gerard obudził pozostałych, albo sami
się obudzili, gdy umilkł ryk pchacza.
— Antoine, szybuj! — poprosiłem. — Przecież można...
— Nie na tej maszynie. Za ciężka.
Ziemia na horyzoncie była coraz bliżej, ale morze w dole też się przy-
bliżało. Ech... gdyby tak mieć łódkę...
Przywarłem policzkiem do szyby i wytężyłem wzrok, próbując doj-
rzeć choćby malutką wysepkę. Ale wysp nie było... tylko mignął wśród fal
samotny, biały żagiel.
— Antoine! — krzyknąłem. — Tam jest statek!
— Kurs! — polecił ochryple awiator.
— Na prawo... południowy zachód, bardziej na zachód...
Szybowiec powoli przechylił się na skrzydło. Do gardła podeszła kula.
Widać już było fale, i to wcale niemałe.
— Widzę szkuner — oznajmił Antoine. — Ilmarze, zapytaj, czy wszy-
scy umieją pływać.
— Umiecie pływać? — krzyknąłem, odwracając się.
Chwała Siostrze, wszyscy potaknęli. Nawet Jens, o którego bałem się
najbardziej.
— Louis, dobrze pływasz? — spytałem już z własnej inicjatywy.
Zakonnik skinął głową.
— Pomóż Jeanowi, dobrze?
Louis zerknął na biskupa, jakby czekając na pozwolenie, i zaraz potem
kiwnął głową, nie doczekawszy się wskazówek.
Patrzyłem na zbliżający się szkuner. Tak niedaleko... Ale morze było
bliżej... Spojrzałem w górę. Szybowiec Helen krążył nad nami, ogon dymu
nie ciągnął się już za nim. Im też wypalił się pchacz.
— Szybowiec szybko tonie — rzeki spokojnie Antoine. — Z komory
bombowej nie można się wydostać. Zrobimy tak: gdy do powierzchni wody
zostanie kilka metrów, pociągnę dźwignię i wtedy otworzy się luk komory.
— Słyszeliście? — odwróciłem się. — Lecimy do szkunera! Nad samą
wodą otworzy się luk i wpadniecie do morza!
Pytanie tylko, do kogo należy szkuner. O czym myślą marynarze, wi-
dząc tak daleko od brzegu dwa spadające szybowce? Wyciągną nas czy
ominą i zostawią na morzu?
Nie, nie powinni! Nikt nie powinien tak postąpić, nawet Osmanowie
czy Judejczycy! Najdziksze pogańskie plemiona wiedzą, co znaczy litość
i miłosierdzie.
Uspokajałem się tymi myślami, nie chcąc przypominać sobie ani wła-
snych przeżyć, ani opowieści zasłyszanych od podróżników.
Jeśli nie masz już na co liczyć, musisz sobie coś szybko wymyślić.
— Szykujcie się! — krzyknął Antoine. I rzeczywis'cie, do wody zosta-
ło kilka metrów. Wydawało się, że fale tłuką o brzuch szybowca.
— Szykujcie się — powtórzyłem, odwracając się. Zobaczyłem, jak
pod naszymi towarzyszami rozsunęły się cienkie listewki podłogi, a oni
z krzykiem, którego nie sposób powstrzymać nawet wtedy, kiedy wiesz, co
cię czeka, spadli w otchłań.
Chwilę później dziób szybowca wbił się w grzbiet wysokiej fali.
Zabrzęczała rozbita przednia szyba; odłamek zadrapał mi czoło. Słona
woda uderzyła w twarz, dławiąc oddech. Szybowiec przechylił się na bok,
opadł na powierzchnię wody i sunął do następnej fali, która zakręciła nim,
połamała skrzydła i wdarła się do otwartej komory bombowej.
— Antoine! — szarpnąłem starego za ramię. Woda z hukiem wlewała
się do kabiny.
Awiator odwrócił głowę i us'miechnął się niczym człowiek, który do-
konał czegoś ważnego, choć niezbyt radosnego.
— Ratuj się! Nie umiem pływać!
Jak to?
Antoine, człowiek, który zasłynął z tego, że idąc na ratunek towarzy-
szowi, wylądował swoim szybowcem na wodzie, nie umie pływać? Ten,
który będąc młodym, a już słynnym, i jeszcze spragnionym życia awiato-
rem, nie na rozkaz, nie zestrzelony, poprowadził maszynę ku zimnym wo-
dom północnego morza?
Woda chlustała, zalewając nasz szybowiec, a ja odrywałem dłonie
Antoine'a od steru. Jego sztywne palce ściskały cienki, bambusowy łuk
nie dlatego, że awiator nie chciał mnie posłuchać, lecz dlatego, że kilka
długich godzin lotu odebrało mu resztę sil.
— Nie trzeba... wiedziałem, że to się musi tak skończyć — wyszeptał
starzec.
Ale siły były nierówne — mimo wszystko oderwałem go od steru i kop-
nięciem wypchnąłem przemoknięte brezentowe drzwiczki. Woda zalewała
nas po szyję. Zacząłem płynąć, odepchnąwszy się od tonącego szybowca.
Ciągnąłem Antoine'a za sobą, a on słabo rozgarniając wodę ręką, próbo-
wał mi pomóc.
Morze było ciepłe — czułem się, jakbym płynął w zupie — i słone —
już szczypało spękane wargi. Gdyby tylko nie było fal i wyjącego wiatru,
gdyby nie było chmur zasłaniających połowę nieba!
— Ilmarze, daj spokój... — wychrypiał Antoine.
Jeśli teraz zacznie panikować, miotać się i łapać mnie za ręce —już po
nas. Nawet go nie ogłuszę, żeby móc potem ciągnąć za włosy — starzec
zgubił je dawno temu.
— Statek jest już blisko, bądź cicho! — krzyknąłem. Rozglądałem się
wokół, próbując odszukać pozostałych towarzyszy.
Byli niedaleko. Płynęli w naszą stronę, na razie wszyscy razem. Nawet Jean
płynął o własnych siłach, choć Louis trzymał się blisko niego, gotów w każdej
chwili mu pomóc. Na niebie, schodząc coraz niżej, krążył szybowiec Helen.
Poszukałem wzrokiem szkunera. Rzeczywiście był całkiem blisko.
I płynął do nas, rozwinąwszy wszystkie żagle. Mogłem już zobaczyć krzą-
tających się marynarzy. Ale mimo wszystko musieliśmy utrzymać się co
najmniej dziesięć minut... Gdyby tak zrzucić buty... nie ma czasu...
Uderzyła kolejna fala. Zanurkowałem pod Antoine'a, żeby wypchnąć
go ponad wodę. Po ręce prześliznęła się meduza. Czemu nie schodzisz
w głębię, potworku, przecież idzie sztorm!
— Iłmar! — krzyknął Gerard. Biskup płynął szybko, rozgarniał fale
dwiema rękami, wyskakując z wody niczym delfin. — Trzymaj się!
Widocznie zauważył, jak wlokę Antoine'a...
A nasz szybowiec, zadzierając na pożegnanie kolorowe skrzydło, za-
nurzał się bez wirów, powoli, majestatycznie. Tak toną nie statki, lecz pta-
ki, które spadły z nieba, kiedy życie dobiega końca.
— Trzymam się! — odkrzyknąłem i zostałem nagrodzony łykiem cie-
płej, słonej wody.
Akurat teraz musiał być sztorm!
Trzymając Antoine'a nad powierzchnią wody, próbowałem zajrzeć mu
w oczy. Jak daleko do ślepej paniki?
Ale w jego oczach nie było nawet śladu strachu.
— Od tamtej pory... wydaje mi się, że żyję na kredyt... — wyszeptał
Antoine. — Powinienem był umrzeć, ale Siostra z jakiegoś powodu mnie
strzegła...
Nowa fala przesunęła się obok Gerarda i uderzyła prosto na Jensa pły-
nącego nieumiejętnie, ale starannie.
— Milcz! — krzyknąłem, wynurzając się. — Strzegła i będzie strzec!
Milcz!
Dwadzieścia metrów od nas, po raz kolejny dając dowód swojego niesły-
chanego kunsztu, wylądowała na wodzie Helen; zrobiła to znacznie bardziej
miękko niż my. Kątem oka zobaczyłem, jak z kabiny wyskakuje Markus.
— Już nie mogę... — wyszeptał Antoine, zwisając na moich rękach.
Jego ciało od razu zrobiło się ciężkie, ale w tym momencie podtrzymał go
Gerard.
— Co ze starym?
— Nie umie pływać...
Jakby miało to jakiś sens, zbiliśmy się w ciasną grupkę. Antoine trzy-
małem teraz ja i Gerard, Louis pomagał Jeanowi. Pozostali jako tako radzi-
li sobie. Nawet Luiza unosiła się na falach, pewnie dzięki swojej tuszy.
Statek był już całkiem blisko. Nie wojskowy, nie handlowy, lecz zwy-
kły, rybacki szkuner, jeden z takich, które snują się wzdłuż brzegów, stara-
jąc się nie wychodzić zbyt daleko w morze.
Chmury kłębiły się nad naszymi głowami. Światło błyskawic tłumiło
niknące promienie słońca. Odwróciłem głowę do szkunera i zobaczyłem...
.. .jak podążając za linią chmur, nasuwa się na nas kolejna fala... Nie-
bywała, potworna, jedna z tych, które marynarze nazywają dziewiątą falą.
Serce mi zamarło.
Spod tej fali nie wszyscy wypłyniemy.
Mknący do nas nieustraszenie stateczek uniósł się na fali, a jej spód
zabłysnął w odchodzącym słońcu — błyszczące, szmaragdowe cielsko,
strzępy piany...
— Aa! — krzyknęła Helen, zobaczywszy falę.
Czas jakby zwolnił swój bieg. Ujrzałem strach na twarzach, spostrze-
głem, jak Markus zadziera głowę, wyciąga rękę w kierunku fali w bezrad-
nym ges'cie tonącego... albo...
Wargi chłopca poruszyły się, ryk fali zagłuszył słowa, choć teraz on
już krzyczał.
Ale tego Słowa nie trzeba słyszeć.
Po niebie rozlała się czerń.
Nad morzem przetoczył się chłód. Moja ręka, rozgarniając wodę, roz-
biła cienką warstewkę lodu.
Słowo wyrwało z grzebienia fali ogromny jej fragment, z łatwością
nieosiągalną dla zwykłego śmiertelnika.
Obok nas z hukiem i łoskotem przetoczyły się dwie fale, połyskując
wypolerowaną gładzią, kołysząc morze, nieświadome, że ofiary umknęły.
Pewnie cos' takiego widzieli Judejczycy, gdy Mojżesz przeprowadzał
ich przez morze.
— Panie mój... — wykrzyknął Gerard.
Rzucało nami w różne strony. Utrzymywaliśmy się na wodzie resztka-
mi sił. Na szkunerze już spuszczano żagle i rzucano z pokładu liny, ale za
pierwszą falą napływała druga — wcale nie mniejsza. Poszukałem wzro-
kiem Markusa... Chyba nie wystarczy mu sil, by znów wymówić Sło-
wo... Chłopiec młócił wodę rękami i Arnold już do niego podpływał,
gotów w razie potrzeby podtrzymać.
— Zginiemy wszyscy! — zawył Jens, którego pchnęło w moją stronę.
— Wszystkich nas czeka śmierć!
W jego oczach było szaleństwo, ciemne, nieprzeniknione szaleństwo...
— Gdzie twoja wiara, mnichu! — krzyknąłem. — Czego się boisz,
gdy Zbawiciel jest przy tobie? Czyż nie ma On władzy nad morzem i wia-
trem?
Moje słowa otrzeźwiły Jensa. Zamilkł i odwrócił się do szkunera.
A statek już przeciął drogę fali, zasłaniając nas od uderzenia. Zakoły-
sała się smołowana burta, chlasnęła po wodzie jutowa lina, chwyciłem ją
jedną ręką, drugą nadal trzymając Antoine'a.
Czy talent kapitana dorównywał kunsztowi Helen, czy to Zbawiciel i Sio-
stra nie spuszczali z nas oka, ale nie tylko mnie udało się złapać linę za
pierwszym razem.
Szkuner sunął między falami, zapadł się i wszystkich rzuciło na burtę
— prosto w wyciągnięte ręce marynarzy. Ktoś' odebrał ode mnie bezwład-
ne ciało Antoine'a, dwóch marynarzy wyciągnęło lamentującą Luizę, dwóch
innych — walczącego o życie Jeana. Leżałem na śliskim pokładzie; wcze-
piłem się w niego, przywarłem całym ciałem. Szkunerem nadal rzucało,
choć pierwszy atak sztormu już minął. Pozwoliłem sobie na krótką chwilę
odpoczynku, a potem podniosłem głowę.
Markus... Jean... Antoine... Luiza...
Ledwie żywi, krztuszący się słoną wodą, ale już bezpieczni na pokła-
dzie.
Jens, Gerard, Louis, Helen, Arnold...
Oni trzymali się lepiej. Nawet próbowali usiąs'ć.
Farid i Peter wyglądali prawie zwyczajnie.
Rosyjski szpieg pił coś z manierki małymi łykami. Peter próbował do-
gadać się marynarzami.
Rozejrzałem się. To rzeczywiście był judejski statek. Marynarze pa-
trzyli na nas ze zdumieniem i obawą, ale bez wrogości. Mieliśmy szczę-
ście. Dopiero by było, gdyby uratował nas szkuner Imperium... albo Mo-
carstwa...
Poszedłem na czworaka do Farida i wyciągnąłem rękę. Szpieg bez sło-
wa podał mi manierkę.
— Trzymałeś... na Słowie? — zapytałem w przerwie między łykami.
— Nie mam Słowa, widocznie wiara za słaba — Komarów jakby się
usprawiedliwiał. — Trzymałem za pazuchą.
Brandy była mocna i paląca. Pewnie rosyjska, podobno na Kaukazie
robią dobrą brandy...
Stałem oparty o nadburcie i czekałem zainteresowany, czym skończy
się rozmowa Petera z załogą.
Na szkunerze nie było kajut dla pasażerów i początkowo umieszczono
nas w kubryku. Małym, czystym, z wyszorowanym stołem pośrodku i moc-
nymi ławkami pod ścianami. Zapach ryby był wszechobecny, ale czego
innego można się spodziewać na rybackim statku? Zawinięci w przynie-
sione przez marynarzy koce z kłującej, wielbłądziej wełny, siedzieliśmy,
patrząc na siebie, jeszcze niecałkiem wierząc, że żyjemy. Nasze ubrania
suszyły się w kambuzie.
Judejski kapitan nazywał się dźwięcznie Abram-Ber Admoni. Nie wy-
glądał na Judejczyka — potężny, niczym Arnold czy Gerard, rudowłosy,
w wełnianej bluzie przepasanej skórzanym pasem, ze stalowym kółkiem
w uchu i wytatuowanymi rękami. Widać na nich było rysunki rusałek, wybla-
kłe napisy i sylwetki statków. Znałem ten zwyczaj upamiętniania na własnej
skórze każdego statku, na którym marynarzowi zdarzyło się pływać.
Kapitan mówił całkiem nieźle po romańsku. Albo nauczył się go, bo
mu to było potrzebne do handlu, albo mieszkał kiedyś w Mocarstwie.
— .. .1 wtedy wynajęliśmy dwa szybowce i wyruszyliśmy do świętych
miejsc drogą powietrzną — kontynuował swą opowieść Gerard. Jak tylko
dowiedział się, że kapitan zna romański, odsunął Petera od pertraktacji. —
Ale los znowu okazał się dla nas surowy. Przeciwny wiatr zniósł nas z kursu
i gdyby nie wasz statek...
Do tego momentu Abram-Ber Admoni palił fajkę i kiwał głową, nie
okazując emocji. Ale teraz zareagował.
— Pierwszy raz słyszę, by pielgrzymi wynajmowali szybowce, sza-
nowny panie.
Głos miał silny, dźwięczny, tak samo bezpretensjonalny jak jego wy-
gląd. Ani przez chwilę nie wątpiłem, że on nam nie wierzy.
— Świat nie stoi w miejscu — wzruszył ramionami Gerard.
Przez minutę mierzyli się wzrokiem ponad blatem stołu. W końcu
Abram-Ber opróżnił fajkę, stukając nią o obcas, i zapytał:
— Czy szanowni pielgrzymi nie zauważyli, co stało się z falą?
— Jaką falą? — zainteresował się Gerard.
— Bardzo dużą falą, która omal nie przykryła was tuż przed ratunkiem.
— Marynarz lepiej wie, co może stać się na morzu — uchylił się od
odpowiedzi Gerard. — Byliśmy zbyt wystraszeni, by się rozglądać na boki.
Szkunerem nadal rzucało, ale już nie tak mocno. Sztorm, który mógł
nas zabić, przechodził dalej.
— Morze pełne jest cudów — powiedział kapitan. — Podobnie jak
całe nasze życie. Właśnie wracamy do Hajfy, szanowni państwo. Obowiąz-
kiem człowieka jest pomaganie ludziom, których spotkało nieszczęście.
Rozlokujcie się, jak chcecie. Kobietom mogę oddać moją kajutę.
Gerard skinął głową, ale kapitan nie wychodził.
— Nie najlepszą porę wybraliście sobie na pielgrzymkę. W Hajfie jest
teraz bardzo tłoczno.
— Wielu pielgrzymów? — zapytał Gerard.
— Bardzo wielu — przyznał Abram-Ber. — Trudno znaleźć miejsce w
zatoce. „Syn Gromu" nie mógł wejs'ć do zatoki i musiał stanąć na kotwi-
cach w odległości dwóch kabli od brzegu.
— Liniowiec Mocarstwa? — głos Gerarda lekko zadrżał.
— Tak — Abram-Ber zaczął ponownie nabijać fajkę. — Jesteśmy
małym, bezbronnym krajem, czyż więc możemy odmówić gościny liniow-
cowi Mocarstwa, który postanowił odwiedzić nasz port?
— Mam nadzieję, że pretoriańska gwardia nie wyprawia bezeceństw?
— zapytał ostrożnie Gerard.
— Czy to są bezeceństwa? — kapitan uśmiechnął się. — Owszem,
panowie pretorianie, zmęczeni długą morską podróżą, pozwalają sobie na
odpoczynek w oberżach albo zabawę w wesołych dzielnicach... Ale płacą
i mieszkańcy są zadowoleni.
Popatrzyłem na Helen. W jej spojrzeniu była trwoga. Antoine odchrząk-
nął i zapytał:
— Czy pretorianie mają zamiar długo gościć w Hajfie?
— Czy ktoś udziela takich informacji biednemu marynarzowi? — za-
reagował pytaniem Abram-Ber. — Myślę, że długo. Rosyjska eskadra przy-
szła dwa dni wcześniej, a grenadierzy nie mają zamiaru odchodzić. Ale
rozbili swój obóz za miastem i w Hajfie nie pokazują się. Tylko handlarze
prowiantem są im radzi.
— Dużo gości — zauważył Gerard.
— Dużo — przyznał kapitan. — Życie pełne jest cudów. Statki Mocar-
stwa i Chanatu lubią zawijać do naszych portów. Ale starają się nie robić
tego w tym samym czasie.
— Nie sądzę, byśmy zatrzymali się w Hajfie na długo — pokręcił gło-
wą Gerard. — Gdy w mieście jest tak wielu żołnierzy, rosną ceny, a my
zostaliśmy bez środków.
Kapitan pokiwał głową.
— Czy moglibyśmy wysiąść w innym porcie? — Gerard już nie prosił,
jego głos nabrał tej siły i pewności, która uciszała najgłośniejsze tłumy.
Kapitan poczuł tę siłę i popatrzył na biskupa z błyskiem zainteresowa-
nia.
— W pobliżu nie ma innych portów. Można dotrzeć do nich w szalu-
pach, ale to niebezpieczne.
— Przeżyliśmy już bardzo wiele niebezpieczeństw — rzeki Gerard. —
Jak możemy zapłacić za to ryzyko?
Abram-Ber Admoni popatrzył na nas uważnie, zatrzymując wzrok na
każdej twarzy. Nad czymś' się zastanawiał. Pewnie — ile z nas zedrzeć. No
tak, wśród tylu arystokratów musi być człowiek ze Słowem...
— Dwa tysiące lat temu z naszej ziemi do świata przyszedł Zbawiciel
— rzekł niespodziewanie. — Od tamtej pory niewiele się zmieniło, sza-
nowny panie. Mój naród nadal wyznaje swoją wiarę, mówi swoim języ-
kiem. Ale to nie znaczy, że mieszkańcy Hajfy nie wiedzą, co dzieje się
w Mocarstwie...
W kubryku zapanowało milczenie. Arnold poruszył się, pled zsunął się
z jego nagich ramion. Ale kapitan nie zwrócił uwagi na czujnego oficera.
— Wiem, co może zrobić człowiek. Nawet za pomocą Słowa- — cią-
gnął kapitan. — I wiem, czego zrobić nie zdoła. Zatrzymać biegu fali.
Jego spojrzenie zatrzymało się na Markusie. Chłopiec wstał, zawijając
się w pled.
— Czy jesteś tym, który przyszedł powtórnie?
Markus milczał.
— Rozkażę płynąć do brzegu — powiedział kapitan. — Ale nie zdo-
łam zamknąć ust wszystkim. Gdy statek wróci do Hajfy, ludzie dowiedzą
się o dwóch szybowcach, które spadły z niebios, o fali, co rozdarła się na
dwie części, i o chłopcu z Mocarstwa, który idzie śladami Zbawiciela.
— Mamy pieniądze, kapitanie — odezwała się Helen. — Możemy kupić
milczenie załogi.
Admoni uśmiechnął się, nie odrywając wzroku od Markusa.
— Można kupić milczenie. Ale czy można kupić cud?
Wstał. Zawahał się, nie mogąc się zdecydować, czy coś powiedzieć,
i wyszedł.
— W razie czego poradzimy sobie z załogą — powiedział ostro Ar-
nold. — Ten kapitan zbyt wiele rozumie.
Gerard pokręcił głową i rzekł w zadumie:
— To nie będzie potrzebne. Problemem nie jest załoga czy jej kapitan.
Oni nie będą czynić nam przeszkód. Ale Admoni ma rację: nie utrzymamy
tego w tajemnicy. Pretorianie i grenadierzy zaczną nas ścigać.
— Nie zdążą — odezwał się Markus. — Muszę tylko dotrzeć do Me-
giddo. Potem... potem nie będą już dla nas groźni. Megiddo jest blisko,
bardzo blisko. Prosiłem Helen, żeby spróbowała dolecieć, ale nie udało
się.
Antoine zakasłał, przyciskając dłoń do piersi.
— Musimy tylko tam się dostać — powtórzy! Markus. — I wszystko
się zmieni. Wszystko.
Obrzucił nas spojrzeniem, jakby czekał na protesty, spory, brak zrozu-
mienia.
— Odeślę Pasierba Bożego do klasztoru, on nie uwierzył we mnie.
Mój ojciec wyrzeknie się tronu, a ja na ten tron wstąpię. Osmanowie po-
kłonią się przed prawdziwą wiarą. Gerardzie, ty zostaniesz moim głosem
w Urbisie i nigdy więcej słudzy Zbawiciela i Siostry nie wystąpią przeciw-
ko sobie. Helen... ty będziesz kierować armią... i nasi wrogowie zadrżą.
Arnoldzie... wykorzenisz szerzące się wśród Straży łapownictwo i okru-
cieństwo. Wszyscy... wszyscy mi pomożecie.
Skrzypnęły drzwi i wszedł Abram-Ber z wielkim miedzianym kocioł-
kiem, z którego płynął zapach wina i korzeni. Postawił go na stole i rzekł:
— Gorące wino. Musicie się rozgrzać.
— Markus! — zawołał gwałtownie Arnold, gdy chłopiec wziął z rąk
kapitana duży, ołowiany kubek. — Markus, stój!
Chłopiec uśmiechnął się, pokręcił przecząco głową.
— Jak ja wierzę temu człowiekowi, tak wy wierzcie mnie.
Przełknął. Zdumiony Abram-Ber popatrzył na Arnolda i na jego czole
napęczniały żyły.
— To wino i przyprawy, a nie trucizna! — powiedział z hamowaną
wściekłością. Wziął kubek z rąk Markusa i napił się.
Arnold wstał. Przyjął kubek od kapitana i popatrzył na Markusa. Ten
skinął głową. Strażnik upił łyk i przekazał kubek Gerardowi.
Siedziałem i patrzyłem, jak kubek krąży. Jak ludzie grzeją o niego dło-
nie, jak piją wino i przekazują go dalej.
Luiza przechyliła kubek i speszona podała go mnie.
Dla mnie wina nie starczyło.
— Zaraz przyniosą wam ubrania — oznajmił kapitan. — Są wilgotne,
ale gorące. Szkuner podchodzi do brzegu, sztorm ucichł. Trzeba się spie-
szyć.
Zaczerpnąłem wina z kociołka, napiłem się. Było gorące, cierpkie, pach-
niało przyprawami.
O co ja mógłbym prosić Markusa? O stanowisko króla złodziei? O po-
zwolenie na swobodną włóczęgę po s'wiecie, grzebanie w starych grobow-
cach i rozkopywanie ruin?
Rozdział piąty,
w którym myślimy, że znaleźliśmy dwunastego, a okazuje się,
że to on znalazł nas
Sztorm zrobił sobie przerwę. Wieczorem morze uspokoiło się, wiatr
przegonił chmury i nawet wyjrzały gwiazdy.
Na szkunerze była tylko jedna szalupa, mała i z pozoru bardzo niepew-
na. Dwaj milczący marynarze raz po raz płynęli nią do brzegu, przewożąc
po trzy osoby.
Abram-Ber Admoni stał na pokładzie, trzymał w zębach niezapaloną
fajkę i milczał.
Do ostatniego kursu zostaliśmy: ja, Antoine i Helen. Zszedłem pierw-
szy, pomogłem Antoine'owi. Helen nie potrzebowała pomocy.
Jako czwarty do szalupy wsiadł kapitan.
W ciszy, zakłócanej jedynie skrzypieniem wioseł w dulkach i uderze-
niami fal o burtę, płynęlis'my do światła lampy na brzegu. Antoine, które-
mu jeden z marynarzy dał swoją starą kurtkę, siedział nachmurzony na
dziobie.
— Antoine! — zawołałem. — Jak się czujesz?
— Wszystko w porządku — powiedział staruszek celowo raźnym gło-
sem. — Nawet się rozgrzałem.
— W jego wieku nie powinno się podróżować — powiedział cicho
Abram-Ber. — Powinno się siedzieć w domu, cieszyć prawnukami i szy-
kować do ostatniej podróży.
Antoine roześmiał się.
— Gdy byłem dzieckiem, myślałem, że będę wiecznie młody. Gdy
byłem młody, nie wierzyłem w starość. Gdy byłem w twoim wieku, nie
wątpiłem, że nie dożyję starości. A teraz, mimo że jestem starcem, nadal
lubię chodzić, patrzeć i myśleć.
— Czy to jest droga dla ciebie? — powtórzył uparcie kapitan.
— Jak widzisz, idę nią. A młodsi i silniejsi zostali w domu.
Abram-Ber zamilkł.
Gdy dno łódki zaczęło szorować o piasek, Arnold i Louis weszli do
wody, żeby wyciągnąć nas na brzeg. W oddali na szkunerze kołysał się
płomyk s'wiatła, na piasku paliła się lampa. Dwa s'wiatła w nocy i kursująca
pomiędzy nimi szalupa.
Wyszedłem z łódki, stanąłem obok i popatrzyłem na kapitana. Admoni
siedział, trzymając w ustach fajkę, i spoglądał na nas.
Potem wstał i ciężko zszedł na brzeg.
— Młodzieniec zna język, a wy jesteście silnymi ludźmi — rzekł Abram-
Ber. — Nawet kobiety i starcy. Ale to moja ziemia. Mnie zaufają tam, skąd
was przegonią. Mnie wesprą tam, gdzie nie pomogą pieniądze i Słowo.
Podszedł do Markusa.
— Pozwól mi iść z tobą.
— Miejsca wystarczy dla wszystkich. Lecz czy to twoja wiara?
— Czy ci, którzy poszli za pierwszym Zbawicielem, byli innej wiary?
— odpowiedział pytaniem Abram-Ber.
— Oni nie od razu wybrali swoją drogę.
— Czekałem na ciebie długie lata. Nie wiedziałem, skąd przyjdziesz
i kim będziesz. Ale wierzyłem i czekałem na ciebie, mesjaszu.
Zamiast odpowiedzi, Markus wyciągnął rękę i ścisnął ramię kapitana
krzepiącym gestem. To był zdumiewający i wzruszający widok: drobny
chłopiec, przed którym klęczał potężny, surowy mężczyzna.
Admoni wrócił na chwilę do szalupy, powiedział coś marynarzom szyb-
ko i władczo. Nawet jeśli byli zaskoczeni, nie spierali się. Po minucie już
odpływali w szalupie.
Helen roześmiała się i poklepała kapitana po ramieniu.
Po kolei podchodziliśmy do Judejczyka i obejmowaliśmy go.
Dwunastu i Zbawiciel.
Nareszcie zebrali się razem ci, którzy podążą za Markusem...
I zdradzą go.
A może tym razem wszystko będzie inaczej?
Na wybrzeżu zawsze są wioski i osiedla. Judea to pustynny kraj, ale
nawet tutaj, przy morskim brzegu, są sady i pola. Już po godzinie Admoni
'
wyprowadził nas na ubity szlak, biegnący wzdłuż winorośli do małego osie-
dl a.
Stało tu z dziesięć domów i żaden z nich nie był tak duży, by pomieścić
nas wszystkich. Abram-Ber odłączył się od nas i zastukał do jednego domu.
Rozmowa trwała długo, ale w końcu wpuszczono nas do sadu. Ułożyliśmy
na nocleg pod daszkiem na drewnianym pomoście.
— Odejdziemy o świcie — uprzedził Abram-Ber. — Gospodarz prosi,
by do niczego go nie mieszać. Jeśli stanie się nieszczęście, będzie mógł
powiedzieć, że nie widział żadnych obcych.
Nikt nie miał siły się spierać. Tylko Gerard zapytał:
— Znajdziemy tu konie?
— Nie.
Gerard popatrzył na mnie i polecił:
— Ilmarze, będziesz trzymał wartę przez pierwszą godzinę. Weź sobie
pomocnika.
Najlepiej z nas wszystkich wyglądał Komarów. Na moje pytanie od-
powiedział skinieniem głowy i już wkrótce siedzieliśmy pod drzewem, nieco
oddaleni od śpiących towarzyszy.
— Czy w manierce coś jeszcze zostało? — zapytałem.
Farid podał mi chlupoczącą manierkę. Napiliśmy się po łyku.
— Nie mogę uwierzyć — powiedziałem — że jeszcze wczoraj byli-
śmy na ziemi osmańskiej. Pewnie rzucało cię po całym świecie, co, szpie-
gu?
— Różnie bywało — odparł wymijająco Rosjanin. — Głównie po Mo-
carstwie.
— Może teraz się przyznasz? Te dysputy o herezji Tomasza z Akwinu
to tylko dla zamydlenia oczu?
— Dlaczego? Ja naprawdę wierzę, że na świecie są dwie siły, które
Walczą ze sobą. Boska i diabelska.
— W takim razie twój diabeł nie jest zbyt silny, Komarów. Zobacz, na
przekór wszystkiemu dotarliśmy do Judei. Nawet sztorm nam nie prze-
szkodził.
Szpieg napił się brandy i powiedział pouczająco:
— Nie o to chodzi, miły panie. To nie walka dwóch osiłków na cyrko-
wej arenie.
— To gdzie ten pojedynek?
— W nas.
Odebrałem mu manierkę. Cóż, przy takich rozmowach można się na-
wet upić. W porównaniu z takimi słowami to już nie grzech.
— Wyjaśnij.
— Każdy czyn prowadzi nas do dobra lub zła. Gdyby jeszcze wszyst-
ko było takie proste — z jednej strony zło, a z drugiej dobro! Przecież
żaden złoczyńca nie przyzna się, że postąpił niesłusznie. Zawsze znajdzie
jakieś' usprawiedliwienie. Ograbił, ponieważ jego ograbiono. Zabił, ponie-
waż na niego podniesiono rękę. Oszukał i puścił z torbami, żeby jego nie
oszukano. Ale to jeszcze jest proste, tu wyraźnie widać wszystkie wykręty.
Przed każdym, najbardziej niewinnym czynem człowiek słyszy podszepty
z dwóch stron i nie zawsze wie, czyj to głos. Czy Bóg mógłby powstrzy-
mać cię, jeśli postępujesz wbrew jego woli?
— Mógłby.
— Nie mógłby. Bo wtedy nie byłbyś człowiekiem, tylko marionetką
na sznurkach. A ty żyjesz i postępujesz zgodnie z własną wolą. Masz pra-
wo do podejmowania decyzji. Diabeł jest niczym ciemna strona Boga. Bóg
daje ci wolność. Możesz postępować jak chcesz, ale wiesz, że trzeba prze-
strzegać pewnych reguł. Diabeł mówi, że żadnych reguł nie ma, ale odbie-
ra ci wolność, jeśli nawet na pierwszy rzut oka tego nie widać... Pojedy-
nek polega na zrozumieniu, gdzie jest twoja wolność, a gdzie reguły. Czymże
jest burza, która mogła nas zatopić? Burza to tylko burza, Ilmarze. Zrobić
prawidłowy krok — oto droga do Boga. I tutaj diabeł zrobi wszystko, żeby
człowiek się pomylił. A będzie się starał podwójnie, żeby zmylić Zbawi-
ciela. Rozwinie przed nim piękne obrazy przyszłości. Omami sławą, szczę-
ściem, bogactwem. Wszystkim, o czym marzy człowiek.
— A Bóg?
— Bóg? Nasz Bóg to nasze sumienie. Gdy wiesz, że żaden człowiek
nie dowie się o twoim czynie, a jednak tego nie robisz, bo ci wstyd, wte-
dy jest Bóg. Gdy robisz nie to, co trzeba, ale to, co musisz, wtedy jest
Bóg.
— Rozmawiałeś o tym z Gerardem? — spytałem zaciekawiony.
— Biskup to mądry człowiek — odrzekł ze smutkiem Rosjanin. —
Ale czegoś się lęka. Może samego siebie, może swojej siły. Dlatego w każ-
dym sporze jest granica, której on nie przekroczy. Jakby bał się przyznać
rację.
— I ja ci jej nie przyznam — powiedziałem. — Mam wrażenie, że twój
zawód odcisnął na tobie piętno. Nawet dla Boga wymyśliłeś przebiegłego
przeciwnika.
— Każdy z nas jest inny — nie protestował Farid. — Nie liczyłem, że
ktoś podzieli moją wiarę. Ale może Zbawiciel chciałby wiedzieć, że istnie-
ją tacy jak ja?
W jego słowach była słuszność. Jeśli tylko Markus potrafi jeszcze ko-
gokolwiek słuchać.
— Nie wyśmiewam twojej wiary — odezwałem się. — Jeśli jednak
diabeł naprawdę istnieje, dlaczego nie próbował przeszkodzić Zbawicielo-
wi? Pierwszemu Zbawicielowi?
— Skąd mamy wiedzieć, czy diabeł kusił Zbawiciela czy nie? I czy
Zbawiciel wiedział, że ma przed sobą pokusę, czy ją pokonał, czy też jej
uległ? Żeby poznać diabła, trzeba być mu równym. Trzeba być Bogiem.
— Co w takim razie mają zrobić zwykli ludzie?
— To, co powinni. I wierzyć, że postępują słusznie.
Wtedy zdecydowałem się zadać pytanie:
— Wierzysz, że Markus postępuje słusznie?
— Nie wiem — odpowiedział Rosjanin. — Ale nie widzę lepszego
wyjścia. Możemy tylko wierzyć.
Rozmowa ucichła. Gdzieś w sadzie dzwoniły cykady, nadlatywał i uspo-
kajał się wiatr, sunęły po niebie gwiazdy. Godzinę później obudziliśmy
Arnolda, który bez ceregieli szturchańcem obudził Jensa. Usiedli pod drze-
wem, by strzec naszego snu.
Gdy opuszczaliśmy wieś, było jeszcze ciemno. W oknach domów tak-
że. Zdawało mi się jednak, że nie wszyscy gospodarze śpią, lecz nie wy-
chodzą, żeby przypadkiem za dużo nie zobaczyć. Widocznie nasz mały
oddział sprawiał dziwne wrażenie, a pobliska Hajfa, wypełniona obcymi
wojskami, nie dodawała ludziom śmiałości.
Godzinę później natrafiliśmy na zaprzężony w muły wóz powoli to-
czący się po drodze. Na wozie leżały tylko trzy worki suszonej ryby. Ad-
moni dogadał się z woźnicą, żeby starcy i Luiza usiedli na wozie. My szli-
śmy obok, obrzucani ciekawskimi spojrzeniami woźnicy i jego syna. Jens
zerknął na chłopca i posmutniał. Pewnie przypomniał sobie syna, którego
przeze mnie musiał porzucić w Urbisie.
Nasz pochód wyglądał i komicznie, i dumnie. Trzynaścioro zupełnie
różnych ludzi, którzy zeszli się ze wszystkich stron świata, w poszarpa-
nych, wilgotnych ubraniach ze śladami soli; trzynaścioro ludzi prześla-
dowanych przez pretorian z Mocarstwa i wyborowych grenadierów Cha-
natu.
— Żeby się tak wzięli za łby — Peter wyraził na głos marzenie ogółu.
— Nie zrobią tego, dopóki nas nie znajdą i nie stwierdzą, że jesteśmy
w pułapce — odpowiedział od razu Farid. — Każdy dowódca wie, że bi-
twa jest nam na rękę.
— Nie będą walczyć — przyznała Helen. — Pretorianie oczywiście
spróbują oszukać Rosjan. Ale nie teraz.
— Grenadierów nie sposób oszukać — odparował szpieg. — Oni są
zawsze czujni.
Pomiędzy nimi rozgorzał spór tym śmieszniejszy, że nagrodą dla pre-
torian i grenadierów były nasze głowy. Helen złośliwie przypomniała lanie
jakie spuściły Suworowowi wojska Mocarstwa, Farid zrewanżował się hi-
storią o bitwie pod Brześciem.
W innych okolicznościach z przyjemnością posłuchałbym tej dyskusji,
ale teraz wszyscy byliśmy zbyt zmęczeni i zbyt spięci.
— Abram-Berze— odezwał się Gerard. — Jak sądzisz, czy twój szku-
ner zawinął już do Hajfy?
— Tak — odparł krótko Judejczyk.
— Myślisz, że nieproszeni goście już o nas wiedzą?
— Każdemu z moich ludzi zaufałbym jak bratu — rzekł kapitan. —
Każdemu, gdyby był sam. Ale na szkunerze jest dwudziestu ludzi i każdy
pomyślał: ja będę milczał, a on doniesie. Smagani chciwością pewnie od
razu pobiegli do pretorian i grenadierów. Nie zdziwiłbym się, gdyby przy
wejściu do koszar panował ścisk.
— To znaczy, że już za nami idą — podsumował Gerard. — Potrzebu-
jemy koni.
Ale koni nie było. W następnej wiosce, za podwójną cenę udało nam
się kupić trzy osły, na których posadziliśmy najsłabszych. Kiedy wóz skrę-
cił, nasze drogi rozeszły się. Osły szły nie prędzej niż człowiek. Przydały-
by się dobre konie, które bez wątpienia mieli nasi prześladowcy. W tych
biednych stronach konie stanowiły jednak wyzywający luksus, dostępny
tylko w miastach.
Szliśmy więc w palącym słońcu, ścieżką wijącą się po kamienistej rów-
ninie, mijaliśmy nieliczne wsie przytulone do strumieni i jeziorek. W połu-
dnie w jednej z osad zjedliśmy posiłek w miejscowym zajeździe — pod
słomianym dachem, w otoczeniu ciekawskich dzieciaków. Zupa rybna, ostry
kozi ser, oliwki, kwaśne wytrawne wino; nie byl to zbyt obfity posiłek, ale
i tak ciężko nam było wyjść z chłodnego cienia. W tej wsi kupiliśmy jesz-
cze dwa osły: dla Markusa i Jensa. Długie życie w podziemiach nie wyszło
na zdrowie mnichowi, który ledwie przebierał nogami.
Nie było sensu ukrywać naszego przemarszu. Nie mogliśmy przekupić
wszystkich: mieszkańców wsi, które mijaliśmy, chłopów na polach, którzy
przystawali, żeby odetchnąć, i odprowadzali nas spojrzeniem, pastuchów
pilnujących stad kóz.
Szedłem obok osła, na którym siedział Antoine, wysuwając przed sie-
bie długie nogi. Awiator oglądał okolicę, od czasu do czasu wstrząsał nim
atak kaszlu. Pomyślałem, że on nie ma już żadnych wątpliwości czy obaw.
— Antoine! — zawołałem cicho. — Czy kiedyś zdarzyło ci się, że
dążyłeś do jakiegoś' celu, pokonywałeś wszystkie przeszkody, ale po zdo-
byciu tego, co chciałeś, nie czułeś radości?
— Kto powiedział, że na końcu drogi będzie radość? — Antoine wyjął
z kieszeni chusteczkę i zaczął starannie zawiązywać ją na głowie, osłania-
jąc łysinę od słońca.
— Jeśli do czegoś dążysz, to znaczy, że chcesz, żeby ci było dobrze.
Tak czy nie?
— Przez całe życie marzyłem o lataniu — odpowiedział Antoine. —
Ale to moje szczęście, nie radość. Radość to łyk wody w upalny dzień,
wygodny fotel wieczorem po ciężkiej pracy, długa rozmowa, gdy stęskni-
łeś się za mądrym rozmówcą. Szczęście to zupełnie co innego. Podróżnik
jest szczęśliwy, gdy wspina się na wysoką górę. Ale gdy ją zdobędzie, nie
cieszy się, bo wie, że czeka go długie i ciężkie zejście. Radość to efekt.
Szczęście to droga.
— Nie o tym mówię, Antoine. Zdarzało się, że robiłeś to, co chciałeś,
wiedząc, że to nie jest słuszne?
— Więc o to ci chodzi... — Antoine obrzucił mnie kpiącym spojrze-
niem. — Żeby cokolwiek osiągnąć, trzeba bardzo tego pragnąć. Niebo żyło
w moich marzeniach na długo przed tym, gdy po raz pierwszy wsiadłem
do szybowca. Marzyłem o niebie, śniłem, latałem ponad chmurami, ptaki
szybowały obok mnie, a przyjaciele machali rękami z dołu — małe figurki
niczym ziarnka piasku na morskim brzegu. Jeszcze nie leciałem, a już by-
łem w niebie i skrzydła mi rosły. Mój pierwszy lot był szczęściem, nie
radością, przedłużeniem korzeni, źdźbłem, które wznosiło się do nieba.
Tak jest ze wszystkim, Ilmarze. Ty wybierasz drogę. Ty budujesz swój sta-
tek, siejesz zboże, widzisz twarz ukochanej, rozmawiasz z przyjaciółmi,
ale najpierw robisz to w swojej duszy. Jeszcze nie rozumiesz, co ciągnie
cię w dal, ale gdzieś w twojej duszy cieśle budują przyszły dom, a przyja-
ciele mówią słowa, które jeszcze nie zabrzmiały. Nasienie nie wie, że ma
być źdźbłem. Nawet w nim żyje cel, z tym że z nasienia ciernia wyrośnie
cierń, a z nasienia cedru — cedr. Człowiek zaś może decydować sam.
Myśli, że buduje dom, a tak naprawdę buduje siebie. Myśli, że osiąga
sukces, a tak naprawdę zmusza chwast, by stał się kłosem zboża. Lecz jeśli
nigdy nie widziałeś zboża, jak odróżnisz je od trawy? Znałem kiedyś czło-
wieka, który chciał zbudować dom. Żył w małej wiosce, ciężko i uczciwie
pracował, aż pewnego dnia nieoczekiwany spadek pozwolił mu spełnić
swoje marzenie. „Zbuduję dom, który będzie najpiękniejszym domem pod
słońcem" — powiedział. Budował dom i porównywał go do okolicznych
chat. Ogromny dom z najlepszego drewna, z najmocniejszym wiklinowym
dachem, największymi oknami z miki, z największą i najcieplejszą wy-
gódką na dworze. Sąsiedzi patrzyli na dom z zachwytem, nie rozumiejąc,
że patrzą na wielką chatę. Gdy gościłem u niego, siedziałem przy jego
stole, myślałem tylko o jednym: żeby gospodarz nigdy nie pojechał do
miasta! Bo wtedy zrozumiałby, że ściany buduje się z kamienia, dach
kryje dachówką, okna zaś wstawia ze szkła. Popatrzyłby na swój nowy
dom i zrozumiał, że to tylko chata. „Czy w mieście są takie domy?" —
zapytał, a w jego oczach był niepokój. Odpowiedziałem: „Nie ma". Póź-
niej dowiedziałem się, że on jednak był w mieście...
Nie spytałem, co stało się z budowniczym, jeśli w ogóle istniał, a nie
został wymyślony przez Antoine'a w tym momencie, gdy zadałem pytanie.
Po chwili milczenia awiator kontynuował opowieść:
— Gdy człowiek stawia sobie nierealny cel, podejmuje ryzyko popeł-
nienia błędu. Nie ma z czym porównać, nie rozumie głosu, który słyszy
w sobie. Głosu ducha, który zapładnia rozum. Tak właśnie budowniczy z nie-
znanej wsi chciał być cedrem, lecz został cierniem; dążył do tego, czego
zrobić nie mógł. Czy jego trud był daremny? Jeśli ktoś inny zechce zbudo-
wać dom, nie będzie już budował chaty. Zejdzie z dzikich gór, wyruszy do
znanych miast i po powrocie najpierw położy kamienny fundament.
— Trudno budować z kamienia, Antoine.
— Budowanie zawsze jest trudne — powiedział on. — Gdy jesteś głod-
ny, potrzebne ci pole, wtedy wypalasz las. Stajesz się ogniem i przemie-
niasz wiekowe drzewa w popiół. Ale nastanie dzień, w którym zrozumiesz,
że potrzebujesz drzew. Żeby zbudować dom, palić w piecu, skryć się przed
słońcem. Sadzisz więc las. Dzień pod dniu, rok po roku. Wiedząc, że za
twojego życia las nie wyrośnie. Stawiasz sobie cel, lecz nigdy go nie osią-
gniesz. Myślisz o tych, którzy przyjdą po tobie, łączysz się z całym świa-
tem, z przeszłos'cią i przyszłością. W imię szczęs'cia rezygnujesz z rados'ci,
Ilmarze. Zauważyłeś, jak często mylimy szczęście z rados'cią? Mówimy
0 jednym, pragniemy drugiego. Matka z dumą mówi, że dziecko to naj-
większa radość jej życia, i wypłakuje oczy nad kołyską, gdy niemowlę
choruje, złości się na dziecko, gdy ono psoci, i załamuje ręce, gdy dorasta
1 przestaje jej słuchać. Dziecko to nie radość, to szczęście. Poeta mówi, że
tworzenie wierszy jest jego radością. I nie śpi po nocach, szukając tego
jednego właściwego słowa, pali haszysz, gdy straci natchnienie, miota się
od kobiety do kobiety, próbując zrozumieć, czym jest miłość. Pisanie strof,
które przetrwają wieki, także nie jest radością. To szczęście! Ogrodnik —
w swoim sadzie, malarz — przy sztalugach, marynarz — przy sterze: to
nie są radości! I człowiek szarpie się, nie mogąc zrozumieć, gdzież jest ta
wymarzona radość. Boi się zrozumieć, że szczęście to nie to samo co ra-
dość. Nie można tego mylić, tak jak nie wolno mylić Słowa władającego
martwym i słowa mówionego żywym!
Potknąłem się i przytrzymałem się Antoine'a, żeby nie upaść.
— Zmęczyłem cię?
— Nie, Antoine.
Bałem się spojrzeć mu w oczy, oderwać wzrok od zakurzonej drogi,
którą być może kroczył sam Zbawiciel.
— Czasem mnie tak nachodzi... — Antoine roześmiał się. —Nasz
poczciwy medyk od pół wieku kpi z mojego upodobania do przemów, ale
widocznie nie sposób jej wykorzenić.
— Dziękuję ci.
Markus, który siedział na osiołku drepczącym z przodu, odwrócił
się.
Chłopiec pragnący szczęścia dla wszystkich zachęcająco kiwnął do nas
głową.
Uśmiechnąłem się do niego.
I rozejrzałem się: tak jakbym wszystko zobaczył po raz pierwszy. Jak-
bym do tej pory szedł z zawiązanymi oczami niczym w katakumbach Urbi-
su przed spotkaniem z Pasierbem Bożym.
Krystaliczny błękit — kopuła nieba nad głową. Drżąca mgiełka — nie-
dościgniony horyzont przed oczami. Sucha, pagórkowata równina, pylista
droga — pod nogami.
Tysiące lat.
Ludzie ciągnący pług. Ludzie budujący domy. Ludzie wychowujący
dzieci.
Ludzie niosący miecz. Ludzie palący miasta. Ludzie prowadzący nie-
wolników.
Czego potrzebujemy: radości czy szczęścia?
Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy Markus zaczął się denerwować.
Pewnie nie wszyscy to zauważyli. Można by nawet pomyśleć, że chło-
piec drzemie, trzymając nieskomplikowaną uprząż swojego osiołka, tylko
czasem wzdryga się i budzi. Ale ja wiedziałem, że to nie sen.
Droga pięła się w górę, ku szczytowi. Oczywiście, nie były to takie
stromizny jak w Alpach czy chińskim Tien-Szanie, ale nie ma nic bardziej
męczącego niż długa, powolna wspinaczka. Człowiekowi wydaje się, że
każdy krok, każdy wdech wyciąga z niego wszystkie siły...
Po lewej stronie pustynia — długie płaskie zbocze, tylko na horyzon-
cie widać zieleń sadów. Po prawej — strome zbocze porośnięte wątłymi
krzewami i rzadkimi drzewkami, z jedną ścieżką wijącą się w górę zbocza.
Markus ocknął się, gdy mijaliśmy ścieżkę. Podniósł wysoko głowę,
szarpnął lejce, zatrzymując monotonnie drepczącego osiołka. I obejrzał się.
My też się odwróciliśmy.
Na drodze kłębił się pył. Jeszcze daleko stąd, co najmniej godzina dro-
gi... dla pieszego.
— Musimy się spieszyć — powiedział Gerard. Przesunął dłonią po
zakurzonej twarzy, uśmiechnął się gorzko. — Musimy się śpieszyć.
— Nie musimy. — Markus zeskoczył niezgrabnie ze swojego osła i za-
chwiał się na zdrętwiałych nogach.
— To pogoń — wyjaśnił Gerard cierpliwie jak małemu dziecku. — To
może być tylko pogoń.
— Co najmniej trzydziestu jeźdźców — potwierdził Farid. — Prawdo-
podobnie przodem posłali patrol na wypoczętych koniach.
— Spóźnili się. — Markus oderwał wzrok od prześladowców. — Tutaj.
Popatrzylis'my na zbocze. Na wijącą się ścieżkę, zarośniętą i zapusz-
czoną, która prowadziła na szczyt wzgórza.
— Co tutaj? — zapytał cicho Gerard, od razu tracąc pewność siebie.
— Tutaj rozstrzygał się los Zbawiciela.
— Zgodnie ze świętym przekazem zdarzyło się to gdzie indziej... —
Gerard zamilkł. Markus uśmiechał się, kręcąc głową.
Antoine zsiadł ze swojego osła, za nim pozostali. Zmęczone zwierzęta
nie zdołają się tędy wspiąć.
— Jesteś pewien? — zapytał Jean. — Markus, na Zbawiciela, czy...
Zamilkł, zdając sobie sprawę z niezręczności własnych słów.
Poszliśmy ścieżką w górę.
Chyba jednak ktoś nią chodził. Może raz w miesiącu, może raz w roku.
Cierpliwie poprawiał osypujące się kamienie, obrywał uparte krzaki, umac-
niał zbocze tam, gdzie było to konieczne.
Louis bez zbędnych dyskusji zaczął pomagać Antoine'owi. Gerard,
również bez słowa, prowadził pod rękę Jeana. Pozostali szli samodzielnie,
nawet Luiza wspinała się bez skarg i lamentów.
A chmura pyłu na drodze była coraz bliżej. Można już było zobaczyć
sylwetki jeźdźców: w promieniach zachodzącego słońca lśniły stalowe pan-
cerze Szarych Kamizel, pstrzyły się kolorowe mundury grenadierów.
— Pułk Siemiecki — westchnął Farid, zatrzymując się na chwilę. Pod-
niósł manierkę do ust i ze złością cisnął na ziemię. Nie było już ani kropli
płynu, a każdy gram zbędnego ciężaru stawał się nieznośnym brzemie-
niem. — Najbardziej oddani żołnierze Chana, mówi się o nich „nieśmier-
telni", albo „wiecznie żywi"...
Byliśmy w połowie drogi, gdy spienione konie zatrzymały się u pod-
nóża góry. Zarysy twarzy prześladowców zalśniły podwójnymi rozbłyska-
mi — niemal wszyscy mieli lornetki.
Arnold zatrzymał się, z rykiem wyrwał ze zbocza obluzowany kamień
i wytoczył go na ścieżkę.
Jeźdźcy zeszli ze ścieżki. Zrozumieli, o co chodzi.
— Nie rób tego — powstrzymał Arnolda Markus. — Jeszcze będzie-
my musieli zejść.
— Niech się dobrze zastanowią, czy chcą iść na górę. — Arnold wy-
szczerzył zęby, ale nie wywoływał lawiny, jedynie pozostawił kamień na
ścieżce — ku przestrodze.
Znaczna część jeźdźców zsiadła z koni. Dwie małe grupki konnych
ruszyły wzdłuż podnóża, szukując innych dróg na górę. Zauważyłem, że
w każdym oddziale było dokładnie tyle samo grenadierów co pretorian.
Tymczasowi sprzymierzeńcy niezbyt sobie ufali.
— Chodźmy... — powiedział Antoine. Ciężko dyszał, trzymając ręce
pod boki, ale tak samo jak my chciał się dowiedzieć, co nas czeka na górze.
Gdy kończyliśmy podchodzić, tuman pyłu zasłaniał już całą drogę. Woj-
sko doganiało swoją awangardę. Pięciuset żołnierzy przybyło, by pojmać
tuzin zbiegów.
Ale my prawie nie zwracaliśmy na nich uwagi.
Szczyt wzgórza był płaski, wygładzony wiatrem albo rękami człowie-
ka, niczym stół. Kamienny placyk, pięćdziesiąt na pięćdziesiąt kroków.
Rosła tu trawa, wyschnięta, ale żywa, nie wiadomo jakim cudem znajdują-
ca życiodajną wilgoć w tym gorącym kraju; na środku stał starodawny bu-
dynek wzniesiony z odłamków kamieni. Nazwałbym go chatą, ale nikt nie
buduje chat na szczycie wzgórza. Mogła to być mała świątynia albo kapli-
ca, którą postawiono tu dawno temu. Puste okna, dach ze skamieniałego
cedru... Ile trzeba było włożyć wysiłku, żeby wnieść te bierwiona na górę,
po wąskiej ścieżce... Bo byłem pewien, że niesiono je w rękach.
Nie na Słowie.
Gerard szedł przodem, poruszając się jak somnambulik. Pochylił się,
przeszedł przez niski otwór drzwi. I padł na kolana.
Jeden po drugim moi towarzysze wchodzili do górskiej świątyni.
Ostatni wszedł Markus i wszyscy rozstąpili się, przywarli do ścian,
pozostawiając mu wolny środek.
Nadal stałem przy urwisku.
W dole było morze ludzi. Żołnierze rozkulbaczali konie i dzielili się na
dwa obozy. Pretorianie i grenadierzy mieli jeden cel, ale prowadziły ich do
niego różne drogi.
Zamknąłem oczy, rozłożyłem ręce i stałem nad urwiskiem. Słuchałem
wiatru i wracałem myślą do przeszłości.
Czegóż ci brakowało w te długie dni, które spędziłeś na szczycie wzgó-
rza? Kiedy patrzyłeś na wysuszoną ziemię, nie kryjąc się przed żarem słoń-
ca? Kiedy nie zaspokajałeś głodu i poskramiałeś słabe ciało, słuchając gło-
sów wiecznie w nas dźwięczących?
Byłeś pełen miłości. Ale miłość jest ślepa, jeśli zamyka się oczy. Mi-
łość jest niecierpliwa, jeśli pragnie się radości, a nie szczęścia.
Byłeś pełen dobra. Ale dobroć nie stanie się dobrocią dla wszystkich,
jeśli nie możesz się nią podzielić. Dobroć jest bezsilna, gdy pozostaje bez
echa.
Byłeś pełen sił. Ale siła potrzebna jest wtedy, gdy zbiera się urodzaj,
siewca zaś potrzebuje cierpliwości. Siła zgubi cię, gdy uderzasz w pustkę,
stojąc nad krawędzią przepaści.
Zbudowałeś ogromną chatę. A może należało pomyśleć o domu?
Powiedziałeś: „Od tej chwili nie podniesiecie na siebie śmierciono-
śnego żelaza". Ale zabijać można nie tylko żelazem, zda się i brąz, i sznur,
i gołe ręce.
Powiedziałeś: „Jeśli nawet ktoś tuzin zabije, i tak będzie czysty przede
mną, gdy się ukorzy". Ale my usłyszeliśmy słowa o tuzinie, nie o skrusze.
Gdy odchodziłeś na zawsze, wyciosałeś słup i wkopałeś go w ziemię,
sam siebie spętałeś więzami, byłeś odprowadzany oszołomiony spojrze-
niami jedenastu wiernych i jednego — o czym wtedy myślałeś?
O tamtych jedenastu, którzy nie poszli za tobą do Rzymu?
O jednym, który powiedział: „Nie Boga widzę przed sobą, jedynie no-
wego cezara"?
O tym, że nigdy nie będzie raju, tylko piekielne lodowe pustynie, gdzie
godzina po godzinie gromadzone są bogactwa ziemskiego świata? Zimne,
martwe brzegi krótkiego ludzkiego życia, nad którym władzę ma nie duch,
lecz ciało.
O tym, że kiedyś usłyszałeś glos, ale nie zrozumiałeś tego, co zostało
powiedziane?
— Ilmar...
Ciemność.
Otworzyłem oczy, ale nadal było ciemno. Słońce zdążyło już zajść.
W dole płonęły ogniska, ciszę przecinały okrzyki wartowników, którzy
otoczyli wzgórze.
— Markus?
— Co się stało? — zapytał chłopiec. — Ilmar... Nie musisz pilnować,
nocą nie zaryzykują wspinaczki. Ilmarze, odsuń się od urwiska!
Naprawdę się o mnie bał. Dla mnie też chciał szczęścia, nie wiedząc,
że pragnie jedynie radości.
— Postanowiliśmy położyć się spać — powiedział Markus, patrząc
w ziemię. —Wszystko rozstrzygnie się jutro. Wszystko będzie dobrze, Ilmar!
Odsunąłem się od zbocza.
— Ilmarze... chcesz... Chcesz mi coś powiedzieć?
W jego oczach było pytanie, przyczajony ból i nadzieja na odpowiedź.
On był tylko małym chłopcem, który zdecydował się wziąć na siebie ty-
siącletnie brzemię.
A czego ja chcę?
Dla księcia Markusa, który porzucił swój rodzinny dom?
Dla Helen, która postanowiła odmienić swój los?
Dla Antoine'a, Jensa, Gerarda, Abram-Bera, dla nas wszystkich?
Czy mogę zapytać, czego wy chcecie dla siebie?
Radości czy szczęścia?
— Masz rację — powiedziałem. — Wszyscy musimy odpocząć. To
był trudny dzień.
Epilog,
w którym idę ku morzu, ale nie wiem,
gdzie znajdę swój brzeg
Obudziłem się, gdy na wschodzie płonęła już bladopomarańczowa
poświata zorzy.
Z naszej kryjówki nie było widać wojsk, ale i tak je pamiętałem: stroj-
ne kohorty Szarych Kamizel dumnych i rozkochanych w sobie, stojących
na straży świętej czci własnego rodu, zakutych w szary pancerz. Milczący
szereg rosłych rosyjskich grenadierów, nieznających swego pochodzenia,
od dziecka wychowujących się w koszarach, uzbrojonych w kulomioty ze
strasznymi bagnetami metrowej długości.
Tak różni zewnętrznie, a tak podobni w środku.
Nie było słychać budzących się żołnierzy, ale ten rozgardiasz tkwił
w mojej pamięci — cichy zgrzyt ostrzonych mieczy, szczęk żelaznych zam-
ków kulomiotów, urażone rżenie głodnych koni, których nie nakarmią przed
walką, świńskie dowcipy szeregowych, pokrzykiwanie młodszych dowód-
ców, świst batów spadających na plecy buntowników, twardy krok dowo-
dzących. Dźwięki wspólne dla każdej armii.
Wyszedłem ze zniszczonej świątyni na czworakach najciszej, jak mo-
głem, żeby nikogo nie obudzić. Wyprostowałem się dopiero wtedy, gdy
znalazłem się pod gołym niebem.
Nie patrzyłem w dół, nie chciałem słuchać brzęku żelaza i głosów lu-
dzi. Patrzyłem w niebo — czyste, zimne niebo Judei.
Niebo czekało. Tak cierpliwie, jak umie czekać tylko niebo. Tak jak
czekało już dwa tysiące lat.
— Panie! — zawołałem. Nie modliłem się, nie chciałem się modlić.
Nie prosiłem, oduczyłem się prosić. Po prostu mówiłem: — Panie! Jeste-
śmy w twojej władzy. Każdy z nas jest winien. Ale przecież nie jesteś ślepą
siłą, nie jesteś bezbronną słabością. Nie jesteś królem, lecz ojcem naszym...
prawda? Prawda?
Niebo milczało. Tak jak umie milczeć tylko niebo. Tak jak milczy już
dwa tysiące lat.
— Tak — powiedziałem. — Wszystko jest w nas i to my jesteśmy
winni. Dzisiaj poleje się krew i Markus wymówi Pierwotne Słowo. Potem
zasiądzie na tronie i będzie niósł ludziom dobro. Boże, czy my znowu po-
pełniamy błąd?
Niebo jaśniało. Tak jak potrafi jaśnieć niebo o świcie. Tak jak jaśnieje
każdego ranka od dwóch tysięcy lat.
— Panie! — zacząłem modlić się, nie chcąc się modlić. — Panie! —
poprosiłem, nie umiejąc prosić. — Pozwól nam stać się lepszymi! Pomóż
nam! Panie, albo jesteśmy dziećmi twymi, albo pasierbami. Przecież wi-
dzisz, toniemy we krwi i złu! Zlituj się nad nami albo zabij nas! Panie,
zgubiliśmy nie tylko Twego Syna. Tysiące lat zabijamy się nawzajem, a wszy-
scy jesteśmy twoimi dziećmi! Dlaczego milczysz, Panie? Jesteśmy niczym
ptaki w klatce, które tłuką się o pręty, kalecząc siebie nawzajem. Panie,
odwróć się od nas na zawsze albo spójrz na nas!
Nie zauważyłem, kiedy mój głos przeszedł w krzyk. Stałem, wznosząc
ręce do nieba, sięgając do niego i groziłem albo po prostu wołałem.
— Spójrz na nas, ojcze! — krzyknąłem. — Nie odwracaj już więcej
wzroku!
Zmrużyłem oczy, tłumiąc łzy. I padłem na kolana, nie wiedziałem już
bowiem, co mówię i na co liczę.
Niebo płakało. Bezgłośnie, jak umie płakać tylko niebo. Jak robi to od
tysięcy lat.
Podniosłem dłonie do twarzy i też zapłakałem. Ciężka kropla drżała na
mojej dłoni.
Musnąłem ją wargami.
Słona. Jak woda Morza Martwego. Bardziej słona niż wszystkie łzy
świata.
Straciłem przytomność. Wstyd i hańba — zemdlałem niczym panien-
ka na widok krwi.
I spadłem w chłód i mrok.
W nieprzeniknioną ciemność, gdzie przywiązany do słupa człowiek spo-
glądał w niebo.
Wszystko działo się jakby naprawdę, jakby na jawie, i nawet czułem
zimny piasek pod bosymi stopami. Zimny, żelazny piasek.
Człowiek na słupie opuścił głowę i popatrzył na mnie.
— Powiedz... — wyszeptałem. Po raz pierwszy mogłem mówić we
śnie.
Ale on milczał. Patrzył na mnie — żywe oczy na pokrytej lodem twarzy.
Oczy pełne bólu i nadziei.
Wyciągnąłem rękę, rozwiązałem sznur pętający Zbawiciela. Sznur, któ-
rym związał się sam, gdy zbyt późno zrozumiał swój błąd.
Gdy nie zdołał w porę zrozumieć, jakie Słowo zostało mu dane.
Ocknąłem się i zrozumiałem, że leżę z twarzą wtuloną w piasek. W ustach
czułem suchość i sól, oczy bolały, po skórze przebiegły zimne dreszcze.
Panie mój...
Jaki wstyd... Wpaść w egzaltację, stracić przytomność...
Wstałem i popatrzyłem na niebo.
Niebo patrzyło na mnie.
Ostrożnie i cicho, żeby nikogo nie obudzić, wszedłem do świątyni.
Wszyscy spali. Mój krzyk nikogo nie obudził.
Markus mamrotał coś przez sen po dziecięcemu. Chłopiec, który po-
stanowił wziąć na siebie brzemię Zbawiciela.
Helen westchnęła we śnie. Cicho i żałośnie. Dziewczyna, która posta-
nowiła sama decydować o swoim losie.
Antoine jęknął. Starzec, który swoje życie przemienił w nieopowie-
dziane ludziom przypowieści.
Spokojnie i mocno spał Arnold, oficer Straży, który uwierzył, że su-
mienie jest ponad prawem.
Niespokojnie kręcił się Jens, mnich, który dowiedział się, że miłości
nie można zabronić.
Zawinięty razem z głową w kołdrę spał Gerard — biskup, który otrzy-
mał Słowo, ale bał się uwierzyć w swoją moc.
Mamrotał coś w obcym narzeczu Peter — chłopak zdolny zrozumieć
każdy ludzki język.
Wierciła się Luiza, która — służąc innym własnym sercem — pokona-
ła swój słaby umysł i swarliwą naturę.
Zaciskając szczęki w przerażającym grymasie, twardo spał Louis —
zakonnik, który bez reszty poświęcił swoje życie służbie.
Smutnie uśmiechał się przez sen Jean, który umiał ratować życie in-
nym, a nie zdołał ochronić własnego.
Spod przymkniętych powiek kpiąco patrzył Abram-Ber, który marzył,
żeby zobaczyć nowego mesjasza.
Podejrzliwie marszczył brwi Farid, szpieg, który wierzył, że nawet Bóg
ma przeciwnika.
Moje serce przepełniało współczucie.
Usiadłem obok Markusa, pogładziłem go po głowie i szepnąłem:
— Obudź się, mały. Obudź się i zrozum. Zdecyduj, kim chcesz zostać.
Markus otworzył oczy. Sposępniał i zapytał:
— Bitwa jeszcze się nie zaczęła?
Było mi gorzko, tak jakbym znowu poczuł na ustach smak tamtej soli.
Ale powiedziałem tylko:
— Ona trwa nieprzerwanie, mały.
Gdy dwie armie zetknęły się przy drodze prowadzącej do świątyni,
staliśmy na stoku. Rozlegało się walenie w bębny i trel piszczałek. W tym
harmiderze kroczyły Szare Kamizele. Przed nimi odważnie szli mali dobo-
sze i fleciści. Wiedziałem, że w ostatniej chwili zanurkują pod osłonę tarcz,
ale wiedziałem też, że nie wszyscy zdążą.
Niczym bezlitosna, kłująca ściana maszerowali rosyjscy grenadierzy,
dzieci surowych s'niegów i gorących stepów, niebojący się ni śmierci, ni
życia, wierni tylko Chanowi i jego nałożnicom. Wyły wygięte, miedziane
trąby w rękach trębaczy, dzwoniły dzwony sprawiając, że krew szybciej
krążyła w żyłach.
Nie dogadali się. Świata nie można podzielić na części.
Świat potrzebny jest cały.
Od razu.
Wszystkim.
— Markus... — zaczęła Helen.
Popatrzyłem na chłopca. Stał z dumnie uniesioną głową, jakby tysiące
wojowników przybyło nie po to, by wziąć do niewoli zbiega, lecz podczas
uroczystej defilady oddać hołd przyszłemu władcy świata.
— Markus? — powtórzyła Helen.
— Jeszcze nie czas — odparł cicho chłopiec.
— Ale...
— Musi się przelać krew — rzekł Markus z bólem i smutkiem. —
Musi być znak.
I został usłyszany.
Nie dobiegł mnie świst strzały. Nie widziałem, jak leci. A może było to
ołowiane splunięcie kulomiotu? Albo zdradziecki kamyczek wsunął się
pod nogę rosyjskiego dowódcy, który kroczył przed szeregiem bezbronny
i dumny niczym chłopcy dobosze?
Rosyjski wódz zachwiał się i upadł.
Grenadierzy przyspieszyli kroku, by własnymi ciałami osłonić dowódcę.
Pierwszy szereg pretorian przyklęknął i nad ich głowami pojawił się
niebieskawy dymek od prochu.
Markus, który postanowił dać światu szczęście, wyciągnął rękę przed siebie.
Wiedziałem, że jego wargi poruszają się, wypowiadając dziwne dźwięki,
a palce składają w dziwny sposób. Markus wypowiadał Słowo.
Słowo o takiej sile, jakiej nie zdołam nigdy ogarnąć.
Ranek pociemniał. Cofnęła się odważna chińska konnica, drgnęły Sza-
re Kamizele, tylko rosyjscy grenadierzy uparcie kroczyli naprzód, na nic
nie patrząc i niczemu nie wierząc.
Niebo wypełniło się lśniącym, ciemnym pyłem.
Niebo rozpłakało się żelaznym deszczem.
Zagięty kindżal spadł z nieba, uderzył Arnolda, odcinając płatek ucha.
Oficer wrzasnął i chwycił się za krwawiący policzek.
Wszystko, co przez tysiące lat leżało na Słowie, teraz powracało na
ziemię.
Pod nogami Luizy wylądowała ciężka motyka.
Antoine wydał zdumiony okrzyk: u jego stóp spoczęły starożytne pa-
pirusy.
Przed Gerardem — w pustce nad przepaścią — pojawił się obraz w pro-
stej ramie. Przez chwilę mogłem podziwiać starożytne płótno: Zbawiciel
w otoczeniu dwunastu apostołów, niedzielący ich na wiernych i niewier-
nych. Obraz runął w dół.
Padał żelazny deszcz. Stalowe drobinki, drogocenne żelazo spadały
z nieba niczym zwykła woda...
Łamały się szeregi Szarych Kamizel. Powoli, niepewnie zatrzymywali
się rosyjscy grenadierzy.
Staliśmy nad urwiskiem po kostkę w żelaznym pyle. Wszystko uci-
chło, tylko w powietrzu wirował zardzewiały pył, zaćmiewając słońce,
wyciskając łzy z oczu.
Powoli, bardzo powoli wszystkie spojrzenia zwróciły się ku górze w stronę
Markusa na zboczu.
I mały chłopiec stojący w otoczeniu swych towarzyszy wyciągnął ręce,
jakby błogosławiąc swoich wrogów.
Dobiegł nas łoskot żelaza.
Na połyskliwym, stalowym polu klękali i padali na twarz wojownicy
dwóch armii.
Ci, których nie zabiło spadające żelazo.
Markus pomachał im dłonią i odwrócił się — rozjaśniony, triumfujący.
Zwycięzca. Władca. Pan tego świata.
— Idziemy? — To nie był rozkaz, lecz prośba. — Zdołałem. To wszyst-
ko. Idziemy?
Patrzyłem na niego, patrzyłem na moich przyjaciół i moje serce ścisnę-
ło się litością, jakiej nie znał świat.
Arnold oderwał dłonie od twarzy, nie zwracając już uwagi na ból. Pod-
niósł kindżał i wsunął go za pas. Zauważyłem, jak drgnęła mu ręka, na
chwilę znieruchomiała nad zaścielającym ziemię żelazem, które teraz stra-
ciło swą wartość.
— Nie wolno nam zwlekać — powiedział nagle Gerard. — Prowadź
nas, Zbawicielu.
Słowo zostało wypowiedziane.
Zbawiciel.
Patrzyłem na ich twarze pełne uwielbienia i miłości, nadziei i wiary,
gotowości niesienia światu radości. Czyż nie zasłużyli sobie na to prawo?
— Żegnajcie — powiedziałem.
W ich spojrzeniach był nie tylko żal i potępienie. Była również odrobi-
na ulgi. Nikt nie chciał stać się tym jedynym, który zdradzi Zbawiciela.
Tylko Markus patrzył ze szczerym smutkiem. Podszedł do mnie, wy-
ciągnął rękę.
— Chodźmy, Ilmarze. Proszę cię, chodź ze mną.
Naprawdę tego chciał.
— Nie, Marku. Wybacz, ale tu nasze drogi się rozchodzą — powie-
działem, dławiąc się z żalu, dusząc się z pragnienia pozostania z przyja-
ciółmi, z bólu, który im zadawałem.
— Więc jednak ty.
Milczałem. Wtedy Gerard pełnym szacunku i jednocześnie stanow-
czym gestem wziął Markusa za ramię i pociągnął do siebie. Popatrzył na
mnie pytająco, a ja pokręciłem głową.
Zamknęli pierścień wokół Markusa, czy to pragnąc oddzielić go ode
mnie, czy też tworząc kolumnę, która odtąd będzie iść za nim. Widziałem
łzy w oczach Helen, litość w spojrzeniu Luizy, zadumę Antoine'a. Ale nikt
z nich nie pomyślał o tym, by zostać ze mną.
— Ale dlaczego ty! — wykrzyknął jeszcze raz Markus, zanim weszli
na prowadzącą w dół ścieżkę. Odwrócił się, szarpnął, ale nie mógł już zejść
ze swojej drogi. — Dlaczego?
Gdybym tylko wiedział, co powiedzieć...
Ale nie umiałem znaleźć odpowiedzi, więc milczałem. Usiadłem na
zardzewiałym, żelaznym piasku, który nadal zachował nieznany ludziom
chłód. Zaczerpnąłem garść żelaza.
Czy na całej ziemi spadł deszcz żelaza? Nie sądzę. To, co zostało wzięte
na Słowo, Markus będzie uwalniał stopniowo, w każdym mieście i w każdej
wsi, do których zawita. A sława jego będzie rosnąć, i coraz to nowi ludzie
przyłączać się będą do jego armii. Do Rzymu wkroczy już jako król.
Nie Zbawiciel.
Nie Kusiciel.
Władca świata.
Mocarstwo i Chanat oddadzą mu cześć. Pierwotne Słowo pomoże.
Ciężko się oddychało — w powietrzu jeszcze wisiał gryzący pyl. Palił
oczy, wciskał się do nosa i ust. Naciągnąłem burnus na twarz, nadal prze-
sypując dłonią żelazny piasek.
W dole krzyczeli żołnierze. W dole wiwatował tłum.
Zrozumiałem, że będę musiał zaczekać do wieczora, dopóki wszyscy
nie podążą za Markusem.
Szkoda, że nie ma tu wody.
Siedziałem, przesypując piach. Tysiące tysięcy, niezliczona ilość żela-
znych ziarenek. Pokorny Słowu żelazny piasek.
Ale ludzie to nie piasek.
Trzy dni później byłem nad jeziorem Genezaret.
Moje ubranie zniszczyło się. Buty nie wytrzymały długiej wędrówki
po żelaznym piasku, podarły się i teraz szedłem boso.
Tutaj wydawało się to słuszne.
Tutaj wszystko było takie jak tysiące lat temu. Jakby nie rozwinęło się
potężne Mocarstwo, nie podniósł się ze śniegów Chanat Rosyjski, nie było
ani Chin, ani zamorskich kolonii, ani państwa krwiożerczych Azteków.
Podobnie jak nie było ich dla pierwszego Zbawiciela.
Stałem i patrzyłem na fale.
Kapitan, wyruszając ku nieznanym lądom, nie wie, do jakiego brzegu
przybije jego statek. Ludzie nie wiedzą, po co przyszli na świat.
Ale statki wypływają na poszukiwanie nowych ziem i cała załoga wie-
rzy, że czekają na nich ciepłe, przyjazne brzegi. Ale ludzie żyją w nadziei,
że ich życie ma sens i cel większy niż po prostu być.
Dlatego że tak właśnie będzie.
Na brzegu były dwie rybackie łódki. Rybacy wyszli z nich i rozwijali
sieci.
Popatrzyłem na niebo i niebo wstrzymało oddech.
Poszedłem na brzeg.
Moskwa, październik 1999 — czerwiec 2000