LISEM JESTEM!
Pod wieczór, około wpół do siódmej, przed wielkim sklepem samoobsługowym w samym centrum, podążający do wejścia w towarzystwie dwóch kobiet mężczyzna ni stąd, ni zowąd wyrwał się do przodu i krzyknął:
— Lisem jestem!
Jeszcze wielokrotnie powtarzał ten okrzyk, a w jego załamującym się i więznącym w gardle głosie pobrzmiewała zarówno radość, jak i rozpacz tego wyznania.
W samoobsługowym sklepie, nawet nie w centrum, o tej porze, przed siódmą, panuje z reguły duży ruch, więc sporo kupujących, a także przechodniów zbiegło się, aby zobaczyć, co takiego się dzieje.
Na pierwszy rzut oka mężczyzna w niczym nie przypominał lisa. Blada twarz o miękkich rysach, szeroki nos, ciemne włosy i oczy. Był w letnim płaszczu, z gołą głową.
Obie kobiety, z których towarzystwa tak zdecydowanie się wyrwał, rzuciły się za nim z wyciągniętymi ramionami.
Dogoniły go, rozpaczliwie chwyciły i błagalnie patrzyły w jego puste, niczego nierozumiejące i nikogo niepoznające oczy.
Nie ulegało wątpliwości, że w tym przypadku nie chodzi o to, że delikwent nosi nazwisko Lis i nagle odczuł przemożną potrzebę przedstawienia się zgromadzonej
przed sklepem publiczności. Nie, o tym nie mogło być mowy, ponieważ energicznie wyrwał się z objęć powstrzymujących go kobiet, skradającym się, lisim wręcz krokiem wybiegł na środek jezdni i wśród wymijających go pojazdów szybko zaczął się rozbierać. Swoją garderobę rozrzucał na przejeżdżające samochody i trolejbusy linii dwadzieścia pięć oraz trzydzieści. Został tylko w różowej koszuli ze sztucznego tworzywa, na środkowym, dzielącym jezdnię
pasie.
Obie oszołomione kobiety, którym tłum życzliwie ustąpił miejsca na samym skraju chodnika, uczepione siebie nawzajem, zaczęły wołać go po imieniu:
— Benedykt! Benedykt!
Nie zrobiło to jednak na mężczyźnie żadnego wrażenia, jakby nigdy nie nazywano go Benedyktem, ba, jakby w ogóle nigdy z żadnym imieniem się nie spotkał. I zaczął rozpinać koszulę.
— Nawet nie jest taki brzydki.
— Nie, naprawdę.
— Ani zarośnięty.
— Ani rudy.
— Ani niebieski.
— Ani srebrny.
— Ani chytry.
— Ani brudny.
Tłum, ponieważ zabrakło mu już dalszych określeń, zostawiwszy wąski przesmyk od strony nieszczęśnika, zwrócił się teraz do obu kobiet.
— To na pewno rodzina.
— A jedna z nich to żona.
— Jak nie obie...
— Druga to chyba szwagierka.
— Albo kuma.
— Eee, gdzie tam.
— Dostaną na niego zasiłek chorobowy.
— Czubkom raczej nie dają.
Były to pełne serdeczności i współczucia pogaduszki.
— Wezmą go chyba do domu.
— A skądże, zabiorą gdzie trzeba.
— Na pogotowie.
— Na policję.
— Do domu wariatów.
— Do zoo.
I rzeczywiście, zabrano go. Przyjechała najzwyklejsza, biała karetka pogotowia. Z większym niż zwykle personelem. Wysocy sanitariusze w fartuchach otoczyli mężczyznę, zasłaniając widok, i jednocześnie, jak na komendę, pochylili się nad nim. Na ubieranie nie było czasu, ale sanitariusze pozbierali wszystko, co z siebie zdjął. Kiedy karetka odjechała, śladu po zajściu nie było.
Przechodnie i klientela sklepu samoobsługowego szybko się wymieniła, ale nawet przed zamknięciem sporo mówiono o lisie. Każdy znalazł coś w pamięci i dzięki temu wiele się wyjaśniło.
Że swego czasu jakiś gość zaczął chodzić na czworaka i szczekać na własne dzieci, o tym, co było dalej, lepiej nie mówić, ale lekarzom dzięki coraz większej wiedzy medycznej udało się coś wpompować w wariata i na pewien czas przywrócić dzieciom ojca. Że ktoś inny, stały gość jednej stołówki, pewnego dnia, zamiast swojego zawsze w środę zamawianego ciastka, poprosił o środowego żółwia, następnie o książkę zażaleń i bezradnie nad nią się rozpłakał.
Całe szczęście, że miał w Ameryce brata, który zabrał go do siebie. Że najlepszy uczeń jednej klasy, po odrobieniu pracy domowej, wyskoczył z parasolem z siódmego piętra.
I tak dalej. Najbardziej niezrozumiałe w tym wszystkim jest jednak to, że tego typu historie zdarzają się co chwila, i w końcu skąd można wiedzieć, co kto ma w głowie, co dzieje się w jego mózgu. No nie?
— Ale skąd się wziął tamten lis — powiedział ktoś z boku z wyrzutem w głosie — tego nie mogę zrozumieć. A gdyby mnie to spotkało...? Sam nie wiem.
Jedno jest pewne, samemu trudno przewidzieć, co by było, gdyby... A świadkowie zajścia, którzy zastanawiali się nad tym, jakby to było, gdyby ich coś takiego spotkało, woleli nie wypowiadać się w tej sprawie.
Wkrótce też można było usłyszeć, że ta cała historia z lisem przydarzyła się nie w tym, a zupełnie innym mieście.
W każdym razie na pewno przed sklepem samoobsługowym. A wielu świadków, którzy akurat tędy przejeżdżali i na własne oczy widzieli całe zajście, klęło w żywe oczy, że ten, co się rozebrał, był włochaty, rudy i chytry. Nie było łatwo go schwytać, ale się w końcu udało. I każdy może go sobie obejrzeć w ogrodzie zoologicznym. Na klatce jest wypisane: „Lis".
Przełożył Tadeusz Olszański
63
Adam Bodor - „Z powrotem do Uszatej Sowy” - Lisem jestem