25 Ludzie ze szczytu Spraque奘mp Lyon


LUDZIE ZE SZCZYT脫W

Po ucieczce z hyperborejskiej niewoli i dw贸ch latach z艂odziejskiego 偶ycia w Zamorze, Korynthii i Nemedii, Conan, kt贸ry sko艅czy艂 w艂a艣nie dwadzie艣cia lat, postanowi艂 rozpocz膮膰 bardziej uczciw膮 egzystencj臋. Zaci膮gn膮艂 si臋 wi臋c jako najemny 偶o艂nierz do s艂u偶by w armii kr贸la Yildiza Tura艅skiego. Po przygodach opisanych w „Mie艣cie czaszek”, w nagrod臋 za us艂ugi oddane c贸rce kr贸la, Zasarze, zostaje wynagrodzony stopniem oficerskim, odpowiadaj膮cym randze sier偶anta. Zaraz potem wyrusza w G贸ry Khozgarskie jako cz艂onek eskorty pos艂a wys艂anego przez kr贸la do niespokojnych, g贸rskich plemion. Wys艂annik mia艂 nadziej臋, 偶e za pomoc膮 艂ap贸wek i gr贸藕b zdo艂a wyperswadowa膰 g贸ralom najazdy i pl膮drowanie tura艅skich prowincji. Jednak Khozgarianie okazali si臋 wojowniczymi barbarzy艅cami, respektuj膮cymi jedynie natychmiastowy i druzgoc膮cy atak. Podst臋pnie napadli na pos艂a, morduj膮c wszystkich poza dwoma 偶o艂nierzami. Conanowi i Jamalowi uda艂o si臋 uciec.

Szczup艂y Tura艅czyk, kt贸rego zakurzona, purpurowa szata i porwane, niegdy艣 bia艂e spodnie 艣wiadczy艂y o trudach ucieczki, na dany znak 艣ci膮gn膮艂 cugle swojej kasztanki. Potem zwr贸ci艂 pytaj膮cy wzrok na swego pot臋偶nego przyw贸dc臋 i zapyta艂:

— My艣lisz, 偶e tu b臋dziemy bezpieczni?

Jego towarzysz by艂 podobnie ubrany, pr贸cz jednego szczeg贸艂u: na powiewaj膮cym r臋kawie we艂nianej bluzy mia艂 wyhaftowan膮 z艂ot膮 szabl臋 — oznak臋 sier偶anta tura艅skiej jazdy. Zapytany obrzuci艂 Tura艅czyka gro藕nym spojrzeniem. B艂臋kitne oczy gorza艂y pod purpurowym turbanem okalaj膮cym szpiczasty he艂m. Olbrzym odrzuci艂 na bok materia艂 1 chroni膮cy twarz przed kurzem i splun膮艂, zanim odpowiedzia艂:

— Zwierz臋ta musz膮 odpocz膮膰.

Ci臋偶ko wznosz膮ce si臋 boki dw贸ch wierzchowc贸w i ich spienione pyski by艂y niemym dowodem potwierdzaj膮cym te s艂owa.

— Ale偶, Conanie — zaprotestowa艂 Tura艅czyk — co nas czeka, je艣li te khozgaria艅skie diab艂y wci膮偶 nas goni膮?

Niespokojnie zerkn膮艂 na szabl臋 przy pasie i mocniej i zacisn膮艂 palce na lancy opartej tylcem o strzemi臋. Ci臋偶ar podw贸jnie zakrzywionego 艂uku i ko艂czanu pe艂nego strza艂 na plecach doda艂 mu otuchy.

— Niech diabli wezm臋 tego g艂upiego pos艂a! — warkn膮艂 Cymmerianin. — Jamalu, trzykrotnie ostrzega艂em go przed i tymi zdradzieckimi plemionami, ale on mia艂 g艂ow臋 tak wype艂nion膮 traktatami handlowymi i szlakami karawan, 偶e nawet nie chcia艂 s艂ucha膰. Teraz jego durny 艂eb w臋dzi si臋 w chacie wodza, razem z siedmioma g艂owami naszych towarzyszy. Niech go piek艂o poch艂onie razem z tym g艂upim porucznikiem, kt贸ry do tego dopu艣ci艂.

— Tak, Conanie, ale co nasz porucznik m贸g艂 zrobi膰? Dowodzenie nale偶a艂o do pos艂a. My jedynie mieli艣my broni膰 go i s艂ucha膰 jego polece艅. Gdyby porucznik sprzeciwi艂 si臋 rozkazom pos艂a, nasz kapitan m贸g艂by z艂ama膰 jego szabl臋 przed oddzia艂em i zdegradowa膰 go. Znasz przecie偶 temperament Orkhana.

— Lepiej by膰 zdegradowanym ni偶 martwym — warkn膮艂 Conan, patrz膮c wilkiem na towarzysz膮cego mu m臋偶czyzn臋 — My dwaj mieli艣my szcz臋艣cie, 偶e uszli艣my z 偶yciem. S艂uchaj! — uni贸s艂 r臋k臋. — Co to by艂o?

Conan stan膮艂 w strzemionach, a jego b艂臋kitne oczy omiot艂y w膮wozy i szczeliny, poszukuj膮c 藕r贸d艂a zas艂yszanego d藕wi臋ku. Gdy jego towarzysz wyj膮艂 艂uk i na艂o偶y艂 strza艂臋, r臋ka Conana musn臋艂a r臋koje艣膰 szabli. Chwil臋 p贸藕niej barbarzy艅ca zeskoczy艂 z siod艂a i niczym szar偶uj膮cy byk rzuci艂 si臋 w stron臋 pobliskiej, kamiennej 艣ciany. Za moment z ma艂pi膮 zr臋czno艣ci膮 wdar艂 si臋 na strome urwisko. Wspina艂 si臋 w g贸r臋 z pewno艣ci膮, jak膮 daj膮 lata do艣wiadczenia. D藕wign膮艂 si臋 nad kraw臋d藕 ska艂y i rzuci艂 w bok tu偶 przed tym, jak s臋katy kij uderzy艂 w miejsce, w kt贸rym przed chwil膮 znajdowa艂a si臋 jego g艂owa. Poderwa艂 si臋 na kolana i chwyci艂 rami臋 napastnika, zanim ten zdo艂a艂 uderzy膰 powt贸rnie. Potem wsta艂, by przyjrze膰 si臋 swemu je艅cowi.

Okaza艂o si臋, 偶e trzyma dziewczyn臋, brudn膮 i rozczochran膮, ale jednak dziewczyn臋. Jej cia艂o by艂o zgrabne jak pos膮g wykonany przez kr贸lewskiego rze藕biarza, a twarz 艣liczna pomimo okrywaj膮cego j膮 brudu. Dziewczyna szlocha艂a w bezsilnej w艣ciek艂o艣ci, dziko szamoc膮c si臋 w silnym u艣cisku.

G艂os Conana by艂 szorstki i nieufny:

— Jeste艣 szpiegiem? Z jakiego szczepu?

Szmaragdowe oczy dziewczyny zap艂on臋艂y, gdy krzykn臋艂a wyzywaj膮co:

— Jestem Shanya, c贸rka Shaf Karaza, wodza Khozgari, w艂adcy g贸r! M贸j ojciec nadzieje ci臋 na pal i upiecze nad rodowym ogniskiem, je艣li o艣mielisz si臋 mnie tkn膮膰.

— Wspania艂a bajeczka — za艣mia艂 si臋 Conan. — C贸rka wodza bez towarzysz膮cych jej wojownik贸w, tutaj? Sama?

— Nikt nie podniesie r臋ki na Shany臋. Theggirowie i Ghoufagowie kul膮 si臋 w swoich chatach, gdy Shanya, c贸rka Shaf Karaza, wst臋puje na ich ziemie, by polowa膰 na g贸rskie kozice. Pu艣膰 mnie, tura艅ski psie!

W艣ciek艂a, pr贸bowa艂a si臋 obr贸ci膰, ale Conan trzyma艂 jej szczup艂e cia艂o w mocnym u艣cisku.

— Nie tak szybko, 艣licznotko! Potrzebujemy jakiego艣 znacznego zak艂adnika, by bezpiecznie wr贸ci膰 do Samary. B臋dziesz jecha艂a przez ca艂膮 drog臋 w siodle przede mn膮. Je艣li za艣 nie przestaniesz si臋 rzuca膰, zawsze mo偶na ci臋 zwi膮za膰 i zakneblowa膰.

U艣miechn膮艂 si臋 z ca艂kowit膮 oboj臋tno艣ci膮 w odpowiedzi na jej w艣ciek艂o艣膰.

— Psie! — krzykn臋艂a. — Teraz zrobi臋, jak mi ka偶esz. Ale pilnuj si臋, by艣 w przysz艂o艣ci nie wpad艂 w r臋ce Khozgari!

— Byli艣my otoczeni przez ludzi z twojego szczepu nieca艂e dwie godziny temu — burkn膮艂 Conan. — Wasi 艂ucznicy nie potrafi膮 trafi膰 nawet w 艣cian臋 w艂asnej chaty, a obecny tutaj Jamal przeszy艂 swoimi strza艂ami co najmniej dwunastu. Do艣膰 tego gadania. Ruszajmy st膮d i to szybko. Zamknij teraz swoje 艣liczne usteczka, bo nie tak trudno b臋dzie je zakneblowa膰.

Usta dziewczyny krzywi艂y si臋 w milcz膮cym gniewie, gdy konie kroczy艂y ostro偶nie, wybieraj膮c drog臋 mi臋dzy kamieniami i ska艂ami.

— Jak膮 drog臋 zamierzasz wybra膰, Conanie? — G艂os Jamala by艂 niespokojny.

— Nie mo偶emy wraca膰 t膮 sam膮 drog膮. Nie powierzy艂bym swojego 偶ycia jedynie wierze w zak艂adnika. Gdyby艣my wpadli w zasadzk臋, rozgor膮czkowani bitw膮 wojownicy mogliby w og贸le nie zwr贸ci膰 na ni膮 uwagi. Pojedziemy prosto na p贸艂noc drog膮 z Gamry i pokonamy Mgliste G贸ry przez Prze艂臋cz Bhambar. To powinno skr贸ci膰 nam podr贸偶 do Samary o jakie艣 trzy dni.

Dziewczyna obr贸ci艂a si臋, by spojrze膰 na niego. Jej twarz by艂a blada z przera偶enia.

— Ty g艂upcze! Tak nisko cenisz swoje 偶ycie, by pr贸bowa膰 przej艣膰 przez Mgliste G贸ry? One s膮 nawiedzane przez Ludzi ze Szczyt贸w. Nie ma takiego, kt贸ry by tam zaw臋drowa艂 i wr贸ci艂. Ci ludzie zaledwie raz wy艂onili si臋 z mgie艂 w czasie panowania Angharzeba z Turanu. To by艂o wtedy, gdy 贸w kr贸l zapragn膮艂 odzyska膰 ziemie, na kt贸rych znajduje si臋 staro偶ytny tura艅ski cmentarz. Ludzie ze Szczyt贸w pokonali ca艂膮 jego armi臋, u偶ywaj膮c magii i potwor贸w. Nie id藕 tam.

G艂os Conana pozosta艂 oboj臋tny:

— Te wszystkie monstra i demony, kt贸rych nikt nie widzia艂, 偶yj膮 tylko w opowie艣ciach starych kobiet strasz膮cych wnuki. To jest najkr贸tsza i najbezpieczniejsza droga! — wbi艂 ostrogi w boki wierzchowca. Potem tylko stukot kopyt o ska艂y m膮ci艂 cisz臋, gdy sun臋li wzd艂u偶 spi臋trzonych urwisk.

— Te k艂臋by mg艂y s膮 tak g臋ste, jak kobyle mleko! — wykrzykn膮艂 Jamal dwa dni p贸藕niej.

K艂臋bi膮ca si臋 mg艂a by艂a zimna i nieprzenikniona. W臋drowcy widzieli drog臋 ledwo na dwa kroki przed sob膮. 1 Konie sz艂y powoli bok przy boku, stykaj膮c si臋 czasami, jakby chcia艂y sprawdzi膰, czy nie s膮 same. G臋sto艣膰 mlecznej mg艂y by艂a zmienna. Biel falowa艂a i burzy艂a si臋, ods艂aniaj膮c od czasu do czasu ponur膮 艣cian臋 g贸r.

Wszystkie zmys艂y Conana by艂y wyostrzone. Jedn膮 r臋k膮 trzyma艂 nag膮 szabl臋, drug膮 mocno 艣ciska艂 Shany臋. Z powodu mg艂y widzia艂 niewiele i wykorzystywa艂 ka偶de przeja艣nienie, by rozejrze膰 si臋 po okolicy.

Zatrzyma艂 ich nag艂y, rozpaczliwy krzyk dziewczyny. Dr偶膮cym palcem wskaza艂a jaki艣 punkt, kul膮c si臋 w siodle i przywieraj膮c do masywnej piersi Conana.

— Widzia艂am, jak co艣 si臋 poruszy艂o! Dwukrotnie! To nie by艂 cz艂owiek!

Conan uwa偶nie zmierzy艂 wzrokiem kszta艂t, kt贸ry na moment wynurzy艂 si臋 spod ca艂unu mg艂y. Cymmerianin uni贸s艂 si臋 w siodle, potem opad艂 i pogna艂 konia do przodu, m贸wi膮c:

— To nie jest co艣, czego c贸rka Khozgari powinna si臋 l臋ka膰.

Jednak kszta艂t na poboczu drogi budzi艂 niepok贸j. By艂 to ludzki szkielet wisz膮cy mi臋dzy dwoma palami i poruszany podmuchami wiatru. Ko艣ci pokrywa艂y powiewaj膮ce szmaty, kawa艂ki 艣ci臋gien i wyschni臋tej sk贸ry. Czaszka, oddzielona od karku i roz艂upana niczym kokosowy orzech, le偶a艂a na ziemi. We mgle zabrzmia艂 d藕wi臋k. Zacz膮艂 si臋 od demonicznego 艣miechu, kt贸ry rosn膮c i opadaj膮c, zmieni艂 si臋 w gniewny 艣wiergot, a zako艅czy艂 wyj膮cym lamentem.

— To… to demony g贸ry przyzywaj膮 nas! — wrzasn臋艂a Shanya. — Nim nadejdzie wiecz贸r, nasze ogryzione ko艣ci spoczn膮 w ich kamiennych grobach. Och, ratuj mnie! Nie chc臋 umiera膰!

Conan poczu艂, jak w艂osy je偶膮 mu si臋 na karku, a wzd艂u偶 kr臋gos艂upa, niczym ma艂a jaszczurka, przebiega ch艂贸d. Wzruszaj膮c barczystymi ramionami przegna艂 l臋k przed nieznanym. — Jeste艣my tutaj i musimy tedy przej艣膰. Niech tylko to co艣 pojawi si臋 w zasi臋gu mojego ostrza, a za艣piewa na inn膮 nut臋. Gdy konie ruszy艂y naprz贸d, cichy syk sprawi艂, 偶e Conan obejrza艂 si臋 za siebie. W tej samej chwili poczu艂 szarpni臋cie swego je艅ca. Z ty艂u rozleg艂 si臋 potworny huk. Krzycz膮ca dziewczyna zosta艂a odci膮gni臋ta na ko艅cu lassa i znikn臋艂a we mgle. R贸wnocze艣nie wierzchowiec stan膮艂 d臋ba, zrzucaj膮c barbarzy艅c臋 na ziemi臋. Zanim Cymmerianin zdo艂a艂 si臋 podnie艣膰, stukot kopyt zamar艂 w oddali.

W pobli偶u le偶a艂 Jamal i jego ko艅, obaj zmia偶d偶eni gigantycznym g艂azem. R臋ka martwego m臋偶czyzny, kt贸ra wystawa艂a spod szarego kamienia, wci膮偶 jeszcze 艣ciska艂a 艂uk i ko艂czan ze strza艂ami. Conan porwa艂 bro艅 Jamala nie trac膮c czasu na lamentowanie nad martwym towarzyszem. Warcz膮c niczym w艣ciek艂y tygrys, zarzuci艂 艂uk na rami臋, zatkn膮艂 ko艂czan za pas i chwyci艂 szabl臋.

G臋sta mg艂a zawirowa艂a nad nim i poczu艂 p臋tl臋 opadaj膮c膮 na jego g艂ow臋. Poruszaj膮c si臋 z pr臋dko艣ci膮 b艂yskawicy, uchyli艂 si臋, woln膮 r臋k膮 z艂apa艂 sznur i wrzasn膮艂 skrzekliwie jak duszony cz艂owiek. Za moment skoczy艂 w g贸r臋, poci膮gni臋ty przez si艂臋, kt贸rej 藕r贸d艂a nie zna艂. W nozdrzach czu艂 wilgotn膮 mg艂臋.

Gdy dotar艂 na skraj urwiska, pochwyci艂y go silne r臋ce. Postacie, kt贸re widzia艂 we mgle, zdawa艂y si臋 tylko cieniami. Wyszarpn膮艂 si臋 z r膮k napastnik贸w i pchn膮艂 w 艣miertelnej ciszy w najbli偶szy cie艅. Mi臋kki op贸r i krzyk dowiod艂y, 偶e szabla zatopi艂a si臋 w czyim艣 ciele. Potem cienie otoczy艂y go: Staj膮c na skraju przepa艣ci, Cymmerianin zatoczy艂 swoim wielkim ostrzem 艣wiszcz膮ce p贸艂kole.

Conan jeszcze nigdy nie walczy艂 w tak niesamowitych okoliczno艣ciach. Jego wrogowie znikali w wiruj膮cej mgle, by po chwili pojawia膰 si臋 znowu i znowu, niczym upiory. Ich ostrza wyskakiwa艂y z opar贸w jak j臋zyki w臋偶y, ale wkr贸tce Cymmerianin przekona艂 si臋, 偶e ich w艂a艣ciciele s膮 kiepskimi szermierzami. Teraz, z wi臋ksz膮 pewno艣ci膮 siebie, zacz膮艂 l偶y膰 milcz膮cych napastnik贸w:

— Czas, by艣cie nauczyli si臋 czego艣 o walce na miecze, szakale z mg艂y! Urz膮dzanie pu艂apek na samotnych w臋drowc贸w wida膰 nie wp艂ywa dobrze na t臋 umiej臋tno艣膰. Dam wam lekcj臋. Sztych — to jest to! P贸艂koliste ci臋cie — prosz臋! Sztych z do艂u w gard艂o — macie!

Jego s艂owom towarzyszy艂 pokaz, w wyniku kt贸rego kolejne postacie pada艂y z charkotem lub wrzaskiem. Cymmerianin, kt贸ry pocz膮tkowo walczy艂 z zimnym opanowaniem, nagle rzuci艂 si臋 na napastnik贸w w szybkiej i morderczej szar偶y. Dwie nast臋pne postacie poczu艂y przenikaj膮ce je 偶elazo, po czym ich wn臋trzno艣ci rozla艂y si臋 na skale. Nieoczekiwanie pozostali przeciwnicy rozp艂yn臋li si臋 we mgle. Conan otar艂 pot z czo艂a r臋kawem kaftana. Pochyli艂 si臋 i spojrza艂 na najbli偶sze zw艂oki. Mrukn膮艂 zdziwiony. To, co le偶a艂o przed nim, nie by艂o cz艂owiekiem. Istota ta mia艂a szerokie nozdrza i zm臋tnia艂e ju偶 oczy. Niskie czo艂o i cofni臋ta szcz臋ka by艂y takie jak u ma艂py, jednak posta膰 nie by艂a podobna do 偶adnej z ma艂p, kt贸re Conan widzia艂 w lasach u wybrze偶y morza Vilayet. Ta by艂a ca艂kowicie bezw艂osa. Jej jedynym strojem by艂 gruby sznur owini臋ty w pasie.

Conan zamy艣li艂 si臋. Wielkie ma艂py z okolic Vilayet nigdy nie polowa艂y w grupach i nie posiada艂y inteligencji wystarczaj膮cej, by u偶ywa膰 broni czy narz臋dzi. Wyj膮tkiem by艂y te, kt贸re przyuczono do wyst臋p贸w na dworze kr贸lewskim w Aghrapur. Z kolei broni膮 tej istoty by艂 nie jaki艣 prymitywny pugina艂, ale wykuta z najlepszej tura艅skiej stali, ostra jak brzytwa szabla. Conan poczu艂 emanuj膮cy od martwej ma艂py pi偶mowy zapach. Jego nozdrza rozszerzy艂y si臋. Postanowi艂 wyw臋szy膰 uciekaj膮cych i pod膮偶y膰 ich tropem przez t臋 mg艂臋. Musz臋 uratowa膰 t臋 g艂upi膮 dziewuch臋 — mrukn膮艂 do siebie.

— Mo偶e by膰 c贸rk膮 mojego wroga, ale nie mog臋 zostawi膰 kobiety w r臋kach tych bezw艂osych ma艂p.

Niczym poluj膮cy lampart ruszy艂 za woni膮 pi偶ma. Gdy mg艂a zacz臋艂a rzedn膮膰, Cymmerianin zdwoi艂 ostro偶no艣膰. Trop zapachu skr臋ca艂 i ko艂owa艂, jakby panika odebra艂a ma艂pom poczucie kierunku. Conan u艣miechn膮艂 si臋 ponuro. Lepiej by艂o by膰 my艣liwym ni偶 ofiar膮.

Tu i 贸wdzie, obok 艣cie偶ki wyrasta艂y pot臋偶ne kopce zgrubnie obrobionych kamieni. By艂 to, odgad艂 Conan, 贸w staro偶ytny tura艅ski cmentarz, o kt贸rym wspomina艂a Shanya. Ani czas, ani ma艂py nie zdo艂a艂y zniszczy膰 kurhan贸w. Cymmerianin ostro偶nie obchodzi艂 ka偶dy z nich. Czyni艂 tak nie tylko z obawy przed mo偶liw膮 zasadzk膮, ale r贸wnie偶 pragn膮艂 odda膰 cze艣膰 tym, kt贸rzy tutaj spoczywali.

Gdy dotar艂 na szczyt, z mg艂y pozosta艂y jedynie rzadkie strz臋pki. Tutaj 艣cie偶ka doprowadzi艂a Conana na szczyt kamiennej grani. Po jej obu stronach zia艂a zawrotna przepa艣膰. Przej艣cie ko艅czy艂o si臋 na s膮siednim szczycie, pod osobliw膮, spiraln膮 wie偶膮, kt贸ra wi艂a si臋 w g贸r臋 niczym kamienny w膮偶. Na tle ponurych, okolicznych g贸r wygl膮da艂a niczym symbol czystego z艂a.

Conan schowa艂 si臋 za jednym z kurhan贸w i rozejrza艂 po okolicy. Nie dostrzeg艂 偶adnych 艣lad贸w 偶ycia.

Shanya ockn臋艂a si臋. Le偶a艂a na 艂o偶u przykrytym szorstk膮, czarn膮 tkanin膮. Nie kr臋powa艂y jej wi臋zy, ale by艂a ca艂kowicie pozbawiona ubrania. Usiad艂a, rozgl膮daj膮c si臋 doko艂a, i wzdrygn臋艂a si臋 ze wstr臋tem na widok tego, co zobaczy艂a.

Na drewnianym, dziwacznie rze藕bionym fotelu siedzia艂 m臋偶czyzna r贸偶ni膮cy si臋 od wszystkich dotychczas przez ni膮 widzianych. Jego popielata twarz o martwych rysach zdawa艂a si臋 wyrze藕biona z kredy. Oczy mia艂 ca艂kowicie czarne bez 艣ladu bia艂ek, a jego g艂owa by艂a zupe艂nie pozbawiona ow艂osienia. Ubrany by艂 w kaftan z grubej, czarnej tkaniny, a jego r臋ce skrywa艂y szerokie r臋kawy.

— Min臋艂o wiele d艂ugich lat od czasu, gdy pi臋kna kobieta przyby艂a po raz ostatni, by zamieszka膰 w Shangarze — powiedzia艂 sycz膮cym szeptem. — 呕adna 艣wie偶a krew nie zasili艂a rasy Ludzi ze Szczyt贸w co najmniej od dwunastu lat. Nadajesz si臋 na 偶on臋 dla mnie i mego syna.

Przera偶enie rozpali艂o p艂omie艅 gniewu w piersi dumnej dziewczyny.

— My艣lisz, 偶e c贸rka wielkiego wodza zechce po艣lubi膰 kogo艣 z twojego plugawego szczepu? Wola艂abym raczej rzuci膰 si臋 w najbli偶sz膮 przepa艣膰, ni偶 zamieszka膰 w twoim domu! Uwolnij mnie, inaczej te 艣ciany zadr偶膮 od cios贸w tysi膮ca khozgaria艅skich w艂贸czni!

Drwi膮cy u艣miech rozdzieli艂 usta bladej twarzy.

— Jeste艣 uparta i zuchwa艂a, dziewczyno! 呕adne w艂贸cznie nie przedostan膮 si臋 przez Mglisty Bhambar. 呕aden 艣miertelnik nie o艣mieli si臋 wkroczy膰 w te g贸ry. Oprzytomnij, dziewczyno! Je偶eli b臋dziesz trwa艂a w uporze, to nie skok ze skraju urwiska przypiecz臋tuje twoje przeznaczenie. Zamiast tego twoje cia艂o stanie si臋 pokarmem wielce staro偶ytnego mieszka艅ca tej zapomnianej krainy. Tego, kt贸ry zosta艂 zmuszony s艂u偶y膰 Ludziom ze Szczyt贸w. On jest tym, kt贸ry pokona艂 tura艅skiego kr贸la usi艂uj膮cego podbi膰 nasz kraj. W owym czasie byli艣my liczniejsi. Teraz jest nas niewielu. W ci膮gu stuleci z licznego niegdy艣 plemienia zosta艂o nas zaledwie tuzin os贸b. Lecz g贸rskie ma艂py s膮 wci膮偶 naszymi wiernymi s艂ugami. Dzi臋ki nim nie musimy l臋ka膰 si臋 wrog贸w. Poza tym Odwieczny got贸w jest uderzy膰 w ka偶dej chwili. Sp贸jrz w jego oblicze, dziewczyno. Potem zdecydujesz o swoim przeznaczeniu.

Wiekowy m臋偶czyzna powsta艂, odrzuci艂 fa艂dy kaftana i klasn膮艂 szponiastymi d艂o艅mi. W komnacie pojawili si臋 dwaj inni m臋偶czy藕ni o bladych twarzach. Sk艂onili si臋 i naparli na pier艣cienie zamocowane w kamiennej 艣cianie. Dwie po艂贸wki muru 艂agodnie potoczy艂y si臋 do ty艂u, ukazuj膮c komor臋 wype艂nion膮 szar膮 mg艂膮, kt贸ra niczym faluj膮cy dym rozlewa艂a si臋 po komnacie, ods艂aniaj膮c chwilami zarysy ogromnego, nieruchomego kszta艂tu.

Gdy mg艂a rozwia艂a si臋, dziewczyna zobaczy艂a Odwiecznego w ca艂ej okaza艂o艣ci. Z jej piersi wyrwa艂 si臋 przera偶aj膮cy krzyk i zemdla艂a. Potem ci臋偶kie drzwi zamkn臋艂y si臋.

Conan skryty za grobowym kopcem czeka艂 niecierpliwie. Przez d艂ugi czas w pobli偶u ponurej wie偶y nie da艂o si臋 dostrzec 艣ladu 偶ycia. Gdyby nie wyczuwa艂 smrodu pi偶mowych ma艂p, m贸g艂by s膮dzi膰, 偶e jest opustosza艂a. Niespokojnie g艂adzi艂 r臋koje艣膰 szabli, podczas gdy druga r臋ka obejmowa艂a 艂uk.

Po jakim艣 czasie na niewielkim balkonie pojawi艂a si臋 posta膰, kt贸ra rozejrza艂a si臋 po okolicy. Z tak wielkiej odleg艂o艣ci Conan nie m贸g艂 dostrzec szczeg贸艂贸w, jednak zarys postaci by艂 niew膮tpliwie ludzki. Usta Conana wykrzywi艂y si臋 w drapie偶nym p贸艂u艣miechu.

P艂ynnym ruchem zdj膮艂 艂uk i za艂o偶y艂 strza艂臋. Chwil臋 p贸藕niej posta膰 na balkonie wyrzuci艂a w g贸r臋 r臋ce i niczym szmaciana lalka przewin臋艂a si臋 przez balustrad臋 i run臋艂a w przepa艣膰. Conan na艂o偶y艂 nast臋pn膮 strza艂臋 i zamar艂.

Tym razem nie musia艂 d艂ugo czeka膰. Kamienne wrota uchyli艂y si臋 powoli i na zewn膮trz wysz艂a grupa ma艂p. 艢cie偶ka prowadz膮ca od bramy by艂a tak w膮ska, 偶e musia艂y i艣膰 g臋siego. Conan strzeli艂 jeszcze raz, a potem znowu i znowu. Bezlitosne strza艂y trafia艂y kolejne ma艂py i str膮ca艂y je w ciemn膮 przepa艣膰. Jednak z wie偶y wychodzili wci膮偶 nowi przeciwnicy.

Conan wystrzeli艂 ostatni膮 strza艂臋 i odrzuci艂 艂uk. Uni贸s艂 miecz i pobieg艂 na spotkanie pozosta艂ych dw贸ch ma艂p broni膮cych w膮skiego przej艣cia. Uchyli艂 si臋 przed pierwszym pchni臋ciem i ci膮艂 na odlew p艂ataj膮c cia艂o i ko艣ci. Pozosta艂a przy 偶yciu ma艂pa okaza艂a si臋 szybka. Conan mia艂 ledwie czas na wyszarpniecie z ofiary zbroczonego krwi膮 ostrza i sparowanie zdradliwego ciosu wymierzonego w jego g艂ow臋. Zachwia艂 si臋 pod si艂膮 pot臋偶nego uderzenia i upad艂 na kolana. Mimo woli spojrza艂 w przyprawiaj膮c膮 o zawr贸t g艂owy przepa艣膰, kt贸ra wabi艂a go do siebie. Z przera偶enia krew st臋偶a艂a mu w 偶y艂ach. T臋py umys艂 ma艂py zdo艂a艂 oceni膰 sytuacj臋 i stworzenie skoczy艂o, by zmie艣膰 Cymmerianina w bezdenn膮 otch艂a艅.

Conan, w dalszym ci膮gu na kolanach, wykona艂 zwodniczy cios i wyprowadzi艂 ci臋cie tak szybkie, 偶e ludzkie oko nie mog艂oby go uchwyci膰. Ostrze rozpru艂o brzuch przeciwnika. Ma艂pa znieruchomia艂a na chwil臋, zatoczy艂a si臋 i run臋艂a w mroczn膮 g艂臋bi臋. Jej wrzask d艂ugo odbija艂 si臋 od skalnych 艣cian. Zwinny jak kozica Conan chy偶o pokona艂 niebezpieczne przej艣cie i dotar艂 do otwartych wr贸t. Co艣 艣wisn臋艂o obok jego g艂owy. Odruchowo skoczy艂 w bok i b艂yskawicznie pchn膮艂 w odzian膮 w czer艅 posta膰, kt贸ra czai艂a si臋 za progiem. Po st艂umionym charkocie nast膮pi艂 brz臋k padaj膮cej na kamienie broni.

Conan pochyli艂 si臋, by spojrze膰 na le偶膮ce u swych st贸p cia艂o. Wysoki, wychudzony m臋偶czyzna o dziwnych rysach patrzy艂 na niego niewidz膮cymi oczami. Conan zauwa偶y艂, 偶e twarz nieboszczyka okrywa osobliwa maska z jakiej艣 p贸艂prze藕roczystej b艂ony. Cymmerianin zerwa艂 j膮 i obejrza艂 uwa偶nie. Nigdy dot膮d nie widzia艂 tak osobliwego materia艂u. Bez namys艂u zatkn膮艂 mask臋 za szarf臋 i wszed艂 w g艂膮b korytarza. By艂o pusto i cicho. Kamienna 艣ciana, gdy przy艂o偶y艂 do niej r臋k臋, okaza艂a si臋 wilgotna, a lepkie powietrze przypomina艂o zimn膮, porann膮 mg艂臋. Niespodziewanie korytarz zako艅czy艂 si臋 wielk膮 komnat膮 i Conan stan膮艂 oko w oko z obcymi.

Dziesi臋膰 czarno ubranych postaci o trupich twarzach sta艂o przed nim nieruchomo. W艣r贸d nich Cymmerianin dostrzeg艂 dwie kobiety, kt贸rych bezbarwne w艂osy okala艂y kredowobia艂e twarze. Ka偶da z postaci trzyma艂a zakrzywiony n贸偶 o z膮bkowanym ostrzu.

Za nimi, na udrapowanym czarnym materia艂em katafalku spoczywa艂o nagie cia艂o dziewczyny, w kt贸rej Conan rozpozna艂 Shany臋. Le偶a艂a nieruchomo, oczy mia艂a przykryte sinymi powiekami. Jedynie pe艂ne piersi wznosi艂y si臋 i opada艂y w rytm r贸wnego oddechu. Cymmerianin domy艣li艂 si臋, 偶e jest zemdlona albo 艣pi pod wp艂ywem narkotycznego wywaru.

Obserwuj膮c widmow膮 grup臋, mocniej chwyci艂 r臋koje艣膰 szabli. W ich smolistoczarnych oczach zap艂on臋艂a mieszanina nienawi艣ci i strachu.

Wysoki, 艂ysy m臋偶czyzna zacz膮艂 m贸wi膰. Chocia偶 jego g艂os zdawa艂 si臋 jedynie szeptem niesionym przez wiatr, brzmia艂 z czysto艣ci膮 dzwonu:

— Co ci臋 tu przywiod艂o? Nie jeste艣 cz艂owiekiem g贸r ani Tura艅czykiem, chocia偶 nosisz tura艅ski str贸j.

— Jestem Conan z Cymmerii. Ta dziewczyna jest moim je艅cem. Przyby艂em tutaj, by j膮 zabra膰.

— Cymmeria…? — m臋偶czyzna wzruszy艂 ramionami. — Chcesz zabra膰 dziewczyn臋? Nie 偶artuj! — wymrucza艂 dziwny starzec.

— Gdyby艣 wybra艂 si臋 kiedy艣 na P贸艂noc, wiedzia艂by艣, 偶e nie 偶artuj臋. Jeste艣my bitnym narodem. Z po艂ow膮 mojego plemienia przy boku, m贸g艂bym zosta膰 w艂adc膮 Turanu — warkn膮艂 Conan.

— 艁偶esz! — wysycza艂 stary m臋偶czyzna. — Kraina p贸艂nocnych wichr贸w le偶y na skraju 艣wiata, a nad ni膮 rozci膮ga si臋 bezgwiezdna, wieczna noc. Ta dziewczyna jest nasza! Da naszej rasie 艣wie偶膮 krew, a z jej m艂odego 艂ona wyjd膮 silni synowie. Ty za艣, kt贸ry 艣mia艂e艣 wedrze膰 si臋 w krain臋 Ludzi ze Szczyt贸w, nape艂nisz 偶o艂膮dek naszego staro偶ytnego obro艅cy.

— Je偶eli umr臋, to przede mn膮 wejdziesz do piek艂a — warkn膮艂 Cymmerianin, wznosz膮c szabl臋.

W odpowiedzi pos臋pny starzec uderzy艂 w srebrny gong, kt贸rego d藕wi臋k odbi艂 si臋 upiornym echem. Dwaj m臋偶czy藕ni bez s艂owa podeszli do 艣ciany i zacz臋li j膮 odsuwa膰. Z powsta艂ego otworu, niczym bukiet lilii wykwit艂y g臋ste, bia艂e opary. Wij膮c si臋 leniwie pope艂z艂y ku 艣rodkowi komnaty.

Przedstawiciele staro偶ytnej rasy o czarnych oczach jednocze艣nie podnie艣li lewe r臋ce i przeci膮gn臋li nimi po twarzach. Zanim g臋stniej膮ce opary przes艂oni艂y pole widzenia, Conan spostrzeg艂, 偶e wszyscy przeciwnicy w艂o偶yli owe dziwne, p贸艂prze藕roczyste maski.

Ulegaj膮c nakazowi instynktu samozachowawczego, barbarzy艅ca wsun膮艂 r臋k臋 za szarf臋, wyszarpn膮艂 mask臋 i za艂o偶y艂 j膮, zanim lepka mg艂a skry艂a jego wrog贸w. Ku zdumieniu Conana maska przywar艂a do jego czo艂a, policzk贸w i ust i leg艂a lekko niczym paj臋czyna na samych oczach. Rozgl膮daj膮c si臋 po komnacie, stwierdzi艂, 偶e widzi wszystko wyra藕nie, jakby k艂臋by bia艂ego dymu nagle przesta艂y istnie膰. Jego przeciwnicy ruszyli przekonani, 偶e os艂ania ich sk艂臋biony tuman. Dw贸ch z nich by艂o ju偶 obok Conana. Zakrzywione ostrze za艣wista艂o we mgle…

To by艂a istna masakra. Niedobitki pot臋偶nej niegdy艣 rasy nie mia艂y szans przeciwstawi膰 si臋 furii 偶膮dnego zemsty Cymmerianina. No偶e o z臋batych ostrzach b艂yska艂y bezsilnie, wytr膮cane w臋偶owymi ruchami szabli. Ka偶dy sztych barbarzy艅cy sprawia艂, 偶e odziana w czer艅 posta膰 osuwa艂a si臋 na ziemi臋. Jego surowy kodeks honorowy podszeptywa艂, by oszcz臋dzi膰 bia艂ow艂ose staruszki, ale gdy wied藕my rzuci艂y si臋 na niego w bezrozumnym szale, odp艂aci艂 ka偶dej ciosem za cios.

W ko艅cu Cymmerianin zosta艂 sam, a wok贸艂 niego le偶a艂o: dziesi臋膰 nieruchomych cia艂 i nadal nieprzytomna dziewczyna. Conan opar艂 si臋 na szabli i rozejrza艂 z satysfakcj膮. Wtem jedno z cia艂 poruszy艂o si臋 i unios艂o wychudzon膮 r臋k臋. Starzec, zebrawszy ostatnie resztki opuszczaj膮cego go 偶ycia, spojrza艂 na Cymmerianina z w艣ciek艂o艣ci膮, a z wykrzywionych b贸lem ust doby艂 si臋 szept:

— Barbarzy艅ski psie! Zniszczy艂e艣 nasz膮 ras臋. Ale nie b臋dziesz d艂ugo cieszy膰 si臋 zwyci臋stwem. Odwieczny ogryzie mi臋so z twych 艣mierdz膮cych ko艣ci i wyssie szpik z ich wn臋trza. Daj mi si艂y, o Odwieczny…

Zafascynowany Conan patrzy艂, jak chudy m臋偶czyzna z okropnym j臋kiem podnosi si臋 na kolana, jak walcz膮c z w艂asnym cia艂em czo艂ga si臋 do uchylonej 艣ciany i szponiast膮 d艂oni膮 艂apie jeden z uchwyt贸w. Mur z g艂uchym 艂oskotem, przypominaj膮cym huk gromu, otworzy艂 si臋 szerzej.

Conanowi w艂osy zje偶y艂y si臋 na karku, gdy ujrza艂 niezdarny kszta艂t przyczajony w s膮siedniej komorze. Olbrzymie cielsko wyposa偶one w liczne odn贸偶a przypomina艂o paj膮ka. Z osadzonych na s艂upkach szklistych oczu i rozdziawionej szcz臋ki emanowa艂o czyste z艂o, z kt贸rego 贸w stw贸r zrodzi艂 si臋 w mrocznych eonach poprzedzaj膮cych nastanie cz艂owieka.

Cymmerianin opanowa艂 przera偶enie, rzuci艂 si臋 do przodu i porwa艂 na r臋ce cia艂o Shanyi. Tymczasem zako艅czone szponem odn贸偶e gmera艂o przy wrotach, by poszerzy膰 otw贸r. Conan zarzuci艂 na rami臋 bezw艂adn膮 dziewczyn臋 i pomkn膮艂 d艂ugim korytarzem wiod膮cym do zewn臋trznej bramy. 艢ciga艂o go charcz膮ce posapywanie.

Nied艂ugo potem, gdy pokona艂 ju偶 przej艣cie nad przepa艣ci膮, Cymmerianin zaryzykowa艂 zerkni臋cie przez rami臋, potw贸r, biegn膮cy zwinnie na dziesi臋ciu pot臋偶nych nogach, dotar艂 w艂a艣nie do 艣rodka w膮skiej 艣cie偶ki. Zasapany barbarzy艅ca pobieg艂 pod g贸r臋 i w ko艅cu znalaz艂 si臋 mi臋dzy dwoma kurhanami. Ostro偶nie po艂o偶y艂 nieprzytomn膮 dziewczyn臋 u st贸p jednego z nich, po czym odwr贸ci艂 si臋, by stoczy膰 艣miertelny pojedynek.

Odpar艂 pierwszy atak potwora dzikim ci臋ciem w jedn膮 z paj臋czych ko艅czyn, ale szabla p臋k艂a na zrogowacia艂ej sk贸rze. Stw贸r w pierwszej chwili cofn膮艂 si臋, zaraz jednak ruszy艂 do przodu.

Conan desperacko rozejrza艂 si臋 szukaj膮c jakiej艣 broni. Jego oczy zatrzyma艂y si臋 na najbli偶szym kopcu kamieni. Napinaj膮c pot臋偶ne musku艂y, d藕wign膮艂 nad g艂ow臋 najwi臋kszy z nich i z ca艂ych si艂 cisn膮艂 nim w przedludzk膮 zjaw臋, kt贸ra by艂a ju偶 o krok od niego.

Dawno zapomniane czary, chroni膮ce groby zmar艂ych przed tysi膮cleciami tura艅skich wodz贸w, nie straci艂y swej mocy maj膮cej za zadanie odstrasza膰 potwora, kt贸ry mieszka艂 w tych g贸rach w czasach, gdy ludzie byli jeszcze w艂ochatymi ma艂pami. Z okropnym, 艣cinaj膮cym krew w 偶y艂ach skrzekiem na wp贸艂 sparali偶owane czarem straszyd艂o szarpn臋艂o si臋, pr贸buj膮c uwolni膰 si臋 od przygniataj膮cego je kamienia.

Conan porwa艂 nast臋pny g艂az i cisn膮艂 nim w potwora. Potem spu艣ci艂 kolejny, kt贸ry potoczy艂 si臋 w kierunku wierzgaj膮cego monstrum, i jeszcze jeden. Wtem podkopana u podstawy kamienna piramida osun臋艂a si臋 i run臋艂a pot臋偶n膮 lawin膮, zmiataj膮c wielonogiego potwora w przepa艣膰.

Conan dr偶膮c膮 z wysi艂ku r臋k膮 wytar艂 pot z czo艂a. Us艂ysza艂 za sob膮 szmer i obr贸ci艂 si臋 szybko. Oczy Shanyi by艂y otwarte, a jej oszo艂omione spojrzenie biega艂o doko艂a.

Gdzie jestem? Gdzie jest ten z艂y cz艂owiek o bia艂ej twarzy? — Zadr偶a艂a. — On chcia艂 rzuci膰 mnie na po偶arcie…

— Rozprawi艂em si臋 z tym gniazdem strupiesza艂ych bandyt贸w — przerwa艂 jej szorstko Conan. — Ich potwora wys艂a艂em z powrotem do otch艂ani, z kt贸rej wype艂z艂. Masz szcz臋艣cie, 偶e przyby艂em na czas, by uratowa膰 twoj膮 艣liczn膮 sk贸r臋.

Szmaragdowe oczy Shanyi zap艂on臋艂y z gniewu.

— Sama mog艂abym ich przechytrzy膰. M贸j ojciec po艣pieszy艂by mi na ratunek.

Conan wzruszy艂 ramionami.

— Nawet gdyby znalaz艂 drog臋 na szczyt, potw贸r zrobi艂by miazg臋 z jego wojownik贸w. Jedynie dzi臋ki szcz臋艣liwemu trafowi znalaz艂em bro艅, kt贸ra mog艂a zabi膰 tego przero艣ni臋tego karalucha. Teraz musimy rusza膰! Chcia艂bym dotrze膰 do Samary, nim minie siedem dni. A ty nadal jeste艣 mi potrzebna jako zak艂adniczka. Chod藕!

Shanya popatrzy艂a na gburowatego barbarzy艅c臋, kt贸rego pot臋偶na sylwetka rysowa艂a si臋 na tle nieba. Silne rami臋 pomog艂o jej wsta膰. Zielone oczy z艂agodnia艂y, usta rozchyli艂y si臋, a policzki pokry艂y rumie艅cem, gdy Shanya zda艂a sobie spraw臋 ze swej nago艣ci. Po chwili jednak podnios艂a dumnie j g艂ow臋 i rzek艂a:

— P贸jd臋, Conanie, ale nie jako twoja zak艂adniczka, lecz tw贸j stra偶nik. Ty uratowa艂e艣 mi 偶ycie, wi臋c w zamian zapewni臋 ci bezpieczne przej艣cie przez kraj Khozgari.

Conan wyczu艂 w jej g艂osie ciep艂o, gdy doda艂a z nik艂ym u艣miechem:

— To mo偶e by膰 ciekawe. Mo偶e naucz臋 si臋 czego艣 od barbarzy艅cy z P贸艂nocy… — przeci膮gn臋艂a kusz膮co swe szczup艂e cia艂o, zar贸偶owione przez zachodz膮ce s艂o艅ce i uj臋艂a jego wyci膮gni臋t膮 d艂o艅.

Conan popatrzy艂 na ni膮 z zadowoleniem.

— Na Croma, by膰 mo偶e warta jeste艣 paru dni zmarnowanych w tych przekl臋tych g贸rach!



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
026 Ludzie Ze Szczytu
23 Miasto czaszek Spraque?Camp Lyon
Starzy ludzie ze starymi psami
25 Scharakteryzowa膰?ne ze wzgl臋du na; wymiar, spos贸b wyst臋powania w rzeczywisto艣ci, uj臋cie zjawiska
Zapiski ze Szczytna, Administracja-notatki WSPol, Prawo karne procesowe
艁arionowa Olga Lampart ze szczytu Kilimand偶aro
2011 11 25 M贸wi艂, 偶e kocha tylko mnie
Harrison Harry Widok ze szczytu wie偶y
Harrison Harry Widok ze szczytu wie偶y
Harrison Harry Widok ze szczytu wie偶y
Superman Action Comics Tom 3 Ludzie ze stali Jurgens Dan
Smieci-ref, Gdyby ze wszystkich 艣mieci, jakie Polacy wyprodukuj膮 w tym roku, usypa膰 g贸r臋, mieliby艣my
Polski, pol 15, Dlaczego ludzie nie wywi膮zuj膮 si臋 ze swoich zobowi膮za艅
eco sciaga, 25. System jednolitej ceny na gieldzie - fixing, Prawo popytu - wraz ze wzrostem ceny da
Antropolog wysuwa teori臋, 偶e ludzie s膮 skazani na wymarcie, Antropolog wysuwa teori臋, 偶e ludzie s膮 s
historia-rozdzial8 kryzys rp xvii-xviii (2) , KOZACY - ludzie zamieszkuj膮cy stepy granicz膮ce ze wsch
historia-rozdzial8 kryzys rp xvii-xviii (2) , KOZACY - ludzie zamieszkuj膮cy stepy granicz膮ce ze wsch

wi臋cej podobnych podstron